Seria Fabryczna Zona:
Michał Gołkowski – Ołowiany świt Michał Gołkowski – Drugi Brzeg Michał Gołkowski – Droga donikąd Michał Gołkowski – Sztywny Wiktor Noczkin – Ślepa plama Wiktor Noczkin – Czerep mutanta Wiktor Noczkin – Łańcuch pokarmowy Krzysztof Haladyn – Na skraju Strefy. Tom 1
Andriej Lewicki – Łowca z Lasu Wiktor Noczkin – Wektor zagrożenia
Bartek Biedrzycki – Kompleks 7215 Bartek Biedrzycki – Stacja Nowy Świat Dominika Węcławek – Upadła świątynia
Paweł Kornew – Lodowa Cytadela Jan Waletow – Ziemia Niczyja
Moim Rodzicom
T
o ja znalazłem starego lejtnanta. Właściwie nie był taki stary, chyba nie miał jeszcze czterdziestu lat, ale to był nasz „stary” lejtnant. Leżał z głową na obdrapanym, przypalonym papierosami biurku w swojej kwaterze, a wokół jego skroni powiększała się kałuża krwi. W popielniczce dymił niedopałek własnoręcznie skręconego papierosa z marnego tytoniu, a obok stała szklanka i opróżniona do połowy butelka wódki Chrienowuszka[1]. Najbardziej absurdalną myślą, jaka przeszła mi wtedy przez głowę, było stwierdzenie, że Artiom mimo młodego wieku na skroniach miał widoczne ślady siwizny. Dziura w głowie była jakby na drugim planie.
Wiedziałem, że moim obowiązkiem jako podoficera dyżurnego jest poinformowanie dowództwa. Jeszcze raz się rozejrzałem. Całe wyposażenie stanowiły: biurko, dwa
krzesła, szafka na akta oraz szafa pancerna. Wszystkie sprzęty były stare, poznaczone odpryskami farby jak śladami po ospie. Po prostu biuro komandira dyscyplinarnoj roty[2] na skraju Zony. Gówniane miejsce do umierania, o ile jakiekolwiek inne może być do tego lepsze... Zamiast wyjść, usiadłem na krześle naprzeciw trupa i nalałem sobie wódki do jego szklanki. Ze ściany z wyblakłego portretu spoglądał na mnie poważnym wzrokiem Pan Prezydent. Obok pożółkły plakat przedstawiający żołnierza zabijającego bagnetem zmutowanego psa zagrzewał mnie do walki: „Broniąc granic Strefy, bronisz wszystkich obywateli Ojczyzny”. Uniosłem szklankę w niemym geście pozdrowienia i wypiłem jednym haustem. Poczułem się zagrzany do walki jak cholera. Przez chwilę rozważałem nalanie sobie drugiej kolejki, ale stwierdziłem, że potrzebuję jasnego umysłu podczas rozmowy z dowództwem. Urżnąć się zawsze jeszcze zdążę.
Wyszedłem z kwatery i głęboko zaciągnąłem się mroźnym wieczornym powietrzem. Żeby zadzwonić do dowództwa, musiałem przeciąć obóz na ukos i dojść do radiostacji. Obóz – szumne określenie. Nasza kompania karna, zlokalizowana już za Kordonem, ale jeszcze nie w Zonie, liczy niecałe sto dusz, głównie zdegradowanych sierżantów[3], dowodzonych przez zdegradowanych oficerów. Siedem niskich budynków koszarowych, nieduża kwatera dowodzenia, obskurny lazaret, radiostacja i kantyna. Wszystko to otoczone czterometrowym murem zwieńczonym drutem kolczastym, skupione wokół niewielkiego placu, w czasie każdego deszczu zmieniającego się w grzęzawisko. Dziś, idąc przez plac, nie zapadałem się po kostki – była jeszcze wczesna wiosna i lekki przymrozek ściął błoto. Szedłem szybko i nie reagowałem na pozdrowienia żołnierzy skupionych w rozsianych tu i ówdzie niewielkich grupkach. Powiadomić dowództwo, powtarzałem sobie w myślach, potem niech się dzieje, co chce. Nawet nie jestem tu najstarszy stopniem. Szybko zastanowiłem się, kogo w pierwszej kolejności powinienem poinformować o moim makabrycznym odkryciu. Kurlew, nasz oficer medyczny. Po śmierci dowódcy ten cały bajzel spocznie na jego barkach. Skierowałem się do jego kwatery, przylegającej do lazaretu. Najpierw uprzejmie zapukałem, potem załomotałem, ale odpowiedziała mi tylko cisza. Mając świadomość, że sytuacja jest poważna, złapałem za klamkę, lecz drzwi okazały się zamknięte. Przez chwilę zdawało mi się, że słyszę za nimi jakiś ruch, ale hałas się nie powtórzył. Zajrzałem jeszcze przez drzwi lazaretu, mając nadzieję, że odnajdę tam Kurlewa. Cuchnące środkami do dezynfekcji wnętrze polowego szpitala było prawie puste. Niewielka lampka świeciła się tylko przy jednym łóżku, pod okryciem zobaczyłem zarys sylwetki jakiegoś rannego żołnierza. Ani śladu lekarza. Znałem zamiłowanie Kurlewa do mocnych trunków (wiedział o nim każdy w naszym obozie), ale byłem pewien, że nie znajdę go w kantynie. Konował pił solidnie,
najczęściej w samotności. Wyglądało na to, że zaszył się gdzieś z butelką i nieprędko go znajdę. Świetnie, obowiązek telefonicznego powiadomienia dowództwa właśnie spadł na mnie. Wasia, pryszczaty, może dwudziestoletni radiotelegrafista, podniósł na mnie zmęczone oczy. Ożywił się dopiero, gdy powiedziałem, że ma mnie połączyć z dowództwem. – Z kim konkretnie? – zapytał, unosząc brwi. – Konkretnie z majorem Diasłowem. – Mam go obudzić? – zdziwił się łącznościowiec. – Myślisz, że już śpi? – Pora była jeszcze dość wczesna. – Nie wiem, o której chodzi spać major – odparł pryszczaty. – Mogę połączyć z oficerem dyżurnym. Ta rozmowa powoli zaczynała mi działać na nerwy. Potarłem skronie, czując zbliżający się ból głowy. Cholerny Kurlew, nigdy go nie ma, gdy jest potrzebny. – Coś się stało? – zapytał radiotelegrafista. – Nie twój interes. Dzwoń! Kiedy radiotelegrafiści Wasia i jego odpowiednik znajdujący się po drugiej stronie drutu (sądząc po głosie, równie młody i pewnie równie pryszczaty) wymienili regulaminowe uprzejmości, okazało się, że nie mogę rozmawiać z majorem. – Tu oficer dyżurny. Bezpośrednio z majorem Diasłowem mogę połączyć tylko dowódcę waszego obozu, lejtnanta Artioma Alaksandrowycza – zatrzeszczała słuchawka. Kończyła mi się cierpliwość, a na dodatek zaczynała mnie boleć głowa. Rozkazałem Wasi wyjść, a sam usiadłem na jego miejscu. – Posłuchaj, chłopie, mówi sierżant Dmitrij Petrenka. Artioma Alaksandrowycza już z majorem nie połączysz, bo w tej chwili nasz lejtnant wykrwawia się spokojnie na swoje biurko po śmiertelnym zatruciu ołowiem kaliber dziewięć milimetrów. – Wziąłem głęboki wdech i kontynuowałem, zanim zdążył mi przerwać: – Możesz też spokojnie uznać, że w tej chwili nie ma tu nikogo wyższego stopniem ode mnie. Jednego z naszych dwóch młodszych lejtnantów coś zżarło na patrolu ze trzy miesiące temu, a drugi jest najpewniej w sztok pijany. Budź majora! – ostatnie słowa praktycznie wykrzyczałem. Zużywszy wszystkie pokłady perswazji i retoryki, o które nawet się nie podejrzewałem, po prostu zwiesiłem głowę w słuchawkach i czekałem. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Kiedy byłem już pewny, że pryszczaty łącznościowiec majora przerwał połączenie, usłyszałem mocny, męski głos: – Mówi major Diasłow. Meldujcie, sierżancie. Opowiedziałem mu dokładnie o tym, jak znalazłem naszego starego lejtnanta. Nie była to długa opowieść. Ot, był człowiek, teraz nie ma. Znaczy jest, ale martwy. Potem nastąpiło krótkie telefoniczne przesłuchanie. – Co robiliście w kwaterze dowodzenia? – Przyszedłem złożyć ostatnie raporty od oficera medycznego, plan najbliższych patroli, raport naukowy – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Gdzie są teraz te dokumenty? – W teczce, mam ją przy sobie. – Zabrałem ją odruchowo ze sobą. Pewnie dlatego, że nie chciałem zostawić jej na zakrwawionym biurku albo po prostu przez roztargnienie spowodowane widokiem mózgu dowódcy w stanie półpłynnym. – Czy jesteście pewni, że to było samobójstwo? – Raczej tak. W kwaterze nie było śladów walki, lejtnant Alaksandrowycz siedział, nigdzie nie ma dziur po kulach. – Z wyjątkiem jego głowy? – dopytywał się major. – Z wyjątkiem głowy. – Petrenka, zanotujcie moje rozkazy. Teczkę z dokumentami zaniesiecie do kwatery dowodzenia. W samej kwaterze nic nie ruszać, nie zabierać ciała. Możecie otworzyć okno, żeby się tam nie zaśmierdło do przyjazdu śledczych. Pod drzwiami postawicie trzech ludzi, mają nikogo nie wpuszczać. Na zewnątrz pod oknem dwóch. W ciągu dwóch dni zjawi się ekipa dochodzeniowa i wasz nowy dowódca, kapitan. Zadbajcie też o wygodną kwaterę dla niej. Zrozumieliście? – Zrozumiałem. Zrozumiałem aż za dużo. Przez kilka dni będzie tu istny dom wariatów. Do tego przysyłają kapitana, czyli wysoką szarżę, podczas gdy dotąd mieliśmy tu tylko lejtnanta i raz młodszego lejtnanta, który koniecznie chciał sobie obejrzeć Zonę i już na drugim patrolu wlazł w anomalię – zresztą i tak nikt go nie lubił. Teraz kapitan, do tego baba, która pewnie w życiu na oczy mutanta nie widziała. Będzie młyn. – Kto w obozie jest teraz najstarszy stopniem? – zastanawiał się chwilę Diasłow. – A tak, małodszy lejtenant[4] Kurlew, wasz oficer medyczny, ten stary alkonawt[5]. To znaczy, że do przyjazdu moich ludzi będziecie mieli obóz na głowie. Powodzenia, sierżancie. – Trzask odkładanej słuchawki oznaczał definitywne zakończenie rozmowy. Świetnie, czyli zanim zacznie się młyn z dochodzeniem i nowym dowództwem, ja nieoficjalnie odpowiadam za ten burdel. Świetnie. Zaczynałem żałować, że w kwaterze lejtnanta nie nalałem sobie tej drugiej kolejki.
Ponownie skierowałem się do lazaretu, w którego przybudówce rezydował nasz oficer medyczny. Miałem nadzieję, że może już wrócił. Jeśli znów go nie zastanę, wypełnię rozkazy majora, a potem jeszcze raz łapiducha poszukam. Idąc, zastanawiałem się, jak to wszystko rozegrać, żeby nie narobić jeszcze większego zamieszania. Na razie nikt o niczym nie wiedział, ale to musiało się niedługo zmienić. Problem polegał głównie na tym, aby nie dopuścić do rozprężenia i zbyt wielu kłopotów przed przyjazdem tej nowej kapitan. Potem to wszystko już nie będzie moim problemem. Niestety, odległość między budynkiem radiostacji a kwaterą Kurlewa była zbyt mała, żebym zdążył wymyślić cokolwiek konkretnego. Kiedy ponownie nikt nie odpowiedział na moje uprzejme łomotanie do drzwi, znów postanowiłem spróbować wpuścić się sam.
Sądziłem, że rezultat będzie taki jak poprzednio, ale ku mojemu zaskoczeniu klamka ustąpiła. Wchodząc do środka, spodziewałem się ujrzeć medyka w czułych objęciach kolejnej już dziś flaszki lub śpiącego przy stole ciężkim snem doświadczonego pijaka, lecz kwatera przy lazarecie wydawała się zupełnie pusta. – Lejtnancie Kurlew?! – Pod skłębioną na łóżku pościelą coś się poruszyło. Podszedłem do wyrka i zacząłem przetrząsać jego zawartość. Kurlewa wprawdzie nie znalazłem, dowiedziałem się za to, co dziś wieczorem robiła jedna z młodziutkich pielęgniarek. Gdy odkryłem kołdrę, nie wydawała się nawet specjalnie zawstydzona. Spojrzała na mnie tylko zaspanymi oczami (nie pamiętam, jakiego koloru, sam patrzyłem nieco niżej) i zasłoniła się jedną ręką, ale jakoś tak bez przekonania. – Rodzice zawsze mi mówili: „Ucz się, synku, na lekarza”, ale człowiek młody był, głupi – westchnąłem sam do siebie. – Nie wiesz może, gdzie jest Kurlew? – Wyszedł, pewnie do szpitala. Oddawaj kołdrę. – W jej głosie znów zabrakło przekonania, ale nie miałem czasu się teraz nad tym zastanawiać. Oddałem kołdrę dotychczasowej użytkowniczce, obszedłem budynek dookoła i wszedłem do części szpitalnej. Nasz lazaret nie sprawia zbyt pozytywnego wrażenia. W żadnym szpitalu nie jest przyjemnie, zwłaszcza wojskowym, ale białoruski szpital wojskowy obozu karnego na skraju Strefy to klasa sama w sobie. Żelazne łóżka polowe, pospawane byle jak z kątowników, obciągnięte brezentem, kroplówki wiszące na powyginanych wieszakach, odrapane ściany i stary rozsypujący się sprzęt. Do tego jest jeszcze ten charakterystyczny zapach. Ostra chemiczna woń środków dezynfekujących, mających zamaskować zapach krwi, gnijących tkanek i strachu. Chyba każdy szpital w końcu przesiąka takim smrodem. Tego wieczora w lazarecie prawie wszystkie łóżka były puste. Zwykle zapełniają się zaraz po każdym dłuższym patrolu, a od ostatniego dalszego wypadu minęło już sporo czasu. Kurlewa znalazłem przy jednym z posłań w głębi sali. Leżał na nim młody radawy[6], którego lewa noga kończyła się paskudnie jątrzącym się kikutem tuż powyżej kolana. Chłopak był nieprzytomny, a lekarz zapisywał coś w jego karcie. – Będę mu musiał amputować resztę tej cholernej nogi – powiedział, gdy mnie zobaczył. W jego oddechu wyraźnie czuć było alkohol, ale wyglądał na trzeźwego. Pewnie ta pielęgniareczka znalazła mu ciekawsze zajęcie od picia. – Co mu się stało? – zapytałem, starając się nie patrzeć na paskudny kikut. – Wylazł za mur, połaził, aż wlazł w barszcz Sosnowskiego. Wszędzie indziej na świecie powodują bolesne oparzenia skóry, ale jak zwykle w Strefie jest ciekawiej. – Lekarz uśmiechnął się nie wiedzieć czemu. – Zanim mi go tu przynieśli, zżarło mu całą łydkę do kości. Amputowałem pod kolanem, ale to gówno się nie poddaje. – Jak to: wylazł – zdziwiłem się. – Tak po prostu? – Strażnicy pewnie go wypuścili, żeby skoczył po samogon do wsi. Widać pomylił kierunki. Mimo woli spojrzałem na chłopaka. Widziałem już wiele istnień pochłoniętych przez Zonę, ale czegoś takiego jeszcze nigdy. Trzeba będzie uważniej patrzeć pod nogi. – Lejtnancie, jeśli nie ma pan żadnego pilnego przypadku, proszę, żeby poszedł pan
ze mną – zwróciłem się oficjalnie do Kurlewa. – Coś się stało? – Trzeba stwierdzić zgon. – Czyj, jeśli wolno spytać? – Lejtnanta Artioma Alaksandrowycza. Kurlew spojrzał na mnie zdziwiony, ale nic nie powiedział. Skinął tylko głową, wstrzyknął do kroplówki jednonogiego żołnierza jakąś mętną substancję, podregulował przepływ płynu i wyszedł wraz ze mną z lazaretu. Pomyślałem, że mam szczęście, że jest w miarę trzeźwy, inaczej cała sprawa byłaby znacznie trudniejsza. Gdy szliśmy przez powoli zamierający obóz do kwatery dowodzenia, pokrótce wyjaśniłem mu sytuację. Opowiedziałem o tym, jak znalazłem Artioma, o telefonie do dowództwa, zaleceniach Diasłowa i planowanym przyjeździe jakiejś kapitan i śledczych. Pominąłem jedynie fakt, że major nazwał go starym moczymordą. Kurlew nie wydawał się tym wszystkim za bardzo przejęty. Zresztą nie powinno mnie to dziwić, był w wojsku na tyle długo, że obchodziło go już chyba tylko chlanie i pielęgniarki, takie jak ta w jego kwaterze. – Niezły burdel się zrobił, Dima – stwierdził tylko. – Dlaczego nie przyszedłeś najpierw do mnie? – Chciałem... – Zresztą chuj z tym – przerwał mi w pół słowa. – Dobrze, że to ty musiałeś użerać się z Diasłowem. Doszliśmy do biura lejtnanta. Przepuściłem Kurlewa w drzwiach, jako starszego stopniem, i wszedłem za nim. Lekarz rozejrzał się po pokoju i podszedł do biurka, na którym stygł już powoli mózg naszego dowódcy. Nie zwracając szczególnej uwagi na zwłoki, nalał sobie chrienowuszki i tak, jak ja wcześniej, jednym haustem wychylił pół szklanki. – Trup, zdecydowanie – stwierdził krótko, wskazując na Alaksandrowycza. – To wszystko? – Nie, Dim, jeśli cię to uspokoi, sprawdzę mu puls – powiedział, przykładając palce do szyi Artioma. Stał tak przez kilka sekund, po czym nagle spojrzał na mnie z przerażeniem. – On... on... – Co?! – A nie, jednak nie żyje – roześmiał się głośno. – W chuja lecę z tobą. Dim, przecież ma mózg rozbryzgany na pół pokoju! – Durne żarty – fuknąłem. – Daj spokój, opłakać go jeszcze zdążymy, jak przyjedzie nowa szefowa. Masz jakiś pomysł, czemu to zrobił? – Żadnego. Chociaż... może po prostu znudziło mu się życie w dupie świata i dowodzenie bandą degeneratów – stwierdziłem gorzko. – Nie przesadzaj, Dim, w białoruskim wojsku nie jest tak źle – powiedział Kurlew, nalewając sobie kolejną porcję wódki. – Strefa to może nieco nietypowe miejsce, taki trochę inny ekosystem, a nasz obóz to nie kompania honorowa, ale da się żyć.
– W sumie racja. – Nie było sensu się kłócić. – Wezmę sobie tę flaszkę. – Kurlew zabrał ze stołu butelkę. – Jest znacznie lepsza od medycznego spirytusu, a ja jestem tu teraz najstarszy stopniem. Wykonaj wszystkie rozkazy majora Diasłowa. Zameldujesz się u mnie rano, powiedzmy o dziewiątej. Pytania? – Nie, obywatelu młodszy lejtnancie – powiedziałem regulaminowo. Pewnie, że nie mam pytań. On pójdzie sobie popić i poruchać tę młodą pielęgniareczkę, a na mnie spadnie cała robota. Świetnie. Obrzuciłem jeszcze raz spojrzeniem kwaterę Alaksandrowycza. Myślałem nad tym, co mogło go skłonić do tak drastycznego kroku, ale poza postępującą depresją wywołaną plakatem propagandowym na ścianie nic nie przychodziło mi do głowy. Kurlew miał zasadniczo rację, w naszym obozie nie jest tak źle. Dziewczyny są raczej chętne, jakaś flaszka zawsze się znajdzie, żratwa[7] też w sumie niezła. Czego chcieć więcej, jeśli się wie, że można zginąć na najbliższym patrolu? No można jeszcze chcieć nie zginąć na najbliższym patrolu. Lejtnantowi Artiomowi Alaksandrowyczowi najwyraźniej odechciało się wszystkiego. Trudno, jego sprawa. Miałem już wychodzić, kiedy zorientowałem się, że cały czas trzymam w ręce teczkę z dokumentami. Przypomniałem sobie, że to właśnie jej dotyczył pierwszy rozkaz majora, ale Kurlew zupełnie nie zwrócił na nią uwagi. Klucz do kasy tkwił w zamku. Włożyłem teczkę do sejfu, po czym przekręciłem klucz i zabrałem go ze sobą. Otworzyłem okno i wyszedłem z biura. Major rozkazał też postawić strażników przy drzwiach i oknie. Mógłbym właściwie na chybił trafił wybrać kilku szeregowców plączących się po obozie, ale postanowiłem załatwić to w nieco bardziej cywilizowany sposób. Mimo późnego wieczora, a może właśnie z tego powodu, kantyna była prawie pełna. Większość tych, którzy nie mieli służby, przesiadywała właśnie tutaj. Nasza stołowaja to wesołe miejsce, zawsze można przyjść, pogadać czy pograć w karty. Oficjalnie alkohol można tu dostać tylko przy okazji świąt państwowych, ale na wiele spraw przymyka się oko. Służba w miejscu, gdzie jutro może cię zabić mutant bez nazwy, nagła emisja czy głupi chwast, rządzi się swoimi prawami. Gdyby dowódcy chcieli utrzymać tu rygory, jak w innych „normalnych” kompaniach, szybko mieliby epidemię zatruć ołowiem podobnych do tego, które zabiło lejtnanta. Było już dość późno, więc towarzystwo przy stolikach bawiło się w najlepsze. Nieliczne dziewczyny w lekko rozpiętych mundurach siedziały chłopakom na kolanach, co chwilę z któregoś kąta sali przez ogólny gwar przebijał się głośny śmiech. W zasnutym dymem pomieszczeniu odszukałem wzrokiem kaprała[8] Witalija Afranowycza. Znałem go jeszcze, zanim obu nas przenieśli do Strefy. Właściwie, gdybyśmy się nie znali, może żaden z nas by tu nie trafił... Przecisnąłem się do stolika, przy którym siedział w towarzystwie dwóch ogolonych na zero, masywnych szeregowców. W kantynie zwykle nie przywiązywaliśmy większej wagi do rangi, zwłaszcza że w całym obozie nie było nikogo naprawdę wysokiego stopniem. – Dim, siadaj z nami! – krzyknął wesoło Witalik, widząc, że zmierzam w ich stronę. – Dziś świętujemy!
– Wit, musimy pogadać! – Jasne, siadaj, znajdzie się szklanka, znajdzie i koleżanka! – roześmiał się mój kumpel. – Małodszy siarżant Afranowycz, to sprawa służbowa, tylko dla waszych uszu. Wychodzimy! – wydałem rozkaz nieco głośniej, niż zamierzałem. Przy kilku okolicznych stolikach obróciły się ku nam ciekawskie głowy. Miałem już coraz bardziej dosyć tego wieczoru, bolała mnie głowa i chciałem się przespać. Witalij wstał, spojrzał na mnie i stwierdził: – Tak toczno! Za to właśnie lubiłem Wita, wiedział, kiedy kończą się żarty. Gdy wychodziliśmy na zewnątrz, już nikt na nas nie patrzył, wszyscy zajęli się swoimi sprawami. Stanęliśmy za rogiem kantyny, zapaliliśmy obaj i dopiero wtedy zapytał: – Co jest? W krótkich słowach opisałem mu całą sytuację. Wyjaśniłem również, że do przyjazdu kapitan wszystko jest właściwie na mojej głowie. – Chujowa sprawa – skomentował krótko. – Liczyłem na nieco większą elokwencję, Witaliju Afranowyczu. Wybierzesz pięciu dyskretnych ludzi, postawisz dwóch pod drzwiami i trzech pod oknem. Nie, czekaj, odwrotnie. Trzech pod drzwiami, dwóch pod oknem. Wit tylko kiwał głową, spokojnie paląc papierosa. – Co, jak będą zadawać pytania? – Powiesz im, co się stało, i rozkażesz nic nie mówić. Rano ktoś ich zmieni. – Zgasiłem niedopałek pod butem. – Ja poprowadzę jutrzejszy apel poranny, Kurlew jest najstarszy stopniem, ale będzie odsypiać kaca. – Ta, widziałem tego jego cycatego, rudego „kaca”! – roześmiał się Wit. – Sam bym ją chętnie odespał. Dobra, zajmę się wszystkim. – Dzięki. Jak dobrze pójdzie, za dzień czy dwa to już nie będzie mój ani twój problem – stwierdziłem, dodając w duchu „mam nadzieję”. Witalij poszedł oddelegować ludzi do pilnowania, a ja powlokłem się w końcu do swojej kwatery. Jednym z niewielu plusów mojego stopnia jest fakt, że z nikim nie dzielę tej klitki dwa na trzy metry. Zdjąłem mundur i położyłem się z zamiarem przemyślenia na spokojnie ostatnich wydarzeń, jednak moje myśli wciąż płynęły w innym kierunku. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego lejtnant to zrobił. Przecież on nawet nie musiał chodzić na patrole w głąb Strefy. Właściwie nie musiał się narażać. Nasz obóz stał w odległości dwóch kilometrów od umownej granicy Zony. Oznaczało to, że emisje nie sięgały bliżej niż jakieś cztery kilometry od muru (a przy granicy mogły co najwyżej napędzić stracha), anomalie też raczej w tym pasie nie występowały. Czasem zaplątał się jakiś mutant, ale nic specjalnie groźnego – ot, pseudopies, co zgubił stado, albo chory mięsak. Dlatego nie potrafiłem zrozumieć lejtnanta. Obóz to miejsce bezpieczne, Artiom był w nim najwyższy stopniem, dowództwo raczej się nie wtrącało, nic tylko żołd brać i buchat‘[9]. Pogrążony w tych rozmyślaniach zasnąłem.
Ciche pikanie zegarka wyrwało mnie z lekkiego i pozbawionego marzeń snu. Piąta rano. Cóż, ja i Kurlew mieliśmy zupełnie inne podejście do określenia „z samego rana”. Obudziłem się w znacznie lepszej formie i w o niebo lepszym nastroju. Z tym, co mnie dziś czeka, poradzę sobie bez większych problemów, a za dzień czy dwa będę mógł wrócić do dawnej rutyny. Szybko złapałem ręcznik i poszedłem pod natryski. O tej porze w obozowej łazience jest jeszcze pusto (i nie brakuje ciepłej wody), wziąłem więc długi, orzeźwiający prysznic. Po powrocie do kwatery wyczyściłem buty i mundur. Dziś przyda mi się cały autorytet przed kompanią. Witalija znalazłem w kantynie, niespiesznie pochłaniającego śniadanie. Podoficerów nie obowiązywały ustalone godziny posiłków, więc często jedliśmy śniadanie zaraz po otwarciu kuchni, jeszcze przed porannym apelem. Podkrążone oczy i zmęczona twarz zdradzały, że nie położył się wczoraj tak grzecznie jak ja. – Moi ludzie stoją na warcie, przed chwilą sprawdzałem – powiedział, zanim zdążyłem go o to zapytać. – Nie było problemów? – Nie, w nocy nic się nie działo. Musisz tylko szybko znaleźć dla nich zmianę, bo stali całą noc. – Twoja troska jest naprawdę ujmująca. Po apelu ktoś ich zmieni. Dzień zapowiadał się słoneczny i w miarę ciepły. Ślady nocnego przymrozku zaczęły już znikać, a od strony Strefy wiał lekki, pozbawiony zapachu wiaterek. Punktualnie o siódmej stanąłem naprzeciwko niemal całej białoruskiej kompanii karnej na skraju Strefy. Na placu prawie setka żołnierzy stała prawie na baczność. Wziąłem głęboki wdech, wystąpiłem naprzód i zacząłem mówić. – Smirna![10] Czołem, żołnierze! – Czołem... – odpowiedzieli smętnym chórem. – Wczoraj w godzinach wieczornych dowódca tego obozu lejtnant Artiom Alaksandrowycz poległ podczas pełnienia obowiązków służbowych. – Wyraźnie widziałem, jak na twarzach w pierwszych rzędach maluje się najpierw zaskoczenie, a potem ciekawość. – Przyczyny jego śmierci ustali ekipa śledczych, którzy przyjadą tu w ciągu dwóch dni razem z nową panią kapitan. Do tego czasu dowództwo nad obozem obejmuje młodszy lejtnant Kurlew, który z racji pełnienia również obowiązków oficera medycznego powierzył mi nadzór nad częścią spraw administracyjnych. Zrobiłem krótką przerwę, żeby zdążyli przetrawić informacje. W końcu nawet na tym zadupiu niecodziennie ginie dowódca. Wielu z nich zapewne zastanawiało się, jak umarł, ale nie zamierzałem zaspokajać ich ciekawości. Miałem nadzieję, że zapowiedziany przyjazd pani kapitan da im temat do plotek. Teraz nadszedł czas na lepsze wiadomości. – Wszystkie zaplanowane patrole zostają odwołane. – Niemal słyszałem westchnienie ulgi co najmniej kilkunastu żołnierzy. – Zamiast tego wszyscy, którzy nie mają
wyznaczonych obowiązków, zgłoszą się do swoich dowódców dziś o ósmej trzydzieści i otrzymają zadania w obozie. Wolna![11] Rozejść się! Po apelu ogólnym zwołałem w jednym z budynków koszarowych naradę niższych rangą podoficerów. Przekazałem im więcej szczegółów na temat wczorajszych wydarzeń, nie pomijając prawdopodobnej przyczyny śmierci dowódcy. W ramach formalności zakazałem im rozpowszechniania tej informacji, chociaż byłem pewien, że do wieczora cały obóz będzie wiedział wszystko ze szczegółami. Cóż, nie mój problem. Poleciłem również regularnie zmieniać wartowników przy kwaterze dowodzenia i doprowadzić obóz do porządku przed przyjazdem nowego kamroty[12]. Wszyscy wyglądali na zadowolonych z tego, że w najbliższych dniach nie będą musieli ruszać się za mur. Mimo wczesnej pory Kurlewa zastałem nie w jego kwaterze, ale w lazarecie. Pochylał się nad łóżkiem młodego szeregowca bez nogi, którego widziałem wczoraj. Asystowała mu ta sama pielęgniarka, z której poprzedniego wieczora ściągnąłem kołdrę. Chłopak był przytomny, choć otumaniony lekami. Jego szklisty wzrok wędrował gdzieś po suficie. – Chłopcze, będę ci musiał amputować resztę nogi – mówił Kurlew spokojnym głosem. – Infekcja się nie poddaje, jeśli tego nie zrobię, umrzesz w ciągu kilku dni. Dwie duże łzy spłynęły wolno po policzkach pacjenta. – Muszę to zrobić tutaj, żebyś mógł wrócić do domu. Nie wypuszczą cię ze Strefy w takim stanie, żebyś nie zawlókł nic na Dużą Ziemię. Po jakiego chuja wyłaziłeś za ten mur – pokręcił głową lekarz. – Artefakty... chciałem zebrać... pradać[13]... – chłopak mówił cicho z zamkniętymi oczami. Spod powiek powoli płynęły mu łzy. – Nie chcę tak... kaleka... lepiej zabijcie... Odszedłem od łóżka. Zaczynałem rozumieć, dlaczego Kurlew tyle pił. Durny szczeniak, artefaktów chciał szukać. Tworów Zony o cudownych właściwościach, które zbierają stalkerzy w głębi Strefy. Problem tylko w tym, że rodzą się one w anomaliach, a w pobliżu obozu ich nie ma. Chłopak o tym nie wiedział i zapłacił najwyższą cenę. Wyszedłem przed lazaret i zapaliłem papierosa. Kurlew dołączył do mnie po kilku minutach. – Lejtnancie, póki chłopak jest przytomny, trzeba dowiedzieć się, gdzie był, żebyśmy mogli wytępić ten barszcz – odezwałem się pierwszy. – Zapytam. Jak apel? – Dobrze. Myślę, że uda się utrzymać dyscyplinę przez te kilka dni do przyjazdu nowej ekipy. Jak się później okazało, nie musieliśmy czekać nawet tak długo.
Szabaszniki[14] przyjechali jeszcze tego samego dnia około południa. Tak pogardliwie nazywaliśmy oddziały budujące obozy, mury czy zasieki w okolicy Strefy. Było ich
około trzydziestu. Dowodził nimi praparszczyk[15] Chruszczenka, mniej więcej czterdziestoletni facet, wyglądający jakby nigdy nie musiał strzelać nigdzie poza strzelnicą. Lekko przy kości, ręce nawykłe raczej do łopaty niż karabinu, mówił wyłącznie po rosyjsku. Na mocy rozkazu z góry przejął dowodzenie od Kurlewa, a ja odetchnąłem z ulgą. Niech się teraz martwi o ten cały bajzel do przyjazdu tej nowej kapitan. Moje nadzieje na usunięcie się w cień i odpoczynek okazały się jednak płonne. Chruszczenka krótko po przyjeździe zjawił się w mojej kwaterze. – Sierżant Dmitrij Petrenka? – bardziej stwierdził, niż zapytał. – Tak jest! – odpowiedziałem, stając regulaminowo na baczność. – Spocznij. Przejmuję dowodzenie nad obozem. Lejtnanta Kurlewa już poinformowałem. Rozpoczynamy szeroko zakrojone prace budowlane na terenie tego obozu – przeszedł od razu do rzeczy. – Jednostka zostanie znacznie powiększona, będzie nowa kazarma[16] i laboratorium naukowe. Przyda mi się wasza pomoc podczas wstępnego etapu planowania. To standardowa procedura, jesteście w Strefie dość długo, będziecie doradzać w kwestiach bezpieczeństwa przy budowie nowych obiektów. – Za pozwoleniem, właściwie nie jesteśmy w Zonie, tylko tuż za jej granicą, na Dużej Ziemi. – Nie obchodzą mnie te wasze geograficzne niuanse, Petrenka. Stawicie się przy południowej bramie zaraz po apelu o czternastej. Jasno? – Czemu właśnie teraz armia zdecydowała się na rozbudowę obozu kompanii karnej przy Strefie? Więzienia znów są przepełnione? – Nie próbujcie być dowcipni, Petrenka, nie wychodzi to wam. Ja nie pytam dlaczego, buduję, co mi każą. Reszty dowiecie się w swoim czasie. – Chruszczenka odwrócił się na pięcie i wyszedł. Dowiem się albo i nie, jak to w wojsku. Zresztą mniej pytasz, dłużej żyjesz, mniej wiesz, to cię krócej przesłuchują. Apel był krótki. Chorąży budowlaniec przedstawił się, objął formalnie dowodzenie i zapowiedział dużo pracy przy rozbudowie obozu. Żołnierze byli zadowoleni, bo to oznaczało dalsze wstrzymanie patroli, chociaż pewnie wielu z nich stawiało sobie podobne pytania do tego, które ja zadałem Chruszczence. Zaraz po apelu udałem się pod południową bramę, gdzie miałem zaczekać na naszego nowego dowódcę. Południowa brama wychodzi na stronę Strefy. Jest specjalnie wzmocniona, a po obu jej stronach mur jest wyższy i zakończony wieżyczkami strzelniczymi. Moim zdaniem to nadmiar ostrożności, w tej odległości od granicy Zony czasem tylko trafia się zbłąkany mutant, a i to zwykle niezbyt duży. Dzień był słoneczny i zaczynałem się pocić pod zimowym mundurem, czekając na Chruszczenkę. Gdy się zjawił, nakazał wartownikom otworzyć bramę. Zaskoczeni wykonali rozkaz. Naszym oczom ukazał się pas ziemi niczyjej, za którym rozciągała się Zona. Niebo nad nią miało szarobrunatny kolor i sprawiało wrażenie falowania, jakby płynęły po nim chmury. Taki widok zawsze uświadamia mi, jak bardzo obca i nieznana jest Strefa, jak bardzo inna... Z zamyślenia wyrwał mnie głos chorążego. – Dawajtie[17], Petrenka, obejdziemy obóz z zewnątrz – powiedział, ruszając za mur.
Niechętnie poszedłem za nim, a wartownicy zamknęli za nami bramę. Do granicy Zony był jeszcze kawałek, ale nie lubię wychodzić poza obóz bez potrzeby. Mając w pamięci szeregowca w lazarecie, szedłem, patrząc pod stopy. Nie chciałem wdepnąć w kwiatki, które zeżrą mi nogi. Wiedziałem co prawda, że nie mogły rosnąć tak blisko muru, ale jakoś nie mogłem się powstrzymać. Chruszczenka zdawał się wolny od tego typu obaw. – Petrenka, wasz obóz powiększony zostanie ponaddwukrotnie. Musi zmieścić dodatkowe oddziały oraz jednostkę badawczą. Na rozbudowę mamy około dwóch tygodni, do czasu przyjazdu nowego dowódcy. – Major powiedział, że pani kapitan przyjedzie w ciągu dwóch dni – zdziwiłem się. – Plany się zmieniły. Jutro przyjeżdża tylko ekipa dochodzeniowa, reszta po skończeniu rozbudowy. Plany obozu są już gotowe, ale chciałbym poznać wasze zdanie. Jest coś, co chcielibyście powiedzieć już teraz? – Chruszczenka zatrzymał się i spojrzał na mnie wyczekująco. – Obóz rozbudowywać będzie najlepiej w kierunku północnym, dalej od granicy Strefy. Dzięki temu południowa brama i mur będą nas nadal bronić, a prace budowlane będzie można prowadzić bez licznej ochrony – stwierdziłem oczywisty fakt. – Dobry pomysł, Petrenka, dzięki temu więcej ludzi będzie mogło się zająć budową – powiedział z zadowoleniem. – Więcej szczegółów i sugestii spiszecie i złożycie mi jutro rano w raporcie. Od jutra będziecie do dyspozycji ekipy śledczej. – Tak jest – odparłem regulaminowo. Szliśmy dalej w milczeniu, Chruszczenka w zamyśleniu, patrząc przed siebie, ja raczej pod nogi, nie mogąc pozbyć się obsesyjnej myśli o niebezpiecznym barszczu, który zżera ciało do kości. Gdy na chwilę podniosłem głowę, zobaczyłem niezwykły widok. Około stu metrów od nas stał pseudopies. Zadzierał wysoko łeb i węszył, ale jeszcze nas nie namierzył. Złapałem za rękaw zamyślonego chorążego, który spojrzał na mnie ze zdumieniem. – Macie broń? – szepnąłem, nim zdążył zareagować. – Dlaczego pytacie? – odruchowo również ściszył głos. Ostrożnym ruchem pokazałem mu mutanta. Bydlę nadal węszyło i kręciło na boki parchatym łbem. – Szto nam diełat‘?[18] Piknik sobie tu, kurwa, urządzimy, pomyślałem. Dwóch kretynów przy granicy Strefy z jednym makarem i jednym zapasowym magazynkiem. Spacerów wzdłuż muru mu się zachciało, a ja debil nic nie powiedziałem. Wziąłem tylko broń osobistą. W końcu nie spodziewałem się, że wyjdziemy za mur. Nagle pseudopies spojrzał wprost na nas. Pochylił łeb, szczeknął krótko i zaczął biec w naszą stronę. Szybkim ruchem wyjąłem pistolet z kabury i skierowałem na niego. Odruchowo zgrałem przyrządy celownicze, czując, jak czas wokół mnie zwalnia, a kolory wyostrzają się od adrenaliny. – Strzelaj! Strzelaj, na co czekasz! – drze się gdzieś z boku sunduk[19] idiota. Czekam. Pocisk z PM-ki z odległości siedemdziesięciu metrów nie zrobi na pseudopsie wrażenia. Pięćdziesiąt, rozpędzony mutant wydłuża skok. Trzydzieści,
ściągam palcem spust, powietrze rozdziera odgłos wystrzałów, jeden, drugi, trzeci, czwarty. Rejestruję jeszcze fontannę ziemi przed nosem odmieńca i wiem, że co najmniej jeden strzał poszedł za nisko. Bydlę gubi krok i przewraca się, czas przyspiesza, a Chruszczenka nadal coś krzyczy. Pseudopies upadł mniej niż dziesięć metrów od nas. Podszedłem, żeby sprawdzić, czy jest martwy, dla pewności ładując mu jeszcze dwie kule w korpus. – Nie żyje – stwierdziłem, odwracając się do chorążego. Chruszczenka wyraźnie starał się uspokoić, ale nie bardzo mu to wychodziło. Schowałem broń do kabury, czując, że ręce zaczynają mi lekko drżeć od spadku adrenaliny. Kucnąłem przy truchle mutanta. W skołtunionej sierści coś się kłębiło, pewnie złapał jakieś robactwo, wychodząc ze Strefy. Wydzielał słodkawy zapach psującego się mięsa, mimo że jeszcze przed chwilą był bardzo żywotny. – Mieliśmy dużo szczęścia, jedną kulkę dostał prosto w oko. Mogło być gorzej – stwierdziłem po krótkich oględzinach odmieńca. Zawsze nieźle strzelałem, ale tym razem wyjątkowo mi się udało. Chorąży trzymał się z tyłu, jakby bał się, że pseudopies jeszcze wstanie. Na murze pojawiło się dwóch wartowników z kałasznikowami, zwabionych odgłosami strzałów. Mur obozu nie jest regularnie patrolowany, dotąd nie było takiej potrzeby. – Kto strielał? Wy w poriadkie?[20] – dopytywał się jeden z nich. – Ja strielał, sierżant Petrenka – powiedziałem, wstając i odsłaniając mu widok na ścierwo. – Przyślijcie tu patrol z miotaczem, niech to spalą. Z miejsca, w którym staliśmy, bliżej już było do północnej bramy obozu, więc ruszyliśmy z Chruszczenką w jej kierunku. Chorąży szedł, rozglądając się nerwowo, po jego beztrosce i zamyśleniu nie został nawet ślad. Gdy weszliśmy do obozu, zdołał się uspokoić. – Uratowaliście mi życie, sierżancie, wzorowo strzelacie – powiedział, patrząc mi w oczy. – Napiszę wam pochwałę, przyda się do awansu. – Dziękuję. Dziwię się, że podszedł tak blisko obozu, a do tego nie bezpośrednio od strony Zony. Jeśli mogę doradzić, może warto wystawić patrole na murze. – Wydam rozkaz. Swobodien![21] – zakończył służbiście.
Resztę dnia miałem dokładnie zaplanowaną. Konkretnie: zamierzałem odpocząć na zapas. Wróciłem do swojej kwatery, zamknąłem drzwi, zaległem na pryczy i pozwoliłem płynąć myślom. Ostatnie dwa dni były pełne dziwnych wydarzeń. Samobójstwo, błyskawiczna (jak na nasze wojsko) reakcja dowództwa, zapowiedź znacznego powiększenia obozu. Ciekawe, od jak dawna to planowali. Oczywiście nie wygląda to na spontaniczną reakcję na śmierć Alaksandrowycza. Do tego toksyczny barszcz i całkiem spory mutant tak daleko od granic Strefy. Czyżby Zona się powiększała? Od zawsze słychać takie plotki, ale to chyba tylko legendy. Z drugiej
strony wzmocnienie posterunków i budowa jednostki badawczej wskazywałyby, że dowództwo planuje coś większego lub zwyczajnie się boi. Za dużo tego, jak na zwykłego sierżanta w karnej kompanii. „Broniąc granic Strefy, bronisz wszystkich obywateli Ojczyzny” – koszmarny slogan z plakatu propagandowego nie chciał mi wyjść z głowy. Plakat i rozbryzgany mózg lejtnanta zobaczyłem pod przymkniętymi powiekami. Obroniłem dziś jednego obywatela, inny sam przed sobą nie obronił się zaledwie wczoraj... Musiałem się chwilę zdrzemnąć, bo Alaksandrowycz podniósł dziurawą głowę z biurka i spojrzał na mnie jednym okiem. Drugie uciekło w głąb czaszki, jakby chciało zobaczyć z bliska tunel po kuli, i błyskało na mnie białkiem. – Wszystkich obywateli, Dima – gdy mówił, krew sączyła mu się z ust – bronić masz wszystkich! Chyba krzyknąłem i usiadłem na łóżku cały zlany potem. Kurwa, spanie w dzień to chyba nie był dobry pomysł. Wieczorem znalazł mnie Witalij. Po drodze do mojej kwatery znalazł również dwie flaszki, kilka konserw oraz dwie młode dziewczyny w stopniu szeregowców, które „koniecznie chciały usłyszeć, jak położyłem stado mutantów jednym strzałem”. Właściwie byłem mu wdzięczny za towarzystwo, jakoś nie miałem ochoty wcześnie się kłaść. Otworzyliśmy butelkę i zakąski, a ja opowiedziałem Indze i Tatianie o starciu z pseudopsem, za co zostałem nagrodzony spodziewaną serią ochów i achów. – Poważnie? W oko go trafiłeś? – dopytywał się Wit. – Zawsze nieźle strzelałeś, ale to już naprawdę konkretny podwig[22]. – Adrenalina i dużo szczęścia, to wszystko – powiedziałem, uśmiechając się do Ingi. Dziewczyna uśmiechnęła się i skromnie spuściła oczy. Miała blond włosy spięte w regulaminowy kucyk i pełne czerwone usta. Witalij opowiedział, że obóz huczy od plotek. O samobójstwie Alaksandrowycza, szybkiej rozbudowie, nowej kapitan i moim wyczynie. Wygląda na to, że kilka celnych strzałów wyniosło mnie do rangi lokalnej sławy. Fakt, mutanty blisko obozu nie trafiają się codziennie, a jeśli już, to zwykle są zdejmowane przy południowej bramie. – Aha, Kurlew kazał przekazać ci to. – Wit podał mi mapę okolicy obozu z zaznaczonym czerwonym flamastrem prostokątem. – To tutaj dzieciak wszedł w ten cały barszcz. Dokończyliśmy drugą flaszkę i moi kompani zaczęli się zbierać. Nigdy nie byłem mistrzem podrywu, zapytałem więc tylko Ingi, czy nie chciałaby chwilę zostać. Ku mojemu zaskoczeniu zgodziła się z uśmiechem. Gdy Witalij wyszedł z Tatianą, zapadła krępująca cisza. Już miałem powiedzieć coś głupiego, gdy Inga pocałowała mnie z zaskoczenia. – Za co to? – spytałem jak debil. – Za obronę wszystkich obywateli Ojczyzny. – Puściła do mnie oko. Ciarki przeszły mi po plecach, znów ten cholerny slogan. Nie zdążyłem nic powiedzieć, bo Inga pocałowała mnie znowu, tym razem bardziej namiętnie. Później sprawy potoczyły się już dość szybko. Kilkoma ruchami zdjęła mundur i zobaczyłem ją w pełnej krasie. Miała wąską talię i pełne, blade piersi. Była ładna, chętna i była tutaj.
Czego mogłem chcieć więcej? Przez jakiś czas cieszyliśmy się swoim towarzystwem. Najpierw szybko i drapieżnie, później już nieco wolniej. Widok jej oczu wpatrzonych we mnie i falującego przed twarzą biustu to coś zdecydowanie wartego zapamiętania. Po wszystkim leżeliśmy obok siebie, paląc na spółkę papierosa. – Nie chcę, żebyś pomyślał, że jestem łatwa. Nie wskakuję każdemu do łóżka na pierwszej randce – powiedziała, wydmuchując leniwie dym. – Wcale tak nie myślę. – Podobasz mi się, a nie chciałam tracić czasu. Tutaj nigdy nie wiadomo, ile nam go jeszcze zostało. – Patrzyła w sufit. – Jutro mam służbę przy ochronie szabaszki. – Postaraj się wziąć z orużejki[23] bajkała albo sajgę[24], ze śrutem będziesz bezpieczniejsza. Chwilę potem Inga zasnęła wtulona w moje ramię. Zegarek zapiszczał jak zwykle o piątej. Inga tylko sapnęła przez sen, przekręciła się na drugi bok i naciągnęła na siebie kołdrę, odsłaniając jednocześnie krągły pośladek. Życie nie jest złe. Skreśliłem dla niej krótką notatkę z zaproszeniem na kolację do mojej kwatery. Podobała mi się ta dziewczyna. Zostawiłem ją śpiącą w moim łóżku i ruszyłem do swoich obowiązków.
Ekipa dochodzeniowa przyjechała krótko po porannym apelu. Dwóch śledczych i trzech osiłków z komendantury wojskowej. Był z nimi również milczący szpakowaty mężczyzna w cywilnych ciuchach i okularach w rogowej oprawie. Przyglądał się wszystkiemu, co robili, ale ani razu się nie odezwał. Zabrali z kwatery ciało Alaksandrowycza, zrobili zdjęcia, zabezpieczyli dokumenty i wezwali mnie na przesłuchanie. Opowiedziałem im wszystko po kolei, dokładnie tak jak wcześniej w rozmowie telefonicznej z majorem. Potem zaczęli zadawać pytania. – Czy po stwierdzeniu zgonu przez młodszego lejtnanta Kurlewa zamknęliście szafę pancerną? – Tak, schowałem teczkę i zamknąłem szafę – odpowiedziałem bez wahania. – Czy ktoś oprócz was miał dostęp do kluczy? – Nie. – Czy lejtnant Alaksandrowycz mógł trzymać dokumenty gdzieś poza szafą czy biurkiem? – Nic mi o tym nie wiadomo. – Sierżancie Petrenka, zastanówcie się dobrze nad odpowiedzią. – Cywil odezwał się po raz pierwszy. – Czy zabraliście jakieś dokumenty z kwatery Alaksandrowycza? – Jedyne, co zabrałem z kwatery dowódcy, to kolejka wódki Chrienowuszka, którą nalałem sobie, gdy go znalazłem. Resztę flaszki zabrał młodszy lejtnant Kurlew – odparłem, starając się brzmieć pewnie i beztrosko. Chociaż nic nie zrobiłem, cywil mnie
niepokoił. Świdrował mnie wzrokiem zza rogowych okularów, jakby już stwierdził moją winę. – Wasza kwatera zostanie przeszukana. Chcecie coś dodać? – zapytał, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Chcę być obecny podczas przeszukania. Nie chciałem, żeby któryś z nich podrzucił mi coś, by potem szybko wskazać kozła ofiarnego. Nie miałem pojęcia, o co chodziło, ale widziałem, że interesują się jakimiś papierami (których najwyraźniej nie znaleźli), bardziej niż śmiercią Alaksandrowycza. – Macie takie prawo. Idziemy – stwierdził krótko jeden ze śledczych. Dwóch mięśniaków metodycznie przetrząsało moją kwaterę, robiąc przy tym spory bałagan. Trzeci stał za mną, trzymając rękę na kaburze pistoletu. Czułem się dość nieswojo, ale nie mogłem protestować. Ingi dawno już nie było, zabrała też mój list, czym nieświadomie uratowała swoją i moją prywatność. Żandarmi powyciągali szuflady, rozcięli materac, a nawet opukali ściany. Oczywiście nic nie znaleźli i nawet nie przeprosili za burdel, którego narobili. Chciałem tylko, żeby już sobie poszli. Po zakończeniu przesłuchania dostałem do podpisania raport. Stwierdzał on, że Alaksandrowycz popełnił samobójstwo oraz że nie stwierdzono żadnych nieprawidłowości. Zanim zdążyłem pomyśleć, zapytałem, dlaczego nie ma tam słowa o przeszukaniu mojej kwatery i czego właściwie szukali. – Nie wasz interes, Petrenka. – Oczy za rogowymi okularami spoglądały na mnie jak na robaka na podeszwie buta. – Mniej wiesz, spokojniej śpisz. Ekipa dochodzeniowa wyjechała jeszcze tego samego dnia, zabierając ze sobą ciało lejtnanta. Późnym popołudniem udało mi się doprowadzić moją kwaterę do stanu używalności, po czym poszedłem pohandlować z kucharzami. Za kilka paczek papierosów i parę amerykańskich rubli kupiłem jajka, bekon, cebulę i trzy duże pomidory. Sporo kosztowała mnie za to butelka przemyconego nie wiadomo skąd wina, prawdziwa rzadkość w obozie. Czekałem na Ingę, nie wiedząc nawet, czy się zjawi. Miałem taką nadzieję, choć nie obiecywałem sobie zbyt wiele. Zerwałem się, słysząc pukanie do drzwi. Inga weszła i już na wstępie mnie pocałowała. Pachniała mydłem i kobietą. Kiedy na małej polowej kuchence smażyłem jajecznicę z pomidorami, opowiadała mi o dniu służby. Nie stało się nic groźnego, a prace przy rozbudowie ruszyły z kopyta. W zamian streściłem mój dzień, dziewczyna słuchała z zainteresowaniem. – Czego mogli szukać? – zapytała, gdy skończyłem. – Nie wiem, chyba jakichś dokumentów. Zresztą nie obchodzi mnie to. – Pewnie słusznie. Kiedy jemy? – spytała z uśmiechem. – Właściwie już – powiedziałem, nakładając jajecznicę. – To najbardziej skomplikowana potrawa, jaką umiem zrobić, więc bądź wyrozumiała. Inga roześmiała się perliście, gdy wyciągnąłem i otworzyłem wino. – Wino i jajecznica, rozpieszczasz mnie. – Nie przyzwyczajaj się – odparłem ze śmiechem. Jedliśmy i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Jednak w wypadku karnej kompanii rozmowa zwykle schodzi na sakramentalne pytanie: „Za co tu jesteś?”.
Niemal każdy ma tutaj coś na sumieniu, nie licząc kilku durnych ochotników, którym zachciało się przygód. Przez chwilę bałem się, że Ingę zdenerwuje moje wścibstwo, ale zaraz zaczęła opowiadać. – Poszłam portianki niuchat‘[25], bo chciałam się uczyć, zostać oficerem łączności, zrobić studia. Służyłam dwa miesiące, kiedy w koszarach zgwałcił mnie kapral. Próbowałam to zgłosić, ale nikogo to nie obchodziło. Byłam wściekła, a do tego tydzień później zrobił to samo mojej koleżance. Następnego dnia mieliśmy ćwiczenia na strzelnicy, przy całym oddziale odwróciłam się od tarcz, wycelowałam i posłałam mu serię. Na szczęście nie trafiłam. Mieli postawić mnie przed sądem wojskowym, ale zgłosiło się kilka innych zgwałconych dziewczyn. Sądu nie było, zesłali mnie tutaj – zakończyła, patrząc na mnie przez wino w szklance. – Ze mną było podobnie – powiedziałem, żeby przerwać krępującą ciszę. – Ciebie też zgwałcił kapral? – Nie, ja też nie lubię gwałcicieli. Służyłem z Witalijem, szkoliliśmy się na strzelców wyborowych. Byliśmy na przepustce w Mozyrzu, popiliśmy ostro w knajpie. W alejce za barem trafiliśmy na dwóch buców zabierających się do gwałcenia dziewczyny. Nie mogła mieć więcej niż siedemnaście lat. Wit rzucił się na pomoc, ja za nim. Spraliśmy ich konkretnie, dziewczyna uciekła. Byliśmy zbyt pijani, zbyt pewni siebie, zbyt wkurwieni. Biliśmy ich mocno i długo, zbyt mocno i zbyt długo. Jeden z nich do dziś jeździ na wózku, drugi zmarł. Później okazało się, że nieboszczyk był jakąś lokalną szychą. Szczęśliwie się złożyło, że dziewczyna okazała się córką czy wnuczką jakiegoś pułkownika czy generała, więc obaj jesteśmy tutaj, a nie za rieszotkoj[26]. – Czyli z nas obojga porządni ludzie. Przestępcy, ale porządni. – Jej uśmiech rozładował całe napięcie. Chwilę później wylądowaliśmy w łóżku. Kiedy zmęczeni miłosnymi zapasami popijaliśmy wino wprost z butelki, Inga powiedziała: – Lubię cię, Dim, naprawdę cię lubię. – Ja ciebie też. Chciałabyś... no wiesz, być ze mną? – Jak zwykle w takich sprawach popisałem się erudycją i wdziękiem. – Już jestem, Dim. Kiedy chwilę później zasypiałem, czując jej zapach, pomyślałem, że na skraju Strefy zdarzają się też miłe momenty.
Kolejny tydzień i kilka dni upłynęły pod znakiem gorączkowej rozbudowy obozu. Chruszczenka uczynił mnie odpowiedzialnym za bezpieczeństwo. Wyznaczałem warty ochraniające szabaszników, planowałem patrole na murze. Zdecydowałem się wstrzymać wyjścia poza obóz, żeby więcej ludzi mogło strzec placu budowy. Parę dni przed planowanym przyjazdem nowego dowódcy miałem wartę przy południowej bramie. Popołudnie ciągnęło się leniwie, muchy bzyczały w promieniach
wiosennego słońca. Sielankę przerwał głuchy basowy pomruk, odczuwalny aż w kościach. Niebo nad Zoną zaczęło ciemnieć, płynące po nim chmury nabrały brunatnej barwy. Trawa w pasie ziemi niczyjej zafalowała smagnięta nagłym podmuchem wiatru, gdzieś w oddali zobaczyłem serię błysków. Wszystko to trwało może kilka minut. Emisja. Gniew Reaktora. Fale anomalnej energii przewalały się przez Strefę. Zwykle w naszym obozie nie widać tego aż tak wyraźnie, ta emisja musiała być naprawdę potężna. Zawsze zastanawiało mnie, jak w tej sytuacji radzą sobie ludzie w Zonie. Oczywiście oficjalnie nie ma tam żywych ludzi, tylko mutanty, ale wszyscy wiedzą, że na jej terenie mieszkają stalkerzy. Ciekawe, co robią w czasie emisji. Postanowiłem wzmocnić warty przy bramie oraz na murze. Po wyrzucie energii zdarza się, że mutanty podchodzą bliżej obozu. Nigdy nie było poważnych incydentów, ale ostatnio aktywność poronionych dzieci Strefy się nasiliła, więc wolałem nie ryzykować. Godzinę po emisji wartownik z wieżyczki przy południowej bramie podniósł alarm. Szybko wdrapałem się na górę i przyłożyłem lornetkę do oczu. Od strony Zony biegło niewielkie stadko pseudopsów. Były jeszcze poza zasięgiem, ale wyraźnie kierowały się w naszą stronę. Naliczyłem pięć sztuk. Chwyciłem SWD i poleciłem innym zrobić to samo. Dragunow z celownikiem PSO-1 to moja ulubiona broń. Niezawodny karabin snajperski, lekki i śmiercionośny. Mamy do niego specjalne pociski, które po uderzeniu w cel rozpadają się na trzy części, powodując większe obrażenia – bękarty Strefy bywają żywotne. Dwie wieżyczki, po dwa karabiny na każdej, nie powinno być problemów z piątką mutantów. Składam się do strzału, odnajduję światło w lunecie. Wybieram jednego z pseudopsów, prowadzę go w celowniku i czekam, aż wejdzie w skuteczny zasięg broni. Jak zawsze w takich chwilach mam wrażenie spowolnienia, czas na wymierzenie wydaje mi się długi, dźwięki wokół stłumione. Mutanty nie zmieniają kierunku, biegną wprost na bramę – dziwne, zwykle starają się ominąć obóz. – Strzelać bez rozkazu, jak przekroczą linię kilometra! – krzyczę do obsady wieżyczek, nie odejmując broni od ramienia. Umowna granica bezpieczeństwa zaznaczona jest czterema wbitymi w ziemię słupami. Precyzyjne określenie odległości znacznie ułatwia celowanie. Mijają ją niemal jednocześnie, biegnąc z pochylonymi do ziemi głowami. Ściągam spust, wystrzał, szarpnięcie, mutant, którego prowadziłem, nie pada, tylko rozwiewa się w chmurze ciemnego dymu. Nie mam czasu się zdziwić, jeden z pseudopsów gwałtownie zmienia kierunek. Biorę go na cel, z boku słyszę strzały innych wartowników. Wydech, spust, kopnięcie, mutant potyka się i ryje parchatym pyskiem ziemię. Strzały urywają się od razu, pozostałe psy rozmyły się nagle, zupełnie jak ten pierwszy. – Psionik, to był, suka[27], psionik! – Ekscytacja wartownika uświadomiła mi, że czytałem o takim przypadku. Jeden pseudopies wytwarza coś w rodzaju promieniowania psionicznego (o którym niewiele wiadomo) i tworzy kilka swoich klonów. Coś w rodzaju taktyki zaczepno-obronnej, jego twory potrafią nieźle poharatać. – Przyślij tu dwóch ludzi z bajkałami, idziemy po truchło. Niech wezmą jakieś stare nosze od Kurlewa – poleciłem.
Za bramę obozu najlepiej wychodzić z bajkałem. Niezawodna strzelba myśliwska, dobra do walki na krótki dystans. Na użytek wojsk rozlokowanych blisko Zony wprowadzono do niej niestandardową amunicję. W każdym naboju zamiast normalnego śrutu umieszczone są loftki. Około dziesięciu ołowianych kulek, lecących w wiązce, na dystansie dwudziestu metrów może zatrzymać niemal każdego szarżującego mutanta. Jeśli dodatkowo każda kulka jest nacięta i rozpada się po zderzeniu, większość bękartów Zony nie ma szans. Dwóch szeregowców zjawiło się po kilku minutach. Jeden z nich trzymał w ręku dodatkową strzelbę dla mnie, drugi miał na plecach wojskową wersję sajgi. Amunicja prawie taka sama, jeśli woli samopowtarzalną, jego sprawa. – Nie bierzemy miotacza? – zdziwił się ten z bajkałem. – Nie będziemy palić truchła, tylko przyniesiemy je tutaj. Kiedy zjawią się naukowcy, będą mieli czym się bawić na początek. Szeregowcy spojrzeli po sobie, ale nic nie odpowiedzieli. Już wcześniej zdarzało się zabierać ścierwa mutantów do obozu i mrozić, raz na jakiś czas odbierano je do badań. Uznałem, że pierwszy okaz pseudopsa psionika może być ciekawy, zwłaszcza że niedługo będziemy tu mieli stacjonarną jednostkę badawczą. Brama obozu otworzyła się przed nami i wyszliśmy na zewnątrz. Wszystko wyglądało normalnie, od strony Zony nie widać było żadnego ruchu. Szliśmy, brodząc w wysokiej do kolan żółtej trawie. Blisko Strefy wiosna jest inna... Nie wiem dlaczego, zacząłem się denerwować, kiedy przeszliśmy około pięciuset metrów, ponad połowę dystansu dzielącego nas od zabitego mutanta. Zwykle nie mam żadnych przeczuć czy innych bzdur, o których często mówią żołnierze po patrolach, więc po prostu dalej szedłem, prowadząc szeregowców. – Dim, zatrzymajcie się, tylko nie panikuj. – Metaliczny głos Witalija dobiegał z krótkofalówki przyczepionej do mojego pasa. – Jestem na wieżyczce, widzę ruch od strony Strefy osiemset metrów od was, zbliża się. – Widzisz, co to? – Nie wiem, jest szybki, jakby skakał, ciężko się przyjrzeć, chowa się w wysokiej trawie – meldował spokojny z pozoru Wit. Strużka potu pociekła mi po plecach. Witalij widział już sporo mutantów, a tego nie mógł rozpoznać. To nie wróżyło niczego dobrego. Wyszliśmy z obozu na pewniaka, tylko we trzech, zbyt krótko po emisji. Mieliśmy wyjść na niecały kilometr, potraktowałem to zbyt lekko. Stałem się nieostrożny, tak blisko Zony nic nie jest pewne. Odbezpieczyłem bajkała i gestem nakazałem szeregowcom to samo. Widziałem, że się boją, ale musieli dać radę. Nadal staliśmy w bezruchu. – Bladź, zniknął mi! – Wit już nie był taki spokojny. – Odłożyłem lornetkę, żeby wziąć karabin, kurwa, czy ktoś go widzi? – Wit, mów, gdzie był ostatnio! – Rękę trzymającą radio też miałem już mokrą, zgubili mutanta, duraki[28]. – Nikt go nie widzi, ostatnio na południe-południowy wschód od was! Dałem znak do odwrotu. Szliśmy tyłem, z uniesioną bronią, walcząc z pokusą rzucenia się do ucieczki. Po pokonaniu kilkudziesięciu metrów zaczynałem już mieć
nadzieję, że Witalij ma zwidy. Nagle blisko, w trawie, słychać głośny szelest i jakby bulgotanie. W powietrze wyskakuje duży mutant, niecałe pięćdziesiąt metrów od nas! Ląduje na tylnych łapach, od razu odbija się ponownie i leci w naszą stronę. Zauważam jeszcze dziwnie wydłużony pysk i oddaję jeden niecelny, zbyt nerwowy strzał. Mutant wpada na nas, szeregowiec z bajkałem ląduje na ziemi. Stwór przetacza się kawałek dalej i zgarnia pełną wiązkę loftek z sajgi. Strzał z bliska odrzuca go na kilka metrów, ale nie zabija. Poprawiam mu szybko w korpus, cielsko nieruchomieje. – Sprawdź, co z naszym! – krzyczę w nerwach do szeregowca, trzymając mutanta na muszce. – Mocno dostał? – Krwawi z ramienia i jest nieprzytomny! – Ładuj go na nosze. Kontrolnie oddaję jeszcze jeden strzał w stwora, loftki szarpią ścierwo, ale on się nie rusza. Z obozu nadbiegają posiłki. Witalij wiedział, że z wieżyczek nam nie pomogą, bo mogliby nas trafić, więc wysłał jeszcze dziesięciu ludzi. Jak zwykle w takich przypadkach dotarli minutę po wszystkim. Czterech wysłałem do obozu z rannym, kazałem wrócić z dwoma parami noszy. Ryzykować życie, być odpowiedzialnym za rany swojego człowieka, to ciężar dowódcy. Nie wykonać misji i stracić podkomendnego to już porażka na całej linii. Przyjrzałem się ustrzelonemu mutantowi i zrobiło mi się niedobrze. Ten stwór był kiedyś człowiekiem! Wydłużone, skoczne tylne łapy i żylasty, pokryty bliznami po poparzeniach korpus pokrywały strzępki munduru, a to, co wziąłem za wydłużony pysk, to wtopiona w skórę maska gazowa, pod którą otwierała się najeżona zębami paszcza... Snork, przypomniałem sobie nazwę ze szkolenia. Żołnierz pracujący w Zonie, zaskoczony przez Drugą Katastrofę w 2006. Oficjalnie mieli przygotowywać Strefę do ponownego zamieszkania, nieoficjalnie pilnowali jakichś tajnych ośrodków badawczych. W rezultacie sami tutaj zamieszkali... Te mutanty nigdy nie zapuszczały się tak daleko za granicę, ciekawe, co mu odbiło. Ostatnio okolice naszego obozu stały się znacznie bardziej niebezpieczne. Powiększony oddział bez trudu poradził sobie z przetransportowaniem ścierw mutantów do obozu. Pozostało mi tylko mieć nadzieję, że szeregowiec z tego wyjdzie, oraz oczywiście napisać raport. Wiedziałem, że mogę oberwać za dzisiejsze wydarzenia, niestety wiedziałem również, że w pełni zasłużenie.
Raport napisałem zaraz po powrocie do obozu. Żadnego tłumaczenia się, krótko i zwięźle. Godzina ta i ta, obrona bramy z wieżyczek, wyjście w celu pozyskania materiałów do badań, obrona przed agresywnym mutantem, dwa obiekty do chłodni. Wolne miejsce zostawiłem na informację o stratach i z ciężkim sercem powlokłem się
do lazaretu. – Miał sporo szczęścia. – Pierwsze słowa Kurlewa dodały mi otuchy. – Kilka centymetrów dalej i poszłaby tętnica ramienna, nie zdążyliby go nawet tu donieść. Wyjdzie z tego, potem pewnie wyślą go do domu. – Mogę z nim porozmawiać? – Nafaszerowałem go lekami, obudzi się jutro. Chłopak poparzony barszczem zszedł mi na stole. – Twarz medyka przybrała zacięty wyraz. – Infekcja zaczęła gwałtowniej się rozprzestrzeniać, nic nie dało się zrobić. – Szkoda młodego – wygłosiłem krótkie epitafium. – Musimy się zająć tym zielskiem, bo jak się rozsieje w stronę obozu, będzie krucho. Wyszedłem z lazaretu i wróciłem do siebie kończyć raport. Strat w ludziach brak, jeden niegroźnie ranny. Spieszyłem się, żeby złożyć pismo Chruszczence. Nowa pani kapitan miała przyjechać lada dzień, a nie chciałem, żeby zdanie na mój temat wyrobiła sobie na podstawie jednego niedopatrzenia. Chorążego odnalazłem na placu budowy, choć placu budowy to miejsce za bardzo nie przypominało, wszystkie zaplanowane budynki już stały, trwały właśnie prace wykończeniowe. Całość wyglądała naprawdę imponująco, właściwie teraz pierwotny obóz zdawał się tylko przedsionkiem nowego. – Szybko się uwinęliśmy, co? – Chruszczenka zatoczył ręką po gospodarsku, pokazując nowy obóz. – Koszary, kwatery oficerów, a tam laboratoria. Budynki wojskowe wyglądały porządnie, ale normalnie, część badawcza to co innego. Kompleks połączonych ze sobą segmentów w kształcie igloo, skupionych wokół centralnej, największej kopuły. Przywodziło to na myśl raczej stację kosmiczną ze starych filmów lub książek science fiction niż funkcjonalne laboratoria. – Wyposażony w kompleks śluz powietrznych, sale badań, nawet mały szpital. Jutro zaczną zwozić i instalować sprzęt – pochwalił się chorąży, widząc, że przyglądam się zabudowaniom. – Faktycznie szybko wam poszło – zgodziłem się z nim. – Mam dla was raport z dzisiejszego dnia. Mieliśmy... incydent. Chruszczenka wziął ode mnie papier i szybko przebiegł go wzrokiem. – Karocze, Petrenka, wy dali słabinu[29] – stwierdził bez szczególnych emocji. Znawca Zony się znalazł, szabasznik pieprzony. Sam wylazł za bramę bez broni, a mnie będzie pouczał, ruski baran. – Melduję, że dałem, obywatelu chorąży – odparłem służbiście. – Należało odczekać i wziąć więcej ludzi. – Należało, należało – stwierdził dobrotliwie ekspert od Strefy. – No, ale misję wykonaliście, naukowcy będą mieli co kroić. Sprawdzą nowy kompleks, jak przyjadą. Chruszczenka wydawał się bardziej zainteresowany pochwałami swojej budowy niż moim raportem. Nie powiem, cieszyło mnie to, nikt nie lubi, jak go długo opieprzają. – Wasz raport został przyjęty i zostanie dzisiaj zarchiwizowany, Petrenka. – Pulchny chorąży uśmiechnął się i mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Nie chcemy przecież, żeby walał się na wierzchu, gdy przyjedzie nowa władza. – Dziękuję, obywatelu chorąży. – Jednak nie okazał się aż takim burakiem.
Kilka dni później zaczęła się rewolucja. Rano przez północną bramę wjechała kapitan Natasza Lewrenka z uzupełnieniem. Ponad dwustu nowych żołnierzy, regularni i trochę ludzi z kompanii karnych. Oprócz tego naukowcy, technicy i kilku innych cywili nieokreślonej specjalizacji. Pół dnia zajęło im wszystkim rozlokowanie się, po południu kapitan zarządziła apel. Natasza Lewrenka była wysoka, szczupła i wyglądała, jakby bez problemu mogła nakopać do dupy każdemu, kto stanie jej na drodze. Wąskie, zacięte usta i lekko zmrużone oczy w połączeniu z nienagannym, wyprasowanym mundurem nadawały jej wygląd pięknej jędzy. – Nazywam się Natasza Lewrenka i jestem waszym nowym dowódcą – mówiła donośnym, ale melodyjnym głosem. – Czeka was wiele zmian. Od dzisiaj głównym celem tej jednostki jest badanie Strefy i dostarczanie obiektów badań ekipie naukowej. Rosjanie i Ukraińcy już od kilku lat badają Zonę, Białoruś nie może zostać w tyle. Szczegóły będą wam przekazywać na bieżąco dowódcy oddziałów. Rozejść się! Krótko i zwięźle, ale na twarzach wielu żołnierzy malowało się zaskoczenie. Badania oznaczają patrole, nawet do Strefy. Nasza kompania niezbyt często tam się zapuszczała, nikt nie chce narażać się bez potrzeby. Ludzie, którzy przyjechali z Lewrenką, nie służyli tu wcześniej, czekało ich jeszcze kilkugodzinne szkolenie w jednym z nowych budynków koszarowych. Godzinę po zakończeniu apelu zostałem wezwany do kwatery pani kapitan. – Awansuję was do stopnia starszego sierżanta, Petrenka – przeszła do rzeczy, gdy tylko stanąłem przed jej biurkiem. – Przejmiecie biuro po Artiomie Alaksandrowyczu, musicie tam tylko posprzątać. Mam dla was nowe rozkazy. Sformujcie sobie oddział patrolowy, część starej załogi, część moich ludzi, niech się uczą. – Spojrzała na mnie badawczo. – Ilu potrzebujecie? – Do jakich zadań? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – Na początek patrole w bliskim sąsiedztwie obozu, z czasem także nieco dalej, w miarę możliwości pozyskanie obiektów do badań. Nic specjalnego. – W Zonie wszystko jest specjalne, pani kapitan – powiedziałem, zanim zdążyłem pomyśleć. – Osiemnastu ludzi powinno wystarczyć. Trzy standardowe zmiany patrolowe, po sześciu. – Pojutrze pierwszy patrol. Odmaszerować! – Dała znać, że rozmowa jest skończona.
– Weź mnie, weź mnie, weź mnie! – Inga była naga, spocona i wyraźnie szalona. – Przecież przed chwilą cię wziąłem, chcesz jeszcze raz? – powiedziałem, siadając w łóżku.
– Do oddziału, głupolu! Chcę być w twoim oddziale! – Tak, zdecydowanie zwariowała. – Wiesz, że możesz tam zginąć, w dodatku dość paskudnie? Większy żołd nie jest tego wart. – Wiem, ale zależy mi na tych patrolach. Umieram tu z nudów! – Inga była coraz bardziej podekscytowana. – Nie mam szans się nie zgodzić? – zapytałem, znając odpowiedź. – Nie, jeśli chcesz jeszcze kiedyś dostać to, co przed chwilą. – Uśmiechnęła się zalotnie. – To oczywisty szantaż, ale się zgadzam. Inga była dorosła, jeśli zachciało się jej przygód, to nie moja sprawa. Miałem jednak nadzieję, że jej zapał ostygnie po pierwszym patrolu. Włączyłem do oddziału również Witalija, który zgodził się nieco mniej entuzjastycznie: „Ktoś musi pilnować, żeby ci mutant dupy nie odgryzł”. Wit wziął kilku swoich podkomendnych, któryś z nowych sierżantów od Lewrenki polecił mi obiecujących bojcow[30]. Nie byłem pewny, czy nasz oddział sobie poradzi, ale z drugiej strony w pobliżu Strefy i w niej samej nie byłem pewny niczego. Nazajutrz mieliśmy wyjść na pierwszy patrol.
Zbiórkę zarządziłem na dziesiątą. Słońce grzało już dość mocno, wiatr wiejący od Dużej Ziemi niósł przyjemne zapachy wiosny. Na placu ćwiczyło kilka grupek żołnierzy, poganianych okrzykami przez podoficerów. Oprócz wybranego przeze mnie składu pierwszego patrolu zjawił się również starszy chorąży od kapitan Lewrenki oraz dziwna postać w gumowym pomarańczowym wdzianku, obarczona kilkoma różnej wielkości pojemnikami. – Wasze rozkazy. – Chorąży podał mi kopertę. – Macie zebrać próbki barszczu Sosnowskiego w pobliżu obozu, następnie zniszczyć te rośliny. Próbki pobierze doktor Zajcew. Naukowiec skłonił się lekko. Zauważyłem, że na plecach kombinezonu ma też przypinaną maskę gazową. – Próbki?! Cholerna roślinka w kilka godzin zżarła ostatnio całego szeregowca! – Przesadzałem, ale pomysł grzebania przy barszczu niezbyt mi się podobał. – Wątpię, żeby ten kubraczek cokolwiek pomógł. Doktor lekko zbladł, przez co jego twarz pięknie kontrastowała z kolorem uniformu. Dobrze, że moje słowa wywarły wrażenie, będzie się bardziej słuchał. – Petrenka, dostaliście rozkazy. Ispołnit‘![31] – Chorąży nie przejął się zbytnio, odwrócił się i odmaszerował. Otworzyłem kopertę i szybko przebiegłem wzrokiem tekst. Rozkaz dzienny nr 2/NSS/KK
z dnia 1.03.2016 Usunąć zagrożenie biologiczne, kryptonim „Barszcz Sosnowskiego” w pobliżu obozu nr 6. Zebrać próbki biomasy obiektu „Barszcz Sosnowskiego”. Zachować szczególną ostrożność. Dowodzący: st. sierż. Dmitrij Petrenka Pracownik naukowy: dr Michaił Zajcew Schowałem kartkę do kieszeni munduru i spojrzałem na mój oddział. Inga nerwowo przygryzała wargę, Witalij niedbale żuł gumę, szeregowcy niepewnie spoglądali po sobie. Specnazu to z nich nie będzie. – Baczność! Przegląd broni! – Żołnierze stanęli wyprostowani i wyciągnęli przed siebie broń. Wcześniej wydałem rozkaz, aby każdy wybrał sam coś w zbrojowni, czas zobaczyć, z czym przyszli. Zacząłem od Ingi. Wybrała bajkała, tak jak jej kiedyś polecałem. Witalij wziął sajgę, jego szeregowiec również. Nie przepadam za sajgami, ale ich szybkostrzelność w strzelaniu loftkami potrafi być atutem. Trzech żółtodziobów miało akuliny[32]. – Wyjąć magazynki! – Tak jak myślałem, standardowe pociski pełnopłaszczowe. Zupełnie bezużyteczne w Zonie, za mała moc obalająca. Duży mutant, nawet trafiony serią, będzie po prostu biegł dalej. Wyjaśniłem im to krótko, powodując u nich lekką nerwowość oraz dalszą utratę koloru na twarzy naukowca. – Pańska broń, doktorze Zajcew. – Wyglądał na zaskoczonego. – N...nie mam broni, jestem naukowcem – odparł, jąkając się lekko. – Nikt nie wychodzi za bramę bez broni! Choć takie incydenty się zdarzały, dodałem w myślach. Posłałem szeregowców do orużejki, żeby wymienili amunicję, a zamiast jednego AK wzięli miotacz ognia i przynieśli pistolet dla doktorka. Gdy wrócili, przeszliśmy w zwartym szyku przez południową bramę. Bez większych problemów osiągnęliśmy linię kilometra. Świeżaki się denerwowały, ja zresztą też. Inga szła skupiona, rozglądając się na boki. Lekki wiatr wiał nam w plecy, przynosząc z Dużej Ziemi zapach wiosny, niebem nad Strefą płynęły białe obłoki. Prawie jak miły spacer w miłej okolicy, sielanka, po prostu sielanka. Przy słupkach zarządziłem zmianę szyku na luźniejszy klin. Wit zerknął pytająco. Skinąłem głową i wydałem rozkaz: – Zrzucić bezpieczniki! Nowi spojrzeli na mnie zdziwieni, ale wykonali rozkaz bez słowa. Obiekcje miał za to doktorek, który zdążył już naciągnąć maskę kombinezonu, przez co wyglądał jak pomarańczowy kosmita. Swoją drogą świetne wdzianko – tutaj nie ma większego skażenia, nawet tło radiacji jest w normie, za to na pewno z daleka wypatrzy go każdy mutant. – Jak to bez bezpieczników, przecież mogą się nawzajem postrzelić! – Jego głos był
piskliwy i zniekształcony przez maskę, co nadawało całej sytuacji komiczny wyraz. – Doktorze Zajcew, nie będę się wam tłumaczyć z moich rozkazów! – Uwielbiam, kiedy ktoś kwestionuje mój autorytet przed całym oddziałem, zwłaszcza jeśli nosi takie ciuszki. – Powiem wam jedynie, że za tą linią postrzelenie przez kogoś z nich jest waszym najmniejszym zmartwieniem! Naukowiec posłusznie się zamknął, a ja dałem rozkaz wymarszu. Miałem nadzieję, że po tych słowach nie będzie już chciał się ze mną kłócić. Odbiliśmy lekko na wschód, kierując się mapą z zaznaczonym miejscem występowania barszczu. Poleciłem wszystkim ostrożnie patrzeć pod nogi, nie wiadomo, czy roślinka się nie rozsiała. Przeszliśmy około trzystu metrów, zbliżając się do granicy Strefy, kiedy Witalij podniósł rękę, dając sygnał stop. Oddział zatrzymał się, rozglądając na boki, a ja podszedłem do przyjaciela, który wskazywał palcem coś leżącego w trawie. W pierwszej chwili nie byłem w stanie zrozumieć, co to takiego. Niezbyt często widuje się takie zwłoki: do połowy rozpuszczone, leżące na glebie twarzą w dół. Poniżej pleców ziała nieregularna dziura, z której bezładnie wylewały się wnętrzności, tkwiące w kałuży wyschniętych płynów ustrojowych. – Mutanty? – spytał Wit. – Raczej nie, zobacz. – Wskazałem miejsce, gdzie powinny być nogi. Ciągnął się tam szeroki krwawy ślad, prowadzący kilkanaście metrów w stronę Zony. – Wygląda, jakby ostatnie metry się czołgał... Przeszedłem kawałek wzdłuż smugi krwi, która stopniowo się zwężała, by ostatecznie zginąć w kępie krzaków z białymi kwiatami. Bardzo przypominających barszcz, który niedawno zżarł szeregowca, lokalizacja również mniej więcej się pokrywała. Wróciłem do ciała, które Wit zdążył już obrócić na plecy. Doktorek przyglądał się zafascynowany. – To stalker albo zwykły bandyta, jak kto woli – powiedziałem, widząc pytające spojrzenia oddziału. – Wychodził ze Strefy, wlazł w barszcz, doczołgał się tutaj. Ciekawi mnie tylko, czemu szedł w stronę naszego obozu. – Co robimy? – Inga odezwała się po raz pierwszy podczas patrolu. – Zajcew, macie kombinezon, to zdejmiecie mu plecak, może ma coś, co wam się przyda. Szeregowiec go poniesie, otworzycie dopiero w laboratorium. – Tak, może ma artefakty! – Oczy doktorka zapłonęły takim blaskiem, że widać je było nawet przez przydymione szkła maski. – Reszta oczyści z roślin pas wokół barszczu, tylko nie podchodzić bliżej niż trzy metry do białych kwiatów. Kiedy żołnierze wycięli strefę ochronną, tworząc krąg wokół niebezpiecznych chwastów, byliśmy gotowi do spalenia ich bez ryzyka rozprzestrzenienia się pożaru. Rozstawiłem wszystkich w pozycjach obronnych i kazałem zaciągnąć ciało stalkera do kręgu, na co znów oburzył się doktorek. – Chcecie go spalić? Jak to? – Zajcew, chcecie go pochować, to proszę bardzo, ja nie zamierzam tu stać ani minuty dłużej niż trzeba, ryzykując życie dla trupa. Zapamiętajcie sobie, w Strefie nie ma żywych ludzi, tylko mutanty – powtórzyłem z przekonaniem slogan ze szkolenia. Naukowiec już bez słowa zaczął zdejmować z pleców pojemniki. Wyciągał z nich
kolejno jakieś nożyce, szczypce i cholera wie co jeszcze, układał obok siebie i chwilę się zastanawiał. – Tylko ostrożnie, widzieliście, co to zielsko potrafi. – Nie mówcie mi, jak mam wykonywać swoją pracę! – burknął Zajcew. Chwilę później zbliżał się już do barszczu z wyciągniętymi teleskopowymi szczypcami i czymś, co przypominało sierp na długim trzonku. Odcinał nim liście, kwiatostany i kawałki łodyg, które później wkładał do największego z pojemników. Później wysunął z niego szelki i założył jak plecak. Cała operacja trwała może piętnaście minut, a po jej zakończeniu Zajcew wydawał się bardzo zadowolony. Schował swoje zabawki i oznajmił, że możemy palić rośliny. Szeregowiec z miotaczem spisał się sprawnie, po chwili patrzyłem już na płonące chwasty, a gdy zostały z nich zgliszcza, ruszyliśmy w stronę obozu. Przechodząc obok słupków wyznaczających linię kilometra, kazałem ludziom zabezpieczyć broń. Dwieście metrów od bramy obozu zobaczyłem cienką smużkę dymu unoszącą się z kanciastego plecaka idącego przede mną doktora. Sekundę później zaśmierdziało paloną gumą, a Zajcew odwrócił się do mnie, jakby chciał coś powiedzieć. – Sie...rż...żż... – Naukowiec krztusił się, a przerażenie w jego oczach było widoczne nawet przez maskę. – Wit, leć do bramy! Sprowadź pomoc! – wydałem jedyny rozkaz, jaki przyszedł mi do głowy. Doskoczyłem do Zajcewa, rozpiąłem i zdarłem mu maskę. Oczy zapadły się mu w głąb czaszki i błysnęły białkami, doktor stracił przytomność, dosłownie zawisł mi w rękach. Otoczył nas intensywniejszy swąd rozpuszczanej gumy i czegoś jeszcze. Jeden z szeregowców przeciął nożem szelki plecaka, zaklął i odskoczył na bok. Ciało w pomarańczowym kombinezonie zrobiło się dziwnie wiotkie i wysunęło mi się z rąk. Zajcew upadł na brzuch. W jego plecach ziała powiększająca się dziura wielkości dwóch pięści. Z otworu unosiła się mgiełka, słychać było cichy syk. – Odsunąć się, nie podchodzić! – krzyknąłem, widząc, że Inga zbliża się do ciała. – Nic już nie zrobimy. Następnych kilka minut czułem się, jakbym oglądał czarno-biały film z przytłumionym dźwiękiem. Ciało Zajcewa leżało, otwór w plecach syczał coraz ciszej, oddział stał i patrzył. Witalij z odsieczą przybył chwilę później, na widok zwłok wyraźnie pobladł. Przyprowadził Kurlewa, kilku sanitariuszy i starszego chorążego, który przekazywał mi rano rozkaz. Kurlew od razu stwierdził, że jakakolwiek akcja ratunkowa nie ma sensu, Zajcew właściwie nie miał już klatki piersiowej. Kiedy sanitariusze próbowali załadować ciało na nosze, z głośnym mlaśnięciem oderwali mu obie ręce. Tego było już zbyt wiele, Inga nie zdążyła się nawet odwrócić i z głośnym beknięciem zwymiotowała sobie na buty. Jakimś dziwnym sposobem ten właśnie dźwięk wyrwał mnie z chwilowego stuporu. – Nie możemy go zabrać do obozu – zwróciłem się do chorążego. – To gówno stało się chyba bardziej zjadliwe. Ten spojrzał na ciało i zamyślił się na chwilę. Było widać, że nie bardzo wie, jak poradzić sobie z całą sytuacją, zresztą czegoś takiego nie uczą w żadnej akademii.
W końcu postanowił zdać się na mnie. – Spalić! Szeregowiec z miotaczem miał nieobecną minę. Nie do końca docierało do niego, co ma zrobić, otrząsnął się dopiero, gdy chorąży powtórzył rozkaz. Przystąpił do ciała i uruchomił LPO-50. Chwilę później z doczesnych szczątków Zajcewa została kupka popiołu na połaci spalonej ziemi. W drodze powrotnej do obozu odezwał się tylko chorąży: – Lewrenka będzie chciała mieć raport na biurku jutro z rana. – Tak jest.
W obozie nic nie pozostaje tajemnicą na długo. Wartownicy z wieżyczek widzieli, co się stało, członkowie oddziału dopowiedzieli resztę. Pierwszy patrol pod nowym dowództwem zakończony śmiercią, do tego tak makabryczną i bezsensowną. Nie wróżyło to niczego dobrego w najbliższym czasie, morale żołnierzy wyraźnie spadło. Wszyscy chodzili podminowani, wieczorem wybuchły nawet dwie niegroźne bójki. Ja również po patrolu czułem się, delikatnie mówiąc, nie najlepiej. Wyhandlowałem w kantynie dwie flaszki wódki i zabrałem roztrzęsioną Ingę do swojej kwatery. Otworzyłem puszkę tuszonki, ale jakoś żadne z nas nie było głodne. Wódka za to wchodziła Indze jak woda. Starałem się nie pić za dużo, miałem jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, więc poprzestałem na trzech kolejkach dla uspokojenia nerwów. Alkohol na pusty żołądek szybko spełnił swoje zadanie, mogłem zostawić moją blond pannę smacznie śpiącą na mojej (a właściwie już jakby naszej) pryczy. Idąc przez obóz, głęboko oddychałem wieczornym powietrzem. Dotarłem do południowej bramy i wszedłem na wieżyczkę. Niebo nad Zoną było ciemniejsze, po porannym spokoju nie pozostał nawet ślad. Błyski piorunów (o ile to były pioruny) co chwilę rozdzierały atramentowy nieboskłon, w trzewiach dawało się wyczuć głuchy, basowy pomruk. Zbliżała się emisja. Kolejna w krótkim czasie, do tego podchodzące jakby częściej mutanty i martwy stalker w pobliżu obozu... Nie żeby wcześniej były co do tego jakieś reguły, Strefa zawsze była nieprzewidywalna. Kurlewa znalazłem w lazarecie, zmieniał opatrunek szeregowcowi poranionemu przez snorka. Młody żołnierz czuł się dobrze, rana goiła się bez większych problemów. – Nie chciałem ryzykować, nafaszerowałem go taką ilością antybiotyków i leków przeciwzapalnych, że wyleczę go nawet z wysypki – zażartował medyk, gdy wyszliśmy ze szpitala. – Dobrze, nie chciałbym więcej strat. Już i tak zaczynam wierzyć, że jestem pechowy – powiedziałem, częstując Kurlewa magnatem. – Śmierć Zajcewa to nie była twoja wina, Dim, nikt nie mógł tego przewidzieć. – Właśnie chciałem o to zapytać. Tamten szeregowiec, u niego infekcja nie rozwijała się aż tak gwałtownie. Dlaczego tym razem było inaczej? Przecież ta bladź przeżarła mu
specjalny pojemnik, skafander i ciało w kilka minut! – Może to kwestia części rośliny? Zabrał przecież kwiatostany. Szeregowiec wlazł w barszcz przed okresem kwitnienia, może teraz to diermo[33] jest bardziej zjadliwe? To tylko teoria, nic nie jest pewne. – Nic nie jest pewne – powtórzyłem. – Chyba mam tytuł mojego raportu dla Lewrenki. Zdyszany szeregowiec podbiegł do nas i zasalutował. – Sierżancie Petrenka, kapitan wzywa! – Mimo że żołnierz był świeżakiem, wiedział, jak wyglądam. Chyba zaczynałem wyrastać na lokalną sławę, nie miałem tylko pewności, czy to dobrze wróży. Kapitan czekała na mnie w swoim biurze. Miała podkrążone oczy i wyglądała na zmęczoną. Nie przeszkodziło jej to jednak w udzieleniu mi krótkiej reprymendy. – Niezbyt sprawnie wam to wyszło, Petrenka. Pierwszy patrol, a już spaliliście mi naukowca. Wiecie, oni wcale nie rosną na drzewach. – Tak jest, pani kapitan! – odparłem służbiście. – Wiem, że to nie wasza wina, Petrenka, możecie być spokojni. – Faktycznie odetchnąłem z ulgą. – Rano chcę mieć raport na biurku. Pójdziecie teraz do laboratorium, naukowcy chcą wiedzieć, jak to się dokładnie stało, a wy byliście najbliżej. Będziecie też asystować podczas otwierania plecaka stalkera. Odmaszerować! Wszedłem do laboratorium przez śluzę w jednym z mniejszych igloo, musiałem przedtem zdjąć mundur i włożyć białe spodnie i kitel. Przywitał mnie niski, żwawy cywil po pięćdziesiątce, w małych okrągłych okularkach na nosie. Przedstawił się jako profesor Lazarow. Spodziewałem się chłodnego przyjęcia, ale o dziwo, nie był wrogo nastawiony. – Straszna sprawa z tym Zajcewem, straszna – perorował, prowadząc mnie po korytarzach jednostki naukowej. Białe ściany, skrzypiące podłogi, wszystko czyste i pachnące nowością. – Z drugiej strony może dzięki temu będziemy ostrożniejsi, może – mówił jakby sam do siebie. Weszliśmy do niewielkiego pomieszczenia z kilkoma krzesłami i tablicą. Siedziało tam już parę osób w białych kitlach, trzech mężczyzn i kobieta. Lazarow poprosił, żebym opowiedział o wypadku Zajcewa. Zrelacjonowałem wszystko od momentu, kiedy Zajcew zaczął zbierać próbki, aż do chwili spalenia ciała. Naukowcy słuchali, czasem zadawali pytania. Podzieliłem się z nimi teorią Kurlewa dotyczącą większej zjadliwości barszczu. Zasugerowałem również, że jeśli chcą zbierać próbki, warto pomyśleć o pojemnikach, które nosi się w ręku, nie na plecach, łatwiej będzie je w razie czego odrzucić. Następnie Lazarow zaprowadził mnie do prostego laboratorium, na którego środku stał stół z plecakiem martwego stalkera. Założyliśmy podbite ołowiem fartuchy z przypiętymi dozymetrami i rękawice. Na twarz włożyłem tylko zwykłą maseczkę. Profesor zbliżył się z dozymetrem do plecaka, worek oddawał tłem, ale minimalnie. Kolejno zaczęliśmy wyciągać dobytek ofiary Zony. Zdezelowany makarow z zapasowym magazynkiem (sprężyna wypadła na stół, kiedy obracałem broń w rękach), dwie konserwy, mała manierka z wodą, piersiówka, apteczka z bandażami i zestawem
tanich leków przeciwzapalnych i antyradiacyjnych oraz trzy walcowate, ołowiane pojemniki. – To na artefakty – powiedziałem, wskazując je palcem. – Musimy je otworzyć, sprawdzimy, czy są pełne. – Lazarow wydawał się podekscytowany. Nigdy jeszcze nie widziałem artefaktu na żywo. Opowiadali nam o nich na szkoleniach, pokazywali kiepskiej jakości zdjęcia, ale to wszystko. Artefakty, twory Strefy powstające w anomaliach. Niektóre miały mieć cudowne właściwości, wszystkie podobno były śmiertelnie niebezpieczne. Dwa pojemniki okazały się puste, po otwarciu trzeciego licznik Geigera zaniósł się głośnym trzaskiem. W środku tkwił lekko połyskujący kawałek materii w kolorze zaschniętej krwi. Miał nieregularny kształt i wyglądał, jakby powstał na skutek sprasowania różnych mas. – „Krewkamień”! – ucieszył się Lazarow. – Jaki duży okaz! – Lepiej zamknijmy pojemnik, mocno świeci. – Mnie również artefakt fascynował, ale nie zamierzałem łykać potem antyradów (zawsze mam po nich sraczkę). W bocznych kieszeniach plecaka znaleźliśmy jeszcze dwa noże, zapalniczkę i pogięte zdjęcie kobiety z niemowlakiem na ręku. Na jego odwrocie widniał napis: „Kalina i Griszka, czekamy!”. Już się nie doczekają, pomyślałem. W mojej kwaterze czekała za to Inga i na tym właśnie postanowiłem się skupić.
Raport napisałem jeszcze przed śniadaniem. Sucha relacja, na końcu dodałem jeszcze hipotezę Kurlewa, żeby wszystko brzmiało mądrzej (dzięki temu ja wyglądałem jeszcze bardziej niewinnie). Inga miała wartę, więc śniadanie w kantynie zjadłem w towarzystwie Wita. Wymięta twarz i czerwone oczy dobitnie mówiły, w jaki sposób leczył wczoraj stres bojowy. Wolno sączył mętną kawę i nie był zbyt rozmowny. Nie miałem żadnych rozkazów, więc postanowiłem wykorzystać czas na uporządkowanie dawnego biura Alaksandrowycza. Teraz było moje, chyba czas zacząć przyzwyczajać się do tej myśli. Pomieszczenie wyglądało dokładnie jak w dniu samobójstwa, brakowało tylko ciała. Żołnierz z plakatu nadal zagrzewał mnie do obrony granic Strefy, obdrapane biurko nadal pokrywała zaschnięta brunatna plama. Jestem przyzwyczajony do widoku krwi, moje poczucie estetyki bardziej raził plakat. Zerwałem go ze ściany, na której pozostał jaśniejszy prostokąt, zmiąłem i wyrzuciłem. Wnętrze od razu stało się przytulniejsze. Naprawdę zaczynałem podejrzewać, że lejtnant cierpiał na depresję wywołaną tym socrealistycznym dziełem. Wyblakły portret Baćki Alaksandra z oczywistych przyczyn musiałem zostawić na miejscu. Przyniosłem wiadro wody, szmaty i detergenty i zacząłem szorować biurko. Właściwie mogłem to wszystko zlecić jakiemuś szeregowcowi, ale czułem, że skoro ja znalazłem lejtnanta, ja zająłem jego miejsce, to właśnie ja powinienem zmywać jego krew. Początkowo szło ciężko, ale po
jakimś czasie woda w wiadrze stawała się bardziej czerwona, a blat wracał do swojego pierwotnego, koszmarnie obdrapanego stanu. Kończyłem już pracę, gdy stwierdziłem, że nie mogę usunąć krwi z zadrapań w biurku, tworzących dziwny, regularny prostokąt zajmujący niemal połowę blatu. Zupełnie jakby była tam szpara, w którą wpłynęła czerwona ciecz. Odłożyłem szmatę i wyjąłem nóż. Udało się wsunąć go w szczelinę, po chwili manipulacji podważyłem część blatu. Alaksandrowycz miał tajny schowek! Wewnątrz znalazłem ołowiany pojemnik, zupełnie jak ten z plecaka stalkera, oraz kilka nieoznakowanych teczek z dokumentami. Walcowate pudełko zawierało artefakt. Wyglądał jak kawałek zaschniętej lawy i świecił czerwonawym blaskiem. Zamknąłem wieko, pamiętając o promieniowaniu, i zacząłem przeglądać papiery w teczkach. W pierwszej znalazłem zeszyt zawierający dziwne tabele. Były w nich jakby ksywki, obok nazwy artefaktów, a dalej wykaz elementów wyposażenia. „Szlug – grawi, błysk, bateria – 5 magazynków 7,62x39, apteczka, konserwy” albo „Szczerba – kryształ, kolec – makarow z amunicją, wódka, konserwy”. Wyglądało to jak księga wymiany handlowej lejtnanta ze stalkerami! Znalazłem również mapki okolic obozu z zaznaczonymi miejscami, prawdopodobnie punktami wymiany. Najwyraźniej wiele mi umknęło podczas służby, Alaksandrowycz mieniał nasze wyposażenie na artefakty! Nie miałem pojęcia, kiedy i w jaki sposób to robił ani kto mu w tym procederze pomagał. Zajrzałem do drugiej z teczek. Szczegółowe raporty naukowe, opisy anomalii, artefaktów, mutantów. Było tego znacznie więcej niż to, co przekazali nam na szkoleniu. Znalazłem także mapę północnego sektora Strefy, najbliższego naszemu obozowi. Były na niej zaznaczone dwa punkty, opisane jako laboratoria X-3 oraz X-4. Kolejny dokument był oznaczony pieczęcią „tajne” i opisywał substancję określoną jako P-41. Było tu również coś o eksperymentach, ale za grosz nie rozumiałem tego naukowego bełkotu. Dokumenty w trzeciej teczce pochodziły ze sztabu. Rozkazy mówiły o konieczności podjęcia prób odnalezienia laboratoriów w Zonie i odzyskaniu P-41, ze szczególnym zaleceniem wykorzystania do tego celu żołnierzy kompanii karnych. Dalej odnalazłem informacje o planowanej rozbudowie i przyjeździe kapitan Lewrenki. Były datowane na dwa tygodnie przed samobójstwem lejtnanta. Kolejny dokument mówił o konieczności testowania pozyskanego czynnika P-41 na terenie obozowej jednostki badawczej. Wszystko zaczynało układać się w jedną całość. Zakrojona na szeroką skalę rozbudowa obozu, naukowcy, patrole w głąb Strefy. Chcą tu sobie urządzić poligon doświadczalny, jakby już nie było dość wesoło. Domyśliłem się, że to właśnie tych dokumentów nie znaleźli śledczy. Bardzo to wszystko skomplikowane, jak dla zwykłego starszego sierżanta, do niedawna sierżanta. Nie chciałem iść z tym od razu do Lewrenki, postanowiłem dowiedzieć się więcej o tym, co nas czeka. Kapitan po prostu zgarnęłaby wszystko, nie udzielając żadnych wyjaśnień. Zaniosłem więc papiery Kurlewowi, miałem nadzieję, że rzuci na to więcej światła, zwłaszcza na raporty naukowe. Obiecał przejrzeć dokumenty i nikomu nie pokazywać. Odszukałem także Wita i w dużym skrócie opowiedziałem mu o moim znalezisku. Wieczorem mieliśmy we trzech spotkać się w dawnym biurze Alaksandrowycza.
Kilka godzin później w kantynie odnalazł mnie adiutant kapitan Lewrenki. Miałem natychmiast stawić się w laboratorium u Lazarowa. Nie miałem pojęcia, o co mogło chodzić, ale szybkim krokiem przemierzyłem obóz i dotarłem do jednostki badawczej. W śluzie zdjąłem mundur, założyłem białe ciuchy i wszedłem do środka. Profesora spotkałem w pomieszczeniu, w którym sprawdzaliśmy rzeczy stalkera. – O, sierżant Petrenka! – Naukowiec wydawał się zaskoczony moją wizytą. – Potrzebujecie czegoś? – Wzywał mnie pan? – Nie, po cóż miałbym was wzywać, sierżancie? – Widać zaszła pomyłka, pójdę to wyjaśnić. Skierowałem się w stronę śluzy z zamiarem odszukania adiutanta i powiedzenia mu do słuchu. Czekało tam na mnie dwóch ludzi: chomut[34] i szeregowiec. – Sierżancie, macie natychmiast zgłosić się do kapitan Lewrenki – przekazał rozkaz chorąży. – Na pewno? – Starałem się zażartować, ale zabrzmiało to jakoś blado. Chorąży milczał, kiedy wkładałem mundur. Odprowadzili mnie do biura dowódcy i stanęli przed drzwiami. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to teczki Alaksandrowycza leżące na środku biurka. Zrobiło mi się gorąco. Kurlew mnie oszukał, przyniósł teczki Lewrence! – Oficer medyczny przyniósł mi to dziś rano – oznajmiła kapitan lodowatym tonem. – Czytaliście te dokumenty? – Tak jest! – Gardło miałem ściśnięte. – Chciałem... – Chuj mnie obchodzi, co chcieliście, Petrenka! – wykrzyknęła, waląc pięścią w stół dla podkreślenia wagi swoich słów. – Zatailiście ważne dokumenty, przeznaczone tylko dla oczu dowódcy tego obozu! Stałem w milczeniu, a ona mierzyła mnie wzrokiem. Chwilę później wezwała stojących przed drzwiami żołnierzy. – Odprowadzić starszego sierżanta Petrenkę na gauptwachtę[35] – rozkazała. – Pod jakim zarzutem? – zainteresowałem się. – Samowolnego włączenia do patrolu cywila, przez nieostrożność doprowadzenia do jego śmierci – odparła z jadowitym uśmieszkiem. Osłupiałem. Wiedziałem, że nie będzie chciała podawać prawdziwego powodu, bo to ujawniłoby plany dowództwa i wywołało zamęt w obozie, ale to był jakiś absurd! – Przecież działałem na rozkaz! Mam go na piśmie! Wyjąłem z kieszeni munduru kartkę i przeczytałem: Rozkaz dzienny nr 2/NSS/KK z dnia 1.03.2016
Usunąć zagrożenie biologiczne, kryptonim „Barszcz Sosnowskiego” w pobliżu obozu nr 6. Zachować szczególną ostrożność. Dowodzący: st. sierż. Dmitrij Petrenka
Jedyne, czego człowiek w gubie ma pod dostatkiem, to czas. Siedziałem sam w jednej z trzech cel, pozostałe były puste. Powoli układałem sobie wszystko w głowie. Lejtnant, w zamian za artefakty, dawał stalkerom nasze wyposażenie. Kurlew był z nim w zmowie, pomagał mu w machlojkach, dostarczając środki medyczne, może także zapewniał wsparcie logistyczne. W końcu to on co miesiąc składał zapotrzebowanie na zaopatrzenie szpitala, łatwo mógł zawyżać na przykład ilość potrzebnych apteczek polowych czy antyradów. Lejtnant przestraszył się planów dowództwa, bał się, że jego mały biznes się wyda. Nie chciał też być królikiem doświadczalnym w wyprawach w głąb Strefy, więc wymeldował się strzałem w głowę. Trochę błahe powody samobójstwa, ale być może o czymś jeszcze nie wiedziałem... Kurlew nie wiedział o tajnym schowku w biurku, a ja jak głupek dałem mu znalezione dokumenty. Medyk pewnie poszedł na układ z Lewrenką, która wrobiła mnie w śmierć Zajcewa. Podrzucając mi sfałszowany rozkaz do kieszeni munduru, kiedy byłem w laboratorium, uwiarygodniła całą sprawę, w obliczu dokumentu zeznania świadków nie będą miały żadnego znaczenia. Niestety, to nie wróżyło niczego dobrego. Kapitan nie chciała, żeby plany dowództwa ujrzały światło dzienne. Nowi żołnierze mieli zajmować się obozem, kompania karna była przeznaczona na mięso armatnie, posyłane coraz dalej do Zony. Stopniowo dałoby się to przeprowadzić niemal niezauważenie, jednak gdyby ktoś ujawnił wszystko od razu, miałaby na głowie pełnoprawny bunt w obozie. Skoro ja o tym wiedziałem, a Lewrenka wiedziała, że wiem, oznaczało to ni mniej, ni więcej, że ma zamiar mnie uciszyć. Nie będzie żadnego sądu, degradacji i potrącenia żołdu, czeka mnie raczej śmiertelny wypadek lub samobójstwo w celi. Kurlew był kryty, ona przymknie oko na jego interesy, on będzie siedział cicho. Połnyj pipiec[36].
Na niewesołych rozmyślaniach upłynęło mi kilka godzin. Siedziałem spięty, wiedziałem, że prędzej czy później spróbują mnie zabić, nie było tylko jasne, kiedy i w jaki sposób. Podskoczyłem, gdy w korytarzu pojawił się wysoki szeregowiec, ale on tylko wsunął do celi tacę z posiłkiem i wyszedł bez słowa. Jedzenia oczywiście nie tknąłem z obawy przed trucizną. Możliwe, że popadałem w paranoję, ale wolałem nie
ryzykować. Dwie godziny później zjawił się adiutant Lewrenki w towarzystwie dwóch żołnierzy. Jeden z nich wyciągnął broń, drugi zaczął w milczeniu otwierać drzwi mojej celi. – Skoro nie zaszkodziło ci jedzenie, popełnisz samobójstwo, Petrenka. Dręczony wyrzutami sumienia z powodu Zajcewa, powiesisz się w celi. – Głos adiutanta był wyprany z emocji, zupełnie jakby robił to już wcześniej co najmniej kilka razy. Odsunąłem się od drzwi, stając plecami do ściany. Nie zamierzałem im niczego ułatwiać. Adrenalina kipiała mi w żyłach, byłem gotów gryźć, kopać i walczyć o swoje życie. Kiedy żołnierze zbliżali się do mnie, do aresztu wpadł Wit. Adiutant padł na ziemię uderzony kolbą bajkała, szeregowcy jak na komendę odwrócili się do mnie tyłem. Rzuciłem się na tego z wyciągniętą bronią, dostał w nerki i kark, wypuścił pistolet. Powaliłem żołnierza na ziemię i przydusiłem. Witalij jednocześnie dopadł drugiego oprawcy, miażdżąc mu twarz celnym ciosem kolbą. Wszystko trwało może kilkanaście sekund, praktyka w bójkach to przydatna rzecz. – Dim, musisz wiać! – przyjaciel mówił szybko, stojąc w drzwiach celi. – Kilku naszych robi zamieszanie przy północnej bramie, biegnij do południowej. Wartownicy cię przepuszczą, masz tam broń i plecak. – Wit, skąd wiedziałeś, że Lewrenka mnie wrabia? – Domyśliłem się, jak pokazała na apelu sfałszowany rozkaz, przecież ten chorąży sam kazał zabrać Zajcewa. Inga opowiedziała mi o twoim przesłuchaniu po śmierci Alaksandrowycza, rano opowiadałeś o znalezionych dokumentach, wiedziałem, że musiałeś trafić na coś dużego. Zgadałem się z paroma kumplami, właśnie wywołali fałszywy alarm bojowy. Nie mamy już czasu, leć! Na północnym końcu obozu słychać było pojedyncze strzały, kilka sekund później rozległa się eksplozja, jakby wybuchł granat. Uścisnąłem przyjaciela i wybiegłem z aresztu. W obozie panował chaos, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Klucząc między budynkami, dotarłem do starej części. Inga czekała na mnie przy południowej bramie, którą wartownicy właśnie otwierali. – Dim, uciekaj do Strefy! – powiedziała, podając mi plecak. – Musisz iść w stronę Ukrainy, tutaj będą cię szukać. Odgłosy strzałów były coraz rzadsze, Inga mocno pocałowała mnie w usta i niemal wypchnęła za bramę. Zarzuciłem plecak na ramiona, złapałem podany przez wartownika ciężki futerał z bronią i puściłem się biegiem w stronę Zony, nad którą gęstniały brunatne chmury. Zwolniłem dopiero poza zasięgiem strzału, daleko za linią kilometra. Nikt mnie nie ścigał, pewnie jeszcze nie zorientowali się, że ja wstał na łyży[37]. Szybkim marszem zbliżyłem się do granicy Strefy, okrążając wypalony krąg pozostały po feralnym patrolu. Ominąłem stare, rdzewiejące, porwane zasieki z drutu kolczastego i spojrzałem przed siebie. Płaski, lekko podmokły teren porośnięty gdzieniegdzie karłowatym brunatnym młodnikiem. Zrobiłem duży krok i przekroczyłem oficjalną granicę Zony. Właściwie niewiele się zmieniło. Stało się może nieco ciszej, ale chyba tylko tak mi się zdawało. Skierowałem się w stronę najbliższych drzew, chciałem przemyśleć sytuację i sprawdzić wyposażenie.
Zaszyłem się w lasku i, mając pewność, że od strony obozu nie da się już mnie zobaczyć, otworzyłem plecak. Zacząłem metodycznie wyciągać jego zawartość, gdy nagle usłyszałem za sobą trzask łamanej gałązki. – Stojat‘! Ruki wwierch! W takich sytuacjach najważniejsze są odruchy. Rozsunąłem ręce na boki i powoli uniosłem się na nogi. Na plecach między łopatkami poczułem przytkniętą lufę. – Nie strielaj – powiedziałem najspokojniejszym głosem, na jaki było mnie stać. – Sołdat, gdzie reszta twoich, a? – W głosie człowieka za moimi plecami dało się wyczuć nerwowość. Nie bardzo wiedziałem, co właściwie chce zrobić. Jeśli myślał, że jestem tu z całym oddziałem, po co w ogóle się zbliżał? Pewnie obserwował mnie od dłuższej chwili, a teraz chciał się tylko upewnić, że stanowię łatwy łup. Niestety, w pewnym sensie miał rację. – Jestem sam. – Nie było sensu kłamać. – To się okaże. Co masz w plecaku? – Nie wiem. – Tym razem moja szczerość zabrzmiała po prostu głupio. – Uciekłem z obozu, kumpel dał mi plecak. – Dał ci? A może go wcześniej załatwiłeś? – Nieznajomy wyraźnie mi nie wierzył. – Zresztą nie moja sprawa. Prijuczu ja twoj towar[38]. Usłyszałem szczęknięcie zamka broni, na czoło wystąpiły mi krople zimnego potu. Czyli koniec, zastrzeli mnie i tyle będzie. Zamknąłem oczy i głęboko wciągnąłem powietrze. Ostatni wdech, zdążyłem jeszcze pomyśleć, gdy usłyszałem rumor i wystrzał. Drugi i trzeci huk w ułamku sekundy uświadomiły mi, że nie jestem martwy. Otworzyłem oczy akurat, żeby zobaczyć, jak po lewej od nas, spomiędzy karłowatych krzewów wypadł kaban, do którego strzelał właśnie mój niedoszły zabójca. Bydlę pędzi na nas, wokół niego wypryskują fontanny ziemi. W rękach stalkera terkocze AK-47, ale większość strzałów jest chyba niecelna. Odskakuję od niego, przypadam do ziemi i szarpię się z zamkiem futerału. Suwak wreszcie puszcza, łapię za bajkała, a wtedy kaban wpada między nas. Uderzony bokiem ogromnego dzika przetaczam się, stalker leci w drugą stronę. Mutant z rozpędu biegnie dalej, lecz po kilkunastu metrach ostro skręca i ryjąc racicami glebę, zawraca. Nie mam czasu wstać, siadam tylko płasko i przykładam strzelbę do ramienia. Modląc się, żeby bajkał był nabity, szarpię za przedni uchwyt. Kaban jest już kilka metrów ode mnie; bez celowania, zbyt nerwowo szarpię za spust. Z tej odległości nie da się nie trafić. Olbrzymi dzik zgarnia pełną wiązkę loftek w pysk – siła pocisków zatrzymuje go niemal w miejscu – pada z łoskotem dosłownie metr od moich nóg. Oszalały od adrenaliny, nadal na siedząco mierząc do mutanta, odwracam głowę w stronę stalkera, który leży bez ruchu tam, gdzie upadł. Podniosłem się na trzęsące nogi i rozejrzałem wokół. Kaban był chyba tylko jeden, duży odyniec, na oko metr w kłębie. Na Dużej Ziemi takie osobniki raczej nie żyją w stadach, pozostawało mieć nadzieję, że w Zonie jest podobnie. Upewniwszy się, że chwilowo nic mi nie grozi, z bronią w ręku zbliżyłem się do stalkera. Wyglądał na około pięćdziesiąt lat, miał na sobie ciuchy będące zbieraniną części różnych mundurów,
dobranych zupełnie przypadkowo i mocno zużytych. Musiał oberwać od mutanta znacznie mocniej niż ja. Był nieprzytomny, spodnie nad kolanem miał rozerwane, nogę przecinała mu spora szrama. Odłożyłem bajkała na bok i kucnąłem przy niedoszłym zabójcy. Dzik chyba nie trafił w tętnicę, ale rana mocno krwawiła. Wiedziałem, że jeśli mużyka[39] zostawię, może nie przeżyć. Zwabione hukiem wystrzałów, zapachem krwi i padliny szybko ściągną tu inne bękarty Strefy. Wróciłem do plecaka i odszukałem w środku apteczkę polową; Witalij pomyślał o wszystkim. Wyjąłem proszek dezynfekujący i bandaże, po czym zacząłem się zastanawiać, co ja właściwie robię. Kilka minut temu gość chciał mnie zabić. Gdyby nie ten cholerny kaban, leżałbym tu teraz z dziurą w plecach, a ten tu zachapałby moje rzeczy i się ulotnił. Czemu miałbym mu pomagać? Stałem nad nieprzytomnym, patrząc na środki opatrunkowe w rękach, i kompletnie nie wiedziałem, co robić dalej. W końcu ludzkie odruchy zwyciężyły. Odkopnąłem dalej jego karabin, wyjąłem z kabury wysłużony pistolet i zabrałem nóż wiszący przy pasie. Odsłoniłem bardziej ranę, rozdzierając nogawkę, i przyjrzałem się dokładniej. Będzie trzeba to oczyścić i zaszyć, ale teraz nie miałem na to czasu. Posypałem rozcięcie proszkiem do dezynfekcji i mocno zabandażowałem. Gdy kończyłem, stalker się ocknął. W pierwszym odruchu sięgnął ręką do pasa, namacał pustą pochwę na nóż, po czym spojrzał na mnie przerażony. – Spokojnie, nie zabiję cię, chociaż pewnie powinienem – powiedziałem uspokajająco. – Właśnie opatrzyłem ci ranę. Mężczyzna patrzył na mnie zdziwiony, jakby nie do końca rozumiał, co mówię. Uniósł się na łokciach, spojrzał na zabandażowaną nogę, potem na leżące nieopodal truchło mutanta. – Ty, sołdat, żeś prypeć-kabana ubił i mnie nogę opatrzył? Dlaczego? – spytał, przenosząc wzrok na mnie. – Nie wiem. Kaban sam się pchał. A ciebie opatrzyłem, bo durak jestem – odparłem krótko. Stalker pokręcił tylko głową. – Musimy się stąd zbierać. Zaraz może zrobić się tu tłoczno – stwierdziłem, mając na myśli nie tylko mutanty, ale też ewentualny pościg z obozu. – Możesz chodzić? Mężczyzna usiadł i odszukał wzrokiem swoją broń. – Na razie ja to wezmę, będzie ci lżej – powiedziałem szybko, zbierając z ziemi jego sprzęt. Nie ufałem typkowi na tyle, żeby dać mu broń do łapy. Chciałem odejść kilkaset metrów od niego, zostawić tam jego sprzęt i zniknąć z pola widzenia. Stalker z trudem dźwignął się na nogi, ale gdy spróbował zrobić krok, okazało się, że nie da rady iść o własnych siłach. Spojrzał na mnie bezradnie. Obaj wiedzieliśmy, że prawdopodobnie zginie, jeśli go tu zostawię. – Tu niedaleko jest wieś... – odezwał się pierwszy. – Kurwa, czy ja zawsze muszę w coś się wpakować? Poczekaj, sprzęt pozbieram. Obładowany bronią własną i cudzą stanąłem przy nim, a on oparł się na mnie ciężko. – Mutry masz? – zapytał zupełnie bez sensu.
Spojrzałem na niego zdziwiony, ale zanim zdążyłem się odezwać, sięgnął do kieszeni i wcisnął mi w rękę garść drobnych metalowych śrubek i nakrętek. Gdy zorientował się, że nie wiem, o co mu chodzi, zapytał: – Ty naprawdę, sołdat, z obozu uciekłeś? Po Zonie nie chodziłeś wcześniej? – Naprawdę. Znaczy chodziłem trochę, ale niedaleko – odparłem szczerze. – Ot, nowiczok[40] mi życie ratuje – westchnął ciężko. – Dobra, patrz. Bierzesz mutrę, rzucasz przed siebie i patrzysz, jak leci. Jak poleci prosto, upadnie i nic się nie stanie; podchodzisz, podnosisz i rzucasz dalej. Anomalie się tak sprawdza, żeby w żadną nie wleźć. Poniał?[41] – Tak. Którędy do tej wsi? – Tam. – Wskazał ręką mniej więcej na południe, w głąb Strefy. – Niedaleko, przed wieczorem dojdziemy. Ruszyliśmy w kierunku, który wyznaczył stalker. Zgodnie z jego instrukcjami rzucałem mutrę, patrzyłem, jak leci, i razem kuśtykaliśmy kawałek. Podtrzymywanie mężczyzny i dźwiganie całego sprzętu szybko mnie zmęczyły. Dyszałem ciężko, po plecach spływały mi strużki potu. Bok bolał po uderzeniu kabana, ale na pewno nie tak, jak mojego towarzysza musiała boleć noga. W takich warunkach odległość to kwestia względna. Żmudne rzucanie śrubek i ślimacze tempo sprawiały, że droga wlokła się niemiłosiernie. Krajobraz był praktycznie niezmienny. Brunatna wysoka trawa, gdzieniegdzie niewielkie zagajniki, czasem lekko podmokły teren. Stalker kategorycznie nakazał mi omijać kałuże i rozlewiska, więc zamiast iść po prostej, kluczyliśmy zygzakiem. Kolejna rzucona przeze mnie mutra nagle skręciła w locie. Zdziwiony patrzyłem, jak zaczęła wirować w powietrzu jakieś dziesięć metrów od nas. – Na ziemię! – rzucił komendę stalker. Posłuchałem go instynktownie, lata szkolenia wojskowego robią swoje. Przypadliśmy do gleby, a po kilku sekundach z głośnym fuknięciem przeleciał nad nami silny podmuch, niosący pył i drobne kamyki. – Co to było?! – zapytałem, wypluwając ziemię. – „Karuzela”, anomalia taka. Jak coś w nią wpadnie, zgniata to grawitacją, a potem tak fuka – wyjaśnił spokojnie stalker. – Dobrze, że na nią trafiliśmy. Wstawaj. Ostrożnie pokuśtykaliśmy nieco bliżej. Mężczyzna długo przyglądał się anomalii, jednocześnie tłumacząc: – Zobacz, sołdat, widzisz, jak liście tam wirują, cały czas w jednym miejscu? No widzisz, a wiatru prawie nie ma. Patrz na takie rzeczy, bo jak w „karuzelę” wleziesz, to w najlepszym razie skończysz jako artefakt. A skoro już o tym, tam na skraju wiru, widzisz, jak podryguje czerwony kamyczek? – Wskazał palcem. – To nam się przyda. – Ciekawe, jak po niego sięgniesz – stwierdziłem z powątpiewaniem. – Ech, nowiczok, nowiczok, nie ja, tylko ty. Podejdź z tamtej strony, połóż się na ziemi i rzucaj mutry w „karuzelę”. Kamyczek jest na skraju, dwa, trzy fuknięcia i powinien wylecieć. – Z jakiegoś powodu jego uśmieszek mi się nie spodobał. Zastanawiając się, czemu właściwie go słucham, obszedłem anomalię z boku. Kierowany wskazówkami zbliżyłem się nieco do wiru liści. Ostatni odcinek pokonałem,
czołgając się na brzuchu. Z tej odległości czułem już lekki powiew wiatru wiejącego w stronę „karuzeli”. Zachęcony okrzykami stalkera rzuciłem śrubę do anomalii, po czym szybko opuściłem głowę i nakryłem rękami. Rozległ się odgłos zasysania, a kilka sekund później głośne fuknięcie, ziemia posypała mi się na głowę i wpadła za koszulę. – Nie chce oddać, bladź! – krzyknął stalker. – Rzucaj następną! Cztery mutry i pół kilo ziemi za koszulą później artefakt wypadł z „karuzeli” i potoczył się kilka metrów ode mnie. – Dobra nasza, podnieś go i chodź tutaj! – Jak podnieś? Rękami? – spytałem, wstając z gleby. – Nie, durak, zębami! – Stalker najwyraźniej dobrze się bawił. – Pewnie, że rękami! Spokojnie, nic ci się nie stanie! Ostrożnie podszedłem do artefaktu i mu się przyjrzałem. Miał czerwonawy, gdzieniegdzie połyskujący metalicznie kolor i nieregularny kształt, wyglądał jak skamieniałe szczątki jakiejś organicznej materii. Podniosłem go po chwili wahania, był ciepły w dotyku i zdawał się lekko wibrować w dłoni. Obchodząc anomalię, wróciłem do stalkera. – Podaj mój plecak – zakomenderował krótko. Zawahałem się przez chwilę. – Co tak patrzysz, nie mam tam broni. Zresztą chyba nie myślisz, że cię tu zastrzelę. Przecież nie mogę chodzić. – W sumie była w tym jakaś logika, więc zrobiłem, co kazał. Wyjął z plecaka cylindryczny pojemnik wyłożony ołowiem, zabrał mi artefakt i wrzucił do środka. – Wszystkie artefakty trochę świecą – uśmiechnął się do mnie przepraszająco – ale nie martw się, krótki kontakt ci nie zaszkodzi. Ruszajmy dalej, bo nas tu noc zastanie. Odruchowo wytarłem dłonie w spodnie (jakby to miało cokolwiek pomóc), złapałem stalkera pod ramię i pokuśtykaliśmy dalej w żółwim tempie.
1 Chrienowuszka (ros.) – chrzanóweczka, autentyczna marka białoruskiej wódki. (przyp. red.) 2 Komandir dyscyplinarnoj roty (ros.) – dowódca karnej kompanii. (przyp. red.) 3 Sierżanci – podoficerowie w armii białoruskiej, rosyjskiej itd. (przyp. red.) 4 Małodszy lejtenant (biał.) – podporucznik. (przyp. red.) 5 Alkonawt (ros.) – w żargonie wojskowym: człowiek nadużywający alkoholu. (przyp. red.) 6 Radawy, jafrejtar (biał.) – szeregowiec, starszy szeregowiec. (przyp. red.) 7 Żratwa (ros.) – żarcie. (przyp. red.) 8 Kaprał (ros.) – w części jednostek w armiach krajów byłego Związku Radzieckiego nieoficjalne określenie młodszego sierżanta (biał. małodszy siarżant). Dla wygody czytelnika zdecydowano się użyć w książce polskiej formy „kapral”. (przyp. red.) 9 Buchat‘ (ros.) – chlać. (przyp. red.) 10 Smirna! (biał.) – Baczność! (przyp. red.) 11 Wolna! (biał.) – Spocznij! (przyp. red.) 12 Kamroty (biał. kamandzir roty) – dowódca kompanii. (przyp. red.) 13 Pradać (biał.) – sprzedać. (przyp. red.) 14 Szabasznik (ros. od szabaszka) – potocznie i niekoniecznie z szacunkiem sezonowy robotnik budowlany. (przyp. red.) 15 Praparszczyk (biał.) – chorąży. (przyp. red.) 16 Kazarma (ros.) – koszary. (przyp. red.)
17 Dawajtie/Dawaj (ros.) – uniwersalne wezwanie do działania. (przyp. red.) 18 Szto nam diełat‘? (ros.) – Co robić? (przyp. red.) 19 Sunduk (ros.) – kufer, w żargonie wojskowym: chorąży. (przyp. red.) 20 Kto strielał... (ros.) – Kto strzelał? Nic wam nie jest? (przyp. red.) 21 Swobodien (ros.) – Jesteście wolni/odmaszerować. (przyp. red.) 22 Podwig (ros.) – wyczyn. (przyp. red.) 23 Orużejka (ros.) – w żargonie wojskowym: zbrojownia. (przyp. red.) 24 Bajkał, sajga – rosyjskie strzelby produkowane w różnych wersjach. Typy strzelb używanych przez bohaterów różnią się tym, że bajkał jest bronią półautomatyczną, sajga to automat, ale generalnie mają jedną wspólną zaletę, doskonale sprawdzają się podczas spotkań z mutantami. (przyp. red.) 25 Portianki niuchat‘ (ros.) – w żargonie wojskowym: służyć w armii. (przyp. red.) 26 Za rieszotkoj (ros.) – za kratkami. (przyp. red.) 27 Suka (ros.) – uniwersalny przerywnik, nacechowany negatywnymi emocjami. (przyp. red.) 28 Duraki (ros.) – durnie. (przyp.red.) 29 Karocze (ros.) – pot. krótko mówiąc. Dat‘ słabinu (ros.) – w żargonie wojskowym: odprężyć się, zapomnieć o obowiązkach. (przyp. red.) 30 Bojec (ros.) – w żargonie wojskowym: żołnierz odbywający pierwsze pół roku służby, świeżynka. (przyp. red.) 31 Ispołnit‘! (ros.) – Wykonać! (przyp. red.) 32 Akulina (ros.) – w żargonie wojskowym: jedno z licznych określeń automatu Kałasznikowa. (przyp. red.) 33 Diermo (ros.) – gówno. (przyp. red.) 34 Chomut (ros.) – w żargonie wojskowym: chorąży. (przyp. red.) 35 Gauptwachta, guba (ros.) – ancel, czyli areszt wojskowy. (przyp. red.) 36 Połnyj pipiec (ros.) – dużo mniej elegancka wersja stwierdzenia „sytuacja była beznadziejna”. (przyp. red.) 37 Wstat‘ na łyży (ros.) – w żargonie wojskowym: jedno z licznych określeń na samowolne opuszczenie terenu jednostki. (przyp. red.) 38 Prijuczu ja twoj towar (ros.) – Przygarnę twój towar. (przyp. red.) 39 Mużyk (ros.) – facet. (przyp. red.) 40 Nowiczok (ros.) – żółtodziób. (przyp. red.) 41 Poniał? (ros.) – Zrozumiałeś? (przyp. red.)
Z
apadał zmierzch, gdy dotarliśmy do wsi. Może to nieco zbyt szumne określenie, ot, kilka chałup na krzyż, wszystkie na wpół zawalone i powoli wrastające w ziemię. Pamiętały pewnie jeszcze czasy Pierwszej Katastrofy. Przez chwilę zastanawiałem się, czy po awarii wrócili tutaj samosielcy. Czy starali się na nowo ułożyć sobie życie, kiedy powtórnie zastał ich gniew Reaktora? Czy stojąc w drzwiach swoich domów, oglądali Emisję, która na zawsze zmieniła Zonę? Czy przelewające się po niebie fale anomalnej energii, wyglądające jak zorza polarna na innej planecie, były ostatnim, co ujrzeli w życiu? Szybko odegnałem od siebie te myśli, w końcu mniej wiesz, spokojniej śpisz. Wolałem się też nie zastanawiać, co będzie, jeśli to nas zastanie tutaj emisja. – Wypaloną chałupę ominiemy z lewej strony – zadecydował stalker. – Widzisz, jak tam drga powietrze? „Żarnik” tam pewnie jest, zobaczymy rano. Masz dozymetr? – Nie wiem, sprawdzę. Przy akompaniamencie zniecierpliwionych westchnień i mamrotania o sołdatach, durakach i nowiczkach przeszukiwałem plecak. W bocznej kieszeni odkryłem żółtą terrę-P (dzięki, Wit!), wyjąłem z osłony i włączyłem. Urządzenie natychmiast przeszło w tryb alarmowy, zanosząc się wyciem i trzaskiem, na wyświetlaczu pojawiły się same ósemki. Stalker skrzywił się tylko i wyjął mi dozymetr z ręki. – Skalibrowany jak na Dużą Ziemię. Sołdat, czy wy w tym wojsku naprawdę nic nie wiecie? – narzekał, stukając w klawisze. – Przy takich niskich progach alarmowych to nawet w Mińsku na prospekcie Niepodległości będzie wył. Urządzenie zamilkło, stalker pogrzebał jeszcze chwilę w ustawieniach, po czym oddał mi je. – Sprawdź tamtą chatę. – Wskazał ręką budynek na prawo. Schowałem do kieszeni małą latarkę wydobytą z plecaka, wyjąłem pistolet i trzymając go w jednej, a dozymetr w drugiej ręce, ruszyłem w stronę zabudowań. – Sołdat, durak ty! Dozymetr gdzieś przypnij i wolną ręką mutry rzucaj! – krzyknął stalker. – Zabijesz się tu, kurwa, jak nic. Czując się jak ostatni idiota, posłuchałem jego rady. Zbliżając się do chaty, rzucałem śruby, ale na szczęście żadnych anomalii po drodze nie było. Zatrzymałem się przed ziejącym czarną pustką otworem drzwi. Terra cicho zatrzeszczała, budynek lekko oddawał tłem, ale nie było to nic groźnego.
– Mutry wrzucaj do środka i słuchaj, czy coś się dzieje. Rzuciłem w ciemność chaty kilka śrub, wszystkie poleciały równo i upadły z cichym brzękiem. Poświeciłem latarką do środka. Podłoga, a raczej klepisko zasłane śmieciami, ślad po niewielkim ognisku, wokół niego kilka pustych flaszek i puszek po tuszonce. Ściany z obłażącą, niegdyś białą farbą, pokryte brunatnymi zaciekami. W jednym z rogów wypatrzyłem ciemniejszy prostokąt, w świetle latarki wyglądający na starą ikonę. W najdalszym od wejścia kącie chaty zobaczyłem klapę, prawdopodobnie wiodącą do piwnicy.
– Czysto! – krzyknąłem do stalkera. – Padwał[42] jest? – zapytał.
– Jest! – To sprawdź, na co czekasz! Kolejny już raz dzisiaj zastanowiłem się, dlaczego właściwie bez szemrania wykonuję rozkazy tego obszarpańca. Podkomendnego sobie znalazł, stalker jego mać. Wszedłem do izby i podniosłem klapę w podłodze, owionął mnie silny zapach stęchlizny. Podskoczyłem, widząc nagły ruch, ale to tylko przerażony szczur z piskiem wcisnął się w jakąś norę. Cała piwnica miała może metr na półtora i metr głębokości. – Pusto, możemy wchodzić – powiedziałem, prowadząc stalkera do chaty. – Tylko szczur w loszku siedział. – No jak był szczur, znaczy się bezpiecznie. Zostawiłem stalkera w środku, a sam przeszedłem się po wsi, zbierając drewno na ognisko. Rzucałem mutry, sprawdzałem teren i ściągałem do chaty połamane kawałki starych mebli, gałęzie i inne śmieci. Niecałą godzinę później siedzieliśmy już przy niewielkim ogniu. Dym leniwie ulatywał przez dziury w dachu, na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, a w Zonie budziło się nocne życie. Stalker otworzył swój plecak, wyjął względnie czystą szmatkę i zaczął wykładać na nią czerstwy chleb, konserwę i flaszkę wódki. Ślina napłynęła mi do ust, dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak wściekle jestem głodny. Skinął na mnie zapraszająco. – Chodź, sołdat, zjemy co nieco i opatrunek będzie trzeba zmienić. Zanim zaczęliśmy jeść, podał mi rękę i powiedział po prostu: – Skręt jestem. Dzięki, że mi dziś życie uratowałeś. – Dmi... – Nie, poczekaj – przerwał mi w pół słowa. – W Strefie nie mamy imion. Zona usłyszy, Zona zabierze. Sołdat jesteś i tyle. – Sołdat... niech będzie – zgodziłem się. – Nie chcę, żebyś myślał, że ja cię tam zabić chciałem, w plecy strzelić. Nie bandziuga[43] ja, porządny stalker ze mnie – tłumaczył mi Skręt. – Wojskowych w Zonie nikt nie lubi, sprzęt bym ci zabrał i to wszystko... – Dobrze wiedzieć. A czym właściwie różni się bandyta od stalkera? – spytałem, choć wiedziałem, że mogę go obrazić. – Bandyta to częściej w dresach chodzi... – Skręt w zadumie podrapał się po głowie. – No i bandyta by ci w plecy strzelił, a potem zabrał chabar. Taki to sam artefaktów nie zbiera, tylko innym kradnie. – Czyli dopóki nie strzeli w plecy, to tak do końca nie wiadomo, czy stalker, czy bandyta? – dopytywałem. – Ty, Sołdat, nie mędrkuj, tylko powiedz mi lepiej, jak to z tym twoim uciekaniem z wojska było? – zmienił temat Skręt. Nie widziałem powodu, żeby kłamać. Pogryzając chleb z konserwą, popijając wódką, opowiedziałem mu całą swoją historię. Skręt kiwał tylko głową i przeżuwał w zadumie. – Ot, skurwysyny, burery gorbatyje[44]! – skomentował krótko, gdy skończyłem. Nie wiedziałem, co to takiego burer, ale wolałem nie pytać. – I teraz w Zonie jesteś... – Teraz w Zonie jestem.
Skończyliśmy jeść, Skręt schował resztki do plecaka i odwinął bandaże. Zasyczał z bólu, odrywając ostatnie warstwy opatrunku od przyschniętej rany. – Kuuurwa, nieładnie to wygląda – stwierdził, oglądając nierówne brzegi szarpanej rany. Wyjąłem z apteczki antyseptyk w proszku, świeży bandaż i igłę z nicią chirurgiczną. Skręt wypił łyk z flaszki i stwierdził krótko: – Dawaj. Szycie ran na żywca to niezbyt miłe zajęcie. Jeśli w dodatku robić to w świetle małego ogniska i jednej latarki, urok tej czynności znika całkowicie. Pacjent syczy i się wierci, co chwila pociągając z flaszki, do tego gówno widać i ręce masz całe we krwi. Naprawdę nieciekawie. Gdy wreszcie skończyłem, rana może nie wyglądała zbyt pięknie, ale jej brzegi przynajmniej się nie rozłaziły. Chciałem posypać proszkiem do dezynfekcji i zabandażować, ale Skręt złapał mnie za rękę. – Poczekaj, ja sam – powiedział, sięgając po swój plecak. Wyciągnął pojemnik na artefakty i wyjął z niego dzisiejszą zdobycz. – To „krewkamień”. Przyspiesza gojenie ran. – Stalker przyłożył artefakt do rany i obwiązał bandażem, a na koniec polał wódką. – Alkohol go aktywuje. Złapię co prawda trochę promieniowania, ale coś się na to poradzi. Jutro muszę chodzić bez pomocy, czas wracać do siebie. Kwiatki mi zwiędną – dodał zupełnie bez sensu. Skręt zasnął, a ja wziąłem pierwszą wartę. Siedziałem przy ogniu z bronią na kolanach i wpatrując się w otwór drzwi, myślałem, co zrobię ze sobą jutro, kiedy stalker odejdzie w swoją stronę. Nie obudziłem go na jego wartę, bo wyczerpany tym cholernym dniem zasnąłem na siedząco.
– Sołdat, durak! Ty na warcie zasnąłeś?! – wrzaski Skręta powoli przedzierały się do mojej świadomości przez zamulony snem mózg. – Coś nas tu mogło w nocy zeżreć, a ty sobie śpisz! – Nie drzyj się tak, jeszcze nam mutanty na głowę ściągniesz... – powiedziałem, podnosząc się i prostując obolałe plecy. – Zżarło cię coś? Jak nie, to nie panikuj. Oczywiście wiedziałem, że stalker ma rację, przez moją nieuwagę naprawdę mogliśmy nie dożyć świtu. Głupio mi było, że zasnąłem, ale nie zamierzałem dać się za długo opieprzać jakiemuś lokalnemu obdartusowi. – Postawię ci za to śniadanie – stwierdziłem pojednawczo, wyjmując IRP[45] z plecaka. – Wybierz sobie coś. Wojskowe żarcie w pakietach to temat na oddzielną historię. Kasza perłowa, kasza jaglana, z mięsem i warzywami, zawsze mdła i ledwie posolona. Podłego sortu tuszonka z bryłami tłuszczu i chrząstkami nieprzyjemnie zgrzytającymi w zębach; do tego suchary, cukier i saszetki herbaty. Dla zachowania pozorów jeszcze plastikowe sztućce (widelec niemal zawsze łamał się w kontakcie z zawartością puszek) i serwetki.
Skręt szybko przejrzał zawartość mojej suchpajki[46] i skrzywił się lekko. – Zawsze ta kasza – narzekał. – Zjadłbym w końcu coś innego. A tak swoją drogą, zastanawiam się, po co dają wam herbatę, skoro nie ma podgrzewacza? – Jak chcesz, możesz ją sobie wciągnąć nosem – odparłem z przekąsem. Jedliśmy śniadanie, mieszając moje racje z zapasami Skręta. Razem tworzyło to mieszankę zdatną do przełknięcia, a spłukane łykiem wódki miało nawet szansę pozostać w żołądku na dłużej. Gdy z posiłku nic już nie zostało, stalker zaczął odwijać opatrunek na nodze. Bandaż pociemniał, ale chyba nie od krwi. Artefakt wyglądał inaczej niż wczoraj. Kamień stracił połysk, a kiedy Skręt ścisnął go, rozpadł się na kilka części. Rana wyglądała za to dużo lepiej, pokrywała ją delikatna różowa tkanka blizny, z której wystawały nitki szwów. – Leczenie artefaktami nie jest zbyt zdrowe – mentorskim tonem mówił stalker. – Ale czasem po prostu nie ma innego wyjścia. Co prawda łykniesz przy tym kilka siwertów, ale od czego jest wódka i antyrady. – Zawsze mam sraczkę po antyradach. – Każdy ma po nich sraczkę. Skręt zabandażował nogę i wstał. Zrobił kilka ostrożnych kroków i skrzywił się z bólu. – Boli jak cholera, ale chodzić się da – ucieszył się. – No, czas wracać do siebie, kwiatki podlać. Stalker zaczął powoli zbierać swoje rzeczy i pakować plecak. Bez słowa oddałem mu jego broń i nóż, po czym sam zająłem się zbieraniem swojego dobytku. Kompletnie nie miałem pomysłu, co robić dalej, przecież uciekłem z obozu bez konkretnego planu. Inga na odchodnym powiedziała, żebym przeszedł przez Zonę w stronę Ukrainy. Takie rozwiązanie może miałoby sens, w końcu na Białorusi czeka mnie tylko wyrok za dezercję. Były jednak pewne komplikacje. Po pierwsze, przejście przez Strefę to nie spacer po parku. Nie miałem doświadczenia w tym terenie, wiedzy o Zonie tyle, co liznąłem na wojskowych szkoleniach, czyli jak się okazało, właściwie nic; a już wczoraj zdążyłem się przekonać, że zginąć tu można właściwie na każdym kroku. Po drugie, nawet gdyby udało mi się przedostać na południe, pozostawała jeszcze kwestia przeniknięcia przez Kordon, który po ukraińskiej stronie był podobno dość szczelny. Zakładając, że szczęśliwym trafem wyszedłbym z tej awantury cało, na samej Ukrainie też nie wiedziałbym, od czego zacząć. Bez znajomości, bez pieniędzy i dokumentów, co właściwie mógłbym zdziałać? Skręt dokończył pakowanie i stanął w drzwiach chaty, paląc papierosa. Zapiąłem plecak, zarzuciłem bajkała na ramię, po czym ostatni raz rozejrzałem się po pomieszczeniu. Spojrzałem na pociemniałą ze starości ikonę Bogomatieri[47] wiszącą w rogu izby. Nigdy nie byłem przesadnie religijny, ale podszedłem do niej, żeby przyjrzeć się z bliska. Niecały metr od ściany mój dozymetr zaniósł się serią trzasków i głośnym wyciem oznajmił przejście w tryb alarmowy. Szybko cofnąłem się o dwa kroki, urządzenie ucichło. Znów zbliżyłem się do obrazu, terra zawyła. Stalker, stojąc z boku, patrzył z uśmiechem na moje eksperymenty.
– Co, Sołdat, pomodlić się chciałeś? – zapytał prześmiewczym tonem, wydmuchując dym. – W Zonie się nie da. Wszystkie ikony tu bardzo świecą, lepiej nie podchodzić. – Dlaczego? – Bo za dużo siwertów złapiesz, durak – stwierdził, patrząc na mnie jak na idiotę. – Rozumiem, czemu nie podchodzić, ale dlaczego tak mocno świeci? Przecież cała chata ledwie tłem lekko oddaje, a tu wszystko poza skalą... – Nie wiadomo dlaczego. Może się Bożen‘ka[48] na Strefę obraził, może obronić nas chciał i promieniowanie na siebie wziął, a może Go stąd Czarny Stalker wygonił, kto wie. Nie módl się, Sołdat, w Zonie. Tutaj nikt modlitw nie słucha – dokończył Skręt, zgniatając niedopałek pod butem. – No, na mnie już pora. Gdzie ty pójdziesz, Sołdat? – zapytał po chwili. – Właściwie to... – zacząłem z wahaniem. – Nie wiesz, co dalej? – Nie bardzo – przyznałem. – Ja to tak widzę, nowiczok, ty mnie wczoraj życie uratowałeś, chociaż ja ciebie okraść miałem jak bandyta jakiś. Wstyd mi za to jest, widać zdziczałem bez towarzystwa. Dzisiaj ja tobie życie uratuję, zaprowadzę do mnie. Razem zresztą łatwiej pójść będzie, noga mnie jeszcze cholernie rwie. U mnie sprzęt swój w spokoju przejrzysz, pomyślisz, co tobie robić, a? – spytał, patrząc mi w oczy. Właściwie jego pomysł był dobry jak każdy inny, a może nawet lepszy. Nigdzie się nie spieszyłem, nikt na mnie nie czekał. W jego towarzystwie będę bezpieczniejszy, może przy okazji nauczę się co nieco o przetrwaniu w tym obcym miejscu. – Dziękuję, Skręt – odpowiedziałem po prostu. – No, tylko mi się tu nie rozklejaj, niańczyć ciebie nie będę – roześmiał się stalker. – Chodź, obejrzymy sobie ten „żarnik” na zewnątrz.
Ciche pstryknięcie poprzedziło głośny ryk, z jakim kilkumetrowy słup ognia wyskoczył ku górze. Powietrze wokół zadrgało od gorąca, a ja poczułem, jak resztki nocnego chłodu opuszczają moje ciało. Kilkanaście sekund później płomienie zgasły, a w ich miejscu drgało jeszcze tylko rozgrzane powietrze. – To właśnie jest „żarnik” – powiedział Skręt, rzucając następną mutrę do anomalii, kolejny raz wywołując ognisty spektakl. – Lepiej za blisko nie podchodzić, chociaż na dworcu Asipowycze urządzają czasem zawody w odpalaniu od nich papierosów. Niezłe artefakty czasem daje, ale tym razem chyba mamy pecha. No, czas nam ruszać, do mnie zajdziemy po południu. Ty prowadzisz. Poruszaliśmy się szybciej niż wczoraj, ale tempo nie było zbyt imponujące. Szedłem przodem, rzucając śruby, Skręt kuśtykał za mną, oszczędzając zranioną nogę. Byłem trochę zdziwiony, że kazał mi iść przodem, ale kiedy go o to zapytałem, wyjaśnił: – Jak po Zonie we dwóch idziesz, ten z przodu ma łatwiej. Skupia się wtedy na
mutrach, patrzy, jak lecą, gdzie spadają, anomalii szuka. Z tyłu idziesz, to oczy musisz mieć dookoła głowy, pilnujesz, czy mutanty nie podłażą, czy bandytów nie widać, no i oczywiście, czy ten z przodu żyje jeszcze. – Bardzo śmieszne – mruknąłem. – Nie obrażaj się, Sołdat, ale ty nowiczok jeszcze jesteś, mniejsza strata będzie – roześmiał się stalker. – A tak poważnie, to tu w miarę bezpiecznie powinno być, jak na Zonę oczywiście. – Czyli wcale – wtrąciłem z przekąsem. – Ani trochę – zgodził się Skręt. Przez jakiś czas szliśmy dalej w milczeniu. Podczas takiego dziwnego marszu czas płynie inaczej. Rzucasz śrubę, patrzysz, podchodzisz, podnosisz. Niby rutyna, a zęby miałem zaciśnięte, cały czas oczekiwałem, że trafię na jakąś anomalię. Gdy kolejna rzucona przeze mnie mutra wpadła w wysoką trawę, rozległ się głośny kwik. Z chaszczy poderwało się jakieś zwierzę, ledwie zdążyłem zauważyć masywne, brunatne cielsko pokryte jakby łuską i zdeformowany łeb błyskający trojgiem oczu. Zadziałałem instynktownie, zrywając broń z ramienia. Wymierzyłem w bydlę, ale ono z cienkim kwiczeniem odwróciło się od nas i zaczęło uciekać. Nadal miałem je na muszce, prowadząc oddalający się cel, gdy usłyszałem głos Skręta. – Spokojnie, to tylko mięsak – stwierdził uspokajająco stalker. – Yyy, był – dodał, kiedy mutant zniknął nagle w fontannie rozbryzgującej się krwi, niecałe trzydzieści metrów od nas. Stałem z otwartą gębą, nie wiedząc, co właściwie zobaczyłem. Zapijaczony doktor Kurlew z naszego obozu powiedział mi kiedyś, że Zona to „taki trochę inny ekosystem”, ale on nie miał, kurwa, pojęcia, o czym gadał. – W anomalię musiał wleźć – stwierdził Skręt, jakby nic się nie stało. – Chodź, podejdziemy zobaczyć. Nie rozumiałem, co ciągnęło go w stronę miejsca, gdzie duże zwierzę zginęło w ułamku sekundy, ale posłusznie ruszyłem we wskazanym kierunku. Lata wykonywania cudzych rozkazów ewidentnie robią swoje. – Mięsaki raczej nie są agresywne, to takie świnie Zony – tłumaczył stalker mentorskim tonem. – One zwykle w stadach żyją. Ten był sam, znaczy pewnie kotna samica. Znaczy prośna, no, ten, w ciąży. Och, zapylona po prostu, z roślinami mi lepiej idzie – gadał, drapiąc się po głowie. – Słyszałem nawet kiedyś, jak się jeden Lach z Jołczy chwalił, że poród mięsaka odbierał, ale czy to można takiemu wierzyć? Ostrożnie zbliżaliśmy się do anomalii. Powietrze wydało mi się jakby rozrzedzone i miało lekko metaliczny posmak. Rzuciłem mutrę daleko przed siebie, z początku spadała normalnie, lecz pod koniec nagle uniosła się w górę, opadła, znów uniosła i odleciała gdzieś na bok. – „Trampolina” tam musi być – nauczał Skręt. – Grawitacja taka dziwna. Tego mięsaka to pewnie aż na lewą stronę wywróciło. Patrząc na unoszące się i opadające liście i sprawdzając co chwila śrubami, obeszliśmy anomalię dookoła. Zjawisko zajmowało spory obszar, razem ze dwadzieścia metrów kwadratowych, uformowanych w nieregularny kształt. Stalker rozejrzał się
wokół, spojrzał w niebo i oznajmił: – Południe już, zatrzymamy się tutaj na popas. – Tutaj, koło anomalii? – zapytałem zdziwiony. – Tak, kawałek obok. Zjemy coś, odsapniemy trochę i dalej ruszymy. Zdjęliśmy broń oraz plecaki i usiedliśmy wprost na trawie. Skręt wyjął ściereczkę i prowiant, ja odnalazłem swoje tubki i suchary. Podzieliliśmy się jedzeniem i chwilę przeżuwaliśmy w milczeniu. – Wiesz, książkę kiedyś taką czytałem, „Piknik na skraju drogi” – stalker odezwał się pierwszy. – Też o Zonie coś tam było, nawet podobnej trochę do tej naszej. Czytałeś może? – Niestety nie. – Szkoda. No w każdym razie zobacz, my tu teraz też mamy taki piknik. – Tylko już nie na skraju drogi, ale chyba głęboko w przydrożnym rowie – stwierdziłem z przekąsem, patrząc na wirujące w anomalii zeszłoroczne liście. – Nie przesadzaj, Sołdat, do „rowu” stąd jeszcze daleko. Bardzo daleko na szczęście. – Stalker wzdrygnął się, jakby na odległe, niezbyt miłe wspomnienie. – Pojadłeś? To weź resztki i chodź. Zdziwiłem się (który to już raz), że zamiast ruszyć dalej, Skręt poprowadził mnie z powrotem do anomalii. Kiedy znów weszliśmy w strefę dziwnego, rozrzedzonego powietrza, stalker rzucił w stronę zjawiska resztki posiłku, po czym gestem nakazał mi zrobić to samo. Puszki z pozostałościami tuszonki i okruchy sucharów w celofanie przez chwilę unosiły się i opadały, zderzając się ze sobą w bezładnym tańcu. Wirując coraz szybciej, zlepiały się ze sobą, a po kilku minutach wewnątrz anomalii rozbłysło jasne światło. Zakryłem oczy dłonią o ułamek sekundy zbyt późno, więc kiedy je odsłoniłem, widziałem wszystko na zielono i niebiesko. – Wiedziałem! Mięsak duży, anomalię zapełnił! – cieszył się nie wiadomo z czego Skręt. – Patrz, Sołdat! Mrugając szybko, aby pozbyć się powidoków, powiodłem wzrokiem we wskazanym kierunku. W samym centrum „trampoliny”, migocząc złotawym blaskiem, formował się jakiś przedmiot. Bryłka materii obracała się powoli, rosnąc i zmieniając kształt. Razem ze Skrętem patrzyliśmy jak zahipnotyzowani, na naszych oczach tworzył się właśnie artefakt! Kamień po chwili uniósł się lekko i z cichym trzaskiem pękł na dwie nierówne części. Mniejsza z nich obrosła jeszcze trochę pojawiającą się jakby znikąd materią, po czym oba fragmenty wytrysnęły nagle ku górze i upadły poza anomalią, niemal wprost u naszych stóp. Mniejszy fragment potoczył się w stronę większego i przylgnął do niego, jakby przyciągany siłą magnetyzmu. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem... – powiedział stalker, patrząc na leżący na ziemi podwójny artefakt. – Ja też – stwierdziłem dosyć oczywisty fakt. Skręt podniósł twór anomalii z ziemi i zaczął obracać w rękach. Mój dozymetr lekko zatrzeszczał, ale po chwili się uspokoił, przedmiot prawie w ogóle nie emitował promieniowania! Stalker w skupieniu przyglądał się obiektowi. Rozdzielił na chwilę
dwie części, a terra zaniosła się alarmowym wyciem. Gdy złączył je ponownie z cichym trzaskiem, urządzenie ucichło. Popatrzyliśmy na siebie zdziwieni. – Wyglada trochę jak „mamine korale”, ale jakieś dziwne – odezwał się Skręt. – Zobacz, jakby matka z dzieckiem... Myślisz, że skoro ten mięsak był ciężarny, to może... – Ty się poważnie mnie pytasz? Przecież ja nowiczok jestem, co ja tam mogę wiedzieć – odparłem. – Widzisz, teraz to ja się czuję jak nowiczok – powiedział z zakłopotaniem stalker. – Trzeba to będzie komuś pokazać. Zona daje, trzeba brać. Ostrożnie schował podwójny artefakt do cylindra i ruszyliśmy dalej. Rutyna marszu się nie zmieniła, ja na przedzie, od mutry do mutry, Skręt wolno kuśtykał za mną. Godzinę później dotarliśmy w pobliże większej, opuszczonej wioski. – Stąd już do mnie niedaleko, ale między te chaty nie wejdziemy, trzeba nam naokoło – oznajmił stalker. Oczywiście ponownie posłuchałem go bez gadania, nauczyłem się już ufać jego instynktom. Obeszliśmy wieś łukiem i ruszyliśmy dalej wzdłuż starej i popękanej asfaltowej szosy. Wiatr cicho szumiał, pożółkła trawa falowała wokół jak tafla jeziora. Żadne inne dźwięki nie mąciły ciszy, tylko ten szelest poruszanych lekką bryzą traw. Zrobiłem się dziwnie spokojny, plecak ciążył mniej, a droga wydawała się łatwiejsza. – Sołdat, podjom[49]! – Stalker szturchnął mnie pięścią w plecy, wyrywając z zamyślenia. – Mutry rzucaj i nogami przebieraj. Zona wdech bierze. – Jaki znów wdech? – zapytałem. – Jest wdech, będzie i wydech niedługo. Czujesz, jak się spokojnie zrobiło? Jak lekko? Emisja za kilka godzin będzie. Żołądek skurczył mi się ze strachu. Emisje widziałem dotąd z dużej, bezpiecznej odległości, a i tak wyglądały groźnie. Znaleźć się pod tym bezkresnym, groźnym niebem, kiedy przewalają się po nim fale anomalnej energii, być w centrum tego gromu, słyszanego dotąd jedynie z daleka – tego chyba nie przeżyłby żaden człowiek. – Nie panikuj, już niedaleko, jak dojdziemy, żyć będziemy – uspokajał mnie stalker. Skupiłem się i zacząłem szybciej rzucać śruby. Przyspieszyliśmy kroku, a Skręt mówił: – Emisji na zewnątrz nie przeżyjesz. Mózg ci usmaży i tyle. Trzeba zawsze schronienie jakieś znaleźć, piwnicę jakąś najlepiej, i tam przeczekać. Jak emisja się skończy, dobrze wyjść artefaktów szukać – tłumaczył. Godzinę później dotarliśmy do dwóch niewielkich, parterowych budynków stojących pośrodku niczego, otoczonych rdzewiejącym placem zabaw. – Tu mieszkam. To kiedyś przedszkole było – oznajmił stalker. – Tak w szczerym polu? Przecież tu żadnej wsi nawet nie ma – zdziwiłem się. – Młody jesteś, Sołdat, to nie pamiętasz. Kiedyś jakiś mądry komunista tak sobie wykombinował. Przedszkole czy inny budynek użyteczności publicznej stawiali pomiędzy kilkoma wioskami, żeby każdemu było tak samo daleko. – Głupie to strasznie – stwierdziłem. – Jakby było we wsi, to chociaż jedni mieliby blisko. – Ależ wtedy, durak, nierówność społeczna by powstała! Niesprawiedliwość, i to już
od najmłodszych lat! – roześmiał się stalker. – Chodź, zapraszam na salony. Skręt ruszył do drzwi, a ja poszedłem za nim. Odwróciłem się jeszcze w progu i spojrzałem za siebie. Wiatr wzmagał się, trawy falowały, karłowate drzewa gięły się ku ziemi. Na południowym zachodzie niebo powoli ciemniało, zdawało mi się, że słyszę już odległy pomruk nadciągającego gromu, brzmiący trochę jak trzeszczenie kości przeciągającego się olbrzyma. Zona kończyła brać wdech.
W budynku przedszkola panował półmrok. Większość otworów okiennych była zasłonięta deskami lub kawałkami dykty, wyglądającymi na fragmenty starych mebli. Skręt zamknął za nami drzwi za pomocą leżącej nieopodal grubej belki i ruszył w głąb korytarza. Poszedłem za nim, oglądając ściany pokryte wyblakłymi wizerunkami Wilka i Zająca ze starych kreskówek. W korytarzu wisiały pożółkłe, kartonowe tablice z obrazkami instruującymi, jak przechodzić przez ulicę – „Spójrz na lewo, spójrz na prawo, nic nie jedzie, ruszaj żwawo”, zachwalającymi uroki mycia rąk i zębów – „Myje się kotek, myje się miś i ja w łazience myję się dziś!”, a także ostrzegającymi przed nieznajomymi; czyli kompendium wiedzy przedszkolaka w kolorowej pigułce. Właściwie w moim przedszkolu były chyba podobne. Tutaj oczywiście mogłyby wisieć jeszcze inne: „Nie baw się przy »żarniku«, będzie dużo krzyku” albo „Widzisz, jak snork skacze, szybko powiedz tacie”. – Co, Sołdat, znajomo to wygląda? – spytał stalker, widząc, jak się rozglądam. – Przedszkole jest opuszczone od Pierwszej Katastrofy. Okoliczne wsie zasiedlali, ale przedszkole mieli zbudować już nowe, tylko nie zdążyli. Ja śpię w gabinecie dyrektora, chodź, pokażę. Ruszyliśmy dalej korytarzem. Przedszkole było duże, na oko zaplanowane na blisko setkę dzieci, może więcej. Jeśli budynek obok miał takie samo przeznaczenie, faktycznie bez problemu mogło obsługiwać wszystkie okoliczne wsie. Dotarliśmy do drzwi na końcu holu. Były wzmocnione kawałkami blachy i zamknięte na zamek. Skręt wyjął klucz z kieszeni, dwukrotnie przekręcił go w zamku i moim oczom ukazało się niewielkie pomieszczenie, którego wyposażenie stanowiły materac, biurko i niewielka szafa na akta. Okno było zamknięte masywną okiennicą, podobnie jak drzwi obitą blachą. – Niewiele, ale to mój dom. – Stalker zatoczył ręką w gospodarskim geście. – Jak chcesz, to zrzuć tu rzeczy, nam trzeba do piwnicy, idzie emisja. Skręt zrzucił plecak pod ścianą, a ja poszedłem w jego ślady. Widząc, że zdejmuje z ramienia także karabin, niechętnie zrobiłem to samo, zostawiając sobie tylko makara w kaburze. – Tu jest bezpiecznie, nikt ci tego nie ruszy – zapewnił, widząc moje wahanie. Wyszliśmy z pomieszczenia i stalker powiódł mnie korytarzem w bok. – Czemu właściwie idziemy do piwnicy? Myślałem, że emisję wystarczy przeczekać
gdzieś pod dachem. – Chciałem błysnąć informacjami z wojskowego szkolenia. – Tego was w tym obozie nauczyli? Teoretycy Strefy jedni – zaśmiał się Skręt. – Niby można, ale mózg i tak ci może usmażyć. Pod ziemią zawsze lepiej, zwłaszcza dla ciebie. – Dlaczego akurat dla mnie? – Nasza rozmowa dziwnym trafem zaczęła przypominać dialog dziecka z przedszkolanką. – Wcześniej w głąb Zony nie chodziłeś? Emisje tylko z daleka widziałeś? Możesz być pewny, że ta pierwsza to spore przeżycie będzie – stwierdził tajemniczo. Przeszliśmy przez wyłożone niegdyś białymi kafelkami rozległe pomieszczenie. Pod ścianami rdzewiały szczątki dużych kuchenek, po kątach walały się dziurawe garnki. Stanęliśmy u szczytu schodów prowadzących w dół, do grubych metalowych drzwi. – Wielka lodówka to kiedyś była, trzymali zapasy jedzenia dla dzieciaków – wyjaśnił Skręt. – Zejdź na dół, ja skoczę jeszcze tylko kwiatki podlać i zaraz wracam. – Co ty masz z tymi kwiatkami? – zapytałem zdziwiony. – Nieważne. Schodź na dół, zaraz wracam. Przed oczami stanęła mi niezbyt przyjemna wizja. Schodzę na dół, metalowe drzwi zatrzaskują się za mną z łoskotem, stalker śmieje się głośno i idzie do gabinetu po moje rzeczy, a ja zdycham z głodu i pragnienia w ciemności przez kilka dni. – Wiesz, lepiej poczekam tutaj – odparłem, siadając na schodach. – Jak sobie chcesz. Zaraz wracam. Słuchając kroków oddalającego się stalkera, usiadłem na stopniach, kolejny raz zastanawiając się, co właściwie stało się z moim życiem. Jeszcze niedawno byłem wojskowym, właśnie dostałem awans i pewnie podwyżkę – szkoda tylko, że nie zdążyłem odebrać żołdu. Kompania karna na skraju Strefy to może nie szczyt marzeń, ale lepsze to niż nic, a do tego miałem niezłą dziewczynę i wszystko zdawało się pomału iść w dobrym kierunku. Nagle zupełnie bez sensu dałem się wrobić w morderstwo, a dowódcy chcieli mnie otruć lub/i powiesić w celi, więc musiałem uciekać do Zony. Trzasnęły drzwi, Skręt chyba wyszedł z budynku. Zbliża się emisja, a ten kwiatki będzie podlewał. Chyba nie do końca wszystko z nim w porządku. Dlaczego właściwie trzymam się z tym dziwakiem? Zdradza pewne objawy choroby psychicznej, chciał mnie zabić (no w sumie twierdzi, że nie), okraść (sam to przyznał), a ja poszedłem za nim w głąb Strefy, ufny jak jakiś szczeniak. Z drugiej strony, jeśli chciałem wyjść cało z tej awantury, powinienem dowiedzieć się o Zonie jak najwięcej, a było jasne, że Skręt może mnie nauczyć o przetrwaniu tutaj znacznie bardziej przydatnych rzeczy niż to, czego dowiedziałem się na szkoleniu. Wiatr na zewnątrz wzmógł się jeszcze bardziej, wył niskim tonem w szparach zasłoniętych okien. Kurz i śmieci przesuwały się z cichym szelestem po podłodze, przesypując się i tworząc miniaturowe wydmy. Stalker nie wracał, a mnie ogarniał niepokój. Jeśli nie wróci za kilka minut, sam zejdę do tej gigantycznej lodówki i niech się dzieje, co chce. A może właśnie o to mu chodziło? Zrozumiałem, że w Strefie ciężko jest planować cokolwiek na przyszłość, jeśli całą twoją uwagę zaprząta kwestia przeżycia kolejnej godziny. – Job twoju mat‘, ależ dmucha! – Dobiegające z korytarza słowa stalkera wyrwały
mnie z zamyślenia. – Solidna emisja będzie. Dawaj, Sołdat, schodzimy. Zeszliśmy do podziemia, a Skręt zamknął za nami drzwi. Zapalił lampę naftową, podregulował płomień i pomieszczenie wypełniło się ciepłym blaskiem. Lodówka miała wymiary dwa na cztery metry i była na tyle wysoka, że można było w niej normalnie stanąć. Na przykręconych na stałe do metalowych ścian półkach leżały gdzieniegdzie jakieś pakunki. – Prawie jak moja ostatnia kwatera – zażartowałem, żeby przerwać ciszę. – Za to na pewno lepiej pachnie – roześmiał się stalker. Faktycznie, w powietrzu nie czuło się spodziewanego zapachu stęchlizny, unosił się za to ledwo wyczuwalny, jakby roślinny aromat. Usiedliśmy, opierając się o ścianę. Wycie wiatru było tu niemal niesłyszalne, w rozświetlonym nikłym światłem lampy podziemiu panował spokój. Poczułem, jak napięcie i wrażenia dzisiejszego dnia opadają na mnie całunem zmęczenia. Zaczynała mnie lekko boleć głowa, jakby ktoś uciskał mi na skronie i ciemię. – Sołdat, emisja niedługo się zacznie i coś mam wrażenie, że będzie solidna – powiedział Skręt. – Nie martw się, tutaj nic nam nie grozi, metalowe ściany ekranują energię, a do tego jesteśmy z metr czy półtora pod ziemią – dodał uspokajająco. – Jak długo to potrwa? – zapytałem. – Godzinę, może dwie, czasem dłużej. W Zonie nie ma pewników – tłumaczył mentorskim tonem. – Skoro nie wiadomo, to skąd będziemy wiedzieli, że można już wyjść? Przecież tutaj właściwie nic nie słychać. – Znów poczułem się jak dziecko, zadając mu te wszystkie pytania. A kiedy? A dlaczego? Zupełnie jak mały chłopiec w przedszkolu, tyle że z makarowem przy pasie. – Będziemy, o to się nie martw – powiedział tajemniczo. – Możesz się gorzej poczuć, ale nic ci tu nie będzie. Oparłem głowę o ścianę i zamknąłem oczy. Cichy półmrok pomieszczenia działał kojąco. Pomyślałem o Indze i Witaliju. Czy udało im się wykręcić z odpowiedzialności za pomoc w mojej ucieczce? Stali teraz na murze, obserwując z bezpiecznej odległości nadchodzący oddech Zony? Siedzieli w areszcie, a może jeszcze gorzej? Mogłem jedynie mieć nadzieję, że wyjdą z tego cało. Głowa bolała coraz bardziej, myśli płynęły coraz wolniej, a przez powieki sączył się nikły blask naftowej lampki.
Rozdzierający ryk gromu i oślepiający błysk wyrywa mnie z płytkiej drzemki. Głowa eksploduje wściekłym bólem, mrugam szybko, żeby choć na chwilę odzyskać wzrok. Przed oczami majaczy mi rozmyta, podwójna twarz Skręta. Porusza ustami, ale pomruk burzy zupełnie zagłusza słowa. Kolejny rozbłysk jasnego, oślepiającego światła pozbawia mnie tchu, w uszach pisk, jakby obok wybuchł granat hukowy. Pomieszczenie
wywraca się pod dziwnym kątem, widzę półki i kawałek sufitu. Łzy lecą mi z oczu, chyba wymiotuję. Stalker pojawia się na chwilę w polu widzenia, odwraca mnie na bok, zdaje się, że znów coś mówi. Ból głowy nagle puszcza zupełnie, światło gaśnie, tracę przytomność. Świadomość wracała powoli i boleśnie. Leżałem na boku, wpatrując się w ścianę i kawałek zarzyganej podłogi. W ustach miałem kwaśny posmak kwasu żołądkowego, głowę dziwnie lekką, jakby wypełnioną helem. Usiadłem pomału i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Skręt siedział naprzeciwko oparty o ścianę. – Żyjesz? – zapytał, widząc, że się podnoszę. – To dobrze. Posiedź chwilę, ciężko miałeś. – Co się stało? – Emisja, całkiem duża zresztą. – Ty w poriadkie?[50] Przecież tu szalał jakiś żywioł! – Byłem szczerze zdziwiony jego spokojem. – Żywioł szalał, ale tylko u ciebie, tylko tutaj – odparł stalker, pokazując na głowę. – Pierwsza emisja potrafi tak namieszać, a ta była naprawdę mocna. Nie martw się, za drugim razem będzie znacznie lepiej. Wzdrygnąłem się na samą myśl o przeżywaniu tego ponownie. Inny ekosystem, Kurlew, ty zapijaczony skurwysynu, żebyś ty tylko wiedział, jak bardzo inny. Potrząsnąłem głową, starając się pozbyć uczucia otępienia. Skręt wstał i podał mi manierkę. Wypiłem duży haust wody, potem drugi i trzeci, zakrztusiłem się i rozkaszlałem. – Powoli, nie udław się. Łyknij teraz tego – powiedział, podając mi wyciągniętą nie wiadomo skąd butelkę wódki. Wypiłem dwa duże łyki, alkohol zapiekł żywym ogniem w trzewiach, ale zrobiło mi się dużo lepiej. Wstałem i spojrzałem na stalkera, który wreszcie przestał mi się dwoić w oczach. – Będę żył – stwierdziłem z przekonaniem. – No ja myślę. Znalezioną w kącie szmatą wytarłem wymiociny, wyszliśmy z lodówki i wróciliśmy do gabinetu dyrektora. Stalker otworzył okiennice, wpuszczając do środka chłodne wieczorne powietrze. Wyjrzałem na zewnątrz, Zona wydawała się spokojna, jakby oczyszczona. Mżyło, lekki wiaterek niósł zapach trawy i wilgotnej ziemi, wyczuwałem też woń ozonu. Wziąłem głęboki wdech i zamknąłem oczy. Zupełnie jakbym był na wakacjach na wsi, wdychał świeże powietrze i nie musiał się niczym martwić. Skręt poklepał mnie po ramieniu. – Spójrz tam. – Powiodłem wzrokiem za jego wyciągniętą ręką. – Widzisz? Kilkadziesiąt metrów od nas, w świetle zachodzącego słońca, nad ziemią wisiał okrągły bąbel. Właściwie sfera nie miała wyraźnej powłoki, stanowiła po prostu idealną kulę, w której obrębie nie padał deszcz. Niedaleko od niej w wysokiej trawie podniosły się cztery mięsaki. Otrzepały się, rozejrzały wokoło i ruszyły na zachód, omijając anomalię łukiem. Nie byłem na wsi, a to nie były wakacje. Skręt zamknął okiennice. – Ściemnia się, dzisiaj już nie wychodzimy – zarządził. – Zjemy coś i spać, jutro też
jest dzień. Zapalił kilka świec, rozpraszając półmrok pomieszczenia, rozpalił płomień na małej turystycznej kuchence i wlał do garnka wodę z manierki. Kiedy się zagotowała, wsypał kaszę, dorzucił zawartość jakiejś puszki. Pokój wypełnił się zapachem jedzenia, uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem głodny. Skręt mieszał pomału zawartość garnka, a ja zastanawiałem się nad moją reakcją na niedawną emisję. Czy to możliwe, żeby cały ten huk i błyski były tylko w mojej głowie? Stalker nie wydawał się znosić tego aż tak ciężko jak ja, właściwie w moich przebłyskach zdawało się, że oddech Zony nie wywiera na nim większego wrażenia. Czy moje fale mózgowe zareagowały tak gwałtownie, bo w jakiś sposób zsynchronizowały się z falami anomalnej energii przetaczającej się przez Strefę? Może mózg Skręta był już na to zjawisko odporny? – Skręt, czy ja teraz jestem mutantem? – wypowiedziałem na głos swoje najgorsze obawy. Stalker przerwał nakładanie parującej kaszy do misek i spojrzał na mnie pytająco. – W wojsku mówili, że w Zonie nie ma żywych ludzi, tylko mutanty – starałem się wytłumaczyć, o co mi chodzi. – Powiedziałeś, że pierwsza emisja jest najgorsza. To znaczy, że potem coś się zmienia? Że człowiek się zmienia? – Pierwszą emisję zawsze znosi się najgorzej, a do tego ty trafiłeś na wyjątkowo silną. Człowiek nie wie, czego się spodziewać. Czy oddech Strefy nas zmienia? Możliwe. Życie cały czas nas zmienia – stwierdził filozoficznie. – Znaczy że ja zmutowałem? Że ty jesteś mutantem? – drążyłem temat. – Widzisz, żebym miał dwie głowy? Albo trzecią rękę? – Skręt starał się obrócić w żart moje obawy. – Przecież wiesz, o co mi chodzi – burknąłem. – No już dobrze, nie dąsaj się jak panna na wydaniu – powiedział, podając mi miskę. – Mutant, według definicji, to osobnik, którego DNA zostało trwale zmienione, ale nie w wyniku klasycznej rekombinacji genetycznej. Oznacza to w skrócie, że u takiego organizmu w nierozgałęzionym biopolimerycznym łańcuchu kwasu dezoksyrybonukleinowego doszło do zmiany w układzie zasad komplementarnych, połączonych wiązaniami wodorowymi. Nawet jeśli taka zmiana nie objawi się w żaden widoczny sposób w fenotypie, to moim zdaniem można takiego osobnika nazwać mutantem. Zamarłem z łyżką pełną kaszy w połowie drogi do otwartych ust i wytrzeszczyłem na niego oczy. – Jeśli więc pytasz – kontynuował – czy jesteśmy mutantami, należałoby de facto stwierdzić, czy nasz genom zmienił się i odbiega od normy. Możemy w tym celu pobrać próbki śliny i spróbować zrobić kompleksowe badania genetyczne, a następnie porównać je z genotypem wzorcowym dla naszego rejonu geograficznego. Oczywiście nie mam tu na myśli Zony, bo to zbyt nietypowy ekosystem, by mówić o istnieniu jakichkolwiek wzorców. Weźmiemy na przykład rejon południowej Białorusi. – Kasza z łyżki spadła mi z powrotem do miski. – Niestety, nie mam specjalistycznego sprzętu do przeprowadzenia tych badań. Obawiam się, że w placówce, w której się obecnie znajdujemy, mam do dyspozycji jedynie stare liczydło, kilka zardzewiałych
samochodzików oraz niekompletną lalkę; więc ciężko nam będzie uzyskać wiarygodne wyniki badań – dokończył stalker z uśmiechem, hojnie nalewając wódkę do dwóch musztardówek. Usta udało mi się zamknąć dopiero po jakiejś minucie. Patrzyłem, jak Skręt zabiera się do jedzenia, uśmiechając się przy tym pod nosem. Edukację zakończyłem w połowie szkoły średniej, więc nie zrozumiałem chyba nawet połowy jego naukowego bełkotu, a on, zdaje się, doskonale o tym wiedział. – Znalazłeś w tym przedszkolu książkę do genetyki czy wykułeś na pamięć Wikipedię? – spytałem, gdy odzyskałem mowę. – Ech, Sołdat, Sołdat, wy w tym waszym wojsku myślicie, że każdy w Zonie to bandyta i mutant, co to w nocy świeci. – Pokręcił głową. – W poprzednim życiu ja doktorem genetyki byłem. Specjalistą botanikiem. Zresztą, co mi tam, jutro ci kwiatki moje pokażę, pogadamy więcej. Teraz jedz, bo ci kaszka wystygnie. – Skręt, nie traktuj mnie jak dziecko, powiedz coś więcej – nalegałem. – Jutro, Sołdat, jutro. Już i tak za dużo wrażeń jak na jeden dzień nam było. No, to za dezaktywację – powiedział, wznosząc szkło. – Za dezaktywację. Przez chwilę jedliśmy w milczeniu, razem z ciepłą kaszą trawiłem jego słowa. Mówił poważnie czy tylko się zgrywał? Cholera wie, różnych ludzi Zona do siebie ściąga, może genetyka-botanika też. Nie bardzo potrafiłem sobie to wyobrazić, ale w końcu moja historia też do prostych i oczywistych nie należała. Trzeba go będzie jutro pociągnąć za język. – Sołdat, słuchaj, ja to tak widzę – przerwał milczenie Skręt, nalewając do musztardówek drugą kolejkę. – Moim zdaniem nie bardzo wiesz ty, co robić dalej. Dużo się dzieje, a wszystko tu dla ciebie nowe. Mnie towarzystwa trzeba, bo zdziczałem, pomocy też trochę, zanim tej nogi porządnie nie wykuruję. Ty musisz doświadczenia nabrać, nie obraź się, ale beze mnie zginąłbyś tu już kilka razy. Kiwnąłem potakująco głową. – Zostań u mnie parę dni, pomożesz mi, okrzepniesz, pomyślisz, co robić dalej. Ukraina przecież nie ucieknie. To co? Za towarzyszy? – zapytał, unosząc szkło. – Za towarzyszy – zgodziłem się. Dojedliśmy kaszę, przepłukaliśmy miski wodą z manierek, Skręt nalał kolejkę. Zacząłem przeglądać sprzęt w plecaku, ale płonące świece nie dawały dość światła. – Zostaw, jutro też jest dzień, czas będzie i na to. – Ech, marzę o ciepłym prysznicu, śmierdzę pewnie jak świnia – westchnąłem. – Jutro coś wymyślimy. – Stalker mrugnął porozumiewawczo. – Jeśli mi powiesz, Skręt, że masz tu gdzieś działający prysznic z gorącą wodą, nazwę cię kłamcą w żywe oczy. – Mam coś... podobnego. – Uśmiechnął się. – Jeszcze dużo musisz zobaczyć. Stalker wstał, wyjął z szafy blister z jakimiś pigułkami, wycisnął jedną na rękę i połknął, popijając wodą. – Antyrady? – zapytałem. – Coś w tym stylu. Tobie na szczęście nie trzeba – uprzedził moje pytanie. – No, czas
spać. Kładź się gdziekolwiek, jutro jakieś łóżko ci zorganizujemy. Zgasiliśmy świece, rozłożyłem kurtkę na podłodze, a Skręt umościł się na materacu. Wpatrywałem się w sufit, wsłuchując się w odgłosy nocnej Zony, dobiegające zza okiennicy. Właściwie nie różniły się tak bardzo od dźwięków nocy Dużej Ziemi, może tylko owadów nie było słychać. Tam o tej porze roku głośno grają świerszcze, w Strefie słychać było tylko szelest suchych traw poruszanych lekkim wiatrem. Sen opadł na mnie niepostrzeżenie. Biegłem w nim na czterech łapach, czując trawę smagającą mnie po pokrytym sierścią brzuchu. Słyszałem powarkiwanie towarzyszy truchtających obok, stado jak jeden organizm parło naprzód, wprost ku zachodzącemu na horyzoncie słońcu.
Obudziłem się zesztywniały od nocnego zimna ciągnącego od kamiennej posadzki. Poruszyłem się, rozciągając zastałe mięśnie, wyprostowałem, aż chrupnęło w kościach. Wspomnienie wczorajszego bólu głowy lekko jeszcze ćmiło pod sklepieniem czaszki, ale było wywołane raczej podłą wódką, którą piliśmy ze Skrętem, niż popołudniową emisją. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Wstałem i zacząłem ćwiczyć, wyganiając z ciała i umysłu resztki chłodu i dziwnych snów. Skręt, słysząc moją krzątaninę, poruszył się na materacu, otworzył lekko przekrwione oczy i spojrzał na mnie. – Odin, dwa, tri, Sołdat! W zdrowym ciele zdrowy duch! – Cześć – odparłem, kończąc rozgrzewkę. Skręt wstał, wzdychając ciężko, przeciągnął się i ziewnął głośno. – Długo nie śpisz? – zapytał. – Nie, kilka minut. Porąbane rzeczy mi się śniły, mutanty jakieś, bieganie... – stwierdziłem bezładnie. – Ja z nimi biegłem, przez trawy jakieś... – Za dużo myślisz, Sołdat, po naszej naukowej pogawędce w głowie ci się miesza. – Stalker uśmiechnął się pobłażliwie. – Uspokoić się trochę musisz, inaczej ksywkę Mutant ode mnie dostaniesz. Coś na to poradzimy, nie możesz się zadręczać. – Wódki rano nie piję, dzięki – uprzedziłem jego propozycję. – Ja też nie, zresztą dżentelmen nie pije przed południem. Naukowiec co innego, stalker zupełnie inna historia. Właśnie, twój zegarek działa? – zapytał, wskazując na mój nadgarstek. – Nie – stwierdziłem, patrząc na nieruchome wskazówki czasomierza. Dziwne, niedawno baterie wymieniałem, może tydzień temu; chociaż po ilości wrażeń zdawałoby się, że minął rok. – Mój też nie działa. Kupiłem nawet nowy w Asipowyczach, ale zatrzymał się, jak wróciłem do siebie. Widać takie tutaj miejsce. – Szczęśliwi czasu nie liczą. Zjemy coś? Szykując niewielkie śniadanie, zauważyłem, że moje zapasy żywności kurczą się w zastraszającym tempie. Skręt częstował mnie bez wahania swoim prowiantem, ale
zdawałem sobie sprawę, że szybko muszę zatroszczyć się o własny. Zaspokoiłem pierwszy głód i zabrałem się za przegląd sprzętu. Wcześniej nie było na to czasu ani warunków, teraz w bezpiecznym zaciszu dyrektorskiego gabinetu zacząłem wyciągać i oglądać rzeczy, które spakował dla mnie Witalij, szykując moją ucieczkę z obozu. W pierwszej kolejności rozpakowałem futerał z bronią. Wyjąłem na biurko bajkała, rozładowałem cztery naboje z magazynka. Obok położyłem paczkę amunicji, dwadzieścia pięć sztuk, w tym dziesięć brenek, reszta loftki. Następnie wydobyłem z futerału SWD. Wit doskonale wiedział, co mi dać, Snajperskaja Wintowka Dragunowa z celownikiem PSO-1 to moja ulubiona broń. W końcu miałem kiedyś zostać strzelcem wyborowym, oczywiście zanim wszystko się tak dokumentnie spieprzyło. Skręt zagwizdał z podziwem, widząc karabin. Sprawdziłem stan amunicji, dziesięć pestek w magazynku, dwadzieścia w paczce, wszystkie półpłaszczowe, grzybkujące przy uderzeniu w cel. Odnalazłem jeszcze zapasowy magazynek i pudełko nabojów do makarowa, pięćdziesiąt sztuk kaliber dziewięć na osiemnaście milimetrów, nacięte na krzyż. – Broni masz dużo, Sołdat, nawet za dużo – powiedział Skręt, oceniając rozłożony na biurku arsenał. – Bajkał dobra rzecz, szczególnie z tą amunicją, ale dragunow nieporęczny trochę. W Zonie raczej z bliska strzelasz, snajperka się nie przyda. Zresztą z tyloma lufami chodzić ciężko, potykać się o nie będziesz. Niejeden już do celu nie doszedł, bo za dużo sprzętu miał. – Przecież go nie wyrzucę, porządny karabin – odparłem z oburzeniem. – Zabierać go wszędzie nie muszę, ale przyda się na pewno, zobaczysz jeszcze. Mogłem oczywiście dodać, że z SWD trafiam pudełko zapałek z kilkuset metrów, ale się powstrzymałem. W końcu nie musi wiedzieć o mnie wszystkiego. – Jak sobie chcesz – odparł krótko. Schowałem karabin do futerału, zapasowy magazynek makara załadowałem nabojami i włożyłem do kieszeni w kaburze na udzie. Bajkała załadowałem na przemian brenekami i loftkami, cztery w magazynek, jeden do komory. Oparłem strzelbę o ścianę i zacząłem rozpakowywać plecak. Tutaj sytuacja nie wyglądała już tak dobrze. Kończące się zapasy jedzenia, dwa komplety zapasowej bielizny, wojskowy multitool, kompas, nóż myśliwski, kilka metrów cienkiej linki i dozymetr Terra-P. – Nie jest źle – stwierdził Skręt, choć jego mina wyrażała powątpiewanie. – Namordnika nie masz? – Czego? – zdziwiłem się. – No chobot[51] czy masz, nowiczok! – Nie mam. Ty przecież też nie nosisz – stwierdziłem. – Cały czas mam w p-gazie biegać jak snork jakiś? – Tipun tiebie na jazyk![52] – oburzył się stalker. – Cały czas nie, ale czasem trzeba. No nic, coś się wymyśli. Spakowałem sprzęt do plecaka, zostawiłem tylko linkę – nie bardzo wiedziałem, do czego mogłaby się przydać. – Chciałeś się wczoraj wykąpać. – Skręt uśmiechnął się lekko. – Chodź, spodoba ci się to.
Wyszedłem za stalkerem z gabinetu, zabierając plecak i bajkała. Skręt zamknął za nami drzwi i ruszyliśmy korytarzem przedszkola, odprowadzani wyblakłymi spojrzeniami Wilka i Zająca, od lat patrzących ze ścian na niszczejące powoli wnętrze. Nagle stalker odwrócił się do mnie, a jego twarz wykrzywił dziwny grymas. Dolna warga zadrgała, ręce zacisnął w pięści, oczy zaszły mu mgłą. Wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale sekundę później upadł na ziemię, a całym jego ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. Przypadłem do niego, nie bardzo wiedząc, co robić. Odchyliłem mu głowę, z ust trysnęła piana. Przekręciłem go na bok, żeby się nie udławił, gęsta ślina popłynęła potokiem. Kilkanaście sekund później stalker wyprężył się w gwałtownym skurczu, a chwilę potem zwiotczał i konwulsje ustały. Leżał bezwładnie, a ja, przytrzymując mu głowę, namacałem puls na szyi. Był przyspieszony, ale równy. Skręt zamrugał oczami i spojrzał na mnie, ale zdawało się, że poznał mnie dopiero po krótkiej chwili. – Sołdat... – głos miał słaby, oddychał z trudem – moje tabletki... w szafce. Drżącą ręką wyciągnął z kieszeni klucz, chciał mi go podać, ale upuścił na podłogę. Podniosłem go i pobiegłem do gabinetu. Przeszukałem szafki i wyjąłem trzy opakowania różnych leków, po czym szybko wróciłem do leżącego stalkera. Trzęsącymi się jak w febrze dłońmi wziął blister, wycisnął pigułkę, która przeleciała mu przez palce. Podniosłem ją i podałem Skrętowi do ust. Rozległ się odgłos rozgryzania i przełykania. – Kilka minut... – powiedział i zamknął oczy. Siedziałem przy nim na podłodze, mierząc puls. Miałem nadzieję, że Skrętowi nic nie będzie. Zaczynałem lubić tego starszego dziwaka. Kiedy tak leżał na podłodze, zdawało się co prawda, że bliżej mu do siedemdziesiątki niż do wieku średniego, jego twarz była szara i poorana zmarszczkami rzucającymi małe cienie. Ocknął się mniej więcej po dziesięciu minutach. Jego wzrok był przytomny, skóra nabrała nieco zdrowszego koloru. Podniósł się na kolana, pokręcił głową i potarł skronie, a po chwili stanął na nogi. – Gdzie to myśmy... ach tak, kąpiel – powiedział jakby nigdy nic. – Co to był za atak? Co się stało? – dopytywałem się. – Co się stało, to nieważne, ważne, że przeszło. – Nie uważasz, że należą mi się jakieś wyjaśnienia? Myślałem, że tu umrzesz! – zdenerwowałem się. – Nic ci się, Sołdat, nie należy – burknął. – Pomogłeś mi znowu, za to dziękuję. Ratowanie mnie zaczyna ci wchodzić w krew, a to bardzo niedobrze. – Mógłbyś mi chociaż powiedzieć, dlaczego nagle zacząłeś się rzucać, jakbyś wlazł w „elektrę” – błysnąłem wiedzą z wojskowego szkolenia. – Jak wejdziesz w „elektrę”, to się nie rzucasz, tylko spalasz, za duże napięcie – zgasił mnie Skręt. – Może później ci powiem, Sołdat, najpierw kąpiel. – Odwrócił się do mnie plecami i ruszył do drzwi. Wzruszyłem ramionami i poszedłem za nim. Wyszliśmy z przedszkola, przemierzyliśmy rdzewiejący w ciszy plac zabaw i skierowaliśmy się na południe. Zona pachniała wilgotną ziemią, wiosenny poranek był rześki i świeży. Wziąłem głęboki wdech i rozejrzałem się wokół. Nie dostrzegłem żadnego zagrożenia, choć wiedziałem,
że to jeszcze nic nie znaczy. Stalker prowadził pewnie, co kilkanaście kroków rzucając mutrę. Lekko utykał, ale widać było, że rana coraz mniej mu dokucza. Kilka minut później staliśmy nad brzegiem niewielkiego kanału. Woda wyglądała na czystą, płynęła leniwie, omywając trawiaste brzegi. Skręt ruszył w górę rzeczki. Zatrzymaliśmy się na wysokości grubego drzewa, sterczącego po drugiej stronie nad samym brzegiem tak, że jego korzenie sięgały wody. Martwy kolos był wypalony i pusty w środku, wewnątrz poczerniałej skorupy lekko drgało powietrze. – Woda w Strefie nie wszędzie jest skażona, wbrew temu, co ci na pewno w wojsku wmówili. Ten kanałek na przykład jest całkiem zdrowy, tłem za bardzo nie oddaje, nawet rybkę można czasem złowić – powiedział Skręt i mrugnął porozumiewawczo. – Skoro tak twierdzisz... – Tak, a do tego jeszcze ciepłą wodę możemy włączyć! – roześmiał się stalker, po czym rzucił mutrę w wypalony pień drzewa. Pstryknięcie, ryk i słup płomieni wyskoczył w górę, potwierdzając moje przypuszczenia – martwy kolos skrywał w sobie potężny „żarnik”. Woda wokół pnia zabulgotała, podgrzewana żarem anomalii. – Skręt, myślałem, że anomalie przesuwają się w czasie emisji. Skąd wiedziałeś, że ten „żarnik” tu będzie? – Nie każda się przemieszcza. Ta tutaj utknęła chyba w drzewie. Dla nas dobrze, będzie ciepła kąpiel – powiedział, zdejmując koszulę. Staliśmy w wodzie sięgającej powyżej pasa, dosłownie kilka metrów od „żarnika”. Co chwilę któryś z nas rzucał kamyk w jego stronę i po sekundzie nasze ciała omywała przyjemnie ciepła woda. Nie chciało mi się wychodzić, myłem się chyba pół godziny. Wysuszyło nas słońce wspomagane żarem anomalii; czysty, poczułem się niemal jak człowiek. – Skręt, czy ten „żarnik” tworzy artefakty? – zapytałem, zakładając buty. – Bardzo rzadko, ale za to piękne, duże „kropelki”. Chodź, obejrzymy ten bąbel, co go widzieliśmy z okna. Nie bardzo wiedziałem, czym są „kropelki”, ale nie chciałem wciąż o coś wypytywać. Ruszyliśmy w kierunku wyznaczanym przez stalkera. W pobliżu anomalii Skręt dał znak, żeby zwolnić. Zrobiliśmy jeszcze kilka kroków, przypięty do paska plecaka dozymetr zaniósł się głośnym trzaskiem. Pomyślałem, że jak tak dalej pójdzie, w ciągu najbliższych dni wchłonę dawkę promieniowania na parę lat. Teraz, kiedy nie padał deszcz, anomalia była nadal dobrze widoczna. Tworzyła idealną sferę i połyskiwała przelewającymi się kolorami tęczy, jak benzyna rozlana w kałuży. Zatrzymaliśmy się, a stalker rzucił śrubę w stronę bąbla. Powierzchnia zafalowała, barwy wyostrzyły się w miejscu uderzenia mutry, terra zatrzeszczała głośniej, ale poza tym nic się nie stało. Druga i trzecia mutra również nie przyniosły żadnych spektakularnych rezultatów. – Ot, zagadka. – Skręt podrapał się w głowę. – Takiej jeszcze nie widziałem. Jak ją nazwiemy? – „Chemiczna tęcza” – wypaliłem, wpatrzony w przelewające się kolory.
– Choroszo[53], pasuje nawet. Barwy mieniły się przed oczami, zdawało mi się, że dostrzegam w nich zmieniające się obrazy. Moich uszu dobiegało dziwne buczenie, jakbym stał pod linią wysokiego napięcia. Silne kopnięcie podcięło mi nogi, poleciałem do tyłu, wysuwając ręce, ale niestety, zbyt późno, by zamortyzować upadek. Uderzyłem głową w ziemię, na tle błękitu nieba zobaczyłem pochyloną nade mną twarz Skręta. – Sołdat, durak ty, w anomalię chciałeś wleźć?! – darł się, opryskując mnie śliną. – Ciebie na chwilę z oka spuścić nie można! – Nie wiem, co się stało – odpowiedziałem szczerze, podnosząc się z trawy. – Patrzyłem na te kolory, jak się przelewają, usłyszałem takie buczenie, jakby transformator gdzieś był... – starałem się opisać moje wrażenia. – Buczenie gdzieś w głowie? Może psioniczne toto jakieś – głośno zastanawiał się stalker. – Nieważnie, zbieramy się, zanim znów coś głupiego zrobisz. Zawróciliśmy w stronę budynków przedszkola. Szedłem z tyłu, więc pierwszy usłyszałem bulgotanie za plecami. Odwracam się, instynktownie ściągając z ramienia bajkała. Dostrzegam rozmazany kształt po lewej, leci w powietrzu długim susem. Strzelba przy ramieniu, mutant ląduje i natychmiast wybija się ponownie. Czas charakterystycznie zwalnia, nad muszką widzę rozciągnięte tylne łapy i zakończony trąbką pysk. Snork. Jeszcze za daleko na pewny strzał, wstrzymuję oddech, czekam. Spada, odbicie, lot, ale już nie w naszą stronę! Prowadzę cel bronią, mutant z góry wpada wprost w „chemiczną tęczę”! Anomalia wchłania go, błyskając kolorami, odejmuję bajkała od ramienia. – Prosto w nią poleciał, Sołdat! – Widziałem. – Czas wrócił do zwykłego biegu, odetchnąłem głęboko. – Może to samo, co ty zobaczył. Dobrze, że tak się skończyło. Zwykle nie ma tu snorków, raczej głębiej w Zonie siedzą – zamyślił się Skręt. – Jeden pod sam nasz obóz podszedł, ubiłem parę dni temu – pochwaliłem się. – Niedobrze, może coś je tu pcha. Wracamy do przedszkola, niedługo dłuższa trasa nas czeka. Chodź, moje kwiatki ci pokażę i na twoje nerwy coś poradzimy – zakończył z tajemniczym uśmiechem.
Krzewy konopi miały dobrze ponad dwa metry i niemal sięgały sufitu. Plantacja zajmowała całe wnętrze drugiego budynku przedszkola, który kiedyś musiał służyć za salkę gimnastyczną. Rośliny wydzielały intensywny, słodkawy zapach, a ich dłoniaste liście drżały lekko, poruszane wiatrem wpadającym przez okna. – Cannabis sativa – powiedział Skręt, przechadzając się wzdłuż rzędów krzewów. – W sensie... – W sensie konopie. No wiesz, zioło, gandzia, towar, marycha, palenie i tak dalej –
tłumaczył stalker, przesuwając pieszczotliwie dłońmi po liściach. – Hoduję je tutaj, zbieram, suszę i sprzedaję. To specjalna odmiana. – Mrugnął do mnie porozumiewawczo. Skręt podlał wszystkie krzewy wodą z wiadra, rzucił jeszcze raz okiem na plantację i ruszył w stronę wyjścia, a ja, nadal nieco oniemiały, poszedłem za nim. Wiele tajemnic miał ten dziwny człowiek, oj wiele. W gabinecie dyrektora stalker nalał nam wódki do musztardówek, otworzył konserwę na zakąski i wyjął suchary. Wypiliśmy, druga kolejka stygła w szkle, Skręt zapalił i zaczął opowiadać. – Widzisz, Sołdat, ja lepszą część życia w Zonie jestem. Przed Pierwszą Katastrofą mieszkałem z żoną w Prypeci, miałem pracę w Instytucie Radiobiologicznym, dysertację pisałem. Dobrze nam się żyło, spokojnie, dostatnio. Prypeć to było wzorcowe miasto, dobrze zaopatrzone sklepy, kino Prometeusz, dom kultury, kawiarnie, no po prostu socjalistyczny raj. Nawet wesołe miasteczko na stałe mieli otworzyć. Średnia wieku mieszkańca dwadzieścia siedem lat; wszyscy dobrze wykształceni, pracownicy elektrowni albo laboratoriów, trochę wojskowych. Największe oddziały w szpitalach to porodówki były, do tego duże przedszkola, szkoły. Nic, tylko żyć, garściami brać szczęście i korzystać. Syn mi się tam urodził, w osiemdziesiątym piątym, Miszka mój malutki. – Wypiliśmy kolejkę, stalker rozmarzył się na chwilę. – Potem ten eksperyment durny zrobili, suki. Reaktor chcieli wyłączyć, mieli sprawdzić, ile się będzie sam chłodził z rozpędu czy coś takiego. Namieszali coś przy tym, a my staliśmy w kwietniową noc na dachu, Tania i ja z dzieckiem na ręku, sąsiedzi nasi, i patrzyliśmy, jak płonie elektrownia. Strażaków zaczęli później przywozić, leczyć ich mieli w Prypeci. Pomarli ci chłopcy szybko, tam w podziemiach szpitala ciuchy ich jeszcze ponoć leżą. Karetki w dole jeździły, syreny wyły, a my staliśmy na tym dachu i patrzyli. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co się dokładnie stało, ewakuacji nikt nie zarządził. Potem przyszli, dzień później. „Na kilka dni rzeczy weźcie, wrócicie tu niedługo”, tak nam obiecywali. Załadowali na wojskowe ciężarówki i wywieźli. Wiele lat minęło, zanim do Prypeci wróciłem. Stalker przerwał, polał, spojrzał gdzieś w dal. Czekałem cierpliwie, aż w końcu wypił i podjął opowieść na nowo. – Miszka umarł dwa lata później. Mój mały śliczny chłopczyk miał w brzuszku guza wielkości piłki do tenisa. Operować go mieli, zwlekali, ciągle jakieś badania robili. Gasł na moich oczach w szpitalu, aż w końcu umarł, mój mały blond aniołek. – Głos stalkera załamał się. Mężczyzna opuścił głowę, zacisnął pięści i pociągnął nosem. Wyjął paczkę biełomorów, nie patrząc, wyciągnął w moją stronę. Podziękowałem skinieniem głowy, którego nie mógł widzieć, patrzyłem, jak drżącymi dłońmi odpala papierosa. Zaciągnął się głęboko i zaczął wyrzucać z siebie kolejne zdania: – Raka miał przez ten pożar cholerny. Nigdy nie powiedzieli tego wprost, ale ja to wiem. Reaktor go zabił. Taniusza rozpiła się przez to, ja zresztą też trochę, ale nie aż tak jak ona. Leczyć ją musiałem, ale w końcu wyszła z tego. Związek Radziecki się rozpadł, wylądowaliśmy na Białorusi. Baćka Łukaszenka postanowił, że ku chwale ojczyzny
eksperymenty będziemy w Strefie prowadzić. Tania i ja dostaliśmy przydział w ośrodku badawczym, genetycznie modyfikowane rośliny robiliśmy. No rozumiesz, takie GMO białoruskie. Wróciłem wtedy do Prypeci, zobaczyć, co z mieszkania zostało. Wszystko rozkradzione, nawet kable ze ścian powyrywali. W kącie album ze zdjęciami znalazłem, wilgotny i zgniły. Zdjęcie Miszki wyjąłem, długo krzyczałem w tym pustym, martwym mieście, zwierzęcy ryk, aż zdarłem gardło. Stalker pokręcił głową, jakby chciał wyrzucić z niej negatywne wspomnienia. Jego mina świadczyła, że mu się nie udało, lecz mimo tego podjął przerwaną opowieść: – Drugą Katastrofę przeżyliśmy przypadkiem. Dwa dni wcześniej dostaliśmy przepustkę z Zony, pojechaliśmy do Czernihowa. Gniew Reaktora zabił wszystkich w naszym ośrodku, nam się upiekło. Zamieszkaliśmy w Czernihowie, staraliśmy się o drugie dziecko, ale jakoś nie wychodziło. Tania twierdziła, że po Awarii któreś z nas może być bezpłodne. Później się dowiedziałem, że tabletki brała. Zdradzała mnie, szaława[54], z takim jednym docentem ze swojej uczelni. Dowiedziałem się i coś we mnie pękło. Poszedłem do niego, porozmawiać chyba tylko chciałem, a oczywiście skończyło się bójką. Tania odeszła, wyprowadziła się tydzień później. Znowu za dużo piłem, zaniedbywałem robotę. W ramach walki z alkoholizmem wysłali mnie na badania, no i okazało się, że wódka to mój najmniejszy problem. Coś tam im się w wynikach nie spodobało, zrobili tomografię i wyszło, że mam w głowie guza, zupełnie jak mój Miszka miał w brzuszku. Nieoperacyjny, powiedzieli, kilka lat życia góra. Jak sobie pomyślałem, że resztę czasu mam brać chemię, rzygać pod siebie i łysieć, stwierdziłem, że tak nie chcę. Ostatnie lata przeżyję po swojemu, śmierć też na moich warunkach, nie w śmierdzącym szpitalu, nie pod kroplówką. Kilka dni później czołgałem się już pod zasiekami, wracałem do Strefy jak do domu. Skręt przerwał, a gdy cisza się przedłużała, zapytałem: – A twoje kwiatki skąd? – Z początku nie wiedziałem za bardzo, co w Zonie robić. Pierwszy rok nabierałem doświadczenia, zielony byłem, zupełnie jak ty teraz. Trafiłem na stację Asipowycze, zaczepiłem się z kilkoma stalkerami. Trochę artefakty zbieraliśmy, trochę wojskowych się kroiło, mutanty na zlecenie ubijaliśmy, ogólnie różnie to bywało. O kwiatkach pomyślałem później. Namówiłem chłopaków na wypad do dawnego ośrodka badań, powiedziałem, że dobre fanty tam mogły zostać. Poszliśmy w pięciu, wróciliśmy we trzech. Mutantów tam sporo było i... innego badziewia. Zabrałem pojemniki z nasionami, wiedziałem dobrze, gdzie szukać. Dawniej na konopiach dużo eksperymentów robiliśmy, to bardzo przydatne rośliny. Znalazłem to przedszkole, zamieszkałem, zacząłem siać. Znalazłem odmianę, co pod dachem może rosnąć, chłody jej niestraszne, a do tego niezły towar daje. – Skręt mrugnął porozumiewawczo. – Ból uśmierza, złe myśli odgania, no i właściwie na zdrowie nie szkodzi. Dobrej roślinie nawet Strefa nie zaszkodzi, nawet ludzie jej nie zepsują. Hoduję ją tutaj, suszę w tej dużej lodówce, tam dobry przewiew. Czasem pójdę na Asipowycze, sprzedam, wymienię na coś i tak żyję, po swojemu. Jestem jak taki białoruski Heisenberg, widziałeś ten serial? – Chyba nie – przyznałem szczerze.
W wojsku nie było zbyt dużo czasu na takie rozrywki. – Taki gość, nauczyciel chemii, dowiaduje się, że ma raka, i zaczyna prochy robić. Całkiem fajny. W naszej telewizji oczywiście nie leciał, ale ściągałem z sieci. – Skręt znów puścił do mnie oko. – Czyli niewiele ci zostało? Ten atak rano był od guza? – wróciłem do ważniejszej wiadomości. – Tak, ale nie myślę o tym. Biorę leki i jest nieźle. Ty też lepiej martw się o siebie – zamknął temat. Wstał, podszedł do biurka i wyjął z szuflady jakieś zawiniątko. – Chcesz? – zapytał, częstując mnie skrętem. – To od tego twoja ksywka? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – Tak, no pewnie! – Uśmiechnął się. Z wahaniem wziąłem skręta. Ciasno zwinięty rulonik pachniał intensywnie. – Ostatni raz paliłem coś takiego w szkole średniej – stwierdziłem. – Zaczekaj, nie pal jeszcze, musimy pogadać. Zbliżają się duże żniwa, największe do tej pory. Przyda mi się pomoc. Zbierzemy, co wyrosło, wysuszymy i pójdziemy na Asipowycze. Mam tam kilka spraw, a ty przy okazji maskę sobie kupisz, sprzęt uzupełnisz, rozejrzysz się, co dalej. Potrzebujesz pieniędzy, cokolwiek postanowisz. Jak z Zony chcesz wyjść, musisz mieć na nowe papiery, łapówki i tak dalej. Na stacji można zarobić, mam tam kilka kontaktów. Jak pomożesz ze żniwami, razem zatachamy towar, podzielę się z tobą kasą. No oczywiście nie po równo – dodał szybko – ale tak, że na początek ci wystarczy. Co ty na to? – Lepszego pomysłu nie mam – przyznałem niechętnie. Tak oto z żołnierza świeżo po awansie miałem zostać producentem i handlarzem narkotyków. Prawdziwy awans społeczny, mama byłaby dumna, nie ma co. Obejrzałem trzymanego w palcach skręta, po czym zapaliłem, zaciągnąłem się głęboko i natychmiast rozkaszlałem. – Uważaj, to naprawdę mocne, strefowe zioło – powiedział stalker, zapalając swojego skręta. Wydmuchał dym nosem, po czym zapytał: – Słyszałeś, jak stalker Pietrow waciak na egzoszkielet przerabiał? – Jaki stalker? – zapytałem zdziwiony nagłą zmianą tematu. – Stalker Pietrow, nie słyszałeś? Ech, Sołdat, dużo się jeszcze o Zonie nauczyć musisz... – odparł, przewracając oczami. Mój mózg zaczynał powoli rejestrować zupełnie odmienny stan świadomości, zaciągnąłem się jeszcze raz. Powoli wydmuchując dym, zastanowiłem się nad słowami Skręta. – Ale jak, egzoszkielet z waciaka zmontować? – Koncepcja nie mieściła mi się nawet w rozszerzonej nagle świadomości. – Z trudem, Sołdat, z trudem! – roześmiał się głośno stalker. Reszta wieczoru upłynęła nam na leniwym paleniu lokalnej produkcji, podczas którego mój towarzysz, raz po raz wybuchając śmiechem z duraka nowiczka, wprowadzał mnie w tajniki i niuanse folkloru Strefy.
Wiosna zawitała do Zony, a przynajmniej tak twierdził Skręt. Nie bardzo rozumiałem, dlaczego tak uważał. Według mnie krajobraz bardziej przypominał jesień, choć faktycznie gdzieniegdzie na pożółkłych krzewach widać było niewielkie młode pąki. Trawy wokół przedszkola nabrały nieco zieleńszego odcienia, ale nadal sprawiały wrażenie desperacko walczących o przetrwanie i niemal całkiem wyschniętych. Zrobiło się trochę cieplej i dni lekko się wydłużyły, ale ta pora roku w niczym nie przypominała wiosny na Dużej Ziemi. Brakowało śpiewu ptaków, tej nagłej eksplozji życia i zieleni wokół, napełniającej człowieka optymizmem i nadzieją. W Strefie wszystko wydawało mi się bure i wyblakłe, jakbym patrzył na zdjęcie w sepii. – Sołdat, patrz, co robisz! Zaraz cały kwiatek zniszczysz! – Upomnienie Skręta wyrwało mnie z zamyślenia. – Patrz, nacinasz tutaj nożem, potem z drugiej strony łodygi, na skos tuż pod kwiatem. Dalej jeszcze jedno cięcie i gotowe – tłumaczył mi kolejny raz. Zastosowałem się do jego poleceń, w końcu on był tu szefem. Zbieranie kwiatów konopi za pomocą lekko już tępawego noża myśliwskiego faktycznie wymagało skupienia i sporej wprawy. Gęsty sok rośliny spływał po ostrzu i kleił się do rąk. Odcięte szczyty znosiliśmy w róg pomieszczenia i rozkładaliśmy na jutowych workach, by na koniec dnia zataskać do piwnicy drugiego budynku. Zbiór trwał w najlepsze, salę gimnastyczną przedszkola wypełniał charakterystyczny słodkawy zapach. Kiedy wieczorem padałem na materac, byłem zmęczony jak po długim patrolu. Kilka dni żniw uświadomiło mi, że praca rolnika wcale nie należy do najlżejszych, niezależnie od tego, jakie rośliny uprawia. Zajęcia manualne sprzyjają myśleniu. Podczas tych dziwnych żniw moje myśli krążyły wokół Ingi i Witalija. Właściwie głównie wokół Ingi. Wciąż zastanawiałem się, czy wyszła cało z awantury, czy nie ściągnęła na siebie kłopotów. Zbiory suszyły się już w ogromnej podziemnej lodówce, kiedy podjąłem decyzję. – Skręt, nie pójdę przez Zonę na Ukrainę – powiedziałem, kończąc wieczorny posiłek, składający się z kaszy z konserwą. – Asipowycze też nie dla mnie. Wracam do obozu. Stalker spojrzał na mnie badawczo znad swojej miski, ale jeszcze przez chwilę jadł w milczeniu. – Zginiesz – stwierdził krótko, gdy łyżka zaskrobała o dno naczynia. – Ustrzelą cię z kilometra. – Muszę spróbować, nie wiem, co z Ingą – próbowałem mu wytłumaczyć. – Zakochałeś się, Sołdat, rozumiem, ale martwy jej nie pomożesz. Jak to sobie wyobrażasz? – zapytał, patrząc mi w oczy. – Podejdziesz, zastukasz w bramę i zaczekasz, aż otworzą? Wiedziałem, że ma rację. Nawet gdybym zbliżył się do obozu, nie miałem szans zobaczyć Ingi, ale po prostu nie mogłem się z tym pogodzić. Nie mogłem znieść myśli, że przeze mnie może mieć kłopoty, a ja nie mogę nic zrobić.
– Sołdat, nie rób gwałtownych ruchów, od tego łatwo zginąć – powiedział Skręt, widząc moje wahanie. – Z tego, co mi mówiłeś, nic złego nie powinni jej zrobić. Ot, kilka karnych patroli dostanie pewnie, nic więcej. – Skręt, nie rozumiesz, ja muszę wiedzieć, co z nią. – Wiedziałem, że to bez sensu, ale uczepiłem się tej myśli. – Martwy nic nie zdziałasz – stwierdził oczywisty fakt. – Słuchaj, na spokojnie pomyśl. Mam w Asipowyczach znajomości, takich, co z wojskowymi handlują, też. Może czegoś się dowiesz. – A jak tych twoich tam nie będzie? Co się wtedy dowiem? – Jak nie będzie, to inne są jeszcze opcje. Zarobisz kasę, może uda się nowe papiery załatwić – przekonywał stalker. – Z nowymi dokumentami nie muszę na Ukrainę iść, mogę wrócić na Białoruś... – zastanowiłem się. – Znasz kogoś, kto może to załatwić? – Myślę, że tak, trzeba będzie popytać. Zawsze to lepiej, niż dać się zastrzelić kilometr od obozu – zakończył Skręt. Z jego logiką nie dało się nie zgodzić. Inga i Witalij muszą sobie poradzić beze mnie, przynajmniej na razie. Najpierw muszę znaleźć sposób na bezpieczne wyjście z Zony, potem spróbuję wyciągnąć ich z obozu. Wszystko niestety przeciągnie się w czasie, ale innego wyjścia nie ma. Skręt miał rację, martwy na pewno nikomu nie pomogę. Kilka dni później stalker stwierdził, że jesteśmy gotowi do drogi. Kwiatki podeschły, skurczyły się, ale nadal pachniały intensywnie. Zmieściły się do dwóch dużych worków, które mieliśmy zanieść do Asipowycz. Stalker kręcił nosem, widząc, że biorę całą swoją broń. Próbował przekonywać mnie, żebym zostawił dragunowa, ale nie chciałem o tym słuchać. Wolałem dźwigać kilka dodatkowych kilogramów, niż ruszać głębiej w Zonę bez ulubionej broni. – Tego makarowa chociaż gdzieś schowaj – marudził Skręt, kręcąc głową. – Bajkał, SWD i pistolet na udzie, wyglądasz jak wojenstalker jakiś. Nie chciałem dłużej słuchać jego pouczeń, więc posłusznie wyjąłem pistolet z kabury i przełożyłem za pasek na plecach, przykrywając kurtką. Stalker westchnął tylko i wrócił do pakowania plecaka. Zabrał kilka drobiazgów, leki i pojemnik z podwójnym artefaktem, który znaleźliśmy w drodze do przedszkola. – No, chyba wszystko – stwierdził, rozglądając się po gabinecie. Zamknął okiennice od środka i wyszliśmy, przekręcając klucz w drzwiach. Stanęliśmy na progu, Skręt popatrzył chwilę w dal i rzucił mutrę. – Na szczęście – powiedział, podnosząc śrubę z ziemi. – Czas na nas. – Daleko stąd do Asipowycz? – zapytałem, patrząc w głąb Strefy. – Dwa dni drogi, jak dobrze pójdzie. Sto wiorst nie droga, sto rubli nie pieniądz, sto gramów nie wódka – stwierdził filozoficznie i ruszyliśmy przed siebie, na południe. Zdążyłem się już nauczyć, że odległość w Zonie to kwestia względna. Pokonanie tej samej trasy może niekiedy zająć kilka godzin, innym razem parę dni. Stalker wyjaśniał mi, jak „czuć Strefę”, i chyba pomału zaczynałem rozumieć. Szliśmy przez falujące trawy poruszane lekkim wiatrem, Skręt z przodu, ja za nim, pilnując tyłów i rozglądając się uważnie. Zona wokół nas była spokojna, tylko upadające raz po raz mutry i krótkie
komendy stalkera mąciły ciszę. Skręt kluczył, czy to omijając anomalie, czy z innych, sobie tylko znanych powodów. Było już dobrze po południu, gdy dotarliśmy do torów kolejowych na niskim, może metrowym nasypie. Pordzewiałe szyny na drewnianych podkładach biegły prosto w dal, ze słupów zwisały resztki przewodów trakcyjnych. – Teraz powinno być trochę łatwiej, na torach lepiej anomalie widać – rzucił raźno Skręt, ruszając na zachód. Mimo jego zapewnień wcale nie poruszaliśmy się dużo szybciej. Stalker nadal ostrożnie rzucał mutry i podchodził kilka kroków, ja, stąpając po na wpół przegniłych podkładach kolejowych, szedłem za nim. Monotonny krajobraz sprawiał, że w mojej głowie kłębiły się myśli. Starałem się ułożyć jakiś plan, zastanawiałem się, co zrobię, gdy dotrzemy na miejsce. Skręt twierdził, że podzieli się ze mną zyskiem, ale nie wiedziałem, czy to wystarczy, żeby kupić nową tożsamość. Jeśli nie, trzeba będzie jakoś dorobić... Pogrążony w myślach straciłem rytm marszu, o czym przekonałem się, wpadając na plecy stalkera. – Przepr... – Skręt zakrył mi usta dłonią w pół słowa, wymuszając milczenie. Położył sobie palec na ustach, po czym wskazał przed siebie. Kawałek dalej tory biegły po małym mostku długości może czterech metrów, przerzuconym nad zarośniętym trzciną ciekiem wodnym. Stalker rzucił śrubę w tamtą stronę, odbiła się z cichym stuknięciem od podkładu, potem drugiego i znieruchomiała mniej więcej na środku kładki. Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Leciała zupełnie normalnie, spadła zwyczajnie, nie zauważyłem żadnych odchyleń wskazujących na obecność anomalii. Spojrzałem na Skręta, ale on pokręcił tylko głową i wskazał na leżącą śrubę. Usłyszałem szmer i cichy plusk, po lewej stronie mostka zauważyłem nieznaczny ruch. Łodygi trzciny zafalowały lekko, spomiędzy nich wysunęła się brunatno-zielona, spłaszczona macka. Złapała za szynę, obmacując wokół, przesunęła się dalej i dotarła do mutry. Zacisnęła się na niej i zaczęła cofać, chowając się między sitowiem, po czym z chlupnięciem zanurzyła się w wodzie. Stalker gestem nakazał cofnięcie o kilka kroków. – Co to jest? – zapytałem cicho, gdy stanęliśmy w bezpiecznej odległości. – Nie wiem, nie przedstawił się. Pewnie mutant jakiś – stwierdził Skręt z przekąsem. – Tak myślisz? – Pokazałem, że ironia nie jest mi obca. – Co robimy? – Zachowuje się tak, jakby działał na słuch, widziałeś, jak macał za tą mutrą. Do tego nie jest chyba zbyt szybki. – Macka wyglądała jak u wodnego zwierzęcia, więc raczej za nami nie pobiegnie... – wtrąciłem swoje trzy grosze. – Myślisz o tym samym? – spytał, patrząc mi w oczy. – Przebiegniemy. Damy radę – odparłem z przekonaniem. – Kolejno, jeden biegnie, drugi osłania w razie czego. Ja prowadzę, przelecę pierwszy. Ponownie zbliżyliśmy się do kładki, starając się zachowywać jak najciszej. Skręt zdjął z ramienia worek z towarem, wziął zamach i przerzucił go za mostek.
Usłyszeliśmy poruszenie w wodzie, ale po chwili pluski ucichły. Mój worek poszybował śladem pierwszego, lądując przy nim z cichym stuknięciem. Trzciny lekko zafalowały, lecz nic więcej się nie stało. Stalker poprawił paski plecaka, pewniej umocował karabin na ramieniu i spojrzał na mnie. Klęknąłem na kolano, zdjąłem bajkała z ramienia i dałem sygnał, że jestem gotowy. Skręt wziął głęboki wdech i ruszył sprintem. Sitowie po bokach mostka zafalowało gwałtownie, z obu stron wysunęły się brunatne macki. Jedna z nich chyba musnęła nogę stalkera, ale po chwili był już bezpieczny po drugiej stronie. Uniósł kciuk, dając sygnał, że jest cały, po czym również gestem kazał mi czekać. Wstałem, przełożyłem strzelbę na plecy i poprawiłem plecak, patrząc na macki nerwowo sondujące tory i podkłady na kładce. Teraz nie wydawały mi się już takie powolne, a do tego było ich co najmniej cztery, trzy z lewej i jedna z prawej strony. Czekałem dobre kilka minut, czując, jak strużka potu cieknie mi po plecach. Chwilę później macki jedna po drugiej powoli schowały się w wodzie. Naliczyłem jeszcze dwieście uderzeń serca, zanim Skręt klęknął z karabinem przy ramieniu i dał sygnał do startu. Ruszam biegiem, rejestrując jeszcze strzelbę boleśnie obijającą mi się o plecy. Pod nogami chrzęści żwir, przed oczami migają podkłady kolejowe. Jeszcze zanim stawiam stopę na mostku, zauważam mackę wynurzającą się z trzcin po lewej, instynktownie odbijam w prawo. Czuję uderzenie w nogę, coś zamyka mi kostkę w miażdżącym uścisku, tracę równowagę. Padam, widząc kolejne macki, rozlega się terkotanie karabinu, wokół mnie wypryskują fontanny piasku i drzazgi podkładów. Grube, oślizgłe ramię łapie mnie w pasie i przyciska do ziemi. Rzucam się w panice i udaje mi się podnieść na kolana, ale padam ponownie pociągnięty za nogę. Karabin cichnie na chwilę, Skręt podbiega do mnie i prawie z przyłożenia wali prosto w macki. Wokół bryzga ciemna, szlamowata krew, uwalniam nogę i przewracam się na plecy. Kopiąc piętami, odpełzam do tyłu, Skręt osłania mnie, polewając macki ołowiem, długą serią aż do wyczerpania magazynka. Plecami wpadam na worki z towarem, orientuję się, że jestem już poza zasięgiem mutanta. Przeszliśmy. – Kurwa, nie był wcale taki wolny, Sołdat. – Stalker wysilił się na żart, ale ręce trzęsły mu się tak, że nie mógł założyć magazynka do kałasznikowa. – Dzięki, Skręt – wydyszałem tylko. – Przecież bym cię nie zostawił. Chociaż w sumie... worki były już po tej stronie – dodał z szelmowskim uśmiechem. – Granaty. Muszę sobie granaty na takie okazje załatwić – sapnąłem, czując, jak powoli uspokaja mi się puls. – Ech, wy wojskowi to wszystko byście wysadzali. Ale masz rację, z „limonką” byłoby łatwiej. Ruszyliśmy dalej wzdłuż nasypu, aż doszliśmy do niewielkiej budki dróżnika stojącej w miejscu, gdzie tory przecinały zapomnianą drogę. Stalker zajrzał do środka, rzucił kilka śrub i zastanowił się chwilę. – Tu przenocujemy. Lepiej na Asipowycze rano ruszać, za dużo było dziś wrażeń – zadecydował w końcu. Wszedłem za nim przez otwór po wyrwanych drzwiach i rozejrzałem się po
pomieszczeniu. Kilka metrów kwadratowych, kupki śmieci pod ścianami, ślady ogniska na środku. Ktoś musiał tu nocować przed nami, pewnie zresztą nie raz. Skręt wyszedł na chwilę, wrócił, taszcząc kilka gałęzi. Zdziwiłem się, gdy ukrył worki z towarem w kącie, przysypując je śmieciami, ale o nic nie pytałem. Rozpaliliśmy ogień, zjedliśmy co nieco i zapaliliśmy po biełomorze. – Jutro, jak dojdziemy, trzymaj się mnie – poradził, zaciągając się papierosem. – Asipowycze różnych ludzi przyciągają, stalkerów, bandytów i innych. Kupić i sprzedać można tam prawie wszystko, ale zginąć za nic też łatwo. Pójdziemy od razu do mojego człowieka, towar upłynnimy, potem zobaczymy, co dalej. Aha, i nie przyznawaj się przypadkiem, że byłeś wojskowym, tam tego nikt nie lubi. – A co z ksywką? – zapytałem zaniepokojony. – Coś się wymyśli. Powiemy, że ty sołdat fortuny jesteś, najemnik znaczy się, mój ochroniarz może. Naszywki z munduru, widzę, odprułeś, mądrze. Na wszelki wypadek kurtkami się jeszcze jutro zamienimy i będzie dobrze – stwierdził z przekonaniem stalker. – Weźmiesz pierwszą wartę? – Tak, idź spać, obudzę cię za kilka godzin. – Skręt zamyślił się, patrząc w ogień.
Nikt nie lubi, jak go budzą w nocy. Jeśli do tego używają łamanego rosyjskobarbarzyńskiego narzecza oraz kolby karabinu, można być pewnym, że nie jest dobrze. Dwóch ludzi stało nade mną i Skrętem, celując do nas z broni. Nie widziałem twarzy, mieli latarki czołowe, których światło mnie oślepiało. – ...миний ѳвдѳг дээр гарч гарт! – Co, kurwa?! – Resztki snu opadły ze mnie błyskawicznie, nieludzki język i lufa karabinu zrobiły swoje. – Na kolana i ruki wwierch! – Drugi ze zbirów miał silny, jakiś azjatycki akcent, ale dało się go zrozumieć. Podnieśliśmy się na kolana i unieśliśmy ręce, szczęknął zamek przeładowywanego karabinu. – Nie strielaj! – rzucił Skręt. – Chabar wasz weźmiemy, broń też – powiedział zbir, chyba chcąc nas uspokoić. – Chabar oddamy, wszystko wasze, tylko broni nie zabierajcie, zginiemy. – Stalker próbował negocjować. – Nam chuj, dawać wszystko, powoli. – Mamy tu niedaleko schowek, zaprowadzimy was, tylko broń zostawcie. – Skręt próbował dalej. Nie wiedziałem, co chce osiągnąć. Gra na czas? Pewnie ma rację, jak stąd wyjdziemy, to może będzie jakaś szansa, na kolanach nic nie zdziałamy. Bandyci spojrzeli po sobie i wymienili kilka zdań, z których nie zrozumiałem ani słowa. Roześmiali się paskudnie
jak na komendę, po czym jeden stwierdził: – Wstawać! Prowadźcie, tylko bez numerów. Wyszliśmy z budki dróżnika, zostawiając w niej plecaki i naszą broń. Nosorogi[55] nie zadali sobie trudu, żeby nas dokładnie obszukać, więc makarow pod kurtką za paskiem spodni dawał mi cień nadziei na wyjście cało z tej awantury. Okazało się jednak, że Skręt ma zupełnie inny plan. – Daleko ten schowek? – zapytał jeden z bandytów, popędzając mnie lufą karabinu. – Niedaleko, tuż za mostkiem – odparł stalker i ruszył po torach, głośno szurając nogami. Zrozumiałem, co chce zrobić, i włączyłem się do planu. Szedłem hałaśliwie, a do tego zacząłem paplać: – Nie zabierajcie broni, zginiemy tu przecież, artefakty wam oddamy, nazbieraliśmy dużo, krótko po emisji chodkę zrobiliśmy, piękne sztuki – gadałem głośno, gdy zbliżaliśmy się do kładki. Wchodzimy na mostek, trzciny szeleszczą głośno, jakby gniewnie. Nagle z obu stron wypryskują macki, słyszę, jak zbir za mną odwraca się gwałtownie. Walę go z półobrotu łokciem w twarz, poprawiam kolanem gdzieś w brzuch, popycham w lewo, wprost na wijące się macki. Wyszarpuję makara zza paska, strzelam czurce w plecy i odwracam się do drugiego. Jak zwykle przez adrenalinę widzę wszystko ostro i jak w zwolnionym tempie; Skręt szarpie się ze swoim bandziorem, pomagam mu, uderzając oprycha kolbą w głowę. Razem ze stalkerem wpychamy go w czułe objęcia wijących się macek, strząsam jedną, próbującą opleść mi nogę, i biegiem oddalamy się od kładki. W tańczącym świetle czołówek powalonych babachanów migają macki, przez chwilę słychać nieludzki krzyk cierpienia i obrzydliwy odgłos łamanych kości. Zaraz potem wszystko cichnie, latarki gasną wciągnięte pod wodę. – Job twoju mat‘, kurwy jedne mongolskie obesrane. – Skręt splunął na ziemię. – Okradać im się zachciało. Zaskoczyli mnie, jak wyszedłem się odlać. Cały jesteś, Sołdat? – Tak, chyba tak. – Głos trochę mi się łamał. – Jeszcze nigdy nie zastrzeliłem człowieka. – Nigdy nikogo nie zabiłeś? Zawsze musi być ten pierwszy raz, oni by nas po wszystkim zastrzelili. – Nigdy nikogo nie zastrzeliłem – uściśliłem. – Chodź, posiedzimy w budce do rana, ruszamy o świcie. Przez resztę nocy żaden z nas nie zmrużył już oka.
Dwóch uzbrojonych w karabiny wartowników zastąpiło nam drogę, gdy około południa zbliżaliśmy się do stacji Asipowycze. Stali po bokach niskiego nasypu, leniwie rozglądając się po okolicy. Widząc nas, wyraźnie się ożywili, jeden niby od niechcenia
skierował w naszą stronę lufę kałacha. Zbliżając się do nich, Skręt rozłożył ręce, po czym kazał mi zrobić to samo. – Nie strzelajcie, sami swoi! – krzyknął, gdy podeszliśmy bliżej. – Wszyscy tak mówią. Czego tu chcecie? – Ton głosu mierzącego do nas strażnika nie był może zbyt uprzejmy, ale przynajmniej spokojny. – Handlować przyszliśmy, mamy sprawę do Borsuka. Jestem Skręt, to Sołdat – odpowiedział stalker. – Dobra, idźcie. – Strażnik przyjrzał się nam jeszcze raz, po czym machnął ręką i stracił zainteresowanie. Ruszyliśmy dalej wzdłuż torów, w stronę widocznych kilkaset metrów dalej zabudowań. Skręt prowadził pewnie, jedynie raz na jakiś czas rzucając mutrę. – Dziwne, zwykle nie wystawiają strażników tak daleko – zauważył, gdy wartownicy nie mogli już nas usłyszeć. – Myślisz, że to coś znaczy? – Zobaczymy. Pamiętaj, co mówiłem, nie odzywaj się niepytany, ja wszystko załatwię – przypomniał mi. – Opylimy towar, zrobimy zakupy i pogadamy, z kim trzeba, o twoich papierach. Zbliżyliśmy się do stacji, która okazała się znacznie większa, niż ją sobie wyobrażałem. Przed samymi zabudowaniami dworca, na bocznym torze stał krótki pociąg. Właściwie nie tyle pociąg, co po prostu kilka wagonów osobowych, bez lokomotywy. Rdza powoli spajała ich koła z szynami, pod podwoziem rosła wysoka trawa. Wokół wagonów kręciło się kilka osób, co rusz ktoś wchodził lub wychodził z pociągu. Mijając otwarte drzwi, zajrzałem do środka. Zobaczyłem porozkładane na brezentowych płachtach wyposażenie, maski gazowe, broń i kilka dziwnych bryłek, wyglądających jak artefakty. Oglądający towar osobnicy ubrani byli podobnie jak Skręt, w zdekompletowane mundury, wyglądające, jakby pamiętały znacznie lepsze czasy. Stojąc przy tym prowizorycznym sklepie, zawzięcie się o coś kłócili, czy może raczej targowali. Rozmawiali po rosyjsku, ale dobiegały mnie także pojedyncze słowa litewskie i azjatyckie przekleństwa. – Chodź, nie ociągaj się – ponaglił mnie Skręt, gdy zagapiłem się na dobijających targu. – Tutaj i tak zwykle mają sam szmelc. Karabiny zacinające się przy pierwszej serii, pistolety, z których strach strzelać, bo mogą wybuchnąć w rękach, maski bez filtrów i na wpół wyczerpane artefakty. Złom. Lepszy towar dostaniemy u Łoma, na dworcu. – Granaty będzie miał? – zapytałem, pamiętając o mackach wypełzających spod mostka. – Granaty i mnóstwo innych rzeczy, w sam raz dla takiego nowiczka jak ty – odparł stalker z uśmiechem. Pociąg i targujące się w nim towarzystwo zostawiliśmy za sobą i, idąc po rozgałęziających się torach, zbliżaliśmy się do budynków dworca. Cały kompleks został zbudowany w stylu charakterystycznym dla architektury kolejowej. Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, wszystkie stacje kolejowe, które widziałem w życiu, wyglądały
podobnie. Minęliśmy kwadratową, dwupiętrową wieżę kontroli ruchu, na której wypatrzyłem lufę karabinu snajperskiego wystającą z okna. Kilka nitek torów odbijało tutaj łukiem w lewo, niknąc w dużym hangarze. – Asipowycze były raczej punktem obsługi taboru kolejowego niż dworcem osobowym – wyjaśnił Skręt, widząc, że patrzę w stronę hali. – Naprawiali tu wagony i lokomotywy, a przy okazji stacja służyła mieszkańcom kilku okolicznych wiosek. – Oczywiście każdej równo oddalonej od tego miejsca, żeby nie było niesprawiedliwości społecznej – dokończyłem za niego. – Oczywiście! Szybko się uczysz, Sołdat. – Stalker przybrał minę nauczyciela chwalącego zdolnego ucznia. Główny budynek dworca był dość okazały, widać kiedyś ruch osobowy wcale nie był tu mały. Wysoki na dwa piętra, z dwuspadowym dachem i centralnie umieszczonym wyjściem na peron, wyglądał jak klasyczna stacja kolejowa w tej części świata. Zauważyłem też, że gmach nie jest aż tak bardzo zniszczony, jak inne budynki, które widziałem w Zonie. Solidna ceglana konstrukcja wyglądała, jakby została opuszczona stosunkowo niedawno, a po niewielkim remoncie znów mogła pełnić pierwotną funkcję. Tylko porastająca tory wysoka trawa przypominała, że nie zatrzyma się tutaj już żaden pociąg. Trochę zdziwiła mnie ilość ludzi kręcących się w okolicy stacji. Wyglądało na to, że Strefa nie jest wcale tak bezludna, jak kazało nam wierzyć dowództwo wojskowe i oficjalne informacje. Wprost z torów po kilku schodkach weszliśmy na peron. Stało na nim kilka osób, w większości skupionych wokół rosłego stalkera w mocno zniszczonym i nieco za małym na niego mundurze, wyglądającym jak te używane przez wojska NATO. Właściwie ubiór wyglądał, jakby zdjęto go z trupa, stwierdziłem, gdy podeszliśmy bliżej. – ...posłałem mu serię, ale tylko go to wkurzyło. Rzucił się za mną, uciekłem na drabinkę i do włazu, zatrzasnąłem za sobą. Kupa fantów tam została, mówię wam... – stalker opowiadał z przejęciem, żywo gestykulując. Słuchający go ludzie spoglądali z powątpiewaniem, leniwie paląc papierosy. Kilku z nich odwróciło się w naszą stronę, gdy przechodziliśmy obok, ale chyba nie uznali nas za interesujących, bo po chwili wrócili do słuchania stalkerskiej opowieści. – To Hiena – mruknął Skręt, wskazując na mówiącego nieznacznym ruchem głowy. – Kiedyś się w końcu doigra. – Co masz na myśli? – zapytałem. – Już któryś raz słyszę, jak zbiera ludzi do swoich wypadów. Idą na szaber w różne miejsca, często dobre fanty przynoszą. Problem w tym, że zwykle wraca ich mniej, niż wyszło, i część sprzętu mają po kolegach... – Stalker znacząco zawiesił głos. Przecięliśmy peron i głównymi drzwiami weszliśmy do budynku dworca. W holu zauważyłem stragany podobne do tych, które mijaliśmy wcześniej. Oferowany sprzęt wyglądał nieco lepiej, ale Skręt nie pozwolił mi przyjrzeć się dokładniej. Zresztą i tak nie miałem ani grosza, więc pośpieszyłem za nim. – Borsuk urzęduje na górze – powiedział stalker, wskazując na schody. – Z bronią nas
do niego nie wpuszczą, chodź, idziemy do kas. Podążyłem za stalkerem w stronę dawnych kas biletowych. Siedzący za grubą szybą mężczyzna z jakiegoś powodu rozpromienił się na nasz widok. – Skręt, kopę lat! – powiedział, podrywając się z krzesła i wyciągając rękę przez szczelinę pod szybą. Stalker uścisnął mu dłoń i krótko mnie przedstawił. Bileter zmierzył mnie wzrokiem, jakby szacując moje możliwości, po czym znów zwrócił się do Skręta. – Co cię sprowadza? Towar przyniosłeś, będzie impreza? – zapytał, mrugając porozumiewawczo. – Mamy sprawę do Borsuka – odparł Skręt, wskazując na nasze worki. – Przechowasz broń? – Po to tu jestem. Stalker przez szczelinę podał mu swój karabin i pistolet, po czym nakazał mi zrobić to samo. Bileter wydawał się lekko zdziwiony, gdy podałem mu najpierw bajkała, potem dragunowa, a na koniec jeszcze makarowa wyciągniętego zza paska. Chciał coś powiedzieć, ale mój towarzysz szybkim ruchem wyjął z kieszeni kilka zwiniętych skrętów i położył na blacie. – Za fatygę – rzucił krótko z uśmiechem. Skierowaliśmy się w stronę schodów, u których podnóża zatrzymał nas wartownik. Pobieżnie nas obszukał, uśmiechnął się znacząco na widok zawartości worków i pozwolił przejść dalej. Na górze Skręt skierował się korytarzem w prawo. Dotarliśmy do drzwi strzeżonych przez rosłego osiłka, który zapukał i po krótkiej chwili bez słów nam otworzył. Gabinet Borsuka mieścił się chyba w dawnym biurze zarządcy stacji i był urządzony co najmniej dziwacznie. Podłogę pokrywał gruby, choć wyliniały w kilku miejscach, bordowy, wzorzysty dywan. Wiszące na ścianach obrazy przedstawiały krajobrazy, wypatrzyłem także nieaktualny kalendarz z paniami w mocno niekompletnych strojach, pasujący raczej do warsztatu samochodowego niż do biura. W kącie stała obita poprzecieraną skórą kanapa i dwa fotele oraz niewielki stolik. Całość urządzono tak, aby nie pozostawiać złudzeń co do zamożności właściciela. Centralnym elementem gabinetu było wielkie drewniane biurko, za którym w fotelu siedział gruby mężczyzna. Nalana twarz wyglądała na świeżo ogoloną, na głowie nosił jarmułkę, a jego małe, sprytne oczy zdawały się przewiercać nas na wylot. Widząc nas, mężczyzna uśmiechnął się i rozłożył szeroko ręce w powitalnym geście. – Skręt, gość w dom, Bóg w dom! – wykrzyknął serdecznie. – Wchodź, siadaj. Kogóż to przyprowadziłeś? – Sołdat jestem – powiedziałem krótko, uprzedzając stalkera. – Sołdat, kolega mój, ochroniarz – wyjaśnił lekko zakłopotany Skręt. Gospodarz zmierzył mnie wzrokiem, po czym gestem nakazał nam usiąść na kanapie. Wstał zza biurka, wyjął z szafy trzy szklaneczki i butelkę w dwóch trzecich wypełnioną bursztynowym płynem. Nalał każdemu na dwa palce i podał, siadając obok nas na fotelu. – Od kiedy to, Skręt, potrzebujesz u mnie ochroniarza? – zapytał, gdy upił łyk. –
Wiesz przecież, że tutaj włos ci z głowy nie spadnie. – U ciebie może nie, ale po drodze różnie to bywa – odparł Skręt. – Coś konkretnego? – spytał Borsuk z zainteresowaniem. – Konkretnie dwóch bandziorów, nosorogi, kilka kilometrów stąd – postanowiłem włączyć się do rozmowy. Skręt spojrzał na mnie z dezaprobatą, ale niespecjalnie się tym przejąłem. Miałem już dość roli biernego słuchacza, jeśli mam ugrać tu coś dla siebie, muszę zacząć się odzywać. – Nosorogi, mówisz, Sołdat? Jak wyglądali? – W nocy wszystkie koty są czarne – odparłem filozoficznie i upiłem łyk ze szklanki. Nie miałem pojęcia, skąd w Zonie wzięła się whisky, ale smakowała wybornie. – Kręciło się tu dwóch takich, ciemna karnacja, dziwny język... – zastanowił się Borsuk. – Już się nie pokręcą – wtrącił się Skręt. – Niedaleko jest taki mostek nad kanałem... – Aj waj! Krakena widzieliście! – nie wiadomo z czego ucieszył się gospodarz. – Krakena? To coś ktoś nazwał? – Byłem szczerze zdziwiony. – Oczywiście! On tutaj czasem robi za atrakcję turystyczną. Hiena opowiadał, że na własne oczy widział, jak Kraken wielkiego snorka złapał i zeżarł. – Hiena dużo gada – stwierdził Skręt. – Czemu go nie wykończycie? Wystarczy granat – zapytałem. – Hieny? Czasem się przydaje, fajne fanty potrafi znaleźć. – Borsuk mrugnął porozumiewawczo. – A Kraken za dobrego wartownika robi, do tego płacić mu nie trzeba. Zresztą jakbyśmy go ubili, to te dwa czurki ubiłyby was. Gospodarz dźwignął grube cielsko z fotela i dolał wszystkim whisky, po czym wyciągnął z kieszeni paczkę marlboro i podał nam. Zorientowałem się, że skoro tak hojnie nas częstuje, musi mu naprawdę zależeć na dobiciu targu ze Skrętem. Przez chwilę paliliśmy w milczeniu, rozkoszując się dymem i trunkiem. – Porozmawiajmy o interesach – przerwał milczenie Borsuk. – Towar, rozumiem, przyniosłeś? – Przyniosłem. – Skręt sięgnął po nasze worki i położył na stół. – Sam zobacz. Gospodarz otworzył jeden worek, zajrzał do środka i wyciągnął ususzony kwiatostan konopi. Powąchał z miną znawcy, rozkruszył w palcach i uśmiechnął się z zadowoleniem. Skręt jakby nigdy nic palił papierosa, rytuał sprawdzania towaru zdawał się nie robić na nim żadnego wrażenia. – Dobre zioło – stwierdził Borsuk. – Najlepsze, przecież wiesz. – Prawda, ty, Skręt, zawsze dobry towar przynosisz. Cena jak zawsze? Jedzenie, spanie, towar i amunicja? – zapytał gospodarz. – Niezupełnie. – Skręt zgasił papierosa w popielniczce. – O, targować się będziemy? – Borsuk zatarł ręce, zdawał się rozbawiony. – Ceny bardzo podbijać nie chcę, po prostu waluta inna – odparł stalker. – Część wypłaty wezmę jak zawsze, ale trochę gotówki też potrzebujemy. – „Bardzo podbijać nie chcesz” – gospodarz powtórzył jego słowa z nutą ironii
w głosie. – Czyli o czym konkretnie rozmawiamy? – Kilka noclegów w hangarze, jedzenie w Siwercie, dla mnie wizyta u Eskulapa i trochę amunicji – wyliczał Skręt. – Reszta w gotówce, zaproponuj cenę. Chciałem się wtrącić, ale stalker ledwie dostrzegalnym gestem nakazał mi milczenie. Borsuk spojrzał na niego badawczo, ostatni raz zaciągnął się papierosem i zdusił go w popielniczce. – Nagle gotówki potrzebujesz? Stało się coś? – dopytywał się, omijając temat ceny. – Sołdat ma nietypowy problem. Zona mu się nie podoba, wymeldować się chce. – Potrzebuję papierów, nowej tożsamości. Wyjść ze Strefy muszę, na białoruską stronę. – Stwierdziłem, że będę mówić sam za siebie. Gospodarz zabębnił palcami o stół, oparł się na fotelu i zamyślił. Zapadła nerwowa cisza, z pewnością zaplanowana jako element targów. Zaczynałem się już niepokoić, gdy Borsuk przerwał milczenie. – Mogę wam dorzucić za ten towar trochę gotówki, ale dla Szczerby na papiery i przerzut nie wystarczy. – Zdałem sobie sprawę, że skądś tę ksywkę znam. – Zresztą on teraz na chodkę poszedł, musicie na niego zaczekać. Zostaniecie kilka dni, może robota się jakaś trafi, dorobicie parę baksów. To jak, do tego, co mówiłeś, dorzucę tysiąc w gotówce. Stoi? – Dwa tysiące – rzucił szybko Skręt. – Półtora, więcej nie dam. – Dorzucisz jeszcze dobry namordnik dla Sołdata i będziemy kwita – targował się zawzięcie stalker. – Aj waj! Nie masz ty przypadkiem żydowskich korzeni, Skręt? – uśmiechnął się gospodarz. – Niech już będzie, moja strata. To co, dobiliśmy targu. – Dobiliśmy. Borsuk jeszcze raz dolał nam whisky i zdjął ze ściany malowidło przedstawiające sielankowy, wiejski krajobraz. Zobaczyłem wpuszczony w mur niewielki sejf, lecz po chwili gospodarz zasłonił go swoim wielkim ciałem. Usłyszeliśmy terkotanie zamka szyfrowego i ciche stuknięcie otwieranych drzwiczek. Borsuk zaszeleścił gotówką, odliczając odpowiednią sumę, zamknął sejf i powiesił malunek. Podał Skrętowi gruby plik banknotów, stalker bez liczenia schował go do kieszeni. – Idź najpierw do Eskulapa, powinien być u siebie. – Odprowadzając nas do drzwi, Borsuk wręczył nam jeszcze po niewielkim, czerwonym krążku, w którym rozpoznałem żeton pokerowy. – Skręt wie, o co chodzi, ty, Sołdat, pokażesz to w Siwercie i w hangarze, będą wiedzieć, że jesteś ode mnie. Do Łoma poślę kogoś za chwilę, później wyda wam sprzęt. Drzwi gabinetu Borsuka zatrzasnęły się za nami. Milczący mięśniak przed wejściem nie zwrócił na nas uwagi, najwidoczniej jego funkcją było sprawdzanie wchodzących, a wychodzący zupełnie go nie interesowali. Uświadomiłem sobie, że Skręt jest na tej dziwnej stacji całkiem poważaną osobą, w końcu negocjował niemal jak równy z równym z szefem tego miejsca. Cieszyło mnie to, bo miałem nadzieję, że dzięki jego znajomościom szybko uda mi się „wymeldować ze Strefy”, jak on to określał. Intrygowała mnie też ksywka stalkera, o którym
wspomniał Borsuk. Szczerba, gdzie ja to słyszałem? – Na razie się rozdzielimy. – Skręt przerwał moje rozmyślania. – Idę do Eskulapa, to miejscowy lekarz. – Coś ci dolega? – zapytałem głupio. – Znaczy... oprócz raka... – Nie, Sołdat, oprócz guza w głowie, który w końcu mnie zabije, jestem całkiem zdrowy. – Skręt zbył żartem mój nietakt. – Eskulap zbada mnie jak zwykle, da mi leki łagodzące objawy i każe wypierdalać na Dużą Ziemię, do szpitala. Może gdyby miał tutaj tomograf komputerowy albo na przykład rezonans magnetyczny, w końcu uwierzyłby mi, że guz jest nieoperacyjny, a jedyne, co mogliby zrobić w prawdziwym szpitalu, to obciąć mi głowę i wsadzić do formaliny; wiesz, jako eksponat dla studentów medycyny. Słoik z formaliną znajdzie się i tutaj, więc to chyba zamyka temat. – Kurwa, Skręt, czasem jednak wolę, jak jesteś małomówny – stwierdziłem, kręcąc głową. – Dajmy już temu spokój – uciął. – Idę do lekarza, a ty rób, co ci się podoba. Jeśli chcesz mojej rady, zejdź na dół do głównego holu, po lewej w dawnej poczekalni jest kabak[56] Siwert. Pokaż tam żeton, żarcie i picie mamy na koszt Borsuka. Tam możesz na mnie zaczekać, tylko uważaj na siebie, miejscowi nie lubią awantur. Moim zdaniem miejscowi w większości wyglądali jak zakapiory spod ciemnej gwiazdy, którzy akurat bardzo lubią różne zadymy, ale postanowiłem to przemilczeć. – Skręt, ile właściwie był wart ten towar? – zapytałem, bo wydawało mi się, że dostaliśmy za niego całkiem sporo. – Wartość to kwestia względna – stwierdził Skręt filozoficznie. – Borsuk płaci, ile uważa za stosowne, ja się targuję, prawdę mówiąc, zwykle tylko dla zasady. Właściwie i tak nie miałbym komu tego sprzedać hurtem i obaj o tym wiemy. Borsuk mnie chroni, bo wie, że nikt inny mu takiego towaru nie dostarczy. Sprzedaje zioło z dużym zyskiem, ale mi to nie przeszkadza. Taką mamy symbiozę. – Tak, zupełnie inny ekosystem. Zaczekam na ciebie w barze. Skręt odszedł bocznym korytarzem, a ja skierowałem się w dół po schodach. W tym obcym miejscu bez znajomego stalkera poczułem się trochę niepewnie. Ludzie w głównym holu oglądali się za mną i wymieniali ciche uwagi. Miałem nadzieję, że wynika to tylko z tego, że jestem tu nowy. Zauważyłem, że wszyscy chodzą uzbrojeni, postanowiłem więc przede wszystkim odebrać moją broń. Bileter siedział w swojej kasie, leniwie paląc skręta. Sądząc po słodkawym zapachu wydobywającym się przez szczelinę pod grubą szybą, był to jeden z tych, które dostał od nas. Rzut oka na jego przekrwione oczy dodatkowo utwierdził mnie w przekonaniu, że gość jest już konkretnie upalony. Gdy poprosiłem o zwrot broni, z początku tylko uśmiechnął się błogo, ale po chwili zaczął wyjmować mój sprzęt ze stojącej za nim szafy. – Fajna strzelba – stwierdził, podając mi bajkała. – Czym ładujesz? – Loftki i breneki – odparłem zgodnie z prawdą. – Słusznie, w Zonie kaczek nie ma, żeby śrutem strzelać! – Roześmiał się głośno z własnego żartu. Czekałem spokojnie, aż skończy chichotać i poda mi futerał z karabinem. Kiedy położył go na ladzie, rozpiąłem zamek, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w środku.
Bileter skrzywił się na taki brak zaufania, ale nic nie powiedział. Zagwizdał za to głośno, widząc mojego dragunowa. – Broni masz więcej niż wojenstalker jakiś. Piękny karabin, która to wersja? – Podstawowa, z PSO-1. – Jego pytania zaczynały mnie męczyć. – Pogadaj koniecznie z Łomem albo Bełtem, któryś może mieć do tego lepszą optykę – poradził mi Bileter. – Jeśli nie chcesz nosić wszystkiego ze sobą, możesz za niewielką opłatą zostawić mi tu część broni, nic jej się nie stanie. Spojrzałem nieufnie w jego zaczerwienione oczy. – Przechowywanie broni i sprzętu to moja robota, Borsuk płaci mi za to. U mnie nigdy nic nie ginie – dodał po chwili, widząc, że się waham. – Nie mam gotówki, ale Borsuk dał mi to – odparłem, pokazując mu żeton. – To załatwia sprawę – stwierdził Bileter. Zostawiłem mu futerał z SWD, zarzuciłem na plecy bajkała i schowałem makarowa do kabury na udzie. Rozejrzałem się po holu, zastanawiając się, co robić dalej. Skręt nie dał mi jeszcze obiecanych pieniędzy, nie wiedziałem też, kiedy wróci, więc zakupy na razie odpadały. Postanowiłem trzymać się pierwotnego planu i skierowałem się w stronę dawnej poczekalni, nad której drzwiami widniał nabazgrany czerwoną farbą napis Siwert.
Większość knajp, w jakich zdarzało mi się w życiu bywać, pachniała dokładnie tak samo. Mieszanina aromatów zwietrzałego piwa, lekko przypalonego jedzenia i papierosowego dymu. Całość tworzy mieszankę, której nie da się pomylić z niczym innym. Gdy wszedłem do mieszczącego się na stacji Asipowycze baru Siwert, znajomy zapach uderzył mnie w nozdrza. Widać nawet w Zonie pewne rzeczy pozostają niezmienne. Oczywiście już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć różnice. Na Dużej Ziemi nie widziałem baru, w którym wszyscy mieliby na sobie mocno znoszone części wojskowych mundurów przerobionych na stalkerskie kombinezony, a do tego nosili broń i przypięte do pasków maski gazowe. W dawnej poczekalni siedziało kilka osób, dwie przy jednym stoliku, trzy przy drugim, ktoś samotnie przy barze. Część bywalców odwróciła się ciekawie, słysząc trzaśnięcie drzwi, ale po obrzuceniu mnie krótkimi spojrzeniami wrócili do swoich spraw. Skierowałem się do baru. Lada ewidentnie pamiętała lepsze czasy, poprzypalana gdzieniegdzie papierosami i poznaczona głębokimi rysami. Stojący za nią łysawy jegomość w zatłuszczonym fartuchu zbliżył się do mnie szybkim krokiem. – Witamy w Siwercie. Coś podać? – Jego twarz rozpromienił uśmiech handlowca. – Coś do jedzenia. – Zdałem sobie sprawę, że od rana nic nie jadłem, a po Borsukowej whisky mój żołądek domagał się treści stałej. – Masz gotówkę? – zapytał barman podejrzliwie.
– Mam to – odparłem, pokazując mu pokerowy żeton. – To wystarczy. Znajdź sobie stolik, zaraz przyniosę jedzenie – odparł i zniknął gdzieś na zapleczu. Posłuchałem jego rady i usiadłem w kącie sali. Jeszcze raz dyskretnie rozejrzałem się po pomieszczeniu. Stalkerzy przy stolikach byli pogrążeni w cichych rozmowach; samotnik przy barze siedział, podpierając głowę ręką, raz na jakiś czas pociągał łyk ze stojącej obok szklanki. Dolewał do niej wódki z flaszki, po czym powtarzał swój apatyczny rytuał. Zauważyłem, że ma na sobie kompletny wojskowy mundur z dziwnymi naszywkami i kamizelkę taktyczną. Widząc to wszystko, zacząłem się zastanawiać, czy dowództwo naprawdę uważało, że Zona jest prawie bezludna. Dobrze zorganizowany, prosperujący punkt handlowy, dziesiątki przewijających się stalkerów, ba! nawet bar! Wszystko to w głębi Strefy, w której podobno są tylko mutanty. Oczywiście wiedziałem, że nasz lejtnant handlował z ludźmi Zony, ale czy miał świadomość, ilu ich tu jest? Doszedłem do wniosku, że wojskowe szychy musiały domyślać się prawdy. Zwyczajnie zatajali ją, uznając, że te informacje nie są nam do niczego potrzebne. Żołnierze z wewnętrznego Kordonu nie zapuszczali się na patrole aż tak daleko w głąb Strefy, więc szanse na spotkanie ze stalkerami teoretycznie mieli niewielkie. Z drugiej strony jednak, zwłoki, które znalazłem zupełnie niedaleko obozu, do wojskowego nie należały. Moje rozważania przerwał barman, stawiając przede mną talerz z parującą zawartością. – Kasza z mięsem. Smacznego – powiedział, uśmiechając się szeroko. – Mięsem...? – zapytałem profilaktycznie. – Szczurzym oczywiście! – Roześmiał się głośno, aż kilka osób przy stolikach odwróciło się w naszą stronę. – Żartuję przecież, to zwykła konserwa. Dla gości Borsuka tylko dobry towar. Coś do picia? – Może... wodę? – Uznałem, że alkoholu na razie wystarczy, jak tak dalej pójdzie, przez tę ciągłą dezaktywację wpadnę w alkoholizm. – Wodę. Już podaję. – Barman skrzywił się lekko. Chwilę później przyniósł obtłuczoną szklankę wypełnioną płynem lekko zalatującym mułem. Nieufnie dźgnąłem jedzenie widelcem. W kaszy zobaczyłem kawałki mięsa, które co prawda nie wyglądało na szczurzynę, ale właściwie to nie jestem ekspertem. Żołądek zaburczał głośno, więc postanowiłem zaryzykować. Posiłek okazał się całkiem smaczny, przyprawiony znacznie lepiej niż to, co przyrządzaliśmy ze Skrętem. Może i nie było się czym delektować, ale jadłem powoli, pozwalając swobodnie płynąć myślom. Zdałem sobie sprawę, że jedzenie i sprzęt znajdujące się w Zonie, choćby w takich Asipowyczach, musi pochodzić z Dużej Ziemi. W końcu nie ma tu fabryk amunicji, masek gazowych czy konserw. Oznaczało to, że wiele osób musi handlować ze stalkerami, zupełnie jak nasz dawny lejtnant. Nagle przypomniałem sobie, skąd znam ksywkę człowieka, o którym wspomniał Borsuk. Szczerba, takie przezwisko widziałem w znalezionym notesie Alaksandrowycza! Czy możliwe, żeby to był ten sam człowiek? Jak się nad tym zastanowić, było to nawet prawdopodobne. Skoro Borsuk twierdził, że on może załatwić przerzut przez Kordon, to musiał mieć jakieś układy z wojskowymi.
Ta myśl dodała mi otuchy. Jeśli Szczerba handlował z naszym obozem, może robi to nadal. W końcu nowej kapitan bardzo zależało, żeby sprawa nielegalnych wymian nie ujrzała światła dziennego. Właściwie zależało jej na tym śmiertelnie, wzdrygnąłem się, wspominając, jak jej dwaj pomocnicy chcieli mnie zabić w areszcie. Jeśli Szczerba nadal ma kontakt z moim dawnym obozem, może będzie wiedział, co się tam dzieje. Może będzie coś wiedział o Indze... Trzeba będzie na niego zaczekać, wypytać, co wie, i spróbować załatwić papiery i przerzut. Pozostawała jeszcze kwestia pieniędzy, ale Borsuk sugerował, że może się trafić okazja na zarobek. – A może byś się tak odpierdolił, co?! – Podniesiony głos dobiegający z okolic baru wyrwał mnie z zamyślenia. Do samotnika siedzącego przy barze podszedł inny stalker i ciągnąc go za ramię, próbował coś wytłumaczyć. Chwilę później dołączył do niego drugi, a potem sprawy potoczyły się już błyskawicznie. Samotnik, wstając z barowego stołka, wali łokciem w twarz pierwszego natręta, tamten odpada kilka kroków w tył, z trudem łapiąc równowagę. Drugi stalker próbuje wyciągnąć pistolet z kabury, ale obrywa niskim kopniakiem w kolano, a ułamek sekundy później jeszcze pięścią w szczękę. Siedzący przy stolikach stalkerzy szybko wstają z miejsc, ale nie interweniują. Samotnik robi szybki krok do przodu, pierwszy z napastników próbuje sięgnąć go szerokim sierpem, unik, jego ręka trafia gdzieś w kamizelkę taktyczną. W ramach kontry obrywa jeszcze z główki i pada na stół za sobą, mundurowy stalker dopada zbierającego się z ziemi drugiego agresora i celnym kopnięciem w twarz łamie mu nos. Chrupnięcie słychać wyraźnie nawet w moim kącie sali, kilku widzów syczy boleśnie. – Któryś, kurwa, jeszcze chciał coś ode mnie!? – nieco piskliwym głosem rzuca zwycięzca. Spojrzałem na falującą w szybkim oddechu taktyczną kamizelkę, potem na zlaną potem twarz i ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że ten rosły stalker to kobieta! Szeroka w barach, wysoka na prawie dwa metry, ale zdecydowanie kobieta. W pełnym umundurowaniu i z krótko obciętymi włosami wyglądała zupełnie po męsku. Cóż, każdy dzień przynosi nową wiedzę. Okazuje się, że wśród stalkerów są przedstawicielki płci pięknej, lecz sądząc po ostatnim pokazie, na pewno nie słabej. – Co się tu, kurwa, znów dzieje? – Do baru wpadł jeden ze strażników pilnujących wcześniej schodów na piętro. – Nic, popili sobie i potknęli się o krzesło – rzucił szybko barman. – Weź kogoś i zabierz mi ich stąd. Ochroniarz z pomocą kolegi wynieśli gdzieś nieprzytomnych napastników, stalkerka powiodła wzrokiem po sali. Nikt nie kwapił się do rozmowy, więc usiadła z powrotem na swoim stołku, nalała wódki do szklanki i opróżniła ją jednym haustem. Usiadłem, żeby dokończyć posiłek, i popiłem wody. Smakowała podobnie, jak pachniała, czyli dość paskudnie. Chwilę później do baru wszedł Skręt. Obrzucił salę jednym spojrzeniem, zawiesił wzrok na szczątkach połamanego w bójce stołu, po czym zobaczył mnie w kącie i usiadł przy moim stoliku. – Miałeś nie robić problemów – powiedział, patrząc na szczątki mebla.
– To nie ja, to tamta babeczka – odparłem, pokazując siedzącą przy barze stalkerkę. – To jest babeczka? Raczej kawał baby! Ech, kobieta w Zonie to rzadkość... – rozmarzył się Skręt. – Położyła dwóch gości w mniej niż dziesięć sekund – szybko ostudziłem jego zapał. – Wezmę nam coś do picia. – Skręt wstał od stolika. Podszedł do lady i chwilę rozmawiał z barmanem. Zauważyłem, że z rąk do rąk przechodzą jakieś drobiazgi, zapewne skręty z naszego towaru. Chwilę później stalker wrócił do stolika, niosąc dwie butelki piwa. – Obołon, najlepsze ukraińskie piwo! – powiedział, podając mi jedną flaszkę. – Drogi towar, Sołdat, więc się delektuj. Chłodny browar faktycznie smakował wybornie. Nie potrafiłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio piłem piwo. Pewnie na przepustce z obozu, ale to było ładnych parę miesięcy temu. – Ta dziewczyna jest z Powinności, poznałem po naszywkach. – Skręt wskazał na samotniczkę przy barze. – Co to Powinność? – kolejny już raz wykazałem się ignorancją. – Stalkerzy tacy, ale paramilitarni. – Wyjął paczkę biełomorów i poczęstował mnie jednym. – Hierarchię mają całą, łańcuch dowodzenia i tak dalej. Jednym słowem, sztywniacy. Porządek w Strefie chcą utrzymywać, czasem z naukowcami pracują, czasem nawet z wojskiem, ale chyba tylko natowskim. Walczą z Zoną, myślą, że ochronią ludzkość. Dziwne, że jest tutaj sama, oni zwykle oddziałami chodzą. Barman podszedł do naszego stolika, przynosząc talerz jedzenia dla Skręta i flaszkę wódki Biełaruskij Ekstrim[57]. – Raz kasza i jeden rad – powiedział, stawiając wszystko na stole. Dołożył jeszcze dwa kieliszki i odszedł za ladę. – Rad? – zapytałem zdziwiony. – Taka miejscowa gwara. Rad to pół litra, siwert to kolejka – odparł stalker, zabierając się do parującej kaszy. Stalkerka z Powinności podniosła się ze stołka i chwiejnym krokiem wyszła z baru. Skręt powiódł za nią wzrokiem, po czym nalał nam wódki i oznajmił: – Mam dobrą i złą wiadomość. – Zacznij od złej – poprosiłem. – Mam raka. – Roześmiał się. – No, ale tak poważnie. Eskulap nie miał już zapasu leków łagodzących moje objawy. Powiedział, że mogą je mieć w obozie naukowym, kawałek na zachód stąd. – Jaki dokładnie kawałek? – zapytałem, pamiętając, jak względnym pojęciem jest odległość w Strefie. – Będzie może z dziesięć kilometrów – odparł Skręt. – Dobra wiadomość jest taka, że naukowcy nieźle płacą za artefakty. Ten podwójny będzie na pewno sporo wart, może jeszcze po drodze coś znajdziemy. Jak pójdziesz ze mną, podzielimy kasę równo. – Powinienem zaczekać tu na Szczerbę – wyraziłem swoje wątpliwości. – On handlował z naszym lejtnantem, widziałem jego ksywkę w notesie. Może będzie wiedział, co się teraz w obozie dzieje. Muszę z nim pogadać, jak stąd wyjść, a nie pchać
się głębiej w Zonę. – Bez pieniędzy ze Szczerbą gówno załatwisz. – Skręt wychylił kieliszek i polał kolejkę. – Zarobić musisz, nie ma innej opcji, poza tym nie wiadomo, kiedy Szczerba wróci, podobno dopiero co wyszedł. – Jak myślisz, ile nam zejdzie do naukowców i z powrotem? – zapytałem, zaciągając się papierosem. – Cztery, może pięć dni, zależy od warunków. Szczerbie zostawimy wiadomość u Borsuka, zaczeka na nas – kusił Skręt. – Dobra, pomyślę o tym – uciąłem. Właściwie wiedziałem, że ma rację. Pieniędzy miałem niewiele, zwłaszcza jak na Zonę. Wszystko tu było drogie, tylko ludzkie życie tanie. Musiałem zarobić, a ta chodka wydawała się dobrą okazją. Miałem tylko nieprzyjemne przeczucie, że Skręt nie mówi mi całej prawdy o czekającym nas wypadzie. – Jutro załatwimy zakupy, Łom ma już dzisiaj zamknięte – zmienił temat. – Spanie mamy w hangarze, przynajmniej noc prześpimy w spokoju. Miałem nadzieję, że się nie myli, nie chciałbym powtórki wrażeń zeszłej nocy, wypełnionej bandziorami i wijącymi się mackami Krakena. Dopiliśmy piwo, Skręt zabrał ze stołu napoczętą flaszkę, po czym wyszliśmy z Siwerta i opuściliśmy budynek dworca. Na zewnątrz pomału zapadał zmierzch, zachodzące słońce barwiło wszystko krwawymi kolorami. Wiatr poruszał trawą porastającą szyny, sprzedawcy zwijali swoje kramy. Wartownikom przy wrotach hangaru pokazaliśmy żetony, przepuścili nas bez słowa. Wnętrze hali było podzielone na mniejsze pomieszczenia byle jak skleconymi ściankami z dykty. Środkiem biegły tory, a pod nimi długi kanał rewizyjny, kiedyś umożliwiający naprawę podwozi pociągów. Skręt znalazł wolny boks z dwoma starymi materacami na podłodze. Weszliśmy do środka, stalker usiadł i pociągnął z gwinta. Podał mi flaszkę, ale odmówiłem, kręcąc głową. – Mnie już na dziś wystarczy. Promieniowanie wypłukałem, przespałbym się tylko. – No, to można się kłaść – stwierdził, układając się na posłaniu. – Karaulit‘[58] nie musimy, tutaj będziemy bezpieczni. Leżałem na plecach, wpatrując się w sklepienie hangaru. Materac lekko zalatywał pleśnią, wokół rozlegało się chrapanie i posapywanie śpiących ludzi. Zadecydowałem, że pójdę ze Skrętem do obozu naukowców. Nie widziałem innego wyjścia, zawsze to lepsze, niż samemu chodzić po Zonie i szukać artefaktów na sprzedaż. Miałem tylko dziwne uczucie, że zamiast zbliżać się do wyjścia, brnę coraz głębiej w czeluści Strefy.
Ja się tu, kurwa, nigdy nie wyśpię, pomyślałem, gdy w środku nocy obudził mnie jakiś łoskot i odgłosy szamotaniny niedaleko naszego boksu. Zerwałem się na nogi
i wyskoczyłem na korytarz. Hałas dochodził gdzieś z lewej, sam nie wiem czemu, ruszyłem w tamtą stronę. Kilka prowizorycznych pokoi dalej odkryłem źródło zamieszania. W niewielkim boksie było pięć osób, dwóch gości przytrzymywało za ramiona na ziemi szamoczącą się stalkerkę z Powinności, dwóch innych usiłowało ściągnąć jej spodnie. Wpadłem do pomieszczenia akurat, żeby zobaczyć, jak jeden ze zbirów obrywa prosto w twarz podeszwą bierca[59] dziewczyny. Jak zwykle w takich sytuacjach zareagowałem instynktownie. Wykorzystując element zaskoczenia, kopię w tył głowy stalkera klęczącego przy nogach dziewczyny – wiotczeje jak rażony gromem. Ten z rozkwaszoną twarzą próbuje zerwać się z gleby, chcę przydepnąć mu żebra, ale trafiam butem gdzieś wyżej. Zbir charczy głucho, dwaj pozostali puszczają ramiona stalkerki, żeby mnie dopaść. Dziewczyna błyskawicznie przekręca się na brzuch, wyskakując z kolan, rzuca się na jednego z nich i powala na ziemię, uderzając go głową. Skaczę na drugiego, obalam ciężarem ciała. Doświadczenie zdobyte w bójkach burzliwej młodości daje o sobie znać, lądując, wbijam kolano pod jego żebra, słyszę, jak coś chrupie, i czuję, jak z typa uchodzi powietrze. Zrywam się na nogi, dziewczyna robi to samo, rozglądamy się wokół, napastnicy leżą na glebie. Odwracam się do niej akurat, żeby spojrzeć wprost w czarny tunel lufy pistoletu w jej rękach.
– Hej, spokojnie – powiedziałem, rozkładając ręce na boki. – Chciałem ci pomóc. – Dawałam sobie radę bez ciebie – odparła, nadal trzymając mnie na muszce.
W drzwiach boksu pojawiło się trzech ludzi z kałasznikowami w rękach, wyglądało na to, że wartownicy w końcu przypomnieli sobie o swojej roli. – Ruki wwierch! – rzucił jeden z nich. – Pod ścianę! Posłusznie uniosłem ręce i stanąłem twarzą do ściany, kłócenie się z trzema ludźmi mierzącymi do ciebie z broni automatycznej to nie jest moje ulubione zajęcie. Usłyszałem, że dziewczyna rzuca pistolet na ziemię, widać też nie jest głupia. Byłem pewny, że sytuacja za chwilę się wyjaśni i wartownicy puszczą nas wolno. – Trzech rannych, jeden trup, zmiażdżona tchawica – stwierdził strażnik, oglądający leżących napastników. Wszystko wskazywało na to, że przypadkiem zabiłem człowieka, któremu próbowałem przydeptać żebra, kojarzę, że trafiłem wyżej, pewnie w szyję. Sprawy właśnie trochę się skomplikowały. – Napadli na mnie we czterech, ten tutaj chciał mi pomóc – dziewczyna próbowała wyjaśnić sytuację. – Co się tutaj dzieje? Sołdat? – usłyszałem głos stalkera. – Wracaj do siebie, Skręt! – polecił mu wartownik. – Wszystkich żywych do aresztu, rano ich przesłuchamy. Lekko popychany przez strażnika wyszedłem z pomieszczenia z rękami splecionymi na karku. Skierował mnie w stronę wrót hangaru, potem na zewnątrz. Szedłem pierwszy, ale słyszałem, że wartownicy prowadzą za mną resztę naszej wesołej gromadki. Doszliśmy do niewielkiego budynku położonego z boku gmachu dworca. Przed wejściem zabrali mi makarowa z kabury i pobieżnie przeszukali. W środku strażnicy zamknęli nas w dwóch pomieszczeniach, mnie i dziewczynę w jednym, trzech zbirów obok. No proszę, prawie profesjonalny areszt tu mają. Trzasnęły zamykane drzwi, zachrobotał przekręcany w zamku klucz i zapadła ciężka cisza. Usiadłem na podłodze, opierając się o ścianę. Kiepsko to wszystko wyglądało. Drugi trup w ciągu dwóch nocy, a do tego znów siedzę w areszcie. Ewidentnie nie mam ostatnio szczęścia. Miałem jedynie nadzieję, że rano uda się wyjaśnić cały ten bajzel. – Dzięki, że chciałeś mi pomóc. – Głos dziewczyny dobiegał z ciemnego kąta po drugiej stronie naszej celi. – Nie ma sprawy. Sołdat jestem – postanowiłem się przedstawić. – Wiera, kapral z Powinności. Zdziwiło mnie trochę, że przedstawiła się z imienia i stopnia wojskowego, widać nie przejmowała się stalkerskimi przesądami i brała swoją organizację na poważnie. – Wiesz, dałabym sobie z nimi radę sama – oznajmiła butnie. – Nie wątpię. – Uznałem, że nie ma sensu się kłócić. – Czemu wcześniej nie wyjęłaś broni? – Zaskoczyli mnie, kiedy spałam, trochę za dużo wypiłam w Siwercie. – Myślisz, że oberwie się nam za to? – Trudno powiedzieć. Rano nas przesłuchają, powinni nam uwierzyć. – Gorzej, jeśli tamci mają tutaj jakieś plecy – wyraziłem swoje obawy. – Znasz tu kogoś ważnego? – Nie, tylko przechodziłam tędy z oddziałem jakiś czas temu. Uzupełniliśmy zapasy
i ruszyliśmy dalej. Ty masz tu jakieś znajomości? – zapytała z kiepsko skrywaną nadzieją w głosie. – Znam kogoś, kto zna Borsuka, może jakoś nas z tego wyciągnie. – Próbowałem dodać jej otuchy. – Wspomniałaś o swoim oddziale, gdzie są teraz? – Nie żyją – stwierdziła krótko. Postanowiłem nie wypytywać jej o szczegóły, zresztą Wiera też nie garnęła się do rozmowy. Resztę nocy spędziliśmy pogrążeni w ponurym milczeniu. Myślałem o sytuacji, w jakiej się znalazłem, i lekko zdziwiony uznałem, że właściwie nie mam wyrzutów sumienia. W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin zabiłem dwóch ludzi. Pewnie powinienem czuć się z tym źle, ale tak nie było. Oczywiście nie byłem z tego powodu dumny czy zadowolony, było mi to po prostu zwyczajnie obojętne. Pierwszy z nich chciał mnie zabić, drugi zamierzał uczestniczyć w zbiorowym gwałcie; należało się im. W Zonie instynkt przetrwania był najważniejszy, uczyłem się polegać głównie na nim. Muszę się tylko pilnować, żeby takie sytuacje nie weszły mi w krew, nie chciałem przyzwyczaić się do zabijania. Pogrążony w tych rozmyślaniach musiałem chyba zapaść w płytki sen. Kiedy otworzyłem oczy, niewielkie zakratowane okienko pod sufitem celi odznaczało się jaśniejszym kolorem szarego świtu. W półmroku dostrzegałem zarysy i kształty, zobaczyłem Wierę drzemiącą pod przeciwległą ścianą. Czas płynął leniwie, prostokąt nieba widoczny przez brudną szybę stawał się jaśniejszy. Dziewczyna obudziła się, a kilka minut później usłyszeliśmy chrobot klucza w zamku. Do celi wszedł strażnik z automatem w rękach i krótkim ruchem lufy zachęcił nas do wyjścia na zewnątrz. W korytarzu spotkaliśmy jeszcze dwóch wartowników, prowadzących pozostałych więźniów. W dziennym świetle rozpoznałem stalkera, któremu Wiera złamała wczoraj nos w barowej bójce. – Zabiłeś Gniota, suka! – Jeden z aresztantów rzucił się w moją stronę, ale celne uderzenie kolbą karabinu strażnika posłało go na glebę. Doprowadzili nas po torach na peron przy głównym gmachu dworca. Zgromadzili się tu chyba wszyscy przebywający obecnie w Asipowyczach. Stanęliśmy w szeregu pod schodami, za plecami mieliśmy wartowników z bronią. U szczytu schodów nad nami stanął opasły Borsuk, mierząc nas taksującym spojrzeniem. W tłumie po jego lewej stronie zdążyłem wypatrzyć Skręta, ale jego nieprzenikniona mina nie dodała mi otuchy. – Wczoraj w naszej placówce doszło do morderstwa – zaczął Borsuk donośnym głosem. – Zginął stalker Gniot, zabity przez Sołdata. – Tu wskazał na mnie palcem. Zgromadzony wokół tłum wydał z siebie pomruk niezadowolenia. Spojrzałem na ich zacięte twarze i zdałem sobie sprawę, że wyplątanie się z tej awantury może być trudniejsze, niż mi się z początku wydawało. – Porządek i sprawiedliwość są w Asipowyczach ważne, bez nich nie da się prowadzić uczciwych interesów. Dlatego wszyscy uczestniczący w zajściu zostaną publicznie przesłuchani i osądzeni. Sołdat, czy zaprzeczysz, że zabiłeś Gniota? – zapytał Borsuk, patrząc na mnie surowo. – Spałem w hangarze chronionym przez waszych wartowników – postanowiłem zacząć od początku. – Usłyszałem hałas, poszedłem sprawdzić i zobaczyłem, jak ci tutaj
próbują zgwałcić Wierę. – Niebrafda, by tybko rozbawialiśmy! – przerwał mi, sepleniąc, stalker ze złamanym nosem. – Rozmawiali, trzymając ją na plecach i próbując zedrzeć jej spodnie – odparłem spokojnie. – Rzuciłem się na pomoc, zaczęła się bójka. Nie chciałem nikogo zabić, po prostu pechowo wymierzyłem kopniaka. – Pechowo czy nie, Gniot nie żyje – skwitował Borsuk. – Wiera, potwierdzasz tę wersję? – Tak – powiedziała krótko stalkerka, patrząc mu w oczy. Zebrani wokół ludzie znów zaczęli szeptać między sobą, komentując nasze słowa. Borsuk uciszył ich jednym ruchem ręki. – Szefie, ci tutaj – jeden ze strażników wskazał na stalkera z krzywym nosem i jego kolegę – bili się wczoraj z Wierą w Siwercie. – To prawda? O co poszło? – zainteresował się Borsuk. – Chcieliśmy się tylko zaprzyjaźnić, zapytać, gdzie resztę swojego oddziału zgubiła, a ta szaława z Powinności się na nas rzuciła! – Wskazany stalker wyraźnie się zdenerwował. – Czyli zaczepialiście damę. – Borsuk uśmiechnął się pod nosem, patrząc na dwumetrową stalkerkę. – Dostaliście bęcki i postanowiliście się zemścić. Sołdat przybiegł na pomoc i z nadgorliwości zabił Gniota. – Nie z nadgorliwości, tylko przypadkiem – wtrąciłem. – Gdyby twoi strażnicy robili, co do nich należy, nic by się nie stało. W końcu ludzie płacą im za sen pod ochroną w hangarze, a ich nie było, kiedy byli potrzebni. – Postanowiłem bronić się przez atak. Tłum zafalował i znów zaczął szeptać. Borsuk sapnął niezadowolony, ale wiedział, że mam rację. – Usłyszałem dosyć. Wy trzej zostawiacie towar, zabieracie tylko broń krótką i wypierdalać. Żebym was więcej w Asipowyczach nie widział – zwrócił się do napastników. – Sołdat, zapłacisz grzywnę, pięćset baksów, płatne Bileterowi na rzecz stacji. Wiera, jesteś wolna. Ktoś chce coś dodać? – Pierdolę ciebie i tą stację, żeby cię chłeptokrwij wyruchał, kabanie zajeb... – Rozległo się ciche stuknięcie i bluzgający więzień osunął się na ziemię, uderzony w potylicę kolbą karabinu. – No, to załatwia sprawę. Rozejść się! – Borsuk odwrócił się na pięcie i poszedł do siebie. Zgromadzeni ludzie zaczęli odchodzić do swoich spraw, strażnicy odprowadzili gdzieś więźniów. Jak spod ziemi wyrósł obok nas Skręt. – Sołdat, ile razy ci mówiłem, żebyś się tutaj nie wychylał? – zaczął mnie besztać w ramach powitania. – Pierwsza noc w Asipowyczach, a ty już bójka, zabójstwo, areszt i sąd. Strach pomyśleć, co będzie dalej! – Skręt, daj spokój, wiesz, że to nie do końca tak... – Sam nie wiem, czemu próbowałem się tłumaczyć. – Skręt jestem. – Stalker zignorował moje tłumaczenia i wyciągnął rękę w stronę stojącej obok nas dziewczyny.
– Wiera – odparła, ściskając mu dłoń. – On naprawdę chciał pomóc – dodała w mojej obronie. – Tak, tak, prawdziwy dżentelmen z niego – rzucił Skręt z przekąsem. – Borsuk chce nas widzieć za godzinę, całą trójkę. – Dlaczego? – Wiera i ja odezwaliśmy się prawie jednocześnie. – Nie wiem, ale jemu się nie odmawia. Idź odebrać swoją broń, jest u Biletera. Chociaż nie, i tak będziemy szli do Borsuka, gnaty weźmiesz później. Załatw tylko od razu tę grzywnę. – Wręczył mi plik banknotów. – To cała twoja działka, więc teraz jesteś oficjalnie spłukany. Spotkamy się na śniadaniu w Siwercie, ja stawiam – dodał, patrząc wymownie na Wierę. Powlokłem się do budynku dworca, Wiera poszła za mną, jej rzeczy też trafiły do przechowalni. Byłem mocno niezadowolony z całej sytuacji. Kiedy ja się w końcu nauczę nie mieszać w nie swoje sprawy? Naprawianie świata zawsze kończy się dla mnie tak samo. Gdzieś słyszałem, że jak masz miękkie serce, to musisz mieć twardą dupę, w takim razie moja powinna być już z kamienia. Spłaciłem Biletera, Wiera zabrała swój plecak i razem poszliśmy do Siwerta. O tej porze klientów było niewielu, oprócz Skręta i barmana zobaczyłem tylko dwóch stalkerów siedzących w kącie sali. Skręt był w wyraźnie lepszym humorze, domyśliłem się, że stojąca na stole pusta musztardówka mogła mieć z tym coś wspólnego. – Siadajcie, zaraz będzie śniadanie – zachęcił nas. Wiera była nieufna, ale usiadła, nic nie mówiąc. Chwilę później barman przyniósł nam jedzenie i słabą, ale za to gorącą herbatę. Właściwie w niektórych koszarach, gdzie zdarzało mi się mieszkać, karmili całkiem podobnie, a niekiedy gorzej. – Wiera, jesteś z Powinności, tak? – zapytał stalker. – Co tu właściwie robisz? – Słuchajcie, dzięki za pomoc i śniadanie, ale ja naprawdę nie chcę mieć z wami nic wspólnego. Nie wiem, po co Borsuk wzywa nas razem, ale odbębnię to i spadam stąd do swoich – odparła dziewczyna. – Nic do was nie mam, ale nie szukam przyjaciół. – Jak sobie chcesz. – Skręt wydawał się urażony. Śniadanie zjedliśmy w milczeniu, zakłócanym jedynie odgłosami siorbania herbaty. Gdy po skończonym posiłku Wiera uniosła się i ruszyła do drzwi, stalker dał mi znak, żebym chwilę zaczekał. – Sołdat, bardzo cię proszę, nie wychylaj się tym razem – poradził mi. – Borsuk może być niezbyt miły, podważyłeś jego autorytet przy ludziach. Nie pyskuj, najlepiej w ogóle nic nie mów. Zobaczymy, co od nas chce, pójdziemy do Łoma po sprzęt i ruszymy do obozu naukowców. Jak wrócimy, Borsukowi nerwy przejdą, Szczerba może już tu będzie, a ty trochę kasy zarobisz. Może być? – Nie ma wyjścia – powiedziałem i razem wyszliśmy z baru.
– Ależ z ciebie kawał baby! – wykrzyknął do Wiery Borsuk, gdy we trójkę weszliśmy
do jego gabinetu. – Pomylił cię ktoś kiedyś z facetem? – Tak, a ciebie?[60] – odcięła się Wiera. Grubas zmierzył ją spojrzeniem zmrużonych oczu, po czym wskazał nam kanapę i kazał usiąść. Nalał whisky do szklanek, poczęstował papierosami i usiadł. Cały ten rytuał gościnności nie bardzo mi się spodobał. Oznaczało to, że Borsuk czegoś od nas chce, nie wiedziałem tylko czego. Wiera odmówiła dymka, za to z łaskawą miną przyjęła alkohol. Gospodarz rozsiadł się w fotelu naprzeciwko nas, mebel skrzypnął żałośnie pod jego ciężarem. – Niezłego bałaganu mi tu narobiliście – stwierdził, zapalając papierosa. – Wiem, że to nie do końca wasza wina. – No moja na pewno nie – mruknął cicho Skręt. – Nie o tym chciałem pogadać, tamto już załatwione. – Borsuk nachylił się w naszą stronę. – Wiera, przed procesem rozpytałem o ciebie. Łom twierdzi, że jakieś półtora tygodnia temu byłaś u niego z oddziałem Powinności. Siedmiu ludzi, łącznie z tobą. Kupiliście trochę amunicji i baterie do dozymetrów, płaciliście gotówką. Bełt twierdzi, że widział was później ze swojej wieży, ruszyliście wzdłuż torów na zachód. Wróciłaś sama, barman mówi, że od dwóch dni przesiadujesz w Siwercie, prawie nic nie jesz, z nikim nie gadasz, tylko pijesz. Chcesz opowiedzieć, co się właściwie stało? – Nie chcę – odparła butnie dziewczyna, wyzywająco unosząc głowę. – Kłopot w tym, że nie bardzo masz inne wyjście. – Gospodarz ponownie rozparł się na fotelu. – Oddział Powinności był ostatnio widziany na mojej stacji, potem słuch po nim zaginął. Niezbyt to dobre dla moich interesów. Nie chcę później świecić oczami przed twoimi koleżkami w zielonych wdziankach, dlatego zdecydowanie sugeruję, żebyś zaczęła mówić. Wiera z namaszczeniem upiła łyk ze szklanki i spojrzała na Borsuka. Zaciągnąłem się papierosem, rozmyślając, w jaki sposób zamierza ją zmusić do mówienia, ale na szczęście dalsze zachęty okazały się niepotrzebne. – Twoje źródła mówiły prawdę – zaczęła dziewczyna. – Dowodziłam sześcioosobowym oddziałem, przechodziliśmy przez twoją stację. Uzupełniliśmy wyposażenie i poszliśmy dalej. Mieliśmy dojść do obozu naukowców na północny zachód stąd, podrzucić im jakieś papiery w walizce. – Zacząłem słuchać uważniej, Skręt aż nachylił się w stronę Wiery. – Szliśmy wzdłuż torów jeden dzień, w tamtą stronę nie da się iść szybko. Nazajutrz parę kilometrów stąd zaatakowała nas mała grupka zombie. Wyglądali na byłych stalkerów, w miarę świeżych, dwóch miało jeszcze nawet amunicję. Rozbiliśmy ich bez strat i poszliśmy dalej, to był nasz błąd. Wszystko zaczęło się psuć, kiedy dwóch chłopaków zaczęło się skarżyć na bóle i zawroty głowy. Mieliśmy niedługo szukać miejsca na nocleg, więc kazałam im wziąć się w garść. Sama też zaczynałam być zmęczona, słyszałam coś jakby ciągły pisk w uszach. Udało nam się przejść jeszcze trochę, gdy nagle jeden z ludzi idących na przedzie odwrócił się do nas i stwierdził dziwnym, jakby nie swoim głosem: „Nie gniewaj się, mamo”, po czym puścił serię w najbliższego kolegę. Drugi w tym samym momencie wyciągnął pistolet i zaczął strzelać na oślep. Ktoś zaczął wyć jak opętany, inny upadł na ziemię... – Dziewczyna pociągnęła długi łyk ze szklanki, Borsuk dolał jej bez słowa. –
Odskoczyłam w bok, przeturlałam się za nasyp, i wyjrzałam. Trzech moich ludzi leżało we krwi, jeden z nich próbował się jeszcze czołgać. Trzech pozostałych stało z tępymi minami, patrząc w dal pustym wzrokiem i lekko dygocząc. Chwilę później zaczęli poruszać się na sztywnych nogach, jak kukły z poplątanymi sznurkami. Powlekli dwa trupy gdzieś dalej po torach, rannego zresztą też chcieli zabrać, ale darł się cały czas, więc ten, co go ciągnął, zatrzymał się i tłukł nim o szynę, aż dobił. – Potrząsnęła głową, jakby chciała wyrzucić z niej ten obraz. – Przeleżałam pod nasypem do rana, chyba tylko cudem nie wyczuł mnie żaden mutant. Potem zaczęłam wracać, widziałam w okolicy jeszcze jedną grupę trzech, może czterech zombiaków. Łaziły, jakby szukały czegoś, choć mogło mi się tylko wydawać. Siedzę w Zonie już kilka lat, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam – zakończyła. – Co myślisz, Skręt? – odezwał się Borsuk po chwili ciszy. – Wiesz, co myślę. Kontroler, bardzo mocny. Trzech ludzi naraz opanować, sterować całymi grupami potrafi. Potężna bestia – stwierdził stalker, kręcąc głową. – Jeśli naukowcy są odcięci, wszyscy mamy kłopoty. – Gospodarz podrapał się po głowie. – Jak się zorientują i uda im się złapać łączność, spróbują wezwać tu wojsko, a to nigdy nikomu nie wychodzi na zdrowie. Borsuk popatrzył wymownie na Skręta, ten odpowiedział mu spojrzeniem prosto w oczy. – Natowcy niechętnie latają nad Strefą, ale jak już latają, strzelają dużym kalibrem do wszystkiego, co się rusza, a jak mają pietra, to i do tego, co się nie rusza, też – wyjaśnił po chwili stalker, widząc zdziwienie na mojej twarzy. – Całą tę awanturę trzeba zakończyć, zanim zdąży się rozkręcić na dobre. – Gospodarz powiódł po nas wzrokiem i oparł się na fotelu. – Nie potrzeba mi tu wojska ani wojenstalkerów z Powinności. Ty, Skręt, masz, zdaje się, prywatny interes z naukowcami, prawda? – Widzę, że tajemnica lekarska niewiele znaczy na stacji Asipowycze. – Skręt skrzywił się lekko. – Eskulap ci wygadał? Muszę się tam dostać, zdobyć leki, inaczej będzie krucho. – Czyli i tak idziesz w tamtą stronę – stwierdził Borsuk. – Może przy okazji zajmiesz się tym... problemem? – Szedłem, Borsuk, szedłem – sprostował stalker. – Nie zamierzam pakować się w łapy kontrolera, wymyślę coś innego. Chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Gospodarz mierzył nas ciężkim wzrokiem, cisza panująca w pomieszczeniu powoli stawała się nieznośna. Postanowiłem tym razem posłuchać rad Skręta i się nie odzywać, chociaż miałem przeczucia, jak może skończyć się ta historia. Borsuk dolał nam whisky do szklanek, jeszcze raz wyciągnął paczkę marlboro. Czułem, że gospodarz zaraz przejdzie do rzeczy, i jak się okazało, miałem rację. – Skręt, obaj wiemy, że nie masz innej opcji. Jeśli Eskulap nie ma dla ciebie leków, długo nie pożyjesz. Załatwcie tego kontrolera, zanim zwali mi się tutaj wojsko. Zdobędziesz swoje pigułki, a ja dobrze zapłacę. Ty, Sołdat, zdaje się, potrzebujesz sporo kasy? – zapytał Borsuk, zwracając się do mnie.
– Jak dobrze zapłacisz? – zainteresowałem się. – Wystarczająco – odparł krótko. – Dobra, to wy sobie negocjujcie, ja się zmywam – wtrąciła Wiera, wstając z kanapy. – Siadaj, nie skończyliśmy. – Borsuk spiorunował ją wzrokiem. Chwilę mierzyli się spojrzeniami w ciszy, po czym dziewczyna prychnęła krótko i usiadła, krzyżując ręce na piersiach. – Skręt potrzebuje leków, Sołdat pieniędzy, ale ty też masz interes, żeby pomóc. – Niby jaki? – Wiera zrobiła minę nadąsanej dziewczynki. – Nie wrócisz do swoich. Straciłaś oddział, teczka z papierami naukowców leży pewnie gdzieś na torach. Kapitan Sidorow nie będzie zachwycony – tłumaczył Borsuk, świdrując dziewczynę swoimi małymi oczkami. – Gdybyś chociaż wykonała zadanie i do tego pomściła swoich ludzi, może dałoby się to wszystko jakoś wytłumaczyć... – Gówno tam wiesz – burknęła zaczepnie Wiera, ale spuściła przy tym wzrok. Borsuk wiedział już, że ma nas w garści. Skręt bez leków nie przeżyje, mnie trafiła się okazja zarobienia kasy dla Szczerby, Wiera zwyczajnie nie miała wyjścia. – To jak, jesteśmy dogadani? – spytał Borsuk retorycznie. – Dam wam kilku ludzi... – Idziemy sami. – Skręt opróżnił swoją szklankę jednym haustem. – Wiera szła z całym oddziałem i nic nie zdziałała, na kontrolera trzech to i tak prawie tłok. Dasz nam za to amunicję i trochę sprzętu, wszystko od Łoma. Gospodarz zamyślił się na chwilę, paląc papierosa. Upiłem łyk ze szklanki i czekałem, co powie, przyglądając mu się uważnie. Skinął głową, jakby sam do siebie, po czym powiedział krótko: – Zgoda. Kiedy ruszacie? – Jutro o świcie – powiedział Skręt. – Co do tych pieniędzy... – chciałem uzyskać więcej szczegółów. – Osiem tysięcy, do podziału według waszego uznania – odparł Borsuk. – Dziesięć – postanowiłem się targować. – Aj waj, Sołdat, szybko się uczysz! – roześmiał się gospodarz, aż zatrzęsło się jego potężne brzuszysko.
Sklep Łoma mieścił się w głównym gmachu dworca, w pomieszczeniu, które kiedyś służyło zapewne jako jedna z poczekalni. Teraz przez jego środek biegła wyłożona brezentem lada, a na ścianie za nią podwieszono półki. Już na pierwszy rzut oka stwierdziłem, że Skręt miał rację – prezentowany tutaj towar był znacznie lepszej jakości niż ten, który oferowali kupcy w pociągu. Na brezencie w równych rzędach leżały pistolety i karabiny, błyszczące od oleju i wyglądające prawie jak nowe. Dalej zobaczyłem noże, ułożone według wielkości, od scyzoryków aż po wielkie maczety; paczki amunicji różnych kalibrów, kilka dozymetrów i masek przeciwgazowych. Półki za ladą zawalone były poskładanymi w kostkę mundurami i kombinezonami. Kolejny
raz zdziwiłem się, widząc, jak wielkim i jak dobrze zorganizowanym biznesem kieruje Borsuk na dworcu Asipowycze. Skąd oni brali cały ten sprzęt? Musiała tu działać spora siatka ludzi zajmujących się zaopatrzeniem Zony. W tej ponoć bezludnej strefie wykluczenia wokół CzAES kwitł handel na dużą skalę. Z bocznych drzwi do pomieszczenia wszedł niski facet w ciuchach mechanika. Zmierzył naszą trójkę szybkim spojrzeniem, wytarł zabrudzone smarem dłonie o jeszcze bardziej zabrudzone, kiedyś chyba niebieskie spodnie i uśmiechnął się do nas. W uzębieniu brakowało mu górnej jedynki, więc grymas ten nie należał do pięknych widoków. – Witajcie u Łoma, czego wam trzeba? – zapytał, zacierając chytrze ręce. Skręt wyciągnął z kieszeni żeton otrzymany od Borsuka. Zauważyłem, że nie jest to ten sam czerwony krążek, który otrzymaliśmy pierwszego dnia w Asipowyczach. Ten miał czarny kolor i inny nominał. Wyglądało na to, że w związku z planowaną wyprawą stalker dostał wyższy limit na tej specyficznej karcie kredytowej. Widząc żeton, Łom przestał się uśmiechać, najwyraźniej miał nadzieję na zakupy za gotówkę. – Amunicję do makarowa, dwie paczki, trzy do automatu – Skręt przeszedł od razu do rzeczy. Wiera rozejrzała się po sklepie, przechadzając wzdłuż lady. Łom wybrał kilka pudełek nabojów i układał je przed stalkerem. Podszedłem do masek przeciwgazowych i zacząłem się im przyglądać. Było z czego wybierać, od archaicznych namordników pamiętających chyba czasy wielkiej wojny ojczyźnianej, po nowoczesne dwufiltrowe cudeńka. Zdecydowałem się na klasyczną PMK z bocznym filtrem. W wojsku szkolili mnie z jej używania, więc nie powinienem mieć kłopotów. – Maska i dwa zapasowe filtry – powiedziałem, podając sprzęt sprzedawcy. – Masz loftki dwanaście na siedemdziesiąt sześć? – Tylko breneki – mruknął wyraźnie niezadowolony Łom. – Podać? – Nie, dzięki, brenek mam zapas. Bileter mówił, że możesz mieć optykę do SWD. – Zgadza się, mam tu takie cudo, sam zobacz. – Sprzedawca znów uśmiechnął się szeroko i znów zatarł ręce. Kucnął pod ladą, pogrzebał chwilę w jakichś kartonach, po czym wstał i położył na kontuarze niewielkie pudełko. W wyścielonym miękkim czerwonym materiałem wnętrzu znalazłem pomalowaną czarnym matowym lakierem lunetkę. Wyglądała podobnie do tej, którą miałem zamontowaną na dragunowie, ale była nieco lżejsza. – PSO-1M2 z lekkimi modyfikacjami. – Łom puścił do mnie oko. – Stop magnezowy, podświetlana ledowo siatka celownicza, nastawne bębny. Widzę, jak świecą ci się oczy, ale za to cudeńko płatność tylko gotówką – dodał szybko. – Dostaniesz pięć stów i stary PSO-1 w rozliczeniu. – Skręt wtrącił się do rozmowy. – Siedem stów i celownik – targował się Łom. – Kupujemy – zadecydował stalker. Przyniosłem od Biletera mój karabin, sprzedawca zręcznie wymontował stary celownik i zainstalował nowy nabytek, rozległo się ciche kliknięcie, gdy lunetka wskoczyła w prowadnice bocznej szyny jaskółczego ogona. Skręt odliczył gotówkę i podał sprzedawcy.
– Jak chcesz go przestrzelać, idź na wieżę, do Bełta – poradził mi Łom. Wiera wzięła jeszcze paczkę amunicji do swojego glocka. Sprzedawca drwił trochę z jej wyboru broni, twierdząc, że takie zabawki są dla wojenstalkerów, co to chcą iść do NATO; ale dziewczyna zgasiła go krótkim wykładem o energii pocisku i pojemności magazynka. Skręt dokupił jeszcze baterie do dozymetrów, stare były już na wyczerpaniu. – Kupiłbyś lepiej coś porządnego, a nie ciągle z tą twoją starą sosną biegasz – powiedział Łom, gdy stalker wymieniał baterie w urządzeniu. Już mieliśmy wychodzić, gdy przypomniałem sobie o przygodzie z Krakenem, zapytałem więc jeszcze o granaty. Łom z niezadowoloną miną podał mi dwa RGD-5, mrucząc pod nosem coś o cholernych wojenstalkerach i zasranych Borsuczych limitach kredytowych. Wyszliśmy ze sklepu i się rozdzieliliśmy. Skręt z Wierą ruszyli do baru Siwert, stalker chciał dowiedzieć się czegoś więcej o kontrolerze i ustalić plan działania. Obiecałem, że niedługo do nich dołączę, po czym wyszedłem z budynku dworca. Hiena znów opowiadał jakąś historię, ale przerwał, gdy mnie zobaczył. Zebrani wokół niego stalkerzy zaczęli szeptać na mój widok. Najwyraźniej po wydarzeniach wczorajszej nocy i dzisiejszym pokazowym procesie zostałem celebrytą. Minąłem zgromadzonych na peronie ludzi i zeskoczyłem na tory. Rzut oka na wieżę kontroli ruchu upewnił mnie, że znajdę tam snajpera – lufa jego karabinu wystawała przez okno i lekko się poruszała. Wejścia do wieży nikt nie pilnował, więc po prostu ruszyłem schodami na górę. Minąłem zamknięte pomieszczenie na pierwszym piętrze i skierowałem się wyżej. Drzwi u szczytu schodów otworzyły się przede mną, zanim jeszcze zdążyłem zapukać. Stojący w nich chudy mężczyzna przez chwilę mierzył mnie spojrzeniem. Był ubrany w jednoczęściowy zielony kombinezon stalkerski i zupełnie do niego niepasującą czarną czapkę z daszkiem. Zanim cisza zdążyła zrobić się niezręczna, odsunął się od drzwi i gestem zaprosił mnie do środka. Górne piętro dawnej wieży kontroli ruchu służyło teraz jako miejsce pracy snajpera z Asipowycz. Kwadratowe pomieszczenie miało duże okna wychodzące na wszystkie strony, pod każdym z nich zauważyłem wygodne stanowiska dla strzelca wyborowego. Roztaczał się stąd naprawdę dobry widok na całą okolicę. Pulpity służące do sterowania oświetleniem i zwrotnicami stacji zostały usunięte, o ich dawnej obecności świadczyły jedynie jaśniejsze plamy na podłodze i wystające gdzieniegdzie pourywane kable. Wyposażenia pokoju dopełniał stojący w rogu stół rusznikarski. – Toż to nasz obrońca dam, nocny rycerz w lśniącej zbroi – zakpił snajper zamiast powitania. Najwyraźniej wieści o mojej nocnej akcji dotarły również do niego. Zresztą, po głośnym procesie na peronie, zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. – Brakuje mi tylko rączego rumaka – postanowiłem kontynuować jego żart. – Za to masz piękny miecz, czy może raczej kopię – odparł, wskazując mojego dragunowa, a jego chuda twarz rozpogodziła się w uśmiechu. – Bełt jestem. – Sołdat. – Podałem mu rękę, a snajper mocno ją uścisnął. – Bileter mówił mi, że ktoś oddał w depozyt wojskowego SWD – powiedział, patrząc
na mój karabin. – Kupiłem nową optykę u Łoma, poradził mi przyjść do ciebie – przeszedłem od razu do rzeczy. Bełt wziął ode mnie karabin, rozładował i zamocował w uchwytach stołu rusznikarskiego. Pooglądał broń z każdej strony, cmokał do siebie i mamrotał coś o grubych paluchach Łoma. – Może trochę to poprawimy, a? – zapytał, podnosząc wzrok znad broni. Skinąłem głową w odpowiedzi. Asipowycze nie przestawały mnie zadziwiać, wygląda na to, że mieli tu nawet rusznikarza. Snajper wyjął z szufladki pudełko z narzędziami. Wyłożone wewnątrz materiałem, zawierało zestaw precyzyjnych przyrządów. Dynamometryczne śrubokręty, suwmiarki, podbijaki rusznikarskie i młotek z wymiennymi końcówkami, słowem wszystko, co potrzebne do naprawy i przeróbek broni palnej. Bełt sprawnymi ruchami wymontował moją nową lunetę, po czym usunął szynę montażową. Otworzył komorę nabojową, obejrzał iglicę, mamrocząc coś do siebie. Majstrował chwilę przy zamku i pod kabłąkiem spustu, przeładował i spuścił iglicę na sucho. Sapnął z zadowoleniem, po czym zajął się ponownym montażem optyki. Szynę jaskółczego ogona przewiercił niewielką, akumulatorową wiertarką w dwóch miejscach, dobrał nowe śruby i zamocował na broni. Lunetę również nawiercił przy podstawie, zamocował i dokręcił, wsłuchując się w terkotanie dynamometrycznego śrubokręta. Wyjął karabin z uchwytów stołu, obejrzał i przyłożył do ramienia. – Będziesz miał teraz trochę krótszy i lżejszy spust, więc uważaj. Z optyką powinno być dobrze, ale przydałoby się przestrzelać – powiedział, oddając mi broń. Nagle uświadomiłem sobie, że nie mam mu czym zapłacić. Miło pogadać z kolegą snajperem i popatrzeć, jak pracuje nad karabinem, ale przecież tu nie ma nic za darmo. – Słuchaj, Bełt, trochę krucho u mnie z gotówką... – zacząłem ostrożnie. – Daj spokój, wiem, że pracujesz dla Borsuka. Niewiele zrobiłem, poza tym miło czasem dla odmiany popracować nad porządną bronią, zamiast ciągle naprawiać zacięte, zdezelowane kałachy – rozwiał moje obawy. Podziękowałem i chciałem się pożegnać, ale Bełt zatrzymał mnie. Powiedział, że jeśli trochę poczekam, pójdzie ze mną przestrzelać broń, swoją również musiał sprawdzić. Zgodziłem się bez wahania. Przyjemnie było patrzeć, jak pracuje, poza tym uznałem, że przyda mi się towarzystwo, kiedy będę sprawdzał karabin. Będzie to można zrobić spokojniej, wiedząc, że ktoś pilnuje, żeby mi mutant tyłka nie odgryzł. Bełt przyniósł swój karabin ze stanowiska strzeleckiego przy południowej ścianie wieży. Westchnąłem z zachwytu, widząc, jak montuje na stole piękny MC-116M[61]. Tylko raz dane mi było strzelać z takiej broni, w nagrodę za dobre wyniki podczas szkolenia strzelców wyborowych, kiedyś w poprzednim życiu. – Pracuję nad nim w wolnych chwilach – wyjaśnił snajper. – Nic wielkiego, taka mała pieriediełka[62]. Już na pierwszy rzut oka zauważyłem, że przeróbki, które wprowadził, wcale nie były takie drobne. Nawiercona kolba, poprawiony montaż lunety i zmodyfikowana dźwignia przyspiesznika spustu – Bełt musiał włożyć w tę broń sporo pracy. Końcówka lufy była wyfrezowana w kilku miejscach. Snajper wyjął z szufladki ścięty
z jednej strony metalowy walec z niewielkimi wypustkami i zaczął montować go przy wylocie lufy. – Hamulec wylotowy i jednocześnie osłabiacz podrzutu – wyjaśnił, nie odrywając wzroku od broni. – Mniejsze kopnięcie i podrzut, większa celność. Bełt pracował chwilę w milczeniu. Dokręcił hamulec, pomajstrował chwilę przy spuście, po czym zdjął karabin z uchwytów i powiesił sobie na ramieniu. Zeszliśmy piętro niżej, gdzie jak się okazało, mieściło się mieszkanie strzelca. Pokój był duży, ale skromnie urządzony. Materac w kącie, lekko krzywy stół, niewielki metalowy kufer i półka, na której stało kilka książek, stanowiły całe jego wyposażenie. Widocznie Bełt nie potrzebował niczego więcej, poza bliskością miejsca pracy. Snajper wziął z kufra kartkę papieru w kratkę i kilka czerwonych pinezek, po czym zamknął drzwi. Opuściliśmy dawną wieżę kontroli ruchu i skierowaliśmy się wprost na południe. Kiedy zostawiliśmy za sobą budynki stacji, Bełt wysunął się przede mnie. Prowadził pewnie, raz na jakiś czas rzucając mutrę. Zaniepokoiłem się trochę, widząc, że idzie w stronę oddalonej o kilkadziesiąt metrów ściany lasu. Skręt przestrzegał mnie kiedyś przed wchodzeniem między drzewa, więc podzieliłem się ze snajperem moimi obawami. – Sołdat, po Zonie każdy inaczej chodzi – odparł Bełt. – Niby podobnie, ale inaczej. Nie martw się, za tymi drzewami jest polanka, tam postrzelamy. Zagajnik przywitał nas przyjemnym chłodem, miło było na chwilę odpocząć od wiosennego słońca. Strzelec szedł teraz nieco wolniej, zatrzymując się co kilka kroków i dwa razy zmieniając kierunek w trakcie marszu. Zgodnie z jego zapowiedzią wkrótce wyszliśmy z lasku na polanę, porośniętą bardzo krótką, jakby karłowatą trawą. – Widzisz ten dąb? – zapytał Bełt, wskazując obumarłe drzewo w oddali. – Jakieś sto metrów. Tutaj postrzelamy. Snajper kazał mi czekać, a sam podszedł do grubego pnia. Przypiął na nim kartkę, wrócił do mnie i ocenił swoje dzieło przez lunetę. – Dobra, Sołdat, ognia! – zakomenderował krótko. Zdjąłem karabin z ramienia, położyłem się na ziemi, rozparłem wygodnie na łokciach i przymierzyłem. Odnajduję cel, ustawiam na nim górny szewron lunety i uspokajam oddech. Palec na spust, delikatnie ściągam, dokładając siłę po ćwierć grama. Zaskakuje mnie wystrzał, spust faktycznie jest dużo delikatniejszy. Oddałem trzy strzały i oceniłem wyniki przez lunetę. Skupienie dobre, ale trochę za wysoko, trochę za bardzo w lewo. Poprawiłem bębny lunety i spróbowałem ponownie, tym razem wszystko w celu. Wstałem zadowolony z rezultatu. – Można wyrzucić chłopca z wojska, ale wojska z chłopca nie wyrzucisz – stwierdził Bełt, przyglądając mi się uważnie. – Coś mi się zdaje, że Sołdat to więcej niż ksywka. Chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Wiedział, że ma rację, zrozumiał też chyba, że nie odpowiem na to niezawoalowane pytanie. Snajper skinął głową i sam położył się na ziemi. Oddał kilka strzałów, jego karabin prawie nie podskakiwał od odrzutu. Wyglądało na to, że hamulec wylotowy działa bez zarzutu, uśmiechnięta mina snajpera zdawała się mówić dokładnie to samo.
Myślałem, że po tym krótkim treningu wrócimy na stację, ale Bełt miał inny pomysł. Twierdził, że ze swojej wieży widział, jak trzej wygnani rano bandyci skierowali się na południe. Chciał podejść kawałek i sprawdzić, dokąd dalej poszli. – Wiesz, wolałbym się raczej z nimi nie spotkać – wyraziłem swoje obawy. – Mogą mieć do mnie drobne pretensje... – Chcę tylko sprawdzić, gdzie się kierują. Jeśli mają gdzieś więcej kumpli, dobrze byłoby wiedzieć gdzie – uspokoił mnie snajper. Nie chciałem samotnie wracać na stację, poza tym zaczynałem lubić towarzystwo tego chudego strzelca, więc zgodziłem się pójść z nim. Ruszyliśmy dalej na południe, mijając podziurawiony kulami pień dębu. Przeszliśmy wąską przecinką między drzewami i znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni. Kilkadziesiąt metrów dalej zobaczyliśmy trzy mięsaki, szarpiące coś w wysokiej trawie. Bełt podniósł karabin do ramienia, zrobiłem to samo. Przez lunetę upewniłem się, że mutanty są zajęte zdobyczą, jednak nie mogłem dostrzec, co to takiego. – Będziemy strzelać? – zapytałem cicho. – Tak. Biorę tego z lewej. Nie strzelaj w głowę, tylko pod łopatkę – zarządził snajper. Punkt celowniczy nakierowany na bok mięsaka, wdech, długi wydech ze ściągnięciem spustu. Wystrzały rozlegają się niemal jednocześnie, echo zlewa je w jeden dźwięk, dwa mutanty padają w ogniu. Trzeci mięsak, przerażony, porzucił zdobycz i uciekł, żaden z nas nie starał się go trafić. Ostrożnie zbliżyliśmy się do miejsca żerowania mutantów. W wydeptanym kręgu trawy leżały truchła zastrzelonych świń i dwa ciała. Twarz jednego trupa była zmasakrowana, mutanty zdążyły już ją nadgryźć. W drugim rozpoznałem członka wygnanej rankiem z Asipowycz trójki bandytów. Nachyliłem się, żeby obejrzeć ciało. Oprócz pośmiertnych obrażeń zadanych przez mięsaki odnalazłem dwie wyraźne rany postrzałowe, w tym co najmniej jedną śmiertelną. Wskazałem je Bełtowi, wspólnie wypatrzyliśmy podobne na ciele drugiego bandyty. – Daleko nie doszli – skwitowałem. – Pytanie, gdzie jest trzeci, całego chybaby nie zeżarły. Bełt rozejrzał się i wskazał na odległy młodnik. Na tle ściany lasu zauważyłem jakiś ruch, skierowaliśmy się w tamtą stronę. Krzyki i jęki usłyszeliśmy już po kilkudziesięciu krokach, ale nawet gdy podeszliśmy nieco bliżej, nadal nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Przed nami, kilka metrów nad ziemią, wirował żywy człowiek. Unosił się w powietrzu i leniwie obracał, zarówno w kółko, jak i dookoła własnej osi. – Lebiata, pamagitie, paziałsta![63] – krzyczał schrypniętym głosem. Kiedy zobaczył nas podczas kolejnego obrotu, zaczął wydzierać się jeszcze głośniej. Próbował się szarpać, ale tylko podrygiwał bezwładnie w powietrzu. Stałem, wlepiając w niego oczy, kompletnie mnie zamurowało. – Złapała go „leniwa karuzela”, już po nim – stwierdził Bełt. – Dobijesz go czy ja mam czynić honory? – Jak to dobijesz? – Takie zachowanie nie mieściło mi się w głowie. – Musimy go wyciągnąć!
– Nie da rady. Jak spróbujesz mu podać drąg lub linę, pole grawitacyjne gwałtownie wzrośnie i rozszerzy się, wciągając też ciebie – tłumaczył mi snajper. – Ta anomalia zwykle jest rozległa, ale na obrzeżach nie daje widocznych objawów. Ciężka mutra może w nią wlecieć normalnie, nic nie zauważysz. Jemu już nie da się pomóc, tylko skrócić męki. Karuzela będzie nim tak kręcić nawet kilka dni, zanim nabierze mocy i powoli zgniecie na miazgę. Widząc, że nadal się waham, Bełt przyłożył broń do ramienia i strzelił. Głowa uwięzionego w anomalii eksplodowała krwawymi odłamkami, krzyk ucichł. Z pełną grozy fascynacją patrzyłem, jak martwe ciało nadal kręci się w powietrzu, a obok niego unoszą się kawałki czaszki i duże krople krwi. – Nie miał plecaka – pozornie bez sensu stwierdził strzelec. – Borsuk kazał im zostawić towar na dworcu – wyjaśniłem mu. – Myślę, że oni po drodze mieli gdzieś schowek, ludzie nie zawsze chcą nosić wszystko przy sobie. Pokłócili się o towar, w końcu to było wszystko, czego nie zostawili u nas. Ten tutaj – Bełt wskazał ciało w anomalii – zastrzelił kumpli, wziął plecak i poszedł dalej. – To dlaczego teraz nie ma go na sobie? – zapytałem, ponieważ jego teoria wydawała mi się naciągana. Snajper nie odpowiedział, zamiast tego zaczął przeszukiwać teren wokół. Znalazł kilka zardzewiałych śrub, leżących blisko siebie, wyprostował się i rozejrzał. Chwilę później wskazał w stronę anomalii. – Tam coś drga w trawie... – stwierdziłem, przyglądając się uważnie. – Jakby artefakt. – Wiedział, że tu jest anomalia, nie wiedział tylko jaka. Mógł zostawić gdzieś plecak, rzucał mutry, podchodził coraz bliżej, aż go złapało – kombinował Bełt, nadal rozglądając się uważnie. – Mógł też po prostu nie mieć żadnego ple... – nie udało mi się dokończyć, bo snajper odszedł kawałek na bok i z uśmiechem triumfu wyciągnął z wysokiej trawy wojskowy plecak. Chwilę później przeszukiwaliśmy wspólnie jego zawartość. W środku znaleźliśmy zdezelowany pistolet TT, kilka racji żywnościowych, niekompletną apteczkę i dwa pojemniki na artefakty. Jeden z nich okazał się pusty, drugi zawierał „krewkamień”, tak przynajmniej twierdził Bełt. Dla mnie większość tworów Zony wyglądała podobnie. – Opylimy towar na stacji i podzielimy się kasą – postanowił Bełt, po czym ruszyliśmy z powrotem do Asipowycz. Ekwipunek martwego bandyty nie okazał się zbyt wartościowy. Handlarz złomem w pociągu przy stacji zaoferował za niego kilkadziesiąt baksów. Snajper targował się trochę bez większego zaangażowania i chwilę później miałem już nieco własnej gotówki. – Bełt, może jednak zapłacę ci za przeróbki broni? – zapytałem. – Mam lepszy pomysł. Ciekawi mnie, co takiego zlecił wam Borsuk. – Spojrzał na mnie pytająco. – Nie jestem pewien, czy mogę ci powiedzieć – odparłem zgodnie z prawdą. – Zrobimy tak. Zaprowadź mnie do swoich, chętnie poznam tę dupeczkę, co to sama
pokiereszowała dwóch ludzi w barze. – Snajper mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Przedstawisz mnie, wypijemy dezaktywację, a jeśli twoi towarzysze nie będą chcieli gadać, to trudno. Zastanowiłem się nad jego propozycją i uznałem, że zaprowadzenie go do Skręta w niczym nie zaszkodzi. Jeśli stalker zechce wyjawić mu szczegóły naszego zadania, pomoc snajpera może nam się przydać. Ze swojego miejsca pracy dobrze widział najbliższą okolicę stacji, a nuż będzie chciał się podzielić wiedzą. – Niech będzie, choć niczego nie obiecuję – oznajmiłem. – Tylko nie mów do Wiery „dupeczka”, ona jest nieco... drażliwa – uprzedziłem, zanim ruszyliśmy do Siwerta.
Mimo wczesnego popołudnia kabak przeżywał prawdziwe oblężenie. Gdy tylko przekroczyliśmy próg tego przybytku, uderzył mnie słodkawy zapach dymu. Widocznie towar, który dostarczyliśmy ze Skrętem, trafił już do sprzedaży detalicznej. Zamyślone i błogo uśmiechnięte twarze bywalców Siwerta zdawały się potwierdzać tę tezę. Wszystkie stoliki były zajęte, przy ladzie stało kilka osób, co rusz z różnych części sali dobiegały salwy głośnego śmiechu. Pasma siwego dymu unosiły się w powietrzu, impreza musiała trwać już od jakiegoś czasu. Wierę i Skręta wypatrzyłem z trudem, siedzieli w rogu sali. Przedzieraliśmy się właśnie w ich stronę, gdy od jednego z mijanych stolików zawołał do nas jakiś człowiek. – Panowie stalkerzy, do mnie, do mnie! – zachęcał ubrany w szeleszczące ortaliony pryszczaty gość. – Karty trzy, dama jedna, cziki-briki, mamy damkę! Cziki-briki, kasa twoja! – Dupa tam, nie cziki-briki – burknął snajper. – Naciągacze cholerni. Zona może i rządziła się własnymi prawami, ale wyglądało na to, że tutaj też nie należy ufać grającym w trzy karty rycerzom ortalionu. Kiedy dotarliśmy do stolika moich towarzyszy, usłyszeliśmy końcówkę jakiejś anegdoty opowiadanej przez Skręta. – ...a on na to: „To moja siostra”! – wykrzyknął ostatnie słowa, wybuchając śmiechem. Wiera zawtórowała mu głośno, słysząc tę puentę, jej lekko zaczerwienione oczy świadczyły, że ona również spróbowała wyrobów Skręta. Wyglądała na znacznie bardziej zrelaksowaną niż wtedy, gdy rozmawialiśmy z Borsukiem, widać towarzystwo stalkera wspomagane ziołową terapią pomagało jej zapomnieć o tragicznych wydarzeniach ostatnich dni. – Widzę, że impreza w pełni – powiedziałem, przysiadając się. – To Bełt, chciał z nami pogadać. Skręt spoważniał na chwilę, zmierzył snajpera spojrzeniem, po czym skinął głową. Strzelec przystawił sobie krzesło i usiadł. – Skoro kompania większa, dobrze byłoby coś wypić i podjeść – stwierdził Skręt.
Bełt chciał wstać, ale stalker zatrzymał go gestem. Wyciągnął z kieszeni czarny pokerowy żeton i pokazał snajperowi. – Borsuk dał nam spory limit, zamierzam go w pełni wykorzystać. Postawimy ci obiad. Chwilę później Skręt wracał do stolika, niosąc flaszkę wódki i dodatkowe szklanki. Pierwszą kolejkę wypiłem szybkim haustem, wrażenia dzisiejszego dnia domagały się lekkiego przytępienia zmysłów. Wciąż miałem przed oczami kręcące się w powietrzu ciało bandyty, otoczone aureolą z krwawych odłamków jego własnej czaszki. Potrząsnąłem głową, próbując pozbyć się tych myśli. – Wódka ci nie smakuje, Sołdat? Czego się tak telepiesz? – zainteresowała się Wiera. – Kolejka na pusty żołądek to nie zawsze dobry pomysł – skłamałem. – Jedzenie zaraz będzie – wtrącił Skręt i zwrócił się do Bełta: – Co cię tu sprowadza? – Ludzie mówią, że podłapaliście fuchę dla Borsuka, ten żeton zdaje się to potwierdzać. – Ludzie dużo mówią, nasza robota to nasza sprawa. – Skręt spojrzał Bełtowi w oczy. – Czemu cię to interesuje? Snajper nie spieszył się z odpowiedzią. Nalał kolejkę do szklanek, wyciągnął paczkę biełomorów i poczęstował nas, lecz nikt nie wyciągnął ręki po papierosa. Chwilę później do naszego stolika przepchnął się barman niosący miskę parującej kaszy i kilka talerzy. – Jeśli idziecie na zachód, w stronę placówki naukowców, miałbym do was prośbę – Bełt zdecydował się przerwać milczenie. – Dlaczego myślisz, że idziemy do naukowców? – spytał Skręt czujnie. – Laseczka wróciła stamtąd bez oddziału, rano Borsuk wezwał was do siebie, Sołdat kupił nową optykę; prosta dedukcja – uśmiechnął się snajper. – Za laseczkę to ci zaraz zęby policzę – zagroziła Wiera, rzucając mu wyzywające spojrzenie. – Spokój, młodzi, spokój – powiedział Skręt pojednawczo. – Załóżmy na chwilę, że faktycznie idziemy na zachód. Co to za prośba? – Mój kumpel Szaman wybrał się jakiś czas temu w tamtą stronę, jeszcze nie wrócił. Chciał zobaczyć Cerkiew. Dajcie po prostu znać, jeśli przypadkiem na niego traficie, to wszystko. Bełt zaciągnął się głęboko papierosem, czekając na odpowiedź stalkera. Skręt nie spieszył się, nałożył sobie kaszy i wbił w nią łyżkę. W końcu kiwnął głową, jakby sam do siebie, i powiedział: – Jutro ruszamy na zachód do naukowców. Borsuk zlecił nam zabicie kontrolera, który zalągł się gdzieś po drodze. Stalker na zmianę z Wierą opowiedzieli Bełtowi o czekającym nas zadaniu. Dziewczyna, zachęcona szczerością stalkera, jeszcze raz zrelacjonowała ostatnie godziny swojego oddziału, Skręt przy okazji wytłumaczył mi, czym właściwie jest kontroler. Myśl o czekającym nas zadaniu od początku nie napawała mnie optymizmem, ale gdy usłyszałem słowa takie jak „oddziaływanie psioniczne”, „przejmowanie kontroli” czy wreszcie „przemiana w bezwolne zombie”, do reszty straciłem humor. Zacząłem żałować, że Skręt odrzucił propozycję Borsuka, żeby zabrać dodatkowych
ludzi. – Sołdat, zrozum, przy kontrolerze każdy człowiek stanowi zagrożenie – tłumaczył mi stalker, gdy podzieliłem się z nim tą myślą. – Skończyłoby się tak, jak z oddziałem Wiery, mutant opanowuje jednego albo kilku i za ich pomocą cię wykańcza, zanim zdołasz go choćby zobaczyć. – Kontrolera najlepiej wykończyć z daleka, sprzęt do tego masz całkiem dobry – wtrącił się Bełt. – Kłopot w tym, że te bydlaki zwykle siedzą gdzieś w budynkach, lubią podziemia i rzadko wychodzą. – Skręt najwyraźniej był zdecydowany zepsuć wszystkim nastrój. Chwilę jedliśmy w milczeniu, wsłuchiwałem się w barowy gwar panujący wokoło. Impreza w Siwercie wyraźnie się rozkręcała, zewsząd rozlegały się podniesione głosy i salwy śmiechu. Obok stolika ortalionowych hazardzistów zebrało się kilku ludzi, mówiących jeden przez drugiego i żywo gestykulujących. – Możemy przy okazji rozejrzeć się za tym twoim Szamanem, ale specjalnie go szukać nie będziemy – przerwał milczenie Skręt. – To wystarczy, będę wdzięczny. Bełt krótko opisał nam człowieka, którego mogliśmy spotkać, dodał też trochę szczegółów na temat planowanej przez niego trasy do Cerkwi. – Ma jaja ten twój koleżka, trzeba przyznać! – wykrzyknął Skręt, gdy z ust snajpera padła tajemnicza nazwa „rów”. – Do takiej anomalii się pchać, no, no... – Nie wiem, czy tam doszedł, ale tak zamierzał – stwierdził Bełt krótko. – Skoro już o trasach mowa, którędy jutro ruszacie? Stalker opowiedział snajperowi o pierwszym odcinku planowanej drogi. Bez mapy jego opis niewiele mi mówił, dowiedziałem się tylko, że najpierw będziemy szli nasypem kolejowym. Bełt powiedział, że kilka kilometrów na zachód stąd, na północ od torów, jest stara wieża obserwacyjna. – Powinniście dojść w jeden dzień, da się w niej przenocować i dobrze widać stamtąd okolicę – poradził. Resztę popołudnia przesiedzieliśmy w Siwercie, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Starałem się zrelaksować przed jutrzejszym zadaniem, ale nie bardzo mi to wychodziło. Skręt, widząc mój ponury nastrój, poczęstował mnie jednym ze swoich specjalnych papierosów. Wahałem się chwilę, po czym stwierdziłem, że skoro jutro z mojego mózgu może zrobić sieczkę jakiś mutant, to dziś mogę go wyręczyć, mając przynajmniej przy tym ubaw. Odpaliłem skręta, zaciągnąłem się głęboko i podałem dalej. Wiera rozkaszlała się, aż łzy stanęły jej w oczach. – Wiecie, jaka jest różnica między rosyjskim optymistą, pesymistą i realistą? – zapytał Bełt z szelmowskim uśmiechem, gdy kolejka zatoczyła drugie koło. – Optymista uczy się angielskiego, pesymista chińskiego, a realista siedzi w domu i czyści kałacha! Żart snajpera skutecznie rozładował napięcie, wszyscy ryknęliśmy gromkim śmiechem, aż odwróciło się do nas kilka osób z sąsiedniego stolika. Chwilę później przy stole rycerzy ortalionu ktoś zaczął krzyczeć, że go oszukali, brzęknęła rozbita butelka. Jeden z dresiarzy dostał po pysku, wywiązała się szamotanina, przerwana przez rosłego ochroniarza. Kilka minut później barowy gwar jakby nigdy nic rozległ się z nową siłą.
Może Siwert i mieścił się na dawnym dworcu gdzieś w Zonie, ale mordownia zawsze pozostanie mordownią, nieważne, w której części świata.
42 Padwał (biał.) – piwnica. (przyp. red.) 43 Bandziuga (biał.) – bandzior. (przyp. red.) 44 Gorbatyj (ros.) – garbaty, zdecydowanie epitet. (przyp. red.) 45 IRP, Indiwidualnyj Ration Pitanija (ros.) – racja polowa. (przyp. red.) 46 Suchpajka, suchoj pajok (ros.) – IRP w żargonie. (przyp. red.) 47 Bogomatier‘ (ros.) – Matka Boska. (przyp. red.) 48 Bożen‘ka (ros.) – Bozia. (przyp. red.) 49 Podjom (ros.) – pobudka. (przyp. red.) 50 Ty w poriadkie? (ros.) – Z tobą w porządku? (przyp. red.) 51 Chobot (ros.) – w żargonie wojskowym: maska przeciwgazowa. (przyp. red.) 52 Tipun... (ros.) – Żeby ci pypeć na języku wyskoczył, czyli wypluj to słowo. (przyp. red.) 53 Choroszo (ros.) – dobrze, okej. (przyp. red.) 54 Szaława (ros.) – dziwka. (przyp. red.) 55 Nosorogi, czurki, babachany (ros.) – pot. mieszkańcy Azji Centralnej. (przyp. red.) 56 Kabak (ros.) – knajpa. (przyp. red.) 57 Tak, jest taka wódka. (przyp. red.) 58 Karaulit‘ (ros.) – trzymać wartę. (przyp. red.) 59 Biercy (ros.) – buty wojskowe. (przyp. red.) 60 Nawiązanie do filmu „Aliens” („Obcy – decydujące starcie”) w reżyserii Jamesa Camerona. (przyp. aut.) 61 MC-116M – najnowszy rosyjski karabin snajperski produkowany w Tule i przeznaczony wyłącznie dla sił specjalnych. (przyp. red.) 62 Pieriediełka (ros.) – przeróbka. (przyp. red.) 63 Lebiata... (ros.) – „Chłopaki, pomóżcie, proszę”, wypowiedziane z nie najlepszą dykcją. (przyp. red.)
Z
szumnie zapowiadanego przez Skręta wyruszenia o świcie oczywiście nic nie wyszło. Kiedy z ciężkim bólem głowy obudziłem się w hangarze, gwar dookoła upewnił mnie, że zaspaliśmy. Kilkoma szturchnięciami wyrwałem Skręta z objęć Morfeusza, w ramach podziękowania słysząc wiązankę o barbarzyńskich zwyczajach sołdatów. Pozbierałem swoje rzeczy i wyszedłem na dwór. Blade słońce faktycznie stało już wysoko na niebie i, nawet przez charakterystyczne dla Zony szarawe chmury, przyjemnie rozgrzewało zesztywniałe od nocnego chłodu kości. Przeciągnąłem się, aż chrupnęło w stawach, rozruszałem zastane mięśnie. Wczorajsza impreza wciąż dawała o sobie znać ćmieniem w potylicy. Pomyślałem, że trzeba było położyć się wcześniej i nie cierpieć dziś na zaawansowany syndrom dnia następnego, zwłaszcza że czekało nas trudne zadanie. Cóż, z obietnic typu „od dzisiaj nie piję” zdążyłem już dawno wyrosnąć. Chwilę później dołączył do mnie Skręt. Stalker skrzywił się, gdy promienie wiosennego słońca oświetliły jego twarz. Jego poszarzała skóra i podkrążone oczy mówiły wyraźnie, że podobnie jak ja ciężko znosi skutki wczorajszego pijaństwa. – Ruszamy o świcie, co? – zażartowałem. – Tak ci spieszno do tego kontrolera, Sołdat? – odgryzł się z ponurą miną. – Chodź, zjemy coś i poszukamy Wiery. – Chyba wiem, gdzie ją znaleźć. Wczorajszej nocy, w miarę jak atmosfera przy naszym stoliku stawała się coraz bardziej swobodna, między Wierą a Bełtem dało się zauważyć pewną chemię. W rytmie wypijanych kolejek i krążącego wokół skręta ta dwójka zachowywała się coraz bardziej swobodnie. Bełt sypał dowcipami, Wiera śmiała się perliście z każdego z nich. Dziewczyna często patrzyła na niego, po czym spuszczała wzrok, gdy tylko snajper odwzajemnił spojrzenie. O ile dobrze pamiętam, pod koniec wspólnego wieczoru rosła wojenstalkerka w swojej taktycznej kamizelce siedziała Bełtowi na kolanach. Strzelec szeptał jej coś do ucha, a ona chichotała jak pensjonarka. Straszny widok. Barman w Siwercie wyglądał na zmęczonego, zresztą większość przebywających na stacji sprawiała takie wrażenie. Przywitał nas jakimś niezrozumiałym mruknięciem, po czym wskazał stolik w rogu niemal pustej sali. Siedzieli przy nim Wiera i Bełt, trzymając się za ręce i patrząc sobie w oczy. Skręt zamówił dla nas śniadanie, za kilka specjalnych papierosów wytargował także cztery piwa. Kolejny raz odniosłem wrażenie,
że w Zonie może mnie zabić nie tylko mutant czy anomalia, ale także marskość wątroby. – Ech, młodość, jurność... – westchnął stalker, gdy podeszliśmy do stolika zajmowanego przez Wierę i Bełta. – Żeby tak znów człowiek był w waszym wieku, dopiero by poszalał. Może znajdę kiedyś artefakt odmładzający... – Zawsze możesz iść do Życzeniospełniacza i poprosić – odgryzła się Wiera, puszczając na chwilę dłoń snajpera. – Tfu, nie gadaj głupot! – Skrętowi taki pomysł wyraźnie się nie spodobał. – Zjemy coś i ruszamy. Kończyliśmy posiłek, kiedy Bełt podał Wierze niewielką zieloną krótkofalówkę. Dziewczyna przyjęła ją, patrząc na snajpera pytającym wzrokiem. – Jak wszystko dobrze pójdzie, powinniśmy się słyszeć przez jakiś czas, kanał szósty – wyjaśnił strzelec. – Będę na wieży, odprowadzę was kawałek przez lunetę. – Od razu czuję się bezpieczniej – mruknął Skręt, zapalając papierosa. – Zaczekajcie na mnie przy zachodnim wyjściu z dworca, załatwię parę ostatnich spraw i odbiorę sprzęt. Kiedy stalker odszedł, zapadła nieco krępująca cisza. Zrozumiałem, że tych dwoje chciałoby teraz zostać chwilę tylko w swoim towarzystwie. – Pójdę się przewietrzyć – stwierdziłem, wstając od stolika. Wyszedłem z baru i przemierzyłem hol dworca. Widziałem Skręta wykłócającego się o coś w sklepie Łoma, ale postanowiłem nie przeszkadzać mu w jego sprawach. Odebrałem swoją broń od Biletera, wyszedłem na zewnątrz zachodnim wyjściem i głęboko odetchnąłem. Powietrze miało ten charakterystyczny zapach wiosny, prawie taki jak na Dużej Ziemi, tyle że znacznie słabszy. Zardzewiałe i zarośnięte trawą tory kolejowe, przy których stałem, biegły w dal, prosto w głąb Strefy. Słupy trakcyjne ozdobione zwisającymi przewodami i znaki, których nie odczyta już żaden maszynista. Pozornie niekończąca się droga z niezliczonych podkładów, szyn i śrub, prowadząca w miejsca, w których nigdy nie chciałem się znaleźć. Starając się pozbyć ponurych myśli, zacząłem sprawdzać sprzęt. Makarow przy pasie, załadowany, z nabojem w komorze. Bajkał na ramieniu, w środku na przemian loftki i breneki. Dragunow w futerale przypiętym pasami do plecaka, terra włączona i zamocowana do ramienia, maska PMK też pod ręką. Cały sprzęt trochę ważył, ale miesiące marszobiegów z obciążeniem, ćwiczonych w kompanii karnej, pozwoliły mi wyrobić niezłą kondycję. Bardziej gotowy już nie będę. – No jak, Sołdat, ruszamy? – Skręt podszedł do mnie cicho i klepnął w ramię. – Gdzie nasza Julia? – Pewnie jeszcze mówią sobie „do widzenia” – powiedziałem, myśląc o Indze, z którą pożegnałem się w biegu. – O, już idzie. Wiera wyszła z budynku dworca z podniesioną głową, patrząc na nas butnie. Stanęła przy nas, poprawiła paski plecaka, sprawdziła mocowanie kałasznikowa na ramieniu i spojrzała wyczekująco. – Sto wiorst nie droga, sto rubli nie pieniądz, sto gramów nie wódka – Skręt powtórzył swoje ulubione przysłowie i ruszyliśmy w Zonę.
Szybko zrozumiałem, dlaczego Wiera podczas rozmowy z Borsukiem stwierdziła, że w tę stronę nie da się iść szybko. Przeszliśmy może nieco ponad kilometr wzdłuż torów, gdy prowadzący nasz niewielki oddział stalker zaczął kluczyć, omijając pojawiające się na drodze anomalie. Były to głównie niewielkie zaburzenia grawitacyjne, nauczyłem się już dość dobrze rozpoznawać ich obecność po odchyleniach toru lotu rzucanych śrub. Szedłem dokładnie śladami Skręta, pamiętając o losie bandyty wirującego w „leniwej karuzeli”, w końcu nawet słabe anomalie mogą okazać się zabójcze. Krótkofalówka Wiery odezwała się serią trzasków, wśród których po chwili dało się rozróżnić słowa. Dziewczyna pokręciła trochę gałką strojenia i głos stał się bardziej zrozumiały. – ...lej na zachód, słyszysz? Na razie na zachód czysto, odbiór. – Przyjęłam, zachód czysty, odbiór – rzuciła Wiera do mikrofonu, słowa snajpera wyraźnie dodawały jej otuchy. – Wychodzicie poza zasięg strzału, ale jeszcze kawałek będę was widział. Uważajcie na siebie, bez odbioru. – Snajper chyba naprawdę się o nas martwił, a przynajmniej o jedno z nas. – Przyjęłam, bez odbioru. Szliśmy dalej, trzymając się torów kolejowych, skręcających teraz lekkim łukiem. Poruszaliśmy się powoli, Skręt był ostrożnym przewodnikiem. Zamykająca pochód Wiera trochę się niecierpliwiła, widać była przyzwyczajona do narzucania tempa i wydawania rozkazów. Zgodnie z poleceniem stalkera rozglądałem się na boki w poszukiwaniu ewentualnych zagrożeń, ale na szczęście na razie było całkiem spokojnie. W oddali widziałem niewielkie stado mutantów, z tej odległości wyglądających na mięsaki, ale szły w drugą stronę, nie zwracając na nas uwagi. Przebijające się przez szare chmury słońce już jakiś czas temu minęło zenit. Krótkofalówka Wiery zatrzeszczała ponownie, ale tym razem mimo regulacji nie udało się w szumie wychwycić żadnych zrozumiałych słów. – Bełt, jeśli mnie słyszysz, straciliśmy z tobą łączność – rzuciła do mikrofonu smutnym głosem. Urządzenie odpowiedziało dziwnymi hałasami i piskami, po czym umilkło. Skręt zarządził krótki postój, wypiliśmy trochę wody z manierek i w milczeniu przegryźliśmy niewielki posiłek. – Podejdziemy jeszcze trochę i rozejrzymy się za miejscem na noc – zarządził stalker. – Dobrze byłoby znaleźć tę wieżę obserwacyjną, o której mówił Bełt. Wiera skinęła tylko głową i podjęliśmy przerwany marsz. Skręt nadal szedł wzdłuż torów, co chwilę rzucając mutrę. Kiedy przeszliśmy kolejne kilkaset metrów, wskazał ręką na prawo. Obok nasypu w trawie zobaczyłem wbity w ziemię krzyż z naciągniętą maską gazową. Szybki wizjera patrzyły w dal niewidzącym wzrokiem, rura od filtra leniwie kołysała się, poruszana lekkim wiatrem. W ciszy Strefy słyszałem, jak metalowa nakrętka mocowania filtra co chwilę cicho stuka o podstawę krzyża. – Stalkerska mogiła – zupełnie niepotrzebnie wyjaśnił mi Skręt. – Niech mu Zona lekką będzie. Zwróciłem uwagę, że Wiera przeżegnała się, słysząc te słowa. Zrobiła to po
katolicku, ręką z wyprostowanymi palcami. Skręt prychnął tylko, widząc ten gest, i ruszył dalej. Powolnym tempem, ale bez większych przeszkód szliśmy na zachód mniej więcej przez godzinę. Tylko raz musieliśmy nadrobić trochę drogi, aby bezpiecznie ominąć gęsto rozmieszczone anomalie. Tereny wokół torów były porośnięte trawą i gdzieniegdzie rachitycznym młodnikiem, który raz oddalał się od nasypu, by kawałek dalej niemal na niego wejść. Blade słońce wyprzedziło nas, zbliżał się wieczór. Strefa szumiała tajemniczo wokół, a jej odgłosy bardzo różniły się od tego, co słyszy się na Dużej Ziemi. Nawet szept wiatru zdawał się mieć tutaj nieco inną tonację, jakby wiejąc przez napromieniowane „gorące plamy” i anomalie, nabierał własnego, nieznanego nigdzie indziej głosu. Z zamyślenia wyrwał mnie głos Skręta. – Sołdat, otrzeźwiej, co tak patrzysz nieprzytomnie? – zapytał ostro. – Mutantów miałeś wypatrywać, nie myśleć nie wiadomo o czym. – Przecież uważam – skłamałem. Moje myśli faktycznie niebezpiecznie zdryfowały, idąc w towarzystwie, na środkowej pozycji, dałem się ponieść złudnemu poczuciu bezpieczeństwa. Skręt zatrzymał nasz niewielki oddział i wskazał ręką przed siebie. – Widzicie tam, na słupie trakcyjnym? Faktycznie, na najbliższym wsporniku oprócz pozrywanych przewodów elektrycznych wisiał jakby brunatno-zielony welon, poruszany lekkim wiatrem. Wyglądał jak dziwny glon w egzotycznym akwarium. – „Spalony puch” – rozpoznał anomalię stalker. – Podejdziemy bliżej. – Nie przyszliśmy tu szukać artefaktów – obruszyła się Wiera. Wyraźnie nie podobało jej się, że to Skręt prowadzi oddział. – Może i nie, ale spojrzeć nie zaszkodzi. – Stalker, ignorując ton dziewczyny, puścił do niej oko. Ostrożnie zbliżyliśmy się do słupa trakcyjnego. Anomalia okazała się naprawdę duża, rozpiętość oceniłem na dwa, może dwa i pół metra, długość na mniej więcej trzy. Z bliska zauważyłem, że twór nie jest płaski, ma raczej kształt szerokiej u góry i zwężającej się ku dołowi kiści. Skręt kazał nam zaczekać kilkanaście metrów od słupa, a sam podszedł bliżej. – Coś pod nią leży, chyba artefakt! – ucieszył się jak dziecko. – Anomalia reaguje na gwałtowny ruch, muszę być ostrożny. Bardzo powoli zbliżał się do kolumny, poruszając się na ugiętych nogach. Podniósł artefakt, ale kiedy zaczął się cofać, anomalia gwałtownie zafalowała. – Au! Chuj jobanyj! – Stalker zaklął szpetnie i gwałtownie odskoczył w naszą stronę, rzucając artefakt na ziemię i łapiąc się za twarz. Po policzku spomiędzy palców pociekła mu strużka krwi. – Trafiła mnie igłami, bladź. – Odjął rękę od twarzy i pozwolił mi zobaczyć ranę. Niewielkie podłużne cięcie biegło od kości policzkowej aż do podbródka. – Rana długa, ale płytka. Zaraz powinna przestać krwawić, szyć nie będzie trzeba – zrelacjonowałem mu. – Miałeś szczęście, że nie dostałeś w oko, ale blizna pewnie
zostanie. – Może to cię oduczy wyciągania artefaktów – burknęła Wiera oschle, choć było widać, że przez chwilę bała się o Skręta. – Jakbyś sama tego nigdy nie robiła – odparował stalker zaczepnie. – Może wy w tej Powinności za dobrzy na to jesteście, co? – Dobra, Skręt, chowaj artefakt i ruszamy, bo nas tu noc zastanie – rzuciłem szybko, chcąc zdusić w zarodku wiszącą na włosku kłótnię. Stalker wyjął z plecaka pojemnik i zbliżył się do leżącego nieopodal tworu. – To „kolec” – zidentyfikował szybko i jednym ruchem wturlał artefakt do naczynia. – Taniocha – prychnęła pogardliwie Wiera. – Tak, ale może się przydać. – Skręt zaczynał być wyraźnie zniecierpliwiony jej tonem. Zamknął pojemnik, wrzucił go do plecaka i podniósł się na nogi. Przez chwilę mierzyli się z Wierą ostrymi jak brzytwa spojrzeniami, ale żadne z nich się nie odezwało. Dziewczyna już miała coś powiedzieć, kiedy ciszę przerwało przeciągłe wycie. Wszyscy nerwowo rozejrzeliśmy się na boki. Jednym ruchem zerwałem bajkała z ramienia. W rękach Wiery i Skręta również pojawiła się broń, lufy ich automatów poruszały się na boki w poszukiwaniu celu. Młodnik z lewej strony podchodził niemal do samego nasypu, skutecznie blokując widok; z prawej nie dostrzegłem niczego, co mogło wydać z siebie ten dźwięk. – Chyba faktycznie czas się zbierać – rzucił nerwowo stalker. Nikt już nie miał ochoty się z nim spierać. Ruszyliśmy dalej na zachód, starając się utrzymywać dobre tempo. Gdy po kilku minutach marszu ujrzeliśmy wieżę obserwacyjną kawałek na północ, odetchnąłem z ulgą. Konstrukcja stała na skraju niewielkiego zagajnika, a oddzielał nas od niej teren pokryty pożółkłą stepową trawą. Mieliśmy właśnie zejść z niskiego nasypu i skierować się w tamtą stronę, kiedy wycie rozległo się ponownie. Kilkadziesiąt metrów od nas na tory wyszedł mutant przypominający przerośniętego, ale wychudzonego psa. Uniósł głowę, węsząc, po czym wydał z siebie donośny skowyt. Odpowiedziały mu podobne głosy, wycie dobiegało z kilku różnych stron. Spojrzeliśmy po sobie, a następnie w kierunku widniejącej w oddali wieży. Kolejne dwa psy wyszły z młodnika, który niedawno minęliśmy. Słyszałem ich głuche powarkiwania, kiedy wolnym krokiem zaczęły iść w naszą stronę. – Ślepe psy. – Skręt przeładował trzymany w rękach automat. – Może być ich sporo, jeszcze nie wszystkie wylazły. Jakby na potwierdzenie jego słów znów usłyszeliśmy wycie dochodzące z różnych stron. Nawet ja rozumiałem, że stojąc na otwartej przestrzeni, nie poradzimy sobie z dużym stadem. – Ruszamy w stronę wieży, powoli, nie biegać – rozkazał stalker. Wiera przyjęła tę komendę bez szemrania, skinęła tylko lekko głową. Zeszliśmy z nasypu i ruszyliśmy na północ. Wycie i poszczekiwanie rozlegało się coraz częściej, mutanty wyraźnie się zbliżały. – Będą się starały nas okrążyć – powiedziała Wiera, mierząc z karabinu do
pojawiających się w oddali mutantów. – Na otwartej przestrzeni może im się udać. Spróbują nas gdzieś zagonić i zmęczyć, wtedy zaatakują. – Skręt podzielił się niewesołą wizją. – Idziemy prosto w stronę wieży, to nasza jedyna szansa. Chwilę później okazało się, że oboje mieli rację. Mutanty przestały się chować i zaczęły zataczać wokół nas szerokie kręgi, jednak cały czas pozostawały w zbyt dużej odległości na pewny strzał. Naliczyłem około dwudziestu sztuk, ale wszystkie były podobne do siebie i pozostawały w ciągłym ruchu, więc mogłem się mylić. Żaden nie wyglądał na przewodnika stada, a mimo to zdawały się działać zgodnie, jak jeden organizm. Porozumiewały się krótkimi szczęknięciami i warczeniem, to zbliżając się, to znów odskakując. Zgodnie z przewidywaniami stalkera próbowały zagonić nas dalej od wieży, dokładnie w taki sposób, jak owczarek zagania owce. Skręt jednak prowadził nas prosto, przez co coraz bardziej zbliżaliśmy się do kundli. Wieża była już niewiele ponad sto metrów od nas, gdy psy wreszcie zrozumiały, że ich taktyka nie działa. Zacieśniły krąg i przypuściły pierwszy atak. Ruszają nagle ze wszystkich stron naraz, automat Wiery odzywa się krótką serią, sekundę później grzmi ten w rękach Skręta. Dwa psy padają na ziemię ze skomleniem, reszta cofa się kawałek, ale nie odpuszcza. – Sołdat, prowadź do wieży, my ubezpieczamy tyły – Wiera wykrzykuje rozkaz. Ruszamy w trójkątnym szyku, za sobą słyszę krótkie serie, po trzy, cztery strzały, moi towarzysze nie tracą zimnej krwi, a co za tym idzie amunicji. Psy nadal krążą wokół, trzy z nich zagradzają mi drogę, są trochę za daleko na pewny strzał. Nie zatrzymuję się, idę wprost na nie. Ruszają jednocześnie, bajkał wskakuje w dołek strzelecki na ramieniu; muszka, szczerbinka, pies, strzał. Zauważam jeszcze, jak loftki odrzucają mutanta w tył i drą jego ciało. Przeładowanie bez odrywania broni, przenoszę cel i strzelam. Breneka trafia gdzieś w grzbiet zrudziałej bestii, druzgocze kręgosłup i wyrywa kępy zakrwawionej sierści. Trzecie kopnięcie broni, pies odskakuje w ostatniej chwili, ale skomli i krwawi, chyba dostał częścią wiązki. Ruszam szybciej, wieża jest już niedaleko. Z boku atakuje mnie kolejny mutant, zauważam go trochę za późno. Jego chude ciało wydłuża się w skoku wymierzonym w moje gardło, bez celowania oddaję strzał. Trafiam go z bliska, siła pocisku szarpie go w tył, dopadam drabinki prowadzącej na wieżę. Skręt łapie Wierę, pcha ją w stronę drabiny, dziewczyna szybko wspina się na górę. Stalker ciągnie długą serią po zbliżających się znów mutantach, na koniec słychać szczęknięcie iglicy w pustej komorze nabojowej. Koniec amunicji. – Właź, osłaniam cię! – krzyczę i jednocześnie częstuję najbliższego psa pełną wiązką loftek w wydłużony pysk, który w tej samej chwili eksploduje odłamkami kości i zębów oraz fragmentami okrwawionej sierści. Skręt prze do góry, wściekłe mutanty ruszają na mnie jednocześnie. Wskakuję na drabinę, ślizgam się na szczeblach, na kostce zaciskają mi się imadła szczęk. Szarpię się i kopię na oślep, uwalniam nogę i wspinam się dalej. Pozbawione zdobyczy psy ujadają głośno, gdy padam na podłogę górnego piętra wieży. – Kuuurrrwa, było blisko! – Wiera wyraźnie starała się mówić pewnie, ale jej głos aż wibrował od adrenaliny.
– Jak dla mnie nawet trochę za blisko – odparłem lekko, krzywiąc się z bólu. Nie wiedziałem, w jakim stanie jest ugryziona noga, więc nawet nie próbowałem na niej stawać. Pracując łokciami, podpełzłem do ściany, przewróciłem się na plecy i usiadłem. Podwinąłem nogawkę na prawej nodze, aby ocenić rozmiar szkód. Szczęki ślepego psa zacisnęły się w okolicach kostki, chronionej na szczęście grubym wojskowym butem. Na czarnej skórze zobaczyłem kilka punktowych nakłuć, przez które wolno sączyła się krew. Niewiele myśląc, szybko rozwiązałem but. – Sołdat, durak ty, teraz jak noga ci spuchnie, już go nie założysz. – Skręt pokręcił głową z niezadowoleniem. – Niczego was w tym wojsku nie uczą? – Uczą, żeby opatrywać rany najszybciej jak się da – rzuciłem, nawet na niego nie patrząc. – Chwilowo jesteśmy bezpieczni, wolę wiedzieć, jak to wygląda. – Masz rację, ściągaj buta. – Wiera zgodziła się ze mną, być może jedynie po to, aby nie zgodzić się ze Skrętem. – No w sumie są różne szkoły... – niechętnie wycofał się stalker. Skończyłem rozsznurowywać wojskowego trepa, przymknąłem oczy i jednym ruchem ściągnąłem go razem ze skarpetą. Ból był silny, ale do wytrzymania. Wziąłem głęboki wdech, uspokoiłem nieco serce i zacząłem uważnie oglądać zranioną nogę. Kły ślepego psa przebiły ciało tylko w czterech miejscach, z niewielkich nakłuć wolno sączyła się krew. Wszystkie naczynia krwionośne całe, ranki były chyba dość płytkie, co zawdzięczałem grubej skórze bierca. Niestety, cała kostka pulsowała bólem, zobaczyłem też rozlewający się z wolna siniak. Kundel musiał mieć naprawdę mocne szczęki. Wyciągnąłem z plecaka apteczkę, polałem ranki spirytusem, sycząc z bólu. Przy milczącej aprobacie Skręta i Wiery przyłożyłem kawałek gazy i ciasno owinąłem kostkę bandażem. Miałem nadzieję, że dzięki temu za bardzo nie spuchnie. Kiedy skończyłem i krytycznie przyglądałem się efektom swojej pracy, stalker zapytał: – Dasz radę sam czy mam to zrobić za ciebie? – Co dam radę sam? – zapytałem autentycznie zdziwiony. – Chcesz mi amputować już opatrzoną nogę czy co? – Ech, Sołdat, Sołdat, dużo się jeszcze musisz nauczyć – mruknął Skręt, grzebiąc w swoim plecaku. – Zaraz, zaraz, żadnych artefaktów mi tu przykładać nie będziesz! – uprzedziłem go. Stalker i Wiera spojrzeli na mnie jak na durnia. Skręt wygrzebał własną apteczkę, otworzył ją i wyjął strzykawkę wypełnioną mętną zawiesiną. Głośno przełknąłem ślinę, kiedy kilkakrotnie pstryknął palcem w szprycę i zdjął zębami plastikową osłonę igły. – Mufę fi zrofic zaftszyk – zaseplenił, zbliżając się do mnie. – Bo się wda zafaszenie. Wypluł kawałek plastiku i dodał z krzywym uśmieszkiem: – Będzie bolało. Wbił igłę w mięsień łydki i płynnym ruchem nacisnął tłok. Poczułem lekkie szczypanie, ale nic poza tym. – Nie było tak źle – stwierdziłem, siląc się na uśmiech. – Jutro, Sołdat – powiedział Skręt. – Jutro będzie bolało. Dałem ci coś w stylu zastrzyku na tężec, wzmocnionego antybiotykiem i kilkoma... innymi składnikami.
– Dobra, przekonałeś mnie, nie chcę wiedzieć. – Oparłem głowę o ścianę. Chwilę siedzieliśmy w milczeniu, Wiera wyjęła paczkę wojskowego jedzenia i podzieliła na trzy części. Przeżuwałem coś, co chyba miało być suszonym mięsem, starając się zapomnieć o pulsującej tępawym bólem kostce. Pod wieżą słychać było ciche szczeknięcia i powarkiwania ślepych psów. – Co zrobimy z towarzystwem na dole? – przerwała milczenie Wiera. – Poczekamy do rana, może sobie pójdą – odparł Skręt. – A jak nie pójdą? – wyraziłem swoje wątpliwości. – Jak nie pójdą, spróbujemy rano je wybić jak najmniejszym kosztem amunicji. Dziś już dość narobiliśmy hałasu, jak znów zaczniemy strzelać, możemy tu ściągnąć coś większego – argumentował stalker. – Racja, w końcu i tak mieliśmy tu przenocować – Wiera ku mojemu zdumieniu zgodziła się ze Skrętem. – A może by tak zrzucić im granat? – zaproponowałem półżartem, patrząc na zabandażowaną nogę. – Ech, prawdziwy sołdat z ciebie – uśmiechnął się stalker. – Stare chińskie przysłowie mówi, że dopiero gdy komar usiądzie ci na jajach, zrozumiesz, że przemoc to nie zawsze najlepsze rozwiązanie – zażartowała Wiera. – Co ty tam wiesz – mruknąłem. – O chińskich przysłowiach? Tak się składa, że... – O jajach, dziewczyno, o jajach! – rzucił Skręt i roześmiał się głośno. Jego śmiech okazał się zaraźliwy, po chwili sam parsknąłem, zresztą Wiera też nie zdołała powstrzymać chichotu. Nad Zoną powoli zapadał zmierzch – jeszcze dość ciepły, choć w powietrzu dawało się już wyczuć zapowiedź nocnego chłodu. Niewielkie pomieszczenie na szczycie wieży obserwacyjnej było kiedyś przeszklone z czterech stron; dziś po szybach nie zostało nawet wspomnienie, ale przynajmniej mieliśmy dach nad głową. Stalker pogrzebał chwilę w plecaku i wyjął z niego butelkę wódki. Czasem zastanawiałem się, czy pełne flaszki nie stanowią przypadkiem połowy dźwiganego przez niego dobytku. Skręt puścił trunek w koło, upiłem solidny łyk, czując palenie w przełyku. Wiera również chętnie przyjęła podaną butelkę, pociągnęła z niej i potrząsnęła głową, po czym wyjęła paczkę biełomorów i poczęstowała nas. – Wezmę pierwszą wartę – stwierdził stalker, gdy butelka wróciła do niego. – Wiera, weźmiesz drugą? – Wezmę, Sołdat i tak sam się obudzi na trzecią. – Dziewczyna mrugnęła do mnie porozumiewawczo, ale nie zrozumiałem aluzji. Leniwie paląc papierosa, poczułem, jak wrażenia dzisiejszego dnia opadają na mnie welonem zmęczenia. Podłożyłem sobie plecak pod głowę, zwinąłem się w rogu i przykryłem kurtką, a chwilę później zacząłem odpływać w sen, wsłuchany w powarkiwania mutantów u stóp wieży.
Wiedziałem już, że będę musiał ją odgryźć. Szarpałem się i wyłem z bólu, ale stalowe szczęki trzymały mocno, zęby pułapki z każdą chwilą głębiej wgryzały się w ciało. Odgłosy oddalającego się stada przypominały, że bezruch to pewna śmierć. Musiałem odgryźć łapę, musiałem się uwolnić. Spróbowałem szarpnąć się raz jeszcze. Rozbłysk ostrego bólu przeszył moją nogę, wyrywając mnie z dziwacznego snu. Spazmatycznie łapałem powietrze, starając się opanować chęć krzyku. Miotając się przez sen, musiałem kopnąć zranioną nogą w ścianę. – Sołdat, durak, czego się tłuczesz?! – Dobiegający z ciemności głos zaspanego Skręta wyrażał dezaprobatę. – Przywalił nogą w ścianę. Gdzie ty przez sen chciałeś biec, co? – dopytywała się Wiera. – Nieważne zresztą, mówiłam, że sam się obudzisz na wartę. Uspokoiłem oddech i usiadłem. Noga pulsowała bólem od stopy do kolana, łydka była gorąca. Miałem wrażenie, że bandaż ciśnie zbyt mocno, więc lekko go poluzowałem. Skręt pewnie stwierdziłby, że popełniam błąd, ale chwilowo miałem to gdzieś. Łyknąłem wody z manierki i rozejrzałem się wokół. Dookoła panowały zupełne ciemności. Miałem co prawda wrażenie, że niebo na wschodzie robi się nieco jaśniejsze, ale było to chyba tylko pobożne życzenie. – Dobudziłeś się? No, to ja się kładę – oświadczyła Wiera i nie czekając na odpowiedź, umościła się na posłaniu. Nie bardzo rozumiałem, po co właściwie wystawiamy warty. Na szczycie wieży obserwacyjnej byliśmy raczej bezpieczni, psy na pewno nie byłyby w stanie się tu dostać. Chwilę później zdałem sobie sprawę, że w Strefie niebezpieczeństwo, które widzisz, to zwykle najmniejszy z twoich problemów. Szczelniej otuliłem się kurtką i z bajkałem na kolanach usiadłem w południowo-wschodnim narożniku platformy. Czas płynął powoli, jak zawsze podczas psiej wachty. Wsłuchiwałem się w odgłosy nocnej Zony, podobne, a zarazem tak różne od tych znanych z Dużej Ziemi. Szelesty drzew poruszanych wiatrem, szuranie zwierząt przedzierających się przez zarośla, płynąca gdzieś w oddali woda, jakby rzeczka czy strumień. Nie było słychać ptaków, za to ślepe psy w dole wydawały ciche piski i powarkiwania, jakby rozmawiały ze sobą przez sen. Ciekawe, co też może śnić się tym bestiom, pomyślałem. Natychmiast stanął mi przed oczami mój sen, wzdrygnąłem się mimo woli. Nie ma co myśleć o głupotach. Skręt zachrapał głośno, Wiera sapnęła przez sen, jakby chciała go uciszyć. Siedziałem, wpatrując się w mrok, starałem się oczyścić myśli. Jak na złość mój mózg podesłał mi obraz Ingi, przypomniał dźwięk jej śmiechu, zapach i ciepło ciała. Wiedziałem, że takie rozpamiętywanie do niczego nie prowadzi, ale zawsze lepsze to, niż zastanawiać się, o czym śnią mutanty w Strefie. Niebo na wschodzie zaczynało szarzeć, tym razem już naprawdę. Zaczynałem już rozróżniać kontury, widziałem zarysy sylwetek śpiącego stalkera i Wiery. Ślepe psy u stóp wieży wyczuwały chyba nadchodzący świt, ich powarkiwania stały się częstsze
i głośniejsze. Kiedy do wschodu słońca pozostało już niewiele czasu, a świat wokół skąpany był w szarości, cicho odstawiłem bajkała pod ścianę i sięgnąłem po futerał z dragunowem. Wyjąłem karabin, klęknąłem przy oknie i zacząłem lustrować okolicę przez lunetę. Wieża obserwacyjna, w której znaleźliśmy tymczasowe schronienie, stała na skraju niewielkiego lasku, zaś na południe rozciągały się porośnięte pożółkłą trawą łąki. Droga od torów, którą przebyliśmy wczoraj, uciekając przed mutantami, z tej perspektywy wydawała się krótka, jakieś półtora kilometra. Przesunąłem wzrok na południe, aż do miejsca, w którym zeszliśmy z nasypu kolejowego, a potem jeszcze dalej. Kilometr, może półtora od torów zobaczyłem jakieś zabudowania, jakby niewielką wieś lub duże gospodarstwo rolne. Jeszcze przez chwilę przeczesywałem teren, poruszając lekko karabinem, ale w szarówce świtu nie dostrzegłem nic ciekawego. Miałem właśnie odkładać broń i budzić moich towarzyszy, gdy na obrzeżach pola widzenia lunety zobaczyłem ruch. Szybko przeniosłem wzrok na widziane niedawno budynki na południu. Wyraźnie coś się tam ruszało, ale z tej odległości i przy tym świetle nie byłem w stanie dokładnie stwierdzić, co to takiego. Spokojnie czekałem na wschód słońca, cały czas obserwując okolice gospodarstwa. Kiedy bury przedświt zmienił się w nieco tylko jaśniejszy poranek w Zonie, byłem już niemal pewny, że ruchome punkty na południe od nas to ludzie. – Skręt, Wiera, dosyć spania – obudziłem ich kolejno. Wiera szybko otrząsnęła się ze snu, ze stalkerem szło nieco wolniej. – Nie poganiaj mnie, Sołdat, kontroler nie zając. – Niewyspany Skręt był jak zwykle nieco zgryźliwy. Rozpoczął swój poranny rytuał ziewania i przeciągania, a gdy skończył, podałem mu karabin i wskazałem kierunek. Stalker przyjął broń, popatrzył chwilę, pokręcił okularem lunety. – Stary sowchoz, to wszystko – mruknął. – Przyjrzyj się, widzisz ruch? – Czekaj, faktycznie, coś tam jest. – Skręt skrzywił się, mocniej mrużąc oczy. – Cholera, powinienem nosić okulary. Stalker podał dragunowa Wierze. Dziewczyna wprawnym ruchem oparła broń o krawędź okna i szybko zlustrowała okolicę. Chwilę obserwowała sowchoz w milczeniu, poprawiła bębny lunety. – Chyba ludzie... – stwierdziła. – W każdym razie chodzą na dwóch nogach. Przejąłem karabin i jeszcze raz obejrzałem okolice gospodarstwa. Miałem wrażenie, że postacie w oddali zbliżyły się do nas od czasu, kiedy zobaczyłem je po raz pierwszy. Skręt w tym czasie pogrzebał w plecaku, znalazł nieco zdezelowaną lornetkę, po czym podał ją Wierze, która potwierdziła moje podejrzenia. – Trzech, nie, czekaj, czterech ludzi, idą w naszą stronę – powiedziała, nie odrywając lornetki od oczu. – Jakoś dziwnie idą... Miałem podobne wrażenie, ich ruchy zdawały się trochę sztywne, jakby nienaturalne, choć z tej odległości ciężko było coś stwierdzić na pewno. – Zaczekamy tu na nich – zarządził Skręt. – My ich widzimy, oni nas nie. Zobaczymy, dokąd się wybierają. Sołdat, pilnuj ich przez lunetę, my z Wierą zjemy
śniadanie. Później się zmienicie. Myślałem, że dziewczyna zaprotestuje, choćby dla zasady, ale nie odezwała się ani słowem. Widać pogodziła się z faktem, że stalker został nieformalnym dowódcą naszego małego oddziału. Siedziałem z dragunowem opartym o framugę okna i obserwowałem zbliżających się ludzi. Wyraźnie parli w naszą stronę, poruszając się tyralierą. Wiera klepnęła mnie w ramię i zajęła moje miejsce. Szybko pochłaniałem podaną mi przez Skręta wojskową rację, za szybko, żeby poczuć smak, zresztą może i dobrze. – To nie są ludzie, w każdym razie nie do końca – stwierdziła dziewczyna zimnym głosem, kiedy dojadałem ostatni kęs. Przejąłem od niej karabin, spojrzałem przez lunetę i zrozumiałem, o co jej chodzi. Postacie były już niedaleko nasypu kolejowego. Oceniłem odległość na jakieś półtora kilometra od nas, plus minus sto metrów. Były ubrane w zielone mundury i poruszały się dziwnie, jakby na zdrętwiałych nogach. – Zombiaki? – spytał Skręt. – Tak – odpowiedziała mu trzymająca lornetkę Wiera. – To dobrze – mruknął stalker. Oderwałem policzek od kolby SWD, Wiera odsunęła lornetkę od oczu; jednocześnie spojrzeliśmy na niego zdziwieni. Zanim Skręt zdążył cokolwiek wyjaśnić, pod wieżą rozległo się głośne, przeciągłe wycie. – Wygląda na to, że część naszych problemów rozwiąże się sama – dodał, gdy zobaczyliśmy, że kilka ślepych psów rusza szybkim truchtem w kierunku nadchodzących zombie. Obserwowałem przez lunetę ich ciała, wyciągające się w coraz dłuższych skokach, Wiera wyjrzała przez klapę w podłodze. – Wszystkie poszły! – stwierdziła wyraźnie zadowolona. Zacząłem liczyć biegnące kundle, kluczyły, ale było ich chyba z dziesięć. Walka zaczęła się jakieś sto metrów od torów. Zombie jak na komendę sztywno podnoszą trzymane w rękach automaty, ale tylko dwa z nich plują ogniem. Pada jeden pies, później drugi. Dwóch byłych żołnierzy z pustymi magazynkami bezmyślnie szarpie za spusty, w głowie słyszę suche trzaski iglic o ścianki zamków. Kundle dopadają ich, skaczą do gardeł, obalają na ziemię. – Jak skończą, dobij zwycięzców, Sołdat – cicho komenderuje Skręt. Nie odrywam wzroku od lunety zafascynowany krwawym przedstawieniem. Kilkadziesiąt sekund później jest już po wszystkim, zombie przestają wierzgać na ziemi, psy zaczynają ucztę. Jeden z nich unosi wysoko łeb, rozlega się przeszywający skowyt. – Strielaj! – pada komenda, działam automatycznie. Szybko precyzuję odległość, siatka celownicza PSO-1 bardzo w tym pomaga. Biorę na cel wyjącego kundla, ściągam spust, kopnięcie, głowa mutanta eksploduje odłamkami kości, wycie cichnie jak ucięte nożem. Przeładowanie, przeniesienie celu, wydech, spust, strzał; przeładowanie, wdech, cel, strzał. Rutynowe ruchy, zupełnie jak na ćwiczeniach, na których osiągałem tak dobre wyniki. Nie liczę trupów, nie myślę, celuję, strzelam. Kilka psów porzuca zdobycz, biegnie w naszą stronę. Prowadzę cel i zdejmuję jednego po drugim. Ostatni pada pół kilometra od wieży. Wdech, wydech, wyjęcie magazynka,
strzał kontrolny na sucho. – Priekrasno[64], wszystko poniżej pół minuty! – Najwyraźniej udało mi się zaimponować Wierze. – Sołdat, jak ja strzelam, to puszczam serię, a i tak muszę kilka razy poprawiać. – Skręt pokręcił głową z niedowierzaniem. – U ciebie za to każda pestka to jak ostatni gwóźdź do trumny. – Gwóźdź? – podchwyciła Wiera. – Byłaby z tego dobra ksywka. – Może kiedyś – uciąłem temat, ładując magazynek. – Chyba czas na nas. Schowałem dragunowa do futerału, pozbierałem swoje rzeczy i zarzuciłem bajkała na ramię. Zeszliśmy z wieży i ruszyliśmy w stronę nasypu. Zraniona wczoraj noga pulsowała tępym bólem, ale mogłem chodzić. W połowie drogi minęliśmy truchło ostatniego zastrzelonego przeze mnie mutanta. Skręt pokręcił głową w milczeniu, wskazując Wierze przestrzelony kręgosłup na karku. Jednak spudłowałem, celowałem w głowę, ale oni nie musieli o tym wiedzieć. Śladem kolejnych martwych psów dotarliśmy do torów, przekroczyliśmy je i podeszliśmy do miejsca potyczki zombie z kundlami. Ciała ludzi były poszarpane, twarz jednego z nich została wyjedzona. Pozostali mieli zastygłe oblicza, wykrzywione w dziwnym grymasie, jaki widuje się czasem u osób po wylewie. – To Kola, a ten tutaj to Miszka, z mojego oddziału – powiedziała Wiera cicho. – Bez twarzy to może być Pietia, ma mundur Powinności... Dziewczyna odwróciła się na pięcie i zwymiotowała. Wydało mi się to dziwne, nie podejrzewałem tej rosłej kobiety o taką wrażliwość. Kac spadł na mnie zupełnie nagle. Poczułem mdlący smak w ustach, głowę ścisnęło mi imadło bólu, aż zachwiałem się na nogach. – Wszystko w porządku? – Skręt przerwał oględziny ciał. – Dobrze się czujecie? – Znowu ten pisk... – Wiera wyprostowała się i otarła usta. – Boli mnie głowa... – Cofamy się na nasyp, szybko! – zarządził stalker. Szybko pokonaliśmy drogę do torów, z każdym krokiem czułem się lepiej. Głowa zupełnie przestała mnie boleć, zanim jeszcze poczułem pod nogami podkłady kolejowe, dziewczyna też odzyskała zdrowsze kolory. Skręt powiódł po nas wzrokiem i pokiwał głową, jakby sam do siebie. – Wiera, ze swoim oddziałem zaszłaś dalej, prawda? – zapytał po chwili namysłu. – Tak, zdecydowanie. – Moim zdaniem od tego czasu kontroler się przemieścił. Może szukał żarcia, może nowych ofiar, cholera go wie. – Stalker podrapał się po głowie. – Myślę, że siedzi teraz gdzieś w tym sowchozie. – Więc ten ból głowy, mdłości...? – zapytałem. – Tak, to chyba on – stwierdził Skręt. – W każdym razie trzeba to sprawdzić. – Jak chcesz to zrobić, skoro nawet nie możemy się tam zbliżyć? – spytała Wiera z powątpiewaniem. – Wy nie możecie, ja to co innego. – Stalker usiadł na szynie i dał znać, żebyśmy zrobili to samo. Poczęstował nas papierosami, zapalił i zaciągnął się głęboko.
– Mam w głowie guza, Sołdat to wie – powiedział, zwracając się do Wiery. – Nie wie jednak, że dzięki temu jestem w zasadzie odporny na oddziaływanie psioniczne. Właściwie mogłeś się tego domyślić, pamiętasz, jak prawie wlazłeś w „chemiczną tęczę”? Na mnie to nie zadziałało. – To chyba jednak nie to samo co kontroler – wyraziłem wątpliwości. – Spokojnie, nic mi nie będzie. – Skręt mimo wszystko nie wydawał się do końca pewny siebie. – Poczekacie tutaj, sprawdzę ten sowchoz, jak dobrze pójdzie, znajdę tam naszego mutanta i ubiję. Wiera i ja spojrzeliśmy po sobie. Teoretycznie mogliśmy ominąć łukiem gospodarstwo i iść prosto do obozu naukowców, ale nie mielibyśmy już później czego szukać w Asipowyczach, szczególnie jeśli kontroler jeszcze bardziej się tam zbliży. Stalker wziął nasze milczenie za wyraz aprobaty. Pogrzebał chwilę w plecaku i wyjął z niego krótkofalówkę. – Wytargowałem od Łoma tuż przed wyjściem. Nie był zadowolony – pochwalił się z szelmowskim uśmiechem. – Wiera, wyjmij swoją. Szybko dostroili urządzenia, Skręt zostawił swój plecak, zabrał tylko pistolet i karabin oraz sporo dodatkowej amunicji. – Będę cię osłaniał – powiedziałem, układając się na torach z dragunowem. – Mając za plecami ciebie z karabinem, od razu czuję się bezpieczniej – mruknął stalker z przekąsem. – Tylko mi nie zrób dodatkowej dziurki w plecach. Spojrzałem na niego z wyrzutem, w końcu po ostatnim pokazie moich umiejętności nie powinien we mnie wątpić. – No to idę – stwierdził, przeładowując automat. Skręt ruszył w kierunku zabudowań, a ja oglądałem okolicę przez lunetę. Szedł przez wysoką trawę, rzucając co chwila mutry. Mniej więcej dwadzieścia długich minut później wszedł pomiędzy budynki. – Zniknąłeś nam z oczu, odbiór – rzuciła Wiera do krótkofalówki. – Może to i lepiej – trzeszczącym głosem odpowiedziało urządzenie. – Wchodzę do budynku, chyba dawna obora. Na razie ani śladu mutantów, odbiór. Zapadła pełna napięcia, kilkuminutowa cisza. – Skręt, jesteś tam, odbiór? – zaniepokoiła się dziewczyna. – Jestem, tylko skończmy już z tym odbieraniem, nie jestem w wojsku. Obora czysta, przechodzę dalej. – Zrozumiałam. Jak się czujesz? – Lekko boli mnie głowa, ale to chyba od wczorajszej wódki – zażartował. – Skręt, mów coś cały czas, będziemy wiedzieć, że z tobą wszystko w porządku – poprosiła Wiera. – Dobra, idę w kierunku budynku mieszkalnego. Co ja mam ci mówić? – zatrzeszczała krótkofalówka. – Wiem, wiersz może! Kochałem panią – i miłości mojej Może się jeszcze resztki w duszy tlą, Lecz niech to pani już nie niepokoi,
Nie chcę cię smucić nawet myślą tą. Wiersz Puszkina zniekształcony przez walkie-talkie zabrzmiał dziwnie nie na miejscu w przytłaczającej ciszy Zony. Kochałem bez nadziei i w pokorze, W męce zazdrości, nieśmiałości, trwóg, Tak czule, tak prawdziwie – że daj Boże Aby cię inny tak pokochać mógł[65]. – Pięknie, Skręt, cytujesz Puszkina. Jak sytuacja? – dopytywała się dziewczyna. – Podchodzę do budynk... – Krótkofalówka zatrzeszczała i wydała z siebie serię dziwnych pisków. – Bladź, poczekajcie. A nie, już dobrze. Wchodzę do środka, zacznę od piwnicy, możemy stracić kontakt. Znów zapadła cisza. Leżałem na torach, obserwując zabudowania przez lunetę, Wiera stała obok z szumiącym walkie-talkie w ręku. Czas płynął, a stalker nadal się nie zgłaszał. – Skręt, jesteś tam? – nie wytrzymała dziewczyna. – Słyszysz mnie, Skręt? Jakby w odpowiedzi ciszę rozdarła długa seria z karabinu, dobiegająca od strony sowchozu. Spojrzeliśmy po sobie zdenerwowani, zamarliśmy w oczekiwaniu, aż stalker się odezwie. Kiedy milczenie krótkofalówki się przedłużało, postanowiłem działać. Schowałem SWD, chwyciłem bajkała i ruszyłem w stronę gospodarstwa. Wiera bez słowa podążyła za mną. Chwilę później dochodziliśmy już do zabudowań, a żadne z nas nie miało objawów oddziaływania kontrolera. Uznałem to za dobry znak. Kompleks był spory, kilka budynków gospodarczych, jeden wyglądający na mieszkalny, ogrodzone wybiegi dla bydła. Musiało to być kiedyś nieźle prosperujące gospodarstwo, dziś wyglądało jak większość takich miejsc w Zonie, opuszczone i wymarłe, z farbą płatami odłażącą ze ścian. Skierowaliśmy się w stronę budynku mieszkalnego. Zbliżyliśmy się do drzwi, kiedy terra nagle zaniosła się trzaskiem i obłąkańczym wyciem. Mury oddawały tłem, wyniki były prawie poza skalą. Cofnęliśmy się kilka kroków, odczyty wróciły do normy. – „Gorąca plama” – Wiera potwierdziła moje przypuszczenia. – Wejdę sam, znajdę Skręta i wyciągnę – powiedziałem z przekonaniem, choć wiedziałem, że to może nie być takie proste. – W kilka minut nie powinienem przyjąć dużej dawki. Wyłączyłem dozymetr, naciągnąłem na twarz chobot i wszedłem do środka, nie czekając na odpowiedź dziewczyny. Pamiętając słowa stalkera, ruszyłem od razu do piwnicy. Zszedłem po kilku schodkach, nawet przez filtry PMK przedostał się słaby zapach stęchlizny z wilgotnych murów i czegoś jeszcze, jakby słodkawy odór gnijącego mięsa. Zapaliłem latarkę i ruszyłem przed siebie, ze strzelbą przyłożoną do ramienia. Coś chrupnęło mi pod nogami, na podłodze gdzieniegdzie leżały niedokładnie ogryzione
szkielety małych zwierząt. Korytarz przede mną skręcał w lewo pod kątem prostym, zza zakrętu usłyszałem jakieś szuranie. Szybko przeszedłem załom muru i w świetle latarki zobaczyłem klęczącego na podłodze Skręta. Jego karabin leżał na ziemi, a on sam szarpał się za włosy, jakby chciał wyrywać je całymi garściami. Wstrząsany bezgłośnym szlochem orał twarz i skórę głowy paznokciami, pozostawiając na niej nabiegające krwią pręgi. Przyskoczyłem do stalkera i próbowałem postawić go na nogi, ale szarpnął się i wyrwał mi z rąk. Machnął ręką w stronę korytarza, jakby chciał mi coś pokazać, po czym spojrzał wprost na mnie nieprzytomnymi z bólu oczami. – Ubij jewo...[66] – Z ust poleciała mu piana. Poświeciłem we wskazanym przez niego kierunku i zobaczyłem kłębowisko szmat zwiniętych pod ścianą. Omiotłem je drżącym światłem latarki. Inga! Skoczyłem w jej stronę, blask latarki przesunął się na bok tylko na ułamek sekundy. Oświetliłem ją znów i zamarłem. Pod ścianą, zawinięta w brudne gałgany, leżała moja matka, wyciągała do mnie rękę w proszącym geście! Zrozumiałem. Zamknąłem oczy i strzeliłem, raz, potem drugi. W głowie eksplodowały mi pomieszane emocje, pod powiekami zrobiło się biało.
Chyba miałem gorączkę, bo mama przyłożyła mi do czoła zimny kompres. Przyjemnie chłodził czoło, ale był zbyt mokry, woda ściekała mi po twarzy, zalewała usta... Zakrztusiłem się i usiadłem, Wiera zakręciła manierkę, z której polewała mi twarz wodą. – Żyjesz, dobrze – stwierdziła z wyraźną ulgą. – Tylko co to za życie... – Bolało mnie wszystko. Pogryziona przez ślepego psa noga rwała i pulsowała w rytm ciężkich uderzeń serca, w głowie huczał pradziadek wszystkich kaców, usta wypełniał posmak wymiotów. Siedziałem pod ścianą obory, obok mnie leżał Skręt. Stalker wyglądał gorzej, niż ja się czułem. Poszarzała skóra twarzy, łyse placki w miejscach, gdzie powyrywał sobie włosy, zadrapania na twarzy. Był nieprzytomny, ale oddychał miarowo. – Wyciągnęłaś nas z tej piwnicy? – zapytałem, przyjmując manierkę od Wiery. – Tak. „Gorąca plama” jest tylko przy drzwiach, dalej było już całkiem znośnie. Wzięłam też łeb kontrolera. – Wskazała na sporych rozmiarów worek leżący nieopodal. – Chcesz zobaczyć? – Może innym razem. – Wiedziałem, że to nielogiczne, ale bałem się, że zamiast czerepu mutanta zobaczę głowę Ingi albo mojej matki. – Co robimy? – Nie jesteś w stanie mi pomóc nieść Skręta, ja sama też nie dam rady – stwierdziła Wiera. – Zaczekamy, aż się ocknie, potem ruszymy do naukowców. Posiedź tu z nim, rozejrzę się dokładniej po sowchozie. Oparłem głowę o chłodną ścianę i przymknąłem na chwilę oczy. Musiałem przysnąć, bo kiedy je znów otworzyłem, niebo było wyraźnie ciemniejsze. Wiera biegła do mnie przez podwórko.
– Sołdat, wstawaj! – krzyknęła zdenerwowana. – Emisja! Zerwałem się na równe nogi. Wcale nie spałem długo, ciemniejące niebo nie zwiastowało nocy, tylko nadchodzący gniew Reaktora! Dziewczyna dopadła do mnie i stękając z wysiłku, wzięła Skręta na ręce. Naprawdę był z niej kawał baby, jak kiedyś stwierdził Borsuk. – Z tyłu budynku jest wejście do małej piwniczki na węgiel – powiedziała, ruszając w tamtym kierunku. – Nic lepszego tu nie znajdziemy. Chwilę później siedzieliśmy już w podziemiu. Wiera ułożyła Skręta pod ścianą i zamknęła metalowe drzwiczki. Z zewnątrz dobiegał głuchy pomruk gromu, ziemia drżała lekko. Dziewczyna wyjęła z plecaka stalkera napoczętą butelkę wódki, pociągnęła długi łyk i podała mi. Trunek zapiekł w gardle, ale mimo to łyknąłem jeszcze raz. Skoro mam tu umrzeć, to na pewno nie na trzeźwo. W drzwi naszego schronienia uderzył wiatr, o metal zagrzechotały małe kamyki. Podciągnąłem kolana pod brodę i zamknąłem oczy. Miałem tylko nadzieję, że tę emisję zniosę lepiej niż pierwszą. Grzmot na zewnątrz ponownie zatrząsł światem, skulony w kącie Skręt jęknął cicho. Poczułem narastający ucisk na skronie, pod powiekami rozbłysło białe światło. Spodziewałem się utraty przytomności, bezwiednie zaciskałem szczęki, oczekując na ból, który pozbawi mnie tchu. Nie zemdlałem. Wsłuchany w przelewające się na zewnątrz fale anomalnej energii, musiałem zwyczajnie zasnąć... – Wstawaj, Sołdat, już po wszystkim. – Głos Wiery wyrwał mnie z płytkiej drzemki. Dziewczyna otwierała właśnie drzwi piwniczki na węgiel, wpuszczając do środka światło i pachnące ozonem powietrze. Skręt usiadł na podłodze i powiódł po nas lekko nieprzytomnym wzrokiem. – Bladź, co myśmy wczoraj pili? – spytał zupełnie bez sensu. – Mam kaca mordercę... – Kontroler cię potargał, nie pamiętasz? – Czekaj, coś jakby... Lekarza pamiętam. Miał mi wyciąć guza... – Stalker niepewnie podniósł się na nogi i zaczął obmacywać swoją głowę. – Mutant cię omamił, prawie zginąłeś. – Przypomniałem mu w skrócie wydarzenia dzisiejszego poranka. – Możesz chodzić? – Wiera postanowiła nie tracić czasu. – Chyba tak – odparł Skręt, po czym wszyscy wyszliśmy z piwniczki. Zona po emisji wyglądała inaczej. Zupełnie jak na Dużej Ziemi po burzy, powietrze było świeższe i jakby przesycone elektrycznością, kolory wydawały się nieco żywsze. Wziąłem głęboki wdech, czując na języku metaliczny posmak. Ciało nadal bolało, ugryziona kostka trochę ćmiła, czaszka lekko uciskała mózg, ale żyłem. Drugą w swoim życiu emisję zniosłem znacznie lepiej niż pierwszą. Chwilę zastanawiałem się, czy to oznacza, że Strefa jakoś mnie zmieniła, zmutowała, ale szybko zganiłem się za te myśli. Takie rozważania do niczego dobrego nie prowadzą. – Jeśli obaj możecie chodzić, ruszamy w drogę. – Wiera, widząc nasz opłakany stan, postanowiła przejąć dowodzenie. – Jeszcze dziś musimy dotrzeć do naukowców, tam odpoczniecie. Nikt nie miał siły się z nią kłócić, zresztą pomysł wydawał się logiczny. Skręt i ja potrzebowaliśmy czasu, żeby dojść do siebie, a byliśmy już mniej więcej w połowie
drogi. Prowadzeni przez Wierę opuściliśmy sowchoz i wróciliśmy na tory. Przed oczami przesuwały mi się podkłady kolejowe, ciszę mącił stukot upadających na ziemię muterek. Worek z głową kontrolera kołysał się na boki przypięty do pasa dziewczyny, gęsta krew pomału przeciekała u dołu, znacząc niektóre podkłady czerwonymi kroplami. Zmęczenie opadło na mnie, mogłem się skupić wyłącznie na marszu, zupełnie straciłem poczucie czasu. Skręt wlókł się obok, z mozołem podnosząc nogi. – Zaczekajcie chwilę, muszę się rozejrzeć – zarządziła Wiera, po czym zeszła z nasypu. Myszkowała chwilę w krzakach, po czym w triumfalnym geście uniosła nad głowę srebrną walizkę. Rozejrzałem się po okolicy. Żwir nasypu znaczyło kilka sporych plam zaschniętej krwi, jedna z szyn pokryta była zakrzepłą juchą i kawałkami czegoś, co kiedyś mogło być ludzkim mózgiem. Wzdrygnąłem się lekko, gdy zrozumiałem, że w tym miejscu kontroler opanował i załatwił oddział Wiery. – Wiedziałam, że gdzieś tu ją zostawiłam! – Dziewczyna cieszyła się jak dziecko. – Ruszajmy dalej! Skręt i ja nie podzielaliśmy jej entuzjazmu. Moja kostka pulsowała coraz mocniejszym bólem, stalker zataczał się lekko i co chwila obmacywał głowę, jakby sprawdzał, czy wciąż jest na miejscu. Było późne popołudnie, kiedy Wiera nagle się zatrzymała. Gestem ręki kazała nam stanąć, wlokący się z tyłu Skręt wpadł mi na plecy. Dziewczyna stała przez chwilę wpatrzona gdzieś w dal. – Schodzimy z torów, szybko! – rzuciła komendę. – Pociąg jedzie? – Wysiliłem się na żart, ale wypowiedziany zmaltretowanym głosem zabrzmiał nieco żałośnie. Zeszliśmy z niskiego nasypu na południową stronę, właściwie to Wiera zeszła, ja spełzłem, a Skręt prawie się sturlał. Odeszliśmy kilka metrów od torów, dziewczyna wyciągnęła rękę, żeby wyjaśnić nam przyczynę zmiany trasy. Powiodłem wzrokiem we wskazanym przez nią kierunku. Najpierw usłyszałem ciche buczenie, podobne do tego, które słychać obok dużego transformatora lub linii wysokiego napięcia. Chwilę później w oddali zobaczyłem piorun kulisty. Kłębowisko wyładowań elektrycznych, wijąca się wiązka błyskawic pędziła w naszą stronę, przeskakując pomiędzy słupami trakcyjnymi, z których zwisały pozrywane kable. Skok, chwila buczenia i strzelania niebieskim ogniem na boki, jakby anomalia zbierała siły, parę sekund później kolejny sus na oddalony słup. Dotarła do najbliższego nam filaru, zatrzeszczała, wściekle sypiąc iskrami, po czym ruszyła dalej. – „Wędrująca elektra” – wyjaśniła Wiera. – Emisja musiała ją naładować. – ...by się ...zejrzeć, ...fakty pozbierać... – mruczał niewyraźnie Skręt. Spojrzałem na Wierę i wzruszyłem ramionami. Stalker stanowił beznadziejny przypadek. Wyczerpany, właściwie na wpół żywy chciał szukać artefaktów. – W sumie, czemu nie... – stwierdziła dziewczyna i wróciła na nasyp, bacznie obserwując oddalającą się anomalię. Rozejrzała się chwilę w okolicy słupa, przyklęknęła na jedno kolano i wyjęła
z plecaka pojemnik. Widać Skręt miał rację, Powinność czy nie, cuda Zony kuszą każdego. – Patrz, wygląda jak świecąca mutra – powiedziała Wiera, podchodząc do mnie z otwartym pojemnikiem. – Nigdy takiej nie widziałam. Wewnątrz wyłożonego ołowiem cylindra lekko podrygiwała świecąca niebieskawym blaskiem śruba podkładu kolejowego. – Piękna... – Stalker ożywił się nieco, oglądając artefakt. – Czas już na nas, niedługo zacznie się ściemniać – zakomenderowała Wiera, zamykając pojemnik. Ruszyliśmy za nią wyczerpani, miałem tylko nadzieję, że obóz naukowców jest już niedaleko. – Następny artefakt, który znajdziemy, jest mój – oświadczyłem po chwili wędrówki. – Skręt znalazł „kolec”, ty „niebieską mutrę”, następny jest mój. – Zamawiasz? Jak w przedszkolu? – spytała Wiera z przekąsem. – Faceci są jak dzieci, słowo daję... Nie miałem siły się z nią kłócić, resztki energii skupiłem na przestawianiu nóg w mozolnym marszu. Idący za mną stalker sapał cicho, on również ciągnął już ostatkiem sił. Wiera prowadziła pewnie, narzucając szybkie jak na Strefę tempo. Nie wiem, ile dokładnie czasu upłynęło od momentu, kiedy zeszliśmy z nasypu, ale pamiętam uczucie radości na widok skąpanej w zapadającym powoli zmroku placówki naukowców. Kompleks połączonych ze sobą igloo był bardzo podobny do tego, który powstał na terenie mojej roty. Otoczony zasiekami, obiecywał odpoczynek i względne bezpieczeństwo.
64 Priekrasno (ros.) – przepięknie. (przyp. red.) 65 Wiersz „Kochałem panią – i miłości mojej” Aleksandra Puszkina w przekładzie Juliana Tuwima. (przyp. aut.) 66 Ubij jewo (ros.) – Zabij go. (przyp. red.)
O
ślepiające światło musiało być uruchamiane fotokomórką, ponieważ rozdarło gęstniejący mrok, gdy tylko minęliśmy pierwszą linię zasieków. Wściekłe lumeny wbiły się w mój obolały mózg, wszyscy zastygliśmy w miejscu, jak sarny, przyszpilone blaskiem samochodowych reflektorów, na leśnej drodze. – Stojat‘! Ruki wwierch! – Szczęk zamka przeładowywanej broni dodatkowo podkreślił wagę słów wypowiedzianych ostrym głosem. Prowadząca nas Wiera uniosła ręce do góry, stalker i ja zrobiliśmy to samo. Ledwo stałem na nogach, Skręt poruszał się już chyba tylko siłą woli. Miałem nadzieję, że szybko wpuszczą nas do obozu i wreszcie będę mógł choć na chwilę usiąść. Natężenie światła osłabło do znośnego poziomu, dwóch strażników zbliżyło się do nas. – Kapral Wiera Irinicz, Powinność – przedstawiła się bez zwłoki nasza przewodniczka. – Jest ze mną dwóch stalkerów, mamy przesyłkę dla profesora Sołochowa. – Dokumenty! – Strażnik zwrócił się do dziewczyny, drugi zaszedł nas od tyłu. – Kapral z Powinności, bez oddziału, za to w towarzystwie dwóch... – ...obdartusów – dokończył drugi. – Licz się ze słowami – warknąłem cicho. Cała sytuacja zaczynała mi działać na nerwy. Dwóch wojenstalkerów będzie nas trzepać po nocy w Zonie, zamiast wpuścić do środka i spokojnie wypytać. Do tego to jacyś amatorzy; stanęli tak, że gdyby musieli zacząć strzelać, jeden na pewno postrzeliłby drugiego. Dyletanci. Wartownik przejrzał pobieżnie dokumenty Wiery, po czym bez słowa skinął głową. Ruszył w kierunku obozu, nakazując nam iść za sobą, drugi zamykał pochód. Ciężkie drzwi otworzyły się z cichym syczeniem hydraulicznych siłowników. Weszliśmy do dużej śluzy, grodzie zamknęły się za nami. – Nie wyglądacie najlepiej. – Zimne elektryczne światło musiało w pełni ujawnić nasz opłakany stan, bo w głosie wartownika usłyszałem autentyczne współczucie. – Zostawcie tu broń. Jesteście ranni? Skręt postanowił udzielić spektakularnej odpowiedzi na pytanie strażnika. Mocował się chwilę z paskiem swojego automatu, po czym podniósł głowę, zabłysnął białkami oczu i nieprzytomny upadł do tyłu. Jeden z pilnujących nas przyskoczył do niego, drugi
wcisnął czerwony guzik na ścianie śluzy. Chwilę później do pomieszczenia wpadło dwóch ludzi ubranych w białe fartuchy, którzy zapakowali stalkera na nosze i unieśli w głąb stacji. – Nie martwcie się, obejrzy go lekarz – uspokoił nas wartownik. – Wam też się to przyda. Czułem się śmiertelnie zmęczony, przez moment nawet zazdrościłem Skrętowi utraty przytomności. Bez gadania oddałem strażnikowi broń, zresztą i tak nie miałem innego wyjścia. Weszliśmy przez kolejną gródź, Wierę odprowadzili do wspomnianego wcześniej profesora, mnie do pomieszczenia wyglądającego na ambulatorium. Strażnik wyszedł, usiadłem na metalowym stołku i zwiesiłem głowę. Pokój wypełniał zapach środków dezynfekujących. Metalowy stół i szafka na leki, kilka krzeseł i pokryta zielonym prześcieradłem prycza stanowiły całe umeblowanie. Chwilę później do pomieszczenia wszedł niski mężczyzna z ciemnymi włosami ostrzyżonymi na wojskowego jeża. Był ubrany w biały fartuch, a z jego szyi zwisał stetoskop.
– Michaił Paleniew – przedstawił się krótko. – Jestem lekarzem. – Sołdat. Jestem stalkerem – odpowiedziałem niewyraźnym głosem.
– Jesteście ranni? – Tak, ślepy pies ugryzł mnie w nogę. – Wskazałem dziurawy but. – Miałem też... przygodę z kontrolerem, głowa mi pęka. Doktor zmierzył mnie uważnym spojrzeniem, po czym pokiwał głową sam do siebie. Kazał mi się rozebrać i położyć na pryczy. Oczyścił moją ranę, zmienił opatrunek na nodze, dał jakiś zastrzyk w łydkę, poświecił latarką w oczy i podłączył pod kroplówkę. Wszystkie te zabiegi znosiłem bezwolnie, moje ciało ostatecznie się poddało. Paleniew podszedł do szafki z lekami, wyjął kolejną ampułkę i napełnił strzykawkę. – To ci pomoże zasnąć – powiedział, wbijając igłę w przewód kroplówki. Zasnąłbym nawet bez pomocy medykamentów, ale postanowiłem nie protestować. Zanim odpłynąłem w niebyt, pomyślałem, ile będę musiał za to leczenie zapłacić. W Zonie nie ma nic za darmo, to pewne jak... Nie mam pojęcia, jak długo spałem. Godzinę? Dziesięć godzin? Dzień? Tydzień? Grunt, że kiedy otworzyłem oczy, czułem się znacznie lepiej. Głowa nie bolała, kostkę opasywał cienki bandaż bez śladów krwi, właściwie nie czułem bólu. Rozejrzałem się po pokoju. Nie byłem już w ambulatorium, pomieszczenie wyglądało raczej na kwaterę mieszkalną. Metalowe prycze, porządnie zasłane, szafki, kilka krzeseł i stół, przy którym ktoś siedział; widziałem jego plecy. Okien nie było, podobnie zresztą jak w innych pomieszczeniach obozu naukowców. Poruszyłem się na posłaniu, a siedząca przy stole postać odwróciła się do mnie. – Witamy wśród żywych, Sołdat! – Wiera wyraźnie ucieszyła się na mój widok. – Jak się czujesz? – Nieźle – odparłem, siadając na łóżku. – Właściwie to całkiem dobrze. Gdzie jest Skręt? – Odzyskał przytomność, ale jeszcze go badają. – Zasępiła się na chwilę. – Jesteś głodny? – Wściekle – przyznałem. – Poczekaj, zaraz wracam. Za tymi drzwiami jest łazienka – powiedziała, podnosząc się z krzesła. Korzystając z nieobecności dziewczyny, wstałem z łóżka i poszedłem się umyć. Stojąc pod letnim prysznicem, dosłownie czułem, jak opadają ze mnie resztki zmęczenia i bólu. Wyszedłem z kabiny i wciągnąłem na siebie ciuchy. Wyglądały, jakby ktoś je uprał, albo przynajmniej się starał. Wiera czekała już na mnie. Przyniosła jedzenie, za co byłem jej ogromnie wdzięczny. Zacząłem metodycznie pochłaniać konserwę turystyczną, zagryzając wojskowymi sucharami i popijając wodą z manierki. – Będziesz musiał wypełnić trochę papierów – powiedziała dziewczyna, gdy miałem pełne usta. – Powiedziałam naukowcom, że Skręt i ty pomogliście Powinności w dostarczeniu dokumentów, więc zgodzili się, żebyście zostali tu kilka dni. Starałem się właśnie przełknąć ogromny kęs jedzenia, więc w odpowiedzi tylko skinąłem głową. Korzystając z mojej małomówności, Wiera opowiedziała mi o rozmowie z profesorem Sołochowem, który najwyraźniej był tutaj szefem. Podobno naukowiec bardzo ucieszył się z dostarczonych dokumentów, spore wrażenie zrobiła też przytargana głowa kontrolera.
– Jesteśmy w międzynarodowej placówce badawczej bloku wschodniego – wyjaśniła mi Wiera. – Mają tu akurat takiego jednego doktorka z Instytutu Mózgu Ludzkiego Rosyjskiej Akademii Nauk. Myślałam, że się posika ze szczęścia, jak zobaczył ten czerep. – Długo spałem? – zapytałem, gdy skończyłem jeść. – Co ze Skrętem? – Poczekaj, nie wszystko naraz – uspokoiła mnie. – Spałeś półtorej doby, ten kontroler musiał mocno cię nadwerężyć. Skręt jest przytomny, ale w kiepskim stanie. Jeszcze go badają. – Wyjdzie z tego? – Na pewno, to twarda sztuka. – Jej głos nie zabrzmiał przekonywająco. – Chciałbym go zobaczyć – stwierdziłem, wstając z krzesła. – Nie wpuszczą cię do niego, na pewno nie teraz – zastopowała mnie Wiera. – Wypełnij ten raport, potem zobaczymy. Wypełnianie raportów nie stanowi wyzwania dla kogoś z moim doświadczeniem. Rzeczowe odpowiedzi na pytania, krótkie opisy sytuacji, wszystko po kolei. Wiera wyłuszczyła mi szczegóły historyjki, którą opowiedziała naukowcom, jak to zgodziliśmy się jej pomóc, gdy szukała sposobu, by się tu dostać po zagładzie jej oddziału. Wygląda na to, że spotkaliśmy ją niedaleko Asipowycz, dobrowolnie eskortowaliśmy aż tutaj, narażając życie, i po drodze w szlachetnym porywie ubiliśmy groźnego mutanta. Całość jako tako trzymała się kupy, a do tego pomijała wiele niewygodnych dla wszystkich faktów; jak to, że Wiera wcale nie zamierzała tu wracać albo że Skręt miał w tym własny interes. – A co ze Skrętem? – wyraziłem moją jedyną wątpliwość. – Przecież nie zna tej wersji, może coś chlapnąć. – Wtajemniczymy go najszybciej jak się da – uspokoiła mnie Wiera. – Nie mijamy się aż tak bardzo z prawdą, poza tym jeśli coś palnie, zwalimy to na szok po ataku kontrolera. Wypełnij jeszcze to. Wyglądało na to, że u naukowców, podobnie jak w wojsku, raporty nigdy się nie kończą. Podany przez Wierę kolejny plik kartek zawierał dziesiątki dziwacznych pytań. „Czy miewasz zaniki pamięci?” „Czy czujesz zapach pomarańczy lub truskawek?” „Czy masz czasem wrażenie, że jesteś kimś innym?” Truskawek nie wąchałem od dawna, za to zaniki pamięci, owszem, miewam. Wrażenie, że jestem kimś innym? Byłem żołnierzem, zostałem stalkerem, a do tego pewnie jeszcze mutantem. Nie, zupełnie nie mam wrażenia, że jestem kimś innym. Uporałem się z kolejnym raportem i oznajmiłem, że muszę rozprostować nogi. Męczyło mnie siedzenie w miejscu, a skoro nie mogłem iść do Skręta, chciałem chociaż rozejrzeć się po placówce naukowców. Oczywiście najbardziej czekałem na moment, kiedy będziemy mogli wrócić do Asipowycz, zgarnąć wypłatę od Borsuka i zdobyć dla mnie fałszywe papiery od Szczerby, ale to była na razie odległa przyszłość. Wiera postanowiła mi towarzyszyć, gdy ruszyłem zwiedzać ośrodek nauki zagubiony gdzieś w środku Zony. Wyszliśmy z naszej kwatery na korytarz, a dziewczyna poprowadziła mnie w lewo. – Tak jak mówiłam, jesteśmy w jednym z ośrodków badawczych SNG[67]. Pracują tu
naukowcy z Rosji, Kazachstanu, Białorusi i kilku innych państw – tłumaczyła mi, jakbyśmy byli na szkolnej wycieczce. – Ochraniają ich najemnicy, często także członkowie Powinności. Dzięki temu ośrodek jest apolityczny. – Byłaś tu już kiedyś? – zapytałem, bo zdziwiło mnie, skąd wie tyle na temat tego miejsca. – Tu akurat nie, ale w podobnym miejscu – wyjaśniła. – Poza tym miałam z tego szkolenie, kiedy wstąpiłam do Powinności. – Powinność to coś jak wojsko na Dużej Ziemi? – Powiedzmy. Powinność założyli dawni wojskowi walczący w Zonie. – Chciałaś chyba powiedzieć „walczący z Zoną”. Podobno chcecie chronić cały świat – doprecyzowałem, cytując dawną rozmowę ze Skrętem. Wiera zatrzymała się w pół kroku i zmierzyła mnie gniewnym spojrzeniem. – Strefa to wrzód na ciele Ziemi! Powinność walczy o ocalenie ludzkości! Nic nie zatrzyma triumfalnego marszu Powinności na ratunek planecie! – wyrzuciła z siebie jednym tchem. – Spokojnie, nie denerwuj się tak. – Jej wybuch trochę mnie zaskoczył. – Każdy robi, co uważa za słuszne. Często współpracujecie z naukowcami? – Badacze starają się zrozumieć Zonę, Powinność chce im pomóc – powiedziała dziewczyna nieco spokojniejszym głosem. – Kiedy ludzie pojmą, czym jest Strefa, będą wiedzieć, jak z nią walczyć. Ruszyliśmy dalej korytarzem. Nie chciałem dłużej wypytywać Wiery o Powinność, moim zdaniem ta organizacja za bardzo przypominała wojsko, a odpowiedzi dziewczyny były ciągiem sloganów propagandowych. Zarówno armii, jak i charakterystycznej dla niej demagogii miałem zdecydowanie dosyć. Otwarte drzwi po prawej przyciągnęły moją uwagę. Zajrzałem do środka, w sporym pomieszczeniu panował półmrok, niewielkie lampki przy ścianach nie dawały dużo światła. – Kapral Irinicz! – Odwróciłem się na pięcie, słysząc głos za plecami. – Widzę, że pani... kolega czuje się już lepiej. Proszę, zapraszam do mojego królestwa. – Sołdat, to doktor Zasilew, o którym ci opowiadałam, ten, który tak ucieszył się z głowy kontrolera – Wiera przedstawiła mi naukowca. Doktorek był niskim człowieczkiem o nieco żabiej twarzy. Nosił okulary ze szkłami jak denka butelek, przez co wyglądał, jakby był wiecznie zdziwiony. Jego niegdyś biały fartuch pokrywały rdzawe plamy, którym wolałem się nie przyglądać. – Sołdat. – Wyciągnąłem rękę w jego stronę. Zasilew spojrzał zdziwiony na moją dłoń, jakby nie był pewny, czy chce ją uścisnąć, jednak po chwili przełamał się i podał mi swoją. Jak na człowieka tak nikczemnej postury, miał pewny, mocny chwyt. – Miło poznać. Zapraszam do mojego królestwa – powiedział, po czym minął nas i pstryknął włącznikiem światła w pomieszczeniu, przy którym staliśmy. Jasny blask zalał pokój. Na środku sali stał chromowany chirurgiczny stół, nad nim wisiała duża lampa, pod jedną ze ścian umieszczono masywne metalowe szafy
wyglądające na lodówki. Najciekawszy widok stanowiły ustawione w rzędzie cylindryczne pojemniki wypełnione przezroczystą cieczą. W każdym z nich unosiła się głowa jakiegoś mutanta. Podszedłem bliżej i zacząłem przyglądać się preparatom. Łeb ślepego psa z zarośniętymi oczami i wyszczerzoną paszczą niezbyt mnie interesował, ostatnio widziałem te bestie ze znacznie mniejszej odległości, niżbym sobie życzył. Ciekawie wyglądała za to głowa snorka. Te groźne mutanty poruszają się szybko, trudno dokładnie im się przyjrzeć. Szczątki maski gazowej starego typu „słoń” wrośnięte w skórę i wystające spod nich dwa lub trzy rzędy ostrych zębów robiły wrażenie. W cylindrze obok pływała niewielka głowa. Była wielkości główki dziecka, ale mimo zdeformowania widać było, że ma dorosłe rysy twarzy. – Miałem się właśnie zabierać za wasze znalezisko – powiedział Zasilew, kiedy chciałem zapytać o dziwny czerep. Doktor podszedł do jednej z lodówek i wyjął z niej przedmiot owinięty w grubą folię. Kiedy z wyraźnym trudem przeniósł pakunek na stół chirurgiczny, zapalił lampę i zaczął wkładać gumowe rękawiczki, poczułem, że w sumie nie chcę tego widzieć. Irracjonalny lęk podpowiadał mi, że gdy Zasilew rozetnie folię, zobaczę głowę Ingi. – Takiego okazu jeszcze nie miałem – doktorek gadał już sam do siebie, zakładając maseczkę chirurgiczną. – Koniecznie muszę go zakonserwować i zbadać w Instytucie. – Wszystko w porządku? – Chyba trochę zbladłem, widząc skalpel w rękach Zasilewa, bo Wiera wyraźnie się zaniepokoiła. – Tak, po prostu miałem dziwne uczucie... – Nie wiedziałem, jak sprecyzować moje myśli tak, żeby nie wzięli mnie za wariata. Doktor i Wiera spojrzeli na mnie badawczo, uznałem, że nie ma sensu kłamać. Opowiedziałem im, jak w podziemiach sowchozu zamiast kontrolera ujrzałem Ingę, a później moją matkę; wspomniałem też krótko o dziwnym lęku przed ponownym zobaczeniem głowy mutanta. – To ciekawe, naprawdę zastanawiające... – Doktor podrapał się w głowę dłonią w gumowej rękawiczce. – Może oddziaływanie psioniczne zostawia trwały ślad? – Tak czy inaczej, wolałbym na to nie patrzeć – powiedziałem, kierując się w stronę drzwi. Zasilew wzruszył tylko ramionami, po czym zapalił lampę nad stołem i zabrał się do rozcinania folii. Nie chciałem jeszcze wracać do naszej kwatery, więc Wiera postanowiła odnaleźć strażników placówki. Twierdziła, że musi ich o coś wypytać, ale podejrzewałem, że po prostu szuka towarzystwa kogoś, kto nie nosi białego fartucha upapranego krwią i mózgiem mutantów. Najemników znaleźliśmy w stołówce. Siedzieli w pięciu przy stoliku w kącie i rozmawiali półgłosem, sącząc coś z metalowych kubków. Zamilkli, gdy zbliżyliśmy się do nich, i spojrzeli na nas ciekawie. W dwóch z nich rozpoznałem strażników, którzy wprowadzili nas do obozu naukowców, widać teraz wartę miał kto inny. – Jestem Sołdat, to kapral Wiera – przedstawiłem nas krótko. Siedzący przy stole wyjawili swoje imiona, czy może raczej ksywki. Byli ubrani w pozbawione standardowych naszywek wojskowe mundury różnych krajów. Każdy
z nich miał za to na bluzie niewielki, niebiesko-czerwony emblemat przedstawiający laboratoryjną kolbę oplecioną dwiema spiralami DNA i gałązką. – Siadajcie, miejsce się znajdzie – zaprosił nas Śruba, jeden z poznanych dwa dni temu wartowników. W jasno oświetlonej stołówce, bez automatów w rękach, najemnicy wydawali się całkiem przyjaźni. Wiera, zapytana przez któregoś z nich, zaczęła opowiadać o naszej drodze do placówki naukowej. Kiedy dochodziła do potyczki z psami, na stole pojawiły się dwa kubki z herbatą dla nas. Mój opis walki z kontrolerem też wzbudził uznanie, ktoś przyniósł paczkę wojskowych sucharów, które zaczęliśmy pogryzać. Strażnicy również podzielili się wieściami z ostatnich dni, ale nie było tego wiele. Okazało się, że w obozie nikt nie wiedział jeszcze o zagrożeniu ze strony kontrolera i odcięciu drogi na Asipowycze. – Nawet niedawno był tu taki jeden z dworca, Szaman na niego wołali – powiedział Śruba, upijając łyk herbaty. – Miał taki śmieszny naszyjnik, jakieś nakrętki, podkładki, kawałki kości i inne śmieci. Twierdził, że to amulety. Spojrzeliśmy z Wierą po sobie. Opis i ksywka pasowały do kolegi Bełta. – Wiesz, gdzie ten cały Szaman poszedł? – zapytałem szybko. – To znajomy znajomego, mieliśmy się za nim rozejrzeć. – Zatrzymał się u nas na chwilę, artefakty jakieś, zdaje się, sprzedał. Mówił, że idzie na północ, w stronę Cerkwi i „rowu”. – Śruba podrapał się po głowie. – Jak usłyszał o tym nasz magister Pietajewicz, długo błagał waszego stalkera, żeby go zabrał ze sobą. Koniecznie chciał się wybić ten nasz profiessoriszka, a tutaj mu wyżsi stopniem naukowcy zlecali same proste zadania. Jemu się Nobel marzy, a tu mu każą myć probówki, rozumiecie. Wymyślił sobie, że z Szamanem w Strefę pójdzie, materiały na dysertację zbierać. Szaman trochę się opierał, ale Pietajewicz wygrzebał gdzieś resztki pieniędzy z grantu naukowego swojej uczelni, coś tam pożyczył i go przekonał. Życzyliśmy im dobrej Zony i poszli na północ. – Ten Pietajewicz, jak wyglądał? – nie wiadomo czemu żywo zainteresowała się Wiera. – Jak normalny jajogłowy, tylko trochę brzydszy – odparł Śruba z uśmiechem. – Taki ryży, w brylach grubych jak denka flaszki. – Dawno wyszli? – dopytywała się dziewczyna, aż mnie jej ciekawość zastanowiła. – Będzie ze trzy tygodnie temu. – Śruba podrapał się po głowie. Wiera pokiwała głową w skupieniu. Miałem nadzieję, że nie wpadnie na pomysł szukania Szamana i niedocenianego magistra Pietajewicza. Zresztą i tak musiałaby iść sama, ja zamierzałem wracać do Asipowycz, kiedy tylko Skręt będzie gotów do drogi. Posiedzieliśmy jeszcze trochę z najemnikami, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Mieliśmy się już zbierać, gdy do stołówki wszedł pryszczaty młodzieniec w stroju laboranta. Jego zielony fartuch był wyblakły, ale nie znaczyły go plamy krwi, najwyraźniej nie dopuszczali go jeszcze do krojenia mutantów. Rozejrzał się po pomieszczeniu, po czym szybkim krokiem skierował się do naszego stolika. – Pani kapral, panie... Sołdacie, profesor Sołochow prosi do siebie – powiedział niepewnie, stając przy nas niemal na baczność.
– Skoro prosi, trzeba iść – stwierdziłem, podnosząc się z krzesła. – Dobrej wam Zony. – A i wam nie chorować – odpowiedział Śruba na stalkerskie pozdrowienie.
Gabinet Sołochowa był duży i zaskakująco przytulnie urządzony. Doszedłem do wniosku, że profesor musi być szefem tej placówki; ten gabinet oraz czysty, porządny kitel dobitnie o tym świadczyły. Sam Sołochow był po pięćdziesiątce i miał lekką nadwagę. Czerwony nos i lekko podkrążone oczy zdradzały zamiłowanie do trunków, ale jego spojrzenie zza szkieł okularów w rogowej oprawie było ostre i przenikliwe. Kiedy weszliśmy do jego pokoju, odłożył na biurko teczkę z jakimiś papierami i gestem zaprosił nas dalej. Usiedliśmy na krzesłach naprzeciw niego. – Kapral Wiera Irinicz z Powinności i Sołdat, stalker. Zgadza się? – zapytał po chwili milczenia. Skinęliśmy zgodnie głowami, czekając, co będzie dalej. – Czytałem wasze raporty, mieliście niezłą przeprawę w drodze do nas. To wyjaśnia, dlaczego pani kapral nie zjawiła się u nas wcześniej z całym oddziałem. – Sołochow rozparł się wygodniej w fotelu. – Najważniejsze, że udało się wam dostarczyć dokumenty, długo na nie czekaliśmy. Właśnie zaczynam je przeglądać. – Powinność zawsze chętnie pomaga naukowcom badającym Zonę – odparła Wiera, ponownie używając jednego z wykutych na pamięć sloganów propagandowych. Sołochow skinął głową i uśmiechnął się zadowolony. – Łeb mutanta też niczego sobie przynieśliście, Zasilew jest wniebowzięty. – Kontroler blokował wam drogę w stronę Asipowycz, byliście odcięci – postanowiłem włączyć się do rozmowy. – Mocno nadwerężył Skręta, naszego kolegę. – Wiem, rozmawiałem z nim. Jest przytomny, ale w kiepskim stanie. Powiedział mi też o swojej przypadłości. Zasilew mógłby przygotować dla niego leki... – Sołochow zawiesił głos i spojrzał na nas badawczo. – Ale? – zapytałem, czując, że jest w jego słowach jakiś haczyk. – Nie jesteśmy placówką charytatywną, panie Sołdat – odparł profesor z uśmiechem, który stanowczo mi się nie spodobał. – Przecież pomogliśmy wam, a do tego mamy artefakty... – zacząłem szybko, lecz Sołochow mi przerwał. – O zapłacie porozmawiamy później. Pewnie chcecie zobaczyć się ze Skrętem? Dam wam przepustkę – powiedział, wręczając mi kartę z logo, które widziałem wcześniej na naszywkach najemników. – Przyjdźcie do mnie jutro, do tego czasu obejrzę dokumenty i porozmawiam z innymi. Sołochow podniósł z biurka przeglądaną wcześniej teczkę, dając znak, że nasza rozmowa właśnie dobiegła końca. Wyszliśmy z jego gabinetu, Wiera poprowadziła mnie w stronę skrzydła szpitalnego. Wsunąłem kartę do czytnika przy drzwiach, urządzenie
wydało z siebie wysoki pisk i zamrugało zieloną lampką, gródź rozsunęła się z cichym sapnięciem kompresora. W nos uderzył mnie zapach środków dezynfekujących. Szpital obozu naukowców w Zonie pachniał podobnie, jak każdy inny na Dużej Ziemi. Chwilę później staliśmy już przy łóżku śpiącego Skręta. Stwierdzenie, że stalker wyglądał kiepsko, byłoby sporym niedopowiedzeniem. Był bardzo blady, jego czaszka zdawała się obciągnięta żółtawą skórą, której odcień niewiele różnił się od koloru pościeli. Cienie pod oczami i głębokie zmarszczki sprawiały, że wyglądał niemal jak starzec. Pierś unosiła się powoli, ale miarowo w płytkim oddechu. Płyny z dwóch plastikowych butelek umieszczonych na stojaku do kroplówek leniwie kapały, mieszając się w kroplomierzu, by popłynąć dalej przewodem do igły umieszczonej głęboko w zgięciu łokcia. Widząc, że stalker śpi, chciałem odejść od jego łóżka, ale on poruszył się niespokojnie i otworzył oczy. Spojrzał na nas nieprzytomnym wzrokiem, jakby nie wiedział, kim jesteśmy. Kilka sekund później chyba nas poznał, bo jego usta rozciągnęły się w słabym uśmiechu. – Sołdat, Wiera, fajnie, że przyszliście. – Skręt mówił cicho, a jego oddech był lekko świszczący. – Jak się czujesz? – zadałem sakramentalne pytanie, padające w każdym szpitalu na planecie. – Całkiem nieźle, zważywszy na okoliczności. – Stalker powiódł wzrokiem po przewodzie kroplówki, po czym znów spojrzał na mnie. – Zasilew twierdzi, że mój guz chroni przed promieniowaniem psionicznym, ale jednocześnie jakby się nim karmi. Znaczy się rośnie. – Masz szczęście, że ten Zasilew tu jest. – Fakt, doktorek z Instytutu Mózgu w środku Zony to dla ciebie jak wygrana na loterii – wtrąciła się Wiera. – Dla niego też. Jak tu zdechnę, dołączy mój czerep do swojej kolekcji. – Skręt chyba nie był umierający, skoro silił się na swój charakterystyczny sarkazm. – Sołochow mówił, że Zasilew może ci pomóc. – Postanowiłem skierować rozmowę na bardziej pozytywne tory. – Doktorek twierdzi, że może wyprodukować lek, który zatrzyma rozwój guza, może nawet go cofnie. – Stalker pomacał się po głowie, jakby chciał wyczuć raka przez skórę i kość. – Nie wiem tylko, ile mnie to będzie kosztowało. – Nie martw się tym na razie – uspokoiłem go. – Zajmę się tym. – Sołdat, nic mi nie jesteś winien, nie musisz mi pomagać. Masz swoje życie. – Wiem – odparłem, mając pewność, że nie zostawię go, żeby umarł w tym łóżku. Skręt przymknął oczy, było widać, że nawet ta krótka rozmowa go wyczerpała. – Nie przyniosłeś przypadkiem jakiejś flaszki? – zapytał po chwili odpoczynku. – Dwa łyki wódeczki i od razu stanąłbym na nogi. – Na razie muszą ci wystarczyć te dwie butelki – powiedziałem, wskazując na kroplówki. – Odpoczywaj. Zostawiliśmy Skręta samego i wróciliśmy do naszej kwatery. Wiera była małomówna, ale nie przeszkadzało mi to, zresztą sam też nie miałem ochoty na
rozmowę. Zastanawiałem się, jak pomóc Skrętowi; miałem przeczucie, że sprawy mogą się nieco skomplikować.
Nazajutrz rano doszedłem do wniosku, że mogę już zdjąć bandaż z kostki. Odwinąłem go ostrożnie i stwierdziłem, że po spotkaniu ze ślepymi psami zostanie mi tylko kilka niewielkich blizn. Mogło być znacznie gorzej. Śniadanie w postaci rozwodnionej, letniej owsianki popijanej gorącą herbatą zjedliśmy w stołówce w towarzystwie najemników. – Sołochow i reszta od rana się naradzają. – Śruba podzielił się plotkami pomiędzy jedną a drugą łyżką białawej brei. – Miałem wieczorem wartę, widziałem, jak wezwał do siebie Zasilewa i Pietrowicza. Siedzieli do późna, a teraz jakieś większe zebranie mają. – Dobrze, może jakaś robota się trafi. Rozprostowałbym nogi – mruknął łysy najemnik pochylony nad swoim talerzem. Skórę na jego głowie przecinała długa skośna blizna, ciągnąca się od czoła i znikająca gdzieś za lewym uchem. – Źle ci tutaj, Łysy? – obruszył się Śruba. – Nudno. – Ogolony był raczej oszczędny w słowach. Śruba prychnął tylko i wrócił do jedzenia, widać pomysł opuszczenia placówki naukowców wyraźnie mu się nie podobał. Dokończyliśmy śniadanie, a najemnicy rozeszli się do swoich zajęć. Kręciliśmy się z Wierą po obozie naukowców, który sprawiał wrażenie wyludnionego. Spotykaliśmy jedynie niższych rangą naukowców, czy może laborantów, każdego zajętego własnymi sprawami. Zaszliśmy też do skrzydła szpitalnego, ale Skręt mocno spał, więc zostawiliśmy go w spokoju. Wydawało mi się, że wyglądał nieco lepiej niż wczoraj, czyli nadal był jakieś trzy ćwierci do śmierci, jak mawiała moja matka. Kiedy wychodziliśmy ze szpitala, zaczepił nas pryszczaty młody laborant, ten sam, który wczoraj przekazał wezwanie do Sołochowa. – Profesor Sołochow prosi do siebie. – Najwidoczniej ten młody naukowiec był tutaj etatowym chłopcem na posyłki. Sołochow siedział za swoim biurkiem z wyraźnie zadowoloną miną. Z jakiegoś powodu nie podzielałem jego dobrego humoru. Jego chytry uśmieszek wydawał mi się zapowiedzią kolejnych kłopotów. – Ciekawe dokumenty przynieśliście – zaczął od razu, gdy tylko usiedliśmy. – Wiecie, co w nich było? – Moja misja to dostarczenie walizki. Nie zaglądałam do środka. – Wiera zdawała się oburzona insynuacjami naukowca. – Kapitan Sidorow dobrze panią wyszkolił. Porządny z niego facet, jak mówi, że znajdzie, czego chcę, to znajdzie. – Sołochow uśmiechnął się szerzej i postukał palcem w leżącą na stole teczkę. – Raport o obiektach naukowych na terenie Zony, jeszcze sprzed Drugiej Katastrofy.
Sądząc po triumfalnym tonie jego głosu, te słowa miały wywrzeć na nas piorunujące wrażenie. Spojrzałem na Wierę, dziewczyna tylko wzruszyła ramionami. – W tych kompleksach mogły zostać dokumenty, opisy badań, próbki! – Profesor zapalał się coraz bardziej, jego drugi podbródek zaczął się lekko trząść. – Epokowe odkrycia mogą być na wyciągnięcie ręki! – To świetnie – stwierdziłem, widząc, że naukowiec oczekuje naszej reakcji. – Cieszę się, że mogliśmy pomóc. Co ze Skrętem? – Doktor Zasilew uważa, że może mu pomóc. – Sołochow wygodniej rozparł się w fotelu. – Jednak jak już wczoraj wspominałem, nie jesteśmy placówką charytatywną. – Czego chcecie w zamian? – Właściwie ucieszyłem się, że dochodzimy do sedna sprawy. – Mam trochę gotówki... – To nie takie proste, panie Sołdat – przerwał mi naukowiec. – Pieniądze nam niepotrzebne. My tu jesteśmy dla wyższego dobra, dla nauki. – Jestem stalkerem, nie jajogłowym. Nie wiem, jak mógłbym przyczynić się do dobra nauki. – Stalkerem, a sądząc po przezwisku, byłym żołnierzem. Pomyślałem, że tę nieszczęsną ksywkę będzie trzeba w końcu zmienić. – Gówno wam do tego. Czego właściwie chcecie? – zapytałem, choć miałem niemiłe wrażenie, że znam już odpowiedź. – Zasilew twierdzi, że mógłby wypróbować na Skręcie pewien rodzaj... eksperymentalnej terapii. – Sołochow zawiesił na chwilę głos i spojrzał mi w oczy. – Uważa, że mógłby go nawet wyleczyć. W dokumentach, które przynieśliście, jest wzmianka o czynniku P-41. To coś w rodzaju roślinnego sterydu dla mózgu. Badali go w laboratorium X-3 przed Drugą Katastrofą. – Pewnie chcecie, żebym tam poszedł – bardziej stwierdziłem, niż zapytałem. – Otliczno[68]. – Naukowiec uśmiechnął się szeroko. Moje obawy właśnie się potwierdziły. Sołochow chce mnie wysłać jeszcze głębiej w Strefę, z której ja chcę się wydostać. Bez kontaktów Skręta mogę nie załatwić papierów w Asipowyczach, poza tym stalker nie raz uratował mi życie. Ja jemu też, ale mimo to czułem, że jestem mu coś winien. Jakby tego było mało, właśnie zdałem sobie sprawę, że kryptonimy X-3 i P-41 widziałem już wcześniej, w raporcie znalezionym w skrytce Alaksandrowycza. Widać stare placówki badawcze w Zonie interesują prawie każdego. – Przyniesiecie próbki, dokumenty, artefakty, słowem wszystko, co uda wam się znaleźć. – Sołochow wyraźnie się rozkręcał. – Zaraz, zaraz, kto powiedział, że ja gdzieś pójdę? – Wiera postanowiła włączyć się do rozmowy. – Lubię Skręta, ale nie aż tak, żeby pchać się dla niego do jakiegoś starego laboratorium. – Pani oferujemy standardowy kontrakt Powinności. – Naukowiec przeniósł wzrok na dziewczynę. – Wypłata w gotówce i referencje na piśmie. Znam osobiście kapitana Sidorowa, moja rekomendacja może pani otworzyć drogę do awansu. Porozmawiam jeszcze z naszymi najemnikami, może któryś z nich zgodzi się iść z wami, w końcu kapral musi mieć swój oddział.
– Zgoda. – Wiera uśmiechnęła się do naukowca, najwyraźniej wizja powrotu do dowództwa Powinności z referencjami i gotówką bardzo jej się spodobała. Cóż, przynajmniej jedno z nas było zadowolone, mnie perspektywa dalszej wędrówki w głąb Strefy średnio się spodobała. – To jak, jesteśmy dogadani? – Sołochow spojrzał na mnie badawczym wzrokiem. – Można tak powiedzieć – burknąłem, wstając z krzesła. Wyszedłem z gabinetu Sołochowa, mając mętlik w głowie. Miałem wrażenie, że od momentu przekroczenia bramy mojego obozu (jakieś trzysta lat temu) zupełnie straciłem kontrolę nad swoim życiem. Fala wydarzeń, wypadków i zbiegów okoliczności unosiła mnie coraz głębiej w Zonę, z każdym kolejnym dniem popychając dalej. Ruszyłem korytarzem w stronę wyjścia. Musiałem zapalić, pomyśleć przez chwilę. Wiera w milczeniu podążyła za mną, czyli nici ze spokojnej analizy. Śluza sapnęła cicho, wypuszczając nas na zewnątrz. Strefa miała swój zwykły bury kolor, jak na fotografii wykonanej w sepii. Obóz otaczało morze pożółkłej trawy, w oddali widziałem zarys równie pożółkłego lasu. O tej porze roku na Dużej Ziemi wszystko kipi zielenią, a brzęczenie owadów potrafi doprowadzić człowieka do szału. Tutaj tylko wiatr porusza źdźbłami, a brzęczy licznik Geigera. Wyciągnąłem biełomora z pogiętej paczki i poczęstowałem Wierę. Dziewczyna przyjęła papierosa, przez chwilę paliliśmy w milczeniu. Wartownicy stojący kawałek dalej obrzucili nas tęsknym spojrzeniem, ale nie zdecydowali się podejść. Może to lepiej, papierosy i tak były na wykończeniu. – Wiesz, Sołdat, to ci się może opłacić. – Wiera zdecydowała się przerwać ciszę. – Może znajdziemy po drodze coś dobrego? Sam stwierdziłeś, że następny artefakt jest twój. Nie tylko Skręta wyleczysz, ale jeszcze coś zarobisz na boku. – Mam wrażenie, że w Zonie zarobić można co najwyżej nowe blizny albo i kulkę. – Jakoś nie udzielał mi się jej optymizm. – Nie będzie tak źle, zobaczysz – stwierdziła, zdecydowanym ruchem gasząc niedopałek pod butem. – Idę pogadać z najemnikami, może któryś z nami pójdzie. – Jasne, zawsze to dodatkowa spluwa – powiedziałem, patrząc w dal. – Porozmawiam ze Skrętem. Przy łóżku stalkera zastałem doktora Zasilewa. Skręt był przytomny, rozmawiał z naukowcem ściszonym głosem. Zauważyłem, że dziś do jego kroplówki podłączona jest tylko jedna butelka, ale nie wiedziałem, czy uznać to za dobry znak. Kiedy wszedłem do pokoju, Zasilew odwrócił się w moją stronę, miałem wrażenie, że trochę się zmieszał. – Zostawię was samych. – Naukowiec odszedł od łóżka. – Panie Sołdacie, proszę zajrzeć później do mojego gabinetu. Drzwi z cichym sykiem zamknęły się za doktorem, Skręt spojrzał na mnie i uśmiechnął się słabo. Mimo tego gestu było widać, że zmaga się z bólem, uśmiech nie sięgał zapadniętych, podkrążonych oczu. – Zasilew powiedział mi, co chcesz zrobić – odezwał się Skręt, zanim zdążyłem zadać standardowe pytanie o samopoczucie. – Nie musisz tam iść, Sołdat, szczerze mówiąc, odradzam ci to. Mówiłem już, nic mi nie jesteś winien.
– Nie robię tego dla ciebie, w każdym razie nie tylko. Zapłacą mi za fatygę, do tego może znajdę coś ciekawego. – Posłużyłem się słowami Wiery. – Poza tym z tobą łatwiej mi będzie załatwić moje sprawy w Asipowyczach. – Dziękuję – rzucił po prostu stalker, patrząc mi w oczy. Chwilę stałem przy jego łóżku w milczeniu. Skręt przymknął powieki, po jego policzkach popłynęły dwie duże łzy. – Śnił mi się mój Miszka – zmienił temat. – Był dopiero koniec kwietnia, niby początek wiosny, ale słońce tak prażyło... Byliśmy w wesołym miasteczku, jeszcze go oficjalnie nie otworzyli, ale mój znajomy tam pracował. Pozwolił nam pojechać na diabelskim młynie, mój mały aniołek cały czas się śmiał – ciągnął Skręt, nie otwierając oczu. – Z góry było widać całe miasto i CzAES... Miszka miał krótkie spodenki i taką niebieską koszulkę i zaśmiewał się głośno, zajadając cukrową watę. – Kolejne łzy spłynęły po pobrużdżonych policzkach stalkera. – Jak to się wszystko spierdoliło, jak strasznie spaprało... Zobaczę go niedługo, Sołdat, wiesz? Przytulę mojego chłopczyka i już nigdy nie wypuszczę. Skręt zamilkł, ja też nie bardzo wiedziałem, co mu powiedzieć. Stałem jeszcze chwilę przy jego łóżku, aż zobaczyłem, że zasnął. Łzy przestały płynąć, miałem nawet wrażenie, że jego usta rozciągnęły się w nieśmiałym uśmiechu. Cicho wyszedłem ze skrzydła szpitalnego, pozostawiając Skręta z Miszką jeżdżących na diabelskim młynie w ciepły kwietniowy dzień. Zasilewa znalazłem w jego pracowni, wśród dużych słojów z głowami mutantów. Niski doktorek siedział przy biurku, zawzięcie coś notując. Widząc mnie, przerwał pracę i wstał. – On z tego nie wyjdzie – powiedział zamiast powitania. – Guz zaczął rosnąć szybciej, podejrzewam, że silny sygnał psioniczny kontrolera jakoś go aktywował. – Sołochow twierdzi, że może pan pomóc. – Tak myślę. W dokumentach, które przynieśliście, jest wzmianka o substancji P-41. To pozyskiwany z roślin inhibitor, który być może zadziała hamująco na rozwój nowotworu. – Zasilew poprawił swoje grube okulary. – Skręt powiedział mi o swoich uprawach. Myślę, że zażywanie własnego produktu w znacznym stopniu hamowało dotąd rozwój nowotworu. Niestety, teraz potrzebuje silniejszego środka. – Zostało mi jeszcze to – powiedziałem, rozstając się z dwoma ostatnimi skrętami w pogiętej paczce po papierosach. – Może na razie coś pomoże? – Chociaż uśmierzy ból. Muszę dostać P-41, inaczej nie będę mógł nic zrobić. Tak przynajmniej będzie miał jakąś szansę. – Zasilew uciekł wzrokiem w bok. Nie podobało mi się jego zachowanie. Mówił z sensem, ale był jakiś nerwowy. Coś w jego gestach podpowiadało mi, że nie mówi całej prawdy. Podszedłem do niego bliżej, tak żeby musiał spojrzeć na mnie do góry. – Przyniosę ten specyfik, doktorze, ale jeśli okaże się, że kłamiesz, nie chciałbym być w twojej skórze. – Na żabim obliczu Zasilewa odmalował się strach. Doktorek skwapliwie pokiwał głową, a ja odwróciłem się i wyszedłem. Wierę znalazłem w stołówce. Otoczona wianuszkiem najemników siedziała przy stole i siłowała się na rękę ze Śrubą. Stalker był czerwony na twarzy, miał zaciśnięte zęby
i przymknięte powieki. Jego dłoń drżała zamknięta w uścisku mojej dużej koleżanki. Najemnicy głośno dopingowali swojego kolegę, Wiera patrzyła na niego z lekkim uśmiechem. Ich splecione ręce wychyliły się w jedną stronę, Śruba zyskiwał niewielką przewagę. Zachęty widzów stały się głośniejsze, ale nagle dziewczyna wzięła głęboki wdech i jednym ruchem położyła przeciwnika. Rozległo się głośne westchnienie niedowierzania, Śruba poczerwieniał jeszcze bardziej, choć nie sądziłem, że to w ogóle możliwe. – Babeczka rozwaliła cię cziki-briki! – roześmiał się jeden z jego kumpli. – Jesteś taki mądry, Pawian, to sam się z nią spróbuj – burknął pokonany, podając Wierze dwie paczki biełomorów, i zaczął rozmasowywać obolałe ramię. – Nie mów o mnie „babeczka”, chyba że znudziło ci się chodzić z prostym nosem. – Dziewczyna wstała od stołu, wzrostem wyraźnie przewyższała otaczających ją mężczyzn. – Jeszcze ktoś ma ochotę się zmierzyć? Najemnicy jak jeden mąż zaczęli spoglądać pod nogi i gdzieś po ścianach. Pokaz siły Wiery wyraźnie ich zniechęcił. – Cóż, szkoda – rzuciła, zabierając wygraną. Wróciliśmy do naszej kwatery, gdzie w skrócie zrelacjonowałem jej rozmowę ze Skrętem i Zasilewem. Okazało się, że dziewczyna też ma nowiny. – Łysy pójdzie z nami – powiedziała, gdy skończyłem opowiadać. – Twierdzi, że potrzebuje pieniędzy. – To dobrze, przyda nam się dodatkowy człowiek. – Problem w tym, że on potrzebuje kasy na nową broń. Jego automat nie strzela seriami, zacina się. – Jak zawsze musiał być jakiś haczyk. – Jak będzie szybko naciskał spust, to i z ogniem pojedynczym da radę. – Starałem się znaleźć jakieś pozytywy. – Kiedy ruszamy? – Jutro z rana mamy odprawę, potem wychodzimy. Lepiej się dziś wyspać, nie wiadomo, kiedy znów będzie okazja – stwierdziła Wiera, znikając za drzwiami łazienki.
Odprawę prowadził Sołochow w swoim gabinecie. Oprócz Wiery, Łysego i mnie uczestniczyło w niej jeszcze kilku naukowców, z których rozpoznałem jedynie Zasilewa. Doktor w towarzystwie swojego przełożonego był bardziej pewny siebie, ale kiedy spoglądałem na niego, nerwowo poprawiał okulary lub uciekał wzrokiem w bok. Sołochow wygłosił coś, co w jego mniemaniu miało być zapewne przemową motywacyjną. Ględził o misji ważnej dla nauki, odkrywaniu na nowo tajemnic przeszłości, jakbyśmy byli jakimiś archeologami mającymi wejść do grobowca faraona. Patos sięgnął zenitu, gdy stwierdził, że zostaniemy „bohaterami frontu nauki, walczącymi o odkrycie tajemnic Zony”. Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem, ale szybko zamilkłem, bo Wiera zgromiła mnie surowym spojrzeniem. Widać przemowa naukowca odniosła w jej przypadku zamierzony skutek, rosła stalkerka była bardzo
podatna na takie propagandowe gadki. Łysy stał tylko z obojętną miną, wyglądał na znudzonego. Sołochow wreszcie skończył gadać. W skrócie: misja miała być prosta. Dotrzeć do X-3, zabrać próbki, dokumenty, dyski twarde; słowem wszystko, co wyda nam się interesujące, wrócić i napisać raport. Łatwizna, oczywiście gdyby nie chodziło o misję w Strefie. – Tak wygląda najbliższa okolica obozu – powiedział Łysy, wyjmując niewielki plik zalaminowanych wojskowych map i rozkładając je na stole. – Jesteśmy tutaj. – Wiera stuknęła palcem w mapę. – Według dokumentów X-3 powinno być gdzieś tu. Jak zwykle na planie, odległość wydawała się niewielka. – Możemy pójść tędy, do torów. – Łysy wiódł palcem po laminacie. – Właściwie tą samą drogą, którą tu przyszliście, powinno być w miarę bezpiecznie. Nasypem ruszymy na południowy zachód. – Nadłożymy trochę drogi – zauważyłem. – Nie lepiej przeciąć tory i ruszyć na skos? – Jak chcecie, ale idąc moją trasą, ominiemy „rów” – stwierdził najemnik ze szramą. – Poza tym zasłoni nas pociąg... – Jaki pociąg? – zapytałem zdziwiony. – Sam zobaczysz – odparł krótko. – Kawałek dalej możemy skręcić wprost na północ, miniemy Cerkiew i dotrzemy w rejon X-3. Jeden z nieznanych mi naukowców ciekawie pochylił się nad mapą, słysząc te słowa. – Trasa dobra jak każda inna. Ktoś chce coś dodać? – Wiera powiodła wzrokiem po zebranych w gabinecie i rzuciła okiem na zegarek. – Wymarsz za godzinę. Poszedłem z Wierą do naszej kwatery po rzeczy, po czym ruszyliśmy do zbrojowni odebrać broń z depozytu. Na miejscu zastaliśmy Śrubę, który najwyraźniej zarządzał arsenałem. Przejrzałem już bajkała, przypiąłem makara do pasa i właśnie otwierałem futerał z dragunowem, gdy dołączył do nas Łysy. Śruba zanurkował na chwilę w pokaźnej szafie pancernej i wynurzył się, trzymając w rękach zdezelowanego kałasznikowa z drewnianą kolbą. – Rozłożyłem go na części, wyczyściłem i przesmarowałem – powiedział, podając broń Łysemu. – Nie wiem, czy to coś pomoże, na pewno nie zaszkodzi. Mówiłeś, że zacina się przy strzelaniu serią? – Tak, wystarczy, że trochę się nagrzeje. – Łysy skinął twierdząco głową, oglądając swój karabin krytycznym wzrokiem. – Nie znalazłem żadnej oczywistej usterki, ale poprawiłem trochę naciąg sprężyny powrotnej, może to coś pomoże. Tłok gazowy nie wygląda na wyrobiony... – Śruba podrapał się po głowie. – Na wszelki wypadek staraj się po prostu strzelać pojedynczymi. – Najlepiej, żebyśmy w ogóle strzelać nie musieli – mruknąłem sam do siebie. Kończyliśmy rozlokowywanie sprzętu i dociąganie pasków, gdy podszedł do nas Sołochow w towarzystwie drugiego naukowca. – Doktor Wasilij Piegajew pójdzie z wami – oznajmił władczym tonem profesor. – Będzie zbierał... materiały do pracy naukowej. Sołochow spojrzał nieco pogardliwie na swojego towarzysza. Musiał przy tym
zadrzeć głowę, Piegajew był niemal wzrostu Wiery. Miał bujną czarną brodę, która kontrastowała z jego szpakowatymi włosami. – Czyli jeszcze eskorta – westchnęła Wiera. – Wskakuj w kombinezon, doktorze. Śruba zniknął na chwilę w pomieszczeniu obok, po czym wrócił, targając ogniście pomarańczowe wdzianko. Świętej pamięci doktor Michaił Zajcew miał podobne, ale o ile dobrze pamiętam, niewiele mu ono pomogło. – Nie masz dla niego czegoś w kamuflażu? – zapytał Łysy. Śruba zaklął cicho pod nosem, wyszedł i wrócił z zielonym kombinezonem. Piegajew zaczął się niezdarnie ubierać, już na pierwszy rzut oka było widać, że wcześniej nie robił tego zbyt często. – Jakie materiały będziesz zbierał? – zapytała Wiera rzeczowo. – Podczas odprawy mówiliście, że idziecie obok Cerkwi – tłumaczył naukowiec, mocując się ze sprzączką przy nogawce. – Jestem fizykiem, ale także teologiem. Tak, tak, wiem, nietypowe połączenie. Chciałbym zobaczyć Cerkiew i cmentarz przy niej, zrobić pomiary. Sołochow westchnął ostentacyjnie, widać nie uważał drugiej specjalizacji Piegajewa za wartościową gałąź nauki. – Widziałem w Zonie ikonę w jednej z chałup. Mocno świeciła – wspomniałem mimochodem, a doktor przestał szarpać sprzączkę i odwrócił się do mnie zaciekawiony. – Pogadacie o tym po drodze – ucięła Wiera, zanim naukowiec zdążył otworzyć usta, i jednym ruchem zapięła kłopotliwą klamerkę kombinezonu naukowca. Piegajew zdołał wreszcie wbić się w zielone wdzianko, Śruba podał mu pistolet i dwa magazynki. Uczony bez słowa sprawdził broń, przeładował i zabezpieczył fachowym ruchem, po czym schował makarowa do kabury na udzie kombinezonu. Ucieszyłem się w duchu, że naukowiec umie obchodzić się z pistoletem, choć wolałbym, żeby miał też jakiś karabin. Przejrzałem szybko SWD w futerale, zarzuciłem broń na plecy i stanąłem wyprostowany jak na wojskowym apelu. Widać Bełt miał rację, można wyrzucić chłopca z wojska, ale wojska z chłopca już nie bardzo. Wiera obrzuciła swój oddział krytycznym spojrzeniem. – Dobra, wymarsz – zarządziła i szybkim krokiem ruszyła w stronę śluzy. Odprowadzani przez Sołochowa i Śrubę stanęliśmy przed hermetyczną grodzią. – No, to dobrej wam Zony – pożegnał nas Śruba. – A i wam nie chorować – odparłem tak, jak uczył mnie Skręt. Ciężkie wrota rozsunęły się przed nami z cichym sykiem kompresorów i ruszyliśmy w Zonę. – Łysy, najlepiej znasz te tereny, prowadzisz. – Przyzwyczajona do wydawania rozkazów Wiera znów poczuła się jak ryba w wodzie. – Za nim Sołdat z Wasilijem w środku, ja ubezpieczam tyły. W drogę! Łysy ruszył przed siebie, raz na jakiś czas rzucając mutrę. Prowadził pewnie, choć niezbyt szybko. Zdążyłem już przyzwyczaić się, że po Strefie każdy chodzi inaczej. Jeden szybciej, inny wolniej, ten stara się prosto do celu, tamten kluczy i szuka najlepszej drogi. Każdy sposób jest dobry, o ile pozwala nie tylko dojść, ale i wrócić
w jednym kawałku. Niebo nad Zoną było prawie bezchmurne i miało swój zwykły szarawy odcień, na wpół wyschnięta trawa szeleściła cicho pod naszymi stopami, gdy szliśmy niemal prosto na północ, w stronę nasypu kolejowego. Teoretycznie powinienem znać tę trasę, w końcu przemierzaliśmy ją zaledwie kilka dni temu. Byłem wtedy jednak skrajnie wyczerpany i ranny, a do tego jeszcze się ściemniało, więc szczerze mówiąc, niewiele zapamiętałem. – Mówiłeś, że znalazłeś napromieniowaną ikonę? – zapytał idący obok mnie Piegajew. – Tak, nocowaliśmy ze Skrętem w opuszczonej chacie. – Przypomniałem sobie moją pierwszą noc w Strefie. – Budynek tylko lekko oddawał tłem, ale przy ikonie licznik dosłownie wariował. Skręt twierdzi, że w Zonie wszystkie ikony tak mają. – To ciekawe. Sprawdzałeś jeszcze jakieś inne? – Doktorze, nie jestem tutaj, żeby badać Strefę czy szukać ikon – odparłem. – Co spodziewasz się znaleźć w Cerkwi? Doktor szedł chwilę w milczeniu, myślałem już, że nie dosłyszał lub po prostu zignorował moje pytanie. – Odpowiedzi – rzucił po chwili. – Na Dużej Ziemi teologowie spierają się o Zonę. Jedni twierdzą, że jej powstanie to zapowiedź sądu bożego, taki próbny armagedon. Inni przekonują, że to kara za grzechy, część jest zdania, że pozostali gadają bzdury, a Bóg nie miał ze Strefą nic wspólnego. Są też tacy, którzy wierzą, że artefakty są darem niebios, tylko nie umiemy ich prawidłowo wykorzystać. – A jakie jest twoje zdanie? – zapytałem, by podtrzymać rozmowę. – Jestem w Zonie od roku, ale nie wiem, co o niej myśleć. Jest groźna i zabójcza, ale z drugiej strony na swój sposób piękna. Mam nadzieję, że moje badania pozwolą znaleźć odpowiedzi. – Piegajew westchnął głęboko, jakby sam miał wątpliwości. – W Strefie częściej znajduje się pytania niż odpowiedzi. – Postanowiłem nie rozwiewać jego obaw, w końcu lepiej, żeby był miło zaskoczony niż rozczarowany. – Rozumiem, że badania z dziedziny fizyki nie przyniosły rezultatów? – To zależy, jak na to spojrzeć. – Piegajew próbował podrapać się po głowie przez gruby kaptur kombinezonu. – W placówce naukowej badałem artefakty przynoszone przez najemników i stalkerów. Potrafię je zmierzyć, zważyć, sprawdzić poziom promieniowania, a niekiedy nawet odkryć ich właściwości. Jednak nie potrafię stwierdzić, skąd się biorą, ani tym bardziej, czy są boskimi tworami. Idący przed nami Łysy zatrzymał się nagle, cały oddział stanął na jego znak. Odruchowo zdjąłem bajkała z ramienia i rozejrzałem się wokół. Mutantów nie dostrzegłem, natomiast zobaczyłem, jak mutra przewiązana sznurkiem leci po łuku do przodu, lecz zamiast upaść na ziemię, wystrzeliwuje ostro w górę. – „Trampolina”, musimy ją obejść – oznajmił nasz przewodnik. Rzucił jeszcze kilka śrub, po czym ruszył w bok, omijając anomalię. Piegajew odwrócił głowę, przyglądając się zjawisku, zaciekawiony patrzył na unoszące się kawałki patyków i kamyki. – Lepiej patrz pod nogi, doktorze – upomniałem go. – Mówiłeś o artefaktach.
– A, tak. Nie potrafię stwierdzić, dlaczego w jednych anomaliach są artefakty, a w innych nie, jak w tej trampolinie, którą minęliśmy – podjął temat. – Nie wiem, co decyduje o ich tworzeniu. – Widziałem, jak powstaje artefakt. Ciężarny mięsak wpadł w taką właśnie „trampolinę” i zginął. Potem ze Skrętem wrzuciliśmy do środka resztki jedzenia i z anomalii wypadły takie jakby „mamine korale”. – Badałem je, twój kolega dał mi je jako część zapłaty za wasz pobyt – odparł Piegajew. – Podwójny artefakt, prawie nie emituje promieniowania, chyba że rozdzielisz dwie części. – Zdążyliśmy to zauważyć. Wiesz, dlaczego tak się dzieje? Skręt myśli, że ma to coś wspólnego z ciążą tego mutanta, który zginął – powiedziałem, ponieważ ta hipoteza wydawała mi się całkiem logiczna. – Możliwe, teoria dobra jak każda inna. – Jak mówiłem, więcej pytań niż odpowiedzi – stwierdziłem filozoficznie. Naszą rozmowę przerwał dobiegający gdzieś z oddali klekot karabinu maszynowego. Łysy zatrzymał się i rozejrzał czujnie, Wiera szczęknęła zamkiem swojego automatu. Powiodłem wzrokiem wokół, ale niczego nie dostrzegłem. – Kończcie pogawędki, niedługo dojdziemy do torów – powiedział Łysy i nieco szybciej ruszył przed siebie. Zgodnie z jego zapowiedzią jakiś czas później stanęliśmy przed niskim nasypem. Pokonanie tej drogi zajęło nam znacznie mniej czasu, niż kiedy szliśmy w odwrotnym kierunku. Nic dziwnego, tym razem byliśmy wypoczęci i nikt nie musiał podtrzymywać ledwo żywego stalkera. Pomyślałem o Skręcie, leżącym w szpitalnym łóżku. Miałem nadzieję, że nasza wyprawa pozwoli mu wrócić do zdrowia, naprawdę przydałyby mi się jego kontakty w Asipowyczach. Odległy klekot automatu szybko przypomniał mi, że najpierw trzeba jeszcze z tej wyprawy wrócić. – Dobiega chyba gdzieś z północy. – Odgłos serii z karabinu wyraźnie zaniepokoił Wierę. – To dobrze, i tak skręcamy na zachód, nie ma co się tam pchać – odparłem uspokajająco. Łysy spojrzał w prawo i w lewo przed wejściem na nasyp, po czym wszyscy wspięliśmy się na niewielkie wzniesienie. W oddali, na zachód od nas, zauważyłem ciemny kształt na torach. Z tej odległości wydawał się niewielki, pewnie dlatego nie widziałem go wcześniej. – Tam jest pociąg, możemy zrobić krótki postój. – Stalker spojrzał pytająco na Wierę. – Dobrze, ruszajmy – zgodziła się. – Łysy, na tych słupach trakcyjnych przeskakuje czasem „elektra”, widzieliśmy ją ostatnio. – Wiem, będziemy uważać – rzucił najemnik, ruszając przed siebie. Torami szło się znacznie łatwiej. Łysy miał prostsze zadanie przy szukaniu anomalii, wszystko było widać jak na dłoni. Poruszaliśmy się szybciej, często rzucałem krótkie spojrzenia w kierunku, z którego wcześniej dobiegły nas odgłosy wystrzałów. Uśmiechnąłem się, gdy zauważyłem, że Wiera robi to samo.
Ciszę Zony mącił teraz jedynie chrzęst żwiru pod stopami i cichy szelest traw. Zamglone słońce nigdy nie świeci w Strefie jak na Dużej Ziemi, wygląda na bledsze i lekko rozmyte, nawet gdy nie ma chmur. Teraz stało już wysoko na niebie i robiło się coraz cieplej. Zbliżał się koniec kwietnia, ale poza temperaturą w Zonie nie było widać oznak wczesnej wiosny. Roślinność, zamiast budzić się do życia, wciąż wyglądała, jakby desperacko walczyła o przetrwanie. Nie wiedziałem, jak na wiosnę w Strefie reagują zwierzęta, ale biorąc pod uwagę specyficzną faunę tego miejsca, chyba wolałbym się nie dowiedzieć. Zastanowiłem się chwilę, czy zawsze tak tutaj było. Czy przed Drugą Katastrofą trawy w Zonie też rosły żółtawe? Zanim nad tym rejonem przewaliła się Pierwsza Emisja, czy słońce też był tak blade? A wcześniej, przed Pierwszą Katastrofą? Pewnie wtedy Strefa wyglądała zupełnie inaczej. Skręt przecież pamięta ją jako krainę szczęśliwości. Ciepły kwietniowy dzień, karuzela, wata cukrowa na patyku i śmiech jego synka. Stalker miał rację, wszystko tu się spaprało, tak dawno temu, prawie trzydzieści lat... – Wiera, którego dziś mamy? – Nagła myśl poraziła mnie jak piorun, czy może raczej „elektra”. – Dwudziesty czwarty kwietnia – odpowiedziała obojętnie, ale po chwili dodała. – Oż kurwa... – O co chodzi? – Łysy był zbyt zajęty prowadzeniem oddziału, żeby od razu zrozumieć. – Jutro w nocy będzie rocznica Pierwszej Katastrofy – wyjaśniła dziewczyna. – Niezły czas sobie wybraliśmy na chodkę, nie ma co. – Równo trzydzieści lat – przeliczył szybko Piegajew. – Rocznica wypadnie akurat, jak będziemy niedaleko Cerkwi! – ucieszył się nie wiadomo z czego. – Zona jest nieprzewidywalna na co dzień, ciekawe, co zgotuje nam w okrągłą rocznicę – głośno zastanawiał się Łysy. – Możemy jeszcze zawrócić... – Ruszamy dalej – zarządziła Wiera. – W zeszłym roku nie działo się nic spektakularnego, teraz też będzie w porządku – dodała, ale niepewny ton zdawał się przeczyć słowom. Ruszyliśmy dalej, majaczący w oddali pociąg rósł w oczach. Milczeliśmy, każdy pochłonięty własnymi myślami. Lustrowałem spokojną okolicę, ale brak mutantów i bezproblemowy jak dotąd marsz już mnie nie cieszyły. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że Zona bierze wdech, że otacza nas ciężka cisza przed burzą. Łysy dał sygnał „stać”, wychyliłem się zza jego pleców, żeby sprawdzić, co stało się tym razem. Kilka metrów przed nami na torach leżało truchło sporego mutanta. Jego skóra była popalona i sczerniała, z pyska wystawały długie zęby. Najemnik wyjął długi nóż myśliwski i ostrożnie zbliżył się do znaleziska. Przykucnął i pobieżnie obejrzał zwłoki. – Pseudopies – zawyrokował po chwili. – Duży samiec, samotnik. Pewnie załatwiła go ta „elektra”, o której mówiliście. Stalker już miał wstać, gdy nagle coś przykuło jego uwagę. Kucnąłem obok i przyjrzałem się zwęglonym zwłokom. Wokół ciała zauważyłem rozbryzgi zaschniętej krwi.
– Ofiary porażenia prądem o dużym napięciu raczej nie krwawią – powiedziałem, wskazując swoje znalezisko. Łysy przejechał ostrzem noża po spalonym boku mutanta, płaty zwęglonej skóry odpadały z obrzydliwym szelestem. Tak jak myślałem, pod warstwą spalenizny pokazały się dziury po kulach. – Ktoś go tu zastrzelił, „elektra” spaliła ciało już po śmierci. – Łysy zweryfikował swoje poprzednie stwierdzenie. – Strzały słyszeliśmy z północy – zauważyła Wiera. – Truchło może tu leżeć od kilku dni, jest przypalone, więc nie widać rozkładu. – Piegajew włączył się do rozmowy. – W takim razie nie ma co tu stać. Jakiś stalker kropnął mutanta, anomalia go spaliła. Zwykły dzień w Zonie. – Kapral siliła się na żart. – Ruszamy dalej. Słońce minęło już zenit, ale nadal przyjemnie grzało. Właściwie to mnie przyjemnie grzało, za to nie zazdrościłem doktorowi jego gumowanego wdzianka. Ciężki oddech i nieco zbyt powolny krok zdradzały, że naukowiec potrzebuje postoju. Wyglądało na to, że niedługo się doczeka, zacząłem już dostrzegać szczegóły bryły stojącego na torach pociągu. – Co w środku Strefy robi pociąg? – zapytałem. – To wojskowy skład pancerny. Wysłali go tutaj krótko po Drugiej Katastrofie – wyjaśnił mi stalker. – Po co? – zainteresowała się Wiera. Łysy nie zdążył odpowiedzieć, przeszkodziły mu w tym proste prawa fizyki. Światło jest szybsze od dźwięku, kiedy więc zobaczyliśmy rozbłyski ognia wylotowego, na dyskusje nie wystarczyło już czasu. Padam na ziemię, ciągnąc za sobą Piegajewa. Uderzam żebrami o podkłady kolejowe, doktorek stęka głucho, wypuszczając powietrze z płuc. Rejestruję klekot serii z karabinu maszynowego, wokół nas rozbryzgują się grudki ziemi i drobny żwir nasypu. Kula z wysokim wizgiem rykoszetuje od szyny i przelatuje gdzieś obok mojego ucha. – Strzelają od strony pociągu! – drze się leżący przede mną Łysy, pewnie wypatrzył więcej niż jedną lufę. Jedna seria jeszcze nie przebrzmiała, a już dołącza do niej druga, obsypuje nas kolejna porcja ziemi, wszyscy chowamy głowy niżej. Padliśmy pomiędzy szynami, daje nam to jakąś osłonę, bardzo niską, ale zawsze. – Mają nas tu jak na talerzu, musimy przejść za nasyp! – Pomysł Wiery jest dobry, ale trudny w realizacji, przynajmniej dopóki tamci wciąż strzelają. Łysy, nie wstając, ściąga karabin z pleców, przekłada do przodu. – Osłaniam was, zabierajcie stąd doktora! – Najemnik poważnie podchodzi do swojej pracy. Wystawia lufę lekko ponad szynę i zaczyna strzelać w stronę pociągu; bez celowania, nie wysuwając głowy. Kanonada wrogów cichnie na chwilę, łapię Piegajewa mocno, odpycham się i razem staczamy się na drugą stronę nasypu. Wiera idzie w nasze ślady, Łysy przestaje strzelać i kilka sekund później ląduje obok nas. Półtorametrowy nasyp daje lepsze schronienie, opieramy się o niego, dysząc ciężko.
Kolejna seria grzechocze wyżej, ale napastnicy zaraz zorientują się, że już nas tam nie ma. – Bandyci!? – dyszy wyraźnie przerażony Piegajew. – Porządni stalkerzy nie strzelają do innych na powitanie – rzuca Wiera przez zaciśnięte zęby. – Sołdat, dasz radę ich stąd zdjąć? – Jeśli pytasz, czy trafię, to pewnie tak, ale nie złożę się do strzału, kiedy oni cały czas polewają nas ołowiem! – Będziemy cię osłaniać! – Kapral wyraźnie uparła się, żebym to ja został dziś bohaterem. Dziewczyna przeładowuje broń i zaczyna się czołgać ku szczytowi nasypu, łapię ją za nogawkę i ściągam w dół. – Jak będziecie strzelać stąd, oni nadal będą walić w to miejsce! – krzyczę, bo wprowadzenie w życie jej decyzji to przecież najprostsza droga do grobu. – Odczołgajcie się dalej pod nasypem, tam się wychylcie i ogniem ściągnijcie ich uwagę. Ja w tym czasie spokojnie się złożę i zdejmę, ilu się da. Wiera rzuca mi urażone spojrzenie, no świetnie, zaraz obrazi się na mnie w środku strzelaniny. Może i dwumetrowa, ale jednak baba. Sekundę później kiwa głową i wraz z Łysym zaczyna pełznąć wzdłuż nasypu, a ja zastanawiam się, czy ona w ogóle szkoliła się gdzieś poza Zoną. Kapral powinien wykazać się trzeźwością umysłu i lepszym planowaniem w takiej sytuacji. Kanonada cichnie na chwilę, bandyci zdążyli się zorientować, że nie leżymy już na torach. Za chwilę pewnie spróbują podejść bliżej i nas poszukać. Swoją drogą też nie są zbyt bystrzy. Zaczęli strzelać, kiedy byliśmy jeszcze dobre kilkaset metrów od pociągu, zamiast spokojnie się ukryć i pozwolić nam podejść bliżej. Przecież trafienie z akuliny na taką odległość to raczej kwestia szczęścia niż umiejętności. Idioci. Płynnym ruchem wsuwam magazynek do dragunowa, zdejmuję osłonki lunety i przeładowuję. Leżący obok mnie Piegajew modli się cicho, no proszę, nie dość, że teolog, to jeszcze do tego wierzący. Wiera z Łysym czołgają się nadal, nawet sprawnie im to idzie. Zatrzymują się jakieś pięćdziesiąt metrów ode mnie, macham ręką na znak, że jestem gotowy. Przewracam się na brzuch, zbliżam do szczytu nasypu, ale jeszcze nie wystawiam głowy. Automat Wiery odzywa się z boku serią, ogniem pojedynczym dołącza Łysy. Wychylam głowę, opieram broń o szynę, poprawiam ułożenie ciała, znajduję światło w lunecie, kieruję w stronę pociągu, czas zaczyna się rozciągać. Jest! Niedaleko wojskowego składu zza nasypu wychyla się bandyta, puszcza krótką serię w stronę Wiery i chowa się z powrotem. Widzę też kolejnego, ten wykorzystuje pociąg jako osłonę. Jest trochę dalej i nieco wyżej, będzie drugi w kolejce. Celuję w miejsce, gdzie za moment pojawi się zakapturzona postać bandziugi, spust ściągnięty do połowy, pół grama od wystrzału. Kaptur wchodzi w moje pole widzenia, lekko dociskam cyngiel, kopnięcie, nie sprawdzam trafienia, wykorzystuję siłę odrzutu do przeniesienia broni na drugi cel. Ten schowany za pociągiem wychyla się, żeby zobaczyć, co z kumplem, przeładowuję, wstrzymuję oddech i płynnym ruchem palca wskazującego posyłam go w zaświaty.
Wydech, patrzę przez lunetę, sprawdzam teren. Klekot serii, słyszę, jak kule z wizgiem rykoszetują od szyny kawałek ode mnie, ale nie widzę, kto strzela. Przesuwam karabin na bok, czekam, Wiera puszcza serię w stronę pociągu. Bandyci wpadli na podobny pomysł co my, przynajmniej jeden odczołgał się na bok, bliżej nas i teraz wali wprost we mnie. Nad nasypem pojawia się jego głowa, ramiona, wreszcie karabin, ściągam spust, zanim zdąży do mnie strzelić, jak na zwolnionym filmie widzę jego czaszkę znikającą w krwawej eksplozji; nacięte w gwiazdkę pociski dragunowa sieją prawdziwe spustoszenie. Leżę jeszcze chwilę, ale nie widzę kolejnych wrogów, to już chyba wszyscy. Odrywam na moment wzrok od lunety i patrzę w kierunku Wiery i Łysego. Dziewczyna chyba uznaje, że załatwiliśmy już wszystkich, bo zaczyna powoli wczołgiwać się na szczyt nasypu. Leży chwilę pomiędzy szynami, a kiedy nic się nie dzieje, przełazi na drugą stronę, znikając mi z pola widzenia. Pada strzał, ułamek sekundy później karabin klekocze krótką serią i wszystko cichnie. Z dragunowem przyłożonym do ramienia wstałem, żeby zobaczyć, co dzieje się po drugiej stronie nasypu. Wiera podniosła się z ziemi, dała znak, że wszystko w porządku, chyba wygraliśmy. – Wstawaj, doktorku, już po wszystkim – rzucam do Piegajewa. Naukowiec drżącymi rękami chowa pistolet do kabury. Miło, że w ogóle go wyjął, chociaż i tak niewiele mógł pomóc. Pozbierał się z gleby, otrzepał kombinezon i stanął obok mnie na nasypie. Podeszliśmy do Wiery i Łysego i razem ruszyliśmy w stronę pociągu. Zauważyłem, że dziewczyna drży lekko, zresztą każde z nas zdradzało oznaki zdenerwowania. Sam czułem w ustach metaliczny posmak wypalonej adrenaliny. Podeszliśmy do ciała bandyty, który jako ostatni zginął z mojej ręki. Trup praktycznie nie miał głowy, pociski odłamkowe robią swoje. – Wot tarakany dwużopnyje, w żopu jobanyje![69] – małomówny zwykle najemnik puścił piętrową wiązankę i splunął na ziemię, widząc z bliska ubranego w ortalionową bluzę nieboszczyka. – Do kogo strzelałaś? – zapytałem doładowującej magazynek Wiery. – Przy pociągu był jeszcze jeden. Leżał płasko, jak przelazłam przez nasyp, strzelił do mnie z pistoletu. Bez sensu, z takiej odległości nie mógł przecież trafić. Chcesz tego przeszukać? – zapytała Łysego, wskazując na leżącego u naszych stóp trupa. – Jego automat wygląda na sprawny. – Nie będę grabił trupów, to przynosi pecha – odparł krótko najemnik i odwrócił się w stronę pociągu. Widać co frakcja, to inne przesądy, Bełt jakoś nie miał takich skrupułów. Wiera wzruszyła tylko ramionami i spojrzała na mnie wyczekująco. Nie lubię, kiedy coś się marnuje, więc starając się nie upaprać krwią, szybko zdjąłem plecak z martwego bandyty. W środku znalazłem trochę bezużytecznego chłamu, przeterminowane konserwy, pusty pojemnik na artefakty, słowem nic ciekawego. Zabrałem tylko pełny magazynek do akuliny, podałem Wierze i wstałem z kucek. – Pochowamy go? – zapytał Piegajew drżącym głosem, widać nie czuł się najlepiej w towarzystwie bezgłowego trupa.
– Masz łopatę, doktorku? – zapytałem retorycznie. – Łysy, wciągnij go na tory, może ta „wędrująca elektra” będzie znów tędy lecieć – nakazała Wiera. – Przy odrobinie szczęścia spali go jak tamtego mutanta. Nie ma co zostawiać za dużo dla padlinożerców. Najemnik chwycił trupa za nogi i zaciągnął pomiędzy szyny, zostawiając na żwirze krwawą smugę. Piegajew odwrócił wzrok, jego twarz miała lekko zielonkawy odcień, jakby miał zaraz zwymiotować; pewnie w jego karierze fizyka-teologa nieczęsto trafiały się takie widoki. Zdałem sobie sprawę, że przed chwilą z zimną krwią zastrzeliłem trzech ludzi. Sześć trupów na moim koncie, z tego pięć w Zonie. Nie czułem wyrzutów sumienia, właściwie nie czułem niczego. Strzelali, odpowiedziałem ogniem, byłem zwyczajnie lepszy. Może zmutowałem w Strefie do tego stopnia, że zabijanie, aby przeżyć, stało się dla mnie naturalne, może po prostu działałem instynktownie. Liczyło się tylko to, że to nie moje zwłoki stygły teraz na pokrywającym kolejowy nasyp żwirze. Ruszyliśmy dalej torami, w stronę wojskowego składu. Pociąg wyglądał imponująco. Opancerzone wagony, najeżone obrotowymi wieżyczkami ze sprzężonymi karabinami maszynowymi i większymi działkami. Pojazd był zwrócony lokomotywą na zachód, w stronę centrum Zony. Moja terra zatrzeszczała ostrzegawczo, kiedy podeszliśmy bliżej, ale wskazania nie były dużo wyższe niż w innych miejscach Strefy. – Kurwa, Sołdat, ty to potrafisz strzelać. – Dziewczyna pokręciła głową, widząc dwa prawie bezgłowe ciała. Kawałek dalej na trawie leżał człowiek, do którego strzelała Wiera. Trzymając bajkała w pogotowiu, podszedłem do niego. Nie miał na sobie ortalionu jak jego kompani, ubrany był w coś na kształt gumowanego kombinezonu przeciwchemicznego. Ciemna krew sączyła się z dwóch przestrzelin w klatce piersiowej. Ocknął się, kiedy usłyszał kroki, spojrzał na mnie z przerażeniem. Zaczął gorączkowo macać ręką wokół siebie w poszukiwaniu broni, ale jego pistolet leżał za daleko. Chyba próbował coś powiedzieć, z ust poleciała mu krwawa piana. Zadrżał, zacharczał głucho i głowa opadła mu na ziemię. Sprawdziłem puls na szyi, trup. – Nie wygląda na bandytę – stwierdziła Wiera, podchodząc do mnie. – Ten kombinezon, do tego jeszcze nie miał karabinu, tylko pistolet. – Zupełnie jak nasz doktorek – odparłem, odwracając się w stronę Piegajewa, który oglądał właśnie pociąg z bliska. Zdjąłem plecak nieboszczyka i odwracając do góry nogami, wysypałem jego zawartość na ziemię. Moją uwagę przykuły trzy cylindryczne pojemniki na artefakty. Dwa były puste, w trzecim coś wyraźnie grzechotało. Nożem podważyłem wieczko, wewnątrz wyłożonego ołowiem walca znalazłem owalny artefakt. Drgający lekko twór miał brunatny kolor, był pokryty połyskującym śluzem i przypominał nieco skorupę żółwia. – Wot, i masz, Sołdat, swój artefakt. – Wiera poklepała mnie po plecach ciężką ręką. – „Ślimak”, nawet całkiem duży. Dobrze tamuje krwawienie, ale powoduje oparzenia, więc lepiej go nie dotykaj. Zamknąłem szczelnie kontener i schowałem do swojego plecaka, po czym wróciłem
do przeglądania rzeczy zabitego. Prawie pustą manierkę i nadgryziony pakiet żywnościowy zostawiłem w spokoju, przyjrzałem się za to niewielkiej czarnej saszetce. Wewnątrz znalazłem poskładany kawałek papieru, dwie karty magnetyczne, żółtą i czerwoną, oraz pendrive. Dziwne wyposażenie, jak na Zonę. Strona zawierała odręcznie narysowaną mapę. Obróciłem ją kilkakrotnie w rękach, aż zorientowałem się, co przedstawia. Odnalazłem zaznaczony pociąg, nieco dalej Cerkiew i jakiś punkt oznaczony X na północ stąd. Bez słowa podałem mapkę Wierze. Dziewczyna rzuciła na nią okiem i spojrzała na mnie wymownie. – Myślisz o tym samym? – zapytała. – Nie tylko my idziemy w tę stronę – odparłem. – Wygląda na to, że ci bandyci go eskortowali. – Kiepska ta eskorta – skwitowała. Wiedziony odruchem schowałem wszystko z powrotem do saszetki i włożyłem do mojego plecaka. Uznałem, że w obozie naukowców kogoś może zainteresować ten pendrive. Łysy pomachał do nas z nasypu. – Wracajcie, kawałek na północ stąd zaczyna się „rów”! – krzyknął. Nie wiedziałem, co to ten słynny „rów”, ale postanowiłem posłuchać najemnika. Wróciliśmy do pancernego pociągu, który tak bardzo fascynował Piegajewa. – Ani śladu rdzy! – oznajmił naukowiec, gdy podeszliśmy bliżej. Faktycznie, skład w niczym nie przypominał pociągu stojącego przy stacji Asipowycze, właściwie to wyglądał, jakby zaraz miał ruszyć z miejsca. Masywne koła lśniły, zupełnie jakby jeszcze przed chwilą toczyły się po szynach, a nie stały w miejscu przez ostatnie lata. Pancerz też nie był poznaczony korozją. Ciekawe, czy te wszystkie działka nadal miał sprawne. – Zaciągnijcie trupy na nasyp – rozkazała Wiera mnie i Łysemu. Zszedłem z torów i pochyliłem się nad jednym z nieboszczyków, chcąc złapać go za nogi, i wtedy zobaczyłem dym. Unosił się cienką smużką kilkadziesiąt metrów dalej, w miejscu, gdzie zostawiliśmy pierwsze ciało. – Wiera, złaźcie z nasypu! – krzyknąłem do dziewczyny. Kapral szybko zeskoczyła z torów, ciągnąc za sobą wciąż zapatrzonego w pociąg Piegajewa. Chwilę później usłyszałem niskie buczenie i zobaczyłem, jak „elektra” przeskakuje z jednego słupa trakcyjnego na drugi, zbliżając się do składu. Wiązka sypiących błękitnymi iskrami błyskawic pędziła dalej, do pociągu zostały jej już tylko dwa słupy. Buczenie stało się głośniejsze, rozległ się trzask i anomalia była już obok nas. Miałem wrażenie, że olbrzymie cielsko pancernego pociągu zadrżało, kiedy oplotły je błękitne pioruny, biegnąc od tyłu w stronę lokomotywy. Spod kół sypnęły iskry, „elektra” dotarła do czoła pociągu. Tym razem na pewno mi się nie wydawało, opancerzony skład z głośnym jęknięciem ruszył do przodu! Patrzyłem jak zahipnotyzowany, koła obróciły się o mniej niż ćwierć obrotu, po czym znów znieruchomiały, a anomalia pognała po słupach dalej w głąb Strefy. – Widzieliście to?! – Piegajew był najwyraźniej zachwycony. – Tak – odparłem, kiedy uderzyło mnie nagłe olśnienie. – Najciekawsze jest to, że ta
lokomotywa nie jest nawet elektryczna, tylko spalinowa. Naukowiec pokręcił tylko głową z niedowierzaniem. – Pociąg jedzie po kawałku w stronę Prypeci – powiedział Łysy. – Niektórzy gadają, że jak tam dojedzie, do Zony wrócą ludzie. – Mało prawdopodobne – stwierdziłem, patrząc na wojskowy skład. – Zresztą nawet jeśli, przy tym tempie ruchu dojedzie tam za paręset lat. – Dobra, pogadacie o tym kiedy indziej, bo jeszcze nas tu noc zastanie – przerwała nam Wiera. – Wrzućcie trupy na tory i zbieramy się. – Dotrzemy jeszcze dziś do Cerkwi? – zainteresował się doktor. – Dzisiaj nie, zaszlibyśmy pod wieczór, a nie chcę tam nocować – odparła. – Jutro dokładnie ją sobie obejrzysz – dodała, widząc zawiedzioną minę naukowca. – Niedaleko stąd są ruiny wsi, nic wielkiego, ledwie kilka walących się chałup. – Łysy zadyszał się lekko targaniem truposza na nasyp. – Nadrobimy mały kawałek, ale spałem tam już kiedyś, było w miarę bezpiecznie. – Może być, lepszego pomysłu nie mam – odparła Wiera, dając sygnał do wymarszu. Prowadzeni przez Łysego, ruszyliśmy wzdłuż pociągu, obchodząc go od południa. Wszystkie wagony były pozamykane, dopiero przy samej lokomotywie zobaczyłem rozsunięte drzwi. Leżał w nich stary trup, właściwie szkielet obciągnięty wyschniętą jak pergamin skórą. Spoczywał na plecach, z głową zwisającą bezwładnie poza krawędź wagonu, i szczerzył do nas zęby. Gdy podeszliśmy bliżej, terra zaniosła się głośniejszym trzaskiem. – To Małpa, poznaję po ciuchach – oznajmił Łysy. – Wybrał się tutaj z pół roku temu, umyślił sobie, że tu musi być kupa amunicji i innego sprzętu. Nie wrócił. – Teraz już wiesz dlaczego – powiedziałem, patrząc na kolejną ofiarę Strefy. – Nawet padlinożercy go nie ruszyli. Rzuciłem nad ciałem mutrę, oczekując, że zobaczę jakąś anomalię, ale zawiodłem się. Śruba upadła z cichym brzęknięciem i potoczyła się dalej do ciemnego wnętrza pociągu. Nie znalazłem żadnej oczywistej przyczyny śmierci Małpy. – Łysy, prowadź już w końcu do tej wioski. – Wiera zaczynała się niecierpliwić. Najemnik westchnął tylko, patrząc na zwłoki kolegi po fachu, to musiało wystarczyć za stalkerskie epitafium. Poprawił plecak i ruszył na południowy zachód, oddalając się od torów. Prowadził trochę niepewnie, rzucał mutry co parę metrów, niekiedy nawet dwa razy, zanim zrobił krok. Nie wiedziałem, czy uważał ten teren za szczególnie niebezpieczny (o ile w Zonie są jakieś bezpieczne tereny), czy też wydarzenia przy pancernym pociągu tak go zdenerwowały. Szliśmy za nim w żółwim tempie, nerwowo rozglądając się na boki. Wysoka trawa falowała wokół, słońce pomału zaczynało zbliżać się do zachodu. – Łysy, chroń tyły, ja poprowadzę – powiedziała w pewnym momencie Wiera, najwyraźniej zniecierpliwiona powolnym tempem marszu. – Gdzie dokładnie jest ta twoja wioska? – Południe-południowy zachód stąd – odparł lakonicznie. Kapral zajęła miejsce na czele oddziału, Łysy posłusznie ruszył za nami. Doktor Piegajew potknął się o kępkę trawy, chyba był już trochę zmęczony. Trudno mu się
dziwić, nie sądzę, żeby miał doświadczenie w długich, forsownych marszach, w dodatku w grubym kombinezonie. Wiera szła dużo szybciej, co rusz rzucając przed siebie obwiązaną sznurkiem śrubę; wyraźnie spieszyło się jej do wsi, gdzie mieliśmy zatrzymać się na noc. Naukowiec miał problem z dotrzymaniem jej kroku, szedł, dysząc ciężko, ze wzrokiem wbitym w ziemię, więc nasz oddział nieco się rozciągnął. Dziewczyna wysforowała do przodu, była kilkanaście metrów przed nami, Łysy deptał nam po piętach. – Przyspieszcie trochę, chcecie spać w szczerym polu? – rzuciła gniewnie, oglądając się za siebie. – Doktor już ledwie zipie – odparłem. – Wasilij, dasz radę! – zachęciła naukowca. – Już niedaleko. – Właściwie to jeszcze kawałek... – mruknął Łysy za naszymi plecami, ale Wiera nie mogła tego usłyszeć. Ruszyła dalej tym samym szybkim tempem, a my powlekliśmy się za nią. Coraz częściej zaczynałem wątpić w doświadczenie naszej prowadzącej. Przecież zawsze należy dostosować prędkość marszu do najsłabszego w oddziale, w przeciwnym razie po pewnym czasie z grupy nie zostanie nikt. Uczą tego nawet w oktiabriatach[70]. Dodatkowo Piegajew był pod naszą opieką, a Wiera zdawała się w ogóle na to nie zważać. Rozumiem, że chciała dotrzeć do schronienia przed nocą, ale pośpiech zawsze jest złym doradcą. Wiatr nagle zmienił kierunek i powiał wprost w nasze twarze. Kapral stanęła jak wryta i uniosła do góry zaciśniętą pięść, dając znak stop. Posłusznie zatrzymaliśmy się wpatrzeni w jej plecy. Dziewczyna odwróciła się w naszą stronę dziwnym ruchem samego tułowia, jakby nie mogła oderwać nóg od podłoża. Nawet z tej odległości na jej twarzy zobaczyłem wyraz skrajnego przerażenia. – Stójcie, nie idźcie dalej! – krzyknęła nieco piskliwym głosem, zresztą zupełnie niepotrzebnie, w końcu i tak staliśmy w miejscu. – Coś... coś jest nie tak z tą trawą! Przyjrzałem się falującej wokół nas roślinności i szybko pojąłem, o co chodzi. Trawa poruszała się na wietrze, ale nie tam, gdzie stała Wiera. Kilka metrów od nas widziałem wyraźną linię, za którą źdźbła zdawały się stać nieruchomo na sztorc, lekko tylko drgając, jakby wyprężone na baczność. Ustawione w jednym kierunku, miały nawet inny kolor, były bardziej zielone niż trawa, w której staliśmy. Połać tej dziwnej roślinności rozciągała się daleko, nie widziałem jej granicy. Wiera stała około pięciu metrów w głąb od miejsca, gdzie się zaczynała. – Bladź, britwa-trawa! – krzyknął Łysy, wychylając się zza moich pleców. – Nie ruszaj się! – Co ty, kurwa, nie powiesz – rzuciła dziewczyna zdenerwowanym głosem. – Już mnie zacięła. – Co się dzieje? – Zrozumiałem, że mamy do czynienia z jakimś dziwnym tworem Zony, nie wiedziałem tylko, z jakim. – Co to za trawa? – Brzytwa-trawa, zmutowana roślinność Strefy. – Piegajew złapał oddech i włączył się do rozmowy. – Ostre źdźbła ustawiają się na sztorc, potrafią nieźle pociąć. Czytałem o tym w jednej książce.
– Napisali tam, jak się z niej wydostać? – Ton głosu Wiery wskazywał, że dziewczyna jest bliska paniki. – Nie, napisali tylko, że lepiej się nie ruszać, bo potrafi rozciąć ciało do kości – odparł naukowiec. – Mam tu, kurwa, stać i czekać na zmianę wiatru?! Nie ma mowy. – Wiera, nie rób nic głupiego! – krzyknąłem, przeczuwając nadchodzącą katastrofę, ale kapral już zdejmowała plecak. Wolnym krokiem zbliżyłem się do granicy brzytwa-trawy, rośliny zaszeleściły, czy raczej zagrzechotały cicho, jakby wyczuwały zbliżającą się ofiarę. Dziewczyna wzięła zamach i rzuciła w moim kierunku swój plecak. Musiała to zrobić, nie odwracając się, więc poleciał zbyt blisko i upadł jakieś pół metra ode mnie. Zobaczyłem, że gdy spadał, źdźbła przecięły kilka pasków. Ostrożnie, nie dotykając trawy, chwyciłem za materiał i wyciągnąłem plecak. – Teraz moja kolej. – Wiera wzięła głęboki wdech. – Co chcesz zrobić? – Spróbuję wrócić, dwoma skokami powinno się udać. – Zabrzmiało to trochę, jakby starała się przekonać samą siebie. – W razie czego mnie łap. Skinąłem tylko głową. Pomysł Wiery był niebezpieczny, ale nie miałem lepszego. Dziewczyna zebrała się w sobie, po czym jednym ruchem wykonała szybki obrót i skoczyła w moją stronę. Wylądowała i błyskawicznie odbiła się znowu, ale zabrakło jej impetu. Spadła na ziemię jeszcze w niebezpiecznej trawie, zachwiała się i prawie przewróciła, ale udało mi się złapać ją za rękę i pociągnąć mocno do siebie. Poleciała na mnie, oboje wylądowaliśmy na plecach, Wiera sturlała się na bok, ciężko dysząc. Usiadłem na trawie, rozmasowując obolałe plecy, Łysy i Piegajew dopadli do dziewczyny. Najemnik szybkim ruchem zdjął jej buty i podwinął nogawki, zobaczyłem krew. – Paskudnie to wygląda. – Łysy pokręcił głową i zaczął przeszukiwać swój plecak. – Muszę ci to przemyć. Wyjął manierkę z wodą i obficie polał nogi dziewczyny. Wiera syknęła cicho, ale nie podniosła głowy. Leżała na plecach z zamkniętymi oczami, widać potrzebowała chwili, żeby dojść do siebie. – Nie jest tak źle – ocenił Piegajew, gdy woda obmyła krew z łydek. – Dużo zacięć, ale chyba wszystkie płytkie. Raczej nie trzeba szyć. – Piecze jak skurwysyn – rzuciła kapral, nie otwierając oczu. – Zapiecze bardziej – odparł krótko Łysy, odkręcając butelkę wódki. Wiera skinęła tylko głową i zacisnęła zęby. Mięśnie jej dużej, kwadratowej szczęki zadrgały lekko, wydała z siebie głośne stęknięcie, gdy najemnik dezynfekował jej rany. Chwilę później usiadła i rozejrzała się wokół. Podałem jej plecak, obejrzała go krytycznym wzrokiem, po czym wyjęła paczkę bandaży i gazę opatrunkową. Przyłożyła materiał do ran (oczywiście gazy było zbyt mało, żeby przykryć wszystkie) i mocno przewiązała. Szybko powtórzyła wszystko z drugą nogą i wstała jakby nigdy nic. Starannie związała ze sobą przecięte paski plecaka i rozejrzała się wokół. – Będę żyć – powiedziała z przekonaniem, chyba bardziej do siebie niż do nas. –
Musimy ominąć to cholerstwo. – Kiedy szedłem tędy ostatnio, nie było tu brzytwa-trawy – zauważył Łysy. – Nie wiadomo, jak daleko sięga, być może do samych ruin wsi. – Jakieś propozycje? – spytała Wiera. Najemnik wyjął z plecaka zalaminowaną wojskową mapę i przyglądał się jej chwilę. – Jeśli pójdziemy stąd kawałek wprost na południe, powinniśmy dojść do innej wioski – powiedział, nie odrywając wzroku od planu. – Skoro jutro i tak musimy ruszyć na północ, przeciąć nasyp i dojść do Cerkwi, nie ma znaczenia, czy przenocujemy w tej czy innej osadzie – włączyłem się do rozmowy, ponieważ wiedziałem, że musimy szybko podjąć decyzję. Wiera zabrała najemnikowi mapę i przyglądała się jej chwilę. Skinęła głową, jakby sama do siebie, i powiedziała: – Dobry plan, ruszajmy. Niedaleko powinniśmy trafić na starą drogę, jakoś odechciało mi się już hasać po łąkach – wysiliła się na żart. Najemnik wrócił na czoło oddziału, kapral zamykała pochód. Lekko utykała na lewą nogę, ale zbyła mnie niecierpliwym machnięciem ręki, gdy odwróciłem się, żeby coś powiedzieć. Mapa Łysego okazała się dokładna. Najemnik wyprowadził nas na spękaną, asfaltową szosę, wszyscy z ulgą stanęliśmy na twardym gruncie. W oddali widać już było zarys małych domków; w samą porę, bo chowające się za chmurami słońce prawie dotykało horyzontu. Przyspieszyliśmy kroku, ubita nawierzchnia dodawała otuchy. Kilkanaście minut później zbliżyliśmy się do wsi. Osada była niewielka, naliczyłem siedem domów z bali pomalowanych jasną farbą, trzy po prawej, cztery po lewej stronie szosy. Wioska, jakich wiele musiało tu być przed Pierwszą Katastrofą. Bliższe oględziny osady sprawiły, że zacząłem się niepokoić. Coś było tutaj nie tak, choć z początku nie wiedziałem co. Kiedy minęliśmy pierwszy płotek, Łysy zdjął z ramienia swój automat. Sięgnąłem po bajkała, usłyszałem szczęk zamka za moimi plecami, to Wiera dobyła broni i przeładowała. Nerwowa atmosfera udzieliła się wszystkim, nawet doktor Piegajew położył rękę na kaburze; nic dziwnego, mieliśmy sporo wrażeń, jak na jeden dzień. Rozejrzałem się wokoło i nagle zrozumiałem, co nie pasuje mi w tym obrazku. – Łysy, zatrzymaj się – rzuciłem, zanim jeszcze dotarliśmy do pierwszego budynku. – Popatrzcie na te domy. Wszyscy zaczęli się przyglądać zabudowaniom, ale chyba nikt jeszcze nie widział tego, co ja. – Między domami, tam dalej, stoi samochód – powiedział najemnik. – Wygląda na wojskowy gazik. – Zobacz, to wrak. Cały pordzewiały, sflaczałe opony. Popatrz teraz na domy, obok których stoi – naprowadziłem go. – Wyglądają, jakby zaraz z któregoś z nich miał wyjść gospodarz. Te bliżej nas obłażą z farby, mają zawalone dachy i zapadają się w ziemię. – Faktycznie, te dalsze są jakieś dziwnie zadbane. – Wiera włączyła się do rozmowy. – Nie podoba mi się to, podejdźmy bliżej. – Nie bardzo rozumiem twoją logikę – odparłem. – Lepiej się stąd wynieśmy. – Sołdat, przypominam ci, kto tu dowodzi.
– Nie kozakuj, nie jesteśmy w wojsku ani w tej twojej Powinności. – Wiera zaczynała mi działać na nerwy tym swoim rozkazywaniem. Zbliżanie się do tej wsi wydawało mi się proszeniem o kłopoty. Mój przyjaciel Witalij w takich sytuacjach zwykł mawiać coś o pchaniu się w gips. – Zrozum, nie mamy innego wyjścia – nieco spuściła z tonu. – Musimy gdzieś przenocować, tutaj powinno być bezpieczniej niż na otwartej przestrzeni. – Powinno – stwierdziłem z przekąsem, choć wiedziałem, że dziewczyna może mieć trochę racji. – Podejdziemy tylko do tych pierwszych chałup, wyglądają normalnie – zaproponował Łysy pojednawczo. Z braku lepszych pomysłów i argumentów skinąłem głową. Ostrożnie ruszyliśmy przed siebie, najemnik co krok rzucał śrubę, ale nie działo się nic podejrzanego. Zbliżyliśmy się do domu stojącego najbliżej. Jasna niegdyś farba złaziła całymi płatami, dach był zapadnięty w kilku miejscach, cały budynek zdawał się lekko przechylony, a wyrwane z zawiasów drzwi wejściowe leżały obok na trawie. – Sprawdzę w środku – zaoferowała Wiera i znikła w chacie, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować. Patrzyłem w stronę stojącego w poprzek drogi wraku wojskowego gazika. Wyglądał na nowszy model, prawdopodobnie patrolował ten rejon, kiedy zastała go Druga Katastrofa. Za kierownicą nie dostrzegłem nikogo, ale jakoś wątpiłem, żeby kierowcy udało się uciec daleko. – Czysto, chociaż trochę śmierdzi! – donośny głos Wiery przerwał moje rozważania. – Minimalnie oddaje tłem, ale to wszystko, możecie wchodzić! Miałem już ruszyć w stronę chaty, kiedy gestem zatrzymał mnie Łysy. Wskazał ręką dalej, wzdłuż spękanej asfaltowej szosy. Powiodłem wzrokiem w tamtym kierunku i zamarłem. Po drugiej stronie wsi, dokładnie na wprost nas, na drogę wyszły cztery spore mutanty. Poruszały się trochę jak psy, ale wydłużone, przypominające trąby pyski od razu pozwoliły mi je rozpoznać. Jeśli już raz zobaczysz snorka, poznasz go zawsze. Kołyszące się tuż przy ziemi karbowane rury wdechowe sprawiały wrażenie, że mutanty węszą w poszukiwaniu zdobyczy. Widać niepotrzebnie zastanawiałem się, gdzie podziała się załoga wojskowego samochodu. Zona postanowiła udzielić mi wyczerpującej odpowiedzi. Żołnierze wciągnęli maski przeciwgazowe, które wtopiły się im w twarze, potężna emisja usmażyła mózgi i zdeformowała ciała; czyniąc z nich zapewne jedne z pierwszych poronionych dzieci Strefy. Od snorków dzieliło nas kilkadziesiąt metrów, nie byłem pewny, czy mutanty nas widzą. – Na co czekacie, wchodźcie! – krzyknęła Wiera, stając w drzwiach chaty. Snorki jak na komendę uniosły głowy, jeden z nich wydał z siebie coś w rodzaju głośnego bulgotu. Teraz już na pewno zauważyły naszą obecność. Kapral gwałtownie odwróciła się w stronę źródła dźwięku, zamarła na sekundę, po czym uniosła karabin do ramienia. – Nie strzelaj, są jeszcze za daleko – rzuciłem szybko. Właściwie sama powinna to wiedzieć, strzelanie do mutantów z tej odległości tylko je rozjuszy. Kolejny raz przemknęło mi przez myśl pytanie, gdzie ta dziewczyna ma
głowę. – Pewnie spróbują podejść na odległość skoku, żeby zdjąć nas z powietrza – powiedział Łysy ze stoickim spokojem. – Musimy zacząć strzelać, zanim wyskoczą. Zanim przyłożyłem bajkała do ramienia, kątem oka zobaczyłem, jak Piegajew wyciąga z kabury swojego makara. Miło z jego strony, ale nie sądziłem, żeby zdołał tą pukawką wyrządzić wielkie szkody, oczywiście zakładając, że trafi snorka, a nie kogoś z nas. Wziąłem na cel gulgoczącego mutanta, położyłem palec na spuście i uspokoiłem oddech. Trzeba im pozwolić podejść bliżej, inaczej nasza broń ich nie położy. Zmutowany wojak przestał bulgotać, potrząsnął łbem i bez ostrzeżenia skoczył w naszą stronę. Lata treningu robią swoje, prowadzę go muszką, jak na zwolnionym filmie widzę wyciągnięte w skoku wydłużone tylne łapy i kołyszący się wąż maski. Słyszę z lewej klekoczący serią automat Wiery, za wcześnie. Mutant zniża lot, w ułamku sekundy decyduję się strzelać, gdy tylko dotknie łapami ziemi. Snork już ma lądować w pobliżu wojskowego gazika, kiedy nagły podmuch zamienia go na moich oczach w obłok czerwonawego pyłu. Pozostałe trzy mutanty wydają z siebie nieartykułowane dźwięki oburzenia, Wiera przestaje wreszcie marnować amunicję, odejmuję broń od ramienia. – Co to, kurwa, było?! – rzucam uprzejme pytanie. – Tam musi być „rdzawa powłoka” – odparł Łysy. – Widziałem już kiedyś coś podobnego, część przedmiotów wygląda na nienaruszone, a jak coś w nią wpadnie, obraca się w proch. – Najemnik wychodził na najbardziej doświadczonego członka naszego oddziału. – Skończcie gadać, co z mutantami? – zupełnie niepotrzebnie krzyknęła na nas Wiera. Snorki wyraźnie nie były zachwycone śmiercią przywódcy stada, ale na razie nie garnęły się do ataku. Bulgotały coś cicho, miałem wrażenie, że rozmawiają między sobą, choć to przecież niemożliwe. Nagle dwa z nich odskoczyły z szosy na zachód, trzeci sekundę później na wschód. Śledziłem wzrokiem jednego z nich, długimi susami starał się chyba obejść wieś dookoła. – Chcą nas zajść z boku albo od tyłu! – Łysy zauważył to samo. – Kurwa, przecież snorki nie są inteligentne! – krzyknęła Wiera, przeładowując karabin. – Wytłumacz im to, jak już się tu zjawią! – Zaczynałem tracić do niej cierpliwość. Szybko przekalkulowałem nasze szanse. Trzy spore mutanty atakujące z różnych stron, my mamy bajkała i dwa karabiny, z czego jeden zepsuty. Doktora Piegajewa i jego pistoletu postanowiłem nie liczyć. Widoki na najbliższą przyszłość były raczej nieciekawe. – Do chaty, szybko! – zarządziłem. Łysy zdecydowanym ruchem pchnął naukowca w stronę drzwi, sekundy później wszyscy byliśmy już w środku. – Jesteśmy tu odcięci, nie ma gdzie uciekać! – protestowała Wiera. – Na otwartej przestrzeni przed snorkami i tak daleko nie uciekniesz! – wyjaśnił jej najemnik, który najwyraźniej szybciej zrozumiał mój plan.
– Tutaj mogą wejść tylko przez drzwi lub tą dużą dziurą w dachu, oba punkty łatwo pokryć ogniem – dodałem. Kapral skinęła tylko głową. Stanęliśmy w kącie izby, Wiera i ja z przodu, Łysy z Piegajewem za nami. Słyszałem głośny oddech naukowca, adrenalina robiła swoje. – Wasilij, wyciągnij broń – poleciłem, wiedząc, że może nam się przydać każdy odpowiednio rozpędzony gram ołowiu. – Oprzyj rękę na moim ramieniu, celujemy w okolice tej dużej dziury w dachu. Wiera, razem z Łysym kryjecie drzwi. W takich sytuacjach najgorsze jest oczekiwanie. Skryte w półmroku wnętrze chaty lekko zalatywało zgnilizną, w powietrzu unosiły się drobinki pyłu. Wyostrzone zmysły rejestrowały wszystko; drgającą na moim ramieniu rękę Piegajewa, kręcący w nosie zapach kurzu, gładką powierzchnię kolby bajkała przyciśniętej do policzka, kroplę potu spływającą po skroni i delikatny łuk języka spustowego dociskanego palcem wskazującym. Nie potrafię określić, ile czasu minęło, zanim snorki nas znalazły. Usłyszeliśmy cichy chrobot na zewnątrz budynku, jakby coś lekko skrobało po drewnie. Wydawało mi się, że dobiega mnie świst powietrza zasysanego przez urwaną rurę wlotową maski gazowej, ale ten dźwięk mógł być jedynie wytworem mojej wyobraźni. Nerwy miałem napięte jak postronki, Wiera poprawiła karabin przy ramieniu. Chrobot ucichł, kropla potu załaskotała, spływając mi za kołnierz. Ciche tąpnięcie i sekundę później przez dziurę w dachu wpada z łoskotem rozmyty kształt. Ściągam spust. Loftki drą ciało mutanta, makarow doktora podskakuje nad moim ramieniem, z boku przeciągniętą serią odzywa się kałasz Wiery i ogniem pojedynczym automat Łysego. Przeładowuję, łuska leci gdzieś w bok, w samą porę, bo trafiony snork próbuje ponieść się z ziemi, a tuż obok niego ląduje drugi. Bez celowania walę w ich stronę breneką, kopnięcie, przeładowanie, poprawiam loftkami. Siła pocisków odrzuca mutanty w róg pomieszczenia. Jeszcze dwukrotnie strzelam w kłębowisko ciał. Próbuję zobaczyć, czy dobiłem bestie, ale przez obłok prochowego dymu gówno widzę. Dla pewności strzelam jeszcze raz, automat Wiery cichnie, słychać tylko suche szczękanie iglicy pistoletu Piegajewa. Doktorek wystrzelał cały magazynek, ale nabuzowany adrenaliną nadal raz za razem naciska spust. Rzucam szybkie spojrzenie w stronę wejścia, leżący tam mutant na pewno już nie wstanie. Szybko doładowuję bajkała i łamiąc nasz szyk, podchodzę w róg chaty, gdzie rzuciło powalone przeze mnie snorki. Mutanty leżą nieruchomo, ich ciała są dosłownie zmasakrowane, z tej odległości strzelba gładkolufowa sieje prawdziwe spustoszenie. Wygraliśmy. – Wszyscy cali? – Drżący głos Wiery dobiegł zza obłoku prochowego dymu. – Wszyscy oprócz nich – odparłem, trącając nogą nieruchome truchło mutanta. W chacie rozległ się odgłos bulgotania, lecz tym razem nie był to bojowy okrzyk snorka, a jedynie doktor Piegajew zawzięcie zwracający zawartość żołądka. Kiedy naukowiec skończył i otarł usta dłonią, Łysy pocieszającym gestem poklepał go po ramieniu i wszyscy wyszliśmy na dwór. – Truchła zostawimy w budynku, w ciągu jednej nocy nie powinny przyciągnąć padlinożerców – stwierdził najemnik. – Zbadajmy drugą chałupę, musimy gdzieś spać – powiedziałem, patrząc na Wierę.
Dziewczyna skinęła tylko głową. Chwilowa utrata dowodzenia podczas walki z mutantami chyba wytrąciła ją z równowagi. Zostawiliśmy Łysego i Piegajewa na drodze i weszliśmy do drugiej ze zrujnowanych chat. Ciemne wnętrze nieco mniej zalatywało stęchlizną, a moja terra twierdziła, że promieniowanie również było niewielkie. Na środku klepiska znalazłem ślady starego ogniska, w kącie kilka pustych puszek i butelkę po wódce. Widać już wcześniej jacyś stalkerzy szukali tu schronienia. – Miejsce dobre jak każde inne – zawyrokowałem. – Łysy, Wasilij, chodźcie. Naukowiec i najemnik dołączyli do nas i rozejrzeli się po izbie. Skoro nikt nie zgłaszał zastrzeżeń, uznałem, że właśnie znaleźliśmy miejsce na nocleg. Wspólnymi siłami przytargaliśmy trochę szczątków mebli do zabarykadowania drzwi, zapadający zmierzch skłaniał do pośpiechu. Mieliśmy już zabezpieczać nasze schronienie, kiedy podszedł do mnie doktor Piegajew. – Sołdat, skoro już wszystko gotowe, chciałbym jeszcze zobaczyć z bliska tę anomalię – oświadczył spokojnym tonem, jakby proponował wieczorny wypad na piwo, a nie podejście do zjawiska, które nie tak dawno temu zamieniło w rudy proszek całkiem sporego mutanta. Trochę zdziwiło mnie, że przyszedł z tym do mnie, w końcu to Wiera dowodziła oddziałem. Najwyraźniej ostatnie wydarzenia sprawiły, że jej autorytet osłabł również w oczach naukowca. Rzuciłem jej krótkie spojrzenie, dziewczyna podniosła głowę znad potrzaskanej komody, którą ciągnęła w stronę drzwi, i skinęła głową. – Dobra, podejdziemy bliżej, tylko ostrożnie. Trzymaj się za mną – zarządziłem. Wyszliśmy z chaty i skierowaliśmy się w stronę centrum wsi. Rzucałem mutry dosłownie co krok, uznałem, że ostrożności nigdy za wiele. Piegajew wyjął z plecaka jakieś dziwne ustrojstwo pomiarowe, które wydało z siebie serię atonalnych pisków, gdy tylko je włączył. – Spektrometr wielofazowy z dyfuzorem pełnego zakresu fal. – Chyba próbował mi wyjaśnić, co robi, ale nie zrozumiałem ani słowa. – Sam go przerabiałem i stroiłem. – Gratuluję – burknąłem w odpowiedzi. Rzucona przeze mnie śruba rozpadła się w proch kilka metrów od nas. Gestem dałem naukowcowi znak, żeby się zatrzymał, wpatrzony w swoje urządzenie, nie zauważył tego i wpadł mi na plecy. – Wasilij, uważaj, co robisz, albo wyników tych pomiarów nikomu nie pokażesz – upomniałem go. – Zobacz. Rzuciłem przed siebie przewiązaną długim kawałkiem sznurka mutrę, poleciała łukiem, a kiedy wpadła w anomalię, zamieniła się w rudy pył. Ciągnący się za nią ogon stopniowo rozmywał się, przekraczając granicę zjawiska. – Niesamowite! – ekscytował się Piegajew. – Ciekawe, czy reaguje tak tylko na obiekty w ruchu. Zafascynowany naukowiec podnosił z ziemi drobne kamyki i inne śmieci, po czym raz za razem wrzucał w anomalię i sprawdzał odczyty swojego urządzenia. Wyglądał przy tym jak dziecko, które właśnie dostało nową zabawkę, uśmiechał się i mamrotał do siebie coś o Nagrodzie Nobla. Pozwoliłem mu się nacieszyć do woli, w końcu kto zrozumie fizyków.
Nocą w Zonie świat zdaje się kurczyć. Ciemna, ciężka cisza napiera na człowieka, który w pełni zaczyna odczuwać, że jest tutaj intruzem. Nocne odgłosy Strefy, tak inne od tych znanych z Dużej Ziemi, potęgują wrażenie wyobcowania i izolacji. Gdy zapada zmrok, wszechświat stalkera kurczy się do kręgu światła rzucanego przez ognisko lub latarkę czołową, ludzie zamierają, kryjąc się w schronieniach, i nerwowo wyczekują świtu. Niewielki ogień dawał mało światła, więc Wiera, odwiązując bandaż z lewej łydki, przyświecała sobie latarką. Materiał przesiąknął krwią, jej rany były chyba poważniejsze, niż nam się z początku wydawało. Odkleiła czerwoną gazę i krew buchnęła strumieniem. – Kuuurwa! – krzyknęła cicho i mocno przycisnęła materiał do nogi. – Pokaż to. – Podszedłem do dziewczyny i delikatnie odjąłem gazę od rany. Noga wyglądała kiepsko. Łydkę pokrywało mnóstwo mniejszych nacięć, które chyba już się zasklepiły, ale miała co najmniej dwie głębokie, wymagające szycia rany. Poświeciłem latarką i przyjrzałem się bliżej. W jednym ze skaleczeń tkwiło ułamane źdźbło trawy, Łysy musiał je przeoczyć podczas przemywania ran. Pewnie kiedy Wiera zabandażowała nogę, liść wbił się głębiej, dlatego teraz rozcięcie mocniej krwawiło. – Będę musiał ci to zszyć – oznajmiłem, patrząc jej w oczy. – Masz tam kawałek tej cholernej trawy, trzeba go wyjąć. Wyciągnąłem z plecaka apteczkę, odnalazłem przybory do szycia, Łysy polał mi ręce wódką. Wiera spojrzała na niego proszącym wzrokiem, najemnik podał jej opróżnioną do połowy flaszkę. Dziewczyna pociągnęła długi łyk i zamknęła oczy, uznałem, że mogę zaczynać. Ostrożnie chwyciłem wystający z rany koniec źdźbła i wyciągnąłem. Gorąca krew buchnęła mi na ręce, szybko przycisnąłem gazę, tamując krwawienie. Posoka była ciemna, znaczy że żylna, trawa musiała przeciąć naczynie, które otworzyło się, gdy wyjąłem źdźbło. – Łysy, podaj mi jakiś pasek, muszę założyć opaskę albo się tu wykrwawi! Najemnik zacisnął trok plecaka tuż poniżej kolana dziewczyny, krwawienie osłabło. – Wiera, nie jest dobrze – postanowiłem poinformować ją o sytuacji. – Wygląda na to, że masz rozciętą żyłę, nie dam rady ci tego zszyć. – Opan‘ki! – stwierdziła tylko. – Kopiec[71]. – Niekoniecznie. – Nagle mnie olśniło. – Ten artefakt, który znaleźliśmy przy pociągu, mówiłaś, że tamuje krwawienie? – „Ślimak”? – Łysy włączył się do rozmowy. – Tak, co prawda trochę parzy, ale znacząco poprawia regenerację tkanek i krzepliwość krwi. – Wiera, co ty na to? – zapytałem, choć wszyscy wiedzieliśmy, że nie ma innego wyjścia. – Dziękuję, Sołdat – odparła dziewczyna. Wyjąłem z plecaka cylindryczny pojemnik i już miałem wyciągać artefakt, gdy
powstrzymał mnie najemnik. – Najpierw zszyj ranę, potem przyłóż „ślimak” – wyjaśnił. – Oparzenia będą mniejsze i noga zagoi się szybciej. Posłuchałem jego rady i najlepiej jak umiałem połączyłem brzegi dwóch głębokich ran na łydce Wiery, zostawiając niewielką przerwę przy rozciętym naczyniu. Następnie przyłożyłem artefakt i z pomocą Łysego ciasno obwiązałem nogę bandażem. Najemnik polał całość wódką, wokół rozszedł się lekko słodkawy zapaszek palonego mięsa, Wiera zasyczała przez zaciśnięte zęby. Ból musiał po chwili zelżeć, bo dziewczyna otworzyła oczy i spojrzała na mnie całkiem przytomnym wzrokiem. – Zostaną ci blizny – stwierdziłem. – Wiesz, Sołdat, w sumie i tak raczej rzadko chodzę w krótkich kieckach – odparła z bladym uśmiechem. – Jestem ci winna artefakt. – Daj spokój, pokaż lepiej drugą nogę. – Mógłbyś mnie najpierw zaprosić na kawę, a nie tak od razu do rzeczy. – Najwyraźniej zebrało się jej na żarty. – Jestem damą, wiesz? – Kawa będzie później. Prawa łydka Wiery była w znacznie lepszym stanie. Pokrywało ją co prawda sporo nacięć, ale wszystkie były płytkie i już zasklepione, nie wymagały szycia. Na wszelki wypadek posypałem jej nogę proszkiem antyseptycznym i zmieniłem bandaż na świeży. – To już chyba wszystko. – Schowałem apteczkę do plecaka. – Dziękuję ci, Sołdat, uratowałeś mi życie – powiedziała poważnie. – Tylko za bardzo się nie przyzwyczajaj – odparłem z uśmiechem i zapaliłem papierosa. Wiera przyciągnęła do siebie swój plecak i zaczęła w nim grzebać. Wyciągnęła niebieską wojskową apteczkę i metodycznie przeglądała jej zawartość, mrucząc coś do siebie. – Czego szukasz? – zainteresował się doktor Piegajew. – Antyradów i czegoś przeciwbólowego – mruknęła, nie podnosząc głowy. Wyjęła strzykawkę, zębami zdjęła osłonę igły i wstrzyknęła sobie mętną ciecz w mięsień ramienia, po czym wycisnęła z opakowania na dłoń dwie tabletki i popiła je wódką. Leniwie paląc papierosa, obserwowałem te rytuały. Wiera nie mogła nam dziś pomóc w trzymaniu warty, straciła sporo krwi, więc koktajl z aktywnego artefaktu, chemii i alkoholu powinien zaraz ją rozłożyć. Dziewczyna pociągnęła jeszcze jeden długi łyk z flaszki i spojrzała na nas nieco nieprzytomnym wzrokiem. – Spokojnie, pani kapral, może już wystarczy – powiedziałem, kiedy ponownie przytknęła butelkę do ust. – Nic nie zjadłaś. – Daj spokój, Sołdat, taki ze mnie kapral, jak z ciebie bandyta. – Głos Wiery stał się lekko bełkotliwy. Łysy i Piegajew zaciekawieni unieśli głowy i spojrzeli na dziewczynę. – Co masz na myśli? – zapytał najemnik. – Jeszcze się, kurwa, nie domyśliliście? – Wiera zachichotała. – W Powinności jestem dwa miesiące. – Nie jesteś kapralem? – zapytałem, czując, że robi się coraz ciekawiej.
– Jestem, tyle że od niedawna – odparła dziewczyna i znów łyknęła z butelki. Najemnik wstał, żeby odebrać jej flaszkę, ale zrezygnował, kiedy Wiera zazdrośnie przycisnęła ją do siebie i spojrzała na niego wrogo. Łysy wzruszył tylko ramionami, dorzucił do ognia i usiadł. Poczęstowałem ją papierosem, chwyciła go łapczywie i podjęła opowieść. – Chciałam się dostać do obozu naukowców, dowiedziałam się, że Sidorow organizuje tam wypad. – Wiera zaciągnęła się głęboko i wypuściła dym nosem. – Naściemniałam mu o moim wojskowym doświadczeniu i niezachwianej wierze w ideały Powinności. Twierdził, że przypominam mu córkę. Nie wiem, jaki tam on miał z nią układ, ale nie przeszkadzało mu to mnie porządnie zerżnąć. Dwa razy, nawet fajnie było. – Spojrzeliśmy na siebie z Łysym, najemnik westchnął ciężko. – Sidorow mnie awansował, dał mi oddział i poszliśmy. Kontroler wykończył wszystkich moich ludzi, wróciłam do Asipowycz, resztę historii znacie. – We flaszce widać już było dno. – Czemu chciałaś się dostać do naszego obozu? – zainteresował się doktor Piegajew. – Gówno cię to obchodzi... – zabełkotała Wiera – ale i tak wam powiem. Szukam w Zonie kogoś, miałam nadzieję, że jest w obozie Sołochowa. – Kogo? – dopytywał się najemnik. Wiera milczała przez chwilę, paląc papierosa. Pstryknęła wreszcie niedopałek w stronę ogniska, nie trafiła, pet poleciał pod ścianę chaty. Łysy pokręcił z dezaprobatą głową, wstał i przydepnął go. – Rok temu zmarła moja matka – powiedziała dziewczyna ze wzrokiem wbitym w ziemię. – Tylko ją miałam na świecie, ojca nie znałam. Powiedziała mi kiedyś, że jest naukowcem, że pracuje w Strefie. Starałam się jakoś ułożyć sobie życie po jej śmierci, ale nie umiałam. Nie pasuję tam, na Dużej Ziemi, nigdy zresztą nie pasowałam. Kobiety mnie nie lubią, faceci się boją. – Wiera przytknęła butelkę do ust i wypiła ostatni łyk wódki. – Potrzebowałam jakiegoś celu w życiu. Postanowiłam znaleźć ojca, w twarz mu napluć, że mnie i matkę zostawił czy coś w tym stylu, sama już właściwie nie wiem. Przedostałam się przez Kordon, wystarczyło tylko przelecieć jednego sierżanta. Trafiłam na patrol Powinności, trochę im nakłamałam, że mam wojskowe doświadczenie, i przystałam do nich. – Głowa dziewczyny kiwała się na boki, mieszanka leków i alkoholu robiła swoje. – Ojca nie znalazłaś? – zapytał Piegajew. – Jasne, kurwa, że nie znalazłam, pewnie zbyt proste by to było – burknęła Wiera. – Nie znam jego nazwiska, ale z opisu matki to mógłby być Pietajewicz, ten, co poszedł z Szamanem. – Czyli doświadczenia w walce nie masz żadnego? – postanowiłem się upewnić. – Sołdat, nie każdy może być tak zajebistym wojakiem jak ty. – Dziewczyna mówiła coraz bardziej niewyraźnie. – Miałam szkolenie wojskowe na studiach, strzelać umiem. Walki nigdy nie widziałam, raz byłam na poligonie. A, i pobiłam kaprala. – To wiele wyjaśnia. Wezmę pierwszą wartę – stwierdził krótko Łysy. – Kręci mi się w bani – powiedziała Wiera, kładąc sobie plecak pod głowę. – Fajne z was chłopaki. Chwilę później dwumetrowa stalkerka zachrapała głośno.
– Co teraz zrobimy? – Naukowiec spojrzał na mnie wyczekująco. Zauważyłem, że Łysy również bacznie mnie obserwuje, i zrozumiałem, że właśnie objąłem dowództwo nad naszym oddziałem. – To niczego nie zmienia – odparłem. – Idziemy do Cerkwi, potem do X-3 i z powrotem do obozu. Sołochow nie musi wiedzieć o Wierze, ważne, że wykonamy zadanie. Doktor zbierze materiały do naukowej rozprawy o procentowej zawartości Boga w Zonie, ja zdobędę lek dla Skręta, Wiera dostanie rekomendację od naukowców, a ty, Łysy, zgarniesz premię. Łysy skinął tylko głową, Piegajew również nie protestował. Poszperałem chwilę w swoich rzeczach, odnalazłem kawałek czystej szmatki i sporą konserwę. Otworzyłem puszkę i położyłem ją na ścierce między nami. Najemnik dorzucił do ognia, wyciągnął paczkę wojskowych sucharów. Doktor zajrzał do swojego plecaka i wyjął z niego pełną butelkę wódki, widać też lubił raz na jakiś czas uśmiercić trochę komórek mózgowych. Przemknęło mi przez myśl, że w Zonie raczej nie ma abstynentów. – No, to za dezaktywację – powiedział, podając mi flaszkę. – Za dezaktywację – powtórzyłem i upiłem łyk palącego płynu. Najemnik przyłączył się do toastu. W zaciszu chaty, za zabarykadowanymi drzwiami czuliśmy się prawie bezpiecznie. Leniwie pogryzaliśmy suchary posmarowane mięsem z puszki, stalkerska kolacja po ciężkim dniu. Jeśli w ciągu ostatnich godzin kilkakrotnie udało ci się uniknąć wyjątkowo nieprzyjemnej śmierci, czerstwe sucharki z konserwą smakują jak najlepszy kawior na krakersach. Było jeszcze wcześnie, wiedziałem, że po dniu pełnym wrażeń szybko nie zasnę. – Łysy, wierzysz w to, co mówią o tym pociągu? – zapytałem, chcąc podtrzymać rozmowę. – Myślisz, że dojedzie do Prypeci? – Czy dojedzie, to nie wiem – odparł, zapatrzony w płomienie. – Na pewno po drodze musi jeszcze zabrać pasażerów... Butelka zatoczyła kolejne koło, naukowiec uważnie przysłuchiwał się słowom Łysego, zapominając na chwilę o trzymanej w dłoni połówce suchara. Milczeliśmy przez chwilę, ogień trzaskał cicho, Wiera co jakiś czas pochrapywała. – Wybrałem się kiedyś w stronę jeziora Zimowiszcze. – Najemnik zapalił papierosa i podjął przerwaną opowieść. – Ciekawe miejsce, zbiornik ma kształt przecinka, obok są opuszczone domki i ośrodek wypoczynkowy. Artefaktów tam szukałem, nawet nieźle mi szło, znalazłem „błysk”, całkiem spory. Domki i ośrodek są zupełnie puste, mocno oddają tłem, w końcu to całkiem blisko CzAES. Nie mogłem się tam długo kręcić. – Łysy zaciągnął się głęboko. – Wracając, postanowiłem zajrzeć na stację kolejową, chciałem tam przenocować. Zaszedłem pod wieczór, zapowiadała się ciepła noc. Zbliżam się do peronu, patrzę, a tam cały oddział wojskowych stoi. Będzie ze trzydziestu chłopa, ustawieni w dwuszeregu. Zapatrzeni gdzieś w dal, kiwali się lekko, szurali nogami, co chwilę któryś coś jęknął czy mruknął. Podkradłem się bliżej, przyjrzałem się zza rogu. To były zombiaki, żywe trupy. Emisja musiała ich tam zaskoczyć, jak czekali na ten pociąg, i usmażyć im mózgi. Wisi nad nimi zegar, taki duży, jak to na dworcu. Pokazuje za piętnaście piątą, minutowa wskazówka drga co parę sekund, ale się nie przesuwa. Myślę, że jak ta „wędrująca elektra” zaciągnie wreszcie do
nich ten pociąg, wsiądą do niego i pojadą dalej. Kto wie, może nawet zegar ruszy? – Czym oni są? Te zombie? – zapytał doktor Piegajew. – Cholera ich wie. Na pewno ludźmi, którzy nie uciekli przed emisją – odparł Łysy. – Mają zaprogramowane odruchy, jak któryś ma karabin, to pociąga za spust, inni chodzą w kółko, jakby coś patrolowali. Ci na dworcu tylko stoją. Czekają na pociąg. – Myślisz, że są świadomi? – spytałem najemnika. – Mam nadzieję, że nie – odparł. – Dla ich dobra. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, zapatrzeni w blask ogniska. Nie chciało mi się spać, postanowiłem jeszcze pociągnąć Łysego za język. – Mówiłeś wcześniej o anomalii „rów”. Słyszałem już wcześniej tę nazwę, ale nikt nie chciał mi powiedzieć, o co chodzi. Łysy nie odpowiedział, widać małomównego zwykle najemnika zmęczyło gadanie. Naukowiec spojrzał na niego wyczekująco, więc westchnął ciężko i wyjaśnił: – „Rów” jest dokładnie na północ od miejsca, gdzie teraz stoi pociąg. Nie byłem tam nigdy, Śruba twierdzi, że go widział. Podobno jest tam jakaś stara droga, a przy niej „rów”. Wygląda całkiem normalnie, jak przydrożny rów. – W Zonie nic nie wygląda normalnie – wtrąciłem. – Dokładnie. Śruba twierdzi, że jest zielony, zarośnięty trzciną i wygląda... zachęcająco. – Zachęcająco? – zdziwił się Piegajew, odbierając podaną przez najemnika butelkę. – Tak mówił Śruba. Do tego promieniowania przy nim wcale nie ma. Naszło go nawet, żeby odpocząć, zdjąć buty, zamoczyć nogi. Piknik chciał sobie urządzić – ciągnął najemnik. – Opamiętał się w ostatniej chwili, zobaczył trupy. Kilku stalkerów przed nim też chciało tam odpoczywać. Ciała leżą przy „rowie”, jedno ponoć nawet bez butów, z nogami w strumyku. Śruba spieprzał szybko do obozu, jakoś nie chciał do nich dołączyć. Opowiadał nam później, że „rów” musi mieć oddziaływanie psioniczne, ale ja się na tym nie znam. – Twory Zony bywają dziwaczne – stwierdził Piegajew filozoficznie, kiedy na dnie flaszki nic już nie zostało. – Zony? Nie Boga? – zapytałem. – Nie wiem, Sołdat. Zapytaj mnie jutro, jak będziemy w Cerkwi – odparł, strzepując z siebie okruchy sucharów. – Co spodziewasz się tam znaleźć? – Odpowiedzi. Albo jeszcze więcej pytań. – powiedział, moszcząc sobie posłanie. – Mogę wziąć drugą wartę? Łysy skinął głową, a naukowiec położył się na ziemi. – Obudźcie mnie na trzecią – rzuciłem, kładąc głowę na plecaku.
Nieśmiałe szarpnięcie za ramię wyrwało mnie z płytkiego snu. Pochylony nade mną
doktor Piegajew miał przepraszającą minę, jakby głupio mu było mnie budzić. – Sołdat, trzecia warta – powiedział cicho, kiedy otworzyłem oczy. Usiadłem i rozejrzałem się wokół. W chacie było niemal zupełnie ciemno, mrok rozjaśniało tylko lekko żarzące się ognisko. Naukowiec, widząc, że się obudziłem, położył się na swoim posłaniu, pokręcił chwilę, szukając najwygodniejszej pozycji, po czym znieruchomiał. Leżąca plecami do ogniska Wiera pochrapywała cicho przez sen, zwinięty w kłębek Łysy nie wydawał żadnych dźwięków. Starając się nie robić hałasu, wstałem i podszedłem do okna, bijący od niego nocny chłód nieco mnie orzeźwił. Pogrążona w mroku wieś była spokojna, otulona tą dziwną, nienaturalną ciszą Zony. Niebo na wschodzie zdawało się lekko szarzeć, chociaż równie dobrze mogło to być moje pobożne życzenie. Wróciłem do ogniska i usiadłem z bajkałem na kolanach, Piegajew mruknął przez sen coś niezrozumiałego. Noc była spokojna, zapatrzony w blask ogniska pozwoliłem swobodnie płynąć myślom. Gdzieś w obozie na skraju Strefy spała pewnie Inga, a może trzymała psią wachtę jak ja w tej chwili. Byłem ciekaw, czy dziewczyna myśli o mnie, czy ma nadzieję, że wrócę. Pewnie nie, raczej uważa, że zginąłem. W końcu to jedna z pierwszych rzeczy, których uczą nas na szkoleniu, w Zonie nie ma żywych ludzi. Leki dla Skręta, kasa od Borsuka, papiery i przerzut od Szczerby. Lista zadań mających mi umożliwić wyjście ze Strefy wydłużała się zamiast skracać, miałem wrażenie, że każdy mój krok rodzi jakieś komplikacje. Im dłużej jesteś w Zonie, tym mniejsze szanse na opuszczenie jej w jednym, możliwie niezbyt mocno napromieniowanym kawałku. Sęk w żarzącym się ognisku strzelił cicho, na chwilę wyrywając mnie z zamyślenia, Łysy przewrócił się na drugi bok. Prostokąt okna wyraźnie poszarzał, do świtu pozostało niewiele czasu. Zastanawiałem się, jak wybrnąć z sytuacji z Wierą. Dziewczyna obudzi się trzeźwa za kilka godzin. Będzie udawała, że nic się nie stało? Zgodzi się oddać dowodzenie? Nie mogłem pozwolić jej na wydawanie rozkazów, przez brak doświadczenia „pani kapral” wszyscy możemy zginąć. Swoją drogą durny miała dziewczyna pomysł, pchać się do Zony w poszukiwaniu ojca, którego nawet nie znała. Twierdziła, że nie pasowała na Dużej Ziemi, ale przecież tu jest Strefa, tutaj nikt nie pasuje. Westchnąłem ciężko, bo pewne sprawy pozostają niezmienne. Facet nie zrozumie logiki kobiet, lub może raczej jej braku. Świt podkradł się niezauważenie. Kiedy za oknem zrobiło się jaśniej, uznałem, że pora już budzić moich towarzyszy. Potrząśnięty za ramię Łysy pozbierał się szybko i zaczął wyciągać szamkę z plecaka. Doktor Piegajew trochę marudził, widać nie należał do rannych ptaszków. Budzenie Wiery szło opornie, koktajl z leków i alkoholu na pusty żołądek naprawdę ściął ją z nóg. – Kurwa, Sołdat, daj mi jeszcze dziesięć minut, głowa mi pęka... – burknęła, mrużąc oczy. Wzruszyłem tylko ramionami i poszperałem w plecaku. Wyjąłem paczkę sucharów i konserwę dla siebie, Wierze podałem manierkę z wodą. Dziewczyna usiadła i łapczywie wypiła połowę zawartości. Powiodła po nas nieco przytomniejszym
spojrzeniem przekrwionych oczu, po czym ponownie przyssała się do wody. – Trochę się wczoraj rozgadałam – mruknęła ze wzrokiem wbitym w ziemię, kiedy już skończyła pić. – Trochę – potwierdziłem, patrząc wprost na nią. – Chcesz coś dodać? – Co chcecie teraz zrobić? – zapytała, unosząc głowę. – Plan zostaje bez zmian – odparłem. – Idziemy do Cerkwi i X-3, potem wracamy. Przejmę dowodzenie, ale naukowcy nie muszą o tym wiedzieć. Wrócimy do nich i każde pójdzie w swoją stronę. Łysy skinął głową na potwierdzenie moich słów, Wiera spojrzała wyczekująco na Piegajewa. – Chcę tylko zebrać materiały i wrócić w jednym kawałku, żeby napisać pracę. Sołochow nie musi wiedzieć wszystkiego – powiedział naukowiec, mrugając porozumiewawczo do dziewczyny. Wiera wyraźnie się uspokoiła, odnalazła w plecaku pakiet żywnościowy i zaczęła go łapczywie pochłaniać. Musiała być naprawdę głodna, bo kiedy skończyła, wyciągnęła jeszcze jakąś tubkę i w kilka minut pożarła jej zawartość. Wczoraj odpłynęła przed kolacją, najwyraźniej próbowała nadrobić braki. Skończyliśmy jeść i zgasiliśmy ognisko. Przeciągnąłem się, aż zatrzeszczało w kościach, wyganiając z ciała resztki nocnego chłodu. – Pokaż tę nogę – rzuciłem do Wiery. Dziewczyna podwinęła nogawkę kombinezonu. Rozciąłem bandaż przytrzymujący artefakt, „ślimak” był matowy i kruszył się w palcach. Odrzuciłem wyczerpany kamień pod ścianę i przyjrzałem się ranie. Moje koślawe szwy trzymały dobrze, wspomagana artefaktem tkanka właściwie już się zrosła. Blizna miała ślady oparzenia, uboczny efekt leczenia tworami Zony. Krwotoku nie zauważyłem, „ślimak” spełnił swoje zadanie. – Chyba wszystko w porządku – stwierdziłem, kończąc oględziny. – Tak jak mówiłem, zostanie ci blizna. – Krótkie kiecki zostawiłam na Dużej Ziemi – odparła Wiera, gdy zakładałem jej świeży opatrunek. – Jeszcze raz dziękuję, Sołdat. – Nie ma sprawy. Możesz chodzić? – zapytałem o najważniejsze. – Chyba tak. – Wstała i przeszła się po chacie, lekko tylko utykając. Wspólnymi siłami usunęliśmy blokadę przed drzwiami i wyszliśmy na zewnątrz. Wieś o poranku wyglądała spokojnie, niemal sielsko. Zwłaszcza tych kilka niezniszczonych domów sprawiało wrażenie, że z któregoś z nich wyjdzie zaraz gospodyni. Chciałoby się zapukać i poprosić o kubek świeżego mleka albo chłodnego kwasu. – Dobra, wracamy na północ do torów. – Słowa Wiery wyrwały mnie z zamyślenia. – Łysy, poprowadzisz. Wraz z Łysym i Piegajewem jednocześnie spojrzeliśmy na dziewczynę, zmieszała się i wbiła wzrok w ziemię. – Przepraszam, muszę się przyzwyczaić – stwierdziła cicho. – Nie ma sprawy – uciąłem. – Łysy, prowadź do torów, długi dzień przed nami. Najemnik poprawił plecak na ramionach, zważył w dłoni wyjętą z kieszeni kurtki
mutrę i rzucił przed siebie. Zrobił pierwszy krok, ruszyliśmy za nim na północ. Dzień zapowiadał się ładnie, oczywiście jak na standardy Zony. Zamglone słońce zaczynało przygrzewać, koniec kwietnia był pogodny, zupełnie jak trzydzieści lat temu w opowieści Skręta. W taki dzień chce się jeździć na karuzeli z synem zajadającym cukrową watę, ale iść głębiej w Zonę też ostatecznie można. – Łysy, jak daleko stąd do Cerkwi? – zapytałem, kiedy stanęliśmy na nasypie kolejowym, kawałek za pancernym pociągiem. – Godzina marszu, może półtorej – powiedział, nie odwracając się. – Zajdziemy przed południem. Chwilę podążaliśmy wzdłuż znanych nam torów na wschód, oddalając się od wojskowego składu, później Łysy zrzucił mutrę z nasypu i ruszył jej śladem na północ. Szliśmy przez rozległą łąkę, w oddali majaczył zarys lasu. Prowadzący nas najemnik kluczył lekko, omijając rozrzucone gdzieniegdzie słabe anomalie grawitacyjne. Było je widać jak na dłoni, w miejscach, gdzie występowały, trawa była przygnieciona lub nienaturalnie wyprostowana i nieruchoma. Szedłem obok Piegajewa, naukowiec był zapatrzony w swój spektrometr, co chwilę wciskał jakieś guziki i kręcił pokrętłami, mrucząc coś do siebie. Urządzenie odpowiadało na jego zabiegi seriami pisków. Pochłonięty zabawką doktor potykał się co chwilę, ale widać to mu nie przeszkadzało. Pochód zamykała Wiera, milcząca i nachmurzona. Utrata dowództwa musiała zaboleć ją bardziej, niż chciała przyznać, ale nie było teraz czasu na sentymenty. Uniosłem na chwilę głowę i zobaczyłem w oddali błysk, jakby słońca odbitego od błyszczącej powierzchni. – Widać już Cerkiew. – Łysy zatrzymał się i wskazał ręką w kierunku światła. Piegajew oderwał wzrok od spektrometru, przyłożył rękę do czoła i spojrzał przed siebie. – Tak, słońce odbija się od złotych kopuł! – ucieszył się, widząc pierwszy cel naszej podróży. Zaczął kręcić gałkami urządzenia z jeszcze większym zaangażowaniem, piski rozległy się ze zdwojoną siłą. Korzystając z krótkiego postoju, rozejrzałem się wokół, dłużej zatrzymując wzrok na południowym wschodzie. Miałem wrażenie, że niebo jest tam ciemniejsze, choć moja psychika mogła mi płatać figle. Zauważyłem, że Łysy też patrzy w tamtym kierunku. – Co myślisz? – zapytałem najemnika. – Myślę, że na dzisiejszą w noc powinniśmy znaleźć sobie solidną kryjówkę – odparł Łysy. – Martwisz się tą dzisiejszą rocznicą? – naukowiec włączył się do rozmowy. – W Zonie nie martwiłby się tym tylko dureń. – Wiera postanowiła się jednak odezwać. – Może nic się nie stanie, a może będzie piekło. Wszyscy spojrzeli na mnie wyczekująco, najwyraźniej oczekiwali, że przedstawię jakiś plan. Trzydziesta rocznica Pierwszej Katastrofy wypadała dziś w nocy, o pierwszej dwadzieścia trzy wolałbym być w jakimś w miarę bezpiecznym miejscu. – Ale sobie czas na chodkę wybraliśmy, nie ma co. Łysy, pokaż mapę – zarządziłem. Najemnik wyjął z plecaka zalaminowany arkusz, nad którym pochyliliśmy się
wszyscy. – Tu jest Cerkiew, dalej na północ powinno być X-3. – Ogolony stalker przesunął palcem po mapie. – W dokumentach, które dostarczyliśmy Sołochowowi, była informacja, że laboratorium przynajmniej częściowo jest pod ziemią, w bunkrze – powiedziała Wiera. – Mówiłaś, że nie przeglądałaś tych papierów – przypomniałem sobie. Dziewczyna spojrzała na mnie z wyrzutem, ale nie zaszczyciła mnie odpowiedzią. – X-3 jest niedaleko od Cerkwi, powinniśmy dojść przed nocą. Pod warunkiem że nie będziemy się tam zbyt długo... modlić – dodałem, patrząc wymownie na Piegajewa. – Bunkier brzmi nieźle, ochroniłby nas nawet w razie emisji. – Łysy podrapał się po głowie. – Chyba że w środku znajdziemy coś gorszego od emisji. – Wiera najwyraźniej przypomniała sobie, że powinna być naburmuszona. – Zobaczymy na miejscu – odparłem krótko i dałem Łysemu sygnał do wymarszu. Nie było sensu stać w miejscu i zastanawiać się, co będzie, w Zonie zbyt dokładne plany bardzo lubią gwałtownie brać w łeb. Zbudowana na niewielkim pagórku Cerkiew rosła nam w oczach. Blade słońce Zony nabierało blasku, odbijając się w jej trzech cebulastych, złotych kopułach. Z tej odległości świątynia prezentowała się okazale, wyglądała na nietkniętą zębem czasu. – Trzy kopuły symbolizują Trójcę Świętą – rzucił nasz dyżurny teolog, na chwilę odrywając wzrok od swojego spektrometru. – Według soboru konstantynopolitańskiego: „jednego Boga istniejącego w trzech osobach i jednej substancji, Ojca, Syna i Ducha Świętego”. Spektrometr naukowca zapiszczał, jakby zgadzał się z jego słowami. Nigdy nie byłem specjalnie religijny, dogmat Trójcy Świętej do mnie nie przemawiał. Dziś kopuły Cerkwi w Zonie mogły równie dobrze symbolizować Pierwszą, Drugą i Trzecią Katastrofę. Jeżeli Skręt miał rację i Bóg naprawdę opuścił Strefę, świątynia nie była niczym innym, jak tylko kolejnym porzuconym budynkiem, pustą skorupą zagubioną gdzieś w Zonie. Łysy parł przed siebie, raz na jakiś czas rzucając mutry. Nagle w nienaturalnej ciszy Zony rozległ się czysty dźwięk dzwonów dochodzący od strony Cerkwi. Odgłos, który na Dużej Ziemi nikogo nie dziwi, w Strefie zabrzmiał złowieszczo, jakby bluźnierczo. Najemnik stanął jak wryty, zatrzymując nasz oddział, zapatrzony w swoją piszczącą zabawkę doktor Piegajew wpadł mi na plecy. – Nie pytaj, komu bije dzwon... – Wierze zebrało się na optymistyczne sentencje. Łysy wskazał ręką w kierunku świątyni. W pierwszej chwili nie zauważyłem niczego, ale gdy przyjrzałem się uważniej, zobaczyłem ruch. Przez otwarte drzwi do Cerkwi wchodziły jakieś postacie. Poruszały się na dwóch nogach i z tej odległości nie wyglądały na mutanty. – Ktoś tam wchodzi, zupełnie jakby dzwonili na mszę – powiedział Piegajew, przykładając dłoń do czoła. Najemnik spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. – Idziemy dalej – wydałem polecenie. – Trzymajcie broń pod ręką.
Łysy szczęknął zamkiem automatu, Wiera poszła w jego ślady. Naukowiec miał ręce zajęte swoim spektrometrem, ale przynajmniej rozpiął kaburę z makarowem. Zdjąłem z pleców bajkała, płynnym ruchem wprowadziłem nabój do komory, położyłem palec na dźwigni bezpiecznika i skinąłem najemnikowi głową. Ruszyliśmy dalej. Dzwony zamilkły, Zona znów zamarła w pełnej napięcia ciszy. Kilkanaście minut później podeszliśmy do niskiego płotka otaczającego Cerkiew. Kościół był w zadziwiająco dobrym stanie, zewnętrzne ściany jaśniały bielą, jakby ktoś niedawno odnowił elewację. Z tyłu budynku widziałem niewielki cmentarz, przekrzywione prawosławne krzyże na grobach chyliły się ku ziemi. Drzwi świątyni były zamknięte, ze środka dobiegały niewyraźne głosy przypominające monotonny śpiew. – Zbudowana na planie prostokąta, arki, na której człowiek przemierza życie ku wieczności. – Doktor Piegajew był w swoim żywiole. – Arka miała służyć do przetrwania potopu, apokalipsy... – rzuciła Wiera. Nasz niewielki oddział patrzył na mnie wyczekująco. Najchętniej zostawiłbym to miejsce w cholerę i ruszył od razu do X-3, ale wiedziałem, że Piegajew na to nie pozwoli. Naukowiec palił się, żeby wejść do środka, z nami czy bez nas. Jakby na potwierdzenie moich przypuszczeń, jego spektrometr wydał z siebie serię radosnych pisków. Westchnąłem ciężko. – Wchodzimy do środka – zarządziłem. – Ja prowadzę, Wiera za mną. Łysy, osłaniasz doktora. Nie wiedziałem, co zastaniemy wewnątrz, więc postanowiłem, że z przodu powinni iść ludzie ze sprawną bronią. Kiedy tylko przekroczyliśmy furtkę w niskim płotku i zbliżyliśmy się do budynku, mój dozymetr zaniósł się serią suchych trzasków. Spojrzałem na odczyty, poziom promieniowania był spory, ale jeszcze nie tragiczny. – Maski włóż! – wydałem rozkaz. – Możemy się tu chwilę pokręcić, byle nie za długo. – Wymownie spojrzałem na Piegajewa. – Kolejny piękny dzień w Zonie, a wieczorem antyrady i sraczka – mruknął Łysy do siebie, zakładając maskę. – Najpierw trzeba jeszcze dożyć do wieczora. – Wisielczy nastrój Wiery zaczynał działać mi na nerwy. Twarda guma maski boleśnie pociągnęła mnie za włosy. Odkręciłem zawór bocznego filtra, wdychane powietrze zrobiło się nienaturalnie suche, na języku poczułem posmak węgla. Poprawiłem paski z tyłu głowy i rozejrzałem się wokół. Piegajew mocował się z kapturem swojego kombinezonu, w który była wbudowana maska, Wiera szybko pomogła mu dopiąć klamry. Przez maskę nie widziałem jej miny, ale byłem gotów założyć się, że wyglądała jak matka poprawiająca dziecku kołnierzyk. Przestawiłem terrę na wyższy zakres, nie chciałem, żeby jej terkotanie zbyt szybko zdradziło naszą obecność. Z bronią w rękach zbliżyliśmy się do drzwi Cerkwi. Dobiegający ze środka śpiew stał się głośniejszy, zacząłem rozróżniać poszczególne słowa, ale nie rozpoznałem języka. Doktor zatrzymał się i nasłuchiwał chwilę. Jego twarz zasłaniała maska, przez wizjer widziałem tylko zamyślone oczy.
– Szestoj czas[72], ryt bizantyjski, odprawiany po białorusku[73]. – Piegajew był chyba lepszym teologiem niż fizykiem. – To by się zgadzało, południe. – Głos Wiery był przytłumiony przez maskę. Ustawiliśmy się po bokach wejścia i na mój sygnał otworzyliśmy drzwi. Podnoszę broń do ramienia i szybkim ruchem wkraczam do środka. Świat zwęża się do pola nad muszką, widzianego przez wizjer maski. Przedsionek Cerkwi jest pusty, wchodzimy dalej. Półmrok świątyni rozświetla blask setek świeczek ustawionych na podświecznikach. W nawie stoi kilkanaście osób, niektóre ściskają w dłoniach worki lub plecaki. Tyłem do nas, przy ikonostasie[74], śpiewa monotonnie człowiek w czarnej szacie i czapce popa. Nikt nie zwraca uwagi na nasze wejście. Nie widząc bezpośredniego zagrożenia, odejmuję broń od ramienia. Spektrometr Piegajewa zapiszczał cicho i ucichł, jakby nie chciał przeszkadzać w liturgii. Poczułem ciężki zapach topiącego się wosku, w uszach zabrzmiał mi cichy pisk. Jeden ze stojących nieopodal wiernych odwrócił się w naszą stronę. Miał na sobie stalkerski kombinezon, ale był bez maski, nie zauważyłem też żadnej broni. Nieznajomy podszedł kilka kroków, Wiera uniosła automat. – Opuśćcie broń, jesteście w domu bożym – powiedział zamiast powitania. Nie wiedzieć czemu, rosła stalkerka natychmiast go posłuchała. Nieufnie przyjrzałem się stalkerowi, w oczy rzucił mi się dziwny naszyjnik. Nakrętki, podkładki i kawałki kości, dokładnie tak, jak opisywał Śruba. – Szaman? – spróbowałem zgadnąć. – Dawniej tak – odparł nieznajomy. – Teraz po prostu Piotr, jak ten apostoł. Wyjdźmy na zewnątrz, nie przeszkadzajmy w obiedni[75]. Wyszliśmy z Cerkwi, niezadowolonego Piegajewa trzeba było wyciągać niemal siłą. Zdjąłem maskę i odetchnąłem głęboko, pisk w uszach natychmiast ucichł. – Bełt cię szukał – powiedziałem, żeby jakoś zacząć rozmowę. – Chciał coś konkretnego? – zapytał Szaman bez szczególnego zainteresowania. – Nie, tylko dowiedzieć się, czy żyjesz – odparłem. – Żyję – stwierdził krótko. – Zostaniecie na eucharystii? Spojrzeliśmy po sobie niepewnie, nie wiedząc, co się tu właściwie dzieje. – Batiuszka Wasilij prowadzi mszę błagalną, prosi Boga o litość nad Zoną w rocznicę jej splugawienia – wyjaśnił, widząc nasze wahanie. – Ci ludzie w środku...? – zapytałem. – Wierni. Samosielcy. Przyszli modlić się z ojcem Wasilijem. – Był z tobą naukowiec, magister Pietajewicz – Wiera włączyła się do rozmowy – gdzie on jest? – Pytania później – uciął Szaman. – Muszę wracać na mszę. Jeśli chcecie, możecie do mnie dołączyć. Potem porozmawiamy, ojciec Wasilij na pewno chętnie was pozna. Doktor Piegajew był najwyraźniej podekscytowany wizją uczestniczenia w liturgii odprawianej w Zonie. Uznałem, że o ile ciężko zrozumieć fizyków i teologów, to połączenie tych dwóch specjalizacji stanowi chyba całkowite szaleństwo. – Wiera, popilnujesz doktora, niech zrobi te swoje pomiary, tylko ostrożnie. – Dziewczyna skinęła w odpowiedzi, widać nie miała nic przeciwko. – Łysy i ja staniemy
na warcie. – To dom boży, nic wam tu nie grozi – powiedział Szaman i skierował się do Cerkwi. – Jasne, oprócz łyknięcia kilku milisiwertów – mruknęła Wiera i naciągając maskę, ruszyła wraz z naukowcem za stalkerem. Drzwi przedsionka świątyni zamknęły się za nimi, więc poczęstowałem najemnika papierosem. – Co o tym wszystkim myślisz? – zapytałem Łysego zasłuchanego w przytłumiony śpiew kapłana. – Nie podoba mi się tutaj – odparł najemnik krótko. – W środku czułem, jakbym miał lekko za ciasną czaszkę, wiesz, o co mi chodzi? – Wiem, mnie trochę piszczało w uszach i czułem zapach świec, choć przez maskę to przecież niemożliwe. – Niech doktorek zrobi te swoje pomiary i zabierajmy się stąd – powiedział Łysy, zaciągając się papierosem. – Dobry plan – zgodziłem się. W milczeniu dopaliliśmy papierosy i ruszyliśmy wokół Cerkwi. Trawa była tu niska i wyglądała, jakby ktoś regularnie ją strzygł, za to cmentarz z tyłu świątyni był zupełnie zapuszczony. Przechylone krzyże i zapadnięte nagrobki robiły przygnębiające wrażenie. Deszcze i wiatry Strefy dawno już zatarły wszystkie inskrypcje, pamięć o pochowanych tu ludziach przeminęła bezpowrotnie. Imiona zmarłych wsiąkły w napromieniowaną glebę Zony, podobnie jak ich doczesne szczątki. Łysy wyrwał mnie z ponurej zadumy, pokazując na coś ręką. Powiodłem wzrokiem we wskazanym kierunku i zobaczyłem świeży grób pomiędzy starymi mogiłami. Kopca ziemi nie wieńczył żaden pomnik ani nawet drewniany krzyż. Żaden z nas nie kwapił się do bliższych oględzin żalnika; Skręt kiedyś mi mówił, że na cmentarze w Strefie się nie wchodzi. Łysy wzruszył tylko ramionami i ruszyliśmy dalej. Nieopodal świątyni zobaczyłem niewielki budynek mieszkalny stojący na skraju zagajnika, służący pewnie jako plebania. Kiedy wróciliśmy pod drzwi Cerkwi, dobiegający zza nich śpiew wydawał się głośniejszy, najwyraźniej nabożeństwo miało się ku końcowi. Dałem Łysemu znak ręką, nałożyliśmy maski i weszliśmy do środka. Zaraz po przekroczeniu drzwi świątyni w moich uszach ponownie rozległ się cichy pisk, znów poczułem też zapach topiącego się wosku. Spojrzałem pytająco na Łysego, stalker skinął mi głową. On też wyczuwał, że coś jest nie w porządku. Kilkoma szybkimi krokami przemierzyliśmy przedsionek Cerkwi. Wierę i doktora Piegajewa znaleźliśmy tuż przy wejściu do nawy. Stali w maskach, stalkerka była zapatrzona w odwróconego tyłem kapłana, naukowiec majstrował przy swoim spektrometrze. Urządzenie wyjątkowo nie wydawało żadnych dźwięków, widać Piegajew nie chciał zakłócać liturgii. Stanęliśmy za nimi, lekko dotknąłem ramienia Wiery. Dziewczyna wzdrygnęła się, jakbym wyrwał ją z drzemki, i odwróciła. Nawet przez wizjer maski zauważyłem, że jej oczy miały lekko nieobecny wyraz. – Wszystko w porządku? – zapytałem szeptem. Stalkerka spojrzała na mnie nieco przytomniej i twierdząco skinęła głową. Śpiew kapłana przybrał na sile, po czym nagle ucichł, duchowny odwrócił się do wiernych. Był
wysokim mężczyzną, jego ciemna, kręcona broda opadała aż do piersi. Z szyi na grubym srebrnym łańcuchu zwisał duży krzyż, który, takie miałem wrażenie, połyskiwał niebieskawym blaskiem, choć mogła to być jedynie gra światła. Pop uniósł ręce ku górze, w świątyni zapanowało poruszenie. Przyjrzałem się wiernym stojącym najbliżej nas. Wiekowy mężczyzna w znoszonym ubraniu grzebał w plecaku. Wyciągnął z niego świecący przedmiot i kuśtykając, ruszył w stronę ikonostasu. Łysy szturchnął mnie łokciem w bok. – Zobacz, to „świecidełko” – powiedział szeptem stłumionym dodatkowo przez maskę. Staruszek podszedł do anałojczyka[76], z trudem ukląkł i umieścił przed nim artefakt. Pop położył mu ręce na głowie, zmówił krótką modlitwę, po czym udzielił komunii. Mężczyzna dźwignął się z kolan, odwrócił i ruszył na swoje miejsce. Kiedy zbliżał się do nas, zobaczyłem, że jego twarz szpeci spora nowotworowa narośl. Poruszenie w nawie trwało, wierni kolejno wyciągali artefakty, podchodzili do kapłana i składali je w ofierze. Przyjmowali komunię i wracali na miejsca. Każda ze zgromadzonych tu osób była naznaczona piętnem Zony. Garbaci, kulawi, pokryci guzami; kongregacja rodem z koszmarnego snu. Jako ostatni przyjął komunię Szaman, złożył na ołtarzu sporej wielkości „kroplę”. – Na jego miejscu nie pozbywałbym się tego, nieźle chroni przed promieniowaniem – mruknął Łysy do siebie. Artefakty przed ikonostasem jaśniały własnym blaskiem, krzyż na szyi kapłana zdawał się mocniej lśnić odbitym światłem. W moich uszach narastał pisk, zdawało mi się, że zapach płonących świec wypełnia całkowicie filtr maski, miałem ochotę zedrzeć ją z twarzy. Łysy potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć jakiejś natrętnej myśli, Wiera i Piegajew stali wpatrzeni w ikony. Pop przez chwilę spoglądał na nas wyczekująco, a kiedy żadne z nas nie ruszyło w jego stronę, odwrócił się i zaintonował pieśń kończącą nabożeństwo. Potrząsnąłem Wierę za ramię i dałem sygnał do opuszczenia świątyni. Dziewczyna popatrzyła na mnie nieprzytomnie, po czym skinęła głową. Na zewnątrz z ulgą ściągnąłem maskę, reszta oddziału zrobiła to samo. Odetchnąłem pełną piersią, pozbywając się z nozdrzy zapachu świec, pisk w uszach ucichł. – Nie możemy tu długo zostawać – stwierdziłem, zwracając się głównie do Piegajewa. – Coś jest bardzo nie w porządku z tą Cerkwią. – Chyba masz rację, przez chwilę chciałam szukać w plecaku artefaktu, który mogłabym złożyć na ołtarzu – odparła Wiera. Dziewczyna wyglądała na znacznie przytomniejszą, zaczęła poprawiać włosy potargane przez gumę maski. Jak zawsze oszczędny w słowach Łysy tylko skinął twierdząco głową. – Fascynujące, doprawdy niezwykłe! – ekscytował się doktor Piegajew, patrząc na ekranik swojego ukochanego spektrometru. – Wewnątrz wychwyciłem coś w rodzaju fal mózgowych! Theta i delta mają zupełnie niespotykane amplitudy, nie wspominając już o wartościach międzyszczytowych! Spojrzeliśmy na Wasilija ze zdziwieniem, naukowy bełkot niewiele nam mówił.
Przebywając w świątyni, był tak pochłonięty pracą, że nie poczuł chyba niczego dziwnego. Widać jednak był lepszym fizykiem niż teologiem, zresztą pewnie na swoje szczęście. – Doktorze, nie czułeś się w środku jakoś... inaczej? – zapytała Wiera, przyglądając się kapturowi jego kombinezonu z wbudowaną maską. – Nie – odparł lekko zdziwiony naukowiec. – Wiedziałeś, że masz tu wszyte włókna kwarcowe? Coś w rodzaju ekranowania? – Dziewczyna zakończyła oględziny kaptura. – Nie miałem pojęcia – odparł naukowiec. – Kwarc w niewielkim stopniu chroni przed promieniowaniem psionicznym. – Chcesz powiedzieć, że Cerkiew emituje nie tylko radiację, ale też działa podobnie do kontrolera? – postanowiłem się upewnić. – Na to wygląda – powiedział Piegajew, drapiąc się po głowie. – Z tą różnicą, że tutaj psionika wywołuje chyba odczucia religijne. Ci wszyscy ludzie zdawali się bezgranicznie oddani modlitwie. – Czyli jakie wnioski? Bóg jest w Zonie czy go nie ma? – zainteresowałem się. – Bóstwo czy tylko niewyjaśnione zjawisko fizyczne? – Po pierwsze, być może nie ma żadnej różnicy. Może prawdziwą naturą Boga jest właśnie niewyjaśnione zjawisko fizyczne – stwierdził nieco filozoficznie naukowiec. – Po drugie, muszę dokładnie przeanalizować te dane, zanim będę mógł powiedzieć cokolwiek konkretnego. Drzwi Cerkwi otworzyły się, wierni zaczęli wychodzić na zewnątrz. Zasłaniali oczy rękoma o powykręcanych palcach, jakby raził ich mdły blask słońca, i powoli się rozchodzili. Większość, wolno kuśtykając, kierowała się na północny zachód, a kiedy spojrzałem w tamtym kierunku, zobaczyłem majaczące w oddali ruiny niewielkiej wsi. Ostatni opuścił świątynię Szaman, a wraz z nim kapłan. Stalker wskazał na nas ręką i razem zbliżyli się do naszego oddziału. Spektrometr Piegajewa zapiszczał krótko. – Witajcie, jestem ojciec Wasilij – powiedział pop i skinął lekko głową. Głęboko osadzone oczy spoglądały na nas przenikliwie. Przedstawiliśmy się po kolei, kapłan kiwał głową, jakby starał się dobrze zapamiętać nasze imiona. Przyjrzałem się krzyżowi wiszącemu na jego szyi, stwierdziłem, że naprawdę emanuje z niego lekka, niebieskawa poświata. – Jesteście pewnie zmęczeni, zapraszam do mnie, zrobię herbatę – powiedział batiuszka zupełnie absurdalnie. Myślałem, że nic mnie już nie zdziwi, ale kapłan zmutowanej grupki samosielców zapraszający na herbatę w Zonie zupełnie mnie zaskoczył. – Właściwie to powinniśmy się zbierać – odparłem. – Nie tak szybko – wtrąciła się Wiera. – Najpierw chcę wiedzieć, gdzie jest magister Pietajewicz, który z tobą szedł – zwróciła się do Szamana. – Wszystko opowiem przy herbacie – odpowiedział stalker, patrząc jej w oczy. – Ale obawiam się, że nie mam dobrych wiadomości. Wiera spojrzała na mnie pytająco. Proszę, teraz postanowiła zapytać o zdanie dowódcę oddziału. Wiedziałem, że dziewczyna nie ustąpi, więc niechętnie skinąłem
głową. – Zostaniemy jeszcze pół godziny, później ruszamy dalej – zaznaczyłem. Ruszyliśmy za Szamanem i ojcem Wasilijem w stronę budynku plebanii. Weszliśmy do środka, odruchowo sprawdziłem wskazania dozymetru. Terra pokazywała podwyższone tło radiacyjne, ale nie większe niż w innych budynkach na terenie Zony. Batiuszka poprowadził nas krótkim korytarzem do pokoiku, który spełniał chyba rolę salonu. Zdziwiło mnie, że zachowały się tu meble, wersalka, stół i dwa proste drewniane krzesła. Wyposażenia pomieszczenia dopełniał duży piec kaflowy w kącie. Wiera obrzuciła stołki nieufnym spojrzeniem i usiadła na wersalce, która protestująco jęknęła pod jej ciężarem. Wszyscy zajęliśmy miejsca, batiuszka Wasilij zniknął na chwilę w kuchni. Wiera wyczekująco patrzyła na Szamana, ale ten odezwał się dopiero, gdy kapłan wrócił z sześcioma obtłuczonymi kubkami pełnymi parującego napoju. – Niestety, skończył mi się cukier – powiedział pop przepraszającym tonem. Ponownie uderzyła mnie absurdalność całej sytuacji, ale postanowiłem się nie odzywać. Zbliżyłem dozymetr do kubka i sprawdziłem odczyt, ojciec Wasilij spojrzał na mnie z wyrzutem. – Wyruszyłem z Pietą, znaczy magistrem Pietajewiczem z obozu naukowców – zaczął Szaman niespiesznie. – Byłem u nich uzupełnić zapasy, Pieta koniecznie chciał ruszyć ze mną, by zebrać materiały do swojej dysertacji. Zapłacił mi za eskortę, dokupiłem trochę amunicji i poszliśmy. Był mikrobiologiem, więc postanowiłem zaprowadzić go w okolice „rowu”, bardzo spokojne miejsce. – Słyszałem o tej anomalii – powiedział Łysy i siorbnął łyk herbaty. – Trzeba tam uważać, jest tam coś takiego, że chciałoby się zostać, odpocząć trochę – podjął Szaman. – Zbliżyliśmy się w maskach, Pieta jakieś pół godziny zbierał próbki do takich małych szklanych pojemniczków. Zrobił jakieś pomiary i stwierdził, że prawie na pewno są tam jakieś nieznane mikroby czy inne protozoa. – Zasłuchany w opowieść upiłem łyk herbaty, smakowała zaskakująco dobrze. – Potem ruszyliśmy dalej, w stronę Cerkwi. Zawsze mnie tu ciągnęło, a do tego słyszałem historie, że zaczęły tu od niedawna bić dzwony. Zatrzymaliśmy się na noc w opuszczonej wiosce niedaleko stąd. Wieczorem Pieta źle się poczuł, wymiotował i dostał lekkiej gorączki. Myślałem, że to nerwy i radiacja, dałem mu trochę proszków i wódki, kazałem spać. Przysypiałem trochę na całonocnej warcie, Pieta rzucał się przez sen. Rano narzekał na jakieś koszmary, mówił, że mutanty mu się śniły, krew jakaś. – Słysząc to, ojciec Wasilij przeżegnał się. – Chciałem zaprowadzić go z powrotem do obozu, ale popatrzył na mnie tylko rozpalonym wzrokiem i powiedział, że idziemy dalej. Szliśmy w stronę Cerkwi, Pieta całą drogę mamrotał coś do siebie. Tuż przy samej furtce nagle rzucił się na mnie, zaczął okładać pięściami. Miał przy sobie pistolet, ale go nie wyciągnął, zachowywał się jak wściekłe zwierzę. Odepchnąłem go, upadł i dostał jakichś konwulsji. Krwawa piana poszła mu z ust i po chwili umarł. Obejrzałem jego ciało, okazało się, że miał nieszczelny kombinezon, taką niedużą dziurę zaraz przy zamku kaptura z maską. Musiał złapać coś przy „rowie” – zakończył Szaman. – Znalazłem ich praktycznie pod drzwiami świątyni – powiedział batiuszka. – Pochowaliśmy go w poświęconej ziemi.
– Czyli chuj – skwitowała opowieść Wiera i ukryła twarz w dłoniach. Kapłan próbował zgromić ją spojrzeniem, ale dziewczyna tego nie zauważyła. Myślałem, że zaraz się rozpłacze, ale ona potarła tylko twarz dłońmi i spojrzała na mnie. – Wiera, nie wiesz, czy to był... – chciałem powiedzieć coś, żeby ją pocieszyć. – Nieważne, Sołdat – przerwała mi. – Nie żyje i tyle. Na grób mu przecież nie nasikam. Ojciec Wasilij wydał z siebie gniewny pomruk, zapadła krępująca cisza. Uznałem, że to dobry moment, żeby dać sygnał do wymarszu, ale Piegajew mnie ubiegł. – Jak batiuszka się tu znalazł? – zapytał. – Mieszkałem w Zonie jako młody chłopak. Zresztą wtedy Zony jeszcze nie było. – Postawny pop rozparł się wygodniej na krześle. – Chodziłem do tej cerkwi na nabożeństwa. Pierwsza Katastrofa zabrała mi matkę i ojca, oboje pracowali w elektrowni. Żołnierze wywieźli mnie do prijuta[77] przy monastyrze. Gdy dorosłem, poczułem powołanie. Skończyłem seminarium i próbowałem żyć na Dużej Ziemi, ale nie mogłem się tam odnaleźć. Nie czułem tam obecności Boga, nikt nie chciał słuchać moich kazań. Cały czas miałem wrażenie, że coś mnie tu wzywa, że muszę wrócić. Bóg dał mi siłę, przemknąłem się przez Kordon, odnalazłem moją Cerkiew. – Kapłan powiódł po nas dziwnym spojrzeniem. – Wszedłem do środka i zastałem jakieś plugastwo stojące przy ołtarzu. Dwunożny mutant, cały w guzach, kiwał się na boki i wył do krzyża, jakby w bólu czy wręcz agonii. Wyczuł mnie i rzucił się w moją stronę, ale wtedy w oślepiającym blasku zstąpił anioł, by mnie bronić. Zamknąłem oczy, a kiedy je otworzyłem, leżałem obok truchła mutanta. Stwór miał rozbitą głowę, a ja ściskałem w ręku ciężki świecznik. – Batiuszka Wasilij upił mały łyk herbaty. – To anioł dał mi siłę, żebym pokonał potwora, jak kiedyś święty Jerzy smoka. Zdjąłem mutantowi z szyi ten święty krzyż i zacząłem odprawiać tu msze. Biłem w dzwony, z wioski nieopodal zaczęli schodzić się samosielcy. Moja świątynia jest zawsze pełna – zakończył. Popatrzyliśmy po sobie zdumieni. Wiedziałem, co myślę, ale nie miałem pojęcia, jak powiedzieć to kapłanowi. Wyręczył mnie doktor Piegajew. – Ojcze Wasiliju – zaczął nieśmiało – ta Cerkiew to dziwna i potężna anomalia. Emituje promieniowanie psioniczne. Potwór, którego pokonałeś, był prawdopodobnie mutantem, kontrolerem, którego złapała w pułapkę. Kto wie, może nawet to Cerkiew przemieniła człowieka w tego stwora. – Kontroler cierpiał, mógł cię opanować i zmusić, byś skrócił mu męki – dodałem. – To brednie! – oburzył się pop. – Anioł wstąpił we mnie, aby dodać mi sił! Zabrałem potworowi tę świętą relikwię! Wskazał na wiszący na szyi krzyż, który zajaśniał mocniejszym błękitnym blaskiem. Mój dozymetr zatrzeszczał cicho, spektrometr Piegajewa odpowiedział serią pisków. – Ojcze Wasiliju, ten krzyż to artefakt, podobny do tych składanych w ofierze przez wiernych. – Próbowałem przemówić mu do rozsądku, ale on uparcie kręcił głową. – Oddziałuje psionicznie, zniewala umysł. – Herezje! – Pop zerwał się z krzesła. – Nie będę tego słuchać!
Widząc gwałtowne zachowanie kapłana, Łysy odruchowo sięgnął po automat. Uniosłem ręce w uspokajającym geście. – Opuśćcie ten dom, nie jesteście tu mile widziani – powiedział Szaman, wstając. Postanowiłem posłuchać jego polecenia. Zostawiliśmy rozsierdzonego popa w salonie, stalker odprowadził nas do drzwi. Wyszliśmy na zewnątrz, odetchnąłem z ulgą. Uświadomiłem sobie, że w towarzystwie kapłana czułem się nieswojo, jakby on sam zaczynał w jakiś sposób na mnie oddziaływać. Blade słońce Zony minęło już zenit, niebo na południowym zachodzie było wyraźnie ciemniejsze. Wskazałem ręką w tamtą stronę. – CzAES zbiera siły – mruknął Łysy, przykładając dłoń do czoła. – Najwyższy czas się zbierać – stwierdziłem. – Szaman, chodź z nami – powiedziała Wiera. – Załatwimy coś, potem wracamy do naukowców. – Zostaję tutaj – odparł stalker z niewzruszoną miną. – Szaman, czy ty naprawdę nie rozumiesz, co tu się dzieje?! – wybuchnęła niespodziewanie dziewczyna. – Całe życie szukałem absolutu – odpowiedział jej Szaman spokojnym tonem. – Uważałem, że jest wielu bogów, w wielu różnych postaciach. Teraz wiem, że Bóg jest tylko jeden i tutaj, w tej Cerkwi jest Jego dom. – Człowieku, ta cała Cerkiew to jedna wielka anomalia! – Wiera zapalała się coraz bardziej. – Tu nie ma żadnego Boga, tylko cholerne promieniowanie! Batiuszka Wasilij jest na prostej drodze do zamienienia się w psionika, podobnego do tego, którego sam kiedyś ubił! Co wtedy zrobisz? Zajmiesz jego miejsce?! Pięść stalkera wytrysnęła do przodu szybkim łukiem i trafiła dziewczynę w szczękę. Wiera zatoczyła się do tyłu, ale nie upadła. Łysy zareagował błyskawicznie, zamachnął się kolbą automatu, ale zdążyłem złapać go za ramię. Wiera rzuciła się w stronę Szamana, stanąłem między nimi. – Spokój, kurwa! – krzyknąłem, wyszarpując makarowa z kabury. – Nie będziecie mi się tu lać o obrazę uczuć religijnych! Łysy zorientował się chyba, że żarty się skończyły, bo złapał Wierę za ramię. Wymierzyłem broń w Szamana, na wypadek gdyby coś głupiego przyszło mu do głowy. Stalker uniósł ręce w pojednawczym geście, na jego twarzy błąkał się dziwny uśmieszek. – Zabieramy się stąd – wydałem rozkaz, wciąż mierząc do Szamana. – Łysy, pro... Powietrze rozdziera huk eksplozji, dach plebanii lekko unosi się do góry i zapada z jednej strony, przez okna buchają kłęby dymu i pyłu. Odruchowo padam na ziemię, reszta oddziału robi to samo. Z drugiej strony, gdzieś od Cerkwi, dobiega długa seria z karabinu, wokół nas wypryskują fontanny ziemi. Wiera, leżąc, zdejmuje z pleców automat, przeładowuje i odpowiada ogniem. Strzelec przy świątyni cichnie na chwilę, unoszę głowę, ale opuszczam ją szybko, kryjąc się przed ogniem od strony plebanii. Leżymy na otwartym terenie przyszpileni krzyżowym ogniem, trzeba się ruszyć, bo nas wystrzelają. – Bladź, otoczyli nas! – Łysy też błyskawicznie zorientował się w sytuacji.
– Wiera, Łysy, kryjecie ogniem Cerkiew! – wywrzaskuję rozkazy. – Czołgamy się do plebanii, musimy mieć osłonę! Szaman, masz jakąś broń?! – W budynku! – Stalker wskazał ręką domek ojca Wasilija. Poruszanie się pod ostrzałem z jednej strony, do tego w kierunku innych napastników, nie należy do łatwych zadań. Strzałami z bajkała zasypuję plebanię, zmuszając agresorów do przerwania ognia, Piegajew na ślepo wali po ścianach z makara. Wiera krótkimi seriami osłania nas od strony Cerkwi, Łysy pomaga jej pojedynczymi salwami. Docieramy do ściany budynku, Szaman wpełza do środka, zanim zdążam go powstrzymać. Mija kilkanaście sekund, w plebanii rozlega się krótka seria z automatu, słyszę dźwięk padającego ciała. – Do środka! – wydaję ryzykowny rozkaz. Skuleni wchodzimy do budynku, prowadzę, wodząc wokół lufą bajkała, słyszę, jak doktor przeładowuje pistolet. Niewiele widać, w powietrzu unoszą się kłęby pyłu po niedawnej eksplozji, dym szczypie w oczy, pod nogami chrzęści tynk, szkło i kawałki cegieł. Sień czysta, kuchnia po lewej też. W salonie dostrzegam ruch, palec ugina spust. – Nie strzelajcie, rozwaliłem go – drze się Szaman. Seria pocisków wpada przez okno, padam na podłogę, czując gorący podmuch i szczypanie na prawym policzku. Wskazuję Szamanowi okno, stalker kryje otwór krótkimi seriami. – Piegajew do sieni, Łysy kuchnia, Wiera za mną! – Podejmuję decyzję, wiedząc, że jeśli tu zostaniemy, jesteśmy martwi. Biegniemy z dziewczyną do drzwi, zatrzymuję ją przed wyjściem. – Teraz szybko, ja w lewo, ty w prawo. – Doładowuję strzelbę, Wiera zmienia magazynek. – Okrążamy budynek, zanim ci przy Cerkwi się zorientują, i rozwalamy tych tutaj. Stalkerka kiwa głową, ruszamy niemal jednocześnie. Strzelcy przy świątyni mają dobry refleks, tuż za drzwiami wita nas przeciągnięta seria. Ziemia i tynk ze ścian bryzgają na wszystkie strony, gdy biegnę do rogu budynku. Basowy odgłos strzałów i zabójcza szybkostrzelność, co oni tam, kurwa, pieczeniega[78] mają?! Dopadam do winkla, strzały od Cerkwi nie cichną, widać amunicji im nie szkoda. Biegnę wzdłuż ściany, wyglądam za drugi róg, tam gdzie powinien być strzelec. Jest, bladin syn[79], właśnie wyciąga zawleczkę! Walę w niego dwa szybkie strzały, skoncentrowana wiązka loftek odrzuca go w tył, niemal wyrywając z butów. Jak na zwolnionym filmie widzę wypadający z ręki RGD-5, prawie słyszę cichy szczęk odskakującej łyżki. – Wiera, gleba! – drę się do dziewczyny wyskakującej właśnie zza przeciwnego rogu budynku. Padam na brzuch, przykrywam głowę rękami, otwieram usta i zaciskam powieki. Ryk eksplozji wstrząsa światem, odłamki z wizgiem lecą wokół, zasypuje mnie tynk i grudki ziemi. Coś upada obok z mokrym plaśnięciem. Pisk w uszach, ale chyba jestem cały. Otwieram oczy, tuż przy mnie leży oderwane ramię. Napędzany czystą adrenaliną mózg zupełnie niepotrzebnie rejestruje, że to lewa ręka, wciąż ściskająca w palcach zawleczkę granatu. Podrywam się na nogi, Wiera wychodzi zza rogu, podbiegamy do okna. – Szaman, na zewnątrz czysto, żyjemy! – krzyczę do stalkera.
– Właźcie do środka! Wchodzę oknem, Wiera z trudem przeciska się za mną. Wściekłą serią odzywa się karabin przy Cerkwi, jakaś kula ze świstem rykoszetuje od pieca kaflowego. Łysy wpada do salonu, ciągnąc ze sobą doktora Piegajewa. – Co to było?! – Miał drugi granat – rzucam szybko. – Z tym przy Cerkwi będzie problem, ma tam jakiś ciężki sprzęt i od cholery amunicji. – Łysy zauważył chyba to samo co ja. Zdejmuję z pleców futerał z dragunowem, szybkim ruchem odpinam celownik, z tej odległości luneta tylko by mi przeszkadzała. – Sołdat, z tamtej strony plebanii nie ma okien! – Wiera odgadła, co planuję. – Są drzwi – odpowiadam krótko. – Szaman, Wiera, wyjdziecie oknem, dojdziecie do narożników i pokryjecie Cerkiew ogniem. Walicie po trzy krótkie serie, żebym miał czas się złożyć. Potem przerywacie, chcę, żeby się wychylił. Łysy, zostań tu z doktorem. Nie czekając na odpowiedź, ruszam do sieni. Dwa metry od drzwi kładę się na ziemi, ustawiam suwak celownika krzywkowego na pięćdziesiąt metrów i zamieram. Wokół leci tynk, strzelec przy Cerkwi zawzięcie polewa plebanię ołowiem. Pierwsze strzały Wiery i Łysego przerywają jego serię, podpełzam do drzwi. Kilka sekund przerwy, druga seria, docieram do progu i składam się do strzału. Trzecia, świat zwęża się do pola nad muszką i szczerbinką. Wdech, bezpiecznik, palec na spust. Widzę ruch przy Cerkwi, ktoś podnosi głowę, szarpie zamek opartego na dwójnogu ciężkiego karabinu maszynowego. Ściągam spust na wydechu, huk, kopnięcie i cisza. Widziany przez szczerbinkę kształt jest nieruchomy, chyba już po wszystkim. Czekam jeszcze pół minuty, ale nic się nie dzieje. Oddycham z ulgą, w ustach czuję posmak wypalonej adrenaliny, czuję, jak zwalnia mi serce. – Wiera, Szaman, sprawdźcie Cerkiew! – wydałem rozkaz. Stalkerzy z bronią w rękach podbiegli do świątyni, osłaniałem ich, lustrując okolicę lufą karabinu. Chwilę się rozglądali, Szaman zajrzał do wnętrza budynku, Wiera trąciła coś nogą. – Czysto, jeden trup! – krzyknęła w moim kierunku. – Dobra, wracajcie! Wstałem, otrzepałem się z kurzu i wyszedłem przed budynek. Chwilę później dołączyli do mnie Łysy z Piegajewem, od Cerkwi nadeszli Wiera i Szaman. – Jesteś ranny – stwierdziła dziewczyna, przyglądając mi się z bliska. Teraz, kiedy opadło napięcie wywołane walką, poczułem, jak po prawej stronie twarzy spływa mi za kołnierz coś ciepłego. Potarłem ręką szyję, dłoń umazałem krwią. – Pokaż to. – Wiera bezceremonialnie złapała mnie za podbródek i odwróciła głowę. – Urwało ci płatek ucha, już przestaje krwawić. Masz szczęście, Sołdat, toż to strzał za milion. Delikatnie obmacałem ucho, krzywiąc się z bólu, gdy dotknąłem niewielkiej ranki. Cóż, będę teraz nieco mniej symetryczny. – Ojciec Wasilij nie żyje, sprawdziłem puls – powiedział doktor do Szamana. Stalker skinął tylko głową, pewnie spodziewał się tego, w końcu widział wcześniej
nieruchome, poszarpane odłamkami granatu ciało batiuszki leżące w kącie salonu. – Chcę wiedzieć, kto nas zaatakował – oznajmiłem, ruszając w stronę Cerkwi. Ciało leżące przy ciężkim karabinie maszynowym było ubrane w czarny kombinezon i maskę z przyciemnianym wizjerem zakrywającym całą twarz. Szybka była przestrzelona, trafiłem go idealnie. W potylicy ziała dziura wylotowa wielkości pięści. – Monolit – oznajmił Łysy krótko. Spojrzałem na niego pytająco, nigdy nie słyszałem o takiej formacji. – Taka sekta, Sołdat – powiedziała Wiera, widząc, że małomówny stalker nie udzieli mi wyjaśnień. – Wierzą, że w czAES jest kryształ z kosmosu, który muszą chronić. Kręcą się zwykle w pobliżu centrum Zony i mają gąbkę zamiast mózgu, więc strzelają do wszystkiego, co się rusza. – Nie jesteśmy blisko Elektrowni. – Piegajew podrapał się w głowę. – Może przyciągnęły ich dzwony, cholera wie – odparła Wiera, patrząc na ciało. – Kurna, Sołdat, widziałam już wcześniej, jak strzelasz, ale ciągle nie mogę się nadziwić. Skręt miał rację, każdy twój pocisk to jak ostatni gwóźdź do trumny. Skinąłem tylko głową i przyjrzałem się opartemu na dwójnogu karabinowi. Miałem rację, pieczenieg, obok skrzynka z zapasem amunicji. Potężna broń, ale ciężka i bardzo nieporęczna. Wiera zarzuciła na plecy swój automat i podniosła karabin z ziemi. W rękach masywnej stalkerki broń wydawała się jakby mniejsza. Dziewczyna złożyła dwójnóg, bez wysiłku przyłożyła pieczeniega do ramienia i złożyła się do strzału. – Pasuje ci taki rozpylacz. – Łysy pokiwał głową z uznaniem. – Zabierasz go? – zapytałem. Wiera tylko uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając białe zęby, i zabrała się za rozmieszczanie amunicji. Nie była to taka prosta sprawa, dziewczyna po chwili zorientowała się, że nie da rady nieść swojego kałasznikowa z amunicją razem z ciężkim karabinem i pestkami do niego. Rozejrzała się, szukając rozwiązania, jej wzrok padł na Łysego. – Zróbmy małą roszadę – zaproponowała. – Łysy, daj swój automat Piegajewowi, i tak strzela tylko pojedynczym, doktor sobie poradzi. Weźmiesz mojego kałacha, a ja zaopiekuję się tym. – Pieszczotliwie pogładziła drewnianą kolbę. – Dzięki – powiedział jak zwykle małomówny stalker i podał swój karabin naukowcowi. Doktor przyjął broń drżącymi rękoma, widać mijał mu szok wywołany walką. Spojrzał na trzymany w rękach automat nieco nieprzytomnym wzrokiem. – Wasilij, to całkiem proste. – Podszedłem do niego i objaśniłem działanie automatu. – Tutaj masz bezpiecznik, tak ściągasz i zakładasz magazynek, spust wiesz, gdzie jest. Tej dźwigni nie ruszaj, przełącza na ogień ciągły, broń się zatnie. Piegajew przyłożył broń do ramienia, prawie fachowo złożył się do strzału. Odbezpieczył, zabezpieczył, wyjął i doładował magazynek podanymi przez Łysego nabojami, po czym założył go ponownie. Spojrzeliśmy na niego zdziwieni. – Miałem krótkie szkolenie wojskowe przed przyjazdem do Strefy – powiedział przepraszającym tonem. – Nie spodziewałem się tylko, że naprawdę mi się przyda...
– Doktorze, w Zonie nie wszystko da się przewidzieć – odparła Wiera z uśmiechem i płynnym ruchem przeładowała pieczeniega. Nowa zabawka najwyraźniej sprawiła jej ogromną radość. Stalkerzy to dziwne stworzenia. Przesądny Łysy za nic w świecie nie wziąłby do ręki broni po trupie, wolał ryzykować życie z niesprawnym karabinem. Wiera nie miała takich skrupułów, ciężki karabin maszynowy zdobyty na monolitowcu był dla niej po prostu okazją do ulepszenia uzbrojenia. Gdzieś w oddali zabrzmiała przeciągnięta seria z automatu, później druga. Ktoś odpowiedział urywanym ogniem pojedynczym, echo zwielokrotniło odgłosy wystrzałów. Miałem wrażenie, że kanonada dobiega gdzieś z północy, co nie wróżyło niczego dobrego. Spojrzeliśmy po sobie, Łysy skinął lekko głową, jakby na potwierdzenie moich domysłów. – Co się dzieje, wszyscy w Strefie uparli się, żeby się właśnie dziś wzajemnie pozabijać? – zapytała Wiera retorycznie. Szaman bez słowa odwrócił się od nas i ruszył w kierunku plebanii. Zostawiliśmy ciało i poszliśmy za nim. W częściowo zawalonym budynku pod nogami zachrzęściło szkło z rozbitych szyb i odłupany ze ścian tynk. Przemierzyliśmy krótką sień i zastaliśmy Szamana klęczącego przy zwłokach batiuszki Wasilija. Stalker miał zamknięte oczy, jego usta poruszały się, szepcząc słowa cichej modlitwy. Stanęliśmy obok i czekaliśmy, aż skończy, zasłuchani w cichnącą powoli kanonadę dobiegającą z daleka. – Szaman, chodź z nami – powiedziała Wiera, gdy stalker uniósł głowę. – Tutaj jest tylko śmierć. – Tutaj mieszka Bóg – oznajmił Szaman wypranym z emocji głosem, po czym zdjął lśniący błękitną poświatą krzyż z szyi popa i zawiesił go na swojej. Artefakt momentalnie rozjarzył się silniejszym blaskiem, jakby ucieszył się ze zmiany właściciela. – Zostaję.
67 SNG (ros. Sodrużestwo Niezawisimych Gosudarstw) – Wspólnota Niepodległych Państw. (przyp. red.) 68 Otliczno (ros.) – doskonale, celująco. (przyp. red.) 69 Wot tarakany... (ros.) – A to karaluchy dwudupne, w dupę jebane! (przyp. red.) 70 Oktiabriata (ros.) – radziecka polityczna organizacja skupiająca młodsze dzieci, wchodząca w skład Wszechzwiązkowej Organizacji Pionierskiej imienia W. I. Lenina, zwanej pionierami. (przyp. red.) 71 Opan‘ki! Kopiec (ros.) – Ups! Żegnaj, świecie. (przyp. red.) 72 Szestoj czas (ros.) – w liturgii prawosławnej odpowiednik seksty. (przyp. red.) 73 Ryt bizantyjski (obrządek grecki) – obrządek liturgiczny stosowany w kościołach prawosławnych. Dopuszcza używanie języków narodowych, ale w krajach słowiańskich na ogół liturgia odprawiana jest w języku cerkiewnosłowiańskim. (przyp. red.) 74 Ikonostas (z greckiego: eikón, oznaczające obraz, oraz stásis, czyli pozycja, umiejscowienie) – bogato zdobiona, pokryta ikonami ściana we wnętrzu cerkwi, oddzielająca ołtarz od nawy, przeznaczonej dla wiernych. (przyp. red.) 75 Obiednia (ros.) – msza. (przyp. red.) 76 Anałojczyk (ros.) – stolik z ikoną stojący przed ikonostasem. (przyp. red.) 77 Prijut (ros.) – sierociniec, dosł. schronienie. (przyp. red.) 78 PKP Pieczenieg – współczesny rosyjski karabin maszynowy. (przyp. red.) 79 Bladin syn (ros.) – skurwysyn. (przyp. red.)
Z
amarudziliśmy tu zbyt długo – stwierdziłem, kiedy wyszliśmy z plebanii. Było już dobrze po południu, wyprane z kolorów słońce Zony powoli opadało ku zachodowi. Zrobiło się wyraźnie chłodniej, w końcu koniec kwietnia to jeszcze nie lato. W Strefie panowała pełna napięcia cisza, niebo na południowy zachód od nas było wyraźnie ciemniejsze. Zwykle nie jestem przesądny, ale z jakiegoś powodu byłem pewien, że mrok nad CzAES nie oznacza niczego dobrego. Poczułem się zmęczony, napięcie opadające po walce dodatkowo spotęgowało to wrażenie. Przed zachodem słońca musieliśmy dostać się do X-3, miałem nadzieję, że tam w miarę bezpiecznie przeczekamy noc. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, szybko przeszukamy kompleks i rano ruszymy w drogę powrotną, do obozu naukowców. Trochę martwiły mnie strzały od strony północy. Wolałbym nie natknąć się ponownie na sekciarzy z Monolitu, szczerze mówiąc, budzili mój niepokój. Szaleni, a do tego dobrze uzbrojeni, stanowili prawdziwe zagrożenie. Jeśli odgłosy walki faktycznie dobiegały od X-3, możemy mieć nieliche kłopoty. Wyjąłem z plecaka mapę i szybko oceniłem odległości. Laboratorium powinno być już niedaleko stąd, dokładnie na północ. Pokazałem plan stalkerowi, który obrzucił go krótkim spojrzeniem. – Prowadź, Łysy, idziemy szybkim tempem – wydałem rozkaz. – Przed nocą chcę być w X-3. Małomówny najemnik swoim zwyczajem skinął tylko głową, odetchnął głęboko i wygrzebał z kieszeni mutrę. Z namysłem zważył ją w dłoni i rzucił przed siebie. Zrobił pierwszy krok, bez słowa ruszyliśmy za nim. Łysy kierował się wprost na północ, najkrótszą trasą do X-3. Szliśmy przez rzadki świerkowy młodnik, suche igliwie tłumiło odgłos naszych kroków. Skarlałe drzewka sprawiały wrażenie, jakby każdy kolejny dzień stanowił dla nich walkę o przetrwanie na skażonej glebie Zony. Ten las już raczej nie urośnie, w najlepszym przypadku będzie po prostu trwał. Nikt nie był w nastroju do rozmów, wydarzenia ostatnich godzin odreagowywaliśmy w milczeniu. Pamiętając o odgłosach strzałów, nakazałem Piegajewowi wyłączyć spektrometr, nie chciałem, żeby jego piski nas zdradziły. Nie wiedziałem, kogo lub co możemy zastać przy kompleksie badawczym, ale wolałem nie afiszować się zbytnio
z naszym przybyciem. Przemierzaliśmy zagajnik w napięciu, trzymając w rękach gotową do strzału broń. – ...dek mocy w sieci. – Prawie podskoczyłem, kiedy radio Wiery nagle wydało z siebie serię trzasków, szumów i kilka zrozumiałych słów. – ...nownie zwiększyć moc ...peryment przełożony na wieczorną zmianę. Wszyscy stanęliśmy jak wryci, patrząc na Wierę. Dziewczyna odpięła krótkofalówkę od pasa i podregulowała zakres fal. – Przyjąłem, ponownie zwiększam moc reaktora – zatrzeszczało radio. – Eksperyment czasowo wstrzymany. Spojrzeliśmy po sobie, nie wiedząc, co powiedzieć. Krótkofalówka Wiery musiała złapać jakąś transmisję, ale nie miałem pojęcia, skąd mogła pochodzić. Przecież nie mogło tu być mowy o Reaktorze w CzAES. – Wszystko by się zgadzało... – powiedział zamyślony Piegajew, patrząc na zegarek. – Można trochę jaśniej, doktorze? – poprosiłem. – Równo trzydzieści lat temu w czwartym bloku Elektrowni miał być przeprowadzony eksperyment, który okazał się fatalny w skutkach – zaczął naukowiec tonem wykładowcy. – Jego pierwszym etapem było stopniowe obniżanie mocy reaktora. Podczas tego procesu nastąpił jednak spadek napięcia w sieci spowodowany problemami w innej elektrowni. Zdecydowano się ponownie podnieść moc w CzAES, żeby uniknąć przerw w dostawach prądu dla Kijowa. Eksperyment wznowiono w nocy. – Wszystko pięknie, ale to nie wyjaśnia, kogo słyszymy w radiu Wiery – odparłem, kręcąc głową. – Pewnie jakiś stalker żartowniś robi sobie jaja w eterze – rzuciła nieśmiało dziewczyna. Doktor Piegajew wyjął swój spektrometr i spojrzał na mnie pytająco. Skinąłem głową, zezwalając włączyć urządzenie, które natychmiast odezwało się serią pisków. Naukowiec długo kręcił gałkami i wciskał przyciski, mrucząc coś do siebie. – Moc reaktora siedemdziesiąt pięć procent i rośnie – oznajmił głos w krótkofalówce. Spektrometr odpowiedział mu przeciągłym modulowanym piskiem, Piegajew uniósł wzrok i spojrzał mi w oczy. – To raczej żaden stalker – powiedział dziwnym głosem. – Te fale radiowe wyglądają jak jakieś echo. Zapętlona, powtarzająca się wiadomość. – Odnotowano spadek mocy w sieci. Ponownie zwiększyć moc reaktora, eksperyment przełożony na wieczorną zmianę. – Głos w radiu zdawał się potwierdzać przypuszczenia naukowca. – Wasilij, nie bardzo rozumiem – powiedziałem, bo to wszystko prawie przekraczało możliwości mojej wyobraźni. – Sugerujesz, że transmisja, którą słyszymy, to oryginalne głosy sprzed dokładnie trzydziestu lat, zapętlone w eterze? Dialog rozdzielni z obsługą czwartego bloku reaktora Czornobylskoj Atomnoj Elektrostancji? – Pomiary na to właśnie wskazują – odparł wymijająco naukowiec. – Sam nie wiem, co o tym myśleć, fale radiowe nie powinny podróżować w czasie. Łysy wzruszył tylko ramionami, jakby niewiele go to wszystko obchodziło, i spojrzał na mnie wyczekująco.
– Wiera, ścisz krótkofalówkę, ale jej nie wyłączaj – zdecydowałem. – Doktorze, spektrometr do plecaka. Ruszamy dalej. – Tak po prostu? – zdziwił się naukowiec. – W Strefie ewidentnie coś się szykuje – uświadomiłem go. – Nie będziemy tu stać i czekać, żeby zobaczyć, co się stanie. – Moc reaktora siedemdziesiąt pięć procent i rośnie – duch przeszłości zgodził się ze mną. Łysy rzucił mutrę i ruszył jej śladem, nasz niewielki oddział podążył za nim. Starałem się nie zdradzać oznak zdenerwowania, ale prawdę mówiąc, miałem niezłego pietra. Skoro Zona wyrzuca już z siebie trzydziestoletnie transmisje radiowe, może szykować naprawdę paskudne fajerwerki. Kolejny raz skląłem się w myślach za łażenie po Strefie w rocznicę Pierwszej Katastrofy, ale nie poczułem się od tego lepiej. Pocieszała mnie jedynie myśl, że w podziemiach X-3 możemy mieć szanse bezpiecznie przeczekać noc, ale miałem też świadomość, co przysłowie mówi na temat synów nadziei. Młodnik, który przemierzaliśmy, zdawał się nabierać kolorów. Dalej na północ drzewa stawały się nieco grubsze i bardziej zielone, poszycie gęstniało stopniowo, ale nie utrudniało marszu. Lekki wiatr przynosił zapach żywicy, którego nie czułem nigdy wcześniej w Strefie. Najemnik parł przed siebie, zdając się nie zauważać tych subtelnych zmian otoczenia, ale reszta oddziału rozglądała się ciekawie. Łysy co kilka kroków rzucał przed siebie śrubę, ale zagajnik zdawał się być całkowicie wolny od anomalii. Dzięki temu poruszaliśmy się szybko wprost na północ, w kierunku celu naszej wędrówki. Radio Wiery umilkło, echo tragicznej przeszłości Zony chwilowo nie miało nam już nic do przypomnienia. – Niedługo powinniśmy być na miejscu – powiedział Łysy, nie odwracając się. – Nie zapeszaj, będziemy się cieszyć, jak dojdziemy – burknęła Wiera, poprawiając chwyt pieczeniega. – Las robi się gęstszy. – Faktycznie jest tu jakoś bardziej zielono – zgodził się z nią doktor Piegajew. Żywsze kolory zaczynały kłuć w oczy, coraz ostrzej kontrastowały ze zwykłymi szarościami i brązami Zony. Drzewa wyglądały tutaj dokładnie tak, jak w pierwszym lepszym lesie na Dużej Ziemi, czyli zupełnie inaczej, niż powinny. – Wiemy, co właściwie badali w tym X-3? – zapytałem Piegajewa. – Pozyskiwali czynnik P-41, coś w rodzaju roślinnego sterydu dla układu nerwowego – odparł naukowiec. – Według dokumentów, które przynieśliście Sołochowowi, hodowali tam różne eksperymentalne gatunki roślin, żeby pozyskać najbardziej stabilną substancję. – Myślisz, że ten las może mieć coś wspólnego z eksperymentami przeprowadzanymi w X-3? – zainteresowała się Wiera. – Kto wie, przekonamy się na miejscu – stwierdził enigmatycznie naukowiec. Szliśmy w milczeniu jeszcze kilkanaście minut, Łysy coraz częściej musiał torować sobie drogę przez gęste krzaki. Nagle zatrzymał się i bez słów wskazał na bok. – To chyba jeżyny! – ucieszyła się Wiera. Gałęzie rosnącego na prawo krzewu obciążały czarne owoce. Faktycznie wyglądały
na jeżyny, tyle tylko, że były wielkości sporych jabłek. – Mówiłeś coś o roślinnym sterydzie? – zapytałem retorycznie. – Całkiem sporo nalewki dałoby się z nich zrobić – powiedział Piegajew, oblizując wargi. Zbliżyłem się do krzewu, terra zatrzeszczała ostrzegawczo. – To tyle, jeśli chodzi o nalewkę, chyba że lubisz takie z naprawdę mocnym kopem – powiedziałem, dając Łysemu znak, by ruszał dalej. Najemnik obrzucił jeżyny nieufnym spojrzeniem i wyminął je szerokim łukiem. Spojrzał na kompas i ponownie skierował się na północ. Chwilę później wyszliśmy na starą asfaltową drogę biegnącą na północny wschód. Nawierzchnia szosy była spękana, w wielu miejscach uniesiona rozrastającymi się pod nią korzeniami drzew. Gdzieniegdzie spomiędzy płatów asfaltu wyrastały kępki trawy i niewielkie krzewy. Najemnik zatrzymał się i spojrzał na mnie pytająco. Szosa co prawda nie prowadziła dokładnie na północ, ale wydawało się mi się logiczne, że do kompleksu naukowego musiał istnieć jakiś dojazd. Spojrzałem w dal, miałem wrażenie, że droga lekkim łukiem skręca w odpowiednim kierunku. – Idziemy drogą – zadecydowałem po chwili namysłu. – Wiera i Łysy z prawej, doktor za mną z lewej. Najemnik skinął głową, zmieniliśmy szyk i ruszyliśmy szosą. Zgarnąłem do kieszeni garść drobnych kamyków i zacząłem rzucać je przed siebie co kilka kroków. Naukowiec trzymał się za mną, z zadowoleniem zauważyłem, że wyciągnął makarowa z kabury. Kilkaset metrów dalej droga faktycznie skręcała na północ, w oddali zobaczyłem, że las przy szosie się przerzedza. Kiedy podeszliśmy bliżej, przeciąłem szosę i dołączyłem do Wiery i Łysego. – Dobra, broń w pogotowiu. Zbliżamy się do linii drzew, ale nie wychodzimy z lasu – odparłem. Chciałem wykorzystać osłonę roślinności, żeby spokojnie przyjrzeć się otwartemu terenowi, zanim nań wkroczymy. Z bronią w pogotowiu zbliżyliśmy się do ostatnich drzew. Przed nami rozciągała się obszerna polana porośnięta niską trawą. Szosa biegła jej środkiem, prowadząc do niewielkiej budki umiejscowionej po przeciwległej stronie, tuż przy ścianie lasu. Obok budynku stały wraki dwóch wojskowych ciężarówek, ich sflaczałe opony były wrośnięte w spękany asfalt. Gdzieniegdzie ponad trawę wystawały grube zielone gałęzie lub korzenie, wyglądało na to, że rozchodzą się mniej więcej koncentrycznie od obiektu. – To ma być całe X-3? – zapytała z niedowierzaniem Wiera. – Trochę małe. – Z dokumentów wynika, że większość kompleksu jest pod ziemią – wyjaśnił doktor. – Chyba zdecydowana większość – prychnęła dziewczyna. – Ta budka wygląda jak wejście do bunkra. – Hodowali rośliny pod ziemią? Nie mogli po prostu postawić jakichś szklarni? – zapytałem. – Może w ten sposób mogli łatwiej precyzyjnie kontrolować warunki. Hodowali tam też chyba jakieś grzyby – odparł Piegajew. – Zresztą nie wiem dokładnie, nie jestem botanikiem.
– Ruszamy, nie ma co tu sterczeć – podjąłem decyzję, kiedy już dokładnie przyjrzałem się polanie. – Wygląda na to, że jesteśmy tutaj sami, ale trzeba uważać. Idziemy szosą w stronę budynku. Ja z Wierą na przedzie, doktor w środku, Łysy, ubezpieczasz tyły. Zdecydowałem się na szyk, który w razie czego zapewni nam dużą siłę ognia z przodu, pieczenieg Wiery i mój bajkał mogły siać prawdziwe spustoszenie. Wyszliśmy na drogę i skierowaliśmy się w stronę obiektu. Już kilka metrów za skrajem lasu asfalt przecinał leżący konar czy może korzeń. Miał soczyście zielony kolor i był grubości męskiego ramienia. Lekko trąciłem go butem, gdy podeszliśmy bliżej, ale nic się nie stało. – Dziwne, zielony, a zupełnie zdrewniały – stwierdził Piegajew, kucając obok korzenia. – Rusz się, Wasilij, przecież nie jesteś botanikiem – ponagliłem go, przekraczając zielony twór. Naukowiec spojrzał na mnie z wyrzutem, ale posłusznie wstał i poszedł za nami. Mniej więcej w połowie drogi do wraku bliższej ciężarówki zauważyłem dziwny kształt leżący na poboczu. Podłużny, na oko dwumetrowy walec, ciasno opleciony zielonymi konarami. Gdzieniegdzie ze szczelin pomiędzy pędami sączył się powoli ciemnoczerwony płyn. Spojrzeliśmy z Wierą po sobie i minęliśmy go szybko, nie dając Piegajewowi szans na bliższe oględziny znaleziska. Myślałem, że kiedy dotrzemy w pobliże X-3, poczuję się spokojniejszy, ale tak się nie stało. Nie podobało mi się to miejsce, placówka badawcza gdzieś w młodym lesie, otoczona dziwnymi pędami, nagle przestała kojarzyć mi się z w miarę bezpiecznym schronieniem. Kilkanaście metrów dalej zobaczyłem leżące na prawo od szosy ciało. Skinąłem na oddział, dając znak do zejścia z drogi, postanowiłem przyjrzeć się bliżej. Kiedy zobaczyłem ciało z bliska, zrobiło mi się słabo. Wiera odwróciła się na pięcie i głośno zwymiotowała. Wyprostowała się i otarła usta dłonią, ale jej żołądek nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i dziewczyną ponownie szarpnęły torsje. Sam z trudem opanowałem mdłości, które ogarnęły mnie na widok trupa. Ciało ubrane było w czarny kombinezon Monolitu, na piersi podziurawiony serią z karabinu. Wzmacniany materiał był rozerwany w kilku miejscach, sekciarz musiał oberwać z niewielkiej odległości. Z otworów jeszcze sączyła się zastygająca krew, śmierć musiała nastąpić stosunkowo niedawno. Najgorsza była jednak jego twarz, a raczej to, co z niej zostało. Wizjer maski był rozbity, odłamki zabarwionego na czerwono pancernego szkła pokrywały czoło i policzki denata. Już na pierwszy rzut oka było widać, że to nie kula strzaskała maskę. Gruba zielona gałąź wnikała w ciało przez otwarte usta, dwie nieco cieńsze drążyły wnętrze czaszki przez oczodoły. Jedna zmiażdżona gałka oczna leżała na policzku, zwisając na końcówce nerwu wzrokowego, drugiej nigdzie nie zauważyłem. Konar wchodzący przez usta był rozgałęziony, cienki pęd znikał w lewej dziurce nosa zabitego. Piegajew chciał zachować zimną krew i przyjrzeć się zwłokom, ale kiedy pochylił się nad denatem, nie wytrzymał i poszedł w ślady Wiery.
– Obrzygałem sobie buty – poinformował zupełnie niepotrzebnie, gdy jego żołądek nieco się uspokoił. – Gratuluję – skwitowałem, choć sam walczyłem z odruchem wymiotnym. – Nowa zasada, nikt nie dotyka tego zielonego cholerstwa. – Wasilij, myślisz, że to... coś się nim żywi? – zapytała Wiera, gdy wróciliśmy na drogę. – Nie jestem pewny, ale na to wygląda. – Naukowiec miał jeszcze lekko zielonkawy odcień skóry, ale naturalne kolory powoli mu wracały. Przełknąłem grudkę gęstej, kwaśnej śliny i poprowadziłem oddział dalej. Ostrożnie przekraczaliśmy leżące na spękanym asfalcie zielone pędy, starając się żadnego nie dotknąć. Nie wiedziałem, jak ten twór się porusza, ale gałęzie zaczęły mi się kojarzyć z mackami ośmiornicy. Nerwy miałem napięte, cały czas spodziewałem się, że konary zaczną wić się wokół mnie; oplatać, dusić i miażdżyć, aby w końcu wniknąć w moje ciało i rozpocząć ucztę. Wzdrygnąłem się na samą myśl o tak strasznej śmierci, powiodłem wokół lufą bajkała. W zupełnej ciszy zbliżaliśmy się do wraku stojącej bliżej nas ciężarówki. Strach wyostrzał mi zmysły, niemal słyszałem, jak zgrzytają zaciśnięte zęby idącej obok Wiery. – ...moc w sieci w normie, możecie wznowić eksperyment. – Podskoczyliśmy, gdy krótkofalówka Wiery odezwała się z cichym trzaskiem. – Zrozumiałem, obniżamy moc reaktora. Słońce chyliło się ku zachodowi, trzydzieści lat temu w CzAES zaczynał się feralny eksperyment. Zona przypominała nam o tym, głosy dawno zmarłych ludzi znów powracały, na zawsze uwięzione w eterze. – Sołdat, myślisz, że to dobry pomysł, żeby pchać się do tego kompleksu? – zapytała Wiera niepewnym głosem. – To cholerstwo wyłazi z ziemi w okolicy tamtej budki... Zatrzymałem się i spojrzałem na nią. Rozumiałem, że się boi, i nie winiłem jej za to. Zmasakrowane zwłoki, które widzieliśmy przed chwilą, każdemu z nas napędziły stracha, ale ostatnim, czego teraz potrzebowałem, było kwestionowanie moich rozkazów. – Wiera, w najbliższej okolicy nie ma żadnego innego schronienia – starałem się mówić uspokajającym tonem, żeby dodać wszystkim otuchy. – Sama słyszysz, że Zona szykuje na dziś coś specjalnego. Popatrz tylko na niebo od strony CzAES. Cały oddział odwrócił się we wspomnianym kierunku. Ołowiane chmury kłębiące się nad niewidoczną z tej odległości Elektrownią nie pozostawiały złudzeń. – Sołdat ma rację, w środku mamy przynajmniej jakieś szanse – nieoczekiwanie poparł mnie Łysy. – Jeśli tu zostaniemy, emisja usmaży nam mózgi. Wiera nadal nie wyglądała na przekonaną, ale skinęła głową. Dotarliśmy do tylnej osi wraku ciężarówki, dałem sygnał do rozdzielenia się. Wraz z Wierą ruszyłem wzdłuż prawej burty, Łysy z Piegajewem obeszli pojazd z drugiej strony. Stojący na sflaczałych oponach wrak pamiętał zapewne czasy Drugiej Katastrofy. Zielona farba obłaziła z niego całymi płatami, korozja z cichą determinacją wgryzała się w blachę. Pojazd był pusty, ktokolwiek nim przyjechał, zaginął gdzieś w czeluściach
Zony. Kiedy wyszliśmy zza ciężarówki, zrozumiałem, że kanonada, którą słyszeliśmy przy Cerkwi, musiała dobiegać właśnie stąd. – Ależ jatka... – skomentowała Wiera. Wokół leżało co najmniej pięć ciał. Zbliżyłem się do najbliższego trupa spoczywającego na asfalcie. Czarny kombinezon Monolitu, duża paskudna rana na udzie, postrzał po loftkach. Ziejąca w klatce piersiowej dziura była z kolei charakterystyczna dla postrzału breneką. Zielony pęd dwukrotnie owinął się trupowi wokół szyi, ale wizjer maski był nietknięty. – Wygląda na to, że te gałęzie poruszają się powoli – stwierdził doktor, przyglądając się ciału. – Zupełnie jak tropowe ruchy roślin w kierunku słońca czy głębszych warstw gleby. – Tyle że zamiast do słońca te pędy pełzną do trupów – skwitowała, wzdrygając się, Wiera. Kilka kroków dalej znaleźliśmy kolejne ciało. – Ten nie jest z Monolitu – zauważył Łysy bez wahania. – Białoruski mundur. – Rozpoznałem od razu. – Kompania karna. Kucnąłem obok trupa i przyjrzałem się dokładniej. Zielone pędy wnikały w ciało przez otwory wlotowe po kulach na brzuchu, kolejny raz zrobiło mi się niedobrze. Nagle uświadomiłem sobie, że znam tę twarz! Służyłem z nim w obozie, to jakiś młody kolega Wita, kupowaliśmy od niego papierosy. Rzut oka na pagony upewnił mnie, że umysł nie płata mi figli. Naszywka z numerem dawnego obozu nie pozostawiała złudzeń. Podczas mojej służby nigdy nie wysyłali nas tak daleko w Zonę, widać pani kapitan zdążyła już przystąpić do realizacji planu. Oględziny ciała przerywa mi wyłapany kątem oka ruch gdzieś z lewej. Podrywam się z ziemi, unosząc broń, składam się w tamtym kierunku. Leżące kilka metrów ode mnie ciało przeszywają dreszcze, ręka zaciska się na kępie trawy, drze paznokciami ziemię. Podchodzę bliżej, widzę zielony mundur i, znów, znajomą twarz. Piłem z nim kiedyś w kantynie, świętowaliśmy narodziny jego syna, pod koniec roku mieli chyba zwolnić go do domu. Rana postrzałowa brzucha, prawdopodobnie uszkodzony kręgosłup. Otwarte, wytrzeszczone przerażeniem i agonią oczy wpatrują się we mnie, skrajny ból to jedyne, co wyrażają. Gruby zielony pęd znika w szeroko otwartych ustach, z kącika cieknie cienka strużka krwi. Zęby zaciśnięte na konarze, obie górne jedynki złamane w połowie. Szeregowiec mruga, gałąź drga lekko, łzy ciekną z oczu chłopaka. Mój mózg rejestruje cały ten obraz jednocześnie, makabryczny widok wypala się pod moimi powiekami. Nie przykładam bajkała do ramienia, z wolnej ręki strzelam wprost w głowę. Głośny basowy huk, broń szarpie się w uchwycie. Wystrzelona z tak bliska breneka praktycznie urywa głowę szeregowca, z zaciśniętymi zębami ściągam spust jeszcze raz, loftki drą ciało na krwawą miazgę, z zielonego pędu lecą drzazgi. – Wystarczy, Sołdat. – Wiera położyła mi rękę na ramieniu. – Robisz za dużo hałasu. Odwróciłem się od zmasakrowanego ciała i drżącymi rękoma doładowałem broń. Nikt nie powinien męczyć się w taki sposób. Miałem już odejść, ale wiedziony
impulsem kucnąłem przy zwłokach, zerwałem z piersi trupa naszywkę z nazwiskiem i schowałem ją do kieszeni. Jeśli (kiedy!) w końcu wyjdę z tego piekła, wyślę ją do żony chłopaka. Niech nie czeka bez końca, aż wróci, niech wie, że zabrała go Zona. W sumie w pobliżu wejścia do kompleksu i wokół wraków ciężarówek naliczyliśmy sześć świeżych trupów, trzech żołnierzy z mojego obozu i tyle samo sekciarzy z Monolitu. Wszystkie były w różnym stopniu oplecione zielonymi pędami, ale samego ruchu konarów, czy może korzeni nie zauważyliśmy. W okolicy odkryliśmy jeszcze kilka podejrzanie wyglądających kształtów pokrytych szczelnie pędami, być może starsze ciała. – Czyli mamy remis – mruknęła ponuro Wiera. – Niekoniecznie, ktoś mógł przecież wejść do środka – poprawiłem. Pobieżnie obejrzeliśmy jeszcze wrak drugiej ciężarówki i podeszliśmy do niewielkiego budynku. Faktycznie wyglądał jak wejście do bunkra, miał góra pięć metrów szerokości i siedem długości. Obeszliśmy go wokół, w gładkich murach obiektu nie było okien. Na węższej ścianie, od strony drogi, znajdowały się stalowe drzwi lub coś w rodzaju grodzi. Powierzchnia metalu była zupełnie gładka, nie znalazłem żadnej dźwigni czy klamki. Obok drzwi ze ściany wystawał czytnik kart magnetycznych z dwiema diodami, żadna z nich się nie świeciła. Wiera uderzyła pięścią w drzwi, spróbowała naprzeć na nie ciałem, zobaczyłem, jak żyły na jej szyi naprężają się od wysiłku. Próba siłowa nie przyniosła żadnego rezultatu, stalowe wrota nawet nie drgnęły. – Może spróbujemy je przestrzelić czy wysadzić? – zaproponował doktor Piegajew. – Za dużo filmów się naoglądałeś, Wasilij. – Uśmiechnąłem się do naukowca. – Jak zaczniemy w to strzelać, to prędzej zginiemy od rykoszetów, niż wejdziemy do środka. – Ktoś przy tym grzebał – oznajmił Łysy, oglądając czytnik kart na ścianie. – Zobacz. Przyjrzałem się z bliska urządzeniu. Sam mechanizm wyglądał na nienaruszony, ale wokół niego znalazłem cztery niewielkie otwory, jakby wywiercone w zbrojonym betonie wiertarką udarową. Dziurki wyglądały na świeże, były zaprószone wokół jasnym betonowym pyłem. – Myślisz, że dostali się do środka? – zapytała Wiera, oglądając czytnik. – Na razie zastanawiam się, w jaki sposób my tam wejdziemy. – Podrapałem się po głowie. – Skoro kompleks jest pod ziemią, musi mieć gdzieś szyby wentylacyjne – zauważył Piegajew. – Pewnie są zamaskowane, ale możemy ich poszukać. – Obawiam się, że to właśnie przez system wentylacyjny te pędy wydostały się na powierzchnię. Wolałbym nie utknąć w jakimś ciasnym tunelu z tym paskudztwem. – Sołdat, pamiętasz tego martwego stalkera czy naukowca, którego zastrzeliłam przy pociągu? – zapytała Wiera. – Wiesz, tego eskortowanego przez bandytów. Zrozumiałem, o co jej chodzi, i zdjąłem plecak. Szybko odszukałem czarną saszetkę i wyjąłem karty magnetyczne. W końcu to przy nim znalazłem mapę do X-3, więc może te karty to klucze. Przesunąłem czerwoną przez szczelinę czytnika, ale nic się nie stało. Spróbowałem z żółtą, ale też bez rezultatu. – No tak, to byłoby zbyt proste – mruknęła Wiera.
– Przeszukamy ciała – zarządziłem. – Skoro sekciarze z Monolitu i białoruscy żołnierze spotkali się tutaj, mogli planować wejście do środka. – Czyli być może mieli klucze – dokończyła za mnie Wiera. Starając się nie dotykać zielonych pędów, wróciliśmy do ciał. Łysy stanął na czatach, przesądy nie pozwalały mu na grabienie zwłok. Zacząłem obszukiwać najbliższego trupa, miałem wrażenie, że wnikające w niego pędy naprężyły się nieznacznie, jakby obawiały się, że wyrwę im zdobycz. Białoruscy żołnierze mieli przy sobie tylko standardowe wyposażenie. Apteczki, pakiety żywnościowe, manierki. Wszystko rozmieszczone regulaminowo, jeszcze niedawno sam zabrałbym dokładnie to samo, idąc na patrol. Wziąłem kilka sztuk amunicji do bajkała, uzupełniłem pakiet medyczny i schowałem tubkę jedzenia na później. – Tfu, bladź! – zaklęła Wiera. – Te gałęzie się ruszają! Obrzydlistwo. – Staraj się nie przesuwać ciał – poradziłem. – Znalazłaś coś? – Jeszcze nic – odparła, przechodząc do kolejnego trupa z Monolitu. Zbliżyłem się do bezgłowego ciała żołnierza, którego osobiście dobiłem. Krew z rozerwanych tętnic szyjnych mieszała się z gęstym, ciemnozielonym sokiem zmasakrowanych pędów i wsiąkała w ziemię. Metaliczny zapach posoki powoli zanikał, zagłuszany przez ciężką żywiczną woń. Z przeoranych pociskami gałęzi sterczały ostre drzazgi. Walcząc z odruchem wymiotnym, przystąpiłem do przeszukania trupa, ale już po chwili zorientowałem się, że tutaj również nie znajdę nic ciekawego. – ...moc reaktora czterdzieści pięć procent i spada – oznajmiło radio. – Dobrze wiedzieć – mruknęła dziewczyna, metodycznie przeszukując ubrane w czarny kombinezon zwłoki. – Ten tutaj ma chyba coś dla ciebie, Wasilij! – krzyknęła do naukowca. Piegajew ostrożnie zbliżył się do niej, wysoko unosząc nogi podczas przekraczania ścielących się po ziemi pędów. Podszedłem do nich ciekawy, co znalazła Wiera. Zwłoki, które sprawdzała, zielony pęd owinął ciasno wokół szyi, jego koniec wnikał pod kaptur kombinezonu. Znów zrobiło mi się niedobrze, kiedy po bliższych oględzinach stwierdziłem, że roślina zagłębia się w ciało prawdopodobnie przez ucho. Wiera zdawała się nie zwracać na to uwagi, widać wraz z pierwszym puszczonym pawiem zupełnie zobojętniała na kolejne okropieństwo Zony. Pokazała nam niewielką kieszonkę w uniformie trupa, otworzyła ją i wyjęła artefakt. Jej dłoń zadrżała, jakby przebiegł ją prąd. – Trochę jak złapać za pastucha elektrycznego – powiedziała, krzywiąc się. Naukowiec szybko założył gumowaną rękawicę kombinezonu i przejął artefakt. Niewielki sferyczny kamyk połyskiwał lekkim błękitnym blaskiem. Wewnątrz dostrzegłem kłębiące się małe błyskawice, wyglądało to jak burza w szklanej kuli lub lampa plazmowa z amerykańskich filmów. – Nosił to wprost przy ciele? – zdziwiłem się. – To „błysk” – odparł doktor Piegajew. – Lekko razi prądem, ale ma też mocno stymulujące działanie. Impulsy elektryczne pobudzają mięśnie gładkie, rośnie tętno i wydolność organizmu.
– Daje niezłego kopa – uprościła Wiera, widząc moją niepewną minę. – Szybciej biegasz, wolniej się męczysz. – Jest już prawie wyczerpany – ocenił Piegajew, obracając artefakt w dłoni. – Chociaż może coś z niego jeszcze będzie... – mruknął do siebie, patrząc w głąb sfery. Nieco jaśniejszy błysk rozświetlił wnętrze artefaktu, po czym kamyk przygasł, jakby potwierdzając słowa naukowca. Piegajew ruszył w stronę drzwi do kompleksu, dając znak, żebyśmy poszli za nim. Kiedy Wasilij był w swoim żywiole, oczekiwał, że wszyscy będą go po prostu słuchać. Spojrzałem na Wierę, dziewczyna wzruszyła tylko ramionami. Naukowiec zatrzymał się przy wrotach, otworzył plecak i wyjął z niego opróżnioną do połowy butelkę wódki. – Wasilij, to chyba nie jest najlepszy moment na libację – wtrąciłem nieśmiało, gdy podał Wierze flaszkę. – Sołdat, przygotuj karty magnetyczne – rzucił zamiast odpowiedzi. – Spróbuję włączyć czytnik, ale możesz mieć tylko chwilę. Wyjąłem z kieszeni dwa plastikowe prostokąty i przyjrzałem się im. Żadnych oznaczeń czy napisów, tylko kolory. Żółta była trochę bardziej porysowana, jakby ktoś częściej jej używał. Piegajew zbliżył matowy artefakt do czytnika; trzymany w czarnej rękawicy kombinezonu wyczerpany „błysk” wyglądał jak zwykły okrągły kamień. Naukowiec skinął Wierze głową, dziewczyna polała kulę alkoholem, wewnątrz sfery rozjarzyły się niebieskie błyskawice. Kilka sekund później czerwona dioda czytnika słabo zaświeciła. Bez namysłu przeciągnąłem żółtą kartę przez szczelinę. Spodziewałem się głośnego zgrzytu zastanych mechanizmów, jęku zawiasów i chmury nagromadzonego przez dziesięciolecia pyłu buchającego przez drzwi; zupełnie jak w filmach o odważnych archeologach przemierzających zapomniane grobowce faraonów. Nic takiego się jednak nie stało, masywna gródź opadła, zsuwając się w ziemię z cichym sykiem hydraulicznych kompresorów. Droga do X-3 stała przed nami otworem.
– Moc reaktora trzydzieści pięć procent – poinformowało nas radio. Staliśmy przy wejściu do kompleksu X-3, patrząc w ciemność. Lampki oświetlenia awaryjnego przy podłodze zamrugały i rozjarzyły się nikłym blaskiem. Łysy wyjął latarkę i poświecił do środka. – Wygląda na klatkę schodową – oznajmił. Spojrzeliśmy po sobie niepewnie. Dotarliśmy do celu podróży, ale jakoś nikt nie kwapił się do zrobienia następnego kroku. Wiedziałem, że oczekują ode mnie decyzji, więc poprawiłem chwyt broni, wziąłem głęboki wdech i wszedłem do środka. Pomieszczenie faktycznie okazało się wejściem na klatkę schodową. Oświetlone niewielkimi lampkami stopnie biegły gdzieś w dół.
– Tutaj jest jakaś dźwignia – powiedziała Wiera i, zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, przesunęła wajchę. Umieszczone na suficie jarzeniówki zapaliły się, zalewając pomieszczenie jasnym blaskiem. – No to mamy światło. – Dziewczyna była najwyraźniej zadowolona z siebie. Sekundę później gródź za naszymi plecami z cichym sapnięciem uniosła się do góry, odcinając nam drogę na zewnątrz. Odruchowo rzuciliśmy się do zamkniętych drzwi, ale te nie zamierzały się otworzyć. – Następnym razem pytaj, zanim coś wciśniesz – mruknąłem, mrużąc oczy. – Dziwne, czytnik nie działał, a tutaj jest prąd – zastanowił się doktor Piegajew. – Gdzieś z dołu słychać szum, może włączyliśmy jakiś generator – powiedziała niepewnie Wiera. – Raczej ty włączyłaś – rzucił Łysy z przekąsem. – Co dalej? Przeciągnąłem żółtą kartę przez czytnik na ścianie, ale drzwi nie otworzyły się. – Awarijnaja błokada! – oznajmił nagle trzeszczący głos płynący z głośników pod sufitem – Sroczno pokinut‘ obiekt![80] – Coraz lepiej – stwierdził najemnik. – Nowa zasada, od teraz nikt tu niczego nie dotyka, zanim się nie naradzimy. – Spojrzałem wymownie na Wierę. – Robimy to, po co tu przyszliśmy. Przeszukamy kompleks, przeczekamy noc. Rano znajdziemy jakieś inne wyjście albo wrócimy tutaj i spróbujemy otworzyć te drzwi. Niepewne miny oddziału mówiły jednoznacznie, że moi towarzysze nie są zbyt optymistycznie nastawieni. Z drugiej strony nie mieliśmy innego wyjścia, więc nie było o czym gadać. – Ja prowadzę, Wiera za mną – zdecydowałem – doktor w środku, Łysy ubezpieczasz tyły. Ruszyliśmy w dół po metalowych schodach. Kompleks był dobrze zakonserwowany, nigdzie nie zauważyłem korozji, poręcze pokrywała warstwa kurzu. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny z wyczuwalną roślinną, jakby żywiczną wonią. – Ktoś niedawno tędy szedł – stwierdziła cicho Wiera. – Skąd wiesz? – nie wiedzieć czemu zapytałem szeptem. Dziewczyna bez słów wskazała na barierkę. W nagromadzonym na niej pyle było widać świeże ślady, ktoś musiał przeciągnąć dłonią po poręczy. Zobaczyłem też odciski butów w kurzu zalegającym na stopniach, jakby niedawno przeszły tędy co najmniej dwie osoby. Skinąłem tylko głową i mocniej zacisnąłem dłonie na strzelbie. Ciszę mącił jedynie odległy pomruk generatora i odgłos naszych kroków. Zielonych pędów nigdzie nie było widać, uznałem to za dobry znak. Stanęliśmy na pierwszym poziomie kompleksu. Oświetlony jarzeniówkami korytarz biegł w obie strony, umieszczone wzdłuż niego drzwi były pozamykane. Z bronią w rękach zaczęliśmy metodycznie przeszukiwać kolejne pomieszczenia. Byliśmy chyba na piętrze administracyjnym, w pokojach stały biurka, szafki na akta i archaiczne komputery pokryte warstwą kurzu. Ubezpieczany przez nas Piegajew przeglądał znalezione papiery, mrucząc coś do siebie. Wybierał niektóre kartki, składał na czworo
i chował, resztę bezceremonialnie wyrzucając na podłogę. W jednym z pomieszczeń znaleźliśmy działający komputer, monitor świecił niebieskawym światłem. Naukowiec próbował go użyć, ale po chwili stukania w klawiaturę zaklął szpetnie. – Pewnie włączył się, gdy wróciło zasilanie. Zawieszony na pasjansie, dacie wiarę? – powiedział, kręcąc głową. – Wymontuję mu dysk. Odłączył kable z tyłu obudowy, ekran zgasł. Piegajew wybebeszył elektronikę, wyciągnął niewielki prostokąt, i odpiął przewody. Schował znalezisko do plecaka, najwyraźniej zadowolony z zemsty dokonanej na niesprawnym komputerze, i ruszył dalej. Przy końcu korytarza znaleźliśmy drugą klatkę schodową, czy raczej to, co z niej zostało. Zarwany strop, grudy ciemnej ziemi i gruz przykrywały szczątki schodów, blokując drogę w górę i w dół. Z zawału sterczały połamane kawałki poręczy, mierząc w nas ostrymi końcami. – Tędy raczej nie wyjdziemy – Wiera stwierdziła oczywisty fakt. – Musimy zejść niżej, tam powinny być laboratoria. – Piegajewa na razie zupełnie nie interesowała kwestia opuszczenia kompleksu. Skinąłem głową i skierowałem się w stronę schodów, którymi tu weszliśmy. Z dołu dochodził silniejszy zapach żywicy, terra zatrzeszczała ostrzegawczo, gdy znaleźliśmy się niżej. Sprawdziłem odczyty, tło podwyższone, ale nie ma tragedii. Kolejny raz pomyślałem, że będę musiał w wolnej chwili przekalibrować dozymetr na warunki strefowe. Skręt kiedyś mi przy nim majstrował, ale chyba mało skutecznie. Zresztą może to nie kwestia zbytniej czułości terry, tylko mojego przyzwyczajenia (mutacji?) do większej dawki milisiwertów. Drugi poziom X-3 był oświetlony tylko lampami awaryjnymi. Umieszczone przy podłodze żarówki dawały akurat tyle światła, żeby człowiek w każdym cieniu widział potencjalne zagrożenie. Zatrzymałem oddział, bez słów wskazując na zielone pędy płożące się wzdłuż ścian. Łysy i Piegajew zapalili latarki. Nagły ruch w końcu korytarza wyrwał mnie z zamyślenia. Uniosłem broń do ramienia, Łysy skierował tam snop światła, ale niczego nie zobaczyłem. Spojrzeliśmy po sobie i ruszyliśmy w tę stronę. Przy szczątkach zawalonej klatki schodowej zobaczyłem otwarty szyb wentylacyjny, cokolwiek widziałem wcześniej, mogło się w nim schować. – Pewnie szczur... – rzuciła nieśmiało Wiera. – Albo i nie – odpowiedział jej najemnik, wskazując na kupkę suchych patyków leżącą pod ścianą. Przyjrzałem się bliżej, badyle były powiązane kawałkami materiału i sznurka, tworzyły coś w rodzaju niewielkiej laleczki. Piegajew chciał podnieść znalezisko, ale powstrzymałem go wiedziony dziwnym przeczuciem. – Śruba opowiadał mi kiedyś, że w podziemiach Zony można spotkać burery – powiedział Łysy. – Twierdził, że to człekokształtne pokurcze, co lubią rzucać różnymi rzeczami. W grupie mogą być groźne. Świetnie, jeszcze tylko mutantów nam tu brakowało. Rozejrzałem się uważniej, wodząc wokół lufą bajkała. Ten poziom faktycznie mógł być zamieszkany. Pod
ścianami zalegały śmieci, trafiłem też na coś przypominającego kupkę zaschniętych zwierzęcych odchodów. – Rozejrzymy się tutaj, tylko ostrożnie – zarządziłem, nie widząc bezpośredniego zagrożenia. Przemierzaliśmy korytarz czujni, wypatrując w nikłym świetle jakiegokolwiek ruchu. Sprawdziliśmy kilka bocznych pomieszczeń, na stołach stały tutaj mikroskopy, w szufladach Piegajew odkrył próbki jakiegoś zielonkawego świństwa zaschniętego na szkiełkach podstawowych. W jednym z pokoi zarządziłem krótki odpoczynek. Wydawał się względnie bezpieczny, podłogi nie zalegały pędy, śladów mutantów też nie zauważyłem. Wasilij oczywiście kompletnie zignorował moje polecenie i nadal buszował po szafkach, wyciągając probówki i buteleczki. – ...CzAES blok czwarty, zgoda na wyłączenie reaktora – zatrzeszczała krótkofalówka. – Czy twoje radio powinno działać tak głęboko pod ziemią? – zapytałem retorycznie. – A czy powinno powtarzać transmisje sprzed trzydziestu lat? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Dwudziesta trzecia zero cztery, wszystko zgadza się co do minuty. – Naukowiec przerwał na chwilę grzebanie w szufladach i spojrzał na zegarek. – O której wybuchł reaktor? – spytała Wiera z nutą lęku w głosie. Piegajew zrezygnował na chwilę z szabrowania laboratorium i usiadł na ziemi, wyciągając rację żywieniową z plecaka. Zerwał zębami folię i przegryzając baton proteinowy, zaczął opowiadać: – Mówiąc w dużym uproszczeniu, eksperyment miał na celu sprawdzenie, czy po znaczącym obniżeniu mocy reaktora turbiny będą kręcić się siłą rozpędu wystarczająco długo, żeby zdążyły włączyć się zapasowe generatory dieslowskie, zapewniające energię potrzebną do sterowania systemami. – Wiera westchnęła ostentacyjnie, słysząc lektorski ton naukowca, ale ten ją zignorował. – Obniżyli moc za bardzo, wywołali zatrucie ksenonowe fałszujące pomiary urządzeń kontrolnych. Później próbowali zwiększyć moc, ale odczyty kontrolne były przekłamane. Obeszli automatyczne zabezpieczenia, energia zaczęła lawinowo rosnąć i reaktor stał się skrajnie niestabilny. O pierwszej dwadzieścia trzy w nocy próbowali chyba awaryjnie zatrzymać reakcję, ale przy tym poziomie mocy procedura AZ-5 odniosła dokładnie odwrotny skutek. Pokryte grafitem pręty kontrolne rozgrzały reaktor, powodując dalszy wzrost mocy. Czterdzieści sekund później nastąpiła pierwsza eksplozja pary wodnej – zakończył Piegajew i ponownie wbił zęby w baton. – Dzięki za wykład, doktorku – rzuciła ironicznie Wiera. – Czyli mamy jakieś dwie godziny z groszami. – Tutaj na dole nic nam nie grozi – odparłem zdecydowanym tonem, chociaż wcale nie byłem tego taki pewny. Dokończyliśmy posiłek i wyszliśmy z pokoju. Piegajew uparł się, żeby sprawdzić każde pomieszczenie na tym poziomie. Zgodziłem się z nim, chciałem przy okazji rozejrzeć się za wyjściem z kompleksu. W salce obok dokonaliśmy nieco makabrycznego odkrycia. Przy ścianach stały klatki z martwymi gryzoniami. Wysuszone truchła były powykręcane, niektóre miały
przerośnięte głowy, kończyny innych wyglądały jak sękate gałęzie. Sucha atmosfera panująca w laboratorium zmumifikowała zwłoki, więc mogliśmy podziwiać te potworności w pełnej krasie. – Ten jeden jest zupełnie zdrewniały. – Piegajew pokręcił głową. – Pewnie testowali na nich pozyskiwane tu preparaty. Doktor szturchnął truchło palcem w rękawiczce, przewróciło się na bok ze stuknięciem przypominającym pukanie do drzwi. Nie chciałem się dłużej temu przyglądać, dałem sygnał do wyjścia. Naukowiec sapnął gniewnie, ale posłuchał. Piegajew nalegał, wiec straciliśmy trochę czasu, przeszukując pozostałe pomieszczenia. Wysiłek okazał się wart zachodu, w jednym z pokoi naukowiec znalazł niewielkie ampułki wypełnione zielonkawym płynem. Bez słowa podszedł do mnie i pokazał oznaczenie na etykietkach. P-41. Oczywiście doktor pozbierał jeszcze trochę innych próbek i papierów, był więc z siebie bardzo zadowolony. Przy drugim końcu korytarza znaleźliśmy zamkniętą gródź, podobną do tej, przez którą weszliśmy do kompleksu X-3. Była pomalowana w czerwone pasy, umieszczony w ścianie obok czytnik kart magnetycznych miał ten sam kolor. – Użyj czerwonej karty, Sołdat. – Piegajew aż palił się, żeby wejść do środka. – Nie wiemy, co jest za tymi drzwiami – powiedziała niepewnie Wiera. – Może wyjście? – Próbowałem być optymistą. – Może paskudny mutant albo dwa – zgasił mnie Łysy. Wiedziałem, że naukowiec nie odpuści, poza tym naprawdę miałem nadzieję, że za wrotami znajdziemy inne wyjście z X-3. Gestem odsunąłem Piegajewa dalej od drzwi, dałem znak Wierze i Łysemu, żeby unieśli broń. Szybkim ruchem przesunąłem czerwoną kartę magnetyczną przez czytnik i poderwałem bajkała do ramienia. – Awarijnaja procedura! – odezwał się trzeszczący głos z radiowęzła. – Pokinut‘ obiekt![81] – Może by tak go posłuchać... – mruknął Łysy, ale w tej samej chwili czerwone drzwi uniosły się do góry przy akompaniamencie cichego sapnięcia kompresorów. Słyszalny gdzieś z trzewi kompleksu szum agregatów wzmógł się, awaryjne lampki przy podłodze rozjarzyły się mocniejszym blaskiem. Zza czerwonych drzwi buchnął silny zapach żywicy, drżące snopy świateł latarek Łysego i Piegajewa omiotły mroczne wnętrze pomieszczenia. Sporych rozmiarów hala była znacznie większa niż pokoje, które przeszukiwaliśmy dotychczas. Umieszczone przy podłodze nieliczne żarówki świeciły na czerwono, nie dając wiele światła. Ściany lśniły lekko, jakby były wilgotne, w powietrzu unosił się roślinny zaduch. W blasku latarek zobaczyłem płożące się po podłodze grube zielone pędy, zbiegające się pośrodku pomieszczenia. W tym miejscu posadzkę i sufit przebijał gruby pień, jakby poskręcany z wielu mniejszych gałęzi. Miałem wrażenie, że lekko drga lub pulsuje, ale chyba była to tylko gra świateł. Doktor Piegajew wkroczył do środka, zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać. Skoczyłem za nim, chciałem wyciągnąć go z pomieszczenia, zanim w imię nauki zrobi sobie krzywdę. Gdy tylko przekroczyłem próg, mój dozymetr przeszedł w tryb alarmowy. Z jakiegoś powodu promieniowanie musiało tu być znacznie wyższe niż
w innych częściach kompleksu. Naukowiec szybkim krokiem zbliżył się do ściany, przy której stały jakieś szafki. Na szczęście zachował na tyle rozumu, żeby nie deptać po leżących na podłodze pędach. Dogoniłem go, kiedy zaczął przeglądać zawartość najbliższej gabloty. – Doktorze, musimy stąd wyjść – powiedziałem zdecydowanie. – Promieniowanie jest tutaj za wysokie. Piegajew nie odpowiedział, zamiast tego wskazał na trzymany w rękach sporych rozmiarów słój. W pierwszej chwili nie zorientowałem się, na co właściwie patrzę. Naukowiec poświecił na naczynie latarką, zrobiło mi się niedobrze. W lekko mętnym płynie pływał ludzki mózg. Oplatały go cienkie zielonkawe pędy, wnikały pomiędzy zwoje, wynurzały się ze szczelin. – Co oni tu, kurwa, robili?! – Nawet nie zauważyłem, kiedy dołączyła do nas Wiera. – Nieważne, zabieramy się stąd – uciąłem, ciągnąc Piegajewa za kołnierz kombinezonu w stronę wyjścia. Doktor lekko się opierał, ale ręce miał zajęte słojem, który najwyraźniej postanowił targać ze sobą. Szliśmy w kierunku drzwi, ostrożnie przekraczając zalegające podłogę pędy. Miałem wrażenie, że od strony przechodzącego przez podłogę pnia wyczuwam bijące ciepło, więc przyspieszyłem kroku. Stojący przy grodzi Łysy machał ręką, jakby chciał nas pospieszyć. Za plecami słyszę chrobot i piski, obok głowy przelatuje mi jakiś przedmiot, leci dalej i z brzękiem tłuczonego szkła rozbija się o ścianę. Odruchowo kulę się, pcham Piegajewa do przodu w stronę drzwi. Naukowiec w ułamku sekundy wyczuwa zagrożenie i bez mojej pomocy biegnie przed siebie. Potyka się o leżący na podłodze pęd, upada szczupakiem do przodu, w zwolnionym tempie widzę, jak wypadający mu z rąk słój leci w górę i rozbija się o ścianę obok drzwi. Coś boleśnie uderza mnie w plecy, podrywam bajkała do ramienia, odwracam się. Stojące w szafkach elementy sprzętu laboratoryjnego unoszą się do góry i po kolei lecą w naszą stronę. Zasłaniam ręką twarz, czuję, jak stojak z probówkami roztrzaskuje się na moim przedramieniu, ostre odłamki szkła ranią mi nieosłoniętą dłoń. Nieopodal sterczącego z podłogi pnia dostrzegam niewielką postać, podobną do człowieka, tylko znacznie mniejszą. Owinięty w łachmany mutant unosi w górę powykręcane łapy, macha w naszą stronę, kolejna porcja probówek, słoików i innych śmieci podnosi się w powietrze i leci wprost na nas. Ze szczelin w podłodze obok pnia wyłażą kolejne stwory, z lewej strony pieczenieg Wiery odzywa się głośnym basem. Klękam na kolano, podrywam bajkała i walę do mutantów. Wiązka loftek zmienia pierwszego w krwawą miazgę i odrzuca na ścianę. Dziewczyna ostro polewa pomieszczenie ołowiem, drąc na strzępy drobne ciała burerów. Część pocisków z plaśnięciem trafia w poskręcany pień, moje wyostrzone adrenaliną zmysły rejestrują jeszcze gęsty sok cieknący z przestrzelin. Dzięki ogromnej sile ognia zyskujemy kilka sekund, przez krótką chwilę nic w naszym kierunku nie leci. – Do drzwi! – rzucam krótki rozkaz, widzę, jak ze szczelin w podłodze wyłażą kolejne mutanty. Cofamy się w kierunku Łysego, kryjąc całe pomieszczenie zmasowanym ogniem. – Wracamy na górę! – Decyduję, że na piętrze administracyjnym łatwiej odeprzemy
atak. Nie ma czasu na zmianę szyku, ubezpieczający dotychczas tyły najemnik biegiem prowadzi oddział w stronę klatki schodowej. Przeciągam czerwoną kartę przez czytnik, ale gródź nie opada, za to przez otwór leci w nas kolejna porcja laboratoryjnego chłamu, na ścianie obok mnie rozbija się duży słój, obryzguje mnie cuchnąca ciecz. – Telekineza! – krzyczy napompowany adrenaliną Piegajew, jakby to miało w czymkolwiek pomóc. – Używają telekinezy! Idąc tyłem, ostrzeliwujemy z Wierą otwór drzwi, ubezpieczając w ten sposób Łysego i doktora. Dochodzimy do schodów, atak słabnie, burery chyba rezygnują. Wstrzymujemy ogień, doładowuję bajkała. Najemnik zatrzymuje się przy stopniach, odwraca się do nas, za jego plecami dostrzegam nagły ruch. Świst powietrza, odgłos uderzenia i bezgraniczne zdziwienie na twarzy Łysego. Upuszcza broń, sięga rękami do brzucha, obmacuje sterczącą z ciała zaostrzoną, pokrytą krwią rurkę. Osuwa się na kolana, burery przy końcu korytarza unoszą w górę kolejne odłamki poręczy z zawalonej klatki schodowej i posyłają w naszym kierunku. Padam na ziemię, ciągnąc za sobą oszołomionego Piegajewa, Wiera ląduje obok nas. Klęczący Łysy kaszle, dławi się krwią i pada na wznak, przesuwając wbitą w ciało rurę. Wiera posyła w stronę mutantów przeciągniętą serię z pieczeniega, zyskujemy kilka sekund. – Na górę! – wykrzykuję rozkaz, schyleni wchodzimy na schody. Drogę na półpiętrze zastępują nam dwa odziane w łachmany burery. Z bliska widzę ich pokryte wrzodami, lecz niemal ludzkie twarze, mętne, przekrwione oczka i małe sękate dłonie uniesione w górę. Nad nimi unosi się monitor komputera, krótki gest i obrywam nim w ramię. Porażony bólem upuszczam broń, Wiera szybko składa się do strzału, ale mutanty uciekają gdzieś wyżej. Sekundę później słyszę głośny rumor, podłoga pod naszymi stopami drży lekko i górna część klatki schodowej wali się, odcinając drogę. Spanikowany Piegajew rzuca się w dół, podnoszę broń z ziemi i ruszam za nim. Naukowiec mija drugi poziom i biegnie niżej. Burery nas nie gonią, chyba chwilowo zostały wyżej. Ciężko dysząc, stanęliśmy na trzecim poziomie X-3. Piętro było oświetlone jarzeniówkami, które mrugały i co chwilę przygasały. Rozejrzałem się wokół, pędów na podłodze było tu więcej, ale za to mutantów na razie nie zauważyłem. Nie rozumiałem, dlaczego nas nie gonią, ale byłem bardzo wdzięczny za ten niespodziewany uśmiech losu. Przemknęła mi przez głowę jedynie krótka i nieprzyjemna myśl, że zawalając klatkę schodową nie tylko odcięły nam drogę na zewnątrz, ale też zagoniły nas niżej do trzewi X-3. Musieliśmy szybko znaleźć jakieś w miarę bezpieczne miejsce, doładować broń i pomyśleć, co dalej. Korytarz na tym poziomie był znacznie dłuższy niż na poprzednich. Z lewej kończył się zamkniętymi czerwonymi drzwiami, z prawej mijał zawaloną klatkę schodową i biegł gdzieś dalej. – Idziemy w prawo. – Nauczony doświadczeniem postanowiłem zostawić w spokoju
czerwone drzwi. – Doktor w środku, Wiera, ubezpieczasz tyły. – Łysy... – zaczął Piegajew drżącym głosem. – On... – Łysy nie żyje – uciąłem, zanim zdążył się rozkleić. Ruszyliśmy korytarzem, trzymając broń w pogotowiu. Po niedawnej walce panująca w podziemiach cisza działała mi na nerwy. Słyszałem nawet ciche brzęczenie ciemniejących co chwila jarzeniówek. Ostrożnie przekraczaliśmy leżące na podłodze pędy, mijając zamknięte pomieszczenia po bokach korytarza. Grodzie były tutaj solidniejsze niż na wyższych poziomach, obok każdej z nich w ścianie umieszczony był czytnik. Piegajew chyba chwilowo stracił chęć do eksploracji, widok przebitego poręczą Łysego najwyraźniej uświadomił mu dobitnie, że wszyscy możemy tu zginąć. Niedaleko drugiej z zawalonych klatek schodowych natknęliśmy się na ciało. Zwłoki były ubrane w białoruski mundur z numerem mojej jednostki. Zielone pędy oplotły już truchło, w tym całą głowę, więc nie miałem szans rozpoznać twarzy. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie był to nikt, kogo znałem. Bez słów ruszyliśmy dalej, przekraczając ciało. – Sołdat, musimy znaleźć jakieś schronienie – przerwała ciszę Wiera. – Która godzina? – zapytałem. – Dochodzi pierwsza – odparł Piegajew. – Sprawdzimy jeszcze ten korytarz do końca, może znajdziemy wyjście na wyższy poziom – stwierdziłem. – Znajdziemy bezpieczną kryjówkę, spróbujemy przeczekać do rana i wydostaniemy się stąd. – Moje słowa miały dodać im otuchy, ale chyba nie odniosły zamierzonego skutku. Korytarz kończył się masywną grodzią, zza której dochodził niski pomruk generatora. Pokryty żółtą farbą czytnik w ścianie obok zachęcająco mrugał czerwoną diodą. Stanęliśmy przed drzwiami, niepewni, co robić dalej. – Słyszycie ten szum? – spytał Piegajew. – Generator, musi być za tymi drzwiami – odpowiedziała mu Wiera. – Jeśli to spalinowa prądnica, musi mieć komin czy jakieś przewody wentylacyjne prowadzące na powierzchnię – zauważyłem, przyglądając się czytnikowi. – Można by go wyłączyć i spróbować nimi wyjść. Piegajew zdjął z pleców odziedziczony po Łysym automat i stanął za Wierą, dziewczyna uniosła pieczeniega do ramienia i wymierzyła w drzwi. Przeciągnąłem kartę przez czytnik, gródź podjechała do góry. – Stojat‘! Ruki wwierch! – Drżący głos dobiegał z ciemności panującej za drzwiami. – Nie strielaj! – odpowiedziałem szybko. – Wychodź do światła! Wiera poprawiła chwyt broni, naukowiec mocniej zacisnął dłonie na pistolecie. Kilka sekund później w drzwiach pojawiła się postać z przyciśniętym do ramienia kałasznikowem. Kolba broni i maska gazowa zakrywały twarz, ale rozpoznałem nasz mundur. – Odłóż broń! – rzuciła Wiera. – Sama odłóż! – odpowiedział zamaskowany żołnierz. Kilka sekund trwała nerwowa cisza. – Wszyscy odłożymy broń jednocześnie – zaproponowałem.
Postać w masce odwróciła się w moim kierunku. Lufa karabinu zadrżała i opadła ku ziemi. – Dim? To naprawdę ty? – zniekształcony przez maskę głos wydał mi się znajomy. Żołnierz puścił karabin i podniósł ręce do twarzy. Trzasnęło zapięcie maski i moim oczom ukazała się twarz Ingi. Dziewczyna rzuciła mi się na szyję.
– Co to za cizia? – mruknęła Wiera, opuszczając broń. – Co to za babsztyl? – odgryzła się Inga, puszczając moją szyję. Spojrzeliśmy z Piegajewem po sobie. Zona Zoną, ale kobiety wszędzie są takie same. Doktor wzruszył tylko ramionami. – Spokój, wchodzimy do środka – zarządziłem, starając się zachować zimną krew, i przekroczyłem próg generatorowni. Inga cały czas trzymała mnie za rękę, jakby bała się, że gdzieś ucieknę. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że ją spotkałem, wszystko wydawało mi się jakimś dziwnym snem. Piegajew odnalazł włącznik światła, pomieszczenie wypełnił blask jarzeniówek. Połowę pokoju wypełniał pracujący generator. Już pierwszy rzut oka upewnił mnie, że to ślepy zaułek. Przewody odprowadzające spaliny były stanowczo zbyt wąskie, by choćby myśleć o przeciśnięciu się nimi. – Jedno wyjście, masywne drzwi – stwierdziłem, rozglądając się dookoła. – Przeczekamy tutaj, rano poszukamy drogi. – Co przeczekamy? – zainteresowała się Inga. – Za jakieś dwadzieścia minut będzie trzydziesta rocznica Pierwszej Katastrofy – mruknęła do niej Wiera. – Dobrze, że jesteśmy pod ziemią – dodała, siadając pod ścianą. Inga zmierzyła ją wzrokiem i skinęła głową. – Dim, co ty tu właściwie robisz? – zapytała, odwracając się do mnie. – To długa historia, zresztą mógłbym spytać cię o to samo – odparłem. – Pogadamy za chwilę. Da się jakoś zamknąć te drzwi? – Na razie cieszę się, że udało się je otworzyć. Byłam tutaj uwięziona. – W takim razie może lepiej nie majstrujmy przy nich – zadecydowałem i usiadłem pod ścianą naprzeciw wejścia. Bajkała ułożyłem na kolanach, lufą w stronę otworu, Wiera też trzymała swojego pieczeniega pod ręką. Wyjęliśmy z plecaków zapasy jedzenia i dokonaliśmy podziału. Skrzywiłem się lekko, przyjmując od Ingi znaną mi doskonale puszkę „kaszy perłowej z mięsem i warzywami”. – Nie krzyw się, wiem, że do twojej jajecznicy z pomidorami się nie umywa – powiedziała z uśmiechem. – Przedstawisz mnie? – Jasne. To Wiera, kapral z Powinności. – Celowo nie powiedziałem całej prawdy, żeby nie złościć rosłej stalkerki. – Doktor Piegajew z obozu naukowego profesora Sołochowa. To jest Inga, służyła ze mną w wojsku.
– Miło poznać – wymamrotał naukowiec z pełnymi ustami. – Cześć – mruknęła Wiera. – Jak się tu znalazłaś? – zadałem wreszcie nurtujące mnie pytanie. – Wiele zmieniło się po tym, jak odszedłeś z obozu – zaczęła opowieść Inga. – Niestety na gorsze. Wita zdegradowali i posadzili w karcerze, ale w końcu wyszedł. Przesłuchiwali wszystkich zamieszanych w twoją ucieczkę, ale nikt się do niczego nie przyznał. – Dziewczyna zrobiła krótką przerwę i nadgryzła trzymany w rękach batonik proteinowy, którym poczęstował ją Piegajew. – Lewrenka podzieliła obóz, jej ludzie mieli nas pilnować. Kompanię karną wysyłała coraz dalej w głąb Zony, niby na rutynowe patrole, ale wyraźnie czegoś szukała. W obozie zaczęli się pojawiać dziwni cywile, trochę jak naukowcy, trochę jak KDB[82]. Widziałam też kilku stalkerów. Jeden z nich przyniósł chyba w końcu coś ważnego, bo Lewrenka zwiększyła częstotliwość patroli. Wreszcie wydała rozkaz zbadania konkretnego sektora. Dowodził nami jeden z jej ludzi, reszta to byli sami żołnierze starej roty. Miał wojskową mapę i trochę dziwnego sprzętu. Podczas odprawy powiedział, że będziemy badać opuszczoną placówkę naukową, mieliśmy przynieść jakieś próbki i dokumenty. Lewrenka obiecała, że jeśli wykonamy misję, zostaniemy przywróceni do czynnej służby i awansowani, widać bardzo jej na tym zależało. Wyobrażasz sobie, koniec z kompanią karną, koniec z Zoną! – Jakoś ciężko mi uwierzyć w takie obietnice – mruknąłem. – W każdym razie ruszyliśmy w Strefę – podjęła Inga. – Z początku szło nawet nieźle. Później jeden z młodych żołnierzy wdepnął w „wiedźmi kisiel”. – Szybka śmierć, ale wygląda paskudnie – wtrąciła się Wiera. – To był mój kolega. – Inga zmierzyła ją złym wzrokiem i opowiadała dalej: – Dotarliśmy na polanę z wejściem do kompleksu, kapral wywiercił małe otwory obok czytnika i wsadził w nie jakieś kable. Kiedy przy nich majstrował, ktoś nas zaatakował. Mieli ciężką broń, rozpętało się piekło. – Dziewczyna pokręciła głową. – Większość naszych zginęła, ale odpłaciliśmy im pięknym za nadobne. Walka była wyrównana, ale kiedy otworzyły się drzwi, kapral wciągnął mnie do środka. Gródź zasunęła się z powrotem, zamykając nas w kompleksie. – Widzieliśmy ślady tej walki – wtrąciłem. – Wszyscy zginęli, pędy dobrały się do nich. Inga smutno pokiwała głową. – Wewnątrz kompleksu nie było zasilania, mieliśmy tylko dwie latarki. Wszystkie grodzie były pootwierane. Szukaliśmy innego wyjścia, ale bez skutku. Na drugim poziomie zaatakowały nas burery. Sądząc po odgłosach wystrzałów, też mieliście z nimi do czynienia? – Tak, zabiły jednego z naszych – odpowiedział jej doktor Piegajew. – Zagnały nas niżej, raniły Michaiła. W połowie tego korytarza przewrócił się i już nie wstał, musieliście mijać jego ciało. – Skinąłem tylko głową na potwierdzenie, nie wspominałem na razie o oplatających jego twarz pędach. – Dobiegłam do tego miejsca, chciałam chwilę odpocząć. Musiałam na chwilę przysnąć, kiedy nagle włączył się generator, zapaliło światło i zamknęły się drzwi. Myślałam, że zginę w tej klitce z głodu
– zakończyła, wbijając zęby w proteinowy baton. – Jesteś pewna, że kiedy włamaliście się do kompleksu, wszystkie grodzie były otwarte? – zainteresował się Piegajew. – Tak, opadły, kiedy włączyło się światło – odpowiedziała Inga z pełnymi ustami. – Otwierając drzwi kartą, włączyliśmy zasilanie, ale jednocześnie rozpoczęliśmy procedurę ewakuacji i awaryjnego zamknięcia obiektu – głośno myślał naukowiec. – Bez sensu, po co podczas ewakuacji miałyby zamykać się grodzie? – zapytała Wiera. – Każdy pracownik takiego laboratorium musiał mieć ze sobą kartę, dzięki której mógł otworzyć drzwi. To jest standardowa procedura w tego typu placówkach – tłumaczył doktor. – Grodzie zamykają się automatycznie, żeby nie dopuścić do wydostania się... obiektów badań. – Sądząc po pędach na polanie, obiekty jednak się wydostały – mruknęła Wiera ponuro. – Teoretycznie, jeśli odetniemy zasilanie, grodzie powinny się otworzyć? – kombinowałem. – Teoretycznie tak, ale to nie dotyczy głównych drzwi kompleksu – odparł Piegajew. – Głównych drzwi leżących nad piętrem opanowanym przez burery i zawaloną klatką schodową. – Wiera jak zwykle wykazała się niepoprawnym optymizmem. Krótkofalówka stalkerki odezwała się serią trzasków i szumów. Pośród hałasu dało się usłyszeć pojedyncze słowa: – ...pręty kontrolne... zwiększenie mocy... ciśnienie pary... poziom krytyczny... – Zaraz się zacznie – stwierdził krótko Piegajew. – Dim, nie powiedziałeś mi jeszcze, jak właściwie się tu znalazłeś – odezwała się Inga, chowając do kieszeni opakowanie po batonie. W skrócie opowiedziałem jej, co działo się ze mną od chwili ucieczki z obozu. Pozwoliło to odwrócić uwagę od coraz bardziej niepokojących dźwięków i słów dobiegających z radia. Wiera i Piegajew przysłuchiwali mi się ciekawie, w końcu oni też nie znali całej mojej historii. – Chciałeś do mnie wrócić? – ucieszyła się Inga, kiedy opowiadałem o moim planie zdobycia fałszywych papierów w Asipowyczach. – Jakie to słodkie! – Zaraz się porzygam... – skwitowała półgłosem Wiera. Inga próbowała ją zgromić spojrzeniem, ale odezwał się doktor Piegajew. – Faktycznie coś jakby... czujecie? – zakończył nieskładnie. Rozejrzałem się wokół, poczułem nagły zawrót głowy i ból, jakby coś uciskało mi na mózg. Jarzeniówki pod sufitem przestały mrugać, rozbłysły jasnym blaskiem, po czym zaczęły pękać, jedna po drugiej. Cielsko generatora za naszymi plecami zadrżało, zwiększając gwałtownie obroty, gdzieś z jego trzewi dobiegł wysoki wizg zacierającego się paska klinowego. – Triewoga! Pokinut‘ obiekt! Powtoriaju. Pokinut‘ obiekt![83] – zacharczały głośniki kompleksu. Walcząc z zawrotami głowy, poderwałem się na nogi. Inga, Wiera i Piegajew, podpierając się o ściany, zrobili to samo. Wymierzyłem bajkała w pusty korytarz, nie
bardzo wiedząc jeszcze, do czego chcę strzelać. W uszach narastał mi pisk, podłoga pod nogami drżała lekko. – Nażat‘ AZ-5! Nażat‘ AZ-5! [84] – krzyknęło radio, ziemia się zatrzęsła, usłyszeliśmy basowy pomruk odległego gromu. Ostatnie działające jarzeniówki eksplodowały z brzękiem tłuczonego szkła, obsypując nas odłamkami. Usłyszeliśmy zgrzyty otwieranych grodzi, gdzieś w głębi korytarza wybuchł kompresor, z sykiem wypuszczając kłęby pary. Generator zawył na wysokich obrotach i zamilkł. Kilkadziesiąt sekund później drżenie ziemi ustało, w podziemnym kompleksie X-3 zapadła ciemna, duszna cisza. Pierwszy opamiętał się doktor Piegajew. Zapalił latarkę, poświecił wzdłuż ścian. Korytarz wyglądał na nienaruszony wstrząsami; podłogę pokrywały odłamki rozbitych jarzeniówek, wszystkie drzwi prowadzące do bocznych pomieszczeń stały otworem. Włączyłem swoją latarkę, omiotłem okolicę snopem światła. – Drzwi się pootwierały – stwierdziła Wiera, chyba wyłącznie po to, żeby przerwać pełną napięcia ciszę. – Bardzo dobrze, poszukamy wyjścia. – Postanowiłem zachować optymizm. – Myślisz, że to bezpieczne? – zapytała Inga drżącym głosem. – Najpierw znajdźmy wyjście z tych podziemi – odparłem. – Nie musimy przecież od razu wychodzić, możemy przeczekać do rana. Ruszyliśmy powoli korytarzem, trzymając broń w pogotowiu. Szedłem z Wierą na przedzie, Inga i Piegajew podążali za nami, ubezpieczając tyły. Ostrożnie przekraczaliśmy płożące się po podłodze pędy. Zaglądaliśmy do bocznych pomieszczeń, ale nie znaleźliśmy nic ciekawego. Pokoje pełne były połamanych mebli i potłuczonego sprzętu laboratoryjnego, panował w nich ogromny bałagan. – Burery – mruknął naukowiec za moimi plecami. – Szkodniki. – Ciekawe, czemu urządziły tutaj demolkę, a piętro administracyjne zostawiły w spokoju – zastanowiłem się. – Może z tego samego powodu, z którego zagnały nas tu na dół – rzuciła Wiera. – Zresztą cholera je wie, pieprzone mutanty. Omiatając korytarz drżącym światłem latarek, zbliżaliśmy się do klatki schodowej, którą zeszliśmy na ten poziom. Odłamki potłuczonych jarzeniówek chrzęściły nam pod stopami, w nerwowej ciszy słyszałem krew szumiącą mi w uszach. – Niekorzystna sytuacja radiologiczna! – zaskrzeczało nagle radio Wiery, aż wszyscy podskoczyliśmy. – Wyłącz już to cholerstwo – powiedziałem, ocierając pot z czoła. Usłyszałem westchnienie dziewczyny i ciche stuknięcie wyłącznika. Kilka sekund później rozpętało się piekło. Słyszę ciche szuranie dobiegające od strony klatki schodowej, świecę latarką w tamtym kierunku akurat, żeby zobaczyć, jak kawałek jakiegoś mebla leci w moją stronę. Nie mam czasu się uchylić, kulę się tylko lekko i obrywam w ramię. Bark wyje bólem, podrywam bajkała i walę na oślep. Z tej odległości wiązką loftek nie da się nie trafić. Huk przetacza się echem w korytarzu, Inga z Piegajewem rzucają się do pomieszczenia po prawej, Wiera wciąga mnie do tego z lewej.
– Burery! – drę się, czując krążącą w żyłach adrenalinę. Wychylam się z bronią zza drzwi, widzę kolejne mutanty zbiegające po schodach. – Ognia! – wydaję rozkaz, zupełnie niepotrzebnie, Inga już zaczęła strzelać. Ze swojego pomieszczenia mają lepszy widok na schody, ale są też bardziej narażeni na ataki. Inga uchyla się, kiedy ułamany fragment poręczy leci w jej stronę, rura mija ją dosłownie o parę centymetrów. Przeładowuję bajkała, Wiera odciąga mnie od drzwi, zajmuje moje miejsce i otwiera ogień z pieczeniega. Basowy huk serii ciężkiego karabinu wypełnia korytarze kompleksu, potok gorącego ołowiu zmusza mutanty do szybkiego odwrotu. Kratka wentylacyjna w głębi pomieszczenia wypada ze zgrzytem i leci w moją stronę. Sekundę później w powietrze unoszą się kawałki mebli. Nie widzę burera, ale wiem, że musi być gdzieś w szybie wentylacyjnym, posyłam brenekę w tamtym kierunku. Latające śmieci spadają na podłogę, ale po chwili znów się unoszą. – Wyłażą ze ścian! – krzyczy z pokoju obok Piegajew, słyszę pojedynczy ogień jego karabinu. Kolejny kawałek potrzaskanej szafki uderza mnie w rękę, Wiera obrywa w plecy, ale nadal osłania nas, strzelając krótkimi seriami w stronę klatki schodowej. – Nie utrzymamy się tutaj! – stwierdzam oczywisty fakt. – Wracamy do generatora?! – krzyczy Inga. – Nie, to ślepy zaułek! Lecimy do czerwonych drzwi!
Wiera przerywa ogień i patrzy na mnie ze zdziwieniem, ponad jej ramieniem widzę kilka burerów wypadających ze schodów na korytarz, Inga kosi je serią zakończoną
suchym trzaskiem iglicy. Koniec amunicji. Kolejne dwa mutanty wyskakują na korytarz, w naszym pomieszczeniu tańczy już wir kawałków mebli. W otworze wentylacyjnym pojawia się łeb burera, jego małe oczka patrzą na mnie nienawistnym wzrokiem. Wyćwiczonym ruchem doładowuję bajkała, podrywam go do ramienia, gdy nagle przez korytarz przetacza się głośny, basowy ryk. Mutant w wentylacji raptownie znika w ciemności, jakby coś wciągnęło go z powrotem, burery na korytarzu wydają głośne piski i w popłochu uciekają gdzieś na górę. Wychylam głowę za drzwi, świecę latarką. Naprzeciwko mnie doktor Piegajew robi to samo, w półmroku widzę zdziwienie na jego twarzy. Głośny, wściekły ryk ponownie rozrywa ciszę. Słyszę odgłos ciężkich kroków, coś zbliża się do nas od strony czerwonych drzwi. Z bronią przy ramieniu wychodzę na korytarz, naukowiec kieruje snop światła w stronę dźwięku, na ułamek sekundy zamieram z niedowierzaniem. Jest ogromny. Ma pewnie ze trzy metry, głową sięga stropu. Człekokształtny stwór porusza się na dwóch nogach, sztywno i powoli. Oślepiony światłem latarki unosi łeb i znów głośno ryczy. Jego ciało pokrywają poskręcane pędy, oplatają go niemal w całości. Tylko gdzieniegdzie widać szarawą skórę, fakturą przypominającą korę drzewa. Mutant nie ma twarzy, ryk dobiega ze szczeliny pomiędzy pędami na jego głowie. Ręce zakończone długimi sękatymi palcami zwisają po bokach, kołysząc się nieznacznie. Nagle stwór unosi je, a leżące na podłodze wokół nas gałęzie ożywają. Czuję, jak coś owija mi się wokół kostki, zaciska na nodze. Opuszczam broń i strzelam w gałąź, drzazgi lecą na boki, pryska ciepła żywica. Stwór wyje przeraźliwie i szybciej rusza w naszą stronę. Pędy w jego pobliżu wiją się jak węże, unoszą w górę. Podrywam bajkała do ramienia i walę w głowę mutanta. Wiera pruje z pieczeniega, Inga strzela, chyba z makarowa. Pojedynczym ogniem odziedziczonego automatu wspomaga nas Piegajew, na kilka sekund zamieniamy korytarz w wypełnione rozpędzonym ołowiem piekło. W błyskach trzymanej przy lufie latarki widzę, jak ze stwora lecą drzazgi i tryska sok lub krew, ale ten wciąż uparcie prze naprzód. Pieczenieg Wiery nagle cichnie, chyba znów skończyła się jej amunicja. Dziewczyna próbuje przeładować, kiedy zielony pęd oplata jej nogę i powala na ziemię. Słyszę zduszony krzyk, jednocześnie czując zaciskającą się wokół mojej kostki gałąź. Inga i doktor nadal strzelają, ale pojedynczym ogniem małego kalibru nie wyrządzają większych szkód. Nagle któreś z nich trafia celnie, odłupując z głowy mutanta sporą drzazgę. W ułamku sekundy widzę fragment twarzy stwora, chyba nawet coś na kształt oka. Wdech. Nie wiem, ile razy strzelam, ale to teraz nieważne. Świat zwęża się do muszki i szczerbinki, palec ściąga spust. Kopnięcie broni i krótka myśl: żeby to była breneka. Niemal słyszę plaśnięcie, z jakim pocisk uderza w cel. Łeb mutanta rozpada się, obryzgując ściany ciemnym płynem. Stwór stoi jeszcze kilka sekund, po czym upada na wznak. Pęd wokół mojej kostki rozluźnia się i puszcza, podobnie jak reszta gałęzi w korytarzu. – Co to, kurwa, było?! – Wiera podniosła się na nogi i odruchowo otrzepała. – Drzewiec – odparłem bez zastanowienia, czując w ustach metaliczny posmak
wypalającej się adrenaliny. – Co takiego? – Drzewiec – powtórzyłem z udawanym spokojem. – Tolkiena nie czytałaś? Doktor Piegajew roześmiał się nerwowo. – Doładować broń i idziemy, burery mogą tu wrócić – wydałem rozkaz. Wszyscy oprócz Ingi podpięli nowe magazynki, ruszyliśmy w stronę otwartych czerwonych drzwi. Przechodząc obok klatki schodowej, usłyszałem szuranie gdzieś w górze, dałem znak do przyspieszenia kroku. Przekroczyliśmy cielsko mutanta, Inga i Piegajew przyjrzeli mu się ciekawie. – Popisujesz się z tym strzelaniem w oko – rzuciła Inga z szelmowskim uśmieszkiem, nawiązując do ślepego psa, którego położyłem z makarowa jeszcze w poprzednim życiu. Minęliśmy gródź, w nozdrza uderzył ciężki zapach żywicy, a naszym oczom ukazał się przerażający widok. Na środku dużego pomieszczenia stało coś w rodzaju wielkiego tronu. Poskręcane gałęzie tworzyły siedzisko i pięły się ku górze, przebijając sufit. – Leże drzewca – stwierdził Piegajew, oglądając organiczny twór. – Możliwe, że dzięki tym pędom żywił się na odległość. Coś nieprzyjemnie chrupnęło mi pod nogami, poświeciłem sobie latarką. Nadepnąłem na wysuszony niewielki szkielet, na podłodze było ich więcej. – Burery – stwierdziła Wiera, szturchając nogą małą, zdeformowaną czaszkę. Wokół tronu zobaczyliśmy starannie ułożone przedmioty. Soczewki mikroskopów, części komputerów, całe kolby i probówki laboratoryjne. Wszystko błyszczące, jakby wypolerowane. – Wygląda, jakby inne mutanty składały mu ofiary – uznałem, patrząc na świecidełka. – Może uznały go za bóstwo? – W Piegajewie ponownie odezwał się teolog. Zacząłem obchodzić pomieszczenie dookoła, świecąc latarką po ścianach. Były pokryte śluzowatym nalotem wydzielającym silną, żywiczną woń. – Sołdat, chodź tutaj! – krzyknęła Wiera. Zbliżyłem się do niej, dziewczyna właśnie oczyszczała ze śluzu tkwiący w ścianie czytnik kart magnetycznych. Nigdzie wokół nie widziałem drzwi, ale uznałem, że warto spróbować. Przeciągnąłem czerwoną kartą przez szczelinę, usłyszeliśmy cichy zgrzyt i fragment ściany obok uniósł się w górę o kilka centymetrów, po czym zatrzymał. Przyłożyłem rękę do otworu, wyczułem lekki ruch powietrza. – Tam może być wyjście! – ucieszyłem się. – Trochę ciasno, nie przejdziemy. – Inga pokręciła głową. Wiera westchnęła i podała jej swojego pieczeniega. – Pilnuj go – mruknęła i kucnęła przy szczelinie. Złapała rękami za krawędź, poprawiła pozycję i stęknęła cicho. Zobaczyłem, jak zaciska zęby, poczerwieniała na twarzy, żyły na jej szyi naprężyły się. W ścianie coś cicho trzasnęło, dziewczyna zaparła się mocniej i uniosła drzwi o kolejne centymetry. Wyprostowała kolana, powiększając przejście. – Przechodźcie, nie wiem, czy to cholerstwo nie opadnie, jak puszczę! – wysyczała przez zęby.
Inga przeturlała się przez szczelinę, Piegajew szybko poszedł w jej ślady. Dołączyłem do nich, po drugiej stronie została tylko Wiera. Dziewczyna, stękając ciężko, ponownie kucnęła i podparła drzwi ramieniem. Złapałem z Piegajewem za krawędź, Wiera szybkim ruchem przeturlała się przez otwór. Sekundę później puściliśmy gródź, nawet we dwóch nie mieliśmy tyle siły, co rosła stalkerka. Drzwi zjechały w dół, znów zatrzymując się kilka centymetrów nad podłogą. – Tu są jakieś schody – powiedział Piegajew, świecąc latarką w głąb pomieszczenia. Powiodłem wzrokiem w tamtym kierunku. Faktycznie, krótki korytarz kończył się klatką schodową, na dodatek prowadzącą ku górze! Szybkim krokiem zbliżyliśmy się do schodów wykonanych z metalowej kratownicy. Zza opuszczonej grodzi usłyszeliśmy szelest i piski, burery chyba sobie o nas przypomniały. Wrota drgnęły, ale nie uniosły się, nerwowe popiskiwanie przybrało na sile. – Na górę, szybko! – zakomenderowałem. Inga i Piegajew zaczęli wbiegać po schodach, Wiera i ja ruszyliśmy za nimi, ubezpieczając tyły. Zobaczyłem, jak centymetr po centymetrze gródź unosi się do góry, mutanty używały telekinezy, żeby otworzyć przejście. Przyspieszyłem kroku. Biegliśmy w górę w miotającym się na boki świetle dwóch latarek, gdzieś na dole wrota poddały się z głośnym zgrzytem. Przebiegliśmy chyba trzy poziomy, z tej klatki schodowej nie było wyjść na boki. Metalowa kratownica zadrżała nam pod nogami, ścigające nas mutanty chciały chyba zawalić schody. – Zamknięta klapa! – krzyknęła bliska paniki Inga, kiedy wpadłem jej na plecy. Drogę zagradzała nam klapa zamknięta od środka na zwykłą kłódkę. Strzeliłem z bajkała z przyłożenia w miejsce, gdzie powinny być zawiasy, i naparłem ciałem. Klapa odskoczyła i wypadliśmy na zewnątrz. Wyciągnąłem z ładownicy dwa kupione u Łoma granaty, szybkim ruchem wyszarpnąłem zawleczki i rzuciłem w dół. Usłyszałem, jak odbijają się od schodków z metalicznym brzękiem, kilka sekund później ziemią wstrząsnęła podwójna eksplozja. Przez otwór po klapie wyleciała chmura pyłu, klatka schodowa zawaliła się, grzebiąc ostatnie wejście do kompleksu X-3.
Nocne powietrze w Zonie pachniało ozonem, jak po burzy z piorunami. Jeśli w rocznicę Pierwszej Katastrofy doszło na powierzchni do emisji, ten ulotny zapach był wszystkim, co po niej zostało. Z kompleksu X-3 wyszliśmy na jakiejś niewielkiej polance w lesie, zapewne nieopodal głównego wejścia. Czekaliśmy na świt, siedząc plecami do siebie i nie odkładając broni, ale nic nie zakłóciło nocnego spokoju. Wyczerpani ostatnimi przeżyciami prawie nie rozmawialiśmy, co jakiś czas rzucając tylko zdawkowe uwagi, żeby nie zasnąć. Kiedy niebo na wschodzie zaczynało szarzeć, wstałem i przeciągnąłem się, aż chrupnęło w kościach.
– Uwaga, uwaga! W elektrowni atomowej w Czarnobylu wystąpiła niekorzystna sytuacja promieniotwórcza – zaskrzeczało radio Wiery. – W ramach tymczasowych środków zapobiegawczych zapadła decyzja o ewakuacji mieszkańców miasta Prypeć i okolic. – Myślałem, że wyłączyłaś krótkofalówkę – powiedział Piegajew pytającym tonem. – Bo wyłączyłam – odparła dziewczyna, wpatrując się w urządzenie. „Tymczasowych środków zapobiegawczych”, Skręt na pewno by się uśmiał. Trzydzieści lat tymczasowości. Przeszedłem się kawałek, żeby wygonić z ciała nocny chłód, Inga dołączyła do mnie bezszelestnie. – Dim, nie wrócę do obozu – stwierdziła krótko. – Co chcesz zrobić? – zapytałem, choć dobrze wiedziałem, co powie. – Zostanę tu z tobą. Razem wyjdziemy z Zony i zaczniemy gdzieś od nowa. – Wyjść z Zony to nie taka prosta sprawa. – Wiedziałem, że i tak nie zmieni zdania. – Poradzimy sobie – odparła, biorąc mnie za rękę. – To co dalej? Wziąłem głęboki wdech, wciągając w płuca chłodne, rześkie powietrze. Spojrzałem w dal i powiedziałem: – Wracamy do naukowców. Musisz poznać Skręta.
80 Awarijnaja... Sroczno... (ros.) – Blokada awaryjna! Natychmiast opuścić obiekt! (przyp. red.) 81 Awarijnaja... (ros.) – Procedura awaryjna! Opuścić obiekt! (przyp. red.) 82 KDB RB, Kamitet Dzierżaunej Biaspieki Respubliki Biełaruś (biał.) – białoruska bezpieka. (przyp. red.) 83 Triewoga!... (ros.) – Alarm! Opuścić obiekt! Powtarzam. Opuścić obiekt! (przyp. red.) 84 Nażat‘ AZ-5! (ros.) – Nacisnąć AZ-5! (AZ – awarijnaja zaszczita). AZ-5 to procedura całkowitego wsunięcia prętów kontrolnych i wygaszenia reaktora. Moment wykonania tej procedury uznaje się za chwilę, po której nie było już odwrotu podczas katastrofy w czarnobylskiej elektrowni. (przyp. red.)
Koniec tomu pierwszego
Dziękuję: mojej Żonie za motywację „przeczytam, jak wydrukują” Maksymilianowi Burzyńskiemu, Temu, Który Czytał Pierwszy
Copyright © by Krzysztof Haladyn Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2016 Copyright © by Transavision ltd. Copyright © by Mir Igr OOO Wydanie I
ISBN 978-83-7964-156-7 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta grafika na okładce © GRAFIT LLC | grafitart.com projekt okłaki black gear Paweł Zaręba ilustracje Rafał Szłapa redakcja Dorota Pacyńska korekta Agnieszka Pawlikowska skład wersji elektronicznej
[email protected] sprzedaż internetowa
zamówienia hurtowe Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail:
[email protected]
wydawnictwo Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 www.fabrykaslow.com.pl e-mail:
[email protected] www.facebook.com/fabryka
Spis treści Karta tytułowa Seria Fabryczna Zona Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Karta redakcyjna Okładka