Liza Marklund Miejsce w słońcu CZĘŚĆ I
PO NOWYM ROKU Nueva Andalucía, godzina 3.14 NOC BYŁA CZARNA JAK SMOŁA. Kątem oka widziała rosnące wzdłuż ulicy drzewa pomarańczowe, czarne cienie na obrzeżach pola widzenia. Z pojemnika na śmieci wystawały trzy zmierzwione kocie łebki, ostre światło reflektorów odbijało się od oczu kociąt, zamieniało je w duchy. Deszcz ustał, ale asfalt nadal był mokry i błyszczący, pochłaniał światło nielicznych latarni. Kobieta opuściła boczną szybę, wsłuchiwała się w tarcie opon o mokrą nawierzchnię, słyszała głośne cykanie świerszczy i szum
palmowych liści targanych przez wiatr. Wpadające przez okno podmuchy niosły chłodną wilgoć. Poza tym panowała niemal idealna cisza. Zahamowała i zatrzymała się przed skrzyżowaniem, zawahała się. Powinna skręcić w lewo tutaj czy dopiero na następnym skrzyżowaniu? Trzymała kurczowo kierownicę - w pozycji za dziesięć druga. Przypadkowa urbanistyka, zero planowania. Nie obowiązywały żadne zasady, nie było planu zabudowy, nie było więc również map. Nawet w Google Earth nie było planów powstających tu osiedli.
Tak, to musiało być tutaj. Rozpoznała złote zdobienia bramy wjazdowej po prawej strony ulicy. W ciemnościach wszystko wyglądało inaczej. Wrzuciła kierunkowskaz, żeby kierowca jadącej za nią ciężarówki wiedział, gdzie skręcić. Oba samochody jechały na krótkich światłach. Na takiej drodze samochód bez świateł zwracałby uwagę bardziej, niż gdyby jechał na długich. Skręciła, żeby ominąć dziurę w jezdni, sprawdziła w lusterku, czy kierowca ciężarówki poszedł za jej przykładem.
Skierowała światła na bramę: bogato zdobione kute żelazo, po obu stronach kamienne lwy. Odetchnęła z ulgą, odprężyła się i opuściła ramiona. Szybko wstukała kod. Bramofon zainstalowano na słupku, tuż obok kamiennego lwa, coś zaszumiało i brama zaczęła się otwierać. Uniosła głowę i spojrzała na nocne niebo. Po południu znad Afryki nadciągnęły chmury i przykryły grubą warstwą całe wybrzeże. Gdzieś nad nimi był księżyc. Zauważyła, że wiatr przybrał na sile, miała nadzieję, że skończą, zanim chmury się rozejdą.
Uliczki na terenie posesji miały - w przeciwieństwie do ulicy - idealnie gładką nawierzchnię. Jak parkiet do salsy, pomyślała. Wzdłuż zadbanych chodników z pomalowanymi na biało krawężnikami ciągnął się żywopłot. Minęła trzy alejki, skręciła w prawo i zaczęła zjeżdżać z łagodnego zbocza. Willa stała po lewej stronie. Tarasy wychodziły na południe, obok był basen. Minęła dom, zaparkowała przy chodniku, niedaleko sąsiedniej, niezabudowanej jeszcze działki, i czekała cierpliwie, aż zobaczy w lusterku ciężarówkę. Sięgnęła po teczkę, wysiadła, zamknęła
samochód. Podeszła do ciężarówki i wsiadła do kabiny. Siedzący w niej mężczyźni byli skupieni, pocili się. Włożyła lateksowe rękawiczki, wyjęła strzykawki. - Pochyl się - zwróciła się do jednego z nich. Mężczyzna jęknął cicho, ale wykonał polecenie. Jego gruby brzuch ledwie się mieścił pod deską rozdzielczą. Nie zadała sobie trudu, żeby
zdezynfekować pośladek, szybko zrobiła zastrzyk. Wbiła w mięsień niemal całą igłę. - Gotowe - powiedziała. Wyciągnęła igłę, zaczęła zbierać swoje rzeczy. Przesunęła się, żeby tęgi mężczyzna mógł wysiąść, a potem usiadła obok kierowcy. - To ma być skuteczniejsze niż maska gazowa? - spytał kierowca. Lekko zalękniony patrzył na strzykawkę w jej ręku. Mówił dość dobrze po hiszpańsku, ale przecież rumuński jest językiem romańskim.
- Sobie też zrobię - zapewniła go. Mężczyzna odpiął pasek, położył ręce na kierownicy i pochylił się do przodu, żeby mogła dosięgnąć jego pośladka. - Piecze - pożalił się. - Zachowujesz się jak dzieciak. Na koniec podciągnęła sukienkę i wbiła igłę we własne udo. - Potrzebny ci tylko sejf? - upewnił się mężczyzna, zanim otworzył drzwi i wysiadł. Kobieta się roześmiała. Pochyliła się nad teczką, wyjęła dwie litrowe butelki
piwa San Miguel i postawiła je między siedzeniami. - Tylko sejf - powtórzyła. - Reszta jest wasza. Bierzcie, co chcecie. Kierowca spojrzał na butelki i roześmiał się. Tęgi mężczyzna zdążył już wyjąć narzędzia i pojemniki i położyć je przy drzwiach. - Na pewno po tym odlecą? - powtórzył, nie do końca przekonany. Przyglądał się uważnie pojemnikom. Wyglądały inaczej niż te, z którymi zwykle miał do czynienia.
Kobieta spojrzała na dom. Zza chmur wyglądał księżyc, była pełnia. Muszą się pospieszyć. Skupiła się, wstukała kod, na panelu alarmu zapaliło się zielone światełko, furtka się otworzyła. - Na pewno. To mogę ci zagwarantować. Księżniczka na zamku wśród chmur Światło było białe, wypełniało wszystkie pokoje. Jego promienie pełzały między żyrandolami, frędzlami firan i łbami jeleni, słyszała, jak szepczą i chichoczą pod sufitem, pod belkami. Tak łatwo tu oddychać. Powietrze było tak jasne i czyste, że chwilami miała
wrażenie, że sama zmienia się w piórko, w małe, lekkie niebieskie piórko, tańczące razem z białym światłem na promieniach słońca i gobelinach ze scenami polowań. Mówiłam ci, żebyś była cicho, prawda?Bardzo cicho, bo Führerowi nie wolno przeszkadzać. Tam, na zamku wśród chmur, wszyscy ludzie mówili cicho i z szacunkiem. Podłogi i kamienne schody wyłożone były grubymi dywanami, które pochłaniały ich szepty, chowały je w bezpiecznych miejscach. Najbardziej lubiła die Halle, salę wielką jak morze, z oknem wychodzącym na chmury i ośnieżoną górę w głębi. Czasem tańczyła w die Halle, oczywiście cicho i na bosaka, przed posągami, wiszącymi na
ścianach obrazami i lalkami w roli zachwyconej publiczności. Jej sukienka z cienkiego materiału trzepotała i unosiła się przy każdym ruchu, jakby była żywa. A ona podskakiwała i wirowała w powietrzu, i wszystko w niej wołało radośnie, że przecież jest Księżniczką. Księżniczką na zamku wśród chmur. Tańczyła dla koni i martwych jeleni, i wszystkich tych pięknych zdobień na suficie. Nanna oczywiście zawsze próbowała ją powstrzymać, ale ona nic sobie z tego nie robiła. Nanna była tylko brudną Landwirtmädchen. Nie miała prawa jej mówić, co ma
robić, bo przecież ona była Księżniczką na zamku wśród chmur. Kiedyś, kiedy tańczyła, wpadła prosto na Führera. Nanna uciekła i rozpłakała się. Głupia krowa. W die Halle mogła tańczyć sama, a Führer wcale się nie pogniewał, naprawdę, nic a nic. Złapał ją swoim długimi rękami, schylił się i położył dłonie na jej ramionach. Miał niebieskie oczy, lekko zaczerwienione w kącikach, ale Księżniczka nie patrzyła mu w oczy, tylko zachwycona wpatrywała się w jeden długi włos wystający mu z nosa. Wiedziała, że robi źle. Mama na pewno będzie się
gniewać!A wszystkiemu winna była Nanna!- Prawdziwa z ciebie Aryjka powiedział Führer. Dotknął jej jasnych loków, a ona poczuła bijącą od niego moc. Było dokładnie tak, jak opowiadali rodzice.- Czy teraz jestem już błogosławiona? spytała. Puścił ją i poszedł do części mieszkalnej, za nim, merdając ogonem, szła Blondie. Wtedy widziała go po raz ostatni. Oczywiście nie mieszkała na zamku wśród chmur cały czas. Kiedy byli w Obersalzbergu, zazwyczaj zatrzymywali się w Hotel Zum Türken, razem z rodzinami innych oficerów.
U Turka, jak mawiała mama. „Dlaczego mamy się gnieździć u Turka, skoro Goebbels może mieszkać na górze, w Berghofie?”.Mama często wspominała mieszkanie przy Friedrichstrasse. Zostało zbombardowane przez tych verdammten Verbündeten, tych przeklętych aliantów. Na szczęście niektórzy z nas zachowali jeszcze zdolność racjonalnego myślenia, mawiała, patrząc surowo na tatę. Tata nie chciał się ewakuować. Uważał, że zawiódłby Führera, jakby w niego nie wierzył. Ale mama nie dała za wygraną, postawiła na swoim. Opróżniła mieszkanie i dopilnowała, żeby cały ich dobytek przewieziono pociągiem do Adlerhorst. Kiedy zaczęli się zbliżać
Rosjanie, zamówiła w kwaterze partii samochód i wysłała Księżniczkę z Nanną i trzema walizkami, w których były wszystkie jej piękne lalki i sukienki, na Harvestehuder Weg. Księżniczka nie chciała wyjeżdżać. Chciała zostać w Adlerhorst, chciała pojechać do Zamku.Ale mama powiesiła jej na szyi kartkę i niewiele mówiąc, czerwona na twarzy, pocałowała ją. Księżniczka natychmiast wytarła policzek. Drzwi zamknęły się z hukiem. Nigdy nie dotarli na Harvestehuder Weg. Zostali zatrzymani pod miastem, którego nazwy nie znała.
Żołnierze zabrali jej bagaże, Nannę zaciągnęli do lasu, a kierowcy strzelili w głowę, krew poplamiła płaszczyk Księ n ż iczki. Kiedy dotar a ł do Gudagården, mia ał ze sob ą tylko pa ł szczyk, sukienk ę i lalk ę Ann .
ę Bo na kartce, któr ą mia ał na szyi, był adres cioci Helgi i wujka Gunnara. Gudagården, Sörmland, Schweden. I tam wa łn ś ie odesłano Księżniczkę, kiedy nie było już nikogo, kto mógłby się nią zaopiekować. Sama tego nie pamiętam, ale tak mi to przedstawiono. Opowiadano mi, jak wujek Gunnar położył eleganckie ubranka i lalkę na podwórzu, polał naftą i spalił. Ludzie z
okolicy opowiadali o tym jeszcze wiele lat. Grzesznik ma się smażyć w piekle, miał wtedy powiedzieć. I zapewne tak było. Telegraficzna Agencja Informacyjna TT, godzina 09.13 PILNE Prokurator generalna żąda uniewinnienia skazanego za potrójne morderstwo SZTOKHOLM (TT) Prokurator generalna Lilian Bergqvist wniesie w poniedziałek o uniewinnienie finansisty Filipa Anderssona, znanego jako zabójca z siekierą.
Filip Andersson został skazany na dożywocie za potrójne morderstwo na Södermalm w Sztokholmie. Podczas procesu cały czas utrzymywał, że jest niewinny. - W grudniu ubiegłego roku, kiedy prawdziwy morderca został zabity, Filip Andersson mógł nareszcie wyznać prawdę - mówi jego adwokat Sven Göran Olin. - Morderstwa popełniła jego siostra, Yvonne Nordin. Ponad cztery lata temu Filip Andersson został skazany przez sądy dwóch instancji na najwyższą możliwą karę za potrójne morderstwo, groźby, szantaż oraz zbezczeszczenie zwłok. Wszystkie
trzy ofiary, dwóch mężczyzn i kobieta, zostały okaleczone. Dowody winy Filipa Anderssona od początku były słabe. Proces był poszlakowy. Filip Andersson został skazany między innymi na podstawie śladów DNA jednej z ofiar na nogawce swoich spodni i odcisków palców na klamce. I za dług, którego nie zdążył spłacić. Do wniosku prokurator Lilian Bergqvist dołączony zostanie opis materiału dowodowego, na który prokuratura zamierza się powołać. (cdn.)
© TT lub autor artykułu Poniedziałek, 3 stycznia SZKLANE DRZWI DZIUPLI REDAKTORA NACZELNEGO były odsunięte. Annika Bengtzon wetknęła głowę do środka i zapukała w drewnianą framugę. Anders Schyman stał odwrócony do niej plecami, próbował zaprowadzić porządek w rozrzuconych na biurku i na podłodze papierach. Usłyszał pukanie, odwrócił się i zobaczył ją. - Zamknij za sobą drzwi i siadaj powiedział, wskazując jej fotel dla gości. Okrążył biurko, opadł na krzesło po
drugiej stronie. Zatrzeszczało złowieszczo. Annika zasunęła drzwi. Zerknęła podejrzliwie na stosy papierów na podłodze, kątem oka zauważyła rysunek. Wyglądał jak plan redakcji. - Tylko nie mów, że znów czeka nas reorganizacja - powiedziała, siadając. - Mam do ciebie jedno pytanie. Chciałbym wiedzieć, jak widzisz swoją przyszłość w redakcji. Annika uniosła głowę, ich spojrzenia się skrzyżowały.
- A o co chodzi? - Spytam wprost: chcesz zostać szefem redakcji? Annika poczuła, że ma ściśnięte gardło. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknęła. Spuściła głowę, spojrzała na swoje leżące na kolanach ręce. - Byłabyś odpowiedzialna za wszystkie audycje informacyjne. Pracowałabyś pięć dni, a kolejne pięć miała wolne. Współpracowałabyś z redakcją sportową i działem rozrywki, no i oczywiście publicystyki - ciągnął
Schyman. - Podejmowałabyś ostateczne decyzje dotyczące materiałów na pierwszą stronę i konsultowała pozostałe z szefami innych działów. Z wydaniem internetowym nie miałabyś nic wspólnego. Uczestniczyłabyś w zebraniach kierownictwa działów i miałabyś wpływ na budżet redakcji i na promocję. Chciałbym, żebyś zaczęła od zaraz. Annika odchrząknęła. Chciała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle. Szef redakcji to ważne i odpowiedzialne stanowisko, druga osoba po Bogu.
Podlegałaby bezpośrednio redaktorowi naczelnemu, sprawowała pieczę nad wszystkimi działami. Wydawałaby polecenia kierownikom redakcji informacyjnej, rozrywki i sportu i różnym innym ważniakom, którzy przywykli się tu szarogęsić. - Muszę przeprowadzić reorganizację. Annika nie odpowiadała, Schyman przerwał ciszę. - Chcę pracować z ludźmi, na których będę mógł polegać. Annika nadal wpatrywała się w swoje dłonie. Jego głos docierał do niej gdzieś z góry.
Miała wrażenie, że słowa odbijają się od ścian i trafiają ją w kark. - Jesteś zainteresowana? - Nie. - Podwoję ci pensję. Annika podniosła głowę. - Wiem, jak to jest, kiedy się ma pieniądze. To wcale nie jest takie fajne, jak by się mogło wydawać. Schyman wstał, podszedł do szklanych drzwi. Jego pokój był tak mały, że łydkami niemal otarł się o kolana Anniki.
- Rok temu o tej porze groziła nam likwidacja. Wiedziałaś o tym? Spojrzał przez ramię, żeby zobaczyć, jak zareaguje. Annika zachowała kamienną twarz. Siedziała i obracała na palcu odziedziczony po babci pierścionek ze szmaragdem. Blizna na palcu nadal była czerwona i brzydka, szczególnie kiedy było zimno. - Udało nam się odbić od dna powiedział Schyman, przyglądając się redakcji po drugiej stronie szklanej ściany. - Zagrożenie minęło, wygląda na to, że wszystko jest na dobrej drodze, ale nie
potrafię powiedzieć, jak długo tu jeszcze zostanę. Odwrócił się i spojrzał na nią. Ominęła go wzrokiem, spojrzała na redakcję. - Nie chcę twojego stanowiska powiedziała. - Nie proponuję ci swojego stanowiska, tylko stanowisko szefa redakcji. - A Berit? Na pewno by sobie poradziła. - Dlaczego sądzisz, że miałaby ochotę? - No to Jansson. Albo Gwóźdź. Schyman usiadł na biurku i westchnął.
- Chętnych nie brakuje, ale ja chcę kogoś zaufanego. Roześmiała się mimo woli. - I dlatego zwracasz się do mnie? To wiele mówi o zasadach awansowania obowiązujących w redakcji. - Alternatywą jest praca według grafiku. Będziesz siedzieć w redakcji, wydzwaniać do ludzi i robić to, co ci każe szef wiadomości. Nagle Annika poczuła, że fotel, na którym siedzi, jest strasznie niewygodny. Przesunęła się trochę.
- Nie powinieneś uzgodnić tego ze związkami? Prawo do współdecydowania i tak dalej...? - Związki to żaden problem. Wierz mi. - W moim przypadku grafik nie jest chyba najlepszym pomysłem. Dobrze wiesz, że najlepiej pracuję, kiedy mam trochę swobody. Pochylił się nad nią, miała przed oczami jego kolana. - Annika - zaczął. - Jesienią przeprowadziliśmy duże cięcia. Nie stać nas na samodzielnych reporterów. Patrik będzie twoim szefem.
- Żartujesz - powiedziała, podnosząc wzrok. Schyman skrzyżował ręce. - Zastanawiałem się nad tym. Jeśli przyjmiesz moją propozycję, będziesz jego przełożoną. Jeśli zdecydujesz się na grafik, będziesz mu podlegać. - Ja go zatrudniłam - przerwała mu Annika. - Nie może być moim szefem. Poza tym jeśli chodzi o zdolność oceny sytuacji, to akurat Patrik... - Tym zajmą się ci na górze. Na poziomie redakcji potrzebuję jego zapału. Szukam kogoś, kto to wszystko pchnie do przodu.
Annika wyciągnęła szyję, spojrzała w stronę zdziesiątkowanej redakcji kryminalnej i Patrika. Siedział z głową w monitorze, łokcie sterczały mu na boki, pisał coś w skupieniu. Przypomniała sobie, jak w dniu, kiedy ustąpił minister gospodarki, udało mu się - jako jedynemu - zdobyć wypowiedź premiera. Biegł przez całe centrum Sztokholmu za samochodem ochrony, żeby w końcu usłyszeć: „Czyś ty oszalał, kretynie?”. Wrócił do redakcji i przedstawił to jako swoje zwycięstwo. - No cóż, jeśli szukasz entuzjazmu, to Patrik rzeczywiście będzie dobrym
wyborem. - Pracujesz w dzień, od poniedziałku do piątku - odpowiedział Schyman, podnosząc się. - Żadnych nadgodzin, żadnych dodatków. Ponieważ zlikwidowaliśmy redakcje lokalne, musisz się liczyć z tym, że w każdej chwili możesz zostać wysłana praktycznie wszędzie, nie tylko w kraju, ale również za granicą. Przejmiesz serię artykułów o Wybrzeżu Kokainowym, temat Patrika. Pewnie zaraz do ciebie podejdzie i wszystko ci przekaże. - Co takiego? Myślałam, że ta seria to tylko alibi, żeby mógł miło spędzić wakacje.
- No to się myliłaś. To ma być coś wyjątkowego, pomysł wyszedł od szefostwa. Nawiązaliśmy współpracę z policją i Ministerstwem Sprawiedliwości, żeby sobie zapewnić dostęp do potrzebnych informacji. To duża rzecz. - Co się stanie ze stołem reporterów dziennych? - spytała Annika, zerkając na swoje miejsce pracy, na komputer, na rozrzucone na blacie papiery, na torbę i kurtkę. - Zamienimy go na dział newsów. Miejsce redakcji kryminalnej zajmie dział
publicystyki - powiedział Schyman, wskazując na szkic. Annika wstała i nie oglądając się za siebie, opuściła szklaną klatkę. Było jej obojętne, na jakim krześle siedzi i jakie artykuły pisze. Niedawno rzucił ją mąż. Dzielili się opieką nad dziećmi. Jej dom spłonął, nie mogła odzyskać pieniędzy z ubezpieczenia. Mieszkała w trzypokojowym mieszkaniu przy Agnegatan, które załatwił jej komisarz Q, z zasobów policji. Nie wiedziała do końca, na jakich warunkach tam mieszka. Bała się, że nagle ktoś uzna, że nie ma do niego prawa, i zażąda, żeby się
wyprowadziła. Szybko zebrała rzeczy i zaniosła je na niewielki stół działu wiadomości. Z trudem znalazła miejsce na laptop. Torbę, kurtkę i notatki położyła obok, na podłodze. Usiadła, ustawiła krzesło na odpowiedniej wysokości, włączyła komputer i zaczęła pisać mejl do Q: „Wprowadziłam się, ale nadal nie mam umowy. Do twojej wiadomości: mam zamiar sprawdzić, jak doszło do wydania Koteczka”. To powinno mu dać do myślenia. Wysłała mejl i sięgnęła po słuchawkę. Wybrała numer Ministerstwa
Sprawiedliwości, poprosiła o połączenie z sekretarzem prasowym ministra. Okazała się nim kobieta. Odebrała komórkę wyraźnie zdenerwowana, w tle słychać było zawodzenie wiatru. Annika przedstawiła się, powiedziała, skąd dzwoni. - Chciałam prosić ministra o komentarz w sprawie wydania pewnej Amerykanki, płatnej morderczyni, zwanej Kociątkiem. - Słucham? - Wiem, że została wydana Stanom w
zamian za Viktora Gabrielssona, skazanego za zamordowanie policjanta. Wiem też, że Gabrielsson odbywał karę w więzieniu w New Jersey, nie wiem natomiast, jak i dlaczego doszło do wymiany. - Minister nie komentuje spraw mających związek z bezpieczeństwem kraju odpowiedziała pani sekretarz. Starała się, żeby to zabrzmiało neutralnie. - Kto tu mówi o bezpieczeństwie kraju? Chcę tylko wiedzieć, co zrobiliście z
Kociątkiem. - Mogę do pani zadzwonić później? Annika podała jej numer swojej komórki i bezpośredni numer do redakcji, udając, że wierzy, że zadzwoni. Tak, oczywiście, do widzenia. Odłożyła słuchawkę, a potem wybrała numer Berit Hamrin. Przyjaciółka odebrała natychmiast. - Ty też zostałaś zdegradowana? spytała Annika. - Podlegam bezpośrednio Patrikowi potwierdziła Berit. W tle słychać było szum samochodów.
- Gdzie jesteś? - Właśnie wjechałam na E18. Annika zobaczyła zbliżającego się Patrika, szedł z jakimiś papierami w ręku. Przysunęła słuchawkę bliżej ust. - Szef nadchodzi - powiedziała cicho. Może być ciekawie. Odłożyła słuchawkę w chwili, kiedy Patrik usiadł na biurku. Szybko odsunęła na bok laptop. - Ale się będzie działo - powiedział
świeżo upieczony szef redakcji wiadomości, przeglądając kartki, które trzymał w ręku. - Mamy pożar w mieszkaniu w Hallunda, morderstwo na hiszpańskim Wybrzeżu Słońca i wypadek autokaru w Danii. Zacznij od autokaru, sprawdź, czy wśród ofiar są Szwedzi. Może na przykład jakaś szwedzka klasa szkolna wracała z wycieczki do Tivoli. - Prokurator generalna Lilian Bergqvist wniosła o uniewinnienie Filipa Anderssona powiedziała Annika, włączając stojący tuż obok, przy udzie Patrika, laptop. - Staroć - orzekł Patrik. - Wiedzieliśmy
o tym od chwili, kiedy odkryliśmy, że mordercą, a raczej morderczynią była jego siostrunia. Berit coś napisze. Kiedy to ja odkryłam, kto naprawdę ich zamordował, pomyślała Annika, ale nic nie powiedziała. - Morderstwo w Hiszpanii. Okropna sprawa - powiedział Patrik, podając jej kolejną kartkę. - Zagazowano całą rodzinę, łącznie z psem. Może uda ci się coś z tego wycisnąć. Spróbuj zdobyć jakieś zdjęcia, dowiedz się, jak się wabił pies. Szwedzi kochają czytać o Hiszpanii. To chyba najpopularniejszy cel naszych podróży.
- Nie mamy tam nikogo? - spytała Annika. Miała wrażenie, że widziała jakąś korespondencję z Hiszpanii ze zdjęciem autora. Opalony facet o niezbyt mądrym uśmiechu. - Przyjechał do domu na Boże Narodzenie. Pożar w Hallunda nie wydaje się szczególnie ciekawy, ale może trzeba było ewakuować mieszkańców i może się okazało, że ciocia Hedvig ma problem z wózkiem inwalidzkim czy coś w tym stylu. - Rozumiem - skwitowała Annika.
Coś w tym stylu, Boże drogi! pomyślała. Chłopak szybko się uczy. - Jest kilka rzeczy, które chciałabym sprawdzić - powiedziała głośno. Starała się być spokojna i opanowana. Dowiedziałam się, że rząd jest zamieszany w pewną dziwną wymianę. O drugiej mam spotkanie z kimś, kto być może zgodzi się udzielić mi wywiadu... Ale Patrik już był w drodze do kolejnego działu. Annika patrzyła za nim. Tłumaczyła sobie, że nie ma sensu się denerwować. Jeśli uznał, że nie warto słuchać podwładnych, to jego problem.
Poprawiła się na krześle i zaczęła się rozglądać. Właściwie była sama. Kiedy o ósmej rano zadzwonił Schyman, pomyślała, że pewnie znów będzie próbował ją namawiać, żeby się zgodziła pokierować którymś z działów. Wiedziała, że sprawa jest pilna. Ostatnio proponował jej dział wiadomości. Kiedyś przez jakiś czas kierowała redakcją kryminalną, ale jeszcze nigdy nie było mowy o stanowisku szefa całej redakcji. No cóż. Westchnęła. Tryb, w jakim
miałaby pracować, pięć dni w redakcji, pięć dni wolnego, oznaczał, że i tak musiałaby dzielić z kimś etat. Pewnie ze Sjölanderem. Odpowiadałaby nie tylko za błędy, nieuniknione przy takim tempie pracy, ale musiałaby też uczestniczyć w niekończących się zebraniach dotyczących budżetu, promocji i polityki kadrowej. To już wolę pożar w Hallunda, pomyślała i wybrała numer alarmowy. Niedopałek papierosa, poinformował ją strażak. Jedna ofiara, rencista. Pożar ugaszono, szkody niewielkie, ewakuacja nie była konieczna.
- Kim jest ofiara? - spytała jeszcze. Słyszała, jak po drugiej stronie słuchawki szeleszczą papiery. - Mieszkanie należało do... gdzieś to miałem... Do niejakiego Jonssona. Na pewno nikt znany. Nikt znany, nie ma newsa. Rozłączyli się. Wypadek autokaru. Rzeczywiście poszkodowane były g ów ł nie dzieci, m o ł dzie o
ż wa dru y ż na bandy wraca ał z Ålborga, z zawodów. Na oblodzonej drodze gdzie ś na Jutlandii autokar wpadł w po l ś izg i przewrócił się na bok. Dzieci musiały wychodzić przez okno kierowcy. Wysłała mejl do działu motoryzacyjnego. Niech się temu przyjrzą. Może na przykład są zdjęcia przerażonych dzieci?
Uznała, że nic więcej nie da się z tej historii wycisnąć. Morderstwo w Hiszpanii okazało się większym wyzwaniem. Na kartce, którą dostała od Patrika, były właściwie tylko informacje przekazane przez Agencję Informacyjną TT. Kilka zdań. Rodzina z dwojgiem dzieci i pies. Znaleziono ich martwych, policja podejrzewa włamanie z użyciem gazu. Postanowiła poszukać w internecie. Z hiszpańskich gazet znała tylko „El País”. Weszła na ich stronę. España es el país europeo con más atropellos mortales de
peatones. Zmrużyła oczy, patrzyła w ekran. Tyle powinna zrozumieć. W liceum dwa lata uczyła się hiszpańskiego. Niewiele, ale wystarczająco, żeby sobie poradzić z prostym tekstem. „Hiszpania to kraj, w którym ginie najwięcej pieszych”. Jeśli dobrze zrozumiała. Sześćset osiemdziesiąt ofiar w ubiegłym roku. Szukała dalej. Familia muerto Costa del Sol, tak chyba powinien brzmieć tytuł.
Pomyślała, że „El País” to dziennik o zasięgu ogólnokrajowym. Pewnie skupiają się przede wszystkim na tym, co się dzieje w Madrycie. Może w ogóle się nie interesują tym, co się dzieje na południu, gdzieś przy granicy z Afryką. Chociaż jeśli zamordowano całą rodzinę? Coś takiego powinni odnotować, przynajmniej w wydaniu internetowym. Poszła do automatu po kawę. Gorący kubek parzył jej palce. Szczególnie palec wskazujący lewej ręki był bardzo wrażliwy, od czasu kiedy została zraniona nożem...
Usiadła przed monitorem i zaczęła się zastanawiać. Włamanie z użyciem gazu? Takie rzeczy naprawdę się zdarzają? Sprawdziła w Google, jeden wynik. Może zaszło nieporozumienie? Może to błąd w tłumaczeniu? Może TT coś źle podała? Podmuchała w kawę, ostrożnie wypiła łyk. Nie sądziła, że to możliwe, ale kawa naprawdę smakowała jeszcze gorzej niż wczoraj. Wróciła do Google. Tym razem wpisała: napad z użyciem gazu paraliżującego.
Wyników było więcej: „kierowca uśpiony gazem podczas włamania”. Zdarzenie miało miejsce w Szwecji, informację podano trzynastego grudnia, w dniu świętej Łucji, w 2004 roku. W nocy na stacji benzynowej Shell, na drodze krajowej numer 40, na zachód od Jönköpingu, skradziono transport telewizorów plazmowych. Ani kierowca, ani jego pies, który spał z panem w kabinie, nic nie zauważyli. Rano kierowca skarżył się jedynie na silny ból głowy i złe samopoczucie. Policja podejrzewa, że złodzieje uśpili go gazem. Pobrano mu krew do analizy. No proszę, pomyślała. Szukała dalej.
„Złodzieje odurzyli psa gazem - znaczny wzrost liczby włamań do domów w okolicach Sztokholmu”. Artykuł sprzed tygodnia. Weszła w redakcyjne archiwum i szukała dalej. „Złodzieje uśpili turystów gazem. Duże stężenie heksanu może być niebezpieczne”. „Znany reżyser odurzony gazem”. Szwedzki reżyser opowiadał o przykrym zdarzeniu na hiszpańskiej Riwierze. Kiedy on i jego dziewczyna obudzili się rano, stwierdzili, że drzwi ich mieszkania są otwarte, a mieszkanie jest
puste. - Więc znów jesteśmy szeregowymi wyrobnikami - usłyszała głos Berit, która właśnie do niej podeszła i postawiła torbę na stole. - Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku i tak dalej - powiedziała Annika. - Co u ciebie? - spytała przyjaciółka, przewieszając palto przez oparcie krzesła. Annika położyła ręce na klawiaturze. - Dziękuję. W zasadzie dobrze, ale mam nadzieję, że ten rok będzie lepszy niż poprzedni. Nic innego nie jest chyba
możliwe... Berit położyła laptop na biurku. - Zostałyśmy tylko my? Wszystkich zracjonalizowano? Annika się rozejrzała. Nieco dalej, przy dziale sportowym, stał Patrik i wyraźnie podekscytowany rozmawiał przez komórkę. Tam, gdzie kiedyś był dział rozrywki, siedzieli jacyś ludzie z wydania internetowego, zajęci pisaniem materiałów do cyberprzestrzeni. Obok stał jeden z redaktorów dodatku niedzielnego i nerwowo przestępował z
nogi na nogę. Tore, redakcyjny portier, uosobienie wszelkiego nieszczęścia, rozwieszał ogłoszenia na tablicy informacyjnej. - Wojna na rynku prasowym to taka sama wojna jak każda inna - stwierdziła Annika. Redukuje się piechotę, stawia na technikę i pomysłowe bomby. Kiedy Schyman z tobą rozmawiał? - W piątek - powiedziała Berit. - Da się wypić? - spytała, wskazując głową na kubek Anniki. - Odpowiedź brzmi: nie. Do mnie zadzwonił dzisiaj rano.
Chciał cię włączyć do kierownictwa? - Zaproponował mi kierowanie działem wiadomości. Odmówiłam. Annika spojrzała na monitor. Jej Schyman zaproponował wyższe stanowisko. - Szukam czegoś na temat pewnego morderstwa w Hiszpanii. Włamanie z użyciem gazu, nie żyje cała rodzina. Berit włączyła laptop, wstała i ruszyła w stronę automatu z kawą. - Rickard Marmén. Zadzwoń do niego -
rzuciła przez ramię. - Nie mam jego numeru, ale wiem, że jeśli na hiszpańskim Wybrzeżu Słońca dzieje się cokolwiek godnego uwagi, to on na pewno jest na bieżąco. Annika podniosła słuchawkę i wybrała numer międzynarodowego biura numerów. Zajęte. Wróciła do Google, zastanowiła się i wpisała: buscar numero telefono españa. Tak to się pisze? Wyszukaj numer telefonu w Hiszpanii? Na ekranie pojawił się napis: Paginas Blancas. Białe strony.
Bingo! Po chwili pokazał się formularz. Wpisała: prowincja Malaga, imię: Rickard, nazwisko: Marmén, najechała myszą na encontrar. No proszę! Mieszkał w Marbelli przy Avenida Ricardo Soriano, miał zarówno telefon stacjonarny, jak i komórkę. Po drugiej stronie stołu usiadła Berit z kubkiem parującej kawy. - Co to za jeden ten Rickard? - spytała Annika, sięgając po słuchawkę.
- Dawny znajomy mojego szwagra. Mieszka tam od dwudziestu lat. Próbował już chyba wszystkiego, zawsze z takim samym niepowodzeniem. Wynajmował leżaki, hodował konie, prowadził knajpę, był udziałowcem w firmie, która sprzedawała drewniane domy. - Na hiszpańskim wybrzeżu? - spytała Annika z niedowierzaniem. - Mówiłam, że nie były to trafione pomysły. - Jaki jest kierunkowy do Hiszpanii? - Trzydzieści cztery - powiedziała Berit.
Wypiła łyk kawy, skrzywiła się. Annika postanowiła zadzwonić najpierw na stacjonarny. Po pięciu sygnałach odezwał się elektroniczny głos. Powiedział coś niezrozumiałego po hiszpańsku. Rozłączyła się, wstukała numer komórki. Po dwóch sekundach usłyszała męski głos: - Si dígame! - Rickard Marmén? - Hablando! - Nazywam się Annika Bengtzon,
dzwonię ze sztokholmskiej redakcji „Kvällspressen”. Pan jest Rickard Marmén... A właśnie, mówi pan po szwedzku? - Oczywiście, skarbie. W czym mogę pomóc? - odezwał się z wyraźnym göteborskim akcentem. - Dzwonię do pana, bo podobno wie pan o wszystkim, co się dzieje na hiszpańskim Wybrzeżu Słońca powiedziała Annika, zerkając na Berit. Słyszał pan może o włamaniu z użyciem gazu? - Włamanie z użyciem gazu? Skarbie, my tu mamy tylko takie włamania. W Neuva
Andalucía nie ma już chyba domu, który by nie był wyposażony w czujnik gazu! Coś jeszcze chciałabyś wiedzieć? W tle słychać było szum, jakby stał przy autostradzie. - No dobrze. - Annika była nieco zbita z tropu. - Na czym dokładnie to polega? - Złodzieje wpuszczają do domu gaz usypiający, przez okno albo przez szyb wentylacyjny. Mieszkańcy śpią sobie spokojnie, a dranie przeszukują chałupę. Mają czas, więc zdarza się, że przyrządzą sobie kolację, wypiją butelkę wina. - I twierdzi pan, że to obecnie
najpopularniejszy sposób? - To prawdziwa epidemia. Wszystko zaczęło się jakieś pięć, sześć lat temu, chociaż wcześniej też się to zdarzało. - Skąd to się bierze? - Pieniądze kuszą, złotko. W domach w okolicach Puerto Banús pod materacami leżą grube zwitki banknotów. Poza tym sporo tu elementu przestępczego i biedaków, którzy za parę groszy gotowi są zrobić wszystko. Jesienią zatrzymano grupę Rumunów, którzy wyczyścili chyba z setkę wilii na wybrzeżu, od Gibraltaru aż po Nerja... - Agencja Informacyjna podała, że w
wyniku zatrucia gazem zmarła cała rodzina. Wie pan coś o tym? - Kiedy? Dzisiaj w nocy? Gdzie? - Nie wiem - powiedziała Annika. Podobno czteroosobowa rodzina. I pies. Rickard Marmén milczał. Gdyby nie dochodzący ze słuchawki szum autostrady, Annika uznałaby, że się rozłączył. - Wie coś? - dopytywała się Berit. Annika pokręciła głową. - Zatruli się gazem podczas włamania, mówisz? - powtórzył Marmén. - Mogę
za chwilę oddzwonić? Annika odniosła wrażenie, że natężenie hałasu w słuchawce się zmieniło. Podała Marménowi bezpośredni numer do redakcji i numer swojej komórki. - Co o tym myślisz? - zwróciła się do Berit. Przyjaciółka ugryzła jabłko, z kawy najwyraźniej zrezygnowała. - O przestępczości na południowym wybrzeżu Hiszpanii czy o reorganizacji redakcji? - O reorganizacji redakcji.
Berit włożyła okulary, których używała do pracy przy komputerze, i spojrzała na monitor. - No cóż, trzeba spróbować znaleźć jakieś plusy. Jeśli odpowiedzialność za to, co robię, spoczywa na kimś innym, to będę miała więcej czasu, żeby się zająć tym, co mnie naprawdę interesuje. - Na przykład czym? Zamierzasz napisać kolejną serię artykułów? Zająć się ogródkiem? Czy nauczyć się nurkować? - Piszę teksty piosenek - powiedziała Berit, nie przerywając czytania. Annika przyglądała się przyjaciółce ze zdziwieniem.
- Piszesz piosenki? Jakie piosenki? - Przeboje. Między innymi. Kiedyś nawet wysłaliśmy coś na jakiś festiwal telewizyjny - rzuciła niby od niechcenia, nie spuszczając wzroku z monitora. Annice opadła szczęka. - Przestań. Byłaś w green roomie? Jakie to uczucie? Berit spojrzała na nią. - Moja piosenka nie zakwalifikowała się do grupy tysiąca dwustu najlepszych. Ale ostatnio słyszałam, że jakiś zespół z
Kramfors grywa ją na różnych imprezach w południowowschodniej Ångermanlandii. Czyta a ł śpismo prokurator Lilian Bergqvist do Sądu Najwyższego? - Nie, jeszcze nie zdążyłam. Jak się nazywa? - Odwołanie w sprawie... - Twoja piosenka. Berit zdjęła okulary. - Absolutely me. Cytuję w niej między
innymi klasyka: to be, or not to be. Pracuję w tej redakcji już trzydzieści dwa lata. Jeśli gazeta utrzyma się na powierzchni, to pewnie przepracuję jeszcze z dziesięć. Będę miała sześćdziesiąt pięć lat i zacznę myśleć o emeryturze. Lubię swoją pracę, lubię szukać informacji, pisać artykuły, a kto mi je zleca i na jakim krześle siedzę, jest mi dość obojętne. - Zamilkła, spojrzała uważnie na Annikę. - Masz wrażenie, że jestem zgorzkniała, że się poddałam? Annika odetchnęła głęboko. - Nie. Prawdę mówiąc, czuję się dość podobnie. Nie żebym marzyła o emeryturze, ale było już tyle zawirowań,
że przestałam się tym przejmować. To be, or not to be. I co dalej? - No more crying, no selfdenying powiedziała Berit, włożyła okulary i spojrzała w monitor. - Jak oceniasz szanse Filipa Anderssona na uniewinnienie? - To, że stara się o nie prokurator generalna, na pewno ma znaczenie. Annika weszła na stronę prokuratury, żeby zapoznać się z wnioskiem. - Kilka miesięcy temu spotkałaś się z nim w więzieniu w Kumla - mówiła dalej Berit.
- Wierzysz, że jest niewinny? Annika rzuciła okiem na wniosek. Ta zbrodnia zawsze budziła przykre wspomnienia. Tamtego wieczoru towarzyszyła patrolowi, który jako pierwszy przybył na miejsce zdarzenia. Nagle znalazła się w samym centrum wydarzeń. Potem wielokrotnie natykała się na nazwisko Andersson w związku z morderstwem policyjnego celebryty Davida Lindholma. Filip Andersson był finansistą. Zawodowo radził
sobie całkiem dobrze, chociaż częściej pojawiał się na zdjęciach w plotkarskich magazynach niż na stronach poważnych pism zajmujących się gospodarką. Oczywiście do czasu, kiedy zasłynął jako morderca z siekierą. On i David Lindholm przyjaźnili się. - To jego szalona siostra okazała się morderczynią - powiedziała Annika. Zamknęła stronę prokuratury. - Jak dobrze znasz Rickarda Marména? - Znam jak znam. Harald, mój szwagier, z którym Thord czasem jeździ na ryby, kupił w latach siedemdziesiątych mieszkanie w Fuengirola. Kiedy dzieci były małe,
jeździliśmy tam czasem latem, a Rickard należy do ludzi, których nie można nie zauważyć. Muszę ci powiedzieć, że nie jestem tak do końca przekonana, że Filip Andersson jest niewinny. - Rzeczywiście facet jest dość antypatyczny - przyznała Annika. „szwedzi hiszpańskie wybrzeże słońca” - wpisała w Google. Wyświetlił jej się adres www.costadelsol.nu. Strona zaczęła się ładować, Annika pochyliła się, żeby lepiej widzieć. Na południowym wybrzeżu Hiszpanii istniał szwedzki kanał nadający całą
dobę reklamy po szwedzku. Wychodził też szwedzki miesięcznik i szwedzki dziennik, działali szwedzcy agenci nieruchomości, były szwedzkie pola golfowe, szwedzkie restauracje i sklepy sprzedające szwedzkie produkty spożywcze. Byli szwedzcy dentyści i szwedzcy weterynarze, banki, firmy budowlane i instalatorzy anten satelitarnych. Na różnych blogach znalazła wpisy, z których można było wywnioskować, że kiedyś wszystko było lepsze. I kalendarz aktualnych wydarzeń, z którego wynikało, że w szwedzkim kościele obchodzi się dzień szwedzkiej drożdżówki z cynamonem. Nawet
burmistrz Marbelli okazał się Szwedem. No może nie do końca, ale miał żonę Szwedkę. Nazywała się Angela Muñoz, dla znajomych Titti. - Boże drogi - jęknęła Annika. Marbella jest chyba bardziej szwedzka niż deszczowy szwedzki dzień świętego Jana. - Na pewno jest tam mniej szwedzka pogoda. - Berit się uśmiechnęła. - Ilu Szwedów tam mieszka? - Około czterdziestu tysięcy.
Annika uniosła brwi. - To więcej niż w Katrineholm. - Czterdzieści tysięcy mieszka tam na stałe. Znacznie więcej przyjeżdża tam na krócej. - I w tej szwedzkiej sielance zamordowano całą rodzinę? - Na to wygląda - powiedziała Berit. Podniosła słuchawkę i wybrała numer prokuratury. Annika czytała dalej: „Najnowsze wiadomości z Hiszpanii”. W La Campana hiszpańska policja
zarekwirowała dużą partię narkotyków. Siedemset kilogramów kokainy znaleziono w magazynie z owocami. Trzech szefów kontrowersyjnej baskijskiej partii ANV jest podejrzanych o popełnienie zbrodni. Krajowi znów grozi susza, w Sao Pedro wieloryb wypłynął na brzeg, a ojciec Antonio Banderasa ma zostać pochowany w Marbelli. Annika wyszła z Google i weszła w redakcyjne archiwum. Okazało się, że bardzo wielu znanych Szwedów ma domy albo mieszkania na południu Hiszpanii. Aktorzy, artyści, gwiazdy sportu, rekiny finansjery.
Sięgnęła po słuchawkę i ponownie połączyła się z międzynarodowym biurem numerów, tym razem szczęście jej dopisało. Poprosiła o numer restauracji La Garrapata, szwedzkiego pisma „Svenska Magasinet”, redakcji gazety „Sydkusten” i agencji nieruchomości Wasa. Wszystkie działały w okolicach Malagi. Dostała numery i zaczęła dzwonić. Nikt nie wiedział nic o morderstwie, ale wszyscy chętnie mówili o podobnych zbrodniach albo opowiadali o historii Malagi, o rozwoju miasta, o pogodzie, o mieszkańcach i o nasilającym się ruchu ulicznym.
Annika dowiedziała się, że prowincja Malaga ma około miliona mieszkańców, z czego pół miliona mieszka w samej Maladze, a około dwustu tysięcy w Marbelli. Średnia temperatura powietrza zimą wynosi siedemnaście stopni, latem dwadzieścia siedem, słonecznych dni jest rocznie trzysta dwadzieścia. Miasto założyli Rzymianie tysiąc sześćset lat przed Chrystusem, a pierwotna nazwa brzmiała Salduba. W 711 roku przejęli je Arabowie, nazwali je Maribila. W najstarszej części miasta nadal można znaleźć pozostałości rzymskich budowli. - Kiedy my tu, na północy, chodziliśmy w skórach, na południu już mieli bieżącą wodę i klimatyzację - powiedziała
zdziwiona, odkładając słuchawkę. - Zjemy razem lunch? - zaproponowała Berit. Wylogowały się, żeby mieć pewność, że nikt niepożądany nie skorzysta z ich kont. Kiedy Annika sięgała do torby po bon na lunch, na biurku zadzwonił telefon. Numer składał się z jedenastu cyfr, zaczynał się od trzydzieści cztery. - Annika Bengtzon? Tu Rickard Marmén. Zacząłem szukać informacji o włamaniu. Wszystko się zgadza.
Najwyraźniej był teraz gdzie indziej, nie słyszała już szumu autostrady. W tle było cicho. - Tak... - powiedziała Annika. Nadal szukała bonu. - Wiesz coś o nich? - O tych, którzy zginęli? Znalazła zmięty bon w przegródce na klucze. - Wiesz, że to rodzina Sebastiana Söderströma? Już miała spytać: kogo? Nagle gwałtownie zaczerpnęła powietrza.
- Tego hokeisty? - spytała, upuszczając bon na biurko. - Jakieś dziesięć lat temu zakończył karierę w NHL. Teraz mieszka tutaj, prowadzi klub tenisowy. Jeśli to prawda, to zginęli wszyscy, łącznie z teściową. - Sebastian Söderström nie żyje? powiedziała Annika głośno, machając do Berit, która była już w drodze do stołówki. - Zamordowani to Szwedzi? - Miał żonę i dwójkę małych dzieci. - Sebastian Söderström? O co chodzi? spytał Patrik, który nagle znalazł się przy Annice.
Annika odwróciła się do niego plecami, zatkała ucho palcem. - To pewne? - dopytywała się. - Na sto procent. - Ktoś może to potwierdzić? - Nie mam pojęcia, skarbie, ale teraz już wiesz - powiedział Marmén i odłożył słuchawkę. Nie miała szansy odpowiedzieć. - O co chodzi? - Patrik nie odpuszczał. Berit wróciła, położyła torebkę na stole.
- Sprawdź Sebastiana Söderströma na paginasblancas.se - powiedziała Annika. Berit zalogowała się ponownie do sieci, weszła na stronę i zaczęła czytać: Las Estrellas de Marbella, Nueva Andalucía. Numer dziewięciocyfrowy, zaczynał się od dziewięćset pięćdziesiąt dwa. - Co się dzieje? - spytał znowu Patrik, unosząc ręce do sufitu, jakby chciał podkreślić ogrom kłopotów, jakie na niego spadły. - Muszę coś sprawdzić - powiedziała Annika i zaczęła wybierać numer willi w Las Estrellas de Marbella. Po pięciu
sygnałach odezwała się poczta głosowa: Ha llamado a nuevo cino dos... Annika odłożyła słuchawkę, wybrała bezpośredni numer do dyżurnego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. - Nie rób sobie zbyt dużych nadziei powiedziała Berit, kiedy się zorientowała, gdzie Annika dzwoni. Oni zwykle dowiadują się o wszystkim ostatni. Po tsunami pracownicy ministerstwa trochę się zmobilizowali i przez jakiś czas kontakty były lepsze, ale teraz wszystko wróciło już do normy. - Nazywam się Annika Bengtzon, dzwonię z redakcji
„Kvällspressen” - przedstawiła się, kiedy ktoś w końcu raczył odebrać. Potrzebuję potwierdzenia informacji, że rodzina, która dzisiaj w nocy zginęła podczas włamania z użyciem gazu w Las Estrellas de Marbella w południowej Hiszpanii to obywatele Szwecji. - Nic o tym nie wiemy - ucięła kobieta. - Mogłaby pani to sprawdzić? poprosiła Annika najgrzeczniej, jak umiała, i odłożyła słuchawkę. - Nie znam hiszpańskiego na tyle, żeby się porozumieć z hiszpańską policją powiedziała Berit.
- Ja też nie - przyznała Annika. - Interpol! - zawołała Berit. - Europol - poprawiła ją Annika. - Są bardziej operatywni. - Co się dzieje?! - wrzasnął Patrik. Annika wzdrygnęła się i ze zdziwieniem spojrzała na kolegę, a właściwie na szefa działu wiadomości. - Dotarłam do źródła, które twierdzi, że zamordowana w Hiszpanii rodzina to Sebastian Söderström, jego żona, dzieci i teściowa. Patrik odwrócił się na pięcie, przyłożył
dłonie do ust i wrzasnął: - Sport! Annika podeszła bliżej, chwyciła go za ramię. - Uspokój się. Muszę to jeszcze potwierdzić - powiedziała. Patrik odwrócił się i spojrzał na nią. Nie wolno im nic napisać, dopóki nie będziemy pewni, że to prawda. - Niech spróbują się czegoś dowiedzieć. - Co mają mówić? Że nam się wydaje, że nie żyje? Nawet jeśli tak jest, to nie wiemy, czy już powiadomiono jego
rodzinę. - Powiedziałaś, że wszyscy nie żyją. Annika westchnęła. - Pewnie ma rodzeństwo, rodziców. Zrobiła krok w tył, stanęła tuż przy nim, sięgała mu do jabłka Adama. - Posłuchaj mojej rady, szefie. Pohamuj swój entuzjazm. Jeśli nadal będziesz tak pędzić, to zanim się obejrzysz, wylądujesz w rowie. Patrik zbladł.
- Masz mi za złe, że to nie ciebie awansowali - powiedział i ruszył w stronę działu sportowego. - Trzeba to wszystko sprawdzić powiedziała Berit, sięgając po słuchawkę. Po kilku rozmowach miały pewność. Hiszpańska policja potwierdziła, że pięć osób mieszkających pod Marbellą zmarło w nocy podczas włamania z użyciem gazu. Tak to określili. Bliższych informacji o tożsamości i narodowości ofiar można się spodziewać jutro koło południa. Annika i Berit postanowiły zrobić sobie przerwę i pójść na lunch.
- Sport nie jest moją najmocniejszą stroną - stwierdziła Berit, kiedy zasiadły nad porcjami pieczeni przy stoliku przy oknie. - Co to za człowiek? Annika ugryzła kawałek chrupkiego chleba i spojrzała na rozciągającą się za oknem szarość. - Zawodowy hokeista, przez wiele sezonów grał w NHL, najpierw w Anaheim Ducks, potem w Colorado Avalanche. Był obrońcą. Na początku lat dziewięćdziesiątych grał w Trzech Koronach. Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie wtedy nasza drużyna zdobyła złoto na mistrzostwach świata.
Nawet dwa razy, w 1991 w Finlandii i w 1992 w Czechosłowacji... Berit odłożyła widelec. - Skąd ty to wszystko wiesz? Annika wypiła łyk wody, przełknęła głośno. - Był idolem Svena - powiedziała. Berit więcej nie pytała. - Gasnące gwiazdy. W sporcie pewnie jest tak samo. Czarne dziury, które przyciągają nieszczęście. Annika nadal wpatrywała się w okno.
Na szybie pojawiły się duże krople deszczu. - Ciekawe, jak to jest przeżyć szczytowy moment swojego życia, kiedy się ma dwadzieścia cztery lata i całe życie przed sobą. Darowały sobie kawę i wróciły do redakcji. Przy krześle Anniki stał Patrik, przestępował z nogi na nogę. - Mam coś dla ciebie. Dzisiaj po południu Kicki Pop poprowadzi program przed „Podsumowaniem dnia”.
Zadzwoń do Erika Pontiego z „Echa” i poproś go o komentarz. Annika przyglądała się szefowi wiadomości, czekała na śmiech, który rozładuje sytuację. Ale nikt się nie roześmiał. - Żartujesz sobie ze mnie? - spytała w końcu. - Zajmuję się morderstwem w Marbelli, to może być naprawdę duża rzecz. Mieszka tam mnóstwo Szwedów, którzy... - Berit może się tym zająć. Ty masz inne zadanie. Annika nie wierzyła własnym uszom.
- Mam zadzwonić do Erika Pontiego i namówić go, żeby zmieszał z błotem koleżankę z redakcji? Która nie dość, że jest młoda, to jeszcze jest blondynką? - Facet słynie z tego, że jedzie równo po wszystkich laskach... Annika usiadła na krześle, wyprostowała się. - To, że Ponti jest nadętym bufonem, nie znaczy, że jest głupi. Raz zdarzyło mu się skrytykować koleżankę, zresztą słusznie. Ale biorąc pod uwagę to, ile musiał się wtedy nasłuchać, wątpię, żeby chciał to powtórzyć. - Dzwoń - powiedział Patrik, nachylając
się nad nią. Annika schyliła głowę, sięgnęła po słuchawkę i zadzwoniła do redakcji „Echa”. Erik Ponti nie chciał rozmawiać ani o Kicki Pop, ani o jej programie. - Dziwne, prawda? - rzuciła Annika. Włożyła kurtkę i ruszyła do drzwi. - Dokąd idziesz?! - zawołał za nią Patrik. - O drugiej mam spotkanie. - Z kim?
- Ochrona źródła. Znasz takie pojęcie? - Nie przed przełożonym - powiedział Patrik. Annika zauważyła, że jego uszy zrobiły się purpurowe. - Nie przed redaktorem odpowiedzialnym - poprawiła go. Poszła do dyżurki, do Torego Wielkiego, i pokwitowała odbiór samochodu. Padało coraz bardziej, wycieraczki pracowały bez przerwy. Było zaledwie wpół do drugiej, ale mrok szybko gęstniał, wślizgiwał się
między zmarzniętych przechodniów, ochlapane błotem latarnie i sunące drogą tiry z migoczącymi światłami. Jechała na zachód, w stronę Enköping. Minęła Rissne, Rinkeby i Tenstę, wysokie bloki, niskie szeregowe domki, puste szkoły i porzucone boisko piłkarskie. Przed stacją kolejki podmiejskiej w Barkarby na autostradzie utworzył się korek. Wychyliła się do przodu, wyjrzała przez szybę. Może to wypadek, może powinna zadzwonić do redakcji. Chyba jednak nie. Może samochód potrącił pieszego? Albo ktoś wpadł pod
pociąg? Takie rzeczy się zdarzają. Wkrótce samochody ruszyły, powoli, jeden za drugim. Zabudowań było coraz mniej, ustępowały miejsca zakładom przemysłowym i lasom. Nawierzchnia była kiepska. Szarobura glina pryskająca spod kół jadącego przed nią samochodu ochlapywała jej szybę, wycieraczki pracowały na pełnych obrotach. Włączyła radio, trafiła w środek bloku reklamowego, wyłączyła.
Krajobraz znów się zmienił: zakłady przemysłowe zniknęły, został las. Gałęzie sosen wyciągały się w stronę samochodu, brudnego volvo, którym jechała do Garphyttan tego grudniowego dnia, kiedy znalazła Alexandra. Dojechała do Brunna, skręciła w prawo, na Roligheten. Nagle deszcz ustał i zapadła cisza. Annika kiepsko orientowała się w terenie, więc zawsze dokładnie studiowała mapy i opisy drogi. Wiedziała, że w Lerberga musi skręcić w lewo, potem, po ośmiuset metrach znów w lewo, minąć Fornsta, przejechać przez dawne tereny wojskowe, a potem
skręcić w prawo. Jechała do Lejongården, do Domu Pomocy Rodzinie, nad jeziorem Lejondalssjön, gdzie obecnie przebywała Julia ze swoim synkiem. Annika obiecała, że ich odwiedzi, ale długo nie mogła się zmobilizować. Nie bardzo wiedziała, czego się spodziewać. Spotkała się z Julią zaledwie dwa razy, w dość wyjątkowych okolicznościach. Za pierwszym razem nieoczekiwanie znalazły się na miejscu zbrodni, przy Sankt Paulsgatan, na Söder. Annika towarzyszyła policyjnemu patrolowi z
radiowozu szesnaście siedemnaście, Julii i drugiej funkcjonariuszce, Ninie Hoffman. Wezwano je do domowej awantury na Södermalm. Nic nie zapowiadało tragedii, więc policjantki pozwoliły, żeby poszła z nimi. Kiedy się okazało, że na miejscu są trzy trupy, Nina natychmiast kazała jej się wycofać. Drugi raz widziały się już po aresztowaniu Julii. Kobietę podejrzewano o zamordowanie męża, znanego policjanta Davida Lindholma, i synka, Alexandra. Została skazana na dożywocie, mimo że cały czas twierdziła, że jest niewinna, że jej męża zabiła inna kobieta, która potem porwała dziecko. Ale nikt jej nie słuchał.
Jej synka widziała tylko raz. Tej nocy, kiedy znalazła go w letnim domku Yvonne Nordin w pobliżu Garphyttan. Był tam więziony przez siedem miesięcy. Światła reflektorów oświetliły drewnianą czerwoną fasadę. Ściany lekko błyszczały, co oznaczało, że dom pomalowano olejną farbą, nie tradycyjną. Annika domyśliła się, że jest na miejscu. Wjechała na podwórze, zatrzymała się, zaciągnęła hamulec ręczny, wyłączyła światła. Siedziała chwilę w ciemności, nie wyłączyła silnika. Lejongården. Niski, ciemny parterowy
budynek nad jeziorem Lejonsjöen. Wygląda jak przedszkole albo kameralny dom starców, pomyślała. W świetle lampy wiszącej nad wejściem widać było niewielki plac zabaw. W głębi, za domem, spokojną szarą wodę jeziora. Chciałabym ci podziękować, powiedziała Julia przez telefon. Jej słowa wprawiły Annikę w zakłopotanie. Poprawiła włosy, wyłączyła silnik, wysiadła. Zatrzymała się tuż przed drzwiami,
spojrzała na jezioro. Nagie brzozy drżały lekko na brzegu, ich gałęzie były równie szare jak woda. Nieco w głębi widać było porośniętą lasem niewielką wysepkę. Z daleka dobiegał cichy szum autostrady. Drzwi się otworzyły, wychyliła się kobieta w luźnym swetrze i kapciach z owczego futra. - Annika Bengtzon? Witaj. Jestem Henrietta. Podały sobie ręce. Henrietta? Powinnam była to wiedzieć? - zastanawiała się Annika.
- Julia i Alexander czekają na ciebie. Weszła, poczuła lekki zapach stęchlizny i lat siedemdziesiątych. Jasne linoleum na podłodze, jasnoróżowe ściany ze szklanego włókna, plastikowe listwy przypodłogowe. Za na wpół przymkniętymi drzwiami widać było duży, jasno oświetlony pokój. Przy fornirowanych stolikach stały brązowe plastikowe krzesła. Usłyszała czyjś śmiech. - Mam prośbę. Zachowuj się normalnie powiedziała Henrietta. Annika czuła, że cała tężeje. - Tędy...
Henrietta skręciła w lewo. Szły długim wąskim korytarzem: po prawej drzwi, po lewej okna wychodzące na parking. - Przypominają mi się podróże pociągiem w młodości - powiedziała Annika. Miała nadzieję, że zabrzmi to naturalnie. Henrietta udała, że jej nie usłyszała. Zatrzymała się przy drzwiach gdzieś pośrodku, zapukała lekko. Annika zauważyła, że w drzwiach nie ma zamków. Nie było też tabliczek z numerami. Przed wyjazdem przeczytała na stronie, że zakład stara się zapewnić
mieszkańcom „domowe warunki i poczucie bezpieczeństwa”. Drzwi się otworzyły, żółty trójkąt światła wytoczył się na korytarz. Henrietta zrobiła krok w tył. - Alexander upiekł ciasto - powiedziała, puszczając Annikę przodem. - Daj znać, jeśli będziesz chciała, żebym zabrała Alexandra - zwróciła się do kogoś w pokoju. Annika zatrzymała się w progu. Pokój był o wiele większy, niż się spodziewała. Prostokątny, z dużym oknem i wyjściem na taras. Podwójne
łóżko i mniejsze, dla dziecka. W głębi kanapa, telewizor i kuchenny stół z czterema krzesłami. Przy stole siedziała Julia Lindholm. Miała na sobie sweter z za długimi rękawami, włosy ściągnęła w koński ogon. Obok niej siedział jej synek. Plecami do drzwi. Ruchy jego rąk wskazywały na to, że rysuje. Julia podbiegła do niej i mocno ją objęła. - Jak miło, że przyjechałaś powiedziała, nadal ją obejmując.
Annika wyciągnęła tylko dłoń na powitanie. Zmieszała się, trochę nieporadnie odwzajemniła uścisk. Usłyszała, jak drzwi się zamykają. - To chyba oczywiste. Że chciałam się z wami zobaczyć. - Niewielu osobom wolno nas odwiedzać - powiedziała Julia. Puściła już Annikę i podeszła do kanapy. - Moi rodzice byli tu na Boże Narodzenie, kilka razy odwiedziła nas Nina, ale nie zgodziłam się, żeby przyjechała stuknięta matka Davida. Nie chcę jej tu widzieć. Poznałaś ją?
- Matkę Davida? Nie. Annika rzuciła torbę i kurtkę na podłogę, obok kanapy. Spojrzała na chłopca, na jego schowaną za włosami twarz. Rysował coś dużymi kredkami, przyciskał je mocno do kartki, nie podnosząc głowy. Podeszła do niego ostrożnie, kucnęła, próbowała uchwycić jego spojrzenie. - Cześć - powiedziała. - Jestem Annika. Co rysujesz? Chłopiec zacisnął zęby jeszcze mocniej,
kredki zaczęły się poruszać jeszcze szybciej. Grube, czarne kreski. - Babcia już nie myśli jasno. Spotkanie w takim dziwnym miejscu mogłoby tylko wszystko pogorszyć. Spotkamy się z babcią, jak już wrócimy do domu, prawda, synku? Chłopiec nie zareagował. Kartka zapełniała się czarnymi kreskami. Annika usiadła na krześle obok Julii. - Niewiele mówi - powiedziała Julia cicho. - Pocieszają mnie, że to nic niepokojącego, że to minie.
- Ale coś w ogóle mówi? - spytała Annika. Uśmiech zniknął z ust Julii, pokręciła głową. Ze mną rozmawiał, pomyślała Annika. Wtedy, w nocy. Powiedział kilka zdań. „Są jeszcze słodycze? Ona jest głupia. Bardzo głupia. Lubię te zielone”. Julia podeszła do okna, stanęła plecami do pokoju. Annika zobaczyła w szybie, że obgryza paznokieć. Nagle niemal rzuciła się do telefonu, który wisiał na ścianie przy drzwiach prowadzących na
taras. - Henrietto, mogłabyś się zająć Alexandrem? Tak, teraz. Dziękuję. Kiedy odłożyła słuchawkę, zapadła niemal elektryzująca cisza. Annika miała sucho w ustach, poczuła, że drętwieją jej palce. Położyła dłonie na kolanach, spojrzała na pierścionek ze szmaragdem po babci. Zanim przyszła opiekunka, czy kimkolwiek kobieta była, minęła dobra minuta. Cała wieczność. Podeszła do Alexandra i wzięła go za rączkę. - Chodź - powiedziała. - Obejrzymy sobie film, dobrze?
O Nemo. - Odwróciła się do Anniki. - O małej rybce, która się zgubiła tatusiowi, ale na szczęście udało jej się wrócić do domu. - Tak, wiem - powiedziała Annika. Zostały same, w pokoju zapadła cisza. - Pracuję w „Kvällspressen” powiedziała w końcu Annika. - Mogę coś o tobie napisać? O tobie i o Alexandrze. O tym, jak wam tu jest. Julia nadal obgryzała paznokieć. - Jeszcze nie - odezwała się w końcu. Może później. Tak, później. Chętnie ci o
wszystkim opowiem, ale teraz mam w głowie okropny mętlik. Annika czekała w milczeniu. Nie spodziewała się, że Julia zgodzi się opowiedzieć jej o swoich przeżyciach już dzisiaj, ale miała nadzieję, że kiedyś to nastąpi. Dla mediów sprawa się kończy, kiedy przestępca zostaje złapany i skazany. O skutkach jego czynu, o tym, co czują ofiary, o ich długiej drodze powrotnej do rzeczywistości, do w miarę normalnego życia, na ogół się nie pisze. - Mam w sobie mnóstwo złości powiedziała Julia cicho, jakby zdziwiona. - Jestem wściekła na cały
świat. Podeszła powoli do stołu, usiadła na krześle, na którym przed chwilą siedział Alexander. Była taka drobna, że niemal ginęła w za dużym swetrze. - To podobno też normalne. Tak mi mówią. Tu wszystko jest takie cholernie normalne! Ze złością rozłożyła ręce. - Jesteście tu od chwili, kiedy wyszłaś z więzienia? - spytała Annika. Julia skinęła głową.
- Był środek nocy. Zawieźli mnie do sądu o wpół do drugiej w nocy, a potem od razu tutaj. Alexander już tu był. Wyjrzała przez okno. Było już ciemno. - W areszcie bardzo źle się czułam. Tutaj na początku też. Alexander nie chciał mnie znać. Odwracał się ode mnie, akceptował tylko Henriettę. - To też całkiem normalne - powiedziała Annika. Obie się roześmiały. - Widzę, że mnie rozumiesz. Ale muszę
przyznać, że pracują tu prawdziwi profesjonaliści. Nina wszystko dokładnie sprawdziła i też tak twierdzi. To podobno rollsroyce wśród takich ośrodków. Ale w końcu należy nam się jakaś rekompensata od państwa za niesprawiedliwość, która nas spotkała... Annika miała wrażenie, że słucha Niny Hoffman, najlepszej przyjaciółki Julii. Razem studiowały, a potem razem pracowały, jeździły w jednym patrolu. Kiedy Annika zainteresowała się sprawą Davida Lindholma, Nina była jednym z jej źródeł. Miała ją przed oczami: jej szczupłą sylwetkę, ściągnięte w koński ogon włosy, rezolutne spojrzenie, w którym widać
było chęć działania. Julia wstała. - Może napijesz się kawy? Jest w termosie. I to nie Alexander upiekł ciasto, tylko Henrietta. Alexander siedział obok niej i rysował gniazda srok. - Sięgnęła po rysunek synka leżał na wierzchu, na stosie różnych kartek - i pokazała go Annice. Niemal każdy milimetr sporego arkusza pokrywała plątanina czarnych kresek. To też normalne - powiedziała, odkładając rysunek. - Może jednak napiję się kawy. Nasza, w redakcji, nie nadaje się do picia.
Podejrzewamy, że ktoś dolał do pojemnika na wodę kocich szczyn. Julia wskazała na termos, ale nie ruszyła się z miejsca. - Mamy tu zostać co najmniej trzy miesiące. Dla dobra Alexandra podobno. Potem będziemy pod ich opieką jeszcze dwa do sześciu miesięcy. Ale później podobno też powinniśmy jeszcze przez jakiś czas pozostawać w kontakcie z psychologiem. Teraz skupiamy się głównie na relacjach rodzic-dziecko. Obiecano mi wsparcie, także potem, już po powrocie do domu... Julia zakryła twarz dłońmi i zaczęła płakać.
Annika nalała sobie kawy, zakręciła termos, postawiła go na stole. - To zrozumiałe, że jesteś zła. I ty, i Alexander. Nie wierzę ślepo psychiatrom, ale w tym wypadku chyba mają rację. Oboje macie prawo do złości. Julia sięgnęła po leżącą na stole serwetkę i wytarła nos. - Podobno dla takiego małego dziecka pół roku to jak całe życie. Alex spędził tam w lesie siedem miesięcy, z tą szaloną babą. Nic dziwnego, że jest zły. Nawet jeśli pytał, gdzie jesteśmy, ja i David, nie sądzę, żeby mu odpowiadała.
Dla niego równie dobrze mogliśmy nie żyć. Lekarze twierdzą, że sam też czuł się zagrożony. Miał dużo siniaków i zadrapań na całym ciele. Pewnie go biła. - A jak teraz się czuje? - Przychodzi czasem do mnie, ale wciąż nie chce na mnie patrzeć. W nocy źle śpi, budzi się, płacze. No i zaczął się moczyć, musieliśmy wrócić do pieluch. - A tak w ogóle to co robicie? dopytywała się Annika. Wypiła łyk kawy, była niewiarygodnie dobra.
- Mam indywidualne spotkania z psychologiem, wkrótce zacznę terapię grupową, będę też miała okazję porozmawiać z innymi matkami. To podobno bardzo dużo daje. A Alexander się bawi. W piaskownicy. Albo coś rysuje, czasem gra w piłkę. Po powrocie do domu przejdzie pod opiekę rejonowego psychologa dziecięcego. Nagle roześmiała się nerwowo. Strasznie dużo mówię. I nawet ci nie podziękowałam za wszystko, co dla nas zrobiłaś. To przecież twoja zasługa, że... Annika ścisnęła filiżankę. - W porządku. Cieszę się, że mogłam wam pomóc.
Znów zapadła cisza. - Jak ci minęły święta? - spytała w końcu Julia. Annika odstawiła filiżankę, postawiła ją na spodku. Zastanawiała się, czy powiedzieć Julii prawdę. O tym, że w Wigilię siedziała z dziećmi wśród nierozpakowanych kartonów w mieszkaniu na Starym Mieście, że oglądali na komputerze Kaczora Donalda i jedli szynkę z supermarketu. Że w sylwestra przekazała dzieci ich ojcu, z którym zostaną aż do Trzech Króli, i że podejrzewa, że jest im u
niego znacznie lepiej. - W porządku - odpowiedziała. - Mam dużo pracy. Dzisiaj muszę jeszcze napisać o morderstwie na hiszpańskim Wybrzeżu Słońca. Paskudna sprawa. Julia wstała, odwróciła się do niej plecami. - Costa del Sol to okropne miejsce. Estepona jest straszna. Annika spojrzała na swoje dłonie. Wspomniała o Hiszpanii nie w porę. Zapomniała, że Julia i David przeżyli tam przykre chwile. - Przepraszam - powiedziała. - Nie
chciałam... - Mieszkaliśmy tam pół roku. David właściwie cały czas podróżował. Ja byłam w ciąży, nie miałam samochodu, do sklepu było kilka kilometrów, w trzydziestostopniowym upale... - Musiało ci być ciężko. Julia wzruszyła ramionami. - Był tajnym agentem. Czasem wyjeżdżał na dwa tygodnie i nie dawał znaku życia. Cała ta przeklęta operacja trwała kilka lat. Kilka lat! - Odwróciła się. - Nigdy mi nie powiedział, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodziło.
Czy to były prochy, czy pranie brudnych pieniędzy, nie wiem, po prostu nie wiem... Pochyliła się nad Anniką. - Wiesz, co w tym wszystkim było najgorsze? Że tak strasznie się bałam, że coś mu się stanie. Że ktoś mu coś zrobi. I co się okazało? Roześmiała się głośno. Przeleciał o jedną laskę za dużo. Odstrzeliła mu fiuta, mnie zamknęli, a Alexandra... - Podeszła do Anniki, spojrzała jej w oczy. - To wszystko zostawi trwały ślad w jego psychice. A nikt mi nie wierzył! Uderzyła dłońmi w stół, filiżanki podskoczyły. - Nikt mi nie wierzył!
Annika poczuła, że wizyta dobiegła końca. Odsunęła filiżankę, wstała. Julia opadła na drewniane krzesło, patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. - I pomyśleć, że to Yvonne Nordin. Ze wszystkich ludzi na świecie właśnie ona. Annika zamarła. - Jak to? Znałaś ją? Julia pokręciła głową. - Nigdy jej nie spotkałam, Filipa
Anderssona zresztą też. Annika podeszła do drzwi, sięgnęła po kurtkę. - A skoro mowa o Filipie Anderssonie, to nie wiem, czy wiesz, że prokurator generalna wniosła dzisiaj o jego uniewinnienie. Julia podniosła głowę. - Nina się ucieszy - powiedziała bezdźwięcznie. Annika stała z kurtką w ręku. - Nina Hoffman? Dlaczego?
Julia zaczęła się mocno drapać w lewą dłoń. - Na pewno się ucieszy. To jej brat. Annika wsiadła do samochodu i natychmiast sięgnęła po komórkę. Wybrała numer Niny Hoffman. Dlaczego, do diabła, nie powiedziała jej, że jest siostrą Filipa Anderssona i Yvonne Nordin? Usłyszała trzaski, coś zaszumiało, dopiero po dłuższej chwili rozległ się pierwszy sygnał, potem kolejny. Wpatrywała się w ciemne okna. Ile razy rozmawiała z Niną o
morderstwie na Söder? O tym, czy Filip Andersson jest winny, czy nie? O jego kontaktach ze światem przestępczym i z Davidem Lindholmem? Kiedy jesienią odwiedziła Anderssona w więzieniu, natychmiast pojechała do Niny do domu i wszystko jej opowiedziała... Sygnał w słuchawce zmienił się na zajęty, jakby ktoś odrzucił połączenie. Nina cały czas ukrywała swoją tajemnicę, może nawet czasem kłamała, może rozmawiała z nią tylko po to, żeby coś od niej wyciągnąć albo manipulować nią, żeby pisała tak, jak sobie życzyła.
Wybrała numer jeszcze raz. Zobaczyła, że w budynku, w korytarzu, zapaliło się światło. Henrietta wracała z Alexandrem do pokoju. Widziała jego jasne kręcone włosy, podskakiwały przy każdym kroku. Usłyszała trzask, odezwała się poczta głosowa Telii. Rozłączyła się, jakby ją złapano na robieniu czegoś, czego nie powinno się robić. Zaufała Ninie, a Nina ją zawiodła. Kiedy ją poprosiła, żeby zdobyła paszportowe zdjęcie Yvonne Nordin, nawet się nie zająknęła, że to jej siostra.
Wybrała numer po raz trzeci. Znów poczta głosowa. Odchrząknęła. - Cześć, mówi Annika Bengtzon. Wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Zadzwoń do mnie, jak odbierzesz wiadomość, dobrze? Cześć. Potem zadzwoniła do centrali policji, poprosiła o połączenie z komisariatem przy Torkel Knutssonsgatan. Odebrał dyżurny, niejaki Sisulu. - Nina Hoffman jest na urlopie. Wraca dopiero w niedzielę. Podziękowała i położyła komórkę na
siedzeniu pasażera. Odpaliła silnik, wyjechała na szosę i ruszyła z powrotem do redakcji. Kiedy była na wysokości Kallhäll, nagle dotarło do niej, że nie musi się aż tak spieszyć. Nie miała ochoty wracać do karteczek Patrika, nie tęskniła też za swoim pełnym nierozpakowanych kartonów trzypokojowym mieszkaniem przy Agnegatan. Kiedy na siedzeniu pasażera zadzwoniła komórka, a na wyświetlaczu pokazał się numer jej byłego męża, dziwnie się ucieszyła.
- Cześć. Mówi Thomas. Zaczerpnęła powietrza. Radość przepełniała jej pierś. - Cześć - powiedziała nieco zbyt wesoło. - Co robisz? Gdzieś jedziesz? Roześmiała się cicho i poczuła, jak zalewa ją fala ciepła. - Służbowo. Ale już wracam. Nie ma dużego ruchu. - Posłuchaj, właśnie planujemy Wielkanoc. Wiesz już, co będziesz robić?
Radość zniknęła, nagle została jej odebrana. Poczuła niemal fizyczny ból. - Zacząłeś używać pluralis majestatis? spytała, starając się, żeby jej słowa zabrzmiały żartobliwie. Bez sensu. - W tym roku Wielkanoc jest dość późno. Wielki Czwartek przypada dwudziestego pierwszego kwietnia, chodzi mi o następny tydzień. Mogą być problemy. Wiem, że to mój tydzień, ale wyjeżdżam na konferencję, więc pomyślałem, że moglibyśmy się zamienić... - Nie potrafię ci nic powiedzieć. W redakcji jest dużo zmian, będę teraz pracować na innym stanowisku...
Thomas chwilę milczał. - Nie powinnaś była skonsultować tego ze mną? - spytał w końcu. Natychmiast się rozzłościła. Zagryzła zęby, przełknęła ślinę. - A niby dlaczego? To nie będzie miało żadnego wpływu na nasze ustalenia. - W porządku - odpowiedział skwaszony. - Sophia chce z tobą rozmawiać. - Cześć, mówi Sophia - usłyszała po chwili w słuchawce. - Cześć - odpowiedziała.
- Rozmawiałam z przyjaciółkami w sieci, na takim naszym prywatnym blogu, i mam dla ciebie zaproszenie. Annika wzięła głęboki wdech i zmusiła się do zachowania spokoju. - Pracujesz z językiem, piszesz, więc pomyślałam, że może byłabyś zainteresowana wstąpieniem do naszego kółka czytelniczego. Kółka czytelniczego? Dżizas! Fucking Christ! - No nie wiem - powiedziała, hamując przed skrzyżowaniem. - W tym tygodniu czytamy wspaniałą
książkę Marie Hermansson Syn króla grzybów. Czytałaś? Autorka pokazuje, jakie to ważne, żeby znaleźć swoje miejsce w życiu. Syn dorasta w lesie, chociaż jego miejsce tak naprawdę jest nad morzem. Bardzo piękna historia. Lubisz Marie Hermansson? Znała Marie Hermansson. Czytała jej Wybrzeże muszelek. Zaczęła też inną jej książkę, o mężczyźnie, który mieszkał pod schodami, ale nie dokończyła. - Nie wiem - odpowiedziała. - Poza tym nie bardzo mam czas. Od dzisiaj pracuję
na innym stanowisku, więc pewnie będzie trochę zamieszania. - Na nowym stanowisku? - powtórzyła Sophia ze zdziwieniem. - To będzie miało jakiś wpływ na nasz harmonogram? Annika uznała, że są jednak granice, których nie wolno przekraczać, i że nie może pozwolić obrzucać się błotem. - Gdyby tak było, rozmawiałabym o tym z ojcem moich dzieci, na pewno nie z tobą. Czy wyraziłam się dostatecznie jasno? - Dlaczego jesteś taka agresywna?
Przecież tu chodzi o dobro twoich dzieci powiedziała Sophia Pieprzona Grenborg, wyraźnie oburzona. Annika się roześmiała, złośliwie i nieco za głośno. - Jesteś obłudna. Gdyby ci naprawdę zależało na dobru moich dzieci, nie zniszczyłabyś mojej rodziny, ty cholerna... - urwała. Chciała powiedzieć: dziwko, ale uznała, że może jednak nie powinna. - Nie mam czasu ani na twoje kółka, ani na rozmowy z tobą. I nie łudź się, że kiedykolwiek się zaprzyjaźnimy, okej? -
powiedziała i rozłączyła się, nie czekając, aż Sophia odpowie. Po raz pierwszy pomyślała, że jednak dobrze zrobiła, kiedy na stacji benzynowej w pobliżu Kungsör pocięła na kawałki jej cholernie drogi stanik. I dobrze, że wysłała do redakcji donos z adresu deepthroatrosenbad, który sama wymyśliła, co doprowadziło do zawieszenia projektu Ministerstwa Sprawiedliwości, nad którym pracował Thomas. Zresztą wcale z tego powodu nie ucierpiał. Natychmiast przydzielono mu coś innego. Zajmował się teraz koordynowaniem prac nad nowymi regulacjami prawnymi
dotyczącymi przestępstw gospodarczych na skalę międzynarodową. I bynajmniej z nią tego nie konsultował. Ruch jak na godziny szczytu był wyjątkowo niewielki. Ale był to dzień między jednym a drugim świętem, więc wielu ludzi albo pracowało w domu, albo wzięło wolne, jak Nina Hoffman. Wróciła do redakcji, uznała, że pora się zbierać, zaczęła pakować komputer. - Hej! - zawołał Patrik na jej widok. Jutro rano lecisz do Malagi! Annika, która włożyła już do torby komputer i papiery, upuściła wszystko na biurko.
- O czym ty mówisz? - Masz bilet na wpół do siódmej rano. Annika rozłożyła ręce. - Na litość boską! Nigdzie się nie wybieram. Właśnie się przeprowadziłam, nie zdążyłam się nawet rozpakować... - Domyślam się, że nie masz zbyt dużo rzeczy. Twój dom niedawno się spalił, prawda? Clobbe jest na wakacjach w Marbelli. Nie ma specjalnego daru pisania, ale wystuka coś na jutro. Kiedy już tam dotrzesz, przejmiesz sprawę. Musisz się jak najszybciej dowiedzieć,
czy tożsamość ofiar została potwierdzona i czy to rzeczywiście Sebastian Söderström. Pewnie zostaniesz tam do końca tygodnia. Annika spojrzała na swoją torbę. W uszach brzmiały jej nadal pełne pogardy kłamstwa Erika Pontiego o tym, jak bardzo ceni Kicki Pop i jak to absolutnie nie ma nic przeciwko pojawieniu się na antenie nowego magazynu plotkarskiego. Cóż, w końcu pracowała teraz według grafiku. - Bilety - powtórzyła. - Gdzie są? Może wystarczy numer rezerwacji? Gdzie będę mieszkać? Mam wynająć samochód?
Jest tam jakiś tłumacz? Mamy kontakty z miejscową policją? I kto będzie robić zdjęcia? Patrik patrzył na nią przez chwilę pustym wzrokiem, potem wypiął pierś i powiedział spokojnie: - Wszystkie te problemy będziesz musiała rozwiązać na miejscu. W Hiszpanii na pewno można wynająć fotografa. I dowiedz się czegoś o Wybrzeżu Kokainowym. Przejmiesz mój temat o prochach i praniu forsy. Gdybym nie awansował, pracowałbym teraz nad tym.
Odwrócił się na pięcie i szybko ruszył w stronę działu rozrywki. Annika spojrzała na Berit. - Niewiarygodne! Uznał, że bycie szefem działu wiadomości polega na krążeniu po redakcji i rzucaniu pomysłami. - Przesłałam ci mejlem numer rezerwacji - powiedziała Berit, nie podnosząc głowy. W Andaluzji pracuje kilku skandynawskich policjantów, podałam ci ich nazwiska i numery telefonów. Skontaktuj się z nimi, na pewno polecą ci jakiegoś tłumacza. Sama rób zdjęcia.
Wzięłam dla ciebie aparat, pełen automat, wystarczy pstryknąć. Zadzwoń, jak się czegoś dowiesz. - Wskazała głową na leżącą na stole torbę na kamerę i zerknęła na Annikę znad okularów. - Uważaj na siebie. I powodzenia - powiedziała. Annika jęknęła. - Dlaczego sama się tego nie podjęłaś? spytała. Trzask zamykanych drzwi odbił się echem w pustym mieszkaniu. Annika stała chwilę w ciemnym holu, jak miała w zwyczaju, i wsłuchiwała się w odgłosy z ulicy. Poczuła na nogach przeciąg z klatki schodowej.
Mieszkanie było najciemniejsze ze wszystkich, w jakich dotychczas mieszkała. Czwarte piętro. Korony drzew pochłaniały światło ulicznych latarni. Z okna jej sypialni widać było jedynie bezgwiezdne niebo. Z holu salon, a dalej pokój, który miał być pokojem Ellen. Po lewej kuchnia, nowoczesna i bezosobowa. Czuła do niej instynktowną niechęć. Poszła do sypialni, usiadła na łóżku, oparła się o wezgłowie. W zasadzie mieszkanie było w porządku. Trzy duże pokoje, sto cztery
metry kwadratowe, z holem, który można było zamienić na salon, żeby i ona, i dzieci mogli mieć osobne pokoje. Klucze dostarczył jej kurier dzień przed sylwestrem. Ostatni dzień roku poświęciła na przewiezienie tu tych niewielu rzeczy, które miała, z tymczasowego lokum na Starym Mieście. Podniosła głowę, spojrzała na sufit. Kiedyś były tu pewnie sztukaterie, ale w latach trzydziestych dom przeszedł gruntowny remont i zapewne usunięto wszelkie ozdoby. Zdążyła się już dowiedzieć, że cała nieruchomość, zwana w
administracyjnym żargonie Orzech 1, była własnością spółdzielni mieszkaniowej. Jej mieszkanie należało do Urzędu Mieszkalnictwa. Jak Q udało się je dla niej załatwić, nie wiedziała. Nie wiedziała też, jak długo będzie mogła tu mieszkać. Zapaliła lampkę stojącą przy łóżku, poprawiła poduszki pod plecami, odwróciła głowę i spojrzała w niebo. Nagle zobaczyła sypialnię przy Vinterviksvägen. Przypomniała sobie, jaka się tam czuła samotna i zagubiona. Zamknęła oczy i wszystko wróciło, pożar, dym, panika.
Thomasa nie było. Właśnie tego wieczoru ich opuścił i pojechał do Sophii Grenborg. Sama musiała ratować siebie i dzieci. Spuściła Kallego i Ellen z okna sypialni na piętrze, a potem skoczyła. Wylądowała na tarasie, na stole. Potem podejrzewano ją o podłożenie ognia. W końcu, po trwającym wiele miesięcy dochodzeniu, na kawałku cegły znaleziono odciski palców prawdziwego podpalacza, Amerykanki, płatnej morderczyni zwanej Kociątkiem. Dla Anniki nie miało to żadnego
znaczenia. Wiedziała, że tamta nigdy nie odpowie za to, co zrobiła. Nie została aresztowana ani oskarżona, a komisarz Q osobiście uczestniczył w negocjacjach z władzami USA, po których wymieniono Kociątko na obywatela Szwecji odbywającego karę w więzieniu w New Jersey. Sprzedałeś mój dom, dom moich dzieci, żeby zasłużyć na pochwałę FBI i ściągnąć do kraju mordercę policjanta, wypomniała mu. Zażartowała, że w związku z tym powinien jej znaleźć jakieś mieszkanie,
a on potraktował to serio i teraz siedziała tu, przy Agnegatan 28, w dzielnicy, w której mieszkała dziesięć lat temu, kiedy jako stażystka zaczynała pracować w redakcji „Kvällspressen”. Gdyby chociaż jedno okno wychodziło na podwórze, może widziałaby dom, w którym mieszkała tamtego upalnego lata, kiedy wszystko się zaczęło. Zanim urodziły się dzieci, zanim poznała Thomasa, kiedy jeszcze żył Sven... Gdzieś z głębi mieszkania usłyszała dzwonek telefonu, nie komórki, stacjonarnego. Zerwała się z łóżka. Próbowała przypomnieć sobie, gdzie podłączyła
aparat. Wybrzmiał czwarty sygnał, kiedy w końcu znalazła go na podłodze w pokoju Kallego. - Annika Bengtzon? Mówi Jimmy. Jimmy Halenius. Sekretarz ministra sprawiedliwości, jego prawa ręka. Szef Thomasa. Głośno odkaszlnęła. - Thomas się wyprowadził, mówiłam już...
- Nie szukam jego, tylko ciebie. - Ach tak - powiedziała, przykładając słuchawkę do drugiego ucha. - Podobno szukasz kogoś, kto by skomentował wydanie Stanom Zjednoczonym ich obywatela pod koniec ubiegłego roku. Jak zapewne wiesz, minister nie komentuje pojedynczych przypadków, ale jeśli chcesz, jestem skłonny ci wyjaśnić pewne sprawy. W sposób nieco mniej formalny. - Rozmawiałeś z Britt? Z panią sekretarz? - spytała Annika. - Od dziewi t
ę nastej b d ęw ę Järnet przy Österlånggatan. Wpadnij, jeśli jesteś zainteresowana. - Będę mogła cię cytować? - Absolutnie nie, ale stawiam kolację. - Nie jadam kolacji z politykami. - Zrobisz, jak zechcesz. Na razie powiedział i rozłączył się. Annika odłożyła słuchawkę, postawiła aparat na podłodze.
W pokoju Kallego nie było jeszcze światła. Stała w ciemnościach przy oknie i spoglądała na nagie korony drzew w dole. Właściwie powinna się rozpakować. Spojrzała na zegarek. Doszła do wniosku, że nie musi tego robić dzisiaj. Nie spodziewała się, że odezwie się do niej ktoś z ministerstwa. Może jednak powinna pójść, dowiedzieć się, co Halenius ma jej do powiedzenia? Znali się. Kilka dni przed pożarem był u nich na kolacji.
Spojrzała na przeprowadzkowy bałagan. Ostra konkurencja, pomyślała. Kolacja w eleganckim lokalu z wysoko postawionym źródłem albo wieczór w domu spędzony na porządkowaniu zabawek Kallego. Restauracja Järnet była jednym z tych lokali na Starym Mieście, obok których wiele razy przechodziła, a nawet zaglądała przez okna do środka. Jakby siedzący tam ludzie uczestniczyli w jakimś przedstawieniu, jakby pochodzili z innego świata, lepszego niż ten, w którym jej przyszło żyć. Zawsze było tam ciepło i miło, na stolikach paliły się świeczki, sztućce
błyszczały. W kieliszkach było wino, słychać było śmiechy. Na ulicy zawsze było zimno i wiał ostry wiatr. Skromny szyld z nazwą wypisaną odręcznym pismem kołysał się nad wejściem. Pchnęła jedno skrzydło pomalowanych na szarozielono podwójnych drzwi i znalazła się w przedsionku. Natychmiast zjawił się kelner. Wyglądał sympatycznie. Wziął jej kurtkę, nie dając w zamian numerku ani nie żądając z góry piętnastu koron za szatnię. Było dziesięć po siódmej. Bardzo
starannie wybrała moment. Nie chciała sprawiać wrażenia bardzo zainteresowanej, ale też nie chciała, żeby zbyt długo na nią czekał. Sala była niewielka, może dziesięć stolików. Jimmy Halenius siedział w głębi, w kącie, zatopiony w lekturze popołudniówki. Nie „Kvällspressen”, tylko „Konkurrenten”. Zauważyła to. Przed nim stało piwo. - Cześć - powiedziała. - Czytasz niewłaściwą gazetę.
Podniósł głowę. Jego brązowe włosy sterczały na wszystkie strony, jakby specjalnie je potargał. Wstał i wyciągnął do niej rękę. - Witaj, usiądź, proszę - powiedział. Tę właściwą już przeczytałem - dodał. Czego się napijesz? - Wody mineralnej - odpowiedziała Annika, wieszając torbę na oparciu krzesła. - Zaszalej i zamów colę. Pamiętaj, że ja stawiam. Annika usiadła.
- Ty? Nie państwo? Halenius skrzyżował ręce na piersi, podciągnął ramiona i uśmiechnął się. - Moje rachunki, w przeciwieństwie do twoich, są publiczne. Ten pozostanie naszą tajemnicą. Annika sięgnęła po serwetkę. Cały czas obserwowała go kątem oka. W jego sposobie bycia nie było nic władczego. Owszem, był pewny siebie, ale w żaden sposób się nie wywyższał. Pod pogniecioną marynarką miał koszulę w niebieskie paski. Był bez krawata. W dżinsach.
- Rozumiem, że sprawa Kociątka to kolejna rzecz, która pozostanie naszą tajemnicą powiedziała Annika, patrząc mu w oczy. - Dlaczego? Jimmy Halenius złożył gazetę, włożył ją do zniszczonej teczki. - Muszę mieć pewność, że wszystko zostanie między nami. Annika milczała. - Mogę ci uchylić rąbka tajemnicy, ale nie wolno ci tego opublikować. - Dlaczego miałabym cię słuchać, skoro
nie będę mogła o tym napisać? Halenius znów się roześmiał, wzruszył ramionami. - Mają tu świetne jedzenie. Annika zerknęła na zegarek. Halenius odchylił się na krześle. - To ona dokonała morderstwa podczas kolacji noblowskiej. Już dobry rok temu powiedziała Annika. - Zgadza się.
- Zabiła też młodego naukowca z Instytutu Karolinska. - Najprawdopodobniej. - I spaliła mój dom, wrzucając ładunki zapalające do pokojów dzieci. - Pewnie tak było. Annika przeciągnęła ręką po czole. - Nie potrafię tego pojąć. Jak to możliwe, że rezygnujecie z postawienia przed sądem jednego z największych przestępców złapanych przez szwedzką policję? - Chodzi o to, co dostaliśmy w zamian.
- O tym chcesz mi teraz opowiedzieć? Halenius się roześmiał. - Na co masz ochotę? - spytał. - Nie wierzę, że chodzi tylko o jakiegoś zabójcę policjanta z New Jersey stwierdziła Annika. Sięgnęła po kartę. Wiele dań była w stanie zidentyfikować: smażone śledzie z masłem koperkowym i purée ziemniaczanym - to było jasne. Miała natomiast problem z domyśleniem się, co się kryje pod nazwą gremolata z konfitowanymi ziemniakami. Halenius zamówił carpaccio z jelenia z
czarnymi kurkami i serem Västerbotten na przystawkę. Jako główne danie wybrał antrykot z rusztu (dwieście pięćdziesiąt gramów) z purée z cebuli i prażonym korzeniem pietruszki, do tego krokiety z serem Västerbotten. Annika zamówiła ikrę z sielawy i gulasz z rena. - Lubisz sery z Västerbotten - zauważyła, kiedy kelner poszedł po wino, południowoafrykański shiraz. - A ty, jak widzę, jesteś wierna północy - powiedział. - Ren i ryby. - Mimo że pochodzę z Sörmlandii powiedziała Annika, unosząc szklankę z
wodą mineralną. - Wiem - powiedział Halenius. Annika otworzyła usta, żeby spytać, skąd wie, i nagle przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie, w domu w Djursholmie. „Miałaś stare volvo, prawda? - spytał ją wtedy. - Model 144, granatowe, zardzewiałe jak diabli”. Patrzyła na niego i czuła, jak krew napływa jej do twarzy. Zrobiła się czerwona. Odstawiła szklankę z wodą.
- Skąd wiedziałeś, że sprzedałam samochód Svena? - spytała. - Mój kuzyn go kupił - odpowiedział Halenius, dopijając piwo. Przyglądała mu się ze zdziwieniem. - Roland Larsson? To twój kuzyn? - Jasne. Kumplowaliśmy się w młodości. - Chodziliśmy do tej samej klasy, w Hälleforsnäs! Halenius się roześmiał. - Już wtedy wpadłaś mu w oko.
Annika też się roześmiała. - Żebyś wiedział. Było mi go nawet żal. - Latem leżeliśmy na sianie w stodole jego babci w Vingåker. Opowiadał mi o tobie godzinami. Miał jakie ś stare zdj c ę ie z gazety. By ał śna nim ty i jeszcze jacy śinni m o ł dzi ludzie, ale z o ły żj
ł e tak, e ż wida by ć o ł tylko ciebie. Nosił je w portfelu. Przyszedł kelner z przystawkami, nalał wina do kieliszków. Zaczęli jeść, w milczeniu, byli głodni. Kiedy skończyli, Annika odsunęła pusty talerz i zaczęła się uważnie przyglądać
Haleniusowi. - Ile ty właściwie masz lat? - spytała. - Jestem dwa lata starszy od Rolanda. - Który był o rok starszy ode mnie, bo kiedyś powtarzał klasę. - W naszej rodzinie edukacja nie była priorytetem. Jestem pierwszym, który ma wyższe wykształcenie. - Ty też pochodzisz z Sörmlandii? Halenius wypił łyk wina i pokręcił głową. - Z Östergötland, a dokładnie z
Norrköping. Wychowałem się na trzecim piętrze kamienicy przy Himmelstalundsvägen. - Socjaldemokratyczna nomenklatura? Mama w zarządzie gminy, ojciec szycha w związku? - Nie, coś ty. Ojciec był komunistą. Ja też na początku wstąpiłem do czerwonej młodzieżówki, ale w SSU mieli lepsze imprezy. No i laski były ładniejsze. Rolle cały czas się mnie trzymał. Nadal działa w zarządzie gminy, z ramienia socjaldemokratów, we Flen. Annika wyobraziła sobie Rolanda Larssona: dość postawny, długie ręce. Właściwie on i Halenius byli do siebie
podobni. Nie wiedziała, że Roland został działaczem samorządowym. - A poza tym co porabia? - Latem zwykle zatrudnia się w hucie szkła we Flen, teraz jest chyba bezrobotny. - Wciąż mieszka w Hälleforsnäs? - Nie, jesienią zdobył się na odwagę i przeniósł się do Mellösa. Zamieszkał z rozwiedzioną kobietą i trójką jej dzieci, w domu zaraz za sklepem spożywczym, przy drodze na Harpsund...
- Z Sylvią Hagtorn? - Tak chyba się nazywa. Znasz ją? - Chodziła do klasy wyżej. Ma trójkę dzieci? Z kim? Kelner zabrał talerze po przystawkach, podał główne danie. Dolał Haleniusowi wina. - Jesteś żonaty? - spytała Annika, zerkając na serdeczny palec jego lewej ręki. - Rozwiedziony - powiedział, zajęty krojeniem mięsa.
- Dzieci? - wypytywała, dłubiąc widelcem w talerzu. - Dwoje - powiedział Halenius, podnosząc głowę. - Bliźniaki. Chłopiec i dziewczynka. Mają sześć lat. - Spędzają u ciebie co drugi tydzień? - Od kiedy skończyły półtora roku. - Uważasz, że to się sprawdza? Halenius wypił łyk wina. - Owszem. A ty co o tym sądzisz?
Podniósł głowę. Jadł i przyglądał się jej. Annika podniosła kieliszek. Zakręciła nim, nie przepadała za czerwonym winem, szczególnie takim jak to, ciężkim, gęstym jak glina. - Bardzo przeżyłam rozwód powiedziała. Ich spojrzenia się spotkały. - Brakuje mi dzieci, kiedy ich nie ma, mam wrażenie, że nie żyję. I... nie potrafię zaakceptować... partnerki Thomasa. Chciała powiedzieć: nienawidzę tej jego dziwki. - Tak? Dlaczego? - spytał Halenius,
nieco rozbawiony. - Jest potwornie banalna. Nie rozumiem, co Thomas w niej widzi. - Uważasz, że rozbiła waszą rodzinę? Annika chwyciła mocniej sztućce. - Oczywiście, że tak. Gdyby nie ona, moje dzieci nadal byłyby ze mną. Halenius spuścił głowę, wpatrywał się w talerz. - Naprawdę w to wierzysz? - spytał, nie podnosząc głowy. - Nie pomyślałaś, że ty i Thomas też się
do tego przyłożyliście? Jego słowa wprawiły ją w osłupienie, niemal upuściła widelec. - Co ty możesz o tym wiedzieć? Uniósł w końcu głowę, roześmiał się. - O was nic nie wiem. Wiem natomiast, jakie sam popełniłem błędy. Czasem trudno było ze mną wytrzymać. Nie komunikowałem się. Toczyłem wojny o drobiazgi, a w naprawdę ważnych sprawach odpuszczałem. Oczekiwałem, że ona będzie wiedziała, czego ja chcę.
Widzisz, nadal mówię tylko o sobie. Skupiam się wyłącznie na sobie. Mówiłem to już? Annika spojrzała na niego i wybuchnęła śmiechem. - Równie dobrze mogłeś mówić o mnie powiedziała zdziwiona. - Ja pewnie też byłam nie do wytrzymania. Pomyślała, że taka jest prawda. - Nawet mu nie powiedziałam, że wiem, że mnie zdradza. Mściłam się na nim wiele miesięcy, nie mówiąc dlaczego.
A on oczywiście nie miał pojęcia, o co mi chodzi. Podszedł kelner, spytał, czy coś jeszcze podać. Halenius spojrzał na zegarek. - Może pójdziemy gdzieś na drinka? zaproponował. Nagle Annika przypomniała sobie, że rano o wpół do siódmej leci do Malagi. - A niech to! - wykrzyknęła, patrząc na zegarek. - Nie zdążyłam się jeszcze spakować! - Wyjeżdżasz? - O wpół do piątej muszę być na
lotnisku. - Więc nie ma sensu, żebyś wracała i kładła się spać - stwierdził Halenius z zadowoleniem. - Owszem, jest - odpowiedziała Annika, sięgając po torbę. Sekretarz ministra wziął rachunek, zapłacił gotówką. Poprosił kelnera o wezwanie taksówki i pomógł Annice włożyć kurtkę. Padał śnieg, drobne białe płatki wirowały w powietrzu, trafiały ją w twarz, ostre jak igły. Szyld nad wejściem kołysał się na wietrze. Grupa
młodych mężczyzn z włosami, które wyglądały, jakby je postawili na łój, w impregnowanych kurtkach, maszerowała ulicą, wymachując butelkami wina i komórkami. Annika odwróciła głowę. Od strony Österlånggatan nadje d ża ż ał taksówka. Halenius wyszed łna ulic , ę us ys ł za ał, jak drzwi restauracji zamykaj s
ąiz ę a nim. Nie był szczególnie wysoki, może jakieś dziesięć centymetrów wyższy od niej. - Dokąd lecisz? - spytał. - Do Malagi - odpowiedziała, patrząc na zbliżającą się taksówkę. - Ach, España - rozmarzył się. Entonces, vamos a salutar como los españoles! Chwycił ją za ramiona, przyciągnął do siebie, pocałował w lewy policzek i zaraz potem w prawy.
- Hiszpanie zawsze całują dwa razy wyszeptał z wargami przy jej uchu. Warto to wiedzieć. Puścił ją i się roześmiał, jego oczy zwęziły się w szparki. Podjechała taksówka, zatrzymała się obok nich. - Odezwę się - powiedział, otwierając jej drzwi. Annika wsiadła, pozwoliła, żeby je za nią zamknął. Patrzyła za nim chwilę, widziała, jak się odwraca i rusza przed siebie, w stronę Järntorget. Podniósł kołnierz, żeby się ochronić przed wiatrem. Po chwili zniknął za rogiem.
- Dokąd jedziemy? - spytał taksówkarz. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że nie dowiedziała się o Kociątku niczego nowego. Wtorek, 4 stycznia ŚWIATŁO BYŁO TAK OSTRE, że musiała zmrużyć oczy. Dopiero po kilku sekundach zdołała otworzyć je na tyle, żeby móc bezpiecznie zejść na płytę lotniska. Bolały ją kolana i kręgosłup. Tanie linie lotnicze nie przesadzały, zapewniając, że pasażerowie płacą jedynie za to, co dostają. W sztokholmskich autobusach było więcej miejsca niż w puszce sardynek, którą przyleciała do Malagi.
Było ciepło, około dwudziestu stopni. Nad betonową płytą lotniska unosiła się woń paliwa lotniczego i spalonej gumy. Annika została wtłoczona do ogromnego autobusu, który szybko wchłonął wszystkich pasażerów. Popełniła błąd, wkładając ciepłą kurtkę. Usiłowała ją zdjąć, ale czuła się bezradna jak robak leżący na plecach. Niczego nie osiągnęła, spociła się tylko jeszcze bardziej. Autobus podskakiwał, jechał powoli wzdłuż długiego budynku terminalu. Lotnisko sprawiało wrażenie ogromnego placu budowy.
Dudnienie betoniarek i koparek docierało nawet do hali odbioru bagażu. Ustawione jedna przy drugiej liczne taśmy transportowe, trzeszcząc i charcząc, wypluwały kolejne walizki i pakunki. - Wie pan może, gdzie tu można wynająć samochód? - spytała starszego mężczyznę z wielkim brzuchem i jeszcze większą torbą golfową. Mężczyzna wskazał na stanowisko celników. Miała za nim skręcić w prawo. Wepchnęła kurtkę do walizki i podążyła za strumieniem ludzi.
Piętro niżej znajdowała się wielka hala - i stanowiska wypożyczalni samochodów. Minęła kilka, przyglądała im się uważnie. Zauważyła tabliczki z nazwami dobrze znanych firm: Hertz, Avis i innych, tańszych. Gromadziły się przed nimi tłumy ludzi. Na samym końcu zauważyła stoiska kilku miejscowych firm. Doszła do końca hali, stanęła niezdecydowana. Spojrzała na niewielkie stoisko w rogu hali. Za ladą, pod tabliczką z napisem „Helle Hollis”, siedziała, a właściwie drzemała zmęczona dziewczyna.
A co tam, pomyślała. Postanowiła wypożyczyć forda escorta. Szukanie samochodu w gigantycznym garażu zajęło jej kwadrans. Ford był mały, niebieski, niczym się nie wyróżniał. Wrzuciła walizkę do bagażnika, na siedzeniu pasażera położyła torbę, notes, komórkę, torbę z aparatem fotograficznym, kupiony na Arlandzie przewodnik i mapę okolicy, którą dostała, wypożyczając samochód. Usiadła za kierownicą, włączyła komórkę. Bezsensowny tekst Clobbego przeczytała w sieci jeszcze przed wylotem ze Sztokholomu. „Śmierć w
raju” - wołał nagłówek. Zbitka banałów: na niebie świeci słońce, ale w sercach ludzi panuje ciemność i mróz. Pragnęli spokojnego życia, spotkała ich śmierć, nagła i straszna. Tych kilka zdań wystarczyło, żeby porzuciła pomysł współpracy z miejscowym korespondentem. Masz cztery nowe wiadomości, oznajmiła jej elektroniczna poczta głosowa. Pierwsza od Patrika. Chciał, żeby jak najszybciej skontaktowała się z redakcją. Druga od Patrika z zapytaniem, czy już
wylądowała. Trzecia od Patrika: podniecony wykrzyczał, że hiszpańska policja potwierdziła, że Sebastian Söderström i jego rodzina zginęli podczas włamania z użyciem gazu. Dlaczego ona jeszcze o tym nie wie, skoro jest na miejscu? Czwarta od Berit. Ustaliliśmy podział pracy, mówiła. Annika słyszała szelest kartek. Ja opiszę życie Sebastiana, dział sportowy skontaktuje się z jego kolegami z NHL i zbierze jakieś komentarze. Dla ciebie zostają trzy artykuły: „Wszystko o morderstwie”, „Tak żyła jego rodzina na Wybrzeżu Słońca”, no i oczywiście
klasyka: „Szok w raju”. Pogadamy wieczorem. Powodzenia. To wszystko. Zobaczyła idącego w jej stronę mężczyznę. Machał rękami i coś wykrzykiwał. Pewnie chciał, żeby jak najszybciej odjechała, żeby mógł zająć jej miejsce. Zamknęła drzwi, sięgnęła po komórkę i notes. Mężczyzna zapukał w szybę. Opuściła szybę, może o centymetr.
- Tak? Mężczyzna dalej machał rękami i krzyczał. - Przykro mi. No comprendo. Mężczyzna zaczął grozić, że zadzwoni po policję. - Jasne, świetny pomysł - powiedziała Annika, zamykając okno. Wybrała numer pierwszego ze skandynawskich funkcjonariuszy, których nazwiska podała jej Berit. - Nazywam się Annika Bengtzon, jestem reporterką
„Kvällspressen”. Pański numer dostałam... - Tak, wiem. Rozmawiałem wczoraj z Berit Hamrin. Uprzedziła mnie, że pani się do mnie zgłosi. Jest pani już w Marbelli? - Niedługo będę. - Spotkajmy się o drugiej w La Cañada. - Lakanjada? - powtórzyła Annika. - Przed H&M - dodał policjant i rozłączył się. Lakanjada, zanotowała Annika.
Włączyła silnik i zaczęła cofać, niewiele brakowało, a rozjechałaby machającego rękami mężczyznę. Ruch był straszny. Zrozumiała, dlaczego Hiszpania przoduje w statystykach, jeśli chodzi o pieszych poszkodowanych w wypadkach drogowych. Kierowcy trąbili, wygrażali pięściami, machali rękami. - Uspokójcie się, bo dostaniecie zawału - wymamrotała. Rozglądała się, próbowała się zorientować w gąszczu drogowskazów. Bezskutecznie. Wyglądało na to, że przebudowa
lotniska w Maladze jest przedsięwzięciem zakrojonym na wielką skalę. Jak okiem sięgnąć widać było ogromne, sięgające nieba betonowe szkielety. Wzdłuż drogi piętrzyły się stosy stali zbrojonej, ciężarówki i koparki walczyły o miejsce na autostradzie z samochodami, motorami i courtesy buses, autobusami dowożącymi pasażerów z parkingów na lotnisko. Wszystkie drogi były prowizoryczne, pasy ruchu prowadziły we wszystkich możliwych kierunkach. Drogowskazy z nazwami miejscowości wydawały się całkowicie przypadkowe. Dziewczyna z Helle Hollis uprzedzała
ją, że tak będzie. Żeby dojechać do Marbelli, powinna się kierować na Cádiz. Albo na Algeciras. Mogła wybrać płatną autostradę, ale były też drogi lokalne. Powinna się kierować na San Pedro de Alcántara, to ważne, bo inaczej pojedzie dalej i wyląduje w Esteponie. - Słyszałam, że to straszne miejsce wtrąciła Annika. Słyszała to od Julii. Dziewczyna spojrzała na nią pustym wzrokiem. - Mieszkam tam - powiedziała.
Annika minęła Torremolinos, groteskową plątaninę brudnych białych domków ciągnących się w nieskończoność w dole, po lewej, wzdłuż wybrzeża. Wyprzedziła kilka volkswagenów na francuskich numerach, wypakowanych po dach, sama dała się wyprzedzić mercowi na niemieckiej rejestracji. Bmw na hiszpańskich numerach jechało zygzakiem, bez przerwy zmieniając pasy. Niewiele brakowało, żeby się zderzyło z seatem. Trzymała kurczowo kierownicę, zastanawiając się, co znaczy lakanjada. Wjechała na płatną autostradę, ruch natychmiast się zmniejszył. Mogła się trochę odprężyć, a nawet zacząć
podziwiać niezwykłe krajobrazy. Wzdłuż całego wybrzeża wznosiły się wysokie góry. Gładka, szeroka autostrada prowadziła głównie zboczem, czasem tylko schodziła w dół, do dolin. Wzdłuż drogi stały billboardy reklamujące nocne kluby i agencje nieruchomości, czasem tuż obok ruin starych, porzuconych gospodarstw. Minęła bramki autostrady i zobaczyła nowe dzielnice, wielkie tarasowe bloki w ostrych kolorach. Szybko sięgnęła po okulary słoneczne. Ostre kolory raziły ją w oczy: ostry błękit nieba, zieleń w dolinach, pastelowe fasady domów i morze w oddali, mieniące się niczym odłamki potłuczonego lustra.
Tuż przez Marbellą, niedaleko centrum handlowego przypominającego nieco Kungens Kurva pod Sztokholmem, autostrada znów się dzieliła. Ruch przybrał na sile. Trzymała się prawego pasa, zjechała właściwym zjazdem, unikając wycieczki do Estepony. Przed zjazdem na Istán autostrada skręcała łagodnym łukiem w stronę morza. Zabudowa się przerzedziła. Annika pomyślała, że powinna zjechać z drogi i zacząć szukać hotelu. Zerknęła w lewo i jak na zawołanie zobaczyła wiszący na tle nieba szyld: HOTELPYR.com.
Może być, pomyślała, skręcając w stronę areny, gdzie odbywały się walki byków. Hotel Pyr stał w centrum Puerto Banús. Mieli wolne pokoje. Dostała narożny, na trzecim piętrze, z pięknym widokiem na autostradę. - Wie pani, gdzie jest Lakanjada? spytała w recepcji. - La Cañada? To centrum handlowe. Ogromne, po drodze na Malagę. Na pewno go pani nie przeoczy. Proszę skręcić na Ojén. No, tak, pomyślała Annika. Kungens
Kurva. Spojrzała na zegarek, wpół do drugiej. Wróciła do samochodu, wsiadła. Oczywiście przeoczyła zjazd. Kątem oka zobaczyła centrum handlowe i natychmiast zdała sobie sprawę, że pojechała za daleko. Poczuła ukłucie paniki, opanowała się, udało jej się nie wjechać z powrotem na płatną autostradę. W dżungli niezrozumiałych sloganów reklamowych, drogowskazów i elektronicznych informacji po hiszpańsku starała się wypatrzyć zjazd, który by jej umożliwił zawrócenie. W końcu go znalazła, tuż za szpitalem.
Dopiero kiedy wjechała na przepełniony parking przed centrum, poczuła, że ramiona niemal jej się przykleiły do uszu. Rozluźniła się, zajechała drogę jaguarowi na angielskiej rejestracji i zaparkowała tuż przy wyjeździe z parkingu. W środku było czarno od ludzi. Okres tuż przed świętem Trzech Króli, el dia de Reyes, to najgorętszy okres zakupów w całym roku, jak wyczytała w przewodniku. Hiszpańskie dzieci nie dostają prezentów w Wigilię, tylko właśnie w Trzech Króli, i najwyraźniej wszyscy, przynajmniej tu na południu, zostawiają
zakupy na ostatnią chwilę. Sunąc po błyszczącej granitowej posadzce, Annika zauważyła, że w środku temperatura jest taka sama jak na zewnątrz. Promienie słońca przenikały przez plastikowy dach, miała wrażenie, jakby nadal była na dworze. Szła popychana przez tłum ludzi, mijała te same sklepy, które znała ze Sztokholmu: Mango, Zara, Lacoste, Swatch. Znalazła tablicę informacyjną i nagle odkryła, że stoi tuż przy wejściu do H&M. W tłumie nie była w stanie dostrzec policjanta. Oparła się więc plecami o szybę wystawową, żeby coś widzieć,
ale też żeby nie dać się zadeptać. Tuż przed nią wznosiła się potężna, sięgająca niemal sufitu choinka. Jej głęboka zieleń nie pozostawiała żadnych wątpliwości: była z plastiku. Z belek pod sufitem zwisały ogromne bombki, o średnicy dwóch metrów. Tuż obok o kamienny słup opierały się palmy, tak brzydkie, że Annika uznała, że muszą być prawdziwe. Spojrzała na zegarek. Zaraz powinni być. - Annika Bengtzon? Było ich dwóch. Ich wygląd i sposób bycia już z daleka krzyczał, że są
policjantami w cywilu - i Skandynawami. Jeden blondyn, drugi nieco ciemniejszy, obaj w dżinsach i wygodnych butach, wysportowani, na luzie, pewni siebie, świadomi swojej władzy. Podała im rękę, uśmiechnęła się. - Trochę się spieszymy - powiedział Knut Garen. - Na górze jest bar tapas, z wyjątkowym widokiem na parking dodał. - Niklas Linde - przedstawił się jego kolega. Jego akcent świadczył o tym, że pochodzi gdzieś z północnej Norrlandii.
Wjechali ruchomymi schodami, znaleźli miejsce przy stoliku przy oknie. Widok rzeczywiście był niezwykły: tysiące samochodów. - Dziękuję, że zechcieliście poświęcić mi czas - powiedziała Annika, kładąc notes i ołówek na stoliku. - Mamy zasadę, że wszystkie kontakty między hiszpańską policją a szwedzkimi władzami odbywają się przez nas zaczął Knut Garen. - Sprawujemy pieczę nad wszelkimi kontaktami. - Przede wszystkim chciałabym zapytać, czy nie znacie jakiegoś dobrego tłumacza -
powiedziała Annika. - Najchętniej ze szwedzkiego na hiszpański, ale może też być ktoś, kto tłumaczy z angielskiego. - Nie mówi pani po hiszpańsku? - No mucho - odpowiedziała Annika. Comprendo un poquito. - Carita - rzucił od razu Niklas Linde. Szwedka, mieszka tu z rodziną, tłumaczy głównie urzędowe dokumenty, ale chętnie podejmuje się też tłumaczenia na żywo. Dam pani jej numer. Knut Garen wyjął komórkę. - Bardzo przykra historia. To, co się przytrafiło Söderströmom - powiedział,
szukając numeru tłumaczki. - Włamania z użyciem gazu są ostatnio coraz częstsze, ale nie słyszałem, żeby gdzieś się skończyło taką tragedią. O, mam, Carita Halling Gonzales. Ma pani pióro? Annika zapisała numer stacjonarny i jeszcze jeden. Uznała, że to numer komórki. - Będziecie się zajmować tym morderstwem? - spytała. - Dochodzenie prowadzi hiszpańska policía nacional - powiedział Niklas Linde. - Nie jesteśmy funkcjonariuszami operacyjnymi. - Obecnie pracujemy nad zupełnie inną
sprawą - dodał Knut Garen. - Może w przyszłości będzie pani mogła również o niej coś napisać. Greco i Udyco przejęli transport siedmiuset kilogramów kokainy. W zeszłym tygodniu, w jakimś magazynie w La Campana. Podejrzewamy, że może to mieć związek ze Szwecją. - Greco? - zdziwiła się Annika. - To hiszpańska jednostka specjalna zajmująca się handlem narkotykami i przestępczością zorganizowaną. Często ze sobą współpracujemy. Knut Garen znów spojrzał na zegarek.
- Mam kilka ogólnych pytań dotyczących tutejszej przestępczości. Słyszałam, że Costa del Sol nazywane jest też Costa del Crime. To przesada? - spytała Annika. - Zależy jak na to spojrzeć. Działa tu około czterystu dwudziestu organizacji przestępczych. Zajmują się niemal wszystkim: uprawą haszyszu, przemytem kokainy, kradzieżami samochodów, handlem ludźmi i prowadzeniem nielegalnych kasyn. Szacuje się, że tylko w samej Maladze rocznie wykonuje się około trzydziestu zabójstw na zlecenie. Istnieje ogromny przemysł seksualny, zatrudnia ponad czterdzieści tysięcy
ludzi. Znamy ponad sto burdeli... - Jak powszechne są włamania z użyciem gazu? - Są bardzo częste - powiedział Niklas Linde. - Ofiarami często są cudzoziemcy, ale oczywiście także bogaci Hiszpanie. Podejrzewamy, że gangi wypatrują ofiary już na lotnisku, a potem jadą za nimi do domów czy apartamentów i usypiają gazem. Zdarza się, że ludzie budzą się w domu ogołoconym ze wszystkiego, czasem nawet bez obrączek, które mieli na palcach. To bardzo przykre przeżycie. I nie chodzi tylko o uboczne skutki
odurzenia gazem. - Mogę pana zacytować? - Jasne, tylko bez nazwiska. Działam, ale pozostaję niewidoczny. Annika spojrzała na niego. Zastanawiała się, jaką funkcję tak naprawdę pełni. - O ile zdążyłam się zorientować, podobno Szwedzi już wcześniej padali ofiarą takich przestępstw. - Rocznie mamy pewnie setkę takich przypadków - powiedział Knut Garen. Dał znać kelnerowi, żeby mu przyniósł kolejny talerz jamón serrano.
- A co sądzicie o tym konkretnym włamaniu? Funkcjonariusze spojrzeli po sobie. - W domu nie było alarmu gazowego? Słyszałam, że w Neuva Andalucía wszyscy mają takie alarmy... - Są przesłanki, które każą nam podejrzewać, że to nie było zwykłe włamanie powiedział Niklas Linde. - Nie wiem, czy powinniśmy... przerwał mu Knut Garen. Niklas Linde pochylił się nad stolikiem i
zniżył głos. - Ofiary nie były w łóżkach, kiedy je znaleziono. Kobieta leżała tuż przy drzwiach, mężczyzna na biurku. Alarm zadziałał i prawdopodobnie ich obudził, ale potem ktoś go wyłączył. - A dzieci? - spytała Annika, głośno przełykając ślinę. - Dzieci znaleziono w korytarzu, przed sypialnią rodziców. Tylko babcia dzieci, emerytka, leżała w swoim łóżku. Może miała problemy z poruszaniem się, nie wiemy. Annika zastanawiała się gorączkowo.
Nie chciała pytać o szczegóły, o imiona i wiek ofiar. Agencje informacyjne na pewno już podały takie dane. - Jak włamywacze wtłoczyli gaz do domu? - Przez instalację wentylacyjną na tyłach budynku. Termostaty były nastawione na dwadzieścia stopni, a noc była zimna, nie więcej niż osiem, może dziewięć stopni. Kiedy temperatura na zewnątrz spadła, włączyło się ogrzewanie i wtedy do domu wtłoczono gaz.
Annika spojrzała na swoje notatki. - Może to dziwne pytanie, ale co on robił na biurku? - spytała. Nie potrafiła się przemóc i użyć jego nazwiska. - Biurko stało pod wylotem szybu wentylacyjnego - zaczął wyjaśniać Niklas Linde. Na biurku leżała kołdra. Wygląda na to, że zauważył, że leci gaz, i próbował zatkać szyb. Przez to ta sprawa wydaje się jeszcze bardziej tajemnicza.
Zapadła cisza, policjanci spojrzeli po sobie. - Jak to? O co chodzi? - dopytywała się Annika. - Gazów, których zwykle się do tego używa, czyli heksanu, izopropanolu i dwutlenku węgla, nie widać - ciągnął Linde. - Gdyby włamywacze użyli któregoś z nich, nikt by nic nie zauważył. Annika zapisała nazwy gazów. Tylko się domyślała ich pisowni. - Rozumiem, że użyto innego gazu. Jakiego?
Niklas Linde pokręcił głową. - To musiało być coś silniejszego, skoro zabiło ludzi, którzy nie dość, że nie spali, to jeszcze próbowali uciekać. Gaz musiało być widać. Może był to rodzaj mgły albo dymu. Annika wzdrygnęła się. - Rozumiem, że śmierć nastąpiła szybko?
- Na pewno niemal natychmiast zostali sparaliżowani. - Dzieci też? Nie odpowiedzieli. Annika poczuła w gardle mdłości. Zastanawiała się, o co jeszcze powinna spytać. - Kto ich znalazł? Znów zaczęła przeglądać notatki. Próbowała stłumić nawracające mdłości. - Gosposia. Przychodziła pięć razy w
tygodniu, miała klucz. - Ona nie mogła tego zrobić? - Gdyby chciała ogołocić dom, mogła to zrobić tydzień wcześniej. Wyjechali wtedy na święta na Florydę. - Czy to znaczy, że coś skradziono? - Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Złodzieje, czy raczej mordercy, wyjęli ze ściany sejf i najprawdopodobniej zabrali go ze sobą, nie otwierając go. Zniknęły wszystkie dzieła sztuki, wszystkie komputery, telewizory, cała elektronika, biżuteria, gotówka. Nie spieszyli się.
- Co to konkretnie znaczy? - Wyjęcie sejfu ze ściany zajęło im co najmniej dwadzieścia minut, reszta drugie tyle. - Wiadomo, kiedy to się stało? - Złodzieje weszli na posesję o trzeciej trzydzieści cztery. Annika otworzyła szeroko oczy. - Skąd to wiadomo? - Wtedy odłączono alarm przy bramie. - Jak to odłączono? Wyłączyli prąd? Wyrwali kable?
Knut Garen znów spojrzał na zegarek. - Jedyne wytłumaczenie jest takie, że mordercy znali kod - powiedział i wstał. Policjanci poszli, Annika została przy stoliku sama. Wiedziała już, że w tym kraju dzwonienie z samochodu stojącego na zatłoczonym parkingu nie jest najlepszym pomysłem. Zaczęła od telefonu do Carity Halling Gonzales. Zadzwoniła do domu. Nikt nie odebrał. Wybrała numer komórki, po czterech
sygnałach usłyszała kobiecy głos: - Sí, díga? - Carita Halling Gonzales? W tle słychać było krzyki dzieci, śmiech. - So yo. - Nazywam się Annika Bengtzon. Dostałam pani numer od Knuta Garena. Jestem reporterką gazety „Kvällspressen” i potrzebuję tłumacza. Na kilka dni. Czy to prawda, że tłumaczy pani ze szwedzkiego na hiszpański? - Możecie się uciszyć? - powiedziała kobieta i śmiech dzieci ucichł. - Tak,
zajmuję się tłumaczeniami - zwróciła się do Anniki. - Chociaż dzisiaj pewnie byłoby trudno. Jutro Trzech Króli. Jestem w Mercadona i... dzieci, proszę! Annika przycisnęła kciuk do czubka nosa. Zmusiła się do zachowania cierpliwości. Powinna była poprosić o kilka nazwisk. Że też o tym nie pomyślała... - A o co konkretnie chodzi? - spytała Carita Halling Gonzales. - Está libre? Annika podniosła głowę i zobaczyła nad sobą trzy tłuste kobiety. Wymownie
wskazywały na puste krzesła przy jej stoliku. - No - powiedziała Annika. - No libre. Nie zważając na jej protesty, kobiety zaczęły siadać. - No libre! - ryknęła Annika, wymachując rękami. Kobiety spojrzały na nią obrażone i zaczęły się wycofywać w stronę baru. Kiedy jesteś w Hiszpanii, mów jak Hiszpanie, pomyślała i znów sięgnęła po komórkę. - Jestem tu z powodu morderstwa.
Chodzi o szwedzką rodzinę, o Sebastiana Söderströma, jego żonę i dzieci. Słyszała pani o tym? - Tak, Boże drogi - odpowiedziała Carita Halling Gonzales. - Dowiedziałam się dzisiaj przed południem. Straszna historia. Chociaż takich włamań jest teraz tyle, że można się chyba było tego spodziewać. Annika zanotowała, żeby później ewentualnie zacytować jej wypowiedź. - Znała ich pani?
- Söderströmów? Nie, nie mogę powiedzieć, żebym ich znała. Chociaż oczywiście spotykaliśmy się. Mamy dzieci w tej samej szkole. - Co to za szkoła? - Marbella International College. Na czym polegałoby moje zadanie? Co miałabym robić? Annika zaczęła się targać za włosy. Z zasady nie lubiła wyjeżdżać, dotychczas zawsze starała się tego unikać. A poza tym jeszcze nigdy nie pracowała z tłumaczką. - Za słabo znam hiszpański, żeby sobie
poradzić. Poza tym jeszcze nigdy tu nie byłam. Potrzebuję pomocy w najprostszych sprawach... - Porozmawiam z Nacho - powiedziała Carita Halling Gonzales. - Pewnie ma teraz pacjentów, ale spróbuję się z nim skontaktować. - Z Nacho? - powtórzyła Annika. - To mój mąż. Jest pediatrą. Mogę do pani oddzwonić? Annika odchyliła się do tyłu, położyła komórkę na stole.
Pomyślała, że powinna zadzwonić do Patrika, chociaż nie ma mu do przekazania nic konkretnego. Zamknęła oczy i odwróciła głowę do ściany. Była potwornie zmęczona. Kiedy rano, kwadrans po trzeciej, zadzwonił budzik, zrobiło jej się niedobrze. Niemal zwymiotowała. Teraz czuła, jak głowa jej opada i leci na bok. Chciało jej się spać. Wzdrygnęła się, zamrugała kilka razy oczami, sięgnęła po komórkę. Patrik odebrał natychmiast, jakżeby inaczej.
- Mam kilka rzeczy na warsztacie powiedziała Annika. Nawet nie próbowała wyjaśniać, że dzwoni dopiero teraz z tego prostego powodu, że w samolocie pasażerowie muszą wyłączyć komórki. Takimi drobiazgami Patrik się nie przejmował. Jedynym problemem według niego była zła słyszalność na wysokości dziesięciu tysięcy metrów. - Dowiedziałam się kilku nowych rzeczy na temat morderstwa. Rozmawiałam z matką, która ma dzieci w szkole, do której chodziły dzieci Söderströma. Napiszę coś o rodzinie i o tym, jak żyli. Zamknęła oczy, wstrzymała oddech.
Miała nadzieję, że uda jej się uniknąć banałów w stylu: szok w raju. - Szok w raju - zaproponował Patrik. Po to tam pojechałaś. Żeby opisać panikę w szwedzkim raju. Naprawdę po to? - pomyślała Annika. - Jasne - powiedziała głośno. Obiecuję, że w każdym słowie będzie się czuło szok. No te preocupes. - Hm... - mruknął Patrik, najwyraźniej nie do końca przekonany. Dwa krótkie sygnały oznaczały, że ktoś
usiłuje się do niej dodzwonić. - Muszę kończyć - powiedziała i odebrała oczekujące połączenie. Carita Halling Gonzales. - W porządku - powiedziała. - Mogę się tego podjąć. Moja stawka to czterdzieści euro za godzinę plus zwrot kosztów. - Dobrze - powiedziała Annika. Uznała, że musi to być zwyczajowa stawka za taką usługę. - Co pani ma na myśli, mówiąc o kosztach? - postanowiła się upewnić. - Jeśli będę panią gdzieś wiozła, oczekuję zwrotu kosztów benzyny.
- Mam samochód, to znaczy forda. Może pani zacząć od razu? - Przepraszam, policja... W słuchawce coś zatrzeszczało, zapadła cisza. - Carita? - spytała Annika niepewnie. - Przepraszam, już pojechali. Kiedy się prowadzi, nie wolno rozmawiać przez komórkę. W zeszłym tygodniu Nacho zapłacił mandat, sześćdziesiąt euro. Gdzie pani jest? - W Lakanjada. - Współczuję. W taki dzień... Może
spotkamy się gdzie indziej? - Zatrzymałam się w hotelu. Nazywa się Pyr... - Więc za kwadrans w hotelu. Do zobaczenia! - Chwileczkę! - zawołała Annika. Może pani wziąć ze sobą szkolny album? Carita Halling Gonzales wyglądała dokładnie tak, jak kobiety robiące zakupy w La Cañada: szczupła blondynka, opalona, nieco starsza od Anniki. Złote kolczyki i kilka bransoletek. Obcisła bluzka z głębokim dekoltem, torba z materiału w lamparcie
cętki. - Miło mi - powiedziała serdecznym tonem, chowając do torebki szminkę w złotej oprawce. - Od czego zaczynamy? - Najpierw chciałabym pojechać do ich domu. Wie pani, gdzie to jest? Tłumaczka zmarszczyła brwi. - Pewnie gdzieś w Nueva Andalucía odpowiedziała po chwili. - Nie ma pani dokładniejszego adresu? Może supermanzana? Annika przyglądała się jej ze zdziwieniem. Supermanzana to nazwa jakiejś superodmiany jabłek? -
zastanawiała się. - Dzielnica, okręg - dodała tłumaczka. Annika szybko wyciągnęła notes. Zaczęła go kartkować, szukała notatek Berit z Paginas Blancas. - Las Estrellas de Marbella przeczytała. - Gwiazdy Marbelli - powiedziała tłumaczka. - Nie mam pojęcia - dodała, kręcąc głową. - Będę musiała zadzwonić do Rickarda. - Do Rickarda Marména? - spytała Annika.
- Znasz go? Carita była wyraźnie zdziwiona. - Wszyscy znają Rickarda odpowiedziała Annika, szukając w notesie numeru. Rickard oczywiście wiedział, gdzie jest Las Estrellas de Marbella. W niezbyt odległej przeszłości prowadził sklep z wyposażeniem wnętrz i zanim zbankrutował, zdołał zdobyć kilku klientów właśnie w Las Estrellas. Carita zapisała, jak tam dotrzeć. - Dzięki, całuję - powiedziała. Pożegnała się i oddała Annice komórkę.
- Możesz prowadzić? - spytała Annika. - Lepiej będzie, jeśli sama usiądziesz za kierownicą, a ja będę pilotem. Co ci się stało w palec? - spytała, wskazując na brzydką bliznę na palcu wskazującym Anniki. - Skaleczyłam się nożem odpowiedziała Annika. Wsiadły do samochodu i przejechały pod autostradą. - Mamy minąć arenę korridy powiedziała Carita, wskazując gdzieś w bok. - O czym zamierzasz pisać? - Rozmawiałam z dwoma policjantami.
Zdradzili mi kilka szczegółów dotyczących samego morderstwa. Teraz chcę zobaczyć dom, żeby móc go opisać. Może uda mi się porozmawiać z sąsiadami? Potem zamierzam się spotkać z miejscowymi Szwedami. Jestem ciekawa, jak to wpłynęło na ich życie, jeśli w ogóle. - Morderstwo? - przerwała jej Carita. Była zdziwiona. Annika zerknęła na nią. Carita przeglądała się w lusterku, dłubała w zębach. - Policja podejrzewa, że to nie było zwykłe włamanie.
Złodzieje użyli gazu, który zabił całą rodzinę. Umarli niemal natychmiast powiedziała i zamilkła. - Prawdę mówiąc, nie mówili o złodziejach, tylko o mordercach dodała po chwili. - To straszne - powiedziała Carita. - Na rondzie w lewo. Ulice wiły się między wysokimi murami z betonu, żywopłotami z cyprysów i chaszczami dzikiej róży i bugenwilli. Przez mury i krzaki prześwitywały terakotowe cegły, brukowane dziedzińce i zadbane, starannie przystrzyżone trawniki.
- Duże posiadłości - zauważyła Annika, wyglądając przez okno. - I drogie - dodała Carita. - Ta przed nami jest na sprzedaż. Dziewięć i pół miliona. Annika przyglądała się bramie z czarnego kutego żelaza. - To rzeczywiście drogo. Ale domy w Djursholmen też tyle kosztują. - Nie mówimy o koronach, tylko o euro sprostowała Carita, spoglądając w notatki. Tutaj chyba w prawo.
Przejechały kolejny kilometr, Carita rozglądała się uważnie. - Te domy zbudowano stosunkowo niedawno. Tych chyba jeszcze nie widziałam powiedziała, wskazując w lewo. Spróbuj skręcić tam. Uważaj na dziurę... - Dżizas! Żeby ulica tak wyglądała! jęknęła Annika. Carita westchnęła. - Kilka lat temu cały samorząd Marbelli trafił za kratki. Za załatanie tej dziury gmina pewnie płaciła kilka razy, tyle że pieniądze chyba wziął do kieszeni szef
zarządu dróg... Tak, to tutaj. Bogato zdobiona brama, która się ukazała, kiedy minęły rosnące przy drodze krzaki, przypominała bramy ze starych westernów. Nad nią kształtnymi złotymi literami napisano: „Las Estrellas de Marbella”. Na samym szczycie aniołek z marmurowymi skrzydłami grał na harfie. Po obu stronach ryczały bezgłośnie lwy z różowego kamienia. - Boże - jęknęła Annika. - Takiego bezguścia w życiu nie widziałam. - To mija - uspokoiła ją Carita. - Po kilku latach człowiek się uodparnia.
Otworzyła drzwi i wysiadła. - Ciekawe, jak się wchodzi. Przy jednym z kamiennych lwów stał słupek z wmontowanym kodowanym zamkiem. Annika wskazała na niego. Carita podreptała do słupka i wstukała kilka przypadkowych cyfr. Nic. - Musimy poczekać, aż ktoś będzie wjeżdżał albo wyjeżdżał. Annika wyłączyła silnik. Sięgnęła po aparat i wyszła na słońce.
- Co za pogoda. Tu zawsze jest tak pięknie? - Od listopada do marca. Potem robi się straszny upał. Annika zrobiła kilka zdjęć ozdobnej bramy. - Długo tu mieszkasz? Carita zmarszczyła brwi i zaczęła liczyć na palcach. - Niedługo minie siedem lat. Mój mąż pochodzi z Kolumbii, ale tam nie mogliśmy zostać, z różnych powodów, więc przenieśliśmy się do Szwecji. Tam też nam się nie układało.
Wiesz, jak to jest? Annika pokręciła głową. Cały czas nasłuchiwała, miała wrażenie, że zbliża się jakiś samochód. - Nacho jest pediatrą, a nie mógł znaleźć pracy nawet jako roznosiciel gazet ciągnęła Carita. - Biuro pośrednictwa pracy chciało go wysłać na kurs, żeby mógł zostać sprzątaczem w służbie zdrowia. Słyszałaś kiedyś coś równie bzdurnego? W tym momencie pod bramę podjechał srebrny jaguar cabriolet. Mężczyzna o wyjątkowo wysokim czole pilotem otworzył bramę. Annika i Carita wsiadły do samochodu.
Cartita pomachała do niego ręką z polakierowanymi paznokciami. Wjechały na teren osiedla. - Więc przenieśliśmy się tutaj opowiadała dalej. - Nacho od razu dostał pracę w szpitalu. Świetnie się tu czujemy. Jest trochę jak w południowej Kalifornii. - Znów zajrzała do notatek. Teraz w dół. Dom powinien stać po lewej stronie ulicy, kawałek dalej. Nagle wyrósł przed nimi: potężny, ciężki. Stał nieco na uboczu, na końcu ślepej uliczki, zwrócony na południe, w
stronę morza i zbocza. Wejścia broniła brama, podjazd był zablokowany, ogrodzony policyjną taśmą. Annika zaparkowała przy chodniku przed niewielkim rondem, tuż przy zarośniętej działce. Wysiadły. Annika sięgnęła po leżącą na tylnym siedzeniu torbę z aparatem. Z pewnym nabożeństwem ruszyły w stronę domu. Podjazd ciągnął się jeszcze kawałek za furtką, potem skręcał w lewo, w stronę parkingu. Pod daszkiem stały dwa samochody: miejski jeep i mały
kabriolet. Annika podeszła bliżej, zrobiła kilka zdjęć. Spojrzała na dom. Dwa, a w jednym miejscu nawet trzy piętra unoszące się do nieba, nieregularna bryła z licznymi załamaniami. Tarasy, balkony, werandy, kolumny i łuki o różnych kształtach, wymyślne betonowe balustrady i kute żelazne poręcze. Na samej górze wznosiła się wieża z wychodzącymi na wszystkie strony świata łukowymi oknami. Wokół drzewa owocowe i potężne palmy. Przed domem kamienny basen. Cały teren krył się w cieniu. Annika poczuła zimny powiew od strony
zbocza. Zrobiła serię zdjęć domu na tle zachodzącego słońca. - Wiesz może, od jak dawna tu mieszkali? - spytała, krzyżując ręce, żeby się ogrzać. Carita spojrzała na dom. - Nie sądzę, żeby mieszkali tu długo. To nowe osiedle. - A drzewa? Wyglądają na dorodne. - Tutaj kupuje się dziesięciometrowe palmy. Dostarcza je specjalna ciężarówka z koparką. Myślisz, że to dzwonek?
Wcisnęła przycisk na słupku stojącym przy drzwiach, wyglądał jak wyłącznik prądu. Po kilku sekundach drzwi się otworzyły i na taras wyszedł policjant w mundurze. Carita zaczęła gorączkowo machać ręką, Annika ukryła aparat za plecami. Policjant ruszył w stronę furtki, zatrzymał się w pewnej odległości. Carita powiedziała coś po hiszpańsku, policjant odpowiedział z irytacją. Carita wskazała na Annikę i błagalnym tonem zaczęła mu coś tłumaczyć. Suecia i amiga, tyle Annika była w stanie zrozumieć. Policjant jakby trochę złagodniał, pokręcił głową i powiedział
przepraszającym tonem: hoy no, impossible, mañana si. - Możesz przyjść jutro rano powiedziała Carita. Wzięła Annikę za rękę i poklepała współczująco po ramieniu. - Powiedziałam, że jesteś przyjaciółką rodziny, że przyjechałaś ze Szwecji, porażona tą straszną tragedią. Że chciałabyś się pożegnać z przyjaciółmi, tu, na miejscu, w ich domu... Annika poczuła się nieswojo. - Z zasady nie ukrywam, kim jestem i po co przychodzę - powiedziała. - Nie sądzę, żeby policjant czytał
„Kvällspressen” - rzuciła Carita, ruszając w stronę samochodu. Annika położyła aparat na tylnym siedzeniu i już miała usiąść za kierownicą, kiedy zadzwoniła jej komórka. Spojrzała na wyświetlacz. Bosse. Bosse? - Halo? - odezwała się z pewnym wahaniem. - Annika? Mówi Bosse. Bosse Svensson.
Reporter z „Konkurrenten”, z którym kiedyś przez chwilę się spotykała. Wciąż miała w kontaktach numer jego komórki. Odwróciła się od samochodu, zrobiła kilka kroków w stronę opuszczonej działki. - O co chodzi? - spytała cicho. - Właściwie to dzwonię służbowo. Mam w ręku pewne zdjęcie. Pomyślałem, że może chciałabyś je skomentować.. Cisza. - Co takiego? Jakie zdjęcie? O czym ty mówisz?
- Zdjęcie przed knajpą na Starym Mieście. Migdalisz się z sekretarzem ministra sprawiedliwości. Annika zaniemówiła. Próbowała zrozumieć, co Bosse do niej mówi. - Migdalę się? O co ci chodzi? - Dobierał się do ciebie. Annika otworzyła szeroko usta. - Kto? Halenius? - Daję ci szansę, możesz to skomentować. Zamknęła oczy, dotknęła ręką czoła.
Hiszpańskie pocałunki w policzek, zanim wsiadła do taksówki. Horda wrzeszczącej młodzieży z komórkami w rękach. Westchnęła ciężko. - Macie zamiar je opublikować. W gazecie? - Przymierzamy się do tego. - I pytasz, czy chcę coś powiedzieć? - Daję ci szansę, możesz się wytłumaczyć. Annika pociągnęła nosem, wypluła
flegmę na chodnik. - W porządku. Oto mój komentarz: cieszę się, że nie poszłam z tobą do łóżka. Podobno marny z ciebie kochanek. Poza tym przypominam ci o ochronie źródła. Z kim rozmawiam, o czym i gdzie... takie informacje są zgodnie z konstytucją chronione. A ja nie zamierzam łamać prawa tylko dlatego, że nie potrafisz się pogodzić z odmową, Bosse. Zapadła cisza. Słyszała odgłosy redakcji. Była pewna, że Bosse
nagrywa. Wiedziała, że musi uważać, żeby potem nie mógł zmontować jej wypowiedzi i puścić w sieci. - Wiem też, że wypiliście sporo wina. To prawda? - Masz do mnie żal, że z tobą nigdy nie chciałam się umówić na wino, tak, Bosse? To cię boli? - Chcesz to jakoś skomentować? - Jesteś żonaty, tak? Żona i trójka dzieci, mieszkacie w Mälarhöjden. W słuchawce znów zapadła cisza. - Anniko, ja nie żartuję. Napiszemy o
tym. Wiemy, że Halenius miał tego wieczoru dyżur, ale zamiast pracować, wybrał się do knajpy. Pił i flirtował z tobą. Zawsze podkreślasz, jak ważna jest dla ciebie etyka dziennikarska i przestrzeganie zasad. Nie rozumiesz, że to podważa twoją wiarygodność? - Zgłosiłeś się na ochotnika, żeby do mnie zadzwonić? Czy dostałeś polecenie? Bosse westchnął. Annika usłyszała cichy trzask, pewnie wyłączył magnetofon. - Wiesz, że poprosimy ministerstwo o okazanie rachunku, prawda? Wyciąg z karty służbowej, rachunek za taksówkę.
Wszystko wyjdzie na jaw. - Jeśli ten telefon był twoim pomysłem, to znaczy, że chcesz się na mnie zemścić. Jeśli dostałeś takie polecenie, to świadczy to o tym, że zabrakło ci odwagi cywilnej, żeby odmówić. Skończyliśmy? - Tak łatwo się nie wywiniesz powiedział Bosse. Annika się rozłączyła. - Kłopoty? - spytała Carita. - Trudno powiedzieć. - Annika wyobraziła sobie minę Thomasa, kiedy jutro otworzy
„Konkurrenten”. - Zadzwonimy do sąsiadów? - spytała, zwracając się do Carity. Niewielu sąsiadów im otworzyło. Nikt nic nie widział. Nikt nie chciał nic powiedzieć. Słońce zaczęło zachodzić. - Dokąd teraz chcesz jechać? - spytała Carita, kiedy dojechały do ronda przed wjazdem na autostradę. - Gdzieś, gdzie jest dużo Szwedów, chętnych do rozmowy z reporterką wieczornej gazety.
- Restauracja La Garrapata albo klub Los Naranjos - zaproponowała Carita. Skręć w lewo. Annika skręciła, poczuła na ręce ciepłą dłoń tłumaczki. - Uważaj - powiedziała Carita, wskazując na zbliżającego się z prawej czerwonego land rovera. - To chyba Anglik. Są śmiertelnie niebezpieczni. Przywykli do ruchu prawostronnego. Na rondach zawsze patrzą w niewłaściwą stronę. Rzeczywiście, kierowca wyjechał przed ich samochód, nawet na niego nie spojrzał.
Zahamowała ostro, zatrąbiła, położyła się na kierownicy. Kierowca się wzdrygnął i pokazał jej środkowy palec. - To, że całymi dniami piją, też nie poprawia im refleksu - powiedziała Carita. - Skręć w prawo. Jedziemy do klubu czy do restauracji? - Raczej nie do klubu. Przypomniała sobie definicję golfa, którą kiedyś usłyszała od Svena: najłatwiejszy sport świata - trafić w leżącą nieruchomo piłkę. Carita prowadziła ją krętymi uliczkami.
Mijały pola golfowe, ogromne wille i wielkie kompleksy apartamentowców. Wszystkie w jakiś sposób przypominały dom Söderströmów: za duże, przeskalowane, bez gustu. Annika z fascynacją przyglądała się czteropiętrowemu białożółtemu apartamentowcowi. Wyglądał jak ogromny tort śmietanowy. Podjazdem od strony zbocza można było podjechać niemal na strych. Tuż obok wyrastał kolejny apartamentowiec, w kolorze pistacji, z różowym dachem i pięcioma złotymi kopułkami. - Tak wygląda południowa Kalifornia? spytała.
- Tak wyglądają najmodniejsze dzielnice Los Angeles. Dorastałam w Beverly Hills. Południowa Hiszpania chyba najbardziej przypomina tamte strony powiedziała Carita. Nagle zmieniła temat. - Policjanci mówili coś jeszcze o włamaniu? Są jakieś ślady? Annika uprzytomniła sobie, że nie zadała tego pytania. Głupio. - Jeśli tak, to nie chcieli o tym mówić rzuciła szybko. - Powiedz mi, kogo
spotkamy w restauracji. Co to za ludzie? Carita zamyśliła się. - Zwykli. Tacy, którzy mają dość szwedzkiego klimatu. Niektórzy przenoszą się tutaj ze względu na dzieci, inni sprzedali firmy i oddają się piciu i grze w golfa. Jakie podwozie ma ten samochód? - zainteresowała się nagle. - Poradzi sobie - stwierdziła po chwili. - Zjedź do rzeki. Annika zatrzymała się. - Co takiego? - Zjedź do rzeki. Dno jest
wybetonowane. W ten sposób nie będziemy musiały się przeciskać przez N340. O tej porze są tam straszne korki. Roboty drogowe. Annika spojrzała na nią bez przekonania. - Nie jest głęboko - zapewniła ją Carita. Annika ostrożnie przejechała przez krawężnik, potem przez kępę traw, i zjechała do koryta rzeki. Rzeczywiście nie było głęboko. Przejechały korytem kilkadziesiąt metrów, na drugą stronę autostrady. - Wszędzie budujecie nowe drogi powiedziała Annika, przyglądając się w
lusterku zastygłej w bezruchu budowie. - Nowe drogi? N340? Zbudowali ją Rzymianie. Nie wiem, czy od tamtego czasu cokolwiek przy niej robiono. Jesteśmy na miejscu. Możesz tu zaparkować. - Na przejściu dla pieszych? - spytała Annika, ale Carita zdążyła już wysiąść. Były w nieco starszej części miasta. Biała szeregowa zabudowa. Annika sięgnęła po aparat i akumulator i ruszyła za Caritą. - La Garrapata - przeczytała napis na tablicy wiszącej przed restauracją. Wypisano tam także menu w trzech
językach: po szwedzku, po angielsku i po hiszpańsku. - Ta nazwa coś znaczy? Carita poprawiła włosy. - Tak, kleszcz. Tylko nie pytaj, dlaczego ktoś postanowił nazwać tak knajpę. La Garrapata okazała się bardzo skromnym lokalem. Wychodzące na ulicę szklane drzwi w aluminiowej framudze zacinały się lekko. Okna były zaparowane. Carita weszła, wydała radosny okrzyk i rzuciła się całować ludzi: najpierw w prawy policzek, potem w lewy. Dokładnie tak, jak pokazał jej Halenius.
Annika pomyślała, że zdjęcia nie mogą być szczególnie bulwersujące. Było ciemno, nie zauważyła błysku flesza, pocałunki były niewinne, bez języczka. Rozejrzała się. Sala mieściła około trzydziestu stolików i bar dla dwudziestu osób, na ekranie dużego telewizora leciał jakiś szwedzki program. - To Annika Bengtzon - powiedziała Carita. - Dziennikarka „Kvällspressen”. Pisze o biednych Söderströmach. Ktoś chciałby coś o nich powiedzieć? Lasse, znałeś Sebastiana. Opowiedz coś!
Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Annika poczuła, że się czerwieni. Zwykle tak nie robiła. Zwykle zaczynała powoli, wyjaśniała, dlaczego chce rozmawiać, żeby potem nikt nie poczuł się oszukany. Chociaż i tak się to zdarzało. Czasem ludzie uważali, że nie przedstawiała ich w dostatecznie dobrym świetle. Ale Lasse odchrząknął, wstał i zaczął opowiadać o swoim przyjacielu. Mówił głośno, wyraźnie wzruszony. Typowy Szwed raczej by się tak nie zachował, pomyślała Annika. Notowała pilnie, aż rozbolała ją ręka. - Sebbe mógł postawić na każdy sport,
w każdym byłby dobry. To przypadek, że zdecydował się na hokej. Tak samo dobrze grał w golfa i w tenisa. I wiedział o tym. Wiedział, że ma dar, dlatego chciał dać coś innym. Pociągnął nosem. Niektórzy goście wycierali oczy leżącymi na stolikach serwetkami. Chciał wydawać pieniądze na coś sensownego, nie chciał siedzieć w domu i pucować pucharów. Dlatego zaprosił biedne utalentowane dzieciaki do klubu tenisowego i zatrudnił Francisa, żeby z nimi ćwiczył. Kiedy on był dzieckiem, ktoś dał mu szansę. Chciał się zrewanżować. - Zaczął
płakać. - Pamiętam, jak byliśmy tam ostatni raz, z Leo i My, pewnie tuż przed Bożym Narodzeniem. Zorganizował turniej klubowy. Nagrodą był puchar i nowy dres, ale też miejsce w szkole, w Marbella International College. Nauka do osiemnastego roku życia, zakończona międzynarodową maturą. - Rozległy się szepty, Lasse pokiwał głową. - To wszystko prawda. Wygrała dziesięcioletnia dziewczynka. Nagroda kosztowała go w sumie równy milion, ale Sebbe był szczęśliwy. Jest fantastyczna, mówił. Daleko zajdzie. To będzie czysta przyjemność przyglądać się, jak się rozwija, jak zdaje egzaminy...
Kilka kobiet zaczęło głośno szlochać. Annika zastanawiała się, czy nie wyjąć aparatu, ale postanowiła jeszcze poczekać. Zajrzała do notatek. My i Leo. Czy to dzieci Söderströma? Spojrzała na zegarek, nie mogła tego przeciągać w nieskończoność. Musiała jeszcze zadzwonić do Niklasa Lindego, spytać, czy mordercy zostawili jakieś ślady, a potem napisać trzy artykuły i położyć się spać o przyzwoitej porze. Jutro czekał ją kolejny ciężki dzień. - Żona Söderströma - zaczęła głośno. -
Czy ktoś z państwa ją znał? Od jednego ze stolików wstała blondynka ostrzyżona na pazia, w markowych dżinsach. - Vivve działała w Swea, wszystkie ją znałyśmy - powiedziała. Kobiety zgodnie przytaknęły. Vivve działała w Swea? Co to, do licha, może znaczyć? - zastanawiała się Annika. Sięgnęła po notes. Schyliła głowę, żeby ukryć niepewność, czekała na ciąg dalszy.
- Miała dużo pracy, zajmowała się dziećmi, szkołą, dbała o Sebastiana, ale zawsze znajdowała czas na nasze sprawy. Pamiętajmy, że opiekowała się też swoją mamą i Suzette... - Pracowała gdzieś? - spytała Annika. Blondynka już miała coś powiedzieć, gdy nagle zacisnęła wargi. - Tak, pracowała, ale tutaj praca znaczy co innego niż w Szwecji - powiedziała i usiadła. Ojej, chyba trafiłam kogoś w czułe miejsce, pomyślała Annika.
- Jeśli dobrze rozumiem, rodzina Söderströmów była dobrze znana miejscowej szwedzkiej społeczności i powszechnie lubiana - powiedziała. Miała nadzieję, że tym razem nie popełniła gafy. Chyba rzeczywiście nie, wszyscy zdawali się z tym zgadzać. - Veronica mieszkała tu właściwie od dziecka - odezwała się nagle starsza pani. Siedziała sama przy stoliku obok kuchni. Przed nią stała prawie pusta butelka po winie. Annika wyciągnęła szyję, żeby jej się lepiej przyjrzeć.
- Veronika Söderström wychowywała się w Hiszpanii? - spytała. Kobieta wzięła do ręki kieliszek, błądziła wzrokiem po sali. - Przejechałam tu w tym samym czasie co Astrid, jej matka. Astrid promieniała radością, a Veronika była najpiękniejszym dzieckiem, jakie widziałam. Nic dziwnego, że została modelką... Starsza pani zatopiła się we wspomnieniach. Astrid to pewnie zmarła teściowa Söderströma, pomyślała Annika.
- Jak długo znała pani jej matkę? spytała. Starsza pani dolała sobie wina. - Prawie czterdzieści lat. Była druhną na naszym ślubie, moim i Edgara. Kiedy go chowałam w zeszłym roku, siedziała obok mnie. Twoje zdrowie, Astrid! Uniosła kieliszek. Annika poczuła, że coś ją ściska za gardło, musiała odkaszlnąć. Wstała, podeszła do starszej pani, usiadła obok niej. Goście uznali, że z nimi skończyła, i zaczęli rozmawiać. Annika spytała starszą panią, jak się nazywa, ile ma lat i czy może jej zrobić
zdjęcie. Miała na imię Maj Lis, miała sześćdziesiąt dziewięć lat i chętnie zgodziła się pozować do zdjęcia. Annika od razu pstryknęła kilka fotek, żadne artystyczne ujęcia. Objęła ją pocieszającym gestem, wstała i podeszła do Lassego. Znał Söderströma od pięciu lat. Poznali się, kiedy zaczął grać w tenisa w jego klubie. Klub był niewielki, pięć kortów, ale z fantastycznym widokiem, w El Madroñal. Dzieci Lassego były w tym samym wieku co My i Leo, osiem i pięć
lat, tyle że Lasse był rozwodnikiem. Jego żona wróciła do Szwecji i dzieci odwiedzały go tylko w wakacje. Okazało się, że kobieta, która razem z Veroniką Söderström działała w Swea, cokolwiek to miało znaczyć, wcale jej dobrze nie znała. Podobnie zresztą jak pozostałe kobiety. Annika zrobiła jeszcze kilka zdjęć, w tym jedno grupowe. W zasadzie była gotowa. - Czy to, co się stało, coś zmieni w waszym życiu? - spytała.
Głos zabrał potężny blondyn, który dotychczas milczał: - Na pewno umniejsza to skuteczność alarmów gazowych. Jak zapewne wiecie, w swoim sklepie w San Pedro sprzedaję znakomite alarmy antywłamaniowe. Zachęcam wszystkich do nabycia klasycznego alarmu. Jutro pracujemy do czternastej... Nagle Annika poczuła, że ma dość. Podeszła do Carity. Tłumaczka była zajęta rozmową z dwoma mężczyznami w jasnych spodniach do kolan. Annika dotknęła lekko jej ramienia.
- Już skończyłam - powiedziała. Carita natychmiast się podniosła, pożegnały się i wyszły. - Mam wrażenie, że się udało powiedziała Carita, wsiadając do samochodu. - Dokąd teraz? - Teraz muszę to wszystko spisać powiedziała Annika i włączyła silnik. Odwieźć cię gdzieś? - To miło z twojej strony, ale potem będziesz miała problem z powrotem. Jedź prosto. Twój hotel jest zaraz za rogiem.
Zostawiłam samochód w garażu Corte Inglés, niedaleko stąd. A właśnie, przyniosłam ci szkolny album ze zdjęciami uczniów, proszę. Wysadź mnie tutaj. Wystawię ci rachunek za parking, dobrze? - Jasne - powiedziała Annika. Wzięła do ręki starannie oprawioną książkę, z błyszczącymi kartkami. - Co to znaczy, że Veronica działała w Swea? - Należała do Swedish Women’s Educational Association. To organizacja, która ma oddziały w
wielu krajach. Założyła ją przyjaciółka mojej mamy, jeszcze w latach siedemdziesiątych, w Los Angeles. - Też do niej należysz? - Ja? Nie, nie mam czasu. Skręć tutaj. Minutę później Annika zatrzymała się przed hotelem. - Jeszcze jedno. Myślisz, że śmierć Söderströmów jakoś zmieni życie Szwedów na Costa del Sol? - Na pewno - odpowiedziała Carita stanowczo. - Ludzie będą ostrożniejsi. Na razie, do jutra!
Trzasnęła drzwiami i stukając obcasami o chodnik, ruszyła przed siebie. Annika odetchnęła z ulgą. Ludzie będą ostrożniejsi. Miała tytuł artykułu. Zmrok zapadł szybko. Z autostrady dobiegał cichy szum samochodów. Reflektory oświetlające silnym żółtym światłem roboty drogowe rzucały ostre cienie. Położyła torbę, aparat fotograficzny i reklamówkę z książkami i mapami na łóżku i podeszła do okna, żeby zaciągnąć firanki.
Stała chwilę i wyglądała. Tuż pod jej oknem rozciągał się pusty o tej porze kort tenisowy. Dwa reflektory były zepsute, dalsza część kortu tonęła w ciemnościach. Po drugiej stronie autostrady, po wyrastającym z doliny potężnym górskim zboczu, pięły się domy. Widziała rozświetlone neony i migoczące w mroku uliczne latarnie. W pewnym momencie zabudowania się kończyły, zostawały góry. Sierra Nevada. Dwadzieścia szczytów powyżej trzech tysięcy metrów, czarne olbrzymy na tle
rozgwieżdżonego nieba. Otworzyła okno, poczuła na twarzy powiew wiatru i spalin. Wieczór był ciepły. Zamknęła oczy. Kalle i Ellen na pewno już zjedli. Pewnie siedzą i oglądają jakiś program dla dzieci. Chociaż nie, programy dla nich już się skończyły. Jeśli Ellen zdrzemnęła się przed telewizorem, to teraz trudno jej będzie zasnąć, a rano będzie zła jak osa. Zamknęła okno, sięgnęła po komórkę, wybrała numer Thomasa. Odebrał. Chłodny, niemal urzędowy ton.
- Pewnie właśnie jecie? - spytała przepraszająco. - Ja i Sophia pijemy wino. Dzieci oglądają telewizję. Chciałaś coś? Annika usiadła na łóżku, podciągnęła kolana pod brodę. - Chciałam z nimi porozmawiać. Thomas westchnął teatralnie, usłyszała, jak woła: - Kalle, mama dzwoni! I głos Kallego:
- Właśnie zaczął się sport! - Masz sporą konkurencję - powiedział Thomas, ale po sekundzie usłyszała tupot małych nóżek, a zaraz potem trzaski. - Cześć, mamo - powiedziała Ellen. Annika odprężyła się, opuściła ramiona, uśmiechnęła się. - Witaj, kochanie. Zasnęłaś na kanapie? Chwila wahania. - Tylko trochę - powiedziała Ellen. Możemy dostać psa?
- Psa? Nie możemy mieć psa. Mamy małe mieszkanie, piesek się w nim nie zmieści. Ellen wydawała się szczerze zdziwiona. - Anna właśnie dostała psa, takiego brązowego, i wcale nie jest taki duży jak nasze mieszkanie. Annika stłumiła westchnienie. Powtarzali tę rozmowę za każdym razem, kiedy jakieś dziecko z przedszkola dostawało pieska. - Cieszę się, że lubisz zwierzęta. Ja też je lubię, ale musimy myśleć o tym, co jest dla nich dobre. Kiedy jesteśmy u dziadków w Vaxholmie, możecie się
bawić z Zico. - Zico jest miły. - Bardzo miły. Co dzisiaj robiliście w przedszkolu? Ellen, która najwyraźniej zdążyła się chwilę przespać przed telewizorem, zaczęła opowiadać ze zdwojoną energią. A kiedy podwójny mistrz świata w zapasach Ara Abrahamin skończył rozdzielać nagrody w telewizyjnym studiu, dołączył do niej Kalle. Annika uspokoiła się, dzień minął bez kryzysów i traum. Powiedziała dobranoc, buziaki i
rozłączyła się. Potem siedziała jeszcze dobrą minutę, czuła w piersi piekący ciężar. Za oknem zrobiło się już całkiem ciemno. Autostradą jechała karetka na sygnale. Annika wstała z łóżka i zaciągnęła firanki. Zapaliła lampę, tę na suficie i tę mniejszą na biurku, i wyjęła z torby laptop. Poczuła się potwornie zmęczona. Ile już razy wyjmowała go, a potem chowała? Zawsze kiedy przychodziła do redakcji, a potem kiedy wychodziła, za każdym razem, kiedy przychodziła do domu, a
potem kiedy kończyła pracę. Usiadła, poczuła, że bolą ją plecy. Krzesło zatrzeszczało. Zalogowała się do hotelowej sieci. Piętnaście euro za dobę, jak znalazł. Oparła głowę na rękach, odczekała chwilę. Sięgnęła po komórkę, zadzwoniła do Patrika. Usłyszała jego głos: - Annika! Gdzie ty byłaś cały dzień? - Piłam kawę - odpowiedziała. - Prześlę ci trzy artykuły. Morderstwo, rodzina i szok w raju. Ze
zdjęciami. Ile mam napisać? - Nie wiem, co masz. - Ile macie miejsca? - Trzy szpalty i cały środek. Berit też ma coś napisać. I redakcja sportowa. - Prześlę wszystko, coś sobie wybierzecie. Za godzinę będziesz miał pierwszy artykuł. Rozłączyli się. Annika wybrała numer Niklasa Lindego. Odebrał po czwartym sygnale, w tle
słychać było muzykę. - Mam jedno krótkie pytanie: czy hiszpańska policja zabezpieczyła jakieś ślady? Dudnienie muzyki. Bum, bum, bum. - Jestem zawiedziony - powiedział Linde. Annika ugryzła się w policzek. Zaczęła się zastanawiać, co znów zrobiła nie tak. Gdzieś w tle śmiała się jakaś kobieta. Słyszała, że kogoś woła.
- Miałem nadzieję, że zatęskniłaś za moim ciałem, ale widzę, że interesuje cię tylko mój umysł - powiedział Linde. Więc o to chodzi. - Mam wrażenie, że funkcjonariusz Linde spożył nieco vino tinto od czasu naszego ostatniego spotkania powiedziała, zerkając na zegarek. Było wpół do dziewiątej. Nagle poczuła się głodna. Zjadła tylko tę okropną kanapkę w samolocie, w tej puszce sardynek. - Vino tinto i kilka cavas - dodał Linde. Masz ochotę na coś mocniejszego?
Bum, bum, bum. - Nie dzisiaj. Muszę napisać kilka artykułów. W końcu po to tu jestem. - Więc może innym razem? Bum, bum, bum. - Może. Są jakieś ślady? - Chwileczkę - odpowiedział już całkiem trzeźwo. W aparacie coś zatrzeszczało, zastukało, musiała wyjąć słuchawkę z ucha. - Halo?
Dudnienie ustało, zastąpił je szum ulicy. - Chodzi mi o to, czy policja znalazła jakieś ślady. - Nawet sporo - odpowiedział Linde. Ślady kół dwóch pojazdów, nawet wiemy jakich. Ślady stóp włamywaczy, znamy rozmiary butów. I wiele innych, o których nie mogę mówić ze względu na dobro śledztwa. - Rozumiem, że policja ma nadzieję, że sprawa zostanie wyjaśniona. - To tylko kwestia czasu - zapewnił Linde. - Jadłaś już? - rzucił, zmieniając temat.
- Nie, ale... - Gdzie się zatrzymałaś? - W hotelu Pyr, to... - No proszę! A ja siedzę w Sinatra Bar, w porcie, jakieś trzysta metrów od ciebie. Może wpadnę wspomóc cię kanapką? Annika się roześmiała. Nie była w stanie się powstrzymać. - Nie ma szans, chłopcze. Śpij dobrze. Rozłączyła się, podniosła słuchawkę hotelowego telefonu, połączyła się z
recepcją. Hotel nie miał room service. Thank you very much. Barek był pełen horrendalnie drogiego alkoholu. Gdzieś w głębi udało jej się znaleźć dwie tabliczki czekolady i zakurzoną puszkę prażonych migdałów. Wrzuciła w siebie wszystko i usiadła do pisania artykułu. Powołując się na anonimowe źródła policyjne, opisała, jak złodzieje, trzy osoby w dwóch pojazdach, otworzyli bramę od strony ulicy. Stało się to dokładnie o trzeciej trzydzieści nad ranem. Potem dostali się do agregatu układu wentylacyjnego na tyłach domu i
wpuścili nieznany jeszcze gaz. Przedstawiła przypuszczenia policji co do tego, co potem się wydarzyło. Rodzina prawdopodobnie się zorientowała, co się dzieje. Zapewne obudził ich alarm, zobaczyli dym, być może mgłę wydostającą się z szybu wentylacyjnego. Ojciec rodziny próbował zatkać wylot kołdrą, matka pobiegła do drzwi - chciała ratować dzieci. Ale gaz działał szybko: natychmiast ich sparaliżował i zabił. Złodzieje, czy raczej mordercy, wybili dziurę w ścianie, wynieśli sejf, a następnie opróżnili dom ze wszystkich
wartościowych rzeczy i odjechali. Opisała, w jakiej pozycji leżały ciała, kiedy znalazła je sprzątaczka, napisała, że policja zabezpieczyła sporo śladów i że złapanie winnych to jedynie „kwestia czasu”. Zakończyła informacjami o gazach, najczęściej używanych podczas włamań. Heksan: stosowany w przemyśle, występuje w benzynie i w innych paliwach, ma wyraźny zapach. Do uśpienia jednej osoby potrzebna jest duża dawka. Izopropanol: środek czyszczący, składnik środków chroniących przed
zamarzaniem, na przykład płynu do szyb, ma charakterystyczny silny zapach. Do uśpienia jednej osoby wystarczy niewielka dawka, mierzona w hektogramach. Dwutlenek węgla: wchodzi w skład powietrza, występuje w stanie wolnym w naturze, trzy setne procent. Do uśpienia człowieka potrzeba dużej ilości, około kilograma. Wpompowanie tak dużej ilości gazu do szybu wentylacyjnego spowodowałoby niezły hałas. Anestetyki: na przykład enfluran i izofluran, szybko działające środki usypiające, już dwuprocentowe stężenie
zagraża życiu człowieka. Gaz rozweselający: podtlenek azotu, używany w medycynie do znieczulania ogólnego, stosowany także przy tuningowaniu samochodów. Do uśpienia człowieka potrzebne jest stężenie na poziomie sześćdziesięciu pięciu, siedemdziesięciu procent. Jak to możliwe, że złodzieje sami się nie zatruli? - zastanawiała się Annika. Doszła do wniosku, że musieli mieć maski przeciwgazowe. Ciekawe, co da „Konkurrenten”, pomyślała, wysyłając artykuł do redakcji. Właściwie powinna była się na kogoś od nich natknąć. Skoro się nie
natknęła, to albo jest o krok przed nimi, albo przeciwnie, wybrała złą drogę i ominęło ją to, co najważniejsze. Wkrótce się okaże. Przerzuciła zdjęcia do komputera. Zadzwoniła komórka. Anders Schyman. - Posłuchaj, odbyłem dziwną rozmowę z reporterem z „Konkurrenten”. Podobno podrywałaś w knajpie jakąś szychę z Ministerstwa Sprawiedliwości. - Nie. Po prostu zjedliśmy razem kolację. Opowiedział mi o pewnej sprawie, a potem pocałował mnie w
policzek, tak jak to robią Hiszpanie, i rozeszliśmy się. Denerwujesz się? - Ani trochę. Jak ci idzie? - Świetnie, tylko mam sporo pracy. - No to ci nie przeszkadzam. Rozłączyli się, Annika odłożyła komórkę. Zdjęcia domu były w porządku. Wielka willa, bogata, ozdobna architektura, długie cienie. Zasugerowała podpis pod zdjęciem: Mordercy znali kod.
Zabrała się do kolejnego artykułu: „Raj w szoku”. Opisała okolicę, wspomniała o przerażonych sąsiadach, o pogrążonych w smutku Szwedach, dwukrotnie zacytowała Caritę, oczywiście anonimowo. „To straszne, chociaż właściwie można było się tego spodziewać. Ludzie będą ostrożniejsi”. Wysłała tekst, dołączyła zdjęcie bogato zdobionej bramy i zdjęcia Szwedów, podała imiona, nazwiska, wiek. Zostało najtrudniejsze: artykuł o zamordowanych.
Weszła na stronę „Kvällspressen”. Tematem numer jeden była wymiana zdań między politykiem a prowadzącym z nim wywiad dziennikarzem. Tematem numer dwa incydent z udziałem gwiazdy seriali: zwymiotowała podczas programu na żywo. Potem kolejne wiadomości; zamordowanie Söderströmów na siódmym miejscu. Zdjęcia ofiar, imiona i nazwiska, wiek. Sebastian Söderström, lat czterdzieści dwa, Veronica Söderström, lat trzydzieści pięć, My Söderström, lat osiem, Leo Söderström, lat pięć, i Astrid Söderström, lat sześćdziesiąt osiem. Zdjęcia różnej jakości, wszystkie sprzed kilku lat.
Sięgnęła po szkolny album, który dostała od Carity, i zaczęła go przeglądać. Rocznik Marbella International College przebijał albumy robione w Szwecji zarówno pod względem objętości, jak i jakości. Prezentacja szkoły, wykaz zajęć i kursów, zdjęcia klas, a na koniec lista uczniów. Pozujące grzecznie dzieci w jasnoniebieskich mundurkach. Po kilku minutach znalazła zdjęcia Leo i My. Leo był znacznie starszy niż na zdjęciu w internecie. Miał szparę między przednimi zębami i niesforne jasnoblond włosy. Wyglądał na prawdziwego łobuziaka. My miała na sobie szkolny
mundurek, włosy splecione w warkocze. Przykładna uczennica, słodka jak cukierek. Annika przełknęła ślinę. Zadzwoniła do recepcji i poprosiła o zeskanowanie zdjęć i przesłanie ich na jej adres. Zmęczony recepcjonista z trądzikiem przyszedł po album i obiecał to załatwić. Wyglądało na to, że Söderströmowie wiedli przykładne życie. Ale czy naprawdę tak było? Czy nie była to jedynie namiastka prawdziwego życia? Veronica działała w organizacji kobiecej, Sebastian trenował młodzież,
Leo był łobuziakiem, My była słodka jak aniołek. Same stereotypy, aż niedobrze się robi. Zasłoniła oczy rękami. Była tak zmęczona, że kręciło jej się w głowie. W końcu wróciła do pisania. Zaczęła od Sebastiana: uważał, że dostał od życia tak dużo, że powinien dać coś innym. Organizował turnieje dla dzieci z ubogich rodzin. Żeby dać im szansę. Napisała też o Veronice, o jej zaangażowaniu, o tym, że chętnie pomagała przyjaciołom i zawsze wspierała rodzinę. I o babci dzieci, o jej energii życiowej i o wsparciu, jakim
była dla wszystkich, dzieliła ich radości i smutki. Nagle zorientowała się, że płacze. Wreszcie skończyła. Wysłała tekst do redakcji razem z zeskanowanymi zdjęciami i położyła się spać. Nawet nie umyła zębów. Kiedy zasypiała, przed oczami miała zdjęcia, które następnego dnia miały się ukazać w „Konkurrenten”: ona i Jimmy Halenius. Zaczęła się zastanawiać, czy ma to dla niej jakieś znaczenie. Zasnęła, zanim zdążyła dojść do
jakiegoś wniosku. Środa, 5 stycznia PADAŁ DESZCZ. Annika stała przy furtce przed willą Söderströmów. W strugach deszczu ledwie mogła dostrzec zarysy domu. Szczelna kurtyna wody zasłaniała wszystko. - Costa del Deszcz - powiedziała Carita i podeszła do niej z wielką parasolką. To już nie brzmi tak dobrze, prawda? Annika nacisnęła dzwonek, zmrużyła oczy i zerknęła w stronę domu. - Myślisz, że jest tam ten sam policjant co wczoraj? I że nas wpuści? - spytała.
Carita chwyciła mocniej torebkę, tym razem w kratkę. - Zapewniam cię, że tam jest powiedziała. Przyjrzała się Annice uważnie. - Nie możesz wziąć tego dużego aparatu. Facet od razu się domyśli, że coś jest nie tak. Usłyszały, że drzwi na taras się otwierają. Annika pobiegła do samochodu, wrzuciła aparat do torby leżącej na tylnym siedzeniu. - Myślisz, że mogę to tu zostawić? Nikt nie ukradnie?
- Jestem pewna, że okolica wyczerpała limit przestępstw na ten rok powiedziała Carita i pomachała do policjanta. Annika widziała, jak funkcjonariusz w strugach deszczu zbliża się do furtki. Sprawdziła, czy ma przy sobie komórkę. Zdarzało jej się już robić nią zdjęcia, chociażby w Złotej Sali sztokholmskiego ratusza, kiedy podczas kolacji noblowskiej popełniono morderstwo. Były co prawda kiepskiej jakości, ale nadawały się do druku. - Idziesz? - zawołała Carita.
Annika podbiegła do niej w chwili, kiedy policjant otwierał furtkę. - I’m sorry - wydukał po angielsku, podając Annice rękę. Annika skinęła głową i otarła z twarzy krople deszczu. Basen przed domem był ogromny. Mokre od deszczu leżaki z ciemnego drewna wyglądały, jakby były czarne. Nie potrafiła stwierdzić, co właściwie widzi, wszystko było schowane za kurtyną deszczu. - Weszli tędy - powiedział policjant, wskazując na zniszczone drzwi na taras.
- Mam tłumaczyć? - spytała Carita. - Po angielsku rozumiem. Weszły do domu, policjant zamknął za nimi drzwi. Pochłonęła je cisza - równie dojmująca, jak deszcz. Annika poczuła, że trudno jej oddychać. - Gaz - powiedziała do policjanta. - Nie ma już gazu? - Już dawno go nie ma. Stali w dużym holu, otwartym aż do sufitu na piętrze, co najmniej sześć metrów w górę. Na piętro prowadziły
dwa ciągi schodów, ze środka sufitu zwisała ogromna lampa z kutego żelaza. Podłoga z kremowobiałego marmuru, błyszczącego i lodowato zimnego. W wykuszach w ścianach kopie antycznych posągów. Annika nadal miała problemy z oddychaniem. Powietrze było wilgotne, zatęchłe. - Gdzie chcecie zacząć? - spytał policjant. Annika wzdrygnęła się. Sięgnęła do torby i wyjęła maskotkę Ellen, małego żółtego pieska, którego mała wygrała kiedyś na loterii w wesołym miasteczku
Gröna Lund. - Moja córeczka chciała, żebym go dała My. - Ma pani córeczkę? - zainteresował się policjant. - Jest w wieku Leo. Policjant poprowadził je marmurowymi schodami na górę. Annika starała się iść jak najciszej, Carita podążała tuż za nią. W domu czuć było zimny powiew wiatru, gdzieś musiało być otwarte okno. Annika znów zaczęła się zastanawiać, czy na pewno dom został dobrze przewietrzony, ale nie
chciała nękać policjanta kolejnymi pytaniami. Weszli na górę. W obie strony ciągnęły się korytarze. Słyszeli krople deszczu uderzające o dach. Policjant skręcił w lewo, jego kroki odbijały się echem od kamiennej posadzki. Po obu stronach korytarza było dwoje drzwi, na końcu jedne większe, podwójne. Policjant wskazał na nie. - Tam znaleziono dzieci. Annika poczuła, jak coś ją ściska za gardło, z trudem zaczerpnęła powietrza.
Sypialnia rodziców, pomyślała. Próbowała się opanować. - To był pokój dziewczynki, ale to pewnie wiecie - powiedział policjant, otwierając drzwi pierwszego pokoju po lewej. Annika zatrzymała się na progu. Pokój był niewielki, cały w różu i złocie. Podwójne drzwi prowadziły na spory taras z widokiem na basen. W dole, w strugach deszczu, widać było pole golfowe. W rogu stało różowe biurko na wygiętych nóżkach. Na wyłożonym skórą blacie leżał blok rysunkowy, obok farby, pędzelki i szklanka z mętną wodą. Najwyraźniej
dziewczynka maczała w niej pędzle. Łóżko w przeciwległym kącie było nieposłane. Nie ruszano go. Dziewczynka, obudzona przez alarm, najwyraźniej zdążyła wstać. Annika zakasłała. Weszła, podeszła do łóżka. W nogach leżała lalka z kręconymi brązowymi włosami. Annika kucnęła i wzięła ją do ręki. - Creo que la señora quiere estar sola powiedziała Carita do policjanta. Mam wrażenie, że pani chce zostać sama. Policjant wyszedł, zamknął za sobą drzwi. W pokoju zapanowała grobowa
cisza. Słychać było, jak deszcz uderza o marmurowy taras. Annika zagryzła zęby, sięgnęła po komórkę. Wycelowała w łóżko, zobaczyła na ekranie skotłowaną pościel, nacisnęła. Potem podeszła do biurka, zobaczyła rysunek: dziewczynka na brązowym koniu. Na niebie słońce, zielona trawa. Dziewczynka i koń byli roześmiani. Annika poczuła, że ma łzy w oczach. Ugryzła się w policzek, żeby się opanować.
Uniosła komórkę i wcisnęła przycisk. Raz, a potem drugi i trzeci. Schowała komórkę do torby, zawahała się, spojrzała na drzwi. Wzięła do ręki rysunek, zwinęła go i schowała do torby. Potem położyła małego żółtego pieska na poduszce na łóżku, wróciła do drzwi, rzuciła ostatnie spojrzenie na pokój i wyszła. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. Wisząca na nich tabliczka z napisem: „Tu mieszka My” zakołysała się. Carita i policjant byli w pokoju Söderströmów. Słyszała, jak rozmawiają. Podwójne drzwi były uchylone, padające przez nie szare światło oświetlało dalszą część
korytarza. Znów sięgnęła po komórkę. Drżącą ręką zrobiła zdjęcie drzwi, za którymi znaleziono ciała matki i dzieci. Schowała komórkę, powoli ruszyła korytarzem. Na kolejnych drzwiach wisiała taka sama tabliczka jak na drzwiach My, z napisem: „Tu mieszka Leo”. Annika sięgnęła do torby i wyjęła zepsuty samochodzik Kallego. Otworzyła drzwi i weszła. W środku panował bałagan. Łóżko było nieposłane, podobnie jak w pokoju dziewczynki. Nadal niemal czuło się bijące od niego
ciepło i specyficzny zapach dziecięcej pościeli. Na podłodze leżały porozrzucane ubrania wymieszane z samochodzikami i plastikowymi dinozaurami. Spora półka na książki zastawiona była najróżniejszym sprzętem sportowym: rakietami do tenisa, piłeczkami golfowymi, rękawicami do baseballu. Na biurku, podobnym do tego w pokoju dziewczynki, tylko zielonym, stał talerzyk z niedojedzoną kanapką z serem i szklanka z resztką pitnej czekolady. Brzegi plasterka sera były suche i pozwijane, czekolada zaschła na dnie szklanki.
Annika oddychała z otwartymi ustami. Znów sięgnęła po komórkę, zrobiła kilka zdjęć łóżka, szklanki z resztką czekolady, rzuconego na podłogę misia. - Señora? W drzwiach stał policjant. Annika odwróciła się, w ręku trzymała samochodzik i komórkę. Przełknęła głośno ślinę. - Dla Leo - powiedziała, kładąc samochodzik na poduszce. Wyszła szybko, skręciła w lewo i nie oglądając się za siebie, ruszyła prosto do sypialni Söderströmów.
Była znacznie większa niż pokoje dzieci. Prawie całą ścianę po prawej zajmowało ogromne, ciężkie angielskie biurko. Annika odruchowo spojrzała w górę, na wylot wentylacji. - Señora, proszę się pospieszyć. Śledczy są już w drodze. Tej starszej dziewczynce też chce pani coś zostawić? Starszej dziewczynce? Odwróciła się do niego i skinęła głową. Kiwnął ręką, żeby szła przed nim.
- Chwileczkę - powiedziała Annika i przeciągnęła ręką po czole. - Oczywiście, rozumiem - powiedział policjant, wycofując się na korytarz. Annika zaczęła się rozglądać po małżeńskiej sypialni. Łóżko było duże, wezgłowie z ciemnego drewna miało blisko dwa metry wysokości. Kołdrę, którą ojciec rodziny próbował zatkać wylot wentylacji, przeniesiono z biurka. Leżała na materacu, na łóżku. Tu zasnęli ostatniego wieczoru przed śmiercią. Tu obudziło ich wycie alarmu, tu umarli, nie zdążywszy dotrzeć do dzieci...
Zrobiła zdjęcie łóżka. Wycelowała komórkę w biurko i szyb wentylacyjny, zrobiła jeszcze dwa zdjęcia i wyszła na korytarz. Policjant starannie zamknął za nią drzwi. Razem zeszli po schodach. Carita czekała na nich przy drzwiach prowadzących na taras. - Jeszcze chwila - rzucił policjant, skręcając w prawo. Minęli urządzoną w stylu rustykalnym kuchnię. Ogromny drewniany stół, na ścianach ciemne półki zastawione mnóstwem malowanej ceramiki. Policjant zatrzymał się przy drzwiach obok kuchni. Wisiała na nich taka sama tabliczka jak na drzwiach pokojów My i
Leo: „Tutaj mieszka Suzette”. Kim jest Suzette? - zastanawiała się Annika. Wiedziała, że nie może spytać o to wprost. - Gdzie jest Suzette? - zapytała. - Nie było jej tu, kiedy to się stało, prawda? Policjant otworzył drzwi. Annika zajrzała do starannie wysprzątanego pokoju nastolatki. Łóżko było posłane, przykryte narzutą. Na biurku stał komputer, taki sam jak jej własny. Przy drzwiach wisiał wyblakły plakat z Britney Spears. Policjant z niepokojem spojrzał na zegarek.
- Señora, muszę prosić, żeby pani już wyszła. Annika skinęła głową. - Dziękuję, że był pan tak uprzejmy powiedziała i szybkim krokiem wróciła do kuchni. Idąc przez wielki hol, rzuciła okiem na pozostałe pokoje: duży salon z ciemnymi skórzanymi meblami i bibliotekę z robionymi na zamówienie półkami. - Muchas gracias - powiedziała i wyszła na taras. Carita tuż za nią. Ulewa skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Pola parowały, wzdłuż
jezdni płynęły szemrzące potoki. Ogrodową alejką doszły do bramy. Policjant otworzył im furtkę. - Masz to, czego chciałaś? - spytała Carita. Annika oparła się o samochód, zamknęła oczy. - Masz niezwykły dar przekonywania. Jak ty to robisz? - Zafakturuję to jako koszty dodatkowe powiedziała Carita. Ze zdziwieniem patrzyła na zdezorientowaną Annikę. Naprawdę uwierzyłaś, że nas wpuścił dlatego, że jest uprzejmy, a my jesteśmy
miłe? Jestem nieprawdopodobnie naiwna, pomyślała Annika. - Zadowolił się czterystoma euro. W końcu jesteś tylko pogrążoną w smutku przyjaciółką. Reporterki na pewno by nie wpuścił, ale nikt się o niczym nie dowie. „Kvällspressen” można tu co prawda kupić, ale nakład jest ograniczony. Dokąd teraz? - Znasz Suzette? - spytała Annika. Carita pokręciła głową.
- Suzette? Kto to taki? - W domu był jeszcze jeden pokój, nie dziecka, nastolatki. Gdzie indziej, tuż przy kuchni. Na tabliczce na drzwiach było napisane: „Tu mieszka Suzette”. Zaraz, zaraz, wczoraj też ktoś wspomniał coś o Suzette, pamiętasz? Już wiem, ta kobieta, która należała do tego stowarzyszenia... - Jeszcze jedno dziecko? - spytała Carita i nagle zbladła. - Muszę to sprawdzić - stwierdziła Annika, otwierając drzwi samochodu. Jak mam wrócić do hotelu?
Rzuciła parasolkę i kurtkę na podłogę, torbę na łóżko i szybko podeszła do laptopa. Drżącymi palcami wystukała adres strony „Konkurrenten”. Rano nie zdążyła nic przeczytać: ani relacji z Hiszpanii, ani artykułu o sobie i Haleniusie. Od razu zauważyła, że właśnie te dwa tematy są w najnowszym wydaniu najważniejsze. Głównym tematem było oczywiście morderstwo, ale dla niej ważniejsza była ta druga sprawa. Zdjęcie zrobione przed restauracją było gorszej jakości, niż się spodziewała. Nieostre, ciemne, wyraźnie poruszone,
ale w świetle padającym z okna widać było, że kobieta na zdjęciu to ona. Wiatr rozwiewał jej włosy, jakby stała na tle wodospadu. Można było odnieść wrażenie, że Halenius ją obejmuje, jego wargi były tuż przy jej uchu. Albo ją całuje, albo szepcze do ucha czułe słówka. „Gwiazda reportażu i partyjna szycha spędzają wieczór w knajpie”, krzyczał tytuł. Przynajmniej zostałam gwiazdą reportażu, pomyślała. Usiadła wygodniej i czytała dalej: „Mam do niej pełne zaufanie - mówi Anders Schyman. Reporterka
»Kvällspressen« Annika Bengtzon imprezowała wczoraj z najbliższym współpracownikiem ministra sprawiedliwości. Jak donosi nasze źródło, pili wino i bez skrępowania się całowali”. Wyprostowała się. Co to za brednie? Gdzieś na łóżku zaczęła dzwonić komórka. Spojrzała na torbę i zawahała się: czytać dalej czy odebrać telefon? W końcu sięgnęła po torbę. Wyjęła komórkę, zerknęła na wyświetlacz. - Halo? - powiedziała. Niemal zaszczebiotała.
- Widziałem zdjęcia - powitał ją Thomas. - Tak? - Zrobiłaś to, żeby mi dokuczyć? Otworzyła szeroko oczy, autentycznie zdziwiona. - Ależ Thomas, czyżbyś był zazdrosny? - Halenius to mój szef, do diabła! Co ty wyprawiasz? Ludzie zaczną gadać. Wytykać mnie palcami, szeptać. - Co ja wyprawiam? - spytała już bez kokieterii.
Thomas się żachnął. - Zawsze myślisz tylko o sobie? Annika była tak wściekła, że ledwo mogła mówić. - Ty cholerny hipokryto! To ty zostawiłeś mnie z dziećmi w płonącym domu i uciekłeś do tej swojej donny. To ja potem przez pół roku nie miałam gdzie mieszkać. Zostałam oskarżona o podpalenie i niewiele brakowało, żebym straciła dzieci, bo próbowałeś mi je odebrać! A teraz czujesz się upokorzony! Niedobrze mi się robi!
Już miała się rozłączyć, jak zwykle, ale jednak się powstrzymała. Czekała ze słuchawką przy uchu, oddychała szybko. - Annika? - Tak, jestem - odpowiedziała. - Jak możesz tak mówić? Że cię zostawiłem w płonącym domu. - Tak było. - Jesteś niesprawiedliwa. Pojechałem do Sophii po tym, jak się pokłóciliśmy. Kiedy wróciłem, żeby z tobą porozmawiać, z domu już nic nie
zostało. Nie wiedziałem, co się z wami stało, czy w ogóle żyjecie... - Rozumiem, że jak zawsze ty jesteś najbiedniejszy. Biedny Thomas. Usłyszała jego westchnienie. - Zawsze wszystko to moja wina... - Zdradziłeś mnie. Widziałam was. Widziałam was przed NK. Obejmowałeś ją, całowaliście się, rozmawialiście, śmialiście się. Thomas zamilkł. - Kiedy to było? - spytał.
- Jesienią zeszłego roku. Stałam z dziećmi po drugiej stronie ulicy, poszliśmy kupić Kallemu kalosze. Właśnie wracaliśmy do domu, kiedy... urwała i rozpłakała się. Łzy leciały jej po policzkach, nie była w stanie ich powstrzymać, ciekły jej między palcami na słuchawkę. Płakała długo, pociągając nosem. - Przepraszam - powiedziała, kiedy w końcu się uspokoiła. - Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? spytał Thomas cicho. - Nie wiem - wyszeptała. - Pewnie się
bałam, że mnie zostawisz. Cisza, milczące zdziwienie. - Odepchnęłaś mnie. Przestałaś ze mną rozmawiać, nie pozwalałaś się dotknąć... - Wiem. Przepraszam. Milczeli dłuższą chwilę. - Trochę późno - odezwał się w końcu Thomas. Roześmiała się, otarła ostatnie łzy. - Wiem - powiedziała.
- Dzieci mówiły, że masz nowe mieszkanie. Własnościowe? Annika wytarła nos w chusteczkę, którą znalazła w torbie. - Czynszowe. Ale nie kupiłam go na czarno. Załatwiłam dzięki swoim kontaktom. - Przez nowego znajomego, Haleniusa? Rozłościła się, ale postanowiła się opanować. - Nie - odpowiedziała spokojnie. - Nie przez niego. A zdjęcie w gazecie wprowadza w błąd.
Zjedliśmy razem kolację, powiedział mi co nieco o sprawie, nad którą pracowałam, a kiedy się żegnaliśmy, pocałował mnie w policzek, tak jak to robią Hiszpanie, ponieważ następnego dnia rano miałam lecieć do Hiszpanii. Poza tym nie piłam wina. Wiesz przecież, że nie znoszę czerwonego wina... - Czego ci dziennikarze nie wymyślą powiedział Thomas. Annika starła chusteczką rozmazany tusz. - To nonsens, ale rozumiem, że dla Haleniusa sprawa jest nieprzyjemna. - Podobno miał tego wieczoru dyżur.
- Nie przeczytałam jeszcze wszystkiego - powiedziała Annika. - Ale jeśli Jimmy Halenius popełnił jakiś błąd, to naprawdę nie jest to mój problem. Raczej twój, prawdę mówiąc... Oboje się roześmiali. Pełne zrozumienie, aż się zdziwiła. Po chwili Thomas westchnął. - Zgadnij, kto w poniedziałek zostanie wezwany na dywanik. - Pociesz się, że pewnie nie ty jeden. Znów się roześmiali. - Odwieźć ci dzieci w niedzielę
wieczorem? Przy okazji obejrzę nowe mieszkanie. Jeszcze nigdy nic takiego nie zaproponował. Nigdy nie był u niej na Starym Mieście, gdzie przez pół roku mieszkała w dawnym biurze. - Niewiele jest do oglądania. Nie zdążyłam się jeszcze rozpakować. - Jaki to adres? - Agnegatan 28. - Ale to przecież... - Nasza dawna okolica. Tak, to prawda.
Znów chwilę milczeli. - Jak się mają dzieci? - Dobrze. Jesteśmy w parku, biegają. Chcesz z nimi porozmawiać? Annika zamknęła na chwilę oczy. - Nie - odpowiedziała w końcu. - Niech się bawią. - No to będziemy koło szóstej. W niedzielę. Rozłączyli się, Annika stała jeszcze chwilę z komórką w ręku. Potem położyła się na łóżku, naciągnęła
na siebie narzutę. Ostre brzegi kamieni, które dźwigała w piersi, nagle jakby się starły, przestały tak mocno ranić, na chwilę, na kilka minut... Jeszcze moment, a zasnęłaby. Nagle się wzdrygnęła, usiadła. Muszę przeczytać artykuł, ten o sobie i Haleniusie, pomyślała. Położyła się wygodniej, odkaszlnęła, jakby miała wygłosić przemówienie. - Autor: Bo Svensson - przeczytała głośno. Co za małpa, pomyślała.
„Zwykle reporterka »Kvällspressen« Annika Bengtzon patrzy władzy na ręce. Ostatnio posunęła się znacznie dalej. Przedwczoraj wieczorem widziano ją w restauracji Järnet na sztokholmskim Starym Mieście w towarzystwie najbliższego współpracownika ministra sprawiedliwości, socjaldemokraty Jimmy’ego Haleniusa. Na zdjęciu widać wyraźnie, jak się obejmują i całują. Redakcja »Kvällspressen« ma jednak do swojej reporterki pełne zaufanie. Tak, wierzę, że potrafi właściwie ocenić sytuację, mówi naczelny gazety Anders Schyman. Czy to nie podważa jej wiarygodno c
ś i? Absolutnie nie. Ale nie wszyscy si z ę tym zgadzaj . ą Ca u łjc ą si z ę informatorem, Annika Bengtzon przekroczy a ł pewne granice, twierdzi felietonista Arne Påhlson. Jak to wp yni
ł e na jej wiarygodnoś ? ć Na pewno zaufanie do niej zosta o ł nadwyrężone”. Musiała wstać i przejść się po pokoju. Kim, do licha, jest Arne Påhlson, e ż daje sobie prawo j kryt ą ykowa ? ć Mierny reporter,
którego nagle wyci g ą ni t ęozkt ą a, e ż by z niego zrobi e ć ksperta od etyki i moralno c ś i. Mam to gdzieś! - pomyślała. Wróciła do komputera. „W Ministerstwie Sprawiedliwości,
gdzie Jimmy Halenius jest wysokim urzędnikiem, nie przywiązuje się do tego zdarzenia szczególnej wagi. Usłyszeliśmy, że to normalne, że politycy i dziennikarze utrzymują ze sobą kontakty. Nikt nie chciał też powiedzieć, czy Jimmy Halenius rzeczywiście miał tego wieczoru dyżur. Także Annika Bengtzon odmówiła komentarza, zasłaniając się ochroną źródła”. Odsunęła laptop, wstała. Czuła, jak serce wali jej w piersi. Pomyślała, że czytanie o sobie w trzeciej osobie nie jest niczym przyjemnym. Jakby ona jako człowiek w
ogóle się nie liczyła. Stała się chłopcem do bicia, wmontowano ją w sztucznie wykreowaną rzeczywistość. Czuła się całkowicie bezradna wobec przedstawionych przez redakcję uogólnień. Nikt się nie zastanowił, czy to wszystko prawda. Jakby to w ogóle nie miało znaczenia. Świat widziany oczyma redakcji, zredagowana prawda. Podniosła laptop, przezwyciężyła odruch, żeby nim rzucić. Usiadła, wzięła trzy głębokie wdechy, przetarła oczy. Postanowiła podejść do sprawy profesjonalnie.
Jeszcze raz przeczytała artykuł. To naprawdę nie był dobry tekst. Takie artykuły zawsze się pisze według schematu, ale ten wydał jej się wyjątkowo banalny. Bosse najwyraźniej miał problemy z pisaniem. Było jej wstyd, że tak zareagowała. Nie powinna była się nad sobą użalać. Poza tym... czy nie robiła tak samo? Czy ona też nie raniła ludzi tym, co pisała? Oczywiście że tak. Na pewno. Codziennie.
Jaki ma wybór? Ma zacząć pisać inaczej? Referować zdarzenia bez żadnej refleksji? Przeszła się po pokoju, odrzuciła pomysł. Znów usiadła przed komputerem. Weszła na stronę „Konkurrenten”, zaczęła czytać relację z Marbelli. Napisała ją madrycka korespondentka gazety, pięćdziesięciolatka, zapewne świetnie mówiąca po hiszpańsku. Tekst ilustrowało zdjęcie domu, podobne do tego, które sama zrobiła, tylko cienie padały z nieco innej strony. Fotograf, który podpisał się imieniem i
nazwiskiem, najwyraźniej był tam przed nią. W artykule było mniej więcej to samo, czego się dowiedziała od Niklasa Lindego. Madrycka korespondentka odwiedziła klub golfowy Los Naranjas, gdzie rozmawiała z pogrążonymi w żałobie Szwedami. Ich wypowiedzi przypominały te, które ona spisała w La Garrapata. Czyli remis. Lepsze to, niż żeby babka z Madrytu okazała się sprytniejsza.
Znów odezwała się komórka, tym razem jakby bardziej natarczywie. Annika odczekała chwilę. Sięgnęła po nią dopiero, kiedy wybrzmiał drugi dzwonek. Zerknęła na wyświetlacz. Westchnęła głęboko. - Cześć, Patrik - powiedziała. - Klub golfowy pogrążony w żałobie. Klub tenisowy pogrążony w żałobie. Może uda ci się zebrać kilku byłych hokeistów, którzy będą skłonni uczcić pamięć Sebastiana Söderströma minutą ciszy. Zresztą to nie muszą być hokeiści, po prostu jakieś gwiazdy sportu. - Mam kilka innych tematów - przerwała mu Annika. - Mam też zdjęcia z domu, ze
środka, z miejsc, gdzie zginęli poszczególni członkowie rodziny. No i jest jeszcze jedno dziecko, dziewczynka, która przeżyła. Muszę się czegoś o niej dowiedzieć. - Gwiazdy sportu będą lepsze - upierał się Patrik. - Tylko przypilnuj, żeby naprawdę sprawiali wrażenie smutnych. Annika zamknęła oczy. - Nie mam fotografa. - Ale aparat chyba masz? Daj znać, jak prześlesz zdjęcia. A w ogóle to ciekaw jestem, o czym myślałaś, całując się po nocy z
sekretarzem ministra - rzucił jeszcze i natychmiast się rozłączył. Upuściła komórkę na podłogę. To jakieś szaleństwo. Wstała, podeszła do okna, spojrzała na autostradę. Dawno już nie była w podobnej sytuacji. Całe lata pracowała jako samodzielna reporterka, nie musiała realizować wizji szefa. Przedstawiała własną prawdę, to, co według niej było ważne i ciekawe. Między kreowaniem rzeczywistości a opisywaniem jej była istotna różnica.
Jeśli ktoś rzeczywiście wpadłby na pomysł uczczenia pamięci kolegi minutą ciszy, to oczywiście chętnie by o tym napisała, ale oczekiwanie, że sama coś takiego zaaranżuje, to coś zupełnie innego. Wróciła do laptopa, weszła na stronę hiszpańskiego biura numerów, znalazła numer klubu tenisowego Sebastiana Söderströma i klubu golfowego Los Naranjos. Zadzwoniła do obu. Klub tenisowy był zamknięty. Poinformował ją o tym jakiś mężczyzna. Mówił po angielsku z hiszpańskim akcentem. Nie, klub nie zamierza uczcić minutą
ciszy pamięci swojego właściciela. Tak, na pewno ją powiadomi, jeśli coś się zmieni. Klub golfowy Los Naranjos też nie planował żadnych uroczystości w związku ze śmiercią Sebastiana Söderströma, ale Söderström rzeczywiście był ich członkiem, więc może warto rozważyć ten pomysł. Właściwie to nawet zastanawiali się nad tym przed południem, może około czwartej... Annika zagryzła wargi. A więc udało jej się dostosować rzeczywistość do potrzeb swojego
pięcioszpaltowego tabloidu. Znów podeszła do okna. Chmury wisiały tak nisko, że pokryły góry grubą szarą watą. Samochody na starej rzymskiej drodze przesuwały się powoli, jakby z mozołem. Do kogo ma zadzwonić, żeby się czegoś dowiedzieć o Suzette? Podeszła do minibarku i zauważyła, że sprzątaczka uzupełniła zapas czekolady. Wzięła snickersa, do drugiej ręki komórkę i położyła się na łóżku.
Knut Garen odebrał natychmiast. Miała wrażenie, że jest nad wodą, słyszała szum fal. - Jestem w Granadzie - poinformował ją. - W tej sprawie powinnaś zadzwonić do Niklasa. Jest w domu. Nie zapytała, co robi w Granadzie, rozłączyła się i wybrała numer Lindego. Odebrał po czwartym dzwonku. - Nie bardzo mogę rozmawiać... powiedział cicho. - Jedno krótkie pytanie. Wiesz coś o dziewczynce, o Suzette, która mieszkała
w willi Söderströmów? - Odpowiedź brzmi: nie. A teraz muszę już lecieć... Rozłączyła się zawiedziona. Zlizała z palców czekoladę, wyrzuciła papierek do kosza i usiadła przed komputerem. Strona hiszpańskiego biura numerów wciąż była otwarta. Wpisała nazwisko kobiety należącej do stowarzyszenia Swea. Margit. Nie było jej w rejestrze Paginas Blancas, nie mogła więc do niej zadzwonić.
Znalazła natomiast numer telefonu Maj Lis, starszej pani, która również działała w stowarzyszeniu. Mieszkała w urbanización Los Cuervos w Esteponie. Annika miała wrażenie, że ją obudziła. - O co chodzi? - spytała kobieta, kaszląc. Odchrząknęła głośno. Dlaczego pyta pani o Suzette? - Ma pokój w domu Söderströmów odpowiedziała Annika. - Kim ona jest? - Może pani chwilę zaczekać? Nie czekając na odpowiedź, odłożyła słuchawkę na bok. Annika słyszała, jak się oddala.
Odchrząknęła kilka razy, zakasłała. - Tak, mała Suzette - powiedziała, kiedy wróciła do telefonu. Westchnęła ciężko. Suzette jest córką Sebastiana z pierwszego małżeństwa. Chodzi jak chmura gradowa. Co pani chce o niej wiedzieć? - Jaka jest? Ile ma lat? Kobieta znów zakasłała. - Czas nie stoi w miejscu. Zauważyła to pani już? Z wiekiem płynie coraz szybciej. Ile Suzette może mieć lat? Pewnie piętnaście, może szesnaście.
- Podczas włamania nie było jej w domu. Nie wie pani, gdzie może być? - Pewnie u matki, w Szwecji. - Więc ona tu nie mieszka? - Przyjeżdża czasem na wakacje. Ale nie zawsze. Suzette jest trudnym dzieckiem. Annika z irytacją stukała długopisem. Miała alergię na takie uogólnienia, szczególnie w odniesieniu do nastolatki. Kiedy chodziła do szkoły w Hälleforsnäs, też tak o niej mówiono. Że jest trudnym dzieckiem. - Więc dlaczego miała tam pokój?
- Pewnie Astrid nalegała. Ona jedna chyba naprawdę ją lubiła. Suzette nazywała ją babcią. - Chociaż tak naprawdę wcale nią nie była? Maj Lis zamilkła, pociągnęła nosem. Po chwili powiedziała cichym, łamiącym się głosem: - Nie mogę pojąć, jak to możliwe, że jej już nie ma. Jak człowiek może tak nagle zniknąć? Co się z nim dzieje? Boże, chciałabym móc wierzyć! - Pociągnęła głośno nosem. To straszna historia, to, co się przytrafiło Veronice i Sebastianowi. Ale Astrid
była mi bardzo bliska. Wiem, że jest gdzieś obok mnie, czuję jej ciepło, jakby jakieś wibracje. Chwileczkę... Annika usłyszała, jak Maj Lis otwiera butelkę wina. - Twoje zdrowie, Astrid... Wypiła łyk w imię starej przyjaźni. - Więc Suzette mieszka z matką powtórzyła Annika. - Gdzie? Wie pani, jak się nazywa? - Była żona Sebastiana jest niewydarzona. To jego słowa, nie moje.
Prawdę mówiąc, nie pamiętam, jak miała na imię. Ale chyba jakoś tak zwyczajnie. Była jego młodzieńczą miłością. Chodzili razem do rejonowego liceum, jeśli dobrze pamiętam. Nie znałam jej. Annika usłyszała, jak Maj Lis wypija kolejny łyk wina. - Rozumiem, że byli małżeństwem. Wie pani może, czy nadal używa nazwiska byłego męża? - Owszem, byli małżeństwem powiedziała kobieta. - Rozwód był straszny. Pani małżonka zażądała połowy dochodów Sebastiana z czasów
NHL, a on właśnie te pieniądze przeznaczył na zakup klubu tenisowego... - A Suzette? Też nosi nazwisko Söderström? - Veronica nie miała żadnych oporów, żeby przyjąć jego nazwisko - ciągnęła Maj Lis. - Chciała mieć dużo dzieci i wszystkie miały nosić to samo nazwisko, taka prawdziwa duża rodzina... Poczciwa Maj Lis zaczynała się powtarzać. Annika postanowiła jej przerwać. - Bardzo dziękuję, że poświęciła mi
pani czas. Rozumiem, że gdybym jeszcze czegoś potrzebowała, mogę do pani zadzwonić... - Veronica nigdy jej nie wybaczyła. Nigdy! - Dziękuję i do widzenia - powiedziała Annika i rozłączyła się. Zastanawiała się chwilę, w końcu wybrała numer Berit. Przyjaciółka była w domu, nie w redakcji. - Pracuję według grafiku, mam wolne wszystkie wieczory i święta. O ewentualnych zmianach muszę być
informowana dwa tygodnie wcześniej oświadczyła uroczyście. - Więc mnie chyba też to dotyczy odpowiedziała Annika. Miała wrażenie, że przyjaciółka stoi i coś obiera. - Tak, zgodnie z naszą wewnętrzną umową. Annika słyszała, że leje się woda. Berit najwyraźniej odkręciła kran. - Mogłabym poświęcić ten czas na rozpakowanie zabawek. - Nie lepiej, żebyście to zrobili razem? -
spytała Berit. - Żeby dzieci nie miały wrażenia, że mieszkają w hotelu. Annika wyprostowała się. - Masz rację. Że też o tym nie pomyślałam. - Uczmy się na cudzych błędach skwitowała Berit. - Powiedz, jak ci idzie. - Masz chwilę? Chciałabym z tobą przedyskutować kilka spraw. Szum wody ucichł. - Jasne - odpowiedziała przyjaciółka.
Annika miała wrażenie, że wysunęła krzesło i usiadła. - Byłam rano w ich willi. Zrobiłam kilka zdjęć komórką - zaczęła Annika. Prześlę ci, żebyś mogła zobaczyć. No i znalazłam jeszcze jedno dziecko, nastolatkę, która najwyraźniej przeżyła. - Co ty mówisz? Jak to możliwe? - Nie było jej, ale może warto by z nią porozmawiać. Mieszka w Szwecji, z matką. - Świetnie. Kto w redakcji się tym zajmuje?
- Nikt. Patrik w ogóle się tym nie zainteresował. Woli pokazać pogrążone w żałobie gwiazdy sportu. - To błąd - odpowiedziała Berit spokojnie. - Niech daje gwiazdy sportu, ale znacznie ważniejsze jest to, że jedno z dzieci żyje. Annika odetchnęła z ulgą. Dobrze wiedziała, że ma rację, ale ucieszyła się, że ktoś to potwierdza. - Masz kod do DAFa? - spytała Berit. - Jasne, zaraz wszystko sprawdzę. - W razie czego jestem w redakcji w piątek. Jaką masz pogodę? - spytała
Berit. - Szaroburą - odpowiedziała Annika. Jest jeszcze jedna sprawa... - Halenius. - Berit weszła jej w słowo. - Hm... - Naprawdę się całowaliście? Na zdjęciu tak to wygląda. - Nie całowaliśmy się. To ma jakieś znaczenie? Berit zastanawiała się w milczeniu. - Trudno ci teraz będzie go krytykować powiedziała Berit.
- Cóż, inni będą musieli to robić dodała spokojnie. - Więc nie pogrzebałam swojej wiarygodności? - Może trochę, ale nie na zawsze. - Dziękuję - powiedziała Annika cicho. - Nie zapomnij notować nadgodzin przypomniała jej jeszcze Berit. - Nikt ci za nie nie zapłaci, ale będziesz mogła je zamienić na pracę w domu. Rozłączyły się. Annice ulżyło.
Weszła na infotorg.se, zalogowała się i czekała cierpliwie, aż strona się załaduje. Z chwilą kiedy infotorg stało się dostępne online, wyszukiwanie danych stało się niemal dziecinnie proste. Było to co prawda strasznie drogie, ale jakże skuteczne. Redakcyjny abonament dawał jej dostęp do wszelkich informacji na temat obywateli Szwecji: imion i nazwisk, wieku, PESELów, obecnych adresów, dawnych adresów, informacji o dochodach podlegających opodatkowaniu, wykazów pełnionych funkcji kierowniczych, informacji o
kolorze samochodu, o wartości posiadanych nieruchomości, o zdolności kredytowej, o ewentualnym zadłużeniu. A także do danych wszystkich firm zarejestrowanych w Szwecji i w czternastu innych krajach europejskich. Nie tylko firm, ale w ogóle wszystkich organizacji, do ich księgowości, a więc także do danych dotyczących ich sytuacji finansowej i informacji o ewentualnej niewypłacalności. Kliknęła w dane osobowe. Na monitorze pokazał się formularz rejestru ludności. Mogła szukać albo według nazwiska, albo PESELu.
Nazwisko: Söderström, Suzette. Płeć: kobieta. Pozostałe rubryki pozostawiła puste. Okazało się, że w całej Szwecji jest tylko jedna taka osoba. Jannike Diana Suzette, urodzona szesnaście lat temu, zamieszka a ł przy Långskeppsgatan 77 w Bromma, gmina Sztokholm. Jak mogła się nazywać jej matka? Po jedenastym września 2001 roku z bazy usunięto wszelkie odnośniki do członków rodziny. Zdobycie takich informacji stało się znacznie trudniejsze.
Komputer sprawdzał, czy inna kobieta o tym samym nazwisku ma taki sam kod pocztowy. Jeśli Suzette mieszka z matką, a matka też nosi nazwisko Söderström, powinna się znaleźć. Chyba że należy do tych nieco ponad dziewięciu tysięcy Szwedów, których dane są z różnych powodów chronione. Jest! Söderström, LENITA Marike, czterdzieści dwa lata, zameldowana przy Långskeppsgatan 77. Cztery upomnienia w związku z niezapłaconymi rachunkami, dług u komornika czterdzieści sześć tysięcy trzysta dziewięćdziesiąt dwie korony. Nie pełni
żadnej funkcji w żadnej firmie, nie prowadzi działalności gospodarczej, nie jest też właścicielką pojazdu. Na jej dług składały się głównie nieopłacony abonament telewizyjny, niezapłacone podatki i niezapłacona rata w Ikei. Annika przeniosła się na hitta.se. Strona za darmo udostępniała rejestr wszystkich telefonów i map z zaznaczonymi adresami i ze zdjęciami domów. Szybko wpisała imię, nazwisko i adres, ale wynik był zerowy. Matka Suzette albo miała zastrzeżony numer, albo korzystała z komórki na kartę.
Usunęła imię i nazwisko, zaczęła szukać w bazie adresów. Långskeppsgatan 77: mi d ę zy Blackeberg a Råcksta, w zachodniej części Sztokholmu. Kliknęła w zdjęcie satelitarne. Szeregowa zabudowa na końcu ulicy, dalej kilka wolno stojących domów. Tuż obok dawny dom wariatów Beckomberga. Pacjentów dawno wypisano, uznano za zdolnych do samodzielnego życia, z którym wcześniej podobno nie potrafili sobie radzić. Annika wstała, podeszła do minibarku.
Sięgnęła po kolejny batonik, tym razem toblerone. Jak mam znaleźć matkę Suzette, Lenitę Söderström? - zastanawiała się. Może należy do jakiegoś stowarzyszenia? Może zarejestrowała się na jakimś portalu społecznościowym? Wróciła do laptopa, weszła w Google. Jeden wynik. Lenita Söderström. Facebook. Kliknęła jeszcze raz i weszła na hiszpańską stronę ze zdjęciem blondynki
po lewej stronie. Najechała myszką na flagę w prawym rogu ekranu i zmieniła język. Laptop odezwał się do niej po angielsku. Sign up for Facebook to connect with Lenita. Already a Member? Login! Kliknęła w ikonkę z prawej: Send Message. Otworzyła się strona z długim formularzem. Żeby się skontaktować z Lenitą Söderström, musiałaby się zarejestrować.
Oczywiście słyszała o Facebooku. Wielu kolegów z redakcji spędzało na Fejsie całe godziny. Każdy chciał mieć najwięcej znajomych. Wściekali się, kiedy ktoś ich zaczepiał. A co tam, pomyślała i zaczęła wypełniać formularz. Wpisała imię i nazwisko, podała, że pracuje w firmie, wpisała datę urodzenia, podała mejla, wymyśliła hasło. W końcu postawiła krzyżyk w kratce, potwierdzając, że zapoznała się z Terms of Use and Privacy Policy, czego oczywiście nie zrobiła, i najechała myszą na Sign Up.
Poszło całkiem bezboleśnie. Confirm Your Email Address. Jak to, to jeszcze nie koniec? Kliknęła na Go to Hotmail now. I rzeczywiście, na swoim mailu
[email protected] znalazła link, w który miała kliknąć. Na ekranie pojawił się tekst: Welcome Annika! Your account has been created. Znów kliknęła. Search for friends. Wpisała: Lenita Söderström. Pojawiła się kolejna tabelka. Już po chwili mogła napisać do matki Suzette.
Wyjaśniła, kim jest i dlaczego szuka kontaktu z nią i z Suzette. Dodała, że sprawa jest ważna i pilna. Na koniec podała numer swojej komórki. Dziwny sposób docierania do ludzi, pomyślała z irytacją, gdy musiała wypełnić kolejny formularz, security check, żeby mejl został wysłany. Spojrzała na zegarek. Jeśli ma zdążyć coś zjeść, zanim członkowie klubu golfowego zarządzą minutę ciszy, musi się pospieszyć. - To tutaj - powiedziała Carita. Annika zahamowała na środku ronda i
zaparkowała przy kontenerach na szkło i plastik. Chmury się rozpłynęły, przepuszczając pierwsze, niepewne jeszcze promienie słońca. Zamknęła samochód, spojrzała w niebo. Na wysokich masztach tuż przy parkingu klubu golfowego powiewały cztery flagi: hiszpańska, andaluzyjska, szwedzka i biała z żółtoczerwonozielonym logo. - Co tu robi flaga GAISu? - spytała Annika. Carita spojrzała w niebo, zmrużyła oczy, by po chwili skupić wzrok na niewielkim lusterku, które trzymała w
ręku. - Co tu robi co? - spytała, sięgając do torebki po szminkę w złotej oprawce. Annika wskazała na flagę. - Ta ostatnia flaga. Właściciel jest makrelą? Carita podniosła głowę. Wyglądało na to, że nie ma pojęcia, o czym Annika mówi. - GAIS to göteborski klub piłkarski. O jego kibicach mówi się makrele wyjaśniła Annika. - Percy Nilsson niedawno sprzedał klub
czterem Szwedom. Może któryś z nich jest tą rybą, o której wspomniałaś - powiedziała Carita. Tam jest wejście - dodała. Schowała szminkę do torebki, tym razem srebrnej, skórzanej. Terakotowe schody prowadziły do przeładowanej ozdobami bramy otoczonej wielkimi drzewami pomarańczowymi. Annika pchnęła drzwi, odetchnęła głęboko. - Więc tak żyją bogaci ludzie. To się chyba nazywa ucieczka od
rzeczywistości. Przed nią rozciągały się tarasy z białego marmuru. W sztucznym jeziorku pływało kilka kaczek. Zielone trawniki pięły się po zboczu aż po horyzont, gładkie jak nogi kobiet w reklamach maszynek do depilacji. Wybetonowanymi ścieżkami w kolorze ciemnego różu jeździły małe wózki golfowe. Przy okrągłych stolikach siedzieli dobrze ostrzyżeni mężczyźni z granatowymi blezerami zarzuconymi na białe koszule z piki, odprężeni,
wyluzowani. - Znasz ich? - spytała Carita. Wskazała głową na kobietę w średnim wieku i stojącego obok niej młodego mężczyznę. Szeptali coś do siebie, wyraźnie patrzyli na nie. Madrycka korespondentka „Konkurrenten” i jej fotograf maskotka. - Wiem, kim są. Oni pewnie też mnie rozpoznali. Dzięki dzisiejszemu wydaniu gazety, pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos. Nie sądziła, żeby Carita była na bieżąco ze szwedzkimi mediami, i nie
widziała powodu, żeby jej opowiadać o dwuznacznym zdjęciu zrobionym przed restauracją na sztokholmskim Starym Mieście. Usłyszały, jak drzwi za nimi otwierają się i zamykają z hukiem. Marmurowe tarasy nagle wypełniły się ludźmi, którzy wyraźnie różnili się od pozostałych gości i strojem, i sposobem bycia. - To twoi koledzy? - Przedstawiciele szwedzkich mediów powiedziała Annika cicho. Patrzyła, jak kolejne ekipy z hałasem wyjmują kamery, statywy, rozciągają kable i przygotowują mikrofony we włochatych pokrowcach.
Wieść o minucie ciszy najwyraźniej się rozniosła. Goście, którzy do tej pory siedzieli przy stolikach, jedli i pili, nagle wylegli na taras. Przyglądali się skupionym twarzom kamerzystów i dźwiękowców. - Widzisz jakieś gwiazdy sportu? wyszeptała Annika do Carity. Szybko sprawdziła, czy bateria w aparacie jest naładowana. - Jeśli jakieś są, to może te twoje makrele - odpowiedziała Carita, wskazując na kilku łysiejących tęgich mężczyzn w ciemnozielonych
marynarkach z żółtoczerwonym logo klubu w klapach. Z restauracji wciąż wychodzili ludzie, wkrótce zapełnili całe schody. - Co to za cyrk? - spytał mężczyzna w jasnoniebieskiej bluzie, który nagle stanął tuż za Anniką. - Minuta ciszy dla uczczenia pamięci Sebastiana Söderströma - wyjaśniła Annika. Przyglądała mu się uważnie. Miała nadzieję, że może rozpozna w nim jakiegoś celebrytę z dawnych czasów. Nagle mężczyzna zamarł, wyprostował
się, poprawił okulary słoneczne. - Naprawdę? Strasznie smutna historia powiedział. Annika sięgnęła po notes i długopis. - Sądzi pan, że to będzie wzruszająca uroczystość? - spytała grzecznie. Mężczyzna się roześmiał i pokręcił głową. - Wszystkim będzie smutno, bo będą myśleć o pieniądzach, których nigdy nie odzyskają. Połowa z tego tłumu utopiła mniejszą albo większą sumę w szalonych projektach Sebastiana Söderströma.
Już po jego pierwszych słowach ręka Anniki zawisła w powietrzu, chociaż jej mózg jeszcze nie do końca pojął, co oznaczają. - Jak to... To znaczy... Co pan ma na myśli? Mężczyzna poprawił koszulę, włożył ją w spodnie, potem spojrzał na zegarek. - Söderström miał niezwykły dar przekonywania. Wystarczyło, że kilka sezonów grał w NHL, żeby ludzie przyjęli, że sra złotem. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że on sam w to uwierzył.
Zatrzymał mężczyznę, który właśnie obok niego przechodził. W podobnej koszuli z piki, jasnozielonej. - Słyszałeś, Sverre? Minuta ciszy dla uczczenia pamięci Söderströma. Podobno przez minutę mamy stać i milczeć. Sverre zrobił się czerwony. - Tego drania! - żachnął się. Odwrócił się na pięcie i wszedł do restauracji. Annika patrzyła za nim zdziwiona. - Jakie szalone projekty miał pan na myśli? - spytała.
Mężczyzna roześmiał się, wyraźnie rozbawiony. - Na przykład pomysł stworzenia nowego sportu. Stickball. Słyszała pani o czymś takim? Albo plany zbudowania toru wyścigowego w Sierra Nevada. Jak się później okazało, miał się znajdować w samym środku parku narodowego. No i ten klub tenisowy... - Sądziłam, że Sebastian Söderström był człowiekiem zamożnym - powiedziała Annika. Zauważyła, że coraz więcej ludzi opuszcza taras. - Nie swoje pieniądze trwonił, tylko cudze. Inaczej nie byłby w stanie tak
długo tego ciągnąć. Z finansowego punktu widzenia klub tenisowy był klapą. Wydawał miliony na nagrody w turniejach. Kto to słyszał! - oburzył się. Sonja! - zawołał nagle i ruszył za kobietą w różowym kaszkiecie. Annika patrzyła, jak rozmawiają. Kobieta wyglądała na zdenerwowaną, odwróciła się i ruszyła z powrotem do restauracji. - Przepraszam - powiedziała Annika, zachodząc jej drogę. - Znała pani Sebastiana Söderströma?
- Niestety tak - powiedziała kobieta, próbując ją wyminąć. Annika cofnęła się i zatrzymała ją. - Mogłaby mi pani o nim opowiedzieć? nie ustępowała. Sonja zdjęła okulary. Jej twarz nosiła ślady wielu zabiegów chirurgicznych, głównie wokół oczu. - Sebastian Söderström uprawiał grę pozorów. Chciał być gwiazdą. Był uzależniony od oklasków, ale nie zamierzał na nie pracować. Uznał, że mu się po prostu należą. - Nie bardzo rozumiem - przyznała
Annika. - Przychodził mu do głowy jakiś pomysł, kaprys, więc wyłudzał od ludzi pieniądze, za które realizował kolejny szalony pomysł, aż mu się zaczynał nudzić. Wtedy przychodził mu do głowy kolejny i wszystko zaczynało się od początku. Znajdował kolejnych chętnych, pożyczał kolejne pieniądze, zgrywał gwiazdę. - A nie był gwiazdą? - podchwyciła Annika. - Może i był, ale cholernie dawno temu powiedziała kobieta. Podeszła bliżej, wielokrotnie
operowanym nosem niemal dotknęła twarzy Anniki. Odsunęła ją i wyszła. Annika powiodła wzrokiem po trawie, po jeżdżących po niej wózkach golfowych, spojrzała na pływające po stawie kaczki. Co powinna zrobić? Udać, że tego nie słyszała? Napisać prawdę? Że ludzie woleli porzucić drinki, niż zostać i uczcić minutą ciszy pamięć Sebastiana Söderströma? Gwiazdy hokeja. Po to tu przyszłam, pomyślała.
Przełknęła ślinę, powiodła wzrokiem po tłumie. - Widzisz jakąś gwiazdę sportu? spytała Caritę. W tym momencie spostrzegła jedną z największych gwiazd NHL, chłopaka z Norrlandii, który właśnie podpisał kontrakt z klubem z amerykańskiego Środkowego Zachodu wart ćwierć miliarda. - Muszę z nim porozmawiać powiedziała i zaczęła się przepychać. Hokeiście towarzyszyli koledzy. Rozpoznała kilku: dwóch grało w drużynie, która zdobyła brąz podczas
mistrzostw świata w piłce nożnej w 1994 roku, trzeci był reżyserem kilku raczej marnych szwedzkich filmów. - Jestem z „Kvällspressen” przedstawiła się. - Mogę panom zrobić zdjęcie? Hokeista rozejrzał się. - Co tu się dzieje? Dlaczego jest tu tylu ludzi? - Minuta ciszy dla uczczenia pamięci Sebastiana Söderströma - wyjaśniła Annika. Uniosła aparat, wcisnęła guzik i zaczęła pstrykać.
Pstryk, pstryk, pstryk. - Do licha - powiedział jeden z piłkarzy. - Znali go panowie? - Jasne - odpowiedział hokeista. - Jeden sezon grałem z nim w Trzech Koronach. - Jak go pan wspomina? Hokeista przeciągnął ręką po włosach, zaczął je targać. Pstryk, pstryk, pstryk. - No więc... - zaczął z wahaniem. - Był dobrym obrońcą, w swoim czasie. Wiem, że miał tu gdzieś dom, ale nie
wiem dokładnie gdzie. - W Las Estrellas de Marbella powiedziała Annika. Chłopak pokręcił głową. - Nie mam pojęcia, gdzie to jest. - A panowie? - Annika zwróciła się do piłkarzy. - Znali panowie Sebastiana? Zaprzeczyli, mruczeli coś pod nosem. - Grywam w jego klubie tenisowym powiedział marny reżyser. - Sebbe był super. Gdyby wszyscy byli tacy jak on, świat
wyglądałby inaczej. O to mi chodziło, pomyślała Annika, robiąc ostatnie zdjęcia. Zdjęcie grupowe czterech gwiazd. Na luzie, ubrani na sportowo, w okularach słonecznych. I cytat: „Gdyby wszyscy byli tacy jak Sebastian, świat wyglądałby inaczej”. Miała to, czego potrzebowała. - Bardzo panom dziękuję - rzuciła i wróciła do Carity. - Tego faceta chyba znam - powiedziała tłumaczka, wskazując na gwiazdę hokeja. -
Czy to nie... - Tak, to on - przerwała jej Annika i chwyciła ją za palec. - Zaczekamy na minutę ciszy i ruszamy. Nagle wyrósł przed nią mężczyzna z bujną siwą czupryną i lekkim brzuszkiem. Spojrzał na nią i roześmiał się z zachwytem. - Annika Bengtzon? - spytał z tak wyraźnym göteborskim akcentem, że nie było wątpliwości, skąd pochodzi. - Rickard Marmén? - upewniła się Annika. - Do tej pory znałam tylko
pański głos. Bardzo się cieszę. Podali sobie ręce, przywitali się serdecznie. Marmén pocałował Caritę w policzek. - Posłuchaj - powiedziała Annika, ciągnąc mężczyznę w stronę parkingu. Mam kilka pytań. Znałeś Söderströmów? - Znałem jak znałem, widywaliśmy się. - To prawda, że Söderström był winien różnym ludziom kupę forsy? Marmén się roześmiał.
- To możliwe. Ale tylko tym, których było na to stać. Annika miała wrażenie, że nie posuwa się do przodu. - Przepraszam, że tak się dopytuję, ale mam wrażenie, że wielu ludzi ma do niego żal. Mają powody? Marmén wzruszył ramionami i uśmiechnął się. - Generalnie ludzie tutaj nie mają zbyt wiele do roboty. Pewnie dlatego czepiają się szczegółów.
- Robiłeś z nim jakieś interesy? Marmén się roześmiał. - Nie, co to, to nie. Nie mam wystarczająco dużych dochodów. Annika przyglądała mu się. Jego twarz wyglądała, jakby była zrobiona ze starej skóry. Małe, wąskie oczy były tak niebieskie, że wydawały się niemal błękitne. Tygodniowy śnieżnobiały zarost. Włosy tworzyły wokół jego głowy aureolę. - Jesteś tu już kawał czasu, prawda? - Od czasu, kiedy skończyłem
dwadzieścia trzy lata. - Wiesz, że Söderström miał jeszcze jedno dziecko? Nastoletnią córkę, Suzette. - Tak, przyjeżdżała tu czasem. Czemu pytasz? - Wiesz może, kiedy była tu ostatnio? Marmén pogładził się po brodzie. - Była w klubie u Vibeki, w Cancelada Club. Odniosłem wrażenie, że miała jej tam trochę pomagać. Annika podeszła bliżej, ściszyła głos.
- Czy to znaczy, że ona tu jest? Albo była niedawno? Rickard Marmén podrapał się po nosie. - Nie wiem - powiedział. - Najlepiej będzie, jeśli porozmawiasz z Vibeke. Zauważył jej pytające spojrzenie i zaczął wyjaśniać: - Z Vibeke Jensen. To ich klub. Tam, wyżej... - Wiem, gdzie jest Cancelada Club. Carita weszła mu w słowo. - Pokażę ci, jak dojechać - zwróciła się do Anniki. - To niedaleko, za tamtymi górami...
Gwar cichł. Tłum zaczął się przerzedzać. Mężczyzna w czarnej marynarce i jasnych spodniach stanął na szczycie schodów prowadzących do sztucznego stawu i zaczął przemawiać: - Drodzy członkowie klubu, drodzy goście... Zebraliśmy się tu dzisiaj, by uczcić pamięć naszego dobrego przyjaciela i kolegi, człowieka, który był wzorem dla nas wszystkich... - Kto to? - wyszeptała Annika do Marména. - Nowy właściciel. Przyjechał w sobotę. Wątpię, czy znał Sebastiana.
Annika zrobiła kilka zdjęć. Potem będzie musiała je przyciąć tak, żeby tłum wydał się większy. Minuta ciszy. Po stawie pływały kaczki. Przez rondo przed klubem z rykiem przejechał motocykl. Kamery pracowały. Ludzie zerkali na siebie, starali się wyglądać na zasmuconych. Annika spojrzała na zegarek. Po czterdziestu sekundach nowy właściciel uznał, że wystarczy, i złożył ręce. - Pragnę podziękować wszystkich
gościom i członkom klubu oraz przedstawicielom mediów i przypomnieć, że nasza restauracja jest czynna do godziny... - Jedziemy - oświadczyła Annika. Podziękowała Marménowi i ruszyła do wyjścia. Droga wiła się zboczem jak wąż. Po obu stronach były chodniki, gdzieniegdzie widać było transformatory i zabudowania gospodarcze. Czasem w bok odbijały małe uliczki, przecinały zieleń doliny. Poza tym wszędzie tylko chaszcze, krzaki i ogromne osty.
- Gdzie są domy? - spytała Annika. Z fascynacją przyglądała się zboczu. - To jedno z tych osiedli, które nigdy nie powstały - powiedziała Carita. - Plany były bardzo ambitne, położenie fantastyczne i nagle wszystko się skończyło. Powstały tylko ulice. Jedź ostrożnie... Annika zwolniła. Tuż przed nią połowa jezdni najwyraźniej osunęła się w przepaść. Osuwisko ogrodzono kilkoma pachołkami i plastikową taśmą. - Boże. Można tędy jeździć?
- Byle nie za blisko krawędzi powiedziała Carita. Droga zapadła się w jeszcze kilku innych miejscach. Wciąż wiła się zboczem, niekiedy zbliżając się do płatnej autostrady, niekiedy oddalając się od niej o kilkaset metrów. Deszcz przestał padać, wiatr zwiał chmury nad Atlantyk. Widok przyprawiał o zawrót głowy. Po lewej ciągnęło się morze, niczym błękitny dywan u stóp zbocza, na horyzoncie majaczyło metalicznie szare, poszarpane wybrzeże Afryki. Kiedy zbliżały się do stajni, droga
przecięła rozgrzebane pole golfowe. Koparki i spychacze wyrównywały ziemię. Annika pomyślała, że wkrótce będzie można na nim podziwiać gładkie trawniki i sztuczne jeziorka, jak w Los Naranjos. - Czy bogaci ludzie naprawdę nie mają do roboty nic innego, jak chodzić po trawie i próbować trafić metalowym kijem w leżącą nieruchomo piłkę? dziwiła się Annika. - Oni nie chodzą, tylko jeżdżą. Specjalnymi wózkami - poprawiła ją Carita. Po chwili wskazała na drogowskaz:
Club Hipico. Annika wrzuciła kierunkowskaz i skręciła w prawo. Parking był pełen drogich samochodów. Stanęły za sportowym range roverem, wysiadły i ruszyły w stronę niskiego, białego budynku z kratami w oknach. Po lewej rozpościerały się stajnie, duże otwarte boksy z ciemnego drewna, zdobione ładnymi detalami z kutego żelaza, a wszystko w cieniu ogromnych drzew. Między gniadymi wierzchowcami pełnej krwi chodziły młode dziewczyny z jasnymi włosami ściągniętymi w koński ogon. Stajenny pchał taczkę. W pewnej chwili powiedział coś do jednej z nich,
dziewczyna się roześmiała. Nagle Annika stanęła jak wryta.
- Nie do wiary, ale poznaję to miejsce. Jakbym tu kiedyś była. - Interesujesz się końmi? - powiedziała jakaś kobieta po duńsku. Miała krótkie, siwe włosy i zaczerwienione oczy. Annika spojrzała na nią zdziwiona. - Hööks i Kingsland robią tu zdjęcia do swoich wakacyjnych katalogów wyjaśniła kobieta, wyciągnęła do niej rękę. Przedstawiła się: - Vibeke Jensen. - Annika Bengtzon - odpowiedziała Annika. Z trudem oderwała wzrok od tego, co tak dobrze znała z katalogów reklamujących sprzęt do jazdy konnej.
Ona i jej koleżanki nie mogły się na to napatrzeć, kiedy raz w tygodniu przychodziły na lekcje jazdy. - Jeśli dobrze zrozumiałam, chce pani porozmawiać o Suzette - ciągnęła Vibeke Jensen. Annika zauważyła, że opiera się ciężko na lasce. Nie na lekkiej kuli, jaką zwykle dostaje się na pogotowiu, ale na prawdziwym cacku z ciemnego drewna. Laska była już nieco zniszczona, widać było, że używa jej od jakiegoś czasu. - Mam tłumaczyć? - spytała Carita. - Z duńskim sobie radzę - powiedziała Annika. - Tak - zwróciła się do
właścicielki stadniny. - Podobno przychodziła tu jeździć. Kobieta odwróciła się nieco nieporadnie. - Może przejdziemy do mojego gabinetu - zaproponowała. Minęły kolejną stajnię. Annika znów przeżyła déjà vu. Szczupła nastolatka, może czternastoletnia, o długich nogach w błyszczących butach do konnej jazdy, prowadziła pełnokrwistego araba na tor. Przeszkody ustawiono na wysokości co najmniej metr trzydzieści. Annikę przeszył dreszcz. Może zazdrości, a
może smutku. Pomyślała, że gdyby nie różne okoliczności jej życie mogłyby potoczyć się inaczej. Uwielbiała jeździć konno. I była w tym naprawdę dobra. - Mogę panią czymś poczęstować? Poprosiła o wodę. Carita zdecydowała się na kieliszek czerwonego wina. Usiadły w niewielkim pokoiku na zapleczu pomieszczenia, które było czymś w rodzaju sklepu i baru jednocześnie. Vibeke Jensen opadła ciężko na krzesło, laskę oparła o biurko, wyciągnęła chorą
nogę. Podniosła głowę, ich spojrzenia się spotkały. - Spadłam z konia. To już ponad czterdzieści lat. Przywykłam i nadal jeżdżę konno. Annika spuściła wzrok. - Suzette miała tu pracować powiedziała Vibeke po chwili. Złożyła dłonie, położyła je na biurku. Były stwardniałe i spierzchnięte od ciężkiej pracy. - Ale nic z tego nie wyszło. A po tym, co się stało, muszę powiedzieć, że chyba Bóg nad nią czuwał, że wróciła
do domu. Wyjrzała na dziedziniec, kąciki jej ust lekko drgnęły. - Czy to znaczy, że niedawno tu była, ale wyjechała do Szwecji? Vibeke Jensen skinęła głową. - Zadzwoniła w zeszłym tygodniu i powiedziała, że zmieniła zdanie. Postanowiła wrócić do szkoły. Prawdę mówiąc, uznałam, że to słuszna decyzja. - Zasłoniła ręką usta. Przepraszam. - Rozumiem, że znała pani całą rodzinę -
powiedziała Annika ostrożnie. Nie sięgnęła jeszcze po notes. Vibeke Jensen nadal wyglądała przez okno. Patrzyła na stajnie i eukaliptusy w oddali. - Niespecjalnie - powiedziała. - My miała tu kucyka. Nie bardzo wiem, co z nim zrobić. Sebastiana nie znałam, Veroniki właściwie też nie. Jeździła trochę konno, ale przed urodzeniem dzieci. Potem pochłonęła ją praca, na nic więcej nie miała czasu. A Astrid... urwała. Milczała dłuższą chwilę. Astrid poznałam jeszcze jako dziecko. Chodziły z moją matką na juergas. I zabierały mnie ze sobą. Bardzo ją
lubiłam. - To ona wpadła na pomysł, żeby Suzette tu pracowała? Vibeke Jensen skinęła głową. - Astrid ją uwielbiała. Ja też nie miałam do niej żadnych zastrzeżeń. Dziewczyna świetnie jeździ, ma rękę do koni... Zadzwonił stojący na biurku telefon. Kobieta odebrała, powiedziała coś po hiszpańsku. - Chciałabym już wracać - szepnęła Carita do Anniki. - Dzisiaj Trzech Króli...
Annika sięgnęła po torbę, wstała. Vibeke Jensen odłożyła słuchawkę. - Wie pani, kiedy wyjechała do Szwecji? - spytała jeszcze Annika. Vibeke Jensen podniosła się z trudem, wspierała się na lasce. - Dzwoniła do mnie w zeszłym tygodniu, chyba w czwartek. Powiedziała, że wraca do domu. Sądzę, że dzwoniła tuż przed wyjazdem. Annika chwyciła jej dłoń. - Dziękuję, że poświęciła mi pani czas.
Mogę panią zacytować w artykule? Vibeke Jensen skinęła głową. - Mogę pani zrobić zdjęcie? Najchętniej na zewnątrz, żeby w tle były stajnie. Kobieta przeciągnęła ręką po włosach, zawahała się. - Okropnie wyglądam. Wyszły na wieczorne słońce. Ściany boksów, w których stały konie, zdawały się płonąć. Vibeke Jensen opierała się ciężko na lasce, patrzyła na ciągnące się aż do drogi pola. Annika zrobiła kilka zdjęć, potem
podziękowała i ruszyła do samochodu. - Jeszcze jedno - powiedziała, zatrzymując się. - Powiedziała pani, że Veronica dużo pracowała. Czym się zajmowała? - Była adwokatką. Pracowała w kancelarii w Gibraltarze. W tej rodzinie to ona zarabiała. - Nie jej mąż? - spytała Annika, wstrzymując oddech. Vibeke Jensen pokręciła głową. - Musiała mieć spore dochody powiedziała Annika.
Pomyślała o wielkim domu Söderströmów. W tym momencie zadzwoniła jej komórka. Numer nieznany. Przeprosiła i odebrała. - Annika Bengtzon? - usłyszała obcy kobiecy głos. - Napisała pani do mnie mejla. O co chodzi? - Słucham? Kto mówi? - Na Facebooku. Mówi Lenita. Söderström, jasne!
- Oczywiście - powiedziała Annika głośno. Przeszła kilka kroków w stronę parkingu. Cieszę się, że pani dzwoni. Tak jak napisałam, jestem reporterką „Kvällspressen” i chciałabym zamienić z panią i z Suzette kilka słów. Chodzi o to, co się stało w Marbelli... - Nic o tym nie wiem - przerwała jej Lenita Söderström. - Nikt mnie o niczym nie poinformował. A przecież chyba mam prawo wiedzieć. W końcu kiedyś byłam żoną tego faceta. - Na pewno był to dla pani szok powiedziała Annika ze współczuciem.
- Oczywiście, na litość boską. Co za szczęście, że Suzette zdążyła wyjechać. Nie chcę nawet myśleć, co się mogło stać... - Jak ona to przyjęła? - No właśnie. Można by sądzić, że powinna chociaż odbierać komórkę, ale może oczekuję zbyt wiele. Pewnie nawet jej się nie chce naładować baterii. Annika spojrzała na dziedziniec, na przeszkody. Dziewczyna w błyszczących butach siedząca na pięknym pełnokrwistym wierzchowcu właśnie zaczynała kolejną kombinację skoków. - Nie rozmawiała pani o tym z córką?
- Niby jak? Jest w Hiszpanii i nie odbiera komórki. A do tej kobiety, do tej Jensen, nie mam numeru... Annika spojrzała na szczupłą starszą panią, która wolnym krokiem wracała do biura. - Vibeke Jensen? - spytała. - A co ona ma z tym wspólnego? - Suzette mieszka u niej. Miała dość wiedźmy, to znaczy Veroniki, więc przeniosła się do chlebodawczyni. Wszystkie myśli w głowie Anniki nagle się zatrzymały. Carita przyglądała jej się uważnie.
- Twierdzi pani, że Suzette mieszka u Vibeke Jensen? U tej Dunki, właścicielki Cancelada Club? - Dzwoniła do mnie w przeddzień sylwestra. Powiedziała, że przeprowadza się do właścicielki klubu. Mnie jest wszystko jedno, gdzie mieszka, byle się zachowywała przyzwoicie. Byle nie ściągnęła sobie na głowę kłopotów. - W przeddzień sylwestra, to znaczy w czwartek - powtórzyła Annika. - Powiedziałam jej, że jeśli nie ma ochoty się uczyć, to musi iść do pracy. Niech sobie nie wyobraża, że całe życie będzie na mnie pasożytować.
Annika szybkim krokiem ruszyła w stronę biura. - Może pani chwilę zaczekać? powiedziała do słuchawki. - Jest tu ktoś, z kimś powinna pani porozmawiać... Otworzyła drzwi. Vibeke Jensen spojrzała na nią zdziwiona. - Lenita Söderström - powiedziała Annika, podając jej komórkę. - Jest przekonana, że Suzette jest u pani. Ludzie, którzy mieli wziąć udział w poszukiwaniach, zebrali się o zmroku. Mieli zacząć od wyschniętego koryta
rzeki tuż za Las Estrellas de Marbella, osiedlem Söderströmów. Niebieskie światła radiowozów omiatały pnie wyschniętych drzew oliwnych. Ludzie wyglądali jak cienie przesuwające się między pojazdami. Mężczyzna z kilkoma odblaskami na ręku wskazywał kierunek. Annika siedziała obok Niklasa Lindego w jego wielkim bmw i przyglądała się uważnie rozgrywającej się przed nią scenie. Postawiła policjantom ultimatum: powie im wszystko, co wie o Suzette, jeśli ją dopuszczą do udziału w poszukiwaniach. Niklas Linde nie mógł
się sprzeciwić. Zatrzymali się na wzgórzu wznoszącym się nad rzeką. Annika wyjęła z torby aparat, otworzyła drzwi. Oparła o nie aparat i zaczęła robić zdjęcia. Nastawiła długi czas naświetlania. Cały czas dochodziły ją głosy uczestniczących w poszukiwaniach ludzi, odgłosy z nadajników. - Jest szansa, że coś znajdą w nocy? spytała cicho. - Muszą szukać. - Nie ma jej od sześciu dni. Jeśli nawet gdzieś tu leży, to na pewno nie żyje.
- Chcesz porozmawiać z szefem akcji? - Przydałby mi się jego komentarz. Zjechali w stronę koryta. Linde zaparkował, wysiadł i pomaszerował w stronę mężczyzny z odblaskami. Widziała, jak rozmawiają, żywo gestykulując. Powoli ruszyła w ich stronę. Mijała grupy ludzi uzbrojonych w kije i czołówki. Ziemia wciąż była ciepła po całym dniu słońca, wszędzie unosił się zapach ziół. Wiatr od morza niósł wilgoć. - Nie jest optymistą - oświadczył Linde. - Tuż nad nami jest płatna autostrada, po drugiej stronie zaczyna się park
narodowy. Jest ogromny. Pomyślałem, że się kawałek przejdę. Pójdziesz ze mną? Annika spojrzała w górę, na gwiazdy. - Czy Suzette jest oficjalnie poszukiwana? - spytała, patrząc w ciemność. - Godzinę temu jej matka złożyła w komisariacie w Västerort zawiadomienie o zaginięciu. Interpol natychmiast przesłał je dalej. Jeśli Suzette Söderström będzie chciała przekroczyć granicę albo chociaż wziąć pieniądze z bankomatu czy zadzwonić z komórki, zostaniemy powiadomieni. - Interpol naprawdę jest aż tak
skuteczny? - spytała Annika z powątpiewaniem. - Jeśli żyje, na pewno ją znajdziemy. - A myślisz, że żyje? Nie odpowiedział. Stanął obok Anniki i patrzył na koryto rzeki, wyraźnie widoczne w świetle księżyca. Annika w skupieniu patrzyła przed siebie, starała się mu nie przeszkadzać. Nie potrafiła go rozgryźć. - Dochodzenie posuwa się do przodu? spytała po chwili. - Owszem. Mamy wstępne dane na temat
przyczyny zgonu. - Gaz? - Tak, i to nie pierwszy lepszy. To był fentanyl - powiedział, kiwając głową. - Nic mi to nie mówi - powiedziała Annika. - Powinno? - Moskiewski teatr na Dubrowce. Właśnie tego gazu użyły rosyjskie oddziały specjalne do obezwładnienia terrorystów i zakładników podczas szturmu przed kilkoma laty. Annika stała i patrzyła na niego. - Zginęło wtedy mnóstwo ludzi.
- Co najmniej stu siedemnastu zakładników. Według niektórych źródeł znacznie więcej. Siedemset osób przeżyło. Co ciekawe, fentanyl można rozpylać w postaci mgły wodnej. - Tak pewnie było w tym przypadku. Wskazuje na to pozycja, w jakiej znaleziono Söderströma. Leżał na tym wielkim angielskim biurku... Linde rzucił jej szybkie spojrzenie. - Skąd wiesz, że było wielkie i angielskie? Annika odwróciła głowę.
- Inna ciekawa rzecz: żołnierze z oddziałów specjalnych nie mieli masek powiedział Linde po chwili. - Wszystkim przed szturmem wstrzyknięto antidotum, nalokson, który na dobrych kilka godzin znosi działanie opiatów. Annika spojrzała na niego pytającym wzrokiem. - Ma praktyczne zastosowanie w leczeniu narkomanów. Blokuje działanie heroiny. Idziesz? Annika patrzyła na przesuwający się łańcuch ludzi. Zbliżali się do autostrady.
Miała do napisania jeszcze trzy artykuły. Najpierw reportaż z domu, opis wizyty w willi Söderströmów, ilustrowany kiepskimi zdjęciami z komórki. Wiedziała, że zostaną opublikowane tylko dlatego, że są absolutnie unikatowe. Nie wolno wam ich nikomu sprzedać, zastrzegła podczas rozmowy z Patrikiem. Nie chcę, żeby je dostała hiszpańska prasa. Weszłam tam nielegalnie i nie chcę, żeby ktoś miał z tego powodu kłopoty. Aż tak rewelacyjne nie są, oświadczył szef działu wiadomości. I jeszcze artykuł
dnia: „Gdzie jest Suzette?”. Dziewczyna była poszukiwana, apelowano, żeby skontaktowała się z rodziną albo z najbliższym posterunkiem policji. Matka twierdziła, że Suzette nie zna hiszpańskiego, słabo mówi po angielsku, nigdy nie słucha radia, nie czyta prasy i nie ogląda telewizji. Kiedy nagle znika, można do niej dotrzeć przez MySpace, MSN albo Facebooka, powiedziała. Zdarzało się to już? - spytała Annika, ale Lenita udała, że nie słyszy. Matka Suzette miała przylecieć
następnego dnia rano. Tą samą maszyną dla fakirów, którą przyleciała Annika. Umówiły się na wywiad na popołudnie. I trzeci artykuł. Postanowiła napisać o tym, czego się dowiedziała przed chwilą. Podczas włamania użyto fentanylu. Musi podać, z czego się składa, opisać, jak działa. Do tekstu dołączy zdjęcia z domu... Spojrzała na Lindego i skinęła głową. - Tak, chętnie się przejdę - powiedziała.
Czwartek, 6 stycznia GDZIEŚ W JAKIMŚ KRAJU, daleko, pod rozgwieżdżonym niebem, w poświacie księżyca Annika spacerowała z Niklasem Lindem. Szli przez wysokie chaszcze, ale nie bała się. Szli i czegoś szukali, nie potrafiła sobie przypomnieć czego. W pewnym momencie odwróciła się do niego, żeby spytać, czy lubi konie... Obudził ją dzwonek komórki. Zduszony odgłos docierał do niej gdzieś z daleka. Usiadła na łóżku, zarzuciła na siebie prześcieradło, wstała, przewróciła się, sięgnęła po torbę, wyjęła komórkę w ostatniej chwili, zanim włączyła się
poczta głosowa. Carita. - Mogę trochę popracować przed południem, zanim zaczniemy świętować powiedziała. - Zdaje się, że chciałaś jechać do klubu tenisowego. Annika siedziała na podłodze, usiłowała się wyswobodzić z pościeli. Nadal tkwiła w ciemnej nocy, a Niklas Linde siedział obok niej. - Mm... - powiedziała. - Tak, dobrze. Rozejrzała się. Było już jasno, ale nie
miała pojęcia, która może być godzina. Na chwilę odsunęła słuchawkę od ucha, sprawdziła: dziewiąta czterdzieści siedem. Usłyszała tylko końcówkę ostatniego zdania: -...w recepcji. - Okej. O której? - spytała. - Halo? Za kwadrans! Obudziłam cię? - Nie - powiedziała Annika i rozłączyła się. Wygląda na to, że pani Halling Gonzales
bardzo się zaangażowała. Pewnie potrzebuje pieniędzy, pomyślała. Włożyła komórkę do torby i wtedy zauważyła rysunek. Był trochę zmięty, ale nie zniszczony. Położyła go na biurku, wygładziła. Dziewczynka i śmiejący się koń. Ostatni rysunek ośmioletniej My. Szybko weszła pod prysznic, żeby się nie rozpłakać. Klub tenisowy zbudowano wysoko na nadmorskich skałach. Wstępu, jak wszędzie, broniła potężna,
bogato rzeźbiona brama. Była zamknięta. Zaparkowała na ulicy, zablokowała ruch w jedną stronę. Już wiedziała, że tutaj to normalne. Przy bramie nie było dzwonka. Zaczęły wołać, ale nikt nie odpowiadał. - Jesteś pewna, że to tutaj? Carita zaciągnęła mocniej pasek sukienki i ruszyła wzdłuż muru. Annika podążyła za nią, z torbą i aparatem fotograficznym. Na tyłach mur był znacznie niższy. Kilka nieporadnych podskoków i udało im się go pokonać, zeskoczyły na widownię.
Klub był niewielki. Jeden kort trawiasty i cztery ziemne. Na samym środku królował główny budynek, prawdziwy pałac, typowy dla tej okolicy, z wykuszami, wieżyczkami i tarasami. Drzwi wychodzące na taras od strony morza były otwarte. - Hello! - zawołała Annika, wsadzając głowę w uchylone okno. - Oh, God! Mężczyzna z czarną czupryną spojrzał na nią zza biurka. - Skąd pani się tu wzięła? - spytał.
Dobrze mówił po angielsku. - Pracuję dla szwedzkiej gazety powiedziała Annika. - Rozmawialiśmy wczoraj. Pytałam, czy klub zamierza zorganizować uroczystość dla uczczenia pamięci Sebastiana Söderströma... - Ach tak - powiedział mężczyzna. Wstał, strzepał z kolan drobinki kurzu. Już sobie przypominam. A o co konkretnie chodzi? - Piszę artykuł o Söderströmach. Wiem, że Sebastian poświęcał temu klubowi dużo czasu. Mogę wejść?
Mężczyzna odłożył papiery. Najwyraźniej wyjął je z któregoś ze stojących przed nim pudełek. Zawahał się. - Prawdę mówiąc, dzisiaj jest zamknięte. Nie potrafię powiedzieć, kiedy otworzymy. Nie wiem nawet, kogo mam o to spytać. - Sebastian Söderström nie miał adwokata? - dopytywała się Annika. - Miał. Żonę. Jasne. Annika westchnęła. Mężczyzna również głęboko westchnął.
Okrążył recepcję i otworzył szerzej drzwi, żeby mogły wejść. - Mam na imię Francis - przedstawił się, podając im rękę. - Proszę, niech panie wejdą. Annika i Carita weszły, przedstawiły się. Mężczyzna kiwnął ręką, żeby podeszły bliżej. Na kontuarze leżały stosy dokumentów. - Napiją się panie czegoś? Carita poprosiła o piwo. Francis podszedł do baru, wziął dwie butelki, jedną podał
Annice. Wypiła łyk, piwo natychmiast uderzyło jej do głowy. Odstawiła szklankę na bar. Budynek składał się właściwie z jednego dużego pomieszczenia, otwartego aż po dach. Z lewej, krótszej strony, stał bar z wysokimi stołkami, przed nim kilka okrągłych stolików. Środek zajmowała recepcja. Z prawej sklepik ze sportowymi strojami i rakietami tenisowymi. - Wiedzą panie może, czy Sebastian miał jakiegoś przedstawiciela prawnego w Szwecji? Annika i Carita pokręciły głowami.
- Wszędzie szukałem - ciągnął Francis, wskazując na stos papierów. - I nic nie znalazłem. Ani aktu własności nieruchomości, ani dokumentów, które potwierdzałyby ewentualne zadłużenie, ani testamentu, ani ostatniej woli odnośnie do przyszłości klubu... Musiał trzymać dokumenty gdzie indziej, może w domu... Jego ręce błądziły po blacie. Palce dotknęły podkładki, podniósł ją i natychmiast odłożył. Annika miała wrażenie, że nadal jest w szoku. - Jaką funkcję pan tu pełni? - spytała. Zarządza pan klubem?
- Jestem trenerem. Czasem, jeśli akurat jestem wolny, zajmuję się też rezerwowaniem kortów. Szefem jest Sebastian. - Ilu ludzi tu zwykle pracuje? - Jest nas dziewięcioro. Kazałam wszystkim przyjść w poniedziałek. Nie wiedzą panie, czy zostawił testament? Teraz klub pewnie przejdzie w ręce Suzette... Błądził wzrokiem po sali. - Sala gimnastyczna jest piętro niżej powiedział, wskazując gdzieś w głąb, za sklepik.
- Zna pan Suzette? - spytała Annika. Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Oczywiście. Jestem jej trenerem. - Trenerem? - Nie zawsze chce jej się pracować tyle, ile powinna. Próbuję ją motywować, ale za bardzo się rozprasza. Annika zamrugała oczami. - Mówimy o tenisie? Suzette gra w tenisa?
Nachylił się nad barem i zaczął opowiadać: - Życiem Suzette rządzą uczucia. Dlatego trudno cokolwiek z nią ustalić. Jeśli nie ma ochoty ćwiczyć, to nie ćwiczy, a decyduje o tym w ostatniej chwili... Annika pokiwała głową. - Ma talent? - spytała. - Rozpoznaję w niej siebie. Gdyby chciała, mogłaby zajść równie daleko, jak ja. Albo jeszcze dalej. - To znaczy? - dociekała Annika. Była zdezorientowana.
- Kiedy miałem dziewiętnaście lat, byłem trzydziesty ósmy w światowym rankingu. Annika patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Dlaczego nigdy o nim nie słyszałam? zastanawiała się. Chociaż z drugiej strony o jakim innym sportowcu z pierwszej trzydziestki słyszałam? Może tylko o hokeistach i zawodnikach bandy. - A teraz pracuje pan tutaj - powiedziała głośno.
Mężczyzna roześmiał się, trochę smutno. - Byłem zmęczony. Owszem, byłem dobry, ale jakie to miało znaczenie, skoro nie byłem zadowolony z życia. Kiedy miałem jedenaście lat, wysłano mnie do szkoły z internatem, do Stanów. Oczywiście była to dla mnie wielka szansa, ale musiałem się rozstać z rodziną. To nie było tego warte. Kiedy skończyłem dwadzieścia lat, dałem sobie spokój. - A Suzette może grać równie dobrze, jak pan? Awansować do grona najlepszych? - Jest podobna do ojca. Atletycznie zbudowana. Sebastian jest niezłym
tenisistą. Cały czas używał czasu teraźniejszego. Annika nie miała sumienia go poprawiać. - Teraz jest już trochę za późno - ciągnął Francis. - Powinna była skupić się na grze, kiedy była młodsza. - Słyszał pan, że zniknęła? Skinął głową. - Nie wie pan, gdzie może być? Pokręcił głową. - Kiedy ją pan widział po raz ostatni?
Chwila namysłu. - Pewnie w czwartek. Przyszła, żeby odwołać lekcję. Powiedziała, że wybiera się na sylwestra do koleżanki i że zanocuje u niej. - Powiedziała do kogo? Powiódł wzrokiem po kortach. - Amira? Chyba tak się nazywała. Albo Samira? Trudno nadążyć za tymi dziewczynami. Może Akira... - Wie pan, gdzie mieszka?
Francis obszedł bar, podszedł do kontuaru recepcji i opadł na krzesło. Annika poszła za nim. - Sądzi pan, że się do pana odezwie? Na pewno ma komórkę. Francis wziął do ręki jakieś papiery i włożył je do skoroszytu. - Próbowała stąd gdzieś dzwonić, ale stwierdziła, że zepsuła jej się komórka. Była zła. - Może udawała? Położył skoroszyt i spojrzał na nią. - Udawała? Nie rozumiem - powiedział.
- Może zainscenizowała tę scenę, żeby się pan potem nie dziwił, że nie odbiera. Francis się zamyślił. - Nie - powiedział, zamykając skoroszyt. - Suzette by tak nie zrobiła. Nie jest wyrachowana. Jest bardzo impulsywna. Nie potrafiłaby tego tak dobrze odegrać. - Domyśla się pan, gdzie może być? Francis położył dłonie na stosach papierów. - Sprawdziliście w stajni? Spędzała tam całe dnie. Konie były dla niej wszystkim.
Wracały do hotelu w milczeniu. - Więc pewnie jest u jakiejś Akiry Amiry Samiry - odezwała się w końcu Carita. - Wątpię. - Annika weszła jej w słowo. - Gdyby planowała ucieczkę, to nie mówiłaby trenerowi zatrudnionemu przez ojca, u kogo zamierza nocować. - Naprawdę sądzisz, że uciekła? Może jej się coś stało? Annika zahamowała na środku ronda. Nauczyła się już z daleka rozpoznawać Brytyjczyków, zawsze patrzyli w niewłaściwą stronę.
- Jak na kogoś, kto podobno działa pod wpływem impulsu, jest wyjątkowo wyrachowana. Dzwoni do matki i mówi, że się przenosi do Vibeke Jensen. Vibeke Jensen mówi, że wraca do domu, do Szwecji. Trenerowi, że idzie na imprezę i będzie nocować u koleżanki. A przy okazji daje mu do zrozumienia, że ma zepsutą komórkę. Według mnie wygląda to na ucieczkę. - Ciekawe, co powiedziała ojcu. - No cóż, tego pewnie nigdy się nie dowiemy - powiedziała Annika, skręcając na autostradę. - Chyba że wkrótce nam się objawi. Zamierzasz powiedzieć policji? -
dopytywała się Carita. - Zamierzam opisać to wszystko w artykule. - Wpadniesz do nas wieczorem? spytała nagle Carita. - O drugiej jedziemy do Estepony na lunch, a potem planujemy kameralne przyjęcie. Kilkoro sąsiadów, tapas... Annika zwlekała. Skręciła w stronę portu. Zastanawiała się, czy Carita wystawi jej rachunek również za przyjęcie. - Mam dużo pracy, a poza tym... - Jeść też musisz, a przyjęcie będzie
wieczorem. Przyjdź koło wpół do dziewiątej. I nie musisz zostawać na noc - zażartowała. Annika się roześmiała. Podjechały pod hotel. - Jak do ciebie trafię? - spytała. - Siedem rond i jesteś na miejscu. Wyślę ci mejlem szczegółowy opis. Carita otworzyła drzwi, wyskoczyła z samochodu i ruszyła przed siebie na swoich wysokich obcasach. Annika zaparkowała i poszła do pokoju. Spojrzała na zegarek. Powinna zdążyć zjeść lunch i spisać ostatni wywiad,
zanim Lenita Söderström przyleci do Puerto Banús. Zawarła porozumienie z matką Suzette. Właściwie zawarła je redakcja „Kvällspressen”. Zgodzili się jej opłacić trzydniowy pobyt w hotelu Pyr, pod warunkiem że w tym czasie nie będzie rozmawiać z innymi mediami. Annika usiadła przed laptopem i weszła na stronę kvallspressen.se. Najważniejszym newsem był filmik o mężczyźnie z czternastocentymetrowym nosem. Przeszła do kolejnej wiadomości dnia:
do swojego artykułu o Suzette. Wszelkie informacje o Söderströmach ukazywały się w sieci pod wspólnym tytułem: „Morderstwo na Wybrzeżu Słońca”. Redakcji udało się zdobyć szkolne zdjęcie Suzette z siódmej klasy. Uśmiechała się z niego niepewnie: okrągła buzia, brązowe loki. Według rysopisu Interpolu teraz ma krótkie, kruczoczarne włosy. Annika przeleciała wzrokiem tekst. Nie była z niego zadowolona. Za to zdjęcie ludzi przeczesujących brzeg rzeki wyszło nieźle. Jak można się było spodziewać, akcja
nie przyniosła żadnych rezultatów, ale zdjęcie dobrze oddawało nastrój nocnej grozy. Drugi artykuł, o „domu śmierci”, był znacznie lepszy. Wykorzystała zdjęcia z komórki, napisała o fentanylu, nawiązała do szturmu na teatr na Dubrowce. Udało jej się całkiem wiarygodnie odtworzyć ostatnie minuty życia Söderströmów. Na zdjęciu widać było drzwi, po jednej ich stronie znaleziono dwoje małych dzieci, po drugiej ich matkę. Ważnym skutkiem działania fentanylu jest zobojętnienie.
Sprawia, że ofiara jest niezdolna do działania. Porażony gazem człowiek widzi i słyszy wszystko, ale nie jest w stanie nic zrobić. Może dlatego w moskiewskim teatrze terroryści nie strzelali do szturmujących policjantów. Więc matkę dzieliły od dzieci zamknięte drzwi. Nie byli w stanie się do siebie odezwać, zawołać, nie mówiąc już o otwarciu drzwi. A jednocześnie byli w pełni świadomi, że dzieje się coś strasznego. Po jakimś czasie po prostu zasnęli. Ostatnie sekundy ich życia nie były wypełnione strachem.
Fentanyl ma silne działanie usypiające. Nie wywołuje halucynacji ani niepokoju. Nic z tych rzeczy. Po prostu napięcie mięśni słabnie, aż w końcu zanika całkowicie. Człowiek traci przytomność, przestaje oddychać i umiera. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Kilka minut i po wszystkim. W gazecie znalazły się też zdjęcia z pokojów dzieci i zdjęcie biurka, na którym znaleziono Sebastiana, a także leżącej obok kołdry, którą próbował ratować rodzinę. Zdjęcia były kiepskiej jakości, ale inni
nie mieli nawet takich. I trzeci artykuł: „Minuta ciszy”. Cztery gwiazdy w okularach słonecznych, w tym jedna dość wątpliwa, i cytat: „Gdyby wszyscy byli tacy jak Sebe, świat wyglądałby inaczej”. Szybko zajrzała na stronę konkurencji. Tragedia Söderströmów była oczywiście na pierwszym miejscu. „Morderczy gaz” krzyczał nagłówek. Madrycka korespondentka „Konkurrenten” dała tylko krótką notkę: wspomniała o zniknięciu Suzette, ale
oczywiście nie miała zdjęć z domu. Za to najwyraźniej już wczoraj rozmawiała z Francisem. No cóż, pomyślała Annika. Postanowiła wpleść rozmowę z trenerem w opowieść o matce Suzette. Nagle obezwładniło ją poczucie bezradności. Podeszła do łóżka, położyła się na narzucie. Pomyślała, że największą zaletą mieszkania w hotelu jest to, że nie trzeba po sobie sprzątać. Szkoda tylko, że nikt od czasu do czasu nie przynosi czegoś do jedzenia. Chociaż musiała przyznać, że Linde to proponował. Przypomniała sobie sen: siedziała obok
niego w ciemnym parku narodowym, chaszcze, kłujące kolce, przyjemny ciepły wiatr... Zadzwonił telefon. Niklas Linde. - Cześć, właśnie o tobie myślałam przywitała go. - Znaleźliśmy włamywaczy odpowiedział krótko. - Trafisz do La Campana? - Znaleźliście ich? Nie zatrzymaliście? - Nie żyją - powiedział. - Byłaś kiedyś w La Campana?
- Nie mam pojęcia. Jak to nie żyją? Linde westchnął. - Dobrze, przyjadę po ciebie. Za dziesięć minut. Zanim się rozłączył, zdążyła jeszcze usłyszeć pisk opon. Bmw było ubłocone aż po szyby. - Jeździłeś po bezdrożach? - spytała Annika, zapinając pas. Nie odpowiedział, podał jej lokalną gazetę i ruszył w stronę Nueva Andalucía.
- Co piszą? Nie znam hiszpańskiego. - Otwórz na stronie siódmej poinstruował ją. Zaczęła kartkować. Na stronie siódmej zobaczyła swoje zdjęcia z willi Söderströmów. - Niech to szlag! - powiedziała i zmięła gazetę. - Zastrzegłam, że nie wolno im ich nikomu sprzedać. - Ubijmy interes - zaproponował Linde, manewrując między jadącymi w żółwim tempie niedzielnymi kierowcami. Pokażę ci, gdzie znaleziono ciała włamywaczy, a ty napiszesz artykuł o czymś, nad czym właśnie pracujemy.
- Chcesz ubić ze mną interes? powtórzyła Annika ze zdziwieniem. Dlaczego sądzisz, że się zgodzę? - Bo w ten sposób będziesz mogła napisać dwa dobre artykuły zamiast żadnego powiedział Linde. - Z tego co wiem, zdarza ci się chodzić na takie układy. Annika patrzyła na niego. Była zdumiona. - Jak to? Zdarza mi się chodzić na takie układy... Z kim rozmawiałeś? Zerknął na nią spod oka.
- Jak to się nazywa w waszym żargonie? Ochrona źródła? - Z komisarzem Q. Uśmiechnął się i skręcił w lewo, do robotniczej dzielnicy podniszczonych domów. Po chwili dotarli do części przemysłowej na jej obrzeżach, do tak zwanego polígono. Zatrzymali się przed jakimś magazynem. Drzwi zasłaniała opuszczona żaluzja. „Apits Carga” - Annika przeczytała napis na wyblakłej tablicy tuż przy wejściu. - Co to za miejsce? - spytała.
- Niespełna dwa tygodnie temu znaleziono tu siedemset kilogramów kokainy powiedział Linde, wskazując na zamknięte pomieszczenie. - W transporcie melonów z Brazylii. Wiemy, że część miała trafić do Skandynawii, głównie do Malmö i do Sztokholmu. Annika pokiwała głową. - Twój kolega wspomniał o tym, kiedy się spotkaliśmy w centrum handlowym. - Od tamtej pory sporo się wydarzyło powiedział Linde. - Teraz chcielibyśmy trochę uspokoić wzburzone sztokholmskie fale.
- Dlatego potrzebujecie artykułu. Żeby uspokoić odbiorców. - Właśnie. Możesz zrobić ze mną wywiad. Opowiem ci, jak rozpracowano dużą siatkę narkotykową na hiszpańskiej Riwierze. Zanim artykuł zostanie opublikowany, dokonamy ostatnich zatrzymań. - To nie wystarczy. Muszę mieć jakiś szwedzki akcent, inaczej nie przekonam szefa. - Jeden z zatrzymanych jest Szwedem. Linde wszedł jej w słowo. - Wystarczy? Annika się zawahała. „Szwed zatrzymany podczas obławy na
handlarzy narkotyków”. - Na pewno nie pójdzie na pierwszej stronie. - Nie zależy nam na pierwszej stronie. Wystarczy, że się ukaże w gazecie. - Potrzebuję więcej szczegółów. - Oczywiście. - Mogę zrobić zdjęcie? - Proszę. Annika wyjęła z torby aparat. Otworzyła drzwi i wysiadła z samochodu. Szybko pstryknęła trzy zdjęcia odrapanej fasady
magazynu. Wróciła do samochodu, Linde wrzucił bieg i ruszyli. Ulica była wąska. Niskie zabudowania, brudno. Między balkonami suszyło się pranie. Na chodnikach między stojakami na reklamy stały zniszczone, kulawe plastikowe krzesła. Mężczyźni w kaszkietach pili kawę z musztardówek. Hiszpanki o szerokich biodrach targały reklamówki warzyw.
Rzemieślnicy tamowali ruch, ładując do samochodów narzędzia. - Wygląda na to, że tu żyją prawdziwi ludzie - stwierdziła Annika. Linde zahamował, przepuścił dwie młode matki z wózkami. - Robotnicy, którzy w latach pięćdziesiątych budowali Puerto Banús, pochodzili z północy. Zanim zaczęli budować lotnisko, musieli zbudować mieszkania dla siebie. To właśnie one. - Więc to tutaj znaleziono ciała włamywaczy? - spytała Annika, sięgając po notes. -
Pisze się tak, jak się wymawia? La Campana? Przez C? - Tam stoi ciężarówka - powiedział Linde, skręcając na opuszczoną działkę. Rozjeżdżona ziemia i mnóstwo śladów kół wskazywały na to, że obecnie służy za parking. Policja zdążyła już wygrodzić kawałek terenu w głębi. Stała tam stara ciężarówka, przyczepą do drogi. Jedne drzwi były otwarte, targał nimi wiatr. Tuż przy taśmie stał radiowóz: Policía Local.
- Nadal tu są? - spytała Annika, przełykając głośno ślinę. - Rano przewieziono ciała do zakładu medycyny sądowej. - Tutaj ich znaleziono? - W kabinie kierowcy. Chcesz zajrzeć? Linde wyłączył silnik, sięgnął po latarkę i wysiadł z samochodu. Annika przerzuciła torbę przez ramię i ruszyła za nim. Linde podszedł do kolegi z hiszpańskiej policji, podał mu rękę. Wymienili grzecznościowe formułki. Widziała, jak Linde gestykuluje, wskazuje najpierw na ciężarówkę, a
potem na nią. Po chwili dał jej znak, żeby podeszła. - Możemy podejść bliżej, pod warunkiem że nie będziemy niczego dotykać powiedział, unosząc plastikową taśmę, żeby Annika mogła pod nią przejść. Ziemia była nierówna i twardo ubita. Annika się zachwiała. Resztki betonu świadczyły o tym, że kiedyś stał tu dom. Zatrzymała się dwa metry przed drzwiami ciężarówki. Linde podszedł nieco bliżej, włączył latarkę i skierował
strumień światła do wnętrza. Zobaczyli duży telewizor. Linde przesunął snop światła. Ukazała im się ozdobna rama obrazu, posążek, duży globus i zwinięte w rulon dywany. Skierował latarkę w dół. Na podłodze leżała szkatułka z biżuterią i konsoleta do gier. Playstation 3 i Xbox, pomyślała Annika. Wyjęła z torby aparat i zrobiła kilka zdjęć. - Pięć ludzkich żyć za coś takiego. - Siedem - poprawił ją Linde. Złodzieje też nie żyją.
Podszedł do kabiny od lewej strony, tak żeby go nie widział hiszpański kolega. - To wszystko, co skradziono? - spytała Annika, idąc za nim chwiejnym krokiem. - Jeszcze nie ustalono, co dokładnie zniknęło z domu. Lista, którą mamy, została sporządzona na podstawie zeznań gosposi, a ona nie potrafiła dokładnie opisać wszystkich dzieł sztuki. - Jak umarli? - spytała Annika. - Zostali zastrzeleni? Pobici? Linde pokręcił głową.
- Żadnych zewnętrznych obrażeń. - Może to gaz? Fentanyl? - To możliwe. - Kto znalazł ciała? - Mężczyzna mieszkający po drugiej stronie ulicy. Nad tamtą knajpką. Wskazał głową. - Zauważył, że ciężarówka stoi tak od kilku dni, i uznał, że to dziwne. W końcu postanowił przyjrzeć jej się bliżej, no i zobaczył, co zobaczył. Annika spojrzała na kabinę: brudne szyby, spalona plandeka.
- Nie mogło być ich widać z zewnątrz. Wtedy ktoś by ich zobaczył wcześniej. Linde stanął przy kabinie, podparł się pod boki i przyglądał jej się uważnie. - Drzwi nie były zamknięte. Otworzył je bez problemu. Jeden ze złodziei leżał na siedzeniu od strony pasażera, drugi na miejscu kierowcy. Ciało wypadło, jak tylko facet otworzył drzwi. Biedak dostał lekkiego zawału, karetka zabrała go do szpitala. Annika zerknęła na drzwi kabiny. Pomyślała, że zrobi zdjęcie wnętrza.
- Możemy je otworzyć? - spytała. - Nie wyglądają na zamknięte. - Nie wolno nam dotknąć klamki powiedział Linde, kręcąc głową. - A jeśli wejdę i zrobię zdjęcie przez szybę? - Nie przytrzymując się niczego? Annika zerknęła na kabinę. Przy kole był niewielki schodek, mogłaby na nim stanąć. Odwróciła się do Lindego. - Podtrzymasz mnie? - spytała.
W jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. - A ile ważysz? Uderzyła go w rękę. - No to chodź - powiedział. Annika puściła torbę, chwyciła aparat prawą ręką i stanęła tuż przed nim. Chwycił ją w pasie, czuła jego oddech na karku. - Okej - powiedział. - Teraz. Chwycił ją mocniej i podniósł. Postawiła stopę na schodku i przez brudną szybę zajrzała do kabiny.
Wąski fotel kierowcy, nieco szerszy pasażera, popękany plastik, opakowanie po hamburgerze na tablicy rozdzielczej, mapa Marbelli, grudki gliny na podłodze, dwie do połowy opróżnione butelki po piwie w uchwycie na puszki, tuż obok radia. Uniosła aparat, pstryknęła kilka zdjęć. Linde postawił ją na ziemi. - Kiepskie miejsce na umieranie powiedział, nie puszczając jej. Stała bez ruchu, oddychała w jego koszulę. Pachniał mydłem i trawą. - Co robisz po południu? - spytał.
W tym momencie w leżącej u jej stóp torbie odezwała się komórka. Wyswobodziła się z jego objęć i sięgnęła po kabel od mikrofonu. Dzwonił dziennikarz prowadzący popularny program radiowy „Studio 6”. - Mam dla ciebie zaproszenie na naszą poniedziałkową debatę - powiedział. Annika spojrzała na Lindego. Stał obok niej, czuła na sobie jego palący wzrok. Odwróciła się. - Tak? Z kim i na jaki temat?
-Wr ś ód go c śibd ę zie mi d ę zy innymi Arne Påhlson. Będziemy rozmawiać o wiarygodności dziennikarzy. Co się dzieje, kiedy zamiast patrzeć politykom na ręce, siada się im na kolanach... Annika zamknęła oczy. Pohamuj złość, nie obrażaj się, nie zrób jakiegoś głupstwa, powtarzała sobie. Nie daj im pretekstu.
- Jestem w Hiszpanii. Służbowo powiedziała. - Bardzo źle cię słyszę. Możesz powtórzyć? - O wiarygodności dziennikarzy. O tym, co się dzieje, kiedy... - Halo? - powiedziała Annika. - Halo? - Halo? - usłyszała w słuchawce głos dziennikarza. - Trudno - powiedziała, spoglądając na Lindego. - Coś nam przerwało. Odsunęła telefon od ucha, rozłączyła się. - Mam randkę - dodała po chwili. - Z Lenitą Söderström.
Matką Suzette. - Nie chciałaś z nim rozmawiać stwierdził Linde. - Podrzucisz mnie do hotelu? Ruszyli z powrotem przez parking, po zewnętrznej stronie wygrodzenia. Annika zrobiła jeszcze kilka zdjęć radiowozu. Przed oczami miała nagłówek na pierwszej stronie jutrzejszego wydania: „Tu zginęli mordercy Sebastiana Söderströma”. Pomyślała, że przedłużające się dochodzenie na pewno zaczyna nużyć
czytelników. Kiedy Lenita Söderström weszła do hotelu, Annika nie domyśliła się, że to ona. Zauważyła co prawda drobną kobietę wchodzącą do holu i ciągnącą za sobą brązową walizkę na kółkach. Płaszcz przerzuciła przez ramię, szła, lekko utykając, jakby ją uwierały buty. Podeszła do recepcji i odezwała się po angielsku. Nawet z niezłym akcentem. Annika przyglądała się jej chwilę, a potem wróciła do lektury angielskiego wydania lokalnej gazety „Sur”. Również w niej znalazła swoje zdjęcia z domu Söderströmów. Zdjęcia:
„Kvällspressen”. - Annika Bengtzon! Spodziewała się mocno dojrzałej blondynki ze zniszczonymi włosami, w dżinsach biodrówkach. Stojąca przed nią drobna kobieta miała na szyi okulary na sznurku, ubrana była w podniszczoną bluzkę i wyglądała na dobrych piętnaście lat więcej niż na zdjęciu na Facebooku. Przedstawiła się i podała jej rękę. Mocny uścisk. - Może zjemy lunch? Jestem głodna jak wilk - oświadczyła.
Annika złożyła gazetę, zostawiła dom Söderströmów na stoliku w hotelowym holu. - Nie bardzo się orientuję, gdzie tu można coś zjeść - powiedziała. - Może spytamy w recepcji... - Nie musimy. Znam te okolice przerwała jej Lenita Söderström. Ruszyła przodem. Wyszły, skręciły w lewo, minęły wejście do gigantycznej galerii handlowej El Corte Inglés i zeszły piętro niżej, do centrum handlowego Marina Banús. Lenita Söderström zatrzymała się, rozglądała się ze zdziwieniem.
Wszędzie modne butiki. I dwie kawiarnie. - Ale przecież... Jestem pewna, że to było tutaj... - Zjemy tutaj - zdecydowała Annika, ruszając w stronę jednej z kawiarń. Lenita podążyła za nią niepewnie. - Tanie i dobre lokale zawsze w końcu padają. Nie wytrzymują konkurencji dużych sieci - powiedziała. Usiadła naprzeciwko Anniki przy okrągłym stoliku. Annika zerkała na nią, przeglądając kartę. Lokal najwyraźniej specjalizował się w ekologicznych
smoothies, świeżo parzonej kawie i sałatkach przygotowywanych „z miłością”. Annika wiedziała, że Lenita ma czterdzieści dwa lata. Była dokładnie w wieku Sebastiana, ale wyglądała na starszą. Miała farbowane na kasztanowo włosy, początki drugiego podbródka i figurę bez talii i bez bioder. - W tych nowoczesnych przybytkach wszystko zawsze musi być takie skomplikowane - stwierdziła Lenita i odłożyła kartę. Zjadłabym lasagne, jeśli mają, i mufinkę
na deser. A do tego kieliszek czerwonego wina. W nieco nieporadnym hiszpańskim Annika zamówiła kurczaka z woka i dwie aqua con gas oraz una copa de vino tinto. Lenita westchnęła. Głębokie westchnienie gdzieś z głębi trzewi. - Gdyby pani wiedziała, jakie to straszne nie wiedzieć, gdzie ona jest powiedziała, spoglądając na Annikę. Jestem zła i zrozpaczona. Mogłaby przynajmniej zadzwonić! Annika wyjęła z torby notes i ołówek.
- Czy już się zdarzało, żeby Suzette wychodziła z domu, nie mówiąc, dokąd idzie? Lenita poruszyła się niespokojnie na krześle. - To się zdarza chyba wszystkim nastolatkom. Suzette robi to, bo wie, jak bardzo się niepokoję. Nie mogę jeść, spać... Kelnerka przyniosła jedzenie. Lenita rzuciła się na kurczaka z woka, nie pytając nawet o lasagne. - Ona myśli tylko o sobie - stwierdziła między jednym a drugim kęsem. - Od kiedy skończyła cztery lata, zawsze
słyszeliśmy tylko: ja, ja, ja. Opróżniła kieliszek, zamówiła kolejny. Annika się nie odzywała. Lenita była zdenerwowana, zmęczona. Potrzebowała chwili odpoczynku. - A Sebastian nic, tylko cały czas grał w hokeja. Siedzieć w Ameryce i nie rozumieć, co do ciebie mówią... to nic ciekawego. Do tego z dzieciakiem, który cały czas wrzeszczy. Wypiła kolejny łyk wina. - Jak pani myśli, gdzie Suzette może być? - spytała Annika.
Lenita nachyliła się nad stołem. - Przez te wszystkie lata byłam z nią sama. I nagle Sebastian postanowił, że teraz on zajmie się córką. I co się dzieje? Po dwóch tygodniach dziewczyna znika. To skrajna nieodpowiedzialność! Westchnęła, odchyliła się do tyłu i oparła o dizajnerskie krzesło. - Kiedy ostatnio miała pani od niej jakieś wiadomości? - Zadzwoniła i powiedziała, że się przeprowadza do tej kobiety, do właścicielki tych stajni w górach.
- To było w czwartek. - Po naszej wczorajszej rozmowie weszłam na jej profil na Facebooku. Od tamtej pory się tam nie odezwała. - Mogło jej się coś przytrafić? - spytała Annika ostrożnie. Oczy Lenity zaszły łzami. - Przeczytałam w gazetach o Sebastianie - powiedziała cienkim głosem. Wyobraża sobie pani, jakie to uczucie dowiedzieć się o śmierci byłego męża z jakiegoś szmatławca? Wie pani, jakie to było straszne?
Annika skinęła głową. Zastanawiała się, czy kobieta miała na myśli „Kvällspressen”. - Natychmiast zadzwoniłam do Suzette, ale miała wyłączoną komórkę. Zostawiłam jej wiadomość, ale nie oddzwoniła. Nie rozumiem, dlaczego mi to robi. - Nie rozmawiałyście w sylwestra? Żadnych SMSów o północy? - Byłam na rejsie z kolegami z pracy, nie miałam zasięgu - powiedziała Lenita. - Gdzie pani pracuje? - spytała Annika. - W branży hotelowej - odpowiedziała
Lenita i zamówiła trzeci kieliszek wina. Prowadzę księgowość, zajmuję się budżetem, listami płac, takimi rzeczami. To bardzo ciężka praca. Wymieniła nazwę hotelu, w którym pracowała. Annika nigdy o nim nie słyszała. - Kiedy znikała, to zwykle po jakim czasie się odzywała? - spytała. Lenita zamknęła oczy, opuściła ramiona. Wino trochę ją odprężyło. - Raz się zdarzyło, że nie było jej całą noc. Nocowała u koleżanki, u Polly. Nic
mi nie powiedziała. Potem o tym rozmawiałyśmy. Wie, że bardzo się denerwuję. Annika zajrzała do notesu. Miała nadzieję, że usłyszy coś innego. Że Lenita powie, że Suzette często się zdarzało znikać z domu, i to nawet na dłużej, że ma doświadczenie i na pewno sobie poradzi. Ale nic takiego nie powiedziała. Mijał właśnie tydzień od jej zniknięcia. - Suzette wspominała coś o przyjaciółce. Amirze? Albo Samirze? spytała. - Ona mi nigdy nic nie mówi.
- Kiedy pani sobie uświadomiła, że Suzette zniknęła? - Po rozmowie z tą Dunką ze stadniny. Wtedy, kiedy przekazałam słuchawkę Vibeke Jensen, pomyślała Annika. - I natychmiast zarezerwowała pani bilet na lot do Hiszpanii? - To spory wydatek, ale w takiej sytuacji człowiek się nad takimi rzeczami nie zastanawia. - Co pani zamierza tu robić? - Szukać córki - powiedziała Lenita, zalewając się łzami.
Annika pozwoliła jej się wypłakać. Po chwili położyła dłoń na jej ręku. - Zrobimy tak: napiszę artykuł do jutrzejszego wydania. Poinformuję, że przyjechała pani szukać córki. Zaapeluję, żeby Suzette albo ci, z którymi się kontaktowała, dali znać policji. Napiszę, że nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby zniknęła na tak długo. To się zgadza, prawda? Lenita wytarła nos w serwetkę i skinęła głową. - Jeśli dobrze zrozumiałam, Suzette jest dobrze zapowiadającą się sportsmenką.
Dobrze jeździła konno, grała w tenisa... Lenita się żachnęła. - Wie pani, ile kosztują lekcje jazdy konnej? Kiedy powiedziałam, że mnie na to nie stać, od razu zjawiła się Astrid i zaczęła wymachiwać portfelem. I te dojazdy! Na początku musiałam ją wozić na lekcje. Godzina w jedną stronę, godzina w drugą. Potem zaczęła jeździć sama, ale musiałam jej kupować bilety. Na metro, na autobus... - Powiedziała pani, że kiedyś nocowała u koleżanki. Zna pani jej przyjaciółki? Lenita podała cztery imiona. Dziewczynki przyjaźniły się od
gimnazjum, wszystkie chodziły do Blackebergsskolan. - Ma chłopaka? - Suzette jest bardzo ostrożna, jeśli chodzi o chłopców - powiedziała Lenita, dając znak kelnerce. - Widziała, co mi się przytrafiło. - Lubi towarzystwo swoich przyjaciół? Dobrze się czuje na Brommie? - Bromma to podmiejska dzielnica. Wiem, że to nie Marbella, ale pracuję bardzo cię k ż o, e
ż by było nas sta na ć mieszkanie przy Långskeppsgatan. - Dlaczego przeniosła się do ojca, do Marbelli? - Była zmęczona szkołą. Powiedziałam jej, że jeśli człowiek chce coś w życiu osiągnąć, to musi się kształcić. Nie będę jej utrzymywać do końca życia. Jej ojciec też nie, nawet jeśli ma forsy jak lodu. - Chodziła do liceum? - Tak, do sportowego. Ale co to za szkoła? - żachnęła się Lenita. - Całymi dniami grali w tenisa. Powiedziałam jej
to. Moim zdaniem powinna była wybrać profil ekonomiczny. To by jej gwarantowało dobrą pracę. Może w branży hotelowej? Na pewno mogłaby sobie dorabiać latem. Wtedy zawsze potrzeba ludzi. I w Boże Narodzenie, i w Nowy Rok... - Ale wyjechała do ojca. Żeby móc grać w tenisa? Lenita nachyliła się do Anniki. W tej samej chwili na stole pojawił się czwarty kieliszek wina. - Gdyby pani wiedziała, co on mi zrobił.
Jak mnie potraktował! Annika odłożyła bloczek i ołówek. - Proszę pani - powiedziała cicho. Proszę przestać mówić o sobie. Skupmy się na Suzette, dobrze? Annice nie udało się zbyt wiele z niej wycisnąć. Na szczęście miała też wypowiedzi Francisa, więc mogła napisać coś o zaginionej dziewczynie. Zdjęcie też nie wyszło najlepiej. Lenita Söderström na tle El Corte Inglés sprawiała wrażenie skwaszonej. Wykazując sporo dobrej woli, można było zobaczyć w jej minie rozpacz i
bezradność, chociaż tak naprawdę była obrażona i nie do końca trzeźwa. Kiedy Annika poprosiła, żeby przestała mówić o sobie i powiedziała coś o córce, w ogóle przestała się odzywać. Nie chciała nawet pozować do zdjęcia. Zgodziła się dopiero, kiedy zrozumiała, że redakcja może zerwać umowę i będzie musiała sama uregulować rachunek za hotel. Annika postanowiła chwilę zaczekać, zanim wyśle tekst do redakcji. Zaspokoiła głód kurczakiem po tajsku i usiadła do pisania artykułu o zabitych złodziejach. Przesłała go do redakcji razem ze zdjęciami, zaznaczając, że jej
zdjęcia z domu Söderströmów ukazały się we wszystkich hiszpańskich gazetach, chociaż Patrik jej obiecał, że nikomu ich nie sprzeda. Spojrzała na zegarek. Było dopiero wpół do siódmej. Może powinna się skontaktować z przyjaciółkami Suzette z gimnazjum? Żadna z nich pewnie jeszcze nie miała własnego mieszkania ani telefonu zarejestrowanego na własne nazwisko, ale miała ich nazwiska i kody pocztowe. Pomyślała, że powinno jej się udać znaleźć ich rodziców, a tym samym zdobyć numery telefonów.
Postanowiła zacząć od Polly Sandman. Zero trafień. Pewnie wcale nie ma na imię Polly. Wpisała imię i nazwisko drugiej dziewczyny. Amanda Andersson. Sześćset osiemnaście trafień tylko w Sztokholmie. Za dużo. Zwłaszcza że wcale nie musi mieszkać na Brommie. Nie musiała się też urodzić w tym samym roku co Suzette. Trzecia, Sandra Holgersson, mieszkała przy Aladdinsvägen. Nazywała się tak samo jak rodzice, zapewne też mieszkała z nimi. Annika
znalazła numer telefonu, zadzwoniła, ale nikt nie odebrał. W końcu to święto, Trzech Króli. Czwarta miała na imię Klara. Lenita nie była pewna jej nazwiska. Chyba było podwójne. HermanssonEklund czy jakoś tak. Annika wpisała nazwisko, zero trafień. Wstała, zaczęła spacerować po pokoju. Zapadał zmierzch. Wielka góra po drugiej stronie autostrady w ostatnich promieniach słońca zrobiła się ciemnoczerwona. Paliły się już latarnie. Sznur samochodów sunął mozolnie, ale wytrwale, w obu
kierunkach. Może jednak powinna pojechać do Carity? Nie uśmiechał jej się kolejny samotny wieczór w hotelu. Spojrzała na zegarek. Miała jeszcze godzinę. Może powinna wziąć prysznic? Albo iść na spacer? Albo zadzwonić do dzieci? Sięgnęła po komórkę, wybrała numer Thomasa. Nie była w stanie się przemóc i zadzwonić na stacjonarny Sophii Pieprzonej Grenborg. Satelita przekazywał kolejne sygnały: jeden, drugi, piąty. W końcu wybrzmiał szósty dzwonek.
Z każdym czuła się coraz bardziej samotna i opuszczona. Odezwała się poczta głosowa, rozłączyła się, nie zostawiła wiadomości. Wróciła do laptopa, usiadła i wpatrywała się w ekran. Suzette nie wchodziła na Facebooka od czwartku. Annika przypomniała sobie komputer w jej pokoju. Pewnie należał do niej. Ale przecież mogła wejść na swoje konto z każdego innego. Weszła na swój profil.
0 friends. Zero znajomych. Kliknęła na search, wpisała: suzette söderström. Od razu wyskoczył wynik: Name: Suzette Söderström, Network: Sweden, Matches: Name. Z lewej zdjęcie Suzette, pewnie niedawno zrobione i starannie wybrane. Mocny makijaż, głowa lekko pochylona, czarne, sterczące na wszystkie strony włosy. Perspektywa była lekko zniekształcona, pewnie zrobiono je kamerą internetową.
Po prawej cztery możliwości: Send Message, Poke her!, View Friends, Add to Friends. Kliknęła na View Friends i aż gwizdnęła. Suzette miała dwustu przyjaciół. Pięć pełnych stron nazwisk i zdjęć, w porządku alfabetycznym, i krótka informacja o każdym z nich. Wszyscy byli młodzi, wszyscy pochodzili ze Szwecji. Już na pierwszej stronie znalazła Amandę Andersson. Ponieważ sama była już członkiem the big fat Facebook community, wystarczyło, że kliknęła na zdjęcie
dziewczyny i już mogła do niej napisać. Wcisnęła klawisz, literki poleciały w cyberprzestrzeń. Miała nadzieję, że zaowocuje to rozmową telefoniczną albo przynajmniej mejlem. Szukała dalej. Wkrótce znalazła Klarę EvertssonHedberg, jak się okazało - i Sandrę Holgersson. Napisała do obu. Na ostatniej stronie znalazła Polly Sandman, która, tak jak się spodziewała, naprawdę miała na imię Paulina. Na zdjęciu miała włosy tak samo kruczoczarne jak Suzette. Pewnie specjalnie zrobiły sobie takie same zdjęcia, pomyślała Annika. Może nawet równocześnie stworzyły profile,
razem kolekcjonowały przyjaciół. Pewnie jest najbliższą przyjaciółką Suzette. Napisała do niej, nieco więcej niż do tamtych. Wyjaśniła, kim jest, napisała, że pisze o Suzette artykuł do gazety i że nie chce popełnić błędu, i dlatego chętnie by porozmawiała z jej przyjaciółkami. Potem jeszcze raz przejrzała listę. Żadnej Amiry, Samiry ani Akiry. Zadzwoniła do Lindego, nie odbierał. Wybrała numer Knuta Garena. Policja nic nie wie o Suzette,
poinformował ją. Poszukiwania poszerzono, szukają jej już w promieniu czterech kilometrów od domu Söderströmów, a więc również na dzikich terenach parku narodowego, wśród wąwozów i wodospadów. Przeszukali jej komputer, rozmawiali z przyjaciółmi i sąsiadami i z pracownikami barów w Nueva Andalućia. Zakończyła kilkoma zdaniami o bezowocnym poszukiwaniu Suzette. Napisała, że Suzette jest obiecującą gwiazdą tenisowego klubu ojca, że jej trener, kiedyś trzydziesty ósmy na liście najlepszych tenisistów świata, wróżył
jej podobną karierę. Przesłała tekst i kiepskie zdjęcie Lenity na adres redakcji. Znalazła mejla od Carity: pisała, jak do niej dojechać. Właściwie była to lista restauracji, barów i klubów, obok których powinna przejechać. Ulice w tym kraju zdawały się nie mieć nazw. „W prawo przy Mercadona, potem prosto i w lewo przy Open Cor...”. Zatrzymała się przy recepcji i poprosiła o numer Taxi Marbella.
Na wszelki wypadek, gdyby jednak zabłądziła. Brama nie była ozdobiona tak bogato jak ta przy wjeździe do Las Estrellas de Marbella, ale była w podobnym stylu. Osiedle szeregowych domków, na którym mieszkała Carita, znajdowało się na zboczu góry, tuż przy polu golfowym. Światło latarń spływało strumieniami do morza. Rozciągające się przy samym brzegu Puerto Banús jarzyło się w świetle księżyca niczym ogromna tysiącwatowa żarówka. Annika wcisnęła guzik z numerem domu, szóstkę.
Cierpliwie czekała w samochodzie, aż brama się otworzy. Ujrzała przed sobą świat równie naturalny, jak świat klubu golfowego Los Naranjos. Każdy szereg składał się z trzech albo czterech domów. Każdy był inny, w innym kolorze: różowy, jasnoniebieski, w kolorze ochry albo głębokiej czerwieni. Balustrady, tarasy, werandy. W dół, do doliny, schodziły baseny z dwoma wodospadami. Ulice rozświetlały kunsztownie kute latarnie. Energooszczędne żarówki dawały ciepłe żółte światło, jak w Londynie za czasów gazowych latarni.
- Witaj - powiedziała Carita, całując ją w oba policzki. Annika odwzajemniła pocałunki, ale chyba trochę za mocno. Zostawiła ślady szminki na jej prawym policzku, nie powiedziała jej o tym. - Wejdź, proszę. I nie, nie musisz zdejmować butów, jesteś w España. Chodź, poznasz wszystkich... Na kameralnym sąsiedzkim spotkaniu byli chyba wszyscy mieszkańcy osiedla. - Widzisz tę parę? Tych, którzy stoją tam i się śmieją? - spytała Carita. - Ona uczy matematyki w Marbella International College. A on jest kapitanem jachtu.
Mają dwoje dzieci i mieszkają tu obok, trochę wyżej. Normalni ludzie, chociaż Brytyjczycy. Ci, którzy do nich podeszli, to Szwedzi. Pamiętasz reklamę Diesla z lat dziewięćdziesiątych? To on ją wymyślił. Jego żona była wtedy modelką. Teraz mieszkają tutaj, na sąsiednim osiedlu. Też mają dwoje dzieci. Syn gra w piłkę nożną, córka jeździ konno, jest mistrzynią Hiszpanii w skokach. Annika przyglądała się ładnej kobiecie o długich błyszczących włosach. Śmiała się, trzymała dłoń na ręku męża. Carita przedstawiała Annice kolejnych gości.
- To też Szwedka, ma udziały we frankfurckiej kancelarii adwokackiej. On jest Nowozelandczykiem i też jest kapitanem. A ten młody człowiek z psem handluje nieruchomościami. Jamajczyk. Tamten starszy pan był dyrektorem kenijskiego banku. Obecnie jest pełnoetatowym golfistą. Tamta para pochodzi z Värmlandii. Sprzedali warsztat samochodowy i przenieśli się tu. Boże, przecież nie dostałaś nic do picia... Carita oddaliła się pospiesznie, zostawiając Annikę przy grupie ludzi w drogich, markowych ubraniach, z kieliszkami wina w rękach. Przez chwilę
próbowała z nimi rozmawiać swoim łamanym hiszpańskim, ale kiedy powiedziała, że jest soy sueco, szwedzkim mężczyzną, uznała, że bezpieczniej będzie pozostać przy angielskim. Wyszła na taras, spojrzała na port. Neon galerii handlowej El Corte Inglés widać było nawet stąd. - No proszę, więc i tu trafiłaś. Odwróciła się, kiedy usłyszała charakterystyczny göteborski akcent. Jej twarz rozjaśnił uśmiech, jakby spotkała najlepszego przyjaciela. - Rickard Marmén, no proszę -
powiedziała. - Myślałam, że mieszkasz w centrum. - Mieszkam, ale mój partner handlowy ma dom na tym osiedlu. Nie chciałabyś tu zainwestować? - spytał, wskazując na tabliczkę przy sąsiednim domu. Se vende, na sprzedaż. - To wszystko wygląda trochę jak domki z klocków - powiedziała Annika. Roześmiali się oboje. Wskazała głową na tabliczkę. - Ile kosztuje ten dom? - To zależy od potrzeb właściciela. Jest
zawodowym pokerzystą, z Liverpoolu. Wystawia tabliczkę za każdym razem, kiedy nie idzie mu karta, po każdej wygranej zdejmuje. - Żartujesz. Byłam przekonana, że tu wszyscy są bogaci. Marmén znów się roześmiał. - To zależy, kto jest dla ciebie bogaty. Tu ludzie na pewno mają więcej czasu niż Szwedzi. Żyją wolniej. - Zauważyłam. Jeśli się całymi dniami gra w golfa, to nie trzeba się spieszyć. Rickard Marmén stanął obok niej,
wskazał głową na ludzi zgromadzonych wokół baru. - Zapewniam cię, że większość z nich całe życie ciężko pracowała. Wielu nadal to robi. - Dlaczego się tu przeprowadzili? Żeby uniknąć podatków? Czy z powodu pogody? - Obecnie podatki często są niższe w Szwecji niż w Hiszpanii. Więc powiedziałbym raczej, że chodzi o wino, kobiety i śpiew...
Na tarasie zjawiła się Carita, podeszła do Anniki, wzięła ją pod rękę. - Kochanie, nadal nie masz nic do picia? Nacho, una copas de cava, por favor... Nachyliła się do niej i ściszyła głos. Jak ci dzisiaj poszło? Rozmawiałaś z matką Suzette? Jesteś zadowolona? Annika dostała kieliszek z jakimś gazowanym napojem. Szybko go odstawiła. - Nie sądzę, żeby uciekła z domu. Obawiam się, że przytrafiło jej się coś
złego. - Dlaczego? - zdziwiła się Carita. Annika się zawahała. - Od tygodnia do nikogo się nie odezwała. Jakie szanse ma dziewczyna, która nie ma tu żadnych znajomych, która ledwie się orientuje w terenie i nie zna języka? - Może jest z jakimś mężczyzną? - Dobrowolnie? Dziewczyna, która nigdy nie miała chłopaka? Niedawno skończyła szesnaście lat! - Miałam szesnaście lat, kiedy poznałam
Nacho - powiedziała Carita i pomachała do wysokiego szczupłego mężczyzny z wysokim czołem i delikatnymi dłońmi. - To mój mąż - przedstawiła go Annice. Widać było, że jest z niego dumna. Annika i mąż Carity podali sobie ręce. - Słyszałam, że jest pan lekarzem powiedziała Annika po angielsku. - Pediatrą - poprawił ją po szwedzku. To wspaniałe uczucie móc dbać o przyszłość. Annika się roześmiała.
- Rozumiem, że pracuje pan w szpitalu w Marbelli. Mężczyzna skinął głową. - To doskonały szpital. Świeżo wyremontowany. Pracuję na oddziale neonatologii, zajmuję się wcześniakami. Dla mnie to najważniejszy oddział ze wszystkich, chociaż rezultaty swojej pracy widzimy dopiero po latach. Przepraszam - powiedział nagle i odszedł. - Nie do wiary, że w Szwecji nie było pracy dla kogoś takiego jak twój mąż. Gdzie się poznaliście? - Na przyjęciu w Beverly Hills. U
dziewczyny, której ojciec pisze scenariusze do jednego z tych tasiemcowych seriali, jakie jeszcze nie dotarły do Szwecji. Nacho był inny niż wszyscy, spokojniejszy i jakby bardziej męski. - Pochodzi z Kolumbii? - Z Bogoty. Jego ojciec, Victor, był szefem policji. Mieszkaliśmy tam jakiś czas, w latach dziewięćdziesiątych. W Chía. To miasto uniwersyteckie na północ od Bogoty, po drodze do Zipaquirá... -
Nagle zamilkła. Stała i obracała w ręku kieliszek z winem. - Dlaczego wyjechaliście? - spytała Annika. Carita się zawahała. - Nie mogliśmy zostać - powiedziała po chwili. - Victor, ojciec mojego męża, dowodził szeroko zakrojoną akcją przeciwko mafii narkotykowej, która ma w dżungli fabryki kokainy. Został zamordowany. - To straszne. Carita wypiła kolejny łyk wina.
- Kolumbijczycy mają swoje zasady powiedziała. - Nie wystarczy zabić wroga, trzeba zlikwidować całą rodzinę. Żeby nie został nikt, kto mógłby dziedziczyć. - Roześmiała się smutno. Nacho miał szczęście. Kiedy to się stało, byliśmy w Szwecji, u moich rodziców. Dostałaś coś do jedzenia? - Nagle zmieniła temat. - Całe popołudnie szykowałam z dziećmi szaszłyki do grillowania. Chwyciła Annikę za łokieć i poprowadziła do gości. - Mówiłaś, że zaprosiłaś kilku sąsiadów, a ja tu widzę chyba całe
osiedle. - Nie - zaprotestowała Carita stanowczo. - Możesz sobie wyobrazić, że co piąty właściciel domu nie wpłaca składki do kasy naszej wspólnoty? Opłacamy z nich ogrodnika, faceta, który zajmuje się basenem, no i pokrywamy koszty utrzymania anteny parabolicznej. Jak tak można? - Wypiła kolejny łyk wina. - Takich tu nie ma. I wiesz co? Nachyliła się do Anniki i wyszeptała jej do ucha: - Nie płacą wyłącznie Brytyjczycy. Piątek, 7 stycznia BIEGŁA PLAŻĄ. Wschodziło słońce. Piasek był jasnoszary i zbity.
Stado ptaków, których nazwy nie znała, wzbiło się w górę i z wrzaskiem leciało do światła. Wiatr wiał jej w twarz, niósł słony posmak morza. Mogłabym do tego przywyknąć, pomyślała. Długo stała pod prysznicem. W końcu zdecydowała, że po raz pierwszy w tym tygodniu zje porządne śniadanie. Weszła do restauracji. Klinkierowa podłoga i wmontowane w sufit reflektory, żółte ściany, żółte firanki w paski. Zjadła kawałek pszennej bułki z szynką, wypiła jogurt. Potem kawa i
filiżanka soku. Wróciła do pokoju i zadzwoniła do redakcji. Berit jeszcze nie było, poprosiła o połączenie z Patrikiem. - Co dzisiaj masz? - powitał ją głosem, który świadczył o tym, że od dawna jest na nogach. - Powiedziałam wyraźnie, że nie chcę, żebyście sprzedawali zdjęcia. A mimo to wczoraj były we wszystkich hiszpańskich gazetach. Patrik był wyraźnie zmieszany.
- Nie myślisz chyba, że to ja? - Ale przecież mówiłam, że... - Czy ja jestem jakimś pieprzonym modemem? Porozmawiaj z fotografami. O czym dzisiaj piszesz? - Włamywacze nie żyją, skradzione rzeczy odnaleziono. Suzette nadal nie ma. Zaczyna mi brakować tematów. - Ta historia straciła tempo - stwierdził Patrik. - Wracaj jutro pierwszym samolotem.
Możesz pracować tutaj. - Mam coś o Szwedzie, którego zatrzymano... - powiedziała. Przypomniała sobie o umowie z Lindem. - Napisz coś, zobaczymy. Jutro chcę mieć podsumowanie. Coś o sytuacji Szwedów w Hiszpanii. Wszyscy uciekają przed podatkami? W dobiegającym z oddalonej o cztery tysiące kilometrów Szwecji głosie Patrika słychać było rozmarzenie. - Szwedzi uciekają z Wybrzeża Słońca powiedział. Annika niemal widziała gest, jakim podkreśla swoje słowa. -
Śmierć w raju. Koniec epoki. Powrót na północ - ciągnął. Usłyszała, jak głośno przełyka. Pomyślała, że pewnie pije kawę. - Słyszałem, że jest tam agent nieruchomości, który podobno wie wszystko o Wybrzeżu Słońca. Nazywa się... Poczekaj, gdzieś to zapisałem... Rickard Marmén! Znajdziesz go czy mam zdobyć jego numer? A więc pan Marmén jest agentem nieruchomości. Jasne, pomyślała
Annika. - Poradzę sobie - powiedziała głośno, kartkując notes, w którym zapisała jego numer. - Wyszperaj coś, co pokaże, że całe to gówno zaraz spłynie do morza powiedział Patrik i rozłączył się. Zadzwoniła do Marména z holu. Odezwała się poczta głosowa. Pewnie impreza u Carity trochę się przedłużyła, pomyślała i nagrała się. Poprosiła, żeby oddzwonił.
Potem wybrała numer Lindego. Odebrał natychmiast. - Szwed zatrzymany za narkotyki. Potrzebuję więcej szczegółów powiedziała. - Odbiorę cię z hotelu wieczorem, o ósmej. Na razie. Zadzwoniła jej komórka. - Przepraszam, że nie odebrałem od razu, maleńka. Jak się dzisiaj czujesz? Rickard Marmén był rześki jak skowronek. - Dziękuję, dobrze - powiedziała
Annika. - Dostałam polecenie z redakcji: mam przeprowadzić z tobą wywiad. Podobno jesteś agentem nieruchomości. Co ty na to? - Da się załatwić, skarbie. Wpadnij do mojego sklepu tak w okolicach lunchu. Naprzeciwko El Corte Inglés, w Puerto Banús, koło tej wielkiej galerii handlowej... - Tak, wiem. Byłam tam. A okolice lunchu to mniej więcej... druga? - Powiedzmy wpół do trzeciej.
Zerknęła na zegarek. Cztery wolne godziny do zabicia. Jachty cumowały w porcie jeden przy drugim. Im niższy numer kei, tym większe. Te przy kei numer zero wyglądały jak miniaturki promów kursujących między Szwecją a Finlandią. Szła powoli nabrzeżem, liżąc loda. Nie widziała zbyt wielu ludzi. Kilku mężczyzn wnosiło narzędzia na ogromną łódź. Nazywała się „Shaf”. Na innej jakaś kobieta sprzątała, polerowała coś szmatką. Od morza wiał lekki wiatr. Słońce było zimne, światło ostre.
Weszła do baru Sinatra, zamówiła kawę. To tu był Niklas Linde, tego pierwszego wieczoru, kiedy do niego dzwoniła. Wszystko było błękitne i białe, przeważały motywy marynistyczne. Kawa nie była szczególnie dobra. Dwadzieścia mililitrów smoły w dziwnej maleńkiej filiżaneczce. W domu zwykle rano parzyła cały litr w swoim francuskim ekspresie, później podgrzewała ją w mikrofali. Zdała sobie sprawę, że tęskni za swoim mieszkaniem. Za pokojami, do których właściwie jeszcze nie zdążyła się wprowadzić, za ekspresem do kawy w sterylnej kuchni, za leżącym na podłodze
stosem nieprzeczytanych książek i zapachem pościeli dzieci. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo bezdomna czuła się tam, gdzie mieszkała dotychczas, na Starym Mieście. Dobrze, że wróciła na Kungsholmen. Z jakiegoś powodu nagle stanęła jej przed oczami Julia Lindholm. Straciła dom w tym samym czasie co ona. Tej nocy, kiedy spłonął jej dom, Julię zatrzymano i oskarżono o zamordowanie męża.
Spojrzała na morze, na łodzie. Kołysały się lekko na wietrze. Julia i Alexander mieli spędzić w domu nad jeziorem Lejondal jeszcze kilka miesięcy. Jak się będą czuli, kiedy wrócą do swoich trzech pokoi na Söder, gdzie zginął David? Koszmar powróci, pomyślała Annika. Zastanawiała się, jak by się czuła, gdyby musiała wrócić na zgliszcza domu przy Vinterviksvägen. Otrząsnęła się. Bar zaczął się wypełniać ludźmi. Przy stoliku pod oknem cztery tlenione blondynki piły pierwsze tego
dnia tinto verano. Kilku fanów brytyjskiego futbolu popijało hiszpańskie wino prosto z butelek. W głębi dwie młode dziewczyny chichotały pochylone nad gazetą. Wstała, podeszła do baru, żeby zapłacić. Podała mężczyźnie stojącemu przy kasie banknot, pięćdziesiąt euro. Odwróciła się, zaczęła obserwować mijających ją ludzi. Barman położył na ladzie kilka monet. Spojrzała na niewielką kupkę. - Chyba powinnam dostać jeszcze jakiś papierek - powiedziała, wskazując na monety.
Mężczyzna spojrzał na nią i wzruszył ramionami. - Może tak, a może nie - powiedział i odwrócił się. Annika się rozzłościła. - Słuchaj - powiedziała głośniej. Dałam pięćdziesiąt euro. Mężczyzna stał plecami do niej, nagle bardzo czymś zajęty. Pod czarnym Tshirtem widziała drgające mięśnie jego barku. Pewnie potrzebuje kasy na anaboliki, pomyślała. - Masz mi wydać resztę - powiedziała
głośno, już wyraźnie zła. W barze zrobiło się cicho. Weszła jakaś para, zaczęli się rozglądać za wolnym miejscem. - Nie radzę wchodzić - powiedziała Annika głośno. - Nie wydają reszty. - Zamknij się - warknął barman, przesuwając w jej stronę dwa banknoty po dwadzieścia euro. - Ty złodzieju - powiedziała Annika po szwedzku. Wzięła banknoty i wyszła. Poszła na nabrzeże. Usłyszała dzwonek komórki.
Berit. - Jak tam w słońcu? - Przed chwilą w jakimś gównianym barze chcieli mnie oszukać na czterysta koron! powiedziała Annika, oddalając się szybkim krokiem od baru Sinatra. - Nie daj się! Co z zaginioną dziewczyną? Właśnie się dowiedziałam, że jej matka jest z tobą w Hiszpanii. Możemy coś zrobić? Tu, na miejscu? - Ma koleżanki na Brommie. Zostawiłam im wiadomości na Facebooku. Nie odezwały się.
- Na Facebooku? Czytałam w dodatku gospodarczym, że to już przestaje być modne. - Jasne. Pewnie dlatego, że właśnie do nich dołączyłam. Słuchaj... myślałam ostatnio o Julii Lindholm. Wiesz może, czy są jakieś nowe informacje w sprawie Filipa Anderssona? - To jeszcze potrwa. Trzeba przejrzeć mnóstwo papierów. Samo dochodzenie wstępne to ponad tysiąc stron. Było bardzo niestarannie prowadzone, dużo w nim niejasności, dziur. Byli tacy, którzy podważali już
pierwszy wyrok, krzyczeli, że to pomyłka. - Wiedziałaś, że Filip Andersson ma siostrę policjantkę? - spytała Annika. Nina Hoffman, przyjaciółka Julii Lindholm... - Jest siostrą Filipa Anderssona? Nie wiedziałam. - Nie dziwi cię, że dwoje ludzi o niewątpliwie przestępczych skłonnościach - mam na myśli Anderssona i Yvonne Nordin - ma siostrę policjantkę? - Miała wrażenie, że Berit siedzi i przegląda jakąś gazetę. - Nie - odpowiedziała po chwili Berit z
pewnym wahaniem. - To raczej dwie strony tego samego medalu. Ta sama metoda wychowawcza może wywoływać różne skutki. - Więc Nina jest tym ładnym kaczątkiem? - Dziwniejsze rzeczy się zdarzają. Były prezydent Stanów Zjednoczonych ma przyrodniego brata kryminalistę. Mój kuzyn KlasGöran też spędził jakiś czas za kratkami. - Brat Billa Clintona siedział w więzieniu? - Ułaskawił go ostatniego dnia swojej
prezydentury. Dwudziestego stycznia 2001 roku. Jego i stu trzydziestu dziewięciu innych przestępców. Amerykańscy prezydenci mają taki zwyczaj. A tak à propos, co u twojej siostry? Annika na chwilę przestała oddychać. - U Birgitty? Nie mam pojęcia. Nawet nie wiem, gdzie teraz mieszka. Milczenie, które potem nastąpiło, było dobrym podsumowaniem ich rozmowy. - Myślisz, że powinnam spróbować się skontaktować z przyjaciółkami Suzette? -
spytała w końcu Berit. - Raczej ze szwedzką rodziną Sebastiana Söderströma - powiedziała Annika i odetchnęła z ulgą. - Może ktoś z nich wie, gdzie jej szukać. - Już próbowaliśmy. Nie chcą z nami rozmawiać. - A Astrid Paulson? Wszyscy mówią, że tak naprawdę tylko ona miała jakiś kontakt z Suzette. Może ma jakichś krewnych, którzy coś wiedzą? - Spróbuję - obiecała Berit. - A co z artykułami, o których mówił Patrik? - O Wybrzeżu Kokainowym? Prawdę
mówiąc, nie widziałam tu żadnych zwitków banknotów, nie mówiąc o narkotykach... Uzgodniły, że spotkają się w poniedziałek i dokończą rozmowę. Annika doszła do końca nabrzeża. Stanęła przed sklepem z torbami. Najmniejsze, z tkaniny, kosztowały pięć euro sztuka. Odwróciła się plecami do wystawy, wyjęła z torby komórkę, wybrała Nina H policjantka, wcisnęła zadzwoń i czekała. Cisza. A po chwili metaliczny głos: Telefonica le informa, que actualmente
no es possible connectar al numero llamado. Telefonica le informa, de... Rozłączyła się. Telefonica. Tak się nazywa duża hiszpańska firma telekomunikacyjna, ale dlaczego informuje ją o tym szwedzka komórka Niny Hoffman? Czyżby Nina była w Hiszpanii? A może wystąpił jakiś błąd w połączeniu? Spróbowała jeszcze raz. Telefonica le informa, que actualmente no es possible... Rozłączyła się. Spojrzała na zegarek. Dwadzieścia po drugiej. Pora
odwiedzić Rickarda Marména. Biuro chowało się za angielską księgarnią. Właściwie była to dziura w murze. Na szybie, od środka, widniał jakiś tuzin wyblakłych ogłoszeń o sprzedaży mieszkań. Rickard Marmén siedział za biurkiem i stukał w klawiaturę. - Witaj, złotko - powiedział. Wstał i pocałował ją w oba policzki. - Czyżby redakcja „Kvällspressen” planowała zakup mieszkania w Puerto Banùs? - Niebezpośrednio - odpowiedziała. -
Jak interesy? - Cholernie kiepsko. Zastój. Przez tak zwaną operację Malaya. - Widząc malujące się na jej twarzy zdziwienie, poprawił się na krześle i zaczął wyjaśniać: - W związku z niedawną aferą w branży nieruchomości zatrzymano sto dwie osoby. W tym cały zarząd gminy Marbella. Łapówki za nielegalne pozwolenia na budowę były niewyobrażalne. Pieniądze płynęły wartkim strumieniem. Okazało się, że szef biura odpowiadającego w gminie za drogi i nieruchomości miał trzy dworki na wsi. Każdy wielkości sztokholmskiego
ratusza. Miał też wielką stadninę, w której trzymał sto jeden koni, a nad basenem w jego domu wisiał prawdziwy Miró. Annika się roześmiała. - A my, kiedy się okazało, że nasz były premier nie zabezpieczył właściwie budowy swojego domu, uznaliśmy, że to wielki skandal. Rickard Marmén odchylił się na krześle. - Panią burmistrz zatrzymano w jej sypialni, gdzie dochodziła do siebie po zabiegu odsysania tłuszczu. Dziesięciu robotników zatrudnionych
przez gminę właśnie odnawiało jej kuchnię. W związku z tym postanowiono dokładnie sprawdzić wszystkie pozwolenia na budowę wydane w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Do czasu zakończenia kontroli banki nie będą udzielać kredytów. Zapał do zakupów został skutecznie stłumiony. Przypuszczam, że minie rok, zanim nastroje się poprawią. Kieliszek wina? Annika pokręciła głową i roześmiała
się. - Jak mieszkający tu Szwedzi zareagowali na wiadomość o zamordowaniu Söderströmów? - spytała po chwili. - Wystraszyli się? - Boją się już od jakiegoś czasu. Nie przestępczości, ale rosnących cen nieruchomości. Teraz sytuacja trochę się ustabilizowała, po tej aferze, ale w dalszym ciągu mieszkanie w Marbelli kosztuje dobre trzy miliony, szeregówka cztery, mały dom wolno stojący co najmniej sześć, większa willa trzynaście. W okolicach Alicante ceny są o połowę niższe.
- Dlaczego akurat tutaj jest tak drogo? Marmén rozłożył ręce. - Marbella to bardzo ekskluzywny adres. Za to się płaci. Czasem dochodzi do absurdów. Spójrz! Marmén otworzył stronę w internecie i odwrócił monitor do Anniki. - To działka bez widoku na morze, położona nieco poniżej osiedla Carity. Sprzedają ją i żądają pięć milionów sześćset tysięcy euro. Annika spojrzała na zdjęcie. Przy ulicy stała zardzewiała latarnia, asfalt na
podjeździe był popękany, tu i ówdzie rosły chwasty. W głębi, w niewielkiej niecce, widać było niszczejący budynek. Tuż za nim zaczynały się chaszcze. - Pięćdziesiąt milionów koron? zapytała z niedowierzaniem. - To chyba jakiś żart? - Bynajmniej - odpowiedział Marmén, odwracając do siebie monitor. - Chociaż na razie chętnych nie ma, że tak powiem. - Rozumiem, że przestępczości ludzie się nie boją. Rickard Marmén spoważniał. - Włamania z użyciem gazu są tu bardzo
częste. To pierwszy przypadek, żeby ktoś zginął. Doświadczenie podpowiada mi, że ludzie raczej nie zaczną się z tego powodu wyprowadzać. Nie słyszałem, żeby ktoś, kto ucierpiał, zdecydował się sprzedać dom. A jeśli chodzi o zwykłe kradzieże czy rozboje, to podejrzewam, że w Sztokholmie są częstsze niż tutaj. Nie mam dokładnych danych, ale jestem przekonany, że tu nie zdarzają się aż tak często. - Ale jest tu dużo gangsterów. - Annika weszła mu w słowo. Przypomniała sobie słowa Knuta Garena: czterysta dwadzieścia gangów, które tylko w okolicach Malagi
dokonują około trzydziestu zabójstw na zlecenie rocznie. Marmén się zamyślił. - Właściwie to się ich nie zauważa. Na ulicach jest dużo radiowozów, nie tylko policyjnych, ale także patroli Guardia Civil. I dużo policjantów na motorach. Ludzie czują się bezpieczni, nie boją się. Tak to wygląda... Annika odłożyła notes i ołówek. Pomyślała, że to nie jest materiał na artykuł. - Zawiedziona? Roześmiała się. - Ja nie, ale mój szef pewnie będzie.
Miał już gotowy tytuł: „Szwedzi uciekają z Wybrzeża Słońca”. - I tu się myli - powiedział Rickard Marmén. - Czy dziennikarze nadal zapraszają na lunche? - spytał. - Zdecydowanie tak - odpowiedziała Annika. Po południu zasnęła. Leżała na łóżku w swoim pokoju i czytała kryminał Harlana Cobena. I nagle zmorzył ją sen. Śniło jej się, że dzieci, Kalle i Ellen, zniknęły. Szukała ich w jakimś księżycowym krajobrazie, bez wody i roślinności.
Kiedy się obudziła, chciało jej się pić. Wzięła prysznic i przebrała się. Znów zadzwoniła do Niny Hoffman. Poczta głosowa była wyłączona, słyszała kolejne dzwonki, ale nikt nie odbierał. Zadzwoniła do Carity, żeby jej podziękować za owocną współpracę. Podała jej dane potrzebne do wystawienia faktury dla redakcji i powiedziała, że następnego dnia wraca do domu. - Będziemy w kontakcie? Może jeszcze kiedyś tu przyjedziesz? Annika powiedziała: jasne, i nagle przypomniała sobie o planowanej przez
Patrika serii artykułów. Wyszła z hotelu nieco wcześniej, niż się umówiła z Lindem. Spóźnił się prawie pół godziny. - Sorka - powiedział i uśmiechnął się. Zaczynam nabierać hiszpańskich manier. Annika wsiadła do samochodu, ale nie odwzajemniła jego uśmiechu. Nie lubiła czekać. - Okej - powiedziała, zamykając drzwi. - Ile osób zatrzymano i gdzie, co mówi prokurator, a co adwokaci? - Najpierw musisz coś zjeść -
powiedział, jadąc w stronę drogi prowadzącej pod autostradą. Annika skrzyżowała ręce na piersi. - Nie jestem głodna - powiedziała, chociaż nie była to prawda. Linde się roześmiał. Skręcił w wąską uliczkę prowadzącą do jeszcze węższej drogi, pnącej się ostro pod górę. Po kilku minutach znaleźli się w nieprzeniknionych ciemnościach. Annika była zdenerwowana, ale poczuła ulgę. Z jednej strony ciemności kryły przepaść po prawej, z drugiej znacznie ograniczały widoczność.
- Sprawdziliście, co mieli w samochodzie? - spytała. Weszli w ostry zakręt, chwyciła się deski rozdzielczej. - Tak. Jest wszystko z wyjątkiem sejfu. Annika wpatrywała się w ciemność. - Z wyjątkiem sejfu - powtórzyła. Ciekawe, co się z nim stało. - Gdyby go przewozili razem z pozostałymi rzeczami, zostałyby jakieś ślady. Ale nic nie znaleźliśmy. - Sejf zostawia ślady? - Był wmurowany w ścianę. Żeby go wyjąć, musieli wybić dziurę. Gdyby go
przewozili ciężarówką, musiałyby zostać ślady cementu, cegieł. - Może owinęli go folią? Linde odwrócił wzrok od drogi i spojrzał na nią uważnie. - Droga. Proszę, patrz na drogę powiedziała Annika. Policjant westchnął, odwrócił głowę, skupił się na jeździe. - Nie był bardzo duży, ale też nie była to dziecięca zabawka. Trzeba było dwóch mężczyzn, żeby go podnieść. Musi być jakieś inne
wytłumaczenie. Ominęli skalny występ i po chwili na zboczu ukazało się miasteczko. Rzędy białych domków wisiały przyklejone do skał. Oświetlały je uliczne latarnie i niewielkie neony, w oknach migały ekrany telewizorów. - Gdzie jesteśmy? - spytała Annika. - Istán - odpowiedział Linde. - W mieście1? - zdziwiła się Annika.[1 I stan znaczy po szwedzku: w mieście (przyp. tłum.).]
- Tak się to miejsce nazywa. Istán, czyli źródło. Powstało w XI wieku, pierwotnie mieszkali tu Maurowie. Znam dziewczynę, która ma tu knajpę. Przy rynku. Zaparkowali na wzgórzu nad miasteczkiem i zeszli w dół brukowanymi uliczkami. Wiał lekki wiatr, łagodny powiew niósł zapach ziół. Gdzieś w oddali migotały światła wybrzeża. Inny świat, inny czas. Towarzyszył im szum wody. W wielu miejscach były ujęcia, podziemne kanały doprowadzały wodę z górskich źródeł. Nagle Annika się zatrzymała, na samym środku stromej drogi.
- Wiem, co się stało z sejfem oświadczyła. Linde też się zatrzymał, spojrzał na nią. - Mów - powiedział ze śmiechem. - Pierwszego dnia powiedziałeś, że przed domem Söderströmów znaleziono ślady dwóch samochodów i trzech osób. W ciężarówce były dwa ciała. Ten ktoś trzeci nie był zainteresowany całym łupem: interesował go wyłącznie sejf. Zabrał go drugim samochodem. - Bardzo prawdopodobne - przyznał Linde.
Ruszył przed siebie. Doszli do drzwi przypominających drzwi do saloonu. Linde pchnął je lekko, puścił Annikę przodem. Weszła. Nagle znalazła się w jaskrawo oświetlonej sali. Lokal miał zdecydowanie tradycyjny charakter. Olśniewająco piękna Hiszpanka z bujnymi lokami i głębokim dekoltem na widok Lindego wydała okrzyk radości. Podeszła, objęła go i pocałowała namiętnie w oba policzki. W uszach Anniki ich hiszpański dźwięczał równie perliście, jak woda w kanałach pod ulicą. - To moja przyjaciółka, Annika powiedział nagle Linde po angielsku.
Kobieta odwróciła się do niej. Uśmiechała się jakby nieco mniej serdecznie. - Una mesa para dos - powiedziała. Odwróciła się i ruszyła w głąb lokalu. Annika i Linde za nią. Dostali stolik w kącie. Kobieta zapaliła świeczki zapalniczką, żółtym bikiem. Podała im dwie nieco podniszczone karty - po hiszpańsku - i pożeglowała w stronę baru. - Dobrze ją znasz? - spytała Annika. W oczach Lindego pojawił się figlarny błysk.
- Raczej tak - odpowiedział, studiując kartę. - Jak idą poszukiwania Suzette? spytała. Starała się, żeby jej głos brzmiał lekko i neutralnie. - Jakby ją ziemia pochłonęła. Według operatora jej telefon jest wyłączony od poprzedniego czwartku. Zamówić ci coś? Annika położyła kartę na obrusie. - Por favor. Linde zamówił mnóstwo przystawek, pojawiały się na stole, w miarę jak kuchnia kończyła je przyrządzać. Linde
pił piwo, Annika agua con gas. - Możemy porozmawiać o narkotykach? - spytała, kiedy opróżnili talerze. - Jeśli mam coś napisać, muszę mieć więcej szczegółów. Linde sięgnął po wykałaczkę, wyczyścił zęby. Zastanawiał się. - Dobrze. Jeśli mi zdradzisz, co ci się stało w palec - powiedział w końcu, wskazując na jej lewą dłoń. Annika się zawahała. W końcu uznała, że nie ma powodu, żeby mu nie mówić. - Zimą dwóch facetów wciągnęło mnie w ciemną uliczkę.
Przecięli mi palec. Dali mi do zrozumienia, że mam przestać się interesować sprawą, którą się akurat zajmowałam. - Wiesz, kto to był? Annika pokręciła głową. - Mam się dowiedzieć? Chcesz, żebym ich złapał i dał im nauczkę? Uśmiechnęła się do niego. - Masz aparat z fleszem? - zainteresował się nagle Linde. - Jasne.
Zerknął na zegarek. - Jeśli chcesz, możesz ze mną pojechać w jedno miejsce. Późnym wieczorem zamierzamy zatrzymać jednego z podejrzanych. Staniesz sobie gdzieś z boku i będziesz mogła pstryknąć kilka fotek. Tylko tak, żeby nie zdradzić tożsamości policjantów. Annika poczuła, jak jej tętno przyspiesza. - Szykujecie obławę? Dzisiaj w nocy? Linde pochylił się w jej stronę.
- Posłuchaj - zaczął cicho, chociaż z pewnością byli jedynymi Szwedami w restauracji. - Greco, hiszpański wydział do spraw narkotyków, namierzył dwa transporty, które w tym samym czasie dotarły do portu w Algeciras. W chłodniach obu statków były owoce z Ameryki Południowej. Melony. Trafiły do magazynów firmy Apits w La Campana, razem z kontenerem pomarańczy z Argentyny. - Gdzie są teraz te pomarańcze? Usta Lindego wykrzywił uśmiech. - I tutaj zaczyna się robić ciekawie. Pomarańcze są w drodze do Malmö.
Jadą tirami. - Podmieniliście towar. Niklas Linde zagryzł wargi. - Umieściliśmy na tirze nadajnik, ale nie udało nam się podmienić kontenera. To ryzykowna gra. Koledzy z Greco, z Malagi, są w stanie go zlokalizować z dokładnością do dziesięciu metrów. Problem w tym, że odbiorcy nagle zaczęli się niepokoić. Wiedzą, że połowa transportu została zarekwirowana, i podejrzewają, że coś się szykuje. - Okej - powiedziała Annika, otwierając notes na czystej stronie. - Co mam napisać?
- Że ludzie z Greco od miesięcy śledzili zarekwirowany towar... - Co właściwie znaczy Greco? Linde wyglądał na poirytowanego. - A jakie to ma znaczenie? Uderzyli w chwili przekazywania towaru, więc udało im się zatrzymać zarówno nadawcę, jak i adresata. - Kiedy to się stało? - W czwartek nad ranem, trzydziestego grudnia. - Jak to się odbyło?
Linde wypił łyk piwa i zaczął opowiadać. Wcześniej policja wynajęła kilka magazynów na terenie tego samego polígono. Mieli pełną kontrolę nad wszystkim: od wyładunku w porcie w Algeciras, kilka mil na zachód od Marbelli, do chwili kiedy towar dotarł na miejsce przeznaczenia, do La Campana. Czekali na niego, ubezpieczani przez dodatkowe jednostki policji i snajperów. Obserwowali przygotowania do przekazania towaru. Zaczekali na odbiorców i uderzyli. Annika notowała, nie podnosząc głowy.
- Ile osób złapano? - Pięć w samym magazynie. Kierowca tira został zatrzymany w domu w Esteponie, trochę później tego samego ranka. Dzisiaj chcemy zatrzymać ostatnie płotki: kurierów, którzy mieli przez Berlin dowieźć towar do Malmö. Annika odłożyła ołówek. - Wyładowali kontener narkotykami i udawali, że to transport melonów? Takich rzeczy nie sprawdza się na cle? Linde przyglądał jej się przez chwilę, a potem wybuchnął śmiechem. - Narkotyki nie leżą luzem w kontenerze. Naprawdę były w nim melony. Całe
mnóstwo melonów, tony melonów. Nie masz pojęcia, jak teraz cuchną. - Powiedziałeś, że transportowali je w chłodniach. Powinny wytrzymać tydzień. Wycelował w nią palec, jakby trzymał pistolet. - Masz rację - powiedział. - Tyle że w ścianach kontenera zamiast izolacji było siedemset kilogramów kokainy. - Wszystkie papiery były w porządku? - Czyste jak śnieg. Linde spojrzał na zegarek, dał znak ręką hiszpańskiej kelnerce. Poprosiła jednego
z mężczyzn stojących przy barze, żeby im podał rachunek. - Carmen przyjmuje tylko gotówkę powiedział Linde. - Nie żartuj. Naprawdę ma na imię Carmen? Linde wstał, włożył kurtkę, uśmiechnął się. W milczeniu ruszyli pod górę, do samochodu. Towarzyszyły im odgłosy z włączonych telewizorów, śmiech i brzęk porcelany. Kakofonia dźwięków wylewała się na ulicę z otwartych okien i barów tapas. Dwóch nastolatków na skuterach minęło ich zaledwie o kilka
centymetrów, z pojemnika na śmieci wyskoczyły cztery przerażone koty. Wiał zimny wiatr. Annika żałowała, że nie wzięła ze sobą kurtki. - Zimno ci? - spytał Linde. Zanim zdążyła odpowiedzieć, objął ją i przyciągnął do siebie. Pogładził ją po ręce, żeby ją rozgrzać. Pozwoliła mu na to, przytuliła się do niego, przy każdym kroku jej biodro dotykało jego uda. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, zwolnił, w końcu się zatrzymał. Stali twarzami do siebie. Położył dłonie na jej ramionach. Annika opuściła skrzyżowane na piersi ręce. Po chwili objęła go, przeciągnęła niepewnie dłońmi po szorstkim
bawełnianym materiale jego kurtki, przywarła do niego. Tak, pomyślała. Chcę tego. Schylił się, pocałował ją. Jego usta były gorące i słone, smakowały czosnkiem. Jego noga między jej udami. Jej oddech przyspieszył, puściła go. Jego oczy błyszczały. - Spróbujemy złapać tych łajdaków? spytał.
Zrobił krok do tyłu, ale nadal trzymał rękę na jej ramieniu. Szli obok siebie. Przesunęła ręką po jego plecach, objęła go w pasie. Ich biodra dotykały się, kiedy wspinali się na górę. Sobota, 8 stycznia DOM STAŁ przy wąskiej bocznej uliczce w sąsiednim miasteczku, San Pedro. Przy małym ryneczku, na którego obrzeżach rosły drzewa pomarańczowe. Miał dwa piętra, na białej fasadzie widać było ślady wilgoci. We wszystkich oknach były czarne zardzewiałe kraty. Na balkonie na pierwszym piętrze
suszyły się pieluchy. - Przemytnicy narkotyków mają dzieci? spytała Annika cicho. - Wynajmuje od właścicieli pokój na parterze - powiedział Linde. Zostawił ją w wejściu do domu po drugiej stronie ryneczku. Zaciągnęła suwak jego obszernej kurtki. Patrzyła, jak powoli idzie chodnikiem, żeby dołączyć do hiszpańskich kolegów, którzy się zebrali w pobliskiej uliczce. Widziała, jak pod luźną koszulą pracują jego mięśnie. Może mieć każdą. I dobrze o tym wie,
pomyślała. Podejrzanego nie było w domu. Był na dyskotece w Puerto Banús. Lokal nazywał się Dreamers, a policję poinformował o tym sam podejrzany, oczywiście nieświadomie, kiedy zadzwonił do pewnej kobiety, do Betty, i próbował namówić ją, żeby się tam z nim wybrała. Ale Betty była zmęczona i nie w humorze. Odmówiła. Ponieważ jego komórka była na podsłuchu od dobrych czterech miesięcy, funkcjonariusze Greco wiedzieli, że Betty z pewnością nie przyjedzie. Nie znosiła, kiedy do niej wydzwaniał po pijanemu. Uważała,
że nie okazuje jej szacunku, traktuje jak tanią dziwkę. Linde opowiedział to wszystko Annice, kiedy siedzieli w samochodzie, czekając, aż funkcjonariusze Greco zakończą przygotowania. Annika schowała dłonie w rękawach, zaczęła przytupywać. Patrzyła w okno pokoju przemytnika i myślała o Betty. Uprawiali tam seks? Jak Betty się wtedy czuła? Czy czuła, że ją szanuje? Że coś dla niego znaczy? Stłumiła ziewnięcie.
Za osiem godzin odlatuje jej samolot do Sztokholmu. Nagle usłyszała czyjeś niepewne kroki. Nie potrafiła powiedzieć, z której strony się zbliżały. Ktoś szedł, powłócząc nogami, po chwili zaczął biec, potknął się. Cofnęła się do bramy, wyjęła aparat, opuściła obiektyw. Linde powiedział, że absolutnie nie może robić zdjęć, dopóki facet nie zostanie zatrzymany. Policjanci mogliby pomylić czerwoną plamkę pomiaru odległości z celownikiem. Zobaczyła zbliżającą się postać. Młody
chłopak ze sterczącymi na wszystkie strony włosami, w kiepskim oświetleniu wydawały się niemal jasne. Przeszedł kilka kroków, zachwiał się, zrobił krok w bok. Widać było, że jest mocno wstawiony. Doszedł do drzwi, stanął, znów zaczął się chwiać. Dobrze, że Betty została w domu. Najpierw długo szukał klucza, a potem długo z nim walczył, usiłując otworzyć drzwi. Najwyraźniej nie zamierzał zapalać światła. W końcu udało mu się włożyć klucz do zamka. I wtedy zobaczyła wynurzające się z
zaułków i uliczek cienie. Uniosła aparat. Kilku ubranych po cywilnemu policjantów i dwóch funkcjonariuszy w mundurach podbiegło do drzwi, zanim zdążyły się zamknąć. Po sekundzie wyciągnęli faceta z powrotem przed dom. Szedł podtrzymywany pod ręce przez dwóch hiszpańskich policjantów w cywilu. Ciągnął za sobą nogi, na jego twarzy malowało się bezbrzeżne zdziwienie. Odwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, przyglądał się eskortującym go policjantom. Po chwili zaczął
protestować w charakterystycznym sztokholmskim dialekcie: - O co chodzi, kurwa! Dajcie spokój, chłopcy. Co jest, do cholery? Annika ustawiła odległość, dotknęła lekko wyzwalacza, zobaczyła wyraźnie zarysowaną postać mężczyzny, wcisnęła guzik. Na ułamek sekundy flesz rozjaśnił ryneczek. Odczekała dwie sekundy, zrobiła kolejne zdjęcie. - Co, do diabła? Joder! Mężczyzna najwyraźniej postanowił, że nigdzie z nimi nie pójdzie. Zaczął
machać rękami, kopać. Nie na wiele się to zdało. - Cabrones! Imbéciles! Puśćcie mnie, do cholery! Fucking hell! Kilka sekund później zakuty w kajdanki bezpiecznie siedział na tylnym siedzeniu radiowozu. Po obu jego stronach usiedli policjanci. Trzeci usiadł za kierownicą. Po chwili radiowóz zniknął za rogiem. Obok Anniki wyrósł Niklas Linde. - Mówiłeś, że Szwed został już zatrzymany. Linde się uśmiechnął.
- Tak czy inaczej, został zatrzymany powiedział. Schylił się i pocałował ją. Miał cudowne usta. - Jak się nazywa? - wyszeptała Annika, dotykając zębami jego zębów. - Jocke Zarco Martinez. Jedziemy do mnie czy do ciebie? Annika cofnęła się, spojrzała na aparat. - Za kilka godzin mam samolot powiedziała. - Kilka godzin to dużo czasu. - Nie - powiedziała i patrząc na niego,
pokręciła głową. Spuścił na chwilę wzrok, ale szybko podniósł głowę i się roześmiał. - Chodź - powiedział. - Odwiozę cię do hotelu. Przytulił ją i ruszyli do samochodu. Wsiedli bez słowa. Jechali w milczeniu. Już po chwili zatrzymali się przed wejściem do hotelu. - Nikomu bym nie powiedział. Annika spojrzała na niego.
- Nie chodzi o to, że nie chcę. Spojrzał na nią spod oka. - A o co? Postanowiła być z nim szczera. - Boję się - powiedziała. - Nie robiłam tego tak dawno, że nie wiem, czy umiem. Linde roześmiał się. Podniósł rękę i pogładził ją po policzku. - Niepotrzebnie się zadręczasz. To tak jak z jazdą na rowerze. - Jak długo tu będziesz? - spytała Annika.
- Nie wiem. Czasem trochę podróżuję. Dlaczego pytasz? Chciała go spytać, czy nie wybiera się wkrótce do Szwecji, gdzie mieszka i czy ktoś na niego czeka. I czy będzie tu jeszcze, kiedy przyjedzie pisać artykuł o Wybrzeżu Kokainowym. Ale nie zrobiła tego. Sięgnęła po torbę, otworzyła drzwi i wysiadła. Kiedy światła samochodu zniknęły za rogiem El Corte Inglés, zagryzła wargi, żeby się nie rozpłakać. Napisała artykuł o zatrzymaniu Szweda, dołączyła zdjęcia.
Wysłała wszystko do redakcji i położyła się do łóżka. Po dwóch godzinach wstała, ledwie trzymając się na nogach, spakowała swoje rzeczy i laptop, zeszła do recepcji. Zapłaciła za siebie i za Lenitę Söderström prywatną kartą Visa. Zostawiła Lenicie kartkę z wiadomością, że wraca do Sztokholmu. Na wszelki wypadek podała numer swojej komórki. Gdyby coś się stało. Jechała autostradą, o tej porze niemal pustą. Minęła roboty drogowe, centrum handlowe La Cañada, wjechała na płatny odcinek autostrady. Tuż przed Torremolinos droga była
zablokowana. Wypadek. Furgonetka na francuskich numerach koziołkowała, towar wysypał się na drogę. Musiała zwolnić. W lusterku widziała, jak jakaś kobieta, muzułmanka, płacze, uderzając dłońmi o kolana. Po chwili zasłoniła ją przejeżdżająca ciężarówka. Dojechała na lotnisko dwie i pół godziny przed czasem. Godzinę i kwadrans zajęło jej szukanie miejsc parkingowych wypożyczalni samochodów. Kiedy w końcu znalazła właściwe stanowisko, była mokra od potu. Podczas kontroli pracownik
lotniska przeszukał jej torbę. Znalazł różne rzeczy, o których po prostu zapomniała: na przykład ogryzek jabłka i nóż do otwierania listów z logo „Kvällspressen”. Nóż straciła, błyszczyk zapakowano w przezroczystą folię. - To jakiś żart? - spytała, przyglądając się bez przekonania torebeczce, którą jej podał. - Jest pan pewien, że nie wysadzę samolotu w powietrze, bo zafoliował pan mój błyszczyk? - No comprendo - odpowiedział. - Jasne - rzuciła Annika. Wzięła swój
śmiercionośny błyszczyk i włożyła go do torby. - Wy naprawdę nic nie rozumiecie. Samolot wystartował prawie o czasie. Natychmiast zasnęła. Obudziła się dopiero na Arlandzie, kiedy koła uderzyły o płytę lotniska. Kryminał Harlana Cobena spadł na podłogę, woda z butelki, którą kupiła w Upper Crust w hali odlotów, wylała się do kieszeni umieszczonej na fotelu przed nią. Nie do końca przytomna wyszła, a właściwie została wepchnięta do
rękawa. Doszła nim do terminalu. Mijała puste korytarze, potem kontrolę paszportową, szła w stronę taśm z bagażem. Musiała czekać na swoją walizkę ponad godzinę. Kiedy w końcu udało jej się wyjść z hali przylotów, na dworze było już ciemno. Rozedrgane płatki śniegu wirowały w powietrzu, nie do końca zdecydowane, gdzie upaść. Taksówkarze z różnych korporacji rzucili się na nią, wyrywali sobie jej walizkę. Warknęła coś, była zła. Poszła na postój Taxi Stockholm. Przez całe lata
korzystała z usług różnych mniejszych firm, aż w końcu została obrzucona wyzwiskami, bo chciała zapłacić kartą i nie potrafiła powiedzieć, jak dokładnie kierowca ma jechać. Wtedy się poddała. Kierowca wziął jej walizkę, otworzył drzwi, a potem do końca podróży się nie odezwał. Ideał. Jeszcze w taksówce próbowała przejrzeć prasę, ale zrobiło jej się niedobrze, więc zrezygnowała. O piątej po południu otworzyła drzwi swojego ciągle jeszcze nieurządzonego mieszkania. Duże, ciemne pokoje i dochodzący gdzieś z głębi cichy szum wentylatora.
Położyła walizkę i torbę na podłodze i obeszła całe mieszkanie. Zapaliła wszystkie światła. W każdym oknie widziała swoje odbicie: podkrążone oczy, źle ostrzyżone włosy, chude, zbyt chude ręce. Odwróciła się od swojego odbicia. Opadła na łóżko i sięgnęła po słuchawkę. Wybrała numer szefa działu wiadomości. Westchnęła cicho, kiedy usłyszała głos Patrika. - Myślałam, że Sjölander ma dyżur. Nie masz dzisiaj wolnego? - Trzeba poskładać kilka rzeczy do kupy. Co masz?
Zamknęła oczy, przyłożyła rękę do czoła. - Cały dzień spędziłam w samolocie. Weszłam do domu trzy minuty temu, więc... jak myślisz? - Gdzie jest Suzette! Sprawdź, czy nie ma nic nowego. Wiesz, co zabiło złodziei? No i przydałoby się zdjęcie mamusi na łóżku zaginionej córki, w jednej ręce mogłaby trzymać komórkę, w drugiej jakąś maskotkę. - O czwartej nad ranem przesłałam wam tekst o zatrzymaniu Szweda podczas obławy na przemytników narkotyków w
San Pedero, w Marbelli. Mam wrażenie, że wyrobiłam normę, jeśli chodzi o materiały z zagranicy zdobywane w dzień wolny od pracy. Jeśli ci się wydaje, że twoje nowe stanowisko daje ci prawo pomiatać mną jak pierwszą lepszą dziewiętnastoletnią stażystką, to się mylisz. Zapadła cisza. - Halo? - Chcę cię tylko poinformować, że przestawiłem cię na tryb głośnomówiący powiedział Patrik z triumfem.
- Świetnie - powiedziała Annika. - Więc informuję cię przy świadkach, że w przyszłym tygodniu pracuję w domu. Ostatnie pięć dni harowałam po dwadzieścia godzin na dobę. Wpadnę w poniedziałek, z fakturą. - Z jaką fakturą? Przecież zapłaciliśmy za twój bilet. - Chrzań się! - krzyknęła i rozłączyła się. Położyła się na łóżku i sięgnęła po popołudniówki. Oparła się o poduszki i zaczęła czytać. Jej notatka o obławie na przemytników narkotyków znalazła się w samym
środku. I pewnie tylko w głównym wydaniu. Ale Linde twierdził, że to nie ma większego znaczenia. Przyjrzała się zdjęciom. Naprawdę były dramatyczne. Dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, odblaski na rękawach ich mundurów w blasku flesza wyglądały jak promienie lasera. Szwed machał rękami, próbował ich kopać, protestował. Jego twarz ledwie było widać. Niklas Linde też odwrócił głowę, nie dałoby się go rozpoznać. Tekst był krótki i nieskomplikowany. Hiszpańska policja rozpracowała gang przemytników. Gang dostarczał kokainę
z Costa del Sol do całej północnej Europy. Podała szereg liczb dotyczących zarekwirowanego w La Campana transportu. Siedemset kilogramów w melonach importowanych z Brazylii. Nocna obława zakończyła od dawna przygotowywaną operację, ale można się spodziewać kolejnych zatrzymań. Położyła gazetę na kolanach. Zaczęła się zastanawiać, jak się czuje jako autorka artykułu napisanego na zamówienie. Doszła do wniosku, że właściwie jej to nie przeszkadza.
Oczywiście była świadoma, że to manipulacja, ale nie zamierzała się do tego nikomu przyznawać. Zaczęła przerzucać kolejne strony. Śmigłowiec ONZ rozbił się w Nepalu. W Skanii zostanie otwarty pierwszy pensjonat bed & breakfast dla nudystów. Jakaś piosenkarka z silikonowym biustem odmówiła wzięcia udziału w tegorocznym Festiwalu Eurowizji. Doprowadziło to do małego kryzysu w szwedzkiej telewizji. Pozwoliła, żeby gazeta opadła na podłogę. Sięgnęła po
„Konkurrenten”. Otworzyła na drugiej stronie i od razu zobaczyła swoje zdjęcie obok zdjęcia Jimmy’ego Haleniusa. A w środku ich wspólne zdjęcie przed Järnet na Starym Mieście. „W rękach władzy”. Tak brzmiał tytuł. Tekst był zbiorem sprytnie zestawionych insynuacji. Padło oczywiście pytanie: ile wypili? I czy dziennikarz, który ma patrzeć władzy na ręce, może się z tą władzą zadawać? Czy Halenius zawiódł? Sięgnęła po słuchawkę, wybrała numer
redaktora naczelnego. - Widziałeś dzisiejsze wydanie „Konkurrenten”? - spytała. Nawet się nie przywitała. - Już rozmawiałem z ich naczelnym powiedział Schyman. - Jeśli natychmiast nie przestaną tego publikować, zaczniemy śledzić ich reporterów. Będziemy im robić zdjęcia podczas spotkań z informatorami. Jutro napiszę wstępniak. Nie ujawnimy swoich źródeł, nie pokażemy żadnych rachunków, nie zdradzimy, o czym rozmawialiście.
- Dobrze. - A tak przy okazji: o czym rozmawialiście? I ile wypiliście? No i kto, do licha, płacił? Annika się skuliła. - Posłuchaj: po pierwsze to nie twoja sprawa, po drugie piłam wodę, a po trzecie płacił Halenius, nie ministerstwo. - Skąd go znasz? Wahała się pół minuty.
- Kiedy byłam młodą dziewczyną, znałam jego kuzyna. - Przed chwilą było cię słychać w całej redakcji. Uważaj, do licha, na słownictwo powiedział Schyman. Rozłączył się. Annika siedziała na łóżku i rozczulała się nad sobą. Daje z siebie wszystko, haruje... i co dostaje w zamian? Żądania, krytyka i publiczne połajanki.
Rozpłakała się, głównie ze zmęczenia. A potem poszła do przedpokoju i wzięła walizkę. W łazience była i pralka, i suszarka. Wyrzuciła wszystko z walizki bezpośrednio do pralki i nastawiła na najkrótszy program. Wyjęła z torby laptopa, podłączyła go w kuchni do gniazdka telefonicznego i zaczęła się modlić do Boga, żeby internet działał. Działał. Usiadła na krześle i zaczęła surfować po cyberprzestrzeni. Poza różnymi katastrofami, plotkami i kłótniami o politykę nic nowego się nie wydarzyło. Weszła na swój profil na Facebooku. Jedenaście nowych wiadomości.
Jedna od Amandy Andersson, jedna od Sandry Holgersson, dwie od Klary EvertssonHedberg i siedem od Polly Sandman. Odpowiedziały jej wszystkie przyjaciółki Suzette. Poczuła, jak jej tętno przyspiesza. Otworzyła ostatnią wiadomość, od Amandy. „Gonisz za sensacją, żerujesz na luckim nieszczęściu”. Naucz się poprawnie pisać, pomyślała i otworzyła kolejną, od Sandry. „Naprawdę pracujesz w gazecie?
Możesz mi załatwić bilety na »Idola«?”. Zawahała się. Powinna odpowiedzieć? W końcu postanowiła zignorować wiadomość. Klara wyraźnie zwietrzyła interes. Zgodzi się na rozmowę za dziesięć tysięcy koron. W drugiej wiadomości zeszła do pięciuset. Jej też nie odpowiedziała. Polly najwyraźniej lubiła pisać. Świadczyła o tym już sama liczba wiadomości. Siedem. Przesłała jej swoje wiersze poświęcone Suzette i własne
przemyślenia: o Suzette, o szkole, o chłopakach i w ogóle o życiu. Annika przeczytała wszystko i zabrała się do pisania. „Witaj, Polly. Podobają mi się twoje wiersze i refleksje. Przeczytałam je z przyjemnością. Redakcja mojej gazety właśnie ogłosiła konkurs dla nastolatków na najlepsze opowiadanie, gdybyś miała ochotę napisać coś dłuższego zapraszamy. Rozumiem, że nie masz żadnych wiadomości od Suzette, ale że jeśli się czegoś dowiesz, dasz mi znać”. Podpisała się imieniem i nazwiskiem,
żeby korespondencja zachowała formalny charakter. Nie zamierzała natomiast podawać numeru swojej komórki, żeby uniknąć ewentualnych zarzutów natury etycznej czy próśb o bilety, na przykład na „Idola”.Właśnie zamierzała wyłączyć komputer, kiedy zadzwoniła jej komórka. Numer zastrzeżony, nie pokazał się na wyświetlaczu. - Annika? Cześć, mówi Nina Hoffman. Annika podniosła się tak nagle, że uderzyła głową o wiszącą nad stołem lampę. - Cześć - odpowiedziała, rozcierając
guza. - Cześć, Nino. - Kilka dni temu zostawiłaś mi wiadomość. Odniosłam wrażenie, że to pilne. Coś się stało? Annika złapała rozkołysaną lampę i przypomniała sobie hiszpański komunikat z poczty głosowej. - Kilka razy próbowałam się do ciebie dodzwonić. Byłaś w Hiszpanii? - Tak, wyskoczyłam na tydzień na Teneryfę. Czemu pytasz? - Odwiedziłam Julię i Alexandra powiedziała Annika.
Ruszyła do sypialni. - Rozmawiałyśmy i Julia powiedziała mi coś, o czym nie wiedziałam.Nina milczała. - Tak? - odezwała się po chwili. Annika usiadła na łóżku, czuła, że jej serce zaczyna bić szybciej. - Filip Andersson jest twoim bratem. Dlaczego mi nie powiedziałaś? - O czym? - Yvonne Nordin była twoją siostrą. Tego też mi nie powiedziałaś. - Uważasz, że miałam obowiązek informować cię o swoich sprawach
rodzinnych? Annika próbowała się pozbierać. Miała ją przed oczyma. Ninę. Widziała jej policyjny mundur, ciemne włosy związane w koński ogon, proste ramiona, wyprasowane w kant spodnie i wrażenie, że z trudem powstrzymuje emocje. Pamiętała jej spokój tamtej nocy, kiedy wkroczyły na Sankt Paulsgatan, wprost na miejsce zbrodni. „Annika, wyjdź natychmiast! Szesnaście siedemnaście do siedemdziesiątki, potrzebujemy wsparcia, widzę dwie, nie... trzy osoby ranne albo martwe...”.
- Tyle razy rozmawiałyśmy o tamtej nocy. O Filipie Anderssonie, o tamtym morderstwie, o tym, że znał Davida Lindholma. Mówiłam, że mam wrażenie, że jest niewinny, a ty siedziałaś i słuchałaś. Słuchałaś moich dywagacji na temat kobiet Davida, także na temat Yvonne Nordin. Znalazłaś nawet dla mnie jej zdjęcie, ale ani słowa nie pisnęłaś o tym, że to twoje rodzeństwo. Nie sądzisz, że to trochę dziwne? Nina milczała dłuższą chwilę. - A gdyby chodziło o twoje rodzeństwo, byłabyś taka skora do wynurzeń?
- Na pewno bym ci powiedziała! - Powiedziałabyś mi, że ktoś z twojej najbliższej rodziny jest przestępcą? Gdyby to dotyczyło ciebie osobiście? - Jasne. - Ty też zabiłaś człowieka. Dlaczego mi o tym nie wspomniałaś? Teraz Annika zamilkła na dłuższą chwilę. - To nie ma z tym nic wspólnego odpowiedziała w końcu. - Ma, tak samo jak to, że moje rodzeństwo ma skłonności przestępcze.
Znów milczały dłuższą chwilę. - To wszystko zmienia - powiedziała w końcu Annika. - Czuję się, jakbyś mnie oszukała. - Nieprawda - zaprotestowała Nina. Nigdy cię nie okłamałam. - Musiałaś wiedzieć, że David i Filip się znali. Długo? Nina westchnęła, głęboko. - Dorastali razem - powiedziała w końcu. - David i Filip, Yvonne i mała Veronica. Byli jak rodzeństwo. Czuli się ze sobą
bardzo związani, bardziej niż ze mną. Annika zamknęła oczy. Usiłowała zobaczyć wszystkie kawałki układanki. David Lindholm, najbardziej znany szwedzki policjant, ożenił się z dziewczyną z Sörmlandii, Julią Hensen, która dorastała z Niną Hoffman, córką sąsiadów. David dorastał z Filipem Anderssonem, który miał dwie siostry: szaloną morderczynię Yvonne Nordin i policjantkę Ninę Hoffman. I właśnie z jej najlepszą przyjaciółką się ożenił. A jednocześnie miał romans z Yvonne. Yvonne zaszła z nim w ciążę...
- Jak długo znałaś Davida Lindholma? - Pierwszy raz zobaczyłam go, kiedy przyjechał do szkoły policyjnej wygłosić wykład. - Nie dorastaliście razem? - Pewnie go widywałam, kiedy byłam dzieckiem. Wiedziałam, że jest ktoś taki, ale nie znałam go. Przeprowadziłyśmy się z mamą na Teneryfę, kiedy miałam trzy lata. Filip i Yvonne byli już dorośli. Kiedy miałam dziewięć lat, przeprowadziłyśmy się do Valla i tam poznałam Julię.
- Mówiłaś, że po wykładzie Lindholm podszedł do ciebie i do Julii. Wiedział, kim jesteś? - Na pewno. Myślę, że był ciekaw, co ze mnie wyrosło. - Ale udawał, że to Julia go interesuje? - Nie musiał udawać. Ożenił się z nią. Annika pomyślała, że w jej głosie słychać nutę goryczy, niezbyt wyraźną, ale jednak. Przeciągnęła ręką po włosach. - Do morderstwa przy Sankt Paulsgatan doszło pięć lat temu. Kiedy zrozumiałaś,
że Filip i Yvonne byli w to zamieszani? - Po tym jak Filip został aresztowany. To była najgorsza chwila w moim życiu. - Ale to Yvonne była winna. Kiedy to zrozumiałaś? - Filip powiedział mi o tym już po jej śmierci. Ale kontakt straciłyśmy znacznie wcześniej. Nie rozmawiałyśmy ze sobą od czasu aborcji. Wtedy się wycofała, zdziwaczała. - Aborcji? - powtórzyła Annika, przykładając rękę do czoła. - Usunęła dziecko Davida, tak?
- Kiedy Julia była w ciąży z Alexandrem - powiedziała Nina. Znów chwilę milczały. - To nie jest tak, jak myślisz powiedziała w końcu Nina. - Nigdy nie zamierzałam niczego przed tobą ukrywać, ale moje dzieciństwo i historia mojej rodziny są dla mnie jak otwarta rana. Annika nie wiedziała, co powiedzieć. Trzymała słuchawkę przy uchu i milczała. Nina mówiła dalej, łamiącym się głosem, nieobecna:
- Kochałam matkę, ale ona nie potrafiła o siebie zadbać. Nie miała żadnej kontroli nad Filipem i Yvonne, nie radziła sobie z nimi. Mnie się poszczęściło, miałam rodzinę Julii. W pewnym sensie było to dla mnie jak zobowiązanie. Jakbym dostała polecenie, żeby wszystko naprawić... Dlatego zostałaś policjantką? pomyślała Annika, ale nie powiedziała tego głośno. - Gdzieś w głębi duszy wierzę w ludzką dobroć - powiedziała Nina, już znacznie
pewniejszym głosem. - Wierzę, że każdy może się zmienić, trzeba mu tylko dać szansę. Mama próbowała i przez jakiś czas nawet jej się udawało, ale nie starczyło jej sił... - Twoja mama nie żyje? - spytała Annika ostrożnie. - Od dziewięciu lat. Umarła dzień po ślubie Davida i Julii. Teraz już nikogo z nich nie ma, został tylko Filip. Annika próbowała się skupić na jej opowieści.
- Powiedziałaś, że było ich czworo. David, Filip, Yvonne i... Kim była ta czwarta? - Mała Veronica. Veronica Paulson. Ale ona też już nie żyje. - Znałaś ją? Nina westchnęła ciężko. - Właściwie nie. Odwiedziła nas kiedyś z matką na Teneryfie, ale potem już się z nią nie spotkałam. - Dlaczego umarła? Chyba była jeszcze młoda...
Nina wydawała się zdziwiona. - Przecież pisałaś o niej, te wszystkie artykuły... Została zamordowana, kilka dni temu. Annika poczuła, że świat się zatrzymuje. W jej głowie zapadła cisza, czas przestał istnieć. - Jak to? Co masz na myśli? - spytała. Czuła, że zaczyna jej brakować powietrza. - Wyszła za mąż za tego hokeistę powiedziała Nina. - Za Sebastiana Söderströma.
CZĘŚĆ II PO WIELKANOCY Trollica z zapałkami Zjawi a ł się w Gudagården bez butów, w podartej sukience. Kobieta z Ośrodka Opieki nad Dziećmi wypchnęła ją z samochodu, żwir na dziedzińcu był ostry jak szkło, czuła go pod stopami.Dygnij przed Przybranymi Rodzicami powiedziała, popychając ją w stronę stojących przed nią ludzi.Dziewczynka spuściła wzrok, wpatrywała się w ziemię. A oni wpatrywali się w nią.-
Wygląda jak trollica - powiedziała Przybrana Matka.Kobieta z opieki podcięła jej kolano, zmusiła, żeby zgięła kark. Odwróciła się, ugryzła ją w rękę i rzuciła się do ucieczki. Biegła po żwirze tak szybko, że skóra na stopach zaczęła jej pękać.Kiedy zapadła noc, Przybrany Ojciec ściągnął ją ze stogu siana, uderzyła biodrem o bruk.- Wypędzimy z ciebie Diabła - powiedział, unosząc do góry rózgę.Zaczął ją bić. Bił tak długo, aż ze skóry na jej udach i pośladkach zostały strzępy, potem zaryglował drzwi stodoły. Zasnęła na sianie. Śniło jej się, że leży na mrowisku. Pełzające stworzonka wżerały się jej w nogi i w pośladki, ryły
korytarze w jej skórze, budowały sobie dom, stawiały ściany, pokoje, spiżarnie, wszystko, czego potrzebowały do życia, wszystko, o czym mówiła jej Sigrid, kiedy opowiadała o niezwykłym życiu mrówek.Kiedy się obudziła, był już dzień. Kawałki słomy kleiły jej się do zakrwawionych nóg. Pomyślała, że musi się wykąpać.W tylnej ścianie stodoły znalazła luźną deskę, wyjęła ją. Szpara była wąska, z trudem wysunęła przez nią głowę. Potem poszło już łatwiej, prześlizgnęła się niczym maleńki robaczek.Z okna samochodu widziała jezioro. Musiało być gdzieś w pobliżu.Obeszła gospodarstwo. Nie zauważyła nikogo, ani jednego człowieka.Pod wielkim dębem była
mała plaża z białym piaskiem. Weszła do wody, w sukience i w bieliźnie. Nogi piekły ją żywym ogniem.Kiedy się skradała z powrotem do domu, zobaczył ją mały zezowaty chłopiec. Zawołał Przybranego Ojca. Przybiegł w za dużych butach. Był szybki, a ona słaba, wycieńczona bólem i głodem.Zerwał z niej sukienkę i znów zaczął bić, tym razem także po plecach.- Nigdy więcej nie próbuj uciekać! Słyszysz? Nigdy więcej! - wrzeszczał jej do ucha. - Jeśli uciekniesz jeszcze raz, to cię zabiję!Ale ona oczywiście uciekała, a on ją bił. Wtedy znów uciekała, a on znów ją bił.W końcu się zmęczył i przestał. Wtedy przestała
uciekać.Dostała maleńki pokoik na strychu, z gniazdami jaskółek i szerszeni. Przyglądała się, jak jaskółcza mama i jaskółczy tata od świtu zaczynają się krzątać, żeby zapewnić swoim maleństwom pożywienie. Trzymali owady w dzióbkach albo je połykali, a potem zwracali, żeby maleństwa mogły je zjeść. Słyszała już o tym od Sigrid. To ona opowiadała jej o niezwykłym życiu ptaków.Opowiadała jej też baśnie. O dziewczynkach, które tak jak ona miały ciężkie życie, o dziewczynce z zapałkami...”Szła więc dziewczynka boso, stąpała nóżkami, które poczerwieniały i zsiniały z zimna; w starym fartuchu niosła zawiniętą całą
masę zapałek, a jedną wiązkę trzymała w ręku; przez cały dzień nie sprzedała ani jednej; nikt jej nie dał przez cały dzień ani grosika; szła tak głodna i zmarznięta, i wyglądała taka smutna, biedactwo! Płatki śniegu padały na jej długie, jasne włosy, które tak pięknie zwijały się na karku, ale ona nie myślała wcale o tej ozdobie”2. [2 Ten i następny cytat: Dziewczynka z zapałkami, Hans Christian Andersen, Baśnie, przeł. Jarosław Iwaszkiewicz (przyp. tłum.).]Ona nie miała długich jasnych loków. Jej włosy były czarne i niesforne. Pani z opieki ścięła je na krótko, żeby się pozbyć wszy.Nie była słodką dziewczynką. Była Trollicą i dobrze o tym wiedziała. Babcia jej
powiedziała. Była Trollicą z zapałkami, chociaż tak naprawdę nie sprzedawała zapałek, tylko bimber, i wszystko było dobrze do czasu, kiedy mama trafiła do Twierdzy. A potem przyszła pani z opieki i ją zabrała.W nocy przez szparkę w dachu widziała niebo. Pewnego razu zobaczyła spadającą gwiazdę.Dziewczynka z zapałkami z baśni też kiedyś widziała spadającą gwiazdę.”- Ktoś umarł! powiedziała malutka, gdyż jej stara babka, która jedyna okazywała jej serce, ale już umarła, powiadała zawsze, że kiedy gwiazdka spada, dusza ludzka wstępuje do Boga”.Zastanawiała się, kto tym razem wstąpił do Boga, złożyła ręce
i zaczęła się modlić: Ojcze w Niebie, spraw, żeby następnym razem był to Przybrany Ojciec, a później Zezowate Oko.Pomyślała, że kiedyś i ona będzie babcią. Będzie wtedy miła dla dziewczynek, które są trollicami i których nikt nie lubi.Ale z czasem, kiedy na dworze coraz wcześniej zaczynało się robić ciemno, kiedy nadeszły chłody i trzeba się było spieszyć, żeby zdążyć zebrać plony, a ona czuła, że za chwilę pęknie jej kręgosłup, zaczęła się modlić o coś innego.Ojcze w Niebie, spraw, żeby następnym razem to moja dusza wstąpiła do Nieba.Modli a
ł się tak do dnia, kiedy w Gudagården zjawiła się Księżniczka.To był niezwykły dzień. Nigdy nie widziała nikogo równie pięknego.Księżniczka miała blond włosy, sięgały jej niemal do pasa. Ubrana była w jasnoniebieską sukienkę do połowy łydek, a w ręku miała lalkę. Lalka wyglądała jak piękna leśna wróżka.Ale Przybrany Ojciec, który wietrzył Diabła we wszystkim, co piękne i czyste, zdarł z dziewczynki sukienkę i płaszczyk ze skórzanym kołnierzem. Odebrał jej też lalkę. Rzucił wszystko na kupę, polał naftą i podpalił, a kiedy na tle jesiennego nieba
pokazały się płomienie, krzyczał, że grzesznicy spłoną w piekle.Trollica stała trochę z tyłu i patrzyła zdziwiona na rozpacz Księżniczki. Dziewczynka leżała na ziemi i płakała. Trzęsła się w samej bieliźnie, cienkiej koszulce i majteczkach, a jej włosy falowały na żwirze. Zezowate Oko podszedł i kopnął ją. Wtedy Przybrana Matka chwyciła ją za rękę i pociągnęła za sobą do domu.Na strych wstawiono jeszcze jedno łóżko.Księżniczka wyglądała na wystraszoną. Spojrzała na Trollicę i powiedziała coś do Przybranej Matki - w języku, którego Trollica nie rozumiała. Przybrana Matka odpowiedziała w tym samym
języku.Potem z kamienną twarzą podeszła do Trollicy i powiedziała:Nie będziesz jej dokuczać, prawda? Zresztą niewiele rozumiesz, no i niewiele mówisz.Ale już pierwszej nocy Trollica wślizgnęła się do łóżka Księżniczki, żeby ją ogrzać, kiedy zobaczyła, że drży z zimna. Zaczęła jej opowiadać bajki. Sigrid powtarzała je jej tak często, że znała je na pamięć: o Brzydkim Kaczątku, o Calineczce i o dziewczynce z zapałkami, a Księżniczka leżała i słuchała z szeroko otwartymi oczami. Tak nauczyła się szwedzkiego. POSTANOWIENIE SĄDU NAJWYŻSZEGO
W sprawie numer Ö 3490-11 ogłoszone 26 kwietnia w Sztokholmie Wnioskodawca i powód Filip Andersson Pełnomocnik: mecenas Sven Göran Olin Strona Prokuratura Sprawa Wznowienie postępowania w sprawie o morderstwo i inne... DECYZJA SĄDU NAJWYŻSZEGO Sąd Najwyższy nakazuje wznowić postępowanie w sprawie Ö 9487-01. Sprawa ma zostać ponownie rozpatrzona przez sąd apelacyjny. Decyzja Sądu Najwyższego o wstrzymaniu wykonania wyroku pozostaje w mocy.
Wtorek, 26 kwietnia DESZCZ UDERZAŁ O SZYBY. Annika siedziała w kuchni i mieszała w garnku. Podgrzewała kakao. W piekarniku piekły się dwa pszenne tosty z serem i z pomidorem, jeden z szynką, drugi bez. Usłyszała złowieszcze skwierczenie, zdjęła mleko z płyty i otworzyła piekarnik. Jeszcze trzydzieści sekund. Obrała dwie mandarynki, otworzyła dwa małe kubki jogurtu kokosowego. Wyjęła blachę z tostami, położyła je na
osobnych talerzykach. Talerzyki postawiła na stole, obok położyła owoce i postawiła pojemniczki z jogurtem. Nalała kakao do dwóch kubków, czerwonego i niebieskiego, a potem ruszyła przez urządzony z holu salon do pokojów dzieci. Ellen nadal ssała palec przez sen. Thomas bardzo się tym martwił, twierdził, że będzie musiała nosić aparat ortodontyczny. Natomiast Annika nie potrafiła się tym przejąć. Była przekonana, że kiedy dzieci dorosną, na pewno będę miały poważniejsze problemy. Aparat na zęby to nie katastrofa.
Wślizgnęła się do łóżka córki. Objęła ją, dotknęła nosem jej karku, chłonęła jej zapach. - Skarbie - wyszeptała. - Pora wstawać, czeka cię nowy dzień. Dziewczynka przeciągnęła się jak kotka, wyciągnęła się na całą długość łóżka, ziewnęła głośno i przytulona do Anniki zwinęła się w kłębek. - Zrobiłam ci śniadanie - powiedziała Annika, odgarniając jej włosy z czoła. - Hm... - zamruczała dziewczynka. Jogurt kokosowy? - I tost z serem. I ciepłe kakao. Nie
zaśnij, bo wszystko wystygnie. - Hm... - mruknęła Ellen i znów włożyła kciuk do buzi. Annika go wyciągnęła, rozległo się ciche kląsknięcie. - Wiesz, co tata o tym sądzi powiedziała. - Tata tu nie mieszka - odpowiedziała Ellen i przekręciła się na drugi bok. Znów zwinęła się w kłębek. Annika wstała i poszła do Kallego. - I jak tam? Zmęczony czy rześki?
- Zmęczony - powiedział chłopiec i głośno ziewnął. - W kuchni czeka na ciebie tost powiedziała Annika, tuląc go do siebie. Objął ją, był ciepły, nawet trochę spocony. - Z szynką? - Twój bez. - Super. Pocałowała go w czoło, potem we włosy i w ucho, roześmiała się, kiedy zaczął
machać ręką, żeby sobie poszła. Wróciła do Ellen, która oczywiście zdążyła już zasnąć. - Wstawaj, maleńka - powiedziała, potrząsając córeczką. - Kakao stygnie. - Zanieś mnie - wymamrotała Ellen i wyciągnęła do niej rączki. Annika podniosła małe ciałko, obróciła się, zaczęła się kręcić w kółko, a potem w podskokach ruszyła do kuchni. Dziewczynka się zaśmiewała. Annika posadziła córeczkę na jednym z czterech krzeseł stojących przy stole. Kalle wszedł do
kuchni, potykając się o nogawki za dużej piżamy. Był zaspany. Annika zaprowadziła go na miejsce, wysunęła krzesło. Poranne rytuały miały źródło w jej lęku o dzieci. Wiedziała, jakie są bezbronne, i chciała je otulić różowym welonem dobra, zmusić w ten sposób świat, żeby im okazał choć trochę miłosierdzia. Przekonywała samą siebie, że jeśli w ciągu tej pierwszej godziny poranka da im miłość i wiarę w siebie, to będzie w stanie je ochronić, trochę uodpornić na zło świata. Siedzieli przy kuchennym stole w piżamach, jedli tosty, zlizywali z
łyżeczek jogurt kokosowy i połykali cząstki mandarynek. Annika trzymała w ręku kubek z kawą. Patrzyła na dzieci, tak nieświadome własnej bezbronności, jeszcze nieukształtowane, wszystko uznające za oczywistość. Czasem w takich chwilach była tak wzruszona, że musiała odwracać głowę, zająć się zmywaniem albo wycieraniem naczyń, żeby ból nie rozerwał jej piersi. - Tata wyjeżdża - powiedział nagle Kalle, odsuwając na bok pusty kubek po jogurcie. - Jedzie do Malagi, a my mamy zostać z
Sophią. Annika odwróciła się do ściany. - Tak, wiem. - Dlaczego nie możemy zostać z tobą, mamo? - Kalle nie odpuszczał. - Nie chcę zostać z nią, wolę być z tobą. Annika pogładziła go po włosach, a on odruchowo się odsunął, odtrącił jej rękę. Był już duży. - To tydzień taty. Dobrze o tym wiesz. Zresztą ja też wyjeżdżam służbowo. I też do Malagi.
- Będziesz pracować z tatą? - spytał chłopiec ze zdziwieniem. - Nie, po prostu jedziemy w to samo miejsce. - Dlaczego nie możemy pojechać z wami? - Bo i ja, i tatuś będziemy tam pracować, chociaż każde z nas będzie się zajmować czym innym. Spojrzała na kubek z kawą, zagryzła wargi. Nie chciała okazać, jak bardzo jest zła na Thomasa, że postanowił zostawić dzieci z Sophią. Widziała, że Ellen zamarła na krześle.
Rączkę, w której trzymała łyżeczkę, położyła obok talerzyka. Patrzyła na grzankę z serem, która zdążyła już całkiem ostygnąć. Zaczęła szlochać, jej drobne ciałko się trzęsło. - Kochanie, co się stało? Wzięła ją w objęcia, zaczęła delikatnie kołysać. Ellen milczała, skuliła się jak embrion, znów zaczęła ssać kciuk. Annika poczuła, jak rzeczywistość wdziera się do jej kuchni. Przytuliła ją mocniej, chciała jej dać jeszcze trochę ciepła i miłości.
- Dzisiaj odbierze was tata powiedziała. - Będzie z wami cały wieczór. Jeśli się pospieszycie i szybko zjecie kolację, to może zdążycie przed snem obejrzeć jakiś film. - Człowiekapająka! - krzyknął Kalle rozpromieniony. - Dla Ellen jest chyba trochę zbyt straszny. Może raczej ten o Desmondzie? Co wy na to? - Już go widzieliśmy - powiedział Kalle. - To świetny film, można go oglądać wiele razy - stwierdziła Annika, dmuchając Ellen we włosy. - We wtorek, w środę i w czwartek będziecie
z Sophią, a w piątek przyjadą dziadkowie i zabiorą was do siebie, na wyspę. Będziecie mogli się bawić z Zico. W sobotę jest noc Walpurgii i wraca tata, a w poniedziałek ja odbiorę ciebie z przedszkola, a ciebie ze szkoły i wtedy mi o wszystkim opowiecie. - Ona jest głupia - stwierdziła Ellen, wycierając nos w Tshirt Anniki. - Nie - powiedziała Annika, chociaż wiedziała, że to hipokryzja. - Sophia jest bardzo miła. I bardzo was lubi. Na pewno się cieszy, że będzie mogła się wami zająć.
- Ona lubi tylko tatę - stwierdził Kalle. Annika czuła, jak ogarnia ją panika. Wytarła nosek Ellen kawałkiem kuchennego ręcznika. Wyjrzała przez okno na deszcz. Nie przestawał padać. Czasem miała wrażenie, że wszystko, co mówi, jest kłamstwem. Kłamała, żeby usprawiedliwić przed samą sobą własne wybory, pozwalała, żeby jej dzieci płaciły za jej niepowodzenia, ciągała je za sobą od jednego przypadkowego mieszkania do drugiego, zamiast dwojga rodziców miały dwie okaleczone połówki. Zagryzła wargi, żeby się nie rozpłakać.
- Wiem, że to dla was trudne. Ja też bardzo za wami tęsknię, kiedy nie jesteśmy razem. - Dlaczego nie możemy zawsze być z tobą? - spytał Kalle. - Chcę być z tobą - oświadczyła Ellen i przywarła do szyi Anniki tak mocno, że zabrakło jej tchu. Annika delikatnie rozluźniła uścisk. - Wszystkie dzieci mają mamusię i tatusia. Oczywiście najlepiej jest, kiedy wszyscy są razem, ale jeśli to nie jest możliwe, to trzeba znaleźć inne rozwiązanie... Kalle spojrzał na nią. Był naburmuszony.
- A dlaczego tylko dorośli o tym decydują? Dlaczego dzieci nie mają nic do powiedzenia? Annika przełknęła ból, uśmiechnęła się do synka. - Kiedy będziesz starszy, sam będziesz mógł zdecydować. - Jestem już duży. - Masz osiem lat, to nie tak dużo. - A ile muszę mieć? - Żeby samemu zdecydować, z kim chcesz mieszkać?
Pewnie ze dwanaście. Kalle się skulił. - To jeszcze cztery lata. Odejmować już potrafił. - Nie chcę zostać z Sophią oświadczyła Ellen. Annika zerknęła na zegarek, wstała z córką w objęciach. - Zostawcie kanapki, potem wszystko sprzątnę. Kalle, idź się ubrać, Ellen też. Wszystko ci przygotowałam.
Spakowaliście tornistry? Macie wszystko, czego potrzebujecie? Dzieci pobiegły do swoich pokoi. Annika została sama w sterylnej kuchni. Kiedy patrzyła na dzieci, czuła, jak krew pulsuje jej w żyłach. Piekła jak kwas. Wyszli z domu sporo przed czasem. Annika wiedziała, że jest wręcz przesadnie punktualna. Czasem kłócili się o to z Thomasem, który pod tym względem był niepoprawnym optymistą. Mieli dodatkowy kwadrans, mogli iść powoli. Szli więc i śpiewali. Zatrzymywali się przed wystawami sklepów, pokazywali sobie nawzajem
rzeczy, które chcieliby kupić. Potem w kiosku przy Kungsholmstorg Annika kupiła dzieciom dwie paczki drażetek, a one obiecały jej solennie, że nie otworzą ich przed wieczornym filmem. Nie padało już tak mocno, właściwie całkiem przestało. Było chłodno, zaledwie kilka stopni powyżej zera, ale bezwietrznie. Ciężka, gruba warstwa chmur spowijała dachy i wieże budynków. Ulice zamieniły się w głębokie wąwozy, oddychali z trudem. Różowy welon znów spowił dzieci, chronił je przed światem. Annika wzięła plecaki dzieci i zarzuciła
je przez ramię, razem z ciężką torbą, w której miała notatki i laptop. Dzieci kursowały między dwoma domami, rzeczy ciągle przybywało. Już nie wystarczało zabrać nową Poppy czy nowego Kurczaka, stare maskotki spłonęły w pożarze przy Vinterviksvägen, żeby dzieci czuły, że są u siebie. Musiały też wziąć ulubione dżinsy, ulubioną kurtkę, buty, kilka filmów i książek. Annika pożegnała się z Kallem przed szkołą, uściskali się szybko. - Widzimy się za tydzień. Odbiorę cię jak zwykle w poniedziałek po świetlicy, dobrze?
Chłopiec skinął głową i ruszył biegiem. Annika poszła z Ellen do świetlicy, zostawiła ciężki plecak Kallego na jego półce. - Zaniesiesz mnie? - poprosiła Ellen, wyciągając do niej rączki. - Nie - powiedziała Annika, poprawiając jej czapeczkę. - Jesteś za ciężka. Jesteś już dużą dziewczynką. Chodź, wezmę cię za rączkę. Ruszyły razem do wejścia do metra. Łączyło południową i północną część wyspy. Ellen zmarszczyła brwi, jakby się nad
czymś zastanawiała. - Mamo - powiedziała, kiedy przechodziły obok placyku do gry w bule. Podniosła głowę i spojrzała na Annikę. - Czy ja też kiedyś będę mamą? - Pewnie tak. Jeśli będziesz chciała. Ellen znów się zamyśliła. - Jeśli ja będę mamą, to kim ty będziesz? - Dla twoich dzieci będę babcią, ale dla ciebie nadal będę mamą. Ellen z powagą pokiwała głową. - Tak - potwierdziła. - A potem ja zrobię
się stara, a ty wtedy znów będziesz mała i wtedy ja będę twoją mamą. - Tak? - zdziwiła się Annika. - Bo kiedy ja będę stara, to ty już nie będziesz żyła, ale potem wrócisz. - Ach tak. No proszę, okazuje się, że moje dziecko wierzy w reinkarnację, pomyślała Annika. Podziemnym przejściem doszły do Pipersgatan, do hotelu Amaranten. Wyszły na szare światło dnia i ruszyły w stronę przedszkola, minęły wejście do Radio Stockholm, zjechały trzy piętra w
dół. Kiedy Annika stawiała ciężki plecak Ellen na półce, poczuła, jak bardzo boli ją ramię. Ellen rozebrała się sama, zdjęła szalik, buty i kombinezon. Włożyła kapcie z łebkami myszek, poprawiła spódniczkę. - Baw się dobrze. Widzimy się w poniedziałek - powiedziała Annika. Schyliła się i mocno ją objęła. Ellen pokiwała główką, już zapomniała o porannych łzach. - Mamo - powiedziała nagle. - Czy to nie dziwne? Pan Bóg istnieje, ale go nie
widać, a Święty Mikołaj nie istnieje, ale go widać - powiedziała i pobiegła do sali, żeby zdążyć na poranne powitanie. Chmury nieco się uniosły, wisiały kilka metrów nad domami. Annika pomyślała, że od tygodni nie widziała błękitnego nieba. W lutym nagle w całej Szwecji zrobiło się wyjątkowo ciepło. W ca e ł j Ångermanlandii rozkwit y ł krokusy i przebi n ś iegi, ale mrozy wkrótce wróci y.
ł Marzec był zimny i wietrzny, ze n ś iegiem i zawiejami. W Jämtlandii autokar utkną łw zaspie w pobli u ż Trätgärde, zamarz o ł osiem osób. Kiedy dzieci były u Thomasa, musiała pojechać do Östersundu, żeby napisać reportaż z Miasta Śmierci. Poza tym cały czas była w Sztokholmie. Krążyła między domem, przedszkolem, szkołą i redakcją, pochłonięta codziennością. Niczego to nie zmieniało. Pracowała, zajmowała się dziećmi, miała
mieszkanie, ale cały czas była świadoma, że w każdej chwili wszystko może się zmienić. Szła przez most Barnhusbron, wciągała w płuca spaliny z Fleminggatan. Złapała jedynkę, autobus jadący w stronę trasy Stora Essingen. Przy Fridhemsplan zwolniło się miejsce. Usiadła, poczuła, jak jej spięte ramiona się rozluźniają. Dwadzieścia po dziewiątej stała przed głównym wejściem do redakcji. Stała chwilę na przystanku, zaglądała przez ogrodzenie ambasady rosyjskiej. Przy furtce stał wartownik, przestępował z nogi na nogę, marzł. Młody chłopak, pewnie ledwie po dwudziestce.
Czy jesteśmy w stanie docenić, jak mamy dobrze? - pomyślała, wchodząc do budynku. Kiedyś zawsze starała się przemknąć obok recepcji niezauważona. Szła z pochyloną głową, z uniesionymi ramionami, siadała przy stole plecami do wszystkich. Potem próbowała znaleźć coś, co by jej wypełniło dzień, znaleźć jakieś zadanie, dokończyć zaczęty artykuł. Teraz to wszystko straciło rację bytu. Patrik zawsze miał długą listę spraw, którymi powinna się zająć natychmiast, jak tylko wejdzie do redakcji.
Najróżniejszych. Pisała więc o brytyjskich pielęgniarkach, które postanowiły mordować pacjentów, robiła wywiady z gwiazdami futbolu, którym właśnie urodziło się drugie dziecko. Ledwie szef działu wiadomości dojrzał ją przy portierni, od razu ruszał w jej stronę. Zwykle zanim zdążyła zdjąć kurtkę, już miała w ręku mnóstwo kartek. Weszła i zobaczyła, jak Patrik rzuca słuchawkę i rusza w jej stronę. Nadal miała w sobie spokój swoich dzieci. - Cześć, Berit - powiedziała.
- Wybrzeże Kokainowe - zaczął natychmiast Patrik. - Musimy ustalić wytyczne. Annika odgarnęła włosy z czoła, zaczerpnęła głęboko powietrza. - Pora ruszać w drogę - rzuciła Berit. Spojrzała na nią znad okularów do czytania, a potem wróciła do lektury porannej gazety. Annika położyła torbę obok swojego krzesła przy stole wiadomości i zdjęła kurtkę. - Zrobimy tak - oświadczył Patrik, siadając na stole, z zapisaną drobnym maczkiem kartką w ręku. - Cztery
artykuły z tak zwanym humantouch i dwa o konkretach. Zaczniemy od aspektu ludzkiego... Zawiesił głos, zrobił teatralną przerwę, przeciągnął ręką po niewidzialnym nagłówku. - Punkt pierwszy: Costa del Sol. Europejska pralnia brudnych pieniędzy: tutaj czarne pieniądze stają się białe. Gibraltar, hiszpańskie Wybrzeże Słońca, to prawdziwy raj podatkowy. Znajdź jakiegoś szwedzkiego adwokata, który ci powie, jak z forsy zarobionej na prochach robi się uczciwe pieniądze. Annika wzięła bloczek i ołówek i zaczęła notować.
- Punkt drugi: kokainowe balangi w europejskim Beverly Hills. Jachty, luksusowe bryki, życie ponad stan. Znajdź jakąś młodą Szwedkę, która ci opowie o balangach w Puerto Banús. Najlepiej żeby ją kiedyś zatrzymano podczas jakiejś obławy. I żeby teraz tego żałowała. Może mieć sztuczne cycki. Annika podniosła wzrok. - Cycki są ważne? Patrik stracił wątek, opuścił rękę. - Co takiego? O co ci chodzi? - Jakie są priorytety? Ważniejsze, żeby miała silikony czy żeby żałowała tego,
jak kiedyś żyła? Patrik był wyraźnie zirytowany. Usiadł wygodniej. - Sama zdecyduj. Punkt trzeci: Moje życie przemytnika narkotyków. Skontaktuj się z tym Szwedem zatrzymanym w Maladze. Niech ci się ze wszystkiego wyspowiada. Jocke Martinez, zapisała Annika w bloczku. Tak się chyba nazywał. Niklas Linde powiedział jej to, kiedy ją całował. - Punkt czwarty: Bohater, który ma uniemożliwić ten proceder. Mam na
myśli pranie brudnych pieniędzy. W środę rano zaczyna się w Maladze seminarium poświęcone międzynarodowej przestępczości gospodarczej. Nasz rząd będzie tam reprezentować jakiś urzędnik z Ministerstwa Sprawiedliwości. Skontaktuj się z nim, zrób wywiad, pokaż, jak ważnymi rzeczami się zajmuje. Annika odłożyła na chwilę ołówek. - Z tym może być problem.
Patrik spojrzał na nią. - Spodziewałem się, że będziesz protestować, ale akurat nie w tej kwestii. - Ten szwedzki bohater to mój były powiedziała Annika. - Wiem, że dla ciebie kazirodztwo jest w porządku, bo przecież wszystko zostaje w rodzinie, ale ja nie bardzo się do tego nadaję. - To znajdź kogoś innego. Wiem, że jest tam jakiś szwedzki policjant, pełni rolę łącznika... Annika spuściła wzrok, zrobiła
wszystko, żeby się opanować. - Jest tam incognito - powiedziała. - Zawsze ktoś się znajdzie. - To Norweg. Patrik wstał, był zdenerwowany. - Strasznie wszystko komplikujesz. Masz pisać o faktach. Opisz proceder, produkcję, transport, podaj trasy przemytu, opisz dystrybucję i sprzedaż. Tylko nie pisz powieści. Podaj fakty, krótko i zwięźle. I drugi artykuł o praniu brudnych pieniędzy. Opisz życie w raju podatkowym: metody działania,
firmy. Krótko i zwięźle. Pojedzie z tobą Lotta. Zadba, żeby zdjęcia nadawały się do druku. Patrik położył stos wydruków na jej komputerze. - Co z biletami na samolot i hotelem? spytała. - Bilety dostaniesz dzisiaj, mejlem. Hotel załatwisz sobie na miejscu. Tym razem wybierz coś tańszego. - Co z morderstwem? Suzette zniknęła, trzeci morderca nadal jest na wolności. Nie znaleziono też sejfu.
- To już nikogo nie obchodzi. - Zniknęła młoda dziewczyna. To nikogo nie obchodzi? - Młoda dziewczyna? Nie była dzieckiem, tylko jakimś cholernym emo! Daj sobie z nią spokój. Annika przełknęła głośno ślinę. Uznała, że nie ma sensu walczyć. - Kto to jest Lotta? - spytała. - Nowa fotografka, stażystka - rzucił Patrik, wracając do siebie. Annika podniosła głowę i zobaczyła zbliżającą się przewodniczącą związku
EvęBritt Qvist. - Domyślasz się, czego może chcieć? spytała szeptem. Berit wzruszyła ramionami. - Annika - zaczęła EvaBritt. - Możemy zamienić kilka słów? - Jasne. A o co chodzi? Przewodnicząca związku pokazała jej wydruk, kopię artykułu. Leżała na samym wierzchu sterty, którą zostawił Patrik. „Szwedzki rząd rozprawia się z praniem brudnych pieniędzy”.
Annika przeczytała nagłówek, położyła kartkę na stole. - O co chodzi? - To artykuł na zamówienie Ministerstwa Sprawiedliwości. Nie możemy pozwolić, żeby nasza gazeta stała się bezkrytyczną tubą propagandową rządu. Annika uniosła brwi. - Ależ Evo, uważasz, że wyglądam jak megafon? EvaBritt zaczerwieniła się.
- Ktoś musi pilnować, żeby dziennikarze przynajmniej próbowali przestrzegać zasad etyki - powiedziała, zabierając jej kartkę. - To bardzo ważne artykuły. Pozwolą spojrzeć na handel narkotykami z zupełnie innej perspektywy, pokazać, jaki wpływ na nasze życie ma międzynarodowa przestępczość i globalna gospodarka. - Więc dlaczego nie robimy tego z własnej inicjatywy? Dlaczego zleca nam to Ministerstwo Sprawiedliwości? - Ministerstwo jest tylko kluczem, który
otwiera różne drzwi. Reporter zawsze potrzebuje sprzymierzeńców, nie wiesz o tym? Usta Berit wykrzywił grymas. Wiedziała, do czego Annika zmierza. EvaBritt nigdy tak naprawdę nie była dziennikarką. Był to temat tabu. Na początku była w redakcji archiwistką, potem skończyła różne kursy i awansowała na sekretarkę, aż wreszcie została działaczką związkową, prawdziwą grubą rybą. Odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. - Wydawało mi się, że masz sporo zastrzeżeń do tej serii - powiedziała
Berit, kiedy EvaBritt zniknęła. Annika się roześmiała. - Zmieniłam zdanie - powiedziała. Weszła na infotorg.se. - Co dzisiaj robisz? - Sąd Najwyższy zgodził się wznowić proces Filipa Anderssona. Muszę o tym napisać. Annika odwróciła się od monitora i ze zdziwieniem spojrzała na przyjaciółkę. - Mówisz tak, jakbyś nie była przekonana. Dlaczego? Berit się zawahała.
- Nie wiem - powiedziała. - Nie wierzę, że jest niewinny. Jestem przekonana, że ich zamordował. - Chyba żartujesz? - powiedziała Annika. Ręce zastygły jej nad klawiaturą. - Na miejscu zbrodni znaleziono ślady DNA i odciski palców Yvonne Nordin. Na jej działce znaleziono zakopaną siekierę, w miejscu, które wskazał Filip Andersson. Również jego opowieść o tym, jak strzelała ofiarom w nogi, wydaje się prawdziwa. Dlaczego mu nie wierzysz? - Bo równie dobrze sam mógł tam zakopać tę siekierę.
A o strzałach wiedział, bo to on strzelał. - To chyba nie tak. Po prostu milczał, dopóki żyła Yvonne, chociaż w ten sposób podpisał na siebie wyrok. Zaczął mówić dopiero po śmierci siostry. - Albo kłamać - przerwała jej Berit. Annika pokręciła głową. - To na pewno Yvonne - stwierdziła. To Yvonne zamordowała Davida i porwała Alexandra. I zabiła tych ludzi przy Sankt Paulsgatan... - Urwała i przełknęła ślinę. - Jak to było? Jeśli dobrze pamiętam, to nigdy nie odnaleziono brakujących części ciał.
Berit westchnęła i włożyła okulary. - Nadal brakuje dwóch dłoni i jednej stopy - powiedziała. Podniosła słuchawkę i wybrała numer Sądu Najwyższego. Annika spojrzała w stronę redakcji sportowej, nagle wróciły wspomnienia z Sankt Paulsgatan. Nina Hoffman szła przodem, za nią Julia, na końcu ona. Weszły na pierwsze piętro, potem na drugie. Została na półpiętrze, ale i tak wszystko
widziała. Nadal pamiętała ten zapach: słodki, ciężki, gęsty. W przebłyskach pamięci nie widziała policjantów w mundurach, widziała tylko umierającą kobietę, krew na ścianie, rękę bez dłoni. Kobiecie, a właściwie młodej dziewczynie, udało się wypełznąć na schody. Z okaleczonej ręki lała się krew, spływała po kamiennej posadzce, po schodach, obryzgiwała ściany. Krew była jasnoczerwona, ściany żółte. Miała ciemne włosy. I zmiażdżoną czaszkę. Między włosami widać było białe odłamki kości. Julia zwymiotowała.
Nina kazała Annice natychmiast odejść. „Idź stąd!”. Wzdrygnęła się. Spojrzała w monitor, weszła do rejestru ludności SPAR. Płeć: mężczyzna. Imię i nazwisko: Joakim Martinez. Fonetycznie, tak. Jedno trafienie. Chłopak z południowej Szwecji, osiemnaście lat. Niemożliwe, żeby to był on. Zamrugała oczami.
Coś było nie tak. W państwowym rejestrze są dane wszystkich Szwedów. Albo Niklas Linde podał jej złe dane, albo chłopak nie był obywatelem Szwecji. Wpisała: mężczyzna, Martinez. Zbyt dużo trafień, osiemset dwadzieścia kilka. Zawęź poszukiwania. Zamknęła oczy. Niklas podał jej wtedy chyba jeszcze jedno imię. Jocke Cośtam Martinez. Że też tego nie zapisała.
Jedziemy do mnie czy do ciebie? spytał i pocałował ją. A potem podał imię i nazwisko tego faceta. Pełne nazwisko. Jocke Zarco Martinez? Tak to brzmiało? Jak się to pisze? Wpisała: mężczyzna, Zarco Martinez. Dwa wyniki, pierwszy pasował idealnie. Johan Manolo Zarco Martinez, dwadzieścia sześć lat, zameldowany w
Skärholmen w południowym Sztokholmie, wyrejestrowany. Pochyliła się nad monitorem. Wyrejestrowany? Zażyczyła sobie wszystkich informacji. „Wyemigrował lub został przeniesiony do rejestru osób nieistniejących”. Oczywiście. Wyemigrował do Hiszpanii i miał na imię Johan, a nie Joakim. Nagle gdzieś, w jakimś zakurzonym zakątku pamięci, odezwało się jakieś wspomnienie. Spojrzała na monitor.
Zarco Martinez. Gdzieś już widziała to nazwisko. Właśnie w i d z i a ł a, bo gdyby słyszała, wiedziałaby, jak się je wymawia. Sarco, Tjarco, może Charco. Widziała je na monitorze, takim jak ten. Znów pochyliła się nad ekranem. Była tego pewna. Zarco Martinez, Zarco Martinez. Gdzie, kiedy, jak? Nie potrafiła sobie przypomnieć. W końcu dała sobie spokój. Jak można się skontaktować z Johanem Manolo Zarco Martinezem? Siedzącym w hiszpańskim areszcie? Przez
adwokata? Kto to może być? Zaczerpnęła powietrza i roześmiała się. Sięgnęła po komórkę, weszła w kontakty. Niklas Linde, Hiszpania. Wzruszyła ramionami, wcisnęła: zadzwoń. Odebrał natychmiast. - Cześć - powiedziała jasnym głosem. To ja, Annika. Annika Bengtzon z „Kvällspressen”.
- Cześć, co u ciebie? - spytał, cedząc słowa. - W porządku, dzięki. A u ciebie? - Świeci słońce. Jestem szczęśliwy i pełen energii. - Jesteś w Hiszpanii? - W Puerto Banús, baby. - Świetnie, potrzebuję twojej pomocy w pewnej sprawie. - Tak? W jakiej? Gdzieś w tle usłyszała stukanie naczyń. Miała go przed oczyma: opalony, w
sportowej bluzie, w okularach słonecznych, z lekkim zarostem. - Chodzi o tego faceta, którego zatrzymaliście wtedy w nocy, w San Pedro... - Kiedy nie chciałaś zaryzykować małej przygody? Annika poczuła, że się czerwieni, schyliła głowę. - Tak - powiedziała tylko. - Jak on się nazywał? Johan Manolo Zarco Martinez? - Wszystko się zgadza.
- Chciałabym zrobić z nim wywiad. Gdzieś w tle włączył się ekspres do kawy. Linde czekał, aż przestanie hałasować. Annika słyszała podmuchy wiatru w słuchawce. Siedział gdzieś na dworze. Pewnie było gorąco, ciepły, suchy wiatr. - To nie jest takie proste - odezwał się po chwili. - Facet jest w areszcie w Maladze, a ty pewnie w redakcji w Sztokholmie. - Jutro lecę do Malagi - powiedziała. Usłyszała, jak się śmieje, i zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Bardzo ciekawe - powiedział Linde. - Można go odwiedzać czy są jakieś ograniczenia? - Wydaje mi się, że wszystkie już zniesiono. Wszystko wyśpiewał. Niestety niewiele wie. Donosił głównie na tych, których już wcześniej zatrzymaliśmy. Właściwie nie dowiedzieliśmy się niczego nowego. - Myślisz, że będzie chciał ze mną rozmawiać? Annika usłyszała cichy kobiecy głos, gdzieś obok słuchawki. Słyszała, jak Linde odpowiada vale i
hasta luego, a potem jeszcze jakiś dźwięk, jakby przelotny pocałunek. Zasłoniła oczy rękami. - Nie sądzę, żeby chciał zostać pierwszym donosicielem w gangu, że tak powiem powiedział Linde. Jego towarzyszka najwyraźniej już poszła. Annika spojrzała na zegarek. Je śniadanie? Pije kawę? Kim była ta kobieta? To coś poważniejszego czy tylko znajomość na jedną noc? - Nie oczekuję szczegółowych zwierzeń - powiedziała.
Starała się, żeby to brzmiało profesjonalnie. - Chciałabym tylko, żeby mi opowiedział, jak do tego doszło. I coś o jego życiu na Wybrzeżu Słońca... - Jeśli chcesz, mogę porozmawiać z jego adwokatem - zaproponował Linde. Kiedy przylatujesz? Mam cię odebrać z lotniska? Musiała się opanować, żeby nie usłyszał w jej głosie podniecenia. - Dziękuję, nie. Od razu z lotniska jadę do Malagi, na międzynarodowe seminarium poświęcone praniu brudnych pieniędzy. O drugiej w Palacio de Congresos jest konferencja prasowa...
- Więc się spotkamy. Też tam będę. Poczuła dziwne łaskotanie w żołądku. - Świetnie - powiedziała. - Może będziesz mógł mi pomóc w jeszcze kilku innych sprawach. Znasz jakiegoś szwedzkiego adwokata z Gibraltaru, który mógłby mi opowiedzieć o tym, jak z forsy z handlu narkotykami robi się uczciwie zarobione pieniądze? No i potrzebuję młodej Szwedki, najchętniej po operacji powiększenia biustu, która by mi opowiedziała o szalonym życiu na Costa del Sol. - Z adwokatem może być kłopot, ale laskę załatwię bez problemu. Biust jest ważny?
- Najważniejszy. - Możesz na mnie liczyć. - Roześmiał się. Annika uśmiechnęła się do słuchawki. - Widzimy się jutro - powiedziała i rozłączyła się. Będzie tam. Spotkają się. Zaproponował, że ją odbierze z lotniska. Może znów będą się całować. - Ziemia do Anniki - powiedziała Berit, machając jej ręką przed nosem. - Z kim rozmawiałaś? Annika odchrząknęła, szybko zebrała
papiery. - Z pewnym policjantem z Malagi. - Z Knutem Garenem? - Berit była zdziwiona. - Nie, z jego szwedzkim kolegą odpowiedziała Annika. Berit przyglądała się jej uważnie znad okularów. - Policjanci są dobrzy w łóżku. Pewnie ma to coś wspólnego z ich poczuciem męskości. Wyżsi stopniem wojskowi zresztą też. Annika czuła, jak opada jej szczęka.
- Taka drobna uwaga na marginesie powiedziała Berit i odwróciła się do monitora. Napisała artykuł o mężczyźnie, który zgwałcił własny rower, notatkę o cudownym angielskim kremie przeciwzmarszczkowym, który właśnie wszedł na szwedzki rynek, i zredagowała wywiad z byłym dyrektorem giełdy, który w Sądzie Najwyższym został oczyszczony z zarzutu oszustwa podatkowego. Od początku mówiłem, że jestem niewinny, grzmiał. Absolutnie niewinny! Wyrok dowodzi mojej niewinności! Powiedziałabym, że nie do
końca, upierała się Annika. Stwierdza jedynie, że nie ma wystarczających dowodów, żeby wydać wyrok skazujący. To jednak istotna różnica. Na lunch zjadła bagietkę z camembertem i szynką. Wypiła dwa kubki kawy z ekspresu, który był ich wspólnym nabytkiem: jej i Berit. Sprawdziła, czy to prawda, że znany gwiazdor telewizyjny pobił swoją dziewczynę. Zarówno dziewczyna, jak i gwiazdor stanowczo zaprzeczali. Uznała więc, że jest coś na rzeczy, ale postanowiła nie drążyć.
Na Sveavägen, w centrum Sztokholmu, napadnięto na transport pieniędzy. Trener zgwałcił czternastolatkę. Skoczek wzwyż wyraził się źle o skoczku w dal, w związku z czym ten drugi wyraził się jeszcze gorzej o tym pierwszym. I właśnie to wydarzenie uznano za najważniejsze. Ludzie komentowali wypowiedzi obu gwiazd, a o tym, kto ma rację, miało zdecydować głosowanie. Napływały prywatne zdjęcia obu. Ogłoszono konkurs, mający wyłonić następną gwiazdę, którą według fanów należałoby publicznie wychłostać.
Patrik poszedł na zebranie, więc przez jakiś czas nie podrzucał jej kolejnych karteczek z zadaniami. Wykorzystała wolną chwilę, żeby się dowiedzieć czegoś więcej o praniu brudnych pieniędzy na Wybrzeżu Słońca. Weszła do archiwum, znalazła stosunkowo świeży artykuł w jakiejś porannej gazecie. O operacji Vitval. Przedstawiono ją jako największą w dziejach akcję hiszpańskiej policji przeciwko mafii i praniu brudnych pieniędzy na skalę międzynarodową. Po trwającym półtora roku dochodzeniu i wielu przesłuchaniach policja przystąpiła do
działania. W różnych miejscach na Costa del Sol zatrzymano ponad czterdzieści osób: Hiszpanów, Marokańczyków, Rosjan, Ukraińców, Francuzów i Finów. W tym siedmiu adwokatów i trzech notariuszy. W sprawę zamieszana była również rosyjska firma zajmująca się handlem ropą. Zarekwirowano dwieście pięćdziesiąt jeden mieszkań i domów, czterdzieści dwa luksusowe samochody, dwa samoloty, jeden luksusowy jacht oraz dzieła sztuki i biżuterię. Dochody z procederu szacowano na co najmniej ćwierć miliarda euro, czyli ponad dwa miliardy koron. Pieniądze zostały wyprane przez firmy wydmuszki i w
rajach podatkowych, głównie w Gibraltarze. Potem wracały do Hiszpanii, gdzie je inwestowano. Przede wszystkim w budownictwo na Wybrzeżu Słońca: w największym europejskim raju turystycznym i największym placu budowy. Pierwsze skrzypce w tym wszystkim miała grać kancelaria adwokacka z Marbelli. Jej właściciel zajmował się całą stroną prawną, załatwiał wszystkie formalności związane z tworzeniem nowych spółek. Jeśli było to konieczne, załatwiał również ochronę. Annika weszła w Google i znalazła
adres firmy mającej siedzibę w Sztokholmie, na Stureplan, która podobno zajmowała się „zagadnieniami prawnymi i podatkowymi na poziomie gospodarki globalnej”. W ten sposób dowiedziała się, dlaczego właśnie Gibraltar był tak korzystnym miejscem dla „międzynarodowych inwestorów”. Od 1967 roku firmy mające siedziby w Gibraltarze były zwolnione z podatków. Kiedy w 1986 roku Hiszpania wstąpiła do Unii Europejskiej, zapotrzebowanie na takie spółki wzrosło lawinowo. Właśnie o coś takiego chodziło obcokrajowcom, którzy woleli, żeby nie kontrolowano ich działalności.
Annika wstała. Zdenerwowała się. Poszła po kolejny kubek kawy. Zadzwoniła do Carity. Włączyła się poczta głosowa, w trzech językach. Zostawiła wiadomość, a raczej zapytała, czy Carita będzie wolna pod koniec tygodnia. Wróciła do komputera, wydrukowała kilka map Costa del Sol, zrobiła sobie wirtualną wycieczkę po Palacio de Ferias y Congresos de Málaga, gdzie miała się odbyć konferencja prasowa. Weszła na www.hotelpyr, czyli - według przewodnika hotelguide.com - na stronę najtańszego hotelu na Wybrzeżu Słońca, i zarezerwowała dwa pokoje.
Zaczęła się zastanawiać, w jakich hotelach zatrzymają się uczestnicy konferencji i jakimi samolotami przylecą. Potem sprawdziła jeszcze, czy wiadomo coś nowego o śmierci Söderströmów. Wiedziała już, jak ma szukać: robo con escalamiento - włamanie z użyciem gazu albo nueva andalucía, albo soederstroem. Hiszpańskie gazety najwyraźniej przestały się tym interesować. Spakowała laptop. Kwadrans po piątej wyszły z Berit z redakcji.
- Wiesz, kto to jest Lotta? - spytała, kiedy wysiadły z windy na parterze. - Chodzi ci o tę stażystkę z działu fotograficznego? Blada, blondynka, artystyczny typ. Annika jęknęła. - Nigdy z nią nie pracowałam - dodała Berit pospiesznie. - Bardzo możliwe, że jest pracowita i zaangażowana. - W najlepszym ze światów może by była - westchnęła Annika. Pożegnały się przed wejściem. Berit skręciła w prawo, w stronę garażu, Annika w lewo, w stronę przystanku
autobusowego. W chwili kiedy przyjechała jedynka, zadzwoniła jej komórka. - Annika? Cześć, mówi Julia. Julia Lindholm. Odzywała się do niej od czasu do czasu. Annikę cieszyły te kontakty. Miała wrażenie, jakby jej pozwalano zaglądać za kulisy rzeczywistości. Niedawno po raz drugi odwiedziła Julię i Alexandra w Lejondal. Wybrała się też z Julią do kina, na film o Edith Piaf, La Vie en Rose. - Cześć - odpowiedziała, starając się, żeby jej głos brzmiał pogodnie.
Pokazała kierowcy bilet miesięczny i wsiadła do autobusu. - Co u ciebie? - W porządku. Właśnie wybrałam się z Alexandrem do Sztokholmu. Byliśmy na Söder, zajrzeliśmy do naszego dawnego mieszkania. Mama wszystko pięknie wysprzątała. Posadziła kwiatki, pelargonie i fiołki. A teraz wybieramy się na coś słodkiego. Może do nas dołączysz? Autobus ruszył z szarpnięciem. Broniąc się przed upadkiem, chwyciła się stojącego obok starszego pana. - Przepraszam - powiedziała.
Zaczęła się rozglądać za wolnym miejscem, zobaczyła szarych, obojętnych ludzi. W domu czekała na nią nieposprzątana kuchnia, niedojedzone kanapki na stole, nieposłane łóżka. Poza tym nie miała nic do jedzenia. Przecież jutro wyjeżdża... - Jasne, chętnie - powiedziała. - Gdzie jesteście? - Przy Dworcu Centralnym. Za godzinę jesteśmy umówieni z Henriettą. Może spotkamy się w Kafferepet? Alexander bardzo urósł. Trochę też
przytył, zmężniał. Jego twarz wydała jej się ciemniejsza, może dlatego, że jego blond loki mocno przycięto. - Cześć - powiedziała, nachylając się nad chłopcem. - Mam na imię Annika. Pamiętasz mnie? Masz fajny samochód! Pokażesz mi, jak jeździ? Alexander się odwrócił, schował samochodzik i chwycił się nóg Julii. - Zaczęliśmy przyjeżdżać do miasta powiedziała Julia. Objęła Annikę, uściskała ją. - Byliśmy na zakupach.
I w muzeum. Raz wybraliśmy się nawet do teatru. Podobno robimy postępy. W przyszłym tygodniu się wyprowadzamy, zamieszkamy w willi bliżej wioski. Co ci zamówić? Lubisz ciastka? Julia zamówiła sok dla synka i dwa kawałki tortu. Annika skrzywiła się lekko. - Poproszę sałatkę z kurczaka powiedziała do kelnerki. - I wodę mineralną. Julia zamówiła filiżankę herbaty.
Annika przyglądała się jej dyskretnie. Wyglądała inaczej niż kilka miesięcy wcześniej. Włosy miała gęstsze, bardziej błyszczące, pewniej się poruszała. W jej spojrzeniu nie było już pustki, jakby jej oczy znów miały dno, od którego mogło się odbić. Wyglądała prawie jak kiedyś, jak policjantka, którą kiedyś była. - Już zjadłem, mamo! - zawołał Alexander, oblizując łyżeczkę. - Idź, pobaw się samochodzikiem. Tam przy toalecie jest dużo miejsca. Tylko uważaj na nogi panów. Patrzyła, jak idzie w głąb sali.
- Więc zaczął mówić - zauważyła Annika. - Odzywa się tylko do mnie i do Henrietty, ale to podobno też „normalne”. Roześmiały się. - Wszystko idzie w dobrym kierunku stwierdziła Annika. Kelnerka przyniosła sałatkę i wodę mineralną, i herbatę dla Julii. Annika rozłożyła serwetkę i położyła ją sobie na kolanach. Julia przyglądała się swoim dłoniom, zaczęła czyścić paznokcie.
- Brakuje mi go. Pokiwała głową, przełknęła głośno ślinę, jakby jej coś stanęło w gardle. Annika opuściła sztućce. Nie wiedziała, co powiedzieć. - Wiem, że traktował mnie okropnie, i w ogóle, ale i tak za nim tęsknię. Spojrzała na Annikę, szybkie przelotne spojrzenie, błyszczące oczy. Przeniosła wzrok na bawiącego się samochodzikiem synka. - Gdybyś widziała zdjęcia Davida z dzieciństwa. Alexander jest jego wierną kopią.
Kilka tygodni temu byliśmy u jego matki. Pokazała nam album ze zdjęciami. - Alexander wie, że jego tata nie żyje? Julia skinęła głową, wytarła nos w serwetkę. - Zaczął go rysować w niebie. Chmury wyglądają trochę jak ziemniaki, a aniołki mają głowy, nogi i skrzydła. Annika uśmiechnęła się, Julia się roześmiała. - W tym albumie były zdjęcia Davida z dzieciństwa, tak? - Był taki słodki. A Hannelore to
prawdziwa piękność. - Na tych zdjęciach byli też jego koledzy? Dzieci, z którymi dorastał? Julia siedziała z brodą opartą na dłoni i przyglądała się synkowi. Bawił się samochodzikiem przy toalecie, starał się omijać ślady błota. - Mieli piękny dom w Djursholmie. Należał do Torstena. Piękna, okazała willa, z werandami, wykuszami, z ogrodem i klombami, ze żwirowymi alejkami... - Było tam może zdjęcie Filipa Anderssona?
Julia zamrugała oczami, położyła rękę na stole. - Filipa Anderssona? A niby dlaczego? - Przyjaźnili się z Davidem w dzieciństwie - powiedziała Annika. O Yvonne Nordin nie wspomniała. Julia pokręciła głową. - Czy David kiedykolwiek wspominał o Veronice? - ciągnęła Annika. Nazywała się Paulson, a po ślubie Söderström. Julia odchyliła się do tyłu, spojrzała na ladę na parterze.
- Nie, nie przypominam sobie. - Mama Davida nigdy nie wspominała o żadnej Veronice? Ani o Filipie Anderssonie? Julia westchnęła głośno. - Hannelore nie jest zdrowa. Nie potrafię powiedzieć, co właściwie jej dolega. To pewnie jakiś rodzaj demencji, ale chyba nie tylko. Od dwudziestu pięciu lat mieszka w domu opieki. Alexander, nie baw się pod drzwiami - zwróciła się do synka. Między stolikami jest dość miejsca. Julia podeszła do Alexandra i pokazała
mu, gdzie ma się bawić. Annika czekała cierpliwie. Julia wróciła, usiadła, wzięła filiżankę w obie dłonie, jakby chciała je ogrzać. - Jak matka Davida traktuje ciebie i Alexandra? - spytała Annika. - Wie, kim jesteście? Julia zamieszała łyżeczką w filiżance, rozległ się brzęk. - Nie wiem, czy w ogóle nas poznaje. Czasem się zastanawiam, czy w ogóle do niej dotarło, że jestem żoną Davida, a Alexander jego synem. Davida zawsze poznawała, teraz też ciągle o niego pyta. Mam wrażenie, że nie rozumie, że nie żyje.
- Co jej odpowiadasz? Mówisz, że umarł? Julia przytaknęła. - Za każdym razem. Ona na mnie patrzy, a po jakimś czasie zaczyna mówić o czymś innym. Wspomina lata sześćdziesiąte albo stare filmy i programy radiowe. Pamiętasz taki program... „Klub śniadaniowy”? Prowadził go Sigge Fürst. Annika pokręciła głową. - Zaczynał się bardzo charakterystyczną melodią. Zna ją na pamięć. Sigge Fürst
był jej idolem. Wmówiła sobie, że był Niemcem. - Hannelore jest Niemką, prawda? Julia skinęła głową. - Żydówką? Julia spojrzała na nią z ukosa. - Czemu pytasz? - Nina powiedziała mi kiedyś, że przyjechała do Szwecji Białym Autobusem, zaraz po wojnie. A imiona David, Zeev i Samuel... nie ma chyba bardziej żydowskich...
- Ona w ogóle nie chce o tym rozmawiać. Nigdy nam nie opowiadała o swoim pobycie w obozie. - David miał kuzynów? Jakąś dalszą rodzinę? Julia ściągnęła mocniej sweter. - Hannelore przeżyła jako jedyna z całej rodziny. Annika żuła listek sałaty, czuła, jak rośnie jej w ustach. Wypiła łyk wody mineralnej, zakrztusiła się. - A ojciec Davida? Co z nim?
- Zniknął dobre czterdzieści lat temu. Wychowywał go Torsten. Torsten Ernsten. - Kto to? - Fińskoszwedzki biznesmen. Nie mieli z Hannelore ślubu. Zjawiał się, kiedy chciał, przychodził, odchodził. - To musiało być trudne. Szczególnie w latach sześćdziesiątych w takiej dzielnicy jak Djursholm. Macie z nim jakiś kontakt? Julia pokręciła głową.
- Zniknął, kiedy David miał osiemnaście lat. Wtedy z Hannelore zaczęło się dziać coś złego. - Zniknął? Jak to? - Wyjechał służbowo i już nie wrócił. Wkrótce potem Hannelore trafiła do zakładu. - Wyjechał służbowo? - powtórzyła Annika. - Wiesz, czym się zajmował? Julia wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia. Annika spojrzała na nią. Myślała o tym, w jak dziwną rodzinę Julia weszła.
Matka jej męża była niemiecką Żydówką, została sama z synem, przyjaźniącym się w dzieciństwie z człowiekiem, który później został znanym finansistą, a jego siostra robiącą międzynarodową karierę modelką. Syn został zamordowany, podobnie jak modelka, a pozostali skończyli albo w policji, albo jako mordercy. Annika nachyliła się nad stolikiem. - Kiedy mieszkaliście w Esteponie, kiedy David pracował na Costa del Sol, spotkaliście się z Sebastianem Söderströmem i jego rodziną? Julia podniosła głowę, patrzyła na nią ze zdziwieniem.
- Z tym hokeistą? Tym, który zginął? Nie. Wszystkim się wydaje, że skoro David był znanym policjantem, to obracaliśmy się w kręgach celebrytów. W Hiszpanii trzymaliśmy się raczej z dala od wszystkich. David często wyjeżdżał, przeważnie byłam sama... - Wzdrygnęła się, spojrzała na zegarek. Annika zrobiła to samo. Za dziesięć minut Julia miała się spotkać na dworcu z Henriettą. - Musimy iść - oświadczyła. Wstała, sięgnęła po kurtkę synka i ruszyła w stronę toalet.
Zaczęła go ubierać, jakby był bezwolną lalką. - Miło było się z tobą spotkać powiedziała, idąc w stronę schodów. W czerwcu zaczniemy pomieszkiwać w naszym dawnym mieszkaniu. Może nas czasem odwiedzisz? - Jasne - odpowiedziała Annika niemal automatycznie. - Zapiszę ci numer telefonu stacjonarnego - powiedziała Julia i nabazgrała coś na kartce, która wyglądała jak zużyty bilet autobusowy. Zastrzegliśmy go, kiedy David zaczął występować w telewizji. Rozpętała się
wtedy istna histeria. Bez przerwy ktoś dzwonił, nawet w nocy... Uściskała Annikę, wzięła synka za rączkę i ruszyła na dół. Annika patrzyła na jej kołyszący się na boki koński ogon. Po chwili Julia i jej synek zniknęli. Annika spojrzała na nietkniętą sałatkę i poczuła się naprawdę głodna. Zjadła kurczaka i warzywa, zostawiła makaron. Musiała uważać na węglowodany. Wyszła, ruszyła w stronę domu. W żołądku czuła dziwne, pełne podniecenia oczekiwanie.
Środa, 27 kwietnia WYSIADŁA Z SAMOLOTU. Z trudem łapała powietrze. Od upału i oparów paliwa lotniczego łzawiły jej oczy. Czuła pieczenie w płucach. Lotta, fotografka, stała obok niej. - Ojej - westchnęła z lubością. Przypomina mi to Teheran. Mówiłam ci, że kiedyś tam pracowałam? - Owszem, wspominałaś - powiedziała Annika. Podciągnęła torbę i ruszyła w stronę autobusu, który miał je zawieźć do terminalu.
Powietrze nad płytą lotniska drżało. Dosłownie. Stojące nieco dalej maszyny wydawały się zniekształcone, jakby oglądane w krzywym zwierciadle. Annika oddychała przez otwarte usta. Zastanawiała się, ile może być stopni. Sto? - W Teheranie wszystko było niesłychanie wizualne - powiedziała Lotta. Wcisnęła się do autobusu. Plecakiem i torbą ze sprzętem fotograficznym uderzyła w twarz starszą panią. Tutaj wszystko wydaje się takie uporządkowane, a przecież najważniejszy jest nastrój, atmosfera,
domy, ludzie... - Zaczerpnęła powietrza, zamknęła oczy. - Cudownie westchnęła. - Uwielbiam poznawać nowe kultury. Annika się rozejrzała. Już wcześniej stwierdziła, że Thomasa nie ma na pokładzie, ale wolała się upewnić. Chociaż wiedziała, że pracownicy ministerstwa nie podróżują tanimi liniami. W ciągu dziesięciu minut odebrały walizki. Poszły wypożyczyć samochód. Annika szybkim krokiem mijała kolejne stanowiska. Zmierzała do ostatniego. Zobaczyła tabliczkę firmy Helle Hollis i
nagle się zorientowała, że Lotta została z tyłu. Stanęła zdezorientowana, cofnęła się. Znalazła ją przy stanowisku Avisa. - Uwielbiam te duże firmy - oświadczyła Lotta. - Zawsze można na nie liczyć. Wszędzie mają przedstawicielstwa. To daje poczucie pewnej ciągłości, bardzo ważne w ciągle zmieniającym się świecie... - No tak - skwitowała Annika. Sądziłam, że to ja będę prowadzić. - Skoro ja robię zdjęcia, to ja prowadzę - oświadczyła Lotta.
Annika uniosła ręce w geście kapitulacji. Lotta wybrała forda escorta, dokładnie ten sam model, jakim Annika jeździła poprzednio. Poszły do garażu. Annika włączyła komórkę, miała jedną nieodebraną wiadomość. Carita Halling Gonzales informowała ją, że jest zajęta we wtorek i w środę, ale może pracować w czwartek i ewentualnie w piątek. Prosiła, żeby Annika zostawiła jej wiadomość. - Jedźmy najpierw do hotelu powiedziała Lotta. - Zanim się zabiorę do pracy, lubię się rozpakować po podróży.
Annika spojrzała na zegarek. - Centrum kongresowe jest tylko pięć minut stąd, konferencja zaczyna się za trzy kwadranse. Nie zdążymy dojechać do Puerto Banús i wrócić. Lotta spojrzała na nią i uniosła brwi. - Kto ułożył taki napięty grafik? Annika wzruszyła ramionami. Szukanie samochodu zajęło im kwadrans. Upchnęły bagaże w niewielkim bagażniku. Lotta usiadła za kierownicą, przekręciła kluczyk i zaczęła się przeciskać do
wyjazdu. Annika otworzyła schowek przy siedzeniu pasażera i wyjęła umowę. Avis brał za forda trzy razy tyle co Helle Hollis. Wyjechały z garażu i natychmiast oślepiło je słońce. Zaczęły po omacku szukać okularów. - Jak mam jechać? - spytała Lotta, zatrzymując się. Annika włożyła okulary. Wyjrzała przez okno, ale wszystko wyglądało obco. Albo Avis korzystał z innego wyjazdu niż Helle Hollis, albo od jej poprzedniego pobytu powstało jakieś
nowe skrzydło. Tylko tłum ludzi, samochodów, ciężarówek i betoniarek był dokładnie taki, jak zapamiętała. Wszędzie tymczasowe oznakowania, czerwone i żółte, wskazujące różne kierunki i zjazdy. - Chcesz, żebym prowadziła? zaproponowała. - Po prostu powiedz, gdzie mam jechać! Annika zagryzła zęby. - Kieruj się na Malagę - powiedziała tylko i włączyła klimatyzację. - Musisz wyjechać na A7 od północy. To będzie chyba pierwszy albo drugi zjazd.
Kierowca samochodu stojącego za nimi położył się na kierownicy. Zdenerwowana Lotta wrzuciła niewłaściwy bieg, silnik zgasł. Annika odwróciła głowę i zamknęła oczy. Usiłowała nie okazywać irytacji. Minęło pół godziny, zanim dojechały na miejsce. Centrum kongresowe Palacio de Ferias y Congresos de Málaga okazało się mniejsze, niż można było sądzić, oglądając zdjęcia w internecie. Budynek jakby rzucono między zabudowania przemysłowe. Futurystyczna konstrukcja ze szkła, stali i aluminium. Dach w kształcie fali, ściany jak harmonijka.
Annika przypomniała sobie swój wirtualny spacer i od razu ruszyła do mniejszej sali konferencyjnej. - Strasznie stereotypowa budowla usłyszała za sobą głos Lotty. - Uosabia południowy ideał macho, przesyt różnych stylów i konstrukcji... - Tutaj jest takich mnóstwo powiedziała Annika, chowając się pod daszkiem nad wejściem, pod plątaniną kolorowych metalowych rurek. Właściwie to ma rację, pomyślała. Weszła do środka. Rzeczywiście: przesyt najróżniejszych materiałów, oświetlenia,
pomarańczowych filarów. Stanęła w niezbyt zdyscyplinowanej kolejce, musiała pokazać legitymację, a potem przejść przez bramki, jak na lotnisku. Sala konferencyjna znajdowała się na piętrze. Nagle Annika usłyszała, że idąca za nią Lotta zwalnia. Jej kroki stawały się coraz cichsze. - Co się dzieje? - spytała i odwróciła się. - Konferencje prasowe nigdy nie są atrakcyjne wizualnie - stwierdziła Lotta. - Wyjdę na zewnątrz. Muszę poczuć duszę tego budynku. Annika rozejrzała się po sali. Niebieskie
fotele, drewniane boazerie w kolorze czereśni, ostre kąty, niebieskie podium, na nim cztery krzesła, ciężkie sztukaterie na suficie. Warto coś sfotografować? Facetów w granatowych garniturach? Chyba nie. Potrzebowała fotografa tylko na wypadek, gdyby się wydarzyło coś zupełnie nadzwyczajnego, gdyby wybuchł pożar albo gdyby uczestnicy konferencji zaczęli się bić. Sprawdziła, czy ma komórkę. Gdyby coś się zaczęło dziać, powinna jej wystarczyć. - Idź - powiedziała.
Sięgnęła po leżącą na stoliku broszurę i weszła do środka. Usiadła w jednym z ostatnich rzędów, wyłączyła komórkę i w milczeniu przyglądała się morzu ludzi. Zaczynali zajmować miejsca. Byli tu przedstawiciele mediów z całej Europy, ale kolejność dziobania wydawała się taka sama jak w Sztokholmie. Ekipy telewizyjne okupowały przód, bo oczywiście były najważniejsze. Tuż za nimi kręcili się radiowcy, którzy już wcześniej umieścili mikrofony na podium. Teraz biegali z cyfrowymi magnetofonami i próbowali ustawiać
poziom dźwięku. Fotografowie prasowi snuli się między rzędami krzeseł. Tuż za radiowcami siedzieli redaktorzy z prasy. Robili wszystko, żeby zaznaczyć, jacy są ważni. Widać to było wyraźnie po ich minach i ruchach. Annika pomyślała, że za chwilę zaczną się prześcigać w zadawaniu zawiłych pytań. Rozglądała się za Thomasem, ale nigdzie go nie było. Do stołu stojącego na podium podeszło czterech mężczyzn: komisarz unijny, dwóch prawników - jeden z Hiszpanii, drugi z Holandii - i moderator. Annika jęknęła w duchu.
Lotta zdecydowanie dobrze zrobiła. Konferencja ciągnęła się w nieskończoność. Przy omawianiu „współpracy i wspólnych przedsięwzięć mających na celu walkę z przestępczością gospodarczą w zakresie wynikającym z powyższych ustaleń...” Annika chyba na chwilę się zdrzemnęła. Tak naprawdę konferencja dotyczyła ujednolicenia praw krajów Unii, począwszy od księgowości po przestępstwa podatkowe i manipulacje przy podatku VAT, oszustwa przy transakcjach przy użyciu kart oraz zobowiązania banków i punktów wymiany walut do udzielania informacji
władzom. Żeby to było możliwe, przedstawiciele poszczególnych krajów musieli usiąść i porównać obowiązujące w ich krajach prawa, a następnie uzgodnić ewentualne zmiany, żeby uniemożliwić dokonywanie przestępstw ponad granicami. Można to wyrazić jasno i zrozumiale, pomyślała Annika. Ludzie zaczęli wstawać. Rozejrzała się po sali. Thomasa nie było. Nagle poczuła na plecach czyjąś dłoń. - Cześć - wyszeptał jej do ucha Niklas Linde. - Pozwoli pani ze mną?
- Jestem aresztowana? - spytała Annika. - Tak - potwierdził. Wyszli z sali. Linde położył jej ręce na szyi, pocałował ją, najpierw w jeden policzek, potem w drugi. - Witaj - powiedział cicho. Annika się roześmiała, uniosła rękę i położyła mu na palcach. - Knut Garen też tu jest? - spytała. - Sprawdza, jaki mają wybór tapas. - Annika?
Głos dobiegł zza jej pleców. Wzięła głęboki oddech. Linde ją puścił. Odwróciła się. - Witaj, Thomas - powiedziała. Miał na sobie jeden z tych nowych garniturów, które kupił po pożarze: włoski, ciemny, z lekko błyszczącego materiału. Czerwony krawat. Teczka firmy Rimowa, błyszczące buty. Uśmiechnęła się do jego zmierzwionych włosów i niebieskich oczu, ale on jej nie widział, wpatrywał się w stojącego obok niej policjanta.
- Znacie się? - spytała Annika. - Niklas Linde, zajmuje się narkotykami, pracuje tu. Linde zrobił krok do przodu, wyciągnął rękę i powiedział: - Miło mi. Thomas podał mu rękę, spojrzał na Annikę. - Thomas Samuelsson - przedstawił się. - Thomas reprezentuje szwedzkie Ministerstwo Sprawiedliwości powiedziała Annika. - To mój były mąż, mamy dwoje dzieci.
- No proszę. - Linde się roześmiał. - To on nie radził sobie z jeżdżeniem na rowerze? zwrócił się do Anniki. Annika miała ochotę dźgnąć go w żebra. - Miło cię widzieć - powiedziała do Thomasa. Po chwili zwróciła się Lindego: - Może pójdziemy gdzieś usiąść? Linde położył jej rękę na ramieniu, nie spuszczał wzroku z Thomasa. - Zejdźmy piętro niżej - powiedział, puszczając ją przodem.
Przesunął rękę z jej szyi na kark. Odwrócili się. Jego ręka na jej plecach. Poczuła falę ciepła i zadowolenia. Czuła na sobie wzrok Thomasa. - Świeżo po rozwodzie? - spytał Linde, stając obok niej na ruchomych schodach. - Nie tak całkiem świeżo - powiedziała Annika. Nie cofnęła się. Znaleźli Knuta Garena. Siedział przy stoliku, na którym stały przekąski: skrzydełka kurczaka, grillowane ośmiorniczki i krewetki w czosnku. Przywitał się z Anniką serdecznie. - Cieszę się, że od razu wszystko załatwimy - powiedziała Annika,
siadając naprzeciwko niego. Linde usiadł obok niej. Położyła bloczek i ołówek na stoliku, zamówiła aqua con gas, tortillę i albondigas. - Rozumiem, że wiecie, o co chodzi powiedziała. Skinęli głowami. - Podstawowe pytanie brzmi: dlaczego właśnie tutaj, na Costa del Sol, rozwinął się przemyt narkotyków i pranie brudnych pieniędzy. - Wystarczy spojrzeć na mapę. - Knut Garen wszedł jej w słowo. - Godzina
statkiem z Maroka, największej europejskiej plantacji haszyszu. Trzy kwadranse samochodem do Atlantyku, gdzie przybijają statki z Ameryki Południowej z ładunkami kokainy. A w środku Gibraltar, raj podatkowy, wymykający się wszelkiej kontroli. - Włożył do ust kałamarniczkę i rozłożył ręce. - Tu jest wszystko: surowce, drogi, dystrybutorzy, raj podatkowy, korupcja i klienci. - Klienci? - zdziwiła się Annika. - Hiszpania wyprzedziła Stany i jest teraz na pierwszym miejscu pod względem spożycia kokainy powiedział Linde. - Co czwarty Hiszpan
w wieku powyżej piętnastu lat zażywał kiedyś kokę. - Chociaż na pierwszym miejscu nadal jest haszysz - wtrącił Garen. - Szacuje się, że około stu dwudziestu tysięcy marokańskich rodzin utrzymuje się wyłącznie z uprawy konopi i produkcji marihuany. Wiesz, jak to się odbywa? Annika pokręciła głową. Garen wytarł tłuste palce w jej serwetkę i zabrał jej bloczek i ołówek. - Nasiona wysiewa się wiosną, rośliny rosną całe lato - powiedział i zaczął rysować roślinę o długich liściach. - Tu, na samej górze, są nasiona, zamknięte w małych łupinach.
Między łupiną a nasionami jest delikatny żółty pyłek. Jesienią zbiera się konopie, rozkłada na płachtach tkaniny, przykrywa folią i mocno tłucze kijami, żeby rozgnieść łupiny. Pyłek przedostaje się przez materiał, zbiera się pod nim. Annika zerknęła na rysunek: kapsułka z nasionkiem w środku. Jak jajko sadzone. Garen rozejrzał się po holu niemal rozmarzonym wzrokiem. - Przez cały październik i listopad marokańskie noce wypełniają uderzenia kijów o ziemię. Sto dwadzieścia tysięcy rodzin miażdży nasiona konopi. Jeśli
ktoś nie wie, to się oczywiście nie domyśli, co ten hałas oznacza. - Zaczął bębnić palcami w blat. - Przez całe noce, aż wszystkie nasiona zostaną dokładnie zmiażdżone. Zwykle robi się to trzy razy. Dla pewności. A potem zjawiają się kupcy. - Zdjął rękę ze stołu. - Gangi handlarzy marihuaną skupują ją od swoich chłopów. Dla jednego gangu pracuje zwykle około dwudziestu rodzin. Pyłki i części roślin przewozi się na wybrzeże, tam się je suszy, a potem zbija w bloki. I tak to trwa od lat. - Wypił piwo i spojrzał na Annikę. - Co wiesz o haszu? - spytał.
Annika sięgnęła po wodę mineralną. Zimą boisko do gry w bandy w Hälleforsnäs okalały zwały śniegu. Tam się zbierali. Hasz zawsze przynosił Sven. Sylvia Hagtorn przynosiła tytoń, z którym go mieszali. Roland Larsson przynosił ukradzioną ojcu fajkę. Brzydziła się jej. Zawsze miała wrażenie, że czuje na ustniku smak śliny starego Larssona. Skutki też nie były przyjemne. Czuła się głupio, jakoś dziwnie. Już wolała trawkę. Trochę rozgniecionej w palcach marihuany zawiniętej w bibułkę i zaczynała chichotać.
- Wiem, że się go pali - powiedziała, patrząc w notatki. - Z pierwszych pyłków powstaje hasz najwyższej jakości. Do Szwecji właściwie nie dociera, wykupują go po drodze. Ten, który trafia do nas, jest znacznie gorszy. To tak naprawdę pozostałości po ostatnim przesiewie. Może dlatego nigdy na mnie nie działał, pomyślała Annika. - Jak trafia do Europy? - spytała głośno. Linde poprawił się na krześle. Jego noga dotknęła jej uda. - Załadunek odbywa się w dwóch
małych portach: w Nadorze i w Asili. Głównie w lutym i w marcu. Annika pokiwała głową, miała sucho w ustach. Nie cofnęła nogi. - Ostatnio zaczęto używać szybkich łodzi. Gofast boats, tak je nazywają. Annika znów sięgnęła po wodę mineralną, wypiła łyk. - Tak naprawdę to duże barki z doczepionymi silnikami Yamahy, dwieście dwadzieścia pięć koni mechanicznych każdy. Połowę powierzchni łodzi zajmuje paliwo, połowę narkotyki. Płyną tak szybko, że zdarza się, że uciekają śmigłowcom.
Gdzieś na morzu spotykają się ze statkami, uzupełniają zapas paliwa i płyną dalej, czasem docierają nawet do Barcelony. Linde wyciągnął do niej rękę, w której trzymał komórkę. Drugą położył jej na kolanie. Wzięła komórkę, ze zdziwieniem spojrzała na ekran. Zobaczyła niewyraźny obraz. Rozradowany ciemnowłosy mężczyzna na barce, przy sterze. Wiatr targał mu włosy. Kamerzysta, ktokolwiek to był, odwrócił kamerę i zamiast mężczyzny zaczął filmować
barkę. Ogromną, sunącą po morzu z dużą prędkością. Z przodu leżały nieprzebrane ilości czworokątnych bloczków, z tyłu stały okrągłe pojemniki z paliwem. Nagle kamera znów uchwyciła mężczyznę, po chwili ekran zgasł. - Potem już mu nie było tak wesoło powiedział Linde, chowając komórkę do kieszeni. - To, co widziałaś na dziobie, to trzy tony haszyszu. Facet i filmujący go kumpel siedzą teraz w areszcie w Granadzie. Zabrał rękę z jej kolana. Roześmiała się.
- Unia Europejska dogadała się z marokańskim rządem - powiedział Knut Garen. Państwo wkroczyło i zniszczyło miliony hektarów plantacji haszyszu. Wiesz, co to znaczy dla rodzin, które z nich żyły? Nie mają na chleb, więc jak myślisz, co robią? Rozłożył ręce i odchylił się na krześle. Annika zrozumiała, że pytanie miało podkreślić dramatyzm sytuacji. W milczeniu czekała na dalszy ciąg. - Plantacja zniknęła, ale cała reszta została.
Znów pochylił się do przodu. - Cała logistyka: klienci, kupcy, firmy transportowe, łodzie, samochody, kontenery, sieć kontaktów, dystrybutorzy... Co robią w tej sytuacji? - Przerzucają się na coś innego. - Annika weszła mu w słowo. - Na kokainę. Maroko i Sahara Zachodnia przejęły tranzyt kokainy, a tutaj, właśnie tu, gdzie teraz siedzimy, znajduje się okno na klientów. Kokaina pochodzi z plantacji w Ameryce Południowej, do rynków europejskich dociera przez Wybrzeże Słońca. - Ile udaje wam się zarekwirować?
- Mniej więcej dziesięć procent, czyli dziewięćdziesiąt kilogramów dziennie. Szacuje się, że dziennie do Europy właśnie przez Hiszpanię wjeżdża około tony. - Dżizas - jęknęła Annika, sięgnęła po bloczek, zaczęła notować. Knut Garen pochylił się w jej stronę. - A wiesz, co jest największym problemem mafii kokainowej? - spytał. Annika czekała. - Co? - zapytała w końcu. - Jak przekupić celników? Jak znaleźć przemytników?
Nowe rynki? Knut Garen pokręcił głową. - To jest proste. Najtrudniej jest się pozbyć gotówki. Annika patrzyła na niego z niedowierzaniem. - Co w tym trudnego? - Pranie pieniędzy jest z tego wszystkiego najbardziej skomplikowane. A naszym zadaniem jest utrudnić to jeszcze bardziej. Stąd pomysł na to seminarium. - Zjadł ostatnią krewetkę w sosie czosnkowym i spojrzał na zegarek. - Muszę iść. Jadę
do Granady. Jesteś zadowolona? Annika przejrzała notatki. Nie wszystko było dla niej jasne, ale Garen wyraźnie się spieszył, a ją rozbolała głowa. - Bardzo ci dziękuję. - Uśmiechnęła się do niego. - To niezwykle cenne informacje. Możesz mi polecić jeszcze kogoś, z kim mogłabym o tym porozmawiać? Chętnie bym się skontaktowała z adwokatem Martineza... - Sprawdziłem to i owo - odezwał się Linde. - Później ci wszystko powiem. - Świetnie - powiedział Garen i wstał. -
Zostawiam was samych. Pocałował Annikę w oba policzki i ruszył do wyjścia. - Rozumiem, że rachunek zostawiacie mnie - powiedziała Annika. Lotta była w stanie całkowitego rozkładu. Dzwoniła do Anniki ze sto razy. W końcu uznała, że pewnie jej się zepsuła komórka. Nie była w stanie się z nią połączyć, od razu włączał się komunikat po hiszpańsku. A po hiszpańsku nie rozumiała. - Najpierw musisz wstukać czterdzieści sześć. I opuścić pierwsze zero powiedziała Annika.
Lotta spojrzała na nią. - Masz mnie za kretynkę? Jasne, że tak robiłam. A może po prostu jej nie włączyłaś? Annika sięgnęła do torby, wyjęła komórkę. - Hm... sorka. - Jak mogłaś mnie tak zostawić? Mamy pracować razem! - Uspokój się - powiedziała Annika, włączając komórkę. - Nic nie straciłaś. Musiałam się dowiedzieć kilku rzeczy. Zrobiłaś jakieś zdjęcia?
- Niby czego? Tej okropnej pudernicy? Czy tego malowniczego otoczenia? Zatoczyła ręką łuk: hulał wiatr, z daleka dobiegał szum z autostrady, w oddali widać było opuszczone magazyny. - Musimy usiąść i się zastanowić, z kim powinnyśmy się jutro spotkać. Na pewno z miejscowym przemytnikiem, z adwokatem parającym się praniem brudnych pieniędzy i z jakąś młodą dziewczyną używającą życia... Lotta spojrzała na nią zdziwiona. - To był okropnie męczący dzień. Musiałam wcześnie wstać, a potem zostawiłaś mnie tu samą i zniknęłaś.
Chcę wracać do hotelu. Muszę się rozpakować i coś zjeść. Annika przyglądała jej się: jej jasnym włosom i obrażonej minie, długim nogom i kanciastym ramionom. - Rozpakować? Nagle przypomniała sobie słowa Schymana: należy wybierać swoje wojny. Była środa, wracały w sobotę. Miała dwa dni na zebranie materiału do całej serii. - Jasne - powiedziała. - Jedź. Hotel Pyr jest w Puerto Banús, widać go z autostrady -
powiedziała i schowała komórkę do torby. - Jak to? Ty nie jedziesz? - Mam tu jeszcze mnóstwo pracy. - Ale... - Muszę się skontaktować z tym szwedzkim przemytnikiem, który siedzi w areszcie w Maladze. Proponuję, żebyśmy się spotkały jutro rano na śniadaniu. O ósmej? Lotta chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Annika się odwróciła i ruszyła w stronę samochodu Lindego. Zamienił swoje bmw na małego jaguara.
- To twoja fotografka? - spytał, spoglądając na Lottę z zaciekawieniem. - Nie. Nie moja, tylko gazety. Jeśli chcesz, możesz ją sobie wypożyczyć. Roześmiał się. - Wolę reporterki - stwierdził, wsiadając do samochodu. Annika pomachała Lotcie, kiedy wyjeżdżali z parkingu. Na drodze był duży ruch, samochody niemal stały w miejscu. Linde zamknął okna i włączył klimatyzację.
Termometr na desce rozdzielczej wskazywał dwadzieścia dziewięć stopni. - Tu zawsze jest tak gorąco? - spytała Annika, czując, jak jej Tshirt robi się mokry pod biustem. - Zwykle upały trwają do października. Latem nie spada nawet kropla deszczu. Białe światło przybrało lekko różowy odcień. Annika zdjęła okulary słoneczne, zmrużyła oczy i spojrzała na morze. - Coś nowego w sprawie Sebastiana Söderströma? Linde zmarszczył brwi.
- Znasz wyniki sekcji? - spytał, zerkając na nią. - Mam na myśli złodziei. Annika pokręciła głową. - Nie zatruli się gazem. Umarli w wyniku przedawkowania morfiny. Annika spojrzała na niego, na jego opalone ręce. - Przedawkowali morfinę? Byli uzależnieni? - W piwie, które pili, znaleziono morfinę. Annika odwróciła wzrok, spojrzała na drogę. Przypomniała sobie wnętrze kabiny: brudne boczne szyby, popękany
fotel kierowcy, papier po hamburgerze na półce nad deską rozdzielczą, mapa Marbelli, grudki gliny na podłodze, dwie na wpół opróżnione butelki po piwie... - Pamiętam. Butelki były w otworach, obok radia. - Jednolitrowe san miguel. Z zakrętką. - Ktoś musiał je spreparować - zaczęła Annika. - A to znaczy, że... - Że ktoś ich zabił. Zgadza się. - Ale kto? I dlaczego? - A jak sądzisz?
Annika milczała, patrzyła przed siebie. - Bardzo sprytnie to wymyślił powiedział Linde. - Morfina jest w każdym szpitalu. Przechowuje się ją co prawda w zamkniętych szafach, ale zwykle można je łatwo otworzyć. Patolog, który robił sekcję, uważa, że posłużono się morfiną w tabletkach. - Jaka dawka jest śmiertelna? - Jeśli się nie jest morfinistą, umiera się po zażyciu sześćdziesięciu miligramów morfiny, czyli trzech do sześciu tabletek, w zależności od dawki. To, co zostało w
niedopitym piwie, wystarczyłoby do wykończenia słonia. Linde wyprzedził autobus pełen emerytów, Annika chwyciła się deski rozdzielczej. - Co się stało podczas włamania? Złodzieje dostali zastrzyki z antidotum... - Tak, pochodną naloksenu. W ich krwi znaleziono jego ślady. - Weszli, bo znali kod. Skąd? - To nie był kod, którego używali Söderströmowie. Użyli kodu ochrony. Zdarza się, że agencje sprzedają kody.
Mieliśmy wiele przypadków, kiedy się okazywało, że za włamaniem stoi agencja ochrony. Także na osiedlu apartamentowców w Nueva Andalucía. Annika podrapała się w policzek. - Weszli bez masek, zagazowali ich, wyrwali ze ściany sejf, zapakowali go do samochodu, wyczyścili dom, wynieśli wszystko do ciężarówki i odjechali. - Mniej więcej. - Kiedy uznali, że niebezpieczeństwo minęło, otworzyli piwo, żeby to uczcić. Linde przytaknął.
Zjechali z zatłoczonej drogi, wjechali na płatną. - Ale przecież dostali antidotum, które miało znieść działanie wszelkich środków odurzających. Jak to możliwe, że morfina ich zabiła? - Naloksen działał godzinę, może dwie. Potem pewnie poczuli się zmęczeni i zjechali na parking w La Campana. Żeby odpocząć. - Rozumiem, że na butelkach są tylko ich odciski palców. - Zgadza się.
Zapadła cisza. Za oknem migały górskie zbocza, morze, zieleń. Annika zamknęła oczy. Przypomniała sobie pokój dziewczynki: nieposłane łóżko, farby, lalkę z brązowymi lokami. I korytarz z zamkniętymi drzwiami do sypialni rodziców. I podłogę, na której umarły dzieci. - W tym włamaniu jest coś dziwnego, prawda? Linde nie odpowiedział, patrzył przed siebie. - Jeśli ktoś szprycuje piwo morfiną, to musi mu bardzo zależeć na uśmierceniu tego, kto ma je wypić - powiedziała Annika zamyślona.
- To prawda. Annika zaczęła drżeć. Linde to zauważył i przykręcił klimatyzację. - To było zaplanowane morderstwo, włamanie było tylko przykrywką stwierdziła Annika. - Domyślacie się, o co mogło chodzić? Linde pokręcił głową. - Bardzo starannie po sobie posprzątali. Wynajęci złodzieje mogli się okazać kłopotliwi, więc ich też sprzątnęli. Podejrzewam, że zawartość sejfu mogłaby nam coś wyjaśnić, ale pewnie nigdy nam się nie uda go znaleźć.
Annika wyglądała przez okno. - Co robi hiszpańska policja? - Nic. Z punktu widzenia policji sprawa jest wyjaśniona. Złodzieje nie żyją. Jest co prawda kilka luźnych tropów, ale zawsze takie zostają. - Masz zastrzeżenia? Linde wzruszył ramionami. - Z formalnego punktu widzenia nic mi do tego. Moja działka to międzynarodowy przemyt narkotyków, nie włamania do domów.
- Ale uważasz, że Hiszpanie zbyt łatwo odpuścili? Linde poprawił się na siedzeniu, odkaszlnął. - Musiał być jakiś motyw. Zlikwidowanie całej rodziny to przejaw niezwykłego okrucieństwa. Mordercy musiało o coś chodzić. Poza tym nie wiemy, która z ofiar tak naprawdę była jego celem. - Nie sądzę, żeby to były dzieci, więc zostają dorośli - stwierdziła Annika. Sprawdziliście ich? Linde westchnął.
- Dość pobieżnie. Sebastian Söderström miał masę wdzięku, ale właściwie niewiele więcej. Nie radził sobie z pieniędzmi. Veronica Söderström była znaną adwokatką. Astrid Paulson była na wcześniejszej emeryturze. Suzette była uczennicą, która właśnie miała zacząć pracować w stajni. - Może należałoby się zainteresować interesami Söderströma? - Pewnie tak, ale jak się nie zadaje pytań, to się nie dostaje odpowiedzi. - A co z Suzette? Wiecie coś?
Linde pokręcił głową. - Nic. Trzydziestego grudnia rozpłynęła się w powietrzu. - Ktoś jej nadal szuka? - Nie. - Myślisz, że żyje? Linde zwlekał z odpowiedzią. - Od pięciu miesięcy nie dała znaku życia. Nie przekroczyła żadnej granicy, nie pobrała żadnych pieniędzy, nigdzie nie dzwoniła, nie logowała się w internecie. Jeśli żyje, to jest uwięziona, pozbawiona możliwości kontaktowania
się ze światem. Pewnie śmierć byłaby od tego lepsza. Annika milczała dłuższą chwilę, wyglądała przez okno. Miała przed oczami dziewczynę, naburmuszoną nastolatkę: czarne włosy, miła twarz. Śmierć byłaby od tego lepsza. Straszne. - Ale jakieś ślady są, prawda? - spytała. Linde przytaknął. - Ktoś wrzucił morfinę do piwa.
- Wszystko zostało starannie zaplanowane - ciągnęła Annika. - Ktoś wynajął złodziei, załatwił gaz i naloksen, kupił kody, zatruł piwo, zabrał sejf i zniknął. - To niekoniecznie musiał być on. Annika patrzyła na niego z szeroko otwartymi ustami. - Jak to? - Na miejscu zbrodni zabezpieczono ślady stóp. Część zostawili złodzieje. Ale były też mniejsze. Rozmiar trzydzieści siedem. Mało który mężczyzna ma tak małe stopy.
- Domyślacie się, kto to może być? Linde spojrzał na nią i się roześmiał. - Jesteś strasznie poważna, maleńka. Cieszę się, że przyjechałaś. Zostawmy w spokoju to nieszczęsne włamanie i porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. - Jeszcze jedno pytanie, ostatnie powiedziała Annika. Linde podniósł rękę, odgarnął włosy z jej twarzy. - Nie ma żadnych odcisków palców, żadnych śladów DNA.
Żadnego samochodu i żadnych świadków. Jego dotyk ją parzył. - Tylko ślady butów - powiedziała. - Tylko ślady butów - potwierdził. Annika spojrzała na jego stopy. Były ogromne. - Wiesz, co się mówi o facetach, którzy mają duże stopy? - powiedziała.Posłał jej szybkie spojrzenie, w jego oczach pojawił się figlarny błysk. - Nie. A co?
Annika się odprężyła i zaczęła się śmiać. Poczuła ciepło na twarzy. Wyjrzała przez okno. Wzdłuż autostrady piętrzyły się betonowe szkielety. Poczuła przyjemne łaskotanie w żołądku. - Ten szwedzki przemytnik... - zaczęła. Starała się, żeby jej głos brzmiał jak zwykle. Myślisz, że się zgodzi na wywiad dla „Kvällspressen”? - Rozmawiałem rano z jego adwokatem. Jutro o jedenastej możesz się z nim spotkać. W areszcie w Maladze.
Zatrzymał się przy punkcie poboru opłat w Calahonda. Ustawił się w kolejce, tuż za tirem z Maroka. - Jak myślisz, co wiezie? - spytała Annika. Linde znów wyciągnął rękę, położył ją na jej karku, schylił się i pocałował ją. Skutek był piorunujący. Jakby jej ciało przeszedł prąd. Odwzajemniła pocałunek, położyła rękę na jego głowie, przeciągnęła palcami po włosach, chwyciła je i przytrzymała. Całowała go, aż straciła oddech. Kierowcy za nimi zaczęli trąbić.
- Zatrzymałaś się tam, gdzie poprzednio? Przytaknęła. Poczuła, że kręci jej się w głowie. Stojący za nimi samochód wyprzedził ich z piskiem opon, kierowca pokazał im palec. - Spieszysz się? - spytała Annika. - Czy może pójdziesz ze mną na górę?Linde wrzucił bieg i podjechał do bramki. Wszystko było o wiele łatwiejsze, niż się spodziewała. Nie czuła żadnego skrępowania, żadnej presji. Tuż za drzwiami zrzucili z siebie ubrania.
Przyglądał się jej z uśmiechem w oczach, odwzajemniła jego spojrzenie. Pocałował ją. Jego usta smakowały inaczej niż usta Thomasa. Ciało miał silniejsze, ale poruszał się wolniej. Potem z nią został. Czwartek, 28 kwietnia KIEDY ANNIKA RANO zeszła na śniadanie, Lotta siedziała już przy stoliku pod oknem. Przed nią stała solidna porcja jajek na bekonie, płatki z różowym jogurtem, szklanka soku pomarańczowego i druga, pomidorowego, kanapka z serem i papryką i dwa croissanty z czekoladą. Annika przyniosła sobie filiżankę kawy, sięgnęła po angielski dziennik i usiadła
obok niej. Kątem oka widziała, jak Linde idzie przez hol do wyjścia. Mieli się spotkać po południu. Obiecał, że jej opowie o walce szwedzkiej policji z praniem brudnych pieniędzy na hiszpańskim Wybrzeżu Słońca. - Nie masz pojęcia, co wczoraj straciłaś - powitała ją Lotta, przeżuwając energicznie kawałek chleba. - Zjadłam prawdziwą hiszpańską kolację w prawdziwym barze tapas w porcie. Najwyraźniej już jej wybaczyła, że nie włączyła komórki, kiedy rozmawiała z policjantami.
- A wiesz, że te góry tam, w oddali, to już Afryka? Annika podniosła na chwilę głowę. Chciała sprawdzić, czy Lotta przypadkiem nie żartuje. Nie żartowała. - No popatrz - powiedziała, otwierając gazetę. Nadal czuła na skórze ręce Niklasa. Rano wzięli razem prysznic. Z Thomasem nigdy tego nie robiła. Thomas zawsze wolał być w łazience sam. - Przestępczość to tutaj naprawdę poważny problem. To strasznie przykre ciągnęła Lotta. Zabrała się do jogurtu. -
Jakiś facet w barze powiedział mi, że tu działa mafia. - Czterysta dwadzieścia gangów rzuciła Annika, przeglądając gazetę. Lotta otworzyła szeroko oczy. - Jak to? Skąd wiesz? - Od policji. Dowiedziałam się podczas wczorajszego spotkania, kiedy ty miałaś problemy z komórką. - Uważam, że wszelkie tego rodzaju dane należy traktować z przymrużeniem oka. Policja tak mówi, żeby mieć podkładkę
dla swoich wydatków. Dziennikarz powinien być czujny, pracować z bazą danych. W redakcji często o tym zapominamy. Annika zerknęła za zegarek. - Chyba pójdę do pokoju. Popracuję z bazą danych - stwierdziła. - Spotkamy się na dole w holu, powiedzmy za godzinę. Podeszła do bufetu, wzięła pieczywo, zawinęła w serwetkę kilka plasterków sera i szynki, włożyła wszystko do torby. Wróciła do pokoju, zadzwoniła do Carity i opowiedziała jej o artykułach, nad którymi pracuje. Postanowiły, że
pojadą do Malagi razem, umówiły się w hotelowym holu o dziewiątej. Annika zrobiła sobie kanapki z serem i szynką. Jadła i przeglądała aktualne internetowe wydania szwedzkich gazet. Potem wyłączyła komputer, ale została przy biurku, przyglądała się pokojowi. Potem wstała, podeszła do łóżka, położyła się na skotłowanej pościeli. Został w niej jego zapach. To nie jest miłość, pomyślała. Robię to, bo tego chcę. Areszt znajdował się na polígono niedaleko lotniska. Parterowy betonowy budynek
pomalowany cienką warstwą farby wapiennej, kiedyś zapewne białej. Teraz na ścianach widać było zielone plamy wilgoci. Wokół budynku ciągnął się mur zwieńczony zwojami drutu kolczastego i przewodem elektrycznym. - Hilton to to nie jest - stwierdziła Carita. Siedziała z tyłu. Annika spojrzała na zegarek, został im jeszcze kwadrans. Zaparkowały w cieniu, na ulicy, kawałek na północ od aresztu. Termometr na desce rozdzielczej, pokazujący temperaturę na zewnątrz, wskazywał trzydzieści dwa stopnie.
- Dlaczego on się zgodził z tobą rozmawiać? - spytała Carita. Lotta wyglądała przez okno. Annika odwróciła się tak, żeby widzieć twarz tłumaczki. - O to między innymi zamierzam go spytać. Na pewno ma w tym jakiś interes. - Myślisz, że coś ci powie? W zamian za jakąś usługę? Annika wzruszyła ramionami. - Jedyne, co mogę zrobić, to opisać jego historię.
- Co o nim wiesz? - dopytywała się Carita. - Wiem, że jego matka jest pochodzenia szwedzkohiszpańskiego, a ojciec jest Hiszpanem. Zatrzymano go zaraz po Nowym Roku. Był kurierem, wpadł podczas obławy w La Campana. Chciałabym, żeby mi opowiedział o swoim życiu, o tym, co robił kiedyś i jak to się stało, że zaczął handlować narkotykami... - Światło jest fatalne - powiedziała Lotta. - Wszystko jest płaskie, za chwilę w ogóle nie będzie cieni. Annika spojrzała na nią. Była skupiona, wyglądała przez okno, starała się
precyzyjnie ocenić warunki. - Żeby zdjęcia miały głębię, powinnyśmy przyjechać wcześniej, najlepiej o świcie. Annika wzięła głęboki wdech. Lotta wykazywała całkowity brak zainteresowania wszystkim, co miało cokolwiek wspólnego z ich pracą. Ani razu nie zapytała o chłopaka, którego miały odwiedzić. Nie zapytała o nic z tego, o czym Annika miała pisać. Annika odwróciła się do Carity. - Mówi po szwedzku - powiedziała, mając w pamięci przekleństwa, jakimi rzucał po pijaku, tamtej nocy w San
Pedro, kiedy go zatrzymała hiszpańska policja. - Natomiast strażnicy na pewno nie mówią, więc będziesz musiała mi pomóc. Mamy co prawda pozwolenie na rozmowę, ale Niklas Linde uprzedził mnie, że czasem i tak są kłopoty. Odwróciła się do Lotty. - Do celi nie wolno nic wnosić. Żadnych toreb ani plecaków. Strażnicy przeszukają nam wszystkie kieszenie, więc nie przemycisz komórki, notesu ani nawet ołówka. Możesz spróbować włożyć minikamerę za pasek od spodni. Może nie mają wykrywacza metalu.
Lotta otworzyła szeroko oczy. - To nieetyczne. - To nie hiszpańska policja będzie decydować o tym, co opublikujemy, tylko Anders Schyman. My dostarczamy materiały. On zrobi z nimi, co uzna za słuszne. Idziemy? Annika otworzyła drzwi i, nie czekając na odpowiedź, wysiadła. Poczuła na nogach gorący powiew, jakby ktoś skierował na nią suszarkę do włosów. Wiatr przywiewał piasek, czuła go pod spódnicą. - Pierwotnie to chyba nie był areszt stwierdziła Carita.
Podniosła rękę, żeby ochronić oczy przed słońcem. Przyglądała się niszczejącej fasadzie. Może kiedyś był tu jakiś warsztat. Albo rzeźnia. Obawiam się, że chłopak spędzi tu trochę czasu. W Hiszpanii areszt może trwać długo. Zdarza się, że ludzie latami czekają na proces. Carita uszminkowała usta i drobnymi kroczkami ruszyła za róg, do wejścia. Jasne loki podskakiwały jej rytmicznie na ramionach. Annika zostawiła okulary słoneczne w pokoju i kiedy wyszły na prażące słońce, musiała zamknąć oczy. Nie było jeszcze jedenastej. Musiały
odczekać kilka długich minut w kurzu i upale, zanim usłyszały szum elektroniki. Furtka się otworzyła, weszły do aresztu. - Buenos días, señores - zaszczebiotała Carita, zsuwając okulary na czoło. Annika otarła pot z twarzy i ruszyła za nią. Zimny powiew klimatyzacji otulił ją niczym wilgotny koc, wzdrygnęła się i objęła rękami. Drzwi zamknęły się za nią z metalicznym trzaskiem. Tuż za sobą czuła obecność Lotty. Weszły do ciasnej recepcji. Przed nimi stało wysokie biurko z fornirowanym blatem.
Po lewej Annika zauważyła łuk wykrywacza metalu. Czterech strażników w mundurach, z pałkami przy skórzanych pasach, przyglądało im się uważnie. Twarze mieli całkiem bez wyrazu. Przez okienko przy drzwiach wpadało trochę światła. Carita od razu wdała się w dyskusję z jednym z nich. Na głowie miał czapkę z daszkiem, u pasa pokaźny pęk kluczy. Annika słyszała, jak Carita kilka razy powtarza: Manolo Zarco Martinez. Tutaj najwyraźniej nie nazywał się Jocke, tylko Manolo. Carita wyjęła z torebki paszport. Mężczyzna w czapce z daszkiem
zamachał gwałtownie rękami i powiedział coś podniesionym głosem. Carita wzruszyła ramionami, ale nadal uważnie śledziła jego ruchy. - Mamy przepustkę dla dwóch osób, nie dla trzech - powiedziała. Annika położyła swój paszport na blacie i spojrzała na Lottę. - Nie lubię takich sytuacji - oświadczyła Lotta. - Nie lubię się nikomu narzucać, czuję się wtedy niezręcznie. Zaczekam na zewnątrz. Annika się zawahała, ale w końcu skinęła głową. I tak by im się nie udało przemycić aparatu, a jeśli nawet, to
redakcja na pewno nie mogłaby opublikować zdjęcia faceta, który siedzi w areszcie. Zgodził się udzielić jej wywiadu, pod warunkiem że pozostanie anonimowy. Można było ewentualnie rozważyć publikację zdjęcia celi z jego sylwetką w tle albo z jego plecami. - W porządku - powiedziała cicho. Zrób kilka zdjęć budynku, tylko pamiętaj, że mają robić wrażenie. Tutaj przebywa uwięziony Szwed, coś w tym stylu... Lotta wzięła się pod boki. - Chciałabym przypomnieć, że to ja jestem fotografką.
Jakość zdjęcia zależy od wielu czynników. - Oczywiście, to zrozumiałe - zgodziła się Annika. - Musimy się wpisać na listę powiedziała Carita, stawiając torebkę w lamparcie cętki na blacie. Annika podeszła bliżej, położyła na ladzie swoją bezkształtną torbę i podpisała się na kawałku papieru. - Muszę mieć ołówek - oświadczyła. - I notes - dodała. Carita pokręciła głową.
- Nie pozwolą ci. - To może mogą mi pożyczyć coś do pisania? W Szwecji tak można. - Bienvenido a España - powiedziała Carita, przechodząc przez wykrywacz metalu. Pasek Anniki zapiszczał, musiała go zdjąć i zostawić razem z torbą na stole. - Myślisz, że przeszukają nasze rzeczy? spytała cicho. Kiedy mijały biuro, jeszcze raz rzuciła okiem na torby. - Mogę ci to zagwarantować -
odpowiedziała Carita i uśmiechnęła się do strażnika w czapce. Przeszły przez wąskie drzwi. Za nimi zaczynał się długi, przypominający tunel korytarz. Było jeszcze ciemniej niż w recepcji. Gdzieś na jego końcu migotała pojedyncza świetlówka. Po obu stronach korytarza ciągnął się szereg drzwi, tak samo brązowordzawych jak podłoga. Głośno szumiała klimatyzacja. Strażnik w czapce uniósł rękę. - Celda numero seis. Carita ruszyła korytarzem. Podłoga była śliska, rozłożyła ręce, żeby utrzymać równowagę. Stukot jej obcasów odbijał się od ścian. Sandały Anniki kłapały i
ślizgały się, klucze strażnika uderzały jeden o drugi. - Aquí. Strażnik zaczął szukać klucza. W końcu otworzył dwa zamki: jeden na wysokości ramion, drugi na wysokości pasa. - Sesenta minutos - oświadczył, otwierając drzwi. Miały godzinę. W celi nie było okna. Podłoga była w tym samym kolorze co na korytarzu, ale ściany były ciemniejsze, bardziej szare.
Annika zajrzała do środka. W pierwszej chwili nie zauważyła więźnia. Siedział w szarym drelichu na szarym łóżku. Wzdrygnęła się, kiedy ich spojrzenia nagle się spotkały. - Dzień dobry - powiedziała Carita. Podeszła do niego, podała mu rękę. Mam na imię Carita - przedstawiła się. Jestem tłumaczką, ale jeśli dobrze zrozumiałam, mówi pan po szwedzku. Johan Manolo Zarco Martinez zaczął się podnosić, powoli, wyraźnie niechętnie. Uścisnął dłoń Carity, ale cały czas wpatrywał się w Annikę. - Pani jest tą reporterką? - spytał.
Mówił po szwedzku z akcentem z imigranckich przedmieść. Annika podała mu rękę. Podał jej swoją, ale nadal na nią patrzył bez przekonania. - Mój adwokat powiedział, że jesteś ładna. Rozumiem, że cię nie widział. - Przykro mi, że sprawiłam panu zawód. Pański adwokat pewnie uwierzył w plotki. - Nie macie piwa? Zwykle nie sprawdzają zbyt dokładnie. Carita usiadła w nogach łóżka. Energooszczędna żarówka wisząca pod
sufitem rzucała niebieskawe światło, które malowało na twarzy Martineza głębokie cienie. Annika odwróciła głowę, rozejrzała się. Mogła usiąść tylko na łóżku. Z kratki wentylacyjnej umieszczonej przy drzwiach dobywało się ciche zawodzenie, było zimno, ale nie tak bardzo jak na korytarzu. Oparła się plecami o drzwi i nagle godzina wydała jej się wiecznością. - Masz na imię Johan? - spytała. - Jocke - odpowiedział Jocke Zarco Martinez, wycofując się w świat cieni w rogu łóżka. - Ale nie podasz mojego prawdziwego imienia, dobrze? I
żadnych zdjęć. Matka mieszka w Szwecji, siostra zresztą też. Annika przypatrywała mu się. Wiedziała, że ma prawie dwadzieścia sześć lat, ale wyglądał na znacznie młodszego. Było w nim coś naiwnego, trochę wzruszającego, a może po prostu był lekko szalony? - Jak mam cię nazwać w artykule? spytała. - Podaj mi jakieś imię. Rozpromienił się. - Wszystko jedno jakie?
Annika skinęła głową. - Pionek! - ryknął i zaczął się śmiać, aż zabrakło mu powietrza. Annika westchnęła w duchu. Czekała, aż chłopak się uspokoi. - Może być... Andreas? Chłopak przestał się wygłupiać, udał, że robi mu się niedobrze. - Nie, do cholery, to obciachowe imię. Zastanawiał się dłuższą chwilę. - Mogę mieć na imię Bobby.
- Bobby? To angielskie imię, nie szwedzkie. - Co, kurna! Powiedziałaś, że mogę wybierać! - obruszył się. - Wybierz jakieś szwedzkie imię. Oparł się o ścianę, skrzyżował ręce na piersi. - Fredrik - powiedział. - Fredrik - powtórzyła Annika, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego Fredrik miałby być zdecydowanie lepszy od Andreasa. Jocke Zarco Martinez obciągnął rękawy
bluzy, podciągnął kolana pod brodę. - Wiesz, jak długo już tu siedzę? Żeby przyspieszyć proces, przyznałem się do wszystkiego. Powiedziałem, że miałem dostarczyć towar do Sztokholmu, ale te skurwysyny mnie oszukały. Powiedziałem, że chcę, żeby mnie przenieśli do Szwecji, a teraz słyszę, że mają mnie przewieźć do więzienia w Alhaurín de la Torre. Słyszałem o facecie, który tam siedział trzy lata, zanim zaczął się proces. Musisz mi pomóc się stąd wydostać! - O tym musisz porozmawiać z adwokatem - odpowiedziała Annika. Nie mam żadnego wpływu na hiszpański
wymiar sprawiedliwości. Opowiedz mi, jak się tu znalazłeś. - Daj mi jakieś gwarancje. - Jakie? - Że będę mógł odbyć karę w Szwecji. Annika pokręciła głową. - Tego nie mogę ci zagwarantować. Jedyne, co mogę zrobić, to napisać o tobie w gazecie, w nadziei, że opinia publiczna się tobą zainteresuje. Chłopak rozpromienił się, rozłożył ręce. - Tak! O to właśnie chodzi. Niech ludzie
się dowiedzą. Może wtedy mnie stąd zabiorą. Tutaj się nie da żyć. Annika odetchnęła i usiadła na podłodze. Zostało jeszcze pięćdziesiąt pięć minut. - Może zaczniemy od początku? zaproponowała. Zadała kilka neutralnych pytań: o dzieciństwo, o okres dorastania. Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Mieszkał na trzecim piętrze w bloku na Skärholmen, rodzice byli rozwiedzeni, miał starszego brata i młodszą siostrę. Siostra nadal mieszkała z matką. Ze
swadą opowiadał o szkole i o kumplach z tamtych czasów. Zbierali się w środku osiedla i prześcigali się w kradzieżach. Wygrywał oczywiście ten, któremu się udało zwinąć najwięcej. Potem sprzedawali towar na pchlim targu organizowanym w sobotnie przedpołudnia w podziemiach centrum handlowego Skärholmen. Brat, dziesięć lat od niego starszy, zaczął handlować haszem jeszcze w liceum. To on wprowadził go w świat narkotyków, zrobił z niego kuriera. I wszystko szło znakomicie, aż do pewnego wieczoru kilka miesięcy temu.
- Zaczynałem jako niepełnoletni. Było super, bo nie mogli mnie za nic skazać, nawet gdyby mnie złapali, do czego zresztą nigdy nie doszło. - Czym się zajmowałeś? Co przemycałeś? - Koks. Najczęściej. Na tym się zarabia najlepiej. Było zajebiście. Sprawiał wrażenie autentycznie zadowolonego. - A co ze szkołą? Wzruszył ramionami.
- Brat dzwonił i mówił, że jestem chory. Uchodziłem za strasznie chorowite dziecko. Roześmiał się. - A mama? Co jej mówiłeś? Zaczął się kręcić, jakby nagle poczuł się skrępowany. - Że jadę do ojca, a ojciec był przekonany, że jestem u matki. Nigdy ze sobą nie rozmawiali. Annika zastygła. W nagłym przebłysku zobaczyła swoje dzieci za dwadzieścia lat: w celi bez okna, w jakimś obcym kraju, tłumaczące się tak jak on z
nieudanego życia: jestem tu, bo moi rodzice nie potrafili ze sobą rozmawiać. Zmieniła temat. - Jak do tego doszło? Gdzie znajdowałeś zleceniodawców? - spytała lekko schrypniętym głosem. Wzruszył ramionami. - Najpierw był nim brat. Potem miałem już własne kontakty. - Ludzie, których znałeś, znajomi znajomych... czy przez pośrednictwo pracy?
Roześmiał się. - Pośredniak odpada. Miałem kumpli. Każdy kogoś znał. - Ty też ćpałeś? - Z rzadka. Czasem tak. Prawdę mówiąc, wolę piwo. Annika żałowała, że nie ma przy sobie nic do pisania. Była tak skupiona, że rozbolała ją głowa. - Zawsze przemycałeś z Hiszpanii do Szwecji? - Nie tylko. Czasem też z Holandii i z Niemiec. Tamtejsze rynki są lepsze.
- Pamiętasz swój pierwszy raz? Znów się roześmiał. - Jasne. Na początku było łatwo. Wsiadałem do pociągu, towar miałem w torbie z dresem. Gorzej było z kondomami. Tego się trzeba nauczyć. Annika zamrugała oczami. - Słucham? Przekrzywił głowę i zaczął się śmiać. Annika pomyślała, że w innych okolicznościach mogłaby uznać, że jest sympatyczny.
- Pewnie myślisz, że koks wygląda tak, jak pokazują na filmach? Biały proszek w małych torebeczkach. A to nie tak. Koks jest twardy. W sztabkach, mniej więcej grubości kciuka. - Uniósł lewą rękę, żeby pokazać, jak duże są sztabki. Annikę coraz bardziej bolały plecy. Oparła się wygodniej o betonową ścianę. - Zwykle ćwiczy się na winogronach. Na dużych winogronach. Trzeba je połknąć tak, żeby nie uszkodzić skórki. Zamykali nas w pokoju, w hotelu. Zwykle po ośmiu chłopaków w jednym. Siedzieliśmy tak dwa dni i ćwiczyliśmy, żeby potem bez problemu łykać koks.
Całe sztabki. Annika czuła, jak mdłości podchodzą jej do gardła. - Łykałeś prezerwatywy z kokainą? Ile? - Znałem faceta, który łyknął cały kilogram. To pewnie rekord świata. Ja zwykle łykałem pół. To norma. - To nie jest niebezpieczne? - Nie lataliśmy z Arlandy, bo tam bardzo dokładnie wszystko kontrolowali. Ale na innych lotniskach nie było problemu, w Västerås czy w Skavsta. Tak czy inaczej, zawsze miałam farta. Wpadali głównie czarni, z zachodniej Afryki.
- Chodziło mi o to, czy to nie jest niebezpieczne dla zdrowia. - Trzeba uważać. Żeby nie uszkodzić opakowania. - Można umrzeć? Martinez tylko się roześmiał. - Ale w końcu wpadłeś - powiedziała Annika. - Jak do tego doszło? Uśmiech zniknął, jakby nagle ktoś dał mu w twarz. - Ktoś musiał donieść - powiedział, zagryzając wargi.
- Musiałeś chyba coś podejrzewać. Twoi kumple znikali jeden po drugim, ciebie zatrzymali jako ostatniego. Dlaczego nie uciekłeś, kiedy jeszcze mogłeś? - Nie powinno do tego dojść. Ludzie powinni trzymać język za zębami. - Jesteś pewien, że ktoś cię wsypał? Nie dopuszczasz, że policja mogła cię podsłuchiwać? Znów śmiech, ostry, głośny. - Jasne, że podsłuchiwali. Dlatego przez telefon nigdy o niczym nie gadaliśmy.
- Jak ci przekazywano zlecenia? Martinez zamilkł. - Sam pewnie wsypałeś paru kumpli. Po tym, jak tu trafiłeś. Bo bardzo chcesz wrócić do Szwecji, prawda? Martinez się wyprostował, był wzburzony. - Mówiłem o rzeczach, o których gliny już wiedziały. O Apitsie nie wspomniałem. Próbowali coś ze mnie wyciągnąć, ale ja, do cholery, nic nie wiem!
- Apits - powtórzyła Annika. - To firma transportowa, do której należy magazyn, w którym się odbywała wymiana towaru, tak? - Nie zamierzam nic o tym mówić. Ani o Apitsie, ani o Kolumbijczykach oświadczył Martinez i znów skulił się w kącie. - Nawet jeśli w ten sposób kupiłbyś sobie bilet do Szwecji? Wzruszył ramionami, skulił się, objął nogi rękami. - Matka i siostra. Wszyscy wiedzą, gdzie mieszkają.
Spojrzał na Annikę, w jego oczach był autentyczny strach. Poczuła, że jeżą jej się włoski na karku. - Jak to? Co chcesz przez to powiedzieć? Pokręcił głową. Annika próbowała przetrzymać jego spojrzenie. - Co to znaczy, że wszyscy wiedzą, gdzie mieszkają twoja matka i siostra? Boisz się, że coś im się stanie, jeśli coś powiesz? - Już nic nie powiem. W małej celi zapadła ciężka cisza.
Wentylator szumiał, pojękiwał. Jocke Zarco Martinez zaczął się drapać po ręce. Carita dotknęła palcami guzików bluzki, Annika spojrzała na zegarek. Zostało jeszcze pięć minut. - Znasz się również na innych branżach? Na przykład na włamaniach z użyciem gazu? Martinez uniósł brwi. - Jak to? - Znasz takich, którzy się tym zajmują? - To robią ci cholerni Rumuni. Ja się nie
zadaję z Rumunami. - Słyszałeś o włamaniu do domu Söderströmów? Wszyscy zostali zagazowani. Tuż po Nowym Roku, niedługo potem wpadłeś. Usłyszeli ruch za drzwiami. Strażnik najwyraźniej postanowił skrócić wizytę o kilka minut. Martinez wyprostował się na łóżku. - Kiedy napiszesz o mnie w gazecie? Kiedy stąd wyjdę? Annika podniosła się z podłogi, nogi jej zesztywniały. Carita poprawiła spódnicę i wstała z łóżka. Tylko Martinez się nie
ruszył. - Vamos - rzucił strażnik. Annika podeszła do Martineza i podała mu rękę. - Mam nadzieję, że wszystko się ułoży powiedziała. Szczerze mu tego życzyła. Zanim się zorientowała, zerwał się z pryczy, podszedł do niej i objął ją serdecznie. - Pomóż mi - wyszeptał jej do ucha. Pomóż mi się stąd wydostać.
Lotta siedziała w samochodzie z włączonym silnikiem i klimatyzacją. - Malaga to bardzo autentyczne miasto stwierdziła. - Tu jest prawdziwe życie, kultura pracy i sjesty. - Zrobiłaś zdjęcia? - spytała Annika. Lotta spojrzała na nią zdziwiona. - Tu nie ma czego fotografować. Poza tym światło jest za ostre. Annika zamknęła oczy. Musiała zrobić kilka zdjęć i spisać wywiad. Sięgnęła do torby, znalazła komórkę - trzy nieodebrane połączenia - i wysiadła na oślepiające słońce.
Przeszła się wokół budynku i mrużąc oczy, zrobiła kilka zdjęć. Wróciła do samochodu, otworzyła drzwi od strony pasażera i zajrzała do środka. - Tam po lewej jest bar. Muszę od razu usiąść i spisać najważniejsze punkty. Może pójdziecie ze mną? Napijecie się czegoś. - Właśnie chciałam to zaproponować. Lotta weszła jej w słowo. - W tym upale człowiekowi chce się pić. Carita podeszła do niej i spytała cicho: - Co ci wyszeptał? Annika spojrzała na nią zdziwiona.
- O co ci chodzi? - Zanim wyszłyśmy, kiedy cię objął. Co ci powiedział? Annika starała się przypomnieć sobie tę chwilę. - Nic takiego. Chciał, żebym mu pomogła się stąd wydostać. Carita uśmiechnęła się smutno i pokręciła głową. - Biedny chłopak - powiedziała. Sala była ciemna i zadymiona, najwyraźniej unijny zakaz palenia w barach i restauracjach nie przebił się w
Hiszpanii. Palono niemal wszędzie. Wskazano im stolik w głębi. Carita zamówiła cafe cortado, Lotta zdecydowała się na kieliszek wina, a Annika zaszalała: zamówiła butelkę cocacoli. - Trzeba się wzorować na tubylcach stwierdziła Lotta. - Podoba mi się hiszpańska tradycja picia czerwonego wina do obiadu. To bardzo miły zwyczaj. - Jasne - skwitowała Annika, sięgając po notes i ołówek. - Mogę prowadzić.
Lotta uniosła brwi. - Dlaczego? Jesteśmy w Hiszpanii. Oni są chyba bardziej liberalni niż Szwedzi? Annika spojrzała na nią. - Jeśli dwie osoby są trzeźwe, a trzecia ululana, to jak myślisz, kto powinien prowadzić? Lotta się poruszyła, wyraźnie zirytowana. - Bzdura. Nikt się nie upije kieliszkiem wina. Annika ugryzła się w język.
Sprzeczała się z nią nie dlatego, że sprawa była istotna, tylko po to, żeby odreagować frustrację. Zmusiła się do uśmiechu. - Jasne - powiedziała. Nachyliła się nad kartką i zaczęła pisać zarys artykułu. Słowa klucze, strzałki. Narysowała plan celi, opisała zapach wilgoci, długie cienie. Przedstawiła w skrócie życiorys Martineza. - Tutaj ludzie wydają się bardziej
autentyczni niż w Puerto Banús powiedziała Lotta. - Kiedy tam byłyście, zrobiłam kilka zdjęć kobietom prowadzącym kozy na targ. Życie odcisnęło na ich twarzach swój ślad. - To prawda. Takich kobiet nie znajdziesz w Puerto Banús powiedziała Carita. - Nie stać ich na to, żeby tam zamieszkać. - Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że znajdę prawdziwą Hiszpanię na Wybrzeżu Słońca. Sądziłam, że poza polami golfowymi i ludźmi uciekającymi przed urzędem skarbowym nic tu nie ma. Malaga okazała się miłym
zaskoczeniem. Może wyjdzie z tego niezła wystawa. - Długo pracujesz dla „Kvällspressen”? - spytała Carita. - Praca dla popołudniówek nie jest moim wymarzonym zajęciem. Jestem artystką, ale muszę z czegoś żyć. Annika wzięła colę i przeniosła się do sąsiedniego stolika. Chciała się trochę odizolować od ich głosów. Opisała w punktach przestępczą przeszłość Martineza: gangi młodzieżowe, rywalizacja w popełnianiu przestępstw. Pchli targ w Skärholmen, brat diler, kariera
niepełnoletniego chłopaka jako kuriera. - W ostatnim czasie wszystko tu bardzo zdrożało - ciągnęła Carita. - Nie tylko ceny mieszkań poszybowały w górę. Zdrożała też żywność, ceny w knajpach bardzo podskoczyły. Zwykłych ludzi już nie stać pójść w niedzielę na obiad do restauracji. Lotta westchnęła. - To smutne, że komercja wypiera tradycję. Na Södermalm, gdzie mieszkam, jest podobnie. Znasz Söder i okolice?
Annika próbowała się wyłączyć i skupić na Martinezie. Przemycał koks w torbie podróżnej. Brat dzwonił do szkoły i usprawiedliwiał nieobecności, matka była przekonana, że jest u ojca. - Dobrze, że w porę zdążyłam kupić mieszkanie. Dzisiaj nie byłoby mnie na nie stać powiedziała Lotta. - Z nami było podobnie. - Carita weszła jej w słowo. - Dostałam spadek po rodzicach.
Tylko dlatego mogliśmy kupić domek szeregowy w Nueva Andalucía. - Twoi rodzice nie żyją? To przykre. Dawno zmarli? - dopytywała się Lotta. - Osiem lat temu. Odziedziczyłam firmę biochemiczną, którą założyli, a potem prowadzili... Annika podniosła wzrok. - Tak? A jak się ta firma nazywała? Przypomniała sobie dawną sąsiadkę z Djursholm, Ebbę Romanową. Założyła firmę tej samej branży, a potem ją sprzedała za sto osiemdziesiąt pięć milionów.
Carita spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Cell Impact - powiedziała. - Dlaczego pytasz? - A może słyszałaś o firmie ADVA Bio? - spytała Annika. - Należała kiedyś do mojej sąsiadki. Carita się roześmiała. - Te sprawy w ogóle mnie nie interesują. Firmę rodziców natychmiast sprzedałam. - Należy się skupiać na tym, na czym się człowiek zna - poparła ją Lotta. - Ja w przyszłości zamierzam się skupić na wystawach. To mój cel.
Carita zaczęła zbierać rzeczy, które wcześniej położyła na stole. - Miałaś dużo wystaw? - spytała, chowając okulary słoneczne, puder i szminkę. - Cztery - odpowiedziała Lotta. Tematem wszystkich było życie codzienne człowieka. Zrobiłam cykl portretów kobiet z Teheranu. Kilka zdjęć udało mi się sprzedać. - Jedziemy? - spytała nagle Carita. Wstała, nie czekając na odpowiedź. Annika zerknęła w notatki. - Za dwie minuty - rzuciła.
- Pójdziemy po samochód - powiedziała Carita. Annika zaczęła się zastanawiać, jak zakończyć artykuł. Zapisała szczegóły dotyczące przemytu narkotyków, napisała o ćwiczeniach z winogronami, które trzeba połykać w całości, o twardych sztabkach kokainy, o problemach podczas kontroli na Arlandzie. Pisała - i nagle przestała. Przypomniała sobie przerażone młode oczy chłopaka. Nie powiedziałem nic o Apits. Nie powiem nic o Kolumbijczykach. Mam matkę i siostrę. Wszyscy wiedzą, gdzie
mieszkają. Zebrała rzeczy, wypiła do końca colę i wyszła na słońce. Nie odebrała trzech połączeń: z redakcji, z komórki Thomasa i z centrali kancelarii rządu. Oddzwoniła dopiero, kiedy znalazła się w hotelu. Pokój był świeżo sprzątnięty, łóżko posłane. Wszelkie ślady po Niklasie zostały wymazane. Postanowiła oddzwonić, najpierw do redakcji.
- Jak leci? - spytał Patrik. Usiadła na łóżku, zaczęła się kołysać. - Spotkałyśmy się z przemytnikiem, który siedzi w areszcie. Nie jest mu tu chyba szczególnie dobrze. - Jakie macie zdjęcia? Zanim odpowiedziała, dwa razy zaczerpnęła powietrza. Wiedziała, że jeśli zacznie narzekać na Lottę, usłyszy, że to ona nie potrafi współpracować. - Nie pozwolono nam wziąć aparatu do
celi, więc mamy zdjęcia budynku. Wygląda okropnie. - Może być - stwierdził Patrik. - Tutaj przebywa aresztowany Szwed. Co jeszcze macie w planach? - Spotkam się ze szwedzkim policjantem, który uczestniczył w rekwirowaniu dużej partii towaru. Przeznaczonego na szwedzki rynek. - Hm... - Patrik się zamyślił. - Mało chwytliwe. Co ze zdjęciami? - Nie pracuje tu oficjalnie, więc będziemy musieli coś zaaranżować. - Tylko żeby w tym był jakiś dramatyzm,
do diabła. Co jeszcze? - Byłam na konferencji prasowej na seminarium na temat przeciwdziałania przestępczości międzynarodowej. Mam dobry wywiad z dwoma skandynawskimi policjantami. O narkotykach i praniu brudnych pieniędzy na Costa del Crime. Jestem w kontakcie z policjantem, który mi obiecał znaleźć rozmówców do pozostałych wywiadów - powiedziała Annika. Nie wspomniała, że tak naprawdę chodzi o jednego policjanta, występującego w różnych rolach. - Co z dziewczyną cieszącą się życiem na Costa del Sol?
- Mam nadzieję, że taką znajdę. - Pamiętaj, że nie może być anonimowa. Pamiętała. Pamiętała też, że ma być fotografowana z przodu i co przede wszystkim ma być widać na zdjęciach. Usłyszała, że dzwoni któryś z pozostałych telefonów Patrika. Po chwili po prostu przerwał połączenie. Stała z komórką w ręku, trochę zawiedziona. Zawahała się, a potem wybrała kolejny numer. Czego mógł od niej chcieć Thomas? Nie
umawiali się na spotkanie. Wcisnęła oddzwoń, słyszała kolejne sygnały. Nie odbierał. Znów była zawiedziona, opuściła komórkę na kolana. W pokoju zrobiło się cicho. Słyszała pulsowanie własnej krwi w uszach. Muszą się nauczyć ze sobą rozmawiać. To właśnie między innymi nieumiejętność komunikowania się doprowadziła do ich rozwodu. Teraz to wiedziała. Nie jego niewierność, nie jej oskarżenia, nie jego praca ani jej zbyt wielkie oczekiwania, tylko to, że nic mu nie mówiła, a on nie chciał słuchać.
Przypomniała sobie bezsensowne rozmowy o sprawach, które tak naprawdę nie miały żadnego znaczenia. Krzyczeli na siebie, kłócili się o terroryzm, o projekty nowych ustaw, kiedy tak naprawdę chodziło o coś zupełnie innego. Mijali się, krążyli wokół siebie, spalali się w drodze donikąd, prosto w ciemność. Odłożyła komórkę, poszła do łazienki. Usiadła na sedesie. Od razu zadzwonił telefon na biurku. Podciągnęła majtki i potykając się, wbiegła do pokoju. - Annika Bengtzon? Cześć, mówi Jimmy Halenius. Jesteś zajęta?
Była zdziwiona. Nie rozmawiali ze sobą od tego pamiętnego wieczoru w knajpie na Starym Mieście, kiedy im zrobiono słynne zdjęcie. - Byłam w kibelku - powiedziała, zapinając spodnie. Czuła, że nadal chce jej się sikać. Zapadła pełna zdziwienia cisza. - Halo? - odezwała się Annika. - Musisz coś dokończyć czy możemy chwilę porozmawiać? - Wytrzymam - zapewniła. Halenius odchrząknął.
- Jak idzie praca nad artykułami? Więc wiedział. - Nie musisz się niepokoić. Ministerstwo Sprawiedliwości dostanie swoją broszurkę reklamową. - Świetnie. Mam coś nowego o naszym ukochanym Kociątku. Annika uniosła brwi. Poprawiła spódnicę, jakby ktoś mógł ją zobaczyć przez okno na trzecim piętrze hotelu Pyr. W dole była autostrada, a po obu jej stronach rosły palmy. - Ach tak. Co tym razem?
- Została oskarżona o trzy morderstwa i jeszcze jedno - podwójne. Przez sąd w Bostonie. Proces zakończył się szybko, wczoraj zapadł wyrok. Skazano ją na osiemnaście lat więzienia. Annika zamrugała oczami. - Osiemnaście lat? Tylko? - Bronił ją jeden z najlepszych amerykańskich adwokatów. Udało mu się doprowadzić do wycofania trzech oskarżeń. Z przyczyn technicznych. Została co prawda uznana za winną tego podwójnego, ale stwierdzono, że
działała w obronie własnej. Annika padła na łóżko. - Co to znaczy? - Że możemy się domagać, żeby ją nam wydali. Jest podejrzana o podłożenie ognia w twoim domu. Annika siedziała i wpatrywała się w kamienną podłogę. - Może zostać wydana? Zostanę oczyszczona z zarzutów? Dostanę odszkodowanie? - Amerykańskie władze zapewne
odrzucą nasze żądanie, więc nie dojdzie do procesu, ale samo to, że zostanie oskarżona, będzie oznaczało wyłączenie cię z dochodzenia. Firma ubezpieczeniowa została już o tym poinformowana. Wypłacą ci całą sumę. Firma ubezpieczeniowa. Wypłaci mi. Całą sumę. Annika próbowała rozpoznać swoje emocje. Zastanawiała się, czy się cieszy, czy czuje ulgę. Nie potrafiła powiedzieć. Nagle dotarł do niej monotonny szum
wentylatora i hałas z autostrady. Pytania spowodowały zator w jej mózgu. Zabiorą jej teraz mieszkanie? Może będzie mogła je kupić? Kiedy odzyska pieniądze? Połowa przypadnie Thomasowi. A może będziemy musieli odbudować dom? Nie, nie chcę go odbudowywać, pomyślała. Może nam się uda sprzedać działkę? - Annika? - powiedział Halenius. - Tak... - Miałaś jakieś nieprzyjemności w
związku z tym zdjęciem w gazecie? Wzięła głęboki wdech, odsunęła na chwilę hałasy i pytania. - Przeżyłam - powiedziała. - A ty? Zawahał się. - Z trudem. Zrobiła się straszna awantura. Domyśliła się, że chodzi mu o Rosenbad. Stamtąd dzwonił. W dawnym pałacu mieściła się kancelaria rządu, departament prawny, Ministerstwo Sprawiedliwości i kilka wydziałów Ministerstwa Spraw
Zagranicznych. - Shit happens - powiedziała, i nawet się nie zawstydziła. - I jaka z tego nauczka? Annika wstała i ruszyła w stronę łazienki. - Że nie możemy się całować w miejscach publicznych, a już na pewno nie wtedy, kiedy masz dyżur. - Tak jest! - Posłuchaj, muszę iść do łazienki. - W porządku. Zaczekam.
Annika zatrzymała się w pół kroku. - Będziesz czekał ze słuchawką przy uchu, kiedy będę sikać? - Chyba nie na słuchawkę? Pokręciła głową. Położyła komórkę na podłodze, poszła do łazienki, zrobiła siku, umyła ręce i sięgnęła po komórkę. - Jesteś tam? - Na czym skończyliśmy? - Na wyciąganiu wniosków. - Racja. W związku z tym pomyślałem, że może następnym razem mogłabyś
przyjść do mnie? Annika ostrożnie usiadła na brzegu łóżka. - Dlaczego zakładasz, że będzie jakiś następny raz? - Niczego nie zakładam. Pytam. Przyszły piątek? - Wtedy mam dzieci. - No to jutro? Albo w sobotę? Spojrzała w sufit, wciągnęła powietrze, zapach pokoju: kurz, środek na owady i jeszcze coś trudnego do rozpoznania.
Może resztki zapachu Lindego? Czego pragnęła? Chciała się z nim spotkać? Zamknęła oczy: pytania i mężczyźni zlali się w jedno. - Nie wiem - odpowiedziała. - Nie wiem, czego chcę. - Mogę do ciebie zadzwonić w weekend? Otworzyła oczy. - Jasne. Rozłączyła się. Skuliła się na łóżku,
podciągnęła kolana pod brodę, objęła je rękami. Myślała o zmarłych dzieciach, o bezwzględnych kobietach i władczych mężczyznach. Pozwoliła się ukołysać myślom. Biło od nich ciepło, ale były niebezpieczne. Kilka minut przed czwartą Lotta zeszła do holu. Z całym sprzętem, z plecakiem, z dość nieporęcznym statywem i z lampą błyskową tak dużą, że musiała wziąć oddzielną torbę. - Dobrze, że masz wszystko. Czeka cię trudne zadanie.
Zdjęcie ma być dramatyczne, ale musi być zrobione tak, żeby nie można było zidentyfikować policjanta. Zastanawiam się, czy nie lepiej wszystko zaaranżować, zamiast się bawić w cienie, ustawiać przysłony... Lotta spojrzała na nią zdziwiona. - To ja jestem fotografką. Wydawało mi się, że już to ustaliłyśmy. Annika upuściła torbę na podłogę. Zasnęła na narzucie i obudziła się z bólem głowy. Granice jej wytrzymałości niebezpiecznie się zawęziły. Miała się
spotkać z Lindem w towarzystwie koleżanki z redakcji. Była rozdrażniona i zdenerwowana. - Zdjęcia zostaną opublikowane w „Kvällspressen” - ucięła. - Obowiązują nas pewne zasady. Tak to działa. - Może dla ciebie. Ja tu jestem po to, żeby dobrze wykonać zadanie. Annika sięgnęła po torbę. - Poczekam na zewnątrz - oświadczyła. Niklas Linde spóźnił się kwadrans, jak zwykle. Annika szybko usiadła z przodu,
Lotta zaczęła pakować swój ekwipunek do bagażnika. - Cześć - powiedział Linde, kładąc dłoń na jej udzie. - Jak się czujesz? Podniecona jego bliskością, zaczerpnęła powietrza. Przeraziła się, że Lotta coś zauważy. W jego oczach zobaczyła przebłysk uśmiechu. - Doskonale - powiedziała. Lotta zamknęła bagażnik. Linde cofnął rękę. Lotta wskoczyła na tylne siedzenie.
Wetknęła głowę między przednie fotele. Ellen i Kalle zwykle tak robili, jeśli nie zapięli pasów. - Lotta Svensson Bartholomeus przedstawiła się. Podała Lindemu rękę i uśmiechnęła się szeroko. Linde chwycił jej dłoń, spojrzał na nią w tylnym lusterku. - Niklas Linde - powiedział. - Wiem, że mój samochód nie wygląda jak radiowóz, ale to mimo wszystko wóz policyjny, więc bardzo cię proszę, zapnij pas. Lotta zachichotała. Annika odwróciła głowę, kątem oka zobaczyła, jak Lotta
sięga po pas. Znów odwróciła głowę. Starała się patrzyć przed siebie, nie zerkać na siedzącego obok Lindego. Nie chcę, żeby się czegoś domyśliła. Nie chcę jej dostarczać pretekstu. Skrzyżowała ręce na piersi. Linde się przebrał, sportową bluzę zastąpił koszulą z krótkimi rękawami z grubo tkanego materiału. Włosy sięgały mu do ramion, sama mu je umyła. Miała wrażenie, że rozpoznaje zapach taniego hotelowego szamponu. - Jak Jocke? - spytał Linde.
- Nie za dobrze. Tęskni za domem. - Areszt w Maladze tak wpływa na ludzi - stwierdził Linde, włączając się do ruchu. - Jest coś, co mnie zastanawia powiedziała Annika. - Zarco Martinez. To chyba nie jest szczególnie częste połączenie. - Nie jest wcale takie rzadkie. Może nie jest to nazwisko tak popularne jak Andersson, ale też nie tak wyjątkowe jak Bartholomeus. Znam kilka osób, które się tak nazywają. Tu, w Marbelli. Na przykład piekielnie zdolnego adwokata. - Mam wrażenie, że gdzieś już
widziałam to połączenie - powiedziała Annika. - Zanim poznałam naszego przemytnika. - Jocke ma brata. Pewnie siedzi, bo nie widzieliśmy go już jakiś czas. Nazywa się Nicke Zarco Martinez. Pracowali razem. Starszy brat, ten, który zaczął handlować narkotykami jeszcze w liceum. Mogłam gdzieś o nim słyszeć? - zastanawiała się. Pokręciła głową. - Nie. To nie o niego chodzi. To brzmiało jakoś inaczej. Wyjrzała przez okno, mijali właśnie
wielką arenę do walk byków. - Poznaję to miejsce. Już tu byłam. - Chciałaś przecież mieć zdjęcia magazynu w La Campana. Annika odwróciła się do Lotty. - Jak myślisz? Da się zrobić zdjęcie w starym magazynie? - Nie ma tam wiele do oglądania wtrącił Linde. - Zwłaszcza że kontener został uznany za materiał dowodowy i zabrany. Lotta się zamyśliła.
- Czy to okolica z własnym klimatem? Linde zerknął na nią w tylnym lusterku. - To na pewno. Lotta z entuzjazmem pokiwała głową. - Więc jedźmy. Annika patrzyła na profil Lindego. - Mój szef chce mieć portret bohaterskiego szwedzkiego policjanta z Costa del Crime. Mogę napisać o tobie czy masz inną propozycję?
Linde jechał ostro wąskimi uliczkami. - Oficjalnie skandynawskim łącznikiem jest Knut Garen. - To wiem. Ale wiem też, że od czasu do czasu szwedzcy policjanci prowadzą tu operacje, chociaż nie stacjonują tu na stałe. Pomyślała o Davidzie Lindholmie i o opowieści Julii o Esteponie. David był tajnym agentem, próbował rozpracować miejscową mafię. Linde zahamował. Zatrąbił na betoniarkę, która nagle stanęła na środku ronda.
- W tej chwili jestem tu sam. - Nad czym pracujesz? Linde wjechał na chodnik, wyminął betoniarkę z prawej strony. - Jestem koordynatorem. Albo obserwatorem, jeśli ktoś woli. Pośredniczę w kontaktach między policją z Malmö a hiszpańską. W dość szczególnej sprawie, która dotyczy obu krajów. No proszę, Linde jest z Malmö. - Co dokładnie robisz? - Śledzę dochodzenie i uczestniczę w
podejmowaniu decyzji. Wchodzimy? Czekamy? Puszczamy towar? Czy może bardziej nam zależy na złapaniu odbiorcy? - Jak przy drugiej partii w okolicach Nowego Roku? Mam na myśli ten transport pomarańczy. Umocowaliście wtedy nadajnik w podwoziu tira. Twarz Lindego wykrzywił grymas. - Porzucili ciężarówkę w okolicach Karlsruhe. Rozpruli boki kontenera, a nadajnik wrzucili do Renu. - Ojej - westchnęła Annika.
- Cholerny pech. I to ja się uparłem, żeby go puścić - przyznał Linde. Przez dobrą minutę uliczki pięły się pod górę. Bramy były coraz bardziej ozdobne, mury coraz wyższe. - Co za bezguście - jęknęła Lotta. - Kto tu chce mieszkać? Ludzie, których stać, żeby za to zapłacić dziesięć milionów euro, pomyślała Annika. - Szwedzcy policjanci często pracują tu jako tajni agenci? - spytała. - Tego bym nie powiedział.
- Jak to wygląda? - Rozumiem, że mówimy o agencie, który działa bardzo aktywnie. Przenika do jakiejś organizacji, najczęściej udając kupca. Szwedzkie prawo zabrania prowokacji, ale w większości krajów jest to dozwolone. Dlatego sytuacja jest nieco dwuznaczna. - Ale mamy takich agentów? - Wszystkie kraje ich mają. - Znałeś Davida Lindholma? Linde rzucił jej szybkie spojrzenie. Był zdziwiony.
- Tego z telewizji? Nie. Czemu pytasz? - Był tutaj kilka lat temu, właśnie jako agent. - David Lindholm? Tutaj? Kiedy? Annika zaczęła się zastanawiać. Julia była wtedy w ciąży z Alexandrem, teraz chłopiec miał cztery i pół roku. - Dobrych pięć lat temu - powiedziała. Przez kilka miesięcy mieszkał z rodziną w Esteponie. Linde pokręcił głową. - Niemożliwe.
- Ależ tak - upierała się Annika. - Jestem pewna. Jego żona fatalnie się tu czuła. Znikał na kilka tygodni, nie wolno mu było mówić o tym, czym się zajmował. Linde zmarszczył czoło. - Dużo wtedy podróżowałem między Szwecją a Hiszpanią, ale zaręczam, że w Esteponie nie mieliśmy nikogo ze Szwecji. Oczywiście mógł tu być, ale na pewno nie robił nic dla szwedzkiej policji. Teraz Annika zmarszczyła czoło. Wyjrzała przez okno, zastanawiała się,
czy to możliwe, żeby coś źle zrozumiała. - Może jego zadanie było tak tajne, że nikt o tym nie wiedział? - spróbowała jeszcze raz. - Ani skandynawski łącznik, ani hiszpańska policja... - Tak się to nie odbywa. Zawsze informujemy o tym, co robimy. - Skręcił w lewo, zaczęli zjeżdżać w dół. Powiedzmy, że jadę w jakiejś sprawie z Malmö do Holandii ciągnął. - Muszę mieć zgodę na poruszanie się po obcym terytorium, zarówno duńskiej, jak i niemieckiej policji. Nawet jeśli zadanie jest tajne, ktoś musi
o tym wiedzieć. Poznajesz to miejsce? - Nagle zmienił temat. Annika rozejrzała się ze zdziwieniem. Tereny przemysłowe, niskie budynki, wąskie uliczki. - Tak! Tu też już byłam! Linde westchnął. - Masz chyba najsłabszy zmysł orientacji w Europie. Tak, byłaś tu, ze mną. Fotografowałaś nawet te drzwi. Pochylił się nad nią, jego ręka dotknęła
jej uda, otworzył schowek. Jego dotyk sprawił, że zastygła. A jeśli Lotta coś zobaczy? Ze schowka wypadł duży pęk kluczy. Linde chwycił go sprawnie i usiadł wygodniej. Annika czuła, jak jego ręka parzy ją przez spódnicę. - Urokliwa okolica - stwierdziła Lotta i otworzyła drzwi. - Chwileczkę - powstrzymał ją Linde. Nie możemy się tu zatrzymać. Wrzucił bieg i ruszył. - Nie mieliśmy wejść do tego budynku? - spytała Lotta, oglądając się za
znikającą w oddali metalową żaluzją w drzwiach. - Powiem szczerze, że lubię swój samochód. Dlatego lepiej, żebyśmy stanęli za rogiem. Zaparkował przecznicę dalej, na przejściu dla pieszych. Wyłączył silnik i odwrócił się do Lotty. - Mam prośbę. Weź jakiś mały, dyskretny aparat. Jesteśmy tu incognito. - Jasne, oczywiście. - No to w porządku - powiedział. Wyjął kluczyk ze stacyjki i wysiadł.
Lotta wzięła z bagażnika aparat z małym fleszem i ruszyli w stronę magazynu. Szli długim podjazdem. Annika i Linde obok siebie, blisko, ale nie dotykali się. Warsztaty i sklepy zdążyły już otworzyć podwoje po sjeście. Zawodzenie pił cięło powietrze, musieli uskoczyć w bok, żeby uciec przed strumieniem gorących iskier ze szlifierki. Nieco dalej dwóch mężczyzn krzyczało coś do siebie. Byli wzburzeni, ale trudno było powiedzieć, czy są źli, czy zadowoleni. - Coś się w związku z tym dzieje? spytała Annika. - Dochodzenie posuwa się do przodu? - Opowiem wam o wszystkim w środku
- powiedział Linde. Zatrzymał się przy drzwiach. Annika przyglądała się fasadzie. Krzywy wyblakły szyld z napisem „Apits Carga”. Blaszana żaluzja, zapewne kiedyś niebieska, zniszczona przez deszcz i wiatr. W porównaniu z sąsiednimi budynkami magazyn był dość wysoki. Ma pewnie z sześć metrów, pomyślała Annika. Linde się rozejrzał, otworzył małą kłódkę i podciągnął żaluzję. Zobaczyli jeszcze jedne drzwi, otworzył je.
- Proszę - powiedział, dając Annice i Lotcie znak, żeby się pospieszyły. Annika weszła w ciemność, tuż za nią Lotta i Linde. Linde szybko zamknął drzwi. Zapadła absolutna ciemność. - Ktoś się boi ciemności? - spytał Linde. - Prawdę mówiąc, tak - przyznała Lotta. Annika nie odpowiedziała. Wdychała zatęchłe powietrze, zapach trocin i gnijących owoców. Sekundę później od strony ściany usłyszała pstryknięcie i cały magazyn
skąpał się w świetle. Odruchowo uniosła rękę do oczu. Zamrugała kilka razy i zobaczyła silne reflektory halogenowe, takie, jakie zwykle widać na stadionach i budowach. Magazyn był większy, niż można się było spodziewać. Ściany pobielono, z wyjątkiem szarego prostokątnego betonowego bloczka w tylnej ścianie. W powietrzu unosił się kurz i pajęczyny. Pod ścianami leżały porozrzucane kawałki desek i sklejki. O krótszą ścianę opierała się wielka piła poprzeczna. W lewym rogu walały się narzędzia, czy raczej resztki narzędzi. W prawym piętrzyła się niemal metrowej
wysokości góra trocin. Linde puścił włącznik światła i podszedł do Anniki. - Nie możesz mnie cytować powiedział. - Nawet anonimowo. Napisz coś w stylu: dochodzenie wskazuje na... Annika sięgnęła po bloczek. - W porządku - powiedziała i zaczęła pisać: „Pewne źródła w hiszpańskiej policji...”. Lotta wyjęła aparat i zadowolona podeszła do leżących po lewej narzędzi.
Linde zrobił kilka kroków po betonowej posadzce, odbiły się echem w pustej hali. Włosy kręciły mu się na karku, dżinsy opinały uda. - Apits działa w branży transportowej powiedział. - Zajmuje się dostarczaniem owoców i warzyw z Ameryki Południowej do Europy. Firma nie jest duża, ale świetnie zorganizowana. Za transport odpowiada Apits Carga. Podejrzewamy, że to właśnie Carga jest właścicielem kontenerów i ponosi koszty transportu morskiego. Apits Depósito odpowiada za magazyny, zapewne wynajmuje również ten, w
którym jesteśmy, a Apits Transporte zajmuje się tirami, które wiozą kontenery na północ. - Co to znaczy apits? - spytała Annika. - Odpowiedź brzmi: nie wiem. Ani w angielskim, ani w hiszpańskim, ani w żadnym innym języku nie ma takiego słowa. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to apios, po hiszpańsku seler, a raczej selery, w liczbie mnogiej. Podejrzewamy, że nazwa sama w sobie nie ma żadnego znaczenia, chociaż seler to przecież warzywo. Zarejestrowano domenę apits.com, ale nikt jej nie używa.
Nie jest to ani imię, ani nazwisko. Zakładamy, że to skrót. - Na przykład: aby przeżyć i transportować spokojnie. - Albo Airport Passenger Intelligent Transport System. Japoński system mający na celu zwiększenie efektywności obsługi pasażerów na lotniskach. Albo Analog Proprietary Telephone System. Apits razem z Dpits tworzą zintegrowany system telefoniczny Panasonica. - Raczej mało wiarygodne - skwitowała Annika.
- Raczej tak - przyznał Linde. - Więc co się za tym kryje? - Anna Petter Ines Tore Sigurd. Czemu nie? - Fantastyczne miejsce - przerwała im Lotta. - Dobre światło, bardzo nastrojowe. Tu niemal się czuje ciężką pracę ludzi przy maszynach. Wszystko w porządku, pomyślała Annika. Rozmawiamy normalnie, nikt się nie domyśli, że pół nocy się kochaliśmy. Linde wyminął ją i ruszył w stronę szarego prostokąta w ścianie.
- Kiedyś były tu drzwi, ale zostały zamurowane. Chcą mieć pełną kontrolę. - Kto chce? Kto jest właścicielem Apits? Linde westchnął ciężko. - Gibraltar - powiedział. - Co właściwie wiecie? Linde rozłożył ręce. Annika wiedziała, że jego dłonie są twarde i silne. Spuściła wzrok, patrzyła w notes. - Wiemy, że magazyn został wynajęty na dwa lata przez Apits Depósito. Doszliśmy do tego po rewizji u
właściciela, firmy z San Pedro. - Rozumiem, że nie chodzi tu o pomarańcze ani o melony. - W jakiejś mierze tak. Firma zajmuje się także frachtem owoców, ale to tylko przykrywka dla jej prawdziwej działalności. - Czyli dla przemytu kokainy z Ameryki Południowej. - Z Kolumbii - uzupełnił Linde. Annika szła wzdłuż ściany, zerkała w górę. Czuła, że na nią patrzy. - Właściciel też jest podejrzany?
- Został wykluczony z dochodzenia. Linde stanął na środku. - Tutaj stał kontener - powiedział. Dwudziestego dziewiątego grudnia ubiegłego roku został zgłoszony na cle w Algeciras jako własność Apits Carga. Twój kumpel Jocke miał go przewieźć przez Europę niewielką ciężarówką, wynajętą na podstawie rocznej umowy leasingowej przez Apits Transporte. To wszystko, co wiemy. Annika podeszła do niego, nie cofnął się. - Jak wam się udało ich złapać?
Ogolił się. Ładnie pachniał. - Mieliśmy podsłuch. Czasem ze sobą rozmawiali. Jocke był jak pająk tkający sieć. Początkowo go nie docenialiśmy. Prawdopodobnie był ogniwem łączącym dystrybutora z pozostałymi zatrzymanymi. - Mnie powiedział, że nigdy nie rozmawiał przez komórkę o niczym, co by mogło mieć jakieś znaczenie. - Zgadza się - uśmiechnął się Linde. - Po hiszpańsku - dodał. - Jeden z tych facetów mieszka w Rinkeby.
Rozmawiali po szwedzku. Jockemu nie przyszło do głowy, że ktoś rozumie, o czym mówią. - Można jakoś zmniejszyć natężenie światła? - spytała Lotta. Stanęła obok wielkiej piły. - Zmniejszyć natężenie? - Linde odwrócił się do niej. Leżała na podłodze z aparatem przy nosie i robiła zdjęcie zepsutych nożyc do cięcia blachy. - Żeby nie było takie ostre. - Raczej nie.
Odwrócił się do Anniki, szybko przeciągnął palcem po jej dekolcie. Annika otworzyła szeroko oczy. Jej twarz wykrzywił grymas, jakby mu chciała dać do zrozumienia, że ma przestać. Nie chciała, żeby rozeszły się plotki, że uprawia seks z informatorami, szczególnie po zdjęciu z Haleniusem. - Więc dystrybutorem jest Apits i spółki córki - powiedziała. Zerknęła Lindemu przez ramię, żeby się upewnić, czy Lotta nic nie widziała. Ale Lotta była bez reszty pochłonięta fotografowaniem nożyc do blachy.
- Zgadza się. - A ci zatrzymani to kto? Drobni gangsterzy? - Tak jest. - A towar dostarczają... - Kolumbijczycy. Annika znów spojrzała na Lottę. Przypomniała sobie to, co opowiadała Carita o swoim zamordowanym teściu. Kolumbijczycy unicestwiają całe rodziny. Nie może zostać nikt, kto mógłby dziedziczyć.
- Na Costa del Sol działa mafia kolumbijska? - Mają tu przedstawicieli, którzy pilnują, żeby dostawy przebiegały sprawnie. - Mogę przesunąć piłę? - dobiegł ich z rogu głos Lotty. - Wolałbym nie - odpowiedział Linde. Miała ochotę go dotknąć. Położyć dłoń na jego brzuchu, przesunąć ją w dół. - Dużo zarekwirowaliście? - spytała. - Co to znaczy dużo? Zerknęła w notatki.
- Tyle, żeby to uczcić szampanem? - Siedemset kilogramów, ale hiszpańska policja rekwiruje tonę dziennie. Nie trafimy do podręczników historii. Lotta wstała, otrzepała sukienkę z trocin. Annika zrobiła krok do tyłu. - Apits nie jest rekinem na rynku, ale rzeczywiście działa tu od dawna. Wiemy o umowach dotyczących wynajmu samochodów z połowy lat sześćdziesiątych. To mały, ale dobrze zorganizowany dystrybutor narkotyków. Jeśli nam się uda go zniszczyć, to będzie bardzo dobrze, przynajmniej z naszego punktu widzenia.
- Dlaczego? - Dostarczają towar głównie do Holandii, Niemiec i Szwecji. - To ich pierwsza wpadka? - Na pewno się zdarzało, że przechwytywano jakąś partię towaru, ale nigdy na taką skalę. - Co to dla nich oznacza? Zamkną sklepik? - Nie wiemy, jakie mają układy, więc trudno cokolwiek powiedzieć. - Będą mieli problemy z Kolumbijczykami?
- Będą musieli im zrekompensować straty, zwykle jest to pół na pół. Co dziesiąta dostawa przepada. Takie rzeczy bierze się pod uwagę. Dla nich to tyle co nic. Dla Apits oznacza to pewnie być albo nie być. Linde zrobił krok w przód, stanął tuż obok niej, zbliżył usta do jej ucha. - Nie mogę spędzić z tobą dzisiejszego wieczoru. Zastygła. Ręka, w której trzymała ołówek, opadła, na kartce została kreska. - Dlaczego?
- Mam inne sprawy. Minął ją, idąc do wyjścia, beztroski, nieporuszony. Stała bez ruchu. Ma inną, pomyślała. Kobieta, którą słyszałam w tle, kiedy do niego zadzwoniłam. Hasta luego - i pocałunek. Może Carmen z restauracji w górskim miasteczku albo jedna z tych histerycznie śmiejących się dziewczyn, które słyszałam, kiedy zadzwonił z Sinatra Bar, wtedy, pierwszego wieczoru... - Potrzebujesz jeszcze czegoś? - spytał.
Kim ona jest? - zastanawiała się Annika, zerkając w bloczek. - Jocke Martinez - powiedziała głośno. Jak się komunikował z innymi? Linde uchylił drzwi, wyjrzał na ulicę, zamknął drzwi. - To jedno z tych pytań, na które nie umiemy odpowiedzieć. Nie wiemy, jak się komunikował ze zleceniodawcami. Nie wiemy też, jak Apits porozumiewa się z Kolumbijczykami. - Jeśli nie telefonicznie, to jak? Mejlem? Spotykali się w barach, zamieszczali w
prasie zaszyfrowane ogłoszenia? - Obserwowaliśmy go. Nie spotykał się z nikim, kto byłby bezpośrednio zaangażowany w sprzedaż. Nie znaleźliśmy nic na piśmie. Na jego twardym dysku też nic nie było. Ale oczywiście mógł korzystać z kafejek internetowych i jako fińska napalona gospodyni domowa odbierać wiadomości na jakimś nieznanym nam portalu społecznościowym. - Bywał w kafejkach internetowych? - To niezwykle spokojne miejsce powiedziała Lotta. Stanęła obok Lindego i uśmiechnęła się.
- Nigdy - odpowiedział Linde. - A poza tym znalazłem wam imprezowiczkę. Chętnie o wszystkim opowie, żeby przestrzec innych. - Świetnie - powiedziała Annika z wymuszonym uśmiechem. - Bardzo ci dziękuję. - Chodźcie, odwiozę was do hotelu. Lotta szybko usiadła obok kierowcy. Z entuzjazmem zaczęła opowiadać o tym, jak wielkie wrażenie zrobił na niej pusty magazyn, ostre cienie, zniszczone narzędzia. Annika siedziała na tylnym siedzeniu i próbowała dojść do ładu ze swoimi
uczuciami. Inne sprawy. Jasne. A czego się spodziewała? Że się wprowadzi do jej trzypokojowego mieszkania przy Agnegatan? Wyjrzała przez okno. Bramy, mury, dachy domów. Nie, pomyślała. Nie że się wprowadzi, ale że będzie ze mną spędzał noce, dopóki tu jestem.
I nagle ta straszna myśl, najstraszniejsza ze wszystkich: Uznał, że jestem fatalna w łóżku. Zamknęła oczy. Próbowała się opanować, pocieszyć. Mnie było dobrze, i to jest najważniejsze. A on niech sobie myśli, co chce. Niczego nie żałuję. Zdusiła szloch. - A ty co o tym sądzisz? Ich spojrzenia spotkały się lusterku. - O czym? - spytała.
- Też uważasz, że sztuka jest prawdziwsza niż dziennikarstwo? Znów wyjrzała przez okno. - Na takie pytanie nie da się odpowiedzieć. Jak to: sztuka jest prawdziwsza? To tak jakby spytać: czym się różni ryba? I odpowiedzieć: On nawet nie potrafi pedałować. Linde roześmiał się głośno. - Chciałam powiedzieć, że sztuka dostarcza ludziom prawdziwych przeżyć, podczas gdy prasa jedynie referuje doświadczenia innych -
powiedziała Lotta. - Bzdura - powiedziała natychmiast Annika. - Chcesz powiedzieć, że czytając gazetę albo oglądając reportaż w telewizji, nigdy nic nie przeżywasz? Kiedy podczas włamania ginie dziecko? Albo kiedy nastolatka znika bez śladu. Albo gdy upada dyktatura i ludzie nareszcie mogą się cieszyć demokracją? - Nie to miałam na myśli - powiedziała Lotta. Poczuła się zraniona. - A co? Że bardziej poruszające jest twoje zdjęcie nożyc do cięcia blachy niż artykuł o śmierci dwojga małych dzieci, które umarły w wyniku zatrucia fentanylem na podłodze przed sypialnią
mamy? Zapadła cisza. Annika słyszała tylko swój urywany oddech. Boże, pomyślała. Znów to robię. Kłócę się o jakieś kretynizmy, zamiast rozmawiać o prawdziwym problemie. Muszę mieć coś nie tak z głową. - Przepraszam - powiedziała głośno. Okropnie boli mnie głowa. - W Hiszpanii mają mnóstwo najróżniejszych tabletek. Chcesz, żebym się zatrzymał przed jakąś farmacia?
- W hotelu mam panodil - wymamrotała Annika. Lotta siedziała, zamykała i otwierała oczy, walczyła ze łzami. Linde wyglądał na zdenerwowanego. Po lewej zostawili arenę do korridy, w dole widać było autostradę. Na szczęście zaraz będę na miejscu. Milczeli. W końcu znaleźli się przed hotelem Pyr. - Zadzwoń, zanim wyjedziesz - rzucił Linde z uśmiechem przez otwarte okno. Trzasnęła tylnymi drzwiami, zmusiła się
do uśmiechu. Lotta poszła prosto do pokoju, nie patrzyła na nią. Jak chcesz, pomyślała Annika. Wyszła na ulicę. Ruszyła w stronę dużego domu towarowego, skręciła w prawo, w stronę portu. Weszła do McDonalda. Miała dosyć głodowania w hotelu. Zamówiła ćwierćfunciaka z serem, surówkę z marchwi i wodę mineralną i usiadła przy stoliku przy oknie. Było dosyć spokojnie i cicho. Przy kasach śmiali się młodzi Hiszpanie. Dwie elegancko ubrane Hiszpanki zwierzały się sobie nad mufinkami. Przy jednym ze stolików siedział mężczyzna
w garniturze, w białej koszuli i krawacie, obok niego siedział na wózku dziesięcioletni chłopiec z dziecięcym porażeniem mózgowym. Ręce, dłonie, nogi i stopy miał powykręcane. Wykonywał niekontrolowane, spastyczne ruchy. Bardzo się starała na niego nie patrzeć. Nie było to łatwe, bo siedział tuż przed nią. Dziobała marchewkę i popijała wodą mineralną. Ojciec rozmawiał z synem cichym, łagodnym głosem, po hiszpańsku. Karmił go: podawał mu frytki i napój przez słomkę. Chłopiec powiedział coś, co ojciec najwyraźniej zrozumiał.
Roześmiał się z aprobatą. - Sí, sí, claro - powiedział, podając mu kolejną frytkę. Otworzyły się drzwi i weszła elegancka kobieta z mniej więcej pięcioletnią dziewczynką. Chwilę się rozglądała, zobaczyła mężczyznę z chłopcem na wózku i rozpromieniła się. Zaczęła się przeciskać między stolikami. Jedną ręką trzymała dłoń dziewczynki, w drugiej miała torby: D&G i Versace. Podeszła do stolika, pocałowała mężczyznę w usta, chłopczyka na wózku w policzek. Coś powiedziała, wszyscy czworo się roześmiali. Chłopiec na wózku też. Annika, niewiele myśląc, wstała od
stolika i ruszyła do drzwi. Uderzyła się o stolik. Wiedziała, że będzie miała siniaka, chociaż nawet nie poczuła bólu. Poczuła ukłucie w sercu. Na świecie jest tyle miłości, tylko nie każdy potrafił się nią cieszyć. A co ona sama robi? Toczy jakieś żałosne wojny o wszystko i przeciwko wszystkim, myśli tylko o tym, żeby wygrać, postawić na swoim, brylować, zyskać uznanie. W jej stronę szły angielskie nastolatki z torbami z Zary i ze spalonymi słońcem nosami. Otarła łzy wierzchem dłoni i szybkim krokiem, ze spuszczoną głową, ruszyła w stronę El Corte Ingles.
Zatrzymała się przed galerią handlową i spojrzała na hotel. Nie chciała siedzieć sama w pokoju i czekać, aż ktoś zadzwoni. Mam inne sprawy. Odwróciła wzrok. Przypomniała sobie, że tuż za rogiem jest biuro Rickarda Marména. Może jeszcze pracuje? Skręciła w prawo, minęła angielską księgarnię, zobaczyła, że w biurze pali się światło. Chwyciła za klamkę, drzwi były zamknięte. Stanęła przed wystawą,
zasłoniła oczy, żeby nie oglądać swojego odbicia. W biurze nikogo nie było, ale niebieskawe światło na ścianie za biurkiem zdradzało, że komputer jest włączony. Zapukała w szybę. W drzwiach, w głębi, pokazała się głowa Rickarda Marména. Wyglądał, jakby coś mówił, ale nic nie zrozumiała. Zniknął, ale po chwili wrócił - z kluczem. - Annika Bengtzon, moja ulubiona przedstawicielka szwedzkiej prasy -
powiedział, przytrzymując drzwi. Zapraszam! Annika się roześmiała i pocałowała go w powietrzu w oba policzki. - Co dzisiaj mogę dla ciebie zrobić? spytał. - Nie masz jakiegoś życia na sprzedaż? spytała i weszła do środka. - Ależ kochanie, to jedyny towar, jaki mam na składzie. Marzenia i nowe życia to nasza specjalność. Miałaś coś konkretnego na myśli?
Podłogi z marmuru, dzikie wino na tarasie? Cztery łazienki z widokiem na morze? Annika się roześmiała, śmiech przywrócił jej chęć do życia. Opadła na jedno z krzeseł stojących przed biurkiem. Przy nodze biurka fruwały koty kurzu. Okno było brudne, poplamione. Rickard Marmén zamknął drzwi i usiadł obok niej, na drugim krześle. - Dlaczego jesteś niezadowolona z obecnego? Annika spuściła wzrok, postanowiła zignorować pytanie.
- Przyjechałam tu, żeby napisać serię artykułów o handlu narkotykami i praniu brudnych pieniędzy, więc właściwie nie powinnam narzekać. Tytuł będzie brzmiał „Wybrzeże kokainowe”. - Zapowiada się ciekawie - powiedział Marmén. - Napijesz się wina? Annika pokręciła głową. Ale Marmén wstał i przyniósł butelkę czerwonego wina i dwa kieliszki. - Dotrzymaj mi towarzystwa - poprosił. - Jak wygląda sytuacja? Nalał rioi do kieliszków.
- Przede mną jeszcze sporo pracy powiedziała Annika. - Niestety, nie mogę ci pomóc. Narkotyki to jedna z niewielu rzeczy, którymi nigdy nie handlowałem. Nie mam żadnych kontaktów w tej branży. Zdrowie! Wypił wino z zamkniętymi oczami. Annika ledwie umoczyła usta. Poczuła smak kwaśnego alkoholu. Odstawiła kieliszek. - Interesy idą trochę lepiej? - spytała. - Do tej pory stały w miejscu, teraz zaczynają się zwijać.
Nawet kupując pod zastaw hipoteczny, trzeba wyłożyć pięćdziesiąt procent sumy. W gotówce. Takie pieniądze mają tylko potentaci narkotykowi. Jest ich co prawda wielu, ale całego rynku nie wypełnią. Ceny spadają, więc ludzie niechętnie sprzedają. Zastanawiam się, czy nie otworzyć agencji wynajmu mieszkań. Zamiast sprzedawać domy czy mieszkania, wiele osób decyduje się je wynajmować. W oczekiwaniu na lepsze czasy... Annika mu przerwała: - Baronowie narkotykowi płacą
gotówką? - spytała. - Forsy im nie brakuje. Piszesz o praniu brudnych pieniędzy? Inwestowanie w duże drogie wille to jeden ze sposobów na to, żeby pieniądze zmieniły kolor. Z czarnego na biały. Annika spojrzała na niego. Właściwie nie powinna się dziwić. - Wiesz, jak to się odbywa? Rickard Marmén uśmiechnął się smutno. - Niestety nigdy nie dostąpiłem tego zaszczytu. Nikt nigdy nie chciał, żebym mu cokolwiek wyprał - powiedział. Ale jak działa pralka, wiem. To żadna
tajemnica. - Opowiesz mi? - A co chcesz wiedzieć? Annika wyjęła z torby bloczek i ołówek. Marmén kolejny raz napełnił swój kieliszek. - A więc kupują nieruchomości - zaczęła Annika. Marmén przytaknął. - Prawo ciągle się zaostrza. Nie możesz już przyjść do banku z workiem dolarów.
Zanim zdążysz założyć konto, zjawi się policja. Banki i instytucje finansowe mają obowiązek zgłaszać wszystkie podejrzane transakcje. Trzeba wyjaśnić, skąd pieniądze pochodzą. - Dlatego kupuje się domy? - Albo działki, na których się je stawia. I płaci się gotówką. Kierownik budowy bez problemu zanosi banknoty do swojego banku. Skoro buduje, to przecież zarabia. Poza tym ma faktury na cement, rury, dachówki. Kiedy dom jest gotowy, właściciel sprzedaje go za ileś tam milionów. Potem może wykazać, że zarobił na sprzedaży, wszystko zgodnie z prawem. System
wchłonął pieniądze. - Sporo takich domów trzeba zbudować - zauważyła Annika. - Można też zamówić kilka luksusowych jachtów - dodał Marmén. - Dlatego Gibraltar jest taki praktyczny. Annika odłożyła bloczek i ołówek. - Czytałam kiedyś o operacji Vitval. O wielkiej obławie, podczas której zatrzymano wielu przestępców i zarekwirowano ponad dwieście pięćdziesiąt domów. Wielu z nich korzystało z pomocy adwokatów z Gibraltaru.
Marmén przytaknął z entuzjazmem i opróżnił drugi kieliszek. - Wszystko się zgadza. Annika zaczęła rysować w bloczku. - Jak to się odbywa? Ktoś, kto chce wyprać pieniądze, zakłada spółkę w Gibraltarze... - zaczęła, rysując coś na kartce. - I co dalej? - Zwykle zakłada kilka spółek uzupełnił Marmén cierpliwie. Wziął od niej bloczek i położył go sobie na kolanach. Do kółka dodał kolejne. Baronowie narkotykowi wpompowują
forsę w jedną z nich, a potem zaczynają przesyłać sobie faktury. Opłaty za czynsze, za doradztwo, import i eksport towarów, cokolwiek. - Tyle że to wszystko to jedno wielkie oszustwo, tak? Faktury są fałszywe. Marmén znów dolał sobie wina. Annika wskazała na kółka. - W ślad za fakturami zaczynają iść pieniądze, prawda? - Abrakadabra i czarne pieniądze robią się białe, legalne.
Uznają je adwokaci, banki i biegli rewidenci. Poza tym w Gibraltarze nie płaci się podatków, co jest bardzo praktyczne! - I nikt nie sprawdza, czy wszystko się zgadza? - Ależ tak. Adwokaci, banki i biegli rewidenci. - Adwokaci i biegli z Gibraltaru? - Oczywiście. Annika zaczynała rozumieć, dlaczego Patrikowi tak zależało na wywiadzie z kimś z tych kręgów. - Znasz może jakiegoś szwedzkiego
adwokata, z którym mogłabym przeprowadzić wywiad? Z Gibraltaru. Marmén trzymał wino w ustach, zastanawiał się. Po chwili głośno przełknął. - Szwedzkiego nie znam, ale znam duńskiego. - Pierze forsę? Marmén się roześmiał. - Jak już powiedziałem, niestety nie dla mnie. Chcesz, żebym do niego zadzwonił? - Jeśli możesz.
Annika poszła do łazienki. Marmén, trochę się zataczając, obszedł biurko, złapał słuchawkę i wybrał numer zaczynający się od trzysta pięćdziesiąt. Papier toaletowy się skończył, umywalka była brudna, Marmén najwyraźniej oszczędzał na sprzątaniu. Stała i przyglądała się swojej twarzy w lustrze. Z głębi biura dochodził jego głos: raz mówił cicho, raz głośniej. Zauważyła, że widać, że płakała. Miała czerwone oczy, tusz do rzęs się posklejał. Nagle poczuła się niewiarygodnie
zmęczona. Z poczucia obowiązku odkręciła kran, po chwili go zakręciła i wyszła. - Stig Seidenfaden przyjmie cię jutro rano w swojej kancelarii zakomunikował jej Marmén. - Masz ochotę pożeglować do portu i coś zjeść? Uśmiechnęła się, bała się, że za chwilę się przewróci. - Dzięki, ale już jadłam - powiedziała. Poza tym muszę jeszcze napisać artykuł. Marmén cmoknął. Nie był zadowolony. - Tylko praca, żadnych przyjemności. Straszna nuda - oświadczył.
- Bez przesady - zaprotestowała Annika. - Bardzo ciekawie opowiadasz. - Myślałem przede wszystkim o tobie powiedział Marmén poważnie i zamknął komputer. Ruszyli razem do drzwi. Marmén opuścił metalową żaluzję, zamknął ją na kłódkę. - Daj znać, jeśli będziesz potrzebowała pomocy - powiedział. Pomachał jej na pożegnanie i zniknął w uliczce prowadzącej do portu. Hol był pusty. Nawet kobieta z recepcji
gdzieś zniknęła. Annika szybko przeszła przez foyer, nie spotykała nikogo. Lotty też nigdzie nie było. Z ulgą usiadła na łóżku i zaczęła się wpatrywać w marmurową posadzkę. Więc tak to wygląda, pomyślała. Jeśli unikam konfrontacji, jeśli nie muszę się tłumaczyć, jest w porządku. Wtedy wygrywam. Jeśli rozmawiam o pracy, też jest dobrze. Jeśli ludzie odpowiadają na moje pytania i robią to, o co ich proszę, przestaję się bać.
Wyprostowała się. To chore, pomyślała. Może rzeczywiście tak jest? Może naprawdę mam coś nie tak z głową? Pomyślała, że może jednak powinna się wybrać do psychiatry. Anne Snapphane wiele razy usiłowała ją wysłać. Może powinna zacząć zachowywać się inaczej. Próbować okazywać więcej zrozumienia, nawet tym, którzy jej nie słuchają. Czy to takie trudne? Wstała i zaczęła nerwowo krążyć po pokoju. Ludzie potrafią się odnaleźć w gorszych sytuacjach. Potrafią docenić miłość.
Widziała to wszędzie. I w wilgotnych więziennych celach, do których trafiają mężczyźni, którzy stanęli w obronie swoich najbliższych, i w pustych barach, w których ludzie pocieszają się nawzajem, próbują trwać przy życiu i miłości. Znów usiadła na łóżku, położyła sobie torbę na kolanach. Wyciągnęła komórkę, trzymała ją chwilę w ręku. Musiała zawiadomić Lottę, że jutro rano jadą do Gibraltaru. Zastanawiała się, czy zadzwonić, czy wysłać SMS. W końcu zdecydowała się na SMS. Potem zaczęła sprawdzać nieodebrane połączenia. Pierwsze od
Thomasa. Spojrzała na zegarek. Kwadrans po ósmej. Przełknęła głośno ślinę, wcisnęła oddzwoń. Słyszała kolejne sygnały: drugi, trzeci, czwarty... - Słucham, Thomas... Odchrząknęła. - Cześć, to ja. - Cześć. Witaj! Jak leci? Cześć. Witaj, jakby był zdziwiony, że ją słyszy.
- Dzwoniłeś do mnie - powiedziała. Dzisiaj rano. Pewnie przed południem. - Owszem. Możesz chwilę zaczekać? Najwyraźniej odszedł na chwilę, słyszała, jak zwraca się do kogoś po angielsku. - W porządku. Już jestem. - Gdzie się zatrzymałeś? - W hotelu Parador. To hotel golfowy, nad samym morzem, na linii pasa startowego. Jeśli usłyszysz coś, co będzie brzmieć jak trzecia wojna światowa, to będzie to
Easy Jet z Londynu z kolejnym transportem angielskich turystów do Torremolinos... Resztę zagłuszył potworny hałas lądującego samolotu. - To właśnie to - powiedział Thomas. Roześmiała się. Pomyślała, że pewnie wypił trochę wina, zwykle nie brzmiał tak pogodnie. - Miałeś do mnie jakąś sprawę? spytała, jakby chciała przerzucić ciężar na niego. - Tak. Dzwonili do mnie rano z firmy ubezpieczeniowej.
Pamiętasz Zachrissona? Od likwidacji szkód. Annika zamknęła oczy i przypomniała sobie jego szeroki, nieszczery uśmiech. Biuro o szklanych ścianach unoszące się wysoko w chmurach, meble z chromowanych rurek. - Jak mogłabym o nim zapomnieć powiedziała. - Zadzwonił, żeby mi powiedzieć, że wypłacą nam odszkodowanie. Wiesz, co się stało? Roześmiała się z ulgą. Więc to prawda. - Złapali winnego - powiedziała. - Czy
raczej winną, bo to kobieta. Siedzi w więzieniu, w Stanach. Nie zostanie wydana Szwecji, więc nie będzie procesu, ale wszystkie podejrzenia wobec nas zostały wycofane. Specjalnie powiedziała wobec n a s, nie wobec m n i e, a on nie zaprotestował. - To wspaniale - powiedział tylko. Annika przełknęła ślinę. - Może to uczcimy? - zaproponowała. - Uczcimy? - Co robisz jutro wieczorem? - Rokowania kończą się koło czwartej.
Potem mamy iść coś zjeść. Annika zagryzła wargę tak mocno, że poczuła smak krwi. - Okej, rozumiem - powiedziała nagle zawstydzona. - Oczywiście, masz kolację... Na kilka sekund zapadła cisza. Annika zakryła oczy dłonią. - Chociaż to tylko skandynawska delegacja. Norwegowie jak zwykle od razu wyjeżdżają. Biorą z Unii to, co dobre, ale kiedy przychodzi do płacenia rachunków, ich już nie ma... Zamilkł.
- Udzielisz mi wywiadu. Na temat przebiegu rokowań - zaproponowała. - Trudno to podsumowywać, zanim... - Zawsze możesz powiedzieć, że dyskusja była bardzo pożyteczna, że prace trwają i że wszystko przebiega zgodnie z planem. Zastanawiał się chwilę, w końcu podjął decyzję. - Poradzą sobie beze mnie. Gdzie się spotkamy? Poczuła radosne podniecenie w żołądku, powstrzymała okrzyk radości. - Mieszkam w Puerto Banús powiedziała, próbowała się opanować.
- Byłeś tu kiedyś? - Z rodzicami, jak miałem czternaście lat. Gdzie się zatrzymałaś? Podała mu nazwę hotelu i opisała, jak dojechać. Podkreśliła, że musi pojechać pierwszą autostradą, nie drugą, bo wtedy wyląduje w Esteponie, a przecież nie tam ma jechać. Uzgodnili, że spotkają się o ósmej w holu. Rozłączyli się. Annika pomyślała, że powinna usiąść do pisania, ale była tak zmęczona, że zdjęła tylko spódnicę i bluzkę, wsunęła się pod prześcieradło i z zamętem w głowie usnęła. Na
autostradzie właśnie zapalono latarnie. Piątek, 29 kwietnia W ZACHODNIEJ HISZPANII RANEK zaczynał się później niż w innych miejscach Europy. Bynajmniej nie z powodu nieprzychylności słońca czy bogów pogody. Była to decyzja hiszpańskich władz. Postanowiono, że cała kontynentalna Hiszpania będzie należeć do tej samej strefy czasowej co reszta Europy: przyjęto czas GMT plus godzina. Z praktycznego punktu widzenia było to błędem. O wpół do ósmej Annika stała na plaży w szortach, bluzie od dresu i butach do joggingu i patrzyła, jak nad
Puerto Banús wstaje słońce. To samo słońce świeciło na drugim brzegu morza, oświetlając czerwone góry Maroka. Tyle że tam było dopiero wpół do szóstej. Patrzyła chwilę na morze. Zastanawiała się, czym jest czas i co ludzie z nim robią. Ostatni dzień na Wybrzeżu Słońca. Jutro rano leci do domu. Nie zdążyła jeszcze spisać żadnego z wywiadów. Tylko fragmenty, luźne notatki spisane w bloczku i nagrania w komórce. Uporządkowanie tego zajmie jej kilka dni.
Żaden z artykułów nie zapowiadał się szczególnie interesująco. Przyjeżdżając, miała nadzieję, że dowie się czegoś o Söderströmach, ale nie zdążyła. Musiał być jakiś motyw, pomyślała. To była egzekucja, cholernie brutalna egzekucja. Morderca chciał coś przez to powiedzieć. Nie wiadomo, która z ofiar była celem. Sebastian Söderström był czarującym człowiekiem, ale innych zalet raczej nie miał. Veronica Söderström była znaną adwokatką. Jeśli ktoś nie pyta, niech nie
oczekuje odpowiedzi. Suzette rozpłynęła się w powietrzu trzydziestego grudnia. Najgorsze jest to, że może wcale nie umarła. Odsunęła od siebie ponure myśli. W nocy mocno wiało. Wiatr zmienił kierunek, ochłodziło się, poczuła, że marznie w krótkich szortach. W Gibraltarze pewnie zobaczy przedsionek piekła. Pomyślała, że potrzebuje zdjęć. Przede wszystkim zależało jej na dobrym zdjęciu szwedzkiej imprezowiczki. Opowie im o beztroskim życiu na Wybrzeżu Słońca. Może się okazać, że
będzie jedynym człowiekiem na zdjęciach ilustrujących serię. Chyba że adwokat zgodzi się pozować. Wiedziała, że jej seria na pewno nie będzie kandydatem do dorocznej nagrody dziennikarskiej. Ale jej artykuły nigdy nie miały szans w tej kategorii. Nie ta tematyka, nie to medium. Nominacje dostawały reportaże telewizyjne: drżący obraz kręcony z ręki, wielka polityka. Albo pretensjonalne artykuliki z porannych gazet o tym, jak cięcia w gminie godzą w interesy dzieci i ludzi
starych. Najłatwiejsza jest oczywiście wojna. Wystarczy sfotografować faceta z białą flagą na murze jakiegoś domu w Iraku i można dostać nagrodę za zdjęcie roku. Podniosła głowę, przez chwilę patrzyła na krwistoczerwone słońce. Odwróciła się i ruszyła w stronę hotelu. Jeśli będzie miała szczęście, zdąży zjeść śniadanie, zanim Lotta zejdzie na dół. Spotkały się przy windach. Kiedy Annika wsiadała, Lotta wysiadała z sąsiedniej. - Wielka Brytania nie należy do strefy Schengen - powiedziała Annika. - Nie
zapomnij wziąć paszportu. Ruszamy za pół godziny. Drzwi się zamknęły, winda uniosła ją do góry, na trzecie piętro. Wzięła szybki prysznic, przebrała się, zgarnęła rzeczy i zaczęła się zastanawiać, jak przekonać Lottę, żeby się zadowoliła małym aparatem. Niewiarygodne, żebym zajmując się czymś tak trudnym, tyle energii musiała tracić na przekonywanie fotografki, żeby robiła to, co do niej należy. Wiedziała, że Patrik oczekuje wywiadu z umoczonym po uszy adwokatem,
najlepiej oczywiście ze Szwedem, ze zdjęciem i wszystkimi danymi. Najlepiej, żeby opowiedział szczerze o miliardach, które wyprał dla mafii. Miała poważne wątpliwości, czy znajomy Rickarda Marména zechce jej o czymś takim opowiedzieć. Wywiad zapowiadał się ciekawie. Miło, że zgodził się pan ze mną spotkać. Proszę mi powiedzieć, czy siedzi pan w kieszeni u mafii. Nie? A pańscy koledzy? Postanowiła, że po prostu poprosi, żeby
jej wyjaśnił, jak funkcjonuje system spółek w Gibraltarze, a potem uzupełni to tym, czego się dowiedziała o praniu brudnych pieniędzy od Marména. Będzie musiała połączyć to wszystko tak, żeby czytelnik miał wrażenie, że to wypowiedzi jednego człowieka, ale żeby adwokat nie mógł oskarżyć redakcji o pomówienie. To kwestia czysto techniczna - słyszała w głowie głos Schymana. Wyszła z pokoju, zamknęła drzwi i ruszyła do wind. Lotta wzięła jeszcze więcej sprzętu: plecak z aparatami i obiektywami, dużą lampę błyskową, statyw do aparatu,
statyw do lampy błyskowej, a do tego mały parawan, który miał jej zapewnić lepsze oświetlenie. I jeszcze torbę. Annika nie miała pojęcia, co może w niej mieć. - Jesteś pewna, że musisz to wszystko ze sobą targać? - spytała. Lotta nie odpowiedziała. Z zawziętą miną zaniosła wszystko do samochodu: najpierw plecak, potem oba statywy, na koniec parawan i torbę. - Potrzebuję tylko kilku zwykłych zdjęć. - Annika nie dawała za wygraną. Dokładnie czterech: jedno samego Gibraltaru, ogólne ujęcie, jedno głównej
ulicy, Main Street, no i adwokata i dziewczyny z Estepony. Lotta wsiadła do samochodu, włączyła silnik. Annika usadowiła się obok z torbą na kolanach. Natychmiast wyjęła stos kartek i wydruków i zaczęła je przeglądać, od czasu do czasu coś notowała. Wiedziała, że za chwilę zrobi jej się niedobrze. Pomyślała, że lepsze to niż słuchanie wywodów Lotty. Lotta skręciła na N340, a potem jeszcze raz, na płatną autostradę. Odezwała się dopiero w połowie drogi do Estepony. - Twój wczorajszy wybuch był absolutnie nie do przyjęcia powiedziała, patrząc przed siebie.
- Nie teraz, proszę. - Annika westchnęła, nie podniosła wzroku znad stosu papierów. Nie na autostradzie. Lotta trzymała kierownicę tak mocno, że zbielały jej knykcie. Jechały krócej, niż Annika się spodziewała. Po niecałej półgodzinie znalazły się w La Línea, przygranicznym hiszpańskim miasteczku, które niemal zrosło się z Gibraltarem. Jechały czteropasmową drogą wzdłuż wybrzeża, gdy nagle zobaczyły potężną skałę Gibraltaru.
Annika pomyślała, że według Wikipedii wznosi się czterysta trzydzieści metrów ponad poziom morza. - Spróbuj gdzieś zaparkować powiedziała. - Przejeżdżanie samochodem przez cło jest podobno strasznie kłopotliwe. Nie mówiąc już o tym, że nie jestem wcale pewna, czy nas wpuszczą. Bo to samochód z wypożyczalni. Lotta się żachnęła. - Zależy mi na dobrych zdjęciach, więc potrzebuję sprzętu. Nie będę tego wszystkiego targać. Musimy wjechać samochodem.
- Do zdjęć, jakich potrzebujemy, taki sprzęt nie jest konieczny - rzuciła Annika. Lotta zahamowała. Stojące przed nimi samochody tworzyły długą kolejkę. Początku nie były w stanie dojrzeć. Annika westchnęła. Czekały minutę. Dwie. Pięć. Annika otworzyła drzwi i wysiadła. - Pójdę sprawdzić, co tam się dzieje. Powietrze było zdecydowanie chłodniejsze niż w Marbelli. Na prawo od wielkiej skały rozciągał
się Atlantyk, na lewo Morze Śródziemne. Pomyślała, że dobrze zrobiła, że włożyła dżinsy i bluzę. Mijała kolejne samochody. Przeszła dobre sto metrów i wreszcie zobaczyła początek kolejki. Zawróciła. Lotta przesunęła się o jakieś cztery metry. Annika wsiadła. - To kolejka do cła. Potrwa to ze dwie godziny, co najmniej. - Nie szanujesz mnie jako fotografki powiedziała Lotta. - Biorę odpowiedzialność za to, co robię. Każesz mi pstrykać byle jakie zdjęcia
jakiegoś okropnego aresztu, kiedy można było zrobić coś naprawdę ciekawego. Annika głośno przełknęła ślinę. - Możliwe, ale właśnie ten brzydki areszt jest tematem mojego artykułu. Nie obchodzi mnie, czy obok przechodzi mnóstwo pędzących kozy na targ kobiet z ciekawymi pomarszczonymi twarzami, ponieważ tak się składa, że piszę o narkotykach i o praniu brudnych pieniędzy. - Nie mówię o kobietach z pomarszczonymi twarzami. Zrobiłam im zdjęcia, bo akurat nie miałam nic innego do roboty.
Oczywiście że można zrobić dobre zdjęcie brzydkiego aresztu. Trzeba tylko zadbać o odpowiednie światło. I trochę się przyłożyć. Być tam o świcie albo o zachodzie słońca, obserwować, jak się zmieniają kolory... - Więc dlaczego cię tam wtedy nie było? - spytała Annika. - Bo o wszystkim decydujesz ty! Ty mówisz, dokąd jedziemy i kiedy. Traktujesz mnie jak sekretarkę. - Czy kiedykolwiek ci czegokolwiek zabroniłam? Nie przystałam na jakąś twoją propozycję? Za każdym razem kiedy otwierasz usta, dostajesz to, czego chcesz!
Lotta patrzyła na swoje dłonie, próbowała stłumić szloch. - To nie jest dla mnie łatwe. Jestem w redakcji od niedawna, a ty jesteś Annika Bengtzon! Myślisz, że bym się odważyła sugerować ci, co mamy robić? Annika zdębiała. - Jak to? Co to znaczy, że ja jestem Annika Bengtzon? - Wszyscy wiedzą, jak traktujesz stażystki. Myślisz, że się paliłam do tego wyjazdu? Cztery dni wyłącznie w twoim towarzystwie?
Annika wrzuciła papiery do torby, otworzyła drzwi i wysiadła. - Dokąd idziesz? - zawołała Lotta. - Rób sobie te swoje cholerne zdjęcia. Jestem umówiona na wywiad z adwokatem. Spotkamy się jutro rano na lotnisku. Trzasnęła drzwiami i z torbą przerzuconą przez ramię ruszyła pieszo do przejścia granicznego. Nie było kolejki. Pokazała paszport i opuściła terytorium Hiszpanii. Przeszła kilkadziesiąt metrów przez ziemię niczyją i znalazła się w brytyjskim
punkcie granicznym. Budynek przypomniał stację metra na londyńskim przedmieściu. Niski łukowaty dach, wyglądał jak tunel. Podłoga była szaroniebieska, ściany betonowe. W środku kilka uschniętych roślin w doniczkach, automat z cocacolą i z okropnymi angielskimi słodyczami. Przy biurku siedział spocony, czerwony na twarzy Brytyjczyk. Rzucił okiem na jej paszport, kiedy go mijała. Nie był zainteresowany. Zatrzymała się przy informacji turystycznej na końcu tunelu, poprosiła o
mapę miasta i o zaznaczenie City Mill Lane. - Proszę przejść przez pas startowy powiedziała kobieta w informacji, wskazując na coś przez drzwi. - Potem skręcić w lewo, przejść przez most zwodzony i wejść do miasta bramą prowadzącą na Main Street. Niech pani idzie do The Plazza, jeszcze raz skręci w lewo, a potem w górę zbocza. Za chwilę będzie pani w City Mill Lane. Annika podziękowała, wyszła i znalazła się w Wielkiej Brytanii, na Winston Churchill Avenue. Poprawiła torbę na ramieniu i ruszyła przez lotnisko. Ciągnęło się między dwoma morzami.
To tutaj pracowała Veronica Söderström. Codziennie przechodziła przez granicę, przez płytę lotniska. A może przejeżdżała samochodem? Stała w długiej kolejce czy miała swoje sposoby, żeby ją ominąć? Dlaczego wybrała to miejsce, skoro było z tym tyle kłopotu? Musiała mieć jakiś powód, żeby się zdecydować otworzyć kancelarię właśnie w Gibraltarze. Przez lotnisko przechodził strumień ludzi, ale niezbyt gęsty. Od Atlantyku wiał zimny wiatr. Annika uniosła ramiona i ściągnęła rękawy. Jej tętno się uspokoiło. Starała się
zapomnieć o tym, co powiedziała Lotta. Myślisz, że się do tego paliłam? Cztery dni wyłącznie w twoim towarzystwie? Zaczęła się trząść, jakby dostała dreszczy. Na wprost stały brzydkie betonowe bloki, pod oknami wisiało pranie. Na parkingach stały stare zardzewiałe samochody. Może i jest tu dużo pieniędzy, ale nie bardzo to widać. Stare centrum było bardziej zadbane i zdecydowanie nastawione na komercję. Przy głównej ulicy stały wymyślne ławki, na których nikt nie siedział,
ozdobne latarnie i kosze na śmieci, i oczywiście setki wolnocłowych sklepów dla turystów. Tłoczyli się obok siebie jubilerzy i sprzedawcy alkoholu, butiki z modnymi ubraniami, domy towarowe i sklepy z komórkami, sklepy z zabawkami i - na szczęście - z aparatami fotograficznymi. Annika weszła do jednego z nich i poprosiła o przyzwoity aparat cyfrowy z szerokokątnym obiektywem i prostym zoomem, z dużą pamięcią i z naładowaną baterią. Będę nim potem robić zdjęcia dzieciom, pomyślała. Poza tym niedługo dostanę pieniądze z ubezpieczenia.
Usiadła na jednej ze stojących przed sklepem bogato zdobionych ławek i szybko przekartkowała angielskojęzyczną instrukcję obsługi. Tak jak chciała, aparat był wręcz przykładnie prosty. Wykadruj i wciśnij guzik. Wszystkie funkcje ustawiały się automatycznie, od przysłony i czasu naświetlenia po ostrość. Włożyła aparat do torby i ruszyła Main Street. Dziesięć minut później znalazła City Mill Lane, wąską, krętą uliczkę bez chodników. Pięła się lewą stroną skalnego zbocza. Wspinała się z ciężką torbą na ramieniu.
Szybko zabrakło jej tchu. Dobiegający od głównej ulicy gwar milkł, wkrótce między domami zapadła cisza. W powietrzu unosił się zapach kurzu i kiełbasy. Numer trzydzieści cztery: brązowe drzwi wciśnięte między biuro podróży a męski zakład fryzjerski. Duński adwokat Stig Seidenfaden miał bardzo skromne biuro na drugim piętrze starej kamienicy. Ukłonił się jej uprzejmie, a potem zaprosił do małej salki konferencyjnej, gdzie na stole czekały już herbata i bułeczki. - Więc jest pani dobrą znajomą Rickarda Marména - powiedział, przyglądając się
jej z zainteresowaniem. - Jak długo się znacie? Annika usiadła przy stole, przy dłuższym boku. Seidenfaden przy krótszym. - Czasem się spotykamy i jemy razem kolację - odpowiedziała wymijająco. Rickard pomaga mi nawiązywać kontakty... Weszła sekretarka z cukiernicą, postawiła ją na stole i wycofała się bezszelestnie. Zamknęła za sobą drzwi. Kiedy wyszła, zapadła krępująca cisza. Annika zaczęła się rozglądać. Niemal
całą ścianę od strony ulicy zajmowały trzy okna. Można było przez nie zajrzeć do mieszkania po drugiej stronie, a właściwie do sali konferencyjnej, niemal identycznej jak ta, w której siedziała. Było bardzo cicho. Słońce wpadało przez górną część okna, wprawiało w ruch drobinki kurzu pod sufitem. Seidenfaden odchrząknął i pochylił się nad stołem. - Rickard powiedział mi, że chce pani przeprowadzić wywiad ze skandynawskim prawnikiem z Gibraltaru. Nie ma tu nas tak wielu, jedna osoba zmarła zimą.
- Ma pan na myśli Veronicę Söderström? Seidenfaden skinął głową. - My, ludzie północy, trzymamy się tu razem. Przyjaciele Rickarda są moimi przyjaciółmi. W czym mogę pani pomóc? - Znał pan Veronicę Söderström? Seidenfaden nalał sobie herbaty z dzbanka i westchnął. - Nie przyjaźniliśmy się, ale się oczywiście znaliśmy. Herbaty?
Annika podsunęła mu filiżankę. Z delikatnej porcelany, w różyczki, ze złotym rantem. Talerzyk był lekko uszkodzony. - Czym się zajmowała? Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Miała nieco szerszą praktykę niż ja. Zajmowała się zarówno sprawami gospodarczymi, jak i karnymi. Miała też prawo występować jako notarius publicus. Moja dziedzina to corporate services. - Czyli firmy i podatki - powiedziała Annika.
Seidenfaden skinął głową. - Może mi pan opowiedzieć, jak funkcjonuje system podatkowy w Gibraltarze? Seidenfaden znów skinął głową, zamieszał łyżeczką w filiżance. - Od 1967 roku w Gibraltarze można zakładać spółki zwolnione z podatku, ale ruch w interesie zaczął się tak naprawdę dopiero po wstąpieniu Hiszpanii do Unii Europejskiej, czyli po 1986 roku. Annika sięgnęła po bloczek i ołówek i zaczęła notować.
- Każdy może założyć taką spółkę? Adwokat odchylił się na krześle, chwycił mocniej ucho filiżanki, wystawił palec. - Trzeba spełnić pewne warunki. Kapitał własny spółki musi wynosić co najmniej sto funtów brytyjskich. - Zrobił przerwę, żeby mogła zanotować. - Właścicielem spółki nie może być ktoś, kto tu mieszka na stałe. Spółka może działać jedynie wtedy, kiedy jej dochody w całości pochodzą z zewnątrz. Annika zerknęła na niego, na jego poważną minę i lekko wystający brzuch widoczny pod napiętymi guzikami koszuli.
Czy właśnie takimi sprawami zajmowała się Veronica Söderström? Dlatego codziennie tu przyjeżdżała? Żeby zachowywać pozory brytyjskiego morale w Nibylandii na granicy z Afryką? - Spółka musi mieć oficjalny adres w Gibraltarze i tu, na miejscu, przechowywać rejestr akcjonariuszy. Właściciel jest też zobowiązany przedstawić zaświadczenie o nienagannym prowadzeniu się i swojej sytuacji finansowej. Annika starała się udawać zainteresowaną. - Kto wystawia takie zaświadczenia?
- Bank, adwokat albo biegły rewident. Annika pokiwała głową. Marmén już o tym wspominał. - I nikt nie ma wglądu do dokumentów spółki? - Nie. Wszystkie dane objęte są tajemnicą, nikt nie ma do nich dostępu. - Dochody są nieopodatkowane? - Tu nie ma podatku dochodowego, nie ma też podatku od zysku ani opłat za przekazanie akcji. Nie ma też podatku od wynagrodzeń, od nieruchomości i od spadku.
Jedyny podatek to obowiązkowa opłata w wysokości dwustu dwudziestu pięciu funtów rocznie. Annika pokręciła głową, nie mogła się powstrzymać. - Dziwne, że we współczesnej Europie coś takiego jest możliwe. - Pewnie już niedługo. Zasady już się zmieniają. W 2010 roku wszystko się skończy. Unia tak postanowiła. Annika spojrzała na niego. Siorbał herbatę.
- Wtedy zostaną wprowadzone inne rozwiązania - powiedział spokojnie. Zwykle tak bywa. - Po 2010 roku będzie można zajrzeć do dokumentów spółek? - Nie sądzę, żeby do tego doszło. Próbowała pani bułeczek? Moja żona piekła. - Pańska żona? - A zarazem sekretarka. Posmarował bułeczkę dżemem pomarańczowym, odgryzł kęs.
- Rozmawiałam z ludźmi, którzy nazywają Gibraltar największą pralnią pieniędzy w Europie - powiedziała Annika. - Jakie jest pańskie zdanie na ten temat? Adwokat pracowicie przeżuwał bułeczkę. Wziął serwetkę, starł resztki dżemu z kącików ust. - Jestem adwokatem, nie prokuratorem zaczął. - Mam zaufanie do swoich klientów. Jeśli twierdzą, że źródło ich dochodów jest legalne, to nie mam powodu im nie wierzyć. Proszę o tym pamiętać. Ale wydaję
oświadczenia jedynie tym, za których osobiście mogę ręczyć. - Dostrzega pan jakieś niebezpieczeństwa związane z tym systemem? Znów pochylił się nad stołem. - To nie prawnicy zbudowali ten system - stwierdził. - My tylko pilnujemy, żeby zasady były przestrzegane. Zdecydowanie odcinam się od adwokatów, którzy aktywnie uczestniczą w praniu brudnych pieniędzy, zatrudniają ochroniarzy i uprawiają slalom między ustawami.
- Zna pan takich? Spojrzał na nią i roześmiał się. - Sądzi pani, że gdybym znał, tobym pani powiedział? Annika uśmiechnęła się uprzejmie. - Nie, nie sądzę - powiedziała. - Mogę panu zrobić zdjęcie? Uniósł brwi. - Chyba tak. Gdzie? Tutaj? - Może w pańskim gabinecie? Z półkami i dokumentami w tle?
Annika pomyślała, że zwykle unika się zdjęć zza biurka, ale w tym przypadku takie ujęcie będzie miało ważną rolę do odegrania: czytelnik zobaczy papiery i segregatory i zacznie się zastanawiać, co kryją. Niemal usłyszy szum pralki piorącej pieniądze. Ale Seidenfaden pokręcił głową. - Do gabinetu nie wpuszczam nikogo oświadczył. Bardzo rozsądnie. Annika wyjęła aparat, włączyła, przystawiła do oka. Kadr wydał się jej dość niefortunny. W
tle widać było roślinę w doniczce, adwokat siedział na linii między doniczką a nią. Można było odnieść wrażenie, że kwiatek wyrasta mu z głowy. - Może podejdziemy do okna? zaproponowała. - Chodzi o światło... Poprosiła, żeby stanął pod oknem, profilem do szyby. Stanęła przed nim. Przez okno wpadało niezbyt ostre światło. Połowa jego twarzy była wyraźnie widoczna, drugą skrywał cień. Wyszło całkiem nieźle. Zrobiła też kilka zdjęć przy stole konferencyjnym. W końcu uznała, że
wystarczy. Wyszli razem do niewielkiego holu. Nagle zmaterializowała się sekretarka i żona w jednej osobie, równie bezszelestnie, jak przy powitaniu. Spytała, czy wszystko się udało. Mówiła po angielsku z brytyjskim akcentem. - Nawet bardzo - podkreśliła Annika uprzejmie. - I dziękuję za bułeczki. Były pyszne. Nagle uświadomiła sobie, że nawet ich nie spróbowała. - A Veronica Söderström... - wtrąciła pospiesznie. - Gdzie miała kancelarię?
- Kancelaria pewnie istnieje nadal powiedział adwokat. - Przy Pasażu Tarika. Na wprost kościoła. Annika zamknęła torbę, zaciągnęła suwak, podała mu rękę na pożegnanie, podziękowała i wyszła. - Proszę pozdrowić Rickarda! - zawołał za nią Seidenfaden. Strumień ludzi na Main Street wyraźnie zgęstniał, zmienił się w czarną masę. Ulica pięła się lekko pod górę. Annika wyjęła aparat i stanęła na ławce. Teleobiektywem zagęściła tłum jeszcze bardziej. Zrobiła kilka zdjęć, kilka w pionie i kilka w poziomie.
I jeszcze kilka panoramicznych. Stała chwilę, przestępując nerwowo z nogi na nogę, rozglądała się za dobrym modelem. Szukała młodego mężczyzny o szerokich ramionach, w dżinsach opinających uda. Po chwili dostrzegła takiego. Szedł Main Street pod rękę z dziewczyną, w sportowej koszulce. - Hello - powiedziała. Podeszła i wyciągnęła do niego rękę. Para się zatrzymała, patrzyli na nią zdezorientowani. Mężczyzna chwycił jej wyciągniętą
dłoń, niemal odruchowo, jak większość Europejczyków. Przedstawiła się, powiedziała, że jest dziennikarką, i spytała, czy może mu zrobić zdjęcie. Chciałaby zilustrować artykuł zdjęciem anonimowego przechodnia. Mężczyzna się rozpromienił. Jego dziewczyna była wyraźnie niezadowolona. - A niby po co? - spytała. - Co to za artykuł? - chciał wiedzieć mężczyzna. - Ukaże się w szwedzkiej gazecie
„Kvällspressen”. Słyszał pan o niej? Chłopak pokręcił głową. Ustawiła go na tle ciemnej fasady. Poprosiła, żeby stanął w lekkim rozkroku i przerzucił ciężar na prawą nogę. Był niemal wierną kopią Niklasa Lindego. Pstryknęła kilka zdjęć, poprosiła, żeby lekko przekręcił głowę w lewo. Słońce padało na jego włosy i plecy, profil został w cieniu. Anonimowe zdjęcie bohaterskiego szwedzkiego policjanta z Wybrzeża
Słońca. Podziękowała za pomoc. - Kiedy to się ukaże? - spytał chłopak, wyraźnie zainteresowany. - Proszę sprawdzać w sieci. Kvallspressen kropka se - powiedziała Annika. Włożyła aparat do torby i ruszyła w stronę kościoła. Był biały, wyglądał jak kościoły w filmach Almodóvara. Przed wejściem rozciągał się niewielki placyk, po obu stronach biegły sklepione wąskie uliczki: po prawej Pasaż Giro, po lewej Pasaż Tarika.
Ruszyła w lewo, biegnącą pod arkadami uliczką. Ogłuszył ją hałas gigantycznego wentylatora. Stanęła zdezorientowana. Po obu stronach stały stare, zaniedbane domy. Między oknami wisiały kable, wyglądały jak liany. Kanalizację i rury doprowadzające wodę poprowadzono po ścianach. Wszystkie okiennice na parterze i na pierwszym piętrze były zamknięte na kłódki. Ruszyła w głąb zaułka. Znalazła drzwi z domofonem, ale bez wizytówki. Skręciła i zaraz za rogiem spostrzegła małą mosiężną tabliczkę:
VS Counselling Barrister - Solicitor Commissioner for Oath International Legal Services International Corporate Services VS to pewnie Veronica Söderström. Ale gdzie są drzwi? Przeszła jeszcze kilkadziesiąt metrów, minęła biuro sprzedaży i wynajmu nieruchomości - sprawiało wrażenie zamkniętego - i aptekę, która właśnie otwierała podwoje. Stanęła i zaczęła się zastanawiać. Czym się zajmowała Veronica Söderström w tym zaniedbanym budynku?
Pomagała nieszczęśnikom, którzy nie radzili sobie z życiem w społeczeństwie? Niewinnie skazanym? Sporządzała warte wiele miliardów kontrakty dla przemysłu rybnego? Czy prała pieniądze? Jeśli nie zadasz pytania, nie otrzymasz odpowiedzi. Spojrzała na swoje ubranie. Tenisówki, dżinsy, rozciągnięta bluza z H&M. Nikt nie uwierzy, że jest prezeską poważnej firmy albo międzynarodowym inwestorem.
Zdecydowanym krokiem wróciła do domofonu bez wizytówek. Wcisnęła guzik, mocno, trzymała go długo. W końcu usłyszała trzaski. - Tak? O co chodzi? - odezwał się ktoś po amerykańsku. Młody męski głos, słyszała w nim wyraźną irytację. - Nazywam się Annika Bengtzon. Potrzebuję pomocy w pewnej kwestii prawnej. Mogę wejść? W domofonie coś zaszumiało, ale zirytowany młody mężczyzna nie odłożył
słuchawki. - W kwestii prawnej? Niestety nie mogę pani pomóc. Przykro mi. W to ostatnie nie uwierzyła. Z pewnością nie zabrzmiało to tak, jakby mu było przykro. - Mogę pójść gdzie indziej powiedziała. - Ale Veronica pewnie chciałaby, żebym najpierw przyszła tutaj - dodała. Znów cisza, a potem znajomy szum. - Znała pani Veronicę?
- Zajmowałam się ich końmi. To znaczy kucykiem My. Minęło kilka sekund, w końcu usłyszała brzęczenie. Szybko pchnęła drzwi i znalazła się w ciemnym jak piwnica korytarzu. Drzwi zamknęły się za nią, zamrugała, żeby przyzwyczaić oczy do ciemności. Po chwili zobaczyła święcący na czerwono przycisk, tuż obok drzwi, po lewej. Wcisnęła go, zapaliło się światło. Goła żarówka drżącym strumieniem oświetlała niewielki hol. Annika zobaczyła wąskie, strome schody prowadzące na górę. I ściany, i sufity
były w bardzo złym stanie. Ładną niegdyś podłogę pokrywała warstwa brudu. Prześwitywały przez nią resztki niebieskobiałobrązowej mozaiki. Dwie pary drzwi: jedne po prawej, drugie po lewej. Jedne i drugie zabite deskami, zamknięte na kłódki. Ruszyła, a raczej zaczęła się wspinać na górę. W budynku miała siedzibę tylko jedna firma. Drzwi na pierwszym piętrze też były zaryglowane. VS Counselling miało biuro na najwyższym, trzecim piętrze. Na lewo od drzwi przybito taką samą mosiężną tabliczkę jak na ulicy. Annika
nie zauważyła dzwonka, zapukała, zabolały ją palce. Drzwi otworzyły się tak nagle, że odruchowo zrobiła krok w tył. - Dzień dobry - powiedziała zawstydzona i wyciągnęła rękę. - Cieszę się, że zgodził się pan mnie przyjąć. Mężczyzna rzeczywiście był bardzo młody. Miał na sobie starannie wyprasowaną koszulę, krawat, spodnie od garnituru i błyszczące buty. Spojrzał na nią i rysy jego twarzy złagodniały. Najwyraźniej uznał, że nie jest groźna.
- Henry Hollister - przedstawił się, już dużo spokojniej. - Nigdy nie potrzebowałam pomocy prawnej, więc czuję się trochę dziwnie. - Proszę wejść - zachęcił ją. Cofnął się, żeby ją puścić przodem. Gabinet najwyraźniej mieścił się w mieszkaniu, niezbyt dobrze przystosowanym do nowej funkcji. Wszystkie drzwi były otwarte. Po prawej znajdowały się trzy mniejsze pokoje, na wprost kuchnia, po lewej jeszcze jeden duży pokój. Panowała idealna cisza. Pokój sprawiał wrażenie opuszczonego. Został tylko
młody Amerykanin. W powietrzu unosił się zapach kawy i niewietrzonych ubrań. - Mogę zaproponować coś do picia? spytał Hollister. - Nie, dziękuję. Niczego mi nie trzeba. Zaprosił Annikę do większego pokoju po lewej, do niewielkiej salki konferencyjnej, podobnej do tej w kancelarii Seidenfadena. Adwokaci z Gibraltaru najwyraźniej nigdy nie przyjmują klientów w gabinetach. Usiedli naprzeciwko siebie. Na czole Hollistera pokazały się głębokie bruzdy,
ręce położył na stole. - Co mogę dla pani zrobić? - Właściwie to nie ja wpadłam w tarapaty - powiedziała Annika. - Tylko mój brat. Został zatrzymany za posiadanie haszyszu. Zapadła pełna zdziwienia cisza. Hollister patrzył na nią, zamrugał oczami. - Za posiadanie haszyszu? Gdzie? - W Puerto Banús - powiedziała Annika.
- Zgodnie z hiszpańskim prawem posiadanie haszyszu nie jest karalne. Shit, shit, shit. Że też tego nie sprawdziła. - Policja twierdzi, że kupił hasz, żeby go potem odsprzedać. - O jaką ilość chodzi? Annika głośno przełknęła ślinę. - Cztery kilogramy - zaryzykowała. Znów zamrugał, odchylił się do tyłu. - Trudno mu będzie się upierać, że to na własny użytek.
Przykro mi, ale nie podejmę się poprowadzenia tej sprawy... Annika nachyliła się nad stołem, złapała go za rękę. - Musi mi pan pomóc. Siedzi w areszcie, to okropne miejsce. W Maladze, w polígono tuż przy lotnisku... Hollister z przerażeniem cofnął rękę. - Znam to miejsce - powiedział. - Ale niestety nie mogę pani pomóc. Nie jestem adwokatem, jestem jedynie legal assistant. Nie prowadzę samodzielnej działalności, po prostu utrzymuję tu porządek.
Annika patrzyła na niego wyczekująco. - Utrzymuje pan tu porządek? - Do czasu, aż zjawi się nowy właściciel. - Firma została sprzedana? - Została przejęta przez koncern. Przejęta, no proszę. Annika kilka razy pociągnęła nosem. - W Hiszpanii areszt potrafi się ciągnąć w nieskończoność. Brat spędzi w tej norze wiele lat, jeśli
mu nie pomogę. Jak długo będę musiała czekać? - Zostało jeszcze kilka formalności. Nowy właściciel powinien się zjawić za miesiąc, może za sześć tygodni... - Dlaczego nie może przyjechać wcześniej? Hollister był wyraźnie skrępowany. - Naprawdę nie wiem. Annika westchnęła głęboko. - Straszna historia. To, co się przydarzyło Veronice. Gdyby nie to włamanie, na pewno szybko by to
załatwiła. Hollister patrzył na nią bez przekonania. - Tak pani sądzi? Nic mi nie wiadomo o tym, żeby się zajmowała takimi drobiazgami. Teraz Annika posłała mu pełne zdumienia spojrzenie. - Nie? Naprawdę? Byłam przekonana, że się zajmowała. Nie było jej całymi dniami. Co robiła? - Specjalizowała się w sprawach gospodarczych. Umowy, rokowania z międzynarodowymi koncernami.
- Ach tak. - Annika westchnęła, udawała, że jest zawiedziona. Myślałam, że broniła niewinnych ludzi, takich jak mój brat. Na tabliczce jest napisane legal services. Usta Henry’ego Hollistera wykrzywił grymas. - Nie ma pani pojęcia, o co się czasem oskarża wielkie międzynarodowe spółki. W tej części świata władze są szalenie podejrzliwe wobec firm, którym się powiodło. W przeciwieństwie do Stanów, skąd pochodzę. W Stanach władze popierają przedsiębiorczość.
Annika z zadowoleniem skinęła głową. - Jakimi spółkami zajmowała się najczęściej? - Importeksport - powiedział Henry Hollister i natychmiast ugryzł się w język. Nachylił się do niej. - Jak dobrze znała pani Veronicę? Annika spróbowała się roześmiać, ale czuła, że grunt zaczyna jej się palić pod nogami. - Zajmuję się kucykiem My. Nie znaleźliśmy jeszcze kupca, więc codziennie na nim jeżdżę. To piękne
zwierzę. Widział go pan kiedyś? Hollister wstał. - Przykro mi, ale nie mogę pani pomóc. Annika westchnęła ponuro i wstała. - Będę musiała się zwrócić do kogoś innego. Zna pan może jakiegoś dobrego obrońcę? - Przykro mi - powtórzył Hollister. Annika się uśmiechnęła, zamrugała oczami i podała mu rękę. - Dziękuję, że poświęcił mi pan czas powiedziała.
Nagle Hollister wyraźnie się zaniepokoił. - Proszę nikomu nie mówić, że pani tu była i rozmawiała ze mną. Kiedy zjawi się nowy właściciel, proszę do niego zadzwonić i umówić się na spotkanie. Annika udała, że jest zdziwiona. - Okej - powiedziała. - Żaden problem. Wyszli do ciasnego holu. Przy drzwiach wisiał na ścianie elegancki dyplom, oprawiony w ramkę. The Faculty of Law at the University of Oxford.
Dyplom Veroniki. - Gdyby przyszedł panu do głowy ktoś, kto mógłby chcieć kupić ślicznego kuca, to proszę zadzwonić do stajni powiedziała, zamykając za sobą drzwi. Zatrzasnęły się z hukiem. Odbił się echem od ścian. Światło zdążyło się już wyłączyć i schody tonęły w mroku. W końcu po omacku znalazła włącznik. Najciszej, jak potrafiła, zbiegła na dół. Wybiegła na ulicę, stanęła zdyszana, jakby biegła na górę, a nie zbiegała na dół. Rzuciła ostatnie spojrzenie na dom i
szybkim krokiem ruszyła przed siebie. Doszła do rogu, skręciła, zatrzymała się przed zamkniętą agencją nieruchomości, wyjęła z torby bloczek i ołówek. Usiadła na chodniku i szybko zapisała, czego się dowiedziała od młodego Amerykanina. Veronica była adwokatką, studiowała w Oksfordzie, w Wielkiej Brytanii. Prowadziła głównie sprawy gospodarcze, chociaż na tabliczce przy drzwiach napisano także legal services. Nigdy nie podejmowała się prowadzenia spraw karnych w hiszpańskich sądach. Ograniczała się do umów i negocjacji
między wielkimi międzynarodowymi koncernami zajmującymi się importem i eksportem. Najwyraźniej spółkom też od czasu do czasu przytrafiały się sprawy karne. Może właśnie to miała na myśli, umieszczając na tabliczce napis legal services. Po jej śmierci kancelarię przejął koncern. A więc istnieje koncern, który nadzoruje kancelarię Veroniki. A może zawsze nadzorował? Nowy właściciel, mężczyzna, czeka, aż dopełnione zostaną formalności. Dopiero wtedy będzie mógł przyjechać i przejąć firmę. Przyjechać? Skąd? Gdzieś z północy?
Obecnie w kancelarii pracuje tylko jedna osoba, amerykański legal assistant, najwyraźniej znudzony tak bardzo, że wpuszcza do biura ludzi z ulicy, czego z pewnością nie powinien robić. Jego ostatnie słowa: „Proszę nikomu nie mówić, że pani tu była” wyraźnie o tym świadczyły. Był bardzo zadbany, więc zapewne od czasu do czasu miewał kontakty ze światem zewnętrznym. Inaczej pewnie chodziłby w dżinsach i bluzie. Może przedstawiciele koncernu wpadają czasem z niezapowiedzianą wizytą? Już sama kamienica, w której mieściła się kancelaria, była zagadką. Dlaczego
większość pomieszczeń była pusta, zamknięta na cztery spusty? Ceny nieruchomości są w Gibraltarze bardzo wysokie, czytała o tym w Wikipedii. Prawie wszyscy zwykli ludzie pracujący w Gibraltarze mieszkają po stronie hiszpańskiej, w La Línea. Tam wynajęcie mieszkania kosztuje jedną trzecią tego co w Gibraltarze. Zerknęła w okno zamkniętej agencji nieruchomości. Wyglądało na to, że nic się tam nie dzieje już od dłuższego czasu. W środku, za szybą, leżały martwe owady. Wstała, otrzepała kurz z pośladków i
zaczęła czytać ceny. Lista wisząca w oknie nie była długa. Wyblakłe zdjęcia kilku mieszkań i willi, bez szczegółów i oczywiście bez adresów. Carita opowiadała, że jeden dom wystawia się czasem do sprzedania w dziesięciu różnych agencjach. Nikt nie ma prawa wyłączności, więc agenci zwykle zamazują adresy, żeby nikt nie mógł przejąć oferty. Powiodła wzrokiem po zdjęciach, nie znalazła żadnego mieszkania ani domu w Gibraltarze. Wszystkie oferty dotyczyły nieruchomości na Wybrzeżu Słońca.
Nagle zamarła. Przez chwilę miała wrażenie, że jej się przywidziało. Podeszła bliżej, przetarła zakurzone szkło. Existing Freehold Villa. Ideal family home. Ideal investment. W prawym górnym rogu wisiało zdjęcie wystawionej na sprzedaż willi. Było wyblakłe i lekko pofałdowane, jakby tkwiło tam już długo, niszczejąc od słońca i wilgoci. Nie podano, gdzie się znajduje ani ile kosztuje, ale Annika rozpoznała ją natychmiast. Dwa poziomy, miejscami nawet trzy, tarasy, balkony, bogate dekoracje, kolumny, łukowe sklepienia, ogrodzenie i
balustrady z kutego żelaza. Na szczycie wieżyczka z łukowatymi oknami na wszystkie strony świata. Basen, światło, zbocze w tle. Dom Söderströmów w Nueva Andalucía. Pomyślała, że zdjęcie zrobiono kilka lat temu. Drzewa były zdecydowanie niższe niż wtedy, kiedy tam była. W głębi widać było betoniarkę. Podeszła do drzwi. Chciała sprawdzić, czy podano godziny pracy biura. Nie podano. Na mosiężnej tabliczce zapisano tylko adres strony internetowej.
A Place in the Sun Your Real Estate Agents on the Coast Visit us at www.aplaceinthesun.se Ostatnie zdanie przeczytała dwa razy. A place in the sun kropka se. Dlaczego kropka se? Dlaczego agent nieruchomości z Gibraltaru ma szwedzki adres internetowy? Sięgnęła po bloczek, zapisała adres. Potem wróciła do okna, żeby sprawdzić, czy willa ma jakiś numer. Nie miała.
Nic dziwnego, że jest na sprzedaż, pomyślała. Spadkobierca pewnie chce się jej pozbyć, podobnie jak kucyka. Ale dlaczego nie dał agencji nowszego, lepszego zdjęcia? A może zdjęcie wisi tu od czasu, kiedy ją kupili? Veronica pracowała w pobliżu, na pewno często tędy przechodziła. Może czasem zerkała na aktualne oferty, może to właśnie ona znalazła dom. Może go kupiła od tej agencji, a potem agencja zapomniała usunąć ofertę. Spojrzała na zegarek. Musiała wracać do Estepony.
Nagle dotarło do niej, że nie ma samochodu. Dworzec autobusowy znajdował się na Plaza de Europa. Zwykłe rondo kilka przecznic od przejścia granicznego. Autobusy do Estepony odchodziły cały czas, najbliższy miał odjechać za dziesięć minut. Właśnie kupowała bilet trzy euro i sześćdziesiąt cztery centy kiedy podjechał na stanowisko. Poobijana karoseria, kopcący ropniak. Wsiadła. Podłoga się zakołysała. Poczuła zapach oleju i środków czyszczących. Fotele
były obite pluszem w niebieskie paski, firanki wyblakłe od słońca. Przypomniała sobie szkolny autobus, którym jeździła z Hälleforsnäs do Flen, a potem do liceum, do Katrineholm. Hiszpański autobus miejski, podobnie jak szwedzki szkolny autobus przed laty, zatrzymywał się niemal na każde żądanie. Półtorej godziny zajęło jej pokonanie odcinka, który z Lottą pokonały w kwadrans. Zatrzymywali się na każdym przystanku, kierowca wypuszczał ludzi na każdym skrzyżowaniu. Kiedy dojeżdżali do Marina de Casares, Annika zasnęła. Obudziła się, kiedy w Bahía Dorada wsiadł chłopak z deską surfingową.
Droga biegła wzdłuż wybrzeża. Powierzchnię morza marszczyły podmuchy wiatru. Niebo było błękitne i całkowicie bezchmurne. Zbliżali się do Estepony. Julia uznała, że to okropne miejsce, ale to nie wina miasta, pomyślała Annika, kiedy autobus skręcił do portu. Główna ulica biegła wzdłuż wybrzeża. Po obu stronach rosły palmy i drzewa pomarańczowe, wiatr targał ich korony. Na plaży stały puste leżaki, ale do restauracji na brzegu zaczynali się schodzić ludzie. Na obiad. Nagle poczuła, że jest bardzo głodna.
Szwedzka imprezowiczka, z którą miała przeprowadzić wywiad, miała na imię Wilma. Linde przesłał jej SMSem numer jej komórki. Wyskoczyła z autobusu na Avenida de España. Wyjęła z torby bloczek i komórkę. Wilma odebrała już po pierwszym sygnale, jakby od rana siedziała z komórką w ręku i czekała na telefon. Z entuzjazmem zgodziła się - jak to określiła - powiedzieć gazecie całą prawdę. Umówiły się w knajpce na plaży, niedaleko dworca autobusowego.
- Annika Bengtzon? Annika podniosła wzrok znad karty i zrozumiała, że jest uratowana. Wilma wyglądała fantastycznie. Spełniała absolutnie wszystkie oczekiwania Patrika: była młoda, była blondynką ze zbyt mocnym makijażem i wyraźnie sztucznym biustem. Annika wstała, podała jej rękę. - Cieszę się, że mogłaś się ze mną spotkać tak szybko. - Uważam, że zawsze należy sobie pomagać - powiedziała Wilma i usiadła naprzeciwko niej.
Siedzący wokół mężczyźni odłożyli sztućce i patrzyli na nie. - Zjesz coś? - spytała Annika. - Możesz wybrać, co chcesz. - Jadłaś już almejas? To rodzaj małż, które się tu łowi. Albo mejillones. Są nieco większe. Takich skorupiaków jak tu nie ma nigdzie. - Zgodnie z regułami gry zamknęła kartę. - Zamówić dla ciebie? - spytała, nie spodziewając się odmowy. Odchyliła się do tyłu i dała znak kelnerowi. Pod obcisłym Tshirtem widać było wyraźnie jej brodawki. - Camarero, queremos mariscos a la
plancha, con mucho ajo y hierbas. Y una botella de vino blanco de la casa, por favor! - Gdzie się tak dobrze nauczyłaś hiszpańskiego? - spytała Annika. Wilma spojrzała na nią zdziwiona. - W szkole - powiedziała. - Czemu pytasz? Annika sięgnęła po bloczek i ołówek. - Ile masz lat? - W lipcu skończę dwadzieścia. - Namiary na ciebie dostałam od
Niklasa Linde. Podobno jesteś gotowa opowiedzieć mi o życiu na Costa del Sol... - Chcę ostrzec innych - oświadczyła Wilma, uśmiechając się serdecznie do kelnera. Przyniósł butelkę schłodzonego białego wina i dwa kieliszki i postawił je przed nimi na stoliku. - Gracias, señor, sí, quiero probarlo. Wilma wzięła do ust łyk wina, potrzymała je chwilę, po czym z aprobatą skinęła głową. Kelner nalał wino do kieliszków i poszedł. - Czasem można odnieść wrażenie, że
życie tutaj to bary, dyskoteki i faceci z samochodami, ale jest też druga strona tego wszystkiego - powiedziała Wilma, pijąc wino. Handlarze narkotyków chcą się jak najszybciej pozbyć towaru, najlepiej tutaj, na Wybrzeżu Słońca. Unikają w ten sposób problemów z transportowaniem go przez całą Europę. Nie lubisz wina? powiedziała nagle. Annika podniosła wzrok znad bloczku. Spojrzała na nią zdziwiona, pochłonięta pisaniem. Wilma była jak automat, niemal dyktowała jej artykuł. - Ależ lubię, tylko w tej chwili nie chce mi się pić.
Wypiła symboliczny łyk. Było nieprawdopodobnie kwaśne. - Wina nie pije się dlatego, że chce się człowiekowi pić - powiedziała Wilma. Wróciła do przerwanej opowieści: Młodej dziewczynie imponują tutejsi mężczyźni. Są sympatyczni, przystojni, opaleni, mają żaglówki i szybkie samochody. Traktują dziewczyny jak przedmioty, których można użyć, a potem wyrzucić. Ciągle to widuję. Młode Szwedki przyjeżdżają tu, wierząc, że wyjdą bogato za mąż i będą żyły w luksusie w ogromnej willi w Nueva Andalucía, a kończą, wciągając kokę. - A ty? - spytała Annika. - Też
wciągałaś? Wilma pokiwała głową. Nagle spoważniała. - Tak - przyznała. - I bardzo tego żałuję. W lutym zatrzymali mnie podczas obławy i to mnie chyba uratowało. To był ostatni dzwonek! Miałam szczęście. Przesłuchiwał mnie Niklas Linde i to on pomógł mi wrócić na właściwą drogę. Jest fantastyczny. Znasz go? Annika wzięła kieliszek, wypiła spory łyk wina. - Właściwie nie - powiedziała. - Ale
kilka razy przeprowadzałam z nim wywiad. - Człowiek czuje się bezpiecznie, wiedząc, że szwedzka policja zatrudnia tak kompetentnych ludzi. - Możesz mi opowiedzieć o tej obławie? - To było prywatne przyjęcie w porcie, w Puerto Banùs. W knajpie nad dyskoteką. O wpół do trzeciej w nocy zjawiła się policja z psami szkolonymi do wykrywania narkotyków. Wszystkich zrewidowali. To było bardzo nieprzyjemne, ale dobrze, że tak
się stało. - Oskarżą cię? Wilma pokręciła głową. - Nie. Miałam przy sobie tylko kilka gramów, na własny użytek. Słusznie, pomyślała Annika. Samo posiadanie nie jest przestępstwem. - Jak to się stało, że się tam znalazłaś? Dlaczego tam poszłaś? Co się ciągnęło? Przyszedł kelner. Przyniósł ogromny półmisek grillowanych skorupiaków pływających w oliwie z ziołami i czosnkiem.
- Ah, qué bueno! - krzyknęła Wilma z zachwytem. Klasnęła w dłonie i rzuciła się na jedzenie. Annika przyglądała się podejrzliwie krewetkom, małżom, krabom i sama nie wiedziała czemu jeszcze. Nie była wielbicielką skorupiaków, wolała mielone z borówkami. Ostrożnie wzięła do ręki krewetkę. - Czułam się, jakbym wygrała los na loterii. Czym sobie zasłużyłam, żeby się tam znaleźć, wśród pięknych i bogatych? Kiedy przyjeżdżała księżniczka Madeleine, zatrzymywała się właśnie w Marbella Club. Nigdy jej nie spotkałam, ale miałam okazję poznać wielu innych
sławnych ludzi. - Znałaś Sebastiana Söderströma? spytała Annika. Próbowała opanować podniecenie. Wilma właśnie kończyła wysysać resztki homara. Z entuzjazmem pokiwała głową. - To okropne, co im się przydarzyło. Kto by przypuszczał? Niecały tydzień wcześniej byłam na urodzinach jego córki. Annika opuściła rękę z krewetką.
- Chodzisz na przyjęcia dla dzieci? spytała z lekkim niedowierzaniem. Nie potrafiła sobie wyobrazić Wilmy jedzącej tort w pokoju My. - Nie, to nie były urodziny tej małej, tylko tej drugiej, Suzette. Annika patrzyła na nią. - Byłaś na imprezie u Suzette? Kiedy? Gdzie? - Prawdę mówiąc, tam, gdzie później zrobili obławę. Nad dyskoteką, w porcie. Jeśli się kupi cztery kartony wódki, można wynająć cały lokal. Ludzie bardzo często tak robią.
- I właśnie tam Suzette postanowiła wyprawić urodziny? - Nie ona, tylko jej ojciec. Chciał, żeby poznała ludzi, dlatego nas wszystkich zaprosił. Sebbe zawsze był bardzo hojny, wszystkim stawiał drinki. Szampan lał się strumieniami przez całą noc. - Poznałaś Suzette? Wilma westchnęła ciężko. - Ona w ogóle nie chciała brać w tym udziału. Siedziała gdzieś w kącie i w ogóle się nie odzywała. Nie wiem, kiedy poszła do domu. W pewnym momencie
po prostu zniknęła. - Kiedy to było? - Zaraz po Bożym Narodzeniu. Może nawet w drugi dzień świąt? Jakieś laski zaczęły wciągać kokę w kiblu i Sebastian wpadł w szał. Był przeciwnikiem prochów, natychmiast je wyrzucił... - Wiesz, że Suzette zaginęła? Wilma pokiwała głową, zgarnęła z talerza ostatnie skorupiaki. - Tak, czytałam o tym. Straszna historia. Naprawdę.
- Domyślasz się, gdzie może być? - Nie mam pojęcia. - Miała tu jakieś przyjaciółki? - Nie wiem. Widziałam ją tylko ten jeden raz. - Nie przychodziła nigdy do portu? Na balangi? Wilma pokręciła głową. - Może czasem, ale raczej nie imprezowała. Inaczej coś bym o tym wiedziała. Opróżniła kieliszek, dolała sobie wina.
- Co teraz robisz? - spytała Annika. Pracujesz? Uczysz się? - Pracuję. Jestem konsultantką. Pomagam skandynawskim firmom zakładać filie na Costa del Sol. Annika patrzyła na nią ze zdziwieniem. - Ty? Pomagasz skandynawskim firmom... w czym? - W zdobywaniu środków i prowadzeniu działalności - odpowiedziała Wilma. Annika wzięła się w garść. - Interes się kręci? - spytała.
- A dlaczego miałby się nie kręcić? Znam wszystkich dzianych facetów z Wybrzeża Słońca. - Pochyliła się tak, że Annika mogła podziwiać jej wielkie piersi. - O jednym trzeba pamiętać powiedziała niemal szeptem. - Nie wolno iść z nimi do łóżka. Wtedy przestają cię szanować. Annika wypiła resztę wina, zamówiła wodę mineralną. Wilma wlała do swojego kieliszka resztę wina z butelki. Annika zapytała ją jeszcze o to, o co zwykle pytała: o dzieciństwo. Gdzie się wychowała? W Vikingshill pod Sztokholmem, oboje rodzice byli
informatykami, ma dwóch młodszych braci. Jakich rad udzieliłaby młodym dziewczynom wybierającym się za granicę? Na co powinny uważać, czego unikać? Dopiły wino, kelner zabrał talerz ze skorupkami. - Może zrobimy kilka zdjęć? zaproponowała Annika. - Może na plaży? Wilma się rozpromieniła. - Świetny pomysł! Przezornie wzięłam ze sobą bikini! Wyciągnęła z torby maleńki skrawek
materiału, pomachała nim Annice przed nosem. - Bardzo dobrze - powiedziała Annika. Zrobię ci kilka zdjęć: w ubraniu, w bikini, a potem w redakcji wybiorę te, które będę najbardziej odpowiednie. Zapłaciła. Knajpka wyglądała na skromną. Miała dach z palmowych liści, była otwarta na plażę, ale rachunek okazał się słony. Bilet na samolot był tańszy. Zeszły na plażę. Wilma chciała najpierw pozować w bikini, Annika nie miała nic przeciwko temu. Dziewczyna zdjęła Tshirt. Annika zauważyła pod jej pachami blizny po operacji
powiększenia biustu. Wilma szybko włożyła stanik i dół od kostiumu, pokręciła biodrami, żeby wszystko ułożyło się tak, jak powinno. Usiadła na leżaku, w tle widać było Esteponę. Annika zrobiła kilka zdjęć. Była pewna, że żadne nie pójdzie do druku, ale chciała sprawić przyjemność Patrikowi. - I jeszcze kilka. Chciałabym, żebyś wyglądała poważniej. Wilma natychmiast zrobiła poważną minę, nawet nieco uroczystą, na tyle, na ile może zrobić taką minę ktoś w bikini w lamparcie cętki.
- A teraz się ubierz... Poprosiła, żeby Wilma się przeszła wzdłuż plaży ze szpilkami w ręku. Miała patrzeć na morze i sprawiać wrażenie zamyślonej. Zdjęcie wyszło jak trzeba. Słońce prażyło bezlitośnie, Wilma była na plaży sama. Morze i długa, biała piaszczysta plaża. Annika z fascynacją przyglądała się swojemu nowemu aparatowi. Uznała, że fotografowanie może być bardzo przyjemne i wcale nie wymaga wiedzy tajemnej. Rozstały się przy dworcu autobusowym. Annika usiadła na ławce, czekała na autobus do Puerto Banús.
W hotelowym holu nie było śladu Lotty. Annika nie miała ochoty na kolejną konfrontację. Rzuciła recepcjonistce krótkie buenas tardes i szybko poszła do pokoju. Było piętnaście po szóstej. Rzuciła torbę na podłogę i zaczęła nerwowo krążyć po pokoju. Za godzinę i trzy kwadranse miała się spotkać z Thomasem. Na samą myśl o tym skurczył jej się żołądek. Wślizgnęła się do łóżka, naciągnęła narzutę na głowę.
Otoczyły ją cisza i ciemność. Leżała bez ruchu, wsłuchiwała się w bicie własnego serca. Zrzuciła narzutę dopiero, kiedy poczuła, że kończy jej się tlen. Po rozwodzie nigdy się nie spotkali, żeby porozmawiać. Nigdy. Tylko raz był w jej nowym mieszkaniu przy Agnegatan, pewnego niedzielnego wieczoru po tym, jak wróciła z pierwszej podróży do Hiszpanii. Oboje byli speszeni. Bardzo się starała go nie urazić, a on udawał, że w ogóle się nie przejmuje. Dzieci wariowały, biegały po pokojach jak szalone, śmiały się i krzyczały. W
końcu Thomas ostro zwrócił im uwagę. Powiedział, że mieszkanie jest przyjemne. Odpowiedziała, że miło, że wpadł. Później wieczorem długo płakała. A teraz znów mieli się spotkać. Spojrzała na zegarek: za półtorej godziny. Wstała, usiadła przed komputerem, zalogowała się do hotelowej sieci i zaczęła niezbyt uważnie czytać wiadomości. Na stronie „Kvällspressen” najczęściej
czytano artykuł „Dziesięć dobrych win, które zapewnią udane przyjęcie w noc Walpurgii”. A ja myślałam, że to zależy od towarzystwa, pomyślała Annika. Na drugim miejscu były dwa artykuły na tematy gospodarcze: autor pierwszego drwił ze skąpstwa założyciela Ikei Ingvara Kamprada. Autor drugiego oburzał się, że tegoroczni zwycięzcy festiwalu piosenki wynajęli prywatny samolot na promocyjne tournée. Annika pomyślała, że trudno powiedzieć, co jest bardziej oburzające: zachowanie Kamprada czy
zwycięzców festiwalu. Na stronie „Konkurrenten” najczęściej czytano: „Zakupy w słońcu!” i „Tak unikniesz pułapki luksusu”. Poddała się. Zamknęła stronę, weszła na Facebooka. Nie logowała się na nim już dość dawno. Osiem nowych wiadomości, wszystkie od Polly Sandman, najlepszej przyjaciółki Suzette z Blackeberg. Długie wywody, w których przedstawiała swoje przemyślenia na temat życia, śmierci i miłości, ale też bardziej zwięzłe wiadomości i konkretne pytania z prośbą o odpowiedź.
Annika zaczęła od najstarszych. Pierwsza była bardzo rzeczowa, jedno pytanie: „Czy pełnię księżyca widać na całej kuli ziemskiej jednocześnie?”. Annika zamrugała oczami. Musiała przyznać, że nie wie. Ale to chyba niemożliwe? Chociaż... Zanotowała w pamięci: trzeba to sprawdzić. Potem długa opowieść o gwiazdorze oper mydlanych, który został astronautą. Trzecia składała się z trzech zdań:
„Mama Suzette sprzedała mieszkanie. Wyrzuciła na śmietnik wszystkie rzeczy Suzette. Nie wiem, gdzie się przeprowadziła”. Annika przeczytała to dwa razy. Poczuła, jak coś ją ściska za gardło. Suzette nic nie znaczyła. Można ją było wymazać z pamięci. To, kim była, co lubiła, co wiedziała, nie miało żadnego znaczenia. Nikt nie zamierzał się tym przejmować. Dostała tę wiadomość 16 kwietnia.
Muszę częściej sprawdzać pocztę, pomyślała. W kolejnych trzech wiadomościach dostała smutne wiersze poświęcone pamięci zaginionych przyjaciół. Przedostatnia była krótka, tylko dwa zdania: „Dostałam dziwnego mejla. Mam wrażenie, że od Suzette”. Szybko sprawdziła, czy Polly jest zalogowana. Była. Kliknęła na pop out chat, otworzyła i zaczęła pisać: „Witaj, Polly! Tu Annika Bengtzon. O co chodzi z tym mejlem? Dlaczego myślisz, że dostałaś go od Suzette?”.
Wysłała. Siedziała i wpatrywała się w monitor. Dostała nowy request. Rolle z Mellösa chciał wiedzieć, czy może ją dodać do swoich przyjaciół. Minęła dobra chwila, zanim zrozumiała, że Rolle z Mellösa to Roland Larsson, dawny kolega z klasy, który się w niej kochał całą szkołę. Kuzyn Jimmy’ego Haleniusa. Wpatrywała się w monitor. Zastanawiała się, czy on naprawdę tego chce. Jak dorośli ludzie mogą z własnej woli tracić czas na takie rzeczy? Z drugiej strony są przecież ludzie, którzy całą zawodową karierę
poświęcają na udzielanie pomocy niepoważnym przedsiębiorcom, doradzają im, jak uniknąć płacenia podatków, na przykład zakładając spółkę w Gibraltarze. Wcisnęła klawisz: Roland może się uważać za jej przyjaciela. Zerknęła na zegarek. Może Polly jest przy komputerze? Mogła wyjść z koleżankami, nie wyłączając komputera. Weszła na czat. Polly była przy komputerze. „Wierzysz, że można dostać wiadomość stamtąd? Z drugiej strony? Kiedyś
zmarli przemawiali do nas za pośrednictwem duchów, może dzisiaj wysyłają do nas mejle?”. Annika odpowiedziała krótko i zwięźle: „Wykluczone. Co napisała?”. Minęła kolejna minuta. „Mejl jest od Gunnara Larssona. Nie napisał ani słowa”. Annika wpatrywała się w monitor. Poczuła, jak jej tętno się uspokaja. Co to za bzdury, pomyślała. „Gunnar Larsson? Kto to taki?”. Odpowiedź nadeszła natychmiast: „To
tajemnica”. Postanowiła uderzyć w dramatyczny ton: „Polly, jeśli naprawdę może chodzić o Suzette, to musisz mi powiedzieć. To może być kwestia życia i śmierci”. Tym razem musiała poczekać kilka minut. „Uczył nas matematyki w dziewiątej klasie. Był stary i nie radził sobie z nami. Suzette i ja czasem się z nim drażniłyśmy. Założyliśmy mu na przykład adres:
[email protected], a potem wysyłałyśmy z niego dwuznaczne mejle do dziewczyn z klasy. Nie wiem,
co się stało, ale musiał odejść ze szkoły”. Annika przeczytała to dwa razy. „Wyrzucili go z powodu waszych mejli?”. „Nie wiem. Właściwie był u nas tylko na zastępstwie, więc pewnie i tak by odszedł. Ale okropnie się wystraszyłyśmy. Dałyśmy sobie słowo, że nikomu o tym nie powiemy”. Annika czuła, jak jej tętno przyspiesza.
„A teraz pan Gunnar Larsson znów się odezwał?”. Odpowiedź nadeszła po ośmiu minutach. Annika zdążyła zjeść niemal cały paznokieć. „Tylko ja i Suzette znamy jego hasło. Muszę kończyć, idziemy na obiad. Pa!”. Wyłączyła się. Annika siedziała i wpatrywała się w monitor, lekko szumiało jej w uszach. Pusta wiadomość. Co to mogło znaczyć? Nadawca musiał znać hasło.
To, że była pusta, mogło oznaczać, że ten ktoś się spieszył. Może to nie ma żadnego znaczenia, a może oznacza, że ona żyje. Otworzyła ostatnią wiadomość: wstęp do felietonu o aktorze i świeżo upieczonym astronaucie. Siedziała chwilę i wpatrywała się w monitor. W końcu napisała: „Podam ci numer mojej komórki. Daj znać, jeśli Gunnar Larsson znów się odezwie”. Wystukała numer komórki. Spojrzała na zegarek, wysłała i wyłączyła komputer. Jeśli miała zdążyć wziąć prysznic,
musiała się pospieszyć. Stał w holu, plecami do wind. Miał na sobie ten sam garnitur, w którym go widziała podczas konferencji prasowej. Włoski, z lekko błyszczącego materiału. Tak dobrze na nim leżał. Stanęła za nim, wdychała zapach jego wody po goleniu. On też przed chwilą wziął prysznic, ogolił się. - Cześć - powiedziała cicho.
Odwrócił się, spojrzał na nią. Nie zauważyła zachwytu w jego oczach, ale też nie wyglądało na to, żeby wolał się z nią nie spotkać. - Cześć - powiedział. - Jedziemy? Minęła go, ruszyła do wyjścia. Miała na sobie dżinsy i lekko sfilcowany sweter. Przez ramię przewiesiła wielką torbę, jak zwykle. W walizce miała swoją najładniejszą sukienkę, jaskrawoczerwoną, bez rękawów. Kupiła ją pod wpływem impulsu, na wyprzedaży, między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem.
Pakując ją, bynajmniej nie myślała o Thomasie. Myślała o Lindem. I nawet ją włożyła, ale poczuła się jak w przebraniu, śmiesznie. Jakby za bardzo się starała. Thomas zostawił swój wypożyczony samochód przed hotelem. Otworzył go pilotem, wskazał jej miejsce z przodu, obok kierowcy. - Dokąd jedziemy? - spytała. - Zarezerwowałem stolik. - Mam nadzieję, że nie w Istán. - Słucham? - spytał i spojrzał na nią ze
zdziwieniem. - Nic takiego - odpowiedziała, wsiadając. Usiadł obok niej, jak setki razy wcześniej. Włożył kluczyk, sprawdził, czy wrzucił właściwy bieg, wstrzymał na chwilę oddech, w końcu przekręcił kluczyk. Odetchnął, sprawdził pedał gazu, spojrzał w tylne lusterko, zapomniał zwolnić hamulec ręczny. W końcu ruszył w stronę Nueva Andalucía. Annika patrzyła przed siebie, świadoma
jego obecności: długie ręce, długie nogi, szczupłe palce, szerokie ramiona. Wzdrygnęła się, objęła się rękami. - Recepcjonista polecił mi lokal. Powiedział, jak dojechać. Podobnie słynie z dobrych mięs. Rozumiem, że wolisz mięso? Nie ryby albo skorupiaki? Nie odpowiedziała. Minęli arenę do walk byków. - Jak ci idzie pisanie? Zamknęła oczy. Zawsze tak robili.
Zamiast mówić o tym, co naprawdę ważne, krążyli dookoła. Wypowiadali mnóstwo słów bez znaczenia. - Jakoś idzie, dzięki - powiedziała. - Jak zwykle za mało czasu, leniwa fotografka, ale jakoś to będzie. A co u ciebie? Thomas westchnął, wyraźnie zadowolony. - Koordynacja europejskiego ustawodawstwa gospodarczego okazała się sprawą znacznie poważniejszą, niż początkowo sądziłem. Mój kontrakt z pewnością zostanie przedłużony, pewnie nawet nie raz. Miło wiedzieć, że ministerstwo ma do człowieka zaufanie.
Annika wyjrzała przez boczną szybę. Że też zawsze musi podkreślać, jaki to jest cholernie świetny i ważny. Jechali w milczeniu, samochód piął się pod górę. Ale nie była to droga, którą niedawno jechała z Lindem. Nie jechali do La Campana. Słońce stało nisko nad horyzontem, barwiło domy na czerwono. Po ścianach pięły się bugenwille, niczym płomienie w zachodzącym słońcu. - Jest coś, o czym dużo ostatnio myślałam - powiedziała Annika. Musimy zadbać o to, żebyśmy mieli ze sobą dobry kontakt. Dla dobra dzieci.
Zerknął na nią, ale się nie odezwał. - Rozmawiałam wczoraj z pewnym młodym mężczyzną. Ma dwadzieścia sześć lat, został aresztowany i siedzi w betonowej celi bez okna. W Maladze. Będzie dobrze, jeśli wyjdzie przed trzydziestką. A najsmutniejsze jest to, że wcale nie musiał tam trafić. Thomas nadal milczał. Skręcił na wielki parking przed restauracją El Picadero. - Recepcjonista mówił, że kiedyś była tu stajnia. Jeszcze kilka lat temu stały tu konie. Pomyślałem, że powinno ci się spodobać.
Sala była niska, ale szeroka, sufit z paneli pomalowanych na jaskrawożółto. Wzdłuż całej ściany ciągnął się taras. Wszystko oświetlały latarnie, do których wstawiono świeczki. - Chcesz siedzieć na zewnątrz? Skinęła głową. Wskazano im dwuosobowy stolik, najdalej od drzwi. - Ja też sporo ostatnio myślałem powiedział Thomas, kiedy usiedli i zamówili wodę i wino. Zaczął się nerwowo bawić serwetką,
poruszać nogami, jak zawsze, kiedy był zdenerwowany. - Źle zrobiłem, że ci nie powiedziałem o Sophii. Ale skoro się dowiedziałaś, to powinnaś mi była powiedzieć. Oczywiście o nic cię nie obwiniam. Stało się, jak się stało. Ale to nie było dobre. Annika wpatrywała się w obrus. Dobrze wiedziała, co chce powiedzieć. Wiedziała też na pewno, że to dla niego trudne. Pewnie powinna to uznać za
przeprosiny. Najwyraźniej jeszcze nie skończył, czuła, że nadal przytupuje pod stołem. - Dlatego uważam, że powinniśmy być ze sobą szczerzy. Annika przytaknęła, też tak uważała. - Więc możesz mi powiedzieć... Zamrugała oczami, nie zrozumiała. - Jeśli z kimś byłaś. Spuściła wzrok. - Z nikim nie byłam. Nigdy. Ani razu.
Przyszedł kelner z napojami. Thomas spróbował wina. Annika była spragniona, wypiła łyk wody mineralnej. - Po rozwodzie też nie? - spytał Thomas, kiedy kelner poszedł. Annika spojrzała w stronę parkingu. Jedynym mężczyzną, z którym była, był Niklas Linde. - Z tym policjantem? - Thomas nie ustępował. - A może z Haleniusem? Poczuła, jak wzbiera w niej tak dobrze jej znana wściekłość.
Ukryta pod cienką warstwą lodu znów wybuchła ze zdwojoną siłą. Podniosła się, krzesło się zachwiało, uderzyło w kogoś siedzącego przy sąsiednim stoliku. - Że też masz czelność! Jak śmiesz mnie przesłuchiwać! Wypytywać, z kim sypiam! Mogę sama wrócić do hotelu, pomyślała. Zapytam o drogę. To pewnie nie więcej niż pół mili. Rozejrzała się. Ludzie patrzyli na nią ze zdziwieniem.
Mężczyzna, którego potrąciła, przesunął swoje krzesło o kilka centymetrów. Pomyślała, że za chwilę znów to zrobi: ucieknie, schowa głowę w piasek, zamiast się zmierzyć z problemem. Zaczerwieniła się i usiadła. - Przepraszam - powiedziała. Thomas był wyraźnie zawstydzony. - Tam siedzą Szwedzi - powiedział, wskazując głową na stolik przy drzwiach. - Nawet jeśli są głusi, to i tak cię słyszeli. - Przepraszam - powtórzyła.
Znów przyszedł kelner. Spytał, czy chcą coś zamówić. Szybko sięgnęli po karty. - Mięso grilluje się na rozgrzanej kamiennej płycie - powiedział Thomas. - Podobno jest rewelacyjne. Annika nie odpowiedziała, odłożyła kartę. Thomas zamówił kilka przystawek i carne a la Piedra. Kelner zniknął. - Dzieci - powiedziała Annika. Musimy odłożyć na bok pretensje i
rozmawiać ze sobą, nie doprowadzając za każdym razem do awantury. Ze względu na dzieci. Thomas skinął głową. - Też o tym myślałem - powiedział. Dużo się zmieniło. Wcześniej dzieliliśmy się odpowiedzialnością, teraz wszystko spada na mnie. Annika spojrzała na niego. - Nie - zaprotestowała. - Kiedy byliśmy małżeństwem, ja zajmowałam się dziećmi, a ty swoją karierą. Może nie na początku, ale kiedy po tej historii z
zamachowcem trochę zwolniłam tempo, z przyjemnością zostawiłeś wszystko mnie. Teraz rzeczywiście dzielimy się odpowiedzialnością. Przyglądał jej się ze zdziwieniem. Nie odwróciła głowy, wytrzymała jego spojrzenie. Zauważyła, że zaczyna siwieć na skroniach. Zmarszczki wokół oczu też miał wyraźniejsze. No i trochę przytył. Może Sophia Pieprzona Grenborg piecze mu bułeczki do kawy? Zawsze miał do nich słabość.
Znów zapadła cisza. Gdzieś niedaleko, w trawie, zaczął grać świerszcz. Inne odpowiedziały mu z daleka. Zaszczekał pies. Kelner przyniósł im przystawki: talerz cienko pokrojonej szynki i drugi, z serem i orzechami włoskimi. - Pomyślałem, że możemy się podzielić powiedział Thomas. - Próbowałaś szynki? Jamón ibérico bellota, najlepsza na świecie. Jedli w milczeniu. Annika zaczęła i nie mogła przestać.
Opychała się szynką i serem queso manchego, liśćmi endywii z orzechami włoskimi i pastą z gorgonzoli. W końcu się najadła. Wypiła wodę, a potem nawet kieliszek wina. Mrok zgęstniał, wkrótce otoczył ich jak ściana. - Mówiłam ci, co Ellen powiedziała niedawno, kiedy ją odprowadzałam do przedszkola? Kiedy będę stara, ty już nie będziesz żyła, ale potem wrócisz. Thomas się roześmiał. - Nasza córeczka wierzy w reinkarnację. - Właśnie.
- Jeśli już kiedyś żyła, to ciekawe, kim była. - Mahatmą Gandhim? - zaproponowała Annika. - Na pewno nie Stalinem - stwierdził Thomas. - Za bardzo boi się krwi. Roześmiali się. W tym momencie zadzwoniła komórka Thomasa. Wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, spojrzał wzrokiem dalekowidza na wyświetlacz. Zawahał się, wstał i odebrał, odwrócił się do niej plecami. - Cześć, Kalle - powiedział, wychodząc
na parking. Annika patrzyła za nim, brakowało jej powietrza. Zadzwonił do niego ich syn, a on nie chciał, żeby wiedział, że jedzą razem kolację, bo pewnie trudno by mu było to potem wyjaśnić Sophii. Wstała, rzuciła serwetkę na krzesło. Są jakieś granice. Ma mu się spowiadać, z kim się bzyka, a on nie jest w stanie przyznać się do tego, że się umówili na kolację. Wyszła na parking. Thomas patrzył na nią.
- Ja też za tobą tęsknię, Kalle. Wiesz, kto do mnie idzie? Ktoś, kto na pewno też bardzo chciałby z tobą porozmawiać. Zatrzymała się w pół kroku. Stał jakieś cztery, pięć metrów od niej, trzymał w ręku komórkę. Podbiegła, chwyciła jego telefon. - Kalle? - Mama? Przeszła ją fala ciepła, poczuła, że ma łzy w oczach.
- Cześć, synku, jak się czujesz? - Wiesz, mamo, że wypadł mi ząb? Roześmiała się, otarła łzę spod samych rzęs. - Ojej, strasznie dużo masz tych zębów! - Mnóstwo! Myślisz, że Wróżka Zębuszka mnie znajdzie przy Grev Turegatan? - Włóż go do szklanki z wodą. Jutro na pewno zamieni się w złoty pieniążek. - Mamo? - Tak?
- Kiedy wracasz? - Jutro. Ale spotkamy się w poniedziałek, odbiorę cię ze świetlicy. - Tęsknię za tobą. Zacisnęła powieki, odkaszlnęła. - Ja za tobą też. Ellen jeszcze nie śpi? - Śpi, to dzieciak. - Ty też powinieneś już spać. Miłych snów. Kocham cię. Uśmiechnęła się, czuła, jak coś ją grzeje od środka. Czekała, aż Kalle powie to co zawsze: kocham cię, mamo, bo jesteś
najlepszą mamą na całym świecieee! Ale nic takiego nie nastąpiło. - Mamo? - Tak? - Kiedy ty i tata znów weźmiecie ślub? Otworzyła oczy, zobaczyła Thomasa spacerującego po parkingu, jak zawsze, kiedy się denerwował. Nie potrafił ustać spokojnie. - Nie, skarbie, nie weźmiemy znów ślubu. Idzie tatuś, powiedz mu dobranoc. Oddała komórkę Thomasowi. Wróciła do stolika, usiadła i zaczęła się
wpatrywać w noc. Było ciemno, ale nadal czuło się ciepło dnia. Wiatr osłabł. Thomas się pożegnał i włożył telefon do kieszeni. Podszedł kelner, zabrał talerze i zaczął instalować ruszt, umieścił na nim rozżarzoną kamienną płytę. Podał im cienkie kawałki marynowanej wołowiny, warzywa i trzy różne sosy. Pokazał, jak rozpuścić tłuszcz z wołowiny na płycie, a potem grillować mięso. Tłuszcz skwierczał, płaty mięsa podskakiwały, dymiły, płyta się żarzyła. Płomień drżał i falował. Annika przyglądała mu się zafascynowana. Wsłuchiwała się w skwierczenie
tłuszczu. - Czasem mi ciebie brakuje - powiedział Thomas. Spodziewała się, że powie coś jeszcze, ale nie zrobił tego. - Czego ci brakuje? - spytała. Thomas położył na płycie kolejny kawałek mięsa. - Nigdy nikomu nie schlebiałaś. Zawsze mówiłaś to, co myślałaś. Kiedy rozmawialiśmy, zawsze się denerwowałem, ale też dużo mi to dawało.
Nie odezwała się. Thomas grillował, kroił kolejne kawałki, grillował, kroił. Annika właściwie już zaspokoiła głód, wystarczyły jej przystawki. Płomień pod rusztem zamigotał i zgasł. Przyszedł kelner, zabrał puste talerze. Żadne z nich nie chciało ani deseru, ani kawy. Thomas poprosił o rachunek i zapłacił kartą. Annika nigdy wcześniej jej nie widziała. Złożył na wydruku swój zwyczajny, trochę zawiły podpis i
zostawił dziesięć euro napiwku. - Na koszt państwa? - spytała. - O nie. Nie chcę się znaleźć na zdjęciu w „Kvällspressen”. Annika się roześmiała. - To moje prywatne konto. Mamy też drugie, wspólne. Korzystamy z niego podczas podróży, opłacamy wspólne wydatki... Annika odwróciła twarz, spojrzała w ciemność. Miała gdzieś ich cholerne wspólne konto.
Thomas jakby czytał w jej myślach. Spojrzał na nią, wyraźnie speszony. - Czasem się zastanawiam, czy rzeczywiście zrobiliśmy wszystko, co się dało powiedział. Zaczęła się trząść, zrobiło jej się zimno. A jednak dobrze, że włożyła ten brzydki, zniszczony sweter. - Jedziemy? - spytała. - Może wpadniemy gdzieś na drinka? Może w porcie? - Raczej nie. Jestem zmęczona.
Wyszli. Stali chwilę na parkingu, prawie już pustym. - Brakuje ci mnie? - spytał. - Czasami? Cały czas, pomyślała. Codziennie. W każdej chwili, kiedy jestem sama. Chociaż... czy na pewno? Zaczerpnęła powietrza. - Nie wiem - powiedziała. - Teraz już mniej. Na początku czułam się okropnie. Kiedy odszedłeś, miałam w środku wielką czarną dziurę. Jakbyś umarł. Zatrzymała się przy samochodzie. Właściwie byłoby lepiej, gdybyś umarł. Wtedy mogłabym sobie przynajmniej
pozwolić na żałobę. - Nie chciałem - powiedział. - Nie chciałem cię skrzywdzić. - Powinieneś był pomyśleć o tym wcześniej. - Wiem - powiedział. Wsiedli do samochodu. W milczeniu jechali uliczkami Nueva Andalucía. Niebo było ciemne i bezgwiezdne, pod wieczór znad Atlantyku nadciągnęły chmury. - Właśnie takiej nocy zagazowano Söderströmów - powiedziała Annika. Było pochmurno, chociaż pewnie
chłodniej niż teraz. W sypialniach mieli włączone ogrzewanie. - Może jednak pójdziemy na drinka? Albo chociaż na piwo albo kawę? - Może na piwo - powiedziała. Zaparkowali przed hotelem Pyr i pieszo ruszyli w stronę portu. Główną ulicą przelewały się fale ludzi, od czasu do czasu ustępowały miejsca jakiemuś lamborghini. Bary i dyskoteki wypluwały w ciemność światło i muzykę. Thomas skręcił w stronę Sinatra Bar.
- Może pójdziemy na falochron? zaproponowała Annika. Nie miała ochoty wpaść na Lindego z którąś z jego dziewczyn. Minęli latarnię morską, szli dalej. Wiał zimny wiatr. Thomas zapiął marynarkę, postawił kołnierz. Annika włożyła ręce do kieszeni dżinsów. Szli obok siebie, nie dotykając się. - Wiele rzeczy powinienem był zrobić inaczej - powiedział Thomas, walcząc z wiatrem. - Nie myślałem o konsekwencjach. Uznałem, że zrobiłaś się surowa, wroga i zimna.
- A ona okazała się najprostszym rozwiązaniem. Tobie zawsze różne rzeczy po prostu się przydarzają. Pokiwał głową, zatrzymał się, ale nadal na nią nie patrzył. Gdzieś na południowym zachodzie, na wybrzeżu Afryki, żarzyły się pojedyncze światła. - Wiem, że popełniałam błędy. Uciekałam od problemów. Wiem, że gdybyśmy poszukali pomocy, moglibyśmy dać radę. - W końcu spojrzał na nią. - Sądzisz, że jest już za późno? - spytał.
W pierwszej chwili pomyślała, że źle usłyszała, że wiatr spłatał jej figla. - Za późno? - powtórzyła. Thomas położył dłoń na jej policzku, pocałował ją. Zesztywniała. Wargi miał miękkie i zimne. Pomyślała, że jest trochę przeziębiona. Nie mogła oddychać przez nos. Cofnęła się, wytarła wargę pod nosem. Thomas znów ją pocałował. - Chodź - powiedział cicho. Wziął ją za rękę i ruszyli powoli w
stronę świateł. Szła za nim, jej palce splecione z jego. Przypomniała sobie, że zawsze właśnie tak trzymał ją za rękę. Pomyśleć, że mogła o tym zapomnieć. Podeszła bliżej, poczuła, że boli ją przecięty nożem palec wskazujący. Minęli port, szli w stronę hotelu. Szybko mijali pustoszejące ulice, zimne i ciemne tam, gdzie nie dochodziło ani światło, ani muzyka. W recepcji nie było nikogo. Docierały do nich odgłosy z telewizora. Po cichu przeszli przez hol, weszli do windy. Annika wcisnęła trójkę, Thomas
pogładził ją po włosach. Pocałował ją w ucho. Przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze. Zamknęła oczy. W jej pokoju było zupełnie ciemno. Thomas zapalił lampę, odwrócił się do niej. - Chcę cię widzieć. Żeby się przekonać, czy dobrze pamiętam. Zdarza mu się o mnie fantazjować? zastanawiała się. Zdjęła sweter i Tshirt, sweter zaczepił o stanik. Włożyła czerwony, kupiła go z myślą o eleganckiej czerwonej sukience,
tej, której w końcu nie włożyła. Położył dłoń na jej ramieniu, pogładził ją po ręce, położył dłonie na jej piersiach. Zawsze tak robił. Wiedział, że to lubi. Zaczęła mu rozpinać koszulę, trochę nieporadnie, guzik za guzikiem. Podniosła głowę, spojrzała na niego. Jego oczy, kochała jego oczy. - Wiesz, że za tobą tęskniłem. Ja za tobą też, pomyślała. Zawsze, kiedy wokół mnie zapada cisza, zawsze, kiedy jestem sama, tęsknię za tobą.
Zdjął jej stanik, położył go na nocnym stoliku. Rozpiął jej dżinsy, zaczął pieścić jej pośladki. - Schudłaś - zauważył. Już zapomniał, pomyślała. Po prostu Sophia jest większa ode mnie. Ściągnęła z niego koszulę, pozwoliła, żeby upadła na podłogę. Zauważyła, że urósł mu brzuch. Położyła dłoń na jego pępku, trzymała ją tam chwilę. Zawsze tak robiła. Oczywiste ruchy.
Kiedy było po wszystkim, zasnął na plecach, z wyciągniętymi na boki rękami. Leżała na jego ramieniu, nie spała, wpatrywała się w ciemność. Sobota, 30 kwietnia ZAPŁACIŁA ZA OBA pokoje - swój i Lotty. Podpisała wydruk i ruszyła przed siebie. Ciągnęła za sobą walizkę. Wyszła na ulicę. Zatrzymała się na chwilę na chodniku, czekała. Powietrze nadal było chłodne, słońce wciąż chowało się za Sierra Blanca. Samolot miał wystartować o dziesiątej, samolot Thomasa za kwadrans czwarta. Miał ją odwieźć na lotnisko, a potem
pojechać do hotelu Parador po swoje rzeczy. Czuła się tak, jakby między nimi nigdy nie zaszło nic szczególnego. Rozwód jawił się jej jak zły sen, coś, co tylko jej się przywidziało. Wszystko było jak zawsze: z lotniska pojedzie po dzieci, a potem wrócą razem do domu na Kungsholmen. Zrobi pranie, pewnie będzie musiała kupić mleko. Teściowie czekają na nich na wyspie... Nagle poczuła, że nie może oddychać. Jakby jakaś lina zacisnęła się na jej piersi.
Hałas z ulicy gdzieś zniknął. Sięgnęła niepewnie po walizkę, usiadła na niej, pochyliła się do przodu, żeby złapać oddech. Thomas podjechał wypożyczonym samochodem. - Co się stało? - spytał. Podszedł do niej. - Źle się czujesz? Pomachała ręką, żeby się nie przejmował. - Nie. Zakręciło mi się w głowie, ale już mi przeszło. Nic się nie stało. Podniosła głowę, zerknęła na niego.
Kochali się rano. Nie wziął prysznica. Nie umył też zębów, nie chciał użyć jej szczoteczki. Coś tak niehigienicznego nie wchodziło w grę. Spojrzał na nią. W jego fantastycznych, niemal błękitnych oczach zobaczyła prawdziwy niepokój. Podał jej rękę. Wyciągnęła swoją i pozwoliła, żeby ją wciągnął do samochodu. Pomógł jej usiąść, odgarnął włosy z twarzy, zapiął pas. Potem wziął jej walizkę i włożył do bagażnika, zamknął go i sprawdził, czy wszystko w porządku. Obszedł samochód, usiadł za kierownicą, spojrzał
na nią i uśmiechnął się. Grzywka opadła mu na czoło, koszulę miał rozpiętą pod szyją. Zdobyła się na uśmiech. - Niczego nie żałuję - powiedział. Jeszcze nie, pomyślała. - Ja też nie - powiedziała głośno. Ruszyli. Droga była niemal pusta. Na płatnym odcinku autostrady ich samochód był chyba jedynym. Siedzieli obok siebie w milczeniu. Thomas w skupieniu patrzył przed siebie, Annika spoglądała na
morze. Afryki nie było widać, kryła się za cienką warstwą mgły. Jadąc tak szybko, powinni się znaleźć na lotnisku za pół godziny. Wysiądzie, pocałuje go z pewnym wahaniem, a potem wejdzie do budynku imienia Pabla Ruiza Picassa. Automatyczne drzwi zamkną się za nią i czar pryśnie. Samolot wystartuje. Potem będzie wypatrywać swojej walizki na taśmie i kłócić się z taksówkarzami. Pojedzie do swojego mieszkania na trzecim piętrze, przy Agnegatan, a on zdąży na ostatni stateczek do Vaxholm, którym popłynie
do letniego domku rodziców na szkierach. Będą tam na niego czekać Sophia i dzieci. Kalle i Ellen uwieszą się na nim, szczęśliwe, że wrócił. Sophia gorąca i szczebiocząca. I wtedy ta podróż samochodem wyda mu się czymś bardzo odległym, wręcz niepojętym. Poczuła zapach brudnych skarpetek. Uniosła głowę, mijali browar Sam Miguel. Stał tuż przy lotnisku. Zaraz będzie po wszystkim. Thomas podjechał pod salidas, halę
odlotów. Zawsze, bez względu na porę i dzień tygodnia, panował tam chaos. Strażnik w jaskrawożółtej kamizelce wskazał im wolne miejsce, kilka metrów od wejścia. Zaczerpnęła powietrza. - Lepiej się już czujesz? Skinęła głową. Twarz miał otwartą, jasną. Chciał dla niej dobrze, była tego pewna. - Wszystko w porządku - powiedziała. Podeszła do niego, odgarnęła mu włosy z czoła. Jasne kosmyki, których prawie nigdy nie czesał.
Nachyliła się i pocałowała go tak delikatnie, że ledwie to poczuł. - Pomogę ci zanieść walizkę. - Nie ma potrzeby - powiedziała, ale on zdążył już otworzyć drzwi, wysiąść i otworzyć bagażnik. Wysiadła. Miała wrażenie, że nogi ma z ołowiu. Wzięła walizkę, a on pocałował ją w czoło. - Zadzwonię do ciebie - powiedział i spojrzał na nią tak, jakby naprawdę zamierzał to zrobić. W milczeniu odwzajemniła jego uśmiech, odwróciła się i ruszyła do drzwi.
Kiedy się za nią zamknęły, zatrzymała się i zamknęła oczy. Obraz zniknął. Do samego odlotu krążyła po lotnisku i robiła zakupy. Kupiła słodycze i zabawki dla dzieci, dla siebie wino i jakiś mocniejszy alkohol nigdy takich nie piła - zestaw szminek Diora, których pewnie też nigdy nie użyje. Lotta czekała na nią przy bramce. Miała przy sobie plecak z aparatem fotograficznym, resztę sprzętu
najwyraźniej oddała. Annika usiadła obok niej, nie odzywała się. Lotta się wzdrygnęła, odsunęła się o kilka centymetrów. - Spokojnie - powiedziała Annika. Gryzę tylko przy pełni księżyca. - Wiem, że nie za dobrze się spisałam powiedziała Lotta przestraszona. Annika spojrzała na nią. Z jej twarzy wyczytała strach i upór. Musiała z kimś rozmawiać. Pewnie zadzwoniła do redakcji i zażądała, żeby
ją połączono z Pellem, szefem fotografów, albo nawet z samym Schymanem. Najwyraźniej nie wszystko poszło po jej myśli. Pewnie jeszcze wyraźniej czuje, że to niesprawiedliwe, ale wie, że jeśli nie chce stracić pracy, musi zagryźć zęby i się podporządkować. - Artykuły się ukażą - zapewniła ją Annika i sięgnęła po „Daily Mail” z poprzedniego dnia. Rozłożyła gazetę. Wpatrywała się w nią, ale nie była w stanie przeczytać ani jednego słowa. W samolocie siedziały obok siebie.
Annika wybrała miejsce przy oknie. W nocy nie spała dłużej niż godzinę, więc zasnęła, jak tylko samolot wzbił się w powietrze. Obudziła się, kiedy zaczął podchodzić do lądowania. Taśma wypluła bagaże. Najpierw Lotty, wszystkie pięć. Potem Annika dostrzegła swoją małą walizkę. - Będę bardzo wdzięczna, jeśli nie powiesz nikomu w redakcji, jak wyglądała nasza współpraca powiedziała Lotta, kiedy już przełożyła wszystkie swoje rzeczy na wózek. Annika spojrzała na nią. Próbowała
zrozumieć, co tak naprawdę czuje do tej młodej bladej kobiety. Pomyślała, że jedyne, co jest w stanie z siebie wykrzesać, to obojętność. - Jaka współpraca? - spytała. Lotta się tym zadowoliła i ruszyła do odprawy. Annika stała chwilę. Patrzyła, jak Lotta znika w korytarzu. Z jego ścian patrzyły na podróżnych twarze znanych Szwedów, witały ich w rodzinnym mieście. W hali odlotów kupiła gazety. Czytała i
jadła paskudną sałatkę z Seven Eleven. Potem pojechała ekspresem do Sztokholmu. Postanowiła pójść z dworca do domu na piechotę. Niebo było stalowoszare, w powietrzu wisiał deszcz. Wiatr niósł wilgoć i chłód, przeszywał do szpiku kości. Przedzierała się mozolnie do mostu Kungsbron. W końcu dotarła na Fleminggatan. Jej walizka na kółkach utknęła w żwirze. Poddała się i postanowiła ją nieść. Weszła do domu i poczuła, że zdrętwiała jej ręka. Postawiła walizkę na podłodze w
korytarzu. Postanowiła, że rozpakuje ją później, jak zwykle. Weszła do sypialni. Zobaczyła oprawiony rysunek: dziewczynka z konikiem. Mała My, lat osiem. Kto ją opłakiwał? Co zdążyła po sobie zostawić? Położyła się na narzucie. Leżała z otwartymi oczami, wsłuchując się w oddech domu. Najpierw dotarły do niej wyraźniejsze dźwięki: te świadczące o obecności ludzi i o tym, że coś robią. W rurach szumiała woda. Ktoś spuścił wodę w sedesie. Słyszała monotonne odgłosy radiowej jedynki.
Zamknęła oczy, nasłuchiwała tych innych dźwięków, tych, które się kryją gdzieś w tle. W końcu usłyszała: głuchy szum grzejników, trzeszczenie stuletnich belek, zawodzenie wiatru w nieszczelnych oknach, szum wentylatorów. Thomas pewnie już siedzi w samolocie. Przed chwilą wystartował. Hiszpania znika w dole, góry z drzewami oliwnymi, białe miasteczka na tle czerwonej ziemi. Może Suzette żyje? Kto inny mógłby wysłać pusty mejl z konta Gunnara Larssona? Nagle uderzyła ją ta myśl. Usiadła
gwałtownie. A może to Larsson włamał się na to konto? Może to nie Suzette dała znak życia? Może to rozgoryczony stary nauczyciel postanowił się zemścić na dziewczynach, które doprowadziły do jego zwolnienia? Jeśli odszedł z powodu mejla, to dyrektor szkoły na pewno mu go pokazał. Na pewno zwrócił uwagę na adres. Mógł wejść w pocztę i próbować złamać hasło. To wcale nie takie trudne. Sama kilka lat wcześniej zrobiła coś takiego. Kiedy zamordowano przewodniczącą Komitetu
Noblowskiego Caroline von Behring. Udało jej się wtedy znaleźć jej drugi adres:
[email protected]. Wybiegła do holu. Wyjęła z torby laptop i poszła do kuchni. Tylko tam miała dostęp do internetu. Zamierzała sobie założyć bezprzewodowe łącze, ale jeszcze tego nie zrobiła. Poza tym ciągle nie była pewna, czy przebywanie cały dzień w strefie promieniowania nie jest szkodliwe. W redakcji wszędzie był bezprzewodowy internet. Czasem, kiedy po całym dniu pracy wracała do domu, miała wrażenie, jakby wyjęła głowę z mikrofalówki.
Włączyła laptop, zalogowała się na Facebooku. Żadnych nowych wiadomości. Polly Sandman nie było. Weszła w hotmail, wstukała pangunnarlarsson. Postanowiła wypróbować różne hasła. Polly. Błędny adres lub hasło. Spróbuj ponownie. Suzette. Błędny adres lub hasło. Spróbuj ponownie. Blackeberg. Błędny adres lub hasło. Spróbuj ponownie. Zastanawiała się, ile razy jeszcze może spróbować, zanim konto się zablokuje. A może się nie zablokuje. Nie
wiedziała. Poddała się. Wyszła z hotmaila, znów weszła na Facebooka. Napisała do Polly. Spytała, czy sądzi, żeby było możliwe, żeby Gunnar Larsson złamał ich hasło. Siedziała i wpatrywała się w monitor. Nie zadzwoniła do Lindego przed wyjazdem. A przecież ją o to prosił, wczoraj, zanim wysiadła z jego samochodu. Może chciał jej coś powiedzieć? Coś, o czym nie chciał mówić w obecności Lotty?
Zacisnęła pięści tak mocno, że wbiła paznokcie w dłonie. Weszła na infotorg.se, na stronę SPARu. Postanowiła poszukać Niklasa Lindego, bez ograniczeń geograficznych. Za dużo trafień - około stu siedemdziesięciu. Zawęź poszukiwania. Darowała sobie wymowę, żeby wykluczyć wszystkich nazywających się Lind albo Lindh. Szukaj. Dziesięć trafień, osiem osób o nazwisku Linde. Czterech mężczyzn ze Skanii: jeden wyrejestrowany, wyemigrował do Szwajcarii, trzech mieszka w okolicach Sztokholmu.
Spojrzała na rok urodzenia i natychmiast znalazła tego, którego szukała. Linde, Bo NIKLAS Yngve. Adres: ÄNGSLYCKEVÄGEN 73. 245 62 HJÄRUP Województwo: 12 SKANIA Gmina: 30 STAFFANSTORP Parafia: 06 UPPÅKRA Trzydzieści sześć lat. Nowe wyszukiwanie: wpisała tylko nazwisko, Linde, i kod pocztowy - 245
62, płeć: kobieta. Bingo. Trzy wyniki pod jednym adresem. Linde, Anna MARIA, trzydzieści trzy lata. Linde, Kajsa ELENA, lat dziesięć. Linde, Alva NATALIE, lat trzy. Żona i dwie córki. Może ma też syna? Nowe wyszukiwanie: Linde, mężczyzna, kod pocztowy. I znów bingo.
Linde, Bo OSCAR, lat osiem. Patrzyła na jego dane. Był w wieku Kallego. Oscar. Pewnie on też ciągle gubi mleczaki i opowiada o tym przez telefon pracującemu na hiszpańskim Wybrzeżu Słońca tacie. Nieźle, Niklas. Żona i troje dzieci w Hjärup, gdziekolwiek to jest. Pewnie gdzieś w pobliżu Malmö. Prawdziwa sielanka. Ängslyckevägen, no proszę. W torbie zaczęła dzwonić komórka. Annika wstała z krzesła, uderzyła się w palec o nogę stołu, pokuśtykała do holu.
- Annika? Niklas Linde. Szybko zerknęła na komputer. Mógł sprawdzić, czego szukała? Pewnie tak, ale chyba nie dlatego dzwoni. - Cześć - powiedziała. Była zdziwiona. - Jestem już w Sztokholmie. - Posłuchaj - rzucił. Zabrzmiało to poważnie. - Mam kilka pytań. Możesz mi teraz na nie odpowiedzieć? Wróciła do kuchni, zamknęła Infotorg z danymi całej jego rodziny.
- Jasne - powiedziała. Przeniosła ciężar na drugą nogę, stłuczony palec bolał jak diabli. - Chodzi o Johana Zarco Martineza, Szweda, z którym się spotkałaś w czwartek w areszcie w Maladze. - Aha? - Mogę cię spytać, o czym rozmawialiście? - Spytać możesz, tylko nie wiem, czy odpowiem. Nie dlatego, że to jakaś tajemnica, tylko dlatego, że mam obowiązek chronić źródło. Wiesz, jak jest.
- Twoje źródło nie żyje - przerwał jej Linde. - Rano znaleziono go martwego w celi. Annika osunęła się na krzesło, poczuła, że ma miękkie kolana. Komputer jakby na chwilę przestał szumieć, czuła, jak krew pulsuje jej w żyłach. - Martwego? Jak to? - Oczywiście będzie sekcja, ale pewne rzeczy lekarze mogli stwierdzić od razu. Miał zwężone źrenice, co jest charakterystyczne przy przedawkowaniu morfiny.
Annika pokręciła głową, jakby chciała uporządkować myśli. - Morfina? Jak ją zdobył w areszcie? - Właśnie o to chciałem cię spytać. Jesteś jedną z ostatnich osób, które go odwiedziły. Prosił cię o narkotyki? Annika czuła, że jej serce bije coraz szybciej. Spociły jej się dłonie. - Nie - odpowiedziała. Zdenerwowała się. - Powiedział nawet, że nie lubi kokainy i że woli piwo. - Przełknęła ślinę i pokiwała głową. - Tak właśnie powiedział. Spytał, czy nie
przyniosłyśmy mu piwa. Podobno dość łatwo je wnieść. - Ale nie przyniosłyście mu piwa? - Jasne, że nie. - Czy Carita coś mówiła? - Właściwie nie. Tłumaczyła na początku, kiedy rozmawiałyśmy ze strażnikami. Johan mówił po szwedzku, więc nie było potrzeby. - Mówiła coś później? Annika zaczerpnęła powietrza. - Nic. Chociaż właściwie tak. Spytała,
co mi wyszeptał do ucha, kiedy się żegnaliśmy. - Wyszeptał coś? Co takiego? - Nic szczególnego. Objął mnie i poprosił, żebym mu pomogła się stamtąd wydostać. Nie odpowiedziałam, bo co mogłam odpowiedzieć? - Dlaczego Carita cię o to spytała? - Nie mam pojęcia. - Spotkałyście się wczoraj? - Wczoraj, czyli w piątek? Nie.
Przeprowadziłam kilka wywiadów w Gibraltarze i w Esteponie, po duńsku i po szwedzku. Czemu pytasz? Linde zamilkł. Usłyszała trzaski. - Wczoraj po południu Carita Halling Gonzales odwiedziła Johana Zarco Martineza w areszcie. Ponieważ była już na liście odwiedzających, nie było przeszkód, żeby weszła. - Jesteście pewni, że to była morfina? Może to było coś innego? Poczuła, że kręci jej się w głowie. Zrobiło jej się niedobrze. - Jeśli to nie strażnicy zaopatrzyli go w
morfinę, to musiała to zrobić Carita. Tylko ona miała taką możliwość. Jocke nie kontaktował się z innymi więźniami. Nikt poza Caritą go nie odwiedził. Annika oparła się plecami o ścianę, zamknęła oczy. - To niemożliwe. Byłam u niej w domu. Znam ją. Jest próżna i nie lubi Brytyjczyków, ale bardzo kocha męża... No dobrze, a co ona sama mówi? Nie rozmawiałeś z nią? - Jak tylko skończy się sekcja, Interpol zacznie jej szukać. - Dlaczego? Zaginęła?
- Dom jest zamknięty na cztery spusty. Przed południem jej mąż nie stawił się w pracy. Annika otworzyła oczy, wpatrywała się w szafkę pod zlewem. - Zniknęła cała rodzina? Dzieci też? - Coś ci o sobie opowiadała? O swojej rodzinie? - To znaczy? - Zawsze najpierw sprawdzamy rodzinę i bliskich znajomych. Annika słyszała swój głos, dochodził gdzieś z daleka, jakby mówił nim ktoś
inny. - Dorastała w Beverly Hills, tam poznała męża, Nacho. Jest pediatrą, pochodzi z Kolumbii. Na początku lat dziewięćdziesiątych mieszkali w Bogocie. Jej teść, chyba miał na imię Victor, został zamordowany przez mafię. Dlatego musieli wyjechać. Mafia likwiduje całe rodziny, żeby nikt nie mógł dziedziczyć... - Coś jeszcze? Annika mocno zacisnęła powieki.
- Jej rodzice mieli firmę biotechnologiczną, Cell Impact. Po ich śmierci ją odziedziczyła i natychmiast sprzedała, bo się nie zna na takich rzeczach. Za pieniądze ze sprzedaży kupili domek szeregowy w Nueva Andalucía. - Możliwe, że koledzy ze Sztokholmu wezwą cię na oficjalne przesłuchanie. Na razie to mi wystarczy. Cześć... Annika wstała z krzesła. - Zaczekaj. Czy jego zgon został oficjalnie potwierdzony? Możemy o tym napisać?
- Sprawdź u rzecznika prasowego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Powiedziałem ci to wszystko nieoficjalnie. Mam nadzieję, że się rozumiemy. - Jeszcze jedno - dodała szybko, żeby się nie rozmyślić. - Dlaczego mi nie powiedziałeś, że jesteś żonaty? Zapadła cisza. - Jesteś zawiedziona? Odchrząknęła. - Nie - powiedziała. - Tylko podle się z tym czuję.
Są jakieś granice. Na pewno nigdy nie będzie Sophią Pieprzoną Grenborg. - Maria wie - powiedział Linde. Pewnie nie wszystko i nie o wszystkich, ale to nie ma znaczenia. Nigdy jej nie zostawię. I ona o tym wie. Oszukujesz się, pomyślała. Pewnego dnia spotkasz kobietę, której nie będziesz mógł się oprzeć, i zostawisz ją, swoją żonę, na Ängslycksvägen, tę żonę, która zawsze była taka wyrozumiała. Znów zapadła cisza. Powinnam mu powiedzieć o Suzette,
pomyślała. O mejlu, o tym, że być może żyje. - Coś jeszcze? - spytał Linde. Nie odpowiadała. - W porządku. Trzymaj się. Rozłączył się. Siedziała bez ruchu na krześle, jak sparaliżowana. Pomyślała, że zaraz zwymiotuje, rozpłacze się, a pewnie jedno i drugie. Wczoraj po południu Carita Halling Gonzales odwiedziła Johana Zarco
Martineza w areszcie. Jak tylko skończy się sekcja, Interpol zacznie jej szukać. To niemożliwe. Kolumbijska mafia nie nosi torebek w lamparcie cętki i nie chodzi na wysokich obcasach. Piwo. Morfina. Martwi mężczyźni. Buty w rozmiarze trzydzieści siedem. Niewielu mężczyzn ma takie małe stopy. Wstała, podeszła do zlewu, odkręciła zimną wodę, zaczęła pić prosto z kranu. Zamknęła oczy, pozwoliła, by woda zmoczyła jej twarz, pociekła po szyi, wdarła się za kołnierz.
Skąd miała wiedzieć, kto jest przestępcą, a kto nie? To skandynawscy policjanci polecili jej Caritę, sami ją zatrudniali, kiedy potrzebowali tłumacza. Zakręciła wodę, urwała kawałek papierowego ręcznika, wytarła szyję. Przestępcy stojący trochę wyżej w hierarchii zapewne wyglądają jak zwykli ludzie. Szminka, torba w lamparcie cętki, wysokie obcasy. Czemu nie? Znów usiadła przy stole. Zamknęła oczy, zobaczyła willę w Nueva Andalucía, usiłowała zrozumieć, co się tam stało
tamtej nocy. Próbowała wyobrazić sobie Caritę wpuszczającą do domu gaz, przechodzącą nad ciałami dzieci... Wyparła tę myśl. To niemożliwe. Może zaszło jakieś nieporozumienie? Może Carita padła ofiarą spisku? A może jest szalona? Pokręciła głową. Nie, nie szalona, tylko opętana. Nie zabija się siedmiu osób ot tak. A może jednak to się zdarza? Jeśli się kocha swoją rodzinę i jeśli się człowiek denerwuje, bo sąsiedzi, Brytyjczycy, nie płacą uzgodnionej składki na czyściciela basenu?
Wstała, znów napiła się wody, tym razem ze szklanki. Carita była bardzo przebiegła. Zapewniła sobie świetną pozycję. Tłumaczyła podczas przesłuchań, więc doskonale wiedziała, kto o czym powiedział policji. Praca z nią zapewniła jej wgląd w śledztwo. To przecież dzięki niej mogła wejść do aresztu. Nagle usłyszała sygnał komórki, aż
podskoczyła. Numer zastrzeżony, pewnie redakcja. Zapewne Patrik. - Tak, już wróciłam - powiedziała. - Cześć, to ja. Jimmy Halenius. Dżizas, jeszcze tylko jego brakowało. - Cześć - powiedziała bezbarwnym głosem. - Dzwonię nie w porę? - Facet, z którym w czwartek przeprowadziłam wywiad, umarł w areszcie, a moja hiszpańska tłumaczka prawdopodobnie jest morderczynią, chyba pracuje dla kolumbijskiej mafii.
- Do licha. O jakim areszcie mówisz? - W Maladze. - Zarco Martinez? Niech to szlag. Wnieśliśmy o wydanie go nam. - Za późno - powiedziała Annika. - A morderczyni? - Kobieta, która tłumaczyła dla policji. W Maladze. - Niech to szlag - powiedział znów Halenius. - Może przyjdziesz dzisiaj do mnie? Zjemy razem kolację?
- Muszę pisać. Jeśli Ministerstwo Spraw Zagranicznych potwierdzi zgon Martineza, to będzie to temat na pierwszą stronę. - Rozumiem - powiedział Halenius. Życzę ci powodzenia w ministerstwie. Przyda ci się. Opuściła rękę z komórką, siedziała i wpatrywała się w komputer. O Caricie nie zamierzała na razie pisać. Za dużo niewiadomych. Poza tym Carita nie została jeszcze oficjalnie uznana za zaginioną. Teraz powinna znaleźć kogoś, kto oficjalnie potwierdzi śmierć chłopaka. Na pewno nie znajdzie nikogo, kto jej poda przyczynę zgonu,
ani nikogo, kto potwierdzi, że Carita była ostatnią osobą, która go odwiedziła w areszcie. Trudno też będzie udowodnić, że wszystko to ma związek z zamordowaniem Söderströmów. Wyprostowała się, zaczęła się targać za włosy. Dokąd mogli pojechać? Do Kolumbii nie mogli wrócić. Cała rodzina została zmuszona do ucieczki? Porzucili swoje wygodne życie, bo mafia zamordowała szefa policji, ojca jej męża? Mafia unicestwia całe rodziny, żeby nikt nie mógł dziedziczyć...
Nagle zobaczyła przed sobą Caritę: przed willą Söderströmów, tego deszczowego dnia, kiedy policjant wpuścił je do środka i kiedy po raz pierwszy uświadomiła sobie, że było jeszcze jedno dziecko, dziewczynka, Suzette. Jeszcze jedno dziecko? - powiedziała wtedy Carita. Miała szeroko otwarte oczy, była prawie biała. Zauważyła to, ale uznała, że jest po prostu bardzo poruszona. Nie udało ci się uśmiercić wszystkich, pomyślała. Został ktoś, kto może dziedziczyć.
Grubo się przeliczyłaś. Zaczęła krążyć po mieszkaniu. Weszła do pokojów dzieci, przesunęła ręką po pościeli. Włączyła uśpiony laptop, weszła w Google. Może na jakiejś hiszpańskojęzycznej stronie znajdzie coś o jej teściu, bohaterze walk o demokrację? Victor? Victor Gonzales? Dziewięćset sześćdziesiąt pięć tysięcy trafień. Wpisała victor gonzales policia bogota.
Liczba trafień zmniejszyła się do stu tysięcy siedemdziesięciu dziewięciu. Odsunęła laptop. Spojrzała na zegarek. Powinna zadzwonić do Patrika i opowiedzieć mu o Martinezie. Jeśli nic strasznego nie wydarzyło się w światku telewizyjnym, jeśli nikt się nie potknął podczas transmisji na żywo, to jutro jego śmierć powinna się znaleźć na pierwszej stronie. O ile oczywiście będzie mogła o tym napisać. Zaczęła szybko kalkulować. Jakie jest prawdopodobieństwo, że ktoś inny dowie się o jego śmierci i zdoła uzyskać potwierdzenie? Jeśli jej się to nie uda?
Zerowe. Więc nie musi dzwonić do Patrika, póki się nie dowie czegoś konkretnego. Sięgnęła po torbę, wyłowiła notes, w którym zapisała najważniejsze punkty wywiadu. Przerzucała zabazgrane kartki. Sięgnęła po jabłko. Najlepszy czas dawno miało za sobą. Wzięła komórkę, zadzwoniła na dyżur prasowy Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Ugryzła spory kawałek, oblizała cieknący sok, odwróciła kartkę, spojrzała na wywiad z Wilmą i notatki z wizyty w Gibraltarze.
W słuchawce coś zaszumiało, usłyszała kobiecy głos. - Połączyłeś się z dyżurem prasowym Ministerstwa Spraw Zagranicznych, proszę czekać. Kobieta mocno akcentowała niektóre głoski. - Jak długo mam czekać? - spytała Annika, ale kobieta zdążyła ją już przełączyć do kolejki oczekujących. Na linii znów coś zaszumiało, a może nie na linii, tylko w jej uszach? Westchnęła głęboko. Miała nadzieję, że usłyszy ją ktoś po drugiej stronie. Oczywiście, że da wywiad do
jutrzejszego wydania. Jest ważniejszy od serii. Znów sięgnęła po bloczek, zaczęła go przeglądać. Może znajdzie jeszcze coś, co będzie mogła wykorzystać? Jej wzrok przykuł adres internetowy: spisała go z ogłoszenia wiszącego za szybą agencji wynajmu i sprzedaży nieruchomości w kamienicy sąsiadującej z kancelarią Veroniki Söderström. Agencji, która wystawiła na sprzedaż willę Söderströmów. W słuchawce coś zatrzeszczało. - Halo? - powiedziała.
Nikt nie odpowiedział, tylko szum. Położyła jabłko na stole, przyciągnęła laptop i wpisała do Explorera: www.aplaceinthesun.se. Laptop mielił dane, ugryzła kolejny kawałek jabłka. Welcome to A Place in the Sun, your Real Estate Agent on the Coast! Strona wyglądała tak samo jak wszystkie strony agencji nieruchomości na świecie. Może była nieco prostsza niż inne. W końcu nie była to duża agencja. U góry po lewej logo, nieciekawe, duży brzydki
kleks. Może będzie więcej informacji o willi Söderströmów, pomyślała. Znów trzaski w słuchawce. - Halo? Halo! Po lewej, pod logo, wypisano hasła: Home, Property Search, New Developments, About Us, Contact. Kliknęła na Property Search, w nadziei, że znajdzie oferty z Nueva Andalucía, ale link był pusty. - Dyżur prasowy Ministerstwa Spraw Zagranicznych, proszę czekać. - Halo! - powiedziała, odwracając się od laptopa. - Czekam już bardzo długo...
W słuchawce coś stuknęło, znów zaczęło szumieć. Wrzuciła ogryzek do zlewu, do młynka na śmieci. Cholerni dyplomaci, pomyślała. Znów odwróciła się do laptopa. About Us. Najpierw wyświetlił się standardowy tekst po angielsku: „Wielu z was zapewne marzy o domu w Hiszpanii, ale to poważna inwestycja. Dlatego potrzebujecie naszej porady. Działamy na tym rynku od dawna. W 1968 roku otworzyliśmy pierwsze biuro
na Costa del Sol. Tysiącom ludzi pomogliśmy znaleźć dom na hiszpańskim Wybrzeżu Słońca...”.
Z irytacją zamknęła zakładkę i weszła w Contact. Już chciała również ją zamknąć, kiedy jej wzrok padł na adresy agentów:
[email protected],
[email protected] Siedziała i wpatrywała się w nie. Poczuła, że na całym ciele ma gęsią skórkę. Astrid Paulson. Ernesto Zarco Martinez. Astrid Paulson - tak się nazywała matka
Veroniki Söderström. To nie mógł być przypadek. Dwie kobiety o takim samym nazwisku, pisanym dokładnie tak samo? I to tuż za rogiem domu, w którym córka jednej z nich ma biuro. Czy Astrid Paulson była agentką nieruchomości? I kim jest Zarco Martinez? Odłożyła słuchawkę, babę z ministerstwa zostawiła własnemu losowi. Wpisała w Google Ernesto Zarco Martinez. Sto trzydzieści trzy tysiące trafień. Bez sensu.
Wpatrywała się w monitor, aż zaczęły jej łzawić oczy, gorączkowo szukała w pamięci. Gdzieś już widziała to imię i nazwisko, ale z jakimś dodatkiem. Może to było jeszcze jedno imię, może adres. Zastanawiała się. Postanowiła poszukać w plikach w komputerze. Zaznaczyła wszystkie obszary poszukiwania: dokumenty, arkusze kalkulacyjne i tak dalej. Wybrała szukanie najbardziej zaawansowane. Postanowiła przeszukać cały twardy dysk. Ernesto Zarco Martinez. Na wszelki wypadek sprawdziła, czy wersaliki są tam, gdzie trzeba. Miała świadomość, że to może
chwilę potrwać, ale jeśli taka kombinacja występuje w jej komputerze, to powinno się udać. Na ekranie obok pola szukaj pojawił się mały piesek, wesoło merdał ogonkiem. Komputer szukał. Poszła do łazienki, zrobiła siku, umyła ręce i twarz, wróciła do komputera. Piesek nadal merdał ogonkiem. Zero wyników. Poszła do telefonu, do sypialni. - Dyżur prasowy Ministerstwa Spraw Zagranicznych, proszę czekać... - Nie - zaprotestowała głośno. - Nie
zamierzam dłużej czekać! Jeśli mi nie odpowiecie, to i tak o tym napiszę. Po drugiej stronie zapadła pełna zdziwienia cisza. Szum ustał. - O co chodzi? - Wiecie coś o Szwedzie, który zginął w areszcie w Maladze? Długie westchnienie. - Nic o tym nie wiemy. - Wiem na pewno, że to się stało. Podała wszystkie dane. Zapowiedziała, że zadzwoni za godzinę, żeby poprosić o
potwierdzenie. Miała nadzieję, że to ich zmobilizuje. Wróciła do kuchni. Jeden wynik. Poczuła, jak jej tętno przyspiesza, otworzyła dokument. Stara strona internetowa, zalegająca gdzieś głęboko w pamięci komputera: temporary internet files. Przypomniała sobie, że kiedyś, już dość dawno, szukała w internecie różnych spółek. Chodziło chyba o firmę Advice
Investment Management AB. Miała się zajmować „doradztwem finansowym i gospodarczym oraz wszelką związaną z tym działalnością, wyjąwszy wymienioną w ustawie o bankach i towarzystwach kredytowych”. Powiodła wzrokiem po stronie, zatrzymała się na składzie zarządu. Spółka miała dwóch prezesów: Lenę Yvonne Nordin z Huddinge i Niklasa Ernesto Martineza ze Skärholmen. Zastępcą był David Zeev Lindholm, zamieszkały w Sztokholmie, przy Bondegatan.
Starała się oddychać spokojnie, miarowo. Musiała się do tego zmusić. Rozpoznała tę stronę. To na niej widziała nazwisko Zarco Martinez. Znalazła ją, kiedy pracowała nad sprawą śmierci Davida Lindholma. Niklas Ernesto Zarco Martinez ze Skärholmen, w Szwecji nazywany Nicke, w Hiszpanii Ernesto. Prowadził firmę z Yvonne Nordin, potrójną morderczynią z Sankt Paulsgatan. Annika wróciła do poszukiwań. Merdający ogonkiem piesek znalazł jeszcze dwa dokumenty z interesującym ją nazwiskiem i na tym zakończył. Wypełnił swoje zadanie.
Pierwszy dokument dotyczył wyrejestrowanej już firmy sprzątającej ze Skärholmen. Właścicielami byli Lena Yvonne Nordin i Niklas Ernesto Zarco Martinez. Drugi był wyciągiem z krajowego rejestru osób i adresów. Niklas Ernesto Martinez wyrejestrowany. Zmarł. Zmarł w wigilię Bożego Narodzenia, półtora roku temu. Pokiwała głową, wszystko się zgadzało. Przypomniała sobie, jak tego szukała.
Nagle zaczęła się trząść. Między braćmi Zarco Martinez, Yvonne Nordin, Davidem Lindholmem i Astrid Paulson, matką Veroniki Söderström, istniał jakiś związek. Mieli spółkę, pracowali razem, a teraz wszyscy nie żyli. I wszyscy zginęli nagle, tragicznie. Przyszła jej do głowy pewna myśl. Znów weszła na stronę agencji nieruchomości: www.aplaceinthesun.se. Spojrzała na nieporadne logo w lewym górnym rogu, wypisane pionowo słowa otoczone promieniami słońca: A Place In The Sun Skupiła się na wersalikach. Od góry do dołu. Poczuła,
że pokój zaczyna wirować. Apits. Niklas Linde się mylił. Apits, skrót nazwy koncernu narkotykowego z Costa del Sol, to nie skrót od Airport Passenger Intelligent Transport Systems. Ani od Analog Proprietary Integrated Telephone System. To skrót od a place in the sun. Miejsce w słońcu. CZĘŚĆ III PO ZIELONYCH ŚWIĄTKACH
Anioł z Gudagården Najpierw było tylko niebo i łąki. Powietrze i przestrzeń, i wiatr.Silne ręce Matki i pachnąca szorstkość pościeli. Popękane żyłki wyszorowanych do białości desek podłogowych, błyszcząca woda w jeziorze i wieczorne śpiewy.Otworzył perłową bramęI wpuścił mnie do środkaWybawił przez krewPrzyjął jak swoją.Nie miała żadnych wspomnień związanych z Ojcem. Był, ale gdzieś daleko, na obrzeżach pola widzenia, kojarzył jej się z rzeczami przyziemnymi: z pracą na roli, z gospodarstwem, ze słowami. A ona zawsze była jakby troszeczkę wyżej, bez kontaktu z ziemią. Bo przecież była
Aniołem.Matka zawsze jej to powtarzała.- Jesteś moim Aniołem mówiła. Albo: - Du bist mein Engel. Bo z ni ą zawsze mówi ał w swoim w ałsnym j z ę yku, w jz ę yku Anio ó ł w.Biega ał po ca y ł m Gudagården, niemal fruwa ał, tańczyła, błogosławione dziecko, spłodzone bez grzechu za pełnym
przyzwoleniem Pana. Ojciec nie lubił, kiedy rozmawiała z innymi dziećmi, ale i tak to robiła. Przecież Bóg rozmawia ze wszystkimi, widzi i słyszy wszystko. I wszyscy byli dla niej mili i uprzejmi, była przecież córką kaznodziei, więc uśmiechali się do niej i mówili łagodnym głosem. Wszyscy z wyjątkiem Trollicy.Trollica była zagadką.Anioł trochę się jej bał. Ale nie tak znowu bardzo, bo przecież jako Anioł była służką Pana, a dzieci boże są bezpieczne. Tyle że Trollica ukrywała przed nią swój głos i miała małe czarne oczka zaglądające w każdy kąt.Jedyną osobą, przed którą Trollica nie ukrywała swojego głosu, była Księżniczka,
najpiękniejsza ze wszystkich księżniczek na całym świecie. Właściwie Księżniczka też była prawie Aniołem, bo potrafiła mówić w języku Aniołów. Słyszała, jak rozmawiały na strychu. Odzywały się do siebie tylko wtedy, kiedy były przekonane, że nikt ich nie słyszy. Księżniczka opowiadała bajki o zamku wśród chmur, a Trollica o dziewczynkach z zapałkami, które zamarzały na śmierć i zamieniały się w spadające gwiazdy.Przebiegłe, łasicze oczy Trollicy zawsze potrafiły wypatrzeć ją na schodach i zmusić do odejścia. Jeśli było trzeba, to nawet
pięściami.I w końcu nadszedł dzień, kiedy Zezowate Oko po raz pierwszy złapał Księżniczkę i nie chciał jej puścić. Trollica uderzyła go kamieniem w głowę. Wtedy puścił Księżniczkę i pobiegł za Trollicą, która schowała się w najdalszym kącie szopy na narzędzia.Anioł widział to wszystko. A ponieważ zadaniem anioła jest wszystkich chronić i wszystkim pomagać, więc poszła do szopy. I zobaczyła, jak Zezowate Oko wyciąga nóż i powoli zbliża się do Trollicy.- Nie zabijaj jej! - powiedziała swoim wysokim, jasnym głosem anioła. Zezowate Oko spojrzał na nią z
wściekłością.- Idź stąd - powiedział.Ale anioły pomagają ludziom w potrzebie, nawet Trollicom, więc została w szopie. Czcij ojca swego i matkę swoją, a będziesz żył długo i będzie ci się dobrze wiodło powiedziała.- Moja matka nie żyje, a stary jest na odwyku. Dlatego tkwię w tej przeklętej dziurze - powiedział Zezowate Oko i głos mu się załamał.Winniśmy się bać i kochać Pana, i nie nastawać na życie bliźnich ani nie przysparzać im smutków. Nie wolno nam zadawać im bólu, mamy im pomagać i wspierać zawsze, kiedy to możliwe - powiedział Anioł.
Podeszła bliżej i wyjęła nóż z jego ręki.Zezowate Oko zaszlochał, puścił nóż i rzucił się do drzwi.Kiedy zniknął, zapadła cisza. Drobinki kurzu tańczyły w promieniach słońca. Trollica przyglądała się jej z otwartą buzią i wtedy Anioł odkrył, że Trollica ma głos.Dlaczego to zrobiłaś? - spytała, a Anioł nagle się zawstydził.- Winnaś kochać Pana swego ponad wszystko na ziemi powiedziała. - I bliźniego swego jako siebie samego. Tak mówi Jezus.Trollica podeszła do niej, jej oczy zrobiły się jeszcze węższe niż zwykle.- Masz coś
nie tak z głową?Anioł pokręcił głową.Od tamtego dnia mogła wszędzie towarzyszyć Trollicy i Księżniczce. Mama i Tata nie chcieli, żeby pracowała przy siewach i przy zbiorach, ale ona odpowiedziała im słowami Boga: człowiek winien pracować na siebie w pocie czoła. Więc pozwolili jej pracować. Od tej pory trzymały się razem: wirowały w promieniach słońca, tańczyły we mgle, pracowały, odpoczywały. Anioł poznał inne światy: potężnego mężczyzny, który przegrał wielką wojnę, zimnych nocy i wilgotnych piwnic, w których pijani mężczyźni kupują gorzałkę i miłość. Wszystko robiły razem, latem, jesienią, zimą i wiosną, aż do pewnej
sierpniowej nocy, kiedy się stała ta straszna rzecz i Trollica i Księ n ż iczka zniknę y łz Gudagården na zawsze, a Anio rus ł zy w łdu ł g podró ą ku pod
ż ziemiom. - Oryginalna wiadomość - TTFLASH: Filip Andersson zwolniony. PK Kancelaria mecenasa Svena Görana Olina Skeppsbron 28, godzina 10.30 (nnn) Wtorek, 14 czerwca LATO CIĄGLE nie nadchodziło. Drzewa były ledwie zielone, chociaż był już czerwiec. Nie było nawet jednego naprawdę ciepłego dnia. Północne wiatry trzymały kraj w żelaznym uścisku, a meteorolodzy nie mieli nic pocieszającego do
zakomunikowania. Annika zapięła kurtkę pod szyją i ruszyła do autobusu. Deszcz zawisł nad koronami drzew, jakby się wahał. Minęła Seven Eleven, przeczytała nagłówki gazet: „Stąd ruszysz ku słońcu”, zachęcał jeden. „Deszcz będzie padał do świętego Jana”, ostrzegał drugi. Niestety jej gazeta była nastawiona raczej pesymistycznie. „Konkurrenten” wypowiadał się z większym optymizmem. Nie miała wątpliwości, kto wygra walkę o czytelników.
Spóźniła się na autobus. Musiała się schować przed deszczem - który w końcu zdecydował się spaść - w bramie przy Hantverkargatan 32. Podniosła głowę, spojrzała na łukowe sklepienie. Kilka lat mieszkała tu z Thomasem. Teraz wydawało się jej to niemal nierzeczywiste, jakby ktoś jej opowiadał film albo książkę. Po nocy na Costa del Sol Thomas się nie odezwał. Powiedział, że zadzwoni. To były jego ostatnie słowa, zanim wysiadła z samochodu. Miała wrażenie, że mówi poważnie.
Ale najwyraźniej tak nie było. Ona też nie zadzwoniła. Kupiła Kallemu telefon komórkowy i nauczyła go się nim posługiwać, żeby nie musiała wydzwaniać na Grev Turegatan, kiedy wieczorem chciała powiedzieć dzieciom dobranoc. Już za nimi tęskniła, chociaż spędziły z nią całe Zielone Świątki. Przed chwilą odprowadziła je do szkoły i do zerówki. Linde też się nie odzywał, ale też się tego nie spodziewała. Nawet Jimmy Halenius się nie odzywał. Jego milczenie miało zapewne związek z masową ucieczką więźniów z zak a
ł du karnego w Österåker, która okaza ał si ę mieć poważne konsekwencje polityczne. Cała opozycja domagała się odejścia ministra sprawiedliwości, jakby to on przejechał buldożerem przez więzienny mur. Minister jak zwykle jakoś sobie poradził. Kilka dobrze przemyślanych nominacji i polityczny spryt uratowały mu skórę. Przyjechał autobus, wsiadła jako ostatnia. Stała całą drogę, aż do Gjörwellsgatan. Tore, portier, zaczepił ją, jak tylko
weszła. - Zostawiłaś pusty bak, kiedy ostatnio brałaś redakcyjny samochód powiedział, stając przed nią w rozkroku. Zadzwoniła jej komórka. Wyjęła ją, zerknęła na wyświetlacz, nie rozpoznała numeru. - Myślisz, że mam tu chłopców na posyłki, żeby po tobie sprzątali? - Halo? - Annika odebrała. - Annika? Cześć! Mówi Polly! Wysoki głos, jasny, dziewczęcy. Annika zamknęła oczy, żeby nie musieć patrzeć
na marudzącego portiera. Polly. Polly Sandman, przyjaciółka Suzette. Nigdy nie słyszała jej głosu, pisały tylko do siebie mejle. - Cześć - powiedziała i ruszyła w stronę redakcji. - Co u ciebie? - Nie licz, że następnym razem dam ci samochód! - grzmiał Tore. - Napisałaś, że mam zadzwonić powiedziała Polly. - Jeśli Suzette się odezwie. Annika stanęła na środku holu. Patrik zobaczył ją z daleka, wstał i podbiegł ze stosem karteczek.
- I odezwała się? - spytała Annika. Naprawdę? - Jako Pan Gunnar Larsson. Tym razem coś napisała. - Konferencja prasowa na Skeppsbron za trzy kwadranse - powiedział Patrik, podając jej wydruk. - Jedziesz ze Stevenem. - Co się stało? - spytała Annika, wyjmując słuchawkę z ucha. - I kto to jest Steven? - Filip Andersson został uniewinniony. A Steven to nasz nowy fotograf, stażysta. - Halo? - Annika usłyszała głos Polly w
słuchawce. - Możemy się spotkać? - spytała. - Weź ze sobą laptop albo wydrukuj tę wiadomość. Gdzie będziesz w porze lunchu? Polly podała nazwę kawiarni przy Drottninggatan. Annika nigdy o niej nie słyszała, ale domyśliła się, że musi być bardzo popularna. Zobaczyła idącego w jej stronę młodego mężczyznę. Wysoki, bardzo młody, obwieszony mnóstwem aparatów w wielkich torbach. - Cześć. Jestem Steven. Schowała kabelek od słuchawki do
torby, podała nowemu fotografowi rękę. - Jedźmy od razu - zaproponowała, rzucając okiem na wydruk z TT, który podał jej Patrik. Skeppsbron 28. Stare Miasto, parking na dole, na nabrzeżu. - Nie mam prawa jazdy - oświadczył Steven. Jak miło, pomyślała Annika, ruszając w stronę portierni. - Nic z tego - oświadczył Tore na jej widok. - Najpierw musisz się nauczyć tankować. - Twoja praca polega na tankowaniu, moja na myśleniu - odpowiedziała
Annika. Natychmiast przygotuj mi samochód. Dostała stare rozklekotane volvo, to, które zwykle jej dawał. - Ta konferencja to coś ważnego? spytał Steven, gdy Annice w końcu udało się wydostać z podziemnego parkingu. - Czysta formalność czy stało się coś dramatycznego? Kto jest ofiarą, a kto bohaterem? Jest jakiś łajdak? Zerknęła na niego, żeby się upewnić, czy sobie z niej nie żartuje, ale chłopak sprawiał wrażenie śmiertelnie poważnego.
- Ofiarą jest pewnie Filip Andersson, a bohaterem jego adwokat. Żaden nie jest specjalnie atrakcyjny. Filip Andersson wygląda jak gangster, a Sven Göran Olin jak dobry wujcio. - A łajdak jest przystojny, opalony i ma szczere niebieskie oczy? - Łajdakiem jest kobieta, którą policja zastrzeliła w okolicach Garphyttan w grudniu ubiegłego roku - powiedziała Annika. - Miała na imię Yvonne. Steven więcej się nie odezwał. Deszcz przestał padać. Mozolnie przesuwali się w korku.
Szybciej dotarliby na piechotę. Zaparkowała przy Skeppsbrokajen, zapłaciła dwieście sześćdziesiąt koron za dwie godziny postoju. Taksówka kosztowałaby mniej. Spojrzała na zegarek, zastanawiała się, ile konferencja może potrwać. Jeśli się przedłuży, wyjdzie wcześniej. Spotkanie z Polly, o dwunastej, jest ważniejsze. Niezależnie od tego, co o tym sądzi Patrik. To może być fałszywy alarm, pomyślała. To wcale nie musi być wiadomość od Suzette. Polly lubi dramatyzować. W poczekalni przed kancelarią
mecenasa tłoczyli się dziennikarze. Kamery telewizyjne, mikrofony. Zdziwiła się. Właściwie już zimą było wiadomo, że Filip Andersson najprawdopodobniej zostanie uniewinniony. Pewnie przyszli na niego popatrzeć, pomyślała. Zaczęła się przeciskać przez tłum, znalazła wolny fotel przy toalecie. Na oparciu leżały egzemplarze „Fina Morgontidning”. Usiadła, westchnęła i zaczęła przeglądać informacje kulturalne. Przerzucała kolejne strony, nie zagłębiając się w teksty, dotarła do strony czwartej.
Jej wzrok przykuła recenzja wystawy fotograficznej w Domu Kultury: „Druga strona Wybrzeża Słońca”. Autor chwalił fotografkę, Lottę Svensson Bartholomeus: „Z wielką wrażliwością pokazała drugą stronę Costa del Sol, słynnego Wybrzeża Słońca. Pokazała udające się na targ kobiety, porzucone przez robotników narzędzia...”. Artykuł zilustrowano zbliżeniem nożyc do blachy. Magazyn w La Campana. No, proszę, pomyślała Annika i odłożyła gazetę. Przez chwilę patrzyła przed siebie, poczuła nieprzyjemny skurcz w żołądku. Znów sięgnęła po gazetę, spojrzała na to
dziwne zdjęcie i przypomniała sobie słowa Lotty: sztuka jest prawdziwsza od dziennikarstwa. Doszła do wniosku, że chyba jednak czegoś nie rozumie. Jak leżące na podłodze w magazynie zepsute nożyce mogą być ciekawe same w sobie? Złożyła gazetę, zrobiła z niej mały pakunek i wcisnęła pod fotel. Wstała i stanęła przy drzwiach toalety. Nie ruszyła się z miejsca, dopóki nie otworzyły się drzwi sali konferencyjnej. Natychmiast zrobił się harmider. Słyszała głos mecenasa, prosił o
zachowanie spokoju i porządku. Zaczekała, aż większość zebranych wejdzie. Zrobiła krok i stanęła zaraz za drzwiami. Obok podium, które było właściwie zwykłym stołem z trzema krzesłami, tłoczyli się fotografowie, kamerzyści z telewizji i radiowcy. Gdzieś w tłumie mignął jej Steven, był znacznie wyższy od innych. Poszukała wzrokiem uniewinnionego mordercy. Nie było go jeszcze. Skurcz żołądka nie odpuszczał.
Filip Andersson spędził w więzieniu pięć lat. Skazano go za groteskowe morderstwo, którego nie popełnił. Czy po czymś takim człowiek jest w stanie zachować rozum? Czy też takie rzeczy udają się tylko Nelsonowi Mandeli? Domyśliła się, że wkrótce pozna odpowiedź, bowiem drzwi w głębi się otworzyły i do sali wszedł Filip Andersson. Miał na sobie ciemne spodnie i białą koszulę, wyglądał, jakby przed chwilą brał prysznic. Fotografowie pstrykali coraz szybciej, brzmiało to teraz jak kanonada. Błyskały flesze, rzucały niebieskie światło na cały pokój. Dziennikarze z telewizji robili wszystko, żeby się dostać przed
kamerę. Filip Andersson nie raczył nawet na nich spojrzeć. Opadł na jedno z trzech krzeseł. Patrzył przed siebie, nawet nie mrugnął. Wyciągnęła szyję, żeby go lepiej widzieć. Od ich ostatniego spotkania, jesienią, w pokoju widzeń w Kumla, wyraźnie schudł. Był świeżo ostrzyżony i ogolony. Sven Göran Olin usiadł obok niego. Ostatnie krzesło zajęła młoda kobieta.
- Cieszy nas - zaczął adwokat - że mogliśmy dzisiaj odebrać wyrok Sądu Najwyższego zwalniający Filipa Anderssona z zarzutu popełnienia trzech morderstw przy Sankt Paulsgatan. Fotografowie przestali pstrykać. Reporterzy zaczęli siadać. - Filip Andersson spędził za kratami ponad pięć lat - ciągnął adwokat. - Jak już mówiłem, wyrok skazujący w obu instancjach wydano na podstawie bardzo słabych dowodów, proces był właściwie poszlakowy. Najwyraźniej wszyscy zapragnęli ułatwić sobie sprawę. Zapadła cisza.
Annika przyglądała się twarzy Filipa Anderssona. Próbowała dopatrzyć się w niej śladów jakichś emocji: ulgi, smutku, radości, goryczy, ale nie znalazła niczego. Patrzył obojętnym wzrokiem w jakiś punkt kilkadziesiąt centymetrów nad głowami dziennikarzy. Wydał się jej szerszy w ramionach. Może w nadziei na zwolnienie znów zaczął ćwiczyć? - Konsekwencją tego wyroku jest zarówno spadek, jak i wzrost zaufania do wymiaru sprawiedliwości stwierdził Sven Göran Olin. - To, że można zostać zrehabilitowanym, to dobra wiadomość. Niepokoić powinien
natomiast fakt, że takie rzeczy w ogóle się zdarzają. Było cicho jak makiem zasiał. Annika przyglądała się kolegom. Wszyscy wpatrywali się w Filipa Anderssona, na ich twarzach malował się zawód i niepewność. Jak to przekazać czytelnikom? Filip Andersson kiepsko wypadał w roli ofiary. Nie miał rodziny, która by wokół niego stała, nie miał dzieci, które by mu wręczyły swoje rysunki, ani pięknej żony, która by go trzymała za rękę i uśmiechała się z wdzięcznością do kamery z oczami pełnymi łez.
Wyglądał na trochę przekarmionego finansistę bez skrupułów - którym zresztą był - który w niewłaściwym czasie znalazł się w niewłaściwym miejscu. Raczej nie zdobędzie sympatii widzów i czytelników. - Ponieważ kanclerz sprawiedliwości odrzucił nasze roszczenie, już dzisiaj wniesiemy skargę przeciwko państwu szwedzkiemu - orzekł mecenas. - Filip Andersson będzie się domagać odszkodowania w wysokości dwunastu milionów koron. Pięć milionów ma być odszkodowaniem za doznane cierpienie, siedem za utracone dochody. Siedząca obok niego kobieta wstała i
zaczęła rozdawać wydruki, pewnie kopie skargi. Znów zrobiło się głośno. Żądanie rekordowo wysokiego odszkodowania zapewne też nie spotka się z przychylnością opinii publicznej. Tę sprawę trudno będzie wygrać. - Jakie to uczucie znów być na wolności? - zawołał jakiś reporter z radia. Sven Göran Olin nachylił się do mikrofonu. - Mój klient nie chciałby się na razie wypowiadać.
- To po co przyszedł? - dopytywał się inny dziennikarz, stojący na lewo od Anniki. Był zły. - Olin go zmusił - rzucił któryś z jego kolegów. - Prowadził tę sprawę pro bono i to jest jego zapłata. Dość marna, jeśli się weźmie pod uwagę, ile zrobił, pomyślała Annika. Chociaż może wcale aż tak się nie napracował. Właściwie to jej artykuły o Yvonne Nordin uruchomiły lawinę, a o uniewinnienie wystąpiła prokurator generalna. Kobieta rozdająca wydruki doszła do
końca sali, podała kartkę Annice. Annika wykorzystała okazję, nachyliła się i wyszeptała jej do ucha: - Mogę się umówić z Filipem na wywiad? Na wyłączność. Nazywam się Annika Bengtzon i jestem autorką artykułów o Yvonne Nordin, które... - Filip Andersson odmawia wszelkich komentarzy - odpowiedziała kobieta beznamiętnie. - Nie tutaj i nie teraz. Stojący wokół dziennikarze patrzyli na Annikę z dezaprobatą, jakby próbowała się wcisnąć poza kolejnością do kolejki do kasy w Konsumie.
Zdenerwowana spojrzała na zegarek. Jeśli nie zdobędzie żadnego komentarza, całe przedpołudnie będzie stracone. Nie wyciśnie nic z niczego. Postanowiła zostać do końca. Może jednak uda jej się coś z niego wydusić. Dziennikarze zaczęli opuszczać salę. Stanęła z boku, starała się na nich nie patrzeć. - Jeśli mu zależy na odszkodowaniu, powinien uronić chociaż kilka łez nad straconymi latami - powiedziała jakaś dziennikarka. Filip Andersson wstał z krzesła, wysoki,
potężny. Annika zaczęła się do niego zbliżać. Sunęła plecami po ścianie. Młoda kobieta, która rozdawała wydruki, otworzyła tylne drzwi. Pierwszy wyszedł mecenas. Filip Andersson odwrócił się plecami do sali i też ruszył do wyjścia. - Filip! - krzyknęła Annika głośno. Filip Andersson! Zatrzymał się w drzwiach, odwrócił się, spojrzał wprost na nią. Ona też się zatrzymała.
Poznał ją? Chyba powinien. Aż tak wielu ludzi nie odwiedzało go w więzieniu. Nieskończenie powoli uniósł palec wskazujący lewej ręki i kilka razy go zgiął, jakby na nią kiwał. Kiwał na nią lewym palcem wskazującym. Poczuła, że po plecach spływa jej strużka potu. Nagle znów była w zaułku przy Yxsmedsgränd na Starym Mieście. Był środowy wieczór po wyprawie do Kumla.
Wracała do domu. Nagle dwóch zamaskowanych mężczyzn złapało ją i zaciągnęło do bramy. Jeden nachylił się nad nią, przez dziury w kominiarce widziała jego oczy, jasne, jakby ze szkła. Drugi pomachał jej ostrzem noża tuż przed lewym okiem. Słyszała jego zduszony głos: „Zostaw Davida w spokoju. Wystarczy. Nie grzeb już w tym”. A potem złapali ją za lewą rękę, zdjęli rękawiczkę. Przeszył ją ból, od dłoni po pachę, przez całą klatkę piersiową. „Następnym razem skroimy twoje dzieciaki”. Chłód bruku na policzku, pulsowanie krwi i ich wielkie buty znikające w oddali.
Podniosła głowę, poczuła na sobie wzrok Filipa Anderssona. Zrobiła krok w tył, odruchowo schowała lewą rękę za plecami. Dostrzegł ten ruch, roześmiał się. Po chwili odwrócił się i zniknął, wyszedł tymi samymi drzwiami, którymi wszedł. Kiedy wracała do samochodu, nadal czuła, jak pali ją ręka. Blizna pulsowała, bolała. Ostatnio właściwie się to już nie zdarzało. Może zimą, w duży mróz. Włożyła rękę do kieszeni kurtki, uniosła ramiona, jakby się chciała ochronić
przed wiatrem. - Nie sprawiał wrażenia szczególnie pokornego - powiedział Steven. Chociaż może trudno tego oczekiwać od kogoś, kto spędził pięć lat za kratkami za niewinność. - Nikt nie powiedział, że jest niewinny. Annika weszła mu w słowo. - Sąd Najwyższy stwierdził jedynie, że dowody nie pozwalały na wydanie wyroku skazującego. To różnica. Steven zamilkł. Jestem zbyt surowa dla stażystów, pomyślała. Mają rację, że nie chcą ze mną pracować.
- Nie wracam do redakcji - powiedziała nieco łagodniej. - Weź taksówkę. Steven nie wyglądał na obrażonego. Pewnie się cieszy, że się mnie pozbędzie, pomyślała i opłaciła kolejne dwie godziny postoju. Kolejne dwieście sześćdziesiąt koron. Uznała, że równie dobrze może zostawić samochód tutaj, przy Drottninggatan. I tak nie miałaby gdzie zaparkować. Polly nie było. Annika wdrapała się na wysoki stołek barowy, stał przy stoliku z walcowanej blachy, z podświetloną nogą. Próbowała zamówić u kelnerki ze srebrnym ćwiekiem w nosie caffe latte, ale usłyszała, że obowiązuje
samoobsługa. Najwyraźniej podawanie klientom dań do stołu nie było trendy. Postanowiła dać sobie spokój z kawą i zaczęła się rozglądać. Wystrój trochę przypominał wnętrze fabryki z futurystycznych horrorów. Ściany ozdobiono kawałkami zardzewiałego żelaza, niektóre owinięto spiralami neonowych rurek. Ekspres do kawy parskał, w kuchni hałasowała zmywarka, zastawa brzęczała. Z głośników dudniła muzyka. Ostry kawałek niemieckiej hardrockowej grupy Rammstein brzmiał jak popularny szlagier. Palec nadal bolał.
To nie był przypadek. Pomachał jej właśnie tym palcem, w który ją zraniono wieczorem tego dnia, kiedy się z nim spotkała w więzieniu i kiedy nie wykonała jego polecenia. Włożyła rękę do kieszeni. Lokal zaczął się wypełniać, zbliżała się pora lunchu. Zadziwiająco dużą część gości stanowili urzędnicy z okolicznych biur. Tak przynajmniej można było sądzić, patrząc na ich ubrania: białe koszule, ciemne spodnie. Podobnie był ubrany Andersson na konferencji.
Wzdrygnęła się. Jeśli to Filip Andersson wydał na nią wtedy zlecenie, to musiała przyznać, że działał szybko. Od jej wizyty w Kumla minęło zaledwie kilka godzin. Musiało mu bardzo zależeć na tym, żeby się przestała zajmować przeszłością Davida Lindholma. Dlaczego? Na pewno nie chodziło o sentymenty ani o wspomnienia z dzieciństwa. Prowadzili razem firmę. David miał romans z jego siostrą, była z nim nawet w ciąży. David był mężem zaufania Filipa w więzieniu, kuratorem, którego przydziela się każdemu więźniowi
skazanemu na dożywocie. Najwyraźniej było coś, o czym nie powinna wiedzieć, oczywiście poza tym, co już wiedziała. David miał wiele ciemnych stron. Przypomniała sobie to, co mówiła Nina Hoffman o tym, jak traktował Julię. Zamykał ją w domu, czasem na cały tydzień. Albo niemal nagą wyrzucał na schody. Raz tak przemarzła, że musiała jechać na pogotowie. Ciągle ją zdradzał, znikał na całe tygodnie, nie mówiąc, dokąd jedzie. Wyzywał ją od dziwek i kurew...
Annika spojrzała na zegarek. A jeśli Polly nie przyjdzie? Palcami prawej ręki zaczęła bębnić o blat. David był człowiekiem pełnym sprzeczności. Okropnym mężem, a jednocześnie jednym z najbardziej znanych i szanowanych szwedzkich policjantów. O tym, że bywał agresywny, dowiedziała się z policyjnych raportów z początków jego kariery. Przypomniała sobie Timmo Koivisto, byłego narkomana, którego spotkała w Vårtunahemmet, o r
ś odku leczenia narkomanów pod Norrtälje. Opowiedział jej, jak David uderzył jego głową o ścianę w łazience tak mocno, że doznał trwałych obrażeń. Timmo Koivisto był dilerem, drobną płotką z samego dołu drabiny. Zdarzało mu się zwinąć działkę dla siebie. Dodawał do towaru cukru gronowego, dorabiał sobie na boku. Dlaczego David tak cię potraktował? Dlaczego ci to zrobił? - dopytywała się. Żeby mi pokazać, że przed nimi nie ma ucieczki, odpowiedział. Dokądkolwiek pójdę, dopadną mnie. Jeśli nawet policja była na ich usługach, to nie mogłem nawet marzyć o ucieczce.
Na ich usługach? To znaczy na czyich? Chciała wiedzieć. Wspominał o mafii narkotykowej? Można tak powiedzieć, powiedział Koivisto. Rozejrzała się po futurystycznym wnętrzu, jak z koszmaru. Czyżby coś pomyliła? Wyjęła notes, żeby się upewnić. Wszystko się zgadzało. Położyła notes na stoliku, siedziała i wpatrywała się w surową, nagą ścianę.
David Lindholm, mafia narkotykowa, morderstwa przy Sankt Paulsgatan, Filip Andersson, jej palec... - Annika Bengtzon? Podniosła głowę, zobaczyła jasnowłosą dziewczynę w bluzie z kapturem, z plecakiem. Stała przy jej stoliku. - Polly? Dziewczyna podała jej rękę, uścisnęła ją mocno. Przedstawiła się, usiadła naprzeciwko, zdjęła plecak.
- Wiem - zaczęła, pochylając się nad stołem, żeby Annika usłyszała. - Wiem, że nie wyglądam jak na zdjęciu na Facebooku. Już dawno powinnam je zmienić, ale coś mnie powstrzymuje. Zrobiłyśmy je razem, ja i Suzette. Jeśli je zmienię, to tak jakby i ona zniknęła... Annika przyglądała się jej. Wydała jej się bardzo dorosła. - Masz wrażenie, że się do ciebie odezwała? - spytała. Polly przytaknęła. - Chcesz coś? Ja stawiam. - Wyjęła portfel, dała Polly stówę. - Dla mnie tylko szklanka wody.
Dziewczyna podeszła do kasy, stojącej na zardzewiałym żeliwnym stoliku. Annika patrzyła na jej plecy. Miała szesnaście lat, może siedemnaście. Wyglądała na starszą. Wróciła ze szklanką wody z lodem i cząstkami cytryny dla Anniki i filiżanką zielonej herbaty dla siebie. Wyglądała, jakby chciała ją za coś przeprosić. - Wiem, że to było głupie. To, co napisałam za pierwszym razem. Annika zamrugała. - Kiedy spytałam, czy pani zdaniem w niebie można pisać mejle. Oczywiście, że nie.
Wiem, że to bzdura. Ale miałam nadzieję, że... Wdrapała się na krzesło. Nie była wysoka, mniej więcej wzrostu Anniki. - Tym razem jestem pewna, że to prawda. Suz żyje. Annika patrzyła na nią, starając się nie robić tego zbyt nachalnie. Dziewczyna była spokojna, skupiona. Nie wyglądała na wzburzoną. Ani na egzaltowaną. - Masz laptop? - spytała Annika. Polly skinęła głową, wyjęła laptop z plecaka.
- Nie mam za dużo czasu. Idę na zebranie Rady Uczniowskiej. - Włączyła laptop, zalogowała się, kliknęła kilka razy, odwróciła monitor do Anniki. Na ekranie pokazała się twarz uśmiechniętej czarnowłosej dziewczyny, stała i obejmowała za szyję karego konia. - Tu jest darmowy internet - powiedziała. Zaraz się zaloguję. - Ładnie wyszła - zauważyła Annika. - To Sułtan, jej ulubiony koń. Stadnina już go sprzedała. Monitor zamrugał, pod logo Windows Live pokazała się strona hotmaila. Na banerze na samej górze pojawiła się reklama jakiegoś pisma naukowego. Pod
nią, z prawej, adres: pangunnarlarsson. Na niebieskim tle po lewej: „wysłano”. W koszyku były dwie wiadomości, pole z tematem było puste. Obie wiadomości wysłano do Polly z adresu yahoo. Pierwszą pod koniec marca, drugą poprzedniego dnia, 13 czerwca, o czternastej trzydzieści siedem. - To poczta Pana Gunnara Larssona? spytała Annika. - To ten adres, który utworzyłyście z Suzette, żeby wysyłać pikantne wiadomości do dziewczyn z klasy? Polly skinęła głową.
- Kiedy Larsson odszedł, skasowałyśmy wszystkie wiadomości - powiedziała, trochę zawstydzona. Annika otworzyła pierwszą, tę z marca. Pusto. Potem drugą, tę z poprzedniego dnia. Czesc, Polly. Nie mow nikomu o tym mejlu. A juz ABSOLUTNIE nie policji. Na farmie nie ma sieci, wiec nie moglam do ciebie napisac. Jestem w kafejce internetowej. Oni nie wiedza, gdzie jestem, a Fatima sie wscieknie, jesli sie dowie, ze do ciebie pisze. Jestem u Amiry. Od
Nowego Roku. Mam wlasnego konia, nazywa sie Larache. Jest super, cos pomiedzy pelnej krwi angielskim a czystej krwi arabem. Walach. Czy Adde z kims jest? Nie mow nikomu, ze do ciebie pisalam. Mozesz mi odpowiedziec, tylko nie wiem, kiedy bede mogla to przeczytac. Czasem jezdzimy do Asili. Buziaki pa pa suz Przeczytała jeszcze raz. Najwyraźniej Suzette pisała na komputerze bez szwedzkich znaków. Asila to chyba miejscowość. Nazwa brzmiała znajomo, gdzie mogła ją słyszeć? - Myślisz, że to naprawdę ona? - spytała
cicho. - To styl Suzette? Tak pisze? Polly wypiła łyk zielonej herbaty i skinęła głową. - Zawsze pisze buziaki pa pa i podpisuje się suz, z małej litery. - Znasz ludzi, o których pisze? Fatimę? Amirę? Addego? Na twarzy Polly pojawił się cień. A może jej się przywidziało? - Amira to jej najlepsza przyjaciółka. Tak przynajmniej czasem mówiła. Fatima to chyba mama Amiry. A Adde to chłopak Suz. Chociaż czy ja wiem... właściwie to nie byli parą, ale Suz się w
nim kochała. Zawsze miał mnóstwo dziewczyn... - Kim jest Amira? Jak to możliwe, że jest najlepszą przyjaciółką Suzette? - Przyjaciółką z wakacji. Kiedy Suz była mała, spędzała wakacje na ich farmie. Są w tym samym wieku. - Gdzie? W Hiszpanii? Polly pokręciła głową. - W Maroku. - W Maroku? W Afryce? - Mają tam farmę.
- Wiesz gdzie? Może w Asili? Polly wzruszyła ramionami, odstawiła filiżankę. - Po jakiemu rozmawiają? - dopytywała się Annika. - W Maroku mówi się po francusku i po arabsku, a Suzette nie zna dobrze nawet angielskiego. Polly wyglądała na oburzoną. - Oczywiście, że Suz mówi po angielsku. - Rozmawia z Amirą po angielsku? Polly pokręciła głową i odwróciła laptop ekranem do siebie.
- Rozmawiają po szwedzku. - Chwileczkę. - Annika ją powstrzymała. - Możesz mi to przesłać? Polly się zawahała, spojrzała na zegarek. - Nie - powiedziała. - Obiecałam dać znać, kiedy się odezwie, ale teraz muszę już iść. - Powiedziałaś, że rozmawiają po szwedzku? Jak to możliwe? - Amira jest w połowie Szwedką. Jej ojciec pochodzi ze Szwecji, nazywa się Lindholm.
Gwar wokół Anniki zniknął, dudnienie muzyki, szum ekspresu, stukanie zastawy, wszystko ucichło. - Lindholm? Jej ojciec nazywa się Lindholm? Jak ma na imię? Polly zaczęła pakować laptop do plecaka, wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia. Chyba z nimi nie mieszka. - Może David? Może był policjantem? Nie wiesz? Polly sięgnęła po plecak. - Mogę panią o coś prosić? - spytała.
- Oczywiście. - Proszę nikomu o tym nie mówić, dobrze? Obieca mi pani? Annika patrzyła na poważną młodą jasnowłosą kobietę, tak niepodobną do tej ze zdjęcia na Facebooku. Skinęła głową. - Nikomu nic nie powiem. Ani nie napiszę. Obiecuję. Polly wyciągnęła rękę. Uścisnęły sobie dłonie, Polly wyszła. Annika została jeszcze kilka minut, a potem też wyszła.
Z ulgą zostawiła za sobą hałas i piekielne dudnienie. Suzette żyje. Gdzieś w Maroku, na wsi, gdzie mieszka młoda dziewczyna w jej wieku, która nazywa się Lindholm. Zatrzymała się, wyłowiła z torby komórkę. Zadzwoniła na informację międzynarodową, poprosiła o połączenie z ambasadą Szwecji w Rabacie. Po kilku sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. Litania po francusku: godziny otwarcia działu wizowego i pozostałych. Annika nadążała z trudem, jej francuski był
równie kiepski, jak jej hiszpański. Zrozumiała jednak, że nie ma co liczyć na to, że się czegoś dowie. Musi zadzwonić jutro. Spojrzała w stronę Kungsholmen. Powinna pojechać do redakcji i napisać coś o konferencji prasowej, na której Filip Andersson odmówił wszelkich komentarzy. Ludzie przechodzili obok niej, wpadali na nią, zahaczali o jej torbę, deptali jej po nogach. Pędzili przed siebie, na lunch, do pralni, na spotkanie, autobusy hamowały z piskiem, samochody rozbryzgiwały błoto. Spojrzała w stronę Hamngatan.
Napisanie notki o bezsensownej konferencji prasowej zajmie jej góra trzydzieści sekund. Wyjęła komórkę, wybrała numer Julii Lindholm, do mieszkania przy Bondegatan. Julia i Alexander byli w domu. Będzie im bardzo miło się z nią spotkać. Mieszkali na trzecim piętrze dość nieciekawego budynku z lat sześćdziesiątych. Klatka schodowa była ciemna, poczuła woń zatęchłej wilgoci. Nowe były tylko drzwi z tabliczką z napisem: LINDHOLM.
Pewnie policja wyważyła drzwi, kiedy zamordowano Davida, pomyślała Annika. Zadzwoniła, usłyszała przeciągły dzwonek. - Witamy - powiedziała Julia, otwierając drzwi na oścież. - Jak miło, że wpadłaś, prawda, synku? Alexander wiosną niesamowicie wystrzelił w górę. Stał w drzwiach swojego pokoju i wpatrywał się w Annikę. Nie odpowiedział. Upuściła torbę na podłogę, kurtkę powiesiła na haczyku.
Podeszła do Alexandra, kucnęła tak, żeby jej twarz znalazła się na wysokości jego twarzy. - Cześć - powiedziała. - Fajnie znów się bawić w swoim pokoju? Chłopiec odwrócił się, wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. - W przyszłym tygodniu wraca do dawnego przedszkola - powiedziała Julia. Terapeuci uznali, że jest gotów. Byłaś tu już? Annika pokręciła głową.
- Nie ma wiele do ogl d ą ania. Kiedy byli m ś y z Alexandrem w Lejongården, rodzice zrobili remont. Po o ły
ż li nowe tapety, posprz t ą ali. Tu jest kuchnia! Wskazała ręką na dość typową kuchnię z lat sześćdziesiątych. Drzwiczki szafek niedawno pomalowano, zlew ze stali nierdzewnej był lekko porysowany. - Prawdziwa kuchnia - stwierdziła Annika. - Prawda? Przyznam, że bardzo ją lubię. A tu jest salon... Weszły. Telewizor, parkiet, okna wychodzące na dwie strony.
- Nie mamy balkonu. Trochę żałuję. Właściwie to jedyna rzecz, której mi brakuje. A to moja sypialnia... Otworzyła drzwi pokoju, w którym zamordowano jej męża. Łóżko było porządnie posłane, firanki rozsunięte. Annika stanęła w drzwiach. Jeśli David był na usługach mafii narkotykowej, to na pewno nie inwestował w mieszkanie, pomyślała. - Wiem. Pewnie się zastanawiasz, jak mogę tu spać - powiedziała nagle Julia.
Annika wzięła głęboki oddech, ale natychmiast wypuściła powietrze. - Jego nie ma, a my musimy żyć dalej. Tak to już jest. Jadłaś lunch? Annika pokręciła głową. - Mamy klopsiki z purée ziemniaczanym. Klopsiki są z puszki, a purée z proszku, ale wypełniają żołądek. Zjesz z nami? - Chętnie. Wyszły z sypialni. Annika słyszała stukanie, dochodziło z pokoju Alexandra.
- Postanowił zbudować latający talerz wyjaśniła Julia. - Terapeuta uważa, że powinnam mu pozwolić. Annika usiadła przy kuchennym stole. Julia wyjęła opakowanie purée w proszku i gotowe klopsiki. - Jak on się czuje? - spytała Annika. Julia zwlekała z odpowiedzią. - Na pewno nie jest tym dzieckiem, którym był kiedyś. Ale prawdę mówiąc, nie wiem, czego mogłabym się spodziewać. Był o rok młodszy.
Nagle zamarła, z patelnią na wysokości twarzy. - Wiesz co? Właściwie to nie ma znaczenia. Jestem nieskończenie wdzięczna, że znów jest przy mnie. Annika pokiwała głową. Julia wróciła do odgrzewania klopsików i po chwili na patelni zaczęła skwierczeć margaryna. Znajomy odgłos ją uspokajał. Kuchnię pomalowano na biało, wszędzie był porządek. Julia nuciła trudną do rozpoznania piosenkę. Niby wszystko było w porządku, a jednak coś się nie zgadzało, uwierało jak kamień w bucie. Może rytmiczne stukanie dochodzące z pokoju
Alexandra? A może spartański wystrój? Może echo kłamstw Davida? Nigdy nie był agentem na Wybrzeżu Słońca. - Jak sobie radzicie finansowo? spytała. Miała nadzieję, że Julia nie uzna, że jest wścibska. - Mieszkanie jest własnościowe, odziedziczyliśmy je. Poza tym David miał ubezpieczenie na życie. Pieniądze przypadają nam, mnie i Alexandrowi, no i Hannelore. To całkiem spora suma. Z tego żyjemy. - Zastanawiałaś się, co dalej? Wrócisz
do policji? Julia pokręciła głową. - Chcę studiować architekturę. Jeśli będziemy żyć oszczędnie, pieniędzy powinno nam starczyć do końca studiów. Odmierzyła pół litra wody, wlała do garnka, postawiła garnek na płycie. - Mogę cię o coś spytać? Nie wiesz, czy David miał jakieś powiązania z Marokiem? Julia spojrzała na nią zdziwiona. - Z Marokiem? Nie, żadnych. Dlaczego pytasz?
- Nigdy nie wspominał o Maroku? Nie miał tam znajomych? - Czemu pytasz? Annika chwilę zwlekała. - Może miał tam rodzinę... Julia wyjęła z lodówki masło. Sięgnęła do szuflady po trzepaczkę, nalała do kubka trochę mleka, dodała grudkę masła, wstawiła wszystko do mikrofali, nastawiła na dwie minuty, wcisnęła start. - Wspominał o Maroku tylko raz, kiedy opowiadał o ojczymie, o Torstenie. Zaginął w Maroku.
Annika milczała, szukała czegoś w pamięci. Kiedyś, przy jakiejś innej okazji, już wspomniała o zaginionym ojczymie Davida. - Wiadomo, co się z nim stało? - spytała. Julia wyjęła trzy talerze, trzy szklanki, sztućce. - David chyba nigdy się z tym nie pogodził. Byli sobie bardzo bliscy. David nie znał swojego biologicznego ojca, więc Torsten był dla niego bardzo ważny. Nagle coś ją zastanowiło. - To było tej zimy, kiedy zdawał do szkoły policyjnej.
Annika wzięła od niej talerze, postawiła je na stole. - Myślisz, że mógł pojechać do Maroka, żeby go szukać, kiedy mieszkaliście w Esteponie? Julia spojrzała na nią, wyraźnie zdziwiona. - Nie, naprawdę nie sądzę. Mikrofalówka zapiszczała trzy razy. Mleko było gorące, masło się roztopiło. Na kuchence gotowała się woda. Julia wsypała proszek do mleka z masłem i zaczęła energicznie ubijać trzepaczką. - Alexander! Jemy! Chodź!
Alexander przyszedł natychmiast, podszedł do Anniki. - Siedzisz na moim miejscu powiedział. Mówił zaskakująco niskim głosem, innym niż wtedy, w nocy, w domku w lesie. - Usiądź koło mnie, z tej strony powiedziała Julia, wskazując na stojący obok talerz. Twarz Alexandra wykrzywił grymas, z jego gardła dobył się przeraźliwy wrzask. Rzucił się na podłogę. Był wściekły,
machał rękami, nogami, krzyczał. Annika cofnęła się z przerażeniem, ale Julia nie wyglądała ani na zdziwioną, ani na zaskoczoną. Wstała i spokojnie podeszła do syna. Przytuliła go i zaczęła kołysać, czekała, aż atak minie. - Dzisiaj będziesz siedział tutaj powtórzyła i jeszcze raz wskazała na miejsce przy krótszym boku stołu. Alexander posłał Annice wrogie spojrzenie, ale po chwili wziął do rąk nóż i widelec i z wielkim apetytem rzucił się na klopsiki. - Keczup? - spytał między kęsami.
- Dzisiaj nie - odpowiedziała Julia. Annika w milczeniu jadła purée i klopsiki. Jej dzieci też od czasu do czasu miewały napady złości, ale czegoś takiego u tak małego dziecka jeszcze nigdy nie widziała. - Mogę już iść? - spytał Alexander, kiedy skończył. - Powiedz dziękuję i sprzątnij talerz ze stołu - powiedziała Julia. - Dziękuję - rzucił chłopiec. Ześlizgnął się z krzesła, zamaszystym ruchem chwycił szklankę, sztućce i talerz, i balansując z
tym wszystkim w rękach, ruszył w stronę zlewu. Potem, nie odwracając się, wyszedł. Poszedł do swojego pokoju, zamknął za sobą drzwi. - Siedmioletni staż pracy w policji bardzo mi pomaga - powiedziała Julia ze smutnym uśmiechem. - Kawy? Annika zerknęła na zegarek. - Muszę już iść. Jeszcze tylko jedno pytanie: masz kontakt z teściową? Julia wlała wodę do elektrycznego ekspresu, sięgnęła po puszkę z kawą.
- Była u nas w ostatni weekend, ale cały czas chodziła i szukała Davida. Było to dość niesamowite. Chyba nieprędko znów ją tu zaprosimy. - Gdzie jest? - W domu opieki w Ramsmora. - Gdzie to jest? - W Nacka. Niedaleko, ale nie mam samochodu, a komunikacja miejska nie jest najlepsza. Dlatego tak rzadko ją odwiedzamy. - Masz coś przeciwko temu, żebym ją odwiedziła? - spytała Annika.
Julia podniosła głowę. - A dlaczego miałabyś ją odwiedzać? Annika postanowiła być z nią szczera. - Pamiętasz, jak cię kiedyś spytałam, czy mówi ci coś nazwisko Veronica Söderström? Albo Veronica Paulson? Julia się zawahała, po chwili skinęła głową. - Żona tego hokeisty? Odmierzyła porcję kawy, wsypała do filtra i włączyła ekspres.
- Mam powody sądzić, że David ją znał w dzieciństwie. Nigdy nie rozmawiałyście o tym z Niną? Julia patrzyła na nią, była zdezorientowana. - Dlaczego miałybyśmy o niej rozmawiać? - Nina powiedziała mi kiedyś, że dorastali razem. David, Filip Andersson, Yvonne Nordin i Veronica Paulson. Julia usłyszała imię Yvonne i wzdrygnęła się.
- Byli jak rodzeństwo - ciągnęła Annika. - To znaczy, że ich rodzice też musieli się znać, przynajmniej matki. Słyszałaś o Astrid Paulson? Julia poprawiła filtr w ekspresie. - To chyba jedna z ofiar tego włamania. W Hiszpanii. - Tak. Matka Veroniki Söderström. Słyszałaś może, żeby ktoś o niej wspominał? Julia pokręciła głową. - Astrid Paulson, matka Niny i twoja teściowa dobrze się znały.
- Naprawdę? - Matka Niny, Yvonne i Filipa miała na imię Siv. Znałaś ją, prawda? Julia postawiła na stole dwa kubki. - Umarła wkrótce po naszym ślubie. Zawsze było mi jej żal. Była alkoholiczką. Pijesz czarną, dobrze pamiętam? - Tak. A co się stało z biologicznym ojcem Davida? Z Klasem Lindholmem? - Rozwiedli się, kiedy David miał rok -
powiedziała Julia, siadając przy stole. Wyprowadził się, ale nie wiem dokąd. Nie utrzymywali ze sobą kontaktu. Zmarł kilka lat temu. David nawet nie poszedł na pogrzeb. - Nie wiesz, czy założył nową rodzinę? - Kiedy umarł, David odziedziczył po nim starego saaba i letni domek pod Kramfors. Był jedynym spadkobiercą. - Jeździł czasem do Maroka?
Julia uniosła brwi. - O co chodzi z tym Marokiem? Dlaczego ciągle do tego wracasz? Annika poczuła, że się czerwieni. - Ktoś mi opowiedział o mężczyźnie, który nazywa się Lindholm i mieszka w Maroku. Zaczęłam się zastanawiać, czy to nie rodzina... - Nie sądzę. Lindholm to popularne nazwisko. Nawet w naszej klatce mieszka drugi Lindholm. Czasem dostajemy jego pocztę, a on naszą.
- Mamo? W drzwiach kuchni stał Alexander. - Tak, kochanie? - Mój latający talerz jest gotowy. - To świetnie. Musisz mi go pokazać. Annika, chcesz zobaczyć latający talerz? - Jeśli mogę? Alexander skinął głową. Poszły razem do pokoju chłopca. Sąsiadował z sypialnią Julii. Połowę podłogi zajmowała wielka
sterta desek, pozbijanych gwoździami kawałków płyt wiórowych i sklejki. Spomiędzy nich wystawał kij, pewnie stary kij od szczotki, sterczał pionowo. Julia z zachwytu klasnęła w dłonie. - Wygląda fantastycznie. Na pewno możesz nim polecieć na księżyc. Alexander spojrzał na nią z powagą. - Muszę polecieć jeszcze dalej. Aż do gwiazd. - Po co chcesz tam lecieć? - spytała Annika.
Patrzył na nią ze zdziwieniem. - Odwiedzić tatę oczywiście. Annika poszła na parking przy Skeppsbron, po samochód. Oczywiście przyszła później niż powinna. Za wycieraczką tkwił mandat. Pięćset koron. Wrzuciła go do torby, zadzwoniła do biura numerów i poprosiła o adres i wskazówki, jak dojechać do domu opieki w Nacka. Nadal czuła na sobie ponure spojrzenie Alexandra. Paliło ją. Otrząsnęła się, włączyła silnik.
Powoli ruszyła w stronę Slussen, skr c ę i ał na Stadsgårdsleden. Sznur samochodów przesuwał si ę powoli, ci g ą ną łsi ę jak guma. Deszcz przesta łpada ,ć b ot ł o opryskiwa o ł szyby. Musia a
ł wł c ą zy w ć ycieraczki. Gdzieś w Maroku, na farmie na obrzeżach Asili, mieszka szesnastoletnia dziewczyna, Amira Lindholm. Torsten Ernsten, ojczym Davida Lindholma, zaginął w Maroku. Kiedy mijała Skurusundet, zauważyła, że niebo na wschodzie zaczyna się przejaśniać. Postanowiła pojechać autostradą, na Gustavsberg.
Skąd zna tę nazwę? Asila. Kto jej wspominał o tym miejscu? Nagle przypomniała sobie głos Lindego. Rozmawiali o czymś, ona notowała. Nie wykorzystała tego w artykule, bo akurat ten szczegół nie wnosił do sprawy nic istotnego. Co jej wtedy powiedział? Wyładunek odbywa się w dwóch niedużych portach, w Nadorze i w Asili, w lutym i w marcu. Rozmawiali o marihuanie, o uprawianych przez marokańskich chłopów konopiach.
Siedzieli w barze tapas w centrum kongresowym, Linde pod stolikiem dotykał nogą jej nogi. Zorientowała się za późno, minęła zjazd z autostrady. Musi uważać, żeby nie przeoczyć następnego. W końcu zjechała, zawróciła. Znalazła drogę, która doprowadziła ją prosto do Ramsmora, do domu opieki. Budynek był niski, z płaskim dachem. W latach dziewięćdziesiątych odnowiono fasadę i pomalowano ściany na blady róż, który zdecydowanie nie pasował do reszty, do starych drzwi i okien. Wokół rosły brzozy, gałęzie zaglądały do okien.
Zostawiła samochód na parkingu dla gości i odetchnęła z ulgą. Niezależnie od tego, co mówił Tore, zdecydowanie zbyt rzadko jeździła samochodem. To dlatego prawie zawsze się denerwowała. Zamknęła samochód i ruszyła do drzwi. Nagle usłyszała dzwonek komórki. Berit Hamrin. - Przykro mi, że musiałaś iść na tę konferencję - powiedziała. - Na jaką konferencję? - spytała Annika. Dopiero po chwili przypomniała sobie Filipa Anderssona. - Miałam rano wizytę u dentysty, inaczej
sama bym pojechała. Powiedział coś ciekawego? - Nie wydał z siebie głosu - powiedziała Annika. Przypomniała sobie, jak pokiwał palcem. - Wiesz, że nie wierzę, że jest niewinny? Annika nie odpowiedziała, szła przez parking. - Gdzie jesteś? - dopytywała się Berit. - Wybrałam się w odwiedziny do pewnej starszej pani.
Niemiecka Żydówka, przyjechała do Szwecji po wojnie pierwszymi Białymi Autobusami. - Niemka? I przyjechała Białymi Autobusami? Musiałaś coś źle zrozumieć. Annika się zatrzymała. - Jak to? - Białe Autobusy zabierały Skandynawów z niemieckich obozów koncentracyjnych. Norwegów, Duńczyków. Na pewno nie Niemców.
- Jesteś pewna? - Mówiło się, że ratowały też ludzi innych narodowości, ale to były wyjątki. Niemców przewożono nimi tylko z jednego obozu do drugiego. Większość umierała w drodze. Annika spojrzała na gałęzie brzóz. Właściwie nie powinna się dziwić. W tej rodzinie nie ma nic normalnego, ani odrobiny prawdy. - Dlaczego o to pytasz? - Później ci powiem - obiecała Annika. Jak wrócę do redakcji. Pewnie za kilka godzin.
Stanęła przed drzwiami, wytarła buty i weszła. Na suficie w holu zamontowano świetlówki. Ich światło odbijało się w błyszczącym, wypastowanym linoleum. Na gipsowych ścianach wisiały obrazy. Nie potrafiła powiedzieć, co przedstawiały. Wszędzie unosił się ostry zapach środków czyszczących. Stanęła i nasłuchiwała. Od wejścia odchodziły dwa korytarze: jeden na wprost, drugi skręcał w prawo. Ludzi nie było widać, ale słyszała gwar rozmów. Po lewej, za na wpół otwartymi drzwiami, widać było stołówkę. Podeszła bliżej, otworzyła
drzwi. Dwie kobiety, obie około pięćdziesiątki, odwróciły się w jej stronę. Nagle umilkły. - Dzień dobry - powiedziała Annika. Przyszłam do Hannelore Lindholm. W którym pokoju mieszka? Kobiety spojrzały po sobie i zaczęły szeptać. Po chwili jedna poszła do kuchni, druga podeszła do niej. - Nazywam się Annika Bengtzon. Podała kobiecie rękę, uśmiechnęła się. Jestem znajomą Julii i jej synka. Była u nich w ostatni weekend i...
- Wiem, kim pani jest - przerwała jej kobieta. - Mam na imię Barbro i jestem kierowniczką tego zakładu. My tu, w Ramsmora, czytamy gazety. Wiem, że to pani znalazła Alexandra. Umilkła, podeszła bliżej, przyglądała się Annice z zaciekawieniem. Miała czerwony nos, jakby była przeziębiona albo jakby go zbyt często wycierała. - Zamierza pani napisać jakąś notkę? Ludzie na ogół nie rozróżniali rodzajów tekstów prasowych. Mylili reportaże, czyli relacje z wydarzeń, z wywiadami, a czasem również z poważniejszymi tekstami na
jakiś temat. Nie odróżniali wstępniaków od stałych felietonów, kronik od notatek prasowych, a czasem nawet od ogłoszeń. Dla Barbro wszystkie artykuły były najwyraźniej po prostu notkami. - Nie, nie zamierzam nic pisać uspokoiła ją Annika. - Chcę tylko porozmawiać z Hannelore. - O czym? Annika poprawiła torbę na ramieniu. - Muszę się pani z tego spowiadać?
Kobieta się zaczerwieniła. - Proszę tędy - powiedziała, odwracając się na pięcie. Minęła duży hol i poszła dalej wąskim korytarzem. Annika ruszyła za nią, wpatrywała się w jej plecy. Kobieta szła energicznym krokiem. Annika miała wrażenie, że poczuła się dotknięta. - Nasz dom opieki to w zasadzie samodzielne mieszkania - rzuciła przez ramię. - W sumie mamy ich tu czterdzieści osiem. Próbujemy stworzyć pensjonariuszom domowe warunki. Mamy też oddział szpitalny, pokoje dla osób
wymagających szczególnej opieki i oddział dla pacjentów z demencją. Właśnie w tej części jesteśmy. Ściany były pomalowane na różowo, przez jedną z nich biegł szlaczek w kwiaty, w jaskrawym różu. Korytarz był tu szerszy, na podłodze leżała wykładzina, pod ścianą stały stoliki i fotele. W drugiej ścianie znajdowały się drzwi do pokojów, niektóre zamknięte, niektóre otwarte. - Hannelore cierpi na demencję? - Nie wypowiadam się na temat stanu zdrowia naszych pensjonariuszy powiedziała kobieta.
Po chwili zatrzymała się przy zamkniętych drzwiach, zapukała. Nie czekając za odpowiedź, otworzyła je i weszła. - Hannelore - powiedziała głośno, jakby Hannelore była głucha. - Masz gościa. Puściła Annikę przodem, zatrzymała się w progu, z ręką na klamce. - Dziękuję - powiedziała Annika. Trafię do wyjścia. Kobieta się zawahała, po chwili się odwróciła i wyszła. Zamknęła za sobą drzwi.
Annika stała plecami do drzwi. Po prawej była łazienka, po lewej mała kuchenka, przed nią jeden duży pokój ze zdecydowanie zbyt wieloma meblami. Dwie stare, ciężkie skórzane kanapy ze zniszczonym, popękanym obiciem, eleganckie biurko, półki z cisowego drewna i wąskie łóżko przy kuchni. Na tle pokrytej żółtym linoleum podłogi meble wydawały się zdecydowanie nie na miejscu. W pokoju unosił się zapach kurzu i politury. Przy oknie stała kobieta z długimi siwymi włosami. Skubała roślinkę w doniczce, najwyraźniej nieświadoma obecności Anniki.
Annika odchrząknęła głośno. Żadnej reakcji. - Pani Lindholm? Hannelore? Nazywam się Annika Bengtzon. Przyjechałam, żeby z panią porozmawiać. Hannelore spojrzała na nią przez ramię, zadziwiająco przytomnie. - Czego chcesz? - spytała po prostu i znów skupiła się na pelargonii. - Chciałabym z panią porozmawiać o Astrid i o Siv - powiedziała Annika. Ręce Hannelore zastygły w powietrzu, odwróciła się ze zwiędłymi liśćmi w
rękach. Powiodła wzrokiem po pokoju. Była uderzająco piękna. - Astrid tu jest? - spytała. Mówiła po szwedzku bez śladu niemieckiego akcentu, ale z lekkim sörmlandzkim dialektem, podobnie jak Annika. - Nie, Astrid tu nie ma. Możemy usiąść? Hannelore się zawahała. - Muszę tylko wyrzucić te śmieci powiedziała i poszła do kuchni.
Annika zdjęła kurtkę i razem z torbą położyła ją na podłodze przy drzwiach. Podeszła do kanapy. - Kiedy przyjdzie Astrid? - spytała starsza pani, spoglądając na nią z nadzieją. - Astrid już nie przyjdzie. Ale może mi pani coś o niej opowie - powiedziała Annika, siadając na kanapie. - Gdzie ona jest? Annika spojrzała na nią. Wysoka, szczupła, lekko zaokrąglone plecy, ale ramiona proste. Włosy świeżo umyte i starannie uczesane. Duże błękitne oczy wyglądały jak oczy lalki. Policzki
muśnięte różem. Julia mówiła jej wiele razy, że David nie żyje, a jednak starsza pani krążyła po mieszkaniu przy Bondegatan i szukała go. Annika uznała, że nie ma sensu tłumaczyć, że Astrid też nie żyje. - Astrid jest na Costa del Sol powiedziała tylko. Zaczęła się zastanawiać, czy ciała ofiar już zabrano, a jeśli tak, to dokąd. Hannelore Lindholm usiadła wygodnie na większej kanapie. - Bardzo dobrze się tam czuje. Nadal prowadzi tę swoją agencję nieruchomości?
- Tak - powiedziała Annika. Hannelore się roześmiała. - Astrid jest odważna. Wszystkie niebezpieczne sprawy zawsze bierze na siebie. Uśmiechnęła się i zaczęła kiwać głową, jakby chciała podkreślić wagę swoich słów. - Co Astrid robi? - spytała Annika. - Skacze z najwyższego stogu siana. Dosiada najdzikszego byka odpowiedziała Hannelore natychmiast, uśmiechnęła się do swoich wspomnień. - Jest naprawdę szalona.
Przestała się śmiać. Annika czekała, ale Hannelore milczała. - Gdzie skakała z tego stogu? Hannelore znów wyglądała na zdziwioną. - W Gudagården oczywi c ś ie! B d ę zie tam na mnie czeka . ć Tylko ona jest dla mnie miła. - Pochyliła się nad antycznym stolikiem i ściszyła głos. -
Astrid jest bardzo dobra - niemal wyszeptała. - Zawsze troszczy się o tych, którzy są słabi albo się boją. Wcale nie jest Trollicą. Annika zamrugała. Starsza pani rzeczywiście sprawiała wrażenie zagubionej. Postanowiła zacząć inaczej: - Może mi pani opowiedzieć coś o sobie? - poprosiła. Hannelore podniosła głowę, powiodła wzrokiem po pokoju. - Teraz mieszkam na zamku. Na zamku wysoko wśród chmur. Tańczę w Die
Halle, dla wszystkich zwierząt. Uniosła ręce i wykonała kilka wdzięcznych ruchów, zamknęła oczy. W jej twarzy było coś wręcz magicznego, jakby rzeczywiście była w innym świecie, w innym czasie, gdzie indziej, nie w domu opieki w Ramsmora. Annika patrzyła na nią dłuższą chwilę. Nagle zrobiło jej się przykro. - Gdzie są pani rodzice? - spytała. Hannelore zastygła, otworzyła oczy. - Nie wolno mi mówić o Mamie i Tacie. W oczach miała strach.
- Dlaczego? - Wujek Gunnar i ciocia Helga mi zabronili. Skrzyżowała ręce, włożyła dłonie pod pachy. - Mnie może pani powiedzieć zachęcała ją Annika. Hannelore podciągnęła nogi, skuliła się na kanapie i zaczęła energicznie kręcić głową. - Zbije mnie, jeśli powiem coś o Mamie i Tacie - powiedziała. - Kto?
- Wujek Gunnar. - Jej głos stał się monotonny, mówiła i patrzyła prosto przed siebie. Przyjechałam do Szwecji Białymi Autobusami, które hrabia Folke Bernadotte i szwedzki Czerwony Krzyż wspaniałomyślnie oddali do dyspozycji potrzebujących - powiedziała, jakby recytowała wyuczoną formułkę. - Ale to przecież nieprawda stwierdziła Annika. Hannelore zerknęła na nią, ale nic nie powiedziała. - Kazali pani kłamać. Dlaczego?
Hannelore zamrugała oczami, jakby za chwilę miała się rozpłakać. - Tata był oficerem - powiedziała cienkim głosem. - Oficerem? Niemieckim oficerem? W czasie wojny? Hannelore skinęła głową. - Ten zamek, w którym pani tańczyła. Co to było? To naprawdę był zamek? Hannelore znów skinęła głową. - Berghof - powiedziała cicho. Annika się wzdrygnęła. Nie była
prymuską z historii, ale oglądała prawie wszystkie odcinki serialu Kompania braci. - To rezydencja Hitlera, w Bawarii. Orle Gniazdo - powiedziała. Hannelore objęła rękami nogi, oparła twarz o uda. Annika przyglądała się jej. Niemal białe włosy zasłaniały jej nogi. Obejmowała się kurczowo, białe ręce z wyraźnie zaznaczonymi niebieskimi żyłkami, różowy lakier na paznokciach. Zrozumiała, że Hannelore nie była Żydówką, nie była w obozie koncentracyjnym.
Skoro jej rodzina najwyraźniej przynajmniej raz odwiedziła Berghof, musiała być córką nazistowskiego oficera, i to wysokiego rangą oficera. Jej żydowskie pochodzenie to wymysł, pewnie ludzi, których nazywała wujkiem i ciocią. Kim byli? Może dalekimi krewnymi, którzy zajęli się nią po wojnie? I którzy uznali, że szlachetniej będzie się zaopiekować biedną Żydówką, która przeżyła obóz koncentracyjny, niż przygarnąć córkę wysoko postawionego nazistowskiego oficera? Ale dlaczego nadała synowi żydowskie imiona? David Zeev Samuel. Czyżby chciała w ten sposób spłacić jakiś dług?
Czy zadziałał tu jakiś szczególny mechanizm psychologiczny? A może to jego ojciec, nieobecny pan Lindholm, wybrał te imiona? Może to on był Żydem... Hannelore siedziała na kanapie i lekko kołysała się na boki. Annika poprawiła się na krześle, była lekko skrępowana. - Opowie mi pani o Siv? - poprosiła. Hannelore przestała się kołysać. Wyprostowała się, trochę odprężyła,
opuściła ręce. Spojrzała na Annikę, jej spojrzenie znów było pogodne. - Siv jest tutaj? - spytała. - Nie. Siv jest w Sörmlandii. Wyglądało na to, że odpowiedź ją zadowoliła. Pokiwała głową, a potem nagle wyraźnie się zmartwiła. - Żal mi Siv - powiedziała. - Dlaczego? - zdziwiła się Annika. Hannelore nachyliła się do niej.
- Tak a ł two j ąoszuka . ć Wierzy w Boga i we wszystko, co mówi wujek Gunnar. Kiedy przyjecha a ł m do Gudagården, Siv by ał przekonana, e ż jest anio ełm. Ciocia Helga jej to powiedziała. Głupia! - Znów zdecydowanie pokręciła głową. Annika patrzyła na nią zamyślona. Najwyraźniej doskonale pamiętała swoje dzieciństwo.
Można było odnieść wrażenie, że wręcz nadal jest dzieckiem. Pewnie mówiła prawdę. Dorastały razem, gdzieś na wsi, w jakimś gospodarstwie, zapewne w Sörmlandii, skoro nadal mówiła z lekkim akcentem. Połączyły je wspólne doświadczenia. I więź tak silna, że nie osłabła nawet wtedy, kiedy były już dorosłe. - Co się stało w Gudagarden? - spytała Annika. Przyglądała się jej uważnie. Hannelore zamrugała. - Co się stało?
- Kiedy pani stamtąd wyjechała? Hannelore podniosła się tak gwałtownie, że mały stoliczek się przewrócił. Podeszła do okna i znów zaczęła skubać pelargonię w doniczce. Ostre, energiczne ruchy. Była wzburzona. Annika podeszła do niej, objęła ją. - Chodźmy. Usiądziemy na kanapie i porozmawiamy o Siv i o Astrid. Starsza pani spojrzała na nią oczami lalki. - Astrid jest tutaj? - spytała.
Annika zaprowadziła ją na kanapę. - Chciałabym porozmawiać o Torstenie powiedziała. - Torstena tu nie ma - powiedziała starsza pani i oczy jej pociemniały. - Tak, wiem. - Annika weszła jej w słowo. - Jest w Maroku. Co tam robi? Hannelore mięła w palcach spódnicę. Jej wargi się poruszały, ale z krtani nie wydobywał się żaden dźwięk. - Często jeździ do Maroka? Wie pani, co tam robi?
Hannelore zaczęła śpiewać, monotonnie, niezrozumiale. Może po niemiecku? - Nie chce pani o nim rozmawiać? To panią smuci? Hannelore przestała śpiewać. - Torsten nie wrócił do domu. Pojechał na farmę i już nie wrócił. Annika poczuła, jak włosy jeżą jej się na karku. Na farmie nie ma sieci, więc nie mogłam do ciebie napisać.
- Gdzie jest ta farma? I kto tam mieszka? - spytała. Hannelore siedziała bez ruchu, patrzyła przed siebie. Annika czekała. Milczała. Zastanawiała się, jak daleko wstecz sięga pamięć starszej pani. Julia powiedziała jej, że Hannelore przyjęto do zakładu, kiedy zniknął Torsten. Wydawała się pamiętać, że nie wrócił z ostatniej podróży. Kiedy to było? David był
nastolatkiem, dzisiaj miałby czterdzieści trzy lata, więc jakieś dwadzieścia pięć lat temu, kiedy Hannelore miała czterdzieści pięć lat. Może pamięta coś z wcześniejszego okresu? Pojechał na farmę i już nie wrócił. - David też jest w Maroku? - spytała Annika. Hannelore się rozpromieniła. - Nie. David niedługo tu po mnie przyjedzie. Pojedziemy do domu. Wstała, podeszła do regału z książkami,
zaczęła je wyjmować i układać na podłodze. - Proszę pani - powiedziała Annika, podchodząc bliżej. - Proszę wrócić na kanapę, Davida jeszcze nie ma, musimy chwilę zaczekać. Hannelore się zawahała, w końcu skinęła głową, zostawiła książki i ruszyła w stronę kanapy. - Davidowi nie jest łatwo. Inne dzieci mają ojców. Annika przekonała ją, żeby usiadła na kanapie. Usiadła obok niej. - Dlaczego David nie ma taty? - spytała.
Hannelore zaczęła nerwowo skubać sweter. - Pokłócili się. Krzyczał na Astrid. Kiedy przyjdzie David? Już powinien tu być. Annika usłyszała kroki na korytarzu, brzęczenie talerzy, znów spojrzała na Hannelore. - Opowie mi pani o Fatimie? Hannelore spojrzała na nią, jakby nic nie rozumiała. - O kim?
Annika zaczekała chwilę. - Fatima jest na farmie. Z Amirą powiedziała w końcu. Hannelore powiodła wzrokiem po pokoju. Annika znów chwilę czekała. - Opowie mi pani o Julii? - spytała. Ręce Hannelore nerwowo dotknęły spódnicy. - Alexander. Pamięta go pani? Synek Davida? Rozległo się pukanie do drzwi, do
pokoju zajrzała Barbro. - Jak wam idzie? - spytała, przyglądając się im. - Rozmawiamy - powiedziała Annika. Chciałybyśmy zostać same. Barbro weszła, zamknęła za sobą drzwi. - Pora na leki - powiedziała. Weszła do łazienki i otworzyła szafkę. - Nie chcę lekarstw - zaprotestowała Hannelore. - Kręci mi się od nich w głowie. Barbro wyjęła coś z szafki, zamknęła ją, wróciła do pokoju, poszła do kuchni.
- Nie wrzucaj liści do zlewu powiedziała wyraźnie, powoli. Pamiętaj, że ktoś to musi potem sprzątnąć. Nalała wody do szklanki i podeszła do Hannelore. Starsza pani westchnęła. Wzięła tabletkę, połknęła ją, popiła wodą. - Bardzo dobrze - pochwaliła ją Barbro głośno, jakby miała do czynienia z głuchym. Odwróciła się do Anniki. - Bardzo proszę, żeby pani już poszła. Hannelore musi odpocząć.
Annika zerknęła na zegarek. Powinna już wracać. Starsza pani podeszła do łóżka, usiadła, jej oczy lalki patrzyły na nią bezradnie. Annika chwyciła jej dłoń. - Dziękuję, że zechciała pani ze mną pogawędzić - powiedziała. Hannelore zamrugała oczami, spojrzała na nią zdziwiona. - Kim jesteś? Annika poklepała ją po ręce, podniosła z podłogi torbę, zarzuciła ją na ramię, wzięła do ręki kurtkę.
- Julia i Alexander prosili, żeby pani przekazać pozdrowienia. Niedługo przyjdą panią odwiedzić. Hannelore patrzyła w okno, chyba jej nie słyszała. Znów zaczęło padać. Annika ruszyła biegiem do samochodu. Zauważyła, że zapomniała go zamknąć, wsiadła, torbę rzuciła na siedzenie. Sięgnęła po komórkę, spojrzała na wyświetlacz. Jedno nieodebrane połączenie, od Patrika. Szef działu wiadomości będzie musiał poczekać.
Zamknęła oczy i zaczęła się zastanawiać. Krople deszczu bębniły o dach, spływały strumieniami po szybie. Hannelore, Astrid i Siv dorastały razem na wsi, w Sörmlandii, w gospodarstwie, które nazywało się Gudagården. Gospodarz najwyra n ź iej miał na imi ęGunnar i nie stronił od bicia dzieci. Hannelore była córką nazisty i krewną gospodarzy. Byli zakłamani do tego stopnia, że biciem wymusili na niej, żeby kłamała. Dorastały razem i potem też utrzymywały ze sobą kontakt.
Ich dzieci były prawie jak rodzeństwo: David i Filip, Yvonne i Veronica, no i mała Nina. Włączyła silnik, ruszyła w stronę autostrady, sięgnęła po komórkę, wybrała numer. Nina Hoffman odebrała natychmiast i jak zwykle przedstawiła się imieniem i nazwiskiem. W tle było cicho. Annika pomyślała, że Nina musi być w domu albo w pracy, w swoim pokoju. Na pewno nie jedzie radiowozem ani nie jest w areszcie. - Byłam na konferencji prasowej zwołanej w związku z uwolnieniem
twojego brata. Wiesz może, co teraz zamierza? - Jestem ci wdzięczna za to, co zrobiłaś, ale nie jestem ci nic winna powiedziała Nina. - A o plany Filipa spytaj jego. Annika zwolniła, zjechała na prawy pas. - Jasne - powiedziała. - Mam inne pytanie: wiesz coś o jakiejś farmie w Maroku? Wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach. Nina milczała. - Halo? - Annika się zaniepokoiła. -
Nina? Halo? - Tak, jestem. - Odwiedziłam Hannelore Lindholm ciągnęła Annika. - Rozmawiałam z nią o twojej mamie, o mamie Veroniki Söderström, o Astrid... - Po co, na litość boską? Dlaczego nie zostawisz naszej rodziny w spokoju? W głosie Niny słychać było złość, ale nie wzburzenie. - Hannelore to chora, zagubiona kobieta. Nie masz prawa... - Nino - przerwała jej Annika. Znów
zwolniła. - Czy twoja matka mówiła ci kiedyś o jakiejś farmie w Maroku? Na linii rozległy się trzaski. Nina milczała. - Dlaczego o to pytasz? - Wiem, że gdzieś niedaleko Asili, w północnym Maroku, jest farma. I że to ma coś wspólnego z Astrid Paulson i z Davidem Lindholmem, i z całą resztą. - Co to znaczy? Z całą resztą? - Z kobietą o imieniu Fatima, która ma córkę Amirę.
Słyszałaś o nich? Stuknięcie i cisza. Nina się rozłączyła. Annika ugryzła się w policzek. Niech to szlag! Nina coś wie, ale nie chce o tym rozmawiać. Wyprzedziła ją ciężarówka, ochlapała szybę błotem. Schowała komórkę, spróbowała skupić się na jeździe. Tore poszedł już do domu, dzięki Bogu. Oddała kluczyki nocnemu portierowi, poinformowała go, że nie zatankowała i
że wóz trzeba umyć. Wzięła formularz, złożyła wniosek o zwrot kosztów, dołączyła kwitek z parkomatu i mandat. Właściwie mandaty płacą z własnej kieszeni, ale spróbować nie zawadzi... - Ile mam napisać o Anderssonie? spytała, przechodząc obok działu wiadomości. - Dostałaś coś na wyłączność? - spytał Patrik. - Nie. Patrik odjechał na fotelu od biurka, patrzył na nią bezradnie.
- Co ty robiłaś przez cały dzień? Annika się zatrzymała, spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Musiałam sprawdzić kilka rzeczy. Coś się stało? - Powinnaś była zająć się tym powiedział Patrik, wskazując ręką na stertę karteczek leżącą przy komputerze. - Jak mam wydawać gazetę, jeśli reporterzy nie stawiają się do pracy? Annika zamknęła oczy. Muszę się opanować, pomyślała. - Daj te kartki - powiedziała po chwili. -
Gwiazda jakiegoś serialu beknęła w programie na żywo? A może facet z najdłuższym nosem na świecie nabawił się kataru siennego? Patrik chwycił się blatu i podjechał do biurka, nie raczył odpowiedzieć. - Rozumiem, że to nie takie ważne rzuciła Annika. Podeszła do stołu redaktorów dziennych, wyjęła komputer, włączyła go. Otworzyła nowy dokument w Wordzie i zaczęła spisywać to, czego się dowiedziała. Zaczęła od końca, od rozmowy z Niną, która ostatnio raczej nie była
szczególnie rozmowna. Spisała też wspomnienia Hannelore z dzieciństwa. Potem opisała wizytę u Julii i Alexandra, w końcu zaczęła pisać o Suzette. Zawahała się, spojrzała na zdjęcie Polly na monitorze. Czarnowłosa dziewczynka obejmowała końską szyję, uśmiechała się, jej oczy promieniały. - Annika? Możesz pozwolić na chwilę? Anders Schyman stał w drzwiach swojej szklanej klatki. - Co takiego? Teraz? - Raczej tak.
- Jasne - powiedziała Annika. Wylogowała się, żeby dziennikarze nocnej zmiany nie mogli zmienić jej kodu dostępu. Ostatnio była to ich ulubiona zabawa. Schyman stał, czekał na nią cierpliwie. Położyła kurtkę i torbę na wolnym biurku i poszła za nim. - Zamknij drzwi. Zasunęła szklane drzwi. - Coś się stało? - spytała. - Usiądź - powiedział Schyman, wskazując jej krzesło.
Annika nie skorzystała z zaproszenia. Schyman wrócił za biurko. - Jak się odnajdujesz w roli reporterki? - spytał. Przyglądała mu się uważnie. Próbowała dociec, co się kryje za jego pytaniem. - Tak sobie - rzuciła. - Właściwie to w porządku. Bez większych wyzwań, ale skoro to Patrik decyduje... - Dochodzą mnie niepokojące wieści o twoim stosunku do współpracowników. Annika zamarła. - Patrik twierdzi, że przychodzisz i
wychodzisz, kiedy chcesz. Nie możesz tak robić. Patrik odpowiada przede mną i przed całym kierownictwem, musi mieć pewność, że wypełniasz swoje obowiązki... Annika skrzyżowała ręce na piersi. - Przyszedł do ciebie i poskarżył się, że nie dość szybko wracam do jego karteczek. - Nie tylko on ma dosyć twojego zachowania. Fotografka, młoda stażystka, zadzwoniła do mnie z płaczem z Hiszpanii.
Robiłyście razem reportaż o przemycie kokainy. Podobno zostawiłaś ją samą przed centrum kongresowym, zniknęłaś z jakimś facetem i nie wróciłaś na noc do hotelu. A potem postanowiłaś robić zdjęcia sama, zamiast z nią współpracować. Annika zaczerpnęła powietrza. - O cokolwiek poprosiłam, słyszałam, że to nie dość w i z u a l n e. Nie chciało jej się nawet wyjąć aparatu, a ja miałam ręce pełne roboty. Nie mogłam jej prowadzić za rączkę i wysłuchiwać opowieści o jej wspaniałych zdjęciach z Teheranu... Schyman podniósł rękę, próbował ją
powstrzymać. - Jej wystawę w Domu Kultury wszyscy chwalą, więc chyba nie jest zupełnie pozbawiona talentu. - Zamiast pracować, pstrykała te swoje artystyczne fotki. Schyman pochylił się do przodu, oparł się ciężko na rękach. - Musisz myśleć o tym, jak się zachowujesz. Od pierwszego dnia uwzięłaś się na Patrika. Traktujesz go niemal tak samo fatalnie jak niektórzy traktowali ciebie, kiedy zostałaś szefową działu kryminalnego. Patrik cię nie chce na swojej zmianie i nie dziwię
mu się. Dlatego zgodziłem się cię przesunąć. Annika miała ochotę usiąść, ale nie zrobiła tego. Stała jak sparaliżowana. - Co to znaczy? Jak to przesunąć? - Może ty masz jakąś propozycję? - Mówisz serio? Schyman westchnął. - Może wolałabyś pracować jako wolny strzelec? Annika czuła, że z trudem oddycha.
- O co chodzi? Zwalniasz mnie? Schyman wstał, obszedł biurko, wysunął krzesło dla gości. - Siadaj! - powiedział. Annika usiadła. Krzesło było niższe, niż się spodziewała, uderzyła kością ogonową o oparcie. - Rozumiesz jego problemy? W pierwszej chwili chciała zaprotestować, chciała zacząć wymieniać jego złe decyzje, wszystko, co świadczyło o jego niekompetencji, jego powierzchownych ocenach, ale nie powiedziała nic. Siedziała, patrzyła
przed siebie i milczała. - Chcesz pracować na nocnej zmianie? Zająć się redagowaniem materiałów? Może pisać do wydania internetowego? Co ty na to? Spojrzała na niego. Ona miałaby przysparzać redakcji kłopotów? Nie dość, że spełniała najdziwniejsze zachcianki Patrika, to jeszcze odnajdywała zaginione dzieci, ujawniała afery terrorystyczne, odkryła, kto zamordował noblistę, rozszyfrowała jugosłowiańską mafię... - Uważam, że jesteś cholernie niewdzięczny. Można by pomyśleć, że całymi dniami nic nie robię, tylko
popijam kawkę, a przecież piszę więcej niż większość... - Nie kwestionuję twoich kompetencji. Chodzi mi tylko o twoje zachowanie. - Moje zachowanie? Moje zachowanie jest ważniejsze od artykułów, które piszę? Nie masz wokół siebie dość potakiwaczy? Schyman nagle spochmurniał. - Nie chodzi o to, że chcę mieć potulnych współpracowników... - Ależ właśnie o to! Jesteś taki jak wszyscy szefowie faceci.
Chciałbyś mieć dobrze wychowane dziewczynki reporterki, śliczne i uśmiechnięte, które zawsze robią to, co im się każe. Ja na pewno nigdy taka nie będę. Zapadła cisza. - Chcesz się mnie pozbyć? - spytała w końcu. - Odpowiedz szczerze. Schyman siedział i gryzł wargę. - Zawsze cię broniłem. Nawet więcej: walczyłem o ciebie, do diabła! Prezes zarządu już dawno chciał się ciebie pozbyć. Nie zgodziłem się, ryzykując utratę stanowiska...
- Wzruszające - skwitowała Annika. Jeśli zarząd zacznie zwalniać i zatrudniać ludzi ponad twoją głową, to przestaniesz być szefem. Dobrze o tym wiesz, więc nie zgrywaj bohatera. Znów zrobiło się cicho. - Chcesz wiedzieć, czego się dzisiaj dowiedziałam, zamiast zawracać sobie głowę karteczkami Patrika? Schyman milczał. - Pamiętasz morderstwo w Nueva Andalucìa? I zaginioną szesnastolatkę? Suzette Söderström? Schyman skinął głową.
- Podejrzewam, że ona żyje. Jest uwięziona na jakiejś farmie, gdzieś w Maroku. Rozmawiałam z ludźmi, którzy mogą coś o tym wiedzieć, mogą wiedzieć, gdzie ta farma jest, kto jest właścicielem... Redaktor naczelny ukrył twarz w dłoniach i jęknął. - Annika. Po południu elektrownia atomowa w Oskarshamn ogłosiła alarm, a my nie mieliśmy kogo tam wysłać. - Słyszałam o tym w radiu. Nic się nie stało. Na torbie jakiegoś spawacza były resztki materiałów wybuchowych.
I napis „JFK Norrköping”. - To wyszło na jaw znacznie później. Faktem jest, że nie mieliśmy kogo wysłać. Annika patrzyła na niego. - To chyba nie moja wina, do diabła! To nie ja wywaliłam na bruk pół redakcji. Schyman wstał. - W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Daję ci tydzień na przemyślenie sprawy. Zastanów się, co chcesz robić.
Annika nie ruszyła się z krzesła. Miała wrażenie, że spada z wysoka, że leci w dół. W końcu zmusiła się do wstania, wyszła ze szklanej klatki Schymana, zasunęła za sobą drzwi. Patrik przyglądał się jej z głębi redakcji, pewnie wiedział, o czym rozmawiają. Postawił na swoim. Nie miała siły na niego spojrzeć. Podeszła do komputera, łzy paliły ją w gardle. Na pewno można pracować gdzie indziej. Na pewno znajdzie się jakaś
redakcja, która ją chętnie przyjmie. A jeśli nawet nie, to i tak sobie poradzi. Ma pieniądze z ubezpieczenia, na jakiś czas wystarczą. 30 czerwca miała dostać odszkodowanie za spalony dom: sześć milionów plus ćwierć miliona za wyposażenie. Musiała się co prawda podzielić z Thomasem, ale działka miała zostać wystawiona na sprzedaż, więc zapewne dojdzie jeszcze kilka milionów. Sprawdziła w internecie: w Danderyd wystawiono na sprzedaż tylko jedną działkę, cena wyjściowa cztery miliony czterysta tysięcy koron.
Może to żadna tragedia? Przeżyje, nawet jeśli ją wywalą. Może to będzie początek czegoś nowego, dobrego? Może lepiej być wolnym strzelcem? Będzie mogła robić, co chce, pisać, jak chce, mieć własne zdanie... Tylko że ona chciała gdzieś przynależeć. Mieć gdzieś swoje biurko. Usiadła przed komputerem, zamknęła oczy, zaczerpnęła powietrza. Wróciła do tekstu, który zaczęła pisać. Doszła do mejla od Suzette, spróbowała odtworzyć go z pamięci.
Nie mów o tym nikomu. Nawet mamie. Policji też nie. Na farmie nie ma sieci, więc nie mogłam do ciebie napisać. Jestem w kafejce internetowej. Fatima się wścieknie, jeśli się dowie, że do ciebie napisałam. Jestem u Amiry. Jestem tu od Nowego Roku. Mam konia. Nazywa się Larache, coś pomiędzy pełnej krwi angielskim a czystej krwi arabem. Nie mów Addemu, że do ciebie napisałam. Możesz mi odpisać, ale nie wiem, kiedy przeczytam twoją odpowiedź. Czasem jeździmy do Asili. Buźka, pozdrowienia, Suz.
Przeczytała wszystko dwa razy, a potem siedziała i wpatrywała się w monitor. Nie była w stanie pojąć, jak redakcja może nie być zainteresowana historią Suzette. Była przekonana, że kryje się za tym coś więcej. Że jest w tym drugie dno. Mroczna historia Astrid, Siv i Hannelore i ich rodzin kryje coś więcej, coś znacznie poważniejszego. - Czego chciał Schyman? Patrik stanął obok niej, z trudem ukrywał, że triumfuje. - Chciał mi złożyć życzenia urodzinowe
- powiedziała Annika. - Dobrze wiesz, czego chciał. Podobno chcesz się mnie pozbyć? Szef działu wiadomości usiadł na biurku, na jej notatkach. - Jesteś zdolną reporterką. Gdybyś się tylko nauczyła... - Oszczędź nam obojgu - powiedziała Annika, sięgając po notes. - Jeśli skończyłeś, to chciałabym wrócić do pracy. Patrik podniósł się niechętnie. - Nie powinnaś iść do domu? Jutro też jest dzień.
Spojrzała na niego. - Mam gorączkę - powiedziała. - Jutro w ogóle nie zamierzam przychodzić. Muszę iść do lekarza. Streptokoki i takie tam. Patrik spojrzał na nią bez przekonania, ale nic nie powiedział. Wrócił do siebie. Annika zamknęła dokument, weszła do internetu. Samoloty ze Sztokholmu do Malagi latają codziennie. Statki kursują między Algeciras a Tangerem bez przerwy, widziała ogłoszenia przy autostradzie na Costa
del Sol. Z Tangeru do Asili na pewno też się jakoś dostanie. Maroko chyba nie jest aż takie duże. Weszła w Google Maps, wpisała: asilah morocco. Dwie sekundy później miała przed sobą miasto na północnoafrykańskim wybrzeżu Atlantyku. Jakieś pięć, sześć mil od Tangeru. Zaczerpnęła powietrza, zerknęła w stronę szklanej klatki redaktora naczelnego. W środku było ciemno. Schyman poszedł
do domu, a ona nawet tego nie zauważyła. Zawahała się, weszła na stronę linii lotniczej, zarezerwowała bilet na lot puszką dla fakirów. Do Malagi. Było kilka wolnych miejsc, na szóstą czterdzieści pięć. Upadek z niebaKiedy Trollica i Księżniczka zniknęły, Anioł spadł ze swojego nieba i uderzył o ziemię. Położono ją do łóżka. Majaczyła w gorączce, na jej rękach pojawiły się dziwne pęcherze. Posmarowano jej klatkę piersiową maścią i wezwano do modłów.Ojciec i ludzie z gospodarstwa przez trzy dni i trzy noce przeszukiwali
okolicę. Potem zgłosili ucieczkę do urzędu sprawującemu nadzór nad dziećmi. Zgłoszono zaginięcie dziewczynek, ale nie Zezowatego Oka, który był ju ż pe nol ł etni, wi c ę nie podlegał w a ł dzy kuratora.W Gudagården zapad ał g uc ł ha cisza. Pokutuj c
ą y Ojciec zaczął się umartwiać. Tego samego wymagał od swoich ludzi, co nie zostało dobrze przyjęte. To, że bił oddane mu pod opiekę dzieci, jakoś mu uchodziło, ale dorośli młodzi mężczyźni, którzy sami na siebie zarabiali, nie godzili się na to, żeby pracodawca ich bił.Tak więc gdy nadszedł czas siewów, a potem zbiorów, Ojciec i Anioł zostali sami. Oczywiście praca nie szła tak jak trzeba. Mimo modlitw i wznoszonych do Boga próśb o pomoc nie zdążyli zebrać ziemniaków przed nastaniem mrozów.Po uciekinierach nie został nawet ślad,
więc Tata przyjął pod opiekę nowe dzieci. Nie chciał dziewczynek mogłyby znów uciec. Chciał chłopców w takim wieku, żeby się nadawali do pracy. Dostał więc tych najgorszych, tych, których nikt nie chciał, i biciem wymuszał posłuszeństwo. A potem kazał im tyrać tak, żeby nie mieli siły myśleć o ucieczce. Tych, którzy mimo to uciekli, nie szuka .ł Zostawił ich Opatrzno c ś i i Ogniowi Piekielnemu.Anioł miał czterna c ś ie lat, kiedy do Gudagården przybył Gregorius.Był inny niż pozostali ch o
ł pcy: ciemny, szczup y, ł niewiele mówi .ł Nigdy nie wszczynał awantur, nigdy też nie wrzeszczał ani nie krzyczał. Uśmiechał się tylko tym swoim nieco tajemniczym uśmiechem, budzącym szacunek u pozostałych chłopców, u niektórych wręcz strach. Ci, którzy próbowali go zaczepiać, budzili się następnego dnia z dziwnymi ranami albo przydarzały im się inne niezwykłe nieszczęścia.Anioła ciągnęło do niego jak ćmę do światła. I podobnie jak niefrasobliwy motyl, i ona osmaliła sobie skrzydła i potem już nigdy nie była w stanie latać.Miała piętnaście lat i osiem miesięcy, kiedy
Mama zorientowała się, że jest w ciąży. Gregoriusa nie było już wtedy w gospodarstwie, zniknął wiele tygodni wcześniej. Ojciec zaczął ją bić: po nogach, po plecach, po łonie, żeby wybić grzech z jej chutliwego ciała, ale jedyne, co mu się udało, to zranić ją tak, że blizny zostały na całe życie. Potem zamknięto ją na strychu, gdzie kiedyś mieszkały Trollica i Księżniczka. Kiedy tylko rany zabliźniły się na tyle, żeby mogła się ruszać, wydostała się na dach i - tak jak one - uciekła. Zeszła po drabinie.Mogła biec, więc biegła.Pod osłoną nocy dotarła do drogi,
minęła osadę i wyszła na szosę. Wczesnym rankiem zabrała ją ciężarówka jadąca do Gnesta. Kierowca spytał, co taka młoda dziewczyna robi sama na drodze o tak wczesnej porze, a ona odpowiedziała, że nie chce o tym mówić. Wtedy on obiecał, że nic nikomu nie powie, jeśli mu pozwoli na co nieco. Ponieważ najgorsze, co mogło się stać, już się stało, nie widziała w tym nic złego.Kiedy ją wziął, miała wrażenie, że pochłania ją otchłań, że ziemia zamyka się nad nią, żeby się już nigdy nie otworzyć.Oto twoje życie, twoje życie pod ziemią.Zawiózł ją do Mölnbo. Stamtąd zabrała się furgonetką wiozącą mleko do Södertälje.Zrobił się wieczór,
była bardzo głodna. Noc spędziła w dole przy torach kolejowych, jak pies, ale wiedziała, że to już niedaleko. Trollica opowiedziała jej o swojej matce. Już dawno opu c ś i ał twierdz ę i chcia ał się zają ć swoj ą córeczk , ą ale pani z opieki powiedzia ał jej, e ż dziecko wychowuje si ęw karno c
śi i napominaniu Pa s ń kim w Gudagården.Nikt jednak nie wiedział, że matka Trollicy czasem odwiedzała swoją córeczkę. Przychodziła w nocy, kiedy nie było śniegu, i dziewczynka, nie zostawiając śladów, mogła zejść po drabinie. Anioł wiedział, gdzie mieszkała matka Trollicy.Jak sobie poradzi w tak ogromnym mieście jak Sztokholm? Nad tym się nie zastanawiała. Zresztą okazało się, że to nie takie znów straszne. Jakiś dorożkarz zawiózł ją na Tyska Brinken 28. Zapłaciła mu tak samo jak kierowcy ciężarówki pod
Mölnbo. Dotarła na miejsce i zadzwoniła do drzwi.Otworzyła jej Księżniczka.Minęło kilka chwil, zanim rozpoznała Upadłego Anioła.Przez kilka tygodni dochodziła do siebie na rozkładanej kanapie w kuchni. W rany wdało się zakażenie, dostała gorączki, dziecko w jej brzuchu też nie czuło się dobrze. Jesienią, tuż przez terminem porodu, Trollica zabrała je wszystkie mamę, Księżniczkę i Upadłego Anioła do kina, na nowy amerykański film.Trollica widziała go już kilka razy i wszystkie kwestie znała na pamięć. Nosił tytuł Miejsce pod słońcem i opowiadał o biednym młodym chłopcu, który najął
się do pracy u bogatych krewnych i zakochał się w pięknej dziewczynie. Był dla niej gotów zrobić wszystko, nawet zabić. Film był bardzo smutny. Anioł płakał z żalu nad brzemienną Al i nad słabym, przystojnym George’em zakochanym w bosko pięknej Angeli, i nad tym, że został stracony na krześle elektrycznym, co było wielką niesprawiedliwością.Po filmie poszły do kawiarni, piły kawę i jadły ciastka.Nie mówiły dużo, ale wszystkie myślały o tym, jak niesprawiedliwe bywa życie.Trollica zapłaciła, dała kelnerce suty napiwek.Zanim wstały od stolika, nachyliła się i chwyciła dłonie przyjaciółek. Głos miała niski, jej oczy trollicy były czarne.- Zasługujemy na to,
żeby znaleźć swoje miejsce w słońcu. Wszystkie. I tak będzie, obiecuję wam to.Jej słowa wryły się w pamięć Anioła. I wtedy poczuła pierwszy skurcz.Chłopiec przyszedł na świat rankiem następnego dnia. Środa, 15 czerwca NIE POSZŁA DO DOMU SIĘ WYSPAĆ. Została w redakcji i spisała wszystko, czego się dowiedziała o Hannelore, Astrid, Siv i ich dzieciach. I o Caricie Halling Gonzales. Przeczytała wszystko o Algercias, Maroku i Asili, o wpół do trzeciej pojechała do domu i spakowała się.
Wzięła tylko torbę z laptopem, kupiony w Gibraltarze aparat fotograficzny, szczoteczkę do zębów i czystą bieliznę. O czwartej pojechała taksówką na lotnisko. Weszła na pokład jako jedna z pierwszych i natychmiast zasnęła jak kamień. Obudziła się, kiedy maszyna podchodziła do lądowania, i natychmiast wybrała numer szwedzkiej ambasady w Rabacie. Kolejna litania, po francusku. Domyśliła się, że chodzi o to, że ambasada jest jeszcze zamknięta. Wyszła z hali przylotów i od razu ruszyła na parter, do wypożyczalni samochodów.
Tłum był jeszcze większy niż poprzednim razem. Pomyślała, że zaczął się już sezon turystyczny. Szła szybko, czuła się swobodnie, prawie nie miała bagażu. Wypożyczyła forda escorta w Helle Hollis. Udało jej się sprawnie wydostać z zatłoczonego lotniska, zauważyła, że tuż przy wyjeździe na autostradę powstała gigantyczna IKEA, a może wcześniej jej po prostu nie zauważyła. Nie było tak gorąco, jak się spodziewała, termometr pokazywał dwadzieścia sześć stopni. Słońce świeciło jakby zza mgły, płaskie światło raziło w oczy, nic nie rzucało cienia.
Ruszyła na zachód, minęła Torremolinos i Fuengirolę, wjechała na płatną autostradę, przyspieszyła. Wszystko się zmieniło od jej ostatniego pobytu. Bujna zieleń zniknęła. Krajobraz był żółtobrązowy, spalony słońcem, gdzieniegdzie widać było ciemną zieleń drzewek oliwnych. Wkrótce przy drodze zaczęły się pojawiać tabliczki z napisami Tickets Ceuta Tanger. W Puerto Banús minęła hotel Pyr. Roboty drogowe trwały w najlepsze, przejeżdżając obok hotelu, musiała zwolnić. Spojrzała w okna na trzecim piętrze, usiłowała dojść, w których
pokojach mieszkała, ale nie potrafiła ich zlokalizować. Po prawej widziała mury otaczające domy w Nueva Andalucía. Zjechała z autostrady, minęła arenę do walk byków. Musisz minąć siedem rond, powiedziała Carita, kiedy ją zapraszała na przyjęcie. W pewnym momencie pomyliła drogę, musiała wrócić na Plaza de Miragolf, ale potem poszło już łatwo. Trafiła bez problemu. Brama osiedla Carity była mniej ozdobna, niż zapamiętała, a może rzeczywiście zaczęła się przyzwyczajać? Okropne, pomyślała.
Podjechała do domofonu i zaczęła wciskać kolejne przyciski. W końcu otworzył jej ktoś spod dwudziestki. Wieczorem domy wyglądały jak domki z klocków. Stwierdziła, że w dziennym świetle wyglądają tak samo. Pięły się po zboczu, pastelowy pastisz południowohiszpańskiego górskiego miasteczka. Basen z szumiącym wodospadem, kwitnące krzewy i błyszczące klosze ulicznych latarni. Zaparkowała przed casa numero seis, opuściła szybę i zaczęła się przyglądać domowi.
Wszystkie okna były zasłonięte białymi aluminiowymi żaluzjami. Z tarasów na wszystkich trzech poziomach zwisały kawałki białoniebieskiej taśmy policyjnej. Wyłączyła silnik, sięgnęła do torby po aparat fotograficzny i wyszła na słońce. Stała chwilę przy samochodzie i rozglądała się po okolicy. Nie zauważyła żadnego ruchu, było cicho, słychać było tylko szum wodospadu. Jakby opustoszał nie tylko dom Carity, ale także wszystkie pozostałe. Ustawiła ostrość, zrobiła kilka zdjęć sąsiednich domów i ogrodzonego policyjną taśmą szeregowca Carity.
Zawahała się, weszła na dużą donicę z kwiatami, pstryknęła kilka zdjęć tarasu, już za wygrodzeniem. Dopóki stała z boku, nie można jej było zarzucić, że wtargnęła na czyjś teren. Przynajmniej taką miała nadzieję. A kwiaty i tak będą teraz musiały radzić sobie same. Zeskoczyła z donicy, ruszyła do drzwi sąsiedniego domu, zadzwoniła. Nikt nie otworzył. Przypomniała sobie nagłówek w gazecie: „Miasto strachu”. Znalazła faceta zajmującego się basenem, spytała, czy nie wie, co się stało z Gonzalesami. Spojrzał na nią podejrzliwie. Nie, nie interesuje go, co robią mieszkańcy
osiedla. Tu ciągle ktoś się wprowadza, wyprowadza, niektórzy wynajmują swoje domy, nie może wiedzieć, co się z kim dzieje. Spytała, kiedy na osiedlu była policja. Usłyszała, że już jakiś czas temu, pewnie gdzieś po Wielkanocy. Ale on o niczym nie wie. Podziękowała, wróciła do samochodu. Jeszcze raz spojrzała na domy. Zastanawiała się, gdzie może być numer dwadzieścia. Tam musi ktoś być, ktoś ją przecież wpuścił. Dom w kolorze brzoskwini stał tuż za basenem. Kobieta, która jej otworzyła, wyglądała na Skandynawkę.
Trochę przypominała Caritę. Blondynka, opalona, twarz pewnie po lekkim liftingu, na nogach złote sandałki. Annika ją rozpoznała, była na imprezie u Carity. Miała na imię Tuula, była Finką. O Caricie miała do powiedzenia same dobre rzeczy. Carita należała do zarządu wspólnoty, która między innymi dbała o porządek na osiedlu. Zawsze z wyprzedzeniem informowała mieszkańców o podwyżce czynszu i w ogóle o wszystkim, co się działo na osiedlu. Jej dzieci nigdy nie zostawiały leżaków przy basenie, czego nie można
powiedzieć o tych przeklętych angielskich bachorach i o ich rodzicach. Co to za ludzie! To Carita dzwoniła do wodociągów, kiedy nagle wysychały krany, i do elektrowni, kiedy wyłączali prąd. Płynnie mówiła po hiszpańsku. - Weźmy na przykład wywóz starych mebli czy niepotrzebnych sprzętów powiedziała nagle Tuula. - Kto teraz będzie dzwonił do gminy w sprawie ich odbioru? - Wygląda na to, że chodzi o poważne przestępstwo - powiedziała Annika z zatroskaną miną.
Tuula się żachnęła. - Wiadomo, jak działa hiszpańska policja. W tym kraju wszystko jest mañana mañana. Cudzoziemkę można oskarżyć o wszystko. Annika podziękowała i ruszyła w stronę basenu. Nie była zdziwiona. Nawet najwięksi zbrodniarze mieli fanów. Przecież niektórzy nadal uważali, że Pol Pot to superfacet. Stanęła, spojrzała na pole golfowe w dolinie, sięgnęła po komórkę i wybrała numer Knuta Garena.
Odebrał po piątym sygnale. - Dzwonię, żeby poinformować, że jestem na Costa del Sol. Zamierzam napisać o Caricie Halling Gonzales. Wiadomo, co się z nią stało? - Jeszcze nic nie wiemy. Hiszpańska policja sprawdziła zarówno samoloty, jak i promy. Nie mają pojęcia, jak się stąd wydostała. - Może nadal są w Hiszpanii? - W takim wypadku wszyscy musieliby zmienić tożsamość. Mieliby nowy adres, pracę, konta
bankowe. To raczej mało prawdopodobne. Co zamierzasz napisać? - Wszystko, co mi się uda potwierdzić, na przykład dzięki tobie. Czy Interpol wszczął już oficjalnie poszukiwania? - Jeszcze nie. Annika zagryzła zęby, najwyraźniej błędnie oceniła sytuację. - Ale może ogłoszą to dzisiaj - ciągnął Garen. - Wczoraj hiszpańska policja dostała odpowiedź z Anglii w sprawie testów DNA. Wyniki pozwalają
powiązać ją z morderstwem w Nueva Andalucía tuż po Nowym Roku. Annika poczuła, jak jej tętno przyspiesza. - Co to znaczy powiązać? - Znaleziono sejf i drugi samochód. - Gdzie? - Na parkingu długoterminowym na lotnisku w Maladze. Annika ruszyła w stronę samochodu. Bardzo sprytnie, pomyślała. Gdyby Carita zostawiła samochód przy drodze
albo w jakichś krzakach, prędzej czy później ktoś by go zauważył. Na dużym parkingu na lotnisku samochód może stać całą wieczność i nikt nie będzie się dziwił. - W sejfie coś było? - Ktoś go wysadził w powietrze, a potem opróżnił. W samochodzie znaleziono włosy i naskórek. Jak się okazało, DNA zgadza się z DNA Carity Halling Gonzales. - Skąd wzięliście materiał do porównania? - Przeszukano dom - powiedział Knut
Garen. - Jeśli dobrze pamiętam, próbki pobrano ze szczoteczki do zębów. Annika znów spojrzała na dom. Biedny Jocke Zarco Martinez musiał sporo wiedzieć, skoro Carita była gotowa tyle poświęcić, żeby go skutecznie uciszyć. Wyjeżdżając, nie zdążyła nawet zabrać szczoteczki. Nagle przypomniała sobie coś, o czym myślała już w nocy. - W willi Söderströmów nie widziałam zniszczonej ściany. Gdzie był ten sejf?
- Sejfy były we wszystkich sypialniach. Akurat ten był na parterze. Annika zmarszczyła czoło. Nie przypominała sobie, żeby na parterze była jakaś sypialnia - poza pokojem Suzette. - W czyjej sypialni? - spytała. - W sypialni Astrid Paulson. Annika zamrugała. Oczywiście. - Co w nim trzymała? Najwyraźniej coś bardzo ważnego.
- Gotówkę, papiery wartościowe, dokumenty, brylanty, kody, poufne informacje. Wybieraj. Annika przeciągnęła dłonią po czole. To zrozumiałe, że właśnie w sejfie Astrid były najbardziej interesujące dokumenty. Nie w sejfie zajętej praniem brudnych pieniędzy Veroniki, nie w sejfie Sebastiana, który finansowo był wielkim przegranym, tylko właśnie w sejfie Astrid. To ona przyjechała tu pierwsza i pierwsza zaczęła działać. Prowadziła swoje biuro nieprzerwanie od 1968
roku. - Co mogę napisać? - Po południu prowadzący dochodzenie wstępne podejmie decyzję o zatrzymaniu Carity Halling Gonzales. Jest poszukiwana, oskarżono ją o zamordowanie Zarco Martineza. Wiemy, że podała mu morfinę, chociaż nie można z całą pewnością stwierdzić, że chciała go zabić. Po południu Interpol zacznie jej szukać. Jest podejrzana o zamordowanie ośmiu osób. Nie wyobrażam sobie, żeby nadal chciano utrzymywać to w tajemnicy.
Annika wyciągnęła z torby notes i ołówek. Pospiesznie zapisała wszystko, czego się przed chwilą dowiedziała. - Osiem osób? - powtórzyła. - Söderströmów, włamywaczy, no i Martineza. Prokurator na pewno wniesie oskarżenie. - Mogę później do ciebie zadzwonić, żeby to potwierdzić? - Proszę bardzo. Zapadła cisza. - Dlaczego? Dlaczego to zrobiła? spytała w końcu Annika.
Knut Garen nie odpowiadał. - Znaliście ją. Pracowaliście razem. Co mogło nią powodować? - Podejrzewam, że pieniądze powiedział w końcu Garen zmęczonym głosem. Lepsze życie, pozycja... konfitury kuszą. Annika spojrzała na tarasy, na których właśnie kwitły hibiskusy. - Dlaczego wkroczyła na drogę przestępstwa? Jej teść był szefem policji w Bogocie... Knut Garen zakasłał znacząco.
- Sprawdziliśmy to, co ci powiedziała o swojej przeszłości, nie wszystko się zgadza. Annika milczała. Nie wiedziała, co powiedzieć. - Jej teść, Victor Gonzales, był jednym z najpotężniejszych kokainowych bossów. Piętnaście lat temu zginęli z żoną z rąk konkurencji. Laboratorium Gonzalesa zostało wysadzone w powietrze, a dom spalony. Annika poczuła, że robi jej się gorąco, i to nie tylko od prażącego słońca. - Nacho i Carita ocaleli, bo akurat byli
w Szwecji, u jej rodziców powiedziała. Garen westchnął. - Piętnaście lat temu rodzice Carity siedzieli w więzieniu w Stanach. W swoim czasie prowadzili firmę, Cell Impact. Firma zbankrutowała. Żeby uniknąć skandalu, zaczęli fałszować faktury i wprowadzać zmiany w księgowości. Boże drogi, jak mogłam być taka naiwna, pomyślała Annika. - Ale już nie żyją - powiedziała głośno.
- Nasi szwedzcy koledzy rozmawiali z nimi. Mają dom pod Borlänge. Od wyjścia z więzienia, czyli od dziesięciu lat, nie mieli kontaktu z Caritą. Annika zamknęła oczy i zaczęła się zastanawiać, czy cokolwiek z tego, co jej mówiła Carita, było prawdą. Pewnie kilka szczegółów, na przykład imię teścia i to, że został zamordowany, i nazwa firmy rodziców. Może rzeczywiście dorastała w Beverly Hills i tam poznała męża. Kochała go, dzieci też, to pewnie akurat była prawda. Spojrzała na ogrodzony dom i
przypomniała sobie, jak Carita przedstawiała jej swoich gości, jaka była dumna, kiedy jej o nich opowiadała, jaka zadowolona. Jego żona była modelką, ich córka jest mistrzynią Hiszpanii w skokach. Jest współudziałowcem kancelarii adwokackiej we Frankfurcie, kiedyś była dyrektorem banku w Kenii... - Sądzicie, że uda się wam ją zatrzymać? - Ludzie, którzy przywykli do normalnego życia, zwykle w końcu gdzieś się objawiają. Natomiast terroryści i partyzanci potrafią się przyczaić na dłużej. Carita Halling Gonzales należy do tych, którzy lubią
jadać w restauracjach. I na pewno chce, żeby jej dzieci chodziły do dobrych szkół. - Te morderstwa to był jej pomysł? Czy działała na zlecenie? - Są wyraźne powiązania między Martinezem, koncernem Apits i Söderströmami powiedział Knut Garen. - Co chciała osiągnąć Carita, nie wiemy. Mamy nadzieję, że kiedy ją złapiemy, wiele rzeczy się wyjaśni. Annika podziękowała za pomoc i pożegnała się.
Nagle pomyślała, że nawet nie spytała o Lindego. W San Pedro de Alcántara był korek, ale potem jechało się już sprawnie. Minęła niesłusznie zniesławioną Esteponę i jechała dalej, na zachód. Kiedy pokonała wzniesienie niedaleko zjazdu na Torreguadiaro, nagle, niczym ogromna góra lodowa, wyłonił się z morza Gibraltar. Nieco dalej we mgle widać było góry Rif, już w Afryce. Pojawiły się dwujęzyczne drogowskazy, po hiszpańsku i po arabsku. Algeciras okazało się hałaśliwym miastem, zupełnie niepodobnym do
malowniczych, zadbanych miasteczek Andaluzji. Ozdobne litery arabskiego alfabetu migające za oknami sprawiały, że czuła się jeszcze bardziej obco. Zastanawiała się, jak trafić do portu, kiedy nagle zobaczyła wymalowany na asfalcie napis „PUERTO”. Wzdłuż sześciopasmowej autostrady rosły wysokie palmy. Postanowiła jechać tak, jak pokazywały strzałki. Już po chwili zaprowadziły ją na otoczoną lasem dźwigów wyspę. Przy nabrzeżu jak okiem sięgnąć cumowały frachtowce, jeden przy drugim. Tysiące kontenerów stały jedne
na drugich, wszędzie coś wyładowywano albo załadowywano, kłębili się ludzie. Nabrzeże przypominało wielkie mrowisko. W Wikipedii przeczytała, że Algeciras to szesnasty pod względem liczby zawijających statków port na świecie. Rozglądała się zdziwiona, zastanawiając się, jak w takim razie wygląda piętnaście jeszcze większych. Zaparkowała przy Estación Marítima, wysiadła i ruszyła w stronę Terminal de pasajeros. Pomyślała, że budynek przypomina terminal promowy Silja w
sztokholmskim Wolnym Porcie, tyle że chaos jest jeszcze większy. Do Tangeru można się było dostać promami różnych armatorów. Informowały o tym wielkie tablice z wypisanymi godzinami rejsów, prawie jak na lotnisku. Ostatni prom odpłynął zaledwie dwie minuty wcześniej. Następny miał wypłynąć za pięćdziesiąt osiem minut. Annika zacisnęła usta i spojrzała na zegarek, było kilka minut po drugiej. Rejs do Maroka potrwa dwie godziny, potem musi przejść przez cło i kontrolę
paszportową, a potem załatwić sobie transport dalej, na południe. W sieci wyczytała, że między miastami kursują pociągi i busotaksówki, tak zwane grand taxi. Kupiła bilet za trzydzieści trzy euro, wjechała ruchomymi schodami wyżej, do hali odpraw. Wyłożona szarym prążkowanym granitem Sala de Embarque miała wymiary boiska do piłki nożnej. Annika przeszła przez cło. Nie, nie miała bagażu. Poinformowano ją, że kontrola paszportowa zacznie się za kwadrans, dopiero potem będzie mogła wejść na pokład. Ale kawiarnia jest otwarta, powiedział
urzędnik, wskazując na drzwi po drugiej stronie boiska. Kawiarnia była niemal równie duża i równie pusta, jak sala odpraw. Zamówiła cafe cortado i bocadillo con jamón serrano y manchego. Kelnerka, która przyjmowała zamówienie, miała złoty ćwiek w nosie i fioletowe figi. Dżinsy opadały jej na pośladki, pasek zaczynał się na wysokości rowka między pośladkami. Annika była naprawdę głodna. Ponieważ przespała cały lot, nie skorzystała z okazji i nie kupiła kanapki w samolocie. Kiedy kelnerka wreszcie podała jej
bagietkę, pochłonęła ją w ciągu trzech minut. Znów spróbowała dodzwonić się do ambasady do Rabatu. Tym razem automatyczna sekretarka poinformowała ją po francusku, że ambasada jest już zamknięta. Rozłączyła się i zaczęła się zastanawiać, co dalej. Po minucie wybrała numer Rickarda Marména. Odebrał natychmiast. - Annika! - przywitał ją radośnie. -
Znalazłaś sobie jakieś nowe życie? Takie, które ci bardziej odpowiada? - Postanowiłam pozostać przy dotychczasowym. Muszę je tylko doprowadzić do porządku. Powiedz mi... sprzedawałeś kiedykolwiek jakąś nieruchomość w Maroku? - Możesz chwilę zaczekać? Najwyraźniej odsunął słuchawkę i zaczął z kimś rozmawiać po hiszpańsku. Po chwili powiedział: - W Maroku? Oczywiście, Maroko to kraj przyszłości. A o co chodzi? Mam do sprzedania dwie wille nad morzem, niedaleko Tangeru, i kilka bardzo przyjemnych... Annika zacisnęła mocno lewą pięść w
triumfalnym geście. - Czy w Maroku mają oficjalny rejestr nieruchomości? Jeśli jej pytanie go zdziwiło, to nie okazał tego. - Oczywiście, jak najbardziej, tyle że na papierze. Możesz się z nim zapoznać, ale musisz to zrobić na miejscu. Wpisy nie są datowane, ale za to są w trzech językach: po francusku, po hiszpańsku i po arabsku. Annika zagryzła wargi. - Jeśli mam czyjeś nazwisko i nazwę miasta, w którym ten ktoś mieszka, to
podadzą mi dokładny adres? - Hm... rozumiem, że chcesz znaleźć kogoś w Maroku, tak? - Jeśli to możliwe. - Masz nazwisko i wiesz, w jakim mieście ten ktoś mieszka? - Zgadza się. - Najlepiej będzie pójść do muqaddama. - Do kogo? - Do urzędnika administrującego dzielnicą. Rozdaje karty do głosowania, wie, gdzie kto mieszka, wypełnia
formularze potrzebne do wystawienia dowodu i takie tam... Annika zamknęła oczy i głęboko odetchnęła. Chętnie kupiłaby od Rickarda dom, byle tylko sprawić mu przyjemność. - I jeszcze jedno. Znasz Asilę? - Senna dziura, chociaż niedawno odnowiono tam rynek, podobno nieźle to wyszło. - Myślisz, że jest tam jakiś muqaddam? - W Asili? Na pewno. - Jak go znajdę?
- To nic trudnego. Popytaj na miejscu. A jeśli już tam dotrzesz, pamiętaj, żeby się wybrać na lunch do Casa García. Lubisz hiszpańską kuchnię? Knajpka stoi przy wjeździe do miasta, widać stamtąd port. A teraz muszę kończyć, rzeczywistość wzywa. Masz jeszcze jakieś pytania? - Odezwę się, jeśli renowacja się nie powiedzie. - Bardzo proszę. Kelnerka ze złotym ćwiekiem w nosie zabrała jej talerz i filiżankę. Kiedy zaczęto sprawdzać paszporty, Annika była pierwsza w krótkiej kolejce.
Podstemplowano jej paszport, po czym została wtłoczona w unoszący się wysoko nad portem szklany korytarz. W dole stały setki tirów: albo były w drodze na prom, albo zjeżdżały na ląd. Zanim wpuszczono ją na pokład, musiała jeszcze raz pokazać paszport. Pomyślała, że ma déjà vu. Nagle przypomniała sobie szkolny rejs promem do Finlandii, gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych. Wszystko wydało jej się znajome, począwszy od sfilcowanej granatowej wykładziny podłogowej po sklep wolnocłowy i bar z motywami marynistycznymi. Przespacerowała się po pokładach,
stwierdziła, że pozostali pasażerowie to wyłącznie kierowcy tirów i że najwyraźniej wszyscy dobrze się znają. Przed damską toaletą na pokładzie szóstym znalazła wyjaśnienie tego déjà vu: instrukcja obsługi gaśnicy była po fińsku. W poprzednim wcieleniu prom najwyraźniej kursował na linii Sztokholm - Helsinki. Rozległ się głuchy odgłos i prom ruszył w drogę do Afryki. Annika usiadła w barze z motywami marynistycznymi. Minęli kilkadziesiąt statków, ruszyli wzdłuż wybrzeża Hiszpanii, na zachód.
Mijali miasta, wsie, plaże, gaje oliwne i elektrownie wiatrowe. Pomyślała, że rozciąga się przed nią nowa żelazna kurtyna, między pierwszym a trzecim światem. Nagle zrobiło jej się niedobrze. Zapomniała, że na morzu zawsze cierpi na chorobę morską, nawet jeśli nie wieje i fale nie są duże. Szybko wyjęła laptop, żeby zająć czymś myśli. Znalazła stolik. W ścianie tuż przy nim zauważyła kontakt. Usiadła. Otworzyła nowy dokument, zaczęła pisać o morderstwie w Nueva Andalucía.
Policja poszukuje mieszkającej na Wybrzeżu Słońca Szwedki, podejrzanej o dokonanie ośmiu morderstw, między innymi Sebastiana Söderströma i jego rodziny. Powołała się na Knuta Garena, skandynawskiego łącznika na Costa del Sol. Napisała, że poszukiwana kobieta i jej rodzina zniknęli bez śladu i że policja podejrzewa, że opuścili Hiszpanię. Że na parkingu przy lotnisku w Maladze znaleziono furgonetkę, że zabezpieczono ślady DNA, że kobieta jest poszukiwana przez Interpol. Wspomniała o jej powiązaniach z Jocke Zarco Martinezem. Była ostatnią osobą, która go odwiedziła w więzieniu.
Artykuł był krótki, zwięzły. Zapisała dokument, spojrzała na zegarek. Zostało jeszcze półtorej godziny. Otworzyła kolejny dokument i zaczęła pisać kolejny artykuł, tym razem o Caricie Halling Gonzales. Podała jej imię i nazwisko, redakcja zdecyduje, czy je opublikować. Potem się zamyśliła. Nie, jednak nie poda jej danych. Kobieta, bogata Szwedka, mieszkała na luksusowym osiedlu w dzielnicy Nueva Andalucía. W języku popołudniówek wszystkie osiedla, które nie były blokowiskami, automatycznie stawały się luksusowe. Napisała, że Szwedka była tłumaczką, współpracowała między
innymi z prasą i z policją, angażowała się w działania lokalnego samorządu, chętnie pomagała sąsiadom. Zacytowała, oczywiście anonimowo, Tuulę, jej fińską sąsiadkę. Zapisała tekst na twardym dysku, zamknęła dokument. Spojrzała na morze. Cieśnina jakby się zwęziła. Góry były tak blisko, że miała wrażenie, że jeśli wyciągnie ręce, dotknie obu kontynentów. Mdłości nie odpuszczały.
Wróciła do poprzedniego artykułu, o morderstwie w Nueva Andalucìa. Opisała dokładnie, co zrobiła Carita, wszystko, co się stało tamtej feralnej nocy na początku stycznia. Opisała, jak Carita zaplanowała zamordowanie Söderströmów. Wynajęła rumuńskich złodziei, załatwiła gaz i morfinę, zdobyła kod do bramy, prawdopodobnie go ukradła albo przekupiła ochroniarzy. A potem w deszczowy dzień podjechała ze złodziejami pod dom i zaaplikowała wszystkim zastrzyki z naloksenu. Dopilnowała, żeby złodzieje wzięli z samochodu pojemniki z gazem, łom i gumowy wąż. Potem razem z nimi
zakradła się na tyły domu, do szybu wentylacyjnego... Opisała, jak złodzieje zdemontowali wąż i podłączyli go do pojemników z gazem, a potem odkręcili kran. Rozległ się syk i gaz zaczął się wdzierać do domu: do sypialni, do pokojów dzieci. Carita czekała w ciemnościach. Na pewno widziała, jak w sypialniach zapalają się nocne lampki, w domu włączył się alarm gazowy. Czy wołanie umierających dzieci dotarło przez wentylację za dom? A może nie zdążyły nawet krzyknąć? Wróciła do poprzednich artykułów, żeby sobie przypomnieć szczegóły.
Fentanyl wywołuje zobojętnienie, paraliżuje. Matkę dzieliły od dzieci drzwi. Nikt z nich nie był w stanie ani ich otworzyć, ani się odezwać. Ale cały czas byli przytomni. Powoli przestawali kontrolować pracę mięśni, śmierć nastąpiła w ciągu kilku minut. Nie, nie było słychać krzyków. Podniosła głowę, spojrzała na horyzont, próbowała opanować mdłości. Zauważyła, że morze wokół niej zmieniło kolor na głębszy. Prom opuścił Morze Śródziemne, wypłynął na Atlantyk.
Wstała, podeszła do baru, kupiła butelkę wody mineralnej i wróciła do swoich tekstów. Złodzieje weszli przez taras. Alarm wył, ale poza tym było cicho. Najpierw poszli do sypialni Söderströmów, gdzie była centralka alarmu. Przeszli nad ciałami dzieci, otworzyli wielkie podwójne drzwi. Mogli mieć z tym kłopot, bo za nimi leżała Veronika. Może musieli je pchnąć mocniej, może odsunąć martwą kobietę kopniakiem? W końcu wyłączyli alarm, najgorsze mieli za sobą. Nie musieli się już spieszyć. Zaczęli czyścić dom. Najpierw wyjęli ze ściany sejf. Rozbili cegły. Pewnie
było dużo hałasu, na pewno zajęło im to sporo czasu. Kiedy skończyli, wytaszczyli sejf do samochodu kobiety. Pewnie od razu odjechała, z sejfem w bagażniku i prawdopodobnie z pojemnikami po gazie, bo nadal ich nie znaleziono. Samochód z kawałkami gruzu porzucono na parkingu przy lotnisku. Złodzieje opróżnili dom z dzieł sztuki, dywanów, biżuterii. Nie wiedzieli, że zostały im cztery godziny życia. Annika zapamiętała i zamknęła
dokument. Prom skręcił na południe, zastawił za sobą Hiszpanię i Europę. Szybko zbliżali się do wybrzeży Maroka. Wokół zaczęły się pojawiać małe rybackie kutry i łodzie, im bliżej brzegu, tym było ich więcej. W końcu wokół promu kołysało się kilkadziesiąt łódek i kutrów, mała kolorowa flota. Słońce schowało się za chmury, morze było szare. Nad górami Rif wisiał deszcz. Widziała domy przy brzegu, wysokie, białe, między nimi dźwigi. Zamknęła laptop.
Na wyświetlaczu komórki pojawiła się wiadomość od Meditela - operator witał ją w Maroku. Włożyła swoje rzeczy do torby, wyszła na pokład. Wiatr targał jej włosy. Mdłości natychmiast ustały. Boom budowlany widoczny na Wybrzeżu Słońca dotarł także tutaj. Na nabrzeżu było mnóstwo ludzi, widziała samochody i sklepy z wielkimi oknami wystawowymi. Nigdy nie była w Afryce, ale nie tak ją sobie wyobrażała. Prom zwolnił, podpływali do kei. Pokład zaczął się trząść.
Spojrzała na zegarek, z Algeciras wyruszyli z opóźnieniem, a podróż trwała dobry kwadrans dłużej niż powinna. Była za kwadrans piąta. Annika niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Miała nadzieję, że muqaddam pracuje tak, jak w Hiszpanii, to znaczy także po południu. Kierowcy tirów i rzemieślnicy zebrali się na piątym pokładzie, rozmawiali po francusku, po hiszpańsku i po arabsku. Nikomu się nie spieszyło. Zajęła strategiczną pozycję przy wyjściu, żeby jak najszybciej opuścić prom. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Gdzieś z dołu doszedł ją hałas, słyszała
uderzanie fal o burtę, pomyślała, że pewnie ustawiają rampy. Nagle drzwi się otworzyły. Ale nie te, przy których stała. Zazgrzytała zębami i grzecznie stanęła w kolejce. Była ostatnia. Trwało to wieczność. Najpierw musiała wypełnić formularz: podać imię i nazwisko, zawód, adres w Maroku, cel wizyty i planowany czas pobytu. Nie przyznała się, że jest dziennikarką, w rubryce zawód napisała: pisarka. Dwóch celników i dwóch innych
funkcjonariuszy z irytującą drobiazgowością sprawdzało paszporty i dokumenty podróży. - Co pani pisze? - spytał celnik podejrzliwie po angielsku, zerkając na torbę z laptopem. - Podręczniki szkolne - odpowiedziała. Puścili ją, nie zadawali więcej pytań. Zeszła dwa piętra niżej, przeszła przez pokład samochodowy, a potem ruszyła korytarzem do wyjścia na ląd. Postawiła stopę na marokańskiej ziemi i wciągnęła powietrze. Pachniało morzem i spaloną gumą.
Niemal ją wepchnięto w taki sam szklany korytarz jak ten, którym szła w Algeciras. Wszędzie widziała tiry, kontenery i dźwigi. Doszła do terminalu, usiadła na ławce i zadzwoniła do Knuta Garena. Meditel działał bez zarzutu. Słyszała Garena, jakby stał tuż obok. - Zaczęli jej szukać - powiedział. To właśnie chciała usłyszeć. Wzięła laptop, podłączyła się do sieci
przez WAP w komórce. Pewnie zapłacę majątek, pomyślała. Otworzyła Outlooka, napisała do Schymana, załączyła trzy artykuły: o Caricie Halling Gonzales, o jej zaginięciu i o poszukiwaniach, i notatkę o przebiegu włamania. Dołączyła zdjęcie, które zrobiła komórką przed aresztem w Maladze. W rogu stała Carita. Niezbyt wyraźna, ale widać było blond włosy, torebkę w lamparcie cętki i szpilki. Bogata Szwedka we własnej osobie. Dodała jeszcze dwa zdjęcia jej domu: jedno z basenem i wodospadem w tle, na drugim był dom otoczony policyjną
taśmą trzepoczącą na wietrze. Napisała podpisy do zdjęć, podała dokładne dane Carity, imię i nazwisko, napisała też, że jej rodzice mieszkają pod Borlänge. I że redakcja ma zdecydować, jak chce to, co napisała, wykorzystać. Wysyłanie trwało całą wieczność. Bała się, że połączenie zostanie przerwane i że będzie musiała zaczynać od początku, ale w końcu się udało. Wysłała tekst i zdjęcia, odetchnęła z ulgą, spakowała rzeczy. Zajmujcie się tymi swoimi cholernymi karteczkami, pomyślała, wychodząc.
Mimo zachmurzonego nieba światło było ostre. Spojrzała w stronę miasta i zmrużyła oczy. Ruszyła przed siebie. Zastanawiała się, jak dojechać do Asili. - Taxi? - spytał starszy mężczyzna. Stał oparty o ścianę, w dżinsach i szaroniebieskiej marynarce. - Asila? - powiedziała niepewnie. - Twenty five euros - odpowiedział. Dwadzieścia pięć euro? Za podróż do Asili? To mniej niż połowa tego, co rano zapłaciła za dojazd na lotnisko. - Okey - odpowiedziała.
- Mój samochód stoi tam - powiedział mężczyzna poprawnym angielskim. Ruszyła za nim na parking. Jego porządnie ostrzyżone włosy i sposób poruszania się coś jej przypominały. Może ojca Thomasa, pomyślała. Podeszli do żółtego mercedesa z tabliczką z napisem „Taxi” na dachu. Mężczyzna otworzył jej drzwi, zaczekał, aż wsiądzie, a potem je za nią zamknął. - Jedzie pani do Asili? - spytał, przyglądając się jej w lusterku. - To bardzo przyjemne miasteczko.
Annika położyła torbę na siedzeniu. - To daleko? Trochę się spieszę... - Kawałek, ale nie bardzo daleko. To świetny samochód. Byłem nim w Rabacie, w Casablance, na Saharze, wszędzie! Włączył silnik, wyjechał z portu, po chwili jechali ulicami Tangeru. Annika rozglądała się z zaciekawieniem. Miasto przypominało jej Marbellę. Wzdłuż ulic rosły palmy, białe, nowoczesne budynki pięły się ku niebu, na parterze bary, kafejki, wypożyczalnie samochodów.
- W Tangerze mieszka obecnie milion ludzi. Wszystko tu jest nowe. Przyjeżdżają Europejczycy i wykupują kraj. Budują hotele, pola golfowe, centra handlowe. Dla nas to dobry biznes, i legalny. To bardzo dobrze. Postanowiła nie pytać o ten nielegalny, o ten, o którym kiedyś opowiadał jej Knut Garen. W wielu miejscach wysoko w górach były nielegalne plantacje haszyszu. To właśnie stamtąd towar trafiał do Europy. Wyglądała przez okno, mijali kolejne osiedla.
Zastanawiała się, jak Suzette udało się tu dotrzeć bez paszportu. W strefie Schengen można podróżować swobodnie, ale tutaj kontrole były bardzo dokładne. Rzadko jej się zdarzało odpowiadać na tak szczegółowe pytania. Zawód, cel podróży. Jak to możliwe, że Suzette, szesnastolatka bez grosza przy duszy, przeszła przez kontrolę celną, a potem paszportową? - Ludziom dobrze się tutaj żyje odezwał się znów kierowca. Spokojnie. Jest dobre jedzenie, dobra pogoda. Przejeżdżali przez nowoczesne osiedle z
lasem anten satelitarnych na dachach. Annika widziała kobiety spieszące do sklepów, na targ. Jedne miały zakryte włosy, inne nie. Mijali też stacje benzynowe, sklepy z telefonami komórkowymi i duże boisko do piłki nożnej - w trakcie budowy. Z czasem bloki mieszkalne zaczęły znikać, znaleźli się w dzielnicy przemysłowej. Minęli hotel Ibis, salon Volvo i biuro Scanii. Suzette przyjeżdżała tu latem, pewnie nieraz jechała właśnie tą drogą, mijała te same stacje benzynowe, te same salony samochodowe. Siedziała w objęciach babci i bawiła się z
przyjaciółką, Amirą. Dla niej Afryka nie była niczym szczególnym. - Fabryki produkują głównie na zamówienie z Europy - powiedział kierowca. Marokańscy robotnicy są tańsi niż europejscy. Nagle wskazał na niewielki zagajnik przy brzegu morza. - Tutaj w weekendy przyjeżdżają całe rodziny. Ludzie grillują, czytają książki, bawią się z dziećmi. - Dobrze pan mówi po angielsku. Annika weszła mu w słowo. - Mieszkał
pan w Anglii? Mężczyzna rzucił jej szybkie spojrzenie. - Nigdy. - Uczył się pan angielskiego w szkole? - Nie. - Miał pan angielskich przyjaciół? Nie odpowiedział, Annika nie zadała kolejnego pytania. Jechali wzdłuż wybrzeża, na południe. Droga wiła się wzdłuż Atlantyku. Po prawej stronie ciągnęły się ogromne puste piaszczyste plaże, po lewej
łagodne wzgórza, nie tak strome i skaliste jak nad Morzem Śródziemnym na Costa del Sol. Wszędzie kwitły kwiaty, zadziwiająca obfitość roślin. Mężczyzna mówił dalej. Opowiadał o tym, jak mieszkańcy Kataru nagle odkryli marokańskie wybrzeże. Zaczęli kupować ziemię i budować wielkie wille z pięknymi basenami... Annika przestała go słuchać, jakby wyłączyła głos. Skupiła się na krajobrazie. Gdzie w Asili urzęduje muqaddam? Gdzie w ogóle ma go szukać? Kogo może o to spytać?
Spojrzała na kierowcę i złapała się za głowę. Miała przed sobą przewodnika, najlepszego, jakiego mogła sobie wymarzyć! - Przepraszam, wie pan może, gdzie w Asili znajdę muqaddama? Zdziwione spojrzenie w lusterku. - Kogo? Annika powtórzyła, starała się mówić wyraźnie. - Muqaddam. - Ach tak, muqaddam! - wykrzyknął kierowca. W jego wykonaniu brzmiało
to jak mqdm, jakby zostały same spółgłoski. - Oczywiście, że w Asili jest muqaddam. Annika spojrzała na zegarek, było wpół do siódmej. - Ma biuro? - Oczywiście, że ma biuro. - Do której jest otwarte? - Do piątej. Annika oparła się o siedzenie i poczuła, jak opuszcza ją cała energia. No cóż,
poprosi go, żeby jej pokazał biuro muqaddama, przenocuje w hotelu, a rano tam pójdzie... - Zdążymy - powiedział nagle kierowca. - Zostało tylko kilka kilometrów. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Znów zerknęła na zegarek, było już po wpół do siódmej. - Ale przecież pracuje do piątej. W oczach kierowcy zobaczyła figlarny błysk. - Zapomniała pani przestawić zegarek. Jest wpół do piątej.
Zaczerpnęła powietrza. Rzeczywiście, zapomniała! Do licha! Różnica czasu między Hiszpanią a Marokiem wynosiła dwie godziny, chociaż oba kraje leżały na tej samej długości geograficznej. Szybko cofnęła wskazówkę o dwie godziny. Kiedy wyjrzała przez okno, zobaczyła, że właśnie mijają Casa García, restaurację, którą jej polecał Rickard Marmén. Byli w Asili. Sekundę później kierowca zahamował. - Może mi pan pomóc? - spytała. - Mam
pytanie do muqaddama, a bardzo słabo mówię po francusku. Taksówkarz wjechał na parking, zatrzymał wóz, odwrócił się do niej. - Chce go pani o coś spytać? - Szukam pewnej kobiety. Ma na imię Fatima i mieszka na farmie, gdzieś w pobliżu. Kierowca pokiwał głową, zamyślił się. - Gdzie w pobliżu? - Właśnie w tym problem. Nie wiem. Sądzi pan, że muqaddam będzie wiedział?
Kierowca pokiwał głową, tym razem stanowczo. - Ma na imię Fatima? Jeśli Fatima mieszka w pobliżu Asili, to muqaddam na pewno wie. Wyłączył silnik. - Zostawimy tu auto i pójdziemy do biura. Ruszyli przed siebie. Annika zobaczyła tablicę: QUARTIER ADMINISTRATIF. Szła półtora metra za nim, pozwoliła mu narzucać tempo. Nie spieszył się zbytnio.
Wyszli na deptak. Po obu stronach stały niezbyt wysokie domy, na chodnikach doniczki z kwiatami i ziołami. Kierowca zatrzymał ubranego na biało mężczyznę i spytał go o coś po arabsku. Mężczyzna odpowiedział, kierowca skinął głową, mężczyzna się ukłonił, zaczęli rozmawiać. Trwało to dłuższą chwilę, w końcu ruszyli. - To te zielone drzwi, tam przed nami powiedział kierowca, wskazując na wprost. Fatima? - powtórzył. - Farma w pobliżu
Asili. Fatima ma męża? - Nie wiem. Podejrzewam, że jej mąż nie żyje. Kierowca znów pokiwał głową. Podszedł do zielonych drzwi, otworzył je i wszedł w mrok. Annika zatrzymała się w progu, nie była pewna, czy też powinna wejść. Uznała, że będzie lepiej, jeśli poczeka na chodniku. Kierowca przeszedł przez ciemny korytarz i wszedł do pokoju po lewej stronie.
Otworzył drzwi, na podłodze pokazał się jasny trójkąt. Natychmiast jednak się zmniejszył, a kiedy drzwi się zamknęły, zniknął. Annika słyszała, jak kierowca się z kimś wita: potok arabskich słów, śmiech, gwar, miała wrażenie, że ktoś pije herbatę. Zamrugała oczami, żeby się przyzwyczaić do ciemności. Po chwili zaczęła niecierpliwie przestępować z nogi na nogę. Kawałek dalej mali chłopcy jeździli na rowerach. Zawstydzili się, kiedy zauważyli, że ich obserwuje.
Odwróciła głowę. Minęła ją mała dziewczynka w szkolnym mundurku, z warkoczykami i z różowym tornistrem na plecach. Drugą stroną ulicy szła kobieta z zakrytą głową i w długiej szacie. Szła i rozmawiała przez komórkę. Nagle drzwi za Anniką się otworzyły. Odwróciła głowę, zobaczyła jasny trójkąt na podłodze. Z pokoju wyszedł kierowca w towarzystwie mężczyzny w tradycyjnym arabskim stroju. - To Muhammed, muqaddam powiedział kierowca. Stanął obok Anniki, jakby chciał mu ją przedstawić.
Annika poczuła, że ma sucho w ustach. Jak się mówi dzień dobry po arabsku? zastanawiała się nerwowo. Muqaddam wyciągnął do niej rękę i powiedział spokojnie: - Bonjour, madame. Podała mu rękę. - Bonjour - wymamrotała zawstydzona. - Muhammed zna farmę Fatimy powiedziała kierowca. - Leży w górach. - C’est une ferme très grande powiedział muqaddam łagodnym
głosem. - Les routes sont très mauvaises. Vous avez besoin d’une grosse voiture pour y aller. - Co takiego? - spytała Annika. - Drogi są kiepskie. Trzeba mieć dobry samochód. Wytłumaczył mi, gdzie to jest. Chce pani, żebym panią zawiózł? - Jeszcze jedno pytanie - przerwała mu Annika. - Czy mąż Fatimy też tam mieszka? spytała, patrząc na muqaddama. Kierowca przetłumaczył jej pytanie.
Urzędnik pokręcił głową, uniósł ręce, opuścił je. - On nie żyje - powiedział kierowca. - Jak się nazywał? Muqaddam znów zaczął kręcić głową, znów uniósł ręce. - Był Europejczykiem. Annika spojrzała na kierowcę. - Zawiezie mnie pan? - spytała. - Za dwadzieścia pięć euro. - Umie pan robić interesy.
- Najpierw muszę coś zjeść. Na myśl o jedzeniu Annika poczuła, że robi jej się słabo. Poza kanapką, którą zjadła, zanim wypłynęli z Algeciras, przez cały dzień nie miała nic w ustach. - W porządku. Podziękowali muqaddamowi za pomoc. Wrócił do biura i od razu je zamknął. Była piąta. Kierowca, jak się okazało, również Muhammed, grzecznie, ale stanowczo odrzucił
zaproszenie na obiad. Widziała, jak idzie do gospody. Natychmiast wdał się w pogawędkę z mężczyznami ubranymi podobnie jak on, w dżinsy i szaroniebieskie marynarki. Annika poszła do Casa García. Restauracja znajdowała się tuż za rogiem. Muhammed uprzedził ją, że jedzenie posiłku zajmie im godzinę. Na przystawkę zamówiła jamón iberico, na gorąco pollo a la plancha, na deser flan. Zjadła wszystko i ledwo mogła się ruszać. Zapłaciła kartą, wyszła i ruszyła w stronę starej części miasta. Nie obawiała się, że Muhammed zniknie.
Jeszcze mu nie zapłaciła. Słońce szybko zachodziło, chowało się do morza. Zatrzymała się przy północnej bramie miasta. Widziała stamtąd port. Na wodzie, przy falochronie, kołysały się małe łodzie rybackie. Czy to właśnie jest jeden z najważniejszych marokańskich portów, z których wysyła się w świat konopie? Trudno jej było w to uwierzyć. Nie widziała go fast boats, o których wspominali Garen i Linde, ale też załadunek haszyszu na pewno nie
odbywał się w porcie w środku miasta. Przeszła się po starówce. Tysiącletnie domy były wyremontowane i świeżo pomalowane, wyglądały, jakby je zbudowano wczoraj. Kiedy wróciła, kierowca już na nią czekał. Usiadła z tyłu, Muhammed przekręcił kluczyk w stacyjce i po chwili byli za miastem. - Smakowało pani? - spytał. - Bardzo - odpowiedziała. - Maroko ma dobrą kuchnię, dobre
couscous. Miasto znikało za nimi w promieniach zachodzącego słońca. Jechali na wschód, minęli tory kolejowe, przejechali pod autostradą. Wkrótce asfalt zastąpił żwir. Muhammed zwolnił, włączył światła. Wielki mercedes toczył się powoli po wyboistej drodze. W ciemności wyglądała jak jasna kreska. Na poboczach rosły krzaki, widać było jakieś uprawy, skały. Kiedy światła autostrady zniknęły za wzgórzem, ogarnęła ich czarna jak sadza noc, jakby ktoś im założył na głowy grube worki. Muhammed zamknął okno -
może chciał się odciąć od ciemności? - Daleko jeszcze? - spytała Annika. Zaczęła się poważnie zastanawiać, czy dobrze zrobiła, decydując się jechać tak późno. Może powinna zaczekać do rana? - Już niedaleko - zapewnił ją kierowca. - Tylko droga jest niedobra. Trzeba uważać. Oparła się o siedzenie, wyglądała przez okno, wpatrywała się w ciemność. Niewiele widziała, ledwie zarysy własnej twarzy odbijające się w szybie. Hiszpańska kolacja ciążyła jej w
żołądku jak kamień. Dlaczego David tu przyjechał, w to zapomniane przez Boga miejsce? On też jechał tą drogą? Podskakiwał na wybojach, żeby dojechać do jakiegoś gospodarstwa na marokańskiej prowincji? Czy Suzette też tędy jeździła? Ostatnio zaledwie kilka dni temu... Nagle zobaczyła scenę z filmu La Vie en Rose. Kilka miesięcy wcześniej oglądała go z Julią. Marcel i Edith Piaf w paryskiej restauracji. Marcel mówi Edith, że ma w Maroku farmę, na której hoduje świnie, duże zdrowe świnie. Farmą zajmuje się
żona, a on jeździ po świecie, walczy na ringu i kocha się z francuskimi piosenkarkami. Zamknęła oczy, pozwoliła się ukołysać wyboistej drodze. Mężczyźni wyruszają w świat, żony zostają w domu i karmią świnie. Odchyliła głowę do tyłu i zasnęła. p class=„space”>/p>- Madame? Madame! Jesteśmy na miejscu! Wzdrygnęła się, usiadła. Zobaczyła twarz taksówkarza. Wyglądał na zmęczonego. Spojrzała na zegarek. Wpół do dziewiątej. Jechali
dwie godziny. Przetarła oczy, na knykciach został tusz do rzęs. Noc była równie czarna, jak wcześniej, ale na tle nieba, na niewielkim wzgórzu po prawej, widać było światło. Zamrugała, usiłowała skupić wzrok na jasnym punkcie w oddali. Jakby w powietrzu unosił się żółty statek kosmiczny, żarzący się latający talerz. - Co to jest? - spytała. - Tam, w górze. - Farma.
- Farma? Opuściła szybę, poczuła podmuch wiatru. Niósł piasek i pyłki traw, targał jej włosy. - Możemy podjechać bliżej? - Do samej farmy? - Poproszę. Muhammed wrzucił bieg i powoli ruszył. Annika z fascynacją przyglądała się dziwnemu zjawisku. Oczywiście nie był to statek kosmiczny,
tylko mur: otynkowany na żółto, wysoki na kilka metrów. Zarówno mur, jak i ziemię wokół niego oświetlały reflektory. - Jest pan pewien? - spytała z lekkim niedowierzaniem. Wyobrażała sobie, że to będzie małe gospodarstwo, kilka owiec, kilka koni. - Tu mieszka Fatima. Tak mówi muqaddam. - Dżizas - jęknęła Annika. Zatrzymali się przy wielkiej, szarej stalowej bramie. Mur wieńczył zwój drutu kolczastego. Na szczycie
zamontowano silne reflektory, mniej więcej co dziesięć metrów. Dwa skierowano wprost na bramę. Annika zauważyła też mikrofon i kamerę. Nie tego się spodziewała. Przypominało to raczej więzienie niż farmę. - Gdzie my właściwie jesteśmy? spytała. - Między Souk el Had el Rharbia a Souk Trine de Sidi el Yamani. - Są tu jakieś inne domy? Gdzieś w pobliżu?
- Żadnych domów. Godzinę temu minęliśmy małą wioskę. Jeśli są tu jakieś domy, to może tam, z drugiej strony. - Jak daleko jesteśmy od Asili? - Czterdzieści kilometrów, może trochę więcej. - Wysoko w górach? - W górach, ale to nie są wysokie góry. W Asili jest dobra ziemia uprawna. Annika zaczerpnęła powietrza, otworzyła drzwi.
Skoro już przyjechała, to przynajmniej spróbuje zadzwonić. Może jednak ktoś tu jest. Kierowca odchrząknął. Zatrzymała się, spojrzała na niego ze zdziwieniem. Oczekiwał zapłaty. To oczywiste. Wsiadła, Muhammed włączył małą lampkę pod sufitem, żeby mogła sięgnąć do torby. Wyjęła portfel, dała mu trzy banknoty po dwadzieścia euro. - Nie mam wydać - powiedział.
Uśmiechnęła się do niego. - To dla pana. Mam jeszcze prośbę: może pan zaczekać, aż wejdę? Rozpromienił się, z entuzjazmem pokiwał głową. - Oczywiście, zaczekam. Wysiadła z torbą przewieszoną przez ramię. Ostrożnie zamknęła drzwi, spojrzała na mur. Samochód stał kawałek dalej. Ruszyła przed siebie. Droga prowadziła lekko pod górę, czuła pod stopami nierówności.
W ostrym świetle reflektorów musiała zmrużyć oczy. Usłyszała szum: kamera się obróciła, skupiła się na niej. Podeszła do bramy. Była szara i błyszcząca, jakby ją niedawno pomalowano. Delikatnie dotknęła palcem jej gładkiej powierzchni. Podeszła do domofonu, wcisnęła guzik. Minęło dziesięć sekund. Już miała nacisnąć jeszcze raz, kiedy w głośniku coś zatrzeszczało.
- Qui? Odchrząknęła cicho, próbowała sobie przypomnieć swój szkolny francuski. - Je m’appelle Annika Bengtzon. Je voudrais parler avec Fatima. W głośniku znów coś zatrzeszczało, potem zapadła cisza. Stała przy murze, wsłuchiwała się we własny oddech. Jeden z reflektorów szumiał cicho. W pobliskich krzakach coś szeleściło, pewnie jakieś zwierzę, może wiatr.
Obejrzała się. Taksówkarz czekał, uchwycił jej spojrzenie. - Jakiś problem? - spytał. - Nie wiem. Chyba tak. - Mogę panią odwieźć do Tangeru. Za pięćdziesiąt euro. Tak czy inaczej będziesz wracał do Tangeru, pomyślała i jeszcze raz wcisnęła guzik. Tym razem od razu usłyszała czyjś głos: - Qui?
Mówiący był wyraźnie zdenerwowany. - Je veux parler avec Suzette aussi. Chciałabym porozmawiać z Suzette. W głośniku znów coś zatrzeszczało. Więc jednak się nie rozłączyli. - Je sais qu’elle est ici. Wiem, że tu jest. - Może już się położyli? - powiedział taksówkarz. Wątpię, pomyślała Annika, zerkając na kamerę. Na pewno nie śpią. Była pewna.
W głośniku ponownie coś zatrzeszczało, zapadła cisza. - Muszę wracać - niecierpliwił się kierowca. - Do Tangeru daleka droga. Annika się zawahała. Słyszała tylko szelest w krzakach, poza tym było cicho. Może będzie lepiej, jeśli przyjedzie jutro, za dnia. Zawróciła. Nagle brama zatrzeszczała i zaczęła się otwierać, powoli, dziesięć centymetrów, dwadzieścia, trzydzieści. Zobaczyła kolejny reflektor - świecił jej prosto w twarz.
Podniosła rękę, zasłoniła oczy. Wstrzymała oddech, weszła. Brama zatrzymała się i niemal natychmiast zaczęła się zamykać. Annika poczuła, że zaraz wpadnie w panikę. Usłyszała stuk, zamek się zatrzasnął, już nie mogła się wycofać. Reflektor, który świecił jej w twarz, zgasł. Oślepiona zaczęła mrugać w ciemności. Usłyszała, jak Muhammed włącza silnik, cofa, zawraca i odjeżdża. Przed nią stało dwóch mężczyzn: jeden około pięćdziesiątki, drugi młody
chłopak, może nastolatek. Obaj byli uzbrojeni, celowali w nią z broni maszynowej. Cofnęła się, wciąż jeszcze oślepiona. Przed oczami wirowały jej fioletowe plamki. Zamrugała, jakby chciała sprawdzić, co się za nimi kryje. Doszła do wniosku, że stoi na dziedzińcu. Pod stopami czuła żwir i kamienie. - Pardon - powiedziała. - Je ne veux pas causer des problèmes. Starszy powiedział coś po arabsku do młodszego. Chłopak podszedł do niej,
wskazał bronią na jej torbę. - Laissez le sac. Upuściła torbę na ziemię. - Donnezle moi. Odsunęła ją nogą. Starszy podszedł do niej i do chłopaka, schylił się i wysypał zawartość torby na żwir. Dotykał lufą jej rzeczy. Zaczęła się zastanawiać, czy jej aparat fotograficzny to przeżyje.
- Venez par ici - powiedział starszy mężczyzna i znów machnął karabinem. Annika pomyślała, że pewnie powinna iść za nim. Chłopak zgarnął jej rzeczy, wrzucił je do torby, zarzucił ją sobie na ramię. Nie oddał jej. Zrobiła kilka kroków, powoli odzyskiwała wzrok. Zobaczyła zarysy domów i samochodów. Przecięli duży dziedziniec. Z dwóch stron stały zabudowania, na wprost i po lewej. Podniosła głowę i zatrzymała się
zaskoczona. Budynek przed nią wyglądał jak blok, był ogromny. Trzydzieści metrów długości, trzy piętra, na wyższych balkony z ozdobnymi balustradami. W wielu oknach paliło się światło, sączyło się przez grube zasłony. Nad wejściem świeciła się mała lampka. Starszy mężczyzna szedł przed nią i chłopakiem. Miała wrażenie, że idą do wejścia, nad którym paliła się lampa. Mężczyzna zapukał do drzwi, drzwi się otworzyły, za nimi było ciemno.
- Entrez - powiedział mężczyzna i znów machnął bronią. Annika słyszała, jak wali jej serce, przełknęła głośno ślinę. Przekroczyła próg. Znalazła się w nieprzeniknionych ciemnościach, ale powietrze było lekkie. Była w wielkim holu. - À droitte. Chwilę się zastanawiała, skręciła w prawo. Drzwi na wprost się otworzyły. Ktoś dotknął jej pleców i lekko ją popchnął. Potknęła się, weszła do pokoju,
zobaczyła biurko i stare krzesło. - Attendez ici. Drzwi zamknęły się za nią. Usłyszała, jak ktoś przekręca klucz w zamku. Rozejrzała się, wypuściła powietrze. Przynajmniej nie było ciemno. Na biurku paliła się lampa. Uznała, że Fatima musi tu mieszkać. Inaczej na pewno by jej nie wpuszczono. Przypomniała sobie, że drzwi się otworzyły, kiedy wymieniła imię Suzette. Zrobiła kilka kroków w głąb pokoju,
podeszła do ukrytego za grubymi zasłonami okna. Odsłoniła je trochę, ale nic nie było widać. Po chwili zrozumiała, że za oknem są zamknięte od zewnątrz okiennice. Usłyszała trzeszczenie zamka. Puściła zasłony, jakby nagle zaczęły ją parzyć, i wróciła tam, gdzie ją zostawił uzbrojony mężczyzna. Do pokoju weszła kobieta, może pięćdziesięcioletnia, w tradycyjnym czarnym stroju. Rzuciła coś do kogoś w holu, zamknęła za sobą drzwi. Po chwili odwróciła się do Anniki. Była
wysoka, jakiś metr osiemdziesiąt, miała mocno podkreślone oczy i duże pierścionki na palcach. - Chciała pani ze mną rozmawiać zwróciła się do Anniki po angielsku, z oksfordzkim akcentem. - Pani ma na imię Fatima? - Tak, jestem Fatima. - Nazywam się Annika Bengtzon. Przyjechałam ze Szwecji. Pracuję w redakcji gazety... - Wiem, kim pani jest.
Annika zaczerpnęła powietrza, nie była w stanie wydobyć głosu. Fatima obeszła biurko, usiadła na starym krześle. - Dlaczego pani tu przyjechała? Mówiła tonem, który wskazywał na to, że przywykła do wydawania rozkazów. Annika już miała się odruchowo cofnąć, ale się opanowała. Przynajmniej wiem, że to tutaj, pomyślała. Wie, kim jestem. Więc zapewne wie też, czym się zajmuję.
- Jestem dziennikarką - powiedziała. Próbuję znaleźć odpowiedzi na kilka pytań. Fatima patrzyła na nią z kamienną twarzą. - Dlaczego miałabym odpowiadać na pani pytania? - A dlaczego nie? Jeśli nie ma pani nic do ukrycia... Fatima przyglądała się jej dobrą minutę. - A może to pani mi odpowie na kilka pytań? - odezwała się w końcu. - Ja? Jakich pytań?
- Gdzie jest Filip? Annika przyglądała się jej. - Filip? - powtórzyła. - Filip Andersson? Fatima skinęła głową. Annika odchrząknęła. Nie było tajemnicą, że była na konferencji prasowej po jego uwolnieniu. Nie miała nic do stracenia, równie dobrze mogła odpowiedzieć. - Wczoraj rano został zwolniony z więzienia w Kumla. Również wczoraj widziałam go w
kancelarii jego adwokata na Skeppsbron, w Sztokholmie, tuż przed lunchem. Potem już go nie widziałam. Zamilkła. - Gdzie jest teraz, nie mam pojęcia - dodała po chwili. - O której godzinie go pani widziała? Annika zaczęła się zastanawiać. - Pewnie za kwadrans dwunasta. - Filip ma paszport? - Paszport? Zaczęła się zastanawiać. Czy człowiek skazany na dożywocie
może mieć paszport? Pisała kiedyś o więźniu, który nie mógł pojechać do Szkocji na pogrzeb matki. Facet był zrozpaczony, ale władze były nieugięte. Odebrano mu paszport. Takie były przepisy przy wyrokach powyżej roku. Pamiętała nawet, że decydował o tym paragraf dwunasty prawa paszportowego. Ktoś skazany na dożywocie na pewno nie ma paszportu. Wyrobienie nowego trwa pięć dni roboczych, wiedziała to z doświadczenia. Kilka lat temu próbowała to przyspieszyć - bez powodzenia.
Może mógł dostać tymczasowy dokument na lotnisku, jak kiedyś Anne Snapphane, kiedy się wybrała na wycieczkę do Turcji bez paszportu. Pokręciła głową. - Na pewno nie ma paszportu. Ewentualnie jakiś tymczasowy dokument. - Szwecja jest w Schengen? Annika przytaknęła. - Więc może podróżować po Europie na podstawie dowodu? Annika znów skinęła głową.
Fatima wstała, podeszła do drzwi, otworzyła je, powiedziała coś szeptem po arabsku, zamknęła drzwi. - Zna go pani? - zwróciła się do Anniki. - Potrafi pani powiedzieć, jakim jest człowiekiem? Annika schowała rękę za plecy. - Raz robiłam z nim wywiad. Nie mogę powiedzieć, żebym go znała. Fatima wróciła do biurka, usiadła. - Odpowiedziałam na pani pytania odezwała się Annika. - Czy teraz ja mogę o coś spytać?
Fatima się nie poruszyła. Annika uznała, że to znaczy, że się zgadza. - Czy Suzette jest tutaj? Fatima się nie poruszyła. Nawet nie mrugnęła okiem. - Dlaczego pani tak sądzi? Nie spytała, kto to jest Suzette, więc musiała wiedzieć. Annika zastanawiała się, co odpowiedzieć. Nie chciała zdradzić, że Suzette napisała mejl do przyjaciółki. Nie chciała, żeby ją za to ukarano. - Suzette ma przyjaciółkę, Amirę.
Opowiadała o niej znajomym, nie robiła z tego tajemnicy. Amira podobno mieszka na farmie niedaleko Asili. Jeśli pani wie, kim jestem, to wie pani też, że piszę artykuły. Pisałam też o Suzette i poruszył mnie jej los. Próbuję ją znaleźć. Rozległo się pukanie do drzwi. Fatima podeszła i otworzyła. Annika usłyszała gwar głosów, jacyś ludzie mówili po arabsku. Fatima wyszła, zamknęła za sobą drzwi. Wróciła po pięciu minutach. - Wrócimy do tej rozmowy jutro. Będzie pani naszym gościem. Ahmed panią
zaprowadzi, pokaże pani pokój. Zniknęła, w drzwiach stanął młody chłopak. Podał Annice torbę, była prawie pusta. Zniknął laptop, komórka i aparat fotograficzny. Została szczoteczka do zębów, notes, ołówki i bielizna. - Suivezmoi - powiedział. Wzięła torbę i ruszyła za nim. Szli przez ciemny hol, do schodów po lewej. Strome kamienne schody kończyły się masywnymi drewnianymi drzwiami. Chłopak je pchnął, zobaczyła kiepsko oświetlony korytarz.
- Allez - powiedział, puszczając ją przodem. Po chwili zatrzymali się przy wąskich drzwiach po lewej. - Ici. Annika weszła do pokoju, usłyszała, jak zamykają się za nią drzwi. Odwróciła się, żeby spytać, jak długo ma tu zostać, ale usłyszała tylko przekręcanie klucza w zamku. Śmierć na plażyNie można powiedzieć, żeby Zezowate Oko miał tęgi umysł. Podobno kiedy był mały, ojciec dał mu w twarz tak niefortunnie, że nie dość, że od tamtej pory był
zezowaty, to jeszcze og uc ł hł na jedno ucho. Ale mo e ż ludzie tak tylko mówili. By łjednym z pierwszych dzieci, które trafi y ł do Gudagården. Był spokojny i starał się nikomu nie wchodzi ć w drog . ę Mia łtylko jedn ąs ałboś .ćNie potrafił trzymać rąk z dala od dziewczynek, a już szczególnie od Księżniczki. Chował się w sitowiu, kiedy dziewczęta szły się kąpać, zachodził je od tyłu, szczypał w piersi i pośladki, przytulał się do nich,
dotykając swojego przyrodzenia.Trollica zawsze dbała o to, żeby nie zbliżał się do Księżniczki.Ale pewnego wieczoru Księżniczce nie udało się uciec. Miały wtedy trzynaście, czternaście lat. Zezowate Oko złapał ją na plaży nad jeziorem, tam, gdzie sitowie było najgęstsze, zdarł z niej kostium kąpielowy i położył dłoń na jej ustach. Wziął ją tak gwałtownie i brutalnie, że miała wrażenie, że wszystko w niej pęka. Tonęła we krwi.Trollica i Anioł wybrały się na zakupy do wsi, po cukier i sól. Kiedy wróciły, Zezowate Oko stał twarzą do wody i wciągał spodnie. Księżniczka leżała u jego stóp, bez
życia, cała we krwi. Trollica podeszła do niego niemal bezszelestnie, szybka jak łasica, sięgnęła po kamień i uderzyła go w głowę. Raz i drugi, nie przestawała. Anioł stał z szeroko otwartą buzią, niemy krzyk zamarł na jej ustach. Trollica tłukła Zezowate Oko tak długo, aż krew przestała płynąć, szara breja jego mózgu wypłynęła na piasek.- Idź, przynieś łopaty i bandaże powiedziała do Anioła. Sama wzięła Księżniczkę na ręce i zaniosła do wody, żeby ją umyć.Anioł pobiegł do kuchni, do Mamy, oddał jej cukier i sól i spytał, czy mogą dzisiaj
spać na sianie, a Mama się zgodziła. Potem Anioł wziął łopaty i zawlókł je aż nad jezioro. W nocy pod wielkim dębem rosnącym na plaży wykopały z Trollicą wąski głęboki dół. Najpierw odgarnęły gałęzie. Piasek był miękki, łatwo było w nim kopać, ale korzenie były potężne i twarde jak żelazo. Trollica kazała Aniołowi iść po siekierę. Skończyły, kiedy zaczynało świtać. Księżniczka poczuła się trochę lepiej i we trzy zaciągnęły bezwładne ciało do dołu. Rękaw koszuli Zezowatego Oka zaczepił o korzeń. Trollica musiała zejść do grobu, żeby go odczepić. Potem przyjaciółki musiały ją
wyciągać.Najpierw wsypały do dołu piach z krwią i breją, która została z jego mózgu, potem dosypały ziemi i piachu, a potem przykryły wszystko gał z ę iami.Potem wszystkie trzy rozp a ł ka y ł się ze strachu i zm c ę zenia. Sta y ł na pla y ż nad jeziorem przy Gudagården i przysi g
ęay ł,e ż nigdy nikomu o tym nie powiedz . ą Księ n ż iczka mia ał czterna c ś ie lat, Trollica trzyna c ś ie, Anioł zaledwie dziesię .ćI to dla nas trzech kazałam wydrukować tę książkę, w trzech egzemplarzach, po jednym dla każdej.I wszystko, co w niej opisałam, jest prawdą, bo to ja jestem
Aniołem. Czwartek, 16 czerwca OBUDZIŁO JĄ SŁOŃCE, świeciło jej prosto w twarz. W małym pokoiku było straszliwie gorąco. Nad ranem, po wielu godzinach strachu, zasnęła w końcu w ubraniu na wąskim łóżku. Zajmowało połowę powierzchni pokoju. Połamana usiadła na włosianym materacu, zmrużyła oczy. Promienie słońca sączyły się przez drzwi balkonowe z gęstymi szprosami. Wstała, żeby otworzyć okno, ale było zamknięte. Zaciągnęła cienkie żółte firanki, żeby chociaż trochę odciąć się
od żaru. Czuła, że musi pójść do ubikacji. Podeszła do wąskich drzwi, chwyciła za klamkę. Zamknięte. Usiadła na łóżku, odgarnęła z czoła spocone kosmyki, spojrzała na zegarek. Wpół do siódmej rano. Zdjęła kurtkę, Tshirt był mokry od potu. Rozejrzała się. Wieczorem szukała po omacku włącznika światła. Nie znalazła i w końcu położyła się na łóżku po ciemku. Teraz stwierdziła, że w pokoju w ogóle nie ma elektryczności.
Pod jedną ścianą stało łóżko, na którym siedziała, pod drugą spore biurko z masywnego drewna, obok stało nieforemne krzesło. Na biurku stała świeczka, obok leżało pudełko zapałek. Co to za pokój? Gościnny? Dziecięcy? Może służbówka? A może cela? Teraz chyba właśnie taką rolę pełniła. Wstała szybko, podeszła do drzwi, zaczęła w nie walić z całej siły prawą pięścią. - Wypuśćcie mnie! - krzyczała po szwedzku. - Muszę iść do toalety, do
diabła! Halo! Czy ktoś mnie słyszy? Uspokoiła się, przyłożyła ucho do drzwi, nasłuchiwała, czy ktoś nie idzie. Ale słyszała tylko bicie własnego serca. Odczekała pięć minut i znów usiadła na łóżku. Chciało jej się sikać. Jeśli nikt nie przyjdzie, będzie musiała nasikać na podłogę. Nagle przyszło jej coś do głowy, schyliła się i zajrzała pod łóżko.
I rzeczywiście, pod łóżkiem stał emaliowany nocnik. Prawie taki sam, jaki miała jej babcia w Lyckebo, w domku bez kanalizacji w lesie pod Hosjön. Sięgnęła po niego, zdjęła dżinsy, oddała mocz i poczuła taką ulgę, że aż zamknęła oczy. Usiadła na krześle przy biurku. W domu panowała absolutna cisza. Jej babci nie było dane poznać Ellen i Kallego. Jej dzieci nigdy nie załatwiały się do lodowato zimnego emaliowanego
nocnika w małym, pełnym przeciągów domku nad jeziorem. Jak tylko odbierze odszkodowanie, kupi działkę gdzieś w Sörmlandii, w lesie. Wstała. Chciała podejść do drzwi, zapukać, ale się powstrzymała. Walenie do drzwi na nic się nie zda. Rozbolą ją ręce, a i tak nic nie osiągnie. Sięgnęła po leżącą przy stole torbę, wyjęła notes i ołówek. Wzięła ołówek do ust, zaczęła go gryźć. Zastanawiała się, czego się dowiedziała.
Kobieta o imieniu Fatima nie tylko znała Filipa Anderssona. Wiedziała również, że wyszedł z więzienia. Pytała o paszport. To może znaczyć, że Andersson zamierza opuścić Szwecję. To, że się nie zdziwiła, kiedy spytała o Suzette, może znaczyć, że dziewczyna rzeczywiście tu jest. A jeśli jej nie ma, to Fatima najprawdopodobniej doskonale wie, gdzie jest. Farma była duża i zadbana, w każdym razie ta część, którą widziała. Wstała, podeszła do drzwi balkonowych, rozsunęła firanki,
wyjrzała. Niewiele zobaczyła: dziedziniec, przez który szła poprzedniego dnia wieczorem, mur i łagodne wzgórza w oddali. Zamknięto ją na samej górze wysokiego budynku. Po prawej widać było drugi, nieco niższy, prawdopodobnie stajnie i pomieszczenia gospodarcze. Nagle wyszła stamtąd kobieta w chuście na głowie, obok niej szło dwóch małych chłopców. Czy to mogła być Amira? Annika przycisnęła nos do szyby. Nie, to nie była młoda dziewczyna.
Miała co najmniej dwadzieścia pięć lat. Trzymała dzieci za rączki. Szli do bramy, którą wczoraj weszła Annika. Za murem jak okiem sięgnąć ciągnęły się zielone pola. Z daleka nie potrafiła rozpoznać, co na nich rośnie. Pomyślała, że chyba ziemniaki, ale na pewno nie tylko. W Wikipedii wyczytała, że konopie indyjskie są bardzo wytrzymałe i odporne, a do tego szybko rosną. Można je uprawiać w różnych warunkach klimatycznych i na różnych wysokościach, nawet do trzech tysięcy
metrów nad poziomem morza. Europę zaopatrują głównie plantacje z północnego Maroka, z okolic gór Rif. Przypomniała sobie barwną opowieść Garena o tym, jak jesienią na górskich plantacjach rozbrzmiewają rytmiczne uderzenia cepów: dunk, dunk, dunk, chłopi miażdżą łupiny między warstwami luźno tkanego materiału. Coś zatrzeszczało w zamku i nagle w progu stanął młody mężczyzna, ten sam, którego poznała wieczorem. - Suivezmoi. Włożyła notes i ołówek do torby i poszła za nim.
- Laissezle ici. Kazał jej zostawić torbę. Więc jeszcze tu wrócę, pomyślała. Albo... - Où allonsnous? - spytała. Dokąd idziemy? Naprawdę fatalnie mówiła po francusku. Chłopak nie odpowiedział. - Qu’estce que vous faites maintenant? Co robisz?
- Ne vous inquiétez pas - rzucił chłopak. Ma się nie martwić. Zeszli na dół. Annika pierwsza, chłopak za nią, z karabinem w ręku. Zauważyła, że schody są znacznie szersze niż te, którymi wieczorem wchodzili na górę. Wyłożono je grubym dywanem, prowadziły na środkowe piętro. Zatrzymali się w dużym holu z kamienną posadzką. Troje drzwi, wszystkie zamknięte. I drzwi, i ściany były ciemne, bogato zdobione, miejscami nawet złocone. We wnękach stały posągi z kamienia i brązu. Czwartej ściany nie było: klatka schodowa była otwarta od parteru po dach piętro wyżej.
Schody prowadziły na parter, do drzwi, którymi wieczorem weszła. Chłopak zatrzymał się przed dużymi podwójnymi drzwiami po lewej, otworzył jedno skrzydło, pokazał jej, że ma wejść. Zauważyła, że przy pasie ma wielki pęk kluczy. Posłusznie wykonała polecenie, po chwili usłyszała, jak drzwi się za nią zamykają. Ktoś przekręcił klucz w zamku. Była w bibliotece. Ściany pokrywały półki. Wszędzie stały książki, niektóre
stare, oprawione w skórę, inne nowe. Na grzbietach widziała litery arabskie i łacińskie. Nie było drugich drzwi. Podeszła do jednego z trzech okien, spróbowała je otworzyć. Najpierw jedno, potem drugie, wszystkie były zaryglowane. Stanęła na środku, między dwiema obitymi skórą w kolorze krwi kanapami. Obok stał ozdobny marmurowy stolik, na nim masywna popielniczka z brązu. Uderzyła stopą o nogę stołu, okropnie zabolało.
W rogu stał stary stół z czterema krzesłami. Nakryto do śniadania, dla jednej osoby. Więc przynajmniej nie zamierzali jej głodzić. Podeszła do stołu, spojrzała podejrzliwie na jedzenie. Chlebki pita i warzywa wydawały się w porządku, ale purée z fasoli nie wzbudziło jej zaufania. Usiadła, wzięła do ręki widelec, spróbowała fasolowej brei. Zwykle nie jadała fasoli, chociaż podobno była bardzo zdrowa.
Przełamała się i spróbowała. Musiała przyznać, że nie była zła. Doprawiono ją czosnkiem i pietruszką. Zjadła wszystko, popiła słodką herbatą. Kiedy wypijała ostatni łyk, usłyszała ruch za drzwiami. Poczuła ucisk w żołądku. Nie chciała wracać do przegrzanej celi na najwyższym piętrze. Drzwi się otworzyły. Spodziewała się, że zobaczy młodego chłopaka z bronią, ale w progu stała drobna dziewczyna z dużymi oczami i kruczoczarnymi włosami.
Zaczerpnęła powietrza. - Cześć! - powiedziała dziewczyna. Więc jednak dobrze zrozumiałam. Kazali ci podać śniadanie w bibliotece. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie i przyglądała się Annice, wyraźnie zaintrygowana. - Naprawdę pracujesz w gazecie? Annika skinęła głową. - A ty jesteś Suzette? Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. Miała na sobie dżinsy, Tshirt i tenisówki.
- Dlaczego tu przyjechałaś? - spytała. Annika przyglądała się jej uważnie. Wyglądała na zdrową i zadowoloną. Jakby jej nie działa się żadna krzywda. - Chciałam sprawdzić, czy tu jesteś. Wielu ludzi cię szukało. Oczy dziewczyny pociemniały. - Tak naprawdę nikomu na mnie nie zależy - powiedziała. - Twoja mama bardzo się martwi. Dziewczyna weszła, usiadła na jednej ze skórzanych kanap.
- E tam - powiedziała. - Ona martwi się tylko o tę swoją bezsensowną pracę. Ja jej tylko przeszkadzałam, no i za dużo kosztuję. Siedziała, a właściwie na wpół leżała na kanapie, z jedną nogą przerzuconą niedbale przez podłokietnik. Annika milczała, czekała. - Nikt nie wie, że tu jestem. Kto ci powiedział? Najwyraźniej zdawała sobie sprawę, że nikt nie powinien wiedzieć, gdzie jest. Prawdopodobnie nie powinna w ogóle przychodzić do biblioteki.
- Podstawowe pytanie brzmi chyba, dlaczego tu jesteś - powiedziała Annika. - I jak się tu dostałaś - dodała. Suzette wzruszyła ramionami, roześmiała się. - Chcesz przeprowadzić ze mną wywiad? - A chcesz, żebym to zrobiła? - Ha! Odrzuciła głowę do tyłu. - Na coś takiego Fatima nigdy się nie zgodzi. Nie wolno mi nikomu mówić, gdzie jestem.
- Dlaczego? Jesteś tu uwięziona? Suzette spojrzała na swoje paznokcie, ale nadal się uśmiechała. - Fatima przyjechała po mnie. Kazała mi powiedzieć wszystkim, że jestem gdzie indziej, a potem przywiozła mnie tutaj. Suzette najwyraźniej to nie martwiło. Annika była przekonana, że mówi prawdę. Francis, jej trener tenisa, twierdził, że jest zbyt prostolinijna, żeby mogła sama zaplanować ucieczkę. - Nie masz paszportu - powiedziała Annika.
Suzette się wyprostowała. Ze złością zrzuciła tenisówki na dywan. - Fatima ma własne statki. Wpływa nimi do swojego portu, nie musi przechodzić przez cło. No proszę, pomyślała Annika. - I cały czas tu jesteś? - spytała głośno. Suzette skinęła głową. - Chcesz tu zostać? Dziewczyna przestała kiwać głową, siedziała bez ruchu. - Wiesz, co się stało? - spytała ze łzami
w oczach. - Ta historia z włamaniem i z gazem? Annika wstała z krzesła, usiadła na kanapie naprzeciwko niej. - Tak, wiem, co się stało. Pisałam o tym. Suzette zaczęła płakać. - Oni byli tacy mali... i tacy śliczni, kochani. Leo bywał potwornie irytujący, ale był jeszcze mały. A My była cudowna... i kochała konie, tak jak ja... Zasłoniła twarz rękami i płakała dłuższą chwilę. Annika siedziała w milczeniu,
czekała. W końcu Suzette wytarła twarz, rozmazał jej się makijaż. Spojrzała na Annikę. - Zaraz ci coś dam, żebyś się mogła porządnie wytrzeć - powiedziała Annika, sięgając po lnianą serwetkę. Suzette głośno wytarła nos, starła z policzków resztki makijażu. - I babcia. Była moją najlepszą przyjaciółką. - Mówisz o Astrid? Suzette przytaknęła. - Mówiła, że jestem jej księżniczką,
chociaż wcale nie była moją prawdziwą babcią. Znów wytarła nos. - To ona mnie tu przywiozła pierwszy raz. Farma była dla nas szczególnym miejscem. - Więc przyjeżdżałaś tu z babcią? spytała Annika. Starała się zachować spokój. Suzette znów skinęła głową. - Dlaczego? - drążyła Annika. - Babcia dobrze znała Fatimę, prowadziły wspólny biznes. A Amira i ja jesteśmy w tym samym
wieku. Dostała własnego konia, kiedy skończyła cztery lata. Przyjeżdżałyśmy tu z babcią każdego lata. - Jak się porozumiewałyście? - spytała Annika, chociaż znała odpowiedź. - Amira mówi po szwedzku, jej tata jest Szwedem. Kiedy była mała, miała szwedzką nianię, a babcia przysyłała jej szwedzkie filmy o miśku Bamse i Alfonsie. Zaczęła się śmiać. Annika nachyliła się do niej.
- Jak się nazywa jej tata? Suzette zamilkła i zmarszczyła brwi. - On nie żyje. Poza tym nie mieszkał tutaj. Nie poznałam go. Fatima jest jej mamą. Amira ma dwie siostry, Maryam i Sabrinę. Maryam wyszła za mąż, za Abbasa, mają dwójkę strasznie słodkich dzieci, chłopców. Sabriny teraz nie ma, zakuwa na Harvardzie, Amira też się tam wybiera, tylko najpierw musi zdać międzynarodową maturę... Annika starała się nie okazać zdziwienia. Jakby studiowanie na Harvardzie nie było niczym
wyjątkowym. - Maryam też tam studiowała? - spytała tylko. - Nie, Maryam dwa lata studiowała w Cambridge, tak jak Fatima. Mogła zostać dłużej, ale chciała wrócić i wyjść za Abbasa. I tak zrobiła. Fatima nikogo do niczego nie zmusza. Mnie też nie. Ja nie lubię się uczyć. Dostałam konia, nazywa się Larache. Jest najśliczniejszy na świecie. Chciałabym pracować ze zwierzętami, przede wszystkim z końmi. Fatima uważa, że to w porządku powiedziała i pokiwała głową, jakby
chciała podkreślić to, co powiedziała. Fatima mówi, że nie każdy musi być najlepszy w klasie. Bardzo pomaga Zinemu i Ahmedowi. Zine zarządza farmą, a Ahmed to jego syn. - Babcia Astrid też nie miała nic przeciwko temu, żebyś się zajmowała końmi? - Nic a nic - powiedziała Suzette. Babcia dorastała na wsi, w gospodarstwie, ale gospodarze źle ją traktowali. Annika oparła się o kanapę, próbowała się odprężyć.
- Opowiadała ci, jak to było, kiedy była mała? Suzette położyła się na kanapie, przerzuciła nogi przez oparcie. - Czasem. To były bardzo smutne historie... Nagle się wzdrygnęła, skoczyła na równe nogi. - Wiesz, że jest książka o babci i jej koleżankach? Odwróciła się i podeszła do stojącego za stołem regału. - Książka? - powtórzyła Annika.
Odwróciła się, żeby widzieć, co Suzette robi. Suzette wodziła rękami po grzbietach książek. - Na pewno była gdzieś tu... Jest! Wyjęła cienką książeczkę w gładkiej białej okładce. Widniały na niej tylko tytuł i nazwisko autorki. - Tu są same książki dla dzieci. O Emilu ze Smålandii, o Pippi, ale ta chyba jest raczej dla dorosłych - powiedziała, podając książkę Annice. - Czytałam ją. Jest dziwna.
Miejsce w słońcu Siv Hoffman. - Znalazłaś ją tutaj? Na półce? Otworzyła na pierwszej stronie. Napisano ją na maszynie do pisania. Pomyślała, że pewnie ze dwadzieścia lat temu. Matka Niny najwyraźniej miała ambicje literackie. - Stała tam, więc ją wzięłam. Wszystko jest opisane trochę bez ładu i składu, nie tak porządnie jak w Biblii... Coś zatrzeszczało w zamku, obie zamarły. Annika wciągnęła brzuch, szybko schowała książkę za pasek i
obciągnęła bluzkę. Miała nadzieję, że nikt nie zauważy. Wszedł młody mężczyzna, Ahmed. Był uzbrojony. Otworzył szeroko oczy i krzyknął coś po arabsku do Suzette. Suzette natychmiast wybiegła. - Allez! - krzyknął do Anniki. Był zły. Dépêchezvous! - Tak, tak - wymamrotała. Oczywiście, że się pospieszy. W pokoju było znacznie chłodniej. Ktoś musiał wywietrzyć.
Więc okna jednak się otwierają, pomyślała. Ktoś postawił na biurku dzbanek z wodą i szklankę. Kiedy kroki w korytarzu ucichły, wyjęła zza paska książkę i położyła ją na kocu. Schyliła się i zajrzała pod łóżko. Ten sam ktoś najwyraźniej opróżnił nocnik. Usiadła przy biurku, sięgnęła po notes i ołówek. Szybko spisała wszystko, co powiedziała Suzette. Dodała kilka własnych obserwacji i wniosków.
Fatima po cichu wywiozła Suzette. Musiała wiedzieć, że coś się dzieje, z jakiegoś powodu postanowiła ją wywieźć z Costa del Sol w tajemnicy przed wszystkimi. Może dlatego, że ją lubiła? Suzette była najlepszą przyjaciółką jej córki. A może powód był zupełnie inny? Bynajmniej nie tak szlachetny? Może Suzette jest zakładniczką? Jeśli tak, to czyją? O co tu może chodzić? Nagle coś jej przyszło do głowy. Zamarła z ołówkiem w ręku.
Jeśli Fatima uznała, że musi ratować Suzette, to musiała wiedzieć, że Söderströmom grozi niebezpieczeństwo. Może była w zmowie z mordercami? Może to ona wydawała polecenia? Annika poczuła, że ściany zaczynają na nią napierać. Puściła ołówek, podbiegła do drzwi, złapała za klamkę. Drzwi były zamknięte. A jeśli nie zamierzają jej wypuścić? Jeśli zamknęli ją tu na zawsze?
Kto wie, że tu jest? Nikt poza taksówkarzem, Muhammedem z Tangeru. Poczuła, jak coś ściska ją za gardło. Po chwili dołączyły klasyczne objawy paniki: widziała, jakby stała w tunelu, zdrętwiały jej palce, paraliżował ją strach. Podeszła do łóżka, położyła się na boku. Nic mi nie grozi, tłumaczyła sobie. Gdyby chcieli mnie zabić, to już by to zrobili. W ogóle by mnie tu nie wpuścili.
Nawet jeśli Fatima produkuje narkotyki, to nie musi być morderczynią. Troszczy się o innych, dlatego uratowała Suzette... Chwilę leżała spokojnie, skupiona na oddychaniu. Tak dawno nie miała takich problemów. Nie sądziła, że mogą powrócić. Podniosła się ostrożnie, wstała, podeszła do okna. Było zamknięte. Na dziedzińcu nie było nikogo. Niebo pociemniało, znad Atlantyku nadciągały czarne chmury. Zanosiło się na deszcz. Spojrzała w dół, na budynek.
Najwyższe piętro urządzono skromnie, wręcz po spartańsku, jakby miała tu mieszkać służba. A może były to po prostu dodatkowe, gościnne pokoje? Pierwsze piętro było inne, bardziej paradne. Co jest na parterze, nie potrafiła powiedzieć. Kiedy przyjechała, było już ciemno, ale odniosła wrażenie, że parter jest znacznie skromniejszy od pierwszego piętra. W drodze z Asili widywała podobne domy. Może właśnie tak się buduje w Maroku? Zaczyna się skromnie, a potem dobudowuje kolejne piętra, jeśli się ma pieniądze.
Dom był ogromny, na pewno miał ponad tysiąc metrów kwadratowych. Urządzono go z przepychem, przynajmniej niektóre części. Annika nie miała wątpliwości, że Fatima jest kimś ważnym w narkotykowym światku. Odwróciła się, w pokoju było ciemno. Usiadła przy biurku, podniosła z podłogi ołówek. Ile osób tu mieszka? Fatima i jej trzy córki: Maryam, Sabrina i Amira. Maryam ma męża, Abbasa, mają dwóch synków. Może to ich widziała rano przez okno? Sabrina studiuje w Bostonie, w tej chwili na
pewno jej tu nie ma. Zine i jego syn Ahmed... to na pewno ci uzbrojeni mężczyźni, którzy ją tu przyprowadzili. I jeszcze służba. Ktoś opróżnia nocniki, ktoś pracuje w polu. Zine jest szefem, musi mieć podwładnych. Odłożyła ołówek, podeszła do łóżka, usiadła. Sięgnęła po książkę, którą jej dała Suzette. Dzieło Siv Hoffman. Miejsce w słońcu. Wyjęła spod kołdry poduszkę, oparła ją o ścianę. Otworzyła książkę i zaczęła czytać. Czytała o Księżniczce na zamku wśród
chmur, o Trollicy z zapałkami, o Aniele z Gudagården, o upadku z nieba, o śmierci na plaży i innych dziwnych zdarzeniach. Zaczął padać deszcz, krople uderzały o szyby. Po południu rozpętała się burza. W pokoju zrobiło się ciemno, musiała zapalić świeczkę, żeby coś widzieć. Przeczytała ostatnią stronę i zamknęła książkę. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Czy to wszystko rzeczywiście miało miejsce? Czy było wytworem wyobraźni kogoś, kto miał literackie ambicje?
Błysnęło, a potem rozległ się grzmot. Annika wstała z łóżka i wyjrzała przez okno. Patrzyła na góry. Były czarne. Błyskawice rozświetlały niebo, grzmiało niemal bez przerwy. Co zrobi, jeśli piorun trafi w dom i wybuchnie pożar? Przypomniało jej się, jak płomienie pełzały za drzwiami sypialni w domu w Djursholm. Otworzyła wtedy okna i spuściła dzieci po prześcieradłach. Tutaj była zamknięta jak szczur w pudełku po butach.
Tysiącwatowa błyskawica, a po chwili ogłuszający huk. Tak potężny, że dom zadrżał. Niemal straciła równowagę. Krzyknęła, zaczęła szybko oddychać, podeszła do drzwi, szarpnęła klamkę. Drzwi były zamknięte, za nimi panowała głucha cisza. Wróciła do okna, zaczęła się przyglądać zamkniętym drzwiom balkonowym. Otwierały się na zewnątrz. Zamek był wmontowany w klamkę, mniej więcej na wysokości jej pasa. Nacisnęła. Mocno. Drzwi ani drgnęły.
Spojrzała w dół, na dziedziniec. Było ciemno, ani jednego światła. Pewnie nie było prądu. Przełknęła ślinę, próbowała się uspokoić. Nigdy nie bała się burzy. Dom był ceglany, dach pokryto dachówką. Pomyślała, że na pewno nie zapali się tak łatwo. To nie pogoda jest problemem: problemem jest jej niefrasobliwość. Kto wie, gdzie jest? Schyman wie, że pojechała na Costa del Sol. Napisała do niego kilka mejli, wysłała mu artykuły, ale nie miała pewności, że doszły.
Jeśli policja zacznie jej szukać, na pewno sprawdzi listy pasażerów. Dowiedzą się przynajmniej tyle, że wjechała do Maroka. Sprawdzą billingi i dowiedzą się, że dzwoniła do Rickarda Marména. Na pewno sobie przypomni, że radził jej, żeby w Asili skontaktowała się z muqaddamem. A muqaddam na pewno będzie pamiętał, że pytała o farmę Fatimy. Nie zniknęła bez śladu, chociaż, nie mówiąc nikomu, dokąd się wybiera, zachowała się nierozsądnie. Burza szalała nad jej głową, schyliła się mimo woli.
Zaczęła się zastanawiać, ile czasu minie, zanim ktoś zacznie jej szukać. W poniedziałek ma odebrać dzieci, więc pewnie wtedy. Znów rozległ się huk, ale tym razem nie był to huk grzmotu. Krótki ostry dźwięk dobiegł z dziedzińca. Podeszła do okna, wyjrzała. W szybie odbijała się świeczka. Zdmuchnęła płomień, odsunęła ją. Znów podeszła do drzwi balkonowych, schyliła się, próbowała coś zobaczyć. Brama była uchylona, metalowe okucia były wygięte, dymiły.
Zmarszczyła brwi, wytężyła wzrok. Nie przywidziało jej się, nad bramą naprawdę unosił się dym. To musiał być wybuch, dlatego huknęło. Ktoś wysadził zamek. Pochyliła się do przodu, zauważyła ruch na dziedzińcu: czarne postacie przemykały w strugach deszczu. Trzy osoby szły w stronę budynku. Znów usłyszała huk. Zamarła. Mieli broń i robili z niej użytek. W pierwszym odruchu zaczęła się
rozglądać za miejscem, gdzie mogłaby się schować. Postanowiła, że nie będzie panikować. Włożyła ciemną bluzę od dresu, jasny Tshirt mógłby się rzucać w oczy. Włożyła kaptur, zasłoniła włosy, zrobiła z dłoni lunetę i znów wyjrzała przez okno. Usłyszała kolejny huk, a raczej kilka, rozległo się więcej strzałów. Ktoś odpowiedział ogniem z okna domu. Usłyszała krzyk, jeden z intruzów padł na ziemię. Zine i jego syn musieli go trafić.
Dwóch pozostałych zaczęło biec zygzakiem przez dziedziniec, cały czas strzelali. Widziała zarysy ich twarzy. To byli biali mężczyźni, bladzi Europejczycy. Nagle upadł drugi. Widziała, jak pada na plecy, niemal pod jej oknem. Jego towarzysz się zatrzymał, wyprostował się. Stał. Jakby na coś czekał. Po chwili spokojnie ruszył w stronę domu i zniknął jej z pola widzenia. Po jakimś czasie wrócił. Wlókł kogoś za
sobą, Annika nie potrafiła rozpoznać, czy to mężczyzna, czy młody chłopak. Trzymał go za włosy, zaciągnął na środek dziedzińca i puścił. Chłopak wił się na ziemi, chyba był ranny. Widziała jego twarz, wykrzywioną grymasem bólu i strachu. To był Ahmed. Ubrany na czarno mężczyzna nachylił się nad nim, wycelował w głowę i strzelił. Karabin podskoczył mu w rękach. Ahmed drgnął i znieruchomiał. Leżał na ziemi. Annika pomyślała, że zaraz zwymiotuje.
Przestała słyszeć strzały. Pomyślała, że Zine został obezwładniony. Może już nie żyje. Ubrany na czarno mężczyzna wciąż stał na dziedzińcu. Zobaczyła, jak podnosi głowę i spogląda na dom. Szybko cofnęła się w głąb pokoju, nie chciała, żeby ją zobaczył. Odczekała dobrą minutę, zanim znów odważyła się podejść do okna. Mężczyzna zniknął. Po chwili znów usłyszała strzały, tym razem na dole, w domu. A zaraz potem
krzyki. Suzette, pomyślała natychmiast. I chłopcy. I Amira. Boże, zaraz wszyscy zginą! Czuła, jak jej tętno przyspiesza. Serce biło jej tak szybko, że pomyślała, że umrze. Bała się, że ten człowiek zaraz wejdzie na górę. Rozejrzała się, znów postanowiła nie panikować. Wrzaski nie pomogą. W tej sytuacji byłoby to idiotyczne.
Zrozumiała, że musi się wydostać z pokoju. Pomyślała, że wybicie szyby nic nie da. Szprosy są tak gęste, że nie będzie w stanie się przecisnąć. Musi otworzyć okno i spuścić się na dół. Już raz to zrobiła. Spuściła się na prześcieradle i przeżyła. Teraz przynajmniej się nie pali. Spróbowała się rzucić na okno, ale pokój był tak mały, że nie mogła się nawet porządnie rozpędzić. Zerknęła na biurko i już wiedziała, co
musi zrobić. Przysunęła biurko do okna, usiadła na blacie, dotknęła stopami zamka, podciągnęła kolana i kopnęła. Nadal słyszała odgłosy burzy. Futryna zatrzeszczała, biurko odjechało do tyłu. Przysunęła je, znów się zamierzyła, kopnęła z całej siły, i znów nic. Spróbowała jeszcze raz. Dopiero po siódmym razie drzwi otworzyły się z hukiem. Na niebie szalała burza, strugi deszczu wlewały się do pokoju. W sekundę była przemoczona do suchej nitki.
Dwoma szybkimi pociągnięciami zerwała jasnożółte firanki. Zrzuciła leżącą na łóżku kołdrę, zobaczyła porządne lniane prześcieradła, odetchnęła z ulgą. Drżącymi palcami powiązała firanki i prześcieradła - na szczęście była w swoim czasie harcerką. Jeden koniec sznura przywiązała do balustrady, drugi przerzuciła przez poręcz, spojrzała w dół: sznur prawie dotykał do ziemi, kołysał się na wietrze. Deszcz szybko zmoczy materiał, pomyślała. Na pewno.
Zawahała się. Może jednak powinna zostać w pokoju? Może nikt nie będzie jej tu szukać? W tym momencie usłyszała z dołu kolejne strzały. Zaczerpnęła powietrza, trzy głębokie wdechy. Wyszła na mały balkonik, przełożyła nogę przez poręcz. Do ziemi było daleko. Przeszła przez poręcz, stanęła po jej zewnętrznej stronie, chwyciła za sznur z firanek i prześcieradeł, pociągnęła. Powinien wytrzymać. Wiedziała, że im
niżej będzie, tym obciążenie będzie większe. Deszcz siekł ją w twarz, niewiele widziała. Ale przecież wcale nie musiała patrzeć w dół, musiała się tylko spuścić po zwisającym przy ścianie sznurze. Jeśli opanuje lęk, na pewno się uda. Puściła balustradę, niewiele brakowało, a byłaby spadła. Oddychała tak głośno, że jej oddech niemal zagłuszał dochodzące z dala grzmoty. Trzymała się kurczowo sznura, materiał parzył ją w dłonie. Bała się. W końcu
oparła stopy o ścianę i zaczęła schodzić, powoli, krok po kroku. Nagle przyspieszyła, poleciała w dół, poczuła, jak pali ją skóra. Była coraz niżej, bolały ją ręce, skóra na dłoniach była zdarta do krwi. Połowę drogi miała już za sobą. Zaczęło jej brakować sił, puściła sznur i spadła. Poczuła, jak żwir wbija jej się w ręce. Leżała cicho i nasłuchiwała w strugach deszczu. Była mokra, bolała ją kostka. Usłyszała głosy. Dochodziły z domu. Usiadła. Na dziedzińcu było jaśniej, niż jej się wydawało, kiedy patrzyła z góry.
Jakieś trzydzieści, może czterdzieści metrów od niej były stajnie, wielki, ciemny budynek. Zniszczona brama huśtała się na zawiasach, drzwi domu były otwarte na oścież. Ze skręconą nogą daleko nie ucieknie. Mogła spróbować wyjść przez bramę i schować się w konopiach, ale nie była pewna, czy będzie w stanie dojść tak daleko. Stajnia była znacznie bliżej, ale musiałaby przejść przez cały dziedziniec. A nie wiedziała nawet, czy stajnia jest otwarta.
Gdzieś w domu płakało przerażone dziecko. Spojrzała w stronę głównego budynku. Na piętrze świeciło się światło. Wstała, lekko się zataczając. Zaledwie kilka metrów od niej leżał zabity mężczyzna. Patrzył prosto w niebo. Deszcz padał na jego niewidzące oczy. Kulejąc, podeszła do ciała. Żwir trzeszczał jej pod nogami, ale deszcz tłumił wszystkie dźwięki. Rozpoznała oczy. Jasne, niemal białe. Śmiały się do niej na chwilę przed tym, jak jej rękę przeszył ból, wtedy, na sztokholmskim
Starym Mieście. Obok leżał karabin maszynowy. Taki jak w amerykańskich filmach akcji. Podniosła go, był zadziwiająco ciężki. Kilkadziesiąt metrów dalej leżał Ahmed. Nie miał połowy głowy. Odwróciła wzrok. W świetle błyskawicy zobaczyła, że przy bramie ktoś się rusza. Zamarła i wytężyła wzrok. Z nieba nadal lały się strugi deszczu. I znów zobaczyła cień. Nie miała wątpliwości: obok bramy przebiegł jakiś człowiek.
Nogi się pod nią ugięły, upuściła karabin. Boże, żeby tylko nie zaczęli do mnie strzelać, żeby mnie nie zabili! Ruszyła na czworakach w stronę domu, po chwili wstała i skulona ruszyła biegiem do drzwi. Szumiało jej w uszach. Zatrzymała się przy drzwiach, zajrzała do holu. Nic nie widziała, przywarła plecami do ściany, weszła w ciemność. Osunęła się na podłogę. Miała wrażenie, że jej oddech odbija się echem w całym domu, zasłoniła usta ręką, żeby nikt jej nie usłyszał. Burza wciąż szalała. Dziecko płakało.
Wyjrzała na zewnątrz, ale nikogo nie było. Nie może tu zostać. Wstała, spróbowała stanąć na skręconej nodze. Zabolało, ale mogła iść. Najciszej jak potrafiła zaczęła odsuwać się od drzwi. Chwyciła się poręczy schodów, żeby chwilę odpocząć. Spojrzała do góry. Z któregoś z pokoi dochodziły głosy. Mężczyzny i kobiety.
Nie potrafiła rozróżnić słów, ale wydało jej się, że mówią po angielsku. Ruszyła na górę. - You emptied the accounts in Gibraltar. Where is the money? Opróżniłaś konta w Gibraltarze. Gdzie są pieniądze? Mężczyzna niemal krzyczał. - Tak, opróżniłam je - odpowiedziała Fatima niskim głosem. Była przerażona. Ostrzegałam przed obławą w Algeciras, ale Astrid nie chciała mnie słuchać.
Wiedziałam, co się stanie, więc postanowiłam ratować to, co jeszcze było do uratowania. Annika szła dalej. - Sprzedałaś nas - powiedział mężczyzna. - Chciałaś, żebyśmy korzystali z twojej sieci i płacili ci za to jakieś absurdalne sumy. Kiedy Astrid odmówiła, kazałaś nas unieszkodliwić. Annika rozpoznała głos. Filip Andersson. Chwyciła się poręczy, podciągnęła się jeszcze kilka metrów w górę. Wielki hol z kamienną posadzką pogrążony był w
ciemnościach. Głosy dochodziły z pokoju przy bibliotece, w której rano jadła śniadanie. Spojrzała pod nogi, na gruby dywan, który pokrywał niemal cały hol. - Policja cały czas was obserwowała powiedziała znów Fatima. - Ostrzegłam Astrid, ale nie chciała mnie słuchać. Nie miałam wyboru. Drzwi były uchylone, wpuszczały do holu cienki strumień światła. Annika, wciąż z plecami przy ścianie, zerknęła przez wąską szparę między drzwiami a futryną.
Zobaczyła duży salon. Filip Andersson stał plecami do drzwi. Spod czarnej kurtki wystawał kołnierzyk białej koszuli. Na podłodze, u jego stóp, utworzyła się kałuża wody. - Nic dziwnego, że się denerwowała powiedział Filip Andersson. Wyciągnęła kupę forsy, żeby sfinansować ten cholerny klub tenisowy. Annika przesunęła się trochę, żeby zajrzeć do salonu pod innym kątem. Był kiepsko oświetlony. Zauważyła świecznik i dwie lampki oliwne. Gdzieś w głębi zobaczyła Fatimę. Siedziała na obitej kwiecistym jedwabiem kanapie, na kolanach
trzymała małego chłopca, pewnie wnuka. Obok niej na fotelu siedziały dwie młode dziewczyny, trzymały się za ręce. Suzette i pewnie Amira. Wyglądały na przerażone. Przed nimi stały dwie kobiety, zapewne służące. Obie płakały. Obok nich stał mężczyzna. I kobieta, którą rano widziała na dziedzińcu. Trzymała w ramionach małego chłopca. Maryam i jej mąż Abbas, i ich syn. Najwyraźniej Filip Andersson kazał wszystkim przyjść do salonu. Nikt nie był ranny. - Nie powinniście się brać za tak duże
transporty - powiedziała Fatima. Powinniście je zostawić mnie. - A ty powinnaś dać sobie spokój z kancelarią w Gibraltarze. Gdzie są pieniądze? Fatima nie odpowiadała. - Liczę do dziesięciu - zapowiedział Andersson. - Zacznę od dzieciaka, którego trzymasz na kolanach. Raz. Annika się cofnęła. Wciąż szumiało jej w uszach, trzęsły jej się ręce. Co mogła zrobić? Zadzwonić do kogoś? Gdzie tu jest telefon? Nie widziała telefonu ani kabli.
Spojrzała w dół, w ciemność. - Dwa. Domyślała się, co zamierza. Zabije ich wszystkich. Bez względu na to, czy dostanie pieniądze, czy nie. Chłopców, Suzette, Amirę i płaczące służące, rozprawi się z nimi tak, jak się rozprawił z Ahmedem. Co może zrobić? - Trzy. Stał niedaleko drzwi, dwa, dwa i pół, może trzy metry od nich. Rozejrzała się po holu.
Było ciemno, ledwie widziała zarysy przedmiotów. Najszybciej jak potrafiła pokuśtykała do biblioteki, zamrugała, żeby przyzwyczaić oczy do ciemności. Znów usłyszała jego głos. - Cztery. Wytężyła wzrok, rozejrzała się po bibliotece, po skórzanych kanapach, książkach, spojrzała na stół. Taca zniknęła. Miała wrażenie, że na marmurowym stoliku między kanapami widzi dużą popielniczkę z brązu.
Pochyliła się i sięgnęła po nią. Była tak ciężka, jak się spodziewała. Kulejąc, wróciła do drzwi, noga bolała ją coraz bardziej. - Pięć. Gdzie masz pieniądze? - To nie są twoje pieniądze, Filipie. Możemy zawrzeć umowę, ty i ja. Odłóż broń i pozwól odejść dzieciom i służbie. Usiądziemy i wynegocjujemy jakieś rozwiązanie. - Sześć. Ja negocjuję po swojemu. Powinnaś była spytać Astrid. Dowiedzieć się, kto jest właścicielem jej cholernych kodów, numerów kont, akcji. Siedem.
Annika zaczęła skakać na jednej nodze w stronę salonu. - Filipie, dość już śmierci i nieszczęść... - Osiem. - Dobrze, powiem, gdzie są pieniądze... Znów zajrzała do pokoju. Filip Andersson szedł w stronę Fatimy. Szedł powoli, drobnymi kroczkami. Sprawia mu to przyjemność, pomyślała Annika. Nie zawaha się, zrobi, co zaplanował. - Dziewięć.
To była jedyna szansa. Uniosła popielniczkę, wzięła głęboki wdech i wpadła do salonu. Filip Andersson stał trzy metry od niej. Czuła, jak drżą jej mięśnie rąk, przy każdym kroku ból przeszywał jej stopę. Jedna z płaczących kobiet zauważyła ją i krzyknęła. Annika zmobilizowała wszystkie siły i rzuciła popielniczką. Celowała w głowę Anderssona. Zobaczył ją kątem oka, odwrócił się i w
tej samej chwili został trafiony. Annika natychmiast zrozumiała, że jej plan się nie powiódł. Popielniczka nie trafiła go w tył głowy, tylko musnęła ucho i uderzyła w ramię. Zachwiał się, upuścił broń, ale nie upadł. - Co, do... Annika rzuciła się do przodu, chwyciła karabin, taki sam jak ten, który leżał obok ciała na dziedzińcu. Chciała go rzucić stojącym w głębi ludziom, ale Andersson okazał się szybszy.
Wyrwał jej go z rąk. Kopnął ją tak, że przewróciła się na plecy. Wycelował w jej czoło. Zauważyła, że drgnął, kiedy ją rozpoznał. - Co ty tu, do diabła, robisz? - spytał. Był autentycznie zdziwiony. Nie była w stanie odpowiedzieć. Czuła, że za chwilę zsika się ze strachu. Dotknął ręką ucha, zobaczył krew na palcach. Widziała, jak zdziwienie zmienia się w złość. - Ostrzegałem cię - powiedział. - Nie mieszaj się w sprawy, o których nie masz pojęcia i które cię nie dotyczą.
Odbezpieczył broń, wycelował w nią, dokładnie tak jak wcześniej w Ahmeda, a ona pomyślała, że przecież ma dwoje dzieci i że on nie może tego zrobić. I nagle jego głowa eksplodowała. Kobiety zaczęły krzyczeć, odgłos strzału przetoczył się przez pokój. Annika patrzyła na niego. Przez chwilę chwiał się nad nią bezwładnie, jakby był pozbawiony szkieletu. Cofnęła się przerażona, bała się, że przewróci się na nią. Sekundę później uderzył głucho o pokrytą perskim dywanem podłogę. Jego buty znalazły się tuż przy jej twarzy.
Służące zaczęły krzyczeć cienkimi głosami. Suzette i Amira przywarły do siebie w fotelu, Fatima zasłoniła dziecku oczy. Wszyscy patrzyli na drzwi. Annika spojrzała tam, gdzie oni, w ciemnym holu zobaczyła cień. Próbowała odsunąć się od ciała, od drzwi, uderzyła o posąg. Przewrócił się z hukiem. Nagle wszedł ktoś z karabinem maszynowym w ręku. Z lufy unosił się dym. Suzette i Amira zaczęły krzyczeć.
Annika spojrzała na stojącą przed nią postać. Przyglądała się wyraźnie zarysowanemu profilowi. Kobieta, proste ramiona, wysoko podniesiona broda, mokre włosy związane w koński ogon. - Zabiją nas! - krzyknęła Suzette. Wszystkich nas zagazują! Kobieta zdawała się jej nie słyszeć. Położyła broń na podłodze, podeszła do martwego mężczyzny. Nachyliła się nad nim, pogładziła go po ręce, nadal kurczowo zaciśniętej na spuście. - Przepraszam - wyszeptała. Przepraszam, ale musiałam to zakończyć.
Osunęła się na podłogę i zaczęła płakać. Abbas podbiegł do niej, złapał broń, odbezpieczył, wycelował w klęczącą kobietę. Annika zerwała się na nogi, rozłożyła ręce i stanęła przed kobietą. - Nie strzelaj! - zawołała. - Zostawcie ją! To policjantka. Nina Hoffman. Burza wreszcie się skończyła. Zaczął wiać ciepły wiatr. Lekkie podmuchy wpadały przez szeroko otwarte drzwi na schody, do wielkiego
kamiennego holu, do salonu, do biblioteki i do pozostałych otwartych pokojów. Fatima wstała. Dziecko, które trzymała na kolanach, oddała Amirze i Suzette. Podeszła do leżącego na dywanie martwego mężczyzny i przyglądała mu się dłuższą chwilę. Leżał na brzuchu, z rękami wzdłuż ciała, przy jego prawym boku leżała broń. Nie miał tylnej części czaszki. Kobiety przestały płakać. Nawet dzieci umilkły. Fatima spojrzała na Annikę i na Ninę.
- Jest tu więcej mężczyzn? Annika odchrząknęła, poszukała spojrzenia Niny. Nina nadal wpatrywała się w podłogę, jakby nic nie słyszała. - Na dziedzińcu są jeszcze dwa ciała powiedziała Annika. - Zine i Ahmed? - Ahmed, jego syna nie widziałam. Fatima wskazała głową na Annikę i Ninę. - Znieście ciało na dół i połóżcie pod stajnią. A potem wróćcie, zwińcie dywan i połóżcie go na zapleczu kuchni.
Potem sprawdźcie, czy inne dywany też wymagają prania. Jeśli tak, zwińcie je i zanieście na zaplecze. Postawcie je pod ścianą. Annika patrzyła na nią. Nie była w stanie się ruszyć. W twarzy Fatimy nie drgnął żaden mięsień. Po chwili odwróciła się do zięcia. Abbas wciąż stał z odbezpieczonym, gotowym do strzału karabinem Niny. - Abbas - powiedziała Fatima. - Idź, zrób coś, żebyśmy mieli prąd. Potem zabierz broń i zabezpiecz ją. Jak to zrobisz, wyprowadź z garażu mały
ciągnik. Dziewczęta! - Spojrzała na Amirę i Suzette. - Zabierzcie chłopców do kuchni. Dajcie im coś do jedzenia, a potem weźcie do sypialni i poczytajcie im, może usną. Amira ruszyła się pierwsza. Postawiła siostrzeńca na podłodze, podniosła się z fotela, wzięła za rękę Suzette i pomogła jej wstać. Podeszła do siostry i wzięła od niej młodszego chłopca. Abbas zabezpieczył karabin, przewiesił go przez ramię, schylił się, wyrwał broń z ręki martwego Anderssona i wyszedł. Nina się ocknęła. Podeszła do ciała, pochyliła się nad nim.
- Nie damy rady go przenieść powiedziała po angielsku, nie podnosząc głowy. Musimy go przeciągnąć. I musimy mu czymś obwiązać głowę. Inaczej trzeba będzie prać wszystkie dywany. - Amira - powiedziała Fatima. Amira szybko zabrała chłopców i wyszła. Fatima powiedziała coś po arabsku do służących. Służące, Abbas i Suzette szybko wyszli. Annika odwróciła głowę. Nie chciała patrzeć na leżące na podłodze ciało.
Amira wróciła z foliową torbą w ręku. Podała ją Ninie. Nina naciągnęła ją na głowę brata, zaciągnęła taśmę wokół szyi, zawiązała. - Najpierw musimy go odwrócić powiedziała do Anniki. Annika szybko podeszła, żeby jej pomóc. - Złap go za nogi. Annika zrobiła, co jej kazano, w głowie miała pustkę. Mimo ciemności wyraźnie widziała zarysy kolorowych mebli. Strzeliłby do niej, na pewno.
Ciało było niewyobrażalnie ciężkie, nie były w stanie go podnieść. Zaczęły je ciągnąć, plecy i pośladki uderzały o pokrytą grubym dywanem podłogę. W końcu dotarły do schodów. Nagle rozbłysło światło, żyrandole i kinkiety rozświetliły hol. Nina zrzuciła nogi trupa na schody. - Idź przodem i ciągnij - powiedziała. Ja przytrzymam głowę i dopilnuję, żeby torba nie spadła. Annika pociągnęła za nogawki. Ciało zaczęło się szybko zsuwać. Dwa razy musiała je chwycić w pasie, żeby je zatrzymać.
Dziedziniec rozświetlały reflektory. Położyły ciało na ziemi, chwyciły każda za jedną nogę i znów zaczęły ciągnąć. Głowa uderzała o ziemię, foliowa torba się rozerwała, na dziedzińcu zostały ślady krwi i mózgu. Ciała dwóch ubranych na czarno mężczyzn, którzy przyszli z Filipem, nadal leżały na dziedzińcu. Na ich piersiach widać było liczne ślady po kulach. Ciało Ahmeda już ktoś zabrał. Na jasnym żwirze, tam, gdzie leżała jego głowa, widać było wyraźny ciemny ślad. - Połóżcie go na przyczepie - zarządził Abbas. Wskazał na mały ciągnik z przyczepą i z koparką.
- Ktoś musi nam pomóc - powiedziała Nina. Wspólnym wysiłkiem zdołali położyć ciało na przyczepie. Bez słowa zawrócili i podeszli do pozostałych ciał. Abbas chwycił jedno za ręce, Annika i Nina za nogi. - Gdzie Zine? - spytała Annika, kiedy już przenieśli wszystkie ciała i ułożyli je jedno na drugim. - Żyje, ale stracił dużo krwi. Jedyna osoba na farmie, która ma taką samą grupę krwi, to Ahmed. Ale on nie żyje. Na dziedzińcu zjawiła się Fatima, jak
zwykle ubrana na czarno. Abbas usiadł na ciągniku, włączył silnik i ruszył w stronę pól. Fatima stanęła obok Anniki i Niny. Patrzyła, jak ciągnik znika za wzgórzem. - Nikt ich nigdy nie znajdzie powiedziała Annika. - Tak jak Torstena, prawda? Fatima zamknęła oczy, nie odpowiedziała. - Co zrobił Torsten? - Annika nie dawała za wygraną. - Raczej czego nie zrobił. Zasłużył na śmierć.
- Kto go zabił? - David. Fatima odwróciła się i ruszyła w stronę domu. Warkot traktora cichł, w końcu przestały go słyszeć. Światła zgasły. Fatima weszła do domu. Chciała dopilnować, żeby z pokojów wyniesiono zakrwawione dywany. Wiatr targał gałęziami drzew. Annika usiadła na schodach prowadzących do domu.
Zamrugała oczami, żeby się przyzwyczaić do ciemności. Jej uwagę przykuła plama na dziedzińcu, tam, gdzie mężczyzna o jasnych oczach wydał ostatnie tchnienie. Nina usiadła obok niej. - Rozpoznałam go - powiedziała Annika, wskazując na plamę. - To on zranił mnie w palec. Nina podniosła głowę, spojrzała w niebo. Gwiazdy świeciły jasno. Annika pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała takich gwiazd. Była roztrzęsiona, ale i dziwnie podniecona.
Dłuższą chwilę siedziały w milczeniu. - Jak się czujesz? - spytała w końcu Annika, spoglądając na Ninę. Nina podniosła z ziemi kilka kamieni, przez chwilę ważyła je w dłoni, a potem upuściła. - Jestem odrętwiała - powiedziała. Jeszcze nigdy nie zabiłam człowieka. Nie sądziłam, że to takie proste. Podniosła ręce, jakby trzymała w nich karabin, zmrużyła jedno oko, pociągnęła za spust. - Trudno się celuje z AK-47 powiedziała i opuściła ręce. - Ma długą
lufę, inaczej chyba nie odważyłabym się strzelić. Uklękłam i celowałam od dołu. Kula tego kalibru może przeszyć ciało na wylot, a nie chciałam zranić kogoś innego... - I trafiłaś prosto w cel - powiedziała Annika. Nina zerknęła na nią. - Celowałam w brzuch. Musiał nastąpić odrzut. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Annika odwróciła głowę. Nina była policjantką. Uczono ją radzić sobie w
trudnych sytuacjach, także z przemocą. - Dlaczego przyjechałaś? - spytała Annika. Nina zaczęła mówić, była skupiona: - Filip przyszedł do mnie we wtorek, w porze lunchu. Chciał, żebym mu załatwiła paszport. Spytałam, dokąd się wybiera. Powiedział, że na Costa del Sol, że ma tam kilka spraw do załatwienia. Powiedziałam, że może lecieć na dowód. Wtedy się rozzłościł. Obiecałam mu, że jeśli złoży wniosek, to spróbuję to przyspieszyć... - Spojrzała w ciemność, objęła nogi rękami. -
Wieczorem zadzwonił i zaczął się dopytywać, gdzie jest farma. Twierdził, że Astrid zawsze robiła z tego wielką tajemnicę. Powiedziałam, że nie wiem, o czym mówi. A on na to, żebym przestała udawać świętoszkę i że pora, żebym zrobiła coś dla rodziny, skoro zostaliśmy już tylko my, no i dzieciak. Nie miałam pojęcia, o kim mówi. - Umilkła, patrzyła w ziemię. - Powiedział, że gotów jest się założyć, że jest na farmie, i odłożył słuchawkę. Wtedy rozmawiałam z nim ostatni raz... Znów umilkła.
Annika czekała cierpliwie. - Uznałam, że muszę z nim porozmawiać. Dlatego tu przyjechałam, żeby mu przemówić do rozsądku. Rano poleciałam do Malagi. - Jak tu trafiłaś? Nina zaczerpnęła powietrza, zerknęła na Annikę. - Ty mi pomogłaś. Zadzwoniłaś po południu i zaczęłaś wypytywać o farmę, tak jak Filip. Tylko że ty wiedziałaś, gdzie ona jest. To od ciebie się dowiedziałam, że farma leży w Maroku, niedaleko Asili. Poszłam do muqaddama i dowiedziałam się, że jestem drugą białą kobietą w ciągu dwóch dni, która go o to pyta. Wtedy się domyśliłam, że
pewnie już tu jesteś... Kiedy przyjechałaś? - Wczoraj wieczorem. Natychmiast mnie zamknęli. Nina przeciągnęła dłonią po czole, wyglądała na bardzo zmęczoną. - Wiedzieli, że Filip jest w drodze. Pewnie chcieli cię jakoś odsunąć, zaczekać, aż będzie po wszystkim. Annika patrzyła na nią. Nina milczała dłuższą chwilę. - Nie wolno ci z nikim o tym rozmawiać - powiedziała w końcu.
Annika próbowała sobie wyobrazić, co Nina czuje, co myśli. Może wspominała swoje wizyty u brata w Kumla? A może wspominała, jak ją, swoją młodszą siostrzyczkę, podrzucał do góry, kiedy miała urodziny? Czy też widziała w nim jedynie przestępcę? - Strzeliłby do mnie - powiedziała Annika. - Uratowałaś nas wszystkich. Nina się nie poruszyła. - Zostałam tylko ja. Moim obowiązkiem jest wszystko naprawić. Amira wyszła na dziedziniec, spytała, czy chcą coś zjeść.
Dobrze mówiła po szwedzku, czysto, bez akcentu. Annika nie sądziła, żeby była w stanie cokolwiek przełknąć, ale wstała i poszła za nią do domu. Przeszły przez otwarty hol, potem ruszyły długim korytarzem. Kuchnia była ogromna, zajmowała całą wschodnią część parteru. Nie była wysoka, ale na pewno miała ponad sto metrów kwadratowych. Przy dużym drewnianym stole stały dwadzieścia cztery krzesła. Było jeszcze miejsce na kolejne. Na stole ktoś położył ser, owoce, pokrojoną w plastry jagnięcinę, stała też miseczka z zimnym kuskusem.
Annika i Nina usiadły, zabrały się do jedzenia. Annika przeżuwała każdy kęs. Zjadła warzywa, wypiła kilka szklanek wody. Kręciło jej się w głowie, na dłoniach miała pęcherze, bolała ją kostka. Kiedy skończyły, do kuchni weszła Fatima. - Chciałabym, żebyście obie poszły ze mną - powiedziała, patrząc na Annikę i Ninę. Wyszła, przeszła przez hol, ruszyła schodami na górę, weszła do biblioteki. Usiadła na jednej ze skórzanych kanap, pokazała Annice i Ninie, żeby usiadły na drugiej.
- Jak rozumiem, jesteś siostrą Filipa zwróciła się do Niny. - Tak - powiedziała Nina, podnosząc głowę. - Dużo o tobie słyszałam - powiedziała Fatima. Nina milczała. Fatima czekała, nikt się nie odzywał. Annika zorientowała się, że wstrzymuje oddech. - Jesteś policjantką - ciągnęła Fatima. Jak David. - Jestem policjantką, ale nie jak David.
Nigdy się nie wplątałam w żadną aferę, jak on i Filip. Fatima pokiwała głową. - David opowiadał mi o tobie. Teraz zostałaś już tylko ty. Nina odchrząknęła. - Dlaczego mówisz o moim zawodzie? To wszystko nie ma nic wspólnego z moją pracą. - Jesteś policjantką, zabiłaś brata. Mam dziesięciu świadków. Nina nie odpowiadała.
- Zamierzasz opowiedzieć o tym przełożonym? Przyznasz się do tego, co zrobiłaś? Nina odwróciła głowę. - Zgłosisz jego zaginięcie? - Nie. - Nigdy? - Nigdy. Fatima przyglądała się jej uważnie. Nina siedziała bez ruchu. - Pozostali mieli rodziny?
- Nie wiem - powiedziała Nina. Przypuszczam, że z czasem ktoś pewnie zacznie ich szukać. - Zostawili ślady, które mogą prowadzić do nas? - Zakładam, że przylecieli do Malagi samolotem. Tam pewnie zaopatrzyli się w broń. Filip nie miał paszportu, więc pewnie wynajął łódź i zapłacił gotówką. Widziałam tu samochód, starego seata. Drzwi od strony pasażera były wyłamane. Fatima pokiwała głową.
- Musieli go ukraść. Abbas już się nim zajął. Annika spojrzała na swoje poranione dłonie. Nikt nigdy nie trafi na ślad Filipa Anderssona i jego ludzi. Na pewno już ich pochowano gdzieś na obrzeżach farmy, może obok Torstena? Nikt nigdy się o niczym nie dowie. Wzdrygnęła się. Może pogrzebano tu więcej ciał? - Gdzie jest Carita Halling Gonzales? Wiesz? - spytała nagle.
Fatima uniosła brwi. - Uciekła. Nie wiem dokąd. - Dlaczego zamordowała Söderströmów? Całą rodzinę? - spytała Annika. Oczy Fatimy się zwęziły. - Jesteś dziennikarką. Twoja praca polega na grzebaniu w sprawach innych ludzi. Zamierzasz napisać o mojej farmie? Annika wyprostowała plecy. - Zamierzam zrobić, co do mnie należy -
powiedziała. - Napiszę, że Suzette żyje. Przeprowadzę z nią wywiad. Niech sama zadecyduje, co chce powiedzieć o swoim nowym życiu. Chętnie też zacytuję panią, o ile oczywiście pani pozwoli... - Napiszesz o tym, co się tu dzisiaj wydarzyło? Annika zamrugała. - Mogłaś uciec - powiedziała Fatima. Ale postanowiłaś wrócić. Nikt cię do tego nie zmuszał. Annika spojrzała na swoje dłonie.
Fatima przyglądała się jej dłuższą chwilę. - Carita Halling Gonzales była oczami i uszami Filipa na Costa del Sol przez wszystkie te lata, kiedy siedział w więzieniu. Z czasem przestała uważać. Astrid zdarzało się trwonić duże sumy. Transporty się opóźniały, niektóre rekwirowała policja. Kiedy Filip się zorientował, co się dzieje, postawił Caricie ultimatum. Musiała wybrać między swoją rodziną a rodziną Astrid. - To okropne - wymamrotała Annika. Twarz Fatimy wykrzywił grymas. - Nie pierwszy raz zlecano jej
sprzątanie. Wiesz, dlaczego cię tu wpuszczono? Annika pokręciła głową, nie była w stanie nic powiedzieć. - Wierzysz w Boga, Anniko Bengtzon? Annika przełknęła ślinę. - Nie do końca. Fatima złożyła dłonie na kolanach. - Szwecja to zsekularyzowany kraj powiedziała. - Szanujesz wiarę innych? Annika skinęła głową.
- Rozumiesz, że dla mnie mój Bóg jest najważniejszy? Ważniejszy od dzieci, rodziny, domu i pracy? Annika milczała. - Zgodnie z moją wiarą mężczyzna może mieć cztery żony. Byłam jego pierwszą, potem wziął sobie drugą. Dobrze znam zachodnie obyczaje, ale oczekuję, że ty zaakceptujesz moje. Annika w milczeniu czekała na dalszy ciąg. - Mieliśmy tylko córki. Jego druga żona
urodziła mu syna, Alexandra. Uratowałaś go. Uratowałaś syna mojego męża, jego jedynego syna. Dlatego jestem twoją dłużniczką i dlatego kazałam cię tu wpuścić. - Nie sądziłam, że muzułmanka może wyjść za chrześcijanina - powiedziała Nina. Fatima spojrzała na nią zdziwiona. - David przeszedł na islam. Nie wiedziałaś o tym? Wstała, Nina i Annika też.
- Zostaniecie tu na noc. Jutro rano Abbas odwiezie was do Tangeru - powiedziała Fatima. - Wywiązałam się ze swoich zobowiązań wobec Suzette. Sama zdecyduje, czy zechce ci udzielić wywiadu. Wierzę w wolną wolę każdego człowieka. Bóg nie jest przymusem, tylko darem. Westchnęła, zgarbiła się. - Jeśli chcecie, możecie opowiedzieć o tym, co się tu dzisiaj stało. Nigdy nikomu nie grożę i nigdy nikogo do niczego nie zmuszam. Każdy sam odpowiada za swoje czyny. Gdzieś z głębi domu usłyszały kobiece głosy, śpiew. - Okno w twoim pokoju jest wyłamane -
powiedziała Fatima do Anniki. - Amira zaprowadzi was obie do innej sypialni. Czeka na was w kuchni. Dała im znak, że mogą odejść. Annika zobaczyła, że odwróciła się do okna. Stała i patrzyła w ciemność. Annika odzyskała komputer, aparat fotograficzny i komórkę. Ze zdziwieniem stwierdziła, że ma zasięg. - Mama kazała postawić maszt wyjaśniła Amira. - Mamy też swój prąd, baterie słoneczne i wiatraki. Energii wystarcza na cały dom i stajnie, ale kiedy włączamy reflektory, zdarza się, że dochodzi do awarii, jak wczoraj wieczorem...
- Jak się czuje Zine? - spytała Annika. Ładna buzia Amiry posmutniała. - Umarł. Jutro będzie pogrzeb powiedziała. - Tędy. Pójdziemy kuchennymi schodami. Poprowadziła je tymi samymi wąskimi kamiennymi schodami, którymi poprzedniego wieczoru Ahmed prowadził Annikę. Lampy świeciły mocniej, reflektory na murze były wyłączone. - Okno w pani pokoju jest wyłamane powiedziała Amira.
- Wiem. Zostawiłam tam torbę. Mogę po nią pójść? - spytała Annika. Amira skinęła głową. - Drzwi są otwarte. Przygotowałyśmy dla was z Suzette duży pokój. Jest ładniejszy, no i jest tam światło. Tu jest łazienka - powiedziała, wskazując na drzwi tuż obok ich pokoju. Annika i Nina zerknęły na siebie i weszły do pokoju, który miał być ich wspólną sypialnią. Annika zostawiła uchylone drzwi. Nikt ich za nimi nie zamknął. Pokój rzeczywiście był o wiele większy od celi, w której spędziła poprzednią
noc. Dwa szerokie łóżka, duże biurko, dwa fotele, lampa na suficie i lampki przy łóżkach. - Pójdę wziąć prysznic - oświadczyła Nina i wyszła. Annika położyła swoje rzeczy na łóżku i wyszła na korytarz. Wróciła do swojej celi, otworzyła drzwi. Podłoga była mokra. Drzwi balkonowe otwierał i zamykał wiatr. Materac był przekrzywiony, ale torba leżała tam,
gdzie ją zostawiła, na podłodze przy łóżku. Podeszła, brodząc w wodzie, podniosła ją. Pod nią leżała książka w białej okładce z czarnymi literami. Miejsce w słońcu, Siv Hoffman. Wzięła książkę do ręki, włożyła do torby i wróciła do sypialni. Zostawiła uchylone drzwi. Usiadła na łóżku, sprawdziła komórkę. Musiała być cały czas włączona, bo bateria była prawie rozładowana. Trzy nieodebrane połączenia. Thomas, Schyman i jeszcze raz Thomas. I dwie wiadomości. Pierwsza od szefa, krótka i zwięzła.
„Rozumiem, że nie wysłałaś tych artykułów z przychodni. Odezwij się”. Druga od Thomasa, długa, z mnóstwem wątpliwości. „Cześć, Annika, to ja... Wiem, że obiecałem zadzwonić, ale wiesz, jak to jest. Dużo ostatnio myślałem, zastanawiałem się nad różnymi rzeczami. Może byś do mnie zadzwoniła? Najlepiej na komórkę. Na razie, cześć...”. Odsłuchała, przyłożyła komórkę do
piersi. Głos Thomasa wydał jej się dziwny. Dzieciom chyba się nie stało nic złego? Na pewno by jej powiedział. Siedziała w milczeniu i nasłuchiwała. W łazience leciała woda, Nina brała prysznic. Szybko zamknęła drzwi, wróciła do łóżka, usiadła. Zaczerpnęła powietrza, wcisnęła oddzwoń. - Odsłuchałam twoją wiadomość powiedziała cicho, kiedy odebrał. - Cieszę się, że zadzwoniłaś odpowiedział oficjalnie. - Możesz
chwilę zaczekać? - Jasne. Woda w łazience przestała lecieć. W słuchawce coś zatrzeszczało, zaszeleściło. Słyszała otwieranie drzwi, pewnie wyszedł na klatkę. - Halo? Annika? - Tak, jestem. - Nie bardzo mogę rozmawiać. Może moglibyśmy się spotkać? Annika odchrząknęła, usłyszała
spuszczanie wody w łazience. - Nie ma mnie w Sztokholmie powiedziała. - O czym chcesz rozmawiać? - Mam wrażenie, że to wszystko to jedna wielka pomyłka. Annika zamknęła oczy. - Co? Jaka pomyłka? - Nasz rozwód - odpowiedział cicho. Otworzyła usta, ale nie znalazła właściwych słów. - Annika?
Do pokoju weszła Nina. Owinięta ręcznikiem, z drugim ręcznikiem na głowie. - Ciepła woda się kończy - powiedziała. - Gdzie jesteś? - spytał Thomas. - Wyjechałam służbowo - powiedziała. Odsłuchałam twoją wiadomość. Odniosłam wrażenie, że to coś pilnego, więc zadzwoniłam. Odezwę się, jak wrócę do Sztokholmu, dobrze? - Oczywiście. Zapadła cisza. Nina rozwiązała turban, potrząsnęła głową.
Położyła mokry ręcznik na fotelu, stanęła na środku pokoju. - Jeszcze tylko jedno - powiedziała Annika. - Stoisz na klatce? W swoim domu? - Tak. A o co chodzi? Annika potarła palcami powieki. A więc siedzi w domu, spędza miło czas ze swoją nową kobietą, a kiedy dzwoni była żona, wychodzi na klatkę, żeby jej powiedzieć, że żałuje, że się rozwiedli. - Nic - powiedziała głośno. - Odezwę się.
Rozłączyli się. - Prysznic niewiele pomógł. Czuję się równie brudna, jak przed chwilą. Nina była opanowana, jak zawsze, skupiona, pewna siebie. Annika wyłączyła komórkę. Nie wzięła ładowarki, powinna oszczędzać baterię. Sięgnęła po torbę, wyjęła książkę w białej okładce. - Suzette znalazła ją w bibliotece powiedziała. Podeszła do łóżka Niny, położyła ją przed nią.
- Widziałaś ją już? - Miejsce w słońcu. Siv Hoffman przeczytała Nina na głos. - Co to za książka? spytała. - Przeczytaj. Przede wszystkim rozdział „Śmierć na plaży”. A potem powiedz, czy myślisz, że to prawda. A teraz idę wziąć prysznic. Nina wzięła książkę do ręki, zaczęła kartkować. Annika wyszła na korytarz. Gdzieś na dole nadal śpiewały kobiety.
Ciepła woda się skończyła. Wzięła letni prysznic, umyła włosy i całe ciało szamponem Wella, który znalazła na półce. Nina miała rację. Ani woda, ani pachnący czymś sztucznym szampon nie były w stanie usunąć ostrej woni strachu wydobywającej się ze wszystkich porów jej skóry. Wytarła się, włożyła czystą bieliznę i wróciła do sypialni. Stanęła w drzwiach balkonowych i wyjrzała na zewnątrz. Okna nie wychodziły na dziedziniec. Zobaczyła drugą stronę domu. Światło księżyca oświetlało lekko pofałdowany krajobraz, błyszczało na mokrych od
deszczu liściach roślin. Cannabis sativa. Ludzie uprawiali je od zawsze. Z konopi robiono sznury, tekstylia, nasionami karmiono ptaki. Miały walory lecznicze, ale również działanie oszałamiające. Odwróciła się. Nina skończyła już czytać. Siedziała z pochyloną głową, oczy miała zamknięte, ale nie płakała. - I co o tym myślisz? - spytała Annika ostrożnie. - To może być prawda? Nina rzuciła książkę w nogi łóżka, jakby nagle zaczęła ją parzyć. - Nie mam pojęcia - powiedziała.
- Nigdy jej nie widziałaś? - Mama jej nie miała. Jestem tego pewna. - Ale to ona ją napisała? - Po jej śmierci przejrzałam wszystkie jej rzeczy. Tej książki na pewno tam nie było. Annika podeszła do łóżka, wzięła książkę do ręki. - Jeśli to wszystko prawda, to wątpię, żeby Astrid beztrosko postawiła swoją na półce. Z czego by wynikało, że ten egzemplarz
musiał należeć do Hannelore powiedziała i pokiwała głową. - To wyjaśnia, jak się tu znalazł. Pewnie David go tu przywiózł. Annika zaczęła kartkować książkę, jej wzrok przykuło zdanie: „Biega a ł po ca y łm Gudagården, niemal fruwa a ł , tańczyła, błogosławione dziecko, spłodzone bez grzechu za pełnym przyzwoleniem Pana”. - Co właściwie wiesz o dzieciństwie
matki? Nina wstała, zaczęła niespokojnie krążyć po pokoju. - A co właściwie wiemy o rodzicach? - No to o jej dorosłym życiu? Jej i Hannelore. Nina usiadła na łóżku. - Zanim się urodziłam, mama pracowała z Astrid na Costa del Sol. Co tam robiła, nie wiem. Annika usiadła na swoim łóżku, upuściła książkę na podłogę.
- Miałam trzy lata, kiedy wyjechałyśmy. Nie mam żadnych wspomnień z Costa del Sol. Wylądowałyśmy na Teneryfie, w komunie artystów. Robili gliniane misy, malowali zachody słońca, palili trawkę. Mama twierdziła, że jest poetką... - Urwała. - Poetką, Boże drogi - żachnęła się. - Twoje rodzeństwo nie pojechało z wami na Teneryfę? - spytała Annika. - Zostali z Astrid w Marbelli. Właściwie byli dorośli, no prawie dorośli. Filip miał dwadzieścia lat, Yvonne szesnaście. Astrid opłacała ich naukę, oboje studiowali ekonomię.
Bardzo za nimi tęskniłam. - Związała włosy w kucyk. - Nie wiem, dlaczego się przeprowadziłyśmy. Nie mam pojęcia, czy to mama chciała się uwolnić od Astrid, czy raczej Astrid chciała się jej pozbyć. - Dlaczego miałaby chcieć się jej pozbyć? Nina się skuliła. - Mama była narkomanką. Nigdy nie pokonała nałogu. Kiedy wróciłyśmy do Sörmlandii, zaczęła pić. Piła alkohol, a pod koniec nawet spirytus techniczny. Ćpała do końca życia.
- Spotkałaś kiedyś Astrid? Nina chwilę się zastanawiała. - Była u nas na Teneryfie. Kilka razy. Mama często o niej opowiadała. O niej i o Hannelore. Zawsze, kiedy się upiła. Opowiadała wtedy o Veronice, o Astrid, o Torstenie, o Hannelore. Bardzo tęskniła za Astrid. - Spotykałyście się z Hannelore? Nina pokręciła głową. - Nigdy. - Ją też łączyły z Astrid interesy?
- Jeśli, to w niewielkim stopniu. Całe życie była psychicznie niestabilna. Natomiast Torsten, jej facet, pełnił ważną rolę. - W ich siatce. Bo przecież to była cała siatka - powiedziała Annika. Przez chwilę siedziały w milczeniu. Kobiety na dole przestały śpiewać. - Przeczytałam twój artykuł w dzisiejszej gazecie - powiedziała nagle Nina. - O Szwedce, która zabiła Astrid i jej rodzinę. Annika się wyprostowała.
- Opublikowali go? - To dzisiaj główny temat. Co to za kobieta? A więc jej mejl nie tylko dotarł, ale najwyraźniej trafił na podatny grunt. - Carita Halling Gonzales jest świetną aktorką. Udało jej się wszystkich oszukać, może samą siebie też, bo tak dobrze nikt nie jest w stanie udawać. Dużo o niej myślałam powiedziała Annika i wzdrygnęła się. Schowała się pod kołdrę. Znów zapadła cisza.
- Wiedziałam, że David ma drugą rodzinę - powiedziała Nina cicho. Annika się zdziwiła. - Jak to? Cały czas o tym wiedziałaś? Przez wszystkie te lata? - Yvonne mi powiedziała, ale jej nie uwierzyłam. - Nina patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. - To było pięć lat temu. Wiedziałam, że Yvonne jest zauroczona Davidem. Zachowywała się jak opętana. To trwało od lat, właściwie chyba od dzieciństwa. Pojechałam do niej, prosiłam, żeby zostawiła Julię w spokoju. - Zaczęła się
bawić włosami. Powiedziała mi, że David ma inną rodzinę, żonę i trzy córki. Koran pozwala mu mieć kilka żon. Yvonne uważała się za jego pierwszą żonę, chociaż nigdy nie byli małżeństwem. Twierdziła, że to ona miała go pierwsza. Uznałam, że kompletnie jej odbiło. Odgarnęła włosy z czoła. - Zerwałam z nią kontakty. To była nasza ostatnia rozmowa. - A potem jakieś drobne płotki usiłowały wyłudzić pieniądze od mafii
narkotykowej. To Filip zamordował tych ludzi przy Sankt Paulsgatan? Czy Yvonne? - spytała Annika. Nina wstała z łóżka, podeszła do okna. - Czy to ważne? Oboje nie żyją. Annika patrzyła na jej wyprostowane plecy i ramiona, na związane w kucyk włosy, które zdążyły już wyschnąć. - To nie twoja wina - powiedziała. Nina uniosła ręce, przycisnęła dłonie do skroni.
- Cholerna baba - powiedziała cicho. Uciekała w urojenia, w narkotyczne wizje i alkohol. Zostawiła mnie z tym wszystkim. Annika czekała cierpliwie, ale Nina milczała. - Z czym cię zostawiła? - spytała w końcu. Nina się zgarbiła. - Dorastałam bez rodzeństwa, z dala od wszystkich. Po prostu zabrała mnie i wyjechała. Ale to ja dbałam o to, żebyśmy mieli jakiś kontakt. - Może chciała ci zapewnić miejsce w
słońcu. Nina nie odpowiedziała. Annika podniosła książkę z podłogi. - Wiesz, gdzie jest Gudagården? Nina westchnęła głęboko. Zachwiała się, chwyciła się parapetu, żeby nie upaść. - Tam się wychowałam. Mama odziedziczyła to gospodarstwo. Przeniosłyśmy się tam po śmierci Gunnara i Helgi. Dlatego wróciłyśmy z Teneryfy. Mama była jedyną spadkobierczynią. Gunnar i Helga spisali testament.
Wszystko przekazali Kościołowi, ale nie było świadków, więc okazał się nieważny. Annika w milczeniu czekała na dalszy ciąg. - Mama nienawidziła tego miejsca. Nie rozumiem, dlaczego go nie sprzedała. To ją niszczyło. - Czy tam w pobliżu jest jezioro? - Spetebysjön. Tu ż przy Gudagården, czy te ż Solgården, Słonecznego Dworu, jak go
nazwała mama. To między Ekeby a Solvik, niedaleko Valla. - Wiem, gdzie jest Valla. - Annika weszła jej w słowo. - Moja koleżanka z klasy tam mieszkała, przy Häringevägen. - Gospodarstwo jest po tej samej stronie torów, przy drodze na Björkvik. - Wiem. - Annika skinęła głową. Nina nadal wpatrywała się w ciemność za oknem. - Niedaleko jest mała plaża, pod wielkim dębem - powiedziała niemal bezdźwięcznym głosem. - To naprawdę ogromne drzewo. Mama zawsze
powtarzała, że to niebezpieczne miejsce. Podobno są tam podwodne prądy i ruchome piaski. Odwróciła się, podeszła do łóżka, znów sięgnęła po książkę. - A co ty o tym sądzisz? Myślisz, że to może być prawda? Że właśnie dlatego mama nigdy nie pozwalała mi się tam kąpać? Annika położyła dłoń na jej ręce. - Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć. Rozległo się pukanie. Wzdrygnęły się, spojrzały po sobie.
- Proszę - powiedziała Nina cicho. Drzwi się otworzyły, w progu stały Suzette i Amira. - Cześć. Możemy wejść? - spytała Suzette. - Jasne - odpowiedziała Annika. Weszły. - Nie usiądziecie? - Annika wskazała im fotele. Podeszły i usiadły. Nina usiadła wygodniej na łóżku. - O co chodzi? - spytała Annika.
Amira szturchnęła Suzette. - Fatima powiedziała, że jeśli chcę, mogę wrócić do domu. Nie muszę tu zostać, niebezpieczeństwo minęło. Annika patrzyła na nią z powagą. - Twoja mama ma prawo wiedzieć, gdzie jesteś. Suzette przytaknęła. - Tak. Dlatego chciałabym prosić, żebyście przekazały, żeby nikt mnie już nie szukał.
Nie chcę, żeby wszyscy wiedzieli, gdzie jestem, ale chcę pisać mejle do Polly i zadzwonić do mamy... - Wzięła głęboki oddech, w jej oczach pokazały się łzy. Bardzo tęsknię za mamą powiedziała. - Chciałabym ją odwiedzić. Może w przyszłym roku latem, kiedy już będę pełnoletnia. Teraz proszę jej tylko przekazać, że nic mi nie jest i że niedługo do niej przyjadę... Annika przypomniała sobie wpis Polly na Facebooku. Lenita podobno sprzedała mieszkanie i wyrzuciła wszystkie rzeczy córki. - Chcesz, żebym napisała o tym w
gazecie? - spytała. Suzette pokiwała głową. Annika przyglądała się jej. - Dobrze się zastanowiłaś, co to będzie dla ciebie znaczyć? I co z nauką? Suzette usiadła wygodniej. Zdenerwowała się. - Abbas będzie teraz zarządcą. Będę mu pomagała. Nauczę się prowadzić gospodarstwo. Annika przesunęła się na łóżku.
- Wiesz, co tu się uprawia? Suzette otworzyła szeroko oczy. - Oczywiście, że wiem. - Chcesz się zająć uprawą konopi? Suzette aż podskoczyła w fotelu. - Moja rodzina uprawia konopie od dwustu lat. Mielibyśmy przestać tylko dlatego, że Unia Europejska uznała, że to nielegalne? Unia nie decyduje o naszym życiu - powiedziała i ze złością zacisnęła pięści. - Uważasz, że to w porządku uprawiać narkotyki?
- W przyszłości zostanę ekonomistką powiedziała Amira. - Moja siostra jest prawniczką. Obie będziemy pomagać mamie prowadzić gospodarstwo i firmę. - Myślisz, że twój tata chciałby, żebyście ty, Sabrina i Maryam zajmowały się takimi rzeczami? Oczy Amiry zaszły łzami. - Maryam ma innego tatę. To Szwed, zły człowiek. Zhańbił mamę, ale mój tata go zabił. Ożenił się z moją mamą i uratował honor rodziny. Annika patrzyła na nią, myśli kotłowały
się jej w głowie. - Innego ojca? Nie miał na imię Torsten? - Tata zrobił to, co musiał. Byłby ze mnie bardzo dumny. Annika spuściła wzrok. Kiedy znów podniosła głowę, spojrzała na Suzette. - Jutro rano usiądziemy i razem ustalimy, co mam napisać. Potem zrobię ci zdjęcie, z twoim koniem, żeby wszyscy zobaczyli, że jesteś cała i zdrowa. Suzette uśmiechnęła się szeroko.
- Super - powiedziała i wstała z fotela. Dziewczęta wyszły, zamknęły za sobą drzwi. - Będziesz miała o czym pisać powiedziała Nina. Annika nie była pewna, czy słyszy w jej głosie rezygnację, czy sarkazm. - I wszystko zostanie po staremu powiedziała tylko. NIEBO BYŁO SZARE JAK OŁÓW. Promienie, które zdołały się przedrzeć przez grubą warstwę chmur, szybko się rozpraszały i zamieniały w szary świt.
Annika zaparkowała redakcyjne volvo przy drodze. Wyłączyła silnik, wysiadła, rozprostowała kości. Spojrzała na pustą szosę: w jedną stronę, potem w drugą. To powinno być tutaj. Między Ekeby a Solvik, niedaleko Valla. Po tej samej stronie torów, po drodze do Björnvik. Powiodła wzrokiem po rozrzuconych wokół pomalowanych na czerwono drewnianych domkach. Zastanawiała się, który z nich nazywał się kiedyś Gudagården. Zmru y
ż ał oczy w ostrym w ś ietle, poszuka ał jeziora. Tam. Widać je by o ł z drogi. Spetebysjön, mi d ę zy Stensjön a Långhalsen, jedno z tysi c ą a jezior i oczek wodnych w jej ukochanej rodzinnej Södermanlandii, krainie ma yc ł h gospodarstw i zagród, i wielkich dębów. Zamknęła samochód pilotem, przerzuciła
torbę przez ramię, przeszła przez rów i ruszyła w stronę jeziora. Ziemia była miękka, przesiąknięta wilgocią, pachniała trawą i krowim łajnem. Jej tenisówki piły wodę. Powinna była włożyć kalosze. Już z daleka zobaczyła policyjnych techników. Pracowali za wygrodzeniem. Białoniebieska plastikowa taśma i jaskrawożółte płachty - jedyna plama koloru wśród zieleni. Czterech policjantów w ciemnozielonych kaloszach Tretorn. Mimo niepogody grupka ciekawskich mieszkańców okolicznych gospodarstw
przyszła zobaczyć, co się dzieje. - Znaleźli coś? - spytała Annika. Nina pokręciła głową, nawet na nią nie spojrzała. Nie odrywała wzroku od policjantów ostrożnie wybierających piach i ziemię spod wielkiego dębu rosnącego na brzegu jeziora. - Jak ich tu sprowadziłaś? - zapytała Annika. - Powiedziałam, że ktoś mi przekazał pewną informację, ale chce pozostać anonimowy. Zamknęłam im usta. Nie wolno im o nic pytać, to byłoby sprzeczne z konstytucją. - Podniosła głowę, spojrzała na Annikę. - Czytałam
twoje artykuły o Suzette. - No i znów kłania się konstytucja. Jej matka wydzwania jak szalona. Żąda, żebym jej powiedziała, gdzie jest jej córka. Stały, nie odzywały się dłuższą chwilę. - Poza tym wszystko w porządku? spytała Annika w końcu. - Staram się o stanowisko dyżurnego, całe lato pracuję. - Wiadomo coś o Caricie? - Nic.
Annika podeszła bliżej. - Ktoś zgłosił zaginięcie Filipa? spytała szeptem. Nina zastygła. - Zadzwonił jakiś młody mężczyzna z Gibraltaru. Podobno Filip miał tam przejąć kancelarię adwokacką. Henry Hollister, pomyślała Annika. - Dzwonił też jego adwokat, w sprawie odszkodowania. Powiedziałam mu, że Filip kontaktował się ze mną, że chciał, żebym przyspieszyła wydanie mu paszportu, ale
nie byłam w stanie mu pomóc. Nikt nie zgłosił jego zaginięcia. - A tamtych? - Prawdę mówiąc, nie wiem. Annika spojrzała na jezioro. - A Julia? Jak się czuje? Ona i Alexander? - Alexander wrócił do dawnego przedszkola. Podobno dobrze sobie radzi. Bawi się z dawnymi kolegami, jakby nic się nie stało. - A te jego napady złości...
- Zdarzają się, ale coraz rzadziej. Znów zapadła cisza. W końcu Annika zakasłała. - Powiedziałaś coś Julii? - spytała. - O Fatimie? Nina wypuściła powietrze z płuc. - Nie - powiedziała stanowczo. Szwedzkie władze nie rejestrują małżeństw zawieranych w Maroku. Trzeba to zrobić samemu, zgłosić w urzędzie skarbowym. David nigdy tego nie zrobił. Co nie zmienia faktu, że poślubiając Julię, był żonaty. To unieważnia ich małżeństwo. Julia nie
mogłaby po nim dziedziczyć. Annika próbowała nadążyć za jej wywodem. - A to by oznaczało, że nie dostanie pieniędzy z jego polisy. A właśnie z tych pieniędzy się utrzymują. - Zgadza się - potwierdziła Nina. Spojrzała na nią. - W redakcji nikt cię nie pytał, gdzie byłaś? Gdzie się spotkałaś z Suzette? Annika się roześmiała. - To ich w ogóle nie obchodzi. W tej
chwili ich najważniejszy problem to dokąd mnie wysłać. Ostatnia propozycja to stanowisko korespondenta w Waszyngtonie. Nina uniosła brwi. - Ojej. Jestem pod wrażeniem. - Chodzi o to, żeby mnie wypchnąć z redakcji, jak najdalej od działu wiadomości. - A co z dziećmi? Zostawisz je w Szwecji? Annika uniosła ramiona, próbowała się ochronić przed wiatrem znad jeziora.
- Niewykluczone, że Thomas pojedzie z nami. Możliwe, że ministerstwo będzie mogło mu coś zaproponować... Znad jeziora dobiegły krzyki, usłyszały podniesione głosy. Przy dole zaczęła się nerwowa krzątanina, słyszały dzwonki telefonów, trzeszczały policyjne radia. Gapie ruszyli w stronę taśmy. Wśród nich Nina i Annika. W głębokim dole stało dwóch policjantów. Ledwie było widać ich głowy. - Czy to możliwe, żeby trzy małe
dziewczynki w jedną noc wykopały tak głęboki dół? - Przywykły do ciężkiej pracy powiedziała Nina cicho. - Siewy, żniwa, sianokosy... - To prawda? Znaleźliście ciało? zawołał mężczyzna stojący obok nich. Jeden z policjantów podszedł do nich. - Wygląda na to, że znaleźliśmy szczątki. - Wiadomo czyje? - spytała stojąca nieco dalej staruszka. - Nie znamy płci tego nieszczęśnika. Nie wiemy też, jak długo tam leżał. Ustalą to
technicy. - Czy to może być mój brat? - zawołała kobieta. - Sigfrid Englund? Policjant podszedł do starszej pani. - Zgłoszono jego zaginięcie? - W 1953 roku. Miał dwadzieścia jeden lat. Wychowywał się tu niedaleko, w gospodarstwie. Annika odwróciła się i ruszyła w stronę samochodu. Nina za nią. - Nie napiszesz o tym?
Annika podniosła głowę, spojrzała w niebo. - Zostawię to miejscowej prasie powiedziała. Podziękowania WSZYSTKO TO JEST FIKCJĄ. Wszystkie zdarzenia i osoby występujące w powieści są wytworem mojej być może nieco niezdrowej wyobraźni. Ale, podobnie jak przy pisaniu większości moich książek, inspiracją były dla mnie rzeczywiste wydarzenia. Także opisy różnych miejsc są zgodne z prawdą. Odwołałam się również do naprawdę obowiązujących praw i ustaw.
Starałam się wszystko ustalić jak najdokładniej. Oto osoby, który bardzo mi w tym pomogły: Rolf M. Øyen, attaché ambasady Norwegii w Madrycie, pełniący także funkcję skandynawskiego koordynatora w Maladze, opowiedział mi o handlu narkotykami w Europie, o drogach przemytu i o tym, jak się ten przemyt odbywa. Dziękuję także inspektorowi Göranowi Karlssonowi i komisarzowi Janowi Magnussonowi z wydziału narkotyków sztokholmskiej policji oraz śledczemu pracującemu incognito. Nie mogę zdradzić jego nazwiska, ale
podziękowałam mu osobiście. Kent Madstedt, prokurator w sztokholmskim urzędzie zajmującym się przestępstwami związanymi z ochroną środowiska, wyjaśnił mi, jak się w Europie pierze brudne pieniądze, i opowiedział o przestępczości gospodarczej. Joakim Caryll z wydziału informacji sztokholmskiej policji pomógł mi nawiązać cenne kontakty. Hampus Lilja, sekretarz Sądu Najwyższego zarządzający działem odszkodowań, opowiedział mi o tego rodzaju sprawach.
Fredrik Berg z działu informacji Prokuratury Generalnej wyjaśnił mi, jakie są procedury odwoławcze, i opowiedział o wiążących się z tym formalnościach. Anders Sjöberg, inspektor policji ze sztokholmskiego oddziału Interpolu, wyjaśnił mi, jak Interpol szuka zaginionych i podejrzanych o popełnienie przestępstwa. Anna Block Mazoyer, radca szwedzkiej ambasady w Rabacie, stolicy Maroka, opowiedziała mi o publicznych rejestrach ludzi i nieruchomości. Peter Rönnerfalk, naczelny lekarz gminy Sztokholm, cały czas bardzo mi
pomagał. Udzielił mi cennych informacji na temat działania różnego rodzaju gazów i śmiertelnych dawek morfiny. Thomas Bodström, przewodniczący komisji prawnej Riksdagu, poświęcił wiele czasu na sprawdzanie szczegółów dotyczących kwestii prawnych i politycznych. Anna Rönnerfalk, pielęgniarka psychiatryczna, udzieliła mi cennych informacji na temat objawów silnego stresu. Dziękuję wszystkim współpracownikom wydawnictwa Piratförlaget.
Jak zawsze dziękuję Tove Alsterdal, mojej redaktorce, która jak zwykle przejrzała dokładnie cały tekst, od A do Z. Dziękuję ci za to, że jesteś. I oczywiście dziękuję Mickemu Aspeborgowi, mojej miłości przez wszystkie te lata. Za wszystko. Za wszystkie ewentualne błędy winę ponoszę wyłącznie ja sama.
Document Outline �� �� ��