KAROL MAY PODZIEMNY LABIRYNT Tom 7 cyklu Miłość ułana TYTUŁ ORYGINAŁU: DIE HERREN VON GREIFENKLAU I TŁUMACZENIE: EWA KOWYNIA CYKL MIŁOŚĆ UŁANA: PIĘKNA...
14 downloads
13 Views
762KB Size
KAROL MAY
PODZIEMNY LABIRYNT Tom 7 cyklu Miłość ułana TYTUŁ ORYGINAŁU: DIE HERREN VON GREIFENKLAU I TŁUMACZENIE: EWA KOWYNIA
CYKL MIŁOŚĆ UŁANA: PIĘKNA MARGOT (TOM: 1) DROGA DO WATERLOO(TOM: 2) TAJEMNICA MARABUTA (TOM: 3) KLĄTWA MARABUTA (TOM: 4) GROBOWIEC W LESIE (TOM: 5) SZPIEG Z ORTRY (TOM: 6) PODZIEMNY LABIRYNT (TOM: 7) PANOWIE NA GREIFENKLAU (TOM: 8)
ODKRYCIA Niesłychane, szybko po sobie następujące wydarzenia ostatnich dni, w samej Ortry i jej okolicach, katastrofa kolejowa, zdumiewające spotkanie na miejscu wypadku, a także ważne uczucia i myśli związane z młodą i piękną dziedziczką zamku, w którym mieszkał, zmuszony do ukrywania się pod maską ułomnego nauczyciela domowego — wszystko to sprawiało, że doktor Müller bardzo pragnął chwili samotności. Po południu owego dnia, w którym wydarzyła się tragedia, udał się w najodleglejszy zakątek parku zamkowego i usiadł na stojącej tam samotnie ławce, aby podumać nad sobą i światem. Siedział pogrążony w głębokich rozmyślaniach. Nie trwało to jednak długo, bo wkrótce został przywołany do rzeczywistości zbliżającymi się krokami. Rozejrzał się i ujrzawszy Deephilla, wstał na powitanie. — Chyba już się dzisiaj widzieliśmy? — spytał Deephill, unosząc kapelusz. — Tak, monsieur. Nazywani się Müller i jestem wychowawcą młodego barona. — Pozwoli pan, że na chwilę usiądę obok? Müller skłonił się. — To dla mnie zaszczyt. Pan, jako gość państwa, nie musi tutaj o nic prosić! — O nie — roześmiał się Deephill. — Pogląd, że wychowawca stoi niżej pod względem towarzyskim, od tego, który go zatrudnia tak popularny tutaj, jest dla nas Amerykanów zupełnie obcy. — Ameryka jest godna zazdrości. To kraj, który skończył z tymi śmiesznymi uprzedzeniami klasowymi. — Człowiek, któremu powierzam wychowanie, a więc szczęście i przyszłość moich dzieci, nie może przecież być gorszy ode mnie. — Niech pan spróbuje powiedzieć to innym! — Pana westchnięcie wskazuje na to, że nie czuje się pan tutaj szczęśliwy? — Jestem zadowolony — odpowiedział powściągliwie Müller, — Co nazywa pan zadowoleniem? Zadowolenie to tylko półśrodek. Nie jest pan zbyt wymagający. — Moja droga życiowa została już określona. Wykonuję to, co do mnie należy i ufam Bogu. Deephill spojrzał mu uważnie prosto w oczy. — Czy, sadząc po nazwisku, jest pan Niemcem? — Tak. — Tylko Niemiec może tak mówić. Co panu pomoże Bóg, jeżeli pan sam nie potrząśnie sobą? Müller roześmiał się. — Niech się pan nie martwi, my Niemcy mamy także swoje dążenia. — Do czego? Do ideałów? — To, co idealne przynosi czasami więcej szczęścia niż to, co materialne. — A jednak, niech mi pan tego nie weźmie za złe, nienawidzę tych idealnych Niemców; zniszczyli mój ideał. Dokąd oni zmierzają? Wie pan? Może mi pan powiedzieć? — W jakiej dziedzinie? — Pomówmy najpierw o polityce. — Na tym się nie znam. — Tak też myślałem. Panowie wychowawcy wszędzie czują się jak u siebie w domu, tylko nie w polityce, podczas gdy każdy obywatel innego narodu czuje się zobowiązany do tego, aby akurat w tej dziedzinie czegoś dokonać. — Hm! Często poniewczasie.
Oczy Deephilla rozbysly złowrogo. — Panie, chce mnie pan obrazić? Müller spojrzał na niego zdziwiony. — Obrazić? — powiedział. — Skąd to panu przyszło do głowy? — Sprzeciwia mi się pan! — Czyżby zwykły sprzeciw stanowił obrazę? — Tak to zabrzmiało. — Monsieur, pan nie jest Amerykaninem. — A kim by innym? — Francuzem, i to Francuzem z południa, może nawet Korsykaninem. — Skąd pan wziął to przypuszczenie? — Pańskie rysy i gwałtowność charakteru na to wskazują. Traktuje pan jako obrazę to, że pozwoliłem sobie mieć odmienny pogląd, nie zważając przy tym na to, że to pan wcześniej uraził mnie do żywego. — Ja pana? — Mówiąc, mnie Niemcowi prosto w twarz, że nienawidzi pan Niemców. — Jeszcze wolno mówić prawdę. — Jeśli tylko nie jest obraźliwa; inaczej powinno się ją raczej przemilczeć lub ze zwyczajnej uprzejmości złagodzić. Nie zawsze też jest bezpiecznie mówić takie rzeczy. — Bezpiecznie? Sądzi pan, że moja otwartość może mi zaszkodzić? — Oczywiście! — Kto mógłby mi zaszkodzić? — Każdy, kogo uczyni pan swoim wrogiem może panu zaszkodzić bardziej, niż wszyscy pańscy znaczący i wpływowi przyjaciele pomóc. Na ustach Deephilla pojawił się dwuznaczny uśmieszek i przez parę chwil obserwował bacznie Müllera. — Zajmijmy się więc tym konkretnym przypadkiem. Obraziłem pana, czy chce mi pan więc zaszkodzić? Müller podniósł oczy na Amerykanina i przez jakiś czas przyglądał mu się poważnie, potem wzruszył ramionami. — Zemściłbym się tym, że nie zajmowałbym się panem dłużej. Powiedział to tak znacząco, że tylko nieuważny słuchacz nie mógł tego nie usłyszeć. — Nie rozumiem pana — powiedział Deephill potrząsając głową. — Co pan ma na myśli? — A jest to tak wyraźne i zrozumiałe. Jeśli zaszkodziłbym panu, nie zwracając na pana uwagi, to… — Zaczynam rozumieć! Sądzi pan, że to, iż się pan mną zajmuje działa na moją korzyść? — Tak jest! Deephill zdumiał się. — Inaczej mówiąc, ukrywa pan jakąś tajemnicę. Może mi się pan przysłużyć zdradzając mi ją, a zaszkodzić przemilczając. Müller zaśmiał się dziwnie. — Możnaby pomyśleć, że jest pan czymś w rodzaju dyplomaty. Ci panowie wietrzą w każdym słowie jakąś tajemnicę. — Ale tutaj chodzi chyba rzeczywiście o jakąś tajemnicę. Znam się na ludziach i nie wydaje mi się pan człowiekiem, który z próżności albo dla zabawy wyraża się dwuznacznie. Mam rację? — Możliwe, że pan sam jest ową tajemnicą! — powiedział już łagodniej Müller. — Albo pan? — Amerykanin zmierzył wzrokiem Müllera, który nawet nie starał się zachowywać wobec obcego szczególnie ostrożnie. — I mam wrażenie, że już gdzieś pana widziałem. — Nigdy nie byłem w Ameryce.
— Nie tam. — Ani w południowej Francji. — Myślę, że widziałem nie pana, ale kogoś o pańskich rysach, takich znajomych i swojskich. — Swojskich? U Niemca, którego pan nienawidzi!? — A jednak! Chciałbym wszakże dodać, że nie żywię nienawiści do wszystkich Niemców! Ma pan tego rodzaju rysy, które już kiedyś zrobiły na mnie przyjemne wrażenie albo… już wiem! Chwycił Müllera za rękę odwrócił go tak, że jego twarz znalazła się koło jego twarzy. — Tak! — powiedział. — Mam! Nie mogę się mylić. Są to te same rysy, tylko ostrzejsze, wyrazistsze, jednym słowem bardziej męskie. Był pan w Anglii? — Nie. — A ma pan tam krewnych? — Także nie. Müller domyślał się, co ten chce powiedzieć, ale zachował obojętny wyraz twarzy. — Czyżbym był do kogoś do złudzenia podobny? — Tak. — Mogę spytać do kogo? — Do pewnej damy. — Do pańskiej znajomej? — Właściwie nie, chociaż znam ją z widzenia, a nawet z nią rozmawiałem. Pan także ją widział. Czy przypomina pan sobie miss de Lilla, tę Angielkę, która dzisiaj ze mną zajmowała się opatrywaniem rannych w wypadku kolejowym? — Tak. Przeważnie przebywała w towarzystwie baronówny Marion. — Jechała ze mną w pociągu z Trieru i to ja miałem szczęście ją uratować. Jest pan do niej podobny, teraz już wiem na pewno. — Pan żartuje, sir! — Nie. Ta dama zrobiła na mnie głębokie wrażenie i z pewnością pańskie podobieństwo do niej sprawia, że nie widzę w panu Niemca. — A więc jestem tej damie bardzo zobowiązany. — doktor skłonił się kpiąco. — Niech pan nie będzie taki przewrażliwiony — powiedział Deephill. — Och, wychowawcy zapominają o wrażliwości. Ale muszę się dokładniej przyjrzeć tej damie, do której jestem tak podobny. Zna pan jej pełne nazwisko? — Miss Harriet de Lilla z Londynu. Jestem przekonany, że spotkają pan na zamku i to prawdopodobnie jeszcze dzisiaj wieczorem. — Jestem bardzo ciekaw. — Baronówna Marion zawarła zdaje się z nią przyjaźń i zaprosiła ją na dzisiejszy wieczór. Była o tym mowa przy deserze, kiedy pana nie było już przy stole. — Zaproszenie to jeszcze nic. Wszystko zależy od woli kapitana Richemonte, który trzyma tu wszystko twardą ręką. — Ale przecież wymogi zwykłej gościnności… — Nie w Ortry. Kapitan nie jest zbyt towarzyski. — Zauważyłem. Został mi polecony, zaprosił mnie do Ortry; spotkaliśmy się na torach i poprosił mnie abym przyszedł do zamku, a mimo to, nie pokazał się jeszcze. Müller kiwnął głową. — Jego lekceważenie wydaje się nie do pojęcia; ale to nieobliczalny charakter. — Jego chłodna powściągliwość wydaje się tym dziwniejsza, że miałby uzasadnione powody do radości z tego, że nie jestem między ofiarami dzisiejszego wypadku. To, że nic mi się nie stało, to dla niego czysty zysk. Na twarzy Müllera drgnął mięsień, ale nie podtrzymał tematu.
— Słyszałem, że został pan uratowany przez kogoś z Thionville? — Wątpię, czy to mieszkaniec Thionville. Siedziałem z nim w jednym przedziale. Powiedział, że zbiera zioła. — Dla doktora Bertranda? — Tak, dla tego, u którego mieszka ta Angielka. Zna pan może tego zielarza? — Spotkałem go kiedyś przypadkiem w lesie. — Nie wydaje się być tylko prostym zielarzem. — Możliwe. Deephill spojrzał na Müllera badawczo. — Powiedział pan to bardzo znacząco. Czyżby coś się za tym kryło? — Tak. — A więc myliłem się co do pana! Nie jest pan Niemcem. — Dlaczego nie? — Ponieważ jest pan przyjacielem tego zbieracza ziół. — Jestem jego przyjacielem, nawet gdy jesteśmy sami mówimy sobie po imieniu. — No dobrze, rzeczywiście nie jest pan Niemcem. Kapitan Richemonte nie zatrudniłby nigdy Niemca; a Niemiec jeżeli miałby honor nie pracowałby nigdy przeciwko swojej ojczyźnie. — Ach, to ja pracuję przeciwko Niemcom? — Tak. Ten zbieracz sprawia wrażenie kogoś wtajemniczonego, a pan jako jego przyjaciel musi o tym wiedzieć. — Tak, jest wtajemniczony, a ja jestem poinformowany jeszcze lepiej od niego, lepiej nawet od kapitana Richemonte. Twarz Deephilla wyrażała najwyższe zdumienie. Tego się nie spodziewał. — Lepiej niż kapitan Richemonte? — spytał z wahaniem. — Tak, lepiej nawet niż hrabia Rallion. — Death! To pan wie wszystko? — Wszystko. Zakładam, że jest pan człowiekiem honoru. — Wątpi pan w to? — oburzył się Deephill. — Nie. Dobrze pan zrobił, obdarzając mnie zaufaniem. Mam do pana prośbę, ale obiecuję, że nie zażądam niczego, co byłoby niezgodne z pańskim honorem albo co mogłoby panu zaszkodzić. — Czego pan sobie życzy? — Musi mi pan zaręczyć słowem, że wszystko o czym będziemy mówili zostanie między nami. Deephill spojrzał na wyciągniętą do siebie rękę Müllera nad czymś się zastanawiając, po czym powiedział: — Robi pan na mnie dobre wrażenie, do tego stopnia, że zaczynam panu ufać. Well, oto ręka na zgodę! Będę milczał tak długo, jak pan sobie życzy. — Dobrze, — powiedział Müller z ociąganiem — zaufanie za zaufanie. Poza tym, mister Deephill, zaszkodzi pan sobie, jeżeli mnie pan oszuka. A więc trzymam w ręku nici, o których Rallion i Richemonte nie mają najmniejszego pojęcia. Pan, monsieur, wie jeszcze mniej niż ci dwaj. — Całkiem możliwe. Ale mam nadzieję, że dowiem się tego, czego potrzebuję. — Dowie się pan. Przyjechał pan, żeby wesprzeć finansowo Francję? — Właściwie nie Francję, lecz organizatorów oddziałów wolnych strzelców. — A z nich zna pan tylko Ralliona i Richemonte? — Tak. — Wiedziano, którym pociągiem pan przyjedzie i że będzie miał pan przy sobie pieniądze?
— Tak. — A więc muszę panu powiedzieć, że istniał zamiar odebrania panu tych pieniędzy, tak aby nie być panu w niczym zobowiązanym. — Przez wykolejenie pociągu? — Tak. — To już zostało dowiedzione. Dziwi mnie tylko jedno, mianowicie, że mordercy wiedzieli o wszystkim tak dokładnie. — To akurat nie stanowi dla mnie żadnej tajemnicy. — Ale przecież o tym wiedzieli tylko Rallion i Richemonte! — To właśnie powinno pana, jako bystrego Amerykanina, naprowadzić na trop właściwych morderców. Deephill otworzył szeroko oczy ze zdziwienia i spojrzał na Müllera prawie przerażony. — Do stu tysięcy diabłów! — powiedział. — Chyba pan nie myśli, że… — Że co? Ale proszę tak nie krzyczeć! — Że Rallion i Richemonte wynajęli tych morderców? — Właśnie tak. — To byłoby straszne! — Och, ci dwaj mają na sumieniu o wiele więcej. Niech pan mnie posłucha! Kapitan nie pokazał się dzisiaj tylko dlatego, żeby nie rozmawiać z panem na temat tego wypadku. — Powiedział, że się źle czuje. — W którym pokoju pan mieszka? — Tam na górze, gdzie te trzy okna. Wskazał palcem w górę. Był to ten sam pokój, który zajmował dyrektor fabryki i gdzie go zamordowano. Müller kiwnął głową, jakby wszystkiego się domyślając. — Dobrze! — powiedział. — Niech pan sobie myśli, że jestem wszechwiedzący. Kapitan przygotował na dzisiaj truciznę. — Boże! Chyba nie dla mnie? — Dla pana, ale proszę się nie martwić. Nie ma zamiaru pana otruć, przynajmniej jeszcze nie teraz, jedynie uśpić. — Po co? — Chce przede wszystkim przeszukać pana portfel i sprawdzić czy jego zawartość przedstawia dla niego jakąś wartość. — Bez mojego podpisu nie ma żadnej. — Kapitan wie o tym? — Tak myślę. — Mimo to będzie próbował. Obserwowałem go. Zbadał dokładnie drzwi od pańskiego pokoju, a potem nalał do buteleczki trochę środka usypiającego; musi więc chodzić o pana. — Zastrzelę go! — Nie zrobi pan tego; obecnie bowiem w tej buteleczce, a także we flaszce znajduje się jedynie woda. Dokonałem podmiany. Teraz należy tylko poczekać, w jaki sposób zaaplikuje panu zawartość buteleczki. — Do diabła, nic nie wypiję! — Nie, właśnie wypije pan wszystko, co panu podadzą. Stary będzie myślał, że środek zadziałał i przyjdzie do pańskiego pokoju przeszukać portfel. — Skąd pan wie to wszystko? — Nie wiem wszystkiego, ale pewne rzeczy podejrzewam. — Podziwiam pana! Co mam zrobić? To, co pan mi radzi, jest zbyt niebezpieczne. — Nie. Daję panu słowo honoru, że nic się panu nie stanie.
— Pańskie słowo honoru? Hm, nie znam pana zbyt dobrze. Jest pan dla mnie tylko domowym nauczycielem, nic więcej. Niech mi pan tego nie weźmie za złe: ale czy pan byłby skłonny uwierzyć komuś, o kim pan wie tylko, że jest domowym nauczycielem? Niemiec zastanowił się. — Dobrze — powiedział po chwili. — Powinien pan mnie poznać i zdobyć do mnie zaufanie. Muszę niestety przemilczeć przed panem prawdę, ponieważ i ja nie znam pana zbyt dobrze. Na dzisiaj mogę tylko powiedzieć: jestem… — …krewnym miss de Lilla! — z triumfem wpadł mu w słowo Deephill. — Tak, sir, a nawet więcej: jestem jej bratem. Deephill aż klasnął w ręce ze zdziwienia. — Widzi pan, mister Müller, moja znajomość ludzi nigdy mnie nie zawodzi. Jest pan Anglikiem i… — Stop — powiedział Müller. — Proszę tymczasem nie naciskać zbyt na mnie. Na razie musi panu wystarczyć, że jestem bratem panny Harriet de Lilla. Czy teraz uwierzy mi pan? Deephill odpowiedział z pewnym wahaniem. — Jestem do pańskiej dyspozycji. — Dobrze! Muszę jeszcze panu powiedzieć, że kapitan kazał obserwować pana potajemnie. Możliwe nawet, że ma oko na cały pański pokój. — Jak to? — Nie jestem w stanie opisać panu tego, ale wkrótce pokażę panu wszystko. Niech pan stale bierze pod uwagę, że cokolwiek by pan nie robił w swoim pokoju stary będzie o tym wiedział. A więc, czy wypije pan to, co panu zaoferują? — Tak. — Przed pójściem spać przeglądnie pan swoje papiery, żeby ten, kto będzie pana obserwował wiedział, gdzie pan je kładzie. — Jest pan bardzo sprytny. — Potem będzie pan udawał mocny sen i nie poruszy się także, gdy ktoś wślizgnie się do pana pokoju. Zgasi pan naturalnie światło przed położeniem się do łóżka. — A jeśli targnie się na moje życie? — Nie zrobi tego. Dopóki na dokumentach nie będzie pańskiego podpisu nic się panu nie stanie. Zresztą już po zgaszeniu światła, może pan wstać i wziąć do łóżka jakąś broń, na przykład nóż. Przyjdę później do pana, aby się przekonać, czy moje podejrzenia się sprawdziły. — A więc mam nie zamykać drzwi do pokoju? — Niech je pan mocno zamknie. Tak czy tak przyjdę, podobnie jak stary. — Czyżby istniało tajne przejście do mego pokoju? — Tak. — No, monsieur, dziękuję bardzo za tak gościnny dom, w którym nie można być pewnym swego życia. — Proszę zostawić to mnie! Teraz powiedzieliśmy już sobie wszystko i możemy się rozstać. Adieu, monsienr! Müller wstał. Deephill także, ale chwyciwszy go za rękę zatrzymał doktora jeszcze na chwilę. — Proszę zaczekać, sir — powiedział. — Chcę… — Pst! — przerwał mu Müller. — Proszę nie mówić do mnie po angielsku, nawet gdy pan myśli, że jesteśmy sami. W tym domu ściany mają uszy. — Dobrze, monsieur Müller! Jeszcze jedno zanim się rozstaniemy. Jestem bogaty… Müller kiwnął dobrodusznie głową. — …i niezależny, należę do starej, dobrej arystokracji. Widziałem pańską siostrę. Czy zechce mi pan, jako człowiek honoru, odpowiedzieć na jedno pytanie?
— Chętnie! — Czy serce tej damy jest jeszcze wolne? — Tak myślę. Jestem przekonany, że gdyby było inaczej już dawno bym o tym wiedział i to od niej samej. — Czy wyrazi pan pozwolenie na to, abyśmy się mogli zaprzyjaźnić? — Jeśli jest pan naprawdę człowiekiem honoru, za jakiego się pan uważa, to czemu nie? — Niech pan w to nie wątpi! Zgadł pan, jestem Francuzem, pochodzę z pięknego południa Francji. Smutne okoliczności, za które nie ponoszę winy i które nie rzucają najmniejszego cienia na mój honor, wypędziły mnie na obczyznę. Teraz już znowu mogę używać mego prawdziwego nazwiska. Gdyby udało mi się zdobyć serce miss Harriet, to może być pan pewny, że znajdzie pan we mnie godnego szacunku przyjaciela i krewnego. Müller nie okazywał zbyt wielkiego zachwytu, ale odpowiedział przyjaźnie: — Proszę spróbować. Może będzie pan miał więcej szczęścia niż inni. Moja siostra jest poważną osobą i niełatwo zdobyć jej względy. — Tym większą wartość ma potem zwycięstwo. I monsieur, czy mogę oczekiwać, że nie dowie się ani słowa o naszej rozmowie? — Oczywiście! Daliśmy sobie słowo honoru, a to zobowiązuje. Do zobaczenia dzisiejszej nocy! Müller odszedł. Amerykani spoglądał chwilę w ślad za nim. — Kto by pomyślał — mruknął. — Ten człowiek to dyplomata jakich mało. Jestem przekonany, że i teraz nie do końca go przejrzałem. Prawdziwie wielki człowiek mimo jego… szkoda, paskudnego garbu! Zaufam mu, przede wszystkim ze względu na jego siostrę. Müller udał się do miasta, by odwiedzić siostrę i omówić z nią konieczne kroki do przedsięwzięć w najbliższym czasie. Przy tej okazji dowiedział się, że Marion rzeczywiście zaprosiła ją na kolację. Rodzeństwo rozmawiało jeszcze jakiś czas o okolicznościach, które przywiodły Emmę do Francji. Potem Richard pożegnał się i wrócił do Ortry. Kiedy wieczorem przekroczył próg jadalni ujrzał Marion, Emmę, Aleksandra, Deephilla i baronową. Tę ostatnią zwabiła do stołu ciekawość zobaczenia Angielki. Emma grała swoją rolę znakomicie i ze zdumiewającą swobodą. Każda rodowita Angielka wzięłaby ją za swoją rodaczkę. Wszyscy poza baronową przywitali Müllera uprzejmie i traktowali go jak równego sobie. Nie był zbyt rozmowny i nad udział w rozmowie przedkładał przysłuchiwanie się temu, co mówią inni, obserwując ich bacznie. Marion i Emma już mówiły do siebie po imieniu. Deephill nie odrywał od siostry Müllera wzroku. Był wybitnie uzdolnionym, wykształconym mężczyzną i starał się stworzyć Emmie warunki, w których jej duchowe przymioty mogły zabłysnąć. Kiedy Müller w pełen szacunku sposób, jaki przystoi zwykłemu wychowawcy, zwracał się do Emmy, to ta odpowiedała mu przychylnie i życzliwie, ale chłodno, oczy Deephilla lśniły z radości nad mistrzostwem w jaki oboje odgrywali swoje role. Podczas tej zajmującej rozmowy, otworzyły się cicho niewidoczne w cieniu drzwi i do pokoju wszedł baron, co w owym czasie było rzadkością. Zapewne zapomniano zamknąć go w jego pokoju. Nikt go nie zauważył. Bezszelestnie zbliżył się do miejsca, gdzie na głowę Emmy padało pełne światło i z jego gardła wydarł się okrzyk takiego przerażenia, że wszyscy podskoczyli na swoich miejscach. — To jego twarz, ale nie do końca! — krzyczał, podnosząc w odruchu obrony ramiona i wpatrując się w Emmę szeroko rozwartymi oczyma. — Nie mogę mu przecież nic zrobić! Ożył! Mieszka na dole w piwnicy… w piwnicy… w samym jądrze podziemnego świata.. Jego nieoczekiwane wejście wywołało naturalnie bardzo przykre wrażenie. Na twarzy Marion malowało się najgłębsze współczucie. Deephill spojrzał zdumiony na przybysza, o
którego istnieniu nie miał najmniejszego pojęcia. Müller i Emma wymienili szybkie, przez nikogo niezauważone spojrzenia. — Jest szalony — powiedziała zimno baronowa o swym mężu. — Marion wyprowadź go i zamknij w pokoju! — zwróciła się do pasierbicy. Dziewczyna ujęła chorego pod ramię. — Chodź ojcze — poprosiła łagodnie. Mężczyzna pozwolił się wyprowadzić, ale w pobliżu drzwi odwrócił się i znowu krzyknął: — Jestem niewinny! On żyje! Kasa, och, kasa! Drzwi za Marion i jej ojcem zamknęły się, ale wciąż jeszcze słychać było jęki dochodzące z koniarza, aż w końcu wszystko umilkło, chory został zamknięty w swoim pokoju. Przerwana tak raptownie rozmowna nie została już podjęta. Nakrywano do kolacji. Kapitan Richemonte kazał przez służącego przekazać wiadomość, żeby siadać do stołu nie czekając na niego. Deephill siedział koło Emmy i na wszystkie sposoby próbował zająć jej uwagę. Müller zajmował się baronową i Marion. Baronowa przyjmowała jego zabiegi jako coś zupełnie zrozumiałego, ale Marion czuła się zobowiązana do wyrażenia mu wdzięczności. Dopiero na krótko przed końcem posiłku pojawił się kapitan. Pozdrowił Emmę i gościa z Ameryki, usprawiedliwiając swe spóźnienie złym stanem zdrowia. — Musicie mi państwo wybaczyć, nie jestem już młody. Widok tej dzisiejszej katastrofy zrobił na mnie ogromne wrażenie. Chyba wrócę do siebie! Jadł niewiele. Na stole stało tylko lekkie, białe, mozelskie wino. — Czerwone byłoby dla mnie chyba lepsze! Stary wstał i podszedł do kredensu. Müller chrząknął cicho, mister Deephill spojrzał na niego i zrozumiał, że nadszedł ów moment. Obaj obserwowali uważnie poczynania kapitana. Ten nalał sobie kieliszek wina, odwracając się do pozostałych gości plecami. Wyjął coś z kieszeni, co robił nie było widać, ale sądząc po ruchach można było przypuszczać, że wpuścił parę kropel jakiejś cieczy do stojących na kredensie pustych kieliszków. Potem sięgnął ponownie do kieszonki kamizelki i wrócił do stołu. Müller uśmiechnął się, ale tak, że dostrzegł to tylko Deephill. Richemonte wypił swoje wino i podszedł znowu do kredensu. Nalał sobie pełny kieliszek, a potem drugi, który podał Amerykaninowi. — Musi mi pan dzisiaj wybaczyć, monsieur Deephill — powiedział. — Jutro będę znowu w dobrej formie. Ale żeby do końca nie zaniedbać obowiązków gospodarza, pozwoli pan, że wypiję z panem na powitanie. Richemonte opróżnił swój kieliszek. Amerykanin także uniósł swój kieliszek do ust i wypił jego zawartość. Kapitan pożegnał się ze wszystkimi i wyszedł. Po kolacji muzykowano trochę, i przy tej okazji Deephill szepnął do Müllera: — Co teraz? — Proszę się niczym nie przejmować! Czuwam nad panem! Gdy pan się znajdzie u siebie, proszę liczyć na moją pomoc. Jeśli tylko będzie to możliwe, to nawet mnie pan nie zobaczy. Niech pan obserwuje wszystko spod przymkniętych powiek. W jakiś czas potem Emma pożegnała się i pojechała do miasta. Deephill chciał ją odwieźć, ale ona podziękowała mu i poprosiła aby towarzyszył jej Müller. Wydawało się, że uczyniła tak ze względów czysto towarzyskich, lecz Deephill wiedział, że brat i siostra musieli ze sobą porozmawiać i nie wziął Emmie za złe, że mu odmówiła. Było bardzo ciemno i dzięki temu, że koła powozu robiły spory hałas rodzeństwo mogło ze sobą rozmawiać półgłosem, nie będąc słyszanym przez woźnicę. — Drżę jeszcze do tej pory — powiedziała Emma. — Baron de Saint–Marie bardzo mnie przestraszył. Czego on chciał? Mówił o kimś podobnym do mnie i o jakiejś kasie?
— Mówił jak szaleniec. Mam pewne podejrzenia, ale muszę sam je wyjaśnić — odrzekł Müller. Jego milczenie miało jednak całkiem inny powód. Nie chciał sprawiać siostrze bólu, którego w tym momencie nie był w stanie ukoić. Mógłby przysiąc, że jego ojciec Gebhard von Greifenklau żyje jeszcze i jest uwięziony w lochach, ponieważ kapitan wierzy jeszcze ciągle, że czegoś się od niego dowie o ukrytej, wspomnianej przez barona, wojennej kasie.
KRĘTE ŚCIEŻKI Kiedy Müller wrócił z miasta, poszedł do swojego pokoju, wziął latarkę, nóż, rewolwer, zamknął drzwi od środka i następnie wyszedł przez okno na dach, a stamtąd po piorunochronie zszedł na podwórze. Zobaczył, że kapitan Richemonte jest jeszcze w swoim pokoju. Przemknął bezszelestnie do osłoniętego miejsca naprzeciwko okien starego, skąd mógł obserwować bacznie, co się dzieje w środku. Müller był pewien, że kapitan planuje jeden ze swoich tajemnych wypadów podziemnymi korytarzami. Zastanawiał się tylko, kiedy zniknie w ukrytych w ścianie drzwiach i czy postępując zgodnie ze swoim przyzwyczajeniem, uda się do altanki w ogrodzie po nocnym obchodzie posiadłości? Było już grubo po północy, gdy w pokoju na górze zgasło światło i zamek pogrążył się w ciemnościach. Müller wytężył słuch. Wkrótce usłyszał ciche kroki, które za domem zamilkły. Müller pospieszył co sił w nogach do altanki, aby tam oczekiwać nadchodzących wydarzeń. Richemonte nie kazał długo na siebie czekać. Wynurzył się z ciemności i zniknął w domku, gdzie na krótko rozbłysło światło. Müller odczekał aż przebrzmią schodzące w dół kroki i podążył za kapitanem tak, jak robił to już wcześniej. Na dole w korytarzu prowadzącym do zamku nie miał potrzeby zapalać latarni, ponieważ droga była wystarczająco widoczna, dzięki latarni kapitana. Doszli tak do miejsca, gdzie spotykało się wiele podziemnych korytarzy, a potem poszli na górę. Wszystko odbywało się tak jak wtedy, gdy został zamordowany dyrektor fabryki. Müller po omacku, ale bezszelestnie, podszedł do drzwi ukrytych w ścianie pokoju Amerykanina. Richemonte sprawdzał zapewne, czy napój podziałał. Potem nagle rozbłysło światło. Müller wyciągnął szyję i zobaczył, że kapitan otworzył swoją latarkę na tyle szeroko, iż jej matowe światło padało na twarz śpiącego Deephilla. Tamten leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami, jakby spał. Ręce miał przykryte kołdrą, przypuszczalnie zgodnie z radą Müllera, schował tam broń. Richemonte przyjrzał mu się dokładnie i zadowolony z oględzin, odwrócił się od łóżka z zamiarem przeszukania znajdujących się w pokoju przedmiotów. Jego wzrok padł na stół, na którym leżał portfel. Otworzył go, wyjął zawartość i zaczął przeglądać. Postawił przy tym na stole latarnię. Jej światło dochodziło do kąta, gdzie znajdowało się tajne przejście. Stary stał tyłem do niego. Ten moment wykorzystał Müller. Był przekonany, że Deephill, którego twarz była teraz w cieniu, ma otwarte oczy. Chciał mu pokazać, że dotrzymał słowa i bezszelestnie pojawił się w kręgu światła. Było to duże ryzyko, ale jak Müller słusznie przypuszczał, stary był zbyt zajęty papierami znajdującymi się w portfelu, aby zwracać uwagę na cokolwiek innego. Deephill wyciągnął nagle spod kołdry rękę, na znak, że wszystko widzi i Müller zniknął. Po jakimś czasie kapitan zamknął portfel nic z niego nie biorąc. Położył go z powrotem na stole, wziął latarnię i znowu oświetlił nią twarz śpiącego i opuścił pokój tą samą drogą, którą przyszedł. Gdy kapitan odkładał portfel Müller już zbiegał wąskimi schodkami. Na dole wcisnął się za filar, aby przepuścić starego. Richemonte nie spieszył się. Zastanawiał się nad czymś. Zamyślony stanął koło Müllera. — Niech to diabli! — słychać było, jak zaklął. — Ten Deephill jest bardzo ostrożny! Te asygnaty nie mają żadnej wartości bez podpisu firmy! Ci Amerykanie to diabelnie ostrożni ludzie. Ale jeszcze podpisze to, podpisze! Minął filar ze stojącym za nim Müllerem, jakby chciał wrócić przez altanę, ale uczyniwszy dwa kroki zatrzymał się znowu.
— Czy mam odwiedzić Ralliona? — spytał sam siebie półgłosem, jak to mają w zwyczaju starsi i nietowarzyscy ludzie. Milczał chwilę, po czym ciągnął dalej — Ta Marion! Musi być posłuszna i już! Chcę z nim pomówić, nawet jeżeli miałby się przestraszyć zobaczywszy mnie tak nieoczekiwanie przy swoim łóżku. Odwrócił się na pięcie i wszedł na górę innymi schodami. Także te były bardzo wąskie i prowadziły na górę między murami, stojącymi tak blisko, że tylko szczupły człowiek mógł się między nimi przecisnąć. Richemonte nadsłuchiwał. Potem przesunął jakąś część muru i schylając się wszedł w powstały w ten sposób otwór. Znalazł się w sypialni młodego Ralliona. Kapitan zbliżył się do łóżka i zaświecił śpiącemu prosto w twarz zaklejoną plastrami, z powodu ran jakie zadał mu Fritz. Stary potrząsnął hrabią. — Panie pułkowniku! Rallion podskoczył na łóżku i otwarł oczy. Ujrzawszy światło zląkł się. — Do stu tysięcy diabłów! — krzyknął zrywając się na równe nogi. — Kapitanie, skąd się pan wziął w moim pokoju? Drzwi są przecież zamknięte! — Dla mnie nie stanowi to żadnej przeszkody. Ale proszę mówić trochę ciszej! Musimy być ostrożniejsi. — Chce pan teraz rozmawiać? Czy nie sądzi pan przypadkiem, że to dziwaczna pora na rozmowy? — Najlepsza, zaręczam panu. Chodzi o Marion. — O Marion? A, na ten temat mogę rozmawiać o każdej porze, ale czy w łóżku… — Ach! Między sobą nie potrzebujemy dbać o formy. Niech pan leży! — Ale jak pan tu wszedł? — Później o tym porozmawiamy! — No dobrze! A więc co jest z Marion? — Dziewczyna jest w najwyższym stopniu krnąbrna. — Pan traktuje tę młodą damę z niewybaczalną łagodnością. Przecież pan może rozkazać i po prostu złamać jej upór. — Tak zrobię, właśnie dlatego tu jestem. Mam pewien plan. Zmusimy Marion, aby została pańską żoną. — Nie musi mi pan tego powtarzać po tym, jak mi pan powiedział, że dobrowolnie nie wyrazi swojej zgody. Jak pan chce ją do tego zmusić, kapitanie? — Ograniczę jej nieco wolność! — A więc areszt? Gdzie chce ją pan zamknąć? — W jednym z naszych lochów. — Fi donc! Paskudne miejsce panie kapitanie! — Tym lepiej, to ją skruszy. — O chlebie i wodzie? — O niczym. Nie dostanie nic do jedzenia i do picia; będzie cierpieć z pragnienia i głodu, póki się nie zgodzi! — Ale co na to powie baronowa? — Zgodzi się na wszystko. Nienawidzi Marion, będzie nam nawet pomagać. — Ale przecież inni zauważą brak baronówny! — Nie, powiemy im, że wyjechała. — Jak pan ma zamiar to przeprowadzić? — To nie takie trudne, ale o tym porozmawiamy potem. Nie tak prosto będzie sprowadzić Marion do lochów. Muszę liczyć na pańską pomoc. — Ale będzie zabawa! Czy zagramy tę komedię jeszcze dzisiejszej nocy? — Oczywiście. — Jak pan chce dostać się do jej pokoju? Z pewnością się zamknęła. — A czy pan dzisiaj także się nie zamknął?
— Naturalnie. — A mimo to stoję przed panem. W taki sam sposób wejdziemy do sypialni Marion. Zjawimy się tam po kryjomu, będzie spala, położę jej na twarzy chustkę nasączoną chloroformem, po dwóch minutach zaniesiemy ją tajnymi korytarzami, które pan dopiero pozna, do lochu. — Pięknie, a co potem? — Głód i pragnienie zrobią resztę. A może pan w to wątpi? — Pozornie wyrazi zgodę, ale potem wszystko zdradzi. — Nie. Nie wypuścimy jej zanim nie da nam słowa, że będzie milczała do końca życia. — Tak wymuszona przysięga nie ma zwykle żadnej wartości. — U Marion tak. Ma dumny charakter. Jeśli raz złamiemy jej sprzeciw to już na zawsze. — Dobrze, zakładam, że ma pan rację. Ale jak pan chce uprawdopodobnić jej wyjazd? — Nic łatwiejszego. Każemy zaprząc konie i zawieziemy Marion na dworzec. Rallion spojrzał pytająco na kapitana. — Nie rozumiem pana. — No, do powozu nie wsiądzie Marion, lecz baronowa. — A więc wciągniemy ją w nasze plany? — Na ile będzie to konieczne. — Ależ przecież ktoś to zauważy. — Jest zbyt ciemno. — Woźnica… — Nie potrzebujemy żadnego woźnicy. Wezmę dwukółkę i sam będę powoził. — Ale gdy baronowa będzie wsiadać, służący będzie przy tym. — Postaramy się tego uniknąć. — I wróci pan z baronową z powrotem? — Nie. Zawiozę ją niby to na dworzec, a wrócę do domu sam. — Jak pan chce tego dokonać? — Baronowa wysiądzie, gdy tylko opuścimy zamek. — Jest pan rzeczywiście niebezpiecznym człowiekiem! Gdybym nie był pańskim przyjacielem, miałbym się przed panem na baczności. Tak, to może się udać. Ale kiedy tego wszystkiego dokonamy? Nie ma zbyt dużo czasu. — Teraz i to najszybciej, jak tylko możliwe. Każda zwłoka grozi niebezpieczeństwem. Po scenie jaką urządziła mi Marion wiem, że nie wolno mi mieć do niej zaufania za żadną cenę. — Zatem najlepiej będzie dzisiaj w nocy? — Teraz niestety jest już za późno. Muszę przedtem pomówić o tym z baronową. — A więc jutro? — Tak, jutro z całą pewnością. — O której? — Jeszcze nie wiem. Przyjdę po pana. — Tą samą drogą? — Tak. — Dobrze. Czy mógłbym wobec tego obejrzeć sobie tę drogę dokładniej, panie kapitanie? Richemonte skrzywił się. — Będzie lepiej, jeśli pan zaczeka aż sam panu opowiem o wszystkich tajemnicach. Zatem, dobranoc! — Dobranoc! Kapitan wyszedł w ten sam sposób, w jaki się pojawił. Na zewnątrz doprowadził tajne przejście do pierwotnego stanu i zaczął nasłuchiwać. — Jestem ciekawy — wyszeptał zgryźliwie sam do siebie. — Nie będzie czekał, będzie chciał sam wszystko wybadać. Ale, mój panie, to się panu nie uda!
Tam gdzie drewniany mechanizm dotykał muru, po obu jego stronach zamontowano rygle. Richemonte zasunął oba i zadowolony kiwnął głową. — Tak! Teraz się może wysilać. Zszedł powoli po schodach nie mając najmniejszego pojęcia, że świadkiem jego krótkiego monologu był bardzo niebezpieczny dla niego człowiek. Müller śledził kapitana w oczekiwaniu na mający, jego zdaniem, nastąpić atak na Marion. Ledwie się powstrzymał, aby się nie ujawnić i nie przyłożyć pięścią temu łajdakowi bez sumienia, ale musiał zdusić w sobie nienawiść. Kiedy Richemonte i Rallion pożegnali się, ześlizgnął się po schodach i schowawszy się ponownie za filarem czekał na kapitana. Potem podążył za nim. Stary poszedł prosto do swojego pokoju, a Müller popatrzywszy przez judasza zobaczył, że przygotowuje się do snu. — Świetnie — pomyślał. — Mogę być zatem spokojny, że dzisiaj nic się Marion nie stanie. Wrócił na schody prowadzące do komnaty Deephilla. Gdy wszedł. Amerykanin siedział przy stole. Światło się paliło. — Wreszcie — powiedział Deephill. — Już bardzo długo na pana czekam. Myślałem, że pan nie przyjdzie. — Zatrzymało mnie coś, czego nie mogłem przewidzieć. — Proszę usiąść. Tutaj są cygara. Müller z całkowitym spokojem zapalił jedno z nich. — Jest pan niezwykłym człowiekiem — powiedział Deephill. — Stało się dokładnie tak, jak pan przewidział. — Wiedziałem. — Ale proszę mi wyjaśnić, jak pan do tego doszedł? — Wydedukowałem po prostu. — Ale przecież tylko z obserwacji i doświadczeń, jakie pan poczynił tutaj. — Oczywiście! — Nie mogę w tej sprawie pojąć wielu rzeczy, ale jedno wydaje się być pewnym, że jest pan wobec mnie uczciwy. — Cieszę się, że obdarza mnie pan zaufaniem! Ale czy tylko w pewnym stopniu wierzy pan w moje ostrzeżenia? — Całkowicie! Uważam, że kapitan Richemonte jest zwykłym szubrawcem. — Nie myli się pan. — Myślę nawet, że maczał palce w katastrofie. — I to wszystkie dziesięć! — Z pewnością wie pan jeszcze więcej. Proszę mi więc uczciwie powiedzieć, czego mam się obawiać ze strony kapitana Richemonta? — Wolałbym usłyszeć najpierw pana zdanie — odpowiedział Müller powściągliwie. — A więc jestem przekonany, że chce on wejść w posiadanie moich pieniędzy. — Boże zachowaj pańską spostrzegawczość, monsieur Deephill — roześmiał się doktor Müller. — Proszę mi wybaczyć mój dobry humor! Właściwie powinno się ubolewać nad taką otchłanią ludzkiej niegodziwości. Kapitan Richemonte jest diabłem w ludzkiej skórze. Ale żeby w celu zagarnięcia pańskich pieniędzy wysadzać pociąg z tyloma niewinnymi ludźmi gotując im taki straszny los… to potworne! — Najlepiej byłoby, gdybym po prostu wyjechał. — Nie jestem w stanie dać panu lepszej rady. — Ale to niezgodne z moją naturą. Tego starego hultaja powinienem złapać we własne sidła. — Chciałbym, aby był pan ostrożny.
— Ba! Zostałem ostrzeżony i teraz nie boję się niczego. Nie mam jeszcze przeciwko niemu żadnych dowodów na podorędziu, ale postaram się o nie, nawet jeśli musiałbym działać sam. — Od czego chce pan zacząć? — Od tego, że pozornie zaufam mu i będę z nim współpracował. — A więc jest pan zgubiony! — O nie! Jak długo nie podpiszę tych asygnat jestem całkowicie bezpieczny. — Sądzę, że tak, ale Richemonte jest naprawdę nieobliczalny. — Hm! Na razie jestem w lepszej sytuacji, mam swoje podejrzenia, gdy tymczasem stary nie ma o niczym pojęcia. Mam także pańskie, niebezpodstawne ostrzeżenia i w końcu jestem w posiadaniu tajemnicy, że są tutaj tajne schowki. — Ta tajemnica wiele panu nie pomoże. — Damned! Przeszukam ten podziemny korytarz, którym ten szubrawiec dostał się do mnie. Mógłby mi pan coś o tym powiedzieć? — Sam go dobrze nie znam. Powtórnie bardzo pana proszę o to, aby pan mnie posłuchał’i jak najszybciej opuścił zamek. — To mi nic nie da. Pan przecież wie, że jestem bardzo związany z tą okolicą… — Nie pojmuję. Przyjeżdża pan, aby zrobić interes z kapitanem, widzi pan, że on pana oszukuje, że zamierza najgorsze. Cóż tu takiego jest jeszcze, co pana tutaj zatrzymuje? — Nic co dotyczy kapitana, ale jest ktoś jeszcze, kto mnie obliguje do pozostania w tych stronach. Zakładam, że pan wie o kim mówię. Skoro więc mam zamiar pobyć tu jeszcze trochę, to dlaczego nie w zamku? — Ponieważ to dla pana zbyt niebezpieczne miejsce. — O nie, w jaskini lwa jest często bezpieczniej niż poza mą. Kapitan, gdy będzie chciał to mnie odszuka, tu czy w Thionville, to obojętne. Müller wstał. — Nie mam prawa wpływać na pańskie decyzje i postanowienia. Ale mam do pana jeszcze jedną prośbę. — Niech pan mówi! — Niech pan nikomu nie da do zrozumienia, że pana ostrzegłem. — Będę milczał, jak grób. — I cokolwiek by się nie działo, niech pan nie zdradzi, że znam to tajne przejście prowadzące do pańskiego pokoju! — Obiecuję także i to, ale i ja mam do pana prośbę. — Słucham. — Zależy mi na pańskiej przyjaźni i wiem, że nie zdobędę jej siłą, ale i tak samo wyraźnie widzę, że między nami stoi coś, czego nie umiem określić. Czuję, że jest to coś bez większego znaczenia, ale jednak jest. Byłbym panu zobowiązany, gdyby mi pan otwarcie powiedział, co jest właściwie tą nieokreśloną przeszkodą. — Jeszcze ją pan pozna w swoim czasie, teraz mam niestety zamknięte usta. — Czy to dotyczy mojej osoby? — Nie. — A może moich poglądów? — Możliwe. — W takim razie nie będzie dla mnie zbyt trudne odgadnąć to, czego jeszcze nie wolno panu powiedzieć. Chodzi o moje poglądy, na przykład religijne? — Nie. — Polityczne? Müller zagwizdał cicho i pokiwał głową. — Mój czcigodny panie, skoro nie wolno mi czegoś powiedzieć, nie mogę także pozwolić, aby pan to zgadywał. To byłoby przecież to samo.
— Przeklęty uparciuch! Myślę jednak, że byłem już blisko i zapewniam pana, że zastanowię się nad pańskimi słowami. — Niech się pan zastanawia! Będę się cieszyć, jeżeli nasza znajomość okaże się wartościowa. — Czy uwierzy pan, mój przyjacielu, wolno mi chyba tak się do pana zwracać, czy uwierzy pan, że cierpiałem tak, że nikt inny chyba by tego nie zniósł. Teraz czuję, że po latach ciemności wstaje nowy dzień. Byłoby to tylko złudzenie? Czyżby nie było dla mnie jednego nawet gwiazdki, gdy tymczasem dla najbiedniejszych świeci słońce?? Słowa te płynęły z najgłębszego wnętrza. Nie odrywał od swojego rozmówcy pytającego wzroku. Müller wyciągnął do niego rękę. — Dlaczego miałby pan tracić nadzieję? Nie znam tragedii pańskiego życia, ale jestem pewien, że i dla pana zaświeci słońce. Lecz jeśli pan szuka szczęścia, to dlaczego rzuca się pan w ramiona przypadkom, od których nikt nie ma prawa oczekiwać, że przyniosą prawdziwe szczęście? Jeśli teraz da pan królowi szacha, nie ma potrzeby, żeby grał pan va banque. Oto moja dłoń! Czuję, że jest pan godny szacunku! Proszę pomyśleć nad tym, co powiedziałem i wybrać właściwie, a to z pewnością przyniesie panu szczęście. Dobranoc! — Dobranoc! — odpowiedział głęboko zamyślony Amerykanin. Odprowadził wzrokiem Müllera, gdy ten odchodził tajnym korytarzem i jeszcze potem, gdy przesuwał wykładaną kaflami ścianę na właściwe miejsce. Siedział tak bez ruchu jakiś czas. Wreszcie jego twarz rozbłysła wewnętrznym światłem. — Z pewnością przyniesie panu szczęście! — powtórzył ostatnie słowa Müllera. — Będę szczęśliwy, ale tylko wtedy, gdy wybiorę to co właściwe?
O BOŻE, POMYŁKA! Następnego ranka kapitan Richemonte kazał zaprzęgać i wybrał się na przejażdżkę. Müller nie mógł sobie życzyć niczego więcej, niż nieobecności starego, dawało mu to przecież okazję do rozmowy z Marion bez obawy, że zostanie podsłuchany. Wybrał najstosowniejszy moment i zapukał do drzwi jej pokoju. Został poproszony do środka. Baronówna była mocno zdziwiona jego wizytą i spojrzała na niego z oczekiwaniem. — Proszę usilnie, aby pani nie przeraziła się tym, co mam jej do powiedzenia. Jestem tu aby panią ostrzec. Chcą panią zamknąć. — Zamknąć? — spytała zdumiona. — Kto i dlaczego? — Kapitan i pułkownik Rallion, aby zmusić panią do zostania żoną tego ostatniego. — Kto tak powiedział? — Podsłuchałem ich. — Kiedy ma to się stać? — Dzisiaj w nocy. — Ach! Nie wejdą tu! Zamykam się każdej nocy. — Pokoje w zamku mają ukryte przejścia. — To przecież niemożliwe! — Mam nadzieję, że zdołam pani dowieść, iż jest odwrotnie. Müller przytoczył słowo po słowie podsłuchaną rozmowę. Z początku Marion nie była w stanie wydać z siebie głosu, ale potem jej policzki zarumieniły się z gniewu. — Mylą się! Chcą mnie zaskoczyć, ci szubrawcy, ale to oni będą tymi, których ja zaskoczę! Proszę mi powiedzieć, jak pan odkrył tę niegodziwość, monsieur Müller? Gdzie pan ich podsłuchał? — W pokoju Ralliona. — Jak pan się tam znalazł? Müller milczał. — Czy to tajemnica? — zapytała Marion. — Nie mogę zaprzeczyć. To nawet tajemnica najwyższej rangi. — Której nie może mi pan zdradzić? — Chciałbym móc wyjaśnić pani wszystko! — Ale nie wolno panu? — Nie. Ta tajemnica nie jest moją wyłączną własnością. — To rzeczywiście stanowi ważny powód. Proszę mi zatem powiedzie tyle, ile pan może. — Mogę pani powiedzieć tylko tyle, że nie przybyłem na zamek Ortry jedynie po to, aby uczyć pani brata. — To dla mnie niespodzianka. Były także inne powody? — Tylko jeden, obserwować kapitana! — Ach! Przyjechał pan, aby go obserwować! To nasuwa przypuszczenie, że jest pan kimś więcej niż tylko wychowawcą. Takie postawienie sprawy nie było Müllerowi na rękę. Postanowił raczej nieco skłamać, niż postawić się w niezręcznej sytuacji. — A czym innym miałbym być? — spytał. — Może detektywem — odpowiedziała niepewnie. — Nie, nie jestem detektywem. Jestem naprawdę wychowawcą Aleksandra. Ale mam przyjaciela, który dowiedziawszy się gdzie pracuję, prosił mnie o dowiedzenie się pewnych rzeczy. — Co to za rzeczy?
— Mają związek z rodziną, którą kapitan Richemonte bardzo unieszczęśliwił. Rodzina ta nadal z tego powodu cierpi, a ja mam za zadanie dowiedzieć się, czy istnieje jakaś możliwość zadośćuczynienia. — Widzę, że nie jest pan jedynym właścicielem pańskiej tajemnicy. Musi pan być dyskretny, a mnie nie wolno do niczego pana zmuszać. — Dziękuję pani z całego serca! Kapitan jest niebezpiecznym człowiekiem. Zauważyłem, że zamyśla coś złego przeciwko osobie, na której mi zależy i dlatego obserwowałem każdy jego krok. W ten sposób dotarłem do tego, że tutaj w zamku są tajemne schody i ukryte drzwi. — O Boże, zatem w dzień i w nocy nie można być tutaj bezpiecznym! — Są oczy, które czuwają nad panią. — Pańskie! Tak, wiem o tym i to mnie uspokaja. Ale przez to pan znajduje się w niebezpieczeństwie. Gdy kapitan odkryje, że zna pan jego tajemnice, czeka pana zguba. — Mam się stale na baczności i przedsięwezmę kroki na wypadek, gdyby mu się udało mnie pokonać. — Ma pan tutaj kogoś zaufanego? — Tak. Zna go pani. To zielarz doktora Bertranda. Marion zdziwiła się. — Ach ten! — powiedziała. — To ten, który uratował Nanon przed utonięciem. — Ten sam. Działamy wspólnie. Już opowiadałem pani, że otwierałem grobowiec. Był tam ze mną i widział także pańską matkę. — Naprawdę? Kiedy? — Ukazała się nam. — To był jej duch. — Nie. Powtarzam pani, iż jestem mocno przekonany, że matka pani wciąż żyje. — Myśli pan, że jest zamknięta na dole? — Tak. — To straszne! Ale przecież widzieliśmy ją w wieży. Pan widział ją dwukrotnie. Miałaby zatem możliwość uciec. — Przypuszczam, że ona nie chce wolności. — Nie chce? To nie do pomyślenia! — Sądzę nawet, że dobrowolnie dała się zamknąć. Są środki, którymi można zmusić takie istoty do wycofania się z życia. — Nie znam takich metod. — Jest parę, na przykład miłość matki. — Jak to? — Grozi się na przykład matce, że jej dziecko umrze, a uratować może je tylko wtedy, jeżeli ona sama będzie uchodziła za zmarłą. — To straszne! Ale dlaczego nie zabili jej naprawdę? Czemu pozwolono jej żyć? — Mieli na pewno swoje powody, chociaż na razie nie mogę ich jeszcze zdradzić. — Monsieur Müller, im dłużej pana słucham, tym bardziej jestem przekonana, że może mieć pan rację. Ale myśl, że moja matka jeszcze żyje jest tak niesamowita, że prawie nie mogę w to uwierzyć. — To dla mnie pewne. — Potworne! Ale, monsieur, jeżeli to prawda, to moim obowiązkiem jest uwolnić ją z tej niewoli. — Już od dawna stanowi to dla mnie wyzwanie. — Dziękuję panu! Ale jednak nie mogę pozostawić tego tylko w pana rękach. Musi mi pan także pozwolić działać! — Och, chętnie! — Dziękuję! A więc jesteśmy sprzymierzeńcami i zaufanymi! Oto moja dłoń.
— Na razie możemy zrobić tylko jedno; musimy dotrzeć do tego domniemanego ducha. — Tak, ma pan rację! Musimy się dostać do tych podziemnych korytarzy i to jak najszybciej! — Stanie się tak, gdy tylko wróci „mój” zielarz. — Dlaczego nie wcześniej? — Obiecałem na niego czekać. — Czemu pan to zrobił?! Och, gdyby było inaczej! Teraz, gdy wiem, że moja matka żyje, nie chciałabym ani minuty dłużej pozostawać bezczynną. — Jednakże muszę panią prosić o cierpliwość, potrzebujemy bowiem pomocy mojego sprzymierzeńca. Bez niego nie odważyłbym się wejść do tych podziemi. Są tam niebezpieczeństwa, których nie można wcześniej przewidzieć. Ktoś w pojedynkę przepadłby tam z łatwością, lepiej się zabezpieczyć. — Muszę się na to zgodzić, te powody są zbyt ważkie. Sądzi pan zatem, że ci dwaj szubrawcy przyjdą dzisiaj do mnie? Co mam robić? Jak mam ich przyjąć? — Musi pani udawać śmiertelnie przerażoną. A i oni będą bardzo zdziwieni, gdy zastaną panią obudzoną. Na pewno wymyślą jakąś bajeczkę, aby usprawiedliwić swoje najście. — Myśli pan monsieur, że nie targnął się na mnie? — Zapobiegniemy temu. Ich zamiar może się powieść tylko wtedy, gdyby zaskoczyli panią we śnie, tak by można było zastosować chloroform, nim zdążyłaby pani wezwać pomoc. — Też tak myślę. Na pewno znajdą jakąś wymówkę, ale to mi nie wystarczy. Chcę ich nakryć na gorącym uczynku, abym mogła wykazać im ich niegodziwość. — To byłoby najlepsze, gdyby się udało. — Ale jak to zrobimy? — Jest pewna trudność — powiedział Müller i po chwili namysłu ciągnął dalej. — Będą musieli działać w ciemności. — Prawdopodobnie. — To mi nasuwa pewną myśl. Służąca pani ma mniej więcej taką samą figurę jak pani! Gdyby ją tak postawić na pani miejscu… Marion pokiwała z zapałem głową. — Oczywiście, oczywiście! — krzyknęła. — To się musi udać! — Najtrudniejsze jednak jest to, że trudno będzie znaleźć powód, dla którego pokojówka miałaby spać w pani pokoju. — Och, na pewno znajdę jakiś pretekst, nawet jeżeli miałabym powiedzieć, że chodzi o żart. — Wtedy to ona zostałaby uśpiona i uprowadzona. — Ale z pewnością szybko wróci z powrotem, gdy okaże się, że popełnili pomyłkę. — Oczywiście. A kiedy pokojówka wróci będzie to odpowiedni moment do powiedzenia im, że przejrzała pani ich zamiary. — Tak, rzucę im to w twarz, a tę satysfakcję, którą przecież będę zawdzięczała tylko panu, musi pan ze mną dzielić. — Mam być przy tym? — Tak. Proszę, niech pan pójdzie ze mną! Marion zaprowadziła Müllera do swojej sypialni. Były tam wąskie, oszklone drzwi, których szyby zasłonięte były firankami. — Widzi pan te drzwi? — zapytała. — To moja garderoba. Schowamy się tam oboje, pan i ja. — Ale gdzie się spotkamy?
— Będzie pan udawał, że udaje się na spoczynek, ale zaraz po dziesiątej pośpieszy pan do mnie. Nikt oczywiście nie może pana zauważyć, a resztę proszę już zostawić mnie. Ach, co by mnie mogło spotkać, gdyby pan nie przyjechał do Ortry! Ponownie wyciągnęła do niego ręce. — Proszę mną rozporządzać! — i Müller skłoniwszy się wyszedł z pokoju.
*** Dzień minął bez nadzwyczajnych wydarzeń. Müller zajmował się swoim uczniem, a po południu Marion pojechała do Thionville odwiedzić swoją nową przyjaciółkę, miss de Lilla. Kapitan Richemonte pokazał się tylko w czasie obiadu i przez chwilę w porze kolacji. Rallion nadal nie opuszczał swego pokoju. Zbliżała się pora, gdy zazwyczaj udawano się na spoczynek. Müller zamknął swój pokój i prześlizgnął do się sypialni Marion. Dziewczyna już na niego czekała. — Witam! — przywitała go. — Ma pan broń? — Tak. — A więc ukryjmy się w garderobie! Zgasiła światło i zaprowadziła go do garderoby, gdzie paliła się tylko jedna świeczka. Zamknęła za nimi drzwi. Przez cienkie zasłony można było obserwować cały pokój i to co się w nim dzieje. — Siądźmy, przyniosłam tu fotele. Czas zacząć przedstawienie — powiedziała baronówna zdmuchnąwszy świecę. — Pokojówka będzie tutaj spała? — Tak. Musiałam jednak ponieść pewną ofiarę. — Bardzo mi przykro. — Nie dało się inaczej. Nie mogłam znaleźć żadnego innego, równie przekonywującego powodu niż właśnie ten. Nie powiedziała nic więcej. Müller bardzo chciałby poznać ów powód, ale każde pytanie, które chciał zadać wydawało się nie na miejscu. Jednak Marion po chwili milczenia ciągnęła dalej: — Musi pan wiedzieć, że jestem bardzo romantyczną istotą. — Nic takiego jeszcze nie zauważyłem. — Ale tak jest! — zaśmiała się cicho. — Powiedziałam jej, że rozporządziłam już moim sercem i jestem w szczęśliwym posiadaniu wielbiciela, ale zabroniono mi należeć do niego. Z tego powodu widujemy się tylko po kryjomu. — Wzruszające! — Także dzisiaj mamy się spotkać. Ale baronowa coś podejrzewa. Mogłaby chcieć przekonać się, czy jestem u siebie i czy śpię. — Powoli zaczynam zgadywać. — A więc pokojówka musi udawać mnie. — Powiedziała jej pani to wszystko tak po prostu? — O nie! Mówiłam bardzo mało, pozwalając jej zgadywać. Jeśli wyobraziła sobie zbyt dużo, to już nie moja wina. — Zresztą niedługo dowie się dlaczego poprosiła ją pani o tę komedię. Ach! Widzi pani, idzie! Pokojówka weszła, zamknęła drzwi pokoju i usiadła w fotelu. Wzięła z półki parę książek i zaczęła przeglądać znajdujące się tam — ilustracje, póki nie poczuła się zmęczona Rozebrała się, zgasiła światło i położyła do łóżka. — Już wpół do dwunastej! — wyszeptała Marion. — Kiedyż oni przyjdą?
— Kto wie? Z pewnością nie pojawią się zanim nie będą przekonani, że pani mocno zasnęła. — Wystawiają naszą cierpliwość na ciężką próbę. — Proszę się trochę zdrzemnąć! Będę uważał. — Myśli pan, że mogłabym teraz zasnąć? Nie, jestem tak napięta, że nie zdołałabym zmrużyć oka! Nie powiedzieli więcej ani słowa. Minął kwadrans i jeszcze następny. Zbliżała się północ. Panowała taka cisza, że słychać było nawet oddech śpiącej pokojówki. Nagle Marion drgnęła. — Słyszy pan? — szepnęła. — To oni, potrącili jakieś krzesło. Oboje nasłuchiwali wstrzymując oddechy. Przez jakiś czas znowu panowała głęboka cisza, potem usłyszeli jakiś szelest, jakby zaskrzypiały sprężyny łóżka. Rozległy się kroki brzmiące głośniej niż poprzednio. W końcu ponownie zapadła cisza. — Już po wszystkim! — szepnęła Marion. — Wkrótce zauważą pomyłkę i wrócą tutaj. — Boże, jakiego niebezpieczeństwa uniknęłam! Monsieur, jak mam panu dziękować! Miłller poczuł w swojej ręce rękę Marion i nie miał zamiaru jej puścić, trzymał ją mocno między swoimi dłońmi, a ona nie miała nic przeciwko temu. Opanowało go dziwne uniesienie i po jakiejś chwili poczuł, tak, naprawdę tak było, że coś dotknęło jego ramienia. To głowa Marion opadła na nie i dziewczyna pozostawiła ją tam z pełnym zaufaniem. Siedzieli tak bez słowa przez długi czas, pochłonięci swoimi myślami i czekali. Ale gdy myśleli, że Rallion i Richemonte odkrywszy swoją pomyłkę wkrótce wrócą z pokojówką, to się mylili. Po jakimś czasie dobiegł z dziedzińca tętent kopyt. Był to kapitan, który zawoził baronową na dworzec. Chętnie przystała na jego propozycję zagrania roli Marion i nie kryła satysfakcji, gdy kapitan opowiedział jej, że zamach na Marion się powiódł. W pewnej odległości od Ortry kapitan zatrzymał dwukółkę i baronowa wysiadła, aby po kryjomu wrócić do zamku. Richemonte pojechał dalej w kierunku Thionville. Było to konieczne, aby rzeczywiście uwierzono, że Marion wyjechała. Następnego dnia wiadomość, że baronówna wyjechała, szybko się rozeszła. Kapitan uznał, że będzie mądrze pokazać się przy śniadaniu, aby powiadomić zebranych o wyjeździe swojej krewnej. Müller wysłuchał tej wiadomości w milczeniu, ale nie mógł powstrzymać się od rzucenia spojrzenia w stronę drzwi. Gdy tylko zaczęło się śniadanie, te otwarły się i weszła Marion, pozdrawiając wszystkich, jak czyniła to zawsze. Stary zobaczywszy ją aż podskoczył na krześle i nie mógł oderwać od niej szeroko otwartych ze zdumienia oczu. — Marion? Ty? Do wszystkich diabłów! — wykrzyknął. Marion usiadła na swoim krzesła. — Co się stało? — spytała udając zdziwienie. — Czyżby moje pojawienie się dzisiaj było aż tak nie na miejscu? — Sądzę raczej, że jest… hm, niepojęte! — Co jest niepojęte? Müller skłonił się uprzejmie i powiedział: — Pan kapitan zawiadomił nas właśnie, że ubiegłej nocy musiała pani nieoczekiwanie wyjechać. Marion kiwnęła głową i powiedziała najbardziej beztroskim tonem: — To pan kapitan się pomylił. Nie mam pojęcia, co miałoby mnie skłonić do jakiejś podróży.
Richemonte nie umiał wytłumaczyć sobie obecności Marion, ale panował nad sobą po mistrzowsku. Jej zachowanie nie wskazywało również w najmniejszym stopniu, że żywi do niego jakieś wrogie uczucia. Postanowił zatem odczekać jeszcze jakiś czas. Jednak po śniadaniu stanął na chwilę przy oknie i gdy Marion przechodziła przypadkiem tamtędy, rzucił na nią przeszywające spojrzenie. — A cóż to za zagadka? — syknął. — Powiedziano mi, że zawieziono cię na dworzec. — Kto ci to powiedział? — Twoja pokojówka! — skłamał bez zastanowienia. — Zgadza się, nie było mnie w moim pokoju. Kapitan zdziwił się jeszcze bardziej. — A gdzie byłaś? — Tak się o mnie troszczysz? — Oczywiście! Słyszę, że wyjechałaś, a ty pokazujesz się przy śniadaniu, to jest jasne, że zastanawia mnie, jak to się stało. — Sama chciałabym to wiedzieć. Nie ja wpadłam na pomysł, aby wyjeżdżać. — A gdzie byłaś? — W pewnym miejscu, kapitanie. Marion powiedziała to lekko, ale dziwny błysk, który pojawił się w jej oczach zastanowił Richemonta. — W… w pewnym miejscu? — wyjąkał. — Nie rozumiem co chcesz przez to powiedzieć. — Zadałam zagadkę, kto ją rozwiąże? Marion odwróciła się i wyszła z jadalni. Na to tylko czekała baronowa i natychmiast podeszła do starego. — Może mi pan to wyjaśnić? — Nie. — A co ona mówiła? — Zbyła mnie. Baronowa chrząknęła i uśmiechnęła się kpiąco. — Najczcigodniejszy kapitanie — powiedziała szyderczo, — zaczynam podejrzewać, że dzisiejszej nocy solidnie pokpił pan sprawę. — Dzięki za pochwałę! — odpowiedział zjadliwie. — Zasługuje pan na nią. Czy mogę spytać, jaki związek ma pojawienie się Marion dzisiaj przy śniadaniu z jej rzekomą podróżą? — Diabeł jeden wie! — Myślałam, że ją pan uwięził. — Też byłem o tym przekonany. — Uwolniła się zatem sama? — Jak najszybciej postaram się to wyjaśnić! Richemonte pospieszył do pokoju Ralliona. — Ach, pan kapitan! — powiedział hrabia, leżący jeszcze w łóżku. — Nie spodziewałem się pana! — I zapewne też nie życzył sobie mojej wizyty? Richemonte spojrzał na pułkownika nieufnie i badawczo. — Nie życzyłem sobie? — zdziwił się Rallion. — Dlaczego pan tak myśli? Leżę wprawdzie jeszcze w łóżku, ale jeśli pan chce, wstanę. Chciałem odpocząć po przeżyciach dzisiejszej nocy. — Kiedy poszedł pan spać? — Natychmiast jak się rozstaliśmy. — I od tej pory nie opuszczał pan łóżka? — Nawet na moment. Ale skąd te wszystkie pytania? Wydaje mi się pan jakiś dziwny.
— Mój przyjacielu, nie spodziewałem się po panu takiej sztuki aktorskiej. Dotknięty do żywego hrabia wyprostował się. — Panie kapitanie! — powiedział podniesionym głosem. — Cóż to za teatr? Ku mojemu zdziwieniu zauważam, że ma pan coś przeciwko mnie! Co się kryje za tymi insynuacjami? — Że nie posłuchał pan mojego zakazu, samodzielnie odszukał tajne przejście i poszedł do lochów, aby uwolnić Marion. Mam nadzieję, że przyzna się pan do tego? — Kapitanie, pan chyba oszalał! — Mogę to panu udowodnić. Przed chwilą osobiście rozmawiałem z Marion! — W lochach? — Nie, w jadalni, przy śniadaniu. Teraz hrabia wyskoczył z łóżka, wsadził nogi w pantofle i sięgnął po szlafrok. — Rzeczywiście muszę wstać, pan naprawdę odgrywa przede mną jakąś komedię. — Czyżby pan sądził, że jestem usposobiony do żartów po tym, jak przeraziło, ba nawet upokorzyło mnie pojawienie się Marion przy śniadaniu? Rallion chwycił kapitana za ramiona. — Kapitanie, kto ma klucze od tych wszystkich drzwi, przez które przechodziliśmy dzisiejszej nocy? — Ja. — Więc jak ja miałem je otworzyć? — Oczywiście, także kluczami. — A skąd je miałem wziąć? Stary zaśmiał się szyderczo. — Uważa mnie pan za głupca? Jeszcze niedawno myślałem, że muszę poszukać zgubionych, zapasowych kluczy za skrzyniami, ale teraz widzę, że pański ojciec przekazał je panu. — Ależ kapitanie! Człowieku, czyżby postradał pan zmysły? Nie mam żadnych kluczy! — Naprawdę? — Na mój oficerski honor! A nawet gdybym je miał, do czego miałbym ich użyć? I tak nie mógłbym stąd wyjść! Hrabia wskazał na ścianę ukrywającą tajemne przejście. — A więc nie był pan tam? Dobrze, zobaczymy. Kapitan podszedł do ściany i obejrzał boazerię. Chyba w całym swoim życiu nie był tak zmieszany, jak teraz. — Diable! — zaklął. — Wszystko w porządku! — wściekły uderzył pięścią w stół. — Czy mam zatem założyć, że to wszystko mi się śniło? Przecież pan był przy tym. Byliśmy dzisiaj w nocy w pokoju Marion, czy nie? — Naturalnie. — A potem zanieśliśmy ją do lochu? — Oczywiście! — I tam ją zamknęliśmy? — Pewnie! — A więc niech pan sobie wyobrazi moje zaskoczenie, gdy ją przed chwilą ujrzałem wchodzącą do jadalni! — A nie spytał jej pan o nic? — Czy mogłem? Zachowywała się tak, jakby nic się nie stało i jakby o niczym nie wiedziała. Ale jedno słowo, które wypowiedziała naprowadziło mnie na przypuszczenie, że wie o wszystkim. — Przypuszczenia nic nam nie pomogą. Musimy mieć pewność. Tego, w jaki sposób udało jej się wymknąć dowiemy się tylko wtedy, gdy sprawdzimy podziemia. — Tak. Proszę się szybko ubrać i chodźmy! Naprawdę pana podejrzewałem.
— Ja też byłem zdziwiony, mój drogi, ale już my znajdziemy winnego. — Mam nadzieję, a wtedy biada mu! Ten kto uwolnił Marion, musiał odkryć nasze tajemnice. Za wszelką cenę musi zostać unieszkodliwiony! Niech się pan zatem szybko ubiera, zaraz przyjdę po pana. Richemonte wyszedł, ale wkrótce wrócił trzymając w ręku latarnię. Hrabia akurat skończył się ubierać. Ponieważ kapitan w międzyczasie odblokował drzwi, zeszli w dół korytarzem i udali się do celi, z której ich zdaniem uciekła Marion. Po drodze nie zauważyli najmniejszej oznaki, że ktokolwiek tu był. Gdy Richemonte otworzył loch, w którego tylnej części znajdowało się więzienie dziewczyny, usłyszał coś, jakby stukanie. Zatrzymał się i chwycił hrabiego za ramię. — Słyszy pan? — Tak, ktoś puka. — To tam z tyłu, gdzie zamknęliśmy Marion. — Też mi się tak wydaje. — Wielkie nieba, a więc ktoś tam jednak jest! A Marion jest na wolności! Czyżbyśmy — uderzył się ręką w czoło — czyżbyśmy… — Co? — Czyżbyśmy zamiast Marion zamknęli kogoś innego? — Ale jak to możliwe? — O to samo mógłbym się i ja spytać. Spojrzeli na siebie bezradnie. Pukanie nie ustawało. — Jest jak jest i to się nie zmieni — powiedział wreszcie Richemonte. — Schwytaliśmy i zamknęliśmy tutaj kogoś innego. — Ale przecież wyciągnęliśmy Marion z jej własnego pokoju… — Wyjaśnimy to natychmiast, gdy tylko stwierdzimy kim jest ten ktoś. — Jestem diabelnie ciekawy! — Ja także! Musimy się tak zachowywać, jakbyśmy o niczym nie wiedzieli. Chodźmy! Im dalej się posuwali, tym pukanie stawało się głośniejsze. W końcu usłyszeli czyjeś nawoływania. — Pomocy! Wypuścicie mnie! Richemonte odsunął rygle i otworzył drzwi, a wtedy ujrzeli pokojówkę Marion. Miała na sobie jej ubranie. Twarz dziewczyny była śmiertelnie blada. Wyraźnie było widać, jak wielki strach przeżyła. Stary oświetlił jej twarz. — Sacrebleu, to ty? Skąd się wzięłaś w tej piwnicy? — Mój Boże, nie mam pojęcia, panie kapitanie! Och, ale się najadłam strachu! — Ale czego szukałaś tutaj na dole? — Niczego, panie kapitanie! — Nic ź tego nie rozumiem! A kto cię tutaj przyprowadził? — Nie wiem. — Ale przecież coś musisz wiedzieć! — Wczoraj wieczorem poszłam spać, a kiedy się zbudziłam znajdowała się już tutaj. Koło mnie były ubrania panienki. — To brzmi, jak jakaś bajka. Gdzie spałaś? — W pokoju panienki. — U Marion? W jej pokoju? — Tak. — Czy spałaś w jej łóżku? A gdzie w tym czasie była Marion? Co robiła? — Nie wiem. — Sama pani zezwoliła ci na spanie w jej pokoju? — Rozkazała mi nawet.
— Z jakiego powodu? — Nie wiem. — Musiała przecież podać jakiś powód? Ale pokojówka nie chciała zdradzić tego, co powiedziała jej Marion. — Jestem służącą i mam słuchać — zbyła go — bez pytania o powody. — A więc najprawdopodobniej stałaś się ofiarą jakiegoś głupiego kawału. Zbadam sprawę i winnego ukarzę. Nie wiesz zatem, kto to mógł być? — Nie. Nie mam najmniejszego pojęcia. — Zobaczymy, może uda nam się jakoś uregulować tę sprawę. Umiesz zachować milczenie? — Och, chętnie nie powiem ani jednego słowa, jeżeli tylko wyjdę z tego strasznego lochu! — Oczywiście, że wyjdziesz. Ale jeśli się dowiem, że powiedziałaś komukolwiek o tej śmiesznej historii, będziesz miała ze mną do czynienia! — Przysięgam na wszystkie świętości, że będę milczeć. — Także przed panienką Marion? — Tak. — Na pewno zastanawia się co się z tobą stało. Jak jej to wyjaśnisz? — Jeszcze nie wiem. — Czy nie masz przypadkiem rodziców w sąsiedniej wsi? — Mam. — A więc dziś rano dowiedziałaś się, że matka czy ojciec zachorowali i musiałaś iść do domu. Wracasz dopiero teraz. Czy to jasne? — Tak, to dobry pomysł. — I powtórzysz mi każde słowo, które usłyszysz od Marion? — Chętnie panie kapitanie, jeśli tylko wyjdę z tej straszliwej piwnicy… — Wierzę, proszę tu podejść! Ricłiemonte wyciągnął chustkę do nosa i zawiązał służącej oczy. — Ale dlaczego? — spytała. — Nic się nie bój. Nic ci się nie stanie — uspokoił ją. — Nie chcę, żebyś widziała, jaką drogą idziemy. Wyszli z lochu i kapitan starannie zamknął drzwi. Wziął pokojówkę za rękę. Wybrał drogę prowadzącą do altany w ogrodzie. Po chwili znaleźli się na świeżym powietrzu. Tam pokrążył z nią parę chwil wokół drzew, aż w końcu zdjął jej chustkę z oczu. — Tak, — powiedział — teraz jesteś wolna. Wracaj do swoich obowiązków i trzymaj buzię na kłódkę. Tylko od twojego milczenia zależy, czy przyłapiemy tych łajdaków, którzy zamknęli cię w piwnicy. Pokojówka oddaliła się tak szybko, jak to było możliwe. Hrabia stał z boku, nie mówiąc ani słowa. — Co pan na to powie? — zwrócił się do niego Richemonte. — Moim zdaniem popełniliśmy głupstwo i to bardzo duże. Powinniśmy byli się przekonać, czy rzeczywiście złapaliśmy właściwego ptaszka. Ale to pan upierał się, żeby nie zapalać światła. To nie moja wina. — Moja także nie. Ale kto mógłby przypuszczać, że Marion wpadnie na tak niezwykły pomysł i każe tej pokojówce spać w swoim pokoju? — Też tego nie pojmuję. — To jest nie tylko zagadkowe, lecz nawet podejrzane! Nie mam zwyczaju oddawać swego łóżka komuś innemu bez szczególnego powodu. — Musi się pan zająć wyjaśnieniem tego, kapitanie! — Natychmiast postaram się czegoś dowiedzieć. Chodźmy do zamku!
— Wielkie dzięki. Nie mam najmniejszej ochoty pokazywać całej okolicy mojej poszarpanej twarzy. Nie byłoby to zresztą w obecnej sytuacji najmądrzejsze. — Myśli pan, żeby wrócić podziemnym korytarzem? — Tak. — Dobrze, nie nadłożymy zbyt wiele drogi.
*** Gdy służąca wróciła, Marion była w swoim pokoju. Ujrzawszy dziewczynę od razu domyśliła się, że stary był w podziemiach, aby wyjaśnić jej obecność przy śniadaniu. — Dzwoniłam już na ciebie — powiedziała z wyrzutem. — Przepraszam! — odpowiedziała pokojówka. — Wcześnie rano otrzymałam wiadomość, że moja matka zachorowała. — A więc byłaś w domu? — Tak. — Do której tu spałaś? — Do około piątej. — To dobrze. To był twój obowiązek iść do chorej matki. Dziewczyna była zadowolona, że udało jej się wykręcić tak tanim kosztem. Ledwie wyszła z pokoju, gdy wszedł Richemonte. Było to tym bardziej godne uwagi, że zjawiał się u Marion bardzo rzadko. Przenikliwie i badawczo omiótł spojrzeniem cały pokój, potem usiadł i obserwował Marion ponuro i nieprzyjaźnie. Marion stała wytrzymując jego spojrzenie bez mrugnięcia okiem. — Dziwisz się widząc mnie tutaj? — zaczął rozmowę. — Prawie — skinęła głową. — Mam do ciebie jedno pytanie: dlaczego wyszłaś tak pospiesznie z jadalni, gdy chciałem z tobą porozmawiać? Czy myślisz, że będę tolerował takie zachowanie. — Ponieważ myślałam, że już wszystko sobie powiedzieliśmy. — Nawet jeszcze nie zaczęliśmy rozmawiać. Chcę wiedzieć, gdzie byłaś dzisiejszej nocy. — Zapytaj lepiej pokojówki. — Co to ma znaczyć? — No, przecież dziś rano mówiłeś, że wypytywałeś ją na mój temat. — Oczywiście! Czy masz coś przeciwko temu? — Jeśli o mnie chodzi możesz wypytywać kogo tylko chcesz, ale nie pochwalam tego. Nie wypytuje się służby na temat państwa! Richemonte zmarszczył brwi, a końce jego wąsów podniosły się do góry. Wyszczerzył długie, żółte zęby. — Co? Nie pochwalasz? Śmiesz krytykować moje postępowanie. Dziewczyno, od pewnego czasu pozwalasz sobie na ton, który mi się mocno nie podoba! — Ponieważ jesteś przyzwyczajony, że tylko ty masz prawo do takiego tonu. Czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia? — Przede wszystkim chcę wiedzieć, gdzie byłaś ubiegłej nocy. — Nie mam żadnego obowiązku tłumaczyć się przed tobą z czegokolwiek. Kapitan skoczył wściekły z fotela. — Jak ty się do mnie odzywasz? Wiesz, kto tu jest panem? — Baron de Saint–Marie, a nie kapitan Richemonte! — Jestem ojcem barona, a twoim dziadkiem! — Dowiedź mi najpierw tego pokrewieństwa!
Richemonte aż zamarł ze zdumienia. — Dziewczyno, — zazgrzytał zębami — oszalałaś?! Marion uczyniwszy wzgardliwy ruch ręką odwróciła się od niego. — Skończmy lepiej tę rozmowę! Widzę, że zupełnie nie masz pojęcia, jak się postępuje z damami. Od pewnego czasu w twoim zachowaniu pojawiło się coś plebejskiego, czego nie można znaleźć u kogoś dobrze wychowanego… Wzburzony chwycił ją za rękę i potrząsnął silnie. — Ty chyba oszalałaś, inaczej nie odważyłabyś się na coś takiego! Ale ja nie jestem człowiekiem, który pozwoliłby sobie bezkarnie na takie impertynencje! Każe cię wychłostać, jeśli się nie poprawisz! — Dobrze, przyjmijmy zatem inny ton! I zanim mógł temu zapobiec Marion chwyciła za sznur dzwonka i zadzwoniła tak głośno, że słychać go było w najdalszym zakątku zamku. Natychmiast otworzyło się wiele drzwi. — Ach, tym razem znowu ci się udało! — zasyczał Richemonte — Nie chcę, żeby mnie tutaj widziano, dlatego wychodzę! Ale następnym razem nagnę cię do mojej woli. Kapitan odszedł. — Nic się nie stało! Wynoście się do diabła! — wrzasnął na widok nadbiegającej służby. Potem udał się do swojego pokoju tak wzburzony, że ledwie mógł nad sobą zapanować.
WIZYTA W DŻEHENNIE Tymczasem Miiller siedział w swoim pokoju przy stole i pracował. Pisał raport wojskowy, który zamyślał przy pomocy swojego dziadka przekazać w ręce rzekomego malarza Hallera. Nie wyszedł jeszcze poza zagajenie, gdy jego wzrok padł przypadkowo na okno, zobaczył, że pod wielką lipą stoi Fritz Schneeberg i daje mu znaki. Wyglądało na to, że ma coś ważnego do przekazania. — Fritz wrócił! — ucieszył się Müller. — To dobrze! Zaniesie przy okazji mój raport na pocztę. Jego wzrok powędrował teraz od lipy do zamku i ujrzał zbliżający się do zamku powóz. Siedziały w nim Madelon i Nanon, siostry bliźniaczki. — I one są już tutaj — zamruczał. — Obecność tej Madelon może mi zaszkodzić. Lepiej będzie, gdy nie od razu się pokażę. Müller poczekał, aż obie siostry wysiądą i wejdą do zamku, potem przez park poszedł do lasu. Na umówionym miejscu czekał już na niego Fritz. — Witam, panie doktorze! Przychodzę zameldować się z powrotem. — Myślałem, że dłużej cię nie będzie. Jak poszło? — Bardzo dobrze, wracam z pełnym workiem przygód. — Przygód? To brzmi zachęcająco, opowiadaj! Poszli w głąb lasu i Fritz opowiedział swoje przeżycia. Na końcu sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik papierów. — Tutaj są notatki, które poczyniłem w młynie prochowym, w Malineu. — Dziękuję. Sądzisz zatem, że mogą być dla nas ważne? — Jak najbardziej. Wynika z nich na przykład, że kapitan Richemonte oczekuje ostatniej dostawy prochu. — To dowodzi końca przygotowań, musimy się więc spieszyć. — Oczywiście, kapitan zdrowy? Fritz mrugnął porozumiewaczo. — Nic nie słyszałem, żeby był chory. — Szczęściarz! Ja natomiast czuję się coraz gorzej. — Ty? — Tak. Dzisiaj w nocy miałem straszne bóle zębów. — Ty i kłopoty z zębami? — Tak. Mówiąc krótko, straszliwie mnie rwało. Dlatego zaraz po moim powrocie poszedłem wcześnie rano do doktora Bertranda, najpierw chciał mi wyrwać trzy zęby… — Bzdura! Tobie wyrwać zęby! — Też tak sobie pomyślałem. Poprosiłem go, żeby mi dał lepiej coś przeciwko bólowi i dostałem tę flaszeczkę. Pokazał Müllerowi maleńką buteleczkę. — Ależ ty nic nie zażyłeś, Fritz? — Oczywiście! — Czyżbyś w ogóle nie potrzebował tych kropli? — Broń mnie panie Boże! Są zbyt niebezpieczne! — Jak to? — Pięć kropli bierze się przeciw bólowi zębów, ale gdyby przez przypadek wzięło się więcej, na przykład czterdzieści, wtedy… — Oho! Kto ma zażyć pięć kropli nie pomyli się przecież tak bardzo, aby zażyć czterdzieści. — Niech pan posłucha dalej, panie doktorze! Można przecież znaleźć świetny powód, aby się pomylić. A więc, gdyby ktoś zażył czterdzieści kropel bardzo by się rozchorował.
— Rozchorował? Co masz na myśli? — No, rozchorowałby się tak bardzo, że przez parę dni nie mógłby opuścić łóżka. Dopiero teraz Müller przypomniał sobie prowadzoną niedawno z Fritzem, rozmowę. Na jego twarzy pojawił się uśmiech zrozumienia. — Spryciarz z ciebie — powiedział. — Czy doktor Bertrand wie o tym? — Naturalnie. Te krople powinny zatrzymać każdego, kto je przedawkuje, na dłuższy czas w łóżku. — Nie o tym myślałem. Pytam się czy wie, że ma to być kapitan? — Tak. — Więc pewnie myśli, że to ja cię do niego wysłałem. — Wprost mu tego nie powiedziałem, ale myślę, że sam do tego dojdzie. — Fritz, muszę cię pochwalić. Te krople pojawiły się w samą porę. Stary dostanie je jeszcze dzisiaj. — Nie będzie to zbyt trudne? — Nie. Ma w zwyczaju wypijać po obiedzie szklaneczkę absyntu. Używa do tego zawsze tego samego kieliszka, który stoi w kredensie, w jadalni. Nie będzie zatem kłopotu z wlaniem mu paru kropli. — Ale czy zadziałają jeszcze dzisiaj? — Dowiemy się. Przyjdź dzisiaj po jedenastej na to samo miejsce! Spotkamy się. Müller wrócił do zamku. Dowiedział się, że kapitan, jak to ostatnio miał w zwyczaju, będzie jadł obiad w swoim pokoju. Müller poszedł więc do jadalni, nieco wcześniej niż zwykle. Nanon i Madelon już tam były. Nanon wyszła mu na powitanie. — Jak pan widzi jestem już z powrotem, panie doktorze. To moja siostra, którą już pan spotkał na miejscu katastrofy. Müller i Madelon skłonili się oficjalnie, tak jakby się nigdy w życiu nie spotkali, ale podczas rozmowy dziewczyna znalazła odpowiedni moment, aby wyszeptać: — Proszę się nie martwić! Nie ma pan powodu do obaw. Müller uspokoił się. Przed podaniem do stołu, gdy jeszcze rozmawiano stojąc, starał się przebywać stale w pobliżu kredensu. Nalał sobie kieliszek wina, wykorzystując ten moment, na wlanie do szklaneczki Richemonta odliczonych czterdziestu kropel. Gdy następnie wszedł służący z talerzem zakąsek w ręku, Müller nalał sobie kieliszek absyntu i zapytał przy okazji: — Czy dla pana kapitana także nalać kieliszek? — Tak, panie doktorze! — Proszę! Służący wziął kieliszek z alkoholem i wyszedł. Teraz dla Müllera nastąpił czas oczekiwania. Dowiedział się, że Marion znowu pojechała do Thionville, odwiedzić swoją przyjaciółkę Harriet de Lilla. Także Amerykanin opuścił zamek, możliwe, że w tym samym celu. Zbliżał się wieczór, nagle na korytarzach powstał ruch, biegano w popłochu, potem chłopak stajenny wyjechał z zamku i pognał galopem do Thionville. Müller wyszedł ze swojego pokoju, aby dowiedzieć się, co się stało. — Pan kapitan nagle zasłabł — odpowiedział służący. — Co mu dolega? — Ma napad konwulsji. — Silny? — Niezbyt! Ale zdaje się, że nie może mówić i ledwie się porusza. — O Boże! To nie brzmi dobrze. Służący chrząknął. — Chciałbym, aby to było dla niego niebezpieczne! — Co też mówisz, mój drogi!
— Och, proszę mnie nie zdradzić, panie doktorze, wraz z nim stracilibyśmy przecież jedynie naszego dręczyciela. Po pewnym czasie wrócił chłopak przywożąc ze sobą doktora Bertranda i lekarz udał się natychmiast do chorego. Zbadał go i określił jego atak, jako gwałtowny, ale nie niosący zagrożenia. Doktor został do kolacji, jego pojawienie się w jadalni wywołało burzę pytań. — Proszę się nie martwić, nie ma żadnego zagrożenia — odpowiedział Bertrand. — Jest to rodzaj konwulsji, ale niezbyt groźny. — Ale przecież nie może mówić — powiedziała baronowa, starając się okazywać troskę, której wcale nie odczuwała. — Nie stracił mowy na zawsze. Znam tego rodzaju dolegliwości i mogę panią uspokoić, że kapitan przez dwa dni i dwie noce będzie leżał bez życia, ale potem obudzi się, jak z głębokiego snu. Proszę się nie martwić. Doktor spojrzał przy tym na Müllera, jakby chciał mu powiedzieć, że od tej pory ma dwa dni do wyłącznej dyspozycji.
*** Po jedenastej Müller udał się do lasu, gdzie na umówionym miejscu czekał już na niego Fritz. — Dobry wieczór, panie doktorze. Kapitan zażył krople i podziałało? — Skąd wiesz? — Posłano po lekarza, to wystarczy, aby wiedzieć o co chodzi. No i co doktorze, kiedy rozpoczynamy naszą badawczą wyprawę? — Natychmiast. — To dobrze. Ma pan wszystko ze sobą? — Oczywiście. Wchodzimy do altanki. Doszli do rozwidlenia podziemnego korytarza, tam gdzie w prawo skręcał do zamku, a po lewej ukazywał zamknięte i zaryglowane drzwi. Zapalili latarnie i Fritz spojrzał z ciekawością w rozciągającą się przed nimi ciemność. — Ten musi prowadzić do zamku, prawda? — zapytał. — Pójdziemy w tym kierunku? — Nie. Tę część tajemnicy już poznałem, teraz muszę się dowiedzieć, co się kryje za tymi drzwiami. — Ale czy uda nam się je otworzyć? — Mam nadzieję, mamy przecież klucze. Spróbował otworzyć drzwi i rzeczywiście udało się. Przed nimi ukazał się kolejny korytarz, wyglądający bardzo podobnie jak ten, który prowadził do zamku. Weszli do środka, zamykając za sobą drzwi i poszli przed siebie. Po pewnym czasie spostrzegli z boku jakieś drzwi, a za nimi następne. — Co tam może być? — spytał Fritz. — Później się tym zajmiemy. — Dlaczego nie teraz? — Na razie nie interesują mnie szczegóły. Dużo bardziej istotne jest, abyśmy zdobyli pogląd na położenie, naturę i kierunek korytarza. Chodźmy dalej! Znowu ujrzeli przed sobą drzwi, ale żadnych z nich nie otworzyli. Po chwili doszli do dużego, czworokątnego pomieszczenia, gdzie ich korytarz przecinał inny, biegnący z prawej strony. — To to, czego szukałem — odezwał się Müller. — Wydaje się, że moje przeczucie mnie nie zawiodło. — Ma pan na myśli kierunek tych korytarzy?
— Tak. Ten na wprost prowadzi z pewnością do tego jaru w lesie, który już znamy, ten na lewo do starej wieży, gdzie duch zmarłej baronowej uprawia swoje rzemiosło, a ten na prawo do ruin, gdzie mało cię nie przyłapano. — A dokąd idziemy teraz? — Prosto. Jednak już po chwili zatrzymali się, a Müller oświetlił jedne z drzwi. — Coś mi przypominają. Za nimi znaleźliśmy klucze, albo raczej przywłaszczyliśmy je sobie. Wracajmy do miejsca, gdzie krzyżują się te korytarze. Ponownie znaleźli się w owym dużym czworokątnym pomieszczeniu i poszli w kierunku zawalonej sztolni leżącej na lewo od nich. Wyglądała bardzo podobnie do korytarza, którym przyszli, po obu stronach widać było drzwi, których także na razie postanowili nie otwierać. W końcu stanęli przed jednymi z nich, które jakby zamykały przejście. Także do nich pasował jeden z kluczy. Kiedy weszli do środka, Fritz rozejrzał się i przyznał: — Tak, miał pan rację. To jest ta ruina i na dodatek jest to sala, w której wtedy odbywało się tajne zebranie i gdzie mnie o włos nie nakryto. — Tak jest! Zawróćmy i przeszukajmy ten czwarty korytarz, który moim zdaniem prowadzi do starej wieży. Znalazłszy się w nim nie znaleźli z początku nic, co by go odróżniało od innych korytarzy, ale wkrótce odbijało od niego w prawo, następne przejście. — Idziemy tędy? — spytał Fritz. — Tak. Jeśli moje obliczenia mnie nie mylą, musi prowadzić do kamieniołomu. Zobaczymy! Przeszli już znaczny kawałek drogi i nie dostrzegli ani jednych drzwi, potem korytarz zapadał się i był nie do przejścia. — Ach, jaka szkoda! — powiedział Fritz. — No i nie możemy iść dalej. — Mimo to będę się upierał, że nie jesteśmy zbyt daleko od kamieniołomu. Wróćmy do głównego korytarza! Poszli powrotną drogą i tam ponownie ujrzeli drzwi, po lewej i prawej stronie. Nagle Fritz zatrzymał się i mocno chwycił Müllera za ramię. — Pst! — syknął ostrzegawczo. Latarka natychmiast zniknęła w kieszeni doktora i zrobiło się zupełnie ciemno. — Co to jest? — zapytał nauczyciel. — Wydawało mi się, że ktoś coś mówi. — Gdzie? — Tam, przed nami! Mogłem się pomylić, ale poczekajmy. Zapadła kompletna cisza i nagle, rzeczywiście rozległy się ludzkie głosy, którym towarzyszyło miarowe pukanie. — Słyszy pan? — spytał Fritz. — Tak, nawet bardzo wyraźnie. Chodźmy ostrożnie w tym kierunku! Im bliżej się znajdowali, tym odgłos stawał się wyraźniejszy. Najpierw spostrzegli wąski strumień światła padający, jak się wydawało przez niedomknięte drzwi. — To nie jest mężczyzna! — zauważył Fritz. — Masz rację, też mi się tak wydaje. Domyślasz się, kto to może być? — W każdym razie jesteśmy w pobliżu starej wieży. Czyżby to była Liama? — Przypuszczam, że to ona. — Jeśli by tak było, to wreszcie przychwyciliśmy ducha na gorącym uczynku. — Chodźmy dalej, ale cicho. Dotarli do drzwi. Müller zajrzał przez szparę w drzwiach. Było to wejście do jakiejś wielkiej sali, w środku której stało łóżko, stół i krzesło. Z sufitu zwisała na drucie zwykła olejowa lampa, oświetlająca na biało ubraną postać siedzącą na podłodze i zajętą rozbijaniem ziaren kukurydzy na kamieniu. Kobieta stukała miarowo w rytm arabskich słów:
W imię Boga, bezgranicznie miłosiernego! Bije! Kto jest tą, która bije? Kto cię nauczył pojmować, kto jest bijący? Tego dnia ludzie staną się latającymi molami, a góry kolorowymi, poszarpanymi stosami wełny. Tylko ten, którego szala na wadze będzie obładowana dobrymi czynami, będzie prowadził życie w radości, a ten, którego szala będzie zbyt lekka, znajdzie swe schronienie w niebycie piekła. Ale kto cię nauczy pojmować, czym jest niebyt piekła? To wiecznie płonący ogień! Słowa o bijącej, to znaczy o wybijającej godzinie, godzinie sądu, były setną surą Koranu, którą muzułmańskie kobiety śpiewały zazwyczaj przy rozbijaniu ziarna. Fritz obserwował uważnie pracującą kobietę. — Znasz ją? — zapytał Müller. — To ta sama istota, która wtedy, w tę burzliwą noc kroczyła ku nam, gdy otwieraliśmy grób. — Zatem jest to Liama. Ja też ją poznaję. — Jaki dziwny strój ma na sobie! — To strój beduińskich kobiet. — Musiała być kiedyś wyjątkowo piękna. — Marion jest do niej bardzo podobna. — Co robimy? Wejdziemy? — Przestraszylibyśmy ją. Ale przecież nie możemy tak zostawić tego odkrycia! — W żadnym razie. Cofnijmy się kawałek! Za chwilę znowu nadejdziemy, ale bez zachowania zbytniej ostrożności. Wrócili kawałek i nadeszli czyniąc spory hałas; drzwi otworzyły się i nadeszła Liama. — Znowu tu przychodzisz? — zapytała. — Zostaw mnie w spokoju, pozwól mi płakać i modlić się w spokoju! — Sallam aleik, pokój z tobą! — odpowiedział Müller, przypominając sobie na gwałt swoją znajomość arabskiego. — Aleik sallam, tobie niech będzie pokój! — odparła Liama. — Ale czyj to głos? Nigdy jeszcze go nie słyszałam — odpowiedziała zacinając się i przeplatając francuski arabskim. — To głos twojego wielbiciela, który zwróci ci wolność i jasność słońca. — Słyszę jakieś słowa, ale ich nie rozumiem. Podejdź bliżej! Weszła w głąb oświetlonego pokoju, a Müller podążył za nią, uprzednio skinąwszy na Fritza, aby nie wchodził. Liama popatrzyła na niego uważnie. — Twoje oczy są oczami dobra, a na twojej twarzy maluje się prawda — powiedziała powoli. — Co mi przynosisz? — Wolność! — Zatrzymaj ją dla siebie! — Szczęście. — Liama już nigdy nie będzie szczęśliwa. On cię przysłał? — O kim myślisz? — O tym starym białobrodym, którego wszyscy muszą słuchać. — Nie, on nie jest tym, który mnie przysyła. — Wie, że tu jesteś? — Nie. — A więc uciekaj stąd jak najszybciej, inaczej jesteś zgubiony! On jest potężny i okrutny! — Nie boję się go! — Ostrzegam cię, musisz się go obawiać, inaczej on cię połknie jak pantera niewinną owieczkę! Ruchem ręki nakazała mu, aby się oddalił, ale Müller podszedł bliżej. — To ty jesteś Liama, córka Beni Aiffy?
— Nie jestem Liamą, ale jej duchem. — Twój ojciec nazywał się Menalek i był szejkiem waszego rodu? — Tak. — Znałaś Saadiego, ulubieńca Allacha i jego proroków? Na dźwięk tego imienia wyprostowała się raptownie. Uniosła ręce, ale nagle opuściła je, jakby zmęczona i poddana nieubłaganemu przeznaczeniu. — Saadi — powiedziała cicho, a potem powtórzyła, jakby smakowała dawno nie słyszany, ale słodki dla jej uszu dźwięk. — Saadi! Kim jesteś, że mówisz o Saadim? On był moją duszą i poszłam do dżehenny, aby go ratować. — A więc on jeszcze żyje? — Mam nadzieję i codziennie modlę się za niego. — A czy znasz Marion, wnuczkę Beni Aiffy? — Marion? Tak, znam ją! — załamała ręce i błagalnie spojrzała na Müllera. — Widziałeś ją? — Tak, codziennie ją widuję. — Czy pamięta jeszcze imię swojej matki? — Tak pamięta i często je wymawia. — Chciano ją zabić! Aby ją ratować Liama stała się duchem. Liama już nie żyje, jest pogrzebana. Ale jej córka żyje i będzie szczęśliwa! — Twoja córka wie, że nie umarłaś. — Na Allacha, nigdy nie może się o tym dowiedzieć! — Bardzo tęskni za tobą, chce cię zobaczyć i porozmawiać! — Nie wolno mi z nią rozmawiać! Przysięgłam na dżennet i dżehenny nie rozmawiać z moją córką do końca mego życia! — Komu przysięgłaś? — Malekowi Omarowi. — Temu białobrodemu mężczyźnie? — Tak. Życie mojej córki jest w jego rękach. Ona nie może umrzeć, musi żyć! — Znasz Abu Hassana, sztukmistrza? — Znam go. Jest stary i niedołężny, widziałam go przy moim grobie. Najwyraźniej rozsądek Liamy bardzo ucierpiał na skutek długiego przebywania w zamknięciu. Lecz tego, czego się Müller teraz od niej dowiedział stanowiło groźną broń przeciw Richemontowi. — Jak się dostałaś do tego piekła? — spytał. — Sama je sobie wybrałam. — Nikt cię nie zmuszał? — Nie. Nie żyję, mieszkam tylko pod swoim grobem. — Nie chcesz żyć i być szczęśliwa? — Jestem martwa. Jestem szczęśliwa dopóki żyje moje dziecko! — Mogę obejrzeć twoje mieszkanie? Zauważył bowiem drzwi, które prowadziły gdzieś dalej. Jego pytanie wywarło nieoczekiwane wrażenie. Liama podskoczyła do drzwi i zasłoniła je sobą. — Precz, kto chciałby się tu wedrzeć zginie straszną śmiercią, a ja razem z nim! Müller domyślił się, że te drzwi mają związek z grobem i wieżą. Z wielką ochotą poznałby tę tajemnicę, ale powstrzymała go obawa przed śmiertelnym wystraszeniem kobiety. — Wcale nie zamierzam się tam wdzierać. Tylko pytałem. — A więc nie pytaj! Nie wolno mi odpowiadać, przysięgałam milczenie. Zostaw mnie! Chcę być sama! — Mogę tu wrócić? — Nie, na razie nie.
— A potem? — Tylko pod tym warunkiem, gdy mi opowiesz, jak moja córka rozmawia z tobą o moim duchu. — Wszystko ci opowiem. — Ale ten z białą brodą nie może o niczym wiedzieć! — Oczywiście, że nie. Powiesz mu, że byłem tutaj? — Nie, udusiłby cię. A teraz idź! Niech Allach cię błogosławi! Wypchnęła go za drzwi i zaryglowała je od środka. Fritza w ogóle nie zauważyła. Obydwaj mężczyźni odeszli. — Słyszałeś wszystko? — zapytał. — Tak. — Co za odkrycie! Daje mi to do ręki straszną broń przeciwko kapitanowi! — Może go pan zgubić, kiedy tylko zechce. — Tak, ale jeszcze nie wolno mi chcieć jego zguby. — Dlaczego nie? Takie robactwo należy tępić natychmiast! — Lecz mimo to nie wolno mi, z powodu mego ojca. — Pańskiego ojca? — zdumiał się Fritz. — Przecież on nie żyje! — Nie, myślę że jest przeciwnie. — O nieba, a gdzież przebywa? — Gdzieś tutaj, w tych lochach. Zaskoczony Fritz zrobił taką minę, jakby teraz on miał postradać zmysły — Tutaj? W tych lochach? Do stu tysięcy piorunów! Panie doktorze, chyba pan nie stroi sobie ze mnie żartów! — Z tak poważnych spraw, nie przystoi robić głupich żartów. — A więc musimy go uwolnić i to natychmiast! Mamy przecież klucze! — Nie wiem, gdzie go ukryli, ale jeśli jest tutaj, to gdzieś bardzo blisko. Przeszukajmy jeszcze raz to miejsce i sprawdźmy czy nie ma jakiegoś ukrytego pomieszczenia. Powtórzył Fritzowi dokładnie słowa, które wygłosił baron w jadalni. To czworokątne pomieszczenie tutaj, z którego rozchodziły się korytarze w różnych kierunkach, było z pewnością owym „jądrem podziemnego świata”, jak określił to, ten chory na umyśle człowiek. Tutaj musiał znajdować się poszukiwany ojciec, jeżeli w ogóle został uwięziony. Fritz i Müller przeszukiwali salę wytężając przy tym całą swoją inteligencję. Myśleli o ruchomych kamieniach, jak przy jarze w lesie, albo o czymś podobnym, ale wszystkie pomysły ich zawiodły. Nie było nic do odkrycia. — Do tej pory nie otworzyliśmy jeszcze ani jednych drzwi — powiedział Fritz. — Może siedzi, za którymiś z nich. — Nie sądzę. Ale tak czy tak, musimy się dowiedzieć, co się za nimi kryje. Zobaczymy! Szli od korytarza do korytarza, od drzwi do drzwi, klucze pasowały do wszystkich. Było tam pomieszczenie przy pomieszczeniu, a każde po brzegi wypełnione bronią i amunicją. Na obydwóch intruzach zrobiło to duże wrażenie. Ten arsenał był w stanie zaimponować nawet zawodowym wojskowym. — Zanim zdołam się przekonać, że Francuzi potrafią zrobić z tego użytek, wysadziłbym ten cały kram w powietrze — powiedział Fritz. — Jestem tego samego zdania. Jeśli by to zależało ode mnie, ta broń nie zabiłaby ani jednego Niemca. Ale czy wiesz, że niedługo zacznie świtać? Najwyższy czas zrobić przerwę, nie wolno nam z pośpiechu zrobić ani jednego błędu. — Dlaczego natychmiast nie unieszkodliwimy tego potwora Richemonte? — Ponieważ mój ojciec zginąłby nędznie z głodu i pragnienia, gdyby kapitana zatrzymała policja.
— Rozumiem, nie zdradziłby policji niczego, a inni z pewnością nie znajdą kryjówki pańskiego ojca, no może z wyjątkiem barona. Ale nie wolno nam liczyć na pamięć szaleńca. A Liama? Co z nią będzie? — Na razie będzie musiała zostać tam, gdzie jest. — I nikomu na razie nie mówić o niej? — Nikomu. — Ale przynajmniej jej córce. — Jej także nie. Zaszkodziłbyś tym najprawdopodobniej i matce i córce. Zanim zacznę działać, muszę poznać wszystkie tajemnice tych podziemi. Wtedy w jednej chwili padnie ta cała kunsztowna budowla, jaką postawił stary. Biada mu, gdy tylko zacznę wyrównywać z nim stare porachunki!
ZASTAWIONA PUŁAPKA Diagnoza postawiona przez doktora Bertranda okazała się słuszna. Kapitan ocknął się po dwóch dniach, był jeszcze osłabiony i nie opuszczał pokoju. Życie w zamku płynęło normalnym trybem. Marion spędzała dużo czasu z Harriet de Lilla, także Deephill był częstym gościem w domu doktora. Osoba domniemanej Angielki przyciągała go niczym magnes, także jemu wydawało się, że i on nie jest jej obojętnym. Przyszedł także dzisiaj, aby złożyć jej swoje uszanowanie. Zastał ją w ogrodzie, w otwartej altanie z dzikiego wina, stojącej przy płocie i dostał pozwolenie na zajęcie obok miejsca. Czuł się tak szczęśliwy w obecności Harriet, że nawet nie odważył się mówić o swojej miłości w obawie, że jedno fałszywe słowo mogłoby wszystko zepsuć. Wtem za płotem pojawił się niski, gruby człowiek, w potężnym kalabryjskim kapeluszu na głowie, z malarską teką i składanym stołeczkiem w rękach. Szedł ścieżką porośniętą gęsto trawą i to spowodowało, że siedząca w altanie para nie usłyszała jego nadejścia. Był to oczywiście Hieronim Aureliusz Schneffke, przybyły właśnie z Metzu. Nagle coś go wyrwało z zamyślenia i zatrzymał się. Usłyszał cichy, serdeczny śmiech. — Święty Rafaelu! — wyszeptał. — Znam ten śmiech. Zaczął nasłuchiwać. Tak, teraz słyszał także głos. — To ta dama do towarzystwa, to ona! To jasne i pewne, jak pudding. Ale gdzie ona jest? Podszedł bliżej płotu i zaglądnął przez szpary w sztachetach. — Na Boga, siedzi w altanie, tak świeża i piękna jak promień słoneczny. A koło niej siedzi… o pędzlu i paleto, a któż to? Obejrzał dokładnie Amerykanina. — Tak, zgadza się! Nie ma drugiej tak charakterystycznej twarzy, to prawzór obrazu w zamku Malineu, tylko od niego starszy. To baron de Bas–Montagne, z krwi i kości. Będę… Zamierzał wspiąć się nieco na płot, aby lepiej wszystko wiedzieć, ale ten nie wytrzymał jego ciężaru. Obie sztachety, które obejmował rękami złamały się i nasz poczciwy Hieronim upadł na ziemię. Deephill usłyszał hałas. Zerwał się z ławki, aby przyłapać intruza i ujrzał Hieronima Aureulisza Schneffke, gdy ten właśnie podnosił się z ziemi. — Panie, czego pan tu szuka? — zaatakował Amerykanin malarza. — Końcówek sztachet — odpowiedział jak gdyby nigdy nic Schneffke. — Łamiąc przy tym same sztachety? — Tak. — Po co to panu? — Aby spaść na ziemię. Przecież pan widzi. — Żartowniś z pana! — Oczywiście i to najgorszego gatunku. — Czyżby stroił pan sobie ze mnie żarty? — Nie przesadzałbym z tym, ponieważ nie wygląda pan na zbyt wesołego człowieka. Jak się pan właściwie nazywa? — Ach, to ci dopiero! Wchodzi taki na obce płoty i jeszcze pyta mnie o nazwisko! A może to pan by się przedstawił, hę? — Moje nazwisko jest w pewnym sensie, bardzo rzadkie. Maluję faunę i nazywam się Hieronim Aureliusz Schneffke z Berlina. Ale teraz proszę pozwolić mi na poznanie pańskiego nazwiska. — Nie uważam, żeby to było konieczne. Nie każdemu daję mój bilet wizytowy.
— Tu ma pan rację, jeśli pańskie nazwisko nie ma zbyt wielkiej wartości. Kto ma dobre nazwisko nie potrzebuje go ukrywać. Ton z jakim malarz to powiedział nie był zbyt uprzejmy. — Panie, jak pan śmie? — wybuchnął Amerykanin. — Czyżbym miał pana… Przerwał, jakaś miękka dłoń dotknęła jego ramienia. Podeszła panna Harriet de Lilla. — Z kim pan rozmawia? — zapytała. — Och, z kimś, kto zupełnie nie zasługuje na to, żeby… Znowu nie dokończył, ponieważ Angielka ponownie mu przerwała. — Kogóż ja widzę? To przecież pan Schneffke z Berlina! Malarz ściągnął kapelusz i skłonił się z szacunkiem. — Tak, to cały czas ja, łaskawa pani. Położył przy tym nacisk na słowo „cały czas” tak, że musiała na to zwrócić uwagę. — Cały czas? — zdziwiła się. — Co pan ma na myśli? — Są ludzie, którzy dzisiaj nie są tymi samymi, kim byli wczoraj. Uśmiechnęła się. — Tak, sytuacja często nagle się zmienia. — Do tego stopnia, że dawne damy do towarzystwa, stają się obecnie bogatymi Angielkami. — Dlaczego nie? Ale, panie Schneffke, miał pan szczęście, że spóźnił się pan na ten pociąg. — Dziękuję! Przy moim, wiecznie prześladującym mnie pechu, byłbym już między świętymi. — Dotarł pan szczęśliwie do celu? — Tak, dziękuję. Znalazłem tam moje szczęście, którego przedtem szukałem nadaremnie gdzie indziej. Kobieca intuicja podpowiedziała jej natychmiast co miał na myśli. — Jeśli dobrze pana rozumiem, to powinnam panu życzyć moc szczęścia? — O czym pani myśli? — spytał ostrożnie. — Zaręczył się pan? — Święty Rafaelu, tak, wprawdzie nie całkiem, ale prawie. — To pięknie! Jak ona się nazywa? — Maria. — Piękne i pobożne imię. — Tak samo jak piękna, jest też i pobożna. Ma mniej wiece moją figurę. Pasujemy do siebie doskonale. Teraz Deephill nie mógł już dłużej powstrzymać śmiechu. — I pan to nazywa… Harriet pomyślała, że mały malarz mógłby się poczuć urażony i powiedziała proszącym tonem: — Mister Deephill! Schneffke spoważniał. — Co? Ten pan nazywa się Deephill? Nie chciał się przedstawić. Byłoby mądrzej z jego strony gdyby to zrobił, jeszcze mu to udowodnię. Żegnam łaskawa pani! Schneffke odszedł nie oglądając się za siebie. Ale kiedy skręcił za róg, zatrzymał się i głęboko się nad czymś rozmyślał. — Niesłychane, takie podobieństwo! Czyżby to naprawdę był on? Deephill to po francusku Bas–Montagne, a po niemiecku Untersberg. Będę raz jeszcze dobrym duchem i pokażę tym ludziom, kim naprawdę jest Hieronim Aureliusz Schneffke. Gruby malarz udał się do miasta w poszukiwaniu dla siebie jakiegoś lokum. Znalazł je w tej samej gospodzie, w której onegdaj mieszkali artyści cyrkowi.
Gdy Schneffke wszedł do środka znajdował się tam jeden jedyny gość, Fritz. Pozdrowił go i kazał sobie podać wina. Kelnerka obsłużyła go i wyszła. Zostali z Fritzem sami. Gruby malarz był zdecydowanym przeciwnikiem nudy i natychmiast postanowił przerwać milczenie. — Mam wrażenie, jakbyśmy się już spotkali? Fritz spojrzał na niego przeciągle. — Myślę, że więcej niż jeden raz. — Też mi się tak wydaje, ale nie jestem pewien gdzie. — Najpierw chyba w Trierze, na dworcu. — Nie mogę sobie przypomnieć. — A ja pamiętam bardzo dobrze. Byłem w wagonie, a pan spóźnił się na pociąg. Prawda? — Tak, to prawda. Spóźnienia mam we krwi. Tego się nie da zmienić. — A potem widzieliśmy się w Etain. — Tak? Kiedy? — Wieczorem. Był pan artystycznie owinięty obrusem. Czy pod spodem był pan całkiem nagi, tego nie mogę powiedzieć. — Tak, hm, hm! Tak mogłem być zupełnie nagi. Było tak gorąco. Skąd pan pochodzi? — Ze Szwajcarii. — A pana zawód? — Zbieram zioła. — A, jest pan botanikiem? To całkiem niezłe zajęcie. Człowiek ma do czynienia z roślinami i kwiatami, a to jest dużo lepsze niż zajmowanie się zwierzętami, czy nawet ludźmi. — Wydaje się, że nie jest pan szczególnym przyjacielem ludzi, mój panie! Czy także mogę wiedzieć kim pan jest? — Dlaczego nie? Jestem muzykiem. — Na jakim instrumencie pan gra? — Na drumli i kontrabasie. — To z pewnością ciężkie instrumenty. — Bez wątpienia. — A skąd pan pochodzi? — Jestem rodowitym Węgrem. — Węgrem? Ale mieszkał pan w Niemczech? — Nie, ani chwili. — To mnie dziwi. Sądzę, że spotkałem pana w Niemczech. — Myli się pan. Nie mogę ścierpieć Niemiec razem z ich mieszkańcami. — Zadziwiające. Ale znam kogoś, kogo pan jest w stanie znieść. — Chciałbym wiedzieć kto to taki? — Niejaki Martin Tannert. Telegrafista. — Wielkie nieba! Zna go pan? — Tak. Pan też go zna. — Kto tak powiedział? — On sam. Poza tym widziałem pana już wielokrotnie. Wpadliśmy na siebie już kilka razy w Berlinie. Przecież to pan jest tym grubym malarzem, który omal nie utonął kiedyś w Szprewie, ponieważ się założył, że zdoła się wspiąć na komin parowca? — Tfu! Do diabła, wie pan o tym? — Cały Berlin o tym mówił. — No cóż! Jeśli o mnie chodzi, niech będzie! Zresztą wtedy wygrałem ten przeklęty zakład. — A przy okazji popluskał się pan w wodzie.
— Tylko kapitan ponosi za to winę, miał mi za złe cały ten zakład. Chciałem się cofnąć, ale nie wziąłem pod uwagę szerokości statku i wpadłem tyłem na balustradę, po czym na głowę do wody. — No, pływać to ja umiem, ale wyglądałem tam jak pudding, kiedy dostałem się z powrotem na pokład. — Mogę się domyślić. Ale tym samym przyznaje pan, że mieszkał w Berlinie? — Zmusił mnie pan do tego. — I nie urodził się pan na Węgrzech? — Wątpię. — I nie jest pan także muzykiem? — Nigdy nie byłem, kto jest tak gruby jak ja, musi się strzec i zachować dla siebie tę odrobinę powietrza, którą zdoła złapać, zamiast ją lekkomyślnie tracić na dmuchanie w mosiężną tubę. — A pańska nienawiść do Niemców? — Lepiej nie mówmy o tym! — Zgoda. Zakładam, że jest pan Niemcem. Dlaczego zatem mówi pan po francusku? — Czyżby pan mówił po niemiecku? — Trochę. — Zobaczymy, jak sobie poradzimy z tym trochę. Albo zmyśla pan tak samo, jak ja? — Tak, jak pan to nie. Naprawdę jestem zbieraczem ziół. — Ale i Niemcem? — Tak, to znaczy Niemco–Szwajcarem. — Jak się pan właściwie nazywa? — Schneeberg. — Święty Rafa… a czy nie ma pan na imię Fritz? — Tak. — Tego się nie spodziewałem! Pan Fritz Schneeberg, znam cię przecież! — Rzeczywiście? Ale proszę mówić trochę ciszej! — Naturalnie, w tym przeklętym kraju trzeba się skradać na paluszkach. Wie pan, że Francuzi noszą się z zamiarem napadnięcia na Niemcy? Fritz udał wielce zdziwionego. — Co pan powie? Niemożliwe! Gruby malarz zamrugał oczami. — Ty mały spryciarzu! Chce pan ze mnie zrobić durnia? To, co chcę panu zakomunikować, wie pan lepiej ode mnie. — Lepiej? Jak to? Nie rozumiem pana. — Dobrze, nie mam zamiaru mieszać się w pańskie tajemnice. Ale będę uczciwszy od pana i coś panu powiem. Skoro podaje się pan za zielarza, to pewnie pod tym przebraniem znają pana w tej okolicy? — Mniej więcej. — Zna pan zamek Ortry? — Tak. — I tego starego, który tam mieszka? — Myśli pan o kapitanie Richemonte? Tak, znam go. — Ten stary lis, to przebiegła sztuka i pracuje przeciwko Niemcom. — Wiem, że ich nienawidzi. — Ten człowiek skupuje proch. Fritz ze zdziwienia aż otworzył usta. — Proch? Po co?
— Niech pan posłucha, Fritz, niech się pan nie zachowuje jak wczoraj narodzony. Jestem przekonany, że oprócz ziół zbiera pan także coś zupełnie innego. — A cóż takiego? No, lepiej nie mówmy o tym! Już powiedziałem, że nie chcę się mieszać do pańskich tajemnic. — Ale wolno mi się przecież spytać skąd pan wie, że zbieram coś innego niż tylko rośliny. — Słyszałem to na zamku Malineau i w okolicy. — Był pan tam? — Tak, ale o tym później. — Nie, nie później. Czego pan tam szukał? — Chciałem kogoś wybadać. — Nie opowiada pan kawałów! — Nie! Chciałem pociągnąć za język, niejakiego Karola Berteua. — Wielkie nieba, a co pan ma z nim wspólnego? — Bardzo dużo, ale to moja sprawa. Tyle samo obchodzą pana moje tajemnice, ile mnie pańskie. — Wróćmy do tego, co ma mi pan do powiedzenia? — O tym prochu? — Który kupuje ten stary lis. — Tak. Ma przybyć nowa dostawa. — Kiedy? — Dzisiaj o północy. — Skąd pan to wie? — Słyszałem, ale to jest moja tajemnica, ale dzisiaj wieczorem chciałbym być przy tym. — Po co? — Aby przyspieszyć historię. — Panie Schneffke, ze względu na dobro celu, tylko bez żadnego szarżowania. — Bzdura! Niech się pan o mnie nie martwi! Ale nie mam innego wyjścia, muszę utrzeć nosa tym łajdakom. Mam do nich urazę! — Kogo ma pan na myśli? — Karola Berteua i jego przyjaciela Ribeaua. — To oni przywiozą proch? — Tak. — Wie pan gdzie go mają wyładować? — Znam nazwę, ale nie wiem gdzie to jest. Czy w tej okolicy są jakieś kamieniołomy? — Tylko jeden. Dlaczego pan pyta? — Ponieważ proch ma zostać wyładowany w jakimś kamieniołomie. — Do stu tysięcy diabłów! — Zdziwiło to pana, mój drogi Niemco–Szwajcarze? Chciałby pan obejrzeć sobie to miejsce razem ze mną? Fritz spojrzał badawczo na grubasa i potrząsnął głową. — Nie jestem pewny, czy jest pan człowiekiem, który może się przydać, w takich okolicznościach. — Mój panie, co pan ma na myśli! To ja ich nakryłem i jestem chyba odpowiednim człowiekiem, który może coś dalej z nimi zrobić. To nie pan ma mnie tam zabrać, lecz ja mam zadecydować czy panu wolno pójść ze mną. Czy pan rozumie, stary botaniczny bałwanie? Dzisiaj wieczorem idę do kamieniołomu! Jeśli zechcę wziąć pana ze sobą, to jest to jedyna przysługa jaką mam panu zamiar uczynić. Zrozumiano? — Ach, niech pan idzie! — No, a pan idzie ze mną?
— Dobrze, będę panu towarzyszył. — Gdzie pan mieszka? — Naprzeciwko. — Dobrze. Chcę w tej gospodzie wynająć pokój. — To się dobrze składa. A więc przyjdę po pana koło dziewiątej. — Zgoda. Ale niech pan nikomu nie mówi o naszym przedsięwzięciu. — To zrozumiałe. Gdy tylko wejdę do karczmy, pan wyjdzie i pójdzie przodem. Wypiję szklaneczkę wina i dogonię pana. — Skoro mam iść przodem muszę znać drogę. — Rzeczywiście. Gdy pan wyjdzie musi pan skręcić na prawo i wejść w pierwszą przecznicę. Kończy się ona za miastem. Z daleka ujrzy pan grupę wysokich olch. Obok nich jest wąska ścieżka prowadząca prosto do kamieniołomu. — Wystarczy. — Ta sprawa jest właściwie dość niebezpieczna. Ma pan broń? — Rewolwer. Może kupić sobie jeszcze parę armat? — Niekoniecznie. Ja też wezmę pistolet. To, na wypadek, gdyby nas zauważyli powinno wystarczyć. — No, przecież nas nie zabiją. — Niech pan nie bagatelizuje tej sprawy. Francuzi nie pozwolą przecież, aby bezkarnie zaglądano im w karty, a ten stary kapitan jest z całą pewnością człowiekiem zdolnym do sprzątnięcia kogoś, nie robiąc przy tym zbyt wielu ceregieli. — Trzeba więc będzie zachowywać się stosownie do okoliczności. Ja też potrafię sprzątać! — Był pan może żołnierzem, Schneffke? Fritz spojrzał przy tym na sylwetkę grubasa w sposób, który wskazywał, że oczekuje przeczącej odpowiedzi. — Oczywiście — odpowiedział malarz. — Żartownią! — A to dlaczego? — Z pańską budową ciała? Kpi pan sobie ze mnie? — Ależ skąd! Nie tylko byłem żołnierzem, ale do tej pory nim jestem. — W jakim oddziale pan służy? — W ciężkiej artylerii. Ja to panu… Przerwał nagle i uczynił po francusku jakąś obojętną uwagę, ponieważ do izby wszedł karczmarz. Schneffke zwrócił się do niego z pytaniem, czy mógłby wynająć pokój. Fritz słusznie sądząc, że teraz trudno byłoby kontynuować rozmowę, opuścił karczmę. Malarz dostał pokój i zaraz przystąpił do odświeżania swojej toalety. Potem wybrał się na małą wycieczkę. Zależało mu na tym, aby jeszcze za dnia znaleźć drogę do kamieniołomu, po to by wieczorem nie błądzić. Gdy minął ostatnie domy zauważył przed sobą opisaną przez zielarza grupę drzew i odnalazł wąską ścieżkę. Przybywszy na miejsce przemierzył kamieniołom we wszystkich kierunkach, a ponieważ pogoda była sprzyjająca udał się na dalszy spacer. Doszedł do lasu i nie trzymając się drogi wszedł w gęste zarośla Pogrążony w rozmyślaniach wędrował przed siebie, aż nagle zatrzymał się zdumiony, niedaleko słychać było kobiecy śpiew: W jesieni odfruwa słowik Śpiewając cichutko adieu Chcę jeszcze słyszeć twój głosik Zanim pożegnany się! Popatrz, łza, jak się skrzy
Posłuchaj śpiewu jej! Słowik zna wiele pieśni Lecz wcale nie zna łez! — Nie, łez słowik nie zna wcale! — zamruczał Schneffke cicho. — Nie ma też powodu, aby je znał. Nie przychodzi do niego żaden komornik, nie gra także na loterii, przez co nie płacze nad pustymi losami i nie uciekają mu pociągi sprzed nosa, co ze złości doprowadza go do łez. Słowik jest dużo szczęśliwszy niż Hieronim Aureliusz Schneffke, ponieważ… a któż to teraz śpiewa? Z drugiej strony zabrzmiał teraz mocny, męski głos: Gdy z nadejściem wiosny Wróci także słowik Przyniesie wspomnienie minionego szczęścia Czy wyśpiewa także Przychylność mej najdroższej Słowik zna wiele pieśni Lecz pozdrowień nie! — Hm, hm! — mruknął Schneffke. — To bardzo zastanawiające. Na prawo śpiewa ona, na lewo on. Oboje śpiewają po niemiecku, tutaj we Francji. Myślę, że ten „on” i ta „ona” urządzają sobie tutaj schadzkę i za pomocą tego zawoalowanego sygnału słowika, dają sobie znak. Aha, słyszę jakiś szelest! Usłyszawszy czyjeś kroki, postanowił podążyć cicho ich śladem. Nikt by nie przypuszczał, że jego okazała figura pozwoli mu na taką zwinność i ostrożność. Nagle ponownie odezwał się kobiecy głos. — Ach, monsieur Schneeberg, dzień dobry. — Dzień dobry, mademoiselle! — odpowiedział męski głos. — To niebywale, że się tu spotykamy. — Niebywałe? — pomyślał Schneffke. — I wydzieracie się przy tym, o tym waszym słowiku, że słychać was na sześć mil stąd! — Pójdziemy dalej, mademoiselle? — usłyszał malarz. — Nie, szukam leśnych kwiatów. — Mogę pani pomóc? — Chętnie. To pan przecież wie, gdzie można znaleźć te najpiękniejsze. — Och, gdzie jest teraz ten najpiękniejszy wiem bardzo dokładnie, moja droga. — Hola, ależ ten człowiek umie prawić komplementy! Tymi wyświechtanymi słowami chce jej zawrócić w głowie. Muszę zobaczyć ten leśny kwiatek. Malarz podkradł się trochę bliżej i usłyszał następujące słowa: — A więc poszukajmy, ale jeszcze nie teraz, jestem trochę zmęczona i muszę odpocząć parę minut. — Proszę zatem, usiądź, o tutaj! — Nie, nie na worku! Ciągle niszczę pańskie rośliny. — Nie, dzisiaj mam tylko jałowiec, podbiał i jaszczurcze języki,; nic im się nie stanie. — Święty Fresko! — mruknął malarz. — Schadzka z jałowce podbiałem i językami jaszczurek, tego jeszcze nie było. I na dodatek ten facet ma ze sobą worek. Jest więc chyba zbieraczem ziół. Zobaczymy! Podczołgał się przez zarośla i ujrzał małą, zagłębioną w lesie polankę. Na jej stromo pochylonym zboczu siedział Fritz Schneeberg, a obok niego, na worku z ziołami usiadła Nanon. W pobliżu malarza rosła mocno przygięta do ziemi, zeschnięta brzoza. Schneffke wspiął się na nią, ugięła się pod jego ciężarem jeszcze bardziej i w ten sposób przyjął na wpół
leżącą pozycję. Jego głowa znalazła się na tej samej wysokości co krzak, dzielący go od obserwowanej pary i mógł widzieć oraz słyszeć wszystko co mówią, sam nie będąc widzianym. — Co słychać na zamku? — spytał Schneeberg. — Wszystko w porządku. Kapitan był chory, ale teraz jego stan uległ poprawie. — Opuszcza już swój pokój? — Jeszcze nie. Nie mówmy teraz o nim, lecz o panu. Sądziłam, że mogłam pomóc w rozjaśnieniu ciemności dotyczących pańskiego dochodzenia, ale niestety owa dama, do której się w tej sprawie zwróciłam, wyjechała. — Proszę się nie martwić! Obecnie myślę chętniej o mojej przyszłości niż o przeszłości. Poza tym jest pani w dokładnie takiej samej sytuacji, jak ja. Pani także nie zna swego ojca. — I nigdy go nie poznam. — Tego nie wolno pani mówić. Zamysły Boga są nieodgadnione i z pewnością wszystko się dobrze skończy. Zapadło milczenie. Brzoza, którą „ujeżdżał” Schneffke huśtała się to w górę, to w dół, ale nie przejmował się tym, pogrążony w głębokich rozmyślaniach. — Tak, zamysły Boga są nieodgadnione — zamruczał do siebie. — Mnie na przykład zaprowadziły na ten brzozowy pień. Ale ten człowiek ma rzeczywiście rację, bo jeśli moje podejrzenia są słuszne, jej ojciec jest tutaj. Po pewnej chwili Nanon podjęła przerwaną rozmowę. — Mam wrażenie, że pańscy rodzice są bardzo wytwornymi ludźmi… Panie Boże! — Do stu tysięcy! — równocześnie krzyknął Schneeberg. W tym samym momencie coś trzasnęło przeraźliwie i zaraz po tym runął na nich jakiś człowiek. Był to oczywiście Schneffke, którego ciężaru brzoza w końcu nie wytrzymała. Z podziwu godną przytomnością umysłu i opanowaniem spadł na cztery łapy, ale siła upadku i pochyłość terenu zmusiły go do szalonego pędu z góry i w ten sposób gruby malarz zmierzał ku Fritzowi i Nanon. Wytężając resztę sił udało mu się wreszcie zatrzymać tuż przed nimi. — Kto to jest? — spytała przerażona Nanon. — Tak, kim pan… ach, to ten przeklęty drumlarz! — krzyknął Schneeberg dosyć gniewnym tonem. — Monsieur Schneffke! — dodała Nanon. Ten ukłonił się ujmująco. — Tak, mademoiselle, to ja malarz Hieronim Aureliusz Schnefke z Berlina. — Co pana ściąga do lasu? — wypytywał go Fritz. — Moja miłość do natury. — I to ta miłość kazała panu wspinać się po pochyłych drzewach? Nie chcę pomyśleć, że pan… — Co pomyśleć? — Drogi panie, proszę przynajmniej przez minutę zachować powagę, w jakim celu wlazł pan na to drzewo? — Szukałem słowika, który zna pieśni, ale nie wie co to pozdrowienia. — Panie, pan podsłuchiwał!? — Ależ skąd! Śpiewa pan i wydziera się tak głośno, że wcale nie trzeba pana podsłuchiwać. Czy mają państwo może jeszcze jakie pytanie? — Nie. Proszę zabrać swój kapelusz i odejść jak najszybciej! — Oho! A jeśli miałbym panu coś do powiedzenia? — Nie mamy sobie nic więcej do zakomunikowania! — Albo tej pani? — Nie mam pojęcia, co by to mogło być? — Ale ja wiem i to bardzo dobrze.
— Proszę zatem złożyć jej wizytę w domu, a nie wygłupiać się tutaj, w środku lasu, ciekawski pechowcu! — Według rozkazu! Sługa uniżony, moi państwo! Grubas podniósł kapelusz, skłonił się szyderczo i powędrował swoją drogą, która prowadziła przez las. Pogrążony w rozmyślaniach, nie słyszał zbliżających się z przeciwka pospiesznych kroków. W pewnym momencie ścieżka skręcała pod ostrym kątem i malarz zderzył się z jakimś mężczyzną. — Panie! — oburzył się, pocierając bolące miejsce na głowie. — Człowieku, niech pan uważa! Spojrzeli na siebie. Był to Deephill. — Ach, to malarz zwierząt z Berlina! — krzyknął Amerykanin. — Do usług, monsieur! — Nie może pan uważać? Przedtem połamał nam pan sztachety, teraz rozbija mi pan moją głowę swoją. — Czy rzeczywiście jest mocno poturbowana? — Pańska głowa wydaje się być taka już od dawna. A poza tym posługuje się pan szczególnym i niezbyt wyszukanym językiem! — Jak to? — Ach, już pan nie pamięta, co pan powiedział schodząc z płota? — Nie. A cóż takiego powiedziałem? — Że miałbym wszelkie powody, aby wyjawić panu swoje nazwisko. — Rzeczywiście tak jest. Ale będę rozmawiał z panem tylko pod tym warunkiem, gdy się przekonam, że nauczył się pan uprzejmiej obchodzić z ludźmi. — Proszę się mieć na baczności! — Panie! Jest pan grubiański! Farewell! Grubas odwrócił się na pięcie i poszedł swoją drogą. Amerykanin patrzył ze złością w ślad za nim. — Mógłbym go spoliczkować, co za prostak! — zazgrzytał zębami. — Ale miss de Lilla ma rację. Zbyt łatwo ponoszą mnie nerwy. Muszę się uspokoić. I doprowadzę do tego, że ta wspaniała dziewczyna będzie moja. Z domniemaną Angielką spędził już wiele godzin. Nosił jej obraz w sercu i ciągle ukazywał się on przed jego oczami. Myślał tylko o niej nie zwracając uwagi na drogę, którą stąpał. Zatopiony w rozmyślaniach skręcał to w prawo to w lewo, bez żadnego planu i zdziwił się, gdy nagle jego ścieżka urwała się w krzakach. Stanął wreszcie, aby się rozejrzeć. Drzewa nie były tutaj wysokie ani nie rosły zbyt gęsto, tak, że mógł rozpoznać po położeniu słońca, w jakim szedł kierunku. Już zamierzał zawrócić, gdy nagle ktoś nieoczekiwanie zawołał go po imieniu. — Pan tutaj, monsieur Deephill? Czyżby pan zabłądził? Za jednym z drzew stał kapitan Richemonte i teraz wyszedł mu na spotkanie. Deephill zdziwił się bardzo. — Rzeczywiście zabłądziłem, kapitanie. — Wolno spytać skąd pan przyszedł? — Z miasta. — A dokąd pan zmierza? — Do zamku. — Nie wybrał pan z pewnością najkrótszej drogi. — Szedłem w dobrym kierunku, ale zamyśliłem się i zboczyłem z niego. — A więc proszę iść za mną.
Richemonte poszedł naprzód, w jego oczach pojawił się nie wróżący nic dobrego błysk. Uchodził jeszcze za chorego, ale mimo to opuścił potajemnie swój pokój i udał się, sobie tylko znanymi ścieżkami do podziemnych piwnic, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. W podziemiach zrobiło mu się duszno od stęchłego powietrza, wyszedł więc na zewnątrz. Zauważył przy tym obecność jakiegoś człowieka, w którym ku swemu zdziwieniu, rozpoznał Amerykanina. Richemonte poprowadził Deephilla w głąb lasu, aż do miejsca gdzie wznosiły się ruiny. — Co to jest? — spytał Deephill. — To resztki jakiegoś klasztoru. — Dlaczego przyszliśmy tutaj? — To najkrótsza droga do zamku. Proszę iść za mną. Weszli do ruin i zeszli wąskimi schodami do sali zebrań. — To szczególne! — powiedział Amerykanin. — Czyżby pani korzystał z tych ruin? — Oczywiście. Wszystko panu pokażę. Do tej pory nie mieliśmy jeszcze okazji na porozmawianie o naszych interesach i teraz możemy to nadrobić. Ale proszę mi najpierw odpowiedzieć na jedno pytanie. W mojej sytuacji muszę być bardzo ostrożny. Spotkał pan kogoś? — Tylko jednego człowieka. — Gdzie? W lesie? — Tak. — Kto to był? — Jakiś malarz, który tu krąży prawdopodobnie w związku ze i swoimi studiami. — I nikogo więcej? — Nikogo. — To dobrze. Chodźmy! Richemonte prowadził go od lochu do lochu i pokazywał wszystkie zgromadzone tam zapasy. Deephill był zdumiony ich ogromną ilością, ale powstrzymał się na razie z okazywaniem swego uznania. W końcu stary zatrzymał się w jednym z lochów i postawił latarnię j na półce. — Miał pan więc okazję przekonać się, że podchodzimy do sprawy poważnie i jesteśmy dobrze przygotowani, możemy zatem omówić nasze interesy. Proszę usiąść! — A dlaczego nie na górze, w zamku? — Ponieważ podobne sprawy załatwiam zawsze tutaj. Tu jest j najbezpieczniej. Zna pan to pismo? Kapitan otworzył jakąś starą, niewidoczną na pierwszy rzut oka skrzynkę i wyciągnął z niej zapisany arkusz papieru. Amerykanin przeczytał i skinął potakująco głową. — To nasza umowa. — Czy jest pan gotów trzymać się jej i przekazać nam obiecaną sumę pieniędzy? — Oczywiście. Dam panu czeki z realizacją w Paryżu, mają ważność gotówki. — Zgoda. Uwielbiam gładkie załatwiania sprawy. Kiedy dostanę te czeki? — Po podpisaniu umowy. — Dobrze. Podpiszmy ją. — Kto ma podpisać? — Pan i ja. — Czy to wystarczy? — Tak. Pański podpis wystarczy mi w zupełności. — To się rozumie samo przez się. Ale kto mi zagwarantuje zwrot pieniędzy? — Ja. — Pański majątek wystarczy na zabezpieczenie tak wysokiej pożyczki? — W dużej części tak, lecz nie całości, naturalnie.
— A więc podpiszę dopiero wtedy, gdy porozmawiam z hrabią Rallionem. — Zatem chce pan jechać do Paryża? — Tak. — Niech pan zostanie, wezwę go telegraficznie. — Ale po co mamy go fatygować skoro ja mam wystarczająco dużo czasu, aby odwiedzić stolicę? Byłoby to niewybaczalnym błędem z mojej strony, gdybym sprowadzał tu, dla jakiegoś marnego podpisu, tak zajętego człowieka. Richemonte wzruszył z dezaprobatą ramionami. — Proszę pozwolić mi na zwrócenie uwagi, że pański sposób załatwiania interesów znajduję jako… hm, w pewnym sensie, dziwny. — Monsieur, nie jestem przyzwyczajony do tego tonu. — A pański nie jest tonem człowieka interesu! — Nie jestem człowiekiem interesu! Czy entuzjazm dla spraw związanych z ojczyzną nie jest więcej wart niż wszystkie interesy?; — Oczywiście. A ta umowa powinna pana przekonać, że dla tego entuzjazmu poniosłem wielkie koszty. — Ale teraz wydaje się, że pański zapał nieco się zmniejszył. — Nie ma w tym nic dziwnego. — Co pan chcesz przez to powiedzieć? — Są pewne rzeczy i osoby, które mają zdolność ochłodzić wszystko. Mówiąc te słowa Amerykanin wzruszył ramionami. Kapitan zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy. — Mówi pan o tutejszych stosunkach i osobach? — Tak. — Proszę wymienić parę nazwisk! Czyżbym i ja znajdował się wśród nich? — Tak. — Niech to wszyscy diabli! A te stosunki? Czy byłby pan tak łaskaw i określił je bliżej? — Myślę o tych wszystkich tajnych korytarzach, ukrytych schodach i drzwiach na zamku Ortry. — Nie rozumiem pana. Proszę wyrażać się jaśniej! — Te wszystkie potajemne korytarze umożliwiają składanie nocnych wizyt, które w żadnym razie nie należą do przyjemnych. Richemonte odwrócił się i zakaszlał w chusteczkę. Poczuł, że został zdemaskowany i musiał zadać sobie sporo trudu, aby to ukryć. Jednak jego wysiłek nie na wiele się zdał, odczytał to w spoglądającym; nań twardo wzroku Amerykanina. — Mówi pan same niespodzianki! — powiedział w końcu kapitan. — Czyżby ktoś składał panu nocne wizyty, monsieur? — Niestety. — Czyżbym to ja był u pana? — Tak. — Kto to panu powiedział? — Moje własne oczy i uszy. — Chce pan powiedzieć, że sam pan słyszał i widział? — Tak. — Przyśniło się to panu, mój drogi. Jak miałbym się dostać do pana pokoju? — Przez drzwi ukryte w ścianie. Stary dostał ponownie krótkiego, ale gwałtownego ataku kaszlu. Szybko go jednak przezwyciężył. — Mogę tylko powtórzyć, że przyśniło się to panu. Czego miałbym u pana szukać? — Sprawdzał pan zawartość mojego portfela.
— Monsieur, zaprzedał pan duszę diabłu? — Nie, wcale nie. Stali naprzeciw siebie spoglądając groźnie. Kapitan Richemonte widział wprawdzie, że jego zamiary zostały przejrzane, lecz czuł swoje zwycięstwo i przewagę. Ale Deephill nie bał się w najmniejszym stopniu kapitana. Sądził, że rozmowa może się przerodzić najwyżej w sprzeczkę na tematy osobiste i wiedział, że tu przerasta starego o głowę, zwłaszcza, jeżeli chodzi o siłę fizyczną. Obaj nie spuszczali z siebie wrogiego wzroku. — Co mnie obchodzi pański portfel? — zapytał kapitan. — Przecież po podpisaniu naszej umowy mam te pieniądze w garści. A zresztą jak mógłbym wtargnąć do pańskiego pokoju i zaglądać do pańskiego portfela skoro byłbym narażony na to, że może pan w każdej chwili otworzyć oczy i mnie zobaczyć? — Sądził pan, iż się pan na taką okoliczność zabezpieczył i że będę mocno spać. — Ja? Jak to? — Podając mi przy kolacji, w szklance wina środek nasenny. Zakłopotanie Richemonta rosło, ale próbował ukryć je przybierając spokojny ton. — Monsieur, nie chcę być niegościnny lecz przy takim obrocie sprawy… Deephill machnął ręką lekceważąco. — Proszę, niech się pan do niczego nie zmusza, ponieważ gdy tylko wyjdziemy z tej piwnicy zamierzam opuścić zamek Ortry. W żadnym razie nie mogę zostać u kogoś, kto zagraża mojemu życiu. Wydawało się, że staremu odebrało mowę. — Ja… zagrażam pańskiemu… życiu? — wyjąkał wreszcie. — Tak. — Albo ja jestem szalony, albo pan? Nawet jeśli to, co pan opowiadał do tej pory byłoby prawdą, to nie ma w tym jeszcze nic, co zagrażałoby pańskiemu życiu. Wtargnąłbym do pańskiego pokoju zobaczyć jakie papiery ma pan przy sobie, ale nie po to, aby targnąć się na pańskie życie. — W tym punkcie przyznaję panu rację, ale nie myślę wyłącznie o jednym przypadku. — A o czym jeszcze? — O tym zbrodniczym zamachu na pociąg. Richemonte cofnął się, jakby rozwarła się przed nim otchłań. Poruszył gwałtownie rękami, jakby szukając oparcia. — Do wszystkich diabłów, jak może pan łączyć moją osobę z tym nieszczęściem? — Wiedział pan, którym pociągiem przyjadę. Sądził pan, że będę miał przy sobie gotówkę, może nawet w wysokich nominałach. — A w jaki sposób miałbym odzyskać tę gotówkę, przecież to jest istotne. — Dlaczego więc doprowadził pan do tego wypadku? — Gada pan jak szaleniec! Nic nie wiem o żadnym… — Czyżby także nic nie wiedział pan o tych trzech mężczyznach, których pan opłacił, aby spowodowali katastrofę? — Naprawdę wydaje mi się, że jest pan chory. — Jeden miał ułożyć kamienie na torach, podczas gdy dwaj pozostali zajmowali rozmową dróżnika. Po wypadku właśnie ci dwaj mieli odszukać między rannymi pewnego Amerykanina… — Straszne! — I na wypadek, gdyby jeszcze żył zlikwidować go. — To są jakieś fantazje z domu wariatów! — I to wszystko z powodu paru nędznych groszy! Może więc pan sobie wyobrazić, że nie mam zamiaru narażać się więcej dla takiej sprawy, na czele której stoi podobny łotr.
— Gdy stąd wyjdziemy, będę zmuszony posłać po lekarza, mister Deephill. Coś, być może szok powypadkowy, spowodował u pana wstrząs nerwowy. Proszę za mną monsieur, na górze przedstawię panu dowód, że żyje pan w świecie strasznych urojeń i widzi pan rzeczy, jakich nie ma i nigdy nie było. Znam to, w mojej rodzinie jest podobny wypadek załamania nerwowego, dlatego nie gniewam się na pana. — Nie wierzę żadnym pańskim dowodom, ale spędzę jeszcze godzinę na zamku Ortry, aby dać panu czas na dostarczenie mi takowych. — Dobrze, wkrótce przeprosi mnie pan, za te szalone oskarżenia. Chodźmy! Aby dostać się do przejścia powinni naturalnie wyjść tymi samymi drzwiami, którymi tu weszli. Deephill nie zwrócił jednak uwagi na kierunek z jakiego przyszli. W ciemnościach trudno się orientować, poza tym, był zbyt podniecony rozmową. Poszedł za kapitanem, który trzymał palącą się lampę i podszedł do zupełnie innych drzwi, otworzył je i zatrzymał się, mówiąc: — Proszę pierwszy, monsieur. Muszę zamknąć drzwi. Wydawało się to oczywiste, że Deephill musi iść naprzód, ale nie zrobił nawet dwóch kroków, gdy usłyszał głośny trzask. Naraz zrobiło się ciemno i zazgrzytały rygle. Spróbował otworzyć drzwi. Za późno, zostały zamknięte od zewnątrz. Wyciągnął przed siebie ręce i z przerażeniem stwierdził, że znajduje się w małej celi nie mającej innego wyjścia. W pierwszym momencie Deephill nie mógł uwierzyć, że zrobiono mu tak szaleńczy kawał, ale w krotce zaświtało mu w głowie, że stary jest przecież zdolny do takiego postępku. Krzyknął przerażony i załomotał pięściami w drzwi, daremnie…
ŚLEPY ZAPAŁ Wieczorem Hieronim Aureliusz Schneffke i Fritz Schneeberg spotkali się przed bramami miasta tak, jak się umówili. — Człowieku, jak to się stało, że dzisiaj po południu trafił pan do lasu? — spytał Fritz. — Na piechotę. Chyba że pan myśli, że powinienem wynająć prywatny pociąg? — Czego pan tam szukał? — Spacerowałem. Nic więcej. — A więc to czysty przypadek, że natknął się pan na mnie? — Tak. Zawinił tu przypadek, a także wasze przyśpiewki o owym sławnym słowiku, który nie wie co to łzy. Biedne zwierzę! — Powinien pan był zostać w domu. Nikt nie ma potrzeby wiedzieć, że zajmuje się pan tą okolicą. A poza tym pańska osoba rzuca się tak w oczy, że… — Że aż spada z brzozy, chciał pan powiedzieć! — Niech będzie. Ale nie mówmy, już o tym! Idziemy na zwiady i nikt nie może nas zobaczyć. Nie odzywajmy się bez potrzeby. — Według życzenia, mój pilny zbieraczu jałowca, podbiału i jaszczurczych języków. — Naprawdę słyszał pan wszystko. — Wszystko! — Wstyd! — Nie, przeciwnie. Dzięki temu dowiodłem panu, że jestem urodzony do takich przedsięwzięć, jak dzisiejsze. — Ależ pan przecież spadł przy tym z drzewa. — W kamieniołomach nie ma drzew. Ale za to są bardzo duże kamienie. Gdzie się ukryjemy? — Przy wejściu za skałami. Kiedy tamci się zjawią, podkradniemy się do nich. To najlepsze co możemy zrobić. Przy wejściu do kamieniołomu leżały porozrzucane bloki skalne i obaj mężczyźni ukryli się za nimi. Gdy mieli sobie coś do powiedzenia, mówili szeptem, czas mijał powoli. Wreszcie usłyszeli jakiś szelest dobiegający nie z zewnątrz, ale z samego kamieniołomu. Były to czyjeś kroki, które zbliżały się coraz bardziej i w końcu obok nich pojawiła się sylwetka wysokiego mężczyzny. Z pewnością oczekiwał na transport prochu, raz po raz niecierpliwie mruczał, aż wreszcie odszedł. — Kto to mógł być? — wyszeptał malarz. — Kapitan Richemonte z zamku Ortry. — On sam? To jest… cicho! Słyszy pan? — Tak, to skrzypienie kół. Nadjeżdżają! Skrzypienie kół stawało się coraz wyraźniejsze i w końcu zaprzęgnięty w cztery konie wóz przejechał obok nich. Jeśli Fritz myślał, że przyjadą tylko dwie osoby, to się mylił. Na wozie siedziało ich więcej. — Jadą tam na prawo, na pewno do tamtego załomu z tyłu — szepnął Fritz do malarza. — Podkradnę się tam, a pan niech lepiej zostanie. — Ja mam zostać? Nie ma mowy! — Dobrze, ale bardzo ostrożnie. Na czworakach. — Na wszystkich palcach rąk i nóg. Wóz zniknął już w ciemnościach, ale nie trwało długo, gdy znaleźli się tak blisko niego, że ujrzeli go ponownie. Wyprzęgnięto konie i odprowadzono na bok. Z wozu dobiegły dwa głosy. Fritz rozpoznał je natychmiast; był to kapitan i Karol Berteu. Richemonte mówił swoim zwykłym ostrym, rozkazującym tonem:
— Zatem ostatnia dostawa. Gdzie kwit? — Tutaj! Zabłysło słabe światło. To Richemonte miał z pewnościę latarnię ze sobą, aby móc sprawdzić treść kwitu dostawy. — Zgadza się. Wyładować! Zadźwięczały łańcuchy i poczęto zdejmować beczki z wozu. — Musi tu być jakieś ukryte przejście — szepnął Schneffke. — To oczywiste, rozejrzę się. — Co? Chce pan podejść jeszcze bliżej? Naturalnie idę z panem. — Nie! To byłaby największa nieostrożność. Jeden z nas wystarczy w zupełności. Niech pan tu czeka dopóki nie wrócę! Fritz podczołgał się cicho do przodu i przez parę chwil nie było go widać. — Co ten człowiek sobie wyobraża — burknął Schneffke. — Ale już ja mu udowodnię, że nie wypadłem sroce spod ogona. Poszukam sobie miejsca, z którego będę mógł wszystko obserwować. Położył się na ziemi i podczołgał trochę do przodu. Kiedy znalazł się w pobliżu wozu, zauważył występ skalny wznoszący się łagodnie nad skrajem kamieniołomu, z którego świetnie można było wszystko obserwować. Podkradł się do owego występu i począł się na niego po cichutku wspinać. Nie było to łatwe, ale udało mu się niepostrzeżenie dostać na górę. Na dole zapalono jeszcze parę latarni, których blask oświetlał wszystko dostatecznie dobrze. Stary kapitan sprawdził ładunek i skomentował: — W porządku! — powiedział. — Przetoczcie beczki! — Czy otwór został powiększony? — zapytał Berteu. — Tak, jak się umawialiśmy! Richemonte oświetlił otwór prowadzący w głąb ziemi. — Zaczekaj — pomyślał Schneffke. — To musi być to wejście. Muszę go obejrzeć dokładniej. Przesunął się bardziej nad kant skalnego urwiska. Pod nim rozpościerał się kamieniołom i to co się w nim teraz działo wydawało się dziwacznym, cyrkowym przedstawieniem. Wprawdzie od czasu do czasu jakiś kamień osuwał się i spadał w dół, ale malarzowi to nie przeszkadzało. Nie wiedział co to strach i wszystkimi zmysłami chłonął rozgrywającą się pod nim, w mdłym blasku scenę. Nagle poczuł na karku czyjąś pięść. — Niech mnie pan puści, zarozumiały botaniku — szepnął mimowolnie. — Widzi pan przecież, że ten cały pudding, tam w dole… Zamiast odpowiedzi otrzymał potężny cios w potylicę. — Ty psie! — usłyszał ciche wyzwisko, a głos wydał mu się znajomy. Chociaż szumiało mu w głowie, zastanawiał się do kogo mógł należeć. Możliwe, że stracił na parę chwil przytomność, bo gdy otworzył oczy leżał na wozie, a światło latarni oślepiało go. — Ten szubrawiec nas podglądał — powiedział ten sam głos co poprzednio i Schneffke spojrzał wprost na niego, był to Karol Berteu. — Popatrzcie, otworzył oczy. Zwiążmy go, żeby nam nie uciekł. Podnieśli go z podłogi i pośpiesznie skrępowali. — Stać! — krzyknął. — Zostawcie mi wolne ręce tak długo, aż wyczuję ile kości mi połamaliście! — Już my ci zamkniemy mordę — odpowiedział Berteu. — A te kości, których ci do tej pory nie połamaliśmy, połamiemy teraz. Nigdy bym nie pomyślał, że cię znowu dostanę w swoje łapy!
— Pan go zna? — wtrącił się Richemonte. — Nawet bardzo dobrze. Przedstawił mi się jako malarz, aby się wślizgnąć do mojego domu, a potem spiskować przeciwko mnie z tym przeklętym Melakiem. — Ach, to wystarczy by wiedzieć kto zacz. Skąd pochodzi? — Diabeł wie. Nie wolno mu wierzyć. Myślę, że jest niemieckim szpiegiem. — To się może źle dla niego skończyć. Stary podszedł bliżej, aby obejrzeć grubasa dokładniej. Potrząsnął głową. — Nie wygląda zbyt mądrze. Jeśli Niemcy nie mają innych zwiadowców, to nie wróżę im nic dobrego. Ta góra mięsa nie wydaje mi się zanadto niebezpieczna. — Myli się pan. A zresztą czego szukał o tej porze w kamieniołomie? Kapitan Richemonte kopnął malarza. — Tak, czego pan tu szukał? — Chciałem poznać ten kamieniołom. Przecież pan słyszał, jestem malarzem. — O tej porze nie szuka się pięknych widoków! — Przyjechałem do Thionville dopiero dzisiaj i wypytywałem o ciekawostki w okolicy. Wskazano mi na ten kamieniołom. Przyszedłem tu i krążyłem dookoła aż poczułem się zmęczony. Z pewnością wypiłem też za dużo. Poczułem senność i zasnąłem tam górze. — I spał pan do tej pory? — Tak. Obudziłem się, bo usłyszałem w dole jakieś hałasy, a potem zaraz poczułem uderzenie pięścią. — Niech mu pan nie wierzy, kapitanie — ostrzegł Berteu. Richemonte chwycił malarza za ramię. — Był pan sam? — Tak. Na takie wyprawy chadzam najchętniej sam. Jeśli mam się z kimś dzielić przyjemnością, to jest to połowa przyjemności. — No, jeżeli pan tu przybył żeby sprawić sobie przyjemność, to możemy panu w tym pomóc. Potem przesłucham pana dokładniej. Wy dwaj wprowadźcie go do korytarza, a wy przeszukajcie kamieniołom. Postawcie także kogoś przy wyjściu, żeby ten, kto tu jeszcze jest nie mógł uciec! Dwóch mężczyzn chwyciło Schneffkego i popchnęło przed sobą do lochu, który wprawdzie był wysoki, ale jak dla naszego grubasa, zbyt wąski. Pozwolił na to, zupełnie się nie broniąc, ponieważ zorientował się, że jakikolwiek sprzeciw nie przydałby mu się na wiele, przeciwnie, mógłby zaszkodzić. Otwór rozszerzył się niebawem w wysoko sklepiony korytarz. Obaj mężczyźni trzymali go mocno przez cały czas. Nie powiedzieli od początku ani słowa, a i on starał się usilnie, aby nie zacząć rozmowy, przeczuwając że jedyną odpowiedzią jaką by otrzymał, byłby ponowny cios w głowę. Szli tak przez ponad pół godziny. Potem nadszedł kapitan Richemonte. Wyglądało na to, że przeprowadził z Berteu dłuższą rozmowę, ponieważ raz po raz spoglądał groźnie na malarza, aż w końcu wysyczał gniewnie: — Ktoś jeszcze był z panem! — Nic o tym nie wiem. — Nie kłamać! Moi ludzie słyszeli, jak ktoś biegnie. Udało mu się dopaść wyjścia przed nimi. Kto to był? — Skąd mam wiedzieć, kto oprócz was włóczy się tutaj po nocy? — My już zmusimy pana do mówienia, ale najpierw umieścimy pańską cenną osobę w pewnym miejscu. — Może przeszukamy jego kieszenie? — spytał jeden z mężczyzn.
— To nie jest konieczne. I tak go zamkniemy. Wraz z nim zabezpieczymy wszystko co ma przy sobie. Teraz nie mamy czasu. Jutro zajmę się nim dokładniej. Chodźcie i weźcie go ze sobą! Richemonte poszedł przodem, a reszta podążyła za nim prowadząc więźnia w głąb korytarza. Fritz podczołgał się z drugiej strony wozu. Tam, paprocie i inne rośliny tworzyły gęste zarośla, za którymi się ukrył. Przez nikogo nie widziany mógł stąd wszystko bardzo dokładnie obserwować. Słyszał każde słowo; słyszał także jak toczyły się z góry małe kamyczki. Ale nie przyszło mu nawet do głowy, że malarz opuścił swoje stanowisko. Dlatego niemało się przestraszył, gdy nagle gruby spadł z góry. Rozmowa, która nastąpiła chwilę potem przekonała go o grożącym, teraz także i jemu, niebezpieczeństwie. Kiedy potem na dodatek usłyszał, że kamieniołom ma zostać przeszukany, a wyjście zastawione, postanowił wycofać się stamtąd jak najszybciej. Ale nie obyło się bez hałasu. Ktoś musiał usłyszeć jego szybkie kroki, bo poszedł za nim. Przyspieszył kroku, gdy był już blisko wyjścia wpadł na jakiegoś mężczyznę. Pomyślał oczywiście, że jest to jeden z jego przeciwników i złapał go, aby usunąć z drogi. Zorientował się jednak, że mężczyzna ów jest przynajmniej tak samo silny jak on, chwycił go bowiem za gardło tak mocno, że Fritz stracił prawie oddech. Mocowali się tak parę chwil, gdy nagle Fritz wyczuł, że przeciwnik dźwiga na plecach garb. — Pan… pan dok… tor! — udało mu się wreszcie wydukać. Mężczyzna zwolnił natychmiast uchwyt. — Fritz, to ty? Co tu robisz? Kto jest tam w środku? Ktoś nadchodzi! — Uciekajmy! Szybko, panie doktorze! Wielkimi susami uciekali przez graniczące z kamieniołomem polej aż umilkły kroki ich prześladowców. — Dokąd? — zapytał Müller. — Do wąwozu! — Dlaczego? — O tym potem! Szybko! Szybko! Biegli w stronę lasu, a kiedy się w nim znaleźli, przez parę chwili jeszcze szli szybkim krokiem pomiędzy drzewami. Nie było to łatwe w panujących ciemnościach, ale ponieważ przemierzyli tę drogę zarówno za dnia jak i w nocy, więc szczęśliwie dotarli do wąwozu. — Teraz to by się przydała pańska latarka! — powiedział Fritz schodząc w dół. — Mam ją przy sobie. — Och, to świetnie! A klucze też? — Tak. — Wspaniale. Niech pan zapali latarnię, musimy zejść do sztolni. Müller wyciągnął latarnię i zapałki. Zapalając ją spytał: — Dlaczego musimy tam schodzić? — Aby ratować życie ludzkie. — O kim mówisz? — Później panu wyjaśnię! Nie ma chwili do stracenia. Ten, o kim mówię, został ujęty w kamieniołomie i sprowadzony do podziemi. Zaskoczymy ich z tej strony. Jeśli się pospieszymy, zdążymy może na czas i dowiemy się, w którym lochu został zamknięty. — Tymczasem wystarczy. Chodźmy więc! Znalazłszy się na dnie wąwozu weszli w wypróbowany już sposób, do podziemnego korytarza. Podążyli nim aż do miejsca, gdzie krzyżował się z innymi przejściami. Zanim skręcili za róg, aby wejść następny korytarz prowadzący do kamieniołomu, Müller schował latarnię, dopiero potem poszli naprzód. Ale ledwie uszli parę kroków, coś ich zatrzymało. — Widzisz to małe światełko tam w przedzie! To musi być czyjaś latarnia.
— Poruszyło się. — Tak, zbliża się, poczekajmy tutaj! Zachowywali się cicho, aż ze świetlistego punktu uczynił się spory krąg światła. — Są nie dalej niż sto kroków — rzekł Müller. — Musimy się trochę wycofać. Cofnęli się kawałek i zatrzymali. Nie czekali zbyt długo, gdy na skrzyżowaniu korytarzy rozbłysło światło latarni. Dosyć wyraźnie było widać czterech mężczyzn, którzy teraz nieco zwolnili kroku. Wymienili parę słów, które słychać było aż w najdalszych zakamarkach. Potem słychać było zgrzyt zamka i światło zniknęło. — Weszli przez tamte drzwi — zauważył Fritz. — Podejdziemy bliżej? — Tak. Ostrożnie podkradli się do drzwi. Ryzykowali dużo, ale udało im się bezszelestnie dotrzeć do nich; nie były całkiem zamknięte. Müller zerknął przez szparę. Loch był wypełniony beczkami. Z wnętrza wydobywał się ledwie dostrzegalny promień światła. — Widzi pan coś? — wyszeptał Fritz. — Tak. Słuchaj! — Ktoś zatrzasnął drzwi. — I zasunął rygle. Ach, wracają. Uciekajmy! Na czubkach palców odsunęli się na bok. Nie zdążyli jednak dojść do punktu wyjścia, gdy zauważyli za sobą rozbłyskające światło. — Zatrzymajmy się! — szepnął Müller. — Ich latarnia nie zdoła nas oświetlić i może moglibyśmy… pst! Mówią coś. Słychać było jak jeden z trzech mężczyzn powiedział: — Zatem jutro ma zostać przesłuchany? — Tak, do tej pory będzie miał spokój. — Niech diabeł ma go w swojej opiece. — Może być czym tylko zechce, niewinny czy szpieg. Podglądnął nas i musi zostać unieszkodliwiony. A teraz zabierajmy się swoją robotę! Oddalili się w tym samym kierunku z którego przyszli. Kiedy światło latarni zniknęło na dobre, Fritz szepnął: — Zrozumiał pan co mówili? — Tak. Chcą przesłuchać tego mężczyznę, przesłuchać i unieszkodliwić. Kto to właściwie jest? — Pewien malarz. Wie pan, ten grubas, o którym już panu opowiadałem. — Ale jak ten, swoją drogą szczególny osobnik, wpadł w takiej tarapaty? — Przez swoje nieszczęsne wścibstwo. Poza tym wydaje się, że jest urodzonym pechowcem. Spotkałem go w gospodzie i dowiedziałem się, że dzisiaj ma nastąpić dostawa prochu. Chciał to zobaczyć, nie mogłem odwieść go od tego zamiaru. — I co dalej? Fritz opowiedział wszystko co do tej pory zaszło. — Ten malarz wydaje się mimo wszystko nie tak całkiem nie na poziomie — powiedział Müller. — Musimy się nim zająć. Co za szczęśliwy traf, że cię spotkałem! — Ale skąd pan się wziął w kamieniołomie? — Obserwowałem starego i zauważyłem, że wybiera się do lochów. Postanowiłem pójść za nim, żeby zobaczyć co zamierza. Przypominasz sobie, że przejście do kamieniołomu było zasypane? — Tak. Ale najwidoczniej dzisiaj go otwarto. — I na dodatek zrobił to sam stary. Widziałem go przy pracy. Oczywiście założyłem natychmiast, że w kamieniołomie ma się coś wydarzyć. Musiałem się dowiedzieć co. Z
mojego miejsca nic nie mogłem dostrzec; dlatego okrężną drogą opuściłem przez wąwóz lochy i poszedłem do kamieniołomu. — Ach, tak się sprawy mają! — Ledwie tam doszedłem usłyszałem, że ktoś spiesznie nadchodzi. Przywarłem do skały, aby go przepuścić; ale ten ktoś chciał przebiec tak blisko skały, że w konsekwencji zderzył się ze mną. — Tym kimś byłem ja. Gdy dotykam mojej czaszki, czuję to bardzo dokładnie. — Ale teraz wyciągnijmy tego malarza. Podkradli się znowu do tych samych drzwi co poprzednio. Müller otworzył je za pomocą jednego z kluczy i weszli do środka, zamykając je za sobą. Doktor wyjął latarkę i oświetlił szereg beczek. — Gdzie on może być? — spytał Fritz. — Musi być gdzieś tam z tyłu, gdzie przedtem zauważyłem światło latarni. Poszukajmy! Poszli do końca lochu i stwierdzili, że usunięto stąd część beczek. Dzięki temu można było zobaczyć mocne, żelazne drzwi. Klucz spełnił jeszcze raz swoją powinność. Znaleźli się w pustym, małym, czworokątnym pomieszczeniu. Z ziemi z trudem podniósł się ktoś bardzo gruby. — Pora na przesłuchanie? — spytał. — Nie! — odpowiedział Müller. — Więc o co chodzi? Może mam zagrać z panem w sześćdziesiąt sześć? — Jest pan, zdaje się, w dobrym humorze, panie Schneffke! — A dlaczego miałbym nie być? Dbają tu o mnie, znakomicie. — A więc możemy odejść. Myśleliśmy, że zrobimy panu przysługę przychodząc tutaj i rozcinając pańskie więzy. — Hola, to brzmi wcale nieźle! Kim pan jest? — Znajomym pańskiego znajomego. — Jakiego znajomego? — Tego tutaj! Wskazał na Fritza, który do tej pory stał za nim. — Proszę oświetlić raz jeszcze jego twarz! Müller uczynił to. — Święty pędzlu! Rzeżucho łąkowa! Jak się pan tu znalazł? — Na piechotę! — To widzę, żartownisiu. Ale… — Niech pan najpierw poda mi swoje bezcenne łapy. Fritz wyciągnął swój nóż i przeciął więzy. — No tak, jest pan znowu wolny. Na przyszły raz niech pan nie robi takich głupich żartów! — Jakich żartów? — Mówiłem panu, że ma się pan nie ruszać ze swojego miejsca! — Przypominam sobie, dostojny panie. Możemy iść tam znowu! — Jest pan niepoprawny. — Czego miałbym się obawiać? — Śmierci, mój drogi przyjacielu! — Wszyscy święci! Z tymi tam nie ma żartów, ale czy rzeczywiście mogłoby być aż tak źle? — Z całą pewnością! — A więc macie panowie u mnie wielki dług wdzięczności! Mnie nie byłoby może tak szkoda, ale mam jeszcze parę obowiązków do spełnienia, zanim temu pięknemu światu powiem adieu. Jednak proszę mi wyjaśnić, jak to było możliwe, że przyszliście mnie uwolnić.
— Teraz nie ma czasu na żadne wyjaśnienia! — pośpieszał ich Müller. — Musimy wyjść stąd jak najszybciej, gdyż ci ludzie mogą i zechcieć mieć trzech więźniów zamiast jednego. — Też jestem za tym. Chodźmy już! — Nie tak prędko. Podnieśmy najpierw rzemienie z podłogi! Ten kapitan nie może się dowiedzieć, w jaki sposób mu pan umknął. — Prawidłowo. Oto one; jestem gotowy. Wyszli z lochu i Müller zamknął drzwi na klucz. Korytarzem doszli do wąwozu, malarzowi nie było łatwo przeciskać się przez wąskie przejścia, niedostosowane zupełnie do jego wymiarów. Już na wolności wciągnął głęboko powietrze i powiedział: — Moi panowie, to rzeczywiście przeklęta historia! — Jest jeszcze gorzej niż pan myśli — uzupełnił Müller. — Ale teraz to, co najkonieczniejsze. Proszę pana, aby o tym co się dzisiaj wydarzyło nie powiedział nawet przypadkiem nikomu ani słowa. Kiedy pan wyjeżdża? — Z pewnością nie dzisiaj i nie jutro. Mam tu coś załatwić. — Nie mam zamiaru wypytywać pana o charakter pańskich interesów; ale jest moim obowiązkiem zwrócić uwagę na to, że w chwili obecnej; byłoby dla pana najlepiej, gdyby się pan ulotnił stąd jak najszybciej. — Dlaczego? — Ponieważ kapitan zrobi wszystko, żeby dostać pana w swoje łapy — Nie może pana zobaczyć! Myślę, że jeszcze się spotkamy. Niech pan śpieszy do domu! — Do domu? Teraz? To całkiem nie po mojej myśli. Mam zamiar iść do kamieniołomu! — Po co? — Żeby przypatrzyć się jeszcze tym łajdakom. — Niech pan zostawi to mnie! Pan Schneeberg pójdzie z panem. W zupełności wystarczy, jeśli ja sam dowiem się co się dzieje w kamieniołomie. Dobranoc! Müller odszedł. Jakiś czas jeszcze słychać było szelest liści, potem zapadła cisza. Schneffke próbował przebić wzrokiem ciemności. — Ten pan ma szczególny dar rozmawiania z malarzami wybranymi przez Boga. Kto to jest? — Nauczyciel domowy na zamku Ortry, doktor Müller. — No, no! Powiedział dobranoc. Naprawdę tam poszedł? — Oczywiście! — A więc posłuchajmy go i zrezygnujmy z kamieniołomu. Co ma pan zamiar teraz robić? — Nic. Idę do domu. — Świetnie! Pójdziemy razem! Zna pan drogę? — Dokładnie. Chodźmy, ale zachowajmy ciszę! Nie byłoby dobrze, gdyby ktoś nas zauważył. Grubas posłuchał chociaż niechętnie. Dopiero, gdy las był już za nimi i można było stwierdzić, czy są obserwowani czy też nie, szepnął: — Niech pan mi powie, jak wpadł pan na pomysł wydostania mnie stamtąd! Ja uważałbym, że to niemożliwe. — A mimo to, nie było to trudne zadanie. Znam te podziemne korytarze i na dodatek spotkałem doktora Müllera, który ma jeszcze lepsze rozeznanie niż ja. Okazało się więc stosunkowo łatwo trafić do pana. — Mimo to, ma pan u mnie dług wdzięczności. Proszę mi powiedzieć, jak mam go spłacić? — Robiłem tylko to, co do mnie należało, nic poza tym. — Jest pan bardzo skromny. Postaram się zatem o taką skromność i uczynię dla pana tylko to, co należy do moich obowiąków. — Nie wiem, o jakim obowiązku pan mówi?
— Jestem przekonany, że pan tego nie wie. Chciałbym mianowicie ujrzeć pana bardzo szczęśliwym. Pan kocha Nanon, prawda? — Ależ mój panie!? — No tak, teraz zamierza pan być grubiański, ale mam wobec pana dobre zamiary. Mogę uwolnić pana od pewnego ciężaru. — Co pan ma na myśli? — Pewną tajemnicę, która ma… hm, związek z pochodzeniem Nanon. Fritz zatrzymał się i ścisnął mocno malarza za ramię. — Panie Schneffke, ta sprawa jest dla mnie zbyt ważna, abym mógł pozwolić na robienie z niej żartów! — Mówię bardzo poważnie. — Utrzymuje pan, że zna pan pochodzenie Nanon? — Tak i nie; są pewne zbieżności, które zestawione razem, mogą prowadzić do pewnych wniosków. Bądźmy uczciwi… pan kocha Nanon? — Tak. — A więc dobrze! Zrobił mi pan wielka przysługę, chcę się panu odwdzięczyć z całych sił. Jednym słowem: pan musi mieć Nanon. Moja w tym głowa. — Naprawdę nie wiem, jaki wpływ mógłby pan mieć na mój los… — Proszę, niech się pan nie czuje urażony moim tonem! Mam trochę niewyparzony język, ale poza tym jestem obecnie nastawiony bardzo poważnie. — No tak, jestem niezmiernie ciekaw, co pan ma mi do zakomunikowania. — Wierzę panu. Przypuszczam mianowicie, że rodzice Nanon nie byli prostymi ludźmi. Byłem na zamku Malineau. — Ja także. Ale i tam nie można było niczego się dowiedzieć. — Pan nie dowiedział się niczego, tak samo jak obie siostry. Ale mimo to inni mogli uzyskać jakieś informacje. Myśli pan, że Nanon także pana kocha? — Możliwe. — Ach, możliwe! Kocha pana; to pewne! Zauważyłem to, gdy wisiałem na tej brzozie. Ale czy sądzi pan, że odda panu swoją rękę, gdy nagle zyska pewność, że jej ojciec jest arystokratą? — Miłość nie dba o pozory. — Ale może jej ojcu nie będzie to odpowiadało. — Można tego oczekiwać. — Chcę panu pomóc zobowiązać tego ojca tak, aby nie był w stanie się sprzeciwiać. — Mówi pan tak, jakby się pan zdecydował grać rolę mojej opatrzności. — Tak jest w rzeczywistości. Nie na darmo pomógł pan dzisiaj malarzowi Hieronimowi Aureliuszowi Schneffke wydostać się z niedoli. Czy mógłby pan pójść ze mną jeszcze dzisiaj do gospody? — Wolałbym tego nie robić. — Dlaczego? — Nikt nie powinien widzieć nas razem. Karczmarz jest człowiekiem Richemonte. — Szkoda. Jeszcze dzisiaj dałbym panu chętnie do ręki środek umożliwiający odsłonięcie pochodzenia Nanon. — Jestem do pańskiej dyspozycji, ale nie w karczmie. Proszę pana usilnie, aby udał się pan do mojego mieszkania. — Do apteki? — Tak. Wystawił pan moją ciekawość na ciężką próbę. Pośpieszmy się! Po krótkim czasie doszli do mieszkania Fritza. Zapalili światło i Fritz niecierpliwie czekał co malarz ma mu do powiedzenia. — Ma pan ołówek i papier? — spytał Schneffke.
— Tak. Chce pan pisać? — Nie, rysować. — Co? — Wkrótce pan zobaczy. Proszę mi dać ołówek! Fritz wręczył mu papier i ołówek, malarz usiadł przy stole i poradził gospodarzowi: — Niech pan sobie zapali cygaro i poczeka cierpliwie! Muszę rysować z pamięci, a to znaczy, że muszę się bardzo skupić. Fritz posłuchał rady swojego gościa; zapalił cygaro, a Schneffke zabrał się do pracy. Mijała minuta za minutą, wkrótce minął kwadrans. Wreszcie Hieronim odłożył ołówek i przyjrzał się rysunkowi w świetle lampy. — Myślę, że się udało — powiedział zadowolony. — Co pan narysował? Mogę zobaczyć? — Proszę! Fritz ujrzał kobiecą, pełną uroku, głowę. To odsuwał to przybliżał rysunek do oczu, aż w końcu krzyknął: — To przecież Nanon! — Nanon? Naprawdę? — Tak. Tylko jakby dojrzalsza i starsza o parę lat! — No, no! — roześmiał się Schneffke. — Jest pan pewien? A ja myślałem, że przeciwnie, rysuję podobiznę Madelon. — Madelon? Tak, to mogłaby być także Madelon. — Ale mój drogi, gdyby naprawdę moim zamiarem było rysować Nanon? Niech pan obejrzy obraz dokładniej! Fritz przyjrzał się raz jeszcze rysunkowi i w końcu zrezygnowany odłożył go na stół. — Nie wiem o co tu chodzi. To jest zarówno Nanon jak i Madęlon, tylko starsza. — Pomogę panu. Skoro ten rysunek przedstawia tak samo Nanon jak i Madelon, a mimo to nie przedstawia ich, to czyja podobizna może to być? Fritz zastanowił się przez moment, a potem coś na kształt zrozumienia pojawiło się na jego twarzy. — Myśli pan chyba o ich matce? — A dlaczego nie? — A więc to ma być ich matka? Znał pan tę kobietę? Przecież ona od dawna nie żyje. — Widziałem kiedyś obraz, dokładnie taki sam jak ten. Na dole był napis, który tutaj przytoczę. Nie było to wprawdzie zgodne z prawdą, ale pasowało do jego planu. Fritz spojrzał na napisane przez malarza linijki i przeczytał: Mon doux et aime becquefleur, mój słodki, kochany koliberek! — Panie Boże! Człowieku, jak pan wpadł na te słowa? — Dokładnie tak, jak powiedziałem. Widziałem je. — Nanon mówiła mi, że matka opowiadała jej, iż ojciec nazywał ją zawsze pieszczotliwie koliberek. Ale co spowodowało, że to podobieństwo i to imię… — Że co? — Że ta głowa jest podobizną matki Nanon? — Nie mogę jeszcze wyjaśnić panu tej tajemnicy. Wszystkiego dowie się pan później. — Mogę pokazać Nanon ten rysunek? — Tak. — A Madelon także? — Tak, ale pod pewnym warunkiem: nie zdradzi pan od kogo go ma. — Dobrze! Czy poza nimi nikt nie powinien zobaczyć tego portretu?
— O tak! Powinien go pan pokazać jeszcze jednej osobie, ale także nie mówiąc od kogo pochodzi. — Kim jest ta trzecia osoba? — Widziałem go tutaj w ogrodzie z pewną Angielką. — Myśli pan pewnie o Deephillu? — Deephill, rzeczywiście tak się nazywa. Od niego otrzyma pan wszystkie informacje. — Wystawia pan moją cierpliwość na ciężką próbę, panie Schneffke! — krzyknął Fritz. — Zagadka goni zagadkę! Hieronim pokiwał głowa i uśmiechnął się przebiegle pod nosem. — Nic nie szkodzi. Tym większa będzie niespodzianka, mój drogi zbieraczu ziół. Zdradzę panu tylko, że jeśli się nie mylę, to pewnego dnia uściśnie pan tego Deephilla jako starego znajomego. — Co to ma znaczyć? — To moja tajemnica! W tym wypadku będzie pan musiał przyjąć obok miłej narzeczonej i sympatycznego teścia, także pewnego, naprawdę szczególnego i posępnego oryginała. — Deephill… stary, miły znajomy… miła narzeczona… teść…; posępny oryginał jako ojciec rodu: kto by się na tym wyznał! Nie mai pan chyba zamiaru twierdzić, że ten Amerykanin stoi w bezpośrednim związku z pochodzeniem Nanon? Schneffke zorientował się, że w swym nadmiernym zapale powiedział już i tak zbyt wiele. Zdecydował się więc odkryć zdumionemu Fritzowi więcej znanych mu rewelacji związanych z Untersbergiem z Berlina, a tym samym z niejakim Bas–Montagne. Mówił o owym portrecie odkrytym u Melaka w Malineau, przedstawiającymi młodego Deephilla, o odnalezionych metrykach urodzin Nanon i Madelon, o liście adresowanym do klucznika i o wszystkim co się z tym wiązało. — Wielkie nieba, jest pan wspaniały! — rzekł Fritz, gdy Schneffke skończył swą opowieść. — Ale będzie radość! Nic jeszcze nie wolno mi zdradzić? — Ani słowa! — Ale co mam powiedzieć, gdy zapytają mnie o nazwisko rysownika? — Że jest to studium głowy wykonane przez pewnego przyjaciela, do którego pan napisze, aby otrzymać bliższe wyjaśnienia. Na razie chcę pozostać w cieniu. — Dobrze, rozumiem. Mam nadzieję, że już jutro spotkam Nanon. A i Deephill z pewnością się zjawi. Gdzie pana znajdę? — Hm. Powiedział pan, że karczmarz jest sprzymierzeńcem kapitana. W związku z tym co się dzisiaj stało, zaczynam nie czuć siej tutaj całkiem bezpiecznie. Muszę się wyprowadzić. — Dokąd? — Jeszcze nie wiem, ale zawiadomię pana. — Bardzo o to proszę! To jest dla mnie naprawdę ważne. — No, proszę tylko nie biegać w nocy na zamek Ortry i pozwolić damom wyspać się! Ale na teraz wystarczy. Idę! Pożegnali się. Fritz był tak podniecony, że nie mógł zasnąć! Godzinami chodził po pokoju, układał plany i w nieskończoności snuł rozważania. Wreszcie poczuł się tak wyczerpany fizycznie i duchowo, że położył się i zasnął. W następstwie nieprzespanej nocy obudził się, gdy południe było blisko; właśnie wybiła jedenasta. Kiedy wyjrzał przez okno, zobaczył doktora Müllera przechodzącego przez ulicę i wchodzącego do domu. Co miała znaczyć ta wizyta? Nie musiał się długo nad tym zastanawiać, bo w drzwiach pokoju pojawił się Müller. — Wychodziłeś już dzisiaj? — spytał. — Nie.
— A więc niczego się od ciebie nie dowiem. Myślałem, że może przypadkiem spotkałeś Deephilla. — Szuka go pan? — Tak. Miałem z nim porozmawiać, ale nigdzie go nie mogę znaleźć. Na zamku powiedziano mi, że Richemonte zostawił wiadomość, iż Amerykanin wyjechał w tajemnicy. — A pan temu nie wierzy? — Nie. Przed wyjazdem z pewnością porozmawiałby ze mną. Przyszedłem więc do mojej siostry, ale i ta nie mogła mi niczego powiedzieć, poza tym, że był u niej wczoraj popołudniu. — Poszedł potem na zamek? — Nie. Nikt go tam nie widział. — Nikt go nie widział? To mi nasuwa na myśl… ach, to byłby dopiero kawał! — Co? — Ten malarz Schneffke kręcił się wczoraj po lesie i wspomniał, że spotkał tam Amerykanina. — Gdzie? — To musiało się stać krótko po tym, jak ja spotkałem malarza, a więc przypuszczalnie między starą wieżą, a ruinami klasztoru. — Niedobrze! Niepokoję się o Deephilla. Kapitan zagraża jego życiu. Kto wie co się stało! — Ten diabeł! A ja właśnie teraz koniecznie potrzebuję tego Amerykanina! — Po co? — Z powodu pewnych informacji jakie otrzymałem o rodzicach Nanon. — I Deephill jest w stanie udzielić ci jakiś dodatkowych informacji? — Tak. Panie doktorze, proszę niech pan będzie tak dobry i obejrzy ten portret. Fritz opowiedział Müllerowi przebieg swojej rozmowy z malarzem. Müller przysłuchiwał się uważnie, oglądając dokładnie rysunek. — Ten Aureliusz Hieronim Schneffke wydaje się być dziwacznym połączeniem mądrości i głupoty, chytrości i naiwności — powiedział w końcu. — To, co tobie opowiedział, dowodzi, że błyskotliwie zabrał się za całą tę sprawę i że szczęście wyjątkowo mu sprzyjało. Deephill nie wyjechał z całą pewnością. Muszę poszukać. — W podziemiach? — Tam także. — Mam panu pomóc? — Tak. Pójdę się jeszcze czegoś dowiedzieć i punkt trzecia oczekuję cię przy jarze. Doktor wyszedł i zaraz po nim Fritz, aby przeszukać okolice zamku. Miał szczęście, bo gdy tylko znalazł się w pobliżu starej wieży, wyszły mu naprzeciwko obydwie siostry. Ucieszyły się niezmiernie ze spotkania i zaprosiły go do towarzyszenia im w spacerze. Był piękny dzień i wędrowali tak przez pola, aż dziewczęta poczuły się zmęczone i zaproponowały odpoczynek na mchu. Podczas rozmowy zaczęto wspominać także przeżycia na zamku Malineau, starego Berteu i omawiać sprawy rodzinne. — W ogóle nie znały panie swojego ojca? — zapytał Fritz, zadowolony z obrotu rozmowy. — Nie wiecie także kim był? — Nie wiemy zupełnie nic, poza kilku drobnymi szczegółami. — Coś mi przyszło do głowy: czy nie powiedziała pani kiedyś, mademosielle Nanon, że ojciec pani zwracał się często do matki pieszczotliwie koliberek? — Tak. — Szczególne! Ktoś mi wczoraj przypomniał o tym. — Jak to? — Przeglądałem stare listy i znalazłem między nimi kawałek papieru ze studium kobiecej głowy. Na dole był dziwny podpis: Mój, słodki, kochany koliberek.
— To rzeczywiście cudowny zbieg okoliczności. Czyj to był portret? — To nie był portret, tylko studium. — Można na niego spojrzeć? — Jeśli się nie mylę, mam go przy sobie. Wyjął z kieszeni portfel, jakiś czas grzebał w nim, aż w końcu wyciągnął jakiś papier i podał go paniom. Z największym napięciem oczekiwał na ich reakcję. A siostry ledwie rzuciwszy wzrokiem na rysunek, podskoczyły w miejscu. — Mama! — krzyknęła Madelon. — Tak, to mama! O mój Boże, to naprawdę ona, nasza dobra, kochana mama! — zawołała także Nanon. Fritz udawał zdziwionego. — Co? To ma być matka pań? Tak dobrze pamiętacie matkę? — Bardzo dobrze! Byłyśmy wprawdzie dziećmi, gdy umarła, ale tak ją kochałyśmy, a tego, kogo się tak mocno kocha, nie zapomina się nigdy! — A nawet gdybyśmy się myliły — dodała Madelon — to niech pan zwróci uwagę na podpis! Któż mógłby jeszcze wątpić? Od kogo ma pan to studium? — Narysował go pewien mój przyjaciel, wówczas początkujący malarz. Podarował mi go, bo bardzo mi się spodobał. — Ale jak ten przyjaciel mógł znać naszą matkę? Ach, mówię naprawdę jak dziecko! Nie mam nawet pojęcia, gdzie on mieszkał. Może w tej samej okolicy? — Nie, w Niemczech. Nie sądzę nawet, aby kiedykolwiek był w okolicy Malineau. — A gdzie jest teraz? — Podróżuje. Napisał do mnie, że wkrótce wraca do domu i że mnie odwiedzi. — Ależ to świetnie! Będzie musiał nam powiedzieć, kto mu pozował do tego studium. Jest tak charakterystyczne i tak czysto opracowane, jakby właśnie… ach, to byłoby zbyt komiczne! — Co? — Podczas podróży widziałam w pociągu obrazy zwierząt namalowane ręką pewnego podróżnego malarza natury, Schneffke; Były to co prawda głowy zwierząt, a tu jest głowa kobiety, ale narysowana w tym samym stylu. Prawie chciałoby się powiedzieć, że i Schnefflce jest autorem tego studium. Fritz podziwiał spostrzegawczość Madelon. Był zadowolony, ponieważ osiągnął swój cel pokazując dziewczętom rysunek. Miał teraz w ręku dowód, że to co mu powiedział Scłineffke jest prawdą. Teraz tylko z niecierpliwością oczekiwał spotkania z Amerykaninem.
PRZEKREŚLONE PLANY Fritz odprowadził siostry w pobliże zamku i udał się do jaru w lesie, upewniwszy się uprzednio, że nikt go nie obserwuje. Punktualnie o trzeciej pojawił się tam także Müller. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa? — zapytał. — W okolicy nie ma nikogo. — A więc otwórzmy wejście. — Amerykanin nie pojawił się zatem do tej pory? — Nie. Musimy sprawdzić, czy nie wpadł gdzieś tutaj w pułapkę. — Możemy od razu popatrzeć za kimś innym, panie doktorze. — O kim myślisz? — Tamci mówili o pewnej centralnej piwnicy, Jądrze podziemnego świata”, jeśli dobrze sobie przypominam. — Tak. Przypuszczam, że tam znajduje się mój ojciec. — Ale nie znaleźliśmy tej piwnicy. Dzisiaj w nocy przyszła mi do głowy pewna myśl… — …którą już odgaduję. Mogłaby być doskonale moją myślą. Myślałeś o Schneffkem? — Tak. — Był w pomieszczeniu, w którym jeszcze nie byliśmy. — I pomieszczenie to leży niedaleko owego „jądra”. — Rzeczywiście! Z tego lochu, gdzie siedział prowadziły dale jakieś drzwi. — Ale dokąd? — Dowiemy się tego dzisiaj. Chodź! Odciągnęli kamień, wpełzli przez otwór do środka i zamknęli i wewnątrz. Po pewnym czasie dotarli do korytarza. Tam Müller zapalił latarnię. Zaraz potem doszli do lochu, w którym jeszcze wczoraj tkwił Hieronim Aureliusz Schneffke. Wszystkie drzwi, które otwierali natychmiast zamykali z powrotem za sobą. Gdy znaleźli się na miejscu, Müller otworzył drzwi w głębi lochu, które zauważyli wczoraj. Zobaczyli okrągłą, pustą halę, w której nie było żadnych, prowadzących dalej drzwi. Ale dokładnie na środku była głęboka dziura o średnicy około dwóch metrów. — Co to może być? — spytał Müller. — Może studnia? — Możliwe. Ale nie ma tu żadnych urządzeń, które zazwyczaj znajdują się przy studniach. Ta dziura wydaje mi się mocno podejrzana. — Ciekawe czy jest głęboka? — Zobaczmy! Zamierzał rzucić kamieniem, ale żadnego nie znalazł. — Mam przy sobie lak do pieczęci — powiedział Fritz. — Świetnie. Odłam kawałek! Rzucili do studni kawałek laku i nadsłuchiwali. Minęło parę sekund, zanim usłyszeli odgłos lądującego na dnie kawałka. Studnia była niezwykle głęboka. — Słyszałeś wyraźnie? — spytał Müller. — Dosyć. Jakby spadł do wody. Z pewnością lak nie upadł na twarde podłoże. — Też tak myślę. Zróbmy drugą próbę! Zapalił kilka zapałek i rzucił w dół. Migający płomień spadał dość szybko i zgasł tak gwałtownie, że nie mieli już żadnych wątpliwości, w dole była woda. — A więc to na nic — powiedział Müller. — To studnia, nic więcej, myślałem, że to może szyb. Ale sprawdźmy to dokładnej i ostukajmy ściany. Ale i to nic nie dało. Mury były masywne, jedynym wejściem wydawały się być drzwi, przez które weszli.
— Wyjdźmy stąd! Poszukajmy Amerykanina! — Ale gdzie? Te podziemne korytarze są tak rozległe, że możemy tu krążyć całymi dniami. — Mam pewne podejrzenie. Tam z przodu, gdzie podsłuchaliśmy starego i Ralliona jest, jak mi się wydaje loch więzienny. Sprawdźmy najpierw tam! Z korytarza, w którym się obecnie znajdowali skręcili w lewo, w kierunku zamku i dotarli do dobrze już sobie znanych drzwi piwnicy ze zgromadzonymi skrzyniami. Stanęli i zaczęli nadsłuchiwać. Panowała kompletna cisza. Weszli głębiej i Müller zapukał do drzwi. — Jest tam kto? — zapytał. Nie było żadnej odpowiedzi. — Halo, jest tam kto? — powtórzył. Teraz słychać było jakby chrząknięcie. — Dlaczego nie odpowiadasz? Znowu to samo chrząknięcie, ale żadnej odpowiedzi. — Tam z pewnością ktoś jest — powiedział Fritz. — Ale dlaczego nie odpowiada? — Zaraz się dowiemy. Müller odsunął rygle i otworzył drzwi. Skierował światło latarni na podłogę… u jego stóp leżała nieruchoma, zwinięta w kłębek postać. — Dlaczego pan nie odpowiada? — zapytał. Na dźwięk jego głosu mieszkaniec celi skoczył na równe nogi. — Czy dobrze słyszę? To pan, doktorze? — Tak. — Myślałem, że to kapitan i dlatego milczałem! — Mister Deephill, jak pan znalazł się w tak żałosnym położeniu? — Ten stary diabeł zwabił mnie tutaj. Ale jak panu się udało przechytrzyć go i przyjść mi z pomocą? — O tym porozmawiamy potem. Teraz postarajmy się stąd wyjść! Tak! Zasuńmy z powrotem rygle! Usiądźmy na tej skrzyni i niech pan opowiada, jak Richemonte sprawił, że udało mu się zwabić pana w tę pułapkę? — Proszę powiedzieć, czy zna pan wszystkie te pomieszczenia?! I cel, w jakim są używane? — Dokładnie. — Dobrze, mogę zatem mówić bez ogródek. Deephill opowiedział, jak wczoraj wieczorem spotkał w lesie kapitana i co z tego wynikło. — Proszę mi jednak powiedzieć, jakiemu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczam moje nieoczekiwane uwolnienie? Müller wyjaśnił mu wszystko. — I co pan teraz zamierza? — Rzeczywiście prosto stąd zamierzam się udać do prokuratora, aby wsadzić tego diabła za kratki. — Może byłoby na razie lepiej, gdyby pan tego nie robił. Proszę pana, aby ze względu na mnie nie wnosił pan teraz żadnego oskarżenia. Niech pan posłucha, jakie są ku temu powody! Wprawdzie stawiam wszystko na jedną kartę, ale wiem, że jest pan człowiekiem honorowym i nie nadużyje pan mego zaufania. Pan jest Francuzem i kocha swój naród oraz ojczyznę. — Kocham moją ojczyznę, ale doświadczenia, które są obecnie moim udziałem nie sprzyjają pogłębieniu tego uczucia. — Wyraził się pan kiedyś, że nienawidzi Niemców! — Do kogo? — Powiedział pan to mnie i jemu. Müller skierował światło latarni na twarz Fritza. — Ach, zbieracz ziół! I to pan, właśnie przychodzi, aby mniej uwolnić?
— A dlaczego nie! Może jeszcze więcej będę mógł dla pana zrobić, o czym się wkrótce pan przekona. Niech pan najpierw pozna Niemców! Ja także jestem Niemcem! — Pan jest Niemcem? — zapytał Deephill, cofając się krok do tyłu. — Naprawdę? — Tak. Proszę mi wybaczyć, że nie powiedziałem tego panu wcześniej. Okoliczności na to nie pozwalały. — O Boże, w takim razie ta… ta dama, miss Harriet de Lilla! — Jest moją siostrą! — A więc także Niemką? — Tak. — Co ja słyszę? To jest… ach! Wciągnął głęboko powietrze. Gdyby było jaśniej można byłoby dostrzec, że prawie śmiertelna bladość pokryła jego policzki. Müller położył mu uspokajająco rękę na ramieniu. — Proszę, niech wyrok wyda pan później! Fritz podejdź do drzwi i uważaj żeby nikt nas nie zaskoczył. — Niemiec! Niemiec! — powtarzał Deephill. — I akurat w tym miejscu musiał mi pan to powiedzieć? Gdyby ten stary kapitan to wiedział! — Tylko Bóg steruje historią narodów; nie obawiajmy się kapitana. Proszę usiąść tu, naprzeciwko mnie i posłuchać! Deephill usiadł i Müller zaczął opowiadać półgłosem o swoim dziadku, Hugo i babce Margot. Opowiadał i opowiadał, o wszystkim co wycierpiała i co musiała znieść jego rodzina. Nie wymienił nazwiska Greifenklau, ale ciągle pojawiało się za to nazwisko kapitana. Deephill słuchał bez słowa i nawet, gdy Müller skończył milczał jeszcze jakiś czas; potem wyszeptał jakby do siebie: — Straszne! Czyżby istnieli tacy ludzie? — Oczywiście! Sam pan mógł się o tym przekonać. — Ja? — Tak. Nie odebrano panu ukochanej kobiety i dwojga uroczych dzieci? Ten, który tego dokonał był pana rodzonym ojcem, a pańska żona, zależna od pana we wszystkim, była Niemką. — Myli się pan… nie kochała mnie; zdradziła i bezwstydnie opuściła mnie z innym mężczyzną. — To oskarżenie ją poniża, jest to subtelnie obmyślone kłamstwo! Czyżby uważał pan swoją żonę za zdolną do takiej podłości, ją, którą kiedyś nie nazywał pan inaczej jak mon doux et aime becquefleur? Deephill zerwał się gwałtownie z miejsca. — Panie, skąd pan to wie? — Niech pan moment zaczeka! Müller podszedł do Fritza i przyniósł narysowaną przez Schneffkego kobiecą głowę. Podał rysunek Amerykaninowi. — Proszę zobaczyć i przeczytać — powiedział oświetlając portret. Deephill spojrzał na studium. Jego ręce zadrżały, głębokie westchnienie uniosło jego pierś. — Amely, Amely — jęknął. — Tak, to Amely, mój koliberek O Boże, Boże! Rysunek wypadł mu z rąk. Amerykanin wyglądał na załamane go. Jego oddech stał się urywany. Nie był w stanie opanować szlochania. Müller milczał. Wreszcie Deephill podniósł z ziemi obraz. — Żyje jeszcze? — Nie. Ten portret dostałem jedynie przez przypadek. Jak to się stało, a także resztę dowie się pan od mojego towarzysza. — Pańskiego towarzysza? Ach… pan sam jest przecież członkiem rodziny, o której mi pan przed chwilą opowiadał, prawda?
— Tak. Zgadł pan. — I przyjechał pan tutaj, aby się zemścić na kapitanie? — Nie. Bogu zostawiam osąd; ja tylko czynię moją powinność. Ma pan zamiar mi w tym przeszkodzić, monsieur Gaston de Bas–Montagne? — Co? Zna pan moje nazwisko? — Oczywiście. Jestem nie tylko w posiadaniu portretu pańskiej żony, ale wiem także gdzie przebywają pańskie dzieci… — Moje dzieci? O Boże, Boże! Na wszystkie świętości niech pan mi powie: żyją? — Tak. Jeśli tylko pan sobie tego życzy, może pan jeszcze dzisiaj je uściskać. Deephill zakrył dłońmi oczy. — Moje dzieci, żyją! — wyjąkał. — Bogu niech będą dzięki! — Hm! — roześmiał się Müller. — Możliwe całkiem, że już pan je widział, jedną z sióstr z pewnością. — Gdzie? — Tu w pobliżu. Czy nie spotkał pan przypadkiem pewnej damy, która jest podobna do pańskiej zmarłej żony? — Rzeczywiście! Aż mnie to uderzyło. — Kto to był? — Panna Nanon. Powtarzam panu, że gdy tylko ujrzałem tę dziewczynę byłem wstrząśnięty podobieństwem, ale… — Co: ale? — Mogło być całkiem przypadkowe. — Czy pan zna jej sytuację rodzinną, mister Deephill? — Tak. Jest sierotą wychowywaną na zamku Malineau koło Etain. — Musiał się pan także dowiedzieć, że ma siostrę? — Tak. Podróżowałem z jej siostrą. Jechała ze mną tym samym pociągiem. — I nie zwrócił pan uwagi na jej twarz? Obie siostry są przecież niezwykle podobne do siebie. — Madelon była zakryta welonem. — Ale przecież musiało pana uderzyć przynajmniej to, że są to dwie siostry sieroty, nie znające swojego ojca i które są bardzo podobne do pańskiej żony! — Naturalnie! Ale… czyżby chciał pan powiedzieć, że Madelon i Nanon są moimi córkami? — Tak jest. Nie ma już żadnych wątpliwości. — Ale jak pan chce to udowodnić? Samo podobieństwo nie jest jeszcze żadnym dowodem. — To prawda. Ale Fritz Schneeberg jest w stanie wyjaśnić panu więcej. — A więc chodźmy szybko do zamku Ortry, gdzie ja i moje dzieci… o Boże! Deephill odwrócił się na pięcie, aby już biec do zamku, lecz Müller zatrzymał go. — Stop, nie tak prędko! Naprawdę chce pan iść teraz do zamku? — Jasne! Oczywiście! — Chciałbym na razie uniknąć pańskiego spotkania z kapitanem Richemonte. — Ależ ja muszę do Ortry, moje dzie… — To nie jest konieczne. Fritz Schneeberg zaprowadzi pana do siostry, która jest bardzo zaniepokojona pańskim zniknięciem. — Naprawdę? — zapytał Deephill mile zaskoczony. — Tak. Poszedłem do niej, aby się dowiedzieć, czy przypadkiem nie było pana u niej. Uspokoi się, gdy pana zobaczy. A ja przyprowadzę do niej pańskie córki. A więc znikajmy lepiej z tego miejsca. Ale najpierw usuńmy wszystkie ślady naszej bytności.
— Jeszcze jedno, drogi panie doktorze! Zwrócił mi pan wolność i uratował życie. Dzięki panu moje oczy ujrzą jeszcze blask słońca.; Może być pan pewny, że nigdy panu tego nie zapomnę. Ma pan u mnie wielki dług; proszę mną rozporządzać według uznania! Müller objął go poważnym i wielkim spojrzeniem. — Pan wie, co to znaczy? Myślał pan o doniosłości tych słów. Jeśli o mnie chodzi, nie ma pan żadnych zobowiązań. Niech pan obdarzy swoją wdzięcznością tego, którego nazwałem moim towarzyszem, a także tego, którego jeszcze pan pozna. Mimo to widzę już teraz, że muszę zwrócić się do pana z pewną prośbą. Jeśli ją pani spełni, to nie tylko pan będzie moim dłużnikiem, ale i ja będę pańskim. — Czy ta prośba dotyczy pańskiego zlecenia? — Tak. — Spełnię ją. — Ale przecież jest pan Francuzem! — A pan jest Niemcem. Nienawidziłem Niemców i przyjechałam, aby działać na ich niekorzyść. Ale teraz myślę już zupełnie inaczej panie doktorze. Proszę mnie traktować, jak swego przyjaciela! Może być pan pewien, że nie uczynię nic, co mogłoby stanowić przeszkodę w wypełnieniu pańskich obowiązków. — Dziękuję panu! — I na koniec, panie doktorze, kim jest ten drugi człowiek, o którym pan przed chwilą wspomniał? — Pewien malarz, który obecnie przebywa w okolicy Thionville. Deephill zaczął słuchać uważniej. — Zatem nie jest stąd? — Nie. — Czy to nie ten mały, gruby człowieczek w kalabryjskim kapeluszu? — Tak! — Ach, o nim właśnie myślę, jeśli tylko nazywa się Hieronim Aureliusz Schneffke. — Oczywiście, tak się nazywa. — 1 jemu też mam coś do zawdzięczenia? — Tak, nawet bardzo dużo, o czym niedługo będzie się pan mógł przekonać. — O Boże, a spotkaliśmy się w tak niesprzyjających okolicznościach! — Dlaczego? — Ach, to drobnostka. Wszystkiemu winna moja przeklęta, gorąca krew! Jestem niesłychanie pobudliwy! — To dałoby się zmienić przy pewnym wysiłku z pana strony. Ale chodźmy; to miejsce nie sprzyja zbyt długim rozmowom. A to co mamy do załatwienia, możemy omówić później. Wyszli z podziemi. Gdy znaleźli się na zewnątrz Müller zlecił Fritzowi, aby natychmiast wraz z Deephillem udał się do miasta, odszukał malarza i przyprowadził go do domu aptekarza. Następnie rozstali się. Müller poszedł w kierunku zamku. Ponieważ wybrał okrężną drogę znalazł się w środku lasu. Po chwili zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Jakiś szczególny dźwięk zwrócił jego uwagę. O! Teraz znowu się powtórzył. — Co to może być? Głos jakiegoś zwierzęcia? Jakieś mruczenie czy beczenie, czegoś podobnego jeszcze nie słyszałem, przyduszony, mętny, głęboki! — powiedział do siebie. Nasłuchiwał dalej. Dźwięk powtórzył się po raz trzeci. — To nie jest głos zwierzęcia. Ciekawe! Sprawdzimy! Poszedł śladem głosu przystając od czasu do czasu, i nasłuchując. — Doprawdy, to człowiek! Wrzeszczy jakby spod ziemi i to w dwóch językach, po niemiecku i francusku. — Halo! — zawołał Müller. — Kto tam jest?
— Naprzód, naprzód! — zabrzmiała odpowiedź. — Tak, gdzie pan jest? — Do diabła, tutaj… w tym w dole! — Gdzie! Gdzie? — Nie widzi, pan? — Nie. Niech pan zawoła jeszcze raz, ale głośniej! — Tutaj, tutaj! — wrzasnął głos. — Albo mam może coś zaśpiewać? — Tak, niech pan zaśpiewa! — roześmiał się Müller. — Świetnie! — odkrzyknięto mu przyduszonym głosem. Potem rozległa się pieśń, jakby zza grobu. Moja miła jest Alpejka Urodziła się w Tyrolu No i jeśli się nie mylę Nosi czarną kamizelę! — Już dobrze! — śmiał się Müller, którego komizm sytuacji mimowolnie naprowadził na myśl, o niezmordowanym, poznanym dopiero co malarzu. — Jestem! — Bogu niech będą dzięki! Müller zatrzymał się. Było to zielone, grubo porośnięte mchem miejsce, w środku którego widać było mały otwór. Nie miał on więcej niż pół łokcia średnicy. Czyżby rzeczywiście mógł wpaść do niego spory mężczyzna? Jeśli tak było, to musiał być on dużo większy, lecz zdradziecko przykryty bujnym zielskiem. Doktor zatrzymał się zatem w bezpiecznej odległości, aby samemu nie stać się ofiarą pułapki. — Tutaj pan wpadł? — zapytał. — Niestety. — Mój przyjacielu, jak się pan nazywa? — Schneffke. — Schneffke? Ach, jest pan więc tym sławnym malarzem fauny dwojga imion… Hieronim Aureliusz? — Zna mnie pan? — Mam ten zaszczyt. Jestem doktor Müller. — Doktor Müller? Hip hip! Hura! Znalazł mnie jedyny właściwy człowiek, którego pojawienia się, mógłbym sobie życzyć w tych okolicznościach. Są tu bowiem niejakie tajemnice. — Naprawdę? — Ten dół nie istnieje ot, tak sobie. Zrobiono go celowo. Szeroka, głęboka jama. Na górze położono drewniane polana, na nie nasypano ziemi, a tę ziemię pokryto mchem. Te polana musiały być przegniłe w miejscu, gdzie na nich stanąłem. Wszystko zostało urządzone jak te doły, pułapki na tygrysy w indyjskiej dżungli. — Lecz tym razem nie złapano żadnego tygrysa. — Może nosorożca? — Nie chcę się z panem sprzeczać. — Niech pana diabli wezmą! — Świetnie. — Ale najpierw niech mnie pan stąd sprytnie wyłowi! — Jak głęboko pan wpadł? — Na głębokość trzech mężczyzn. — Jeśli poczeka pan cierpliwie około dziesięciu minut, to przyprowadzę pomoc.
— Kogo? — Niedaleko stąd ścięto parę młodych drzewek. Przyniosę jedno z nich. — Dobrze. Niech pan idzie! Müller przechodził wcześniej obok wyrębu. Znalazł tam drzewo ogołocone już z gałęzi i dostatecznie mocne, aby udźwignąć grubego malarza. Wziął pień na plecy i zawlókł do dołu. Znalazłszy się w pobliżu jamy zbadał dokładnie podłoże, aby samemu nie wpaść do niej. — No, niechże pan już coś zrobi! — rozległ się z dołu niecierpliwy głos. — Zaraz, drogi panie Schneffke. Uwaga! Müller spuścił w dół pień. Usłyszał jęki i westchnienia, potem gniewne pomruki i przekleństwa. — W jaką przeklętą pułapkę wpadłem. Nie mogę sobie poradzić. — A więc jest tylko jedna metoda: zejdę na dół. — Wtedy obaj będziemy w niezłych tarapatach. — Nie ma zmartwienia. Gdy zejdę na dół, mogę pana popchnąć 1 łatwiej będzie panu się wydostać. — No dobrze, niech pan spróbuje! — Proszę się odsunąć! Müller objął pień rękami i nogami, i ostrożnie zsunął się w dół. — Jestem — powiedział, poczuwszy twardy grunt pod stopami. — Przystanek piekło! Pięć minut postoju! — powiedział Hieronim Aureliusz Schneffke. — Możliwe, że potrwa to dłużej. Skoro się już tutaj znalazłem, chcę dokładnie wiedzieć, gdzie jestem. — Do tego przydałaby się latarka. — Mam latarkę. — Wydaje mi się, że jest pan przygotowany w dzień i w nocy i zawodu włamywacza. — Tu trzeba być zawsze przygotowanym na każdą okoliczność. Ale, panie Schneffke, czego pan szukał w lesie? — Tematów. — Jakich tematów? — Geograficznych, jak pan widzi. Badam wnętrze ziemi. — Powinien zostawić pan te spacery w spokoju. Może pan łamać nogi i skręcić kark. — Proszę się nie martwić, jestem mistrzem wypadków. Włóczyłem się pogrążony w myślach po lesie, gdy nagle w ziemi pojawiła się dziura i wpadłem do niej. Spadłem akurat na tę część ciała, gdzie aniołom nie rosną skrzydła. W ten sposób nie uczciłem szkody ani sobie, ani tej kamiennej płycie w dole. — Są tu jakieś kamienne płyty? Zapalmy latarkę. W świetle okazało się, że otwór jest czworokątny, a więc powstał sztucznie. Znajdowali się w pewnego rodzaju korytarzu, nie wyższym od przeciętnego mężczyzny i szerokim na pięć stóp. — Z przodu, a także z tyłu są jakieś drzwi — wyjaśnił Schneffke. — Skąd pan to wie? — Wybadałem po omacku wszystko dookoła i wyczułem trzy pary drzwi. Ale dalej nie odważyłem się pójść. Cała okolica wydaje się być poszatkowana przez szyby i korytarze. — Drzwi były pozamykane? — Tak. — Jakie mają zamki? — Zwykłe zamki skrzynkowe. — Spróbujmy, któryś z moich kluczy. — Święta paleto! Ma pan ze sobą także klucze? Proszę mi powiedzieć, o najczcigodniejszy, czy nie ma pan przy sobie przypadkiem także berlińskiego jasnego piwa z
malinami? Przez to wydzieranie się mam taki chropowaty przełyk, jakby to był papier ścierny! Müller wsadził klucz do zamka pierwszych drzwi; pasował. — Świetnie, wszystko dobrze się składa, jak pudding! — powiedział malarz. — Jestem ciekaw, co jest tam w środku. Müller otworzył. Piwniczny loch był pusty, tak samo jak ten za następnymi drzwiami. — Musimy koniecznie kontynuować poszukiwania — powiedział z zapałem Schneffke. — Jestem przeciwnego zdania. Wracamy na powierzchnię. — Dlaczego? Musimy się przecież dowiedzieć, czy nie ma tu czegoś. — Po pierwsze jest to zbyt niebezpieczne… — Dlaczego? — Ktoś idący górą mógłby z łatwością zauważyć ten pień drzewa wystający z dziury. — To prawda. — A poza tym nie mam czasu, a i pan także nie. — Ja? Phi, nie mam żadnych zajęć. — Mam dla pana przynajmniej jedno. Fritz Schneeberg poszedł do Thionville, aby pana odszukać. — Po co? — Ma pan, obecnemu tam mężczyźnie, wyświadczyć pewną przysługę. — Czyżbym miał go ogolić? — Nie, to nie to. — Albo może przyszyć guzik? — Też nie. Ten pan jest Amerykaninem, nazwiskiem Deephill… — Ach, to ten! Przesiaduje ciągle u tej Angielki w ogrodzie i wyśmiewa się z ludzi, którzy przez przypadek złamią parę sztachet w płocie. — Pan także złamał kilka? — Tylko dwie. To przecież niedużo. — I mówi pan, że był grubiański? — Nawet bardzo. — To dlatego opowiadał mi, że się posprzeczaliście. — On to powiedział? No, nie jestem mściwy i nie chowam do ludzi urazy, ale ten Amerykanin naszczekał na mnie jak mops księżyc. Ale księżyc śmieje się z mopsa i moje pełne łaskawości srebrzyste światło, wyśmieje poetycko tego pana Deephilla. — Brawo! Spotka pan u niego także Schneeberga. — Bardzo się cieszę. Muszę panu uczciwie powiedzieć, że tyli ze względu na Schneeberga opowiedziałem panu o tej sprawie, kocha tę Nanon Köhler. A ponieważ jest tym, który mnie wczoraj wydobył z tarapatów, powinien ją mieć. — A kto dzisiaj wydobędzie pana z tarapatów? — Pan oczywiście. — Mam nadzieję, że ma pan i dla mnie jakąś niewielką zapłatę w pogotowiu? — Zobaczymy. A więc, żeby nie zmieniać tematu, chciałbym, aby ten Amerykanin był jemu zobowiązany. Ja sam wolałbym być w tle, dokładnie jak przeznaczenie, które snuje swoje nici na kołowrocie życia. Amerykanin powinien mu oddać córkę z czystej wdzięczności. W ten sposób Deephill odzyska swoje dzieci, a Schneeberg zdobędzie żonę. Zdziwiłbym się, gdybym i panu nie mógł być przydatny. — Życzyłbym sobie tego. Możliwe, że pańska obecność w te dziurze przyniesie mi spełnienie czegoś, do czego dążę już od dłuższego czasu. — A co to jest? — Sprawa osobista.
— Pozwoli pan na jedno pytanie, i nie jest to natarczywa ciekawość! Żywię mianowicie pewne podejrzenia. — No, co pan przypuszcza? — Tak sobie myślę. W związku z tym Deephillem. Jest bogatym Amerykaninem. Przyjeżdża do kapitana Richemonte. Ten najwyraźniej działa przeciwko Niemcom. Deephill jest jego sprzymierzeńcem, przywozi mu pieniądze i to dość dużo. — Jest pan bardzo spostrzegawczy. — Tak pan sądzi? Dalej: jednakże ten Deephill nie jest Amerykaninem, lecz francuskim dyplomatą, wrogiem Niemiec. Co by było, gdybyśmy uprowadzili go do Niemiec, do Berlina? — On już zerwał z Richemonte. — Naprawdę? Zatem zmądrzał. Ale to i tak jest tylko połowiczny sukces. Cały czas pozostaje mimo to Francuzem, a więc nie można go traktować jako pewnego człowieka. Musimy go wywieźć do Berlina. Musi zostać Niemcem! — Jak pan chce tego dokonać? — Zawożąc go dzisiaj, jutro, pojutrze, kiedy tylko pan sobie życzy, do Berlina. — Chce pan to przeprowadzić? W jaki sposób? — Och, oszaleje na samą myśl o tym, gdy mu powiem o celu w Berlinie. Przyjdzie pan później także do aptekarza? — Tak. — A więc dostarczę panu dowodu, że jestem tego pewny. — Zaciekawił mnie pan. Myślę jednak, że teraz powinniśmy wyjść w końcu na powierzchnię. Przytrzymam pień. Gdy dostanie się pan na górę musi pan dołożyć sił, aby się nie zapaść w mech. Da pan sobie radę? — Wykonam prawdziwy skok, jak pantera. — A więc zaczynamy! — Teraz! Raz… dwa… trzy! Z pomocą Müllera poszło szybciej niż ten mógł oczekiwać. — Gotowe! Fantastyczny skok, co? Parę chwil później Müller stał już obok malarza. Wyciągnęli pień z dziury i zamaskowali ją tak, że znowu nie było jej widać. — Odnieśmy teraz drzewo z powrotem na miejsce — powiedział Müller. — Pan musi iść natychmiast do miasta. Trafi pan stąd? — Bardzo łatwo. — A więc niech się pan śpieszy, do widzenia! — Życzę miłego dnia, panie doktorze! Müller odniósł pień na poprzednie miejsce i poszedł do zamku. Znalazłszy się w jego pobliżu udawał beztroskiego spacerowicza. W tym czasie, gdy malarza spotkała owa przygoda z dziurą, na zamku pojawił się listonosz. Na dziedzińcu spotkał go stary kapitan. — Jest coś dla mnie? — zapytał Richemonte. — Nie! — A dla kogoś innego? — Dla łaskawej panienki. — List? — Tak. Marion przebywała w pokoju Nanon i Madelon, gdy dostarczono jej list. Był na nim stempel z Etain. Zdziwiła się, gdyż z nikim stamtąd nie prowadziła korespondencji. Ale zdziwienie nie trwało długo i jej uśmiech świadczył o tym, że treść listu była przyjemna. — Wiecie, gdzie został napisany ten list? — zapytała. — Na zamku Malineau. Słuchajcie!
Zaczęła czytać: Moja dobra Marion! Dziękuję Ci serdecznie za Twój miły list. Muszę Cię przeprosić, że nie napisałam do Ciebie wcześniej. Ale mieliśmy tyle zajęć, że nie było możliwości na napisanie nawet paru słów. Korzystam teraz z pierwszego wolnego kwadransa i komunikuj Ci, że przyjechałam z dziadkiem do zamku Malineau, i zamierzam spędzić tu trochę czasu. Czy mogłabyś, moja kochana przyjaciółko, odwiedzić mnie tutaj? Tak bardzo stęskniłam się za tobą; mam ci tyle do opowiedzenia, a nie jestem w stanie przyjechać do Ortry. Wiesz przecież, jak mam odrazę do tego starego, brodatego kapitana. Zatem do rychłego zobaczenia! Także dziadek zaprasza Cię usilnie, a Ciebie z największą niecierpliwością oczekuje Twoja Ella de Perret, Jeszcze dobrze nie skończyła czytać, gdy, rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Müller. W rękach Marion ujrzał list. — Pewnie przeszkadzam, przepraszam! Zaraz wychodzę, mam tylko prośbę do obu panien Köhler. — Chcecie rozmawiać w cztery oczy? — Nie. Czy nie miałyby panie czasu i ochoty przespacerować się do Thionville? Oczekuje was doktor Bertrand. — Bertrand? To musi być coś ważnego — stanowczo stwierdziła Nanon. — Słusznie pani przypuszcza. Chodzi o tajemnicę waszego pochodzenia. Madelon i Nanon zarzuciły go pytaniami i przypuszczeniami. — No więc, odkryto pewien ślad, który jeżeli pójdzie się jego tropem, doprowadzi do ujawnienia nazwiska ojca pań. — Naszego ojca? — spytała prędko Madełon. — Jego ślad? Kto go odkrył? — Pewien malarz, który… — Och, — wpadła mu w słowo Nanon — to pewnie ten zadziwiający mały grubas, który spadł z drzewa? — Naturalnie, ten sam. — A dlaczego on sam tu nie przyszedł? — Wydaje się, że tak jak pozostali, woli unikać widoku kapitana Richemonte. Spotkaliśmy się i polecił mi przekazać, paniom prośbę o przybycie. — Musimy zatem udać się do niego. Madelon, prędko, prędko! — Zaraz każę zaprzęgać! — powiedziała baronówna Marion. — Nie, proszę tego nie robić! — odparł Müller. — Mam powody, aby nie pozwolić kapitanowi zauważyć o co chodzi. Niech panie idą na piechotę! Proszę zachowywać się tak, jakby miały panie odbyć zwykły spacer. — A ja? Mogłabym pójść z nimi? Obie siostry spojrzały pytająco na Müllera. — Ta sprawa nie stanowi dla mademoiselle Marion żadnej tajemnicy. Ja sam także tam pójdę. — powiedział doktor. — Pan także? Więc chodźmy wszyscy razem. — Proszę mi wybaczyć, ale nie chciałbym, aby kapitan widział mnie z paniami. — Ale spotkamy się po drodze? — Możliwe! — Zatem pośpieszmy się! Siostry wyszły spiesznie. Marion położyła Müllerowi rękę na ramieniu. — Pan wie więcej niż pan powiedział?
— Tak, pani mogę się zwierzyć. Zdaje się, że ojciec dziewcząt został odnaleziony. — Mój Boże, co za szczęście! Gdzie on jest? — W Thionville. Dobrze go pani zna: to Deephill. Marion ze zdziwienia aż się cofnęła. — On? Amerykanin? — Nie jest żadnym Amerykaninem, tylko Francuzem, baronem de Bas–Montagne. — Dla Nanon i Madelon to wspaniała wiadomość. I ja się bardzo cieszę ze względu na nie. Mogę zadać panu jeszcze jedno pytanie? — Proszę. — Niech pan przeczyta! Podała mu list z Malineau. — Powinnam tam pojechać? — Dlaczego nie, łaskawa pani? Czy kapitan wie o tym? — Nie. — To znakomicie! Może się okazać koniecznym żeby pani opuściła Ortry nie mówiąc mu, dokąd pani jedzie. Proszę nikomu nie mówić o tym liście! — Wiedzą już o nim Nanon i Madelon! — One nie powiedzą ani słowa. — Dlaczego doktor Bertrand każe im przyjść do siebie? Przecież mieszkają tutaj tak, jak Deephill? — Deephill już nie! — Nie? Od wczoraj go nie widziałam. Ale z nikim się nie pożegnał. — Nie miał takiej możliwości. Został uwięziony! — Uwięziony? Pan żartuje! — Przeciwnie, jestem bardzo poważny! — Ale dlaczego? Przez kogo? Gdzie? — W podziemiach! — Panie Boże! Pewnie tak, jak i mnie chciano zamknąć? — Tak, w jednej z cel! Kapitan miał zamiar zabrać mu pieniądze, a potem zlikwidować! — Jezu! Kto go uwolnił? — Ja. — Pan, ciągle pan! Ale tak się boję. Mieszkam pomiędzy diabłami! Panie doktorze niech mnie pan wyprowadzi z tego piekła! — Ale dokąd, droga pani? — Dokąd pan chce! Czuję, że pod pańską opieką byłabym najbezpieczniejsza. Od pana pochodzi wszystko, co jest tu dobrego i radosnego. Mogę się założyć, że to właśnie pan odnalazł ojca Nanon i Madelon. — Tego, że jest ich ojcem nawet nie podejrzewałem. Ale muszę przyznać, że gdyby mnie tu nie było, byłby już martwy! — Wtedy obie siostry byłyby tak samo pozbawione ojca, jak ja. Nie jestem przecież w stanie odczuwać miłości ze strony tego słabego na umyśle człowieka, którego muszę nazywać swoim ojcem. Zawsze żywiłam niewytłumaczalny, prawie chorobliwy lęk przed tym człowiekiem. Niech mi pan wybaczy, panie doktorze, wiem, że brzmi to nieludzko i nieczule, ale nic nie mogę na to poradzić! Zawsze tak było, odkąd tylko zaczęłam myśleć! Och, panie doktorze, to jest straszne. I moja matka… nie żyje! Wprawdzie pan przypuszcza, że istnieje taka możliwość, że jeszcze… Nie mogła mówić dalej. Müller przysiągł sobie, że na razie nic jej powie, ale w obliczu, takiej rozpaczy nie mógł pozostać bez serca. — Cały czas tak twierdzę — powiedział po prostu. — Musi się pan mylić! — Nie. Twierdzę nawet, że nie opuści pani zamku bez swojej matki!
Oczy Marion zrobiły się nienaturalnie wielkie, a policzki pobladły. — Panie doktorze, — wyjąkała — co mam o tym myśleć? — Że mówię prawdę. Pani matka żyje. Rozmawiałem z nią. — Boże jedyny! Czy to prawda? Kiedy? — Wtedy, gdy kapitan był chory. Skorzystałem z jego choroby i odszukałem Liamę! Marion, jakby ją opuściły wszystkie siły, opadła na fotel. — Muszę zebrać myśli. Zupełnie nie panuję nad sobą, ale chcę porozmawiać spokojnie i rzeczowo. Proszę powiedzieć, gdzie przebywa moja matka? — W podziemiach pod grobowcem. Tam z nią rozmawiałem. — Pytała się o mnie? — Tak. — O nieba! Nie chciała mnie zobaczyć? — Nie. Przysięgła zrezygnować ze świata i swego dziecka. — A więc to nie ona! To musi być ktoś inny! — Dlaczego? — Czy matka może wyrzec się swojego dziecka? Jestem przekonana, że i pan nie spodziewałby się tego po kochającej matce. Czy nie mam racji, doktorze? — Nie ma pani racji. Właśnie dlatego, że jest kochającą matką, udało się ją do tego przekonać. — Jak pan może to wyjaśnić? — Liama przepadła, aby ratować swoje dziecko. Kapitan Richemonte zagroził jej, że je zabije, jeżeli nie będzie mu posłuszna. Uczyniła to, czego od niej zażądał, aby uchronić córkę przed śmiercią. I aby nawet teraz nie narażać go na niebezpieczeństwo wyrzekła się możliwości zobaczenia go, mimo, że nie myśli o niczym innym. Czy teraz mi pani wierzy? Marion zerwała się z fotela. Jej oczy błyszczały. Powiedziała ochryple: — Tak, tak, teraz wierzę! To potworne! Moja matka, moja biedna matka! Panie doktorze, mogę z nią pomówić? — Ona nie chce tego. — Ale ja chcę! — Jak sobie pani życzy. — Och, dziękuję panu! Kiedy? — Dzisiaj wieczorem. Będzie pani mogła wyjść niezauważona z zamku około północy? — Jeśli zechcę, to tak. Wie pan co zrobię? — Domyślam się. — Tak? — Ucieknie pani z nią z Ortry? — Nie. Zostanę z nią w Ortry. Ściągnę tu całą policję z okolicy i oprowadzę ją po podziemnych korytarzach zamku, dopadnę kapitana, będę…! Marion chodziła po pokoju tam i z powrotem zaciskając dłoni w ledwie hamowanym wzburzeniu. W tym właśnie momencie nadeszły obie siostry. — Niech pani milczy! — ostrzegł ją Müller. — Muszę już iść Proszę się opanować!
*** Krótki czas potem trzy panie schodziły na dziedziniec. Ze stajni wyszedł właśnie kapitan Richemonte. Zastąpił Marion drogę. — Dostałaś list? — Tak. — Od kogo?
— Od osoby, która go napisała! — Nie ma w tobie odrobiny ogłady! — powiedział przytłumionym złością głosem. — Podobną odpowiedź możesz sobie dawać dziecku, ale nie mnie. Pytam cię, skąd jest ten list? — Zapewne przeczytałeś już stempel pocztowy! — Nie, byłem przekonany, że sama mi to powiesz! — Ostatnio ciągle żywisz jakieś przekonania, które potem okazują się zupełnie nieusprawiedliwione. Odwróciła się. Kapitan chwycił ją za ramię. — Stój! Dokąd to? Uwolniła się jednym ruchem. — Nic to pana nie obchodzi, panie Richemonte! Odeszła, a wraz z nią obie przerażone siostry. Kapitan stał jak wryty. Wszystko się w nim gotowało. Miotały nim wściekłość i niejakie obawy. W końcu zmusił się do opanowania i zawołał stajennego. — Widziałeś te panie? — Tak. — W którą stronę poszły? — Do lasu. — Pójdziesz za nimi i dowiesz się dokąd idą i z kim mają się spotkać! Jeśli zachowasz się głupio i cię zauważą… poślę cię do diabła! Kapitan odwrócił się i poszedł do swojego pokoju. Niespokojnie miotał się od ściany do ściany. Czas dłużył mu się niepomiernie. Wreszcie chłopak wrócił. — Gdzieś ty był tak długo? Już dawno powinieneś wiedzieć dokąd poszły! — wrzasnął na niego Richemonte. — Do Thionville jest dość daleko, panie kapitanie! — Ach, poszły do miasta? — Tak, do doktora Bertranda. — To dobrze! Odwrócił się do chłopaka plecami. — Jeszcze jedno, panie kapitanie! — odważył się powiedzieć stajenny. — No? — Czy łaskawy pan wie, kto oczekiwał na panie? Przy oknie stał ten malarz. — Jaki malarz? — Ten który przyjechał z grafem Rallionem. Nie pamiętam jak się nazywał. — Haller? — Tak, Haller. — Bzdura! On jest daleko stąd. — A jednak to był on, jest teraz w Thionville, u doktora Bertranda; stał w otwartym oknie i z daleka machał ręką do pań. — Jeśli Haller rzeczywiście przyjechałby do Thionville byłbym pierwszym, którego by odwiedził. — Ale to naprawdę był on, nie mylę się! Teraz Richemonte nie mógł dłużej wątpić w prawdziwość słów chłopaka. Co to mogło znaczyć? Haller wrócił i nie pojawił się u niego? I to bezczelne zachowanie Marion, która ukrywała przed nim pochodzenie listu? Czyżby ten list był od Hallera vel grafa Caligny? Umawiałby się z Marion u Bertranda? Dlaczego? Pojawiało się coraz więcej pytań, na które nie umiał znaleźć odpowiedzi. — Zaprzęgaj natychmiast! — rozkazał. Pięć minut potem gnał do Thionville. Skąd mógł wiedzieć, że chłopak stajenny wziął zbieracza ziół za domniemanego malarza Hallera, nic nie wiedział przecież o istnieniu dwóch tak niesłychanie do siebie podobnych mężczyzn.
ODNALEZIONY. Gdy Fritz Schneeberg przybył z Deephillem do miasta poprosił go, aby udał się do doktora Bertranda. Sam chciał poszukać Schneffkego. Deephill poszedł zatem do pokoju zajmowanego przez Emmę von Greifenklau i zapukał do drzwi. Poproszony wszedł do środka. Na jego widok Emma zerwała się z fotela z cichym okrzykiem radosnego zaskoczenia. — Monsieur Deephill! Pan znowu tutaj? — Żeby pani pokazać, że jestem zdrów i cały — powiedział, całując jej dłoń. — Gdzie się pan ukrywał tak długo? — Byłem uwięziony. Znajdowałem się w rękach pewnego nikczemnego łajdaka. — Na litość boską! Uwięziony? W rękach łajdaka? Kto to jest, sir? — Kapitan Richemonte. — Ach! Ale dlaczego? — Aby zrabować mi parę milionów, a potem oczywiście odesłać i do moich przodków. Niemożliwe! — Przecież pani zna dostatecznie dobrze tego człowieka. — Ja? — zapytała Emma w najwyższym zdumieniu. — Tak, pani, jego zagorzały wróg — roześmiał się Amerykanin. — Jak pan doszedł do takiego wniosku? — Najprostszą drogą, brat pani mi to powiedział. — Mój brat…? — Tak. Rozumiem, że moje słowa brzmią dla pani nieco dziwnie. Ale to, co przeżyłem wczoraj, tak zbliżyło mnie i pani brata, że nabrał do mnie wielkiego zaufania. Wiem nawet, że nie jest pani żadną Angielką. — A kimże? — Niemką. — Ależ, mister Deephill! — Proszę się nie przerażać! Brat pani opowiedział mi historię waszej rodziny, co prawda nie wymieniając żadnych nazwisk. — Co mam na to wszystko powiedzieć? — Jestem jego przyjacielem i wiem, co tutaj robi… nie, proszę się nie martwić, jak mógłbym go zdradzić, jego który uratował mnie od śmierci! — On? — Tak, on i Fritz Schneeberg, który teraz biega po mieście szukając pewnego człowieka, którego nigdy bym nie podejrzewał, że może mi się do czegoś przydać. — Kogo? — Tego grubego malarza, który złamał sztachety w płocie. — Schneffkego? A co on ma zrobić? — Przyjść do pani jak najszybciej. Widzę, że najzupełniej zapomniałem powiedzieć pani najważniejszą rzecz. U pani ma się mianowicie odbyć schadzka. Muszę panią prosić, aby winy za to nie zrzucać na mnie. To brat pani tak zarządził. — Schadzka? U mnie? Kto? — On, ja, Fritz Schneeberg, Schneffke i panie Nanon i Madelon z zamku Ortry. — Prawdziwe zebranie! W jakim celu? — Właściwie to z mojego powodu. Zakładam, że pani nie są znane moje rodzinne stosunki, mademoiselle. — Wiem, że nazywa się pan Deephill i jest w Stanach Zjednoczonych bankierem.
— Deephill jest amerykańskim przekładem mojego prawdziwego francuskiego nazwiska. Właściwie brzmi ono baron Gaston de Bas–Montagne. Ożeniłem się z Niemką, która opuściła mnie podczas mojej nieobecności, biorąc ze sobą dwoje naszych dzieci, małe dziewczynki. Szukałem ich długie lata, ale nie mogłem znaleźć. Dopiero dzisiaj dowiedziałem się, że moja żona nie żyje, ale obie córki tak. Emma słuchała go z rosnącym napięciem. — Kto przyniósł panu tę wiadomość? — spytała ciepło. — Brat pani. — Skąd wie to wszystko? — Od Schneeberga albo od Schneffkego. — Bardzo dziwne! Życzę panu z całego serca szczęścia w odnalezieniu dzieci; trzeba zachować ostrożność. Czy są na to jakieś dowody? — Chcą mi je dostarczyć. — A gdzie są pańskie dzieci? — Teraz na zamku Ortry. — Na zamku? Chyba nie… niemożliwe… Nanon i Madelon? — spytała z wahaniem Emma. — Tak. — To są pańskie… córki? Poruszona do głębi podeszła do okna i bez słowa spoglądała na ulicę. Jej zakłopotanie zadało mu cios w serce. Deephill wyglądał bardzo młodo i z pewnością nie można było powiedzieć, że jest stary; ożenił się tylko dosyć wcześnie. Miał nadzieję zdobyć uczucie domniemanej Angielki miss de Lilla, ale teraz?… Wstydziła się okazać zaangażowanie ojcu tak dorosłych córek, z których jedną traktowała nawet, jak swoją przyjaciółkę? Powoli Emma odwróciła się od okna. Na jej twarzy malowała się powaga, ale była spokojna i jej głos brzmiał zupełnie czysto, gdy wyciągając do niego rękę, powiedziała: — Życzę panu raz jeszcze z całego serca, odnalezienia tak dawno straconych dzieci i cieszę się razem z panem. Obie są warte tego, aby być córkami takiego człowieka. Czy one już o tym wiedzą? — Chyba jeszcze nie, ale całkiem możliwe, że brat pani dał im już to do zrozumienia. Nie tracąc ani chwili opowiedział jej wszystko, co się wydarzyło od ich wczorajszego rozstania. Zaledwie skończył, gdy do drzwi ktoś zapukał i do pokoju wszedł Fritz. — Gdzie jest malarz? — zapytała ciekawie Emma. — Zdołałem się tylko dowiedzieć, gdzie mieszka; ale nie spotkaliśmy się. Zostawiłem mu wiadomość, że oczekujemy go tutaj. Deephill podał Fritzowi rękę i uścisnął ją mocno. — A zatem pan zna lepiej obie siostry? — Nanon znam już od dłuższego czasu; natomiast Madelon ujrzałem po raz pierwszy dopiero niedawno. — Często się spotykaliście? — Czasami na spacerach, zupełnie przypadkowo. Niedawno umarł jej opiekun. Była razem z siostrą na jego pogrzebie. Ponieważ obawiała się wybrać w podróż bez opieki, poprosiła mnie o towarzyszenie jej. — Czyżby coś jej groziło? — Tak. Jej obawy okazały się aż nadto usprawiedliwione. Przeżyliśmy małą przygodę, którą mogę panu opowiedzieć zanim przyjdzie malarz. Fritz zaczął opowiadać, ale nie zdołał skończyć, bo ze schodów dobiegła ich głośna rozmowa prowadzona po francusku. — Nie! Zabraniam panu! — wołał jakiś głos. — Nie wolno panu, monsieur!
— Zabrania mi pan? Ty handlarzu siemienia, cytwaru i płyt brokowych! — zaśmiał się inny głos. — Wynoś się do diabła! — Nie wolno mi wpuszczać na górę nikogo obcego! — Nie jestem obcy, mój drogi mistrzu syropów! — i z tymi słowy Hieronim Aureliusz Schneffke załomotał do drzwi. Od razu elegancko skłonił się przed Emmą. — Sługa uniżony, miss! Czy mam ponownie upaść pani do stóp? — Dziękuję. Niech pan lepiej usiądzie jak zwykli śmiertelnicy! — Nie przyjdzie mi to łatwo. Nie urodziłem się niestety jak zwykły śmiertelnik. Najuniżeńszy sługa, panie Deephill! Czy płot już został naprawiony? — Sprawdzę to. — Jak słyszałem, jestem poszukiwany? — Czy pańska gospodyni nic panu nie przekazała? — Nie. Dowiedziałem się od doktora Müllera. — Od niego? Był pan w Ortry? — Nie. — A gdzie? — W dole. — W jakim dole? — Och! Jest to kolejny dowód na to, że nie jestem zwykłym śmiertelnikiem. Byłem w lesie i zapadłem się nagle pod ziemię, dosyć głęboko. Znalazłem się w jakimś podziemnym korytarzu. Wtedy nadszedł doktor Müller i pomógł mi się wydostać stamtąd. Przy okazji powiedział, że mnie tutaj oczekują. Z prędkością ekspresu pognałem do miasta, ale na dole spotkałem tego uczonego pomocnika aptekarza, którego już dawno darzę serdecznym uczuciem. Prawie doszło do wymiany ciosów! — Jest pan niepoprawny! — roześmiał się Schneeberg. — Tę wspaniałą cechę posiadam już od zamierzchłych czasów. Fritz wskazał ręką otwarte okno. — Nadchodzą! — Są same? — zapytał zdenerwowany Deephill. — Jest z nimi panna Marion. — A doktor? — Nie. Trzy zarumienione dziewczyny weszły do pokoju. Marion nie powiedziała siostrom ani słowa, lecz mimo to panował taki nastrój, jaki zwykle panuje przed podjęciem ważnych decyzji. Czuło się napięcie, wszyscy byli poruszeni, a nawet zakłopotani. Zaraz po nich stanął w otwartych jeszcze ciągle drzwiach, Müller. — Czy przed wyjściem rozmawiała pani może z kapitanem, panienko? — zwrócił się natychmiast do Marion. — Tak. — Nie było to przyjemna rozmowa? — Nawet więcej! — Powiedziała mu pani, dokąd się wybiera? — Nie. — I tak szybko się tego dowie. Byłem tu wcześniej niż pani i wstąpiłem do gospody naprzeciwko. Stamtąd obserwowałem chłopaka stajennego, którego kapitan posłał za paniami. Całkiem możliwe, że i sam Richemonte się tu zjawi. — Po co? — Prawdopodobnie jego złe sumienie podpowie mu, że szykujemy się tutaj do jakiś niecnych czynów. Będzie chciał temu zapobiec. — Czy może mnie zobaczyć tutaj? — zapytał Deephill.
— A mnie? — szybko dodał Schneffke. — To zależy od okoliczności — odpowiedział Müller. — Mnie w każdym razie, w żadnym wypadku. A jeśli rzeczywiście by tu przyszedł, to proszę, aby panowie przenieśli się do drugiego pokoju. Jego zachowanie pokaże pani, mademoiselle, co ma pani robić. Fritz, zostań przy oknie i uważaj! Milller usiadł i uśmiechając się, popatrzył po otaczających go twarzach, oczekujących w napięciu dalszych wyjaśnień. — Moi państwo, zapowiedziałem pannom Nanon i Madelon wielkie niespodzianki. Panie Schneffke, będzie pan tak dobry i zacznie? — Hm! — zamruczał gruby malarz. — Zacząć? Dobrze, zacznę więc od tego ważnego momentu, w którym przedstawiłem się obu paniom i panu Schneebergowi w Etain. — Ten moment musiał być w najwyższym stopniu dramatyczny — roześmiał się Müller. — Zawsze jestem dramatyczny. Jestem dramaturgiem mojego własnego życia i gram tę sztukę dla własnej przyjemności. Jednakże gościom z galerii i za wejściówkami nie pozwalam na żadne krytykę. A więc panie doktorze, skoro ów wielki moment przy drzwiach i na schodach gospody w Etain wydaje się panu zbyt dramatyczny, zacznę może od czegoś innego i najważniejszego, mianowicie od pieniędzy. Matka pań umarła jako biedna osoba, nieprawdaż? — Tak — odpowiedziała Nanon. — Tak panie myślały. Ale ona pożyczyła temu szubrawcowi Berteu piętnaście tysięcy franków. Jego syn może je paniom oddać. — Skąd pan wie? — Wskazówka tkwi w pastelowym obrazie. Poza tym, mister Deephill, czy znał pan może sławnego malarza porcelany Merlina z Marsylii? — Bardzo dobrze. Był wprawdzie dużo starszy ode mnie, ale się zaprzyjaźniliśmy. — Czy namalował coś dla pana? — Mój portret pastelą. — ”M”. jego znak znajduje się w dolnym rogu? — Oczywiście. — A z tyłu obrazu: „Baron Gaston de Bas–Montagne”? — Tak jest! Widział pan ten portret? — Tak. Był trochę wypłowiały, ale zrobiłem co było w mojej mocy i odświeżyłem go. — Odświeżył pan mój portret? — powtórzył zaskoczony Deephill. — Gdzie? — Na zamku Malineau koło Etain. A teraz, także jeszcze jeden obraz, jeśli pan pozwoli, monsieur. Skinął porozumiewawczo na Fritza, który natychmiast rozumiejąc o co chodzi wyjął z torby szkic ołówkowy kobiecej głowy. Deephill wyciągnął po niego niecierpliwie rękę i natychmiast zaskoczony wykrzyknął: — Moja żona, moja żona! Amely! To ona, to ona! W najwyższym poruszeniu przycisnął kartkę do ust i w tym samym momencie objęły go cztery dziewczęce ramiona. — Ojcze, ojcze, kochany ojcze! Pozostali poruszeni do głębi rozgrywającą się sceną, stali bez słowa. — Nie ma żadnych wątpliwości! — krzyknął Deephill. — Nie potrzebujemy żadnego innego dowodu! Przemówiły nasze serca. Moje dzieci! Moje dzieci! Boże dziękuję ci! Przez dłuższy czas panowało niesłychane podniecenie. — Monsieur Schneffke! — powiedział w końcu szczęśliwy ojciec, uwalniając się z objęć Nanon oraz Madelon i stając między nimi nie wypuszczając ich dłoni ze swoich — Jak to się stało, że mógł pan narysować Amely? — Znalazłem obraz pańskiej żony u jednego z moich znajomych.
— Kto to jest? — Pewien dziwak. — Musi mieć przecież jakiś zawód. — Tak. Jest z zawodu dręczycielem. To znaczy, czyni ze swojego, a także z życia innych, do których także ja należę, piekło. Najlepiej będzie, jeżeli narysuję panu jego podobiznę. Malarz wyjął swój szkicownik i pewnie poprowadził ołówek po papierze. Deephill obejrzał rysunek, głęboko się namyślając. — Mój ojciec, tak mój ojciec! Wprawdzie o wiele starszy, ale to, on! Szukałem go długie lata, ale nie natrafiłem na żaden ślad, a pan, panie Schneffke wie wszystko. Amerykanin odłożył rysunek i potrząsnął głową. — Niech pan posłucha! — poprosił Schneffke, niezwyczajnym u niego, poważnym tonem. Zaczął opowiadać, wszystko od początku do końca; ale nie zdradził, że ojciec Deephilla mieszka w Berlinie i także nie używa swojego nazwiska. Kiedy zakończył opowiadanie opisem wyjazdu z zamku Malineau, Müller powiedział: — Drogi panie Schneffke, teraz już jestem całkowicie pewny: jest pan bardzo dzielnym młodzieńcem! — Znakomity człowiek! — dodał Amerykanin. — Postępował pan z takim wyczuciem, że należą się panu słowa największego uznania. Tylko panu zawdzięczam, że widzę moje dzieci, a także to, że odnajdę mojego ojca. — Tylko mnie? Bzdura! Niech pan nie przesadza! Tylko tym dwóm dziewczętom ma pan do zawdzięczenia, że pan je ma. Gdyby już nie żyły, cała moja przesławna przenikliwość nie przydałaby się na nic! — Ma pan złote serca. Oto moja dłoń! I niech pan nie zapominaj jestem pana dłużnikiem aż do końca mego życia! — To przytrafiłoby mi się po raz pierwszy w życiu, — powiedział Schneffke z rozjaśnione twarzą — że wypełniłem powołanie uczciwego człowieka. I byłoby to jedyne powołanie, którego dobrowolnie nigdy bym się nie podjął! Wszyscy się roześmiali, tylko malarz zachował powagę. — Ach, — chciał się dowiedzieć Deephill — nie powiedział mi pan jeszcze, jak się teraz nazywa mój ojciec. Musiał zmienić nazwisko, inaczej już dawno bym go znalazł. — Nie zmienił go, tylko, podobnie jak pan, przełożył na obcy język, na niemiecki. Nazywa się Untersberg. — Przecież on nienawidzi Niemców aż do przesady, czy mieszka także w Niemczech? — Nie stało się to bez powodu, który jak podejrzewam jest duchowej natury. — Jakiż to powód? — Był wrogiem Niemców. Pan ożenił się z Niemka i on pana wyklął. Uczynił pana żonę nieszczęśliwa, wygnał ją z dziećmi w nieznane, a panu przedstawił ją jako niewierną. — Tak, tak zrobił. — Ale każdy człowiek ma serce i sumienie. Żal przychodzi zawsze. Im później, tym jest gwałtowniejszy. Syn wyjechał, a kobieta z dziećmi została wygnana. Nie był w stanie niczego naprawić; dlatego przynajmniej nałożył na siebie pokutę, opuścił Francję i zamieszkał w Niemczech. Nauczył się tego znienawidzonego języka i stał się pustelnikiem, aby dzień i noc wysłuchiwać wyrzutów sumienia. — Pustelnikiem? Żyje w jakimś ustroniu? — O nie. Mieszka w dużym mieście. — Gdzie? Chcę i muszę go odwiedzić. Co prawda źle mnie potraktował, ale jest przecież moim ojcem. Przebaczymy mu, prawda moje dzieci? Obie, Nanon i Madelon, skinęły głowami. — A zatem, w którym mieście? — wypytywał Deephill. — W Berlinie.
— Ulica i numer; panie Schneffke? — Nie tak szybko, mój drogi, nowonarodzony tatusiu! Tego nie da się zrobić tak szybko, jak upiec precelki. Musimy być ostrożni. Kiedy chce pan do niego jechać? — Jutro jedziemy do zamku Malineau, aby porozmawiać z monsieur Melakiem. A potem natychmiast do Berlina. — Powoli, powoli! Stary pan wyrzuci was. — Dlaczego? — Ponieważ poza mną nie wpuszcza do siebie nikogo. — Ale własnego syna? Swoje wnuczki? — Na początku z pewnością nie. W ogóle przecież nie wolno o was wspominać. Musimy go podejść od zupełnie innej strony. — Ale jak? — Sam jeszcze nie wiem. Mówiłem panu, że usilnie staram się narysować pańską głowę. Może uda mi się przeszmuglować niezauważalnie pański portret. Co z tego wyniknie, zobaczymy. — Pańska rada nie jest zła. Przyłączy się pan do nas jadąc do Berlina? — Chętnie. — I byłoby mi równie miło, gdyby pojechał pan jutro z nami do Etain. — Wolałbym już dzisiaj. — Nie da rady. Chociaż to wszystko jest dla mnie bardzo ważne nie chciałbym niczego forsować. — Pst! — rozległ się ostrzegawczy szept Fritza. — Powóz z Ortry! — Stary? — spytał Müller. — Jeszcze nie wiem. Okna są zasłonięte. Ale znam konie. Fritz odszedł od okna, aby nie być zauważonym i spoglądał teraz zza zasłony. — Tak, to kapitan. Wychodzimy? — Oczywiście! — odpowiedział Müller. — Chodźmy panowie! Zaledwie czterech mężczyzn zdołało zamknąć za sobą drzwi sąsiedniego pokoju, na dole otwarła się brama i do domu wszedł Richemonte. Ukłonił się przed Emmą von Greifenklau. — Przepraszam, że przeszkadzam, miss de Lilla! Dowiedziałem się, że jest tu moja wnuczka i przyjechałem aby ją odwieźć do domu. — Wcale pan nie przeszkadza. Proszę usiąść, panie kapitanie! Richemonte usiadł na brzegu fotela, jak ktoś kto zaraz zamierza wyjść. Jego wzrok przebiegł badawczo po pokoju. — Myślałem, że spotkam tu mężczyzn. — Dlaczego? — Widziałem leżące w przedpokoju kapelusze. Był tu przypadkiem pan Haller, malarz? — Malarz Haller? — odpowiedziała Emma. — Skąd to panu przyszło do głowy? — Zdawało mi się, że był tutaj. Teraz Richemonte odgadł pomyłkę. Służącego zmyliło niesłychane podobieństwo Fritza i Hallera. — Chyba się pan myli — sprzeciwiła się Emma. — Zaledwie trochę — odparł z ironią. Emma wstała i zmierzyła go pogardliwie wzrokiem. — Wydaje się, że nie umie pan zachowywać się poprawnie wobec dam, kapitanie! — Ach! — wykrzyknął. — Gdybym tylko mógł udowodnić, że wprowadza mnie pani w błąd? — Wtedy pańskie zachowanie i tak nie mogłoby zostać usprawiedliwione. Nawet gdyby pan Haller był tutaj, nie miałby pan jeszcze długo prawa zjawiać się u damy bez uprzedzenia. A poza tym ciężko byłoby panu przedstawić jakiś dowód.
Podeszła do drzwi sąsiedniego pokoju i otwarła je. — Panie Schneeberg, proszę! Fritz wszedł do pokoju. — No i mamy tu przecież pana Hallera — zakpił stary wyciągając z zadowoleniem do niego rękę. — A więc pani kłamała. Do tej pory Marion nie powiedziała ani słowa. Teraz uznała za konieczne, aby się włączyć do rozmowy. — Proszę wybaczyć, miss de Lilla! Mój dziadek starzeje się. Cierpi na przywidzenia i nawet od czasu do czasu ma nieszkodliwe napady szału. Nie można traktować go poważnie. Richemonte stał nieruchomo jak słup soli. Nic takiego go jeszcze nie spotkało. — Co mówisz? Co masz na myśli? — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — Taką kobietę, jaką jest moja przyjaciółka nazywać kłamczuchą to czyste szaleństwo, a tego pana tutaj uważać za Hallera to dowód halucynacji. Nie ośmieszaj się, tylko przyjrzyj się temu panu dokładnie! To pan Schneeberg, zbieracz ziół, pracujący u doktora Bertranda. Stary odsunął się i ze zdziwienia aż gwizdnął. — No, no! Berteu mówił o tym panu. To niemiecki szpieg, którego trzeba unieszkodliwić. Czy ma pan może jakieś sprawy do załatwienia w Etain albo w Malineau, panie Schneeberg? — Nie mam pojęcia czego miałbym tam szukać. — A jednak szukał pan tam czegoś. — Rzeczywiście! Szukałem piętnastu tysięcy franków, które jest winien wielce czcigodny monsieur Berteu pannie Nanon i jej siostrze. — Czyżby był pan opiekunem tych pań? — Od razu mi przyszło do głowy, że obie panie potrzebują w Malineau opieki. Czy na zamku Ortry jest podobnie, panie Richemonte? — Co za bezczelność! Zawiadomię policję. Już oni dadzą sobie z panem radę, — a zwróciwszy się do Marion, spytał kpiąco: — Czy są tu jeszcze jacyś szpiedzy? Te kapelusze w sieni wskazują, że jest tu parę takich osób. Marion wzruszyła ramionami i teraz ona, nie Emma otworzyła drzwi sąsiedniego pokoju. — Proszę, panie Hieronimie! Wszedł Schneffke. Stary wyglądał jakby go szlag trafił. Był przekonany, że ten człowiek siedzi pod kluczem, przecież sam go zamykał, na dodatek krępując mu ręce i nogi. Przysiągłby po tysiąckroć, że ten łajdak znajduje się głęboko pod ziemią, a on cały i zdrowy stał przed nim. W tej sekundzie zadał sobie poważnie pytanie, czy Marion jednak nie miała racji twierdząc, że cierpi na chwilowe pomieszanie zmysłów. Mały, gruby malarz roześmiał się wesoło do wstrząśniętego kapitana. — Ma pan minę jak wędzona serwolatka, nadgryziona nieco przez szczury! Niech pan zrobi mi tę przyjemność i weźmie się w garść, inaczej pomyślę, że opuściła pana ta resztka rozsądku jaką jeszcze pan ma! — Jak… jak… się pan nazywa? — wyjąkał Kapitan. — Hieronim Aureliusz Schneffke, mój drogi, stary ośle dardanelski. Myślał pan, że pozjadał pan wszystkie mądrości: ale nic z tego! Ledwie mnie pan dostał w swoje łapy, przyszedł ktoś i uwolnił mnie. Sądzę, że nazywał się Ribeau, serdeczny przyjaciel pewnego Berteua. — Kłamca! — Nie gadaj od rzeczy, stary krokodylu! Jesteś tak głupi, że ten kto chce cię oszukać musi mówić prawdę, bo i tak mu nie uwierzysz. Stary łajdaku, będzie najlepiej dla ciebie jeśli położysz się do łóżka i odpoczniesz. Richemonte objął głowę obiema rękami. Sen to czy jawa? — Szubrawiec! Przeklęty szpieg! — wykrztusił w końcu. — Bądź cicho, nie musisz się przedstawiać! Wszyscy cię tu znają.
— Natychmiast poślę po policję! Natychmiast, gdy tylko opuszczę ten dom, zajmę się tobą i tym zielarzem! A więc to jest towarzystwo w którym przebywa baronówna de Saint–Marie! Marion zaśmiała się szyderczo. — Brakuje jeszcze kogoś, aby był komplet! Otworzyła drzwi i do pokoju wszedł Deephill. Z bladych ust Richemonta wyrwał się jakiś niezrozumiały okrzyk. Jego twarz, przed chwilą jeszcze zaczerwieniona z wściekłości stała się szara jak popiół. Żyły na jego czole nabrzmiały, oczy nieruchomo i szkliście wpatrywały się w Amerykanina. — No, znasz go? — spytała Marion. Słychać było, jak stary zazgrzytał zębami, ale nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. — Twoje pazury nie są już takie ostre, stara hieno! — powiedział ostro Deephill. — Zgnijesz z głodu w swoim własnym więzieniu. Zmykaj stąd, zaszyj się pod ziemię, w lochach zamku Ortry, dopóki nie wyciągnie się stamtąd sprawiedliwość! Ale przedtem pozdrów ode mnie młodego Ralliona! On wie jak z pożytkiem użyć kluczy, które uznałeś za zaginione. Stary zatoczył się do drzwi. Jak we śnie zszedł chwiejnie po schodach i jak we śnie wdrapał się do powozu. Zaraz za rogiem minął go inny pojazd. Jego pasażer zobaczywszy kapitana kazał zatrzymać i zawołał do niego: — Panie kapitanie! Jak dobrze, że spotykam pana tutaj! Właśnie miałem zamiar jechać do Ortry. Stary zwrócił ku niemu trupio nieruchome oblicze. Zobaczywszy, kto go zatrzymał od razu wstąpiło w niego życie. Natychmiast wróciła mu mowa. — Pan Haller! Ach, jest rozwiązanie! Kiedy przyjechał pan do Thionville? — Przed dwoma minutami, pociągiem. — Dlaczego nie został pan w Berlinie? — Dostałem telegram. Wysiadłem tutaj, aby się zameldować, ale teraz nie ma już potrzeby jechać do Ortry. — Czy wskórał pan coś, hrabio? — Dużo, bardzo dużo! — Chodzi o tego Greifenklaua? — Nie, o jego dziadka. On sam wyjechał, do jakiegoś krewnego. Ale czytałem wszystkie jego opracowania. Ci Prusacy są dziesięć razy głupsi niż przypuszczałem. — Wiem. — Nasza sprawa nie przedstawia wiele trudności. Prusy są nieuzbrojone, a Niemcy Południowe pójdą z nami! Do widzenia! — Naprawdę nie pojedzie pan ze mną do Ortry? — Nie. Teraz to już zbyteczne. Pociąg stoi tu tylko piętnaście minut; jeszcze nie odjechał, zdążę na niego. Wkrótce dowie się pan więcej! Woźnica, zawracać! Oba powozy zatrzymały się tak blisko siebie, że rozmowa mogłaś być bez trudu prowadzona szeptem. Nawet woźnica nie był w stanie usłyszeć z niej ani słowa. Wynajęty powóz hrabiego Caligny, rzekomego malarza Hallera, zawrócił. — Szczęśliwej drogi! — powiedział jeszcze stary. — Adieu monsieur! — Adieu, kapitanie! W oknie naprzeciwko Milller i stojący u jego boku Schneffke widzieli jak stary wsiadał do powozu i odjechał. Ledwo zniknął z ich pola widzenia, gdy pojawił się jadący spiesznie pojazd Hallera. — Aj, czy dobrze widzę? — zdziwił się Schneffke. Müller wychylił się trochę bardziej, ale natychmiast cofnął się do środka. — Haller! — Tak, Haller. — zgodził się grubas, spoglądając oniemiały ze zdziwienia za znikającym powozem. Pogrążony w myślach stał przy oknie. Nagle jednak poderwał się:
— Ach, wraca! Zawołam go! Wychylił głowę przez okno, ale Müller chwycił go za ramię i wciągnął do pokoju. — Proszę nie robić głupstw! — Głupstw? To przecież mój przyjaciel Haller ze Stuttgartu… — Niech się pan nie daje nabić w butelkę! To nie jest żaden malarz, tylko francuski rotmistrz, hrabia Caligny. Przyjechał do Berlina jako szpieg! — Święta paleto! Musi się pan mylić. — Nie. Był w Ortry zanim pojechał do Berlina i teraz przyjechał z powrotem złożyć sprawozdanie staremu. Już zdążył z nim porozmawiać, a teraz wraca z powrotem na dworzec. Doktor wrócił do pokoju. Za nim, ze spuszczoną głową, podążył Hieronim Aureliusz Schneffke. — Widział pan Hallera, panie doktorze? — zawołała na jego widok Marion. — Tak! — Co za podobieństwo do Fritza! — Do mnie? — spytał Fritz. — Do złudzenia. — Szkoda, że i mnie nie było przy oknie. W drzwiach ukazała się głowa służącej. — Panie Schneeberg, depesza! Fritz otworzył ją. — Czy to ważna wiadomość? — spytał malarz. — Zupełnie nie. Ten człowiek potrafi także pisać! — odpowiedział obojętnie Fritz. — A teraz, moi państwo, możemy ponownie wrócić do naszych spraw. Czy jest coś jeszcze do wyjaśnienia? Podał przy tym ukradkiem telegram Müllerowi. — W tym momencie chyba już nic — odpowiedział Deephill. — Rozmawialiśmy tylko o naszym jutrzejszym wyjeździe. Müller spojrzał prędko na depeszę. Zawierała tylko jedno słowo Wracać. To był znak do opuszczenia Ortry i powrotu do Berlina. Poczuł w sercu bolesne ukłucie, ale nie dał nic poznać po sobie. — Kiedy państwo wyjeżdżacie? — spytał spokojnie. — Z pewnością jutro wcześnie rano, pierwszym pociągiem — rzekł Amerykanin. — Skoro zostaję jeszcze dzisiaj, to już jutro nie chcę tracić ani jednej sekundy. Dzieci pakujcie swoje rzeczy i wracajcie tu natychmiast! Ani chwili dłużej nie wolno wam zostać na zamku Ortry! Byłoby cudownie, panie Schneeberg, gdyby pan także mógł jechać z nami do Malineau! Fritz spojrzał prędko na swego przełożonego. — Może doktor Bertrand da mu jeszcze raz urlop — roześmiał się Müller. — Jeśli zechciałby pan posłuchać mojej rady, to niech’ pan spakuje wszystko co Nanon ma w Ortry i wyśle naprzód do Berlina. W ten sposób uniknie niepotrzebnej straty czasu. Tak będzie najlepiej. — Czy kapitan pozwoli mi odejść? — zatroszczyła się Nanon. — Nawet nie będziemy się pytać tego szubrawca! — uniósł się gniewem Deephill. — Ach, gdybym i ja mogła pojechać z wami! — westchnęła, Marion. — Tak by mi ulżyło! — Czekam na was kochane dzieci! — powiedział Deephill czule. — Nie każcie długo na siebie czekać! Dziewczęta i Marion wstały. Müller zdążył jeszcze szepnąć do Deephiłla zamierzającego odprowadzić córki do drzwi: — Proszę, ale tak by nikt nie zauważył, powiedzieć dziewczętom, żeby nie zdradziły się przed Marion, co wiedzą o mnie! — Oczywiście! — Czy przyjdzie pan niebawem, panie doktorze? — spytała! Marion.
— Za parę minut. — Tak się boję. Stracę Nanon. Kogo mam jeszcze poza panem? Ach, gdybym i ja mogła wyjechać! — Może pani wyjechać! — odpowiedział cicho Müller. Popatrzyła mu z niedowierzaniem w oczy. — Tak. Ale to musi pozostać tajemnicą. Nikt nie może nic podejrzewać, nawet siostry! Wyjedziemy ja i pani, jeśli tylko pani chce! — Kiedy? — Jutro. Do Malineau. — Ach! Dziewczęta wyszły, a Müller z Amerykaninem wrócili do pozostałych panów. — Panie doktorze, czy pan mi ufa? — spytał po drodze Deephill. — Tak, panie baronie! — Niech pan zostawi tego barona! Wydaje mi się jakbym dzięki innemu nazwisku miał także inny pogląd na świat. Proszę mi powiedzieć, na czym stoję! Telegram, który otrzymał pan Schneeberg, był właściwie do pana? Widziałem, jak go panu dawał! — Nie mogę zaprzeczyć! — Czy mogę wiedzieć co w nim było? — Także wyjeżdżam. — Ach, tak myślałem! Czy pańska siostra również? — Oczywiście. — Przepraszam, a dokąd? — W tym samym kierunku co pan: do Berlina! — Znakomicie! Ale ja niestety muszę jechać najpierw do Malineau. — Już ja zadbam o to, abyśmy się spotkali. Ale teraz muszę się pożegnać. Fritz, pójdziesz ze mną! Siostra doktora pociągnęła go w stronę okna i szepnęła: — Tak szybko! Rozkaz z dowództwa? — Tak. Wszystkie moje plany biorą w łeb. — A jeśli ojciec rzeczywiście znajduje się w Ortry jako więzień! Mój Boże! — Chcę właśnie wykorzystać wszystkie możliwości. Zaryzykuję wszystko. Teraz już nie ma potrzeby zachowywać jakichkolwiek pozorów. Kto mi się dzisiaj sprzeciwi jest zgubiony! — Nie byłoby jednakże lepiej gdybyście oddali Richemonte w ręce policji? — Nie. Nie ucieknie nam. Teraz jego pojmanie byłoby przedwczesne. Znam zamek, magazyny i wszystko co konieczne. Gdyby Richemonte teraz odszedł nastąpiłyby zbyt duże zmiany, co uniemożliwiłoby realizację mojego planu. Musi więc na razie zostać jak jest. Müller i Fritz wyszli. Na dole spotkali Bertranda. — Panie doktorze — powiedział Müller — Zauważył pan, że kapitan był na górze? — Tak. — Mieliśmy bardzo nieprzyjemną scenę. Nasza obecność może panu zaszkodzić. Możliwe, że wpadnie pan w tarapaty, nawet grozi panu pewne niebezpieczeństwo. — Nie boję się. Miss de Lilla mieszka u mnie. Nie mogę przecież dyktować jej, kogo wolno jej przyjmować w swoim mieszkaniu, a kogo nie. A co się tyczy starego, to ja raczej mogę wystąpić przeciwko niemu. — Może nadejdzie czas, że będę mógł podziękować panu tak, jak bym sobie tego życzył. Nie ma pan przypadkiem paru mocnych, długich rzemieni? Potrzebuję takich, a nie chciałbym się zdradzić kupując je. — Mam wystarczająco dużo. Zaraz je znajdę. — I jeszcze jedno, czy nie ma pan w związku ze swoje pracą na wsi, konia i powozu? — Mam.
— Ile osób się w nim zmieści? — Cztery poza woźnicą. — Sprzedałby mi pan go? — Nie chciałbym przyczyniać panu wydatków, które nie są niezbędnie konieczne. Na jak długo potrzebuje pan ten pojazd? — Najwyżej na dwa dni. — A więc po co kupować? Pożyczę go panu z przyjemnością. Müller, dziękując serdecznie, przystał na to. Doktor wyszukał rzemienie i Fritz zapakował je w paczkę. Potem Müller polecił: — Czekaj na mnie przy leśnej drodze, tam gdzie się zwykle spotykamy! Adieu!
*** Kapitan Richemonte wrócił do Ortry w nastroju, którego nie da się opisać. Natychmiast pośpieszył do Ralliona. Ten leżał niedbale rozparty na kanapie i czytał książkę. — Ach, pan kapitan! Co za nieoczekiwana wizyta. — Naprawdę myślałem, że obecnie jestem oczekiwany w każdej chwili. — Jak to? Dlaczego? — No, z powodu tych kluczy. — Jakich kluczy? — Do podziemi. — A cóż się znowu stało z tymi kluczami? — Do stu tysięcy diabłów! Jak pan dobrze umie udawać! Ale moja cierpliwość się skończyła, mój panie! Niech pan wyciąga klucze, mówię panu! — Czy pan oszalał, kapitanie! — Pan ciągle przy swoim? Ale teraz mam dowód! — Bzdura! — Ten, którego pan uwolnił sam mi to powiedział! — Ja kogoś uwolniłem? A któż to taki? — Niech mnie pan nie drażni, ostrzegam! Rallion zatrzasnął gwałtownie książkę i rzucił na stół. — Kapitanie, od pewnego czasu nie pojmuję pana. Obiecał mi pan swoją wnuczkę za żonę i nie dotrzymał słowa. Ciąga mnie pan po zebraniach, na których doznaję obrażeń. A teraz nazywa mnie pan złodziejem! Mam dość tego. Nie pozwolę dłużej robić z siebie głupca. Mój ojciec właśnie przysłał depeszę, jutro albo pojutrze wyjeżdżam! Richemonte zazgrzytał zębami. — O nie, mój przyjacielu! Nie umknie mi pan tak po prostu! Pański ojciec ucieszy się z tego co mam mu do zakomunikowania na pana temat! — Kapitanie! — Gdzie jest ta depesza? — Tutaj! Rallion podał mu niedbałym ruchem telegram. Zawierał następujące słowa: Wymuś decyzję i przyjeżdżaj natychmiast! Wszystko gotowe. — Widzi pan zatem, — zaśmiał się wrogo Rallion — jak się sprawy mają. Dostanę Marion czy nie? — Do diabła! Zanim powiem cokolwiek na temat tej dziewczyny, muszę najpierw wyjaśnić historię z kluczami!
— Wyjaśnić? Ja mam coś wyjaśnić! To śmieszne! — Niech to wszyscy diabli! Tylko pan mógł to zrobić! — To jest bardziej niż głupie! Czy mógłby pan może, zanim usłyszę więcej podejrzeń, wyjaśnić mi, jak pan wpadł na ten szaleńczy pomysł? — A więc dobrze! Wczoraj ujęliśmy szpiega. Kazałem go związać i zamknąć w tej samej celi, w której trzymaliśmy pokojówkę Marion. Pewnego innego więźnia doprowadziłem także za kratki, byłem przekonany, że obaj znajdują się pod kluczem. Przedtem jeszcze moją uwagę zwróciło zachowanie Marion. Kazałem ją śledzić i dowiedziałem się, że poszła, do tej przeklętej Angielki. Pojechałem za nią. I kogóż tam zastałem? — No? — Owych obu więźniów! — Pan chyba śni! — Niestety nie! Musiałem wyglądać jak hipopotam! — To co pan opowiada jest przecież całkiem niemożliwe! — Więcej niż niemożliwe, panie hrabio! Jeden z więźniów powiedział mi, że mam panu przekazać pozdrowienia i że ma pan klucze. Rallion roześmiał się głośno. — I pan w to uwierzył? Czy pan nie zauważył, że ten facet wodzi pana za nos? — Za nos? — Kto był tam z nimi? — Marion i… — Co pan mówi? Była tam także Marion? I ciągle jeszcze pan nie pojmuje? — Myśli pan, że to ona ma klucze? — A któżby inny? — Jakby weszła w ich posiadanie? — Na dziesiątki sposobów! Być może, już od dawna obserwuje pana. — Ciężko mi w to uwierzyć, ale jeśli się zastanowić, to rzeczywiście ona przedstawiła mi obu uwolnionych więźniów… — Ona przedstawiła tych ludzi? No, czy trzeba jeszcze panu innych dowodów? Ona ma klucze, to pewne. — Dlaczego? — Kazała spać pokojówce w swoim łóżku; musiała zatem podsłuchać nasz plan. — Do diabła! To całkiem możliwe! — Ale mogła tego dokonać jedynie pod tym warunkiem, że zna podziemne korytarze, schody i drzwi. — Nasienie szatana! — Całkiem bez kłopotu była więc w stanie wśliznąć się do pana, gdy pan śpi i pożyczyć sobie klucze albo zrobić odcisk w wosku. — W rzeczy samej w ogóle o tym nie pomyślałem. — Przekreśliła nasze plany; sprzeciwia się panu coraz bardziej, jak sam pan powiedział; umykają pańscy więźniowie, siedzący za kratkami. Znalazł pan u nich Marion, a oni podsuwają panu myśl, aby podejrzewać mnie. To znowu jej sprawka, ponieważ mnie nienawidzi. Jeśli pan cały czas nie zdaje sobie sprawy, dokąd pan zawędrował, to jest to dla mnie niepojęte! Richemonte chodził po pokoju tam i z powrotem, machał rękami i wyrzucał z siebie niezrozumiałe słowa. Wreszcie stanął i powiedział: — Ma pan rację. Byłem ślepy, ale pan mnie uleczył. — Nareszcie! Ale co dalej? — Unieszkodliwię ją! — W jaki sposób?
— Wykonując plan, który ona tylko przyśpieszyła. Poczekam aż będzie w swoim pokoju; potem przyjdę po pana. Wtargniemy do niej przez lustrzane drzwi. — Dobrze, dobrze! Jestem bardzo ciekaw. Ale, gdy zauważą jej nieobecność? — Niech pan zostawi mnie odpowiedź, która zadowoli wszystkich pytających. — Wszystkich? Z pewnością jednego nie. — Kogo? — Tego przeklętego garbusa, guwernera! — Nienawidzi go pan! — Ba! Wiem dobrze, że nienawidzi go pan tak samo jak ja, a nawet, że się pan go obawia! — Obawia? Oszalał pan? Biorę go tylko pod uwagę. Ten szpieg zauważył parę drobiazgów, których rozgłoszenie nie przyniesie mi wprawdzie szkody, ale mogłoby stać się przyczyną wielu nieprzyjemności. — No dobrze, niech pan więc tak urządzi, aby złożył wymówienie. — Będzie się strzegł! — Nie ma honoru? — Zupełnie. Prędzej przełknie każdą obelgą, niż zrezygnuje z dobrze płatnego miejsca. — Można spróbować. — Spróbuję. Jeśli w jakikolwiek sposób i bez awantur pozbędę się tego człowieka zapłacę mu nawet za kwartał. — Czy dopełnia swoich obowiązków? Zdaje się, że dużo przebywa poza domem. — Wychodzi bardzo często. Może to byłoby pretekstem do wymówienia. A więc niech pan będzie czujny! Przyjdę po pana. Richemonte wyszedł i stanął przy oknie w swoim pokoju, aby obserwować drogę prowadzące do miasta. W międzyczasie wysłał służącego, aby się dowiedzieć co porabia Müller i jakich lekcji udzielił dzisiaj młodemu baronowi. — Dzisiaj nie było żadnych lekcji — brzmiała odpowiedź. — Czyżby nie było go w domu? — Cały dzień. Widziano go tylko parę minut; potem zniknął znowu. Po pewnym czasie Richemonte ujrzał Marion zdążającą z obiema siostrami w stronę zamku! Jednocześnie nadchodził zamyślony Müller. Opuścił miasto wprawdzie później niż panie, ale że szedł krótszą drogą, doszedł do dziedzińca prawie w tym samym czasie co one. Kapitan nie tryskał w dobrym humorem, gdy schodził na dół i czekał na nich. Müller spotkawszy damy przed bramą wszedł z nimi na dziedziniec. — Panie doktorze! — zawołał głośno Richemonte — Szukałem pana. — Jestem do usług! — Nie odczułem tego. Kiedy jest pan potrzebny, akurat nie ma pana pod ręką. Miał pan dzisiaj lekcje? — Nie! Panie także przystanęły. — A dlaczego? Przecież po to właśnie został pan zatrudniony? — Zostałem zatrudniony jako wychowawca młodego barona. Jednak wychowanie nie polega tylko na samym uczeniu. Każdego ucznia trzeba traktować indywidualnie. Uważałem za wskazane, żeby młody pan baron miał teraz trochę spokoju. — Spokoju? Dotyczy to jego czy pana, panie doktorze? — Może obu naraz. — Nie mogę na to przystać. Nie będę płacił żadnemu guwernerowi za to, żeby cieszył się spokojem. Ktoś inny próbowałby zarobić na swoje wynagrodzenie. — A więc poradziłbym panu, aby pan lepiej spróbował z kimś innym, kapitanie. Odchodzę jeszcze dzisiaj, jeśli tylko zwolni mnie pan baron.
— Świetnie! Ja się tym zajmę, a panu, aby nie poniósł żadnych szkód wypłacę kwartalną pensję. Żegnam pana, doktorze! — Wzajemnie, panie kapitanie! Stary nie spodziewał się nawet, że tak łatwo pozbędzie się tego niewygodnego człowieka. Poniżywszy go przed paniami odszedł z dumnie podniesioną głową. — I co pan uczynił, doktorze! — dogoniła go na schodach Marion. — Teraz nie ma pan pracy. — Och, mam lepszą, dużo lepszą i bardziej honorową. Nie spodziewałem się, że się rozstaniemy bez żadnych kłopotów. — A ja? — Proszę zostawić to mnie! Może być pani pewna, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby ochronić panią przed tym człowiekiem. Nie możemy teraz więcej mówić na ten temat, doszliśmy bowiem do pani pokoju. To wydałoby się podejrzane, a nie powinniśmy zapominać, że jesteśmy stale bacznie obserwowani. Marion i Müller rozstali się, on aby spakować swoje rzeczy, a ona, aby przemyśleć wszystko, czego się dzisiaj dowiedziała. Samotna i pogrążona w rozmyślaniach spacerowała po swoim pokoju. Trwało to chyba pół godziny; potem rzuciła się na fotel stojący przy stole. Oparła na nim ramiona i wsparła na nich głowę. Siedziała odwrócona plecami do drzwi. W tym czasie kapitan odwiedził Ralliona, który oczekiwał go w największym napięciu. Trzymał w ręku otwarty list. — Ten list jest tu już od paru godzin, ale nic o tym nie wiedziałem. Położono mi go w czasie mojej nieobecności na biurku. — Czy dotyczy także mnie? — Nawet bardzo. — Od kogo jest? — Od pańskiego ojca. Niech pan słucha! Kapitan zaczął czytać: Mój drogi kapitanie! Powstała sytuacja polityczna wymaga naszego spotkania. Ponieważ jednak sam nie będę mógł przybyć do Ortry proszę pana, aby, najpóźniej w dzień po otrzymaniu tego pisma przyjechał do mnie pierwszym rannym pociągiem. Pośpiech jest bardzo wskazany. Mam uczucie, że burza wybuchnie prędzej niż przypuszczaliśmy. Naturalnie niech pan przywiezie ze sobą mojego syna. Dostąpił wyróżnienia i został przeniesiony do gwardii żuawów. Pański Jules, hrabia de Rallion. Richemonte składając list i chowając go do kieszeni zapytał: — I co pan na to? — To wielkie wyróżnienie! Mamy przecież tylko jeden regiment żuawów przy gwardii cesarskiej. Bardzo się cieszę, ale co oznacza ten szybki wyjazd? — Martwi się pan? — Oczywiście! Co będzie z Marion? — Ba! Jest pańska! Nic się przecież nie zmieni przez te parę dni. — Jest już w domu? — Tak, właśnie widziałem jak nadeszła. — A kiedy się nią zajmiemy? — Teraz, zaraz. — A jeśli będzie wołała o pomoc? Richemonte zaśmiał się szyderczo.
— Mam tutaj kawałek starego futra, który już zadba o to, aby nie było słychać jej krzyków. Przycisnę jej go do twarzy i zawiążę mocno. Pan natychmiast weźmie te rzemienie, które przyniosłem i zostawiłem na zewnętrz, skrępuje jej ręce oraz nogi. Tym razem już z pewnością nam nie umknie. — Chodźmy zatem! — Ale przedtem jeszcze jedno. Rozmawiałem z tym Müllerem. — Ach, już? O jego zwolnieniu? — Tak. — Odejdzie bez komplikacji? — Wydaje się, że nawet z przyjemnością. Odchodzi natychmiast; pakuje się teraz i znika. — Nareszcie pozbyliśmy się tego zarozumialca. Nie ufałem mu ani przez moment. — Ma zamknięty, nieodgadniony charakter; niebezpieczny człowiek. Ale nie zawracajmy sobie nim głowy. Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia. Chodźmy! Ale najpierw proszę zamknąć drzwi! Musimy być ostrożni. Rallion zamknął drzwi, a potem przecisnęli się przez szparę w lustrzanej tafli. Na zewnątrz ubrali buty na filcowych podeszwach i podkradli się do pokoju Marion. Zatrzymali się i zaczęli nadsłuchiwać. Słychać było regularne, przez drzwi tłumione, kroki. — Chodzi po pokoju — powiedział Rallion. — Tak. Musimy zatem poczekać. W końcu w pokoju nastała cisza. — Teraz! — szepnął Richemonte swojemu niecnemu towarzyszowi. — Przygotował pan więzy? — Tak. — Z pewnością będzie stawiać opór. Niech pan nie traktuje jej zbyt delikatnie. Im mocniej zaatakujemy, tym szybciej się z tym uporamy. Usłyszeli cichy szelest. Stary otworzył lustrzaną taflę. Przez parę chwil stali nieruchomo nadsłuchując, a gdy w pokoju w dalszym ciągu panował spokój uznali, że Marion ich nie usłyszała. — Naprzód! — szepnął Richemonte. — Zostawiamy taflę otwartą? — Oczywiście! Weszli do przedpokoju; był pusty. Podkradli się do kotary przy drzwiach i zerknęli przez nią. Marion siedziała przy stole z twarz ukrytą w dłoniach. Stary skinął na pułkownika, odsunął kotarę i wszedł w obu rękach trzymając kawałek futra. Rallion następował mu na pięty. Kapitan zrobił dwa prędkie kroki, zduszony okrzyk, stary trzymał kawałek futra tak mocno przy ustach dziewczyny, że nie mogła krzyczeć więcej. Równocześnie Rallion związał jej ręce i nogi. — No! — burknął zadowolony Richemonte. — Tym razem złapaliśmy gołąbeczkę. Już nam nie wepchnie w ręce swojej pokojówki. Uciekajmy stąd! Wynieśli bez większych trudności bezbronną Marion, która w wyniku napadu straciła przytomność. Stary zasunął z powrotem taflę i zaryglował ją. — Dokąd teraz? — spytał Rallion. — Najpierw na dół, do korytarza. Tam są latarki. Zapalmy je! Zaciągnęli Marion aż do drzwi lochu, w którego tylnej części, poza pomieszczeniami wypełnionymi bronią, było także onegdaj więzienie Deephilla. Ponieważ tu właśnie kapitan złożył niesiony ciężar, Rallion zapytał: — Jesteśmy na miejscu? — O nie. Nie mam zaufania do tego miejsca, ponieważ stąd właśnie zniknął mi więzień, czego do tej pory nie umiem wyjaśnić.
Chciałem tylko spojrzeć, czy nie odkryję tu jakiegoś śladu. Niech pan tu zostanie i pilnuje jej! Otworzył drzwi i wszedł do więzienia Deephilla, skąd wrócił dopiero po dłuższej chwili i w złym humorze. — Znalazł pan coś? — Nic. Najmniejszego śladu. Idziemy dalej! Ponieśli Marion aż do skrzyżowania korytarzy i skręcili w prawo. Koło drzwi, przez które została wniesiona pokojówka, a także gruby malarz, położyli teraz Marion. — Niech pan pomyśli — powiedział Richemonte — i stąd umknął mi ktoś i to przez zamknięte drzwi. Pójdę przodem. Otworzył drzwi i zniknął za nimi. Po jakimś czasie pojawił się znowu. — Naprawdę można uwierzyć w cuda. Stąd także zniknął więzień nie zostawiając najmniejszego śladu, z którego by można wywnioskować, w jaki sposób mu się to udało. — A więc musimy pozostać przy tym, że ktoś jest w posiadaniu kluczy, a tym kimś jest Marion. Dokąd teraz? — Jesteśmy na miejscu. — Co? Tutaj? Skąd właśnie ktoś się wymknął? — Tak. Ale proszę się nie martwić! Ona mi nie ucieknie. Naprzód! Zanieśli dziewczynę do okrągłego pomieszczenia znajdującego się za tym, w którym siedział Schneffke. Tam położyli ją na ziemi. — Widzi pan tę studnię? To wejście do tych pomieszczeń, do których nie dostanie się z pewnością nikt niepowołany. — Są tam schody? — Nie. — Drabina? — Także nie. — Więc jak dostać się na dół? — To właśnie zagadka! — roześmiał się Richemonte. — Ten gruby facet, którego tu trzymałem i ten, który go uwolnił, przeszukali z pewnością całą studnię próbując zejść na dół. Opukali całe wnętrze szukając schodów lub czegoś w tym rodzaju, ale nic nie znaleźli. Jestem przekonany, że myśleli, iż mają naprawdę do czynienia ze studnią. W ścianach zostały zamontowane żelazne pręty, najwyższy tak głęboko, że nie można dosięgnąć go ręką. — I za pomocą tych prętów schodzi się w dół? — Tak. Na dwunastym szczeblu zatrzymamy się. Tam znajduje się początek korytarza, którym przejdziemy. Ja wejdę pierwszy i odbiorę Marion, którą pan spuści na sznurze. Potem zejdzie pan. Tak się też stało. Richemonte zsunął się w dół; Marion została przewiązana pod ramionami sznurem i spuszczona w dół. Po czym na dół zszedł Rallion i znalazł się w sztolni, gdzie czekał już na niego kapitan. Podnieśli Marion i ruszyli korytarzem, wspięli się na wysokie schody i doszli w końcu do miejsca, gdzie było dużo więcej światła niż poprzednio. — Chyba znaleźliśmy się całkiem na zewnętrz? — Broń Boże! Jesteśmy cały czas na tej samej wysokości co lochy, ale ten korytarz nie prowadzi na zewnątrz. Światło pada z góry. To tylko wywietrznik, nic poza tym. Naprzód! — Jeszcze daleko? — Nie. Widzi pan te drzwi po prawej i po lewej stronie? — Tak. — Piąte drzwi na prawo. Poszli dalej oddalając się od światła, przez które wpadało powietrze. Gdy doszli do piątych drzwi kapitan otworzyl je. Przed nimi stała otworem mroczna pieczara. Na podłodze leżała
słoma. Poza nią niczego więcej nie było. W tym ciemnym pomieszczeniu została złożona, ciągle jeszcze nieprzytomna, Marion. Potem mężczyźni opuścili loch, który stary zamknął starannie. — A teraz dokąd? — Z powrotem po żywność. — Dla Marion? — Dla niej i dla innych. Ona nie jest moją jedyną stołowniczką. Mam pod opieką jeszcze dwie osoby, a ponieważ jadę do Paryża i nie wiem kiedy wrócę, chcę je zaopatrzyć w wystarczającą ilość wody i chleba. Mam zamiar dać panu dowód mego wielkiego zaufania, pokazując panu moich więźniów, którzy znajdują się także tu na dole. Jako zadośćuczynienie za okazaną panu nieufność. Proszę za mną! — Kim jest ten człowiek? — Pewien Niemiec. Przyjechał tu, aby wydostać kasę wojenną z pieniędzmi, która jednak należy do Francuzów. Przeszkodziłem mu w tym staczając z nim walkę i przywożąc go potajemnie do Ortry jako więźnia. — Jak się nazywa? — To Greifenklau, należy do rodziny, której nienawidzę, jak żadnej innej. Kapitan minął parę drzwi, po czym otworzył jedne z nich. Kiedy zaświecił w głąb pomieszczenia Rallion ujrzał, że wyścielone zostało słomą na wysokość stopy. A na niej leżał jakiś człowiek, zwinięty w kłębek jak pies, ubrany w jakieś szmaty, które trudno byłoby nazwać nawet strzępami. — Oto on! — powiedział Richemonte, a jego twarz rozbłysła w diabelskim uśmiechu. — Mszczę się na nim za cała rodzinę, na której nie mogę się zemścić. On wie, gdzie zagrzebano kasę; powinien mi to powiedzieć, ale nie czyni tego. Dlatego zostanie tutaj tak długo, dopóki mi tego nie zdradzi, a potem… Przerwał. — A potem? — …a potem umrze mimo wszystko! — wyszeptał stary, żeby więzień nie mógł go słyszeć. Mężczyzna był skuty łańcuchem tak krótkim, ze mógł się poruszać zaledwie w promieniu trzech stóp. Siwe włosy zwisały mu aż do połowy pleców, a broda świadczyła o długim czasie, który nieszczęśnik tu już spędził. Policzki były wychudzone, oczy zapadły się głęboko. — Jesteś głodny, Greifenklau? Żadnej odpowiedzi. — Pytam się czy jesteś głodny?! — Nie — zabrzmiał ponury i matowy głos. — Pić? — Nie. — Chcesz wyjść na wolność? — Nie. — Psie, powiedz prawdę, inaczej cię wychłostam! Chcesz na wolność? — Dzięki tobie, nie! — A dzięki komu? — Moi przyjdą i wyciągną mnie stąd. Richemonte wybuchnął chrapliwym, szyderczym śmiechem. — Gdy tylko przyjdą, przyprowadzę ich do ciebie. Wytępię całe twoje nasienie, jeśli tylko odważy się nastawać na mnie!
— To moja zemsta! — zwrócił się stary do Ralliona zamykając celę. — Klucze do jego pęt wiszą na gwoździu, ale on nie może ich dosięgnąć właśnie dlatego, że jest spętany. Mimo to, to nie jest wystarczająco straszne! Jednak tak mści się Richemonte!
W „JĄDRZE PODZIEMNEGO ŚWIATA” Müller poszedł do swojego pokoju spakować rzeczy. Kufer został zaniesiony na dworzec przez chłopaka stajennego, a następnie odszedł on sam, tak nieoczekiwanie zwolniony guwerner, z nikim się nie żegnając. Z początku szedł drogą prowadząca do miasta, ale po chwili, gdy już nikt nie mógł go zauważyć skręcił do lasu, gdzie na umówionym miejscu czekał już na niego Fritz Schneeberg. — Zadbałeś o wszystko? — Tak panie doktorze. — Już nie musisz mi doktorować. — Szkoda. Musimy iść. — Tak. Spędzimy tu ostatnią noc, ale w pełni wykorzystamy ten czas. Przeszukamy wszystko, dokładnie wszystko. — I znowu nic nie znajdziemy. — Może jednak. Do tej pory sądziliśmy, że poznaliśmy wszystkie zakamarki, ale to nieprawda. Są tu jeszcze korytarze, w których nie byliśmy. — Ten korytarz, do którego wpadł grubas? — Tak. I możliwe, że jest tym, o który nam chodzi. Ten szalony baron mówił o jakimś „jądrze podziemnego świata”. — Myślał zapewne o tym skrzyżowaniu znanych już nam korytarzy. — Nie. Przemyślałem to i zastanowiłem się nad ich położeniem. Te korytarze często się przecinają. Ich skrzyżowanie nie leży, jak początkowo przypuszczałem, w środku. Gdyby przeciągnąć linię od zamku do kamieniołomu, a drugą ze starej wieży do ruin klasztoru, to dwie proste przecinają się w każdym razie mniej więcej w tym punkcie, gdzie Hieronim Aureliusz zjechał w dół. — Ach! — Tam powinien, według słów tego szaleńca, znajdować się ten, którego osoba ma związek z ową kasą wojenną. A któż inny mógłby to być, jeśli nie mój ojciec? — A więc śmiało, doktorze. Rozpozna pan to miejsce? — Bardzo dokładnie. Chodź już! Nie traćmy ani minuty. Wielkimi krokami weszli w głąb lasu. W końcu stanęli w miejscu, gdzie leżały powalone drzewa. — To chyba tutaj? — Nie, jeszcze trochę. Ale będziemy potrzebować paru żerdzi. Fritz zarzucił sobie na ramiona trzy z nich i Müller zrobił to samo. Znalazłszy się przy jamie ułożyli na niej skrzyżowane ze sobą żerdzie. Potem doktor klęknął, prowizoryczne rusztowanie stanowiło doskonałą podporę, i przymocował doń linę. Robiąc to wydało mu się, jakby usłyszał dochodzący z dołu jakiś dźwięk. — Fritz, cicho! — powiedział. — Coś słyszę! Nasłuchując odsunął trochę mchu na bok. Zobaczył zbliżające się światło. — Prędko, klęknij koło mnie! W następnej chwili Fritz leżał już koło niego. Także on uczynił w mchu niewielki otwór, aby móc lepiej wszystko widzieć. Usłyszeli, dobiegające z dołu słowa: — Znaleźliśmy się chyba na zewnątrz? — Broń Boże. Znajdujemy się cały czas na tej samej wysokości co lochy, ale ten korytarz nie prowadzi na zewnątrz. Światło pochodzi z góry. To tylko wywietrznik, nic poza tym. Naprzód! — Daleko jeszcze? — Nie, widzi pan te drzwi na prawo i na lewo? — Tak.
— Piąte drzwi na prawo. Światło zniknęło po przeciwległej stronie. — Słyszałeś? — szepnął Müller. — Tak. — A widziałeś? — Wszystkich trzech. — Ja tylko jednego. Ten mech koło mnie jest za gęsty. — Kogo pan rozpoznał? — Kapitana. A kim byli pozostali? — Rallion. Nieśli kogoś związanego. Wydaje mi się że to była kobieta. Müller drgnął. — Kobieta? Widziałeś dokładnie? — Tak. Miała zawiniętą głowę. — Panie Boże! Zauważyłeś jaką miała suknię? — Zdaje mi się, że jasnoszarą. Ale latarnie dawały tak mało światła, że z łatwością mogłem się pomylić. — Fritz, dokonała się kolejna niegodziwość! Marion miała dzisiaj na sobie suknię tego koloru. — Chyba pan nic sądzi, że ten szubrawiec zaciągnąłby panienkę Marion do podobnego lochu? — Oczywiście, że tak sadzę. Przecież już raz próbowali! Przypomnij sobie scenę u doktora Bertranda! Schodzę na dół! — Przecież zauważą pana! — Nie myślę. Czy stary nie powiedział, że są to piąte drzwi na prawo? — Tak. — Byłem już na dole i wiem, że każde drzwi są oddalone od siebie o około dwadzieścia kroków. To daje ponad sto kroków, odcinek który mi w zupełności wystarczy. Nie będę w stanie w ogóle mnie zauważyć. — To niebezpieczne! Mogę iść z panem? — Nie. Musisz tu zostać; z twoją pomocą prędzej wydostanę się na zewnątrz. Przekonasz się. Drugiego końca liny nie wypuszczaj z rąk. Gdy poczujesz pociągnięcie, a na dole będzie ciemno, będzie to znaczyło, że wróciłem. Ale gdy zobaczysz zbliżające się światło wciągnij linę szybko do góry — , żeby nikt jej nie zauważył. A teraz prędko! — Naładował pan pistolety? — Tak. — Dobrze. Gdy pan wystrzeli schodzę w dół, a potem niech diabeł porwie tych przeklętych szubrawców. Fritz jeszcze dobrze nie skończył mówić, a doktor już wisiał na linie i znikał właśnie pod mchem. Znalazłszy się na dole Müller rozejrzał się bacznie wokoło; daleko z tyłu zobaczył mdłe światełko. Na czubkach palców podkradł się w jego kierunku. Udało mu się podejść tak blisko, że słyszał prawie całą rozmowę, jaką prowadzili ze sobą Rallion i Richemonte. Kapitan wszedł do jakiejś celi. Co tam robił i co mówił, tego Müller nie był w stanie usłyszeć, ale jego nagle szybciej bijące serce i intuicja podpowiedziały mu, że Richemonte jest u jego ojca. Ogarnął go gwałtowny gniew; ale siłą woli opanował się. Musiał przywołać na pomoc cały swój rozsądek. Wreszcie stary zamknął za sobą drzwi. — …tak mści się Richemonte! — usłyszał Müller wyraźnie.
Rallion wymruczał jakąś odpowiedź, której doktor jednak nie zrozumiał. Kapitan coś odpowiedział, ale zostało to zagłuszone zgrzytem klucza, a potem Rallion powiedział tonem najwyższego zdumienia: — I to jest pański… kuzyn? — Tak. Może opowiem panu… Müller nie czekał na dalsze wyjaśnienia, ponieważ nadszedł już najwyższy czas wycofać się z tego miejsca. Popędził prawie kłusem; musiał bowiem znaleźć się w bezpiecznym miejscu, zanim ci dwaj znajdą się tam, gdzie on spuścił się po linie w dół. Udało mu się. Sznur zwisał dokładnie w tym samym miejscu. Chwycił za niego i wspiął się do góry. Błyskawicznie znalazł się na powierzchni, przykrył otwór mchem i przypadł do ziemi. — Trafił pan na coś? — spytał Fritz. — Pst… zbliżają się! W świetle latarni, którą niósł Richemonte ujrzeli przechodzących dołem mężczyzn. — Musiałem się diabelnie śpieszyć, aby mnie nie przyłapali — szepnął Müller. — A teraz z powrotem! — Ja też? — Tak, a na dodatek, — Müller wciągnął głęboko i ciężko powietrze — mój ojciec jest na dole. — Panie niebios! Widział go pan? — Nie. — Ale jeśli stary wróci? — To będzie miał pecha! Chodźmy! Müller spuścił się po linie na dół, a chwilę potem stał koło niego także Fritz. Bez wahania podeszli do piątych drzwi z prawej strony. Doktor otworzył je i światło latarni wpadło do lochu. Ujrzał Marion leżącą na słomie ze skrępowanymi rękami i nogami. Jej twarz była śmiertelnie blada z przerażenia. W następnym momencie już klęczał przy niej i rozcinał więzy. Na jego widok krew wróciła na policzki dziewczyny, a spojrzenie wyrażało tak wiele, że poruszyło go to do głębi. Wstrząs jaki przeżyła sprawił, że nie była w stanic wydobyć z siebie głosu. Potrzeba było dużo dobrych i uspokajających słów, aby w końcu otrząsnęła się na tyle z szoku, że mogła krótko opowiedzieć, co zaszło. — Ale skąd się pan dowiedział, że jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie? — zakończyła. — O tym potem! Mamy jeszcze coś do zrobienia. Proszę, niech pani wyjdzie na korytarz! Müller zamknął celę, chowając uprzednio przecięte więzy, aby nie pozostawiać żadnych śladów. — A co teraz? — spytał Fritz. — Przed chwilą mówił pan, że pański… Müller rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. — Zachowajmy przytomność! Przede wszystkim musimy dowiedzieć się, czy ten korytarz ma połączenie z pozostałymi. Nie była pani nic w stanie zobaczyć? — Nie. — Ale słyszała pani coś? — Myślę, że wielokrotnie traciłam przytomność, tylko czasami słyszałam coś, jakby z wielkiej odległości. — Może mi pani powiedzieć, to co pani słyszała? — W pewnym momencie położono mnie na wilgotnych kamieniach i mówiono o jakiejś studni, która w rzeczywistości nie jest żadną studnią. — Byłem tam i widziałem ją. — Ja także — dodał Fritz. — Cóż by to mogło być, skoro nie studnia?
— Wejście. Są w niej zamontowane metalowe pręty, które pełnią rolę stopni. — Ale w takim razie najwyższy ze stopni musi być położony na tyle głęboko, że nie można go dosięgnąć rękę. — Tak właśnie powiedział kapitan. — Tamtędy znieśli panią? — Najpierw jeden z nich zszedł w dół, a potem spuścił mnie na sznurze. — A dokąd poszli potem? — Słyszałam jak mówili, że po dwunastu stopniach otwiera się korytarz. Ponieśli mnie tym korytarzem, tak się domyślam. — Ale on przecież leży na tym samym poziomie co inne… — Czułam, że później niesiono mnie kilka stopni w górę. — Ach! Słyszała pani może, że otwierali drzwi? — Nie. — Dobrze, to wystarczy. Pani i ja wrócimy tą drogą. — Dokąd? — A dlaczego nie tym odkrytym przez nas otworem, panie doktorze? — wpadł w słowo Fritz. — Mam swoje powody. Tamtędy będziesz musiał wyjść z tym drugim więźniem! — Jeszcze jeden więzień? — zapytała Marion. — Tak. Uwolnimy go podobnie jak panią. Jest całkiem niedaleko stąd. Czy zechciałaby pani tutaj zaczekać? — Dlaczego miałabym nie iść z panem? — Widok tego więźnia przeraziłby panią. — Wszystko, co pan robi, panie doktorze jest przemyślane i dobre; muszę pana posłuchać. Ale te ciemności tutaj! — Zostawimy pani latarnię! — I proszę szybko wracać! Obaj mężczyźni weszli w korytarz. — Dlaczego nie mogła pójść z nami? — zapytał cicho Fritz. — Ponieważ nie ma jeszcze potrzeby, żeby wiedziała, że ów więzień jest moim ojcem. — Ale przecież i tak się dowie, gdy się spotkają. — W jaki sposób? — No, przecież będzie nazywał pana swoim synem! — Wcale mu nie powiem, że jestem jego synem! — Panie doktorze, jak pan to zniesie? Nie ma zresztą żadnego powodu ku temu! — Jest nawet wiele. Po pierwsze Marion nie powinna wiedzieć kim jestem i co robię; a po drugie muszę chronić ojca. Już sama myśl, że jest wolny, może go zwalić z nóg. Należy go stopniowo uświadamiać. Wiem, że brzmi to wręcz okrutnie, ale przecież mnie znasz i wiesz, że i ja mam odrobinę serca! — Och, panie doktorze, jeżeli o to chodzi, to jest to… ach widzę światło, oto zjawia się nasza mademoiselle! Tak było, Marion mimo wszystko poszła za nimi. — Niech się pan nie gniewa! — poprosiła. — Byłam tam sama, a panowie stali i wydawało mi się, że się nad czymś naradzają, jakby groziło nam jakieś niebezpieczeństwo. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa! — uspokoił ją Müller. — Ale skoro już tu pani jest, to niech pani zostanie. Musi się pani przygotować na najgorsze. — Nie ma nic gorszego od samotności w tych podziemiach! Müller wyciągnął klucz i otworzył drzwi. Westchnął głęboko, jeszcze raz i świszcząc wypuścił powietrze przez nos. Musiał przed tym spotkaniem przywołać całą swoją zimną krew.
Więzień nawet nie drgnął, gdy do jego celi ponownie wpadło światło. Ale widok jego nędzy wstrząsnął Marion do tego stopnia, że krzyknęła głośno z przerażenia. — Ojcze niebieski! Czy tutaj leży człowiek? Müller aż zacisnął zęby. Na dźwięk kobiecego głosu więzień podniósł głowę. — Kobieta! Naprawdę kobieta? — wyjąkał. — Czego chcesz? Marion podeszła bliżej. — Przynoszę panu wolność! — Wolność? Och, co za szyderstwo! — Ja nie szydzę, to prawda! Mężczyzna wyprostował się bardziej i spojrzał uważnie. — Kobieto, dziewczyno, nie oszukuj mnie! — wymamrotał drżącym głosem. — Nikt pana nie oszukuje — powiedział ochryple Müller daremnie próbując mówić zdecydowanym tonem. — Proszę mi wierzyć, to prawda! Mimowolnie powiedział to po niemiecku. — Co ja słyszę? Ktoś mówi po niemiecku? — wykrzyknął więzień. — Mój Boże! Jak dawno nie słyszałem tego języka! I zamilkł. Marion klęczała już na wilgotnej słomie obok nieszczęśnika. — Gdzie są klucze do pana kajdanów? — Tam, na gwoździu. — Są tutaj! — krzyknął Fritz. — Zaraz pana uwolnimy! — Boże! Mój Boże! Więzień wyprostował się, raz jeszcze zasłonił twarz zaciśniętymi dłońmi, a potem upadł powoli na zgniłą słomę. — Stracił przytomność — powiedziała Marion zrozpaczonym głosem. — Wróci do siebie! — odrzekł Müller, uspokajając bardziej siebie, niż ją. Mówiąc to klęknął przy ojcu i zdjął mu żelazne kajdany z rąk. Potem wziął go troskliwie na ręce i wyniósł z lochu do miejsca, gdzie z Fritzem spuścili się po linie w dół. — Ale jak wydostać go na górę? — zapytał Fritz. — Ściągnij surdut, zawiniemy w niego ojca! Potem wciągniemy go na linie do góry! Polecenie zostało szybko wykonane, Fritz wspiął się na brzeg jamy i ciągnął za linę, a Müller stał na dole z szeroko rozpostartymi ramionami chroniąc więźnia przed ewentualnym upadkiem. Gdy ojciec był już na górze Müller zwrócił się do Marion. — Proszę o chwilę cierpliwości! Zaraz wracam. Wspiął się po linie na górę i sprawdził co się dzieje z ojcem. — Jak się ma? — wyszeptał z troską Fritz. — Żyje, ale jest bardzo słaby. Gdyby się obudził i pytał o coś, nic mu nie mów. — A gdy spyta kim jesteśmy? — Ty jesteś zielarzem, a ja domowym nauczycielem. Z innymi pytaniami odeślij go do mnie. — Tutaj mam czekać? — Nie. Zanim się ocknie usuń wszystkie ślady naszej tu bytności. Potem spróbujesz dojść z nim do wąwozu, gdzie się spotkamy. — Ale dlaczego nie idzie pan od razu z nami? — Ponieważ teraz powinienem słuchać bardziej rozsądku niż serca. Chcę, zanim wróci Richemonte, iść z Marion do jej matki. — Do Liamy? — Tak. Ją także weźmiemy ze sobą.
— Och, co to będzie za cios dla starego! Dokąd ją zaprowadzimy? — Wymyślimy coś. Pospiesz się teraz i nie pozwól się zaskoczyć! Müller nie mógł sobie odmówić pocałowania ojca w zapadnięty policzek, dopiero potem spuścił się po linie, którą Fritz natychmiast wciągnął na górę, — Jak czuje się ten biedny człowiek? — zapytała Marion. — Wszystko będzie w porządku. — Bogu niech będę dzięki! Zdaje się, że pan go zna? — Tak. — Proszę mi więc wyjaśnić, jak… — Proszę, bardzo proszę… zostawmy to na razie! Zajmijmy się na razie tylko tym, aby znaleźć się w bezpiecznym miejscu, zanim powróci kapitan. Musimy się pospieszyć. Ma pani dość sił? — Wszystko jest w porządku, jeżeli tylko pan jest przy mnie. — Proszę się oprzeć na mnie! Wzięła go pod ramię i poszli do drugiej części korytarza. — A jeśli z przeciwka wyjdzie nagle kapitan? — spytała wystraszona Marion. — To on ma więcej powodów do obaw niż my. W każdym razie zajmę się nim. Dotarli do schodów i weszli na górę. Potem korytarz prowadził prosto, aż do miejsca, gdzie kończył się studnią. Müller oświetlił to miejsce. — A więc to… tędy znieśli panią w dół? Czyli będziemy mogli dostać się także na górę. — Te żelazne szczeble są mocne — zauważyła Marion, dotykając jednego z nich. — I tylko o stopę oddalone od siebie. Będzie łatwo się wspinać. Odważy się pani? — Oczywiście. To żadne ryzyko, to bezpieczniejsze nawet od wchodzenia na drabinę. — Tylko na górze będzie pani musiała wesprzeć się na mojej ręce. Proszę zatem! Szczęśliwie udało im się przebyć drogę. Na górze Müller otworzył jakieś drzwi i weszli do korytarza położonego poprzecznie względem tego, w którym się właśnie znajdowali. Następnie Müller skręcił na lewo i minąwszy róg zatrzymał się. — Nareszcie możemy trochę odpocząć. Teraz kapitan niech sobie wraca, już się na niego nie natkniemy. — Dzięki Bogu! Müller poczuł, że dziewczyna wsparła się mocniej o jego ramię. Nie była jednak tak silna, jak by się mogło z początku wydawać. Tylko dzięki jego bliskości znalazła w sobie wystarczająca ilość energii. Teraz poczuła, że jest bardzo słaba. Müller odważył się objąć ją, aby było jej wygodniej. — Monsieur Müller! — szepnęła. — Czy pamięta pan jeszcze, jak spotkaliśmy się w kamieniołomie i co pan mi wtedy powiedział? Zapewniał mnie pan o swojej miłości. — Odważyłem się. — Sądził pan może, że gniewają mnie pańskie oświadczyny? — Pani, przez Boga wyposażone we wszystko dziecko arystokraty i ja… Marion ujęła go za rękę. — Co to jest szlachectwo? Klasy, na jakie dzielą się ludzie, wymyślił przecież człowiek. Dla mnie ważna jest tylko szlachetność serca. Jestem naprawdę biedna i w takiej nędzy, jak rzadko kto. To co jedynie posiadam, to pańska przyjaźń i opieka. Czym byłabym bez pana? Panie Müller, chciałabym, aby tak pozostało na zawsze! Nie chciałabym nic innego, jak tylko być przy panu i z panem! Umilkła, jakby czekała na odpowiedź. Wiedziała przecież, że on nigdy już pierwszy nie powie ani słowa, dlatego zaczęła tę rozmowę. Minęła chwila zanim Müller się odezwał. — A to zdjęcie, — powiedział — które wypadło pani w kamieniołomie?
Panowały kompletne ciemności, bo doktor uprzednio zgasił światło, i dlatego nie widział palącego rumieńca, który wypłynął na policzki dziewczyny. Nie poczuł, że jej dłoń zadrżała. — Dlaczego pan pyta? — Czy nie jest to twarz, którą nosi pani w sercu? Milczała. — To tylko senne marzenie — wyszeptała po dłuższej przerwie. — Ale niezapomniane. Naprawdę może być pani pewna, że jest panią swojego serca? — A czy pan nie panuje zbyt mocno nad swoim? — Proszę o łaskę, mademoiselle! Niech pani da temu sercu czas! Pani serce zostanie zresztą zawładnięte niedługo, bez reszty. — Przez co? — Mam właśnie zamiar zaprowadzić panią do kogoś, kto także pani nie jest obojętny; do kogoś, kogo dotychczas uważała pani za ducha. — Och, myśli pan o mojej matce? — Czuje się pani wystarczająco mocna, aby ją zobaczyć? — O tak, tak! Chodźmy! Chodźmy prędko! — Niech pani jeszcze poczeka ! Bardzo mi na tym zależy, aby wydostać stąd tę nieszczęśliwe istotę. Powinna przekonać się, że nie ma potrzeby dotrzymywać słowa temu staremu oszustowi. — Dokąd chce pan ją zaprowadzić? — Myślałem o Malineau. — Ach, do Elli de Pereet? — Tak, do pani przyjaciółki. Generał chętnie się nią zaopiekuje. Będzie u niego całkowicie bezpieczna, także przed Rallionem i kapitanem. — Ma pan rację — powiedziała prędko, potem trochę wolniej dodała: — A pan? — Ja nie mogę pozostać w Malineau; ale zobaczymy się z pewnością. — Kiedy? — Tego nie da się dokładnie określić. — Dokąd pan się teraz uda? — Moje obowiązki prowadzą mnie najpierw do Paryża. Müller pomyślał przy tym o zagrażającym niebawem wybuchu wojny. — Ale zostawi mi pan swój adres?! — Sam go jeszcze nie znam, ale napiszę do pani, gdy będę już coś wiedział. Ale teraz proszę, chodźmy już! Nie mówiąc ani słowa więcej poszedł przodem. Drzwi, które w czasie jego poprzedniej wizyty stały otworem, teraz były zamknięte. Wyciągnął klucz i otworzył. W świetle lampy ukazało się, dobrze już znane doktorowi pomieszczenie. Liama siedziała na podłodze ze skrzyżowanymi na orientalną modłę nogami i przesuwała w palcach kulki do modlitwy. Siedziała tyłem do drzwi i nie poruszyła się nawet usłyszawszy, że ktoś wszedł. Marion została na zewnątrz. — Liama! — powiedział Müller. Poznała natychmiast, że nie jest to głos kapitana i odwróciła głowę. Ujrzawszy Müllera skoczyła na równe nogi. — To ty? — zapytała. — Tak, ja — odpowiedział przyjacielsko. — Co cię znowu tu sprowadza? — Chcę z tobą porozmawiać. — Czyż cię nie ostrzegałam? Ten siwobrody jest straszny w swoim gniewie.
— Pogardzam nim. To on ma więcej powodów do obaw niż ja, ponieważ jest kłamcą i oszustem, oszukał także ciebie. Jest wrogiem twoim i twojego dziecka. — Mojego dziecka? Nie. Przysiągł, że będzie chronił Marion i dotrzymał słowa. — Złamał przysięgę. — Dowiedź tego! Müller odsunął się na bok. Za nim, koło drzwi stała Marion. Liama wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami wyciągając powoli ramiona. — Kto to jest? Kogo tu przyprowadziłeś? — Matko! Marion wyrzekła tylko to jedno słowo, ale miało w sobie moc, która była w stanie zniszczyć cała niedolę minionych lat i rozedrzeć welon duchowej niemocy To jedno słowo sprawiło, że po chwili matka i córka padły sobie w ramiona. Müller wyszedł na korytarz, zamknął cichutko drzwi za sobą. Nie chciał psuć swoją obecnością szczęścia obu kobiet i wolał pozostać na zewnątrz. Ze środka dobiegały to radosne, to znowu żałosne głosy. Wydawało się, że zapomniały o nim. Wyciągnął zegarek. Minął kwadrans potem drugi. Nagle drzwi się otworzyły. — Jesteś tu jeszcze? — rozległ się głos Liamy. — Tutaj! — Wejdź do środka! Müller wszedł i zamknął drzwi. Liama stała się naraz całkiem inną kobietą. Jej oczy błyszczały, a policzki zarumieniły się. — To co mi powiedziałeś, jest prawdą — powiedziała. — Chcesz, by Marion uciekała przed siwobrodym, a ja razem z nią? — Tak. — Dobrze. Posłucham cię. Moja przysięga przestała mnie obowiązywać; ponieważ on złamał swoją. — Chcesz coś zabrać ze sobą? — Nie, nic. — Mam wrócić do zamku? — spytała Marion. — Nie, mademoiselle. — Ale muszę coś stamtąd zabrać! — Ja się tym wszystkim zajmę. Idziemy teraz do doktora Bertranda. Tam zapisze mi pani wszystko, czego potrzebuje. A zatem idziemy? — Tak. Liama ujęła Marion za rękę. — Chodź moje dziecko! Nie powinnam rzucać klątw w tej szczęśliwej godzinie, ale Allach spotka go w swoim gniewie i unicestwi, w swojej zemście! Müller poszedł przodem oświetlając drogę latarnią. Korytarzem doszli do jamy w lesie. Zrobiło się już ciemno nic nie było widać na parę kroków. — Pst! — rozległo się w pobliżu. — Fritz? Zza drzew wyszedł zielarz. — Jest z tobą… więzień? — Tak. Leży tam, na mchu i śpi. Świeże powietrze oszołomiło go trochę. To przerażające, co go spotkało. — Jak długo był w niewoli? — spytała Marion. — Pełne jedenaście lat. — I całą tę wieczność spędził w tej celi? — Najprawdopodobniej. Dziewczyna była wstrząśnięta. Nie mogła wypowiedzieć słowa.
— Zaprowadź nas do niego! — polecił Müller. Fritz poprowadził ich w głąb lasu. W niewielkiej odległości leżał na mchu Gebhard von Greifenklau i spał. Oddychał spokojnie. Prawie było widać, jak z każdym oddechem spływało na niego ukojenie. — Pozwólmy mu spać! — powiedział Müller. — Ale czy możemy tu tak długo zostać? — zapytał zaniepokojony Fritz. — Czy da radę dojść do miasta? I czy Liama, może się tam pokazać w swym wschodnim stroju? Biegnij, tak szybko, jak tylko dasz radę do doktora Bertranda; zaprzęgnij do jego powozu i przyjedź tutaj po nas. — Gdzie się spotkamy? — Z drugiej strony, na skraju lasu, gdzie biegnie polna droga. — A jeśli Bertrand spyta… — Nic mu nie mów. Pośpiesz się! Mamy jeszcze dużo do zrobienia! Fritz popędził do miasta. Pozostali usiedli na trawie, Marion koło swojej matki, Müller obok ojca. Czuwał nad jego snem, a matka i córka mocno przytulone, szeptały coś do siebie. Po dłuższej chwili Müller zbudził ojca i poprowadził go, słabego jak dziecko na skraj lasu. Wkrótce przybył Fritz z powozem. Wsiedli do niego i pojechali do miasta.
*** Tymczasem Richemonte i Rallion wrócili do zamku potajemną drogą. Kapitan miał pod swoją opieką trzech więźniów, a ponieważ chciał wyjechać już jutro pierwszym pociągiem, musiał przygotować dla nich żywność i znieść ją do lochów. Jednak jemu samemu zajęłoby to zbyt dużo czasu, poprosił więc hrabiego, którego tak czy owak wprowadził już we wszystkie tajemnice podziemi, o pomoc. Zeszli więc, obładowani chlebem i wodą do lochów. Wielki dzban wody i chleb zostawili na razie na skrzyżowaniu korytarzy, aby potem zanieść je Liamie. Z pozostałą żywnością zeszli po stopniach: studni i dotarli do przejścia, gdzie czekała na nich wielka niespodzianka. Przed celą Marion postawił kapitan dzban z wodą i otwarł drzwi, ale natychmiast, jakby zobaczył diabła cofnął się. Cela była pusta. — Rallion! — wyjąkał i potarł czoło. — Rallion, niech pan mi powie czy to jawa czy sen! Gdzie jest Marion? Pułkownik także wyglądał na zaskoczonego w najwyższym stopniu. — Tu rzeczywiście wmieszał się diabeł. Inaczej nie potrafię wyjaśnić tej historii. — Bzdura! Diabeł straszy tylko w pana umyśle. Musi mieć jakiegoś sprzymierzeńca. I muszę trafić na ślad tego człowieka, muszę! — A zatem myliliśmy się podejrzewając, że to Marion przywłaszczyła sobie klucze. Ktoś inny je ma. — Zaraz go złapiemy; po drodze nie spotkaliśmy nikogo. Wszystkie drzwi były pozamykane. A więc w dalszym ciągu ukrywa się gdzieś tutaj. Przeszukajmy korytarz; na szczęście nie jest zbyt długi. Richemonte wziął do ręki rewolwer i poszedł naprzód trzymając w ręku latarnię. Rallion szedł za nim. Dotarli do końca korytarza nie spotykając nikogo. — Co teraz? — spytał Rallion na poły kpiąco, na poły wyczekująco. — Nic i nikogo! — zazgrzytał zębami stary. — Może ukryli się razem w jakiejś celi. Poszukajmy! — A co jest w tych celach?
— Są puste, poza tą, w której siedzi Niemiec. Zobaczmy! Otworzył jedną celę, potem następną; wszystkie bez wyjątku były puste. Gdy doszedł do więzienia Greifenklaua i otworzył je, z ust wyrwało mu się głośne przekleństwo. — Niech to piekło pochłonie! Co to jest? — O co chodzi? — zapytał Rallion i pochylił się do przodu. — Wszyscy diabli! Ten facet także zniknął! — Niepojęte! Niech pan sprawdzi razem ze mną, czy nie ma jakichś śladów! Podnieceni poszli korytarzem prowadzącym do studni uważnie obserwując drogę w poszukiwaniu śladów. Przy studni Richemonte zatrzymał się.” — Niech pan spojrzy? Co to jest? — Krople łoju! — Tak, prawda. Całkiem świeże. Pochodzą z jakiejś latarni. A nasze są na olej. Co z tego wynika? — Tędy uciekli. — Zatem te psy znają to przejście i tę drogę. Wejdźmy na górę! Może tam odkryjemy jeszcze jakiś ślad. Dotarli do miejsca, gdzie przedtem siedział Müller z Marion, gasząc uprzednio lampę. Przy zamykaniu blendy, spadła na ziemię znowu jedna kropla łoju. — O tutaj znowu — rzekł Richemonte. — Widzi pan? — Tak, całkiem wyraźnie. — Nie ma wątpliwości. Szli tędy i… czyżby mieli…? — Co? — W tyle korytarza siedzi też, pewnego rodzaju więzień. — Może i jego uwolnili! Richemonte zachwiał się i aby nie upaść musiał wesprzeć się o ścianę sztolni. — Sprawdźmy — wystękał. Kapitan poszedł przodem powłócząc ciężko nogami i szarpnął za klamkę. — Drzwi są zamknięte. Gwałtownie otworzył je i wszedł do środka. Rallion wszedł za nim. Lampa w celi paliła się jeszcze. — Nie ma jej — rzekł z przygnębieniem stary. — Może jest w sąsiednim pokoju. Rallion chciał i tam pójść, ale kapitan zawrócił go ostrymi słowy. — Proszę zostać! Nie ma tam pan nic do szukania! Gdy po pewnym czasie wrócił jego twarz miała błędny wyraz. — I ona uciekła! — zamruczał zgrzytając zębami. — Kto? — Nieważne. Osoba ta cieszyła się moimi względami i miała względnie dużo wolności, ale dzisiaj zamknąłem ją. Oboje drzwi, wprawdzie zamknięte, a mimo to jej nie ma. — To rzeczywiście pech nad pechy. — To więcej niż pech. Pan nie zdaje sobie sprawy, co to dla mnie oznacza. Nie pozostaje mi nic innego jak zlikwidowanie wszystkich wejść, ewentualnie zasypanie ich i natychmiast… — zająknął się. — Cóż takiego? — …natychmiast uciekać jak najdalej stąd. — Czy to aż tak niebezpieczne? — Tak. Niech ta cała historia pójdzie w zapomnienie. Jeśli wybuchnie wojna nie potrwa to długo. — Ale zniszczenie tego wszystkiego wymaga sporo pracy i czasu. — Nic podobnego. Już poczyniłem przygotowania na taką okoliczność. Proszę za mną!
Zawrócili do skrzyżowania. Tam jedna z kamiennych płyt wyglądała na pękniętą. Spomiędzy dwóch zarysowań kapitan wyjął mały kamyczek i w szparze ukazał się drut. Pociągnął za niego i w tym samym momencie rozległ się przeraźliwy łomot przetaczający się po podziemiach. Powoli zanikał w oddali. — Co to było? — zapytał przerażony Rallion. — Małe miny. — Czy przejścia zostały zawalone? — Częściowo. Zniszczone zostały także inne rzeczy. Wyciągnął zegarek. — Za godzinę odchodzi pociąg do Paryża. Pojedziemy nim. — A dlaczego nie jutro? — Nie będę przecież siedział tutaj i czekał aż wyciągną po mnie swoje łapy! Jedna porządna wojna i wszystko wróci do normy! Kwadrans potem obaj mężczyźni opuścili zamek. Kapitan Richemonte wziął ze sobą wszystkie pieniądze.
PRZESZŁOŚĆ JEST ŻYWA Rzadko który dom staje się przybytkiem takiej ilości szczęścia, jak dom doktora Bertranda owego, bpgatego w wydarzenia wieczoru. Na górze, w pokoju siedziały Liama i Marion obejmując się i szepcząc sobie do ucha całą miłość i czułość, która nazbierała się w ich sercach przez te wszystkie lata. W pokoju zamieszkiwanym przez Emmę von Greifenklau przebywały teraz Madelon i Nanon ze swoim ojcem, który nie mógł nacieszyć wzroku widokiem swoich odzyskanych dzieci. Ale największe szczęście było udziałem serc tych trojga, którym doktor Bertrand odstąpił swoje laboratorium. Gebhard von Greifenklau wziął odświeżającą kąpiel i doprowadził do porządku brodę i włosy. Siedział na kanapie doktora trzymając w dłoniach ręce swoich dzieci. Emma i jej brat stopniowo i z największą ostrożnością powiedzieli ojcu kim są. Inaczej radość złamałaby serce, które przebyło daleką drogę od najczarniejszej rozpaczy do najwyższej radości w tak krótkim czasie. Mijała godzina za godziną. Lecz ci troje nie dostrzegali tego, póki ktoś nie zapukał do drzwi. W szparze w drzwiach ukazała się głowa Hieronima Aureliusza Schneffke, który bardzo poważnie zapytał. — Państwo pozwolą? — Tak — odpowiedział Richard von Greifenklau, który wraz z garbem odrzucił nazwisko Müller, ale tylko na czas tych kilku skradzionych godzin pierwszego spotkania. — To pan Schneffke z Berlina, którego o włos nie jesteś teściem, drogi ojcze. — Jak to? — spytał Gebhard von Greifenklau. — Wiązał pewne nadzieje z Emmą. — Ach tak! — Myślał, że jest damą do towarzystwa i zabiegał o nią tak mocno, że z jej powodu dosiadł nawet konia. — To było mądre zwierzę! — roześmiał się Schneffke. — Posadził mnie, zgodnie ze wszelkimi regułami gry, u jej stóp. Stałem się potem jej opiekunem i towarzyszem podróży, ale wkrótce musiałem poniechać tak długo wyczekiwanego szczęścia, ponieważ owa uwielbiana dama do towarzystwa, stała się tymczasem Angielką miss de Lilla. — Którą także długo nie pozostanie. — Nie? — Nie. Miss de Lilla jest właściwie moją siostrą, Emmą von Greifenklau. Grubas zrobił taka minę, jak gęś podczas burzy. — Wielkie nieba! Wywołało to ogólny śmiech. — Czyżby miał pan coś przeciwko temu? — wypytywał go były doktor Müller. — Hm! Jak długo zatem pozostanie pańską siostrą? — Mam nadzieję, że zawsze. — Wątpię. Jeśli chodzi o tę damę, nikt nie jest na tyle mądry, aby wiedzieć kim i czym właściwie jest. Dzisiaj całkiem poważnie traktuje ją pan jako swoją siostrę, a jutro może się okazać, że jest właśnie ciotką pańskiej teściowej. Pozwoli pan, że pozostanę nieufny… to jasne jak pudding. Od teraz będę tracił głowę i duszę tylko dla dam, które będę w stanie udowodnić swoją metryką i książeczką szczepień, kim naprawdę są. Żadna inna nie może oczekiwać z mojej strony padnięcia u jej stóp. Ale nawet on nie traktował tego zbyt poważnie, bo wraz z innymi wybuchnął głośnym śmiechem. — Jakie nowiny pan przynosi?
— Właśnie piłem na dworcu szklaneczkę piwa, gdy nadjechał pociąg. Wyszedłem z bufetu i przy kasie z biletami ujrzałem dwóch osobników. Niech pan zgadnie kto to był? — Najlepiej będzie, jak pan sam powie. — Rzeczywiście, w życiu by pan nie zgadł. Był to stary kapitan i jeszcze ktoś o pokiereszowanej twarzy. — Rallion? I co robili? — Stałem bardzo blisko nich; ale tak im się śpieszyło, że nie zwrócili na mnie uwagi. Stary zapłacił za dwa bilety pierwszej klasy do Paryża. — A zatem wyjechał? — Widziałem, jak razem z Rallionem wsiedli do przedziału i pociąg odjechał. Wiadomość ta poruszyła mocno Richarda. Poszedł na górę do Marion i jej matki, aby zakomunikować im nowinę, uprzednio naturalnie zmieniwszy się w doktora Müllera. — Teraz ma pani najlepsze okazję, aby przynieść z zamku to, co pani potrzebuje do podróży, mademoiselle Marion. Sama może pani pojechać w tym celu do Ortry. — Tak też zrobię. Kto pojedzie ze mną? — Pani matka. — Co? Może się tam pokazać? — Jest nawet bardzo pożądane, żeby zobaczyła ją baronowa. Ja także pojadę z wami. Kwadrans później Müller siedział na koźle wioząc Marion i Liamę do Ortry. Przybywszy na miejsce oddał lejce stajennemu i cała trójka udała się do pokoju Marion. Pojawienie się Liamy w jej egzotycznym stroju nie zwróciło niczyjej uwagi, ponieważ pani doktorowa Bertrand użyczyła jej swojego długiego płaszcza przeciwdeszczowego i kapelusza. Ledwo przeszli próg, gdy służący zameldował, że pani baronowa oczekuje u siebie łaskawą panienkę. — Jestem zajęta — kazała przekazać Marion. Służący poszedł, ale zaraz powrócił z rozkazem natychmiastowego wypełnienia polecenia baronowej. — Proszę powiedzieć pani baronowej, że nie ma żadnego powodu, dla którego miałabym słuchać jej rozkazów! Proszę jej to dosłownie powtórzyć! Cała służba nienawidziła baronowej z powodu zarozumiałości i władczej natury. Posłaniec, aby zdenerwować tę pyszną kobietę, wypełnił polecenie aż nazbyt gorliwie i z wielką ochotą. Oburzona baronowa udała się natychmiast do pokoju Marion. Tego właśnie oczekiwali Müller i Marion. Poprosili Liamę, aby weszła do małego, bocznego pokoiku, z którego swego czasu obserwowali uprowadzenie pokojówki. — Co to ma znaczyć? — wpadła do pokoju baronowa. — Dlaczego nie przychodzisz? — Ponieważ nie mam czasu, jak kazałam ci to przekazać. — Masz słuchać moich rozkazów! — Kazałam ci przecież powiedzieć, że nie masz mi nic do rozkazywania! — Nawet nie chcę o tym słyszeć! To bezczelność… — Bądź ostrożniejsza zwracając się do mnie, inaczej będę musiała postarać się o usunięcie cię z zamku! — Co to za pomysły… ach, a któż to? Pan doktor! Myślałam, że pan nas opuścił? — Jak pani widzi, jestem z powrotem — odpowiedział spokojnie Müller. — Czego pan chce? — Niezbędnej znajomości form towarzyskich i uprzejmości wobec innych! — Ach! Czyżby zwracał się pan do mnie? — Jedynie do pani! — Co za bezczelność! Niech pan stąd odejdzie! Müller nawet nie drgnął. — Rozkazuję panu, niech pan odejdzie!
— A ja proszę pana najserdeczniej, żeby pan został, panie doktorze! — powiedziała Marion. — Zamierzam… — zaczęła zgryźliwie baronowa. — Nic nie zamierzasz! — przerwała jej ostro Marion. — Co masz mi do powiedzenia? — Nie będę mówić o tym w towarzystwie obcych, to oczywiste! — Tym lepiej dla mnie! Dziewczyna otworzyła szafę i wyjmowała rzeczy, które zamierzała zabrać ze sobą. — Dlaczego się pakujesz? — Ponieważ wyjeżdżam. — Dokąd? — Nic cię to nie obchodzi? — Bezczelność! Kto ci pozwolił? — Nie sądzę, żebym musiała mieć pozwolenie od kogokolwiek. — Więc jestem zmuszona do zdecydowanego wyegzekwowania moich praw. Nigdzie nie wyjedziesz bez mojego pozwolenia! Jestem twoją matką! — Ale bardzo podejrzanej konduity! — Czy chcesz doprowadzić do tego, abym musiała ci dowieść, że będziesz mi posłuszna? — Ciekawa jestem jak? — Zawołam służbę! — Nawet na twój rozkaz nie mogą mnie tknąć! — A więc poślę po policję. — Ostrzegam cię! Policja uwięzi raczej ciebie, jeśli tylko zażądam tego od nich. To wyraźnie zaniepokoiło baronową. — Co chcesz przez to powiedzieć? Marion chciała odpowiedzieć, ale Müller skinął na nią i odpowiedział: — Marion chciała tylko zaznaczyć, że jest wystarczająco dużo powodów, aby wziąć do więziennej przechowalni byłą panią tego zamku. Baronowa zbladła. — W jaki sposób pan do mnie mówi? — W sposób, do którego z pewnością jest przyzwyczajona córka pasterza, Adelina Berdy. — Pan oszalał! — Szaleństwo może być jedynie udziałem pani. To ono pozwoliło uczynić z pani baronową. Zbrodnia męża pani. Proszę sobie przypomnieć owo podwójne morderstwo związane z kasą wojenną. Baronowa drżała na całym ciele. — Nie rozumiem pana! — Niech pani pomyśli o tych dwóch, których mąż pani zatłukł, a także o tym, którego kapitan prawie zakłuł na śmierć, ale którego pani potem pielęgnowała, no i oczywiście o tym, którego trzymała pani w odosobnieniu, aby później wyjść za niego i stać się baronową. Mimo tego druzgocącego oskarżenia baronowa opanowała się raz jeszcze. — O czym ja tu z panem rozmawiam? Co mnie to wszystko obchodzi? Niech pan robi co się panu podoba! Ale teraz rozkazuję panu, aby pan stąd wyszedł! Jestem panią tego domu! — Pani? Bardzo się pani myli! — Tak? A któż inny? — spytała bezczelnie. — Pokażę pani prawdziwą władczynię Ortry. Otworzył drzwi do sąsiedniej komnaty. — Tutaj! Zna pani tę damę? Liama zdjęła pelerynę i kapelusz, i weszła spowita w swą starą, gęsto poplamioną, długą do ziemi szatę. Twarzy także nie ukryła pod kwefem, baronowa cofnęła się. Była śmiertelnie przerażona i wyciągnęła przed siebie ręce. Nie było wątpliwości: to była Liama.
— Allah il Allah, we Mohammed rasuhl Allah! — powiedziała Beduinka, kładąc dłonie na piersiach. Widać było, że z trudem dobiera francuskie słowa, których się kiedyś uczyła. — Znasz mnie przecież, ty fałszywa kobieto! To jest moje dziecko, to ja jestem tutaj władczynią! Podejdź tutaj, przyjacielu prześladowanych — zwróciła się do Richarda von Greifenklau — pokażę ci, kto jest tutaj od wydawania rozkazów! Wzięła córkę za rękę i poszła przodem, za nimi podążył Müller. Baronowa, słaniając się, poszła ich śladem, jak zahipnotyzowana. Pochód przeszedł przez jadalnię i komnaty baronowej. Baronowa nie odzywała się ani słowem. Koło pokoju szalonego barona Liama zatrzymała się. Cicho otworzyła drzwi i weszła do środka. Inni poszli je śladem. Chory spojrzał na niespodziewanych gości; omiótł obecnych spojrzeniem bez wyrazu i zatrzymał w końcu wzrok na córce Beni Aissy. — Liama! — krzyknął. Zerwał się na równe nogi i podbiegł do niej. Padł przed nią na kolana i objął za nogi. — Liama, Liama, ratuj mnie! — Przed kim? — spytała Beduinka. — Przed nimi! Obwinili mnie! To byłem ja; ale powiedz im, że to nie ja! Tobie uwierzą, ale mnie nie! — A gdzież oni są? — Wszędzie, wszędzie! Prześladują mnie na każdym kroku. Ratuj mnie! — A co miałeś zrobić? — Stać! — przerwała gwałtownie baronowa. — Mój mąż jest chory. Nie wolno go o nic pytać. Nikt nie może z nim rozmawiać. Chwyciła go za rękę, aby podnieść go z kolan. Ale on wczepił się z przestrachem w Liamę i krzyczał żałośnie: — Weźcie ją, weźcie tę żmiję! Liama nie pozwól jej zbliżać się do mnie! Broń mnie! — To szaleniec! — krzyknęła baronowa. — Nie wolno go dłużej drażnić. Obłąkany znajdował się w stanie wskazującym na to, że w obecnej chwili można by dowiedzieć się od niego wielu rzeczy, które do tej pory był skrzętnie skrywane. Dlatego Müller chwycił baronową za rękę. — Proszę odejść, madame! Jej oczy rozbłysły dziką nienawiścią. Zacisnęła dłonie i tupnęła z gniewu nogą. — Jeszcze jedno podobne słowo i każę pana wyrzucić! — krzyknęła z pogróżką w głosie. — Ba! — roześmiał się Müller. — Córki pasterzy nie mają takiej władzy, aby kazać mnie wyrzucić! Proszę wyjść! Wskazał na drzwi. — Dobrze, zadzwonię na służbę! Baronowa ruszyła w stronę dzwonka. — Tak, niech pani dzwoni! — powiedział spokojnie Müller. — Ale pierwszego służącego, który się tu pojawi poślę po policję! Jego głos zabrzmiał tak mocno i pewnie, że baronowa zatrzymała się. — Po policję! Po co? — Aby zatrzymano panią! — Z jakiego powodu? — Z powodu bigamii! — Ach! — Z powodu niezgodnego z prawem przetrzymywania Gebharda von Greifenknau! — Szatan! — Wiem wszystko. Jeżeli natychmiast pani stąd nie wyjdzie, ja będę tym, który zadzwoni na służbę! Popchnął ją w stronę drzwi i zamknął je za nią. Była tak zdumiona, że nawet jej do głowy nie przyszło by stawiać opór. Jej zniknięcie wyraźnie uspokoiło barona.
— Poszła, poszła! — krzyknął. — Bogu niech będą dzięki! — Proszę z nim porozmawiać — szepnął Müller do Liamy. Liama pochyliła się do klęczącego przed nią cały czas barona i położyła mu na głowie rękę. Sprawiło mu to widoczną ulgę. Uśmiechnął się do niej. — Tylko ty możesz mi pomóc, Liamo! Oni stoją wokół mnie, tutaj, tam, wszędzie. — Kto? — Niemiec, którego zatłukliśmy. — Gdzie? — W lesie. Z powodu tej kasy wojennej. — Jak się nazywał? — Greifenklau. — Gdzie jest teraz? — Nie żyje, nie żyje, nie żyje! — Naprawdę? — Tak. Ale jego duch ciągle się tu błąka. — Gdzie? — Pod ziemią. W „jądrze podziemnego świata”. W najgłębszych piwnicach zamku. — Widziałeś go? — Tak. — Kiedy? — Sam już nie wiem. Stary mi go pokazał. Ten mord bardzo ciążył mojej duszy i on chciał mnie uspokoić. Dlatego wmówił mi, że Greifenklau wcale nie zginął, lecz żyje. Nagle wskazał na coś ręką. Jego oczy znieruchomiały i z przerażeniem wpatrywały się w jeden punkt. — Kto tam stoi? — Hadżi Omanah. — Och, pobożny marabut? — Tak. — Znasz go? — Przecież sam sprawiłem mu pogrzeb. — Gdzie? — Na stosie w jego chacie. Tam stoi także jego syn. Grozi mi ręką. Zamiast głowy ma trupie czaszkę i wyszczerza do mnie zęby. Ratuj mnie! Widać było, że szaleniec potwornie się czegoś boi. Pot kapał mu z czoła. Był to jeden z tych strasznych stanów, z którymi kapitan zazwyczaj dawał sobie radę. — Widziałeś zatem także syna marabuta? — pytała dalej Liama. — Tak. — Gdzie? — Także na stosie. Przecież go zamordowałem! Müller stał za plecami Liamy i szepnął jej, o co jeszcze powinna się spytać. — Zamordowałeś? — badała go. — Ty sam? — Tak. — Nikogo nie było z tobą? — Tylko stary. Rozkazał mi zamordowanie go. — Dlaczego? — Abym mógł stać się baronem. — A więc nie byłeś baronem? — Nie, o nie! — A kim byłeś? — Byłem Henri Richemonte, kuzynem i wychowankiem kapitana.
— A kto był baronem? — Było ich dwóch. Wyraźnie było widać, że z trudem przypomina sobie wszystkie szczegóły. Musiano postępować bardzo ostrożnie, aby wyciągnąć z niego wszystko. — Dwóch? — pytała Liama. — Kto to był? — Ojciec i syn. — Który z nich był ojcem? — Marabut. Umierał kiedy przyszliśmy, a syna zabiłem ja, ponieważ miał te papiery. A potem pogrzebaliśmy ich w chacie. — Jakie papiery? — Papiery zamordowanego. Z ich pomocą mogłem udowodnić, że jestem młodym Saint– Marie i miałem powiedzieć, że mój ojciec nie żyje. Pomóż mi Liamo! Tam stoi jeszcze jeden i jeszcze jeden! — Kto? — Menalek, szejk Beni Aissy! Liama położyła rękę na sercu, gdy tylko padło imię jej ojca. — Czego chce od ciebie? — Żąda pociągnięcia do odpowiedzialności za jego śmierć. Oddaliśmy go w ręce Francuzów. Pozostałych także. — Jakich pozostałych? — Saadi. Musiał umrzeć, ponieważ chciałem mieć Liamę, jego żonę. Nazwałem się Mahmud Ben Ali, a stary był… Przerwał, zastanawiając się. — Kim on był? — On był Malekiem Omarem, hadżi. Był szpiegiem Franzuzów i Beduinów. Ale zdradził obie strony. Och, wyratuj mnie! Przebiegł go dreszcz i usiłował skryć się za plecami Liamy przed prześladującymi go duchami, wywołującymi w nim wyrzuty sumienia. — Uspokój się — powiedziała cicho, tak jak z pewnością robiła to kiedyś, aby uspokoić jego napady. — Saadi nie umarł. — Nie? Tam stoi przecież jego duch! — To złudzenie. Saadi żyje. Szaleniec uwierzył jej. — Ty to powiedziałaś, a ty nigdy nie kłamiesz. — Tak, masz rację… zniknął… i nie boli mnie już głowa. Podniósł się ciężko i zatoczył na wyściełane krzesło, gdzie zupełnie opadł z sił. Zebrani wyszli bez słowa. To, czego się teraz dowiedzieli znali już w większej mierze. Liama ze swej przeszłości, o której już opowiedziała swej córce, a Müller z informacji, które Marion uzyskała od Hassana i w zaufaniu powierzyła jemu. Ale parę rzeczy było nowych i z pewnością stanowiły materiał do najdziwniejszych i bardzo ważnych konkluzji.