Krzysztof Piskorski
Zadra Tom II
2009
Wydanie polskie Data wydania: 2009 Projekt okładki: Jakub Jabłoński Wydawca: Agencja Wydawnicza RUNA A. Brzezińska, E. Szulc sp. j. ISBN: 978-83-89595-47-8
Wydanie elektroniczne: Trident eBooks
[email protected]
ROZDZIAŁ PIERWSZY W KTÓRYM: Francuzi ścierają się z Prusakami w walnej bitwie, natarcie Legii nie przebiega jak powinno, ogniomistrz Świeradowski traci swój kulomiot, Maurice Dalmont słyszy z ust ojca Bianiego wykład o celach i środkach Towarzystwa Jezusowego, a jego służący Battiste dokonuje niepokojącego odkrycia.
– Gdzie skrzynia z kompensatorem? – krzyknął Piotr Świeradowski, skręcając wielkie, kulowe łożysko, które służyło za podstawę kulomiotu. – Marczak ma – odparł jeden z młodszych kanonierów. – Marczak, dawaj kompensator, do jasnej cholery! – Nie widać Marczaka, panie ogniomistrzu. – A czort by was wszystkich wziął! – wściekł się Piotr. – Biegnij kto tam w dół szukać kompensatora. Piotruś, jak tam napęd? – Nie wchodzi, panie ogniomistrzu. – Jak nie wchodzi, co nie wchodzi! Bo jak podejdę, to ci zaraz but w rzyć wejdzie. – Trzecia cewka nijak nie wchodzi w komorę ciśnieniową. – Musi wejść, Piotruś, postaraj się no. Przecież miałeś szkolenie, tyś to powinien składać z oczami zamkniętymi. – Co poradzę, kiedy nie wchodzi? Nie wchodzi i już. Pewnikiem się wygięło. Tymczasem do grupki artylerzystów, którzy krzątali się wokół skrzyń z drobnymi częściami, podszedł młody francuski porucznik w kurcie oficera artylerii i kapeluszu z czerwonym pióropuszem. – Jakiś problem, panie ogniomistrzu? – zagadnął po francusku. – Problem? Cała sterta problemów z kłopocikiem na wierzchu, przybrana wokół pechem. Gdzie ten darmozjad Deveraux? – Inżynier poczuł się źle w trakcie przeprawy. Jest jeszcze na brzegu. – To niech go pan tu jak najszybciej sprowadzi. Jego przeklęta maszyna nie chce działać!
– Panie Świeradowski, inżynier jedzie z armią jako człowiek prywatny, nie mogę mu nic rozkazać. – A, durne żabojady! – bluznął po polsku Świeradowski. – Tak to jest brać cywila do armii! I to inżynierka, co od kanonfieber zafajdał portki przy pierwszym wystrzale. Sami durnie, jak matulę kocham, sami durnie wokół, chroń nas Najświętsza Panienko. – Proszę zwracać się do oficera po francusku, panie Świeradowski. Pana doświadczenie nie usprawiedliwia braku szacunku. Niech pan mnie nie zmusza, żebym pana zdyscyplinował. Kanonierzy, pracujący przy kulomiocie, odwrócili głowy, żeby stłumić śmiech. Dobrze wiedzieli, że Świeradowski mógł sobie pozwolić na wiele. Był najlepszym celowniczym Legii, nosił cztery medale, miał za sobą jedenaście kampanii. Gdyby nie ciągłe konflikty z przełożonymi, dawno już dowodziłby baterią. Jeśli jakiś nadgorliwy porucznik zdegradowałby go albo dał pod sąd, to sam generał Dmowski, dowódca Artylerii Legii, który był ze Świeradowskim po imieniu, nogi by mu z tyłka powyrywał. Świeradowski zmierzył porucznika rozbawionym wzrokiem, potem wstał, otrzepał spodnie, zasalutował i odszedł. – Co pan robi, jeśli można wiedzieć? – krzyknął za nim Francuz. – Idę nacelować moje dwunastofuntówki. Przynajmniej pewne jest, że będą strzelać. – Panie Świeradowski! Baczność! Starszy ogniomistrz zatrzymał się i niespiesznie odwrócił w stronę porucznika. – Kulomiot ważniejszy – rzekł z naciskiem Francuz. – Proszę zostać tutaj. Baterię armat będzie nadzorował bombardier Rajczak. – Bombardier Rajczak, za przeproszeniem, z przystawienia w stodołę by nie trafił, panie poruczniku. – To rozkaz! Świeradowski zmarszczył się, nerwowo przeczesał palcami bujną brodę, a potem splunął na ziemię śliną czarną od tytoniu. Stali tak naprzeciw siebie przez chwilę – młody porucznik w wytwornym mundurze i brodaty, siwiejący kanonier w porwanych portkach oraz skórzanym fartuchu. Ale ten pojedynek woli przerwał wkrótce krzyk z boku: – Wracają! Wracają! – Kto wraca, Pietrek? – spytał powoli Świeradowski, nie zdejmując wzroku z dowódcy. – Nasi! Wycofują się, wszystkie regimenty! Kiełbaśniki depczą im po piętach. W jednej chwili obaj mężczyźni zapomnieli o kłótni. Świeradowski z przekleństwem na ustach wbiegł na czubek wzgórza; porucznik za nim, wyciągając w biegu lunetę. – Mon Dieu! – jęknął Francuz. – Jeden, dwa, trzy... osiem pełnych regimentów. – I brygada konnej artylerii – mruknął Świeradowski. – O tam, pod lasem. Widać Prusacy też sobie umyślili, że nas oskrzydlą. Tyle że zabrali się do tego solidniej. Przed nimi Legia cofała się na całej linii. Jej bataliony ostrzeliwały się zajadle i sprzedawały drogo każdy metr, ale broniąc się przed otoczeniem oraz pod ogniem konnych
baterii, spychane były coraz bliżej wzgórza. – Nie ma czasu do stracenia! – krzyknął porucznik. – Proszę uruchomić ten kulomiot, panie Świeradowski. Działami zajmie się Rajczak. Ogniomistrz splunął raz jeszcze pod buty, lecz widząc, że wiele nie wskóra, krzyknął do swoich: – Słyszeliście, psie chwosty, darmozjady, szelmy skończone? Do pracy, bo was Prusaki bagnetami połechcą. Sam zaś wrócił do skręcania łoża etherowej maszyny. Wkrótce wróg był już w zasięgu, a dwunastofuntówki huknęły tak głośno, że zdawało się, iż to niebo wali się na ziemię. Ich kule uderzyły gdzieś pomiędzy batalionami wroga, tylko jedna trafiła wprost w prostokąt piechoty, wzbijając fontannę ziemi przemieszanej z krwią oraz szczątkami ciał. – Jak ten dureń celuje – krzyknął Świeradowski, który wciąż zmagał się z delikatnym mechanizmem. – Przecież rykoszetem by kosił ich jak zboże. Leć no, Jacuś, powiedz mu: elewacja minus dziewięć, ładunek na dwanaście i pół funta. Jeden z młodszych kanonierów pobiegł do szefa baterii. Chwilę potem lufy dział opuściły się nieco. Następna salwa była już wyraźnie skuteczniejsza. Ciężkie, większe od ludzkiej głowy kule z litego metalu uderzyły co prawda w ziemię przed liniami wroga, ale pod tak płaskim kątem, że potoczyły się i pokoziołkowały w głąb szeregów z siłą, która pozwalała im urywać nogi i rozszarpywać brzuchy. Trzy długie, krwawe szramy pojawiły się w środkowym regimencie Prusaków. Świeradowski tymczasem wrócił do walki z mechanizmem kulomiotu. Z każdą chwilą tracił wiarę, że uda się złożyć maszynę. Delikatne części pogięły się w transporcie, kilka poginęło gdzieś w krzątaninie. Legia wciąż się cofała, a wróg był coraz bliżej wzgórza. – Kompensator! – krzyknął ogniomistrz, dokręcając ostatnią śrubę przy chłodnicy. – Jest! – odpowiedział mu głos z boku. – Loże! – Jest! – zameldował ktoś inny. – Komora! – Jest! – Cewki! – Są! – Patrontasza! – Jest! – Rozbiegówka! – Sprawna! Świeradowski powoli wyprostował się i spojrzał ze zdziwieniem na swoich ludzi. Dwanaście osób stało wokół zmontowanej, gotowej do użycia i błyszczącej maszyny, a na ich
twarzach malował się wyraz takiego tryumfu, jakby wygrali całą bitwę. – No to co się gapicie jak sroka w gnat – krzyknął na nich. – Jacuś do celownika, Filek i Kosa do chłodnicy. Draska, leć powiedzieć żabojadowi, że kulomiot pierwszy gotowy do akcji. Artylerzysta pobiegł do porucznika, mijając linię armat, które nieustannie grzmiały, przy każdym strzale odskakując na dobre pięć stóp. Po chwili wrócił z rozkazem rozpoczęcia ognia. Ludzie znów zakrzątali się przy etherowej maszynie. Dwóch stanęło przy pompie, która tłoczyła wodę do chłodnic, dwóch z boku przy silniku rozbiegowym, dwóch przy skrzyniach z amunicją, trzech przy głównym zamku, dwóch przy łożu. Świeradowski osobiście spojrzał w dół celownika. Wkrótce zaterkotał napędzany korbami silnik, a masywna lufa, otoczona pełnym chłodziwa, żebrowanym cylindrem, obróciła się leniwie w stronę wrogich regimentów, których idealnie równe prostokąty zbliżały się z trzech stron. – Rozpocząć ogień – rozkazał Świeradowski. Najpierw był tylko świst. To cewki etherowe, zamknięte głęboko w komorach ciśnieniowych maszyny, zaczęły się powoli rozkręcać. – Szybciej robić tą korbą – popędzał Świeradowski. – Nie oszczędzać się! Jeden ze strzelców napiął dźwignią masywny zamek i ściągnął zdecydowanie spust. Gdzieś w głębi maszyny cewki, z których każda miała już w sobie roztańczoną drobinę czystego etheru, wskoczyły do pełnych wody komór ciśnieniowych. I wtedy rozległ się strzał, złożony właściwie z dwóch dźwięków – potężnego huknięcia wewnątrz kulomiotu, wywołanego przez litry wody zmienione w ciągu milionowej części sekundy w parę, oraz przeciągły, stawiający włosy na głowie wizg pocisku, który napędzony niewyobrażalnymi dla człowieka ciśnieniami opuścił lufę wielekroć szybciej niż muszkietowa kula. Został za nim w powietrzu postrzępiony, błękitny ślad. Cylinder wokół lufy buchnął parą, a ludzie przy pompie zaczęli tłoczyć do niego chłodziwo. Automatyczny zamek nastawił się do następnego strzału, po czym kulomiot wypalił po raz drugi. I raz. I jeszcze – coraz szybciej. Wreszcie, gdy wewnętrzny, pełen sprężyn i kompensatorów mechanizm uzyskał odpowiednią inercję, broń zaczęła strzelać tak szybko, że huki zlały się w jeden odgłos, jak kamienna lawina, jak tętent stada bawołów. Zaczęła się rzeź. Kulomiot wypluwał sto dwadzieścia pocisków na minutę. Każdy z nich miał kaliber większy od muszkietowej kuli, był rozgrzany do białości, przebijał naraz po pięciu, sześciu ludzi, wydając przy tym przeraźliwy, przeszywający wizg. Drogę każdej kuli znaczyła świetlista smuga etheru, która tkwiła chwilę w powietrzu jak zamrożona błyskawica. Za sprawą tej jednej broni pruskie bataliony zatrzymały się nagle. Oto żołnierze stanęli przed koszmarem każdego piechura, gorszym nawet niż reduta pełna armat. Przez chwilę
zdawało się, że natarcie się załamie. Jednak od czasu Lipska nauczono się już jako tako radzić z działkami etherowymi. Rozproszona szarża kawaleryjska albo kontrbateria z kilku lekkich armat były dla nich najgroźniejsze. Dlatego konna artyleria, dotychczas rażąca ze skrzydła piechotę Legii, zwróciła się w stronę wzgórza. Pierwsze kule rozryły stok, wyrzucając w powietrze fontanny czarnej ziemi i murawy. Pruscy oficerowie zmusili jednak swoje kompanie do dalszego marszu, wprost pod piekielny ogień kulomiotu i na jeżącą się lufami karabinów ścianę, którą wokół wzgórza utworzyła piechota Legii. Nie minęło wiele czasu, a wroga bateria wstrzelała się we wzgórze. Kule zaczęły padać coraz bliżej ludzi Świeradowskiego. Jedna trafiła dwunastofuntówkę w koło, rozłupując lawetę – piątka kanonierów z obsługi padła na ziemię, naszpikowana drewnianymi drzazgami. Inny pocisk uderzył nieopodal kulomiotu, rozrywając na krwawe strzępki jednego z ładowniczych. Posoka bryznęła na rozgrzane boki maszyny i natychmiast wyparowała, zostawiając po sobie tylko dym oraz czarny ślad. – Strzelać dalej! – Świeradowski przekrzykiwał świergot maszyny. Beczka z wodą, którą podłączono do chłodnicy, była już w połowie pusta. Para spowiła kulomiot jak mgła, niemal oślepiając celowniczego. W gorącu, które biło od stalowych boków, w dusznej wilgoci, mundury artylerzystów przesiąkły potem. Pracowali jednak dalej, z zapamiętaniem, niczym tryby śmiercionośnej maszyny. I wtedy jeden z pruskich granatów upadł w trawę po lewej stronie kulomiotu. – Pad... – zaczął Świeradowski, lecz ubiegł go wybuch, który rzucił nim o ziemię i przypalił mu brodę. Rozległy się pełne bólu, agonalne wrzaski i jakiś dziwny syk. Buchnął żar. Podniósłszy się, Świeradowski spojrzał na swoją maszynę i zobaczył rzecz straszną. Jeden bok kulomiotu został rozerwany, a małe krople etheru, wrzątek oraz para, które się z niego wyrwały, sięgnęły ludzi po lewej stronie urządzenia. W kłębach widniały tam zataczające się sylwetki, które już tylko przypominały ludzi – spalone mundury, skóra odłażąca płatami, ścięte gorącem i wybałuszone oczy, zwęglone włosy. Krążyły chwilę niczym upiory, ślepo, bez celu, wydając z siebie tylko jakieś przytłumione wycie. Potem, jedna za drugą, padły na trawę w przedśmiertnych drgawkach. Świeradowski zgiął się wpół i wyrzygał. Obok znów wybuchła pruska bomba, odłamki świsnęły mu nad głową. – Do armat! – krzyknął, otarłszy usta. – Do armat, kto żyw! Siedmiu ocalałych ludzi z obsługi kulomiotu dopadło do przewróconego działa. Wkrótce osadzili je na lawecie i zaczęli ładować kartaczem. Tymczasem Prusacy, widząc, że kulomiot umilkł, ruszyli do natarcia ze zdwojoną determinacją. Na polu bitwy – od horyzontu do wzgórza – zalegały ciała ich żołnierzy, ale wciąż byli znacznie liczniejsi od Legii, z tyłów zaś szły właśnie cztery odwodowe bataliony.
Nie minęło wiele czasu, a regimenty Polaków, mimo wsparcia trzech armat, zaczęły znów oddawać pola, broniąc się rozpaczliwie przed oskrzydleniem. Generał Paszkowski wjechał wtedy na wzgórze, odszukał wzrokiem francuskiego podoficera i krzyknął: – Cofamy się za chwilę! Prusaki nas otaczają! Musicie się natychmiast zwijać, bo zostaniecie z tyłu! – Słyszeliście? Zaprzodkować działa, zabezpieczyć jaszcze – rozkazał porucznik. Świeradowski rzucił nienawistne spojrzenie na wrogą piechotę, która nacierała na wzgórze z trzech stron. Tak był rozgrzany walką i taka go furia ogarnęła na widok tego, co się stało przy kulomiocie jego ludziom, że gotów był rzucić się na Prusaków z gołymi rękami. Jednak bataliony Legii cofały się już jeden po drugim, przystając tylko co jakiś czas, żeby oddać salwę. Pozycja była stracona. Gdy zjeżdżali ze stoku, tylko jeden regiment stał jeszcze przy wzgórzu. Świeradowski zmrużył oczy, by zobaczyć jego sztandar. Piąty piechoty liniowej, pułk Tyca. Zacisnął zęby, patrząc jak setki małych, niebieskich sylwetek stawiają wśród kłębów prochowego dymu opór całemu morzu tych zielonoszarych, otaczających je już z trzech stron. Odwrócił się, czując w piersi jakiś dziwny ucisk. – Prędzej tam, nogi za pas, jeden z drugim – pogonił zaraz swoich. – Chyba że ktoś chce, aby mu fryc zrobił w brzuchu drugi pępek! Jedno po drugim, zaprzodkowane działa zjechały ze stoku, każde ciągnięte na linach przez ośmiu ludzi, a ubezpieczane z tyłu przez czwórkę innych. Ścigani odgłosami szalonej kanonady, pędzili ile sił w stronę brodu, który ledwie godzinę temu pokonali. – Ucieczka przez rzekę Wiktorię. To ci dopiero ironia – sapnął Świeradowski, widząc przed sobą srebrzystą, spokojną toń. *** Gabinet ojca Bianiego był osobliwym połączeniem ascezy i luksusu. Gołe, kamienne ściany oraz masywny krucyfiks, wiszący naprzeciw okna, przywodziły na myśl celę ubogiego mnicha. Jednak ciężkie biurko z czerwonego mahoniu, polerowanego na wysoki połysk, z półkolumienkami, pozłacanymi gałkami oraz inkrustacją z kości słoniowej wyglądało bardziej jak przedmiot z komnat samego cesarza. Na krawędzi biurka stała etherowa lampka przepięknej roboty, o pozłacanych magnetycznych łukach, mikroskopijnej, zegarmistrzowsko precyzyjnej cewce oraz kloszu z kawałków grubo ciętego kryształu. – Włoska manufaktura, Roberto Partonni i Synowie, siódmy model z tegorocznej serii, drogi chłopcze – rzekł Biani, widząc zainteresowanie Maurice’a. – Na spodzie jest numer. W
Paryżu znajdują się obecnie tylko dwie sztuki: jedna u mnie, druga u Marii-Teresy. Dopiero w tym roku udało im się zbudować tak małe cewki, które nie przeciekają po kilku tysiącach obrotów. – Dużo ojciec wie o etherze. Na twarzy jezuity, pociągłej, o ostrych rysach, z krótko przystrzyżoną czarną brodą i garbatym nosem, pojawił się łagodny uśmiech. – Taki mam zawód. Zakon musi wiedzieć o wszystkim... Zresztą czy nie dlatego tu przyszedłeś, paniczu Dalmont? Głos jezuity miał w sobie coś, co bardzo denerwowało Maurice’a: mentorski ton, intonacyjną manierę, która sprawiała, że rozmówca czuł się jak na kazaniu. – Owszem, tak się składa, że liczyłem na pomoc ojca w pewnej naukowej sprawie. Biani uśmiechnął się znów, szeroko, łagodnie, jakby z politowaniem. – Drogi chłopcze, jeśli kryminalne awantury nazywasz naukową sprawą... – Przecież ksiądz jeszcze nawet nie wie, z czym... – Gdybym nie wiedział, czemu chcesz się ze mną widzieć, nie zgodziłbym się na spotkanie, chłopcze. W dzisiejszych czasach i w tym kraju ostrożność jest nieodzowna, czyż nie tak? – Ojciec wie, że chodzi o profesora Beulaya? Biani splótł dłonie i skinął głową. – Z tego wszystkiego tylko jednego nie rozumiem – odparł. – Co według ciebie, chłopcze, ma wspólnego z tą sprawą Towarzystwo Jezusowe? – Przyszedłem do ojca osobiście, nie do Towarzystwa Jezusowego. Podejrzewam, że był ojciec z profesorem w pewnym naukowym kole, które... Maurice zaciął się, nie wiedząc, do jakiego stopnia może się zdradzić z wiedzą o Stowarzyszeniu Arcueil. – ...które spotykało się na początku tego wieku w wiejskich posiadłościach Bertholleta i Laplace’a – dokończył. – Przykro mi to mówić, ale twoje źródła myliły się, młody paniczu. Nie znam osobiście żadnego z tych ludzi, jeśli natomiast idzie o to tajne stowarzyszenie, to z pewnością wiesz, że jako słudze Ojca Świętego i Kościoła nie wolno mi do takowych należeć bez wiedzy i zgody mojego kolegium. Co, racz zauważyć, kłóci się z samą ideą tajnych stowarzyszeń. – A kto mówi, że kolegium nie wiedziało o udziale ojca? I że naukowe koło, do którego – jak sądzę – ojciec należał, było tajne? Jezuita splótł dłonie i spojrzał na Maurica tak przeszywająco, że zdawało się, iż widzi go na wylot. – Drogi paniczu Dalmont. Jak widzę, jest z pana bardzo zmyślny i rzutki młodzieniec. Owszem, Towarzystwo Jezusowe wie dużo, bardzo dużo i ma swoich zaufanych ludzi w wielu miejscach. Przecież sam Paweł III, powołując do życia nasz zakon, kazał nam „być
zawsze tam, gdzie decydują się losy świata”. Ale skoro jesteś, chłopcze, tak sprytny, musisz zdawać sobie sprawę, że z wiedzą idą w parze odpowiedzialność, pokusy, wreszcie niebezpieczeństwo. Proszę sobie teraz wyobrazić, że zaczęlibyśmy brać aktywny udział w utarczkach różnych... grup interesów. Od razu stalibyśmy się wrogami dla bardzo wielu wpływowych ludzi i organizacji, jak to bywało w zamierzchłej przeszłości. A przecież dopiero pięć lat temu Ojciec Święty oficjalnie przywrócił nasz zakon do istnienia. Nie chcemy, żeby trafił się nam drugi rok tysiąc siedemset siedemdziesiąty drugi, drogi chłopcze. Teraz mamy służyć wiernym, w pokoju pracować ad maiorem Dei gloriom. – Ale już mówiłem, przychodzę do ojca jak do osoby prywatnej – w głosie Maurice’a zaczęła pobrzmiewać złość. – Wiem, że ojciec znał Beulaya ze starych czasów... – I jakkolwiek bolałoby mnie zniknięcie profesora, nie mogę wykorzystywać swojej wiedzy do spraw prywatnych. – Proszę! To może mieć wielkie znaczenie dla bezpieczeństwa cesarstwa. Profesor prowadził ważne badania... Uśmiech znikł z oblicza zakonnika. – Pan chyba mnie z kimś myli, paniczu Dalmont. Jestem tutaj, by reprezentować interesy Rzymu oraz społeczności wiernych. Czemu miałbym opowiadać się w jakiejkolwiek sprawie po stronie samozwańca, który sam będąc bezbożnikiem, cały czas głośno mówi, że przyszła Francja może być tylko świecka? Wie panicz, ile razy próbowano przegnać nasz zakon z tego budynku? Jak urzędnicy Bonapartego utrudniają naszą codzienną działalność? A ja mam im pomagać, ot tak, z chrześcijańskiej dobroci? Wiedz zatem, chłopcze, że chrześcijańska dobroć ma na swoim odległym krańcu granicę, za którą zaczyna się królestwo głupoty. – Stary, biedny człowiek jest gdzieś więźniem, może torturowanym, może umierającym, a ojciec nie chce pomóc mi go odnaleźć? Czy to po chrześcijańsku? Tak się nie godzi! Zakonnik westchnął głośno i przymknął oczy. – Drogi chłopcze – rzekł. – To, co powiem, niech na zawsze zostanie między nami, rozumiesz? Nasza rozmowa już się skończyła, ty właśnie wyszedłeś przez drzwi. To, co dzieje się teraz w gabinecie, nigdy się nie zdarzyło. Czy nie tak? Maurice gorliwie przytaknął. – Obawiam się, że twoje śledztwo, chłopcze, szybko schodzi na manowce. Związałeś się z nieodpowiednimi ludźmi, przyjaźń z nimi niewiele ci da, a jej konsekwencje mogą być poważne. – Mówi ojciec o hrabinie Elenie Rostov? Przecież to wspaniała kobieta, bardzo mi pomogła. Proszę o jakieś konkrety! – Nie zamierzam z paniczem o tym dyskutować, a już tym bardziej rzucać oskarżeń, które mogą być bezpodstawne. Po przyjacielsku tylko uprzedzam. I jeszcze jedno. Może pomogłoby ci, chłopcze, gdybyś zamiast szukać samej osoby profesora, skupił się na odnalezieniu tego, co chcieli mu skraść bandyci. Proszę to wszystko jeszcze raz przemyśleć...
i pomodlić się. Modlitwa nigdy nie zaszkodzi. To mówiąc, jezuita sięgnął do szuflady. Wyciągnął z niej mały różaniec z czerwonych korali, który podał Dalmontowi. Maurice jednak zerwał się, uniesiony złością. – Drogi panie. Nie tylko wysnuwa pan pod adresem hrabiny Rostov dziwne insynuacje, ale jeszcze zwraca się do mnie jak do dziecka! Dość już tego! – krzyknął, odsunął krzesło i wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami. – Módl się, chłopcze – rzekł za nim ojciec Biani – o wstawiennictwo do Jezusa Chrystusa i wszystkich świętych. Będzie ci ono potrzebne. Dalmontowi gotowało się w głowie. Nie dość, że ten przeklęty zakonnik nie chciał mu pomóc, nie dość, że traktował go protekcjonalnie, to jeszcze śmiał rzucać jakieś podejrzenia na Elenę! Na jedyną osobę, która jak dotąd raczyła pomóc w sprawie Beulaya! Zdenerwowany, przeszedł szybko przez krużganki i korytarze kolegium, bez słowa wziął od odźwiernego swój pistolet i wyszedł na uliczny bruk. Battiste siedział na koźle powozu. Z kapeluszem o szerokim rondzie nasuniętym na oczy, żuł powoli kawałek chleba. – Jedziemy do domu – rozkazał Maurice, wsiadając do bryczki. Służący splunął, skinął głową i chwycił za lejce. Powóz potoczył się, podskakując, między wysokimi ścianami kamienic, które błyszczały w słońcu pastelowymi barwami. Gdy masywny budynek Kolegium Towarzystwa Jezusowego zniknął za zakrętem, Battiste nieznacznie odchylił się do tyłu i rzekł cicho: – Niech pan nie robi gwałtownych ruchów, paniczu. I pod żadnym pozorem się nie obraca. Śledzi nas dwójka uzbrojonych ludzi. – Co? – Maurice wyrywał się z zamyślenia. – Śledzą nas. Dwóch ludzi na koniach, typki spod ciemnej gwiazdy. Przyjrzałem im się uważnie, gdy panicz był w środku, bo zatrzymali się na rogu. Obaj mają pistolety i szpady. – Czy... – Dalmont czuł jak strach ściska go za gardło – czy możemy im uciec? – Tak, o ile panicz jest przekonany, że tego chce. – Nie rozumiem. – Jeśli uciekniemy, będą wiedzieli, że o nich wiemy. Ciarki przeszły po plecach Maurice’a Dalmonta. Do tej pory traktował śledztwo tylko jako łamigłówkę. Nigdy nie myślał, że sam może znaleźć się w niebezpieczeństwie. – Battiste – powiedział lekko drżącym głosem. – Zrobimy tak...
ROZDZIAŁ DRUGI W KTÓRYM: Legia się cofa, na polu bitwy pojawia się tajemnicza postać, Stanisław Tyc ogląda polowy szpital z perspektywy rannego, Jean Narbonne zaś obmyśla plan okrutnej zemsty.
Legia cofała się. Jej żołnierze od dwóch godzin ustępowali przeciwnikowi pola, na każdym metrze zostawiając trupy w błękitnych mundurach. Najpierw uciekli pod wzgórze z artyleryjską baterią, a gdy jego obrona się załamała – do rzeki. Tam bronili się wściekle, by kupić wszystkim kompaniom dość czasu na przekroczenie brodu. Później, mokrzy i zmęczeni po przeprawie, podczas której cały czas strzelała w nich pruska artyleria konna, zajęli pozycję tam, gdzie stali na początku bitwy. Pod dziką jabłonią, którą Stanisław Tyc pozdrowił ręką jak dawno niewidzianego przyjaciela. Na drugim brzegu Wiktorii zostawili niemal połowę ludzi – rannych, schwytanych lub rozbitych na drobne grupki, które pierzchły w las. Mimo to, nie czekając, aż wróg przekroczy rzekę, przegrupowali się i sformowali do obrony długimi liniami, sto kroków od brodu. Salwa za salwą strzelali w kłęby wrogiej piechoty, które zwaliły się w nurt, a było tego wciąż dobre dziesięć batalionów, kilka tysięcy ludzi. Wkrótce muszkiety zaczęły parzyć i zatykać się nagarem, więc legioniści chwytali broń zabitych, byle móc strzelać dalej. I choć Paszkowski przejechał wzdłuż szeregów z rozwianą grzywą siwych włosów, krzycząc, że to ostatnia pozycja, a wroga puścić dalej nie wolno, Tyc zdawał sobie doskonale sprawę, że ta cienka, niebieska linia nie powstrzyma naporu Prusaków. Kule, wystrzeliwane z kilkuset luf, ginęły w ich masie bez widocznego efektu. W dół nurtu spływały trupy, woda barwiła się na czerwono, ale wróg parł przez rzekę niepowstrzymalną falą i coraz bardziej zbliżał się do ich pozycji. Nie mogły im pomóc nawet trzy uratowane ze wzgórza działa, które, obsadzone ludźmi Świeradowskiego, grzmiały bez ustanku. Pozycja była nie do utrzymania. Mimo to stali nadzwyczaj długo. Gdy rozwinęły się przed nimi świeże, ledwie naruszone
regimenty wroga, wymienili z nimi cztery pełne, krwawe salwy. Wielu ludzi padło po obu stronach, nim część polskich kompanii ogarnął nieład. Wkrótce zabity też został pułkownik Rabka, szef Pierwszego Regimentu Królewskiego. Zastąpił go jakiś młodzik, który ze strachem w oczach zawołał na odwrót. Pojawiła się szeroka wyrwa w linii, a Czygaczow, chcąc nie chcąc, także kazał cofać się eszelonami, nie przerywając przy tym ognia. Tyc osobiście dowodził odwrotem swojego batalionu. Zostawał zawsze z tyłu, z tym eszelonem, który prowadził ogień, podczas gdy reszta strzelców cofała się pędem o pięćdziesiąt kroków, ładowała broń i przygotowywała kolejną linię obrony. Potem było sto kroków szalonego biegu z wrogiem tuż za plecami. Trzeba było wyminąć towarzyszy, którzy zaraz potem dawali salwę, odbiec pięćdziesiąt stóp i samemu gotować się do strzału. Ale za każdym razem przeciwnik podchodził trochę bliżej, jak wzbierająca fala przypływu, coraz drożej musieli płacić za każdy postój i coraz więcej trupów padało przy każdym odwrocie. W końcu Tyc zdał sobie sprawę, że dalej tak się nie da. Po kolejnym odcinku biegu, gdy zataczając się ze zmęczenia pomógł sformować linię, złożoną już tylko z marnych dwustu karabinów, spojrzał za siebie, szukając wzrokiem Czygaczowa. I wtedy spostrzegł, że ledwie dwieście metrów dalej, na długim grzbiecie, przegrupowuje się do obrony regiment królewski. Chwycił za ramię Ryłkę, swojego porucznika, który blady jak śmierć cały odwrót spędził przy jego boku. – Ryłko! – krzyknął Tyc. – Pędź do Czygaczowa, powiedz mu, że pierwszy zatrzymał się na stoku i rozwija linię. Gdy mówił, eszelon, który zostawili pięćdziesiąt stóp za sobą, rzygnął ogniem, a chwilę potem rzucił się do desperackiej ucieczki w ich stronę. – Co? – Porucznik miał tak nieprzytomny wzrok, że Tyc na chwilę zwątpił, czy młodzieniec nadaje się jeszcze do czegokolwiek. – Pierwszacy zajęli pozycję na stoku za nami! Powiedz to Czygaczowowi. Ryłko oprzytomniał. Spojrzał w bok, na nieodległe szeregi pierwszego regimentu, po czym skinął głową i pobiegł wzdłuż linii, jakby gonił go sam diabeł z widłami. Tymczasem strzelcy właśnie skończyli ładować i mierzyli teraz w piersi biegnących w ich stronę przyjaciół, czekając tylko, aż za ich plecami ukażą się zwarte szeregi Prusaków. Ludzie z drugiego eszelonu minęli ich, klepiąc po ramionach. – Twoja kolej, Stanisławie! Powodzenia! – rzucił Tycowi Gryl, który dowodził oddziałem. – Ognia! – krzyknął Tyc, kiedy tylko wszyscy Legioniści znaleźli się za linią. Kaskada ognia spłynęła wzdłuż szeregu strzelców, a dym na chwilę skrył pruskie bataliony, które maszerowały w ich stronę. Na szczęście Czygaczow był niedaleko, a Ryłko nie musiał mu powtarzać dwa razy. Kiedy pułkownik zobaczył pozycję pierwszego regimentu, zaraz rozkazał, by po kolejnej
salwie wszystkie oddziały biegiem cofnęły się na wzgórze i przegrupowały za skrzydłem regimentu królewskiego. Wkrótce dowódcy batalionów dali sygnał do generalnego odwrotu. Tyc, zataczając się ze zmęczenia i dysząc ciężko, popędził z kompanią Bielińskiego, na samym końcu. Kule świstały mu nad głową, nogi ciążyły jak z ołowiu i zdawało się, że wzgórze, które skakało przed oczyma w takt szalonego biegu, jest odległe jak nigdy – i że wcale się nie zbliża. Wtem poczuł się dziwnie lekko. Wszystko zawirowało i zdał sobie sprawę, że leci na spotkanie ziemi. Strach zawładnął nim na chwilę, żołądek skręcił się w gruzeł, po ciele przeszedł zimny dreszcz. Czy go trafili? Słyszał przecież, że kuli z początku się nie czuje. Próbował się podźwignąć, ale w ramionach czuł dziwną słabość. Zaraz ktoś chwycił go w pasie, postawił na nogi. – Nic panu nie jest, podpułkowniku? – krzyknął mu wprost do ucha jakiś fizylier. Tyc spojrzał w dół, na swoje ciało, jakby spodziewał się, że gdzieś na mundurze zobaczy szybko rosnącą plamę krwi. Ale nie – potknął się. Potknął się tylko, a przed oczami stanęła mu śmierć. – W porządku – krzyknął. – Biegnij, biegnij! Ruszyli obaj i już wkrótce byli na stoku, pnąc się w górę. Huknęły strzały – to żołnierze z regimentu królewskiego dali pierwszą salwę. Czygaczow przegrupowywał swoich ludzi o dwadzieścia stóp za linią tego regimentu. Była w tym jakaś sprawiedliwość, bo w końcu to jego żołnierze osłaniali odwrót, podczas gdy tamci cofali się bez przerwy. Ale główny powód był taki, że jego wykończeni biegiem ludzie potrzebowali chwili, by przygotować się do walki. Tyc rozejrzał się wokół. W głowie mu się kręciło, niemal zwymiotował ze zmęczenia. Wszystkie jego kompanie były nieopodal, przerzedzone, wycieńczone, przemieszane. Niektórzy strzelcy padli w trawę, niektórzy siedzieli, płacząc i kryjąc twarz w dłoniach, inni stali jak posągi i z pobladłymi twarzami wpatrywali się w nadchodzących znowu Prusaków. Tak bardzo chciałby dać im choć chwilę wytchnienia. Ale nie mógł. Trzeba było wstać, walczyć dalej. Otarł twarz z potu zmieszanego z sadzą, poprawił kapelusz i wyprostował się tak powoli, z takim wysiłkiem, jakby na barkach miał stukilowy ciężar. – Formować linię! – krzyknął. – Pierwsza kompania na lewym skrzydle, potem piąta, trzecia, i druga. Gdzie Kryłowicz? – Padł, panie podpułkowniku – odkrzyknął ktoś z drugiej. – Teraz dowodzi porucznik Wower. – Wower, druga stoi w odwodzie! Niski, ciemnowłosy podoficer skinął głową. Sformowali się na stoku, przeładowali broń, zwrócili ponownie w stronę wroga. Prusacy zbliżali się rozwinięci w potrójną linię. Wciąż byli o dobre sto kroków, więc Tyc kazał
sierżantom odliczyć swoje plutony. Przez szeregi przebiegła fala szybkich krzyków. Gryl miał jeszcze sześćdziesięciu ludzi. Walewski czterdziestu ośmiu, Bieliński siedemdziesięciu trzech, Wower pięćdziesięciu. Połowa stanu. Na dodatek zaraz przybiegł adiutant od Bielińskiego, by przekazać, że w jego kompanii żołnierze mieli jeszcze po jeden – dwa patrony na głowę. W reszcie oddziałów było niewiele lepiej. Ponure przeczucie, które miał Tyc, gdy przyszło im się bronić przy dzikiej jabłoni, teraz wróciło po trzykroć mocniejsze. Sytuacja od tamtej pory jedynie się pogorszyła. Ogarniało ich coraz większe zmęczenie, wroga nie ubyło, morale podupadło, amunicja się kończyła. Czuł, że najdalej trzy salwy złamią ich linię na dobre. Nie będzie już nawet odwrotu, tylko bezładna ucieczka w stronę drzew. Spostrzegłszy, że Czygaczow stoi na tyłach wraz z majorem Rabką, obecnym dowódcą regimentu królewskiego, podbiegł do nich. – Panie pułkowniku – wydyszał. – Jakie są dalsze rozkazy? Mój batalion długo się nie utrzyma, amunicji tyle, co nic, ludzie zmęczeni. – Rozkazy? Nie ma rozkazów, panie dobrodzieju. – Czerwona, nalana twarz Czygaczowa miała jakiś ponury, zacięty wyraz. – Stoimy, ile się da, ot co. Przed pół godziny generał Paszkowski posłał gońców z meldunkiem, że nie utrzymaliśmy swojej strony rzeki i cofamy się teraz na zachód. Do tej pory nie było odzewu. Nie wiemy, co dzieje się na północy, może być, że bitwa już skończona. Nie powiedział „przegrana”, bo nie mógł, ale jego gorzki ton starczył za tysiąc słów. – Osobiście posłałem kilku konnych, żeby pojechali lasem sprawdzić, co się stało z tym przeklętym batalionem woltyżerów. Może uda się ich ściągnąć na pomoc. Podpułkowniku? – Tak jest? – Odwrót poprowadziliście na medal. Nie żałuję teraz, że wam zaufałem. Ale przed nami zadanie jeszcze trudniejsze, panie dobrodzieju. Teraz przyjdzie nam bronić honoru polskiego munduru. Rozumie pan? Tyc skinął głową. – Wyśmienicie, a więc na pozycje i Bóg z wami. Wróciwszy do własnych kompanii, Stanisław zobaczył, że jego kapitanowie już ustawili linię ogniową, łącząc się na jednym skrzydle z pierwszakami, a na prawym z drugim batalionem regimentu Czygaczowa. Szereg był zwarty, ale oblicza ludzi – blade i umęczone, a mundury brudne i okopcone. Tyc, wiedząc, że trzeba im jakoś dodać otuchy, osobiście stanął w pierwszej linii. – Pomoc jest w drodze! – rzekł donośnie. – Ale jeśli chcemy wygrać tę bitwę, nie wolno nam się cofnąć o krok. Musimy się utrzymać, nim przyjdzie odsiecz. A zaraz potem dodał: – Przysięgam wam, że raczej zginę, niż oddam to pole. Nie będzie już dalszego odwrotu, tu padnę, jeśli trzeba, a komu drogi cesarz, ojczyzna i sztandary Legii, niech zostanie ze mną.
Sam zdziwił się, jak łatwo, naturalnie wyszła z niego ta obietnica. Przecież przysięgał też Natalie, że zrobi wszystko, by do niej wrócić! Ale sytuacja, w której się znalazł, zmusiła go do wypowiedzenia tych obcych, strasznych słów. Kilku doboszy, którzy nie rozpierzchli się w trakcie odwrotu lub nie poginęli od pruskich kul, stanęło za linią i uderzyło z werwą w werble, grając marsza. Ludzie modlili się, całowali medaliki z podobiznami najbliższych lub po prostu patrzyli otępiale w nadchodzącego wroga. Wypalili, gdy ten znalazł się na granicy pola rażenia. A zaraz potem odpowiedziała im jego salwa. Świsnęły kule, coś plasnęło miękko obok Tyca, który poczuł, jak na twarz pada mu kilka kropel. Odwrócił się w bok i spostrzegł Ryłkę, leżącego na plecach i drżącego w konwulsjach. Zamiast lewego oka miał wielką, krwawą dziurę, a na trawie pod jego głową widać było aureolę krwi i strzępków mózgu. Z lewej i prawej dochodziły bolesne jęki, lecz jeden rzut oka upewnił Tyca, że linia stoi nadal. – Ładuj! – krzyknął mechanicznie, nie zastanawiając się nawet. Na myśl, nie wiedzieć czemu, przyszła mu Natalie i biała altanka w ogrodzie Dalmontów, gdzie skradł jej pierwszy pocałunek. Kąciki oczu zabolały go nagle i poczuł, że gromadzą się w nich łzy. Wyprostował się, wyciągnął szablę przed siebie. Spojrzał na boki. Wszystkie kompanie skończyły już nabijać broń, tylko kilku żołnierzy szarpało się jeszcze z zamkami lub stemplem. Ci, którzy nie mieli już kul, stali z przymkniętymi oczyma lub gapili się w niebo, z rezygnacją czekając na swój los. Tyc nagle poczuł to, co oni. Że to jest ta chwila, że śmierć stoi przed nim. Wtedy, na granicy pola widzenia, coś rozbłysło złocistym blaskiem. Odwrócił się w lewo, w stronę płaskowyżu, którego krawędź zalśniła w słońcu świetlistą koroną; cienką, złotą linią podkreślającą granicę między niebem a ziemią, niczym kontur nałożony jednym pociągnięciem pędzla malarza. – Nasi! – ryknął w tyle Czygaczow. – Nasi, nasi! – podchwycili ludzie. Kirasjerzy Młodej Gwardii. Wyglądali jak posągi odlane ze szlachetnego metalu w błyszczących, wysokich kaskach z czerwonymi kitami oraz pokrytych mosiądzem napierśnikach, które mimo paradnego wyglądu ważyły tyle, że potrafiły przygiąć do ziemi słabszych ludzi i były tak grube, że pozwalały przyjąć na pierś kulę z pistoletu. Muskularne konie kirasjerów, wybrane z najsilniejszych, zdawały się dwa razy większe od zwykłych wierzchowców. Niebawem nad złotą linią zabłysła druga, srebrna – dwieście szabel wzniesionych w powietrze. A potem fala metalu, końskich mięśni i ludzi stoczyła się ze wzgórza wprost na skrzydło pruskiej piechoty.
– Pal! – przerwał tę niezwykłą chwilę Tyc. Strzelcy, oprzytomniawszy nagle, dali ognia w Prusaków. Ale ci zaś zapomnieli o stojącej naprzeciw nich garstce piechoty. Formowali się pospiesznie w czworoboki dla obrony przed kawalerią, która zdaniem ich dowódców była o wiele groźniejsza. Kirasjerzy byli już niedaleko. Polacy machali im, krzyczeli z radości, podrzucając w górę czapki i czaka. Stanisław poczuł, że bryła lodu, którą dotąd nosił w piersi, rozpuszcza się nagle. Zaciśnięta konwulsyjnie szczęka rozluźniła się, a nienaturalny chłód opuszczał ciało. Nasi! A więc na północy wciąż toczyła się bitwa. Ale czy przebiegała po myśli Davouta, skoro kierował do walki nawet cenną Młodą Gwardię? I czy jej atak pozwoli odwrócić sytuację? Kirasjerzy za sprawą masywnych koni i pancerzy wyglądali, jakby było ich znacznie więcej niż w rzeczywistości, ale Tyc zdał sobie sprawę, że nie ma przed sobą nawet pełnego pułku. Ledwie dwa szwadrony, łącznie jakieś trzysta koni, szarżowały na niemal trzy tysiące wrogiej piechoty. Wszelako gdy ta rozpędzona, pancerna fala uderzyła w nie do końca jeszcze przeformowane bataliony wroga, skutek był druzgocący. Wysunięte na skrzydło kompanie rozprysły się jak szklane tafle, a kirasjerzy wjechali z impetem w samo centrum formacji. Zaczęła się chaotyczna rąbanina. Jeźdźcy, otoczeni ze wszystkich stron przez piechotę, wyglądali jak złote kamienie w mętnym strumieniu. Z tą różnicą, że jeśli któregoś zakryła ta zielonoszara woda, to nie pojawiał się znów, lecz ginął na zawsze pod powierzchnią, dołączając do warstwy trupów, na której ślizgali się walczący. Tyc zacisnął zęby. Ludzie szemrali i niecierpliwie przestępowali z nogi na nogę. Stojąc ledwie sto stóp od krwawej walki, zostali od niej odcięci niewidzialną ścianą. Tymczasem coraz mniej złotych punktów widniało w skłębionym wirze. Zniknął gdzieś z oczu biały pióropusz francuskiego pułkownika, który dowodził szarżą, chorągiew pułku już dwa razy upadała i była podnoszona przez kolejnego jeźdźca. Stanisław spojrzał w bok, na Czygaczowa. Pułkownik wyraźnie walczył ze sobą. To patrzył w tył, gdzie cofały się dwa pozostałe regimenty Legii, to w przód, na bezładną kotłowaninę koni, ludzi, bagnetów i szabel. Twarz miał czerwoną, po czole spływał mu pot, jakby podejmował właśnie najtrudniejszą decyzję swojego życia. Rozkazu do ataku nie było; nacierając, Czygaczow ryzykowałby sąd polowy. Na dodatek, jak każdy oficer, wahał się przed wprowadzeniem całych swoich sił w zwarcie. Gdy dochodziło do walki na bagnety, regimentem nie dało się już dowodzić. Szeregi rwały się, nikt niczego nie kontrolował. Dwie siły pozostawały sczepione w bliskim boju, dopóki jedna nie uciekła zdziesiątkowana, niezależnie od tego, co działo się wokół na polu bitwy. Co będzie, jeśli z kolei Prusacy dostaną posiłki? Jeśli ze wzgórz zjedzie nagle ich kawaleria? Legioniści byli śmiertelnie zmęczeni po całym dniu walki, ponieśli ciężkie straty... Spojrzenie Tyca i Czygaczowa spotkało się nagle. Pułkownik zamarł w pół ruchu, jak
aktor na scenie, który zapomniał właściwej kwestii i potrzebuje podpowiedzi. Stanisław podniósł do czoła szablę w szermierczym geście. Pułkownik skinął swoją okrągłą, kudłatą głową. – Bagnet na broń – rozkazał. – Bagnet na broń! – przebiegło po szeregach. – Bagnet na broń – powtórzył Tyc. Żołnierze nie zdołali się powstrzymać i rozgrzmiały pełne entuzjazmu krzyki. – Do ataku formuj! Zwarli się w ciasną linię, pochylili karabiny, kierując ostrza bagnetów w stronę walczących. – Pas de chargé! En avant! Vive l’Empereur!* Spadli na Prusaków z obłąkańczym krzykiem, jakby nagle wróciły im wszystkie siły. Wrodzy dowódcy nie dali się jednak zaskoczyć. Z kłębowiska wyłoniło się kilka plutonów, które uformowały pospieszną linię. Wystawiły w stronę nadbiegających legionistów prawdziwy płot bagnetów. Polacy jednak nawet nie zwolnili. Wpadli na wroga z pełnymi impetem, odtrącając na bok karabiny, dźgając i tłukąc z dzikim zapamiętaniem. Pruscy podoficerowie w ufryzowanych perukach próbowali utrzymać linię, ale poborowi żołnierze, z których wielu nie przeżyło jeszcze ani jednej bitwy, cofali się przed wyjącą bandą osmolonych szaleńców. I tak legioniści wbili się pomiędzy nich, dołączając do wielkiego, skotłowanego tłumu, gdzie nikt nie dawał pardonu, a walcząc, deptano trupy oraz rannych. Tyc trzymał się wśród grenadierów Gryla, którzy przebili się aż do środka wrogich regimentów. Ci weterani, wybrani spośród najwyższych i najtęższych żołnierzy, mieli przy bokach krótkie pałasze, w bliskim starciu skuteczniejsze od bagnetów. Siekli nimi pruskich piechurów jak rzeźnik tasakiem, gięli lufy karabinów, łamali oficerskie szable, odrąbywali dłonie. Tyc odmierzał na lewo i prawo zdecydowane, precyzyjne cięcia, starając się mieć za plecami zawsze któregoś z wielkoludów Gryla. Rozpłatał gardło młodziutkiemu fizylierowi, który rzucił się na niego z bagnetem. Uniknął kolby kostropatego kaprala, przebił mu brzuch sztychem. W miarę jak walka się przedłużała, Polacy wbijali się coraz głębiej we wrogą formację. Mieli więcej doświadczenia niż poborowi fizylierzy von Gneisenaua, już nieraz walczyli w zwarciu, a na dodatek wiedzieli, że to ich ostatnia pozycja. Przyparci do muru bili się więc z oczyma błyszczącymi obłędem – co dla Prusaków było tylko potwierdzeniem opowieści o tym, że cesarska armia jest niepokonana na bagnety. Wkrótce pierwsi legioniści połączyli się z otoczonymi kirasjerami, by u ich boku stawiać czoło wciąż licznym zastępom szaro-zielonej piechoty. Tyc, przebiwszy szablą pierś wąsatego strzelca, rozejrzał się, szukając nowego przeciwnika. I wtedy spostrzegł, jak ledwie parę metrów dalej podoficer kirasjerów, półleżąc *
Krok szarżowy! Naprzód! Niech żyje cesarz!
z ranną nogą na trupie własnego konia, opędza się szablą od trzech pruskich żołnierzy. Stracił już hełm, a krew z rozciętego czoła zalewała mu oczy. Stanisław wyrwał zza pasa pistolet, który dotąd trzymał nabity na wypadek ostateczności. Wypalił bez namysłu, a kula ugodziła jednego ze strzelców w czoło. Nim jeszcze ów mężczyzna osunął się na ziemię w drgawkach, dwóch pozostałych – sierżant o sumiastych wąsach i ryży fizylier – odwróciło się w stronę Tyca. Ten, nie czekając, odrzucił pistolet i ruszył im na spotkanie. Byli ostrożni. Rozdzielili się tak, że jeden zaczął zachodzić od lewej, drugi od prawej. Tyc wiedział, że nie może dać się oskrzydlić, bo w bitewnym zgiełku to pewna śmierć. Zaatakował fizyliera. Ciął od góry, a gdy cios został zablokowany, kopnął z rozmachu w brzuch. Prusak zgiął się, niemal wypuszczając z dłoni karabin, a Tyc rąbnął go wtedy w głowę szablą. Błyskawicznie odwrócił się na jednej nodze, idąc za impetem ostrza, w sam raz, by sparować uderzenie wąsatego sierżanta. Odpowiedział serią lekkich, szybkich ciosów z nadgarstka. Prusak zbił je wszystkie, a następnie wyprowadził sztychem błyskawiczną kontrę. Czubek ostrza sięgnął barku Tyca, zgrzytnął na obojczyku. Stanisław syknął z bólu. Odskoczył w tył, zderzył się z kimś plecami i zaklął. Pole bitwy nie było salą ćwiczeń. Rzucił się w bok, spodziewając ciosu w plecy, ale na szczęście wpadł na własnego grenadiera, który zwarty był w zapaśniczym chwycie z tłustym pruskim porucznikiem. Tyc bezzwłocznie uderzył znów na wąsacza. Tym razem zamarkował pchnięcie, a gdy wróg przygotował się do jego zbicia, błyskawicznym ruchem nadgarstka wykręcił szablę do cięcia na głowę. Sierżant w ostatniej chwili uniknął ostrza, które strąciło mu z czupryny czarne czako. Cofnął się, zdyszany i czerwony. Jego twarz przybrała wyraz przerażenia. I nagle po prostu odwrócił się i zaczął uciekać. Przepchnąwszy się między walczącymi, zniknął z pola widzenia zdziwionego Tyca. Stanisław nie rozumiał, co tak podziałało na Prusaka. Czyżby przestraszył się prostego, szermierczego manewru? Rzucił na boki szybkie spojrzenie, by sprawdzić, jak się toczy bitwa. Wokół stało kilku ludzi w niebieskich mundurach i ów kirasjer bez hełmu, tak samo zaskoczony. Wszędzie Prusacy cofali się, rwąc zwarcie. A gdy Stanisław spojrzał za siebie, dotarło do niego, dlaczego. Na krawędzi płaskowyżu znów pojawiły się znajome mundury. Szwadrony ułanów Legii już pędziły w ich stronę, za nimi maszerowały zwarte, świeże bataliony Axamitowskiego. Tycowi zdawało się nawet, że widzi samego generała, który stał w otoczeniu sztabu na wzgórzu, obserwując przez lunetę ogromne starcie, które toczyło się naprzeciw. Rozległy się wiwaty. Żołnierze ściskali się, ktoś jeszcze próbował strzelać za Prusakami, ktoś inny podnosił już rannych.
– Pan uratował mi życie – usłyszał za sobą Tyc. – Niech mi będzie wolno złożyć wyrazy dozgonnej wdzięczności. Odwrócił się, by zobaczyć wyciągniętą w swoją stronę dłoń kirasjera. – Jestem pewien, że na moim miejscu zrobiłby pan to samo – odparł Tyc, ściskając mu prawicę, mimo bólu w ranionym barku. – Zresztą najpierw wasza szarża uratowała nas. – Niech pan mówi, co chce, dobrze widziałem, jak było. Mógł mnie pan zostawić swojemu losowi, lecz ryzykował pan życie w walce z trzema ludźmi. Jestem pana dłużnikiem. Czy mogę wiedzieć, jak pana godność? – Stanisław Tyc. Podpułkownik w Piątym Regimencie Piechoty Legii. – Paul Narbonne, porucznik Paul Narbonne z Kirasjerów Młodej Gwardii – Francuz potrząsnął jego ręką tak mocno, że Tyc aż syknął z bólu. *** Johann Raunstadt ścisnął udami konia i zmusił go do ostatniego wysiłku. Spocone, rzężące zwierzę wspięło się na stromiznę i zatrzymało na szczycie wzgórza. Wkrótce obok Johanna stanęła reszta szwadronu. Ludzie słaniali się w siodłach, ocierali z twarzy sadzę, przeczesywali dłońmi zlepione od potu włosy. Z wysokości pagórka, który leżał na północnym skrzydle armii, ponad zakolem rzeki, widzieli wyraźnie jak po drugiej stronie srebrzystej wstęgi piechota Compansa i Młoda Gwardia zajmują reduty, które były jeszcze niedawno sercem wrogich pozycji. Ciemnego dymu było tam tyle, że zdawało się, jakby chmury płynęły tuż nad samą ziemią, to przesłaniając, to odsłaniając czworoboki oraz kolumny piechoty, które wspinały się na zryte kulami armatnimi, poczerniałe wały ziemi, pełne trupów i rozbitych, zrzuconych z lawet dział. Po francuskiej stronie rzeki błyszczały lufy wielkiej baterii, która, grzmiała strzałami znacznie rzadziej już, jakby od niechcenia, w stronę, gdzie powinien być uciekający wróg. Z północy rzeką spływały płonące barki, ślady nieudanego kontrataku von Gneisenaua. Tam, w szuwarach, jegrzy strzelali się jeszcze z francuską lekką piechotą. Co jakiś czas wśród rozlewisk pojawiała się chmurka dymu, a chwilę potem do uszu Johana dochodził – opóźniony i stłumiony – strzał. Daleko na wschodzie, na granicy pola widzenia, za redutami, kilka przetrzebionych batalionów francuskiej piechoty nacierało w równych kolumnach na Prusaków, którzy, złamawszy szyki, uciekali do lasu. Bokiem gnał jeden czy dwa pułki ułanów, próbując przeciąć drogę uciekinierom. Co chwila wśród wycofującego się wroga eksplodowały pod kulami z Wielkiej Baterii fontanny ziemi. Pruska konna artyleria nie odpowiadała – jej zaprzodkowane armaty uciekały w kierunku wschodnim, pędząc tak szybko, że niejedno działo zostawało z tyłu, gdy łamały się koła w lawecie lub pękał zaprzęg. Przy gęstym borze, porastającym podnóża wzgórz, na południu, polska piechota z kirasjerami gwardii rozpędziły właśnie Prusaków, z którymi zwarci byli przez wiele minut w
ogromnym, bliskim boju. Wrodzy strzelcy pierzchali małymi grupkami, bez oficerów, ładu i składu. Bitwa została wygrana. Na twarzach Johana i reszty westfalskich szwoleżerów pokazała się wielka ulga. Wtedy ktoś z lewej krzyknął: – Panie rotmistrzu, proszę spojrzeć tam! Stary Niemiec, szef szwadronu, osłonił oczy przed słońcem chudą, pożółkłą dłonią. Na innym pagórku, jakieś trzysta stóp dalej, stała mała grupka konnych. W ostrym świetle łatwo było rozpoznać kurty i bermyce siczowych strzelców. Między nimi siedziała jednak dziwna postać bez munduru, w lnianym, powłóczystym ubraniu. Pasma siwych włosów falowały jej na wietrze. – Co to, panie rotmistrzu? Zwiadowcy? – Pewnie tak. Tylko ośmiu. Jak tam, chłopcy? Pogonimy ich? Odpowiedział mu chór zgodnych krzyków. Szwoleżerowie byli zmęczeni, ale też rozgrzani bitwą. Przez cały dzień walczyli tylko raz, głównie manewrując pod ciężkim ogniem wroga, dlatego mieli ochotę spotkać się w bliskim starciu z kawalerią przeciwnika. Zwłaszcza że mieli przewagę sześciu do jednego. Rotmistrz machnął ręką. Oddział zjechał ze wzgórza, nabierając powoli prędkości, jak rozpędzająca się lawina. Na szerokiej przestrzeni między dwoma pagórkami jeźdźcy rozsypali się w podwójną linię i wyciągnęli szable. Trębacz, kołysząc się w siodle, chwycił jedną dłonią sygnałówkę i dał znak do szarży. Srebrny, wibrujący odgłos trąbki poniósł się daleko nad wzgórzami. W jednej chwili oddział z kłusa przeszedł do szalonego galopu. Kozacy wydawali się zdziwieni. Chwilę kręcili się niepewnie wokół kobiety na koniu, aż w końcu zawrócili i zniknęli za wzniesieniem. Szwoleżerowie przestali patrzeć na staruchę. Skupili się tylko na kozakach, chcieli przemknąć obok niej i dopędzić wroga. Dlatego Johann jako jedyny zauważył, że kobieta robi coś dziwnego. Wyciągnęła z sakwy szeroką tykwę i ruszyła wzdłuż wzgórza, usypując linię z dziwnego proszku. Dopiero gdy linia błysnęła złowrogo w słońcu, jakimś nienaturalnym blaskiem, reszta żołnierzy spojrzała na nią w zdziwieniu. Było jednak za późno. Rozpędzone konie biegły w górę po stoku, pierwsi jeźdźcy zbliżali się do staruszki, która stała spokojnie kilkanaście stóp za czerwonawym pasem. Przez krótką, decydującą chwilę Johann wahał się, czy nie krzyknąć do rotmistrza, aby zatrzymał szarżę. Linia mu się nie podobała, ale z drugiej strony wprowadzone podczas ataku zamieszanie mogłoby wyrobić mu reputację tchórza albo nawet zaprowadzić go przed sąd polowy. Wtedy pierwsi jeźdźcy przemknęli nad linią. Powietrze zaskwierczało. Johann niemal spadł z siodła.
Przed jego oczyma rozegrało się coś niepojętego, straszliwego. Gdy szaserzy z awangardy przelecieli nad pasmem czerwonego pyłu, w ciągu jednego uderzenia serca zmienili się w kłęby purpurowej mgły, które poszybowały ku górze. Ich ciała dosłownie wyparowały. Zostały tylko idealnie czyste, bielutkie szkielety, poruszane jeszcze siłą rozpędu, aż w końcu – klekocząc i stukając o siebie – uderzyły o ziemię, gdzie zmieniły się w chaotyczną stertę ludzkich oraz zwierzęcych szczątków. Krzyki przerażenia przemknęły przez szwadron. Starucha rechotała, zataczając się jak pijana. – Prrrr... Stój! Stać wszyscy! – zabrzmiały rozkazy. Ludzie natychmiast wstrzymali konie, ale w tak wielkim pędzie nie było to łatwe. Oko Johanna uchwyciło, jak jedno ze zwierząt stanęło dęba dokładnie na linii. Jeździec, wraz z łbem i końską piersią, zmienił się w szkielet. Koński zad z parą nóg bluznął krwią, upadł na bok i telepał się przez chwilę w agonii, obsikując posoką wystający, biały ułomek kręgosłupa. Zahipnotyzowany tym widokiem Johann dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że sam zbliżył się już do pasa śmierci. Desperackim ruchem ściągnął cugle, a munsztuk wbił się głęboko w pysk konia, który wierzgnął wściekle i zarył kopytami w ziemię, zrzucając jeźdźca z siodła. Ostatnią rzeczą, jaką dostrzegł Johann Raunstadt, była czerwona linia na ziemi, nad którą przeleciał, bezwładnie wierzgając nogami. *** Szpital polowy, oparta o las zbieranina większych i mniejszych namiotów, wyglądał jak miasteczko, a w miarę jak ze wzgórz ściekały kolejne grupki żołnierzy dźwigających na prowizorycznych noszach i płaszczach swoich towarzyszy, pęczniał i wychodził coraz bardziej poza własne granice. Monotonna, zlana w jeden ton muzyka krzyków i jęków niosła się od niego po całej równinie, tak że ludzie, zbierający rannych ze swoich kompanii, oraz sanitariusze, którzy rozproszyli się po polu bitwy, nim jeszcze padły ostatnie strzały, nawet z zamkniętymi oczyma trafiliby do szpitala. Martwi, umierający i okaleczeni rozsiani byli na ogromnej przestrzeni po obu brzegach Wiktorii. Leżeli stertami w zakolach rzek, gdzie walki trwały najdłużej, byli w rowach i jarach, w głębi lasu, w nadbrzeżnych szuwarach, na stokach wzgórz. Ci, którzy mogli chodzić, wspierając się na kijach lub karabinach kuśtykali w stronę własnych linii i lazaretu. Inni, ciężej ranni, wzywali pomocy w nadziei, że ktoś ich usłyszy. Wielu nigdy tego nie doczekało. Zapomniani i porzuceni na dalekich krawędziach pola bitwy, skąd dawno odeszły już wszystkie oddziały, konali samotnie pod szarym, wieczornym niebem. Tymczasem w szpitalu trwało krwawe piekło. Chirurdzy, których kitle dawno przesiąkły
krwią, uwijali się przy rzędach dębowych stołów, wyciągając ze wstrząsanych drgawkami ciał szrapnele i kule, odpiłowując zmasakrowane nogi oraz ręce. Tylko oficerowie mogli liczyć na miejsce w namiocie i operację za parawanem. Inni leżeli pokotem i patrzyli jak lekarze to tną, to zszywają ciała ich towarzyszy, jak kolejni ludzie na stołach umierają, a spomiędzy desek ścieka w trawę gęsta krew. A potem sami trafiali na jeden ze stołów. Tyc spoglądał na to wszystko z dusznego wnętrza płóciennego pawilonu. Siedział tu na ławie, z zaciśniętymi do bólu zębami i drgającą szczęką, podczas gdy młodziutki, piętnastoletni najwyżej asystent chirurga zszywał mu ramię, rozcięte przy obojczyku przez pruski bagnet. W powietrzu unosił się ostry zapach alkoholu i krwi. Pod ścianami namiotu, na lnianych siennikach, leżeli głównie oficerowie i podoficerowie Legii. Był tu pułkownik Tracz z szóstego regimentu, ranny w udo, jak również ów Litwin, adiutant Czygaczowa, który rzęził cicho, przyciskając dłonie do przebitego brzucha. Był i Konstanty Piotrowiak. Leżał nieprzytomny w ciemnym rogu, z ogromnym guzem od uderzenia kolbą na głowie. Pewien rotmistrz ułanów, który walczył na północy i brał udział w wielkiej próbie obejścia pruskiej reduty, siedział otoczony przez grupkę lżej rannych i opowiadał o tym, jak szarżować im przyszło na etherowy kulomiot wroga. Wymachiwał przy tym zabandażowanym kikutem dłoni jako dowodem na wszystkie swoje słowa. – No, gotowe – rzekł po francusku chłopak, który opatrywał Tyca. – Rana płytka, nie powinno być komplikacji. Proszę jednak zmieniać codziennie opatrunek, przemywać alkoholem, a gdyby pojawił się choćby ślad zakażenia, to zaraz do lekarza. W wejściu pokazały się przygarbione sylwetki czterech polskich strzelców, którzy dźwigali na płachcie ciało półprzytomnego mężczyzny. Tyc poderwał się na równe nogi. Przed sobą miał własnego kapitana, Zygmunta Kryłowicza, który zaginął gdzieś podczas odwrotu. Kurta Zygmunta była tak przesiąknięta krwią i poszarpana, że nie dało się poznać, czy został trafiony raz czy dziesięć razy. Żołnierze ułożyli go ostrożnie nieopodal wejścia. – Monsieur Lepelle! – krzyknął asystent do naczelnego chirurga. – Wnieśli polskiego kapitana, bardzo krwawi! Lekarz, dotychczas zajęty za parawanem składaniem potrzaskanego ramienia oficerowi artylerii, przekazał pracę pomocnikom i podbiegł zaraz obejrzeć nowo przybyłego. Kryłowicz bełkotał w malignie, na ustach co jakiś czas pękała mu bańka krwi. Oczy miał wytrzeszczone, wgapione w pustkę. Lepelle ostrożnie rozpiął jego mundur, odwinął na bok płaty ciężkiej od krwi, lnianej koszuli. Przetarł rany bandażem, opłukał wodą. Pochylił głowę i powąchał je z bliska. Siwe brwi zmarszczyły się. – Francois, Pierre! Dawać go na stół, natychmiast! – krzyknął. – Wyżyje? – zapytał Tyc, dopinając powoli kurtę munduru. – A ktoś pan, rodzina? Przyjaciel? – Jego dowódca – odparł Stanisław po chwili wahania, wiedząc, że jeśli chce usłyszeć całą prawdę, nie może się przyznać do bliskiego z Kryłowiczem spowinowacenia.
– No to awansuj pan szybko kogoś na jego miejsce. Dwie kule w brzuch, kiszki w strzępach, wątroba uszkodzona. Zrobię, co się da, ale to pewnie nie potrwa długo. A nawet jeśli go jakoś połatam, to wie pan, gangrena... – Czy... Tyc chciał spytać, czy Kryłowicz bardzo cierpi, ale urwał, zdając sobie sprawę, jak idiotyczne byłoby to pytanie. Wykrzywiona agonalnie twarz oficera mówiła wszystko. Tyc ścisnął więc tylko napiętą, rozczapierzoną dłoń przyjaciela i stał chwilę nad nim, czując ucisk w sercu. – Idźże no pan już, nie gap się! – krzyknął lekarz. – Zajmujesz tylko miejsce! Stanisław skinął powoli głową, a potem wyszedł na zewnątrz. Ale zamiast skierować się ku krawędzi lazaretu, szedł wzdłuż stołów, pomiędzy rannymi, którzy leżeli wszędzie pokotem. Kiedykolwiek widział niebieski mundur legionisty, przystawał, by się przyjrzeć. Większość tych ludzi znał, choć często nie umiał połączyć twarzy z imionami. Widywał ich w obozach, na manewrach, w garnizonie paryskim. Teraz leżeli przed nim, zwijając się z bólu. W końcu gdy dość napatrzył się już na cierpienie, a oblicza zaczęły rozmywać mu się przed oczyma, mieszając z obrazami okropnych, ziejących czerwienią ran, po prostu odwrócił się i wyszedł z pomiędzy namiotów. Poszedł w stronę wzgórz, by wrócić do batalionu. Odgłosy piekła cichły powoli za jego plecami. Wiał wieczorny, orzeźwiający wiatr, niosąc ze sobą lekki zapach spalenizny. Nogi prowadziły go same, poczuł się nagle jakoś niezwykle lekko. Szedł, oddychał. Przeżył. *** Kropla atramentu zbierała się chwilę na złotej stalówce, pęczniejąc powoli, podczas gdy na jej powierzchni tańczyło odbite, zmniejszone jak w camera obscura światełko świecy. Wreszcie, gdy przekroczona została jakaś tajemnicza granica, onyksowa drobina przestała się rozszerzać, a zaczęła ciągnąć ku dołowi, wydłużając się powoli. I w końcu oderwała się od metalu, poszybowała w dół, rozprysła na kartce papieru w czarną, bezkształtną plamę. Jean drgnął. Powoli, mechanicznie odłożył pióro, po czym chwycił kartkę, na której widniał tylko ów duży kleks. Zmiął ją i rzucił za biurko; zwitek papieru dołączył do kilku innych. Mężczyzna wstał z krzesła i przeszedł się po małym pokoju – od ściany do ściany, pięć kroków, zwrot, pięć kroków, zwrot. Walczył ze sobą. Przez kilka dni nie zdołał dojść do siebie po strasznym upokorzeniu, jakiego doznał w domu Natalie. Kłamstwa panny Dalmont, szyderczy śmiech jej wuja, świdrujące spojrzenie jej ciotki – pamięć o tym była wciąż jak żywa, nie pozwalała zasnąć ani myśleć o czymkolwiek innym. Wreszcie zdecydował, że musi się zemścić. Opracował nawet odpowiednio okrutny plan, jednak w ostatniej chwili dopadły go wątpliwości. Wiedział, że to,
co chce przedsięwziąć, jest sprzeczne z zasadami honoru. Dlatego właśnie, choć kilkakroć zabierał się do napisania listu, za każdym razem przerywał pracę jeszcze przed postawieniem pierwszej litery. Ale wspomnienie nocy w domu pani Montmarceau powracało i znów zaczynało wzbierać w nim takie wzburzenie, że wszystkie skrupuły znikały. Rzucał się wtedy do krzesła, zamaszyście maczał pióro w kałamarzu i zamierał, próbując przelać na papier złość i nienawiść. Kiedy jednak zaczynał zastanawiać się nad odpowiednimi słowami, nie potrafił utrzymać w sobie dostatecznie długo ładunku kipiącej wściekłości. Emocje opadały, a własny zamiar stawał przed nim wtedy w całej swojej jaskrawej ohydzie. Zrywał się więc od biurka, by zebrać myśli, zważyć to wszystko w sobie jeszcze raz. Zegar na ścianie wybił tymczasem pierwszą w nocy. Jean przetarł czoło, odetchnął głęboko. Wiedział, że jeśli nie napisze listu dzisiaj, prawdopodobnie nie zabierze się do tego nigdy. Czy mógł po prostu zapomnieć? Ojciec, generał, którego ścięto w czasach rewolucji za krwawe tłumienie chłopskich buntów, powtarzał mu nieraz, że najważniejszy w życiu mężczyzny jest honor. Z tym przeświadczeniem Jean został wychowany i kierował się nim jak kompasem we wszystkich życiowych sprawach. Czy można jednak bronić honoru czynem, który sam w sobie jest niehonorowy? Z drugiej strony: czy ktoś, kto nie mścił wyrządzonej sobie krzywdy, kto pozwalał robić z siebie głupca, pomiatać sobą jak śmieciem, mógł siebie nazwać człowiekiem honoru? Honor, obrzydzenie, żal, wściekłość, surowa twarz ojca, zimne oblicze Natalie – wszystko mieszało się Jeanowi w głowie. Jeśli coś przeważyło, to wojskowa dyscyplina; świadomość, że jeżeli jest coś, czego się boisz, trzeba to zrobić jak najszybciej, bez zastanawiania się. Kto bowiem wyszedłby naprzeciw ryczącej baterii armat, oszacowawszy wpierw swoje szanse przeżycia? Czy świat, gdzie wszyscy wszystko kalkulują, nie byłby światem tchórzy? Pełen determinacji Jean zmusił się, by siąść do pisania. Pół godziny później miał przed sobą list do kuzyna, porucznika kirasjerów Młodej Gwardii Paula Narbonne’a, który pojechał na wyprawę Davouta. Jean tłumaczył w nim, jak strasznej obrazy doznał i że jedyną godziwą odpowiedzią będzie, jeśli Stanisław Tyc, podpułkownik Legii Nadwiślańskiej i narzeczony Natalie, nie wróci żywy zza bramy. Jean wiedział, że Paul to zrozumie. I dla niego przecież honor rodziny był najważniejszy, a rąk brudzić się nie bał. Pieczętując list, Jean poczuł wstyd, że obcy całkiem mężczyzna straci przez niego życie. Jednak świadomość, że Natalie, która tak zdeptała jego miłość, sama pozna, co to znaczy gorycz, rozpalała w nim jakiś dziwny ogień.
ROZDZIAŁ TRZECI W KTÓRYM: Batalion Tyca spędza noc pod gołym niebem, podpułkownik dyscyplinuje Walewskiego, a Dotochowicz nieoczekiwanie zdobywa fortunę w złocie, Burtyj Askelios zaś cierpi niewolę i zostaje zmuszony do zrobienia rzeczy, o które nigdy by siebie nie podejrzewał.
Niebo czerwieniało, a chmury siniały w łagodnym świetle zmierzchu. Pod szumiącymi gałęziami jabłoni leżeli jeden przy drugim żołnierze pierwszego batalionu, patrzący w niebo tępym wzrokiem. Z daleka wyglądali jak martwi. Ale uważny obserwator mógłby wyłowić pomiędzy nimi ślady życia. O, tam – ktoś oparty o pień żuje powoli twardy, ciemny chleb. Gdzie indziej trójka kaprali rozmawia przyciszonym tonem, paląc wspólnie jedną, porcelanową fajkę. Jakiś młody żołnierz zwinął się i płacze cicho. Inny naprawia zniszczoną podeszwę buta. Ale większość odpoczywa. Leżą po prostu bez ruchu, ciesząc się spokojem i ciszą, przeraźliwe zmęczeni, o ciałach osłabłych od wałki, emocji oraz bitewnego podniecenia, które nie ustępowało przez wiele godzin. Tyc zbliżył się do nich powoli od strony rzeki. Wspiął się na stok. Kilka osób go zobaczyło, ale nie wstawali, by salutować, on zaś nie zamierzał przerywać ludziom zasłużonego odpoczynku. Rozejrzał się wokół, szukając wzrokiem swoich kapitanów. Wkrótce spostrzegł Gryla, Walewskiego i Bielińskiego. Siedzieli w trawie przy szczycie, rozmawiali. Walewski gestykulował żywo, opowiadając pełnym emocji głosem o bitwie. Na widok jego młodej, zarumienionej twarzy Tyc poczuł nagle ukłucie złości. Wspiąwszy się szybko na szczyt, stanął nad trójką. – O, dobrze, że pan podpułkownik wrócił, bo już zaczynaliśmy się martwić – rzekł Bieliński. – Z tymi konowałami nic nie wiadomo, człowiek przyjdzie postrzelony w dupę, to dłoń mu utną. Jak tam żebra? – Draśnięcie – odparł Tyc. – A ty wstań – rzucił sucho do Walewskiego. – Musimy porozmawiać.
Młody kapitan spojrzał zdziwiony na niego, a potem na dwójkę towarzyszy, którzy jakby czuli, co się stanie, odwrócili się w bok. Komitywa, jaka ich dotąd łączyła, gdzieś znikła. – No już, wstawaj! Odeszli kilkanaście kroków na bok, po czym Tyc zatrzymał młodego kapitana i spytał lodowato: – Coś ty wyprawiał? – O czym pan podpułkownik mówi? – O tym idiotycznym natarciu na armaty. – Ja... Nie rozumiem, przecież... Strzelali w nas, panie podpułkowniku... A stały niedaleko, tylko sto kroków! – A rozkaz był? A popatrzyć raczyłeś, że właśnie się zwijali, bo nasz trzeci batalion wchodził im na skrzydło? Co ty sobie w ogóle myślałeś! – Ja... panie podpułkowniku, ja chciałem tylko... – Medal ci w głowie? No to masz! – warknął Tyc i rzucił mu w pierś własnym, wywalczonym pod Austerlitz krzyżem zasługi. – Napisz do rodziny, że dostałeś order, na pewno się ucieszą. A może chcesz awansu? Kto wie, tylu dobrych ludzi dzisiaj poginęło, trzeba ich kimś zastąpić. No przyznaj, o czymżeś tak myślał, kiedy pchałeś się do przodu pod pruskie kartacze? – Ja... Ja... – Walewski nie mógł z siebie wydusić słowa. Oczy mu zwilgotniały, twarz poczerwieniała. – Ci ludzie – Tyc wskazał czwartą kompanię, rozłożoną u podnóża stoku – są zdani na ciebie. W twoich rękach jest ich życie, a ty ryzykujesz je dla własnej chwały? Osobiście odpowiadasz za każdego, kto wtedy zginął. Rozumiesz? Walewski skinął powoli głową. Zaciśnięte wargi drżały mu jak u dziecka, któremu zbiera się na płacz. – To następnym razem bądź bohaterski własnym kosztem. Bo na razie za twoją głupotę zapłacili ci, którzy tam – dłoń Tyca zatoczyła łuk w stronę lazaretu – konają, podczas gdy ty opowiadasz, jaki z ciebie wielki dowódca. I co, teraz mi się może rozbeczysz? Odmaszerować! Raport o stratach kompanii do mnie, jeszcze dziś. Zrozumiano? Walewski zasalutował. Tyc wrócił do Gryla oraz Bielińskiego i usiadł między nimi. – Czasem trochę nie przesadziłeś, Stanisławie? – spytał go Ślązak. – Sam najsampierw mówisz, żeby młodego oszczędzać, a potem tak sobie z nim poczynasz. Może chciał tylko spełnić dobrze obowiązek? – Nie toleruję wystawiania ludzi na taki hazard dla własnej sławy. Powinieneś o tym wiedzieć, Janie. Dobrze mnie znasz. – Młody jest, nauczy się jeszcze. – A ja, Bóg świadkiem, zadbam, żeby przez tę jego naukę jak najmniej kobiet owdowiało.
Jakieś rozkazy? – Nie. Czygaczow dostał polecenie, by trzymać regiment na brzegu rzeki. Boję się, że tej nocy śpimy w polu. Sytuacja ponoć jeszcze niejasna. Chyba boją się odwodów albo Rosjan. – Rosjan? – To nic nie wiesz? Na północnym skrzydle nasi spotkali pułk strzelców siczowych. A w kontrataku przez rzekę nacierali kozacy dońscy. Tylko parę szwadronów, ale wiesz, że gdzie jeden... – ...tam cała armia – dokończył Bieliński. – Dlatego właśnie te regimenty, które do boju się nadają, marszałek trzyma wciąż w polu. Przynajmniej do czasu, gdy patrole potwierdzą, że wroga już nie ma. – Warto by kogoś po prowiant posłać. – Proszę wybaczyć samowolę, aleśmy już o tym pomyśleli, panie podpułkowniku. Adiutant Walewskiego pojechał za linie, szukać kwatermistrzowskich taborów. – A co z ludźmi Dołochowicza? Kapitanowie opuścili wzrok. Bieliński zaczął grzebać patykiem w ziemi. – Cisza. Cisza jak w grobie – mruknął Gryl. *** – Cicho mi tam. Jak matulę kocham, kulasy poprzetrącam – syknął dowódca woltyżerów. – Kto jeszcze na gałąź nadepnie, przez miesiąc obiera ziemniaki. Groźba poskutkowała. Jego ludzie, którzy skradali się przez gęstą leszczynę, zgięci wpół, ze sztucerami gotowymi do strzału, zdwoili ostrożność. Ich buty stąpały lekko po suchej ściółce, czaka, których żółte pióra zahaczały o gałęzie, wsadzili do chlebaków. Bagnety odczepili, by ich błysk nie przyciągnął uwagi wroga. Byli głęboko za linią przeciwnika. Kiedy w południe dywizja Paszkowskiego została odepchnięta za rzekę, ich brygada, dowodzona przez pułkownika Dębickiego, została w lesie, formując się do uderzenia na tyły, gdy nadarzy się okazja. Nie minęło jednak wiele czasu, a to Prusacy byli w odwrocie, Francuzi zaś oraz Legia na powrót przekraczali rzekę. Wtedy Dębicki, zamiast czekać na resztę wojsk, pchnął swoich ludzi do przodu, by przeciąć drogę uciekinierom. W ledwie pięć setek wbili się głęboko za linie wroga, uderzając przez las i rozbijając po drodze kilka patroli oraz batalion cofającej się z bitwy piechoty. Nie widząc pola, nie wiedzieli jednak, jak toczą się tam wydarzenia i czy fortuna czasem nie odwróciła się znów od Polaków. Dębicki zdecydował się na ryzykowny marsz, wiedząc, że jeżeli pobity przeciwnik spotka na swoich tyłach wroga, zaraz się podda. Jeśli jednak będzie mógł cofnąć się w porządku, to w końcu przeformuje się i będzie gotów do kolejnej bitwy. Właśnie teraz woltyżerowie zobaczyli spomiędzy zielonych liści, że manewr się opłacił.
Oto bowiem dwieście kroków przed sobą, za pasem niskich krzaków, mieli wydeptany trakt, którym cofały się liczne pruskie siły. Widać było długą kolumnę wozów oraz grupki piechoty idącej markotnie po obu stronach. – Stać! – syknął kapitan Dołochowicz, po czym przebiegł skulony za rzędem strzelców, kierując się w stronę, gdzie przed chwilą jeszcze widział kapelusz pułkownika. Oficer stał na wpół schowany za drzewem, lustrując drogę za pomocą małej, mosiężnej lunety. – Melduję, że moi ludzie nie mogą dalej iść – rzekł mu kapitan. – Jeszcze parę kroków i zobaczą nas niechybnie. – Dobrze, niech pan czeka, aż pozostałe kompanie wyjdą na pozycje. Wtedy dam sygnał. – Będziemy atakować? – spytał Dołochowicz. Z tego miejsca nie widział dokładnie, ale był pewien, że piechoty, która szła wzdłuż wozów, dałoby się naliczyć z cztery setki. – Wyjdziemy tyralierą i spróbujemy ich przepłoszyć – odparł pułkownik. – Kto wie? To jakieś niedobitki, może nie będą chcieli walczyć. Dołochowicz skinął głową, wrócił do swoich i rozdysponował rozkazy. Woltyżerowie zdjęli z luf bure szmaty, sprawdzili zamki sztucerów. Na znak nie trzeba było czekać długo. Wkrótce rozległ się przeciągły głos gwizdka i w jednej chwili krawędź puszczy, dotąd ciemna i spokojna, zrobiła się niebieska od mundurów Legii. – Mein Gott! – dobiegło od wozów. – Jägers! Achtung! Polnische Jägers! W kolumnie szło pięć mieszanych kompanii piechoty z różnych pułków. Wielu żołnierzy było rannych, część nie miała nawet broni, oficerów ledwie garstka. Kiedy jednak zobaczyli, jak z zarośli luźną tyralierą wychodzą Francuzi, sformowali się pospiesznie w kilka nieregularnych, postrzępionych szeregów. – Déployez en tirailleur!* – krzyknął pułkownik Dębiński na odległym końcu linii. – En tirailleur! Pas accéléré!* – powtórzył Dołochowicz swoim. Żołnierze przyspieszyli kroku, z każdym metrem odsuwając się od siebie. Czoło kompanii poszerzało się szybko, aż wreszcie, w połowie pola, między każdą parą strzelców było kilka metrów przerwy. Doszedłszy na zasięg strzału ze sztucera, każdy na własną rękę szukał sobie krzaka, kamienia czy jakiejkolwiek innej osłony. Daleko w tyle zostali dobosze i podoficerowie, tylko Dołochowicz ze swoim porucznikiem klęknął w małym wgłębieniu tuż za linią. – Prać w nich, ile się da! – krzyknął, widząc, że wszyscy są na miejscach. Lekka piechota zaczęła swój nieregularny ostrzał. Sztucery trzaskały jeden za drugim, każdy ładował w swoim tempie, a w stronę Prusaków oprócz kul posypały się przekleństwa i * *
Formować tyralierę! W tyralierę! Krok przyspieszony!
zaczepki. Wozy stanęły, bo woźnice, gdy tylko zaświszczały im nad uszami pociski, uciekli w las. Tymczasem garstka pruskich oficerów zdołała zebrać swoją linię do marszu. Załomotało kilka werbli, piechota zaczęła skracać dystans, żeby wejść w zasięg strzału swoich niecelnych muszkietów. Dyscyplina i dryl wzięły górę, chociaż wycieńczeni żołnierze, którzy właśnie wycofali się z serca bitwy, nie mieli zbytniej ochoty do walki. Wielu padło, nim zdążyli dojść na pozycje i podnieść do oka broń. Co rusz ktoś osuwał się z krzykiem na ziemię. Wreszcie jednak wycelowali, pierwszy szereg uklęknął, drugi wystawił karabiny nad głowami pierwszego, po czym kilkaset muszkietów gruchnęło razem tak, że część koni na drodze rzuciła się do panicznej ucieczki, łamiąc osie oraz koła wozów. Dołochowicz skulił się odruchowo, gdy kula świsnęła mu tuż przy uchu. – Dalej! Prać w nich! Lekka piechota się nie cofa! – krzyknął, bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby, bo ani jeden człowiek nie zrobił kroku wstecz. Salwa nie wyrządziła im większej szkody. Tylko dwóch czy trzech woltyżerów padło, bo z gładkolufowych karabinów, dobrych do strzelania w wielki cel, jakim jest zwarta formacja, trudno było trafić pojedynczego, częściowo ukrytego człowieka. Wymiana ognia trwała, sztucery odzywały się nieczęsto, bo nawet doświadczeni woltyżerowie ładowali je prawie minutę, za to niemal każdy ich strzał był celny. Karabiny zaś grzmiały co jakiś czas równymi, zmasowanymi palbami, lecz mało który trafiał. Nieregularna linia Polaków podchodziła coraz bliżej drogi, w miarę jak woltyżerowie, rozochoceni niecelnością wroga, przenosili się na lepsze, bardziej wysunięte pozycje. Prusacy strzelali tymczasem jak napędzane zębatymi kółkami maszyny, choć ostrzał ten był niemal bezskuteczny. W końcu jakiś młody oberst w białej peruce zrozumiał, że trzeba zmienić taktykę. Dwoma rozkazami poderwał swoich ludzi do szarży na bagnety. Z głośnym krzykiem piechurzy rzucili się na rozproszonych Polaków. Dołochowicz podniósł się i nabrał powietrza w płuca, by nakazać odwrót. Luźna tyraliera w żaden sposób nie mogła walczyć wręcz ze zbitą masą liniowych strzelców. Zostałaby w jednej chwili pochłonięta, bo na każdego woltyżera rzuciłoby się kilku przeciwników. Wyjście było jedno: natychmiastowa ucieczka. Rozkaz zamarł jednak na ustach kapitana. Oto bowiem tylko jedna kompania ruszyła do przodu za młodym oberstem, inni zaś strzelali dalej, jakby nic się nie stało. Oberst zaczął krzyczeć do reszty pruskich dowódców, by atakowali razem z nim. Jednak pewien stary major, którego żołnierze stali w środku linii, zaprotestował. I tak – wśród huku strzałów i w środku bitwy – zaczęła się słowna przepychanka, okraszana coraz to ostrzejszymi przekleństwami. – Durne kiełbaśniki – zachichotał porucznik Dołochowicza. Tymczasem żołnierze z pruskiej kompanii, która wysunęła się naprzód, zwolnili marsz. Nawet ich sierżanci nie byli przekonani, czy warto samotnie pchać się na wroga. Za ich
plecami kłótnia oficerów przybierała na sile i nagle, po kilku celnych strzałach Polaków, oddział złamał szyk i posypał się w stronę lasu. Pruski oberst patrzył, oniemiały z oburzenia, jak ludzie, których przed chwilą słał do ataku, mijają go pędem w przeciwną stronę, porzucając przy tym ciężkie muszkiety. Szeregowcy innych kompanii uznali to za znak. Najpierw oderwało się od linii kilku, potem następni i następni. Aż w końcu wszyscy runęli w tył, zostawiając na drodze tylko spiętrzone wozy oraz garstkę śmiertelnie zdziwionych oficerów. – En avant! Chargé! – nad linią woltyżerów przeleciały rozkazy. Zaraz też Polacy rzucili się za wrogiem, krzycząc przy tym ile sił w płucach – bardziej by go przepędzić niż dogonić, bo z nieporęcznymi sztucerami i bez bagnetów nie mieli nawet jak bić się w zwarciu. Wkrótce droga należała już do Legii. Ostatnie zielone kurty znikały w lesie, a garstka woźniców poddała się bez walki, podobnie jak oficerowie, z których wielu nie zdążyło nawet ochłonąć, nim wokół zaroili się woltyżerowie. Dołochowicz osobiście wziął do niewoli obersta w peruce, a potem krzyknął do swoich: – Sprawdzić wozy! Szybciej, szybciej! Sam doskoczył do najbliższego, na którym leżało kilka poprzewracanych, zamkniętych skrzyń. Wziął zamach i uderzył w pierwszą lepszą kłódkę kolbą – z całej siły, od góry. Trzasnęło. Od drewna karabinu odprysła długa, jasna drzazga, ale mechanizm wytrzymał. Zakląwszy, kapitan uderzył raz jeszcze i tym razem coś w kłódce pękło, bo otwarła się ze szczęknięciem. Blask oślepił Dołochowicza. Na deski wozu wysypały się z brzękiem złote, pruskie talary. Woltyżer cofnął się o krok i sapnął ze zdziwienia. Potem otworzył następny kufer. To samo – patrzyły na niego tysiące złotych, wytłoczonych na monetach główek Fryderyka Wielkiego. – To ci dopiero znalezisko – usłyszał za sobą głos Dębickiego. – Melduję, żeśmy chyba przechwycili skarbiec pruskiego korpusu, panie pułkowniku. – Skarbiec? Mamy tu wiele więcej, kapitanie. Byłem przed chwilą na przodzie, gdzie z wozów wyciągnęliśmy rejestry i księgi sztabowe oraz prywatne rzeczy von Gneisenaua. Mamy tu cały wrogi sztab. No nic, poszczęściło się. Każ pan swoim ludziom zbierać, co się da. Niech napchają ładownice, kieszenie, chlebaki. Teraz te pieniądze zasilą skarbiec Legii oraz cesarską szkatułę. Tylko uwijajcie się szybko, tą drogą pewnie będzie się cofać jeszcze wiele oddziałów. Nie skończył wypowiadać ostatniego słowa, a na zakręcie, jak na zawołanie, pojawiło się kilkadziesiąt ciemnych sylwetek jeźdźców. Osadzili oni w miejscu konie, widząc z przodu spiętrzone wozy, które obiegła piechota w niebieskich mundurach. Woltyżerowie również zamarli, chwyciwszy za broń. Mieli przed sobą słynnych czarnych huzarów, Piąty Regiment Gwardii Fryderyka – i choć wielu miało pocięte mundury i drobne rany, a konie dyszały ciężko po niedawnym odwrocie,
na moment strzelcy poczuli strach. – Z wozów! Formuj się! – krzyknął Dębicki. Ale po pełnej napięcia chwili huzarzy najzwyklej odwrócili się, by ruszyć stępem w przeciwną stronę, rzucając za siebie nienawistne spojrzenia. – Dość im na dzisiaj – rzekł do swoich ludzi Dołochowicz. – Ale następnym razem może się tak nie poszczęścić. Szybciej, patałachy! Bierzcie chlebaki od martwych, ładujcie złoto. Kto ile udźwignie, byle mógł iść. Szybciej. Żołnierzom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Dopadli skrzyń, wygarniając talary, do czego się tylko dało. Tymczasem pułkownik wrócił na przód kolumny i pognał część ludzi do pakowania sztabowych ksiąg. Sam zaś chwycił worek i zaczął wygarniać z ciężkich, metalowych szkatuł noty oraz listy. Gdy opróżnił kilka, spostrzegł na dnie wozu osobliwą skrzyneczkę zamkniętą na dwa zamki. Na jej wieku czarnymi literami napisano „Geheime”. – Tajne – mruknął pod nosem Dębicki – Brzmi ciekawie. Potrząsnął szkatułą, ale w środku było słychać tylko odgłos przewalających się kopert. Wzruszył więc ramionami i wcisnął skrzynkę na dno wora. Nie przeczuwał nawet, że trzymał w ręku rzecz, która miała odmienić bieg całej kampanii. *** Burłyj Askelios cierpiał ze straszliwej, odbierającej rozum nudy. Przez trzydzieści lat swego życia przywykł do szlaku – do przemierzania bezkresnych puszczy, radzenia sobie z zimnem, głodem, dzikimi zwierzętami, złymi duchami bagien oraz głębokich borów; do samotności, która trwała często całe miesiące. Jako wędrowny kapłan zwykł krążyć od jednej ludzkiej osady do drugiej, kierując się mapami, które rysowali starzy mędrcy Świętego Kręgu. Często po przybyciu we wskazane miejsce z resztką zapasów, na skraju wyczerpania, odkrywał jedynie zarośnięte mchem ruiny chałup oraz zbutwiałe palisady. Czasem też trafiał w dzikich terenach na grupki ludzi, którzy w odosobnieniu stworzyli małe, nieznane wcześniej Kręgowi społeczności. Było to życie pełne wysiłku – ale i przygód; strachu – ale i wolności. Teraz, od dwóch miesięcy był więźniem w ziemnym forcie, usypanym przez barbarzyńców ze wschodu. Ta budowla o kształcie gwiazdy, na której wałach stały ogromne, żelazne rury na kołach, była przepełniona ludźmi oraz końmi. Ciasne chaty i płócienne namioty pękały w szwach od barbarzyńskich żołnierzy, a wykopane w ziemi dziury, które służyły im za wychodki, cuchnęły niemożliwie, przyciągając stada much. Wewnątrz murów nie ostało się ani jedno zielone źdźbło trawy. Chodzić trzeba było po grząskiej, śmierdzącej mieszaninie słomy, błota i końskich odchodów. Gdzieniegdzie tworzyły się prawdziwe
jeziora brudnej wody, w które barbarzyńcy rzucali deski, żeby dało się jakoś przejść z jednej strony na drugą. Burłyja trzymano w jednym z pokoi największego budynku twierdzy. W oknie miał żelazne kraty, drzwi otwierały się tylko od zewnątrz. I choć miał znacznie więcej miejsca niż sami barbarzyńcy, a karmiono go dobrze, czuł się okropnie. Magia go opuściła. W środku tego ludnego miejsca nie czuł żadnej więzi z ziemią, duchy zupełnie go nie słuchały, jakby bały się obecności dziwnych przybyszów. Nie było nawet zwierząt. Kiedy spróbował nawiązać myślowy kontakt z żywymi stworzeniami w okolicy, wyczuł tylko konie, kilka szczurów oraz nieprzeliczone hordy robactwa, pcheł, pluskiew, wszy, karaluchów, moli i wszystkich innych możliwych pasożytów. Świadomość i odczucie tego rozmnożonego w miliony plugastwa wdarła się do jego głowy tak głęboko, że zwymiotował. Przez pierwsze dni niewoli przychodził do niego czasem ów straszny, brodaty mężczyzna z blizną na czole, który go pojmał. Pytał o największe sekrety Kręgu – rytuały, magiczne formuły tak tajne, że zarezerwowane były tylko dla starszyzny. Nie bił Burłyja ani nie torturował, ale sam jego wygląd, ton głosu i zły, szalony błysk w oku sprawiały, że Askelios nie potrafił mu się sprzeciwić. Mówił więc, choć wewnątrz coś gotowało się w nim na myśl o tym, że barbarzyńca posiądzie wiedzę, nad której zdobyciem kapłani musieli pracować łatami. W końcu brodacz przestał się pojawiać, ale zamiast niego zaczęła odwiedzać Burłyja Temudżan. Najpierw nie chciał z nią rozmawiać. Nie mógł wybaczyć zdrady, jakiej dopuściła się wobec Kręgu. Co więcej, czuł, że staruchę też gryzą wewnętrzne wyrzuty – czyż nie po to przychodziła do niego bez widocznego powodu? Chciała pewnie usłyszeć, że postąpiła dobrze, i że on – Burłyj Askelios – wybacza jej współpracę z najeźdźcami. Ale nie wybaczył. Sam żałował, że nie dał się zabić tamtej pamiętnej nocy na Świętej Górze. Cierpiał w niewoli i samotności, nie wiedząc, jaka czeka go przyszłość – a za to wszystko winił Temudżan. I w końcu nawet ona przestała się zjawiać. Burłyj od rana do nocy siedział sam, gapił się w ścianę, skrobał na ramie łóżka małe obrazki i wspominał dawne czasy. Pewnej nocy zbudziły go krzyki z podwórza fortu. Wyjrzał spomiędzy krat i zobaczył, że główną bramą wjechało kilku jeźdźców na zamęczonych długim galopem koniach. Obiegła ich zaraz masa ciekawskich żołnierzy: w białych koszulach, niedopiętych lnianych portkach. Słuchając, co mówią gońcy, pohukiwali gniewnie i szemrali. Wkrótce posłańców zaprowadzono do wielkiego budynku, gdzie – jak wiedział Askelios – mieli swoje kwatery starsi barbarzyńskiego plemienia. Następnego ranka o świcie poczuł, że coś się zmieniło. Twierdza była niespotykanie cicha. Przepadły gdzieś kłótnie, śpiewy, śmiechy i głośne rozmowy, które słyszał zazwyczaj o poranku. Jeden rzut oka na podwórzec upewnił go, że barbarzyńcy są tutaj nadal, ale snują się
po wałach i dziedzińcu ponurzy, z zaciętymi minami. Nie wiedział, co było tego przyczyną, jednak widok ich nieszczęścia sprawił mu chłodną satysfakcję. Przyglądał się wszystkiemu chwilę, aż nagle w powietrzu wyczuł coś niepokojącego. Jakaś tajemna wibracja – energia, która wywoływała dreszcz na jego karku – biła od strony drzwi. Zaraz potem szczęknął zamek, a dwóch strażników wpuściło do wnętrza celi Temudżan. Starucha musiała całą noc medytować na uroczysku, zgromadziła wielką moc. Chciał odwrócić się i spojrzeć na nią, by zobaczyć, czy ma rozszerzone źrenice oraz przekrwioną twarz, ale duma go powstrzymała. – Burłyju – głos wiedźmy był silny i dźwięczny jak nigdy wcześniej. Głos dawnych bogów. Burłyj wzdrygnął się. Znał dobrze rytuał, za pomocą którego kapłan mógł w miejscu mocy otworzyć swój umysł na duchy ziemi. Jego słowa przestawały być jego słowami – zyskiwały moc przekonywania, jakiej nie ma żaden człowiek. To była niedobra magia. Duchów istniało bowiem wiele – złe i przyjazne spokojne i groźne, a czasem nawet tak szalone i niezrozumiałe, że umysł kapłana mieszał się na zawsze od najkrótszego z nimi zetknięcia. Askelios odważył się użyć podobnej magii tylko dwa razy w życiu. Fakt, że Temudżan po nią sięgnęła, bardzo go niepokoił. – Burłyju, wstań – kontynuowała kapłanka. – Opiekunowie potrzebują naszej pomocy. Opiekunowie? Pomyślał złośliwie, że raczej tyrani. Jednak nawet mimo że znał dobrze głos bogów i był na niego bardziej odporny niż zwykli ludzie, nie potrafił wywołać w sobie złości wobec barbarzyńców. Opiekunowie. Opiekunowie nas potrzebują. Obrzydzenie i nienawiść wobec przybyszów gdzieś zniknęły. Opiekunowie? Potrząsnął głową. – Nie myśl, że twoje duchy na mnie podziałają, Temudżan. – Pochlebiasz sobie. Ciebie nie muszę do niczego przekonywać, mogę cię zmusić. Magia była mi potrzebna na kogo innego. Ty jesteś ledwie niewolnikiem. Niewolnik. Nikczemny, nieważny niewolnik. Kapłan średniego stopnia, który teraz został na dodatek zdrajcą. Nikt... Burłyj zebrał wszystkie siły i spróbował wyprzeć uczucie małości, które wywołał w nim głos. – Czego ode mnie chcesz? – warknął. – Chodź za mną. Chodź. Chodź – odbiło się echem w głowie Burłyj a. Jego ciało uniosło się niemal mimo woli. Wtedy do celi weszło dwóch barbarzyńców w wysokich czapach, z obnażonymi szablami. Stanęli po obu stronach, tak by nie miał szans im się wyrwać. Czyżby Temudżan nie do końca wierzyła swojej mocy? Bała się go? Sama myśl o tym zwróciła Burłyjowi część pewności siebie. Przeprowadzili go przez majdan fortu i drewnianą, uchyloną bramę. Wyszli na pole, które
otaczało twierdzę. Trawa dopiero zaczęła tu porastać pogorzelisko, pełne zwęglonych pieńków. Barbarzyńcy wykarczowali i wypalili ogromny obszar wokół fortu, zupełnie jakby nie chcieli mieć w zasięgu wzroku ani jednego drzewa. Askelios cieszył się, że nie było go tu, kiedy wszystko stanęło w płomieniach. Ginące rośliny, setki zwierząt oszalałych ze strachu i bólu, płonących żywcem... Przeprowadzili go pogorzeliskiem na skraj lasu. Była tu wydeptana, przysypana piaskiem droga, którą dopiero niedawno wyznaczono. Przy drodze stał zaś rząd wozów strzeżony przez grupę strzelców, z których każdy miał twarz owiniętą chustą, a na dłoniach nosił długie rękawice. – Po co mnie tu przyprowadziłaś? – syknął Askelios do kapłanki. Stara kobieta nawet nie odwróciła się w jego stronę. – Chodź – rzekła. – Chodź. Zbliżyli się. Byli teraz niedaleko od ściany boru i Burłyj czuł już w ciele przyjemne mrowienie. Przymknął oczy, wciągnął powietrze, które pachniało mokrym runem, ziemią i sosnowymi igłami. Czuł znowu moc oraz tętniące wokół życie. I wtedy od strony wozów powiało słodkawym, trupim odorem. Kapłan zamarł, a włosy zjeżyły mu się na karku. – Chodź – powtórzyła z naciskiem Temudżan, ale mimo to nie ruszył się z miejsca, dopóki strażnicy nie pchnęli go czubkami szabel. Tymczasem ludzie przy wozach zdjęli plandeki, ukazując sterty skłębionych, cuchnących trupów, po których pełzało już robactwo. Burłyj poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. – Ten – Temudżan wskazała ciało w białym mundurze Gwardii Pietropawłowskiej, leżące na wierzchu. Był to wysoki, szczupły i niegdyś przystojny chłopiec o spuchniętej, pozieleniałej twarzy. Mundur na brzuchu miał czarny od zaschniętej krwi oraz zgnilizny. Dwóch kozaków ściągnęło go z wozu, a następnie rzuciło pod nogi Askeliosa. Ów gapił się w szoku, nic nie rozumiejąc. – Teraz twoja kolej, Burłyju – usłyszał nad uchem głos staruchy. – Wiesz przecież jak. Jako jeden z nielicznych sług Kręgu byłeś na ruinach Konstantynopola. Czytałeś księgi. I jeszcze te wszystkie wiedźmy... ci szamani, których spotykałeś w wędrówkach... Jestem pewna, że wiesz jak. – Więc do tego mnie potrzebowaliście – warknął. – Chyba oszalałaś. Nie mógłbym. Przecież to bluźnierstwo, po to właśnie powstał Krąg, aby... – Więc zginiesz. – Czuł z boku jej cuchnący oddech. – Nie myśl, że jesteś nam niezbędny. Mamy też Bendżariego oraz Panostikosa, obaj już pracują. Bendżari z początku się buntował, ale kiedy wzięli się do niego kaci... Nie popełniaj tego samego błędu. – Oszaleliście! I ty, i ci barbarzyńcy ze wschodu. Cokolwiek próbujecie osiągnąć, będzie z tego tylko nieszczęście. Sprowadzicie nowy Wiek Mroku! Masz rację, Temudżan. Byłem na
ruinach Bizancjum, czytałem księgi. I właśnie dlatego prędzej umrę, niż wam pomogę! Ściągniecie na ludzi zgubę! W odpowiedzi usłyszał złośliwy chichot. – Nawet teraz, gdy protestujesz, dobrze słyszę w twoim głosie strach. O, tak. Nie jesteś bohaterem, Burłyju. Nie martwisz się o ludzi, ani bogów. Boisz się tylko o swoje życie, o to, że Obudzeni przyjdą w końcu po ciebie. Nie martw się. Ci barbarzyńcy mają bronie potężniejsze niż cokolwiek, co wcześniej widziałam. Obudzeni nie wymkną im się z rąk, możesz być spokojny. A teraz – pracuj. – Nie doceniasz mnie, Temudżan. Myślisz, że jestem takim samym zdrajcą, jak ty. Ale ja wierzę w Krąg. I w przysięgę, którą złożyłem pod świętym dębem. Wzruszyła ramionami, po czym dała znak parze strażników. Odciągnęli go w głąb pogorzeliska, ułożyli na ziemi, rozwinęli zawiniątko, w którym były żelazne cęgi, haki, brzytwy i piła. Nie było żadnych wstępów, przemów, prób przekonania. Dwóch mężczyzn po prostu unieruchomiło go, wciskając mu twarz w popiół, a czwarty wyrysował mu brzytwą na plecach wąski prostokąt ognistego bólu. Potem ze spokojną rutyną, zupełnie jakby oprawiał królika, oddzielił metalowym ostrzem fragment skóry od mięśni i tłuszczu, po czym chwycił krawędź brudnymi palcami i zaczął powoli ciągnąć. Burłyj wył jak ofiarne zwierzę, któremu podrzyna się gardło. Nadludzkim wysiłkiem oczyścił na chwilę umysł, by stłumić ból jednym z mistycznych symboli, których nauczyli go mistrzowie Kręgu. Ale symbol – choć wyobraził go sobie tak dokładnie, jakby jego widok miał wytatuowany światłem pod powiekami – pozostał tylko zwykłym wspomnieniem. Nic się nie stało, nie było żadnej magii, która ożywiłaby znak. Pośród popiołów, zwęglonych pni i zwierzęcych kości Burłyj Askelios był bezbronny jak dziecko. Wytrzymał ledwie kilka chwil. Już wkrótce prowadzili go z powrotem, założywszy wcześniej na bark prowizoryczny opatrunek. Łzy bezsilnej wściekłości błyszczały mu w oczach. Stara kapłanka patrzyła na to z kpiną. – Starsi bogowie cię ukarzą, Temudżan – warknął. – Skończysz jak Magus Attilla, jak jego najeźdźcy, którzy też myśleli, że można bezkarnie bawić się magią. – Bogowie? Oni nie mają już nade mną władzy. Z tymi ludźmi przychodzą nowe bóstwa, a stare będą już wkrótce chować się w głębi puszczy wraz z niedobitkami durniów ze Świętego Kręgu. Splunął jej pod nogi śliną, zabarwioną przez krew z rozciętego języka. Skrzywiła się tylko i dała znak swoim ludziom. Rzucili go na kolana przed trupem. – Rób swoje, Burłyju. Wiesz przecież jak? Wiedział. Usiadł na ziemi, odrzucił głowę do tyłu i pogrążył się w medytacyjnym transie. Ale nie sięgnął myślą do wielkich pływów energii, które, jak czuł, dochodziły z lasu. Nie
sięgnął też do tych leniwych strumieni, które sączyły się od otaczających go ludzi. Zamiast tego zawołał głośno. Odpowiedziały na zew. One – te straszne, dziwne byty z granicy istnienia i nieistnienia, wypchnięte poza ramy świata. Zbliżały się teraz, widząc puste naczynie, chętne i pełne życia, którym mogły się pożywić. Strzelcy cofnęli się w strachu, bo zdało się, że wokół Askeliosa zaczyna gęstnieć ciemna mgła. Promienie słońca osłabły, wiatr przestał wiać. Temudżan przypomniała sobie szybko kilka ochronnych symboli. Na wszelki wypadek. Burłyj tymczasem poczuł jak duchy, jeden po drugim, otaczają go coraz ciaśniejszym kręgiem. Wreszcie pierwszy wszedł w niego, wywołując spazm bólu połączonego z opętańczym, złym śmiechem. Żołądek podchodził mu do gardła. Ohydna, ciemna, lepka energia, którą się wypełnił, mroczyła myśli, przyprawiała go o torsje; Odrzucił głowę do tyłu, z trudem ułożył w myślach mistyczny wzór, który znał tak dobrze z opisów i kronik, po czym wlał w trupa całą zebraną w sobie obrzydliwość. Dłoń umarłego drgnęła.
ROZDZIAŁ CZWARTY W KTÓRYM: Maurice Dalmont postanawia zwalczać ogień ogniem, przy czym wkrótce się parzy, armia świętuje zwycięstwo, Stanisław Tyc zaś zostaje zaproszony na rozmowę, której najchętniej by uniknął.
Droga powrotna z kolegium Towarzystwa Jezusowego dłużyła się niemiłosiernie, bo Battiste prowadził bryczkę bocznymi ulicami oraz wąskimi zaułkami. Maurice co chwila spoglądał nerwowo za siebie, blady, ze spoconym czołem. A gdy w końcu zajechali na dziedziniec własnego domu, Dalmont, wysiadłszy z powozu, niemal osunął się na ziemię, tak gięły się pod nim nogi. Battiste zaraz podbiegł i pozwolił Maurice’owi oprzeć się na własnym ramieniu. Wprowadził go do środka – zaraz za progiem wpadli na Lorettę, która ścierała kurze w hallu. – Na Boga, co się stało, paniczu? – Staruszka załamała ręce. – Chory panicz, czy jak? Maurice już otwierał usta, gdy Battiste odparł za niego: – A tam, chory. Ekscytacji za dużo, ot co. Jakieś typy spod ciemnej gwiazdy jechały za nami przez pół drogi. – Och, paniczu, a Nicolas mówił, żeby uważać! Że ze złymi ludźmi się panicz zadaje. – Teraz wzięło się jej na pouczenia, widzi pan? – fuknął Battiste. – A może by tak wpierw dać paniczowi czego na pokrzepienie? Dopiero gdy Dalmont usiadł w głębokim, skórzanym fotelu i wypił trochę zimnej brandy, poczuł się nieco lepiej. Spojrzał sponad szklanki na trójkę służących, którzy zebrali się nad nim z wyrazem zmartwienia na twarzach, po czym rzekł: – Loretto, Nicolasie, wybaczcie mi, proszę, na chwilę. Muszę porozmawiać na osobności z Battiste’em. Stare małżeństwo spojrzało na siebie porozumiewawczym wzrokiem, zupełnie jakby ze słów i tonu Maurice’a oboje wywnioskowali to samo. – Paniczu, jeśli wpadł panicz w jakieś kłopoty... – rzekła Loretta – to proszę wiedzieć, że
panicza ojciec, niech mu ziemia lekką będzie, poradziłby zaraz pytać się mojego Nicolasa. Są sprawy, w których życiowe doświadczenie... – Och, proszę was – jęknął Maurice. – Chcę zamienić z nim tylko słówko, nie przedłużajmy tego zbytnio. Odeszli niezadowoleni, a gdy tylko drzwi biblioteki się, zamknęły Dalmont kontynuował: – Battiste, wiem, że nocami wymykasz się na karty i wino do Petite Champs, a za kompanów masz... powiedzmy – osoby lekce sobie ważące prawo. – Ale co też panicz mówi, ja uczciwy człowiek jestem... Czyściutki jak łza... – Battiste, nie musisz przede mną odgrywać komedii. Już ja wiem, z jakim towarzystwem się zadajesz, mówił mi to jeszcze papa, a i konstabl kiedyś zadał sobie trud wystosowania do mnie listu, w którym opisywał twoje podejrzane znajomości i radził, by czym prędzej cię zwolnić ze służby. Ale, widzisz, mnie to nigdy specjalnie nie przeszkadzało, tak długo, jak wobec nas byłeś uczciwy. Powiedz zatem teraz, szczerze jak na spowiedzi, pomożesz mi? – To się rozumie samo przez się, paniczu! O jaką to dokładnie pomoc...? – Znasz godnych zaufania ludzi, gotowych życie na hazard wystawić dla pieniędzy? – No, ktoś by się może znalazł. Mam ja paru znajomków w dzielnicy, odważne chłopaki, żadna robota im niestraszna. – Musisz mnie z nimi umówić. Będę miał dla nich pracę. – Z całym szacunkiem, paniczu, ale to już lepiej ja najsampierw z nimi pogadam. Kiedy widzą, jak kto bogaty przychodzi, to cena dwakroć rośnie. Co innego, gdy do czynienia mają ze swojakiem, z kimś, kto się w tym wszystkim rozeznaje i wie, co ile warte. Na myśl o cenniku występków i przestępstw, który z pewnością mieli znajomi Battiste’a, Maurice poczuł się nieswojo. Skinął jednak głową, świadom, że w swojej sytuacji nie może być wybredny. – Dobrze. Pójdziesz ty. – I co mam rzec? – Potrzebuję paru osób, które śledziłyby w dzień i w nocy tych, co za mną chodzą. Musimy wiedzieć, dla kogo pracują, czy ten ktoś maczał palce w sprawie profesora i czy grozi mi z jego strony niebezpieczeństwo. – Bardzo rozsądnie, paniczu Dalmont. Ale, pozwolę się spytać, ile jesteśmy im w stanie zapłacić? Dalmont spojrzał badawczo na szeroką, zdałoby się naiwną twarz Battista. Próbował go wybadać? Czyżby chciał wziąć tyle, ile tylko się da, a potem podzielić ze znajomkami? Maurice potrząsnął głową, by przegnać te myśli. Ze strachu zaczął podejrzewać już nawet najbliższych. Gdzie podziała się logika, którą tak zawsze się szczycił? Ledwie znalazł się w niebezpieczeństwie, a już niemal zapomniał, że Battiste od lat służył wiernie i nigdy nie ukradł nawet pół napoleondora. Zamiast tego pojawiła się paranoja; przeczucia oraz podejrzenia.
– Wybacz, przyjacielu. Zamyśliłem się – rzekł, gdy spostrzegł, że milczenie przeciągnęło się zbytnio. – Daj tyle, ile uznasz za stosowne. W razie czego wezmę pożyczkę pod zastaw sprzętów z domu. – Rozumiem – odparł sługa, ukłonił się i ruszył w stronę drzwi. – I... Battiste? – Tak, paniczu? – Uważaj na siebie. Obawiam się, że to nie przelewki. Jeśli hrabina ma rację, mogłem narazić się naprawdę potężnym ludziom. – Proszę się nie martwić, paniczu. Takie sprawy to dla mnie nie nowina. Battiste zaśmiał się, zamiótł swym sfatygowanym kapeluszem podłogę w parodii dworskiego ukłonu i już zbiegał na dół, skacząc po trzy stopnie. Śpiewał przy tym głośno: Dzisiaj znowu wino piłem Moja ty, miła ty dzieweczko ma. Aż do rana się bawiłem Moja ty, miła ty, dzieweczko ma. Choć się teraz jak len w polu chwieję Do śniadanie wytrzeźwieję Moja ty, miła ty, dzieweczko ma. Maurice pokręcił głową. Skąd Battiste brał w sobie tyle odwagi i opanowania? I dlaczego jemu tak ich brakowało? *** Niepewność oraz nieład panowały we francuskiej armii jeszcze cały dzień po bitwie. Choć w lazarecie poczęto liczyć rannych oraz zabitych, a oficerowie dostarczyli do sztabu raporty o stanie regimentów, wciąż były setki zaginionych. Małe oddziały, które odłączyły się lub zostały odepchnięte daleko podczas bitwy, wałęsały się po ogromnej równinie, wśród trupów i rozbitych armat. Tu i ówdzie na polach widać też było samotną sylwetkę rannego, zdezorientowanego żołnierza, nie mogącego znaleźć drogi do własnych linii, albo takiego, który od strzałów, krwi oraz widoku trupów dostał pomieszania zmysłów. Jeden z francuskich fizylierów schował się w końskiej padlinie i nie chciał z niej wyjść, grożąc pistoletem każdemu, kto chciał się zbliżyć. Zdarzały się też drobne potyczki z pruskimi maruderami. Aż do nocy z daleka dochodziły stłumione odgłosy wystrzałów. Zwiadowcy, rozesłani na wszystkie strony, by rozpoznać kierunek i siłę cofającego się wroga, nie wrócili jeszcze, więc nie było wiadomo dokładnie, w jakim stanie znajduje się pokonana armia. Powszechnie obawiano się kontrataku.
Niektóre kompanie i szwadrony po prostu znikły. Minęło wiele godzin, nim ich dowódcy zameldowali obecną pozycję. Zaginął nawet pewien francuski regiment, co wprowadziło marszałka w konsternację. Pułkownik z owego regimentu nawiązał kontakt ze sztabem dopiero wieczorem pierwszego lipca, bo za sprawą niewyraźnie napisanej, odręcznej notki od Compansa był pewien, że ma rozkaz uderzać w ślad za resztkami armii von Gneisenaua. Nacierał zatem bez przerwy niemal całą dobę, myśląc, że za sobą i po bokach ma resztę armii. Dopiero wieczorem, gdy jego zwiad wrócił z wiadomością, że ani własnych sił, ani Prusaków nie ma w promieniu wielu mil, pułkownik zorientował się w błędzie. Nieład pogłębiały wszelkiego rodzaju plotki, które rozeszły się między oficerami i żołnierzami. Podobno armię czekała druga bitwa – z rosyjskim korpusem, który miał być ledwie o klika dni drogi i tylko ledwie spóźnił się na bitwę nad Wiktorią. Podobno zginął Davout – nie widziano go, odkąd padły ostatnie strzały (w rzeczywistości leżał we własnym namiocie złożony przeziębieniem, którego nabawił się podczas inspekcji oddziałów przed bitwą). Wreszcie opowiadano (choć w to już nie wierzył nikt rozsądny), że szwadron westfalskich szaserów zginął od jakiejś nieznanej wcześniej, strasznej broni, która zostawiła po nich tylko białe kości. Jedni twierdzili, że żaden nie przeżył, inni – że było takich kilku, lecz zaraz po tym, jak zostali przesłuchani, pod eskortą wysłano ich do Nowego Paryża. Drugiego lipca część z tych plotek ukrócił oficjalny biuletyn armii, napisany przez samego Davouta. Marszałek opisywał w nim sytuację po bitwie, gratulował żołnierzom odwagi i wspaniałego zwycięstwa, wymieniając oddziały, które szczególnie odznaczyły się w boju. Były to między innymi trzy regimenty piechoty Legii, chwalone za niezwykłą odwagę oraz determinację, z którą powstrzymywały pruską ofensywę na południowym skrzydle. Rozdano medale, posypały się awanse oraz – stosunkowo nieliczne – degradacje. Był już znany pierwszy bilans strat. Sześć tysięcy Francuzów i Polaków padło na polu walki, dziesięć tysięcy żołnierzy było rannych. Straty pruskie szacowano na trzydzieści tysięcy rannych oraz zabitych, zdobyto czternaście sztandarów regimentowych oraz dwa tysiące jeńców. Legia tymczasem pospiesznie uzupełniała straty. Depót-bataillon, oddział złożony z rekrutów, który szedł z nią, kończąc po drodze szkolenie, w ciągu jednego dnia niemal rozpłynął się w powietrzu. Jego sześć kompanii młodych fizylierów rozproszono po regimentach piechoty, aby uzupełnić braki. Większość polskich oddziałów straciła bowiem, łącznie z rannymi, ponad trzecią część stanu. W swoim batalionie Tyc mianował czterech nowych poruczników oraz siedemnastu sierżantów i kaprali. Wowera podniósł do rangi kapitana i powierzył mu dowództwo nad czwartą, odwodową kompanią. Bieliński, jej dotychczasowy szef, przejął miejsce po Kryłowiczu. Ponieważ świeżego wojska nie było dość, aby wyrównać liczebność, czwarta kompania skurczyła się do połowy. Na dodatek w kompaniach Bielińskiego, Walewskiego oraz Wowera brakowało weteranów, po tym jak ponad trzydziestu doświadczonych strzelców dostało ofertę przejścia w szeregi grenadierów pierwszej kompanii, z czego niemal każdy
skorzystał. Cały dzień po bitwie upłynął Stanisławowi na pracy, tak że nawet nie miał czasu myśleć o uroczystościach z okazji zwycięstwa, które miały się odbyć wieczorem. Dopiero gdy zobaczył, że oficerowie innych batalionów ruszają grupkami w stronę namiotu sztabowego, a kwatermistrzowie wytaczają beczki trunków, zabrał się wraz z adiutantem do doczyszczania munduru i butów. Zanim się ostatecznie wyszykował, z dala już dochodziły salwy na wiwat i pełne radości okrzyki. Wielka Armia odniosła pierwsze od dawna, godne siebie zwycięstwo. Gdy zaczynały się celebracje, na wzgórzach ponad obozem wciąż jeszcze leżały porzucone trupy, zeszklonymi oczyma patrzące w czarne niebo, na którym wybuchły właśnie pierwsze fajerwerki. *** Battiste nie kazał na siebie długo czekać. Wrócił do domu jeszcze przed północą. Maurice nie spał, czekał w bibliotece ubrany w szlafrok, trzymając na kolanach starą rusznicę. Gdy usłyszał pukanie do tylnich drzwi, podskoczył niemal ze strachu. Chciał krzyknąć na Nicolasa, by ten otworzył, ale zdał sobie po chwili sprawę, że byłaby to oznaka tchórzostwa. Zszedł więc powoli na dół, po skrzypiących, drewnianych schodach, ściskając kurczowo fuzję myśliwską ojca – jedyną broń, jaką miał w całym domu. Wiedział, że proch, którym ją nabił, jest stary i zawilgotniały, mimo to sam ciężar broni i dotyk metalowego spustu działały na niego kojąco. Gdy uchylił ciężkie skrzydło, które wiodło do ogrodu, najpierw do środka wszedł Battiste. Głowę miał mokrą, z płaszcza ściekały strużki wody. Teatralnym gestem zamiótł podłogę kapeluszem i powiedział: – Paniczu, pozwolę sobie przedstawić naszą małą trupę! Grupa dziwadeł, która następnie weszła do oświetlonego lampką hallu, sprawiła, że Maurice aż cofnął się o krok. Pierwsza była para bliźniaków, tak niskich, że sięgali Dalmontowi ledwie do ramienia. Smagli, o śródziemnomorskiej karnacji, mieli tak zacięte, pobliźnione twarze, że mimo nikczemnego wzrostu wyglądali nadzwyczaj groźne. Podkreślały to jeszcze kwadratowe szczęki oraz żylaste, pokryte tatuażami dłonie. Ten po lewej nie miał jednego ucha, ten po prawej – przednich zębów, zamiast których błyszczały złote koronki. – Bracia Artanti, znani też pod imionami Cięty i Korsarz – zaanonsował ich Battiste. – Najlepsi ludzie do brudnej roboty, jakich znam. – Nachylił się do Dalmonta i dodał cicho: – Cięty to ten bez ucha. Następny z ciemności wychynął szczupły, siwiejący mężczyzna o oczach tak małych, głęboko zapadniętych, że cienie kładące się w oczodołach czyniły go podobnym do trupiej
czaszki. Na złamanym i krzywo zrośniętym nosie miał masywne binokle, a z ramion zwisał mu połatany płaszcz. – Guwerner – przedstawił go Battiste. – Człowiek-duch, powiadam paniczowi. Mógłby wejść za paniczem do wygódki, a panicz by się nie zorientował. Ostatnim z ludzi okazał się barczysty, płowowłosy, wąsaty mężczyzna w wojskowej kurcie i skórzanych spodniach. Przy pasie miał szeroki rapier oraz pistolet. Twarz, nieruchoma i bez wyrazu, zdawała się wykuta z kamienia. – Monsieur Heueverrden, weteran wojen w Niderlandach, zwiemy go Szalony Holender, bo nie boi się samego diabła. Na te słowa Heueverrden podkręcił wąsa i rzekł z silnym akcentem: – Djabła szę nie boję, bo sz nim jesztem sza pan brat i f karty gryfam. Następnie roześmiał się tak lodowato, że Dalmont aż poczuł ciarki. Zapadła długa chwila milczenia, podczas której Maurice gapił się na groźne twarze, wytatuowane dłonie i poszarpane ubrania całej czwórki, mężczyźni ci zaś gapili się w niego, jakby w oczekiwaniu na coś, czego nie mógł się domyślić. – I jak? – spytał w końcu Battiste. – Co panicz sądzi? Wezmą za wszystko po napoleondorze dziennie. – I dodatek za zabijanie. Powiedz swojemu panu, Battiste, żeby nie było wątpliwości – wtrącił się Korsarz. – Jeśli trzeba będzie kogoś ukatrupić, to dwadzieścia napoleondorów, bo tego już policmajstrzy gładko nie puszczą. – Naturalnie, trzydzieści, jeśli przyjdzie do gardłowej sprawy. Paniczu Maurice? – Battiste dyskretnie szturchnął swojego pana łokciem. – Zgadza się panicz? Dopiero teraz Dalmont zrozumiał, że musi coś odpowiedzieć. – Ja... Dziękuję panom bardzo za przybycie... Na wszystkie warunki się zgadzam. – Kiedy zaczynamy? – spytał Guwerner cichym, zimnym głosem. – Jutro. Tak myślę, że jutro... Ale dokładnie powiem dopiero, jak ułożymy z Battiste’em plan. – Słyszeliście, chłopaki – powiedział służący. – Zapoznanie skończone, możecie już iść. Jutro dam wam znać, co i kiedy robimy. Mężczyźni skinęli głowami, a potem wyszli w ciemną, bezksiężycową noc. Został tylko Holender, który patrzył na Maurice’a swoimi bladymi, pozbawionymi wyrazu oczyma. Dalmont nachylił się do ucha służącego. – A ten...? – To panicza osobista ochrona, od dziś nie będzie opuszczał panicza na krok. – Battiste! Chodź na górę, musimy porozmawiać na osobności – rzekł Dalmont, ledwie tłumiąc złość. – A pan, panie Heueverrden, niech łaskawie poczeka. Holender spojrzał pytająco na Battiste’a, a gdy ten skinął mu głową, rozsiadł się na fotelu u podnóża schodów, zakładając nogę na nogę.
Maurice chwycił służącego pod ramię, zaciągnął do biblioteki na piętrze i zamknął drzwi. – Battiste! Co ty sobie wyobrażasz – krzyknął, gdy znaleźli się sam na sam. – Myślałem, że przyjdą dwa rezolutne chłopaczki. A ty przyprowadziłeś kryminalistów, morderców! – Proszę o wybaczenie, paniczu, ale ci, co pana śledzą, to stare fachury. Gdybyśmy puścili za nimi byle chłystków, to sami prosilibyśmy się o kłopoty, bo zaraz daliby się przyłapać i wszystko wygadali. – A ten cały Holender? Jego nie było w planie! Myślisz, że będę z nim chodził do hrabiny albo do miasta? Przecież to szaleństwo! – Szaleństwem byłoby samemu pętać się po Paryżu, jeśli naraził się panicz różnym wpływowym ludziom. Błagam, proszę mi uwierzyć. Z tym Holendrem będzie panicz o wiele bezpieczniejszy. Heueverrdena bali się nawet jego właśni przełożeni, musiał uciekać z armii po tym, jak zabił trzech huzarów, co go zaczepiali, a potem jeszcze oficera, który chciał go aresztować. – Dezerter i morderca! Ciekaw jestem, co mi jeszcze powiesz o reszcie! – No, Cięty i Korsarz lubią się pobawić z kimś nożami, tacy, można by rzec, anatomowie z zamiłowania. A Guwerner... Guwerner ma słabość do małych dziewczynek, ale poza tym... – Battiste, kogo mi przyprowadziłeś? – jęknął w rozpaczy Maurice. – Najlepszych ludzi do tego zajęcia, paniczu Dalmont. Dużo nie wezmą, a możemy być ich pewni, całą czwórkę dobrze znam. Proszę wybaczyć, ale to panicz chyba czegoś nie rozumie. Wpakował się panicz w niezłe łajno, a teraz nie chce się panicz ubrudzić. Tak się nie da. Gdzie drwa rąbią... Maurice przerwał mu nerwowym machnięciem ręki. Odwrócił się do okna i spojrzał na pogrążony w nocnej ciemności ogród. – Miejmy nadzieję, że są warci tych pieniędzy. A jakby nabroili, osobiście za to odpowiesz, Battiste. Masz ich trzymać mocno w garści, nie chcę naruszać prawa. – Rozumie się samo przez się, paniczu – rzekł Battiste z uśmiechem, po czym zniknął, zostawiając Dalmonta sam na sam z czarnymi myślami. *** Radość, jaka opanowała obozowisko, była tak wielka i powszechna, że wkrótce utracono nad nią kontrolę. Wszyscy pili na umór, śpiewali, obściskiwali się, zataczali. Wartownicy, którym przyszła tej nocy straż, opuszczali rychło posterunki, byle dołączyć do tego kolorowego tłumu, zupełnie jakby nie obawiali się o jutro, jakby jutra miało nie być. Duża w tym wszystkim była zasługa sztabu. Kazano bowiem rozdać regimentom beczki wina i grogu, przygotowane na okoliczność zwycięstwa. Dla żołnierzy był to znak, że sam sztab uważa kampanię za skończoną, a minioną bitwę – za ostateczne zwycięstwo w Nowej Europie. Wielu myślało, że pozostało już tylko zdobyć Friedrichsburg, zrównać z ziemią
Bramę Pruską i będzie można wrócić do domów. Wroga nikt już się nie bał i gdyby teraz jakimś sposobem ledwie trzy-cztery szwadrony von Gneisenaua uderzyły na obóz Francuzów, cała Wielka Armia poszłaby w rozsypkę w ciągu pół godziny. Tyc, wraz z garstką innych oficerów, zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Dlatego też, w pełni świadom, że nie przyczyni mu to popularności, obchodził co chwila pozycje swojego batalionu, upewniając się, czy wartownicy są trzeźwi i czy nie spostrzeżono niczego groźnego. Zasępiony, nie potrafiąc uwolnić myśli od obrazu konającego Kryłowicza, przeciskał się naprzeciw prądowi pijanych, rozradowanych ludzi, którzy płynęli głównymi osiami obozu. I choć sam wyrzucał sobie, że zrobił się tak zgryźliwy, nie potrafił żadną miarą skrzesać w sobie odrobiny radości. Wypił właśnie pół kubka madery, który podał mu nieznajomy grenadier, i zaczynał kolejny obchód, gdy poczuł, że ktoś z tyłu ciągnie go za rękaw. Odwrócił się. Naprzeciw miał bardzo poważne i – co zbiło go z tropu – kompletnie trzeźwe oblicze jakiegoś oficera ze sztabu. – Podpułkownik Tyc? – krzyknął mężczyzna, nachylając mu się do ucha. – Tak jest. Coś się stało? Musieli odskoczyć na boki, by zejść z drogi piątce trzymających się pod ramiona strzelców, którzy wpadli na nich, rycząc jakąś sprośną piosenkę. Na chwilę przestrzeń między Tycem a oficerem zapełnił tłum i zdawało się już, że nie zdołają kontynuować rozmowy, ale mężczyźnie udało się przecisnąć do Stanisława. – Panie Tyc! Proszę za mną, wzywa pułkownik Czygaczow. Sprawa bardzo pilna. – Kto? – Tyc nie dosłyszał ostatnich słów, bo tłum, dyrygowany przez drobnego szwoleżera, który wdrapał się na piramidę pustych beczek, wzniósł właśnie kolejny toast za zdrowie cesarza. – Pułkownik Czygaczow! Proszę za mną, do sztabu korpusu! Tyc ruszył w ślad za oficerem i wkrótce wszedł z rozjaśnionej ogniskami obozowej alei, wypełnionej rozśpiewanymi, zarumienionymi od wina ludźmi, do sztabowego namiotu. Poczuł się nagle, jakby zanurzył się w starej krypcie. We wnętrzu płóciennego pawilonu były tylko trzy osoby, zebrane przy składanym stoliku, nad słabym płomieniem kaganka i rozłożonymi dokumentami. Tyc poznał Czygaczowa, Kłutę oraz generała Paszkowskiego. Niczym trzej starcy, patriarchowie biblijnego plemienia, radzili nad czymś cichymi głosami, a bruzdy na ich twarzach pogłębiły się za sprawą migotliwego światła do rozmiarów rozpadlin i przepaści. Przez płócienne ściany prześwitywały ogniska, pochodnie oraz zataczające się sylwetki, jakby ta świątynia dumania była otoczona przez najazd dzikich barbarzyńców. – Podpułkownik Tyc melduje się na rozkaz – zasalutował Stanisław, gdy tylko zamknął za sobą wejściową klapę. – Spocznij, panie dobrodzieju. Spocznij – mruknął Czygaczow, nie odwracając wzroku
od papierów. – I pozwól pan tutaj, mamy ci do pokazania coś nadzwyczaj frapującego. Tyc zbliżył się, coraz bardziej zaciekawiony całą tą sprawą. Co w końcu mogło okazać się na tyle ważne, że ludzie ci zebrali się, choć z rozkazu samego marszałka był to wieczór wolny od obowiązków służbowych? Nad czym tak radzili w samotności i półmroku, zamiast świętować z resztą korpusu? Okazało się, że na stoliku leżą pruskie dokumenty, notatniki oraz mnóstwo otwartych kopert. Paszkowski objaśnił: – Jak pan wie, wkrótce po bitwie naszym woltyżerom udało się zdobyć dokumenty pruskiego sztabu. Było tego wiele skrzyń, więc choć zaczęliśmy to przeglądać już dwa dni temu, dopiero dzisiaj udało nam się dokopać do prawdziwego znaleziska. – Ale cóż to za znalezisko, panie dobrodzieju! – wtrącił Czygaczow. – Cóż to za znalezisko! Trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno! Tyc rzucił okiem na papiery: głównie raporty, noty sztabowe, kilka drobnych mapek. Bez zagłębiania się w treść nie był w stanie powiedzieć, o czym mówią. Pokręcił więc głową i rzekł: – Rozumiem, że oświecicie mnie panowie w tej kwestii? Czy mam to wszystko przeczytać? – O, nie! Nie po to pana wzywaliśmy, podpułkowniku – zaprzeczył szybko Paszkowski. – Wszystko oczywiście panu wyjaśnimy. Otóż – w wielkim skrócie – Prusacy prowadzili przy współudziale Rosjan pewne sekretne badania. Powołali nawet w tym celu specjalny pion w swoim sztabie, który utrzymywał korespondencję z odpowiednią grupą w dowództwie armii rosyjskiej. Chodziło o... nowe sposoby... – Chodziło o magię, panie dobrodzieju. O czary mary i inne tajemne banialuki. Przepraszam, panie generale, ale pan za bardzo to próbuje owijać w ładne słówka – wszedł mu w słowo Czygaczow. – Prawda zaś, Stanisławie, jest taka, że za sprawą nawiedzonego rosyjskiego popa Prusaki uwierzyły, że w Nowej Europie działają nadnaturalne siły, które będą mogli obrócić na swoją korzyść. W tym celu wraz z Rosjanami chwytali tubylców, głównie szamanów oraz wszelkiej maści plemiennych czarowników, a następnie zmuszali ich do wyjawiania sobie Geheime Wissenschaft – wiedzy tajemnej, jak to ładnie w tych dokumentach piszą. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że te dranie, te kiełbaśniki i durne ruskie, miały rację, panie dobrodzieju. To naprawdę działa i mamy właśnie przed sobą dowody. – Sprawozdania naocznych świadków, badania komisji medycznych, raporty ludzi nauki... – Kłuta przerzucał kolejne dokumenty. – Wiem, że pan, panie Tyc, myśli teraz pewnie, że opowiadamy bzdury. Sami także nie mogliśmy uwierzyć, ale jest tego tyle, że... No po prostu musimy założyć, choćby roboczo, dla własnego bezpieczeństwa, że wszystko, co tu widzimy, to prawda. I trzeba podjąć konkretne działania. Przygotować się na najgorsze. Uprzedzić cios wroga.
– Na całe szczęście i tu dokumenty okazują się pomocne. Za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności, grupa, która w tajemnych badaniach zaszła najdalej, pracuje obecnie w tubylczej nekropolii, ledwie sto mil na północ. Pruskie mapy dokładnie opisują tę lokację i wygląda na to, że jeśli ruszymy się szybko, mamy szansę zaskoczyć tych ludzi, nim dowiedzą się, że Prusacy przegrali bitwę i są w odwrocie. Unicestwi to plany przeciwnika, nam zaś da konkretną wiedzę na temat tego, co oni opracowali. – Potrzeba nam kogoś, kto poprowadziłby szybkie, zdecydowane natarcie przez obcy teren, komu niestraszne jest działanie na własną rękę, bez żadnego wsparcia oraz kontaktu ze sztabem. Dlatego właśnie wezwaliśmy pana, panie Tyc. Może pan to uważać za nobilitację. – O jakich siłach mówimy? – spytał Stanisław. – Około stu ludzi, głównie kozacy, trochę uczonych i paru tubylców kolaborantów. – Czy będę mógł się przygotować? Czy będę miał wolny dostęp do wszystkiego? – Dłoń Tyca zatoczyła krąg nad dokumentami. – Ależ naturalnie. Musi pan wiedzieć, przeciw czemu pan staje, panie dobrodzieju. Zapadła cisza. Tyc poczuł się niezręcznie, niepewny, czego od niego oczekują. Powinien o coś jeszcze dopytać? A może to oni chcieli czegoś się dowiedzieć, tylko nie wiedzieli jak zacząć? – Jest coś jeszcze – rzekł po chwili Paszkowski. – Nie powiedzieliśmy panu najważniejszego. Tu trzech oficerów spojrzało na siebie, jakby wzrokiem chcieli uzgodnić, kto powinien przekazać Stanisławowi tę wiadomość. Stali tak jakiś czas, aż w końcu Czygaczow zmarszczył brwi, odwrócił się do Tyca i powiedział wolno: – Otóż kieruje tą grupą niejaki Iwan Woronienko. Spotkaliście się już raz, jeśli mnie pamięć nie myli... Tyc poczuł nagle, jakby płócienne, wysokie ściany zaczęły się kurczyć, by zgnieść go, przywalić. W głowie mu zawirowało i musiał oprzeć się o słupek, by złapać równowagę. Jawa to? Czy może sen, kolejny z koszmarów, które ostatnio go nawiedzały? Czy teraz polscy oficerowie zmienią się w trupy, które wyciągną po niego swe gnijące palce? A może oblicze Czygaczowa przekształci się nagle w brodatą, wykrzywioną twarz kozackiego sotnika? – Dobrze się pan czuje? – rzekł Paszkowski. – Tak... Tak jest – odparł cicho Tyc. – Zabrakło mi tylko tchu, panie generale. – Podpułkowniku – kontynuował generał – ja sam nie mogę temu do końca dać wiary. Przyznam szczerze, że czytałem raport z misji, którą zlecił panu książę Józef podczas rosyjskiej kampanii, i uznałem go za haniebne konfabulacje. A te insynuacje, jakoby Woronienko był czarnoksiężnikiem... Dość powiedzieć, że miałem o panu złe zdanie. Ale teraz... Muszę panu zwrócić honor, panie Tyc. Mamy tu twarde dowody, że ów człowiek rzeczywiście zna jakieś diabelskie sztuki, którymi wspomaga się w wojnie. Co więcej, w jakiś sposób wiedza, zdobywana od tubylców, zwiększa jego moc. Dlatego właśnie chcemy go
wytropić, raz na zawsze ubić, a wszystkie znaleziska, wszystkie łupy, które z ruin wyniósł, mają pójść do profesora Guerronta i jego asystentów. – Musi pan wiedzieć, gwoli wyjaśnienia – podjął Kłuta – że generał Axamitowski obśmiał dokumenty z tego archiwum. Kazał je spalić i nie dawać im wiary, sądzi, że Prusacy celowo zostawili je w naszych rękach, by nam mącić w głowach. – A więc to się odbędzie bez zgody dowództwa korpusu? – Ależ skąd. Generał Axamitowski będzie wiedział o pańskiej misji. Wszelako nie powiemy mu wszystkiego. Oficjalny cel to odzyskanie antycznych znalezisk, które zagrabiła sotnia Woronienki, i zabezpieczenie obiektu, przez Prusaków zwanego Nekropolią 11/c/3, który leży sto mil na północ stąd. Axamitowski z pewnością się ucieszy, że w ten sposób pozbędzie się pana, panie Tyc, choć na jakiś czas. – Teraz najważniejsze pytanie. – Czygaczow wbił w Tyca badawczy wzrok. – Powiedz, Stanisławie, dobrze myśleliśmy? Podołasz? I przede wszystkiem – chcesz iść? Bo jak nie, to pójdzie pułkownik Kłuta, albo Rabski, lecz wolałbym, rozumie pan, panie dobrodzieju, kogoś, kto na własne oczy... – Pójdę – przerwał Tyc, nie poznając własnego głosu. – Raz go z rąk wypuściłem, to sprawiedliwe się zdaje, aby ten błąd naprawić. – Wyśmienicie! Po prostu wybornie! No toś nam, panie dobrodzieju, niespodziankę zrobił. Myśleliśmy, że ciężko cię będzie namówić. Dostaniesz swój batalion oraz kompanię zaopatrzenia... – I szwadron ułanów Legii oraz tuzin fuzji etherowych z obsługą. Walczyłem już z Woronienką i wiem, co potrafi. Takie są moje warunki. – Oczywiście, podpułkowniku. Wszystko, co pan uzna za konieczne. Czy możemy wiedzieć, kiedy... – Jutro – rzucił sucho Tyc. – Trzeba się do tego zabrać najszybciej, jak tylko się da. Ustalili jeszcze kilka szczegółów, po czym Stanisław odmeldował się i ruszył w stronę wyjścia. Gdy wyszedł z namiotu na gwarną aleję obozu, w głowie czuł tylko dziwny szum. Czy to zdarzyło się naprawdę? Czy rzeczywiście usłyszał to, co usłyszał? A może obłęd, ten cichy i straszny prześladowca, który deptał mu po piętach od czasu odwrotu spod Moskwy, dopadł go wreszcie niepostrzeżenie i objął w swoje władanie?
ROZDZIAŁ PIĄTY W KTÓRYM: Książę Mikołaj Mazowski wydaje brzemienny w skutkach dekret o żołnierzach wtórnego zaciągu, idealny plan Maurice’a Dalmonta rozsypuje się w ciągu paru chwil na skutek całkowicie nieoczekiwanego, lecz bardzo ciekawego spotkania, Stanisław Tyc zaś rusza na swoją wyprawę, ubiegając ważny list z Nowego Paryża.
Powietrze pachniało etherem oraz słodkawym, ciężkim odorem przypalonego mięsa. Żar był tak intensywny, że na czole księcia Mikołaja Mazowskiego, gubernatora Nowej Europy i rządcy Nowej Moskwy, perlił się pot. Książę czuł, jak wysoka, pudrowana peruka spływa mu powoli z głowy. Wyciągnął z kieszeni złotych pantalonów chusteczkę, a następnie otarł nią sobie twarz, przesuwając przy tym sztuczny pieprzyk z policzka na brodę. Zebrani wokół niego oficerowie sztabowi ratowali się jak mogli: część poluźniła ciasne kołnierzyki mundurów, inni dyskretnie ocierali twarze rękawami, a starego marszałka Samsonowa jego własny adiutant wachlował teczką na dokumenty. Rozpalone powietrze zdawało się aż drżeć przy każdym metalicznym uderzeniu. Brzdęk, brzdęk, brzdęk, brzdęk – młot bił w bok potężnej maszyny, a dziesiątki ech i pogłosów budziło się w jej przepastnych komorach. – Spytajcie go tam, czy długo jeszcze. Pęka mi głowa – rzekł Mazowski swojemu adiutantowi, zupełnie jakby rozmowa z inżynierem była poniżej jego godności. – Długo tam jeszcze, panie majster? – przekazał posłusznie oficer. Zza boku kulomiotu wyłoniła się zarośnięta, umorusana twarz. – A powiedzcie, że nijak się nie da powiedzieć. Może minuta, może godzina. Bóg jeno wie, kiedy to pieruństwo na nowo zechce działać. Zebrani oficerowie stali więc dalej, patrząc to na czubki butów, to na błękitne niebo – wszystko, byle tylko nie spojrzeć przed siebie. O czterdzieści stóp dalej kołysał się bowiem mur ciemnych sylwetek. Bezdźwięczne,
cierpliwe, stały ramię przy ramieniu – blada, gnijąca twarz przy bladej, gnijącej twarzy. Mundury wszystkich możliwych kolorów przemieszane tam były jak w tyglu, choć i tak większość pokryta była warstwą brudu, błota i zakrzepłej krwi. Wiele trupów miało wypalone w ciałach dziury wielkości armatniej kuli. Kilka tliło się nawet, skwiercząc tłuszczem. – Gotowe, panowie oficery! Strzelać można. – No to strzelajże, człowieku, dość już tu staliśmy – warknął książę Mazowski. Natychmiast przyskoczyło kilku mężczyzn, którzy dotąd czekali w bezpiecznej odległości od maszyny, zakręciły się korby, rozszumiały cewki. Woda popłynęła do chłodnic. Wkrótce wewnątrz kulomiotu zaczął narastać wysoki świst, aż w końcu – z trzaskiem i grzmotem – pierwszy, rozgrzany do białości pocisk poleciał w cel, ciągnąc za sobą smugę czystego etheru. Po chwili strzały zrobiły się częstsze, aż wreszcie kulomiot wszedł w swój normalny rytm, gwiżdżąc i hucząc tak głośno, że obsługa musiała zatykać sobie uszy. Oficerowie, którzy dotychczas unikali wzrokiem umarłych, teraz patrzyli z niezdrową fascynacją, jak kule szatkują miękkie ciała, jak rozrzucają je niby szmaciane pacynki, jak wyrywają w nich krwawe dziury. Odór płonącego mięsa nasilił się jeszcze bardziej, znad szeregu unosił się w górę czarny dym. – Jak pan widzi – rzekł do księcia major gwardii o chudej, gruźliczej twarzy – żadne straty nie są w stanie złamać ich formacji. Proszę tylko pomyśleć: gdy staną naprzeciw wroga, ustoją nawet przeciwko całej armii, dopóki choć jeden będzie miał ręce, w których można trzymać karabin. – Nie dziwota. W końcu raz już umarli – mruknął stary marszałek, któremu całe to przedstawienie zdawało się zgoła niesmaczne. – Stać, a owszem, potrafią – powiedział książę Mazowski. – Ale mam nadzieję, że zobaczę coś ciekawszego? – Wedle życzenia waszej książęcej mości. – Regiment! Na ramię broń! Ładuj! Umarli unieśli powoli ciężkie karabiny, ich dłonie macać zaczęły w poszukiwaniu ładownic. Bardzo powoli, jeden po drugim, żołnierze wyłuskiwali z nich patrony i przystępowali do nabijania. Ci, którzy nie mieli dłoni lub palców, tłukli kikutami w zamknięte wieko patrontaszy i w tej czynności zapętlili się, podczas gdy reszta mechanicznie wykonywała następne kroki. – Cel! – krzyknął oficer. Niemal setka luf zwróciła się naprzeciw sztabowców. Nagle, mając przeciw sobie regiment z załadowaną bronią, Rosjanie poczuli się niepewnie. Kilku cofnęło się bojaźliwie, reszta zesztywniała jak na baczność. – Sądzę, że to wystarczy, Piotrze Iwanowiczu – rzekł marszałek. – Rozkażcie im... – Pal! – krzyknął jednak major. Huknęła salwa. Oficerowie aż podskoczyli, ktoś pisnął wysokim, zniewieściałym głosem.
Nawet stary Samsonow zrobił krok w tył i odruchowo osłonił się ręką. Po chwili jednak wszyscy doszli do siebie i spostrzegli, że nikomu nic się nie stało, ani jedna kula nie świsnęła w powietrzu. Dym rozwiewał się prędko. Książę Mazowski przetarł czoło drżącą dłonią, po czym odezwał się: – To nie było konieczne, panie majorze. Ale rozumiem intencję, wiemy teraz przynajmniej, jak się będzie czuł wróg, gdy stanie im naprzeciw. – Oni będą niepokonani, mości książę! Ich regiment wytrzyma każdy ogień, nigdy nie spanikuje, a choć strzela wolno, nadrabia to po tysiąckroć przerażeniem, jakie wywołuje w przeciwniku. No i któż byłby tak szalony, żeby zaatakować ich na bagnety? – Wystarczy, wystarczy... Jak nimi kierować? – Dowódcy regimentu, melduj się! Na te słowa podniosła się zza szeregu umarłych garstka oficerów, którzy dotąd leżeli bezpiecznie skryci za ziemnym nasypem. Twarze mieli okryte niezdrowym rumieńcem, oczy czerwone. Na głowie każdego tkwiła mała, metalowa obręcz, okolona szeregiem drobnych cewek. – Obręcze Farii, drogi książę. Te same, które damy z petersburskich salonów wykorzystują, by bawić się w odgadywanie myśli lub przyzywanie duchów. Tutejsi magicy zapewnili nas, że umarli, których dla nas zawezwali, słuchają rozkazów, jeśli tylko przekaże się je prosto w umysł. Nie słyszą bowiem i ledwie co widzą. – To tak proste? – Niezupełnie, nie wszyscy się nadają. Mieliśmy kilka wypadków. Połączenie za pomocą obręczy, jest... nie do końca jednostronne. Coś z głów tych nieboszczyków zawsze przenika do głowy oficera. Ma to swoje zalety, bo w ten sposób wie on lepiej, co dzieje się z regimentem. Ale niestety ów fakt niesie również niedogodności: omdlenia, zwidy, przypadki całkowitego obłędu. – I...? – Książę Mazowski potarł ponownie czoło. Oficer wyprężył się. Spojrzał z desperacją na twarze z otoczenia księcia, jakby próbował wyczytać w nich jakąś podpowiedź. – I...? – powtórzył cicho. – I jak sobie z tym radzicie? – Staramy się... mieć w pogotowiu dostateczny zapas kandydatów. – Dobre, „dostateczny zapas”. To właśnie chciałem usłyszeć. – Książę roześmiał się i poklepał go po plecach. Napięcie w jednej chwili opuściło twarz majora. – Ile tego typu jednostek wasza książęca mość życzy sobie przygotować? – spytał. – Na początek, dajcie mi... pięć regimentów. Oficerowie zaszemrali między sobą, kilku coś zanotowało. Ale naczelny kwatermistrz armii, książę Myszkin, zmarszczył się wyraźnie, skrobiąc w swoich dokumentach. Niepewnie
podszedł do Mazowskiego, po czym kłaniając się przypochlebczo, spytał: – Proszę o wybaczenie waszą gubernatorską mość, ale jak mamy nazywać te oddziały w oficjalnych dokumentach? Czy Moskwa może wiedzieć...? – Nie, skąd! Widzę, że jednak potraficie myśleć, Myszkin! Car pod żadnym pozorem nie może o nich słyszeć do czasu, kiedy sprawdzą się w walce. Dlatego oficjalnie będziemy nazywać ich tylko... regimentami wtórnego zaciągu. – Regimenty wtórnego zaciągu – zanotował Myszkin. Ściana trupów stała wciąż nieopodal, z wypalonymi karabinami w dłoniach, kołysząc się na pokrzywionych, gnijących nogach. *** Świat odbity w boku mosiężnej latarni, która wisiała nad kozłem, był dziwny i tajemniczy. Złoci, wygięci jak w krzywym zwierciadle ludzie szli po złotej ulicy o kształcie okrągłego tunelu. Złote ściany kamienic nachylały się ku sobie, stykając niemal dachami, złoty pas nieba zwężał się klinem aż ku horyzontowi, gdzie wszystko to – i ludzie, i ulica, i ściany, i niebo – mieszało się w mętnym wirze na wgłębieniu, które powstało, gdy dawno temu ktoś uderzył latarnią o ścianę. W tej karykaturze rzeczywistości, rodem z majaków sennych, trudno było zobaczyć coś konkretnego, a mimo to Battiste wpatrywał się w nią tak intensywnie, że niemal nie patrzył na ulicę przed sobą. Maurice, znudzony, rozciągnął się obok i nasunął na oczy kapelusz. Leniwy turkot kół usypiał go. A napięcie, które czuł, gdy wyjeżdżali z domu, dawno już minęło. Od czterech godzin krążyli po centrum Paryża, rzekomo załatwiając codzienne sprawy. Jednak tajemniczy prześladowcy nie pojawili się znów – i wszystko wskazywało na to, że już się nie pojawią. Tylko raz na jakiś czas Dalmont, odwracając się, spostrzegał jednego z bliźniaków albo Guwernera – trójka ta podążała ich śladem, dyskretnie, każdy na własną rękę – ale Maurice był pewien, że wkrótce i oni stracą cierpliwość. – Zawracajmy – rzekł w końcu. – Battiste, muszę jeszcze dzisiaj pojechać do hrabiny, szkoda mi czasu na te całe podchody. – Proszę nie przeszkadzać, paniczu – mruknął służący, nie odrywając oczu od odbicia. – Gdzie idzie o życie, spieszyć się nie ma co. Tak mawiał mój tatulo, jak sakiewki obrzynał. – Twój tatulo, jeśli dobrze pamiętam, zgnił w Bastylii, więc mu te mądrości ludowe nie pomogły. – A i owszem, dopadli go w końcu. Ale właśnie dlatego, że raz własnych słów zapomniał i za bardzo się pospieszył. Mówię paniczowi, trzeba jeszcze czekać. – Battiste, nie chciałbym przypominać tego w niezręczny sposób, ale ja tu jestem panem, a ty – służącym. Mówię, że wracamy, więc wracamy i już! Battiste machnął dłonią, jakby odpędzał natrętną muchę – i na tym dyskusja się
skończyła. Maurice westchnął. Nigdy nie potrafił zyskać posłuchu u służby i owa nabożna cześć, z jaką odnosili się niegdyś do jego ojca, była dla niego całkiem niezrozumiała. Skąd brał się taki respekt? Miał na nich krzyczeć? Ależ krzyczał przecie – od czasu do czasu, kiedy solidnie sobie zasłużyli. Miał ich karać? Bić rózgą? Ale jak, skoro byli dla niego zastępczą rodziną. Z drugiej jednak strony, jak długo jeszcze mógł ścierpieć całkowity brak władzy we własnym... – Są! – syknięcie Battiste’a, podkreślone bezceremonialnym kopniakiem w kostkę, przerwało mu rozmyślania. – Co, jak? – Są! Widziałem ich przed chwilą! Dwójka, chyba ci sami, co ostatnio. Heueverrden, słyszysz? Zbudź się, ośle! – Szo? – padł z tyłu zaspany głos. – Gotuj broń, darmozjadzie, znów nas śledzą. Holender oprzytomniał natychmiast. Wyciągnął spod siedzenia pistolet, dyskretnie sprawdził panewkę i kurek. Dalmont zaś poczuł, jak znów ogarnia go paraliżujące uczucie, którego tak bardzo się wstydził. – Co... co teraz? – spytał przez ściśnięte gardło. – Najpierw zatoczymy szerokie koło, żeby upewnić się, czy nasi już ich mają. Potem – targ na Poitier, zgubimy ich i wtedy zostanie tylko czekać do wieczora, aż zameldują się bracia – rzucił bez wahania Battiste. Dalmont skinął głową. Byli jedynie o dwie przecznice od targowiska, więc niedługo już zobaczyli jego ulice, gęsto zastawione kramami. Poitiers było targowiskiem, gdzie kupowali służący z wszystkich bogatych domów oraz pałaców stolicy. Między straganami z zieleniną a wystawkami piekarzy przechadzały się kucharki i gosposie mieszczan, kupców, ministrów, generałów. Wszystkie ubrane były w podobne szare suknie i w podobne, białe czepki, ale po kroku i sposobie, w jaki patrzyły wokół, od razu widać było, która jest kim. Ot, tam – szczupła dziewczyna przemyka obok stoiska rzeźnika, patrzy w czubki butów, przyciskając do boku nieduży koszyk. To gosposia profesora albo ubogiego urzędnika. Tam z kolei wielka, szeroka matrona przepycha się dumnie środkiem drogi w świcie złożonej z małych chłopców. Sama nawet nie zaszczyci nikogo słowem, wskazuje tylko pulchną dłonią marchewkę, sałatę, sznur grzybów, a chłopcy podbiegają, targują się ze sprzedawcą i ładują wszystko do koszy. I każdy wie już, że to służąca kogoś ważnego. Zaraz rozlegają się głosy: „A to kto?”, „Jak to kto? Kucharka samego ministra Fouche!”, „Och, ma pan na myśli starą Dolores? Ależ skąd, to pani Perrault, służy w domu bankiera Deleclairte’a”. Ale tłum to jest nie tylko służba oraz sprzedawcy. Jest tam też cała zwykła, miejska drobnica: wojenni kalecy, druciarze, szewcy, dziady proszalne, sprzedawcy noży, kieszonkowcy, wróżki, kaznodzieje, handlarze pamfletów i bulwarowych broszur za pół
napoleondora. Bezdomne psy przemykają między nogami, próbując złapać jakiś skrawek z jatki, półnagie dzieci bawią się albo usiłują zwędzić owoce ze straganu. Targowisko wyglądało z daleka jak kolorowa ściana, w którą nie sposób się wbić, przez którą nie da się przejść. Dlatego Maurice spojrzał zdziwiony na Battiste’a, gdy ten zatrzymał powóz tuż przed pierwszymi kramami, po czym rzekł: – Paniczu, proszę czym prędzej wmieszać się w tłum. Heueverrden pójdzie z paniczem. – I co potem? – spytał zdezorientowany Dalmont. – Potem proszę wymknąć się opłotkami i okrężną drogą wrócić do domu, unikając dużych ulic. Ja będę udawał przez dwie godziny, że czekam na panicza, a potem odjadę. Proszę o nic więcej nie pytać! Panicz musi zniknąć, zanim tamci się zbliżą! Dalmont chciał coś jeszcze rzec, ale Heueverrden, który stał już obok, zrozumiał doskonale intencje Battiste’a. Pociągnął swojego nowego pana za rękaw i zaraz wokół nich zamknął się tłum. Okazało się, że ta ludzka masa jest zadziwiająco plastyczna – że da się przez nią przecisnąć, szczególnie jeśli za plecami ma się wielkiego jak góra, holenderskiego najemnika. Dalmont zaczął się więc zagłębiać coraz bardziej w targowisko, klucząc między straganami. Czasem przystawał, udając, że czymś się interesuje. Co jakiś czas też spoglądał za siebie, lecz w tłumie nie wiedział w ogóle, czy jest jeszcze śledzony, czy też prześladowców dawno już zgubił. Na wszelki wypadek parł coraz bardziej w głąb. Twarze migały obok, nie przyglądał się im wcale. Jednak niespodziewanie osadziło go w miejscu dziwne uczucie. Odwrócił się szybko, tam, gdzie w tłumie mignęła osoba, która zdała mu się znajoma. Chwilę wahał się. Szpiedzy deptali mu po piętach, nie miał przecież czasu. Ale uczucie było zbyt silne, zbyt przemożone. Odwrócił się, przebiegł kilka kroków, rozpychając na boki ludzi, po czym znalazł się dokładnie naprzeciw tej osoby. Poznali się obaj, w tym samym momencie. Staruszek, były służący Beulaya, pobladł ze strachu i zaczął natychmiast uciekać, niezdarnie, powoli, z trudem przeciskając się przez tłum – dokładnie w stronę, z której nadejść musieli szpiedzy. Dalmont zrozumiał, że od decyzji, którą podejmie, zależy wszystko. W głowie mu szumiało. Tylko nie teraz! To po prostu szaleństwo! Czemu musiał go zobaczyć właśnie w tej chwili? Pozwolić mu odejść? Ale w wielkim mieście mogli się już nigdy nie spotkać! Dalmonta tak sparaliżowała konieczność podjęcia nagłej decyzji, że Heueverrden od razu zobaczył, iż coś jest nie w porządku. – Czo szę dżeje? – spytał. Pobladły Dalmont patrzył to na staruszka, który oddalał się pospiesznie, to na Holendra.
– Bierz go! Tego z brązową chustą! – wydusił z siebie wreszcie. Najemnikowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Skoczył w tłum i wyłowił z niego szamocącego się sługę. Podniósł go w górę, za poły koszuli. Wokół zrobiło się pusto. Ludzie rozprysnęli się na boki, chcąc być jak najdalej od zamieszania, przekupki piszczały, jakieś dziecko krzyknęło przeraźliwie. – Uspokój się, człowieku! Nie chcemy ci zrobić krzywdy! – Ludzie, ratujcie, mordują! – Staruszek wierzgał i wyrywał się. – Chcemy tylko porozmawiać! Proszę nie robić scen! Ale mężczyzna trząsł się coraz bardziej, jak w febrze. Nogawka rozmokła mu, na bruk pociekła strużka moczu, a Heueverrden odsunął się z wyrazem obrzydzenia na twarzy. – Błagam, to bardzo ważne. Proszę mnie wysłuchać przez pamięć dla profesora – głos Dalmonta wszedł w błagalny ton. I wtedy zobaczył ich. Dwóch mężczyzn w długich płaszczach oraz kapeluszach. Spoglądali wprost na niego, wprost na Holendra i starca. Jeden sięgnął szybko za pazuchę. Ktoś krzyknął, ludzie rozbiegli się na boki, wywracając pobliskie stragany. – Heueverrden, w nogi! Trzymaj starego! Zerwali się do biegu, przeciskając między ludźmi. Holender trzymał służącego za kark, ciągnąc go za sobą jak dziecko ciągnie zabawkę. Maurice za cel obrał sobie najbliższą kamienicę – z półotwartymi drzwiami, nad którymi kołysał się szyld „Zakład tkacki i skład tekstyliów Ibrahima Schwartza”. Gdy wpadł do środka jak piorun, młody suplikant aż podskoczył ze strachu. Jednak zanim zdążył wydusić z siebie słowo, Dalmont bezceremonialnie, gnany przeraźliwym strachem, już przepchnął się za kontuar i biegł na zaplecze składu, skąd dochodził miarowy stukot drewnianych maszyn. Wpadli z Heueverrdenem do pachnącego potem pomieszczenia, gdzie rzędy kobiet z zakasanymi rękawami pochylały się nad tkackimi framugami. Przez chwilę kilkanaście par oczu spojrzało na nich, a jedna z pracownic krzyknęła przeraźliwie, rozdzierająco, nie wiadomo, czy na widok Heueverrdena, który ciągnął za sobą półprzytomnego staruszka, czy też za sprawą pełnej zwierzęcego strachu miny Maurice’a. Krzyk ten dał jednak początek ogólnej panice. Chwilę potem wrzeszczały już wszystkie, w ciasnym pomieszczeniu przewracając się jedna o drugą – i jedna na drugą – gdy każda za wszelką cenę próbowała odsunąć się od intruzów. – Na podwórze! – krzyknął Dalmont do Heueverrdena, usiłując przekrzyczeć piekielny zgiełk. Wypadli przez małe drzwi w jasność tylnej uliczki. Dalmont ruszył nią w dół, stukając na bruku obcasami butów, ale stanął po chwili, gdy zdał sobie sprawę, że nie słyszy za sobą ciężkich kroków Holendra. Odwrócił się więc i zobaczył rzecz niezwykłą. Heueverrden, nie puszczając wciąż staruszka, którego przyciskał do boku muskularnym ramieniem, zaparł się o
wyprzężony wóz, który stał z pustym dyszlem nieopodal drzwi warsztatu. Wielkie koła drgnęły, osie zaskrzypiały, Holender zaś przepchnął pojazd powoli, cal po calu, aż wysoka burta całkiem zasłoniła drzwi. Potem uniósł służącego niemal nad ziemię i dołączył do Maurice’a, krzycząc: – To ich satszyma na chfilę. Stanęli dopiero kilka ulic dalej, gdy byli pewni, że nikt już ich nie śledzi. Weszli do najbliższej, ubogiej tawerny, gdzie o tej porze siedział tylko starty pijak i kilku spalonych słońcem ceglarzy, którzy odpoczywali właśnie od pracy w upale. Staruszka usadzili na lepkiej ławie, tuż przy oknie na podwórzec. Heueverrden przycisnął mężczyznę do ściany, tak że ów nie miał szansy się ruszyć. Dalmont usiadł naprzeciw. Służący śmierdział moczem, bełkotał nieskładnie i patrzył na nich jak na własną śmierć. Dalmont próbował zacząć rozmowę, ale odpowiedział mu tylko otępiały ze strachu wzrok. Heueverrden wezwał więc na właściciela tawerny i po chwili przed staruszkiem stanął kufel gęstego, mętnego piwa z prosa. – Phij – rozkazał zdecydowanie. Służący posłusznie przycisnął kufel do ust, po czym zaczął przełykać płyn, krztusząc się co chwila. – To tna – pouczył Holender. Gdy kufel był pusty, a przed służącym pojawiło się drugie naczynie, jego wzrok przymglił się lekko, spięte mięśnie rozluźniły. Dopiero teraz Maurice uznał za stosowne ponownie zabrać głos. – Posłuchaj, człowieku. Nie chcemy ci zrobić krzywdy. Przeciwnie – chyba właśnie cię uratowaliśmy. Powiedz mi tu zatem, szczerze jak na spowiedzi, widziałem cię w domu profesora Beulaya? Byłeś tam służącym? – Ja... Ja nie mogę mówić. Mnie zabiją, na śmierć! Politujcie, panie. Ja się w to wszystko już nie chcę mieszać, proszę mnie puścić wolno. Tylko nieszczęście mi z tego przyjdzie, tylko nieszczęście. Ja przecież cudem się im wyrwałem i teraz mam się znowu pchać im w ręce? – pierwsze słowa wypowiedział staruszek z trudem, ale każde kolejne przychodziło już łatwiej, aż wreszcie zaczęły lecieć, jedno po drugim, jak lawina. – Jacy oni? Mów, kto porwał profesora? Wiesz przecież, że byłem jego przyjacielem! Powiedz prawdę, a pójdziesz wolno i już nie będziemy cię ścigać. Ba, więcej nawet, jeśli tak chcesz się ukryć, to tylko ci w tym pomogę, dam pieniądze, wyprawię z Paryża. Na taką obietnicę oczy staruszka rozjaśniły się wreszcie. – Doprawdy? Życie by mi panicz uratował! Bo oni mnie w końcu znajdą, ani chybi. Tu nie można się wiecznie ukrywać. – Oni? Opowiedz wreszcie wszystko od początku do końca, bo jeszcze gotów jestem swoją ofertę odwołać. – Pokornie służę młodemu panu. Jak młody pan wie, byłem lokajem profesora, ot praca
jak każda, nawet nie taka zła, bo profesor, niech mu ziemia lekką będzie, płacił nieźle, a wymagał głównie tego, byśmy mu nie wchodzili w paradę i nie przeszkadzali w eksperymentach. I nawet chwaliłem sobie tę pracę, Bóg mi świadkiem, gdybym tylko wiedział, jakie z niej narodzą się kłopoty... – Do rzeczy – przerwał zniecierpliwiony Maurice. – W noc, kiedy panicz wyjechał, usłyszeliśmy walenie do drzwi, niedługo przed północą. Młody Christophe poszedł sprawdzić, kogo to po nocy przywiało. Myśleliśmy wszyscy, że to panicz wcześniej niż trzeba wrócił, bo w eksperymencie profesora coś poszło nie tak i profesor był z tej przyczyny bardzo rozeźlony. Ale to nie był panicz, tylko oni! Christophe nie chciał im otworzyć, lecz przystawili do drzwi pistolet i powiedzieli mu, że go zabiją. Zabiją jak psa – tak powiedzieli – jeśli nie otworzy. To co miał robić? Wpuścił do środka. Było ich dziesięciu, same uzbrojone draby, niemal sami Rosjanie, w jakichś dziwnych czapach, kożuchach, jakby żywcem z cyrku. – Kłamiesz – warknął Maurice, który poczuł nagłe uderzenie gorąca. – Niemożliwe. – Jakże bym śmiał, panie. Sam bym czegoś takiego nie wymyślił. Rosjanie to byli, jako żywo, z szablami, pistoletami, nożami. Od progu jeden z nich, taki blondyn brodaty, krzyczeć zaczął, by nikt się nie ruszał, to nie stanie nam się krzywda. Alain próbował się wyślizgnąć tyłem, to go – na naszych oczach – zastrzelili. Profesor strasznie się oburzył, zaczął krzyczeć, że to skandal i że on wszystko zgłosi na komisariacie. Ale ten blondyn tylko dał swoim znak, a ci zarzucili profesorowi na głowę worek i skrępowali mu ręce. – Potem zaczęli wywozić wszystkie pisma oraz urządzenia profesora. Nas zebrali w rogu salonu, kazali czekać. No to czekaliśmy, co było robić. A na koniec, jak wszystko z domu zniknęło, związali i nas. Załadowali na wozy i tak wyjechaliśmy na paryskie ulice. Ale ja cały czas czułem, że coś jest nie tak. Patrzyli się... w dziwny sposób. Wiedziałem, że jesteśmy im niepotrzebni, że mogą nam zrobić coś złego. I dlatego kiedy jechaliśmy ciemnym zaułkiem, odczekałem odpowiedniej chwili i stoczyłem się z wozu na ziemię. Myślałem, że kark sobie skręcę, ale udało się – nie zauważyli. Ukryłem się w piwnicy u znajomka i przez dwa tygodnie nie wyściubiałem nosa. A kiedy wreszcie ruszyłem w miasto, okazało się, że profesor zniknął, podobnie jak reszta służby. Chociaż starałem się, Bóg mi świadkiem, nie udało mi się dotrzeć do nikogo. Thiery, Christophe, Marie, wszyscy zapadli się pod ziemię. Boję się... Boję się, że ci ludzie zrobili coś strasznego. To mówiąc, zaczął znowu się trząść. Jednak Dalmont już nie patrzył. Z wzrokiem wbitym w brudny stół zgrzytał zębami. Nie potrafił samemu nazwać mrocznych uczuć, które w nim wzbierały. Była tam jakaś furia, rozczarowanie, jakiś smutek, wstręt do hrabiny i do siebie. – So s nim rhobimy? – spytał Heueverrden, wskazując staruszka. – A co mamy robić? – mruknął Dalmont. – Bardzo nam pomogłeś, dobry człowieku. I sprawie profesora też. Masz tutaj... dwadzieścia napoleondorów. Uciekaj z miasta i znajdź sobie kryjówkę na prowincji, tu nie jesteś bezpieczny.
Służący zgarnął chciwie stosik monet i upchnął je po kieszeniach, rozglądając się przy tym na boki. – Dziękuję, złoty paniczu! Niech Bóg panicza chroni! To straszni ludzie są! – Idź już! Idź. Heueverrden wstał i zrobił służącemu miejsce, a ten ukłonił się raz jeszcze, po czym wybiegł z tawerny. Nie obejrzał się nawet i wkrótce pochłonęły go brudne zaułki. Chwilę potem Dalmont ruszył z Holendrem piechotą do domu – pełen czarnych myśli. Czy to możliwe, że dał się oszukać? On, który tak wierzył we własną zdolność dedukcji, tak się szczycił własnym umysłem? I to przez kogo został oszukany? Przez najsłodszą istotę na świecie, przez wspaniałą hrabinę Elenę, której był gotów wierzyć bardziej niż własnej siostrze? W domu nie chciał rozmawiać ze służbą ani zjeść obiadu. Zamknął się na górze, w laboratorium, gdzie chodząc jak zwierz w klatce od ściany do ściany, próbował ułożyć sobie w głowie na nowo wszystko to, co wydarzyło się w ostatnich tygodniach. Nie otworzył drzwi, gdy wieczorem wrócili do domu bracia i Battiste chciał przedstawić ich raport. Nie wpuścił Loretty, która przygotowała mu na kolację lekką polewkę. Wszyscy myśleli już, że panicz spędzi w pokoju całą noc. Dopiero gdy do posiadłości przyjechał goniec, przynosząc list od hrabiny Eleny Rostov, Maurice wypadł z laboratorium i zbiegł na dół. – Co się stało? Co pisze hrabina? – dopytywał się Battiste, próbując zajrzeć swojemu panu przez ramię. – Ona... Chce się ze mną widzieć najszybciej, jak to możliwe – szepnął Maurice. Miejsce melancholii zajął strach. Strach o własne życie. *** Batalion zwijał namioty chłodnym świtem, kiedy na trawie skrzyły się jeszcze krople rosy, odbijając odległe, szare słońce, które wschodziło nad wzgórzami. Ludzie byli bladzi, zaspani, z każdym oddechem para buchała im z ust. Zmarznięte palce z trudem zwijały ciężkie płótno. I choć misja była z założenia tajna, wokół zebrali się gapie, bo o tej cichej godzinie krzyki i rozkazy oficerów niosły się daleko ponad całym obozem i zbudziły wielu ludzi. Tyc chodził między wozami, patrząc, czy podwładni zapełniają na nich każdy wolny skrawek miejsca. Co jakiś czas przystawał, by rozetrzeć dłonie. W nocy nie spał dobrze, dręczyły go koszmary o chodzących trupach i brodatym, okropnym obliczu rosyjskiego czarnoksiężnika. Teraz czuł się więc słaby, trząsł się z chłodu, nie wiedząc nawet, czy mokry jest od porannej wilgoci, czy od zimnego potu. – Bez obrazy, panie podpułkowniku, ale mój dziadzio wyglądał tak na godzinę przed
śmiercią – odezwał się nagle z boku znajomy głos. Tyc drgnął, ale zaraz wysilił się na wątły uśmiech. – Umiecie człowieka pocieszyć, panie Świeradowski, nie ma co – rzekł. – Nie ma co. Ale wy sobie jeszcze smacznie spaliście, kiedy my tu już zaczęliśmy pracować. – A właśnie miałem pytać, co tu się właściwie dzieje? – Obowiązek wzywa, w nocy przyszły rozkazy do wymarszu. – No to nie dali panu wiele odpoczynku, psiekrwie. W jeden batalion idziecie? Co to za rozkazy, jeśli wiedzieć można? – Nie można, Piotrze. Niestety, sprawa jest tajna. Ale powiem ci tyle, że droga nas wiedzie na daleką północ, może minąć kilka tygodni, nim z powrotem dołączymy do armii. – Z tego to się chyba powinniście cieszyć. Bo my też lada dzień ruszamy, tyle że na Friedrichsburg, prosto na pruskie bastiony oraz armię Mazowskiego. Ja bym nic przeciw nie miał, żeby zamiast tego pozwiedzać sobie dzicz. – Jeszcze to zwiedzanie nam bokiem wyjdzie, drogi Piotrze. Pewien jestem, że czeka nas walka. Zresztą jak myślisz, czemu bierzemy ze sobą tyle sprzętu i jeszcze szwadron ułanów z siódmego regimentu? – Który? – Uhrmana. Wiesz co o nim, bo jeszcze się nie spotkaliśmy? – A, znam go dobrze. Uhrman to jest chłop na schwał. Takiego nie można nie lubić. Zawsze uśmiechnięty, z nastroszonym wąsem. Skory do bitki, wypitki, szczery, gniewny gdy trzeba, ale spokojny w kartach i bitewnym ogniu. Wie pan, panie Tyc, jak to podręcznikowy ułan. Tyle że większość tylko pozuje na takich zawadiaków, coby się z legendą polskiej kawalerii nie rozmijać. Uhrman zaś ułanem się chyba po prostu urodził. Matce z brzucha wyskoczył i już wolał o szabelkę, konika i siwuchę. – A jego ludzie? – Dobrych ma ludzi, o to niech się podpułkownik nie boi. – No, przynajmniej z tym mi ulżyło, Piotrze. – A o co się tu jeszcze martwić! Nie wiem wprawdzie, co to za misja, ale wiem, że pana diabli nie wezmą. Dość mieli okazji i – jak widać – wzgardzili, co tu liczyć, że nagle zdanie im się odmieniło? Proszę robić co tam do zrobienia i wracać szybko do nas. Trzeba jeszcze Ruskim spuścić lanie, a chyba nie chciałby podpułkownik na to się spóźnić? – W rzeczy samej nie – odparł ze śmiechem Tyc. – Bywaj, Piotrze. Mam nadzieję, że się wkrótce zobaczymy, choć ostatnio mam złe sny. Cały czas zdaje mi się, że ta wyprawa może nas wszystkich drożej kosztować, niż oczekujemy. – Sen mara, Bóg wiara. Nie w sny nam wierzyć, podpułkowniku, ale w Najświętszą Panienkę i dobry pistolet. – Prawda to. No to – bywaj, stary draniu.
– Bywajcie, podpułkowniku. Ścisnęli mocno dłonie, a Świeradowski poklepał Tyca po ramieniu. Żołnierze tymczasem formowali się w kolumny. Słońce wzeszło już całkiem, mgła rzedła powoli, ukazując pofalowane równiny, które ciągnęły się na północ jak okiem sięgnąć. Za nimi był horyzont – nieznane, w którego stronę ruszyli w końcu równym, odmierzonym krokiem. Gapie z obozu patrzyli za nimi długo, aż sznur piechurów, wozów oraz koni rozpłynął się między wzgórzami, w resztkach mgły, jakby byli upiorami przedświtu, które uciekły przed coraz jaśniejszym słońcem. *** Jedną z osób, które obserwowały wymarsz batalionu Tyca, był porucznik kirasjerów Paul Narbonne. Szedł właśnie w krzaki za obozem, zgięty poranną kolką, wciąż jeszcze nie do końca trzeźwy. Widząc zbiegowisko, przystanął na chwilę, spytał najbliższą osobę, kto to – i dokąd – wyrusza. Następnie poszedł dalej swoją drogą. Potem zaczął się dzień. Obudziła się reszta obozu, zwołano pierwsze apele, sztab wypełnił się oficerami. Około południa na horyzoncie ukazała się długa kolumna wozów z Nowego Paryża. Oprócz mąki, ryb, suszonego mięsa, prochu i rekrutów, wiozły pocztę ze stolicy. I tak w ledwie cztery godziny po wyjeździe Tyca, Paula Narbonne’a odszukał jego dowódca, by wręczyć mu list od dawno niewidzianego kuzyna z podparyskiego sanatorium. *** Dzień wstał szary i wietrzny. Maurice Dalmont, który obudził się jeszcze przed świtem, patrzył na ogród z okna swojej sypialni. Silny podmuch giął korony drzew, marszczył powierzchnię stawu, przyginał ku niej zielone tataraki. Świat ogarnął chaos – i taki sam zdawał się panować w głowie Maurice’a. Najgorsze było to, że Dalmont właściwie sam nie wiedział, co wydarzyło się uprzedniego dnia. Czy szpiedzy hrabiny widzieli, jak rozmawiał ze służącym Beulaya? Czy w ogóle rozpoznali w nim służącego profesora? I czy rzeczywiście byli szpiegami hrabiny? Czy służący mówił prawdę? Czy profesora porwali Rosjanie? A jeśli tak, to czy wraz z nimi porwała go Elena Rostov? Jego właśni szpiedzy wrócili wczoraj z niczym. W wielkim zamieszaniu, jakie Maurice wywołał na targu, nie tylko jemu udało się zmylić trop pościgu. Wiedział zatem nie więcej niż dzień wcześniej – nie potrafił nawet określić, jak duże i z której strony groziło mu niebezpieczeństwo. Zdecydował jedynie, przez cały ranek krążąc po sypialni, że nie zaryzykuje powrotu do
posiadłości hrabiny. Byłby wtedy wydany na łaskę kobiety, która mogła okazać się jego śmiertelnym wrogiem. Wśród tuzinów jej kozaków i zastępów służby, nawet Heueverrden nie ochroniłby go przed niebezpieczeństwem. Ale z drugiej strony wiedział, że odmawiając wizyty, dał Elenie powód do podejrzeń. Być może nie wiedziała jeszcze o jego spotkaniu ze służącym Beulaya. Wciąż był jej narzędziem, które zagłębiało się w sprawy stowarzyszenia Arcueil i czuł, że powinien utrzymywać owe pozory najdłużej jak to możliwe, dla własnego bezpieczeństwa. Dlatego zdecydował się w końcu odpisać: przekazał, że będzie dziś zbyt zajęty ważnymi sprawami, by odwiedzić posiadłość hrabiny, ale chętnie spotka się z nią pomiędzy innymi wizytami, w jakimś dogodnym punkcie bliskim centrum miasta, na przykład w domu Beulaya. Battiste zaraz osiodłał konia i zawiózł odpowiedź, Maurice zaś ubrał się powoli, cały czas rozmyślając nad tym, jak powinien postąpić. Wczesnym popołudniem wezwał do siebie braci, którzy cały ranek wylegiwali się na sofach w sali kominkowej, i polecił im, aby tego dnia stanowili jego dodatkową ochronę. Rozzłościł tym co prawda Heueverrdena, ale strach, który czuł, nakazywał mu otoczyć się możliwie największą liczbą ludzi. W końcu, gdy wiatr nieco ucichł, a godzina umówiona z hrabiną zaczęła się nieuchronnie zbliżać, Dalmont polecił zaprząc powóz i niedługo potem cała piątka ruszyła w stronę centrum miasta. Przez całą drogę Maurice czynił w myślach skomplikowane przygotowania, za pomocą których chciał wybadać hrabinę i zorientować się w sytuacji. I choć coś w głębi duszy podpowiadało mu, że w konfrontacji z piękną, piekielnie inteligentną Rosjanką wszelkie kalkulacje mogą wziąć w łeb, nawet to nie przygotowało go na piekło, które wkrótce miało się zacząć. Gdy przybyli na miejsce, na dziedzińcu za bramą stała już znajoma kareta hrabiny. Maurice dał znak bliźniakom, aby zostali przy niej, sam zaś zeskoczył z siodła i upewniwszy się, że ma za plecami Holendra, wszedł do środka posiadłości. Przemierzył hall ostrożnym krokiem, czując na karku nieprzyjemny dreszcz. W powietrzu unosił się cierpki zapach świeżo palonej, czarnej kawy. W pustym dotychczas salonie z oknami na ogród przybył nowy mebel. Był to włoski stolik kawowy, przy którym siedziała hrabina Rostov, w przepysznej sukni empire z kremowego batystu. Z kapelusika zwisał jej welon, obok oparła swoją malutką parasolkę. Pod ścianą stała dwójka kozaków, nieruchomych jak posągi. Za jej plecami prężył się lokaj w liberii. – Och, widzę że pan Maurice jest jak zwykle o czasie – rzekła hrabina, odkładając porcelanową filiżankę, tak drobną, że wyglądała niemal jak serwis z domku dla lalek. – Proszę usiąść, nie zaszkodzi się odświeżyć w środku dnia. – Dziękuję hrabinie, to nie było konieczne. Chciałem tylko zamienić kilka słów...
– Czym pan był tak dzisiaj zajęty, jeśli można wiedzieć? I dlaczego nie uznał pan za stosowne ustalić swoich dalszych kroków ze mną? – spytała, patrząc dziwnie na Holendra. Rozmowa zdecydowanie nie szła w dobrym kierunku. Zdawało mu się tylko czy rzeczywiście słyszał w głosie Eleny Rostov jakiś kpiący ton? – Ja? Och, po prostu kontynuowałem sprawę ojca Bianiego. Bo widzi hrabina, zakonnik wyparł się wszelkich powiązań ze stowarzyszeniem, ale ja osobiście nie chciałem w to wierzyć. Postanowiłem wypytać jego znajomych oraz innych członków Towarzystwa Jezusowego. Rozumie pani, zbyt mało mamy tropów, by odrzucać je po pierwszym ledwie niepowodzeniu. – Pochwały godna solidność, panie Dalmont. A teraz proszę przegryźć coś i napić się. Nim będziemy dalej rozmawiać, chciałabym, aby pan nieco oderwał się od tych wszystkich śledztw oraz podejrzeń. Na jej znak służący w liberii, który dotychczas stał dwa kroki z tyłu, zbliżył się, nakrył miejsce Dalmonta i nalał mu nieco kawy. Dalmont poczuł, jak krew mu przyspiesza. Spojrzał na twarz hrabiny, na przygotowaną dla siebie filiżankę, na talerzyki słodyczy i kandyzowanych owoców, na dwóch ponurych kozaków, służącego i na Heueverrdena, który zajął miejsce z tyłu – i pojął, że teraz może się ważyć jego życie. Trucizna! Czyż to nie był najprostszy sposób usunięcia człowieka, który stał się niewygodny? Jakiś jad działający dzień, może dwa dni po wypiciu? Hrabina co prawda zdawała się pić i jeść to samo, co przygotowano dla niego, ale jej przecież nalano wcześniej, być może z innego dzbanuszka – a może nawet tego samego, tylko przed dodaniem trucizny. Elena uśmiechnęła się zapraszająco. Filiżanka parowała, w cierpkim zapachu mogły ukryć się nuty setek różnych toksyn. Dalmont przełknął z trudem ślinę. Odwrócić jej uwagę, koniecznie, natychmiast. Tylko w jaki sposób? – Proszę mi wybaczyć, pani Eleno, ale wolałbym od razu porozmawiać o interesach. Dzisiaj muszę odwiedzić jedną osobę związaną z ojcem Banim. – Ciekawe, myślałam, że tę część sprawy już zamykamy. O kim mowa? – Pani go nie zna. – Nie docenia mnie pan. Proszę choć spróbować. – To Teodor Colquette, antykwarysta, z którym ojciec Biani koresponduje na temat rzadkich źródeł – zełgał jak z nut Dalmont. – O, istotnie, nazwisko nie obiło mi się o uszy. Wszelako zawsze myślałam, że w książki zaopatruje naszego zakonnika stary Patroneaux ze składu księgarskiego na Rue des Sorbonne. – W sprawie szczególnie trudno dostępnych woluminów Biani zwykł zwracać się do Colquette’a.
– A gdzie, jeśli można wiedzieć, ma swój sklepik ten antykwariusz? – Tego właśnie... zamierzałem się sam dowiedzieć. – Och, przecież nie musi pan wszystkiego robić osobiście. Może ten ponury osobnik, który z panem przyszedł, zrobiłby to w czasie, gdy my będziemy rozmawiać? – Monsieur Heueverrden bardzo słabo mówi po francusku. – No trudno, poślę więc swojego człowieka. Bienia, podejdź no! Jeden z kozaków, jasnobrody, barczysty młodzieniec, nachylił się do hrabiny. Gdy Maurice zobaczył jak jej wąskie wargi niemal muskają mu ucho, a dłoń, pełnym poufałości gestem spoczęła na ramieniu, nie zdołał zapanować nad nagłą zazdrością. Jaką władzę miała ta kobieta, że nawet teraz, gdy uważał ją już za wroga, pragnął łasić się do niej jak salonowy piesek? Kozak tymczasem skinął głową, wyprostował się, ukłonił grzecznie Dalmontowi, po czym odmaszerował. – Mój Bienia – powiedziała Hrabina – odnajdzie dla pana sklep tego Colquette’a. Najdalej w pół godziny wróci z dokładnym adresem. W ten sposób pan może to pół godziny spędzić ze mną! Dalmont poczuł, jak coś się w nim złamało. Jak mógł dać się tak wywieść w pole! Jedną nieumiejętną wymianą zdań zawęził okrutnie swoje pole manewru. – Nie ma potrzeby fatygować tego człowieka, pani Hrabino – rzekł ostrożnie. – Za pięć minut będę musiał się żegnać. – Mam nadzieję, że zaszczyci mnie pan swoją obecnością znacznie dłużej. Czekałam na to spotkanie dwa dni. Hrabina upiła kolejny łyczek, zielone oczy spojrzały na niego badawczo sponad złotej obwódki filiżanki. Siedział sztywno, trzymając w dłoni swoją kawę, a ta nieuchronnie, powoli szła w górę, ku jego ustom. Teraz już musi się napić, nie ma wyboru. To ta właśnie chwila, w której każdy wziąłby pierwszy łyk. Jeśli tego nie zrobi... – O! Nigdy hrabinie nie powiedziałem pewnej ciekawostki. – Maurice odłożył filiżankę mocnym, zdecydowanym ruchem. Wąskie brwi Eleny zbliżyły się pytająco. Dalmont zamarł. Co powiedzieć? Łatwo było zacząć – ale co dalej? Założył nogę na nogę, a dłonie oparł na kolanie, jedynie po to, by tym gestem zyskać trochę czasu. – Przeszukiwałem ostatnio swoje roczniki naukowe, żeby znaleźć trochę informacji o Stowarzyszeniu Arcueil. Po tysiąc osiemset dwunastym roku znikają wszelkie, wcześniej sporadyczne, wspominki. Muszę hrabinie pogratulować wiedzy w temacie, jest dokładnie tak, jak pani mówiła. Naprawdę miałem szczęście, że spotkałem tak pomocną osobę na swojej drodze.
Miał nadzieję, że małe pochlebstwo choć trochę uśpi podejrzliwość hrabiny. – Och, to bardzo miłe z pana strony, panie Dalmont. Proszę jednak nie ujmować zasług sobie. Bardzo sprawnie prowadził pan śledztwo w sprawie profesora. – Stało ono w miejscu, do czasu kiedy poznałem panią. – I niestety, wciąż idzie naprzód dość powoli. Obawiam się, że jeśli mamy przełamać impas, musimy pracować jeszcze intensywniej. I utrzymywać ze sobą lepszy kontakt, panie Dalmont. Jedna rozmowa na dwa dni nie załatwi sprawy. Jeśli wie pan, o co mi chodzi... Przeliczył się. Ale dobre i to, że zyskał kolejną minutę. Teraz pozostawało wymyślić nowy temat, udawać człowieka tak zajętego konwersacją, że nie zauważa nawet tego, co leży na stole przed nim. Ale co potem? Znów będzie musiał sięgnąć po filiżankę? Mieli jeszcze tyle czasu, nie mógł bronić się tak długo. Jak to rozwiązać już, natychmiast. Spojrzeć na zegarek i wstać od stołu? Ale czy w ten sposób nie da odczuć hrabinie, że coś podejrzewa? Co więc? – Ale wracając do tematu moich poszukiwań w rocznikach... – podjął Dalmont po chwili ciszy, która jemu samemu zdawała się wiecznością – wpadłem na pewien arcyciekawy artykuł sprzed trzech lat. Coś, co osoba tak ciekawa prac nad etherem jak pani z pewnością doceni... Czy wyobraża sobie pani, że... Przysunął się w stronę rozmówczyni, jakby miał właśnie zdradzić jej konspiracyjnym tonem jakąś sensację. A przy okazji, jakby niechcący, przedramieniem strącił ze stołu drobniutką filiżankę. Biała porcelana rozbiła się na podłodze w drobne kawałki. Spojrzenie zielonych oczu, badawcze, uważne. Wydawało mu się, że w momencie, gdy zrzucił filiżankę, kozacy pod ścianą drgnęli. Przysiągłby, że za jego plecami Heueverrden trzyma już dłoń na kolbie pistoletu. Jakiś trudny do zidentyfikowania grymas przeleciał przez oblicze hrabiny. Udało się? Wyszło to naturalnie? Czy wręcz przeciwnie – właśnie wydał na siebie wyrok śmierci? – Och, przepraszam, najmocniej przepraszam. Wiem, że to musiał być cenny drobiazg, zapewniam, że jestem gotów pokryć... – Nic się nie stało, panie Dalmont. Ale jej ponura twarz mówiła co innego. Może zastanawiała się, czy da się go w takiej sytuacji zmusić do zjedzenia czegoś ze stołu? Dalsza rozmowa upłynęła w raczej niemiłej atmosferze. Dalmont zobowiązał się do spotkania z następnym ze wskazanych przez hrabinę ludzi, choć myślał tylko o tym, w jaki sposób zerwać z nią wszelkie kontakty i zejść jej z widoku. Hrabinie zaś również zaczęło się widocznie spieszyć, co Dalmont uznał za znak, że rozczarowana niepowodzeniem planu chce czym prędzej wrócić do innych, mrocznych knowań...
Wychodząc z posiadłości Beulaya pół godziny później, był przekonany, że ocalił głowę, ale czuł też gorzki smak porażki. Podejrzewał, że po jego histerycznym zachowaniu hrabina doskonale zorientowała się, że on coś o niej wie. A to znaczyło, że przyszłość Maurice’a Dalmonta w jednej chwili stała się bardzo niepewna.
ROZDZIAŁ SZÓSTY W KTÓRYM: Naukowcy stają się bandytami, a bandyci okazują czarnoksiężnikami.
Po rozmowie z hrabiną Rostov, Maurice Dalmont poczuł, że musi działać od razu. Dlatego też odesłał Battiste’a oraz braci do domu, a sam, w towarzystwie Holendra, udał się do swojego bankiera, sprawdzić, jaką pożyczkę może wziąć pod zastaw kolejnych obrazów z kolekcji ojca. Bał się, że stanie się z nim to samo, co z profesorem Beulayem. Czuł, że musi ukryć się gdzieś w bezpiecznym miejscu, zejść hrabinie z widoku, a do tego potrzebne mu były pieniądze. Nie przypuszczał, że właśnie ta decyzja ocali mu życie. Wracał do domu późno po zmierzchu, kiedy ulice Paryża były już opustoszałe. Czując w kieszeni grube zwitki wyświechtanych, dużych jak dłoń banknotów, cieszył się, że ma ze sobą Holendra. Heueverrden patrzył na boki uważnie, lustrując każdą ciemną bramę i mijany zaułek. Broń miał wciąż w pogotowiu, cały czas zdawał się napięty, gotowy na wszystko. Wydarzenia, które tak przygnębiały Maurice’a – awantura na targu Poitiers, ucieczka, podejrzliwość hrabiny – Heueverrdenowi zdawały się dodawać sił. Był teraz we własnym żywiole i zdawał się tym ukontentowany tak dalece, że Dalmont nie wiedział czy Heueverrden wziął jego zlecenie dla pieniędzy czy po prostu z nudów i dla dreszczu emocji. Odgłos końskich kopyt niósł się daleko pustymi ulicami. Powoli, klapnięcie po klapnięciu, zbliżali się do domu. *** Gdy wjeżdżało się na Rue du Faubourg Saint Marceau, po lewej stronie stały zarośnięte bluszczem zgliszcza dużej posiadłości. Spłonęła ponoć w czasie rewolucji, w każdym razie było to na tyle dawno, że Maurice nie pamiętał, żeby kiedykolwiek ktoś w niej mieszkał. Teraz zaś stała się wyspą dzikiej zieleni pośród uporządkowanych, miejskich domków. W
zaroślach, pomiędzy starymi ścianami buszowały bezpańskie psy, czasem też zjawił się jakiś włóczęga, który wszakże nie bawił tu długo. Maurice tak przywykł do tych ruin, że nie zwracał już na nie uwagi. Były tak znajomą, stałą częścią jego ulicy, że nawet teraz, jadąc nocą, w towarzystwie jednej ledwo osoby i z dużą sumą gotówki, nawet nie pomyślał o jakimkolwiek zagrożeniu. Dlatego spadł prawie z siodła, gdy przejeżdżał obok, a z krzaków wyskoczył niespodziewanie wysoki, wrzecionowaty cień. Koń zarżał i niemal stanął dęba. Maurice skulił się w siodle, kurczowo ściskając wodze. Heueverrden wyszarpnął zza pasa broń. – Nie strzelać, nie strzelać! – krzyknął jakiś człowiek, wnioskując z głosu, równie przerażony co Maurice. Rzekł to w ostatniej chwili, bo Heueverrden mierzył mu już pistoletem w pierś. – Huferner? – spytał Holender, nie opuszczając broni, ze wzrokiem wbitym w postać. – To ja, to ja. Nie strzelać. Wybaczcie, panie Dalmont, ale Battiste kazał mi wyślizgnąć się z domu i czekać tu, żeby pana ostrzec... – Ostrzec? Przed czym? – Dalmont poprawił się w siodle. Guwerner otarł chudą, szczurowatą twarz z potu. – Stało się wielkie nieszczęście! – powiedział. – Przed dwiema godzinami do posiadłości wkroczył komisarz policji z pół tuzinem rewirowych. Szukali panicza! Ma to coś wspólnego z porwaniem i morderstwem niejakiego Beulaya. Kiedy się zorientowali, że panicza nie ma, zakazali służbie ruszać się z miejsca i postanowili się na panicza zaczaić, pewni, że wkrótce panicz wróci. Battiste prosi, by pod żadnym pozorem nie pokazywać się teraz w domu. Kazał przekazać, że zna bezpieczną kryjówkę, gdzie będzie można za niewielkie pieniądze przeczekać, aż sprawa się wyjaśni albo ucichnie. – To absurd, przecież ja niczego nie zrobiłem! Pojadę zaraz i wszystko wytłumaczę. – Battiste przewidział, że panicz coś takiego powie. Dlatego kazał mi przypomnieć, że łatwiej dowieść niewinności, będąc wolnym, niż gnijąc w najniższych kazamatach paryskiego więzienia, gdzie gryzą szczury, żarcie jest paskudne, a strażnicy tak mają dość ludzi krzyczących o swojej niewinności, że zwykli ich na otrzeźwienie okładać okutymi pałami. Argument trafił do Maurice’a, który w jednej chwili wpadł w czarną rozpacz. Nie spodziewał się kolejnego ciosu tak szybko! Przeciwnicy nie próżnowali – teraz chcieli go zniszczyć rękoma policji, wtrącić do lochu, unieszkodliwić, pozbawić wszelkiej wiarygodności. A może – odezwał się w Dalmoncie podejrzliwy głos – to jakaś sztuczka? Przecież Battiste’a tu nie ma, a Guwernera z Holendrem znał ledwie parę dni. Czy uknuli jakiś plan, mający na celu wyprowadzenie go w pole. Chcieli go porwać? Ale chłodny, nocny wiatr trzeźwił szybko. Dalmont zrozumiał, że w którąś z wersji musi uwierzyć, postanowił więc zaufać opinii Battiste’a, który tych ludzi wybierał osobiście.
– Dobrze – westchnął Maurice. – Prowadź do tej kryjówki, byle szybko. Jeśli mamy się ukrywać, trzeba czym prędzej zniknąć z ulic. Kto wie, kiedy zaczną nas szukać nocne patrole? Guwerner skinął zadowolony głową, a Heueverrden wziął go do siebie na siodło. I tak w trójkę ruszyli w przeciwną stronę, do centrum Paryża, które Dalmont niedawno opuścił. Gdy wyjeżdżali z Faubourg Saint Marceau, Dalmont odwrócił się raz jeszcze i spojrzał na swoją dzielnicę – na dachy zamożnych rezydencji, mury, kute ogrodzenia, korony rozłożystych drzew i smukłe, gazowe latarnie. To już nie był jego świat. Oto został banitą, który nie może wrócić do rodzinnego domu. Spokojną mieszczańską egzystencję, cały ten świat, w którym urodził się i spędził młodość, zostawiał właśnie za plecami. Przed nim zaś rozpościerały się ciemne, brudne uliczki śródmiejskiego Paryża, dom awanturników i złodziei; świat Battiste’a, braci Artanti, Guwernera i Holendra, który był dla niego obcy niczym odległe kontynenty. Czy kiedyś będzie mógł wrócić do dawnego życia? Czy też minęło ono jak dzieciństwo, jak spokojny sen, który rozpływa się bez śladu o poranku? – Paniszu! Tszeba jechacz! – pogonił go Holender. – Tak, wiem. Już idę – mruknął Dalmont i zawrócił konia. Pojechali w ciemność, uciekając od przyjaznych, rozświetlonych ulic w stronę ciemnych i cuchnących trzewi miasta. *** Namiot, rozbity na zadrzewionym, pełnym korzeni stoku był pokraczny i przekrzywiony. Jego ściany stykały się pod przypadkowymi kątami, a Tyc, siedząc przy składanym blacie, miał na głowie fałdę wiszącego luźno płótna. Pochylił się zatem jeszcze niżej nad kartą papieru, ostrożnie zamoczył pióro w atramencie, po czym zaczął pisać: Najdroższa Natalie! Znów jesteśmy w dziczy. Dopiero co oglądałem pola nad Wiktorią, pełne tysięcy ludzi, morze pruskich regimentów, ciągnące się po horyzont linie naszej piechoty, wreszcie – okropne, zasłane trupami pobojowisko. A teraz, od niemal tygodnia, nie widziałem żywej duszy poza własnymi ludźmi. Pochłonęły nas gęste lasy, które leżą tam, gdzie w naszej Europie ciągną się żyzne pola Dolnej Saksonii. Jestem Ci tu winien małe wyjaśnienie, bo w krótkim liście, napisanym zaraz po bitwie wspominałem, że czeka nas pościg za resztką armii von Gneisenaua. Otóż życie okazało się znacznie bardziej zaskakujące. Nim jeszcze ochłonąłem z walki, otrzymałem zadanie, które sprawi, że przez co najmniej miesiąc nie będę miał kontaktu z resztą naszej armii. Droga wiedzie nas w północną dzicz, a ścigać mamy, choć wiem, jak nieprawdopodobne ci się to
wyda, grupę Rosjan i Prusaków, którzy przekonani są, że od tubylców zdołają nauczyć się magii. Pomijając oczywiste złośliwości o tym, jak to nie mogąc nam równać się w bitwie, sięgają po czary-mary, sprawa zdaje się poważna. Grupą dowodzi bowiem Iwan Woronienko, człowiek, z którym spotkałem się już raz podczas kampanii roku 1813, na śnieżnych pustkowiach Rosji. To historia, której teraz nie zamierzam powtarzać, bo szkoda na to czasu – i twojego zdrowia. Dość powiedzieć, że przez tego człowieka zginęła większość kompanii, którą wtedy dowodziłem, a robił on rzeczy tak niesamowite, że po misji napisałem niefortunny raport, przypisując mu cechy nadnaturalne. Tak oto zaczęła się cala moja niedola, komisja wojenna i długie przekonywanie cesarskich urzędników, że nie jestem wariatem. Ale teraz przyznano mi rację. Przeczytawszy pruskie dokumenty, dokładnie opisujące zdolności Woronienki i jego zapęd do wydobywania sekretów od tubylczych szamanów, nasi sztabowcy przestraszyli się na dobre. Ślą tam mnie, wraz z odpowiednimi silami, bo raz go już pokonałem. I choć perspektywa tego, co mamy zrobić, wydaje mi się straszna, to chyba rozumiesz, jak wielką ulgę poczułem, upewniwszy się, że w Rosji nie postradałem zmysłów, nie pogrążyłem w majakach i omamach; że to wszystko wydarzyło się naprawdę, a człowiek, z którym spotkanie kosztowało mnie tak dużo, istniał i nie był jedynie wytworem mojej wyobraźni. Wróćmy wszelako do naszej podróży. Bez armii, która wycinała nam wcześniej w dziczy szeroki szlak, bez saperskich batalionów, cesarskich inżynierów, pionierów z siekierami, posuwamy się naprzód żmudnie i w wielkim trudzie. Zaopatrzenie rzadziej jedzie na kołach, a częściej trzeba przenosić je na plecach przez gęste obszary lasu. Każda rzeka i każdy głęboki jar są przeszkodami, na które tracimy czasem i pół dnia. Dobrze chociaż, że mam ułanów Uhrmana, umiejących przepatrywać lasy wokół, co pozwala wybrać w miarę przystępną drogę. Będąc tu zupełnie sami, szybko doznaliśmy dziwnego uczucia przytłoczenia. Gdy wieczorem rozbijamy obóz, pokraczny i rozciągnięty, wykorzystując każdą wolną przestrzeń między drzewami; gdy widzę nasze małe namioty, powciskane między pradawne, ogromne pnie; kiedy nad głową zamiast nieba cały czas ciąży nam kopuła liści i splątanych gałęzi – wtedy mam wrażenie, że jestem jak mrówka, którą lada chwila zgniecie ta masa zieleni, konarów i zarośli napierająca ze wszystkich stron. Ludzie chyba mają podobne odczucia. Z początku byli radośni, bo odchodzili daleko od groźby rosyjskiego ataku, od trudów i niebezpieczeństw wojny. Teraz jednak przycichli. Maszerują w skupieniu, baczni, uważni, choć teoretycznie od wroga dzieli nas wiele mil pustkowi. Nocami, przy ogniskach, mówią ściszonym głosem, zupełnie jakby bali się ech, które dobywają się z głębin tego prastarego boru. Jeśli tak osamotniony i przytłoczony może być cały batalion – sześć setek ludzi – to jak czuli się koloniści amerykańscy, którzy w niewielkich grupach wdzierali się w swój dziewiczy
jeszcze kontynent? Ale oni przynajmniej wiedzieli, że prędzej czy później spotkają tubylców, a bać muszą się tylko dzikich zwierząt, sił natury oraz innych ludzi. Natomiast ja i moi oficerowie wiemy, że w tych mrocznych krainach istnieje magia oraz nadnaturalne zjawiska, z którymi przyjdzie się nam prędzej czy później zmierzyć. Aby jednak nie pozostawiać Cię w ponurym nastroju, opowiem trochę o przygodzie, jaką miałem dwa dni temu. Otóż w samo południe wyrwałem się naprzód, przed kolumnę, po trosze by poszukać Uhrmana, który wraz ze swoimi ułanami długo nie wracał z patrolu, ale przede wszystkim, by pobyć chwilę samemu i zebrać myśli. Ujechałem tak może dwie-trzy mile przez liściasty las, obrośnięty krzakami leszczyny, która co chwila chłostała mi twarz. Aż nagłe, z zarośli tuż przede mną, wyszło największe zwierzę, jakie widziałem w życiu – stary, potężny łoś. Prawdziwy król puszczy, niemal dwa razy wyższy w kłębie od konia, o rogach tak rozłożystych, że zmieściłaby się między nimi armata z lawetą. W naszym świecie takich kolosów już nie ma, bo zabrakło chyba lasów odpowiednich ich skali, ciągnących się setkami mil mateczników, które mogłyby takie lewiatany rodzić i żywić. Doprawdy, nigdy i nigdzie nie widziałem tak wspaniałego poroża, a gdyby przywieźć je do Paryża, z pewnością zawisłoby w muzeum przyrody jako naturalny fenomen. Przez chwilę myślałem nawet, czy nie sięgnąć po broń, jednak nie mogłem się na to zdobyć, zwierz bowiem był zbyt piękny i majestatyczny. Poza tym, stojąc oko w oko z taką masą mięśni i kości, zacząłem poważnie wątpić, czy kula, nawet celna, wystarczy, by obalić zwierza. Dlatego zamarłem w bezruchu, pewien, że jeśli czymś go sprowokuję, to wdepcze mnie w ziemię razem z koniem. Spojrzeliśmy sobie w oczy – jego były wielkie, głębokie, tak pełne mądrości, że zacząłem się zastanawiać, czy to zwierzę, czy może duch puszczy, który dla spotkania ze mną przybrał tak spektakularną formę. Zdawało się to trwać wieczność, ale łoś w końcu napatrzył się na mnie i odszedł w las (jak porusza się w tej gęstwinie, mając tak wielkie poroże – nie potrafię pojąć). Ja natomiast sięgnąłem zaraz po szkicownik, żeby zachować jego obraz dla Ciebie. Przekonałem się na własne oczy, jak takie sceny różnią się od obrazów z mieszczańskich domów. Nie zachodziło słońce, w tle nie było gór i krystalicznego jeziora. Tylko duszna gęstwina, w której dosłownie wpadliśmy na siebie. Ciasnota, przejaskrawiona zieleń, która w ciężkim, letnim słońcu zdawała się aż świecić, ja, mój przerażony koń i to monstrualne zwierzę niemal na wyciągnięcie ręki. Jego mądre, ale i zmęczone życiem spojrzenie. Długo tej sceny nie zapomnę. Oprócz obrazu owego zwierza, załączam ci tradycyjnie dwa inne szkice: budowę mostu nad stromym jarem oraz nasz obóz, rozbity na drzewiastym stoku, z ludźmi, którzy krzątają się pomiędzy ogromnymi pniami tutejszych drzew. Sądzę, że oba dość wiernie odmalują Ci, jak wygląda obecny etap naszej podróży. Wedle map, do celu powinniśmy dojść za tydzień, najdalej dwa. Na razie zakopuję się w
dokumentach opisujących pracę Woronienki i jego ludzi, co idzie mi opornie, z powodu miernej znajomości niemieckiego. No i oczywiście myślę o Tobie. Nie widzieliśmy się już tak dawno, że jestem pewien, iż w Twoim życiu sporo się zmieniło, a listy, które mi przysyłasz, niewiele są w tym pomocne. I choć każdy sprawia mi nieopisaną przyjemność, cieszyłbym się również, gdybyś wspomniała nie tylko o swych uczuciach do mnie, ale i o tym co robisz, jak się miewasz. Maurice wciąż mi nie odpisuje, albo też poczta od niego nie dociera, dlatego chciałbym bardzo... *** Nagły przeciąg sprawił, że Tyc poczuł gęsią skórkę na plecach i karku. Płomień świecy zatrząsł się, cienie na ścianie namiotu roztańczyły. Wielka ćma wleciała do środka i natychmiast zaczęła obijać się o płótno, szeleszcząc skrzydełkami. – Kto? – spytał Stanisław, ostrożnie wycierając pióro. – Bardzo przeszkadzam? – Kończę właśnie list do narzeczonej. Tyc nie odwrócił się nawet. Głos poznał od razu – Dołochowicz. – A to przepraszam... – Nie, zostań. Z czym przychodzisz? – Ano, chciałem zameldować, że moi ludzie wrócili z tych skalnych wąwozów. Sierżant Kicki wziął miarkę i wszystko tam sobie obmierzył. Wozy nie przejdą. Żadną miarą nie przejdą tamtędy na szerokość. Chyba żeby je znowu rozebrać... – Szkoda czasu – przerwał mu Tyc. – Odbijemy trochę na zachód. Uhrman donosił, że tam lasy nieco rzadsze. Stracimy trochę czasu, ale mniej, niż gdybyśmy utknęli w tych przeklętych wądołach. A jak tam strzelania z fuzji morthienowskich? Twoi sobie radzą? – A jakże! Mam nawet czterech takich, co już z tego kiedyś strzelali w obozie pod Paryżem. No i ten doktor, Deveraux, dobrze mechanizm objaśnił. Dzisiaj już nawet ich przyłapałem, jak ustawili fuzję naprzeciw wielkiego dębu i zakładali się, czy go przestrzeli na wylot. – I? – Melduję, panie podpułkowniku, że udzieliłem im reprymendy. Tyc zaśmiał się. – Nie o to pytam, wiesz dobrze. I jak z tym dębem? – Przebiło na wylot. A także drugie drzewo, co stało kilkanaście metrów dalej. – No to przynajmniej jedna rzecz idzie zgodnie z planem. Naucz ich jeszcze strzelać w cel wielkości człowieka. To może się przydać, kiedy w końcu trafimy na Woronienkę. No dobrze, kapitanie. Możesz się odmeldować, wiem, że macie jeszcze dzisiaj dużo pracy.
Dołochowicz zasalutował i miał już wychodzić, ale zatrzymał się w wejściu. Tkwił tak chwilę, aż w końcu spytał: – A właśnie, ten Woronienko... Mało o nim pan mówi, panie podpułkowniku. Jaki to przeciwnik? Ostrożny, przemyślny, a może agresywny ryzykant. Ile tak naprawdę potrafi? Czego możemy się spodziewać? Tyc westchnął, odłożył na bok pióro i zwrócił się w stronę przyjaciela. – Żebym to ja wiedział, Dołochowicz. Nie mówię, bo sam nie mam pojęcia. Owszem, walczyłem z nim raz, ale od tego czasu minęło wiele lat. Kto wie, jakich się jeszcze sztuk nauczył? I czy uprzednio pokazał wszystko, na co go stać? – Czyli co konkretnie! Te plotki o chodzących trupach są prawdziwe? – Niestety. A i on sam nie był do końca zwykłym, śmiertelnym człowiekiem. Żebyś widział, ile w niego ołowiu wpakowaliśmy, nim padł w końcu na ziemię! Kilkanaście kul nie robiło na nim większego wrażenia. Z jego ludźmi nie było wiele lepiej, każdy był jak diabeł wcielony. – No cóż, jeśli ich zaskoczymy, nie będzie źle. Dostanie więcej kul, niż potrzeba, nim zorientuje się, z której strony strzelają – Dołochowicz próbował nonszalancko zażartować, lecz głos drżał mu lekko. – Na tym polega największy problem, drogi Pawle. Jego nie da się zaskoczyć – wielu w Rosji próbowało, ale ten czort zawsze wiedział, kiedy i skąd nadejdzie wróg. Wróżył z wnętrzności pojmanych jeńców i kto wie, co jeszcze wyczyniał – ale to działało. W Rosji pojawiał się dopiero, gdy był zupełnie pewny swojej przewagi. I tylko podstęp oraz niezwykły upór naszych sprawił, że połamał sobie zęby. Choć oczywiście mam nadzieję, że nie spodziewając się ataku, nie będzie widział potrzeby, by szukać rady we wróżbach. Głos Tyca był tak spokojny, że cała scena zdała się Dołochowiczowi nierealna. Oto jego dowódca rozprawia o czarnoksięskich praktykach, zupełnie jakby były częścią sztuki wojennej, którą trzeba wziąć pod uwagę w swoich planach na równi z terenem, pogodą czy porą roku. – Jeśli to naprawdę aż taki straszny człowiek, dlaczego pan podpułkownik zgodził się za nim iść? – spytał kapitan. – Bo ktoś musiał. A ja przynajmniej wiem, do czego jest zdolny. No i wierzę, że mam ludzi, którzy zadaniu podołają. Zresztą, pozwolę sobie zauważyć, w całą kabałę wpadliśmy dzięki twoim woltyżerom. To wy odkryliście pruskie dokumenta, w których wspominano o Woronience. Dołochowicz się roześmiał. – Pan podpułkownik osiągnął prawdziwe mistrzostwo w odwracaniu kota ogonem. – Muszę cię jakoś zmotywować, Paweł. Bo widzę, że braknie ci ochoty do walki z tym przeklętnikiem. – Mnie? Co też wygadujesz, Stanisławie! – kapitan udał oburzenie. – Znasz mnie przecież
od dawna. To wyzwanie! Szansa, by zrobić coś niepospolitego. Powiedz sam: ilu znasz ludzi, którzy chwalić się mogą tym, że walczyli z czarnoksiężnikiem? – Przypomnę ci te słowa, kiedy mina ci zrzednie na widok jego sztuczek – odparł Tyc. – A teraz: odmaszerować! Nim całkiem stracę wątek i będę musiał zaczynać ten list od początku. – Racja! Wojna wojną, ale panienka czekać nie powinna – powiedział kapitan, zasalutował i wyszedł. Tyc uśmiechnął się pod nosem. Całe szczęście, że jego ludzie w miarę lekko przyjęli koncept czarnej magii, byli pełni zapału i wierzyli w powodzenie misji. Chciał ów stan utrzymać tak długo, jak to tylko możliwe, choć samemu nie był pewien, czy wyprawa była dobrym pomysłem. I czy wyjdą z niej cało. *** Kryjówka, którą polecił Maurice’owi służący, okazała się klitką na poddaszu burdelu przy Petite Champs. Do pomieszczenia wchodziło się tylnymi drzwiami, od strony pełnego błota i szczurów zaułka, po stromych, skrzypiących schodach. Madame Colette, właścicielka i opiekunka przybytku na dole, brała czynsz bardzo umiarkowany, za dodatkową opłatą oferując też posiłki w kuchni, która obsługiwała dom uciech. Jak stwierdził Dalmont pierwszego dnia, były to głównie resztki z garnków. Musiał się nimi jednak zadowolić, bo przez kilka dni miał nie wychodzić na ulice i zdać się na Battiste’a, który śledził rozwój sytuacji. Policja opuściła co prawda posiadłość, ale co jakiś czas odwiedzał ją rewirowy, by upewnić się, czy Dalmont nie wrócił do domu. Poza tym zaczęły go szukać po mieście policyjne patrole. Był oskarżony o uprowadzenie i morderstwo. Mając przed sobą perspektywę długiego pobytu w kryjówce, Maurice poprosił Guwernera, by ten dyskretnie przyniósł mu z posiadłości kilka książek, dziennik i przybory do pisania. Chciał spędzić czas na pracy, ale przeszkadzał mu brak światła. Pokój miał jeden świetlik, który z braku szyby zabito deskami, a malutki, oliwny kaganek dawał tak marny płomień, że nawet w środku dnia pomieszczenie przypominało ciemnicę. W końcu Maurice zaczął zastanawiać się, czy nie miałby jednak lepszych warunków, gdyby go pojmano. Nocą było jeszcze gorzej. Po ścianach biegały pluskwy wielkości paznokcia, które spadały z sufitu wprost na jego pościel, gryzły boleśnie, łaziły po twarzy i włosach. A że „dziewczynki” madame Colette słynęły z okazywania klientom entuzjazmu, żywiołowe odgłosy spod podłogi wybitnie utrudniały Dalmontowi sen. Z braku lepszego zajęcia, ciągle myślał o jednym. Wspominał każdą rozmowę z hrabiną – każdy szczegół, gest, przypadkowe słowo. Próbował z tego wszystkiego wyłowić coś, co
wcześniej mogło mu umknąć. Tyle pytań pozostawało bowiem bez odpowiedzi. Czy naprawdę hrabina porwała profesora? W jakim celu? Czy to ona chciała widzieć Dalmonta w więzieniu? I czemu nie pozbyła się go wcześniej, tylko nalegała na nieustanne spotkania? Chciała jego rękoma dotrzeć do członków Stowarzyszenia? Ale przecież do tego mogła użyć własnych szpiegów, więc chodziło pewnie o coś innego. Tylko o co? Od pytań tak rozbolała Maurice’a głowa, że gdy wreszcie czwartego dnia odwiedził go Battiste, sam jego widok sprawił Dalmontowi niezwykłą radość. Oto bowiem miał szansę zająć się czymś innym niż ciągłe rozmyślania – i wysłuchiwanie teatralnych jęków oraz krzyków, które niemal całą dobę dochodziły przez szpary w podłodze. – I jak się tu paniczowi podoba? – Battiste obszedł pomieszczenie, przyglądając się ubogim sprzętom. – Wiem, że to nie pensjonat, ale pani Colette to godna zaufania osoba, wielu znajomych korzystało z jej pomocy. – „Nie pensjonat” to delikatne określenie, Battiste. Do diabła, tu są pluskwy wielkości monety, karaluchy prawie jak dłoń! – Och, proszę nie narzekać, paniczu! Przynajmniej panicz żyje i jest bezpieczny. A do warunków lepiej się przyzwyczaić, bo będzie panicz musiał tu spędzić jeszcze sporo czasu. – Co?! Chyba oszalałeś, Battiste. Przecież to wszystko nie ma sensu! Dużo ostatnio myślałem i jestem pewien, że to hrabinę należy winić za zniknięcie profesora. Sam się zgłoszę do komisarza, powiem mu o wszystkim. Na pewno zainteresuję go choćby na tyle, by dokładnie zbadał moją wersję. Po co bowiem oddawałbym się w ręce sprawiedliwości, gdybym nie był przekonany, że jestem niewinny? Oblicze Battiste’a spoważniało nagle. Usiadł przy malutkim stoliku, przeczesał dłonią włosy, po czym rzekł: – Niech panicz wpierw posłucha, z czym przyszedłem, bo chyba się panicz domyśla, że nie ryzykowałbym w naszej sytuacji towarzyskich wizyt. Bracia Artanti trafili znów na trop ludzi, których panicz szukał. Jeden przyjechał do pańskiej posiadłości tego wieczora, gdy rewirowi zastawili pułapkę. Nie mówiłem nic paniczowi wcześniej, bo nie byliśmy pewni. Bracia i Guwerner rozpracowywali go kilka dni, to była prawdziwie piekielna praca, jesteśmy im za to winni jakąś premię i... – Do rzeczy, Battiste! – Dalmont nie mógł ukryć podniecenia. – Ten człowiek pracuje dla cesarskiej tajnej policji. Ma wielką władzę nad wszystkimi komisarzami Paryża, w piątki bywa nawet na kolacjach u ministra Fouchego. Z kolei ten drugi ewidentnie pracuje dla pani Rostov. Guwerner widział, jak kilka razy spotykał się z nią w loży Opery Paryskiej. Wnioski niech już panicz wyciągnie sobie sam. Ale jak dla mnie, to proste jak drut. Otóż hrabina wodzi policję za nos, ma w niej wysoko postawionych ludzi. Zatem kontaktując się z nimi, byłby panicz jak mysz, która dobrowolnie wchodzi w pysk kotu. Jednym słowem – głupie by to było jak diabli. – Battiste – jęknął Dalmont, któremu ta wiadomość odebrała resztkę nadziei. – Co mam
teraz robić? – Z całym szacunkiem, nie mam pojęcia. Na razie musimy czekać, aż przestaną przetrząsać miasto. – Jak długo? – Nie wiem, zależy od tego, jak są uparci. Ale z doświadczenia sądzę, że po miesiącu odpuszczą. – Miesiąc? Ja tu przez miesiąc oszaleję! Prosto stąd będziecie mnie mogli zabrać do azylu! – Chyba że ma panicz lepszy pomysł. Nie miał. Zrezygnowany, odprawił Battiste’a, wydając mu wcześniej polecenia co do majątku, który do powrotu Natalie miał być pod nadzorem służby. Gdy postać Bretończyka zniknęła na tylnich schodkach, Maurice padł na łóżko jak nieżywy. Rozpacz odebrała mu wszelkie siły i chęć działania. Czuł się pokonany, zniszczony, osaczony. Zostawała mu tylko półprzymusowa niewola, po której zamierzał wyjechać do Włoch, albo – jeszcze lepiej – do Ameryki i nigdy już nie wrócić do Paryża. Ale tej jeszcze nocy, gdy po raz kolejny patrzył na swoje notatki, tknęła go natrętna myśl. Jeśli Elena istotnie porwała Beulaya, jedynym sensownym motywem były wyniki jego badań. Czy nie o tym mówił zresztą ojciec Biani, który, jak się okazało po czasie, miał co do hrabiny rację? „Proszę szukać nie profesora, lecz tego, czego mogli chcieć od niego bandyci”. Wiedzy. Tylko do czego mogły służyć jego teoretyczne rozważania, niesprawdzone wzory, chwiejne teorie? Maurice czuł, że to właśnie powinno być głównym pytaniem od pierwszych dni śledztwa. Czegokolwiek bowiem pragnęła Elena Rostov, musiało to mieć jakieś zastosowanie praktyczne. Nagle dotarło do niego, że zbyt był skupiony na sprawie porwania i nie widział prawdziwego zagrożenia. Cały czas myślał o samym profesorze i sobie, a tymczasem największe zło już się dokonało. Elena Rostov miała wszystko, czego potrzebowała, i Dalmont wątpił, czy zamierzała tego użyć dla dobra cesarstwa. Poczuł na karku kolejny dreszcz. Pewne elementy wciąż do siebie nie pasowały. Bo jeśli Elena miała w swej mocy profesora, to w jakim celu odbyła z jego uczniem tyle rozmów w sprawach etheru? Po co pytała go o radę, w bardzo konkretnych, technicznych kwestiach? Po co wciągała do współpracy, choć teoretycznie powinna go trzymać z dala od siebie, aby przypadkiem czegoś nie zwęszył? Odpowiedź była jedna. Profesor nie powiedział wszystkiego! Może opierał się przesłuchaniom, dezinformował albo nawet umarł, co było prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego słabe serce. W każdym razie tylko w takiej sytuacji hrabina musiałaby sięgnąć po osobę drugą w kolejności, jeśli chodzi o wiedzę na temat badań. Po samego Maurice’a. Zrozumiawszy to, Dalmont zerwał się jak oparzony, niemal przewracając lampkę. Cały
drżący, przeszedł się kilka razy po pokoju. Brakowało mu powietrza. Dusił się, chciał chwycić krzesło i wybić nim deski w oknie. A więc to tak! Czyli śledztwo w sprawie zniknięcia profesora było tylko pretekstem! Hrabina chciała przekonać Maurice’a do siebie, zacieśnić więzy. Naprawdę liczyły się rozmowy o etherze i objaśnienia, których jej udzielił, myśląc, że robi to dla dobra dochodzenia! Ta przebiegła kobieta znalazła w nim idealnego pomocnika. – Idiota! – wykrzyknął. – Przeklęty dureń! Maurice czytał kiedyś, że w dalekiej Japonii wojownicy w podobnych sytuacjach zwykli dla obrony honoru otwierać sobie żywcem brzuchy. Czy i on nie powinien palnąć sobie w łeb? Zawiódł w każdym znaczeniu tego słowa. Teraz, osaczony w małej, pełnej robaków kryjówce, doszedł do końca drogi. Dalej nie było nic prócz nieszczęścia, wygnania, wyrzutów sumienia. Jednak zamiast wyciągnąć spod łóżka broń, podszedł do świetlika, aby przez szpary między deskami doszło go chłodne, nocne powietrze. Wtedy zaś, patrząc na dachy Paryża, jego podniebną panoramę dachówek, kościelnych wież i oświetlonych etherem bulwarów, poczuł mocno, że tam gdzieś dzieje się coś złego, realizują się przewrotne, złe plany, które tylko on mógł powstrzymać. Mógł? Miał obowiązek! Bezwolnie pomógł hrabinie Elenie, więc teraz logiczne zdawało się, by poświęcił tę resztkę życia, jaka mu została, na pomieszanie jej szyków. To on, wraz z Antoine’em Beulayem, dał jej narzędzia, których szukała. Musiał się więc upewnić, co z ich pomocą zostanie zrobione oraz przeszkodzić w tym, jeśli miało być zrobione coś złego! Tak oto zaczął się kolejny rozdział jego życia. Naukowiec i uciekinier musiał, mimo braku umiejętności, zostać teraz szpiegiem oraz sabotażystą.
ROZDZIAŁ SIÓDMY W KTÓRYM: Tyc musi wybierać między obowiązkiem a przeczuciami, drogi Jeana i Natalie zaś krzyżują się ponownie, ku zdziwieniu tego pierwszego i radości tej drugiej.
– Hic sepultum est magister militum Flavius Aëtius. Hic vivi taceant. Hic mortui loquuntur* – Dłoń Tyca przesuwała się po wykutych w kamieniu literach. Wysokie ściany krypty majaczyły na granicy światła, jakie dawała oliwna lampa. Płyty sufitowe były popękane, kilka już się złamało, wpuszczając do środka piramidy ziemię. W grobowej ciszy czuć było niemalże namacalnie ciężar wielu metrów gleby i skał, które leżały nad kryptą, dusząc najmniejszy nawet odgłos. Co jakiś czas, oczy Tyca odruchowo zwracały się w stronę wąziutkich, stromych schodów, którymi tu zszedł. Zastanawiał się, czy będzie miał szansę uciec, jeśli wnętrze zacznie się nagle walić. Na dodatek powietrze było stęchłe, pachniało stuleciami kurzu, a z każdym oddechem Tycowi zdawało się, że wciąga do płuc pył spróchniałych ciał. Z tego powodu nie poświęcił wiele czasu wspaniałym płaskorzeźbom na ścianach, na których rzymskie legiony ze swoimi orłami i sztandarami stawiały czoło morzu dziwnych, pokracznych sylwetek. Zamiast tego poszedł od razu do sarkofagu – wspaniałej konstrukcji z czerwonego granitu, w której wykuto półkolumny, a na froncie wyrzeźbiono cały zastęp antycznych bóstw. Między nimi stał zaś mężczyzna w rzymskiej lorica segmentata, pod pachą miał hełm z pióropuszem; Artemida wkładała mu na głowę laurowy wieniec. Na górnej krawędzi płyty wykute były słowa, które Tyc przed chwilą odczytał. Skopiował je do notatnika. Potem kilkoma ledwie pociągnięciami ołówka naniósł na papier schemat sarkofagu. Nie chciał tu spędzić wiele czasu, dlatego uznał, że lepiej będzie te zgrubne szkice dokończyć na zewnątrz, z pamięci. *
Tu pochowany jest magister militium Flavius Aetius. Tutaj niech żywi milczą; tu opowiadają umarli.
Skończywszy, obszedł sarkofag, przyglądając się dalszym scenom. Na pozostałych bokach uwieczniony był między innymi pożar wielkiego miasta – najpewniej Rzymu, sądząc po licznych wzgórzach i czymś, co przypominało forum, które Tyc pamiętał z miedziorytów w książkach o historii starożytnej. Było kilka scen batalistycznych, podobnych tym na ścianach krypty. Była scena, w której grupy obszarpanych, poranionych ludzi przekraczały wysokie góry. I taka, na której budowano dziwne miasta fortece, łudząco podobne do Onireikonu. Ale to ostatni obraz najbardziej zapadł Stanisławowi w pamięć. Na tryptyku małych scenek przedstawiona była czyjaś egzekucja. Owego człowieka najpierw rwano końmi, potem szatkowano na drobne kawałki, które następnie spalono. Ostatnia część płaskorzeźby przedstawiała rzymskiego generała wręczającego urny z popiołami kilkunastu ustawionym w szereg jeźdźcom, którzy następnie ruszali w różne strony świata. Gdy tylko Tyc obszedł sarkofag, w głowie mu się zakręciło. Poczuł znów narastające duszności, ból – gdzieś po obu stronach czoła; przed oczyma zaczęły mu przelatywać czarne plamy. Bojąc się, że padnie tu zemdlony i udusi się, ruszył chwiejnie w stronę wyjścia, a dopadłszy niskich, stromych schodów, zaczął wspinać się po nich na czworakach, jak po drabinie. Wyszedł na słońce, w światłość, która na chwilę odebrała mu zdolność widzenia. Ciepłe promienie powoli wyganiały z jego ciała chłód krypty. Przed nim zatrzymały się dwie ciemne sylwetki, których szczegółów, oślepiony blaskiem, nie potrafił rozpoznać. – I jak, panie podpułkowniku? – usłyszał chropowaty głos Gryla. – Kto tam leży? – Aecjusz. – Kto? – Widzę, że w niemieckich szkołach uczą tylko żłopać piwo i łapać za tyłek panny lekkich obyczajów – zadrwił z lewej Dołochowicz. – Aecjusz Flawiusz, rzymski generał o germańskim rodowodzie, co nie przeszkodziło mu zyskać u współczesnych miana ostatniego z wielkich Rzymian. Wraz z Galami rozbił Hunów Attyli na polach Chalons w 451 roku. – Tylko że tutaj owa historia potoczyła się nieco inaczej – powiedział Tyc. – Powiadomcie Guerronta. Kiedy zobaczy, co jest w środku, będzie skakał z radości jak dziecko. – Pan, panie podpułkowniku, nie wydaje się szczególnie podekscytowany... – Tylko dlatego, że pewne rzeczy wzbudziły tam we mnie niemiłe przeczucia. Ale dość już tego! – powiedział i odwrócił się do trzeciej, szczupłej sylwetki, która zbliżyła się z boku. – Panie podpułkowniku... – rzekł niepewnie Walewski, który od czasu bitwy pod Wiktorią starał się unikać Tyca. – Tak, kapitanie? – Melduję, że moi ludzie skończyli przetrząsać okolicę kurhanów. Oprócz tych siedmiu pruskich badaczy nikogo nie znaleźliśmy. Są ślady jakiegoś większego obozu, ale stare,
zatarte. Odeszli dawno temu, panie podpułkowniku. – Wiadomo dokąd? – Prusaki mówią, że na północ, na inne stanowisko, ale nie wiem, czy można im ufać. Co robimy? – Żebym to ja wiedział, Walewski. Żebym to ja wiedział... – Tyc westchnął i roztarł dłonie, aby przegnać z nich resztki chłodu, jaki panował w krypcie. Przymknął znów oczy, odwrócił twarz w stronę słońca. Kapitanowie stali dalej, niepewni, czy to znak, że mogą odejść, czy też Tyc po prostu się zamyślił. Tymczasem Uhrman, przechodząc nieopodal, zobaczył to zgromadzenie i podszedł z szerokim uśmiechem. – To ci dopiero prosta rzecz była, panowie – jego gromki głos odbijał się echem między kurhanami. – Tyle obaw, a na koniec okazało się, żeśmy wiedli siedmiuset ludzi przeciw siedmiu zestrachanym gryzipiórkom. No ale nic, przynajmniej człowiek odpoczął od pruskich jegrów, piorących do niego zza każdego krzaczka i drzewka. Kazałem swoim ludziom rozbić się po drugiej stronie pola, tam gdzie stały pruskie namioty. Jak długo zamierzamy tu zostać? – Nie dłużej niż dwa dni – odparł Tyc, otwierając oczy. – Dwa dni? – zdziwił się Dołochowicz. – Przecież ludzie z Akademii dostaną apopleksji od tej nowiny! W tyle ledwie zdążą wyładować wszystkie swoje sprzęta! – Uznałem, że ekspedycja pana Guerronta poradzi sobie doskonale bez nas. W końcu już raz zostali w Onireikonie. Damy im dwa tuziny strzelców do ochrony i będą mogli spędzić w kurhanach tyle czasu, ile tylko zechcą. – Ale przecież możemy z nimi zostać! – zaprotestował Uhrman. – Nie spieszy nam się nigdzie! – Wręcz przeciwnie – odparł Tyc. – Każdy dzień zwłoki może nas drogo kosztować. Ruszamy na północ. Przez chwilę patrzyli na niego osłupiali. – Panie Tyc! Ale rozkazy! – jęknął w końcu Gryl. – Jestem dowódcą wyprawy, kapitanie. Decyzje podejmuję stosownie do sytuacji, a w obecnych okolicznościach uważam, że powinniśmy za wszelką cenę kontynuować pościg. Uhrman pokręcił głową. – Niech mnie pan źle nie zrozumie, podpułkowniku. Ja osobiście nie mam nawet nic przeciw temu, żeby dorwać tego sotnika i jego ludzi, jednak rozkaz był wyraźny: zabezpieczyć nekropolię, pojmać jeńców, przesłuchać i wracać czym prędzej do armii. – Odpowiedzialność biorę na siebie – rzekł ponuro Tyc. – Musicie mi uwierzyć, nie robiłbym tego, gdyby to nie było ważne. Ten człowiek jest znacznie większym niebezpieczeństwem, niż myśli nasz sztab. Jeśli puścimy go wolno, rychło zemści się to na nas wszystkich. Miny oficerów świadczyły, że nie są do końca przekonani. Rozeszli się w ponurych
nastrojach, a został tylko Gryl, który dłuższą chwilę stał obok Tyca i grzał się w słońcu, aż wreszcie rzekł: – Zdajesz sobie sprawę, jak wiele ryzykujesz, Stanisławie? – O czym mówisz? – Obaj dobrze wiemy. Axamitowski cię nienawidzi, a to wszystko na milę cuchnie mi niesubordynacją. Owszem, możesz teraz postawić na swoim, pościg zajmie najmniej dalsze dwa tygodnie, potem miesiąc powrotu do armii – o ile szybko ją znajdziemy, co w tej dziczy wcale nie jest oczywiste. Jesteś pewien, że jenerał to wszystko przełknie? A jeśli nie, kto cię przed nim obroni? – Paszkowski misję zatwierdzał. – A wprost powiedział, żeby ścigać Woronienkę niezależnie od okoliczności? Dał ci taki rozkaz na papierze? – Daj spokój, Janie. Robisz się chorobliwie podejrzliwy. Kimże jesteśmy, armią urzędników czy Legią Nadwiślańską? A co z poczuciem obowiązku, z własną inicjatywą? – Miejmy nadzieję, że się nie mylisz – odrzekł Gryl, obserwując jak ludzie Guerronta zaczynają obmierzać obeliski u wejścia do kurhanu. – Zważ jednak, że i Legia się zmienia. – Nie mylę się, uwierz – powiedział Stanisław zdecydowanym głosem, choć w rzeczywistości wcale nie był pewien. *** Czy to na skutek wstydliwych wydarzeń, które rozegrały się w domu pani Montmarceau, czy też z powodu wewnętrznej złości, która go od tego czasu zżerała, Jean Narbonne poczuł się gorzej, gdy przyszły pierwsze letnie upały. Rana brzucha, niemal już zaleczona, otworzyła się na nowo i zaczęła ropieć, co niezmiernie martwiło lekarzy z sanatorium. Próbowali okładów, regularnego czyszczenia, odkażania alkoholem, ale stan chorego pogarszał się ciągle, aż przychodzili do niego z tak obojętnym wyrazem twarzy, jakby mieli już do czynienia z nieboszczykiem. Nie dawano mu dużej szansy. Gdy porucznik Narbonne leżał w malignie, dręczyły go dziwne koszmary. Widział w nich jakiegoś mężczyznę bez twarzy, w galowym mundurze, który wskazywał go oskarżycielskim gestem i pytał „Dlaczego?”. Czasem zdawało mu się też, że widzi obok siebie białego ducha Natalie – o posiniałej szyi, złamanym karku, głowie wiszącej na bok i języku czarnym jak u wisielca. „Dlaczego?” – mówiły jej oczy, podczas gdy z gardła dobywało się niezrozumiałe gulgotanie. Koszmary dręczyły go nieustannie, rzucał się w łóżku, krzyczał i nie mógł zasnąć, co medycy brali za oznaki powolnej agonii. Ale kryzys w końcu minął, rana – powoli i z wielkim trudem – zasklepiła się, obrosła białym zgrubieniem blizny. Wkrótce gorączka opuściła Jeana na dobre, a wraz z nią mary i
majaki. Wyrzuty sumienia jednak nie chciały odejść. Każdego dnia, snując się po jasnych, wysokich korytarzach sanatorium, rozmyślał na nowo, czy aby postąpił słusznie; każdej nocy zastanawiał się, czy zbrodnia, którą nakazał, dokonała się już, dzieje się właśnie, czy też ma dopiero nastąpić. By oderwać się od tych myśli, mimo protestu lekarzy zaczął robić długie, konne przejażdżki, kiedy tylko był wreszcie w stanie utrzymać się w siodle. Zapuszczał się głęboko w okoliczne lasy, gnał gościńcem aż do rogatek Paryża albo jechał wzdłuż rzeczki, wijącej się na południe od sanatorium. Jedna z takich wypraw zaprowadziła go aż na równiny za Pincourt. Dwie godziny jeździł polami, w samo południe, wśród jasnego skwaru. Zboże chłostało mu stopy, słońce oślepiało. Zmęczył konia, zmuszając go do skakania nad każdym spotkanym płotem. W końcu poczuł, że od gorąca robi mu się słabo. Zaczęło go też dręczyć straszliwe pragnienie, co uznał za znak, że najwyższa pora wracać. Ale zamiast zawrócić w kierunku sanatorium, oddalonego o dobrą godzinę drogi, postanowił zatrzymać się w miasteczku, napić czegoś i odpocząć chwilę. Popędził konia, dobywając z niego resztek sił. Wkrótce już miał przed sobą dachy niskich, schludnych domków Pincourt, które ciągnęły się wzdłuż dwóch brukowanych ulic, krzyżujących się na ciasnym ryneczku. O tej porze dnia mieścina wyglądała na opuszczoną. Ludzie kryli się we wnętrzach domów, za otwartymi szeroko oknami, albo stali w cieniu ganków oraz bram. Jean wyprostował się odruchowo, poprawił włosy, dopiął guziki kamizelki i wjechał na bruk jednej z głównych uliczek. Minął kram z warzywami, warsztat siodlarza i zbliżał się właśnie do zajazdu przy stacji pocztowej, gdy z niskich drzwiczek stacji wypadła na ulicę pastelowa błyskawica. Ten nagły ruch, wśród południowego spokoju i senności, sprawił, że Jean aż podskoczył w siodle, a jego koń parsknął, spłoszony. Jean zamarł, gdy poznał, kim jest ta osoba. Serce zabiło mu szybko, chciał uciekać, schować się czym prędzej. – Och, panie Narbonne, musi mi pan pomóc! Tutaj, Tutaj! – krzyknęła Natalie bez zastanowienia, zupełnie jakby jego obecność zdawała jej się całkowicie naturalna i w żaden sposób jej nie peszyła. Gdy zbliżyła się pospiesznie, unosząc krawędź jasnożółtej sukienki, by nie pobrudzić jej pyłem z ulicy, zobaczył, że twarz ma bladą i napuchniętą od niedawnego płaczu. Nim zdążył o cokolwiek spytać, Natalie, uczepiwszy mu się strzemiona, zaczęła mówić tak szybko, że ledwo potrafił ją zrozumieć. Przerywała tylko, by pociągnąć nosem. – Doprawdy niewiarygodne! To jakaś straszna pomyłka, myślałam, że takie rzeczy się już nie zdarzają, że tak było tylko za rewolucji. Gdzie sprawiedliwość, przecież to zupełnie niemożliwe, nie do uwierzenia, straszne! Narbonne przestraszył się, że Natalie postradała rozum, w czym musiała być jego wina.
– Proszę się uspokoić, panno Dalmont – powiedział. – Proszę wolniej! O czym pani mówi? – O moim bracie, Maurisie! Ponoć ścigają go za morderstwo i coś tam jeszcze! Ale to bzdury, ja przecież dobrze znam Maurice’a, to najlepszy, najspokojniejszy z ludzi. I jeszcze ciotka list schowała, nie chciała pokazać. Gdybym nie wyciągnęła go ze szkatuły, kto wie, jak długo bym nic nie wiedziała. A teraz chcieli mnie jeszcze zatrzymać siłą w domu. Panie Narbonne, muszę czym prędzej dostać się do Paryża, nie mam chwili do stracenia! Nie wiadomo, jak długo jeszcze Maurice zdoła uciekać przed policją! Muszę ich przekonać, wyjaśnić wszystko. Słuchając tych gorączkowych słów, Jean coraz lepiej rozumiał, jaka tragedia spotkała dziewczynę. Jej brat, jedyna rodzina poza daleką ciotką, okazał się zbrodniarzem! Nie miała już ani jednej osoby, do której mogłaby zwrócić się o pomoc. Na myśl o tym cała złość wobec Natalie, i tak osłabła podczas długiej choroby, wyparowała w jednej chwili. – Proszę się uspokoić, panno Dalmont. Bardzo chętnie pani pomogę, muszę tylko wiedzieć w czym! – Och, panie Narbonne! Ciotka i Drourite nie chcą mnie puścić do Paryża – wyobraża sobie pan? Jakbym była małym dzieckiem! Próbowali mnie zatrzymać w domu, ale uciekłam, teraz tylko muszę znaleźć kogoś, kto mnie zawiezie do miasta. Ale ostatni powóz pocztowy już dzisiaj odszedł, ja zaś czekać nie mogę! Po prostu musi mi pan pomóc. Nawet koń wystarczy, dobrze jeżdżę, będę na miejscu w dwie godziny. Jean nie wiedział, jak się zachować. Rozumiał dziewczynę, ale w obecnym stanie, rozhisteryzowana, zapłakana, gotowa była napytać sobie biedy i sama trafić do więzienia. Do tego zaś – przede wszystkim – nie mógł dopuścić. – Proszę się uspokoić, odetchnąć. Usiądziemy w tym zajeździe, napijemy czegoś i dobrze to wszystko przemyślimy. – Ależ pan nie rozumie! Nie ma czasu do stracenia, przecież... – Proszę mnie posłuchać, panno Natalie. W takich sprawach trzeba zachować zimną głowę. Proszę mi uwierzyć, nieraz już byłem w niebezpieczeństwie i innych z niebezpieczeństw wyciągałem, a za każdym razem spokój w tym pomagał, zbytnie podniecenie zaś stało tylko na przeszkodzie. Proszę dać mi pół godziny, nie więcej. Pojadę do sanatorium, mamy tam woźnicę z bryczką, za napoleondora z chęcią przewiezie panienkę do Paryża. Wprowadził ją do środka, usadził w jasnym kącie, przy oknie, po czym wepchnął gospodarzowi w rękę złocistą monetę i kazał mieć na dziewczynę baczenie. – Panie Narbonne! – chwyciła go za rękaw, gdy chciał już wychodzić. – Muszę panu coś powiedzieć. Wzrok miała nieco przytomniejszy. Obietnica pomocy uspokoiła ją, choć głos wciąż łamał się od nadmiaru emocji.
– Jest mi naprawdę przykro z powodu tego, co się wydarzyło! Mam nadzieję, że pan mi kiedyś wybaczy. Tamto wszystko było takie... nieprzewidziane, chaotyczne. No, pogubiłam się po prostu i zrobiłam wiele rzeczy, których nie powinnam była robić. Ale teraz, mam nadzieję, zostawimy to wszystko za sobą. Są ważniejsze sprawy, sam pan rozumie. A więc – koniec? Przed oczyma stał mu obraz mężczyzny bez twarzy, wyciągającego dłoń w niemym oskarżeniu. – Koniec – gardło ścisnęło się, skurczyło. – Panie Narbonne, niech pan pamięta – powiedziała zmienionym już, rzeczowym tonem. – Ufam panu. – Oczywiście – odparł, ukłonił się, a potem wyszedł z zajazdu pospiesznie, nie patrząc za siebie. Będąc już na trakcie, przez chwilę wahał się, w którą stronę jechać. Aż w końcu zwrócił konia na południowy wschód. W stronę lasów, pod którymi stał dom państwa Montmarceau.
ROZDZIAŁ ÓSMY W KTÓRYM: Jean Narbonne po raz kolejny znajduje się w sytuacji, której wolałby uniknąć, a Paryżem wstrząsają niespodziewane wydarzenia, niemal pozbawiając Maurice’a Dalmonta rozumu.
Gdy Narbonne podjechał do dworku piaszczystą drogą, mijając szpaler starych drzew, zobaczył panią domu, która wraz z dwoma służącymi przycinała gałęzie w owocowym sadzie. Zatrzymał się przy ganku, uwiązał konia do poręczy, po czym ruszył w ich stronę szybkim krokiem. Pani Montmarceau, spostrzegłszy go, skamieniała. Masywne, żelazne nożyce zamarły w pół ruchu, a potem przeszły w ręce służącej po lewej. Ines poprawiła suknię i wyszła naprzeciw gościa, z twarzą nieufną, niechętną. – Panie Narbonne, czemu zawdzięczam tę niezapowiedzianą wizytę? – spytała chłodno. – Zapewniam, że nie kłopotałbym pani, gdyby to nie było ważne. Znalazłem Natalie. Wyraz twarzy Ines zmienił się natychmiast. – Gdzie?! Proszę zaraz powiedzieć! Drourite szukał tej bezczelnej dziewuchy całe przedpołudnie, byliśmy pewni, że wymknęła się do lasu i... – Czemu ją państwo więzicie? – No a pan znowu swoje? To jakiś obłęd przecież, naprawdę nie mam czasu na... – Nie mówię o tamtym. Natalie powiedziała mi dzisiaj, że musi się dostać do brata, do Paryża, a państwo jej nie wypuszczają z domu. – Robimy co trzeba – mruknęła niechętnie. – Jej szalony braciszek przykro nas zaskoczył i wdał się w jakieś ciemne sprawki. Morderstwo, porwanie – proszę się nie dziwić, że nie chcemy do niego puszczać Natalie, póki wszystko się nie wyjaśni. A teraz niech mi pan natychmiast powie, gdzie ją znalazł. Zamartwiamy się na śmierć! – Natalie prosiła, bym pomógł jej uciec do Paryża. – I co pan zrobi?
– To zależy. Twarz pani Montmarceau – osmagana słońcem, pokryta pierwszymi zmarszczkami – wyciągnęła się w surowym wyrazie. – Proszę się nie bawić w arbitra, który próbuje wypytać obie strony, by potem przyznać komuś rację wedle własnego osądu – rzekła. – To sprawa rodzinna, do której pan nie powinien się mieszać – i choć jestem niezmiernie wdzięczna, że przyjechał pan tutaj, byłabym jeszcze wdzięczniejsza, wiedząc, gdzie jest teraz Natalie. – Proszę zrozumieć, chcę jedynie dobra tej biednej dziewczyny. – My też, panie Narbonne. My też. Westchnął zrezygnowany. – Dobrze. Proszę tylko obiecać, że nie będą państwo jej surowo karać. – A co pan myśli, że spiorę tę nieznośną dziewuchę kijami? Chcę ją tu zatrzymać, a nie skłonić do kolejnej ucieczki! Zatem? – Wpadłem na nią w miasteczku, przed stacją pocztową. Teraz czeka w zajeździe, powiedziałem, że sprowadzę jej powóz. Napięcie zniknęło natychmiast z oblicza ciotki, lód spojrzenia rozpłynął się w miękkim, popołudniowym słońcu. – Proszę wiedzieć, że podjął pan bardzo mądrą decyzję. – Wysiliła się na uśmiech. Machnęła ręką służącym i kazała zaprzęgać powóz. Kobiety pobiegły do domu z podkasanymi spódnicami, a zaraz potem stajenny wyskoczył z bocznych drzwi jak z procy. Pani Montmarceau poszła zmienić roboczą suknię. Zostawiła Jeana samego, pomiędzy grządkami kapusty, bez słowa pożegnania. Narbonne poczuł, że jest już zbędny, mimo to stanął na ganku, przed który wyjechała stara bryczka zaprzężona w dwa siwki. – Czy mogę jechać z panią? – spytał, gdy Ines, opierając się na ramieniu woźnicy, wchodziła po składanych stopniach. – Już mówiłam, że to sprawa rodzinna, panie Narbonne. – Teraz to i moja sprawa, obiecałem Natalie pomoc, chciałbym jej wyjaśnić... Urwał, bo sam nie wiedział, co zrobi, gdy stanie naprzeciw panienki Dalmont. Czuł tylko, że to nie w porządku: wydać ją, a potem uciec jak tchórz. O nie! Miał obowiązek pojechać, choćby tylko po to, by pokazać jej swoją twarz. Pani Montmarceau wzruszyła ramionami. – Chyba przynajmniej tyle jestem panu winna. Jeśli jest pan pewien swojej decyzji, zapraszam do wozu. – Za pozwoleniem, pojadę raczej konno. Ines skinęła głową. Pomknęli wąską, polną drogą w stronę niedalekiego miasteczka. Narbonne trzymał się z tyłu, na tyle daleko, by pani Montmarceau nie mogła nawiązać z nim rozmowy. Jechał z
głową opuszczoną, gryząc się z myślami. Przed oczyma stanął mu ojciec, jak żywy, ze swoim świdrującym spojrzeniem. Jakby to było wczoraj, przypomniał sobie jego długie wykłady o honorze, godności i tym, jak być prawdziwym mężczyzną. Czuł się, jakby znów siedział na taborecie, wewnątrz pokrytego boazerią gabinetu, w którym mieszały się te wszystkie zapachy, na zawsze wyryte w pamięci Jeana: holenderski tytoń, pasta do mebli, kawa, farba drukarska z paryskich dzienników. Ale w miarę jak światła Pincourt przybliżały się, młodemu porucznikowi ubywało odwagi i pewności siebie. Wspomnienia bledły z każdym krokiem konia. Gdy stanęli nieopodal zajazdu pocztowego, a Ines zeszła na pylistą ulicę, Narbonne zagrodził jej drogę. – Pójdę pierwszy, proszę mi pozwolić... – Panie Narbonne, doprawdy wystarczy nam już pańskiej pomocy, za wszystko jestem wdzięczna, ale teraz zmusza mnie pan, bym żądała, aby zostawił nas pan w spokoju. – Tylko chwila! Błagam! Może pani czekać przy wyjściu. – Na czym tak panu zależy? Przecież ta dziewczyna przyczyniła panu biedy. – Ale teraz zaufała mi, poprosiła o pomoc, honor więc nakazuje... Och, pani to powinna przecież rozumieć! Może rozumiała, może nie, ale założyła ręce na piersi, dając w ten sposób znak, że na razie nie zamierza się ruszać. Narbonne skinął w podziękowaniu głową i pobiegł w stronę drzwi. Gdy wszedł do ciemnego, pachnącego czosnkiem i przyprawami wnętrza, Natalie poderwała się z miejsca. Pełne nadziei spojrzenie, które mu rzuciła, przebiło Jeana jak zardzewiały gwóźdź. – Nareszcie, już zaczynałam się niecierpliwić. Dziękuję panu z całego serca! Możemy już jechać? Powóz już gotowy? – Panno Dalmont – rzekł, unikając jej spojrzenia – nie ma żadnego powozu. – Ale co też... – Pani ciotka czeka na zewnątrz. Błagam, niech panienka dla swojego dobra wróci do domu. Nie mogłem z czystym sumieniem... Pobladła, zacisnęła wargi tak kurczowo, że podbródek zaczął jej drgać. Przecisnęła się obok Jeana i wybiegła na zewnątrz, jakby nie dowierzając jego słowom. Na progu zatrzymała się – spojrzeniem osaczonego zwierzęcia omiotła ciotkę, woźnicę i służącego, którzy stali wokół wyjścia. Narbonne zajął miejsce za jej plecami. – Dziecko kochane... – zaczęła Ines. Natalie jednak nie słuchała. Uniosła wysoko nos, odwróciła głowę, przybierając pozę zdradzonej arystokratki. Wcześniej jednak rzuciła Jeanowi sucho, ozięble: – Pan jest człowiekiem bez honoru. Pan nie jest mężczyzną, tylko pogardy godną karykaturą.
Narbonne na te słowa zgarbił się, poszarzał na obliczu. Skinięciem głowy pożegnał panią Montmarceau oraz Natalie, a potem ruszył w dół ulicy, w stronę swojego konia, krokiem tak ciężkim, jakby nagle przybyło mu dwadzieścia lat. *** Wróciwszy do sanatorium po zmroku, zmęczony, głodny i przygięty od rwącego bólu w ranie oraz poczucia winy, udał się wprost do swojego pokoju. Tam padł na łóżko i gapił się w sufit, walcząc z nagłą falą senności. Słowa Natalie ugodziły go głęboko i najchętniej zapomniałby o nich choćby na chwilę, w głębokim śnie. Czuł jednak, że musi czym prędzej coś zrobić. Podniósł się więc, z ogromnym wysiłkiem, przeszedł kilka kroków, które zdały mu się najdłuższymi krokami w jego życiu, a potem usiadł ciężko za biurkiem. Wyciągnął przybory i zaczął pisać list do swojego kuzyna. Wybaczył już Natalie. A na myśl o tym, że ta nieszczęsna dziewczyna, która nie miała na świecie niemal nikogo, mogłaby stracić narzeczonego wkrótce po bracie, włosy na karku stawały mu dęba. Nie mógł do tego dopuścić, tym bardziej teraz, kiedy sam dorzucił kolejny kamień do jej ciężkiego losu. Wkrótce list, krótki i treściwy, leżał przed nim w zalakowanej kopercie, ale mimo to Narbonne nie poczuł ulgi. Wyrzucał sobie, że nie napisał go już dawno temu. Poczta do armii szła powoli, kto wie, ile tygodni minie, nim Paul otrzyma wiadomość. A jeśli już jest za późno? Wyczyścił pióro, schował kałamarz i skulił się na krześle, podciągając kolana do bolącego brzucha. Wiedział, że nie zaśnie, jeśli nie zrobi czegoś już tego wieczora. Dlatego, choć czuł, że z raną dzieje się coś złego, a w głowie mu się kręciło, wstał i ruszył chwiejnym krokiem w stronę stajni. Potem wspiął się z trudem na konia i pognał z powrotem do miasteczka. Nad wzgórzami zaciągnęła się czarna kurtyna nocy. *** Padlina leżała u podnóża skarpy, jak osobliwy, ciemny i cuchnący grzyb, który wyrósł niespodziewanie na jasnym piasku. Czuć ją było z daleka, a z bliska odór był tak intensywny, że zostawiał w ustach wyczuwalny posmak, który każdego przyprawiał o torsje. Pokryta warstwą skłębionego robactwa, zdawała się ruszać, rozczapierzać żółte żebra, rozchylać płaty zgniłego mięsa, zapraszając wzrok w głąb, w kręcący się od larw wir zzieleniałych jelit. Przygrywało temu przedstawieniu bzyczenie tłustych much, które chmarami unosiły się nad końskim truchłem. – Jak długo tu leży? – spytał Tyc, przyciskając rękaw do nosa.
– Na moje oko jakieś cztery-pięć dni – fachowo odparł Uhrman. – Mamy lato, skwar, nie trzeba wiele czasu, aby się wyroiło robactwo. A tutaj, niech pan podpułkownik spojrzy, zryty w zboczu ślad – tędy się ześlizgnął. – To oni? – Sądzę, że tak. Proszę popatrzeć. Wskazał palcem rozdętą szyję konia; pod jej skórą pełzały powoli wybrzuszenia larw. Uprząż, nie mogąc objąć napuchniętego trupa, wrzynała się głęboko w miękkie ciało. Walewski, który stał tuż za Uhrmanem, zgiął się i zwymiotował. – Kozacki rząd? – Zdecydowanie tak, dość się już przypatrzyłem ich rękodziełu. To nasi ludzie, panie podpułkowniku. Tyc uśmiechnął się, patrząc na las ponad krawędzią stoku. Prawie tydzień parli na północ w nadziei, że znajdą jakiś namacalny ślad sotni. I właśnie teraz, gdy zaczął już wątpić w swoją decyzję, trafili na to. – Odbijamy na północ – rozkazał, odwróciwszy się do swoich oficerów. – Uhrman, niech twoi rozjadą się tyralierą po lesie i poszukają jeszcze jakichś tropów. Walewski, Gryl, Bieliński, Dołochowicz, Wower – kolejno wprowadzajcie ludzi wyżej, tylko ostrożnie, żeby mi który karku nie skręcił. Wkrótce pierwsza kolumna ruszyła pod górę piaszczystym stokiem. Żołnierze omijali przy tym padlinę szerokim łukiem, zupełnie jakby się bali, że koński łeb poderwie się zaraz, spojrzy na nich swoimi wypływającymi z czaszki oczyma i rzuci jakiś urok. *** Obaj wstali o tej samej porze, gdy blady blask słońca zdołał się wreszcie przebić przez gęste opary porannej mgły. Dominique Levy usiadł na sienniku w swojej małej kwaterze i drżąc z przejmującego chłodu, patrzył długo na podwórze kamienicy. Filip Jewriejewicz Bałuczyn ocknął się z bólem głowy i suchością w ustach. Leżał chwilę sztywny jak trup i wpatrywał w skrawek szarego nieba widoczny przez lufcik sutereny. Dominique naostrzył brzytwę i oskrobał nią dwudniowy zarost, wylał wodę z mydlinami przez okno, a potem ubrał się w mundur armijnego pocztyliona, sprawdzając po dwa razy, czy nic nie jest zagięte i czy wszystko jest czyste jak należy. Zjadł kromkę czarnego chleba i popił zsiadłym mlekiem. Napisał krótką notkę dla swojego współlokatora, młodszego intendenta w sztabie, by powiedzieć, że nie wróci na noc. Potem opuścił skromne mieszkanko, zszedł w dół skrzypiącymi, drewnianymi schodami, kłaniając się po drodze wdowie Margeaux, która zamiatała półpiętro. Minął sklep rzeźnika, z którego buchał zapach świeżej posoki, potrącił druciarza, obwieszonego patelniami, wyszedł na skrzyżowanie, po czym ruszył w dół szeroką i jasną Rue Boisvert, mrużąc oczy przed słońcem odbijającym się w oknach kamienic.
Filip Jewriejewicz nie umył się ani nie uczesał. Na brudną koszulę naciągnął skórzaną kurtę, na to jeszcze porwany płaszcz. Skołtunione włosy przykrył łysiejącą ze starości czapą. Na koniec zawiesił na szyi i ucałował masywny krucyfiks. Rzucił ostatnie spojrzenie na swoją brudną kryjówkę, po czym wszedł na górę po schodach tak wąskich i stromych, że przypominały drabinę. Na ich szczycie stuknął pięć razy w masywną klapę. Gdzieś z góry dobiegło szuranie i stuki – klapa, dotychczas ugięta pod ciężarem leżących na niej beczek, wyprostowała się i zaraz potem otwarła. Filipa zalało ciepłe światło gazowej lampy. Wypełzł na górę, do niedużego pomieszczenia o powietrzu przesyconym zapachem potu i stęchlizny. Było tu pięciu ponurych mężczyzn w strojach robotników kolejowych. Trzech naradzało się przy stole cichymi głosami, czwarty pomógł Filipowi wygrzebać się z piwniczki, piąty przysypiał w sieni, oparty o zaryglowane drzwi, trzymając na kolanach załadowaną rusznicę. Siwy mężczyzna z blizną pod okiem, który siedział przy stole, podniósł głowę i rzekł: – Gotowiście, Filipie Jewriejewiczu? Filip skinął głową, by nie psuć tej chwili ochrypniętym od modlitw głosem. Podeszli do niego po kolei, każdy uścisnął go i pocałował zamaszyście w oba policzki z namaszczeniem godnym starożytnego rytuału. Na koniec siwy położył mu dłoń na ramieniu i odprowadził pod drzwi. Strażnik, który do tej pory drzemał, ocknął się i wyprężył na baczność, patrząc z mieszaniną podziwu i czci na Filipa. Siwy pokazał mu skórzaną sakwę pod ścianą. Jej klapa częściowo odsłaniała dziwne urządzenie, które pobłyskiwało polerowanym mosiądzem. – Tutaj, widzisz? – Rozpiął do końca sakwę i wskazał małą wajchę z boku maszyny. – Jak? – wychrypiał Filip. – No, ciągniesz i tyle. Szybko jest. Ale się najpierw rozkręca przez chwilę, a wtedy bardzo hałasuje. Musisz uważać, żeby wtenczas nikt nie zniszczył maszyny. – Ile? – Krótko, już mówiłem. Tak z pięć sekund. Ale pamiętaj: dopiero kiedy nawiążą połączenie. Powiedziano mi, że ładunek etheru w cewkach wzmocni efekt czy coś takiego. Filip skinął głową. Założył sakwę na ramię, uginając się pod ciężarem jak pod pokutnym krzyżem. – Z Bogiem – rzekł mężczyzna z blizną i uścisnął Filipa raz jeszcze. – Mateczka Rosja wam tego nie zapomni, Filipie Jewriejewiczu. – Za cara! – wyprężył pierś Bałuczyn. Potem otwarto mu wreszcie drzwi i wyszedł wprost w labirynt ubogich, drewnianych domków przy Rue de Victoire, w cieniu kolosalnego szkieletu stacji kolejki powietrznej. W tym momencie Dominique przeciskał się już pełnymi petentów i oficerów korytarzami Bureau de la Poste Principal. Co jakiś czas wpadał na jakiegoś spoconego urzędnika, niosącego sterty teczek w nieznanym kierunku, jak mrówka ze skrawkiem liścia, która niesie
go przez całe mrowisko, nim ułoży w sobie tylko znanym miejscu wedle sobie tylko znanej logiki. Dominique przedarł się przez cały ten bałagan, pokwitował w rozdzielni odbiór torby z listami dla drugiego korpusu, zabrał z kwatermistrzówki kwity, podbił w sekretariacie przepustkę, po czym wziął ze stajni na rogu swojego siwka. Znalazłszy się na ulicy, niespiesznie ruszył w stronę kościoła St. Julien le Pauvre, przy którym znajdowała się Brama Paryska, na razie skryta przez pastelowe kamienice. Wiedział, że do najbliższego przystanku – obozu pod Nowym Paryżem – będzie jechał pół dnia, dlatego postanowił kupić nieco prowiantu. Wstąpił do małej piekarni, z której dochodził cudowny zapach świeżego chleba. Kupując dwa ciepłe rogaliki, Paul nie mógł nawet podejrzewać, jak istotne okaże się te pięć minut, które zużył na pogawędki z pulchną, rumianą córką piekarza. Pożegnawszy ją w końcu, cmoknął na siwka i leniwym tempem przejechał resztę drogi do placu. Gdy w końcu zobaczył przed sobą żelazne łuki bramy, w słońcu mieniące się ciemnym, oleistym blaskiem, wzdrygnął się. Nigdy nie lubił przechodzić na drugą stronę. Przed bramą, za którą wjechać można było tylko po okazaniu przepustki, zebrało się akurat kilku farian. Trzymali kurczowo pręty, kiwali się w rytm religijnych pieśni, palili kadzidła. Dominique z pogardą spojrzał na ich rozwichrzone czupryny, wymazane popiołem twarze i czerwone, napuchnięte oczy. Wydawało się, że wszyscy pogrążeni są w jakimś osobliwym transie, ruszali się w tym samym tempie, nawet bujali głowami w takt tego samego rytmu. Dominique zasłyszał kiedyś w tawernie, że dzięki etherowym obręczom, które nosili na czołach, łączyli się umysłami, tak że gdy jeden wpadał w religijną euforię albo mistyczne urojenie, uczucie to zaraz udzielało się innym. I choć zdawało mu to się fascynujące, to jak każdy szanujący się paryżanin śmiał się z bredni farian, którzy wierzyli, że gdzieś za bramą czeka na nich Bóg Zbawiciel – i że ich misją jest zyskać dostęp do wrót, a potem znaleźć nastawę, która pozwoli na ponowne nadejście Stwórcy. Czując się niepewnie w otoczeniu tylu dziwaków, Dominique przeciskał się między nimi powoli, krok za krokiem zbliżając się do bramy. Na szczęście zignorowali go, z wyjątkiem jakiegoś długowłosego chłopca, który świdrował pocztyliona wzrokiem. – Co się gapisz, idioto? – mruknął Dominique, przejeżdżając obok. Niespodziewanie wszystkie twarze – nawet tych, którzy byli za daleko, aby słyszeć – jednocześnie odwróciły się w jego stronę. Poczuł chłodny dreszcz. Tymczasem gwardziści uchylili lekko skrzydło, Dominique zaś wcisnął się do środka. Wąsatemu sierżantowi pokazał przepustkę i skierował się w stronę rampy, by dołączyć do grupy podróżnych, którzy czekali już na otwarcie przejścia. Farianie przez chwilę falowali gniewnie, a potem uspokoili się i wpadli znów w swój senny, kołyszący rytm. Spóźnił się na poprzednie połączenie, teraz miał przed sobą przynajmniej pół godziny nudy.
Wkrótce Filip Jewriejewicz Bałuczyn stanął pod furtą kompleksu Bramy Nowoparyskiej. Drogę zagradzał mu znudzony fizylier, który z braku lepszego zajęcia wydłubywał sobie brud spod paznokci drewnianą drzazgą, oraz niski, garbaty urzędnik w czapeczce z cesarskim orłem. Filip bez słowa wcisnął urzędnikowi w rękę zmięte pismo, w którym właściciel składu przy Place de la Technique potwierdzał, że okaziciel listu jest jego pracownikiem, który musi udać się do Paryża celem odebrania zamówionych, precyzyjnych elementów mechanicznych z zakładu zegarmistrzowskiego przy Place de la Concorde. Nadzorca nawet nie doczytał dokumentu do końca. Oddał go Filipowi i machnął niedbale ręką. Za płotem nie było żadnej maszynerii, nic cennego, jedynie ziemny nasyp i mały mechanizm sygnałowy, dlatego chętnych do przejścia wpuszczano bez zbędnych pytań. Filip podszedł do księgi podróżnych, by dopełnić ostatniej formalności, ale pióro zawisło mu nad otwartą kartą. Już niemal zaczął się podpisywać jako Toma Duknović – pod tym chorwackim nazwiskiem żył od ponad roku. Jednak w ostatniej chwili naszła go myśl, że to, co wpisze teraz do księgi, przejdzie do historii; będzie wspominane ze zgrozą we Francji i z nabożną czcią na Świętej Rusi. – Jeśli nie umie pan pisać, proszę mi tylko podać imię – rzucił zniecierpliwiony intendent, który opiekował się księgą. Filip prychnął pod nosem, po czym wykaligrafował powoli i nadzwyczaj starannie słowa. „Filip Jewriejewicz Bałuczyn, wierny sługa Cara Wszechrosji”. Przez chwilę bał się, że przesadził – że intendent przeczyta to i nabierze podejrzeń, ale młody chłopak tak był zmęczony rutyną swojej pracy, że nawet nie spojrzał na wpis. Filip wszedł do środka i stanął przy murze, obok kilku innych ludzi, czekających na otwarcie bramy. Starał się zachowywać normalnie, lecz z każdą mijającą minutą tracił powoli nerwy. Miał wrażenie, że strażnicy, którzy przechadzali się po dziedzińcu, patrzą wciąż w stroję jego sakwy. Plecy i dłonie pociły mu się, miał ochotę zdjąć płaszcz, ale bał się, że wtedy jego mokra koszula przyciągnie uwagę. Modlił się więc do Matki Boskiej o to, by brama czym prędzej ruszyła. Czekanie się przedłużało. Dominique pogawędził chwilę ze starym aptekarzem, który jechał do lasów pod Nowym Paryżem po rzadkie zioła, zamienił parę słów z dwoma młodymi podoficerami, których ze szkoły oficerskiej delegowano do obozu w Napoleonburgu. Potem, dla zabicia czasu, zaczął sprawdzać uprząż konia i swój ekwipunek. Na końcu poklepał torbę z listami, by sprawdzić, czy jest dobrze zapięta. Wiedział, że nie przewozi w niej żadnych istotnych wieści. Rozkazy i dyspozycje wojskowe dostarczali zaufani gońcy Bureau de la Poste, do których grona Dominique chciał kiedyś dołączyć. Miał nawet często nawracający sen, w którym rwie galopem do przodu pod ostrzałem armat i karabinów, przebija się niemal między wrogimi szeregami, po czym dociera do dowódcy jakiegoś odciętego korpusu z informacją, którędy i jak się wycofać, by uniknąć zniszczenia. Później tenże generał osobiście przypina mu medal.
Niestety, na razie mógł wozić tylko prywatną korespondencję. Sięgnął dłonią do torby i wyciągnął jedną kopertę, zaadresowaną do niejakiego Paula Narbonne’a. Przekładając ją w dłoniach, poczuł miły dreszcz. Kto wie, co mógł nieść w sobie ten list? Słowa pociechy, wiadomość od rodziny? A może – choć Dominique czuł, że tu wyobraźnia zbyt go ponosi – był to czyjś wyrok śmierci? Doniesienie o jakimś bezeceństwie, wyzwanie na pojedynek, wypowiedzenie krwawej wendety? Z namaszczeniem schował list z powrotem do torby, bo cewki bramy zaczęły wreszcie trzeszczeć, a monstrualne pierścienie poruszyły się jak żelazne dżdżownice. Dominique założył gogle, których skórzany pasek śmierdział potem, następnie nałożył zaślepki swojemu siwkowi. Gdy oniryczna, półprzejrzysta tafla wypełniła łuk bramy, wszyscy ludzie w kompleksie nowoparyskim spojrzeli w jej stronę, mimo zakazów i uprzedzeń, które przed chwilą recytował znudzony urzędnik. Ci, co dotychczas stali daleko pod murem, ruszyli, by zająć swoje miejsce przy nasypie. Tylko Filip udał się w innym kierunku. Obszedł nasyp łukiem, licząc w myślach kroki. Stanął w miejscu, które wskazywały schematy przesłane z komórki w Paryżu. Rozejrzał się niepewnie, ale nikt nie zwracał na niego jeszcze uwagi. Tymczasem pierwsi ludzie, którzy stali w kolejce przed Dominikiem zaczęli już zbliżać się do bramy. Pocztylion zacisnął więc zęby i ruszył za nimi. Jak zwykle, przechodząc na drugą stronę doznał strasznego uczucia mdłości. Pocił się ze strachu, jakby miał przed sobą samą śmierć, kiedy zaś falujące powietrze zniknęło, a zamiast niego zobaczył drewnianą panoramę Nowego Paryża, poczuł niewysłowioną ulgę. Filip, stojąc nieopodal bramy, spojrzał w oczy młodemu francuskiemu pocztylionowi, który wyszedł zza kurtyny etheru wprost naprzeciw niego. W tej ostatniej chwili dopadło go zwątpienie. Czyż ojciec i matka nie wychowali go w przeświadczeniu, że zabić człowieka to grzech największy? Ale mało to ludzi zabił i wygubił ten antychryst wcielony, cesarzem się fałszywie zwący? Ten oprawca narodów, kat i ciemiężyciel, który spalił Świętą Moskwę, miasto tysiąca cerkwi, serce Rosji? Przecież tylko diabeł mógł się czegoś takiego dopuścić! A diabła trzeba było powstrzymać za wszelką cenę, nie bacząc na środki. Zresztą teraz Bałuczyn nie mógł się wycofać. Już przyklęknął, już otworzył torbę, już spoczęły na nim zdziwione spojrzenia, a strażnik szedł w jego kierunku z podniesionym karabinem. Filip jeszcze nie pociągnął za dźwignię, lecz w zasadzie wszystko już się dokonało. Nie miał wyboru. Jeśli zrezygnuje, to go aresztują, znajdą maszynę, wezmą go na tortury, a potem stracą. Żywot tylko zmarnuje, a tak w ostatnim czynie mógł przysłużyć się jeszcze ojczyźnie. Jak więc – zatrzymać się i zginąć nadaremnie? A może popełnić zbrodnię i przysłużyć carowi? Koniec z wahaniem. Filip sięgnął do sakwy i pociągnął dźwignię. W powietrzu zaczął wzbierać falujący wizg.
– Stać! – krzyknął jeden ze strażników, dwaj pozostali już pędzili w stronę Filipa. – Mój Boże, proszę spojrzeć. Co ten człowiek robi? – rozległo się między podróżnymi. I wtedy Filip Jewriejewicz poczuł piekielne gorąco, które wzbierało coraz szybciej. Odbiegł kilka kroków, sycząc z bólu, i odwrócił się w tym samym momencie, w którym skórzana sakwa wybuchła jasnym płomieniem, ukazując rozpaloną, błyszczącą od etherowych wyładowań maszynę. Świst rozsadzał głowę. W górę, z maszyny, wystrzelił słup czystego światła. Gorąco wypaliło mu oczy, tuż zanim słup eksplodował, zalewając plac ogniem. Wtedy zaś i Dominique Levy, i Filip Jewriejewicz Bałuczyn wyparowali niemal jednocześnie, wraz z całą obsługą kompleksu w Nowym Paryżu. Ludzie na ulicach przyległych do bramy krzyczeli, poparzeni. Zapalił się dach pobliskiego magazynu. Jednak w samym Paryżu efekty wybuchu były jeszcze gorsze. Kolosalną, żelazną bramę pochłonęła w jednej chwili kula ognia większa od pobliskich kamienic. Błyskały w niej oślepiające ścięgna czystego etheru, które zaraz wystrzeliły na wszystkie strony. Jedno ścięło szpaler drzew rosnących wzdłuż drogi, drugie rozpołowiło stary kościółek, który zawalił się do wewnątrz. Fale eksplozji popędziły ulicami. *** Huk słychać było w całym Paryżu. Na ulicach przyległych do placu popękały w oknach szyby, w powietrzu zaskrzył deszcz szklanych odłamków. Fala wybuchu zmiotła wagonik kolejki powietrznej z toru przy Place de la Concorde, przepędziła nad dachami kamienic, zrywając, a następnie ciskając w przerażony tłum setki dachówek. Wiele koni wpadło w panikę, wywróciły swoje powozy lub zrzuciły jeźdźców. Teraz pędziły w dzikim szale ulicami, z klekotem ciągnąc za sobą resztki zaprzęgów. Nie było w Paryżu osoby, która w chwili eksplozji nie wzdrygnęłaby się ze strachu. Sam cesarz, który właśnie siedział w ciepłej kąpieli, zaleconej przez lekarzy jako remedium na bóle pleców, wyskoczył z wanny i pobiegł do pałacowych okien, okryty tylko luźno przewiązanym szlafrokiem. Zobaczywszy słup dymu, krzyczał jak szalony: – Gdzie do diabła jest Saint-Cyr? Co się stało? Czemu jeszcze nic nie wiem? Przestraszył się i Maurice Dalmont. Gdy eksplodowała brama, właśnie siedział na pryczy, zgarbiony nad gotycką powieścią, którą kupił dla niego Battiste. Upuścił tomik, skoczył na nogi i dopadł zabitego deskami świetlika, gnany zwierzęcym instynktem, który kazał wpierw wypatrzyć niebezpieczeństwo, a potem od niego uciekać. Ale przez wąskie szpary nic nie widział; rzucił się do drzwi. Tumany duszącego kurzu, wzbite podmuchem, który między kamienicami rozłamał się na setki przeciwnych sobie wiatrów, sprawiły, że Dalmont zbiegał po schodkach niemal po omacku. Dopiero gdy z tylnego zaułka wypadł na główną ulicę, przed ganek domu uciech, zadarłszy wysoko głowę,
zobaczył to, na co gapił się teraz cały Paryż: monumentalną kolumnę czarnego dymu, która wznosiła się aż do chmur, pobłyskując niebieskim światłem etherowych wyładowań. Wkrótce na ganek wybiegli wszyscy goście oraz pracownice przybytku. Kolorowy tłum roznegliżowanych kobiet i mężczyzn niemal wyginał drewniane barierki. Była tam i sama madame Colette, która zobaczywszy Dalmonta, zeszła do niego i syknęła: – Panie Dalmont, proszę natychmiast wracać do siebie. Battiste chyba mnie zastrzeli, jak się dowie, że pan się pokazuje publicznie. – Co to było? – spytał półprzytomnie, nie odrywając wzroku od dymu. – A skąd mam wiedzieć? Co ja jestem, wróżka czy burdelmama? Wracaj pan do siebie, jak się czegoś dowiemy, to opowiem. – Pani nie rozumie, z jak poważną sprawą mamy do czynienia – odparł Dalmont rozgorączkowanym tonem. – Jeśli była to eksplozja etheru, skutki mogą być... trudne do oszacowania. Nie pójdę, póki nie dowiem się, co dokładnie nastąpiło! – Najpierw był słup światła – powiedział jakiś tłusty mężczyzna z brodawką na nosie – widziałem dokładnie, bom właśnie wychodził. Jasny, wysoki, rósł jak na drożdżach. Jak matkę kocham, myślałem, że to koniec świata. Jużem sobie układał, w jakich słowach będę prosić Boga o zlitowanie. Słup rósł krótką chwilę, coraz mocniej się jarzył, aż w końcu – jak nie huknie! Błysnęło tak, żem stracił wzrok na ładnych kilka chwil, a zaraz potem przyszedł też wicher taki, gorący strasznie, dachówki latały, ludzie krzyczeli... Piekło, powiadam państwu. No a jakem spojrzał drugi raz, to został po wszystkim już tylko ten ciemny dym. – Gdzie to się stało? – spytała z boku kruczowłosa dziewczyna w męskiej koszuli, zapewne należącej do klienta. – Ot tam, widać jeszcze smugę. Za rzeką, na wysokości kościoła. – Pewnie brama – rzekła madame Colette. – Grzebali, kręcili, majstrowali, no to się wreszcie namajstrowali, doktory i profesory – zachichotała z boku upudrowana blondynka w rozchełstanym gorsecie. – Musi być: w końcu im to wszystko wzięło i wybuchło. – Proszę się nie śmiać, to bardzo poważna sprawa – odparł siwy mężczyzna, który właśnie dopinał mundur urzędnika. – Jeśli ucierpiała Brama Morthienowska, będzie to miało straszne konsekwencje dla Francji. – A to ciężko było naprzód pomyśleć, że to wszystko w końcu dupnie? – odburknął brodaty robotnik. – Przeciw Bogu tę machinerię robiono, przeciw Bogu, powiadam, to i Bóg się w końcu obraził. – Boga proszę w to nie mieszać, Bogu nic do tego, że ten głupek Soultiere w końcu coś spaprał – odpowiedział mu doktor w masywnej peruce, binoklach i bez spodni. Wywiązała się sprzeczka, lecz Maurice jej nie słuchał. Odkąd usłyszał słowa „słup światła”, stał już tylko jak wmurowany, zaciskając na poręczy zbielałe dłonie. W końcu to dziwne odrętwienie zwróciło uwagę gospodyni.
– Panie Dalmont – szepnęła mu do ucha – dobrze się pan czuje? – Pani Colette! – Chwycił ją za ręce tak gwałtownie, że aż pisnęła ze strachu. – Musi pani natychmiast wezwać mi Battiste’a. To sprawa życia i śmierci.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY W KTÓRYM: Oficerowie Legii rozprawiają na temat ilości potencjalnych historii oraz prawdziwego imienia szatana, Maurice Dalmont zaś odkrywa trop, którego tak długo szukał.
Korony drzew, widziane ze szczytu długiej skarpy, zdawały się tworzyć posrebrzony światłem księżyca dywan; morze, które ciągnęło się jak okiem sięgnąć, przerywane tylko pojedynczymi rafami skalistych pagórków. Tyc, siedząc na pniu ze szkicownikiem w dłoni, próbował usilnie narysować ten krajobraz na papierze. Zmarnował już sześć kart, ale za każdym razem coś się nie zgadzało, zupełnie jakby nie był w stanie oddać ołówkiem tej rozmglonej poświaty, niezliczonych odcieni granatu i szarości. W końcu poddał się, wyrwał ostatnią kartę, po czym z westchnieniem rzucił ją w przepaść. Ołówek wrócił do skórzanego przybornika. Od dawna nie napisał do Natalie ani słowa. Podróż przez te bezkresne pustkowia działa jak opium, usypiała spokojną, codzienną rutyną. Wszystkie rozterki, obawy, nawet pożądanie, znikły gdzieś po drodze, wyssane przez zielony labirynt. Były już tylko codzienne patrole, składanie i rozkładanie obozów, godziny spędzone na uzupełnianiu map. Dlatego kiedy tylko siadał przed kartką, nie wiedział, o czym pisać, nie potrafił się zmusić do sklecenia choćby kilku zdań. Przeklinał się i wściekał, ale czuł, że to niezwykłe otępienie, wywołane długą, pozbawioną zdarzeń podróżą, jest na razie nie do przezwyciężenia. Miał nadzieję, że rysowanie szkiców dla Natalie może go z tego uleczyć. Ale tutaj – na stoku, ponad koronami prastarych drzew – zrozumiał, że nie tędy droga. Rzucił ostatnie spojrzenie na nocny krajobraz, westchnął i poszedł wzdłuż grzbietu, z powrotem do obozu. Po chwili zobaczył przed sobą ognisko oraz kilka ludzkich postaci. – Co to ma być, panowie! – krzyknął, wynurzając się z cienia. Ośmiu fizylierów, stłoczonych wokół paleniska, aż podskoczyło. Jeden niemal przewrócił garnek, który stał w płomieniach na żeliwnym stojaku.
– Ach, to pan podpułkownik! A to nas pan wystraszył! – odparł ktoś. – Melduję, że będziemy gotować zupę! – Zupę? – Ano zupę. – I chcecie może, żeby wszyscy na dwadzieścia mil widzieli, że wy sobie tą zupę gotujecie? Zrozumieli dopiero po chwili. – Och, przepraszamy, myśleliśmy, że to dość daleko, w końcu są te krzaki i... – zaczął się tłumaczyć kudłaty kapral. – Szkoda czasu na gadanie – przerwał mu Tyc. – Zgasić mi wszystko, raz-dwa! I niżej z tym ogniskiem. Już! Zaraz poderwali się, przysypali płomienie piaskiem i zaczęli przenosić się do podnóża stoku. Tyc zaś skręcił w dół, w stronę namiotów. Obszedł je, patrząc, czy wartownicy są na posterunkach, a następnie skierował się w stronę własnej kwatery. Nie dotarł jednak do niej, bo gdy przechodził obok miejsca, gdzie obozowali oficerowie batalionu, zobaczył kilka sylwetek rozpartych wokół trzaskającego ognia. Oni również go spostrzegli; Uhrman machnął zapraszająco dłonią, a Dołochowicz krzyknął: – O, Stanisław! Siadaj no tu z nami. Tyc uśmiechnął się i podszedł. Ustąpili mu miejsca na pieńku, ktoś pożyczył kubek, kto inny nalał do niego ćwiartkę grogu. – Niech pan podpułkownik pije. To przedostatnia butelka, jutro wstrzymujemy racje – powiedział Gryl. – Już się skończył? – I tak starczył dłużej, niżem się spodziewał. Nie chciałbym ci wypominać własnych słów, Stanisławie, ale kazałeś zaopatrzyć batalion na miesiąc drogi. – A ty na moim miejscu jak byś tłumaczył w sztabie, że bierzesz prowiantu na dwa miesiące przy misji, która trwać miała dwa tygodnie? – Tyc machnął ręką. – A z powodu grogu buntu chyba nie będzie. – No nie będzie. Ale nie myśl sobie, Stanisławie, że to dlatego, że wiara żywi wobec nas jakiś tam respekt. Oni po prostu mają jeszcze własne zapasy na czarną godzinę, poupychane w chlebakach – powiedział, śmiejąc się, Dołochowicz. – Dopiero za dwa tygodnie, jak i to się skończy, powieszą nas wszystkich na rejach – Bieliński przekręcił głowę i wywalił na wierzch język jak wisielec. – W takim razie pijem, póki jeszcze żyjem! – Tyc wzniósł kubek. Zaśmiali się. – A wracając do tego, co my tam, zanim pan podpułkownik przyszedł – rzekł Gryl. – To z ciebie po prostu heretyk i zaprzaniec, Pawle. – O nie. Nic a nic nie rozumiesz – odparł Dołochowicz. – Wcale nie chcę występować
przeciwko autorytetowi Kościoła. Zastanawiam się tylko, dlaczego Ojciec Święty uparcie ignoruje... – A jak sobie to inaczej wyobrażasz? Potężna instytucja, uświęcona wiekami tradycji, ma cała w jeden dzień wywrócić do góry nogami cały system wiary? – Poczekajcie no – wtrącił się Tyc. – Może mnie wprowadzicie, żebym nie musiał siedzieć jak baba na tureckim kaznaniu? – Ano rozmawialiśmy sobie wcześniej o tych pismach, w których Soultiere prawi bajki, że niby światów za bramą jest nieskończenie wiele, trzeba tylko znaleźć dla każdego odpowiednią nastawę – powiedział Bieliński. – A rozmowa wkrótce zeszła na to, czy powinno to coś zmienić w naszym pojmowaniu religii. Zmarszczki wokół ust Tyca pogłębiły się w dyskretnym uśmiechu. Jego oficerów zajmowało więc to samo, nad czym on myślał w Onireikonie. – Dołochowicz, w związku z tym, najchętniej by Pismo Święte spalił, a nowe napisał od podstaw – zakpił Jan. Woltyżer otwarł już usta, by zaprotestować, ale Bieliński położył mu dłoń na ramieniu. – Mogę, Pawle? – zapytał i zaraz odpowiedział Grylowi: – Wierzę, że powiedziane było co innego. Paweł po prostu zastanawiał się, czy nie należałoby przemyśleć na nowo pewnych dogmatów. I jakbyś miał w głowie coś prócz trocin, to zrozumiałbyś, jak ważna to sprawa. Bo jeśli wiemy już, że istnieją inne myślące istoty, to mamy dwie możliwości. Albo i oni mieli swojego mesjasza, co zaprzeczałoby dogmatowi o Trójcy Świętej. Albo też nie dostali nigdy Odkupiciela, co z kolei podważa dogmat o boskiej sprawiedliwości. – Chyba że mają własnego Boga, własnego odkupiciela i własny raj – rzekł Wower. – I nie widzisz żadnego problemu w tym, że jedyny okaże się nagle jednym z wielu – odparł Dołochowicz. – A jeśli światów jest nieskończenie wiele? Ma być też nieskończona liczba Bogów? Dość bolesna to dewaluacja. – A, głupoty gadasz – parsknął Gryl. – Tak? A jak do tego doszedłeś, wybitny badaczu etherowej kurtyny? – Zdaje mi się wielce nieprawdopodobne, by istniało nieskończenie wiele światów, bo w tej masie mieściłoby się nieskończenie wiele Polsk. Tymczasem nie może być gorzej z ojczyzną niż jest u nas. A kolosalnego nieszczęścia trzeba by było, aby przy nieskończonej liczbie możliwości nam przyszło żyć właśnie w najgorszej. – Szansa życia w najgorszej z możliwych historii jeszcze jest mniejsza, gdy mamy tylko jedną historię, Janie. Przy wielu zawsze na kogoś padnie to nieszczęście. – Prawda – rzekł Tyc. – I każdy, któremu przyszłoby żyć w takim świecie, spierałby się, że miał w boskiej loterii zbytniego pecha. – A ja sądzę – zabrał głos Walewski – że jak postulował Kartezjusz, historia jest możliwa tylko jedna i została ustalona do ostatniej sekundy istnienia, kiedy pierwszy człowiek postawił
nogę na ziemi. On to – przez każdy krok i każde działanie – powodował wszystko, co nastąpiło potem. My jesteśmy teraz przy tym ognisku, bo zgłosiliśmy się do armii, czego powodem były opowieści ojców naszych, patriotyczne pisma, polityka wielkich mocarstw. A ojcowie, a ci, co te pisma pisali, a cesarze i króle tym właśnie byli, czym ich uczynili przodkowie. Umilkli na chwilę, zdziwieni tym popisem elokwencji małomównego dotychczas kapitana. – Zwą to teraz „determinizm historyczny” – rzekł po chwili Bieliński. – Ale kto w takim razie historię napisał? Ten kto pierwszego człowieka postawił w takim nie innym, miejscu i o takim nie innym, czasie! Słowem: Bóg. Ale jeśli Bóg już wszystko zaplanował, od Adama i Ewy po czterech jeźdźców i siedem pieczęci, to gdzie wolna wola człowieka? Co w takim razie decyduje, czy kto będzie zbawiony albo potępiony? I przede wszystkim – dlaczego Bóg chciałby tak karać jeden z najwierniejszych sobie narodów? – Zapominacie – odparł Wower cichym, zimnym głosem – że naszym światem może rządzić nie Bóg, ale Szatan. – Herezje! – krzyknął Gryl, lecz Wower nie dał sobie przerwać. – Pomyślcie no tylko, jak krwawa, okrutna i pełna zdrad była historia – mówił. – Jak to niemal zawsze sprawiedliwi cierpią i są prześladowani, a źli oraz niecni dochodzą najwyższych zaszczytów. A jeśli, jak mawia wielu, synowie bestii istotnie rządzą tym światem? Spójrzcie chociaż na Korsykanina. Był nikim, synem drobnej szlachty, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinien skończyć jako urzędnik, podoficer lub ksiądz. Ale nagle, jakby wiedziony niewidzialną ręką, pokonuje wszystkie przeszkody, wspina się na najwyższe szczyty władzy. Wiele razy ociera się o śmierć – most Arcole, piekielna machina, egipska zaraza – ale za każdym razem jakaś siła potężna chroni go i trzyma przy życiu. A potem co? Europa spływa krwią, monarchowie z Bożego nadania strącani są z tronów jak kręgle. Wywrotowe, przeciwne nauce Kościoła idee, zamiast umrzeć wraz z rewolucją, trwają i roznoszą się na kolejne kraje... – Za dużo naczytałeś się durnych pamfletów, które drukują we Francji papiści – powiedział Dołochowicz. – Oni gotowi są każdego, kto zagraża ich władzy, przedstawić jako wcielonego diabła. – Tak? Jak więc wytłumaczysz wszystko, co rzekłem przed chwilą? – odparł Wower z oczyma dziwnie gorejącymi. – Ale najlepsze zachowałem na koniec. Jeśli macie jeszcze wątpliwości, panowie, słuchajcie uważnie. Otóż przyjmijmy, że pierwsze dziesięć francuskich liter to jedności, a pozostałe – dziesiątki, jak to starzy, mądrzy Żydzi czynią ze swoim alfabetem, by potem dochodzić wiedzy tajemnej w świętych pismach. Czyli że, na przykład, „a” to jeden, „b” to dwa, „k” to dziesięć, „s” dziewięćdziesiąt, „t” sto, a „z” sto sześćdziesiąt. W całości wyglądałoby to tak... To mówiąc, Wower wyskrobał patykiem na ziemi cały alfabet, pod każdą z liter rysując
odpowiadającą jej liczbę. – A teraz – kontynuował – weźcie tytuł naszego łaskawego pana, „L`Empereur Napoleon”. Zsumujcie liczby odpowiadające wszystkim literom... To mówiąc, przeprowadził na piasku kalkulację, a gdy skończył, zebrani wokół ogniska oficerowie w zdumieniu zobaczyli wynik: 666. – I oto co wyjdzie! Liczba imienia jego to sześćset sześćdziesiąt sześć. Zapadło milczenie. W normalnej sytuacji śmialiby się z takich wywodów do rozpuku, ale teraz, nocą, w środku gęstego, ciemnego lasu, słowa nabierały innych znaczeń, zupełnie jakby puchły od otaczającego mroku, karmiły się nim, zmieniając w ponure kolosy, które umiały rzucić cień na najbardziej racjonalny umysł. W końcu Dołochowicz prychnął z pogardą. – Duby smalone prawicie, ot co! Bóg to, szatan tamto, historia siamto. Zebrali się przy ognisku i straszne bajeczki sobie opowiadają, jak mali chłopcy. A prawda taka, że żadnego Boga i Szatana pewnikiem nie ma, podobnie jak przeznaczenia czy innych wymysłów dla ciemnego ludu. Jesteśmy tylko my – ludzie – którzy kujemy własny los. I nikt mi nie udowodni, że jest inaczej. – Tu się z tobą nie zgodzę. – Tyc pociągnął z kubka duży łyk. – Diabeł istnieje z pewnością. Powiedział to tonem tak zdecydowanym, że cała piątka spojrzała na niego w zdziwieniu. – Dlaczego tak myślisz? – spytał woltyżer. – Bo widziałem dzieło szatana – odparł cicho podpułkownik. – Na własne oczy. A wkrótce zobaczysz je i ty. Spojrzeli po sobie ponuro, dobrze wiedząc, o czym mowa. Zmienili wkrótce temat i reszta wieczoru, podobnie jak noc, upłynęła spokojnie. Ale spokój ten prysnął następnego dnia w południe, kiedy nad lasem, przez który maszerował batalion, niespodziewanie przetoczyły się strzały. *** Przez kilka dni po wypadku Paryż, a wraz z nim cała Francja, był sparaliżowany. Tajna policja, wojsko, rewirowi, płatni donosiciele, urzędnicy – wszyscy wpadli w panikę, bojąc się, że to oni zostaną obarczeni winą za katastrofę. Miotali się jak ryby w sieci, byle tylko dowieść, że dokładają wszelkich sił, by znaleźć winnych. Przykład szedł z samej góry: cesarza tak rozwścieczyło zniszczenie bramy, że spoliczkował Saint-Cyra, a ministra Fouchego przegnał ze swojego gabinetu, rzucając za nim lampą. Ministrowie byli wściekli na wysokich komisarzy, wysocy komisarze – na oficerów, ci – na podwładnych. Mnożyły się spiskowe teorie, każdy był już posądzany o wysadzenie bramy: szpiedzy angielskiego króla, Żydzi, Watykan, włoscy karbonarze, farianie, carscy sabotażyści.
Nie było dnia, by paryskie dzienniki nie przedstawiały nowych podejrzanych, co zaogniało sytuację i prowokowało kolejne lincze. Do naczelnego komisariatu spłynęło prawdziwe morze obywatelskich donosów. Ludzie, którzy żyli obok siebie spokojnie przez wiele lat, nagle przypominali sobie, że sąsiad był kiedyś w Anglii albo że spotyka się z podejrzanymi osobami. Skuszeni wizją nagrody, obiecanej za wskazanie sprawców zamachu, stawali wprost na głowie, by rozsądnie i logicznie dowieść, że staruszka z naprzeciwka jest wrogim szpiegiem, bo dziwnie jej patrzy z oczu, a czasem nawet dostaje listy – z pewnością od głowy obcego mocarstwa. O zmroku ulice wyludniały się; choć nie wprowadzono godziny policyjnej, nikt rozsądny nie chciał wpaść w oko stróżom prawa, dla których każdy, kto samotnie chodził po zachodzie słońca, stawał się od razu podejrzany. W samym środku tego zamieszania Maurice Dalmont czuł się zaszczuty z każdej strony. Wiedział, że musi ustalić, czy z katastrofą – jak podejrzewał – miała coś wspólnego hrabina; znaleźć dowody, przedstawić je na dworze cesarskim, potwierdzić swoją niewinność. Z drugiej jednak instynkt kazał mu schować się jak najgłębiej, przeczekać zamieszanie. Zdawało mu się, że pani Colette przygląda mu się ostatnio dziwnie. Również na obliczu Battiste’a zauważył coś nowego, jakąś obawę, że sprawy zaszły za daleko. Kiedy w końcu służący uzna, że ryzykuje dla swojego pana zbyt wiele? A co z najemnikami? W każdej chwili któryś mógł skusić się na nagrodę... I tak strach stał się nieodłącznym, codziennym towarzyszem Maurice’a Dalmonta. Ze strachem wpuszczał do pokoju służącą pani Colette, ze strachem patrzył na tylną uliczkę przy byle głośniejszym dźwięku, ze strachem zasypiał – z jednym okiem zawsze otwartym – i ze strachem się budził, gdy we śnie zdało mu się, że ktoś się do niego skrada. Mimo to pracował wciąż, popychając do przodu śledztwo. Co dzień przyjmował nowe raporty od Guwernera albo braci Artanti, wydawał kolejne dyspozycje. By opłacić swoich ludzi oraz własne utrzymanie u pani Colette, polecił Loretcie i Nicolasowi, aby spieniężyli resztę obrazów ojca, zastawę, antyki, nawet aparaturę laboratoryjną. Wszystko szło do lombardów oraz kantorków – z jednym tylko wyjątkiem. Klejnotów po matce nie zezwolił tknąć pod żadnym pozorem. Były jedyną fizyczną rzeczą, która łączyła go z bladymi wspomnieniami dzieciństwa. Tak minęło kilka następnych dni. Śledztwo rozwijało się w tym czasie bardzo powoli. Elena Rostov nie ruszała się z domu, za sprawą przykrości, które robiono obcokrajowcom po wybuchu bramy. Jej ludzie również pojawiali się rzadziej w mieście. Tajemnicza dwójka wciąż szukała na różne sposoby Maurice’a, ale brakowało jakiegokolwiek śladu, który pozwoliłby połączyć Elenę Rostov z zamachem i nic nie wskazywało na to, że ów ślad w najbliższym czasie się pojawi. I tak nadszedł sobotni wieczór dnia szóstego sierpnia. Dalmont siedział na swojej pryczy, kartkując właśnie „Perypetie wesołego dragona z Szampanii”. W słabym świetle oczy szybko
zaczęły go boleć, a czcionka taniego wydania, tłoczonego na parowej prasie, rozlewała się w nieczytelne kulfony. Mimo to studiował powieść z takim zapamiętaniem, jakby od tego miało zależeć jego życie. W rzeczy samej, tak właśnie myślał. Odkąd zaczął prowadzić żywot szpiega i awanturnika, poczuł potrzebę, by dowiedzieć się, jak właściwie awanturnik oraz szpieg powinien się zachowywać, co umieć, na jakie przeciwności się przygotować. W tym celu połykał całe sterty przygodowych książeczek, które Battiste kupował mu na targu za grosze. Czytając je, czasem zdumiewał się, że można unieść nad głowę konia lub jedną kulą zastrzelić trzech nikczemnych rzezimieszków, wszelako brał to na karb swojej niewiedzy w kwestii walki wręcz, atletyki i tym podobnych spraw. Przecież czytelnicy nigdy nie wybaczyliby autorowi takich konfabulacji! Ponieważ nie miał pojęcia, z jakiego źródła autor zaczerpnął na przykład opis wystrzeliwania człowieka z armaty ponad murem zamku, uznawał głos niewiary, który się w nim przy takich scenach odzywał, za słabość dyletanta. Za pomocą tychże przygodowych broszur zamierzał szybko nadrobić braki w wiedzy. Wtem zegar pobliskiego kościoła wybił dziesiątą. Maurice, zrozumiawszy, jak jest późno, odłożył książkę i wstał. Poczuł niepokój. Guwerner już dawno powinien przyjść, aby zdać tradycyjny, codzienny raport. Co mogło go zatrzymać? Wyciągnął spod poduszki pistolet, sprawdził ładunek, podsypał na panewkę nowy proch, po czym siadł nad książką, trzymając broń w zasięgu ręki. Szybko jednak złapał się na tym, że nawet nie próbuje czytać, wsłuchując się w odgłosy na tylnej uliczce. Gdzieś daleko śpiewał jakiś pijak, koty miauczały na dachach, szumiał lekki wiatr, łopocząc w zasłonach otwartych okien domu uciech. Z dołu dochodziła muzyka i zwykłe odgłosy pracy przybytku. Po tylu dniach spędzonych na poddaszu Dalmont potrafił już nie tylko powiedzieć, która z dziewczyn przyjmowała akurat klienta, ale i bezbłędnie rozpoznawał głosy co częstszych gości. Stuk butów na żelaznych schodkach, wiodących do jego poddasza, rozgrzmiał jak karabinowe strzały. Maurice podniósł drżącą dłonią pistolet. Ale pukanie, które rozległo się zaraz potem, sprawiło, że nerwy ustąpiły. Trzy, jeden, cztery – umówiony sygnał. Gdy tylko uchylił drzwi, do środka wpadł Guwerener. Jego twarz, zwykle kamienna i nieprzenikniona, płonęła dziwnym rumieńcem. Czoło błyszczało od potu, płuca pracowały jak kowalskie miechy. Zaczął od razu mówić – szybko, połykając sylaby. – Chyba coś mamy, paniczu. Wreszcie się udało. Ale to było szczęście, mówię paniczowi. Gdyby nie to, że jeden z braci podczas roboty poczuł nagle potrzebę i... Dalmont chwycił go za ramiona z wrażenia. – Co?! Mówże! Hrabina? Guwerener pokręcił głową, łapiąc z trudem oddech.
– Nie, ale będzie panicz zadowolony, gwarantuję. Ale teraz błagam, niech panicz puści. Całą drogę tutaj biegłem ile sił w nogach, muszę zaczerpnąć tchu. Dalmont odsunął się, a Guwerner zakaszlał głośno i ciężko usiadł na zydlu, próbując uspokoić oddech. Wreszcie zaczął mówić: – Dzisiaj rozpracowywałem Sępa, a bracia Rakarza. Dla ułatwienia, nadali dwóm tajemniczym szpiegom pseudonimy. Sępem zwali ponurego, starszego chudzielca, Rakarzem – postawnego blondyna z blizną na twarzy. – Śledziłem Sępa od rana, ale nie zdarzyło się nic nowego. Rutyna, szpital, biblioteka, obiad w Pijanym Bombardierze. I wtedy znalazł mnie jeden z braci. Powiedział, że są spaleni u Rakarza i że mam przejąć go jak najszybciej, siedzieć miał w tawernie przy arsenale. No wie panicz, zmieniamy się często, jeśli jest tylko podejrzenie, że nas widziano. Tak żeby nie zgadli, że są obserwowani. Dalmont popędził go niecierpliwym gestem. – W każdym razie Rakarz miał tam rozmawiać z dwoma podejrzanymi ludźmi. Na miejsce przyszedłem najszybciej, jak się da, mimo to jego już nie było. Wściekłem się, pewien, że cały dzień na nic. No, ale w końcu uznałem, że trzeba się wziąć w garść. Poprosiłem na stronę dziewkę, co tam posługuje, żeby wypytać o tych, z którymi się Rakarz spotykał. Okazało się, że jeszcze nie wyszli! Siedzieli tam i kończyli piwo. Z braku lepszego zajęcia, postanowiłem ich poobserwować. Po kilku chwilach pojechali obaj do magazynów przy Starym Porcie. Tam podeszli pod murowany barak, kiedyś skład „Pierre’a Basquere i Synowie” – szyld zresztą ciągle jeszcze wisi. Nie ma żadnych okien, tylko zakratowane świetliki wysoko u góry. I okute drzwi. Pukali długo – otworzyło im dwóch uzbrojonych po zęby strażników. Już wtedy poczułem, paniczu, że to coś dużego. Obszedłem ostrożnie magazyn, ale nie znalazłem nic prócz tylnego wyjścia, tak samo zamkniętego na cztery spusty. Wspiąłem się więc na dach, zajrzałem przez świetlik... – I co? Co widziałeś? Mów! – poganiał Dalmont, którego nie tyle interesowała szpiegowska opowieść, ile gołe fakty. – Oni tam mają, paniczu Dalmont, cały w dupę rżnięty warsztat. Jakieś tokarki, stoły pełne narzędzi. A w powietrzu – ten smród. Wie panicz, jak kiedy przeleci kolejka powietrzna. – Ether! – sapnął Maurice i usiadł ciężko na krawędzi łóżka. – Sądzisz, że da się tam wkraść i podpatrzyć coś więcej? – Prędzej bym się wślizgnął do buduaru cesarzowej Marii i ukradł jej sztuczny pieprzyk z lewego cycka. Jak już mówiłem, są tylko dwie bramy – od strony ulicy i wody. Zamknięte na cztery spusty, strażnicy z bronią, okienka takie, że i dziesięcioletni szczur kominowy nie wszedłby do środka. To jest, paniczu Dalmont, prawdziwa pieprzona forteca. – W takim razie powiedz mi, czy masz kogoś, jakichś dwóch-trzech chłopców albo młodych uliczników, którzy mogliby nam pomóc? Oczywiście za niewygórowaną sumę.
– Może i tak, ale po co oni, paniczu Dalmont, przecież my... – Och, to przecież oczywiste! Wy musicie dalej śledzić Rakarza i Sępa, a ja chciałbym mieć ten warsztat na oku. Trzeba policzyć, ile dokładnie osób tam siedzi, jak wygląd obrona tego miejsca, kto kiedy wchodzi i wychodzi. Ci ludzie muszą przecież coś jeść, mają pewnie jakieś domy i rodziny. Rozumiesz, Guwerner? – Jednego, paniczu, nie potrafię zrozumieć. Dlaczego tyle sił mamy poświęcić na jakiś stary magazyn? – Bo będziemy musieli się tam niedługo zakraść. Widzisz, mam przeczucie, że czegokolwiek szukamy, hrabina trzyma to właśnie tam. Maurice był dumny ze zdecydowanego tonu i słów, którymi odpowiedział. W ten właśnie sposób zachowałby się sam wesoły dragon z Szampanii. Guwerner skrzywił się nieznacznie i było widać, że nie podoba mu się myśl o zdobywaniu fortecy, w jaką zamieniono skład Basquere’a. Nie protestował jednak. Ustalili z Dalmontem plany na następny dzień, a potem skłonił się lekko i wyszedł na wąskie, skrzypiące schody. Chwilę potem odgłos jego miękkich kroków rozpłynął się w uliczce. Zasypiając tej nocy, po raz pierwszy od dawna Maurice Dalmont czuł dziwny spokój. Wreszcie miał przed sobą jasną drogę i cel, który zdawał się już na wyciągnięcie ręki. A wiedza, wyniesiona z przygodowych książek, zaczynała owocować.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY W KTÓRYM: Tyc podejmuje ryzykowne kroki oraz stawia czoło duchom przeszłości, podczas gdy tajemniczy gość ministra Fouche oświadcza, że zna przyczynę unicestwienia etherowej bramy.
Najpierw rozległ się pojedynczy, samotny strzał. Odbity echem od pni potężnych sosen, zdawał się dochodzić naraz ze wszystkich kierunków. Konie zatrzymały się, strzygąc z niepokojem uszami. Kolumny żołnierzy zwolniły, ich oczy powędrowały na dowódców, jakby czekali na potwierdzenie, czy iść dalej, czy nie. Tyc, dotychczas wgapiony bezmyślnie w zieloną gęstwinę, drgnął. Odwrócił się w siodle do kapitana Gryla, z którego kompanią jechał. Ale nim zdążył otworzyć usta, kolejne wystrzały posypały się niespodziewaną kaskadą. Cały las od nich huczał, a pomnożone, odbite, zdawały się zlewać w jeden przeciągły, straszny rumor. Ludzie skulili się odruchowo, niektórzy padli plackiem na ziemię i minęła dobra chwila, nim zorientowali się, że to nie tutaj – i nie do nich – strzelają. – Uhrman! – krzyknął Gryl. – Wpadł w zasadzkę albo sam kogo znienacka przydybał! – Rozwinąć linię – władzę nad Tycem przejęły wyuczone, oficerskie odruchy. – Gotuj broń! W gęstym lesie manewrowanie ciasnymi czworobokami było niemożliwe. Kapitanowie rozsypali więc swoje kompanie w długie tyraliery. Ludzie, zająwszy miejsca, drżącymi dłońmi sięgali do ładownic. Dotychczas, z wyjątkiem przedniej straży, maszerowali z pustymi karabinami, bo ładunek w lufie po jednym dniu na niewiele się już zdawał, a nie mogąc go wystrzelić, musieli pracochłonnie wydłubywać kulę grajcarem. Gdy tylko wszyscy byli gotowi, rozległy się komendy poruczników i kapitanów. Legioniści szybkim krokiem ruszyli w głąb lasu, w stronę, z której dobiegały odgłosy. Po ledwie kilku minutach te stały się coraz cichsze i coraz dalsze. Strzelcy ścisnęli mocniej broń, zaczęli rozglądać się niepewnie na boki. Fakt, że walka trwała tak krótko,
znaczyć mógł tylko jedno. Któraś ze stron musiała mieć ogromną przewagę. Pozostawało tylko zgadywać, czy byli to ułani Uhrmana, czy tajemniczy, niewidoczny wróg. Tycowi udzielił się ten niepokój. Idąc wraz ze swoim adiutantem obok kompanii Gryla, czuł, jak dłonie pocą mu się, a orzechowa kolba pistoletu ślizga w dłoni. Wiedział, że w tak gęstym lesie od niego nic już nie zależało. Gdy ukaże się wróg, będą mogli strzelić raz; potem bitwa zmieni się w wielką kotłowaninę wśród zarośli, w której dowódcy są tylko zbędnym balastem. Jeśli przeciwnik zdobędzie dużą przewagę, nie da się nawet zorganizować uporządkowanego odwrotu. Sytuacja nagle przywiodła Tycowi na myśl niemiłe wspomnienia. Czuł taką samą bezsilność, tak samo musiał biernie czekać na swój los, jak w 1813 roku, w Rosji; na zamarzniętym jeziorze, w śnieżnej zamieci, w której kozacy Woronienki osaczali jego kompanię jak sfora wilków. Zimny dreszcz przeszedł mu po karku. Czyżby ten przeklęty diabeł wiedział o nich, nim jeszcze zobaczyli pierwszego Rosjanina? Czy szli właśnie w zasadzkę i zaraz – za sekundę – z gęstych zarośli wysypią się strzelcy siczowi? Gdy nad tym się zastanawiał, jakby na zawołanie coś zaszeleściło w krzakach – trzydzieści kroków z przodu, nieco po prawej. Uniósł natychmiast pistolet, zacisnął zęby, by przezwyciężyć drżenie nadgarstka. A potem gęstwina wypluła samotną postać. Był to odziany w niebieski mundur ułan bez czaka. Chwiał się w siodle jak pijany, lanca zwisała mu bezwładnie w ręce, której rękaw przesiąkł już całkiem krwią. – Kto idzie? – krzyknął Gryl. – Mówże, człowieku! Co się tam dzieje? Ułan podniósł wolno głowę i spojrzał na nich nieprzytomnymi oczyma. I wtedy spostrzegli, że na skroni ma postrzępioną dziurę, z której sączyła się ciemna krew. Przez chwilę siedział tak, trzęsąc się w agonalnej febrze. Otworzył usta. Potem przechylił się na bok i zleciał z siodła. Nim Tyc dobiegł do niego, ułan już nie żył. – Pistolet – mruknął do Gryla. Obramowaną biało-żółtą linią pogruchotanych kości, duża, choć płytka rana, nie zostawiała pola do domysłów. Stanisław wzdrygnął się. Kule pistoletowe wystrzelone z daleka często nie miały dość siły, by przebić czaszkę. Rozbijały ją wszakże w drzazgi, a potem grzęzły, wraz z kościanymi odłamkami, w mózgu. Wielu w ten sposób ranionych przeżywało – tylko po to, by zidiociali, niepoczytalni, dożywali końca dni w cuchnących fekaliami celach przytułku. – Przyspieszyć kroku! – krzyknął, podnosząc się w siodle. – Słyszeliście tam? Tempo do ataku! Raz, dwa! Rozkaz poniósł się echem po linii, która zdwoiła prędkość. W tak gęstym lesie, przy tym tempie, nie udało się już utrzymać równych szeregów. Front kompanii rwał się i strzępił, ale
w tej chwili najważniejsze dla Tyca było, aby dotrzeć na czas tam, skąd przybył ułan. Nim batalion uszedł sto kroków, zarośla z przodu znów zaszeleściły i Tyc po raz kolejny zamarł z palcem na niedociśniętym spuście. – Co się tam, do diabła, dzieje, kapitanie? – rzekł po chwili na widok wysokiej postaci w niebieskim mundurze. Uhrman aż płonął na twarzy, po rozognionych policzkach spływał mu pot, do czoła przylgnęły mokre kosmyki włosów. Na szabli błyszczała warstwa jasnego karminu. Zaraz za nim pojawiło się kilku równie zmęczonych ułanów. – Mamy ich – wysapał. – Kozaków, znaczy się. Wpadliśmy na patrol jakieś dwie mile stąd. Mały, dwudziesto ledwie ludzi i na dokładkę nikogo się nie spodziewali. Ale że nas zobaczyli, to kazałem bez namysłu atakować, czasu nie było... Spojrzał pytająco na Tyca, jakby czekał na znak, czy podpułkownik tę samowolną akcję zaaprobuje, czy wręcz przeciwnie. Stanisław skinął tylko głową. – Ale nie to jest najlepsze – podjął rozochocony Uhrman. – Niech pan sobie wystawi, panie podpułkowniku; żaden nam nie uciekł. Dobrze wiedziałem, że nie można im pozwolić, aby ostrzegli resztę. No to krzyknąłem swoim: „Niech tam co drugi zostawi pistolet nabity, by rozwalić łeb delikwentom, którym się walki odechce”. Dopiero jak kozacy zaczęli pierzchać, pozwoliłem grzać ze wszystkich luf. A wtedy to już żaden się nie uchował. – Żaden? Jesteś pewien? – Tyc nie mógł uwierzyć w tak dobrą wiadomość. – Ani jeden, panie podpułkowniku. Oficerskim honorem za to ręczę. Wszystkich wyłapaliśmy, choć paru naszych pogruchotało sobie kości od wyścigów po leśnych wykrotach. – A masz tam kogoś, kto mógłby mówić? Uhrman podrapał się strapiony po głowie. – Tego to ja nie wiem, panie podpułkowniku, bo wiara się okrutnie rozochociła. Trzeba by szybko wrócić i zobaczyć, może się jakiś ranny uchował. – To na co czekamy? – rzekł Tyc. – Gryl, przejmujesz dowodzenie nad batalionem! Zaraz potem popędził konia. Las, teraz znów cichy i spokojny, zamknął się za nim natychmiast. *** Gdy ułani Uhrmana natknęli się na wroga, było późne popołudnie. Po starciu opatrywano rannych oraz grzebano zabitych, Gryl zaś przesłuchiwał postrzelonego w udo kozaka. Kiedy ten zdradził w końcu, gdzie znajduje się obóz Woronienki, był niemal wieczór. Tyc zwołał zaraz naradę. Wedle słów jeńca, od miejsca, w którym zatrzymali się kozacy, dzieliło ich piętnaście mil, czyli niemal dzień marszu. Gryl oraz Bieliński proponowali więc
rozbić obóz, a następnego dnia ruszyć w drogę wcześnie rano, tak by przegrupować się wieczorem i zaatakować nocą. Pomysł brzmiał bardzo rozsądnie, ale ku zaskoczeniu towarzyszy Tyc zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. Nakazał forsowny, całonocny marsz, a potem natychmiastowy atak. Protesty podoficerów, którzy nie ręczyli, że ludzie – już w tej chwili zmęczeni – wytrzymają, nie zdały się na nic. Stanisław wiedział, że jeśli jeniec kłamał albo mylił się, a Woronienko wie o ich obecności, to przystępując do walki ze zmęczonymi ludźmi, ryzykuje katastrofę. Czuł jednak, że każda godzina zwiększa szansę, że czarnoksiężnik dowie się o nich. Tego zaś, po doświadczeniach z Rosji, wolał za wszelką cenę uniknąć. I choć wykładał swoje argumenty rozsądnie i z determinacją, to ze wszystkich oficerów poparł go jedynie Dołochowicz. Rozkazy przekazano żołnierzom, a po godzinnym postoju, gdy słońce już zachodziło, batalion podjął marsz. Strzelcy, wlekąc się noga za nogą przez ciemniejący szybko las, szemrali między sobą i rzucali na Tyca oraz oficerów pełne złości spojrzenia. Stanisław szybko zrozumiał, że ten rozkaz będzie go drogo kosztować, jeśli chodzi o posłuch u własnych ludzi. Następne godziny potwierdziły tylko jego obawy. O północy, nim jeszcze batalion pokonał pół trasy, ludzie byli już tak zmęczeni, że ledwie wlekli się do przodu, zwalniając coraz bardziej. Kolumna porwała się i poszarpała, podoficerowie nie potrafili utrzymać porządku i zdawało się, że oddział porusza się tylko siłą rozpędu. Widząc to wszystko, Tyc poczuł strach, że źle ocenił sytuację i popełnia właśnie największy błąd w swojej karierze. Możliwe też, że błąd ostatni. W końcu czy wróg nie pragnąłby właśnie tak ich zmęczyć przed walką? Czy on sam bezwiednie działał na jego korzyść? A może to Woronienko pomieszał mu w głowie jakąś diabelską sztuczką, by szedł jak owca na rzeź, a po drodze zamęczył ludzi i odebrał im siły do walki? Za dnia Tyc śmiałby się z równie szalonego pomysłu, ale teraz – osłabiony i otępiony brakiem snu, z dziwnie ciężką głową – czuł się tak źle, że musiał traktować tę opcję poważnie. Przerwać marsz? Iść naprzód? Przekazać dowództwo Grylowi, podważając tym samym swoją poczytalność? A może dowodzić dalej, mimo panicznego strachu, który powoli lągł się w głębi serca? I tak umysł Tyca grzązł w kolejnych podejrzeniach, myśli mieszały się, a gdy po kolejnych godzinach jazdy doszło do głosu potworne zmęczenie, Stanisław pogrążył się w dziwnej malignie. Chwiał się w siodle, półprzymkniętymi oczyma gapił w nocną ciemność, na przemian drżał z chłodu i potniał. Wkrótce też zdało mu się, że gdzieś na granicy ciemności otaczają go dziwne, ledwie odcinające się od czerni sylwetki. „Gdzie ty idziesz, głupi. Gdzie idziesz”, szumiały. „Pchasz ludzi ku śmierci dla własnych zwidów, by pokonać demona, który siedzi tylko w twojej głowie, człowieka, któremu przypisałeś wszystkie możliwe diabelstwa, dlatego tylko, że cię pokonał”. „Czy to obowiązek cię wzywa czy raczej wstyd? Bo masz się czego wstydzić! Woronienko wygubił w rosyjskich bezludziach cały twój oddział, a potem wyślizgnął ci się
spomiędzy palców jak piskorz! Głupi ty, głupi!”, jadowicie kpił głos. Tyc zacisnął zęby i odparł w myśli: „Robię, co trzeba! Idę spełnić rozkaz. Odejdź, maro, nie będę z tobą rozmawiał”. „Idziesz po śmierć własną i swoich ludzi! Bo nawet jak pokonasz kozaka, będą inne rozkazy, inne bitwy, inne walki, aż w końcu, nie wiedząc kiedy, staniecie się armią kościotrupów, umarłych, którzy wciąż maszerują, bo tak im kazano”. – Natalie? – szepnął Tyc. Zdawało mu się, że ciemność z przodu zawirowała i rozstąpiła się, na krótko ukazując znajome oblicze. „Głupi, głupi!”, usłyszał słowa wypowiedziana głosem jego narzeczonej. „Niemało toś już w życiu lazł pod armaty, dla cudzej korzyści, za cudzą sprawę. A mogłeś zostać ze mną, ożenić się, odbudować dom. Stworzyć coś wreszcie, miast niszczyć i nurzać się w krwi”. „Muszę! To za Polskę”, powiedział w myślach Tyc. „Za wolną ojczyznę”. „Ojczyznę wasalkę Francji?”, zaśmiała się inna zjawa grobowo zimnym głosem. „Królestwo z łaski Korsykanina, korona, którą pulchną rączką włożył na głowę ulubionego marszałka i którą w każdej chwili może zabrać? Chcesz być sługą człowieka, dla którego jesteś, wraz ze wszystkimi rodakami, ledwie uciążliwą zadrą? Który chętnie was słał naprzeciw armat, a teraz, gdy przyszło mu za to płacić, rzuca wam ochłapy i kpi sobie z was za plecami?”. „Dzięki cesarzowi zbudować zdołamy Nową Polskę, a ta będzie inna, nasza tylko, taka, jaką sobie wymarzymy”. „Jeśli nawet istotnie będzie tylko wasza, któż w niej zechce mieszkać? Już historia pokazała, że kiedy sami sobą rządzicie, kłótniom, swarom i walce końca nie ma, aż wreszcie wszyscy znienawidzą się tak mocno, że do innych potęg z prośbą o wsparcie ruszają, bo obcego wolą od własnego wroga – sąsiada. Sami sobie urządzicie własne piekło”. Tyc potrząsnął głową i odpowiedział w myślach: „Teraz wolność będziemy umieli docenić, bo krwią została okupiona”. „Łudzisz się tylko. Walczysz o miraż, a będziesz go ścigał, póki w truchło gnijące się nie obrócisz. Ale przed śmiercią przyjdzie ci jeszcze zobaczyć, jak wszystko, o co się starałeś, upada w gruzy!”. „Jeśli walczyć nie będziemy, naród polski zginie!”. „A wtedy, za dwa wieki, twoi potomkowie żyć będą w pokoju, obcą mową władając, bez pamięci nawet, że kiedyś byli narodem. Czy wtedy właśnie nie zdarzy się to, czego pragniesz najskryciej? Pokolenie, które nie będzie musiało wykrwawiać się na polach bitew Europy, a siły i zdolności obróci ku budowaniu czegoś lepszego?”. „Kłamiesz! Bylibyśmy w takiej przyszłości narodem niewolników!”. „Ach, więc z ciebie nie tylko wojownik niezłomny, ale i prorok? A może tylko okłamujesz siebie, by wagi przydać tej walce, by znaleźć sens, gdzie go nie ma. Ty morderco
najemny, kacie za garść napoleondorów, któryś w życiu nauczył się tylko zabijać! Myślisz, że pięknymi ideami wypełnisz nicość w swojej duszy!”, rozbrzmiał z boku inny głos. „Pusty jesteś, jałowy. Lata młodości minęły, a tyś nic nie osiągnął, młodych chłopców na śmierć tylko wiodłeś, pnąc się po ich trupach ku orderom i awansom”. „Przy każdej okazji ludzi ratowałem”, zaprotestował Tyc. „Wyprowadziłem spod ognia niejeden oddział”. Zdało mu się, że z ciemności dobiega śmiech. „By skórę własną ratować! By ojczyzna nie straciła, jak mniemasz, dobrego oficera!”. Tyc skrzywił się. „Gotów byłem zginąć! Niejeden raz!”. „Taki dzielny, taki bohaterski. Ale nigdy śmierć cię jednak nie sięgnęła... Albo niespotykane to szczęście, albo dobrze się przed nią kryjesz”. „Zamilcz!” Tyc potrząsnął głową. „Tego już słuchać nie będę!”. Blade widma zakręciły się wokół niego, zatańczyły, rechocząc. „Patrzcie no, na ołowianego żołnierzyka, jaki z siebie dumny! Honor, obowiązek, ojczyzna! Bóg! A co to? Słowa! Słowa, którymi żeś spętał swój umysł, które napędzają cię jak sprężyna zegarek. Niewolnikiem jeno jesteś, rabem pojęć, których nigdyś do końca nie zgłębił ani nie zrozumiał, a mimo to gotów jesteś za nie umierać!”. „Szaleniec!”. „Zgubisz siebie i ludzi!”. Odpowiadając duchom, Tyc mamrotał pod nosem, krzywił się, marszczył. Oczy nabiegły mu krwią, twarz zbielała. Za dnia ten stan z pewnością wzbudziłby czyjeś podejrzenia, lecz w ciemnym, nocnym lesie podpułkownik był tylko jedną z setek szarych, rozmytych sylwetek. Nawet adiutant, jadący kilka kroków obok, nie widział szalonego wyrazu na twarzy dowódcy. Odgłos butów depczących runo zagłuszył zaś jego szepty. Niewiele lepiej niż z Tycem było z szeregowymi strzelcami. Ostatkiem sił przedzierali się przez ciemny las, zmagając z sennością i majakami na jawie. Księżyc skryty był za chmurami, świateł nie pozwolono palić, dlatego co rusz ktoś wpadał na drzewo, przewracał się lub osuwał w zdradliwy dół. W końcu podoficerowie wydali rozkaz, by każdy trzymał jedną ręką za pas idącego przed nim. Ludzie ruszyli więc dalej małymi grupkami, ślepcy prowadzili ślepców, jak na obrazie Piotra Bruegla Starszego. Dało to tyle, że teraz, gdy jeden się potknął, upadało kilku. Im bliżej świtu, tym więcej osób nie mogło już wstać z ziemi. Z początku podoficerowie próbowali podnosić ich siłą, krzyczeć i grozić. W końcu jednak sami stracili siły, a zbyt słabych zbierano w grupy i zostawiano po drodze, każąc dołączyć najprędzej, jak się tylko da. Trwała ta katorga w nieskończoność, każda mila zdawała się dziesięcioma milami, noc była wiecznością, a zmęczenie i ciemność sprawiły, że ludzie zatracili całkiem poczucie czasu. Były już tylko widmowe drzewa, krzaki, wyciągające ku twarzy ostre gałęzie i marsz,
marsz, marsz, póki w ciele była jeszcze choć odrobina mocy. Gdy zdawało się już, że będzie to trwało w nieskończoność, przed nimi ukazała się konna postać. Był to Uhrman, twarz miał marmurową, ściętą zmęczeniem, a w siodle chwiał się jak kadet, który pierwszy raz wsiadł na konia. Odszukał wzrokiem Tyca, który jechał nieco z boku batalionu, po czym popędził konia w jego stronę. – Znaleźliśmy obóz – zameldował. – Dwie mile stąd. Minęła chwila, nim Tyc, który w myślach wciąż zmagał się z widmami oraz duchami, zrozumiał, że do niego mówią. – Słucham? – zwrócił na Uhrmana przekrwione oczy. – Znaleźliśmy obóz. Dwie mile stąd, na skarpie przy rzece. Jakieś trzydzieści namiotów w rzadkim lasku, wartowników tylko dwóch. Chyba się nas nie spodziewają. Przez twarz Stanisława przebiegł dziwny grymas. – Narysujesz? – podał ułanowi szkicownik, a ten kilkoma kreskami nakreślił sytuację. Ludzie Woronienki rozbili się w rzadkim lesie, na wysokiej, stromej skarpie w zakolu rzeki. Poniżej, na drugim brzegu rozciągała się długa, trawiasta równina. Kozacy widzieli więc wszystko przed sobą i byli na wyniesionym terenie, z którego jednak nie było się gdzie cofnąć. Tyc kazał adiutantowi wezwać do siebie oficerów. Zszedł z konia i się zgiął aż od ostrego bólu w dole pleców. – Wszystko w porządku, panie podpułkowniku? – krzyknął zaraz adiutant. Tyc odmachnął mu tylko ręką. Kusiło go bardzo, by sięgnąć do sakw i pociągnąć choć łyk z zielonej buteleczki. Przełamał się jednak, wiedząc, że byłoby głupotą brać opium przed bitwą. Gdy po paru minutach zebrali się wokół niego kapitanowie i zobaczył, jak są zmęczeni, przestraszył się. Ci ludzie ledwo widzieli na oczy, ledwo potrafili utrzymać w górze szablę, a on chciał, by dowodzili kompaniami w walce z bardzo groźnym przeciwnikiem. Jednak kiedy pokazał im szkic, ożywienie i błysk w ich oczach upewniły go, że mają jeszcze ukryte zapasy sił. Pokrótce opowiedział swój plan i z zaskoczeniem odkrył, że nikt nie zgłasza zastrzeżeń. Czy była to wina zmęczenia, czy też może istotnie ufali mu na tyle, by wykonać ryzykowny i nietypowy manewr? – Jeśli nie ma pytań, to trzeba sformować kompanie do natarcia – zakończył Tyc. – Podpułkowniku, do świtu mamy jeszcze przynajmniej dwie godziny. Może dać ludziom trochę więcej czasu na odpoczynek? – zaproponował Wower. – Nie wiedzą o nas, więc trzeba uderzyć teraz – odparł stanowczo Dołochowicz. – Jeśli przeszliśmy tak daleką drogę, głupotą jest zatrzymywać się o krok przed celem. Gryl potrząsnął głową. – To może pan sam pójdziesz z szabelką kozaka bić? Bo pańscy ludzie kładą się pokotem nawet i bez wroga – zakpił.
– Racja, nie ma rady. Trzeba chwilę odsapnąć, bo inaczej wiele nie zdziałamy – powiedział Bieliński. Tyc powiódł wzrokiem po żołnierzach, którzy siedzieli lub leżeli pod drzewami. Kilku zasnęło na stojąco, opierając się o pnie. – Postój na godzinę, do wpół do piątej – mruknął. – Warty po pięć osób z każdej kompanii, zmiana co kwadrans. Potem przegrupowujemy się do natarcia. Nikomu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nawet Gryl, niechętny przerwie, zaraz poszedł trochę się przespać. Wkrótce las wyglądał jak pole bitwy. W ciszy i półmroku legioniści leżeli pokotem na ziemi i pod drzewami. Nikt nie rozwinął koca ani nie przygotował sobie miejsca, spali tam, gdzie się położyli, opierając głowy na tornistrach. Wartownicy spacerowali powoli, ziewając głośno i szepcząc między sobą, by nie zasnąć na stojąco. Dla Tyca zaczęła się najgorsza godzina. Nie zamierzał nawet zmrużyć oka – bał się, że straże usną, a wtedy cały batalion przeleży aż do świtu. Dlatego zaczął krążyć między drzewami, uważnie wymijając ludzi. Spoglądał raz po raz na szkic, próbował zmusić swój otępiały umysł do wysiłku, ułożyć plan, który będzie odpowiedzią na każdy możliwy obrót zdarzeń. Woronienkę stać było na wiele, a fakt, że zbliżyli się do niego na ledwie dwie mile bez wiedzy sotnika, bardziej niepokoił Tyca, niż cieszył. *** Książę Otranto, minister policji Joseph Fouche, lubił pracować późnymi wieczorami. Kiedy korytarze ministerstwa cichły, pustoszały gabinety i archiwa, a w budynku zostawali tylko gwardziści oraz dozorcy, którzy cicho przemykali wysoko sklepionymi salami, książę zawsze doznawał niezwykłej jasności umysłu. Lubił wtedy wyciągać z przepastnych szaf akta szczególnie trudnych spraw i przeglądać je w blasku etherowej lampy. Zdawało mu się, że w absolutnej ciszy, w zimnym, błękitnym świetle, wspina się na wyższe poziomy logiki. Nic nie mogło rozproszyć uwagi lub zepchnąć z toru myśl. Były tylko zamrożone w etherowym blasku litery akt, tysiące liter, miliony, które płynęły przez jego umysł jak rzeka, budując obrazy zbrodni i dochodzeń. Właśnie nocami Fouche najczęściej znajdował sposób, by pchnąć z miejsca beznadziejne zdawałoby się sprawy. Decydował też o awansach i degradacjach, przeglądał losowe dochodzenia, by przekonać się, jak radzą sobie komisarze wszystkich komórek jego ministerstwa. Był człowiekiem, który wszystko musi sam sprawdzić, wszędzie zajrzeć, jak wścibski opiekun zegarowej wieży, który zamiast ograniczyć się do nakręcania maszyny o wskazanych porach, musi ją poznać do najmniejszego trybika.
Właśnie dzięki temu paryska policja była za jego panowania najskuteczniejszą służbą na świecie. Wiedząc, że sam minister w każdej chwili zainteresować się może nawet błahą sprawą, policjanci przykładali się do pracy jak nigdy wcześniej. Zbliżała się właśnie północ, a książę miał przed sobą jeszcze sporą stertę raportów, gdy jego spokój zburzył nagle nietypowy dźwięk. Na korytarzu rozbrzmiały kroki – energiczne, pewne siebie. Fouche, który pamiętał rytm kroku wszystkich swoich współpracowników, zdał sobie sprawę, że tej osoby nie zna. Nie przerywał jednak pracy, sięgnął tylko lewą ręką do szuflady. Wkrótce rozległo się pukanie, a zaraz potem do pokoju wszedł wysoki, ciemno ubrany mężczyzna o młodej twarzy i idealnie przystrzyżonej, trójkątnej bródce. – Kiepski wieczór na przechadzkę – rzekł z uśmiechem książę, odwracając czytany raport na drugą stronę. – Powinien pan był wziąć powóz. Rozumiem jednak, że nie chciał pan być widziany pod ministerstwem, czekam więc, aż wyjaśni mi pan swoje powody. – Skąd pan wie, że przybyłem pieszo? – w głosie obcego słychać było lekkie zaskoczenie. – Buty – odparł Fouche, nie podnosząc głowy znad papierów. – W pańskich podeszwach chrzęści piaszczyste błoto. Znaczy to, że przybył pan od strony parku – żeby przejść niepostrzeżenie, jak sądzę; innego powodu nie dostrzegam. Z czego z kolei wnioskuję, że ma pan broń, bo nikt samotnie i bezbronnie nie chodzi w nocy po zaroślach. – Istotnie, pistolet odebrali mi strażnicy – rzekł gość ze śmiechem. Fouche uniósł do góry rękę, którą trzymał dotychczas w cieniu pod biurkiem. Błysnęła lufa z polerowanej stali. – W takim razie i ja odłożę swój – powiedział. – Widzę, że nie stracił pan z wiekiem ostrości umysłu. – Na tym stanowisku nie mogę sobie pozwolić na bycie zaskakiwanym. Nie za to mi płacą. – A jednak zamachu na Bramę Paryską nie zdołał pan przewidzieć... Nieznajomy trącił czułą strunę. Uśmiech zniknął z twarzy Fouchego. – Czy właśnie w tej sprawie pan przychodzi? – spytał z naciskiem. – Częściowo. Ale pozwoli pan, że najpierw, zgodnie z zasadami savoir-vivre’u, się przedstawię? To mówiąc, nieznajomy podszedł i wyciągnął w stronę ministra pięść. Masywny sygnet błysnął w migotliwym płomieniu etherowej lampy. Fouche nachylił się, zmrużył oczy, a przez jego twarz przemknął zdziwiony wyraz. – Dopiero teraz, drogi panie, zdołałeś mnie zaskoczyć – rzekł do gościa. – Od dawna nie rozmawiałem z nikim ze Stowarzyszenia. Przecież waszym bezpieczeństwem zajmuje się wojskowy wywiad! To z ministrem wojny, marszałkiem Saint-Cyrem, powinien pan rozmawiać we wszystkich kwestiach, które was dotyczą. – Sedno sprawy tkwi w tym, że nie przychodzę w kwestii związanej ze Stowarzyszeniem.
A przynajmniej nie bezpośrednio. Chodzi, jak już wspomniałem, o niedawną katastrofę. Do generała zwrócić się nie mogliśmy, ponieważ zabronił członkom Stowarzyszenia mieszać się w, jak to mówi, „niebezpieczne historie”. My zaś posiadamy informacje, które mogłyby pchnąć śledztwo do przodu... – Jeśli chciał pan zdobyć moją uwagę, udało się w stu procentach. – Fouche się uśmiechnął. – Proszę opowiadać. I usiąść, jeśli łaska. Nieznajomy zajął miejsce naprzeciw księcia i nachylił do niego ponad ciemnym, błyszczącym blatem mahoniowego biurka. – Wiadomo panu coś o sprawie zaginięcia Antoine’a Marie Beulaya? Pytanie było retoryczne. Wszyscy wiedzieli, że Fouche dzięki nieprzeciętnej pamięci ogarnia całą pracę podległych sobie wydziałów i potrafi sypać jak z rękawa szczegółami spraw, których akta już dawno pokryły się kurzem. – Nazwisko wydaje mi się znajome. Porwanie, podejrzenie mordu na tle zawiści, moi ludzie wciąż nad tym pracują, choć teraz owe prace nieco spowolniły. Mamy ważniejsze rzeczy na głowie – odparł minister. – Pozwolę sobie zauważyć, że nic nie jest ważniejsze. Bo sprawa zaginięcia profesora łączyć się może w jakiś sposób z wybuchem bramy. – Z czego Stowarzyszenie to wnioskuje? – Niech pan nas nie lekceważy, monsieur Fouche. Ma pan swoje wielkie osiągnięcia, ale proszę nigdy nie zapominać, że w Stowarzyszeniu działają niektóre z najtęższych umysłów cesarstwa. Już wkrótce po eksplozji zwołano specjalne zebranie, gdzie szybko ustaliliśmy, że jedną z najbardziej prawdopodobnych przyczyn katastrofy była detonacja urządzenia, które siłę niszczącą czerpie z energii etheru. Sporządziliśmy więc listę żyjących osób potencjalnie zdolnych skonstruować taki mechanizm. Lista była krótka, poza członkami Stowarzyszenia obejmowała ledwie garstkę osób. A jedną z nich okazał się Antoine Marie Beulay, który akurat kilka tygodni temu zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach wraz z całym dorobkiem. Czy to nie zaskakujący zbieg okoliczności? Po kamiennym obliczu księcia Otranto ciężko było poznać podniecenie. Jednak odsunął na bok papiery, nad którymi pracował, i poświęcił rozmówcy całą swoją uwagę; rzecz dla niego nietypowa. – Więc próbuje mnie pan nakłonić do myślenia, że za wszystkim stoi wynalazek tego człowieka? – To jedna z opcji. Jednak na tyle prawdopodobna, że Stowarzyszenie pragnęłoby, aby ktoś zajął się jego sprawą poważnie. – Już to zrobiono. I obawiam się, że teorie, które pan tu przedstawia, nie znalazły potwierdzenia w faktach. Sprawa zaginięcia profesora jest niemal zamknięta. Moi śledczy są pewni, że został zamordowany przez własnego ucznia z powodu chorobliwej zazdrości. Wszystko się zgadza, naukowy nieudacznik oraz wielki talent na progu życiowego odkrycia.
Porwanie, morderstwo, opróżnienie domu ze wszystkich notatek oraz prototypów... Prosta sprawa. – Ale przecież jest jeszcze jedna osoba, która utrzymywała z profesorem kontakt tuż przed zaginięciem! – zaprotestował gość – Rosyjska arystokratka Elena Rostov. Czy nie należałoby się jej przyjrzeć? – Hrabina Rostov? Drogi panie, czyżbyś myślał, że jesteśmy na tyle głupi, by wnikliwie nie śledzić każdego obcokrajowca, który ma dostęp do cesarskiego dworu? Proszę, proszę spojrzeć. To mówiąc, minister podniósł się z krzesła i podszedł do jednej z komód. Choć szuflady nie były podpisane, bez wahania sięgnął do odpowiedniej. Szczupłe, białe palce przebiegły jak pająk po grzbietach opasłych teczek, które zrobione były z dwóch kawałków kartonu związanych tasiemkami. Jedną z nich wyciągnął i z hukiem położył przed gościem. – Hrabina jest obserwowana na okrągło przez jednego z moich najlepszych ludzi, który nawiązał bliskie stosunki towarzyskie z jej ulubionym gwardzistą. To przebiegła i inteligentna kobieta, ale zapewniam, że gdybym miał choć cień podejrzenia, że jest więcej niż znudzoną utracjuszką, która dzieli czas między bale i rauty a parzenie się z własnymi kozakami, już dawno siedziałaby w lochu. Obawiam się, że pani Rostov nie ma i nigdy nie miała nic wspólnego z zaginięciem profesora. A tym bardziej z zamachem na bramę. – Mimo wszystko sądzę, że w zaistniałej sytuacji powinien pan przyjrzeć jej się baczniej. Sprawdzić wszystko dwa razy. Fouche pokręcił głową. – Obawiam się, że to niemożliwe, drogi panie. – Dlaczego? – Hrabina Rostov opuściła dzisiaj Paryż. Jedzie z odwiedzinami do rodziny w Monachium. I – proszę mi uwierzyć – jest na tyle rozsądna, że nie wróci tu, póki nie skończy się ten cały, proszę wybaczyć, burdel. *** Tego samego dnia, wczesnym popołudniem, kareta hrabiny Rostov wytoczyła się przez bramę z głośnym turkotem wysokich kół. Tylko po spiętrzonych z tyłu kufrach i walizach dało się poznać, że nie jest to zwykła, niedzielna przejażdżka. Powóz przemknął szybko przedmieściami i skierował się do Porte St Jacques, wschodnich rogatek Paryża, za którymi zaczynał się szeroki trakt cesarski. U miejskich bram stał tego dnia patrol gwardii, w mieście panował bowiem nieoficjalny stan wyjątkowy. Tajna policja i armia dwoiły się i troiły, próbując znaleźć winnych katastrofy. Prowadzono dziesiątki rewizji, aresztowano każdego, kto czymkolwiek wyróżniał się z tłumu.
Dlatego gdy tylko powóz zatrzymał się przy bramie, sierżant podejrzliwie zajrzał do wnętrza, wpuszczając przez półotwarte drzwi strugę światła. W półmroku rozbłysły szmaragdowe oczy. – O co chodzi, drogi panie? – Przepraszam najmocniej panią hrabinę. Nie, nie ma żadnego problemu. Ja... Muszę tylko... – Spytać dokąd i po co jadę – zaśmiała się Elena Rostov. – Bardzo rozsądnie z pana strony. Niech pan zatem wie, że do Monachium, odwiedzić stryja, barona Antona Pawłowicza Rybaczyńskiego. Chce pan może jeszcze przeszukać moje kufry? – Ależ co pani hrabina... Przepraszam najmocniej, można już jechać. Elena zapukała w przednią ścianę karety, dając znak stangretowi. – Miłego dnia życzę, panie sierżancie. Gwardziści się rozstąpili, powóz przetoczył się rogatkami, przejechał szeroką groblą, a następnie zboczył na trakt. Stangret pogonił poczwórny zaprzęg, mury i domy Paryża szybko zostały z tyłu. A gdy tylko całkiem zniknęły z widoku, w środku powozu hrabina zgięła się z bólu. Twarz, dotąd uśmiechniętą, ściął okropny grymas. Kobieta sięgnęła do głowy i zerwała z czoła etherową obręcz. – Hej, Anton! Stawaj gdzieś tam, szybko – doszedł z wnętrza karety odmieniony, gburowaty głos. Woźnica aż drgnął. Mimo to zatrzymał konie, lokaje zeskoczyli na ziemię, otwarli drzwi. Najpierw ukazała się ręka. Gruba, krótka, pokryta rozlanymi piegami. Jeden ze służących rzucił się, żeby pomóc. Z wnętrza wytoczyła się niska, gruba kobieta o jasnych, krótkich lokach. Była blada, oczy miała przekrwione. Nogi drżały jej jak w febrze. – Wszystko w porządku, Heleno Andriejewno? – Dureń – fuknęła i odepchnęła go na bok. Odbiegła kilka kroków, zataczając się, zgięła się wpół, a potem zwymiotowała. Torsje długo szarpały jej ciałem. Gdy wreszcie podniosła się i obtarła usta chustą, lokaj podał jej etherową obręcz. – Hrabina nalegała, by nigdy się z nią nie rozstawać – rzekł. – Wiem dobrze, co hrabina kazała, idioto – warknęła kobieta. – Spróbowałbyś nosić to diabelstwo choć pół godziny, tobyś zobaczył, jak to jest. A teraz won! Mężczyzna wrócił do wozu, a po minucie to samo zrobiła Helena. Kolasa ruszyła. Czekała ją długa i niebezpieczna droga do Petersburga.
ROZDZIAŁ JEDENASTY W KTÓRYM: Tyc stawia czoło swoim najskrytszym strachom. Potem nadchodzi mgła, a wraz z nią – umarli.
Godzinę przed świtem las wyglądał jak węgielny szkic na karcie szarego papieru. Wszystkie barwy, nawet jaskrawożółte kołnierze woltyżerów albo czerwone pagony strzelców, ginęły w dziwnym świetle przedświtu, które tłumiło barwy, pożerało je, zmieniało w odcienie szarości. Dlatego długą linię żołnierzy, która maszerowała w stronę wzgórza przez rzadki sosnowy las, zobaczyć można było dopiero ze stu kroków. A i wtedy bardziej zdradzały ich blade, łyskające bielą oblicza niż mundury Legii Nadwiślańskiej. Kompania szła w ciszy, powolnym krokiem. Przed nią zwiadowcy krótkimi skokami biegli od krzaka do krzaka i od pnia do pnia, po każdym ruchu przystając długo, by zlustrować teren. Na czele szeregu maszerował zaś kapitan Wower, z dwoma pistoletami mocno ściśniętymi w dłoniach i z szablą przy pasie. Gdy wreszcie oczom przepatrywaczy ukazały się rozłożone nieco wyżej, okrągłe namioty kozaków, dali znak, a kompania stanęła w miejscu. Wower wysunął się naprzód, przygięty do ziemi i ostrożny, a potem kucnął za powalonym pniem. Wyciągnął lunetę i uważnie zlustrował nią obóz. Para strażników siedziała przy dogasającym ogniu. Konie stały spokojnie w prowizorycznej zagrodzie. – Jurdań! – szepnął do zwiadowcy, który stał w krzakach nieopodal. – Biegnij na lewo, zamelduj Uhrmanowi, że jesteśmy na pozycji. Strzelec rozpłynął się w zaroślach. Nie minęło dziesięć minut, gdy wrócił, niosąc nabazgraną na małym świstku papieru pozycję ułanów. Przyjrzawszy się jej, kapitan kazał sformować kompanię do natarcia. Rozkaz przebiegł szeptem od człowieka do człowieka, linie się rozwinęły i oddział ruszył w stronę cichego obozu wroga. Z każdym krokiem zmęczenie znikało z twarzy żołnierzy, w miarę jak serca zaczynały im coraz szybciej bić, żołądek się skręcał, a na karku i plecach wzmagało się
to dziwne mrowienie, którego doznawało się przed bitwą. Strażnicy nie zobaczyli ich ani kiedy byli dwieście kroków od namiotów, ani gdy skrócili dystans do stu kroków. Po przekroczeniu tej granicy Wower – nie wierząc samemu w to, jak łatwo wszystko na razie idzie – uniósł w górę pistolet i wypalił. W jednej chwili kompania zerwała się do biegu, krzycząc wniebogłosy, a z krzaków daleko po lewej dołączył do nich krzyk ułanów oraz rżenie koni. Uderzyli z dwóch stron, całą szerokością wschodniego dojścia, które było jedyną drogą na cypel, poza stromymi skarpami. Tylko kilka strzałów rozległo się, nim wpadli między namioty, zrywając je lancami, tnąc szablami oraz wybijając tych nielicznych kozaków, którzy stanęli im na drodze. Walka jednak zgasła niespodziewanie. Żołnierze Legii, rozsiani już teraz po obozowisku, zwolnili, nie widząc nigdzie wokół wroga. Pod zerwanymi plandekami nie ukazało się nic oprócz wydeptanej trawy, sienników i tobołków. Garstka wrogów, którzy byli w obozie, leżała już martwa na majdanie. Wower zaklął, przyłożył dłonie do ust i krzyknął: – Czworobok! Formować czworobok! Rozkaz padł w ostatniej chwili, bo ledwie sekundę po tym, jak żołnierze zbiegli się z powrotem na środek majdanu, las wokół zadrżał od wściekłych wrzasków. Rzadko zadrzewionym stokiem, tym samym, który przed chwilą pokonali, nacierała na nich pełna kozacka sotnia, z wielkim, czarnobrodym sotnikiem na czele. Polakom, którzy mieli przyprzeć wroga do przepaści, przyszło się na skraju tejże przepaści bronić. Kozacy natarli długą, nieregularną linią. Część zderzyła się z ułanami Uhrmana, którzy ruszyli im na spotkanie. Reszta wpadła między ludzi Wowera. Choć liczebnie to legioniści mieli nieznaczną przewagę, już od pierwszych chwil musieli dawać z siebie wszystko, by nie ulec naporowi wroga. Jeźdźcy atakowali bowiem z niewiarygodną furią, wyjąc jak wilki. Zdawali się za nic mieć własne życie, jakby nie czuli bólu i walczyli mimo strasznych ran. Polacy cofali się ze strachem, za każdym razem, gdy atakował ich kozak z rozpłataną głową albo rozprutym brzuchem. I choć tak ciężko ranni kozacy w końcu spowalniali kroku, a potem osuwali się na ziemię, wcześniej często udawało się im zabić tych, którzy zadali im śmiertelny cios. Wszystkiego dopełniał łysy, czarnobrody, pobliźniony gigant w stroju popa, z wielkim krzyżem na piersiach oraz bułatem w ręku, który od pierwszych chwil walczył w samym środku bitwy. Kierując swojego konia zawsze tam, gdzie stłoczyła się największa liczba walczących, rozcinał piechurów Legii niemal na pół ciosami, które gięły lufy muszkietów oraz roztrzaskiwały szable. Klin ułanów szybko pękł, a walka przemieniła się w ciąg kawaleryjskich pojedynków, w
których Polacy, mimo zacięcia, częściej przegrywali. Czworobok Wowera kruszył się zaś i cofał, szarpany co chwila nagłymi wypadami kozaków, którzy krążyli wokół niego jak sfora wilków wokół samotnego jelenia. Ale gdy na szczycie cypla toczyła się zacięta walka, w lesie u jego podstawy zaczął się ruch. Ostrożnie, powoli, jeden za drugim, strzelcy w niebieskich mundurach gramolili się na skarpy z kryjówek u ich podnóża. W całkowitej ciszy, na lesistym stoku, formowali szerokie kolumny. Po chwili trzy pełne kompanie były już gotowe do natarcia, a w zagajniku przed nimi, za rozdwojonym wiązem, przycupnął Stanisław Tyc. Chwilę patrzył przez lunetę na walkę, a trafiwszy wzrokiem na brodatego olbrzyma, drgnął. A więc wreszcie! Miał przed sobą człowieka, w którego istnienie nieraz sam już wątpił. Źródło swoich koszmarów, istotę, która postawiła na głowie jego racjonalny świat, wywróciła go na nice, pokazując rzeczy sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. W pewien sposób poczuł ulgę, mając go w zasięgu strzału. Zaraz jednak wrócił do lustrowania całej bitwy. W ogólnym chaosie nie mógł co prawda policzyć dokładnie wroga, ale pewny był, że w zwarciu widzi dobrą setkę jeźdźców. Wyglądało na to, że kozacy uderzyli pełną sotnią – nie zostawili sobie żadnych odwodów. Uśmiechnąwszy się, Tyc zbiegł niżej, gdzie czekali już jego oficerowie. – Gryl, Bieliński! Pierwsza i trzecia atakują kolumnami na bagnety, ja idę z wami – rzucił krótko. – Czwarta w podwójnej linii rozkłada się do strzału wzdłuż całego podejścia. Tam, tam i tam mają stanąć sztucery etherowe. Nie chcę, żeby mi się choć jeden kozak wyślizgnął, zrozumiano? Walewski, dowódca czwartej kompanii, skinął tylko głową. Chwilę potem dwustu ludzi, wiedzionych osobiście przez Tyca, ruszyło pod górę szybkim marszem. Idąc, nasadzali na lufy długie ostrza, całowali zawieszone na piersi krzyżyki, żegnali się. Dzikie kłębowisko, z którego dochodziły krzyki, szczęk szabli oraz wycie rannych, było coraz bliżej. Widzieli już pojedyncze sylwetki; masa tego koszmaru podzieliła się w ich oczach na pojedyncze starcia, pojedyncze tryumfy i śmierci. – Pas de chargé! – rozległ się krzyk. Żołnierze zerwali się do biegu, pokonali ostatnie metry, a potem wpadli na wroga, uderzając z wściekłością bagnetami oraz tłukąc kolbami. Zaatakowani od tyłu kozacy powinni byli wedle wszelkiej miary spanikować. Nie przejęli się jednak tym wcale i walczyli dalej z wrogiem po obu stronach. I choć Polacy mieli teraz miażdżącą przewagę, ubicie każdego z Rosjan było trudnym wysiłkiem – wymagało zadania wielu ran, z których ledwie jedna wystarczyłaby na zwykłego człowieka. Wściekła rąbanina ciągnęła się w nieskończoność. Tyc tak pogrążył się w rytmie uników, ciosów, parad i zwodów, że zapomniał o otaczającym świecie. Szarzyzna świtu, zmęczenie, upiorna biel namiotów, krew, krew.
Mięśnie zdrewniałe, gliniaste. Głowa dziwnie lekka, szum w uszach. Trans przerwał mu dopiero krzyk, dochodzący od strony stoku. Cofnął się zaraz z pierwszej linii i spojrzał w tamtą stronę, by w zdziwieniu spostrzec większą część kompanii Walewskiego, która szarżowała w ich stronę z kapitanem na czele. – Głupiec! – warknął Tyc. Kozacy również to zobaczyli. Gdy kolumna czwartej kompanii włączyła się do zwarcia, naparli gwałtownie w stronę stoku wzdłuż północnej krawędzi cypla. Wiedzieli, że jeśli uda im się wyrwać z walki, to z łatwością przebiją się przez lasek, gdzie zostały już tylko dwa tuziny Polaków. Cały manewr koordynował Woronienko, a wykonano go tak szybko, że legioniści zdziwieni byli nagłą zmianą kierunku natarcia. Tyc skrzyknął wszystkich ludzi, którzy byli wokół niego, zerwał ich do biegu, po czym pognał przeciąć drogę kozakom, wciąż próbującym wydrzeć się z bitewnego chaosu. Rozwinął pospieszny szereg, trudny do nazwania linią. A potem wydał rozkaz, który nim rozbrzmiał do końca w powietrzu, przeszył jego samego lodową szpilą. Gruchnęły karabiny, z których dotychczas nie strzelano, z obawy, by nie razić w tłumie swoich. Okropne wspomnienia z roku 1813 uderzyły nagle. Wtedy tak samo, zdesperowany w trakcie walki z Woronienką, kazał strzelać w zwarcie, pewien, że ucierpią głównie Kozacy. I zabił wielu własnych ludzi, w tym przyjaciela rodziny i opiekuna, pułkownika Karwińskiego. Teraz przez moment poczuł się jak w piekle. Czy to wszystko znowu miało wrócić? Kupione za straszną cenę zwycięstwo, które okaże się niepełne, wyrzuty sumienia, koszmary, komisja wojskowa? Na szczęście tym razem trafieni zostali jedynie zbici w ciasną formację kozacy. Ani jeden Polak nie padł na ziemię. To dodało Tycowi odwagi i rozproszyło straszne myśli. – Naprzód! – krzyknął. – Nie brać jeńców! Salwa, a potem nagły atak, zniweczyły próbę wydarcia się z okrążenia. Kozacy, na których napierano ze wszystkich stron, zaczęli znów zbijać się w bezładną kupę wokół sotnika i cofać. Z każdą chwilą spychano ich coraz dalej od lasu. Walka trwała, Tyc był cały czas w pierwszej linii, chcąc czym prędzej dotrzeć do sotnika. Zbijał wrogie pchnięcia, siekł i pchał, cały czas kątem oka śledząc wrogiego dowódcę. A gdy wraz ze swoimi strzelcami dotarł po trupach kozaków dostatecznie blisko Woronienki i zobaczył jego masywną sylwetkę ledwo trzydzieści kroków dalej, wyciągnął zza pasa pistolet. Zrobił krok w tył, pozwolił się wyprzedzić nacierającym wokół żołnierzom, a potem, znalazłszy się za własną linią, spokojnie wycelował i strzelił. Kula powinna była trafić kozaka w bok. Ale widocznie nie trafiła, bo ów nawet nie drgnął. – Koper! Dawaj pistolet! – krzyknął Tyc do stojącego nieopodal porucznika.
Chwyciwszy wyślizganą kolbę, którą podał mu młodzieniec, podniósł broń i wypalił znów, jeszcze uważniej celując. Tym razem był pewien, że trafił dokładnie w szyję. Widział nawet jasną krew, która trysnęła gwałtownie. Mimo to sotnik nawet się nie zatrzymał. Zakręcił nad głową młyńca ciężkim bułatem i głośnymi krzykami zaczął zbierać ludzi do odwrotu. Kozacy znów postanowili wydrzeć się z matni, choć tym razem w innym kierunku. Szybko zebrała się wokół Woronienki spora grupa okrwawionych niedobitków. I chociaż Tyc, który przewidział, co się stanie, kazał uderzyć na nich wszystkimi siłami, to kozacy wyślizgnęli się spomiędzy atakujących strzelców i ruszyli pędem w górę cypla – do miejsca, gdzie skarpa była najwyższa i w związku z tym nikt jej nie bronił. Żaden nie zawahał się, gdy stanęli nad piaszczystą stromizną, która w porannym półmroku wyglądała jak prawdziwa przepaść. Tylko konie wryły się w miejscu kopytami, przewidując pewną śmierć. Jeźdźcy zmusili je jednak, kopiąc piętami w brzuch i smagając po bokach płazami szabel. Chwilę potem – jeden za drugim – przetoczyli się przez krawędź i osunęli w dół, przy akompaniamencie przerażonych kwików zwierząt oraz pełnych niedowierzania okrzyków Polaków. Tyc był jednym z pierwszych, którzy dopadli do urwiska. Przechylił się ostrożnie i spojrzał, z nadzieją, że na dole zobaczy tylko stertę ciał. Ale stok nie był jednak bardzo wysoki, a choć stromy, daleki był też od pionu. Prawie wszyscy kozacy ześlizgnęli się po nim bez szwanku, ale wielu potraciło konie, które połamawszy sobie nogi, zbiły się u podnóża skarpy w wał drgających ciał, z którego dochodziło przeraźliwe, agonalne rżenie. Jednak ludzie Woronienki nie przejmowali się tym. Byli już w rzece, walcząc z silnym prądem i przeciskając w stronę brzegu, za którym ciągnęła się długa równina. Z każdą sekundą zbliżali się w jej stronę. Huk, jak grom, zatrzymał ich w miejscu. Z przodu, na drodze do stepu, w którym upatrywali zbawienia, rozkwitła ściana ognia i dymu. Kule świsnęły w powietrzu. Trafieni, jeden za drugim, padali w wodę, szamocząc się, by ostatkiem sił utrzymać głowę na powierzchni. Postrzelone konie wierzgały, spływając na grzbietach i bokach w dół wartkiego nurtu. Ich kopniaki zrzucały jeźdźców z siodeł i przewracały ludzi. Rzeka natychmiast spieniła się, poczerwieniała od krwi. Po głównej salwie zaczął się nieregularny ostrzał. Co chwila to tu, to tam brzeg rozbłyskiwał jasnym światłem. Mimo to kozacy parli w jego stronę – tam, gdzie widniały rozproszone, ciemne sylwetki. Byli to ludzie Dołochowicza. Jeszcze nim zaczął się atak, spłynęli w dół rzeki, tak, aby wartownicy nie mogli dostrzec ich z góry, a potem ukryli się wśród nabrzeżnych zarośli. Byli zabezpieczeniem na wypadek, gdyby szalony przeciwnik chciał uciekać przez rzekę. Spełnili swoje zadanie wzorowo, lecz jednego ani Tyc, ani Dołochowicz nie wzięli pod uwagę: niewiarygodnej determinacji kozaków, którzy nawet mimo kolejnych ciężkich strat –
zostało ich ledwie dwadzieścia szabel, z czego niemal wszyscy byli ranni – zaatakowali o wiele liczniejszego, wypoczętego wroga. Członkowie straży przybocznej sotnika, wytatuowane dziwadła o szalonych oczach, ze wszystkich jego ludzi najsilniejsze i najbardziej wytrzymałe, zajęli miejsce w pierwszym szeregu. Pod ich osłoną kozacy ruszyli do natarcia. I choć w przybocznych zaraz uderzyły kule, zdawali sobie kpić z ran, nacierając na woltyżerów przez coraz płytszą wodę. Nad nimi zaś górował sam sotnik, z którego ust nie potrafiła zetrzeć uśmiechu ani porażka w bitwie, ani nawet rana szyi, którą otrzymał od Tyca. – Zewrzeć szeregi! Bagnet na broń! – krzyknął Dołochowicz tuż przed tym, jak demony w ludzkiej skórze wpadły na jego linię. Tyc, obserwując to wszystko ze szczytu skarpy, zaklął. Odwrócił się i krzyknął: – Dołochowicz potrzebuje pomocy. Bieliński! Atakujemy na dół. – Panie podpułkowniku, ale to szaleństwo! – rzekł kapitan, patrząc w dół skarpy. – Poskręcamy sobie tylko karki! – Kozacy jakoś przeżyli, więc i my przeżyjemy! To rozkaz! Widać jednak było, że ludzie Bielińskiego idą niechętnie. Przed chwilą jeszcze myśleli, że ich rola w bitwie dobiegła końca, zaczęli zbierać rannych i przeszukiwać wrogie namioty, a tu nagle żądano od nich desperackiego czynu. Formowali się przy skarpie niemrawo, sierżanci zaczęli więc biegać jak szaleni, zaciągając ludzi do szeregu siłą oraz groźbami. Tymczasem do Stanisława zbliżył się Walewski. – Panie podpułkowniku, jeśli kapitan Bieliński nie chce, ja ze swoimi ludźmi chętnie... – zaczął, ale Tyc uciszył go jednym ruchem ręki. – Nie ma mowy! – krzyknął zdenerwowany. – Zostajecie tutaj, dość już pańskich wygłupów, kapitanie. Od teraz, proszę zapamiętać, nie powierzę już panu żadnego zadania istotniejszego niż obrona taborów. Rozumie pan? Kapitan nie odpowiedział. Patrzył tylko, a jego twarz przybrała wyraz głębokiego, przejmującego smutku. Jednak Tyc nie miał się czasu nad tym zastanawiać. Ludzie Bielińskiego byli już bowiem nad krawędzią, a sam kapitan dał im przykład, zsuwając się na tyłku po piaszczystej stromiźnie, przy czym zaczepiwszy o korzeń, wydał mało bohaterski krzyk. Nie zniechęciło to jednak reszty i, drużyna po drużynie, poszli w jego ślady. Jako jeden z ostatnich skoczył Tyc, który wcześniej wziął od adiutanta załadowany pistolet, a porzucił mapnik i torbę z dziennikiem. Będąc już na dnie skarpy, ruszył od razu w stronę rzeki, w której trzepotali się jeszcze ranni kozacy. Polacy chwilę walczyli z wartkim nurtem, aż w końcu, mokrzy i zdyszani, wyszli na brzeg po drugiej stronie, tylko po to, by natychmiast włączyć się do walki. Ludzie Woronienki, otoczeni po raz kolejny, tym razem musieli zrozumieć, że to już koniec. Porzucili próbę przebicia się na równiny i uderzali teraz z furią na legionistów, próbując zabrać ze sobą do grobu jak najwięcej z nich. Tyc zaś, upatrzywszy w tłumie zwalistą sylwetkę sotnika, skrzyknął kilku bliskich sobie
ludzi i natarł w jego stronę. Woronienko chyba go poznał, bo gdy odwrócił się do podpułkownika, zamarł na chwilę, a błysk szalonych oczu jakby przygasł. – Znów się spotykamy! Ale tym razem odejdzie tylko jeden! – krzyknął Tyc po francusku. Rzucili się na siebie z takim zapamiętaniem, jakby cały świat wokół zniknął – z jednej strony sotnik i trójka jego wytatuowanych przybocznych, z drugiej Tyc wraz z drużyną strzelców oraz woltyżerów. Woronienko skupił się tylko na oficerze, Tyc zaś w jednej chwili został zepchnięty do desperackiej obrony, próbując zbijać błyskawiczne cięcia bułatu, z których każde było tak silne, że ręka drżała pod nimi aż po łokieć. Szybko też palce Tyca zaczęły przeraźliwie boleć, więc zacisnął je kurczowo na rękojeści, by nie wypuścić broni. Strzelec, który przyszedł na pomoc i próbował ugodzić Woronienkę bagnetem, został zahaczony ostrzem, jakby od niechcenia, i padł z głową upiornie rozszczepioną od czubka po szczękę. Nikt inny tymczasem nie mógł pójść kapitanowi na odsiecz, bo żołnierze zwarli się z przybocznymi sotnika, którzy byli już skłuci całkiem bagnetami, a mimo to wciąż wymierzali kolejne ciosy. W końcu stało się nieuniknione. Bułat przedarł paradę Tyca i spadł na niego z góry. Desperackim zrywem Stanisław wywinął się spod cięcia – lecz sięgnął go sam koniec szerokiego pióra, rozcinając pierś i zgrzytając na żebrach. Ból był tak silny i nagły, że podpułkownik zgiął się, pewien, że otrzymał śmiertelny cios. Jego twarz wyrażała wściekłość, zmieszaną z bezsilnością. Górujący nad nim Woronienko już składał się, żeby dobić Polaka pchnięciem od góry, ale wtedy, z dali, gruchnął strzał, a kula z ohydnym plaśnięciem wbiła się w wydęty brzuch kozaka. Brodacz cofnął się, wybałuszył oczy. Tyc zaś wyprostował się powoli i odetchnął. Skręcająca kiszki panika minęła, a jeden rzut oka na pierś uświadomił go, że to jedynie lekka rana. Rzucił się na przeciwnika. Jednak i ten nie trwał długo w szoku. Wywinął młyńca bułatem i ruszył na spotkanie Tyca. Na szczęście z tyłu padły kolejne dwa strzały. A potem jeszcze jeden. Bitwa wokół dobiegła niemalże końca, a legioniści, nie widząc wokół innego wroga, strzelali w potężnego sotnika ze wszystkich ładunków, jakie zostały jeszcze w lufach. Woronienko zachwiał się, ale wziął zamach i uderzył na Stanisława. Ten jednak przetoczył się pod ciosem, a następnie sieknął oburącz szablą w dół pleców kozaka. Krew trysnęła mu na buty. Odbił rozpaczliwą, pospieszną kontrę i pchnął przeciwnika w pierś, po ciosie odskakując na bezpieczną odległość. Woronienko bluznął krwią z ust, lecz stał wciąż, kołysząc się to w przód, to w tył. Mięśnie jego twarzy spinały się w niekontrolowanych skurczach, przez ciało przebiegały fale drgawek, pomiędzy którymi usiłował przesuwać powoli stopy albo unosić lekko ostrze, nim kolejne uderzenie dreszczy niweczyło rozpoczęty dopiero co ruch.
Wszystko trwało tak długo, że Tyc zaczął się obawiać, iż sotnik, jak Kościej z ruskiej baśni, jest nieśmiertelny, póki kto nie stłucze kryształowego serca, ukrytego w wieży za siedmioma lasami i siedmioma górami. Spodziewał się w pełni, że Woronienko wróci znów do walki i patrzył z zapartym tchem, jak ów człowiek siłuje się z ranami zdolnymi powalić słonia. Wtedy jednak z tyłu rozległ się głośny trzask. Błysnęło, a zza pleców Woronienki uniósł się siwy dym. Kozak spróbował odwrócić się, ale w pół ruchu, wykręcony w bok, wyprężył się nagle i upadł w trawę. Za nim ukazał się Dołochowicz, który jedną rękę, zakrwawioną, przyciskał do brzucha, a w drugiej trzymał dymiący blunderbuss. Tyc zachwiał się. Z niedowierzaniem patrzył na nieruchomego już wroga, a napięcie ulatywało z niego wolno, podobnie jak siły. Wokół trupa sotnika zebrała się wkrótce duża grupa strzelców, którzy szemrając, patrzyli na kilkanaście postrzałowych ran, widocznych na jego ciele. – Porąbcie go na kawałki. A potem spalcie – rozkazał im Stanisław. Potem poczuł, że robi mu się ciemno przed oczyma, a w głowie się kręci. By nie upaść, usiadł na trawie, u stóp martwego czarnoksiężnika. Odprawił ruchem dłoni sierżanta, który pytał, czy nic mu nie jest, oparł głowę na podciągniętych pod siebie kolanach i zagapił w próżnię. Głosy rannych oraz pokrzykiwania podoficerów docierały do niego jak przez mgłę. Obok usiadł Dołochowicz: blady z bólu, lecz uśmiechnięty. – No tośmy zwyciężyli, podpułkowniku – rzekł, przyciskając do brzucha ranną, przykurczoną rękę. – Masz tu swojego diabła, któregoś tak długo ścigał. Martwy jak mamut w muzeum. W takim stanie, niestety, nie przyda nam się już do teologicznych dysput. Tyc skinął nieznacznie głową i przymknął oczy. A potem zasnął. *** Po zwycięstwie nad Wiktorią armia Żelaznego Marszałka ruszyła dalej na wschód, pełna determinacji i w doskonałym nastroju. Mimo strat, zwycięstwo wskrzesiło w żołnierzach zapomnianego po roku 1813 ducha Wielkiej Armii. Armii niepokonanej, która zaniosła francuskie orły od Egiptu po Moskwę, a której jeden żołnierz był wart więcej niż pięciu wrogich. Dlatego gdy trzy dni potem korpus Compansa napotkał na swojej drodze armię rosyjską – dwadzieścia tysięcy ludzi idących wesprzeć von Gneisenaua – rozbił ją niemal samotnie, dopiero pod koniec bitwy otrzymawszy wsparcie Legii Nadwiślańskiej. Davout, na którego wielu patrzyło wcześniej podejrzliwie, bo mówiono, że jest już za stary na dowódcę armii, nagle stał się dla prostych żołnierzy niemal bogiem, a oficerowie, którzy śmieli się wcześniej za plecami ze starego marszałka, maleli teraz w jego obecności i karleli jak przy samym cesarzu. Rozprawiano nawet głośno, że to on, a nie małoletni syn
Napoleona, powinien zająć pierwsze miejsce w kolejce do sukcesji francuskiego tronu. Na początku sierpnia armia wdarła się szeroką na niemal sto kilometrów ławą w głąb pruskiej kolonii. Lato było nadzwyczaj gorące, z nieba lał się żar, ziemia schła i pękała. Zdawało się, że nawet pogoda sprzyja marszałkowi: mokradła i rzeki wyschły aż do błotnistych koryt, i choć pojawiły się obawy o zapasy pitnej wody, to korpusy maszerowały o wiele szybciej, z trzech stron otaczając powoli Friedrichsburg. Tutaj, wśród małych, ale gęsto rozsianych osad, na udeptanych traktach, żołnierze poczuli się znów jak na starym lądzie. W ciągu niecałego roku Prusacy wykonali bowiem niewiarygodny ogrom prac, przerzucili przez bramę ponad pół miliona ludzi, wytyczyli pierwsze drogi, założyli farmy oraz miasteczka, tak że teraz ich kolonia nie ustępowała wiele trzyletnim już osadom wokół Nowego Paryża. Ale z taką samą determinacją, z jaką przedtem wznosili drewniane domy, ziemne forty i mosty, teraz ich bronili. Bramę przekroczyły liczne posiłki, a von Gneisenau zaczął odważną, obronną kampanię. Starał się nie dopuścić do połączenia korpusów i planował rozbić centrum armii, dowodzone przez samego Żelaznego Marszałka. Ale nastroje wśród Francuzów były wtedy tak dobre, armia zaś nabrała tak wielkiego impetu, że w żadnym z trzech starć Prusakom nie udało się powstrzymać marszu na stolicę kolonii. A gdy von Gneisenau zginął, w dość trywialnych okolicznościach, trafiony zbłąkaną kulą podczas inspekcji odwodów, armia poszła w rozsypkę. Król Fryderyk próbował ratować sytuację, przez bramę przeszły kolejne posiłki i sam następca tronu, książę Wilhelm Hohenzollern. Było jednak za późno, aby odzyskać inicjatywę. Jedenastego sierpnia trzy korpusy Davouta zamknęły Friedrichsburg w żelaznych szczękach. Wojna zdawała się wygrana. *** Trzynastego sierpnia, tuż przed świtem, nadeszła mgła. Wilgotne, chłodne opary spowiły ziemię, nie było widać dalej niż na dwadzieścia kroków. Kapral Lorette, który właśnie wygrzebał się z przytulnego namiotu, zaklął i zadrżał z zimna. Patrol w taki poranek wydawał się głupotą. Nie było nic widać, więc co tu patrolować? Mimo wszystko, roztarłszy ręce, ruszył po ludzi z wyznaczonej drużyny. Mgła nie mgła – obowiązek trzeba było spełnić. Przynajmniej mógł odpocząć od upałów, które ostatnio zaczynały się jeszcze przed południem i trwały aż do późnego wieczora. Gdy dotarł pod namioty drugiej kompanii, okazało się, że wszyscy są już na nogach. Sierżant Sartie stał po kolana w rzece i obmywał sobie twarz, jeden żołnierz czekał na brzegu z jego ubraniem i butami, trzech pozostałych, ziewając, przysiadło na pieńku. Spostrzegłszy kaprala, poderwali się na baczność. Sartie wyskoczył z wody i naciągnął szybko mundur. Zapiął przy tym krzywo guziki, ale Lorette, zazwyczaj wielki formalista, nawet nie zwrócił na to uwagi.
Wkrótce swobodnym krokiem, ziewając co chwila, szli w stronę mostu. Jego sylwetka wynurzyła się w końcu z mgły, świeżo ciosane bale drewna błyszczały wilgocią, w dole szumiała rzeka, której jednak nie było widać spod białego dywanu. Gdy weszli na śliskie deski, Lorette odwrócił się ku obozowi i zamarł. Na zachodzie, ponad horyzontem, widniała pomarańczowa łuna – blada, rozlana, jak słońce, które dopiero ukazać ma pierwszy skrawek swojej jasnej tarczy. Lorette pomyślał zdziwiony, że musiała nastąpić jakaś kosmiczna katastrofa, która postawiła ziemię do góry nogami, tak że teraz słońce wschodziło od drugiej strony globu, na zachodzie. I dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że to po prostu Friedrichsburg. Widać drewniana zabudowa zapaliła się w końcu od trwającej dwa dni artyleryjskiej kanonady. – Dają tam nieźle popalić nasi chłopcy – mruknął sierżant, patrząc w tym samym kierunku. – Szkoda, że zamiast być tam, musimy bladym świtem sprawdzać przeklęty most, który nikomu i do niczego nie jest już potrzebny. – Panie Sartie, przywołuję pana do porządku – rzekł kapral bez przekonania, kwitując to głośnym ziewnięciem. – Najmocniej przepraszam, panie kapralu – równie anemicznie odparł Sartie. Dotarli do końca mostu i tam zatrzymali się na chwilę. Tak jak przewidywał Lorette, po drugiej stronie nie było nic widać. Co więcej, bał się, że gdy się zanurzą w opary, będzie kłopot z powrotem do mostu. Jedynym znakiem rozpoznawczym po drugiej stronie był bowiem niedokończony młyn, który stał nieopodal mostu, po lewej. Drewniane, nieprzykryte dachem ściany, które pionierzy porzucili na wieść o nadchodzących Francuzach, wyglądały stąd jak tajemnicze ruiny. Kapral rozejrzał się wokół bezsilnie, nie wiedząc, co robić. Nagle, kącikiem oka, złowił jakiś ruch pod ścianami młyna. Wzdrygnął się, zaskoczony. Wysilił wzrok i wkrótce już widział wyraźnie tuzin postaci, które oderwały się od ciemnej sylwetki budynku i szły powoli w ich stronę. Choć były coraz wyraźniejsze, Lorette nie dowierzał własnym oczom. Szturchnął łokciem sierżanta. – Niech no pan tam spojrzy. Zdaje mi się tylko, czy... Blada twarz Sartiego starczyła za odpowiedź. – Gotuj broń! – krzyknął kapral. Sylwetki nie przyspieszyły, zupełnie jakby nie przeszkadzało im, że zostały odkryte. – Stój tam! Hasło! – Lorette pomyślał, że jeśli idą tak pewnie naprzód, muszą być przyjaciółmi. Ale od strony nadchodzących nie padło żadne słowo. – Stać! Hasło albo strzelamy! – słowa kaprala przeszły w płaczliwy, pytający ton. Nie doczekał się odpowiedzi. Sylwetki były już ledwie dwadzieścia kroków od nich, ale wciąż wyglądały jak pacynki z teatru cieni, czarne obrysy wykrojone we mgle. Posuwały się
naprzód tak powolnym krokiem, że zdawało się, iż czas stanął w miejscu. – Co robić? – szepnął kapral do Sartiego. – Och, co robić? Stary, doświadczony sierżant wziął sprawy w swoje ręce. Wyciągnął szablę i krzyknął: – Ognia! Żołnierze, którzy już od dłuższego czasu mieli gotowe karabiny, ściągnęli spusty. Huknęła salwa. Szare kosmyki prochowego dymu splotły się z białą mgłą w osobliwe spirale i wzory. – Matko Przenajświętsza – jęknął Lorette. Był pewien, że słyszał kule wbijające się w ciała. Widział nawet, jak sylwetki zachwiały się. Mimo to żadna nie upadła na ziemię. Tylko dwie przystanęły i odpowiedziały ogniem. Jedna kula uderzyła z trzaskiem w balustradę mostu, śląc w powietrze ostre drzazgi. Druga ugodziła sierżanta Sartiego w serce. Mężczyzna spojrzał ze zdziwieniem w dół, na ranę, z której trysnęła jasna krew, po czym osunął się na mokre deski. Strzelcy popatrzyli pytająco. – Ładuj! – rozkazał Lorette odruchowo. Ale nim jeszcze strzelcy ubili nowe ładunki, wróg zbliżył się na tyle, że kapral dostrzegł szczegóły jego wyglądu. Wtedy zaś poczuł, jak świadomość osuwa mu się w nieskończenie głęboką, śliską studnię. Naprzeciw maszerowały trupy. W porwanych, skrwawionych mundurach, z rozczochranymi włosami, szły machinalnie, krok za krokiem. Zeszklone, mętne oczy patrzyły w nicość. Miejsca po odpadłych nosach oraz dziury w policzkach ziały czernią. Żółtozielone, pełne kłębiących się larw ciało odpadało od kości. Francuzów ogarnął powiew słodkiego odoru, na dodatek za młynem ukazało się kolejnych kilkanaście postaci. Lorette nie wytrzymał. Pisnął cienko, wypalił z pistoletu, po czym rzucił się do ucieczki w stronę drugiego brzegu. Ludzie puścili się za nim pędem, łomocząc na deskach ciężkimi butami. Długi most, przez który uprzednio szli kilka minut, teraz przebiegli w mgnieniu oka. Strzały musiały obudzić całą kompanię, bo na końcu mostu stał już sam kapitan, w otoczeniu kilku zaspanych grenadierów. Lorette wypadł na niego i niemal przebiegł obok, jednak surowy krzyk zatrzymał go w miejscu. – Co się dzieje, kapralu? – Melduję, że po drugiej stronie... spotkaliśmy wroga – słowa ledwie przechodziły przez ściśnięte gardło i minęła chwila, nim dowódca zrozumiał to mamrotanie. – Kogo?! Prusaków, Rosjan? – spytał. Wtedy zaś kapral zdał sobie sprawę, że nie wie, co powiedzieć. Ludzie za nim również milczeli, nerwowo oglądając się za plecy. – Lorette? – oficer potrząsnął kapralem za ramiona. – Ilu ich jest?
Przynajmniej na to pytanie Francuz mógł jasno odpowiedzieć. – Jakieś trzy tuziny. – Pewnie awangarda kompanii – ocenił dowódca. – Przeklęte diabły, próbują wziąć most z zaskoczenia. Wydał szybko kilka rozkazów. Żołnierze, którzy wciąż nadbiegali od strony namiotów, zaczęli się formować u początku mostu, a na jego deskach klęknął podwójny szereg grenadierów. Ale we mgle wciąż jeszcze nie było nikogo widać. Lorette chciał ich ostrzec, uprzedzić, co zaraz wyłoni się z oparów. Nie mógł jednak znaleźć odpowiednich słów. – Kapralu – rzekł dowódca. – Niech pan natychmiast dołączy do swojego plutonu i przekaże porucznikowi, by tyralierą rozstawił się przy brodzie. Nie chcemy, żeby obeszli nas od południa. Jeśli... Lorette patrzył na niego spojrzeniem tak nieprzytomnym, że dowódca urwał w pół słowa. Zaraz potem kapral zerwał się niespodziewanie do biegu, zostawiając w tyle zdziwionych oficerów i resztę swojej drużyny. – Lorette? Gdzie pan do diabła idzie? – rozległo się we mgle za jego plecami. – Lorette! A zaraz potem ktoś krzyknął: – Są! Kapral Simon Lorette biegł dalej. Porzucił szablę, która obijała mu się o nogi, odpiął ciężką ładownicę. Nie myślał, władzę nad nim przejął instynkt, który kazał pędzić w głąb mgieł, oddalić się czym prędzej od napuchniętych, przegniłych twarzy. Gdy od strony mostu gruchnęły strzały i rozlegać się zaczęły przerażone wrzaski, kapral przyspieszył tylko, pędząc w stronę łuny na horyzoncie, jakby pomarańczowe światło mogło go ocalić przed mrocznym koszmarem, który w ciszy postępował za nim.
ROZDZIAŁ DWUNASTY W KTÓRYM: „Niezwyciężony” idzie na dno, a wraz z nim – pomysł inwazji na Anglię, co pcha Maurice’a Dalmonta do zdecydowanych działań, podczas gdy Tyc odkrywa w dzienniku Woronienki rzeczy, których nigdy by się nie spodziewał.
Choć odkrycie magazynu w Starym Porcie było dla Maurice’a ważnym przełomem w śledztwie, nic więcej nie wydarzyło się przez kolejne dwa tygodnie. Nowe szczegóły pojawiały się powoli, a każda informacja wymagała wielu dni pracy – ludziom, którzy pracowali w warsztacie, bardzo zależało na tajemnicy. Wejścia były strzeżone w dzień i w nocy, a zaopatrzenie przybywało spoza Paryża krytymi wozami. Braciom udało się tylko raz podstępem zajrzeć pod plandekę. Okazało się, że były tam skrzynie nadane z Włoch, sygnowane „Roberto Potti i Synowie”. Potwierdziło to tylko podejrzenia Maurice’a, który dobrze znał tę manufakturę, słynącą z wykonywania mechanizmów etherowych i elementów do nich na specjalne zamówienia. Ale jeszcze bardziej niepokojący był fakt, że choć wiele skrzyń przyjeżdżało do magazynu, żadna go nie opuszczała. Maurice kazał nawet sprawdzić czy nie wychodzą z niego czasem jakieś podziemne tunele, albo czy nie ma tam podwodnej maszyny, która wywoziłaby wyprodukowane towary pod nurtem Sekwany. Jego ludzie nic takiego nie znaleźli, co pozwalało sądzić, że to nad czym pracowano w manufakturze, pozostawało w środku. I tak, z dnia na dzień, stawało się jasne, że dochodzą do punktu, gdzie nawet obserwując magazyn przez całą dobę, nie dowiedzą się już nic nowego. Trzeba było podjąć dalsze, bardziej zdecydowane kroki. Maurice zaś, nawet mimo awanturniczych książek, którymi się zaczytywał, nie umiał poważnie myśleć o wejściu do środka siłą. Wiedział, że w takim wypadku poleje się krew – i to po obu stronach – a nigdy nie widział śmierci z bliska, jeśli odliczyć chorobę najmłodszej siostrzyczki oraz wylew ojca, z których to wspomnień do dziś nie mógł się otrząsnąć. Pomysł, że mogliby wpaść do manufaktury z pistoletami, strzelając na
prawo i lewo, zdawał się strasznym barbarzyństwem – ludzie, którzy tam pracowali, mieli z pewnością rodziny i bliskich. Może nawet nie wiedzieli, że działają przeciwko Francji. Heueverrden, który nie podzielał tych skrupułów, wraz z braćmi Artanti próbował nakłonić Maurice’a do ataku na wszystkie możliwe sposoby, lecz ten wciąż odmawiał. Zaczął się więc przykry impas, podczas którego oszczędności Dalmonta oraz cierpliwość jego ludzi kończyły się, a sprawa nie ruszała do przodu. W końcu nadszedł koniec sierpnia. Lato przekwitało w spokojnym, bezwietrznym skwarze. Na polach wokół miasta zaczęły się zbiory, a mieszkańcy Paryża przygotowywali się do uroczystych obchodów Dnia Nowej Konstytucji. Jedynie utrata bramy i jej wciąż niewyjaśnione zniszczenie kładło się nad wszystkim cieniem. Soultiere głośno jednak zapewniał, że prace nad mniejszym, awaryjnym przejściem są już zaawansowane i powinno być ono gotowe w ciągu miesiąca. Wszystko zdawało się iść ku lepszemu. I wtedy Paryżem wstrząsnęła straszna wiadomość. Późną nocą z dwudziestego siódmego na dwudziestego ósmego sierpnia eksplodował „Niezwyciężony”. Tym razem katastrofa nie miała nic wspólnego z uszkodzeniami silników, którym ulegał w przeszłości. Rozerwane zostało całe poszycie na jednej burcie, w etherowej chmurze wyparował wielki kawał kadłuba, a reszta złamała się i osiadła na dnie doku. Wątpliwe było, czy monstrualny okręt uda się kiedykolwiek naprawić. Stało się to w najgorszym możliwym momencie. Teraz, kiedy kampania w Nowej Europie zdawała się rozstrzygnięta, na cesarskim dworze coraz częściej mówiło się o inwazji na Anglię. Było to wielkim, niespełnionym snem Napoleona, który do dziś nie potrafił zapomnieć, jak porażka pod Trafalgarem przeszkodziła mu w przeprawie przez kanał w 1805 roku. Król angielski był ostatnim władcą w Europie, którego ziem nie zdeptali jeszcze francuscy żołnierze. Jego ciągłe spiski oraz próby budowania antyfrancuskich sojuszy były solą w oku cesarskiej dyplomacji, a w Ludwiku XVIII Burbonie, przebywającym w Londynie, wielu upatrywało zagrożenia dla sukcesji. Spodziewano się, że gdy tylko umrze Napoleon, rojaliści podniosą się nagle w sile dotychczas niespotykanej, a zaradzić temu mogło jedynie zgładzenie ostatniego pretendenta do korony. Najważniejszy jednak był fakt, że blokada kontynentalna, poparta potęgą Royal Navy, wciąż tłumiła rozwój francuskiej gospodarki, czemu nie mógł zapobiec handel lądowy. Wydawało się nieprawdopodobne, by największa z serii katastrof, które od początku trapiły „Niezwyciężonego”, nastąpiła przypadkiem właśnie teraz, gdy był tak potrzebny. Wśród ludu zaczęły krążyć najdziwniejsze teorie, podniecane jeszcze przez fakt, że utajniono szczegóły wybuchu. Policja trzymała świadków w odosobnieniu i nie zapowiadało się, że ich szybko wypuści, dlatego paryskie dzienniki prześcigały się w wymyślaniu co bardziej sensacyjnych wersji. Jedno tylko było pewne. Według ludzi znajdujących się tej nocy w okolicach portu, eksplozji towarzyszył wielkich rozmiarów słup światła, który wystrzelił
nagle pod niebiosa i równie szybko zniknął. Dalmont, dowiedziawszy się o tym, wpadł we wściekłość. Podobieństwo do wybuchu Bramy Paryskiej było dla niego jednoznaczne. Po raz kolejny wydarzenia go uprzedziły. Wyrzucał sobie, że gdyby żywiej zabrał się do sprawy hrabiny, do tragedii mogłoby nie dojść. W nocy wezwał do siebie Guwernera oraz braci, a gdy tylko się zjawili, dał upust wściekłości: – To ja sprzedaję cały rodowy majątek, żeby was opłacić, a wam wszystko wymyka się z rąk? Byli tak zaskoczeni zmianą zachowania tak spokojnego i cichego dotychczas naukowca, że nie wiedzieli, co odpowiedzieć. – Czy nie rozumiecie, że tylko my możemy pokrzyżować szyki tym spiskowcom? A tu – co? Zrealizowali kolejny punkt swojego planu. Najpierw brama, teraz „Niezwyciężony”, a za miesiąc – kto wie? Zawiedliście! Wszyscy zawiedliśmy! – Paniczu! Ciszej, błagam, bo na dole... – z cierpiącą miną rzekł Battiste. – Monsieur Dalmont – ostrożnie wtrącił się Guwerner. – Spełnialiśmy co do joty wszystkie pana rozkazy. Magazyn był pod ciągłą obserwacją. Co więcej mogliśmy zrobić? – Mogliście nie pozwolić, by z warsztatu wydostała się ta piekielna maszyna, której użyto w Calais – syknął Maurice. – Wiemy przecież wszyscy, że mogła powstać tylko w jednym miejscu. A mówiliście, że żadne skrzynie nie opuszczały manufaktury. – Bo nie opuszczały, paniczu – bronił się Guwerner. – Skąd więc ta pewność, że maczała w tym palce hrabina, a tę cholerną bombę – jeśli w ogóle o bombę chodzi – zmajstrowali w Paryżu? – Wiem! Te... te słupy światła, to wszystko przypomina bardzo wynalazek, nad którym pracowaliśmy z profesorem. I który wykradła mu hrabina. Musieli nas jakoś przechytrzyć! Może przewozili wszystko w małych częściach, może cały mechanizm da się ukryć w osobistych rzeczach kilku ludzi? Czy któryś stamtąd wyjeżdżał do Calais? – Skąd mamy wiedzieć, paniczu? Jest nas tylko garstka, nie możemy śledzić każdej osoby, szczególnie gdy opuszcza ona Paryż. Czasem ktoś znikał na dłużej, ale – dokąd? Tego nie wiemy. Dalmont uniósł rękę, jakby miał coś jeszcze powiedzieć, lecz wypuścił tylko ze świstem powietrze i zaczął chodzić po pokoju jak rozjuszony byk. Pojękiwania na dole, które trwały, odkąd tu przyszli, teraz ucichły, a zamiast nich ktoś kilka razy uderzył w sufit, krzycząc: – A co mi tam tak biega? Pracować się nie da w spokoju. Maurice chciał odkrzyknąć, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Spojrzał na swoich najemników, aż w końcu rzekł przez zaciśnięte zęby: – Będziemy potrzebować broni. Dużo broni. ***
Przez trzy dni następujące po potyczce batalion obozował na cyplu, w tym samym miejscu, gdzie wcześniej stali kozacy. Walka pochłonęła życie ponad czterdziestu żołnierzy, a dalszych sześćdziesięciu było rannych. Właśnie z myślą o nich Tyc nakazał postój, tak by wszyscy, którzy tkwili na cienkiej granicy między życiem a śmiercią, opowiedzieli się po jednej lub drugiej stronie, nim oddział ruszy w dalszą drogę. Tymczasem pogrzebano zmarłych, przesłuchano jeńców i przeszukano obóz kozaków. Wyszło na jaw, że trzymali oni w niewoli garstkę tubylców, z których jeden umiał nieco po rosyjsku. Nie mówił wszakże wiele, poza tym, że Woronienko chciał ich torturami zmusić do wskazania „świętych miejsc”, którą to nazwę wymawiał cicho, z widocznym w oczach strachem. O wiele ciekawsze okazały się rzeczy, które Tyc odszukał w namiocie Woronienki. Oprócz pisemnych rozkazów ze sztabu oraz niedokończonych raportów, w jego ręce wpadł dziennik sotnika oraz dużych rozmiarów mapa z naniesionymi ruinami – tymi, które Woronienko już przebadał, i tymi, do których zamierzał się udać. Stanisław był przekonany, że profesor Guerront gotów będzie oddać za ten plan cały majątek i własne córki – wiele oznaczeń znajdowało się na terenach jeszcze nieodkrytych przez armię. Niektóre miały rozmiar Onireikonu. Dziennik natomiast okazał się ciężką lekturą. Najbardziej czytelne części były wypełnione osobliwą, pozbawioną interpunkcji mieszanką rosyjskiego oraz ukraińskiego, która przedstawiała mistyczne rozmyślania sotnika. Ale były też fragmenty, w których strony pokrywały niezrozumiałe, ciemne bazgroły, nieczytelne rysunki oraz słowa w języku, którego Tyc nie potrafił nawet rozpoznać. Najstrawniejsze z całości zdały mu się pierwsze rozdziały, pisane jeszcze ostrożnym, kaligraficznym pismem młodzieńca po klasztornej szkole. I to one zawierały rzeczy dla Tyca najciekawsze. Wyglądało na to, że Woronienko był zwykłym uczniem prawosławnego seminarium, synem popa, który od młodości, mimo imponującej postury, nie wyobrażał sobie innej kariery niż droga własnego ojca. Traf jednak chciał, że w czasie karczemnej bijatyki stanął po stronie pątnika, zaczepionego przez dwóch reketierów. Straciwszy kontrolę nad swoimi czynami, jednemu złamał kark, drugiego okaleczył. Sąd grodzki puścił go wolno, jednak Iwan Woronienko nie mógł już po tym zdarzeniu dojść do siebie. Pościł cały rok, biczował się, leżał krzyżem w zimnej cerkwi, ale wciąż czuł się nieczysty, niegodny rozmowy z Bogiem. W końcu, na podobieństwo świętych ludzi, którzy przemierzali Rosję wzdłuż i wszerz, by w wiecznym ruchu i ubóstwie znaleźć ocalenie przed podszeptami szatana, poszedł na trakt, za cały dobytek mając pokutną suknię i bochenek chleba. Nie wystarczyło. W brudnych miastach, małych wsiach, pełnych zawistnych i złych ludzi, nie odnalazł ani spokoju, ani czystości. Czuł, że musi iść dalej. I tak założył pustelnię w górach, sto wiorst od Omska. Żył z tego, co dała mu puszcza,
okrzepł, nauczył się polować, łowić ryby. Samotność na tyle mu się spodobała, że zostałby dzikim mnichem traperem do końca życia, gdyby pewnej nocy nie zdarzyło się coś, co postawiło jego świat na głowie. Po wieczornych modłach Iwan Woronienko spostrzegł dziwne światło u wejścia do swojej groty. Wyszedł zaraz na zewnątrz, z gotową bronią, ale nie byli to – jak się obawiał – myśliwi albo zbóje. Przed nim unosiła się w powietrzu kula błękitnej poświaty, paląca jak słońce, rozedrgana, roztaczająca wokół niezwykłą woń. Ziemia wokół niej, jak opisał w swoim dzienniku, „dziwniała”, rośliny więdły, a zamiast nich wyrastały przedziwne, różnokolorowe pędy. Powietrze falowało i widać w nim było jakieś blade, tajemnicze obrazy. Woronienko ani przez chwilę nie wątpił, że ma do czynienia z objawieniem. Padł na kolana, prosząc bożą moc o zlitowanie. Zdawało mu się, że światło mówi do niego, odpowiada na wszystkie bolesne pytania, które tak długo nosił w duszy; zdradza dalszą drogę życia – prostą, chwalebną. Ruszył na klęczkach w stronę światła, powoli, z wyciągniętą dłonią. Nim jednak zdołał go dotknąć, fala rozpalonego powietrza oparzyła mu dłoń i twarz. Zwinął się z bólu, a błękitne słońce zniknęło. Już następnego dnia Iwan odkrył, że coś w nim się zmieniło. Nie odczuwał już tak dotkliwie zimna czy bólu, a przy pierwszym polowaniu zdał sobie ze strachem sprawę, że potrafi przewidywać, gdzie za chwilę pojawi się ofiara. Potem przyszły kolejne odkrycia – zdobył władzę nad dzikimi zwierzętami, umiał zniewalać ludzkie serca jak najlepsi kaznodzieje, a wkrótce zaczął też widzieć we snach, jak to sam określił, „szare, pozbawione Boga krainy, gdzie duchy toczą swą wieczną wędrówkę”. Dalej słowa dziennika szybko traciły jasność i każda kolejna strona była coraz bardziej tajemnicza. Ale Tyc następnymi częściami już się nie interesował. Raz za razem czytał fragment o rzekomym objawieniu, doznając coraz większego uczucia niepokoju. Próbował szukać wyjaśnień fenomenu opisanego przez Woronienkę, lecz tylko jedna rzecz przychodziła mu do głowy – taka, która była logiczną niemożliwością. Opis kuli nieodwołanie przywodził mu na myśl etherowe sfery, które widział na własne oczy wewnątrz lamp albo w komorach etherowego kulomiotu. A jednak ehter nie istniał w tym świecie do czasu, do kiedy Adam Morthiene uruchomił swoją pierwszą cewkę zimą roku 1812. Woronienko zaś swoje spotkanie datował na wiosnę 1807. Stanisław poczuł, że ten jeden, niepozorny wpis w dzienniku jest więcej wart niż wszystko, co zyskali tą wyprawą. Ile by teraz dał, żeby mieć przy sobie Maurice’a Dalmonta, który potwierdziłby lub rozproszył jego podejrzenia! Pozbawiony tej pomocy, godzinami rozmyślał nad otwartym dziennikiem. I właśnie podczas jednej z takich chwil odwiedził go niespodziewany gość. Najpierw klapa namiotu uchyliła się niepewnie, wpuszczając do środka blask obozowych
ognisk, którego czerwona barwa walczyła chwilę na płótnie z żółtą poświatą świecy. Potem ktoś wszedł do środka, a dzięki zapachowi, który zaraz roztoczył się w namiocie, Tyc nie musiał podnosić głowy, by zgadnąć, kto przy nim stoi. – Tak, doktorze? – rzekł, nie przerywając lektury. – Sądzę, że jest coś, o czym powinienem z panem porozmawiać – odparł Walerian Abramowicz, naczelny chirurg batalionu. – Już mówiłem, doktorze. Z moją piersią wszystko w porządku. Na Boga, to przecież zaledwie skaleczenie... Walerian bez pytania usiadł na skraju pryczy, splatając na kolanach swoje wysuszone, żylaste dłonie. – Otóż nie chodzi wcale o pana, ale o tego nicponia Dołochowicza. Niech sobie podpułkownik wyobrazi, że nie pozwolił mi opatrzyć swojej rany! Ba, ukrywał, że coś mu się stało. No a dzisiaj przyłapałem jego ordynarna, jak wykradał mi z bagaży morfinę, nici i jodynę. Oczywiście poszedłem zaraz do niego, ale wyparł się wszystkiego, choć rękę nosi na temblaku. Więcej zrobić nie mogę, na łańcuchu go przecie do lazaretu nie zaciągnę. – Ani ja – mruknął Tyc, przekładając stronę – Co? Pan podpułkownik raczy powtórzyć... – Mówiłem, że porozmawiam z Pawłem, ale to uparty człowiek. Medyk wzruszył chudymi ramionami. – To już pana sprawa, podpułkowniku. Ja wszystko powiedziałem, władzy nad nim nie mam. Jeśli coś złego się stanie, będzie pan miał to na sumieniu. – Możecie odejść, doktorze – odparł Tyc. Gdy został sam, przez chwilę próbował ponownie skupić się na dzienniku. Jednak myśl o Dołochowiczu nie dawała mu spokoju, wstał więc, naciągnął buty, przerzucił kurtę munduru przez ramię i poszedł szukać dowódcy woltyżerów. Zastał go na skraju obozu, gdzie kapitan, stojąc nad dwójką sierżantów, nadzorował inspekcję broni. Wyglądał całkiem normalnie, może był tylko bledszy na twarzy, i jedynie ręka zgięta, przewieszona na temblaku, której palce co jakiś czas drżały, świadczyła, że jest coś nie w porządku. – Pawle, chciałbym chwilę... – Tyc stanął tuż za jego plecami. – O! Dobrze, że się zjawiłeś – warszawiak odwrócił się, jednocześnie wchodząc mu w słowo. – Dzisiaj mieliśmy mały wypadek. Jednemu z moich karabin w rękach rozerwało, kiedy strzelał do zająca, na szczęście nic groźnego, ale dłonie będzie miał w bandażu przez tydzień. Kazałem więc sprawdzić wszystkie karabiny i w połowie nagar, że hej! Psiekrwie nie czyszczą jak powinny. Wezmę ich w obroty, ale od codziennego strzelania niektóre lufy już mocno zużyte, przydałoby się trochę nowej broni. – Już niedługo wrócimy do armii, Pawle. Kwatermistrzowie się wszystkim zajmą, ale nie o tym chciałem rozmawiać. Widzisz, przyszedł do mnie doktor Abramowicz i...
– Kul też trzeba więcej, a Pietrzak nie chce wydać, tylko coś bredzi o „strategicznych zapasach”. Może by pan podpułkownik... – Pawle, nie zmieniaj tematu! – ofuknął go Tyc. – Co z twoją ręką? – Ręką? – Zgięte ramię drgnęło lekko. – Ano ręka jak ręka, panie podpułkowniku, nic szczególnego się nie stało, ot, stłukłem łokieć... – Oficerowi nie przystoi kłamać. Jodyna i nici to, jak rozumiem, na stłuczenie? Nonszalancki, uśmiechnięty wyraz natychmiast zniknął z twarzy Dołochowicza, jakby dotąd utrzymywany był siłą woli. Teraz Tyc miał przed sobą już tylko żałośnie zbolałego, przestraszonego człowieka. – Błagam, panie podpułkowniku! Ja sam się tym wolę zająć. Abramowicza znam, obejrzy, pogwiżdże i każe rękę obciąć powyżej łokcia, ot tak – dla spokoju. A jak ja – bez ręki? Bez ręki; wyobraża sobie pan, podpułkowniku? Przecież młody jeszcze jestem, żony nawet nie mam. – Pokaż – rzucił krótko Stanisław. – Ale musiałbym cały opatrunek zdejmować. Już lepiej opiszę. – A kłamać nie będziesz? – Słowo honoru – Dołochowicz uniósł do góry dwa zdrowe palce, a zaraz potem wskazał łokieć i rzekł: – Kula z pistoletu mnie zaczepiła. Nawet nie głęboko, tylko bruzda na łokciu. No i od kości cosik odprysnęło, ale żem już wszystkie odłamki wygrzebał, zdezynfekował, staw rusza się, choć boli jak diabli. Nic, tylko czekać, aż się zagoi. – Brzmi źle. Chyba jednak powinieneś pójść do medyka. – Za pozwoleniem, Stanisławie, niejedną ranę już widziałem. Poradzę sobie sam. – Mógłbym ci wydać rozkaz. Dołochowicz patrzył na niego długo ponurym, wystraszonym wzrokiem. – Jeśli cenisz naszą przyjaźń, mam nadzieję, że tego nie zrobisz. Nie zrobił. Skinął głową i odszedł w stronę namiotu. Zbyt pochłaniały go tajemnicze zapiski Iwana Woronienki, by kłócić się z dorosłym człowiekiem, który sam brał odpowiedzialność za własny los.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY W KTÓRYM: Pewna osoba wychodzi nagle z ukrycia, odważne plany nie popłacają, a batalion Tyca, zamiast cieszyć się wymarzonym spokojem i odpoczynkiem, trafia w środek piekła.
Przyszli od strony rzeki, po północy, kiedy jedynym odgłosem rozlegającym się na ciemnym nabrzeżu był chlupot wody oraz piski szczurów, które walczyły w zaułkach Starego Portu o odpadki. Sześć postaci – każda zamaskowana, zakutana w ciemny płaszcz – przemknęło się wzdłuż muru i stanęło na rogu uliczki, patrząc w okna magazynu; jedyne światło w wyludnionej i martwej okolicy. Nabili pospiesznie pistolety, starając się nie robić pobojczykami hałasu. Potem błysnęły sztylety, szable i szeroki rapier. W końcu jeden z mężczyzn dał znak i bez słowa wyszli zza rogu, rozsypując się w długą linię. Strażnik przy tylnej furcie nie zauważył ich do ostatniej chwili, bo gapił się w gwiazdy, dłubiąc w zębach brudnym paznokciem. Jedna z postaci uniosła pistolet; błysnęło, huk przetoczył się nad wodą, odbijając od ściany kamienic po drugiej stronie rzeki. Strażnik natomiast zgiął się wpół, zarzęził, a potem runął na kolana. Mętniejącym wzrokiem widział, jak pięć postaci idzie w jego stronę, aż w końcu jedna, mijając go, jakby od niechcenia wbiła mu nóż w bok szyi. Drgającego jeszcze trupa odciągnięto w bok i ciśnięto na stertę śmieci. Napastnicy ukryli się w mroku wokół drzwi, do których schodziło się w dół po kilku stromych schodkach. Czekali. Nie minęła chwila, a po drugiej stronie coś zgrzytnęło. Skrzydło uchyliło się, z siodła padło światło lampy naftowej, rozległy się szepty po rosyjsku. Następnie na zewnątrz wyszedł uzbrojony w kawaleryjski karabinek mężczyzna, który uważnie patrzył na boki. Wtedy trzy rzeczy wydarzyły się niemal jednocześnie. Kozak został nagle porwany w górę i w bok, w ciemność, przez parę silnych rąk. Inne ręce zarzuciły mu na szyję cienki, ostry drut.
Wycie zmieniło się w nieartykułowany gulgot, gdy garota przecięła krtań i tętnice. Ale tego ludzie w środku już nie słyszeli, bo w tej samej chwili ciemność naprzeciw wejścia eksplodowała. Krótki, masywny garłacz rzygnął do środka gradem żelaznych siekańców i gwoździ, które z trzaskiem oderwały od drzwi oraz framugi deszcz drzazg. Nim jeszcze echo wystrzału umilkło, przez chmurę dymu przebiegła wysoka, ciemno odziana postać, która dwoma zamaszystymi ciosami położyła trupem rannych, ogłuszonych i zataczających się kozaków. Maurice Dalmont i jego ludzie wpadli do środka; do niskiego, ceglanego korytarzyka, który szedł poniżej poziomu ulicy, rozgałęziając się na wiele bocznych odnóg i piwnicznych sal. Minęli pustą już stróżówkę, składzik pełen węgla, dwa-trzy zakurzone pomieszczenia. Każdy krok zbliżał ich w stronę schodów na górę, gdzie znajdowała się główna sala magazynu. Maurice szedł pogrążony w dziwnej mieszaninie euforii oraz strachu. Odkąd poczuł proch i zobaczył okrwawione trupy, jego ciało i głowa nabrały lekkości, wszystkie zapachy i dźwięki zdawały się wielekroć intensywniejsze, dziwne dreszcze przebiegały po ramionach i karku. Jednocześnie serce biło jak oszalałe, dłonie się pociły. I choć za każdym rogiem i w każdym pomieszczeniu spodziewał się zobaczyć wymierzoną w swoją pierś lufę, to ogarnęło go podniecenie graniczące z radością. Oto on, gryzipiórek, młody naukowiec, uważany za słabego i niegrzeszącego pewnością siebie, szedł z naładowaną bronią, na czele zgrai rzezimieszków, by zabijać albo zostać zabitym. To było jak w awanturniczych powieściach. Całe to podniecenie spłynęło z niego jednak gwałtownie, gdy w jednym z bocznych pomieszczeń zobaczył coś, czego się kompletnie nie spodziewał; miejsce wyjęte z zupełnie innej opowieści niż ponura ballada o nocnym napadzie. Miał przed sobą kobiecy buduar. Nierówne ściany podpiwniczonego magazynu były tu przykryte elegancką tapetą, na toaletce skrzyły się buteleczki z rżniętego kryształu. Wielkie lustro odbijało stojącą w progu, wyprężoną jak struna sylwetkę Maurice’a, a w półotwartej szafie widać było lśniące, batystowe suknie. Gdzieś za chińskim parawanikiem stała lampka, projektując na niego wyolbrzymiony cień szczotki do włosów oraz flakonu z gumową pompką. Szerokie łóżko było rozgrzebane, w powietrzu unosił się jeszcze zapach perfum. Zapach, który Maurice natychmiast rozpoznał. Elena! To musiała być ona. Ale jak to możliwe, skoro opuściła oficjalnie Paryż przed dwoma tygodniami! Pisały nawet o tym dzienniki! I dlaczego miałaby kryć się w piwnicach Starego Portu, jeśli miała wspaniały pałac? Odkrycie tak zbiło Dalmonta z tropu, że zatrzymał się na dłuższą chwilę i bezradnie jak dziecko gapił na eleganckie sprzęty pomieszczenia. – Paniszu. Muszimy iszcz – rzekł Heueverrden. Maurice wiedział, że powinni się wycofać. Jeśli istotnie mieszkała tu hrabina Rostov, to
niewątpliwie miała przyboczną straż. Wszystkie szacunki robione na podstawie obserwacji wejść można było wyrzucić do kosza, a poza tym rosyjscy szpiedzy z pewnością walczyli lepiej niż zwykłe rzezimieszki. Ale gdy Dalmont spojrzał na zacięte twarze swoich ludzi, rozgrzanych pierwszym starciem i gotowych na wszystko, zdał sobie sprawę, że nie zdoła już powstrzymać biegu wydarzeń. Nie chciał wyjść na tchórza, nie chciał wrócić do impasu w śledztwie. Zresztą wesoły dragon z Szampanii nie cofał się z byle powodu! Ruszyli naprzód, przez nisko sklepione korytarze i zakurzone składziki, w kierunku, w którym powinna znajdować się główna hala manufaktury. Ku ich zdziwieniu, nikt nie stanął im już na drodze. W końcu dotarli do schodów na górę, nad którymi widać było dwuspadowy dach, oparty na stalowych kratownicach. Dalmont wysunął się do przodu, by wyjrzeć na zewnątrz. Powstrzymała go szeroka dłoń Holendra. – Sztacz. – Ja pójdę – szepnął Korsarz. Przecisnął się obok Dalmonta. Najpierw wystawił ostrożnie swój kapelusz i kręcił nim, udając, że się rozgląda. Gdy nic nie nastąpiło, wszedł dwa stopnie wyżej i wystawił nad podłogę głowę. I znów czekał chwilę, świszcząc przyspieszonym, krótkim oddechem. Potem dał pozostałym znak, by czekali, a sam wspiął się na szczyt schodów i zniknął. Po chwili, gdzieś z ciemności, dobiegł jego szept: – Chodźcie na górę. Ostrożnie, pojedynczo. Pierwszy poszedł Cięty, za nim Battiste, a potem reszta. Korsarz kulił się za starym, żeliwnym kotłem ledwie dziesięć kroków od klapy w podłodze. Każdemu, kto wchodził na górę, wskazywał jakieś miejsce do ukrycia, a było tego – w zagraconym i zakurzonym magazynie – wiele. W ciemności majaczyły masywne kształty tkackich ram oraz rynien do farbowania, z których niegdyś tu korzystano, a przestrzeń podzielona była niewysokimi murkami na równe prostokąty. Dalmont i jego ludzie zaczęli zajmować obronne pozycje wokół zejścia. W absolutnej ciszy odgłosy ich ostrożnych kroków zdawały się nieść po całym wnętrzu, odbijając od gołych ścian i ginąc w ciemności pod dachem. Nim jednak wszyscy dotarli we wskazane przez Włocha miejsca, niespodziewanie po lewej i prawej błysnęły strzały Kule świsnęły nad głowami; Maurice, który był właśnie w połowie drogi do zasłony, przypadł plackiem do ziemi. Młodszy z braci runął z krzykiem, trzymając się za brzuch. Pozostali natychmiast podnieśli broń, a Guwerner z Holendrem wypalili w stronę błysków. Wtedy – przez kłęby prochowego dymu – natarli na nich ze wszystkich stron ludzie z długimi szablami, w kawaleryjskich spodniach, koszulach i porozpinanych kurtach. – Na dół! Uciekamy! – krzyknął Battiste, któremu jeden rzut oka pozwolił stwierdzić, że
nie ma szans na zwycięstwo. Dalmont nie protestował przeciw samozwańczej decyzji służącego; owładnięty nagłą paniką, zbyt starał się rozpłaszczyć na zimnej, brudnej podłodze. Zostałby pewnie z tyłu, gdyby nie Holender, który biegnąc skulony do schodów, ułapił go za kark i ściągnął siłą na dół. Battiste zanurkował za nimi, Guwerner zaś stanął w przejściu, by kupić im trochę czasu. Maurice’owi zdawało się, że wśród krzyków i szczęku ostrzy słyszy wysoki, kobiecy głos. Pierwszemu napastnikowi Guwerener wypalił w pierś z pistoletu. Następnemu rzucił ciężką bronią w twarz, łamiąc nos, a potem pchnął go szablą w brzuch. Z dwoma kolejnymi wymieniał chwilę szybkie, silne ciosy, jednak widząc, jak kolejni już biegną w stronę zejścia, zrozumiał, że to ostatnia chwila, by się wycofać. – Korsarz! – ryknął, schodząc w dół. – Korsarz! Cofamy się! Ale Włoch go nie słyszał. Stojąc nad ciałem brata, otoczony przez grupę kozaków, miotał się jak rozwścieczony dzik, wymierzając na lewo i prawo ciosy długiego puginału. Więcej Guwerner nie zobaczył, bo – ledwie parując cięcia przeciwników – zmuszony został zejść w dół, stopień po stopniu. Będąc już w piwnicy, niespodziewanie naparł, przewrócił dwóch Rosjan na schodkach, a potem skoczył w ciemność korytarza, odpasując lewą ręką mały woreczek. Na kamiennej podłodze zadźwięczały żelazne pajączki, które nosił ze sobą na taki właśnie wypadek. Zerwał się do biegu, modląc się w myślach, żeby nie pomylić odnóg. Z tyłu wkrótce rozbrzmiały przekleństwa i bolesne krzyki – w ciemności prześladowcy nie mieli szans wyminąć ostrzy. Wiedząc jednak, że kupił tylko chwilę, Guwerner popędził na złamanie karku za resztą. Po ledwie kilku chwilach zobaczył z przodu plecy Battiste’a, a przed nim – Dalmonta i Heueverrdena, którzy pędzili niskimi korytarzami w stronę wyjścia. I może zdołaliby uciec, gdyby nie fakt, że Elena Rostov jeszcze przed pierwszym strzałem posłała trzech ludzi, by spróbowali zajść napastników od drugiej strony. Kozacy zastali tylną furtę otwartą, przesadzili leżące w progu trupy i biegnąc w dół korytarza, odcięli jedyną drogę ucieczki. Gdy Heueverrden spostrzegł, jak wyłaniają się z półmroku przed nim, zatrzymał się tak gwałtownie, że Battiste oraz Maurice wpadli mu na plecy. Guwerner natomiast zaklął głośno i odwrócił się do tyłu, skąd nacierali już rozwścieczeni zbrojni, na których czele szedł jasnowłosy brodacz z okrwawioną szablą w dłoni. Byli w potrzasku. Dalmont w tym momencie całkiem stracił panowanie nad sobą. Stanął jak sparaliżowany, w głowie miał tylko szum i łomot krwi. Próbował pomyśleć, co w takiej sytuacji zrobiłby wesoły dragon z Szampanii, ale zdał sobie sprawę, że wesoły dragon nigdy nie znalazł się w wąskim korytarzu, z obu stron napierany przez wrogów. Zrozumiawszy to, upadł na kolana,
by błagać o litość. Na szczęście Heueverrden, Guwerner i Battiste zachowali zimną krew. Wymienili tylko jedno, porozumiewawcze spojrzenie. A potem uderzyli – Holender do przodu, Battiste z Guwernerem do tyłu – zostawiając oniemiałego Dalmonta na środku korytarza. Heueverrden wpadł na trójkę, która zastawiła im drogę, z furią kłując i rąbiąc rapierem. Zaraz, niemal w twarz, wypaliły mu dwa pistolety: jedna kula musnęła ramię, zostawiając bolesną, czerwoną pręgę, a druga świsnęła obok głowy i, sypiąc ceglanym pyłem, zrykoszetowała od sklepienia. Heueverrden w myślach podziękował Bogu i Cygance, która sprzedała mu amulet przeciw kulom, po czym naparł na wrogów ze zdwojoną siłą. Maurice, klęczący za nim na mokrych, zimnych cegłach, poczuł tępe szarpnięcie w prawym boku. Coś jakby ukłucie zgięło go wpół; promieniujący okropny, tępy ból rozpełzł się po całym brzuchu. Dalmont pochylił się, jęknął, a potem upadł, podkurczając pod siebie nogi. Nikt go jednak nie widział ani nie słyszał. Guwerner oraz Battiste z trudem powstrzymywali kozaków. Na czole pierwszego perlił się już pot, drugi przed chwilą dostał sztychem w przedramię i musiał przerzucić szablę do lewej ręki. Wiedząc, że nie utrzymają pozycji długo, Battiste zaryzykował: rzucił do tyłu krótkie, zdesperowane spojrzenie. Nie widział, co dzieje się z Heueverrdenem. W mroku była kotłowanina, z której nie potrafił wyłowić poszczególnych sylwetek. Zobaczył natomiast Maurice’a – na ziemi, w rosnącej powoli kałuży krwi. Nagle poczuł, że nie ma już nadziei. Zimny pot spłynął mu po plecach, tchu zabrakło. Zawiódł, nie zdołał ochronić swojego pana i nie zostało mu już nic, jak tylko zginąć. I niemal zginął – sekundę potem, gdy wykręcony do tyłu nie zauważył cięcia na swoją szyję. Guwerner jednak złowił ruch kątem oka, sparował, nie bacząc, że sam wystawia się na niebezpieczeństwo. – Życie ci niemiłe?! – ryknął tuż przy uchu Battiste`a, unikając ciosu jasnobrodego kozaka. – Trafili Dalmonta – odparł Bretończyk, który otrząsnął się i wrócił do walki. – Trudno. Cofamy się, cofamy! Oddawali powoli pola, a kozacy uderzali coraz częściej. I znów Battiste pomyślał, że to dłużej trwać nie może. Przeciwnicy nie ustępowali im umiejętnościami, jak dotąd żadnego nie udało się tutaj położyć trupem, a tymczasem na tyłach czekał ich wciąż dobry tuzin. Poczucie beznadziei ogarniało Bretończyka; ramię bolało go coraz bardziej, siły opuszczały. Wtedy dobiegły z tyłu najcudowniejsze słowa, jakie Battiste słyszał w swoim życiu: – Dalej. Droka folna! Weszmę Maurysza! Serca, dotąd bijące szybko, teraz omal nie wyskoczyły im z piersi. Zaczęli cofać się, co jakiś czas robiąc niespodziewane wypady, by wróg nie zbliżył się zbytnio. Przeszli nad kałużą krwi, gdzie przed chwilą jeszcze leżał Maurice, przeszli nad trzema trupami. Wkrótce poczuli
na plecach zimny powiew nocnego powietrza. A gdy wspięli się tyłem po śliskich schodkach, padł rozkaz: – Na fok! Obaj, bez zastanowienia, uskoczyli. Gruchnął strzał z garłacza, w ciemnym korytarzu rozległy się wrzaski. Dopiero teraz mieli szansę się odwrócić. Heueverrden, poraniony, w porwanej kurcie, stał nad ciałem Dalmonta i dyszał ciężko. Odrzucił na bok broń, chwycił swój rapier, po czym rzekł: – Uczekajcze! Jusz! I stanął na schodkach, tarasując wyjście swoją potężną sylwetką. Battiste podbiegł do Maurice’a, chwycił go i z ulgą stwierdził, że jego pan pojękuje cicho. – Może panicz iść? – spytał, unosząc go zdrową ręką w górę. Dalmont nie odpowiedział, lecz stanął niepewnie na nogach. Battiste chwycił go w pasie i ruszyli w stronę rzeki, najszybciej jak się dało. Guwerner natomiast zatrzymał się, patrząc to na Battiste’a, to na Holendra, ponad którego ramieniem widać już było atakujących Rosjan. – Uczekaj! – ryknął mu Heueverrden. Powoli, jakby z namaszczeniem, Guwerner zasalutował Heueverrdenowi, przykładając do czoła szablę. Potem pobiegł za Bretończykiem i nie obejrzał się już za siebie. Ze swoją potężną siłą i doświadczeniem w robieniu kordelasem, które wyniósł z dziesiątków abordaży, Heueverrden mógłby bronić wejścia bardzo długo. Pierwszemu kozakowi rozszczepił bark aż po pierś, drugiemu zbił w bok nieporadne pchnięcie i rozpłatał gardło szybką kontrą. Jednak wkrótce z tyłów dobiegli ludzie z załadowanymi karabinami. Padły strzały. Tym razem ani Bóg, ani cygański wisiorek z dłoni noworodka nie mógł już pomóc. Trafiony w pierś i brzuch, Heueverrden zgiął się w szoku. Ale po chwili ryknął wściekle i zaatakował – ostatnim, desperackim zrywem. Zbił szablę jednego z wrogów, a potem zatopił kordelas po jelec w jego żołądku. Zwarli się, jakby w uścisku, obaj szybko tracąc siły. Przez gęstniejącą zasłonę ciemności, tuż przy swoim uchu, Heueverrden usłyszał chrapliwy, rwany oddech kozaka. I tak umarł: z rękojeścią w garści, opierając się o dogorywające ciało przeciwnika. Natychmiast ludzie hrabiny przewrócili go i wybiegli po trupie na zewnątrz, gdzie trójka uciekinierów znikała właśnie za zakrętem. Spostrzegłszy ich, ustawili się do strzału. Jakby tego było mało, w tej właśnie chwili chmury rozsunęły się, a księżycowe światło spłynęło na ziemię po raz pierwszy tej nocy. Fale Sekwany zaskrzyły, błysnęły kałuże krwi wokół trupów na bruku, a postacie, uciekające nabrzeżną uliczką, stały się nagle widoczne jak na dłoni. Dalmont, jak przez mgłę, usłyszał za sobą strzały, i nagle ramię Battiste’a, które dotąd obejmowało go w żelaznym uchwycie, zwiotczało. Padł bezsilnie na bruk, potoczył się w bok,
ogłuszony bólem, i stoczył się wprost do rzeki. Wpadł do niej z głośnym chlupotem, rozpaczliwie młócąc rękoma. Fale natychmiast go zakryły i nim stracił przytomność, poczuł tylko, jak brudna, cuchnąca woda wypełnia mu usta. *** Droga powrotna batalionu Tyca okazała się równie męcząca i długa, jak marsz za Woronienką. Choć teraz żołnierze nie mieli w perspektywie starcia z groźnym wrogiem, a stan ciągłego napięcia oraz niepokoju minął, bezludzia, lasy i rzeki pozostały, każdego dnia przysparzając im nowych trudności. Nie pomagał fakt, że zapasy już się kończyły; grogu dawno zabrakło, resztki mąki zużyto wkrótce po bitwie, sucharów pozostało po garści dla każdego. W tej sytuacji woltyżerowie Dołochowicza co dzień rozpraszali się po lesie wokół maszerującej kolumny i strzelali do każdej zwierzyny, jaką udało im się wypatrzyć. Spowalniało to jednak marsz jeszcze bardziej, a na dodatek uszczuplało zapasy prochu. W końcu Tyc z niepokojem zdał sobie sprawę, że nim połączą się z armią, batalion nie będzie miał dość zaopatrzenia, by stoczyć choć jedną bitwę. Tymczasem dotarli do obozu pod nekropolią, gdzie Guerront skończył już prace. Jego ludzie dołączyli do kolumny, z wozami pełnymi kamiennych tablic, rzeźb oraz sprzętów, wykopanych spod kurhanów. Przeładowane pojazdy, którym w lesistym, nierównym terenie pękały często koła i osie, okazały się oczywiście kulą u nogi. Ale Guerront przy każdej okazji opowiadał Tycowi o swoich odkryciach, ciesząc się, że wreszcie ma osobę w swoim mniemaniu odpowiednią, by wysłuchać jego teorii. W normalnych warunkach Tyc znalazłby te opowieści zajmującymi. Francuzowi udało się bowiem rozszyfrować dużą część tablic i naszkicować historię zagłady cywilizacji, która niegdyś rządziła Nową Europą. Zagłady, którą spowodował najazd władających czarną magią barbarzyńców ze wschodu i następujący po tym wiek ciemności, podczas którego – wedle źródeł – umarli kroczyli po ziemi. Ale Tyc słuchał tych rewelacji jednym uchem, zmartwiony stanem zapasów, przedłużającą się podróżą oraz ciągłymi postojami. Droga zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Dzień po dniu pokonywali identyczne lasy, pola i pagórki, tak że zdawać im się zaczęło, iż zostali uwięzieni na miniaturowej parodii globu, którą teraz obchodzili wciąż w kółko, po własnych śladach. W końcu jednak, piątego września, trafili na trakt. Była to przesieka, jaką zostawiały po sobie korpusy francuskiej armii – ledwie na kilkanaście kroków szeroki pas wyciętych drzew i wykarczowanych zarośli. Młode pędy oraz krzewy już nieco odrosły, co świadczyło, że szlak był stary. Jednakże na ten widok ludźmi
owładnęła ogromna radość, po raz pierwszy od ponad miesiąca widzieli choć ślad przyjaznych wojsk! Natomiast dwa dni później, idąc drogą na wschód, zobaczyli fort, którego spodziewał się Tyc. Spalona palisada wyrastała z łysego pagórka jak czarne kły. Rozbite armaty i świeże groby pokrywały przedpole. W środku jednak, ku własnemu zdziwieniu, nie zastali nikogo – tylko ślady francuskiej załogi, która opuściła to miejsce przynajmniej kilka dni temu. Za fortem rozciągały się ziemie pruskiej kolonii, tam też ruszyli, z nadzieją, że wkrótce odnajdą swoich. *** Szczęście uśmiechnęło się do nich już następnego dnia. Wczesnym rankiem, ledwie dziesięć mil od opuszczonych fortyfikacji, zobaczyli ludzi. Drogą jechała grupka szaserów na osowiałych koniach, kierując się na zachód. Mundury ich były brudne, poszarpane, a kilku miało przesiąknięte krwią opatrunki. Tyc popędził konia i wyjechał im na spotkanie, spodziewając się, że ma przed sobą szwadron wycofywany z linii z powodu dużych strat. Szybko jednak stwierdził, że nie widać żadnego oficera, a na dodatek kolor pagonów i kołnierzy wskazywał, że jeźdźcy pochodzili z czterech różnych pułków. Tknęło go bardzo złe przeczucie. Maruderzy, na widok polskiej piechoty, zatrzymali się, jakby nie mogli zdecydować, czy jechać dalej, czy czmychnąć w las. By ich uprzedzić, Stanisław machnął przyjaźnie dłonią, a potem zbliżył się samotnie. Na czoło grupy wyszedł wtedy wąsaty, chudy mężczyzna z bandażem przesłaniającym lewe oko. Na ramieniu miał świeżo doszyte paski kaprala, których czystość gryzła się z poplamionym, zszarzałym materiałem. – Pomyliliście kierunki, panie oficerze – rzekł. – Jeśli życie wam miłe, uciekajcie z nami na Nowy Paryż. Tam – zatoczył ręką na wschód – żadne posiłki już nie pomogą. Siebie tylko zgubicie i ludzi. – Co też gadacie, człowieku! Jedziemy do sztabu polskiego korpusu, wracamy z misji na tyłach i mamy dołączyć do armii. – Armia rozbita, kontaktu ze sztabem nie ma – powiedział wąsacz, opuszczając głowę. – Co? Jak to się stało? No mówcie! – Umarli... Sami umarli wstali z grobów i zwrócili się przeciw nam. Upiory, których się kula ani szabla nie ima. Przeciw takiej sile i sto tysięcy ludzi by nie pomogło. Nic, tylko uciekać, a bramę zburzyć. Słysząc te słowa, Tyc wspomniał fragmenty dziennika Woronienki, gdzie była mowa o przekazywaniu połączonym sztabom tubylczych szamanów, którzy mieli podjąć próby
animowania zwłok. Czyżby już im się to udało? Czy zabił Woronienkę zbyt późno, aby zapobiec katastrofie? Czy znaczyło to, że mogą powtórzyć się wydarzenia sprzed tysiąca lat, o których tyle mówił Guerront? – Uważaj, co mówisz, człowieku! – odparł groźnie maruderowi. – Za takie gadanie należy się sąd wojenny! – On mówi prawdę – w obronie kaprala stanął młody dragon, który przyciskał do brzucha kikut amputowanej dłoni. – Tydzień temu Prusacy i Rosjanie odparli nas spod Friedrichsburga przy wsparciu... tego się nie da inaczej określić, panie oficerze, jak sił nieczystych. Armię ze szczętem pobili, każdy korpus na własną rękę się cofał. I tak przepędzili nas przez niemal całą kolonię. My jesteśmy z dywizji, która miała uderzać na południe, żeby połączyć się z siłami generała Axamitowskiego. Ale na drodze stanęła nam pruska kawaleria i te przeklęte, kroczące trupy. Pobili nas całkiem, major zginął, jego zastępca też, a wtedy to już – każdy za siebie. No i cofamy się teraz do Paryża. – To dezercja. Powinniście wrócić do sztabu swojego korpusu. – A kto tam wie, panie podpułkowniku, gdzie go szukać? Tu wszystko z dnia na dzień się zmienia, cały czas nas atakują, spychają coraz dalej. – Wiecie, gdzie są Polacy? – Cztery dni temu generał Axamitowski miał obozować w Neustadt. To na południowy wschód, jakieś sześćdziesiąt mil stąd. – Chodźcie z nami – zaproponował Tyc. – Idziemy dołączyć do Legii Nadwiślańskiej, a wy powiecie, że zgubiliście się po bitwie i znajdziemy wam jakiś przydział. To szansa na uniknięcie sądu polowego. Nawet nie zastanawiali się nad jego słowami. Z ponurych, zaciętych spojrzeń wywnioskował, jaka będzie odpowiedź. – Z całym szacunkiem, nawet siłą by nas podpułkownik nie zmusił – rzekł wąsacz. – Wolimy już zginąć od bratniej kuli, niż żeby rozerwały nas na sztuki te demony. Nie byliście pod Friedrichsburgiem, sami nie wiecie, przeciw czemu chcecie ruszać. Ludzie za nim mruknęli potakująco. Tyc mierzył ich chwilę wzrokiem. Miał obowiązek aresztować dezerterów i dostarczyć pod sąd. Ale wykonywanie obowiązków nie zawsze było najlepszym wyjściem. Skinął więc głową, odwrócił się i wolno – bardzo wolno – pojechał w stronę własnych żołnierzy, próbując ułożyć w myślach, jakimi słowami przekaże im wieści z frontu.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY W KTÓRYM: Soultiere odkrywa na własne oczy, że implikacje zniszczenia bramy są znacznie większe, niż się zdaje ludziom na cesarskim dworze, Stanisława Tyca zaś czeka chłodne powitanie w sztabie.
– Zaczęło się od tego, że musieliśmy przesiedlić mieszkańców kamienic wokół placu – prefekt Trougnac zatoczył ręką koło, wskazując ciemne i martwe fronty budynków o powybijanych oknach, które otaczały ich z trzech stron. – Oficjalnie dlatego, że ściany popękały od wybuchu. Ale naprawdę szło nam o niezwykłości, które wkrótce tu zaczęto odnotowywać. Dziwne mgły, tańczące światła, półprzejrzyste miraże... Od patrzenia na nie bolała głowa. Raz czy dwa widziano nawet jakieś postacie, zupełnie nieludzkie, ale znikały niemal natychmiast, rozpływały się dosłownie w powietrzu. Gwardziści, którzy pilnowali miejsca na początku, zaczęli rozpowiadać wszelkiego rodzaju bzdury, ciężko się było połapać co prawda, a co konfabulacje. Dlatego sam cesarz postanowił, żeby otoczyć plac kordonem i przysłać ludzi z jakąś naukową podbudową. – I co? – spytał baron Soultiere, czubkiem buta trącając osobliwie poskręcany kawałek żużlu o tęczowym połysku. – No i przysłano jakichś mędrków z akademii, pochodzili tu trochę, pomierzyli, ale szybko wyszło na jaw, że są bezsilni jak dzieci. Miejsce doprowadzało ich do czarnej rozpaczy, bo wszystko tu się zmienia. Taki Korneliusz Grimbaldi wpadł na przykład na pomysł, jak wytłumaczyć miraże. Badał zakrzywienia świetlnych promieni coraz bliżej centrum placu. I miał już nawet jakieś teorie napisane, zrobione obliczenia, a tu jednego ranka wszystko się na odwyrtkę zrobiło. A kiedy na dodatek zaczęło rosnąć TO, jakoś odechciało im się nawet wchodzić na plac. No to wtedy namówiłem ministra, by dopytał się, czy baron mógłby osobiście przyjść. Może pan pomoże nam to wszystko zrozumieć! – Proszę mi uwierzyć, już dawno bym was odwiedził, gdyby nie fakt, że zajmowały mnie sprawy niezwykłej wagi. Zresztą z pewnością wie pan o awaryjnej bramie, którą buduję na
dziedzińcu fortu Rambouillet? To rozkaz od samego cesarza, dlatego pracowałem bez przerwy od czasu katastrofy. – Wiadomo już, kiedy brama zadziała? – Trougnac liczył na to, że od słowa do słowa wyciągnie z gościa jeden z najbardziej pożądanych w paryskich salonach sekretów. – Dowie się pan w swoim czasie, prefekcie. – Rozumiem – odparł Trougnac z wyczuwalnym rozczarowaniem w głosie. – To jak, podejdziemy bliżej środka? Soultiere skinął głową i dał znak, że mogą iść dalej. Ruszyli więc – po nierównej, spalonej ziemi, z której gdzieniegdzie wystawały poskręcane kawałki żelastwa. Baron z ciekawością zauważył, że im bliżej byli centrum miejsca katastrofy, w tym fantastyczniejsze kształty układały się resztki dźwigarów Bramy Paryskiej. Na dodatek spalone kikuty drzew oraz zniszczone kamienice, które otaczały bramę, robiły się coraz mniej wyraźne. Nieprzejrzyste powietrze falowało osobliwie, rozmywało kształty przedmiotów i fałszowało barwy. Jednak najdziwniejszą rzecz Soultiere zobaczył w połowie drogi do podstawy łuku. Była to chyba roślina. Wyrastała wprost z popiołu i żużlu, wysoka na przeszło dwa metry, złożona z trzech łodyg, bezlistna. Ale na tym podobieństwo do wszystkich znanych Soultiere’owi roślin się kończyło, bo czarne niemal łodygi oplecione były siecią czegoś, co z braku innych słów mógł nazwać tylko żyłami. Czerwone, błyszczące od wilgoci przewody ruszały się leniwie robaczkowymi ruchami. W środku płynęła gęsta ciecz. Na samym końcu łodyg znajdowały się natomiast spore, nieregularne naroślą, z których jedno otworzyło się wzdłuż skrzyżowanych rowków i zaświeciło Soultierowi w oczy strużkami czystego etheru. – Próbowaliście niszczyć? – Owszem. Da się, ale robota piekielnie trudna. Twarde to jak żelazo, nie da się spalić, siekiery się tępią. A te... owoce. Jest w nich czysty ether – jeśli się postępuje nieostrożnie, można stracić rękę! – Korzenie? – Sięgają głęboko. Bardzo głęboko. – Aż w zdrową ziemię? – Nie, ale przepalenizna tutaj sięga co najmniej na dziesięć stóp w głąb. Robiliśmy wykopy. – To jedyny... przybysz? – spytał Soultiere, w którym obrzydzenie na widok rośliny walczyło o lepsze z ciekawością. – Chyba. – Chyba? – Był jeszcze ten łysy ośmionóg, którego trzymam w słoju, w gabinecie. Ale profesor Candolle oglądał go już i powiedział, że to mysz. Tylko taka odmieniona, na dodatek jakby sklejona z własnym lustrzanym odbiciem. No i zostają zwidy, które czasem się tu notuje. Ale
ciężko powiedzieć, czy to co żywego, czy tylko jakieś fosforyzujące obłoki. To jak? Odważy się pan profesor wejść głębiej? Soultiere skinął głową potakująco. Z każdym krokiem czuł jednak narastający niepokój. Powietrze było ciepłe, miało dziwny zapach i smak. Obrzeży placu nie widzieli już wcale, jakby zamknięci wewnątrz mglistej sfery, a na dodatek tu i ówdzie zaczynały się zbierać kłęby dziwnej mgły, w których czasem przelatywały jasne pręgi. Pogięty, sięgający pod rozfalowane niebo wrak głównego łuku był już tylko dwadzieścia kroków dalej. Mimo to Soultiere zatrzymał się. – To – wskazał palcem opary i powietrzne wiry – widać z zewnątrz? – Nie. Podobnie jak roślin. Z brzegu wydaje się, że to równe jak stół pogorzelisko. A głębiej jest jeszcze gorzej. Teraz widzi pan łuk, ale przy nim widoczność skraca się do ledwie kilku stóp, na dodatek o nogi zaczynają ocierać się... – Dość – przerwał Soultiere, którego to wszystko przyprawiło o niemiłe dreszcze. – Wiem już, co trzeba, możemy wychodzić. Prefekt nie protestował. I tak baron okazał się jednym z wytrzymalszych gości; większość zawracała przy pierwszym spotkaniu z obcą rośliną. Odwrócili się plecami do ruin bramy i już mieli odejść, gdy Soultiere, kącikiem oka, wypatrzył jakiś błysk. Wysoko nad ziemią, w samym centrum placu, rozjarzył się mały punkt, etherowa gwiazda, jasna jak słońce, lecz szybko gasnąca. Po minie prefekta baron poznał, że czegoś takiego wcześniej tu nie widziano. Światło pojawiło się znów, migając szybko cztery razy. Tym razem Soultiere ocenił wysokość, na której się znajdowało. A wtedy zrozumiał. – Sygnalizator! – krzyknął podniecony. – Mamy znak z Nowego Paryża! Strażnicy, którzy sprzątali z gruzów obrzeża placu, również zdali sobie z tego sprawę, bo przerwali pracę, a ich rozmazane sylwetki skakały z radości, wskazując sobie znajome światło. Przynajmniej wiedzieli teraz, że Nowa Europa istnieje i nie została unicestwiona na skutek jakiegoś kosmicznego kataklizmu, którego tylko bladym odbiciem było zniszczenie bramy. Nie bacząc na nieprzyjemne otoczenie, Soultiere wyciągnął zza pazuchy pękaty notes, po czym oparł go na porośniętej pędami obcych roślin kolumnie i zaczął coś notować. – Co pan robi, baronie? – Prefekt zajrzał mu przez ramię. – Zapisuję błyski. Na pewno chcą nam coś powiedzieć, a mają do dyspozycji tylko ten jeden etherograf. Sądzę więc, że zaszyfrują coś za jego pomocą. – A może pan baron to robić w drodze? Tu nie wolno zostawać dłużej niż absolutnie konieczne. Soultiere skinął niechętnie głową. Tak go pochłonęło pulsowanie sygnalizatora, że zapomniał już, gdzie się znajduje. Cofnęli się powoli do obrzeży placu, gdzie baron, otoczony przez ciekawskich gapiów,
skończył notować transmisję, która trwała bez przerwy dziesięć minut. Samo rozgryzienie szyfru zajęło mu ledwie pięć sekund. – Ach, to banalne! – mruknął. – Liczba świateł w serii odpowiada numerowi litery alfabetu. Mało pomysłowe, ale widać chcieli mieć pewność, że to odczytamy. – I co? Co mówią? – dopytywał się prefekt. Ten zaś wydarł z notesu jedną stronę i podał ją urzędnikowi. Znajdował się na niej krótki tekst, bez interpunkcji, z osobliwie poskracanymi słowami. ZMCH P NSZJ STRNIE WNNI SBTŻŚCI STRTY NWLKIE CO U WS CZKMY N RZKZY I KNTKT Przeczytawszy to, prefekt wezwał dowódcę gwardii i kazał mu słać gońca wprost na cesarski dwór. Potem odwrócił się do Soultiere’a, by o coś spytać, lecz barona już przy nim nie było. Wsiadał właśnie do swojej karety, która czekała u wyjścia Rue de Cologne. – Panie baronie! Gdzie pan jedzie?! – krzyknął za nim Trougnac. – Do akademii! – rzucił Soultiere, wsiadając do środka. – Mamy tam jeden z sygnalizatorów. Trzeba im przecież odpowiedzieć! *** Tego dnia batalion nie podjął już marszu. Po krótkiej naradzie z oficerami Tyc kazał zapaść w pobliskim lesie i przeczekać do nocy. Bez amunicji, stosunkowo nieliczni, nie mogli bowiem za dnia iść przez wrogi teren. Tylko Uhrman wypuścił zwiadowców, żeby zbadali równiny w promieniu kilkunastu mil, ale nie znaleźli nic prócz jednej, opuszczonej osady. Legioniści ruszyli w drogę po zmroku i maszerowali niemal do świtu, kiedy to schronili się na zadrzewionym wzgórzu. Znów cały dzień odpoczywali, śpiąc w migotliwym półcieniu liści, by nocą podjąć wędrówkę. I tak podróż trwała przez cztery dni – i stanowiła najcięższy etap podróży, bo na równinach trudno było polować, a ludzie po forsownym marszu potrzebowali prowiantu. Wkrótce głód zaczął zaglądać im w oczy: racje obcięto do jednej trzeciej i wybuchły pierwsze bójki o jedzenie. Weszli jednak zbyt głęboko na wrogie tereny, by się wycofać. W tym czasie dwa razy ludzie Uhrmana spostrzegli na horyzoncie wrogie kolumny, które maszerowały przez pustkowia w sobie tylko znanym celu. Raz znaleziono też niepogrzebane ciała kilkudziesięciu polskich fizylierów. Widok trupów, gnijących pośrodku pola, odebrał ludziom ducha i zaczęły się coraz częściej szepty, że podpułkownik prowadzi ich ku zgubie. Ale następnego dnia, gdy odpoczywali w głębokim jarze, chroniąc się w namiotach przed promieniami słońca, które teraz, w ostatnich dniach lata, przypominało o sobie ze zdwojoną siłą, powrócił jeden z patroli Uhrmana. Jego dowódca wpadł jak burza do namiotu Tyca i
zameldował, że ledwie pięć mil na południe spotkali część trzeciego regimentu Legii, który budował naprędce ziemne umocnienia dla baterii armat. Na potwierdzenie ułani przywieźli ze sobą butelkę wina oraz sakwę sucharów. Żołnierzami owładnęła niespotykana radość. Ściskali jeźdźców Uhrmana, a niektórzy zaczęli strzelać na wiwat w powietrze, co na szczęście oficerowie szybko ukrócili. Butelkę, najbardziej w tej chwili pożądany przedmiot w oddziale, Tyc oddał ułanom ze szczęśliwego patrolu. Zaraz potem nakazał bezzwłocznie zwinąć obóz i wyruszyć na spotkanie sojuszników. Choć ludzie byli zmęczeni po całonocnym marszu, nikt nie protestował. Wczesnym popołudniem zobaczyli pozycje Legii na własne oczy. Na środku równiny, porośniętej wysokimi do pasa, zdziczałymi trawami, żołnierze w przepoconych koszulach usypywali z ziemi flesze oraz wały, za którymi stało już osiem dwunastofuntowych dział. Tyc, wraz z adiutantem, popędził konia w tamtą stronę. Legioniści przerwali pracę, patrząc ciekawsko na zbliżającego się oficera. – Czołem! Kto dowodzi? – krzyknął do nich, gdy stanął już u podnóża nasypu. – Kapitan Jarzębiak – odparł mu najbliższy, ubrany tylko w rozchełstaną koszulę, po której nie dało się poznać jego szarży. – Gdzie on? – Tam za nasypem. Gada z inżynierami. Tyc uchylił lekko kapelusza, spiął konia i popędził wzdłuż fleszy. Nim jednak dotarł na tyły, znajomy głos osadził go w miejscu: – A ładnie to tak, przyjaciela omalże stratować?! Wstydzilibyście się, panie Tyc! Stanisław zawrócił konia, próbując dostrzec człowieka, który to rzekł, lecz w pobliżu widział tylko płytkie wykopy. A wtedy z rowu przed nim wygrzebała się niska, pękata postać, tak oblepiona warstwą pyłu i potu, że minęła chwila, nim ją poznał. – A to ty, Świeradowski, stary draniu! – krzyknął radośnie Tyc, zeskakując z siodła. – Już myślałem, że mi się przesłyszało! Coś ty, własne działo wysadził, że z ogniomistrza uczynili cię saperem? – Wie pan podpułkownik, mam na tych nasypach polegać, więc wolę się upewnić, że będą solidne. A jak mieć więcej pewności, niż kiedy sam pomogę je robić? Uściskali się jak bracia, nie przejmując się w miarę czystym mundurem Tyca. Zaraz też Świeradowski spojrzał krytycznie na przyjaciela i rzekł: – A wyście mi tu coś zmarnieli. I udała się ta tajna misja? – Udała. Wreszcie mogłem doprowadzić do godnego końca pewną dawną sprawę. – No to skąd taka markotna mina? – Raczej to ja powinienem pytać, coście tak radośni, ogniomistrzu – zripostował Tyc. – Przecież armia pobita, a na dodatek, jak słyszałem, po stronie wroga walczą jakieś okropne potwory, kroczące trupy.
– Ano trupy, trupy. Trupy są, istotnie – pokiwał głową Piotr. – Z początku też się bałem, ale to przecie niewielka różnica. Trup czy żywy, jednako harmata robi z niego gulasz. To jedno, że wolniej trochę leżą i wstrzelać się łatwiej. – A jednak armia przegrała bitwę za bitwą. – Bo co z tego, że działa na nie dobre, skoro wróg ma już ich całe regimenty? Artyleria nie może tego wszystkiego ogniem pokryć, a piechota i jazda nie mają z nimi szansy. Bo jak tu walczyć z takim, co to dziesięć kul umie przyjąć, a z szabel i pałaszy sobie drwi? A jeszcze przecież zostaje liniowa piechota wroga, która bynajmniej nie stoi z boku. Ot, trudne czasy dla nas nadeszły. Wiele żonek będzie wkrótce płakać. Ale to dobre, że podpułkownik znowu z nami. Czygaczow też się ucieszy. Narzekał, że regiment bardzo osłabł od twojego odejścia. – Czygaczow? Dobrze wiedzieć, że żyje. Jak się miewa ten stary orangutan? – Dobrze. A że wśród oficerów co odważniejsi zginęli, a co tchórzliwsi uciekli, czeka tylko na awans do generała brygady. – A Paszkowski? Twarz Świeradowskiego spochmurniała nagle. – Zginął. Pod Friedrichsburgiem, jak nas z dwóch stron wzięli w kleszcze. Wielu dobrych ludzi wtedy potraciliśmy. – To kto teraz dowodzi dywizją? – Nie ma już dywizji. Wszystkie regimenty, które nie pierzchły albo których nie rozbili, zebrał pod sobą Axamitowski. On to wszystko przeorganizował i teraz sam dowodzi. Mówią – tu głos Świeradowskiego przycichł – że od porażki pod Friedrichsburgiem, odkąd wrogom przyszli na pomoc nasi pocieszni, nadgnili przyjaciele, coś mu się we łbie poprzestawiało. Ale więcej nie będę gadał, bo za to – sąd. – Dobrze – odparł Tyc. – I tak wiem, o co chodzi. W tym momencie po nasypie zszedł do nich kapitan Jarzębiak. Tyc zaś zdał sobie sprawę, że już go widział kiedyś – był to wtedy jeden z młodszych poruczników w drugim regimencie, mijali się czasem w paryskim garnizonie. Jeśli dano mu dowództwo nad kompanią, armia musiała istotnie ponieść wielkie straty. Tyc zasalutował kapitanowi oszczędnym ruchem, a potem rzekł: – Wracamy właśnie z misji na północy, prawie dwa miesiące w dziczy. Mógłby nas pan pokierować do sztabu korpusu? – Dwie mile stąd, na południowy zachód. Poślę zresztą kogoś, żeby wskazał wam drogę. Ale muszę przyznać, że mnie zaskoczyliście, podpułkowniku. Z tamtej strony spodziewaliśmy się już tylko wroga. Musi pan wiedzieć, że armia pobita, od dwóch tygodni cofamy się bez ustanku. – Słyszałem. Ale widzę, że tu zamierzacie dłużej się bronić? – Ano nie ma za bardzo wyboru. Generał nie chce, żeby nas zepchnęli do lasów. Przegrupowaliśmy się, dojechała kolumna amunicyjna z Nowego Paryża. Jeśli wróg jest
mocno rozciągnięty i nie poradził sobie jeszcze z resztą korpusów, może zdołamy tu trochę ustać. – Zatem z Bogiem! Muszę czym prędzej się zameldować. – Z Bogiem, podpułkowniku. Batalion ruszył w dalszą drogę natychmiast, by jeszcze tego samego wieczoru dotrzeć do głównego obozu. Wszyscy patrzyli z nadzieją w stronę, gdzie spodziewano się niedługo zobaczyć namioty Legii. Tylko Tyc, z każdym krokiem przybliżającym go do celu, czuł się coraz mniej pewnie. Wieść o śmierci Paszkowskiego była dla niego bardzo zła. Znaczyło to, że będzie musiał zameldować się Axamitowskiemu. I wytłumaczyć osobie, która nienawidziła go szczerze i z pasją, dlaczego trzykrotnie przekroczył czas dany sobie na misję. Zapowiadała się walka jeszcze trudniejsza niż starcie z Woronienką. *** Przybyli do obozu późnym wieczorem, witani przez tłumy ciekawskich gapiów, którzy właśnie wylegli z namiotów, by ósemkami gotować sobie kolację we wspólnych kotłach. Tyc posłał do sztabu adiutanta ze swoim meldunkiem, a sam wskazał ludziom miejsca, gdzie mieli rozbić namioty, posłał swojego kwatermistrza po zaopatrzenie i pokierował wozy Guerronta w odpowiednie miejsce. Nim skończył i zdążył chociaż trochę odetchnąć, przyszli po niego. Trzech ludzi – wysoki kapral o wystających kościach policzkowych, które upodobniały twarz do czaszki, oraz dwóch żandarmów z karabinami. – Podpułkownik Stanisław Tyc? – rzekł podoficer. – Tak jest. – Tyc przetarł czoło i poprawił czapkę. – Mamy rozkaz doprowadzić pana do generała. – Oczywiście. Wolno mi spytać, skąd ta zbyteczna ostrożność? Wystarczyłby goniec z wezwaniem. Kapral nie odpowiedział, wskazał tylko drogę. Stanisław poczuł, że to wszystko nie zmierza ku dobremu. Ale chciał się upewnić. – Mogę zabrać ze sobą jedną rzecz z namiotu? – Nie. Nie wolno mi pana odstąpić na krok. Było źle. Bardzo źle. – Tylko notatnik – rzekł spokojnie. – Może pan wejść po niego ze mną. Podoficer po namyśle skinął głową. W środku Tyc chwycił ze skrzyni przy łóżku swój dziennik oraz szkicownik z ołówkiem. Wsadził je za pazuchę, a potem został zaprowadzony do centrum obozu, gdzie w dużym, prostokątnym namiocie znajdował się sztab operacji Legii. Był tam Axamitowski, w idealnie czystym, lśniącym mundurze, szef sztabu generał Marczak oraz paru innych oficerów.
Centralne miejsce zajmowała mapa, na której drewnianymi klockami zaznaczone były pozycje polskich regimentów oraz brygad. Kapral z dwójką pomocników zostali przy wejściu, Tyc zaś podszedł do mapy od drugiej strony, zasalutował i rzekł: – Panie generale, melduję wykonanie zadania. Axamitowski podniósł na niego wzrok; był to wzrok rozgorączkowany, szalony. Czarne loki generała lepiły się do czerwonego czoła, wąsy – kiedyś idealnie napomadowane – stroszyły się na wszystkie strony jak słomiane wiechcie. – Naprawdę? – odparł. – Może powinienem panu gratulować, że poradził pan sobie z doprowadzeniem oddziału do wskazanego na mapie punktu – i że zajęło to ledwie trzykroć dłużej, niż powinno? Dwa miesiące! Tego już nawet nie da się spuścić na karb nieudolności! Pan jesteś maruder! Zdrajca! – Generale, melduję, że podczas wykonywania misji wpadliśmy na ślad wrogiego oddziału. Była to ważna dla wroga grupa, o której uprzedzono mnie na odprawie, polecając ją rozbić, jeśli nadarzy się okazja. Tyc starał się zachować spokojny, rzeczowy ton. – Ten cały Woronienko? Ważny? Chyba w waszej chorej głowie, podpułkowniku – ryknął generał. – On i jego ludzie nie mieli żadnego strategicznego znaczenia. O, nie! Raz już panu popuściłem i to był błąd, śmiertelny błąd. Pan myśli, że jestem głupi? Nie spieszyło się do huku dział, co? Wolałeś pan przeczekać gdzieś w lasach, aż inni zrobią za pana brudną robotę! – Chciałem zniszczyć potencjalnie groźnego przeciwnika. – Tak, brawo! Związał pan na dwa miesiące ponad pół tysiąca ludzi poszukiwaniami stuosobowego patrolu. A w tym czasie pańscy towarzysze ginęli, bo wróg miał nad nami przewagę trzech do jednego! – Melduję, że postępowałem zgodnie z dyspozycjami, jakie wydał mi na odprawie generał Paszkowski. On sam kazał unieszkodliwić sotnię. Axamitowski podszedł i dźgnął go palcem w pierś. – Za to powinienem pana spoliczkować! – krzyknął, a kropelki śliny poleciały na mundur Tyca. – Ale tegom się spodziewał po takiej świni bez honoru! Już raz pan przecież chował się tchórzliwie za umarłym dowódcą. Stara sztuczka, teraz nie podziała. Stanisław poczuł, że traci panowanie nad sobą. Krew uderzyła mu do głowy, pięść sama się zwinęła i ledwie powstrzymał się od wyrżnięcia nią generała między oczy. Zebrani w namiocie oficerowie patrzyli z chorobliwą ciekawością. – Nie ma pan prawa – warknął. – Karwiński był mi ojcem. A Paszkowskiego szanowałem jak mało kogo i ufałem mu bez wahania, dlatego zgodziłem się wziąć od niego ustny rozkaz. – To się powołasz pan na to przed trybunałem. Zobaczymy, czy dadzą wiarę. Tyc poczuł nieprzyjemny dreszcz na plecach.
– A co? – zaśmiał się chrapliwie Axamitowski. – Myślałeś pan, że ci coś takiego ujdzie płazem? Tchórzostwo, kunktatorstwo. Może i dezercja... Dostałeś batalion i go zmarnowałeś, pozbawiłeś Legię istotnej części sił w kluczowym momencie kampanii. Wina za wszystkie porażki spada częściowo na pana! – Generale, śmiem zauważyć, że nie mogliśmy wiedzieć, w jakim niebezpieczeństwie znalazła się armia. Gdybym dostał rozkaz, zaraz przyszlibyśmy z odsieczą. Ale nie dotarły do nas żadne wieści, kontynuowałem więc misję zgodnie z pierwotnym planem. Guerront potrzebował ponad miesiąca na prace w nekropolii, toteż wypad za Woronienką w żaden sposób nie odwlekł naszego powrotu. – Ach, więc przyjmujesz pan rozkazy od cywila, a nie od swojego sztabu? Bo na pisemnej dyspozycji widniało: dwa tygodnie. A profesor nie jest chyba osobą, która ma prawo misję przedłużyć. – Generale... – Miej pan choć resztki honoru, do diabła! Zmilcz wreszcie, jak mężczyzna! Nic na swoją obronę nie masz, a jak ci się wydaje inaczej, spróbujesz przed sądem polowym. Tu Axamitowski machnął na żandarmów i krzyknął: – Skończyłem! Wyprowadźcie go stąd, a potem do karceru. Tyca pożegnały szepty i krzywe uśmieszki.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY W KTÓRYM: Stanisław Tyc staje przed trybunatem, którego wyrok jest z góry przesądzony, co skutkuje zmianą koloru munduru, natomiast w bitwie, do której dochodzi wkrótce potem, Ignacy Rylski wścieka się i zaczyna rzucać rozmaitymi przedmiotami, z czego rodzą się ważne odkrycia natury taktycznej.
Sąd polowy był tylko formalnością. Tego samego wieczoru Stanisława Tyca, dotychczas zamkniętego w wozie więziennym z pijanym saperem, przeprowadzono do namiotu, gdzie przy składanym stole siedziała trójka wyższych oficerów. Oprócz generała w skład komisji wszedł pułkownik Ferdycki, nowy dowódca Regimentu Królewskiego, oraz generał Adam Dróbczyński, szef brygady kawalerii. Axamitowski, główny oskarżyciel i przewodniczący komisji, przeczytał listę zarzutów, a potem wygłosił wściekłą, płomienną mowę, wypominając Tycowi wszystkie, nawet najmniejsze przewinienia sprzed lat oraz wyśmiewając jego rosyjską misję, komisję lekarską i obsesję na punkcie Woronienki. Jako że słuchało tego wielu oficerów, którzy przyszli obserwować sąd, Tyc aż poczerwieniał ze wstydu i wściekłości. Potem próbował się bronić – ze wszystkich sił, ale bez zbędnej desperacji, wiedząc, że na surowych oficerach nie zrobiłaby dobrego wrażenia. Logicznie, krok po kroku, wyłożył przyczyny wszystkich swoich decyzji, podkreślił, że działali cały czas zgodnie z rozkazem i że nie miał pojęcia o kłopotach reszty armii. Na Ferdyckim zrobiło to nawet wrażenie, ale pozostała dwójka była nieugięta. Wyrok zapadł natychmiast: odebranie oficerskiej szarży, degradacja do stopnia szeregowca i przydział do karnej kompanii. Oznaczało to w praktyce śmierć. Tyle że rozciągniętą w czasie i haniebną. Następne wydarzenia Stanisław zapamiętał jak przez mgłę. Jego kapitanowie, którzy pełnili rolę świadków, wypadli na środek sali, krzycząc, że wyrok jest skandaliczny; żądali odwołania do marszałka. Dołochowicz wymachiwał nawet przy tym pistoletem. Axamitowski wściekł się, zagroził im degradacją, a żandarmi sięgnęli po broń. Więcej Tyc nie zobaczył, bo
dwóch strażników wyciągnęło go siłą na zewnątrz. Tam, w ciemności, przy świetle ognisk, oberwali mu z mundurowej kurty pagony, odpięli pas z szablą, zabrali kapelusz oraz pistolet. Na koniec zamknęli go z powrotem w więziennym wozie. Nie spał tej nocy, ale i o niczym nie myślał. Siedział tylko w szoku, wciąż nie dowierzając, jak szybko to się stało; jak nagle spadł na samo dno. Następnego dnia o świcie przyniesiono mu biało-niebieski mundur strzelca z brązową opaską na ramieniu, którą nosiła karna kompania. Otrzymał cały przydziałowy ekwipunek: tornister z czarnej skóry, ładownicę, krzesiwo, kozik, łyżkę, kawałek mydła, zapasową koszulę oraz onuce, cynowy kubek, igłę i nitkę. Potem żandarmi wyprowadzili go na zewnątrz, gdzie czekał już gburowaty sierżant, który pouczył go o surowych zasadach, jakie panowały w nowym oddziale. Zabrali go do namiotów karnej kompanii; wpierw na inspekcję medyczną, a potem do golibrody, który ostrzygł mu włosy wielkimi nożycami. Tyc niewiele widział i słyszał z tego, co działo się wokół niego. Rozpacz i palący wstyd sprawiły, że uciekł do wewnątrz, oddalił się myślami od krzyków, przekleństw i poszturchiwań. Niemal umknęła mu pierwsza musztra, nauka ładowania ciężkiego karabinu, pierwsze razy wymierzone szpicrutą. W końcu trafił na placyk, gdzie kompania czekała już na dzisiejsze zadanie. Ludzie siedzieli drużynami, Stanisława zaprowadzono więc do jego oddziału. Ale nikt nie zrobił mu miejsca, siedzący w kręgu żołnierze o ponurych, zarośniętych gębach patrzyli na niego wrogo i podejrzliwie; musiał usiąść z boku. Zaczęła się druga tortura, jeszcze gorsza od upokorzeń i krzyków. Zbyt różnił się od szeregowców, by wtopić się w tłum. Miał nowy tornister, kompletne wyposażenie, mundur z magazynowych zapasów. Brudni obszarpańcy z karnej kompanii wskazywali go palcami z mieszaniną rozbawienia i zawiści. A gdy sierżant wyświadczył mu niedźwiedzią przysługę i przechodząc obok, zakpił, że strzelec Tyc jeszcze wczoraj był podpułkownikiem, w oczach pozostałych żołnierzy zaiskrzyła nienawiść. Wszyscy oni, w większości skazani za naruszenia regulaminu, żywili szczerą niechęć wobec oficerów. I tak, całe rano, siedzieli na placu, patrząc na siebie badawczo – ludzie z dwóch przeciwnych światów, niemający nic wspólnego poza flagą, pod którą walczyli, oraz wyrokiem. Stanisław zrozumiał, że pewnie nie przeżyje tu długo, że którejś nocy ktoś go udusi kocem albo wbije mu nóż pod żebro, dlatego poczuł, że musi napisać do Natalie choć dwa słowa. Pomóc jej zrozumieć, by nie dowiedziała się o jego ostatnich tygodniach jedynie z suchego raportu przełożonych. Wyciągnął zza pazuchy papier oraz ołówek, ale ten gest jeszcze bardziej skupił na nim uwagę pozostałych; na dodatek kapral, gdy tylko zobaczył piszącego Tyca, wyrwał mu notatnik i cisnął w błoto, grożąc karcerem za nieregulaminowe wyposażenie. Cała kompania gruchnęła na to złośliwym śmiechem. Załamany, smutny, Tyc pogrążył się w bezmyślnym bezruchu. Jeśli czegoś pragnął, to ponad wszystko tego, by upokorzenie dobiegło wreszcie końca.
I wtedy, na samym dnie tej tragedii, do Tyca uśmiechnęło się szczęście. Jego kompania nie dostała tego dnia rozkazu wymarszu, nudzili się cały dzień na placyku. Wieczorem zaś do sztabu przyjechał zziajany pułkownik Czygaczow, który przyprowadził ze wschodniego frontu piąty regiment. Dowiedziawszy się o powrocie Tyca i jego nieszczęściu, zaraz go odszukał. Wieczorem, podczas kolacji, na którą skazańcy dostali tylko po kawałku czarnego chleba, wyłonił się z pomiędzy namiotów, odszukał Stanisława wzrokiem, a potem ruszył w jego stronę jak rozjuszony buhaj. Jakiś podoficer zastąpił mu drogę, ale Czygaczow naprzód zwymyślał go, wymachując w powietrzu rękoma, a potem wcisnął mu w rękę jakiś kawałek papieru. Gdy stanął nad Tycem, ten nawet nie podniósł głowy, gapiąc się w czubki butów. Nie wiedział, jak teraz ma spojrzeć w oczy komukolwiek z byłych towarzyszy. – Oj, panie dobrodzieju, nieszczęście, straszne nieszczęście. Ale takie życie, woził wilk razy kilka, powieźli i wilka. Nie ma co się jeszcze załamywać! Mam dobre wieści, lecz to lepiej na osobności. Chodź pan, panie Tyc, ze mną na stronę. No już, podnoś się. Przed twarzą Tyc zobaczył szeroką, owłosioną dłoń Czygaczowa. – Nie wolno mi się oddalać – wymamrotał. – Wszystko załatwione, wziąłem za ciebie odpowiedzialność. Dopiero wtedy Stanisław powoli, jakby z namysłem, chwycił jego rękę. Odeszli od placyku karnej kompanii, śledzeni przez sto par ciekawskich oczu i usiedli nieopodal, na pustym wozie amunicyjnym. Czygaczow wyciągnął z munduru chusteczkę, którą wytarł sobie spocone czoło. – Paszkowski zginął podczas odwrotu z Friedrichsburga, to już pewnie wiesz, panie dobrodzieju... – rzekł. – Któż mógł myśleć, że tak to się skończy? Pech, straszny pech, ot co! Dawny Stanisław Tyc odpowiedziałby zaraz, że to nie żaden pech; że ukarano go za ich misję, zleconą za plecami Axamitowskiego. Ale odkąd usłyszał wyrok, coś się w nim złamało. Było mu już wszystko jedno. Armia, która stanowiła całe jego życie, nie potrzebowała go, wszystko, co zrobił, uznano za nieważne, wszystko, nad czym pracował, obróciło się w proch. Dlatego skinął tylko głową, byle nie musieć przez ściśnięte gardło odpowiadać byłemu dowódcy. – Muszę przyznać, że szkoda mi, żeśmy wcześniej nie pomyśleli, co Axamitowski może napsuć. Gdybym wiedział, jaki to... bęcwał szurnięty, nigdy bym nie słał za Woronienką akurat pana. – To już nie ma znaczenia. Jestem skończony, pułkowniku – odparł Stanisław cicho, patrząc w pustkę. – A co wy mi tu będziecie gadać! Bzdury! Ja już niejedną taką sprawę widziałem. Ot, wypadliście z łask, ale nic nie trwa wiecznie. Lepiej posłuchajcie, panie dobrodzieju, z czym przyszedłem. Tyc podniósł powoli głowę i spojrzał na pułkownika mętnym wzrokiem.
– Zaraz po przyjeździe poszedłem do sztabu, spróbowałem ułagodzić trochę generała, sprowadziłem mu nawet Guerronta, który takie peany na pańską cześć piał, że poważnie się zastanawiam, czy się w panu, panie dobrodzieju, ukradkiem nie podkochuje. No, ale do rzeczy. Democji cofnąć się oczywiście nie da. Jest wyrok prawomocnego trybunału, walczyć można by tylko przed marszałkiem albo cesarzem, a i tu wróżę marne szanse. Załatwiłem jednak, panie dobrodzieju, przeniesienie. Z karnych do czwartej kompanii drugiego regimentu, pod kapitana Konstantego Piotrowiaka. Tyc poczuł, jak serce zaczyna mu bić szybciej. A więc miał wrócić do pułku, w którym służył jeszcze we Francji, pod rozkazy swojego przyjaciela, byłego grasanta Konstantego, z którym tyle austriackich głów narozbijali w 1815. Spróbował się uśmiechnąć. – Dziękuję, panie pułkowniku. – Dziękować pan będziesz, jak odzyskasz rangę. Słuchaj no dalej, bom już rozmawiał z Piotrowiakiem i mam cały plan ułożony. Musisz się tylko sprawić w pierwszej bitwie, wystać swoje na linii, nie cofnąć o krok – co, wierzę, potrafisz. I jeśli ci fortuna dopisze, a kule ominą, dostaniesz zaraz awans na sierżanta. Nie będzie trudno, wyszkolonych podoficerów brak nam teraz najbardziej. A stamtąd możesz pan po kolejnej bitwie w świetle prawa skoczyć na porucznika. Spróbuję tak to wszystko poustawiać, żeby Axamitowski się o promocji nie dowiedział. Potem do patentu oficerskiego będzie tylko krok. Masz pan wciąż bardzo wielu popleczników w armii. Nie pozwolimy panu utonąć, ot – oficerska solidarność. Proszę więc mi tu nie spuszczać nosa na kwintę. Tylko dwie bitwy, panie dobrodzieju! Dwie bitwy! – Zakładając, że je przeżyjemy – odparł Tyc, któremu to wszystko wciąż zdawało się zbyt dobre, aby było prawdziwe. – A to już sam pan Bóg zadecyduje. Ja zrobiłem, co w ludzkiej mocy, reszta w Jego rękach. – Pułkowniku, ja... Nie wiem nawet jak dziękować. Pan mi zwrócił życie. Szkaradna, ryża gęba Czygaczowa wyszczerzyła się w uśmiechu. – No, no. Proszę mi się tu nie rozczulać – rzekł. – Pewne rzeczy się w Legii nie zmieniają. Honor przede wszystkiem, panie dobrodzieju. Honor przede wszystkiem. A teraz pójdę już lepiej, z tymi tu czeka pana jeszcze jedna noc, więc lepiej uważać. Tyc wstał, by go pożegnać. Ścisnęli sobie mocno dłonie, a potem Czygaczow odszedł i jego zwalista sylwetka znikła za chwilę pomiędzy namiotami. Tymczasem na środek placyku wyszedł kapral, szorstkim głosem wzywając oddział na wieczorny apel. Był to pierwszy i ostatni capstrzyk Tyca w karnej kompanii. *** Następnego dnia, wczesnym rankiem, brodaty sierżant z wielką naroślą na nosie zbudził
go bezceremonialnym kopniakiem – był to ten sam człowiek, który odebrał Tyca z więziennego wozu, tyle że teraz zdawał się z jakiegoś powodu wściekły. – Strzelec Tyc! – ryknął, budząc namiot. – Zbieraj manatki, masz minutę! Ludzie wstali z sienników, patrząc ze zdziwieniem na tę scenę. Niektórzy domyślili się, o co chodzi, i szeptali zawistnie, wskazując Stanisława palcami. On zaś, choć znów niemal całą noc nie spał, dopiął energicznie mundur, ukłonił się im, po czym nałożył na głowę czako i wymaszerował za sierżantem na zewnątrz – w wilgotną szarość budzącego się dnia. Po krótkiej drodze dotarli do rzędu namiotów, przed którymi stał znajomy sztandar z orłem Legii, z napisem: 2eme Régiment d’Infanterie de la Legion de la Vistule oraz polskim hasłem „Za króla i oyczyznę”. Nieopodal czekał już nieznany Tycowi porucznik, który ziewał głośno i rozcierał zaspane oczy. – Za mną, szeregowy – rzekł zimno, kiedy się zbliżyli. – Musicie się przebrać z tych szmat. Oni nas rozliczają z całego ekwipunku, więc trzeba im wszystko oddać. W namiocie kwatermistrzowskim, gdzie nie było jeszcze nikogo, leżał już na jednym ze stołów przydziałowy ekwipunek Tyca. Był znacznie bardziej zużyty niż to, co dali mu w karnej kompanii, kurta mundurowa wyblakła od słońca i miała na piersi zacerowaną dziurę, co świadczyło, że jej poprzedni właściciel zginął lub został ranny. Długi karabin nosił na kolbie wyryte kozikiem inicjały M.B i był już solidnie przestrzelany, tornister przetarł się na rogach, a jeden z butów miał na przedzie imponującą dziurę. Mimo to Stanisław cieszył się na ten widok – i nie tylko dlatego że wiedział, że w takim ekwipunku wtopi się łatwo w kompanię. Po prostu czerwone pagony i kołnierz drugiego regimentu budziły dobre wspomnienia. Gdy skończył się przebierać, oddali jego dawne wyposażenie sierżantowi karnej kompanii, który odszedł bez pożegnania. A potem oficer, jakby ośmielony brakiem postronnego świadka, uśmiechnął się i rzekł: – Witamy z powrotem w regimencie, panie Tyc. Pułkownik przesyła pozdrowienia. *** Tyca przydzielono do trzeciej drużyny drugiego plutonu. Jego dowódcą był kapral Wilman, człowiek, który co prawda dołączył do regimentu ostatnio i nigdy nie znał Tyca, ale traktował go dobrze. Wśród dziewięciu strzelców, z którymi przyszło mu kwaterować, trzech znał osobiście. W tym jeden, starszy strzelec Dojnar, potężnie zbudowany chłop, służył pod Tycem od czasu Austerlitz i od razu oświadczył, że porachuje kości każdemu, kto uczyni Stanisławowi despekt. Następnego dnia, na porannym apelu, Tyc zobaczył wśród kompanii jeszcze więcej znajomych twarzy. Ludzie ci patrzyli na niego z mieszaniną ciekawości oraz współczucia – nagły upadek byłego dowódcy zdawał się nikogo nie cieszyć. Po apelu zaś, kiedy rozeszli się
do namiotów przygotować do wymarszu, do Tyca podszedł Konstanty Piotrowiak. Uściskał go, jakby nigdy nic, i zaczął wypytywać o losy w piątym regimencie, o wyprawę za Woronienką i opinię na temat taktycznej sytuacji korpusu. Ta rozmowa przywróciła Tycowi resztę nadziei; poczuł, że choć teraz był zwykłym szeregowcem, między nim a dawnymi przyjaciółmi niewiele się zmieniło. Może i drażniło go trochę lekko protekcjonalne klepnięcie po plecach, na jakie zdobył się pod koniec rozmowy kapitan, ale to była mała cena za poczucie przynależności, jakie wróciło do niego, odkąd włożył mundur drugiego regimentu. Służba na linii nie okazała się ciężka. Co prawda z początku manewry w ciasnym szeregu oraz ładowanie długiego, nieporęcznego karabinu sprawiały Tycowi trochę kłopotów, ale szybko przypomniał sobie szkołę podchorążych, do której poszedł w wieku piętnastu lat, i z dnia na dzień był coraz lepszy w musztrze. Będąc mężczyzną o żylastej, lecz silnej posturze, znosił łatwo marsze, biegi oraz długie ćwiczenia. A że na razie zajmowali się głównie kopaniem umocnień, to ciężką, całodniową pracą w upale zaskarbił sobie respekt reszty drużyny, która przestała się obawiać, że ze względu na pochodzenie będzie traktowany specjalnie. Wkrótce Tyc nawet polubił tych ludzi – radosnych, prostych, ale odważnych i pracowitych. Oni zaś, choć z przekąsem przezywali go „oficyr” i traktowali często, jakby był nowym rekrutem, który jeszcze nie wąchał prochu, uznali go za jednego ze swoich. Natomiast gdy w wolnej chwili szedł w odwiedziny do swojego dawnego batalionu, którym dowodził teraz awansowany na majora Jan Gryl, zarówno oficerowie, jak i prości żołnierze traktowali go, jakby nic się nie zdarzyło, jakby poszedł tylko na przepustkę, z której wróci w końcu, by objąć dawne stanowisko. Tymczasem na froncie walki znów się zaogniły. Pruska kawaleria zaczęła szarpać wysunięte pozycje Legii, sprawdzając ich obronność, co było jasnym znakiem, że wkrótce zacznie się ofensywa przeciw korpusowi. Na szczęście udało się nawiązać kontakt z oddziałami Compansa, który cofnął się aż na drogę do Nowego Paryża. Dokonał tego nikt inny jak Uhrman, który w trzydniowej wyprawie dwa razy wpadał na wrogie patrole i stracił trzecią część swoich ułanów. Wiadomość, że Compans żyje i wyciągnął z matni większą część swoich sił, była dla Polaków wielką pociechą. Jednak zanim opracowano plan połączenia dwóch korpusów, wyszło na jaw, że Prusacy spodziewają się posiłków, które przyprowadzić miał sam książę Wilhelm Hohenzollern. Stało się to dziesiątego września, a dwunastego połączone siły w liczbie dziesięciu regimentów piechoty, czterech pułków kawalerii oraz trzech regimentów ożywionych trupów, wspierane przez baterie przeszło czterdziestu armat, z dwóch stron zaatakowały pozycje Legii. ***
Tego dnia jeszcze przed świtem drugi regiment pomaszerował na południowe skrzydło armii, gdzie jego trzy bataliony zajęły pozycję w szczerym polu, na łagodnym stoku, wraz z pułkiem dragonów. Tyc, stojąc w pierwszym szeregu i ściskając w rękach karabin, patrzył z niepokojem na pomarańczowy horyzont. Obawiał się pierwszej bitwy. Dotąd mógł tylko sobie wyobrażać, jak to jest być przykutym do miejsca w szeregu i nie móc się ruszyć pod najgorszym ostrzałem, nawet gdy widzisz, że wróg naprzeciw celuje dokładnie w ciebie. Teraz miał tego doświadczyć samemu. Słońce wzeszło jednak wysoko, a przeciwnik nie nadchodził. O tym, że rozpoczęła się bitwa, świadczył tylko odległy huk dział oraz meldunki, które gońcy przywozili co jakiś czas pułkownikowi Kłucie, szefowi regimentu. Upał zaczął doskwierać im niemiłosiernie. W ciasnej formacji, wśród gorąca bijącego od spoconych ciał, Tycowi zaczęło kręcić się w głowie. Spod nagrzanego czaka spływały strużki potu, mundur przylepił mu się do pleców, a nozdrza niemile drażnił odór przepoconych, niemytych od dawna ciał towarzyszy. Mimo to, widząc, że otaczający go ludzie stoją dalej na baczność, próbował z całych sił nie wiercić się zbytnio. W końcu kapitan wydał upragniony rozkaz. Kompania spoczęła; ludzie z ulgą rozluźnili szereg i usiedli na trawie, pojedynczo lub grupkami. Niektórzy wyciągnęli nawet kawałki sucharów czy suszone owoce i żuli je powoli, wpatrzeni w dal, gdzie czasem widać było etherowe błyski. Zaczęły się rozmowy, ktoś cicho zanucił żołnierską piosenkę. – I jak, oficyr – klepnął Tyca po plecach Juraszek, syn ubogich paryskich emigrantów, który przystał do armii ledwie rok temu. – Stracha masz przed pierwszą bitwą? Zmarszczki wokół ust Stanisława pogłębiły się w uśmiechu. – Bitew to mam za sobą dobre dwa tuziny, nie licząc małych potyczek. Zaczynałem jeszcze w insurekcji, pod Kościuszką. – Ale jako oficer to zupełnie co innego. Prawdziwa bitwa to kiedy się stoi w szeregu! Tu dopiero śmierci trza spojrzeć w gały! – Gdziekolwiek jesteś, wróg strzela tak samo – odparł Tyc. – A kule i wobec oficerów mało mają respektu. – Ale rzadko się widzi, by ktoś wysoki szarżą padał w bitwie – zauważył strzelec Antosiak, którego ze względu na okrągłą twarz i zadarty nos nazywano Świniakiem. – Tylko dlatego, że oficerów ledwie paru w każdym batalionie. Jednakże proporcjonalnie, straty wśród nich są podobne. Antosiak rozdziawił gębę. „Proporcjonalnie” nie mieściło się w jego słowniku i nie próbował sobie nawet wyobrażać, co to znaczy. – Tak, ale ma pan zawsze swojego konika, oficerze – z rozmarzonymi oczyma powiedział Janeczek, nieco naiwny parobek z Wielkopolski, który zaciągnął się do Legii, aby uciec z biednej wioski, gdzie każdej zimy panował głód. – Jak źle będzie, zawsze można – hop – na
kobyłce spod ognia wyjechać. – W ataku koń się nie przydaje, bo i tak oficer piechoty maszeruje przy linii – odparł Tyc. – Ponadto wrodzy tyralierzy zaraz na cel biorą wysokie szarże, więc kto siedzi w siodle, robi z siebie tarczę strzelniczą. A przy odwrocie... Przy odwrocie, jak porzucisz oddział z tyłu, to pójdziesz pod ścianę za dezercję. Koń, nie koń, dowódca tak samo na kule się wystawia. – Ale jak trafią – powiedział melancholijnie Juraszek – to własne łóżko w oficerskim lazarecie, medale, honory i awanse. Takie umieranie, po książęcemu, zawsze lżejsze. A nie – jak my – w błocie i brudzie. Jak psi. Tu Tyc się nie spierał. Zbyt dobrze pamiętał znoszonych z pola nad Wiktorią żołnierzy, których układano niemalże jednego na drugim w długich rzędach. I zalane krwią, drewniane stoły, zewsząd otoczone rannymi, gdzie na jednego człowieka medyk miał pięć minut. Jednak nie bał się takiego losu. Kilkakroć leżał w szpitalnym namiocie, patrząc z wygodnego łóżka na męczarnie szeregowych strzelców, więc teraz czuł się winny; zdawało się sprawiedliwe, by i tego sam w końcu doświadczył. – No, ale o czym tu właściwie gadamy... – Zaśmiał się, by dalej nie spierać z towarzyszami. – Przecież teraz już ze mnie żaden oficer. Tak samo stać będę w linii, a kiedy mnie zabiją, w tym samym dole przyjdzie leżeć. – Prawda to. Poza tym, jak moja babcia gadała, wyżej siedzisz, boleśniej zadek stłuczasz, gdy przyjdzie co do czego – pojednawczym tonem rzekł Dojnar. – Nas to przynajmniej mogą tylko w karcerze zamknąć, a i to mało straszne, bo ostatnio lepiej tam karmią niż na linii. A taki oficer nigdy nie wie, kiedy się narazi i z łask wypadnie. Tyc skinął głową, ni to na potwierdzenie, ni w podziękowaniu. Tymczasem na horyzoncie pojawiły się jakieś ciemne sylwetki. Ludzie zaczęli się podnosić, a pułkownik Kłuta wyjechał w pole z lunetą, przyjrzeć się im bliżej. Jednak po chwili punkty, które okazały się dużym oddziałem jazdy, zawróciły na północ – i tyle je widziano. Żołnierze wrócili z powrotem na swoje pozycje. – Ech, dzisiaj to chyba w ogóle wroga nie obaczym – rzekł Janeczek, gryząc źdźbło trawy. – Głupi ty! – fuknął na niego Świniak. – Wolałbyś walczyć? Jak takiś chętny, to dupę nastaw, sam ci ją bagnetem skłuję i na jedno wyjdzie. – Ale jak jest bitwa, to i zawsze szansa, że medal dadzą albo awansują – rozmarzył się chłopak. – Prawdę gada. Jak z pułkownika zrobili strzelca liniowego, to może z nas kto by zrobił pułkowników – zażartował Juraszek. – Obaj głupiście jak buty! – mruknął kapral. – Walka to poważna rzecz, nie ma co sobie żartów stroić. – No co pan, kapralu! Nawet się cieszyć nie można, że się nam tym razem upiekło? – odparł Świniak.
– Nam się upiekło, ale to znaczy tylko, że jakiś regiment tam za nas podwójnie obrywa – zauważył Tyc. Podejrzenia Stanisława były bliskie prawdy. Większość sił wroga uderzyła bowiem w centrum, przez pas niskich fleszy i nasypów, które dopiero co skończyli żołnierze z Królewskiego. Tam też bitwa wrzała od samego ranka do wieczora i choć za pomocą dział oraz etherowych kulomiotów odparto kilka razy wroga, zadając mu wielkie straty, to generał Dróbczyński, który dowodził odcinkiem, miał do dyspozycji ledwie trzy regimenty przeciw siedmiu regimentom wroga. Wreszcie został wyparty z umocnień przez atak, którego awangardą były dwa pełne pułki żywych trupów, co pod strasznym ogniem wspięły się na umocnienia i wypędziły z nich Polaków. Najdłużej wśród fleszy pozostał regiment Ferdyckiego, weterani wielu kampanii, z którymi walczył i stary znajomy Tyca, grenadier Ignacy Rylski. Dostali rozkaz spowolnienia natarcia, póki reszta legionistów nie rozwinie drugiej linii obrony za wąwozem o kilkaset kroków na zachód. Oddawali więc teren powoli, zamieniając w fortecę każdy rów i każdy nasyp. Trupy, atakujące ich nieustannie ze wszystkich stron, zadawały im ciężkie straty. W końcu szeregi załamały się, a Ferdycki, by ratować pułk, zatrąbił do odwrotu. Uciekać im przyszło przez szaniec, z którego przed chwilą jeszcze grzmiała ostatnia pozostała na linii bateria. Artylerzyści jednak, widząc, że wroga powstrzymać nie sposób, że otacza ich ze wszystkich stron, zaprzodkowali działa, a potem cofnęli się – w takim pośpiechu, że zostawili po sobie porzucone stemple, kilka amunicyjnych jaszczy, piramidki rozładowanych kul i bomb, a nawet paru rannych. Sześć kompanii niedobitków Ferdyckiego wspięło się na tę pozycję, raz po raz spoglądając za siebie, bo ponure, milczące i zwarte szeregi były tuż za nimi. Ludzie z różnych oddziałów przemieszali się przy tym, oficerowie znaleźli się nagle wśród obcych sobie strzelców, tak że nikt już nie dowodził. I zmieniłby się ten odwrót w paniczną ucieczkę, gdyby nie Ignacy Rylski, który – czerwony z wściekłości po śmierci wielu starych przyjaciół – stanął na szańcu i zaczął wygrażać zbliżającym się trupom, bez baczenia, że ludzie szybko go mijają i niedługo zostanie sam naprzeciw całej armii. – A wy zgniłe ryje! A wy kacapy z piekła wygrzebane! A bodajby was ogień pochłonął! Tyle dobrych ludzi wygubić! Macie tu za biednego Konradka! Za Januszka i Tadeusza! To krzycząc, chwycił ze stosu obok bombkę do sześciofuntówki, wetknął szpunt z lontem, odpalił go od wywróconego koksownika, po czym rzucił z wściekłością w kierunku wroga. Granat odbił się od łba trupa w pierwszym szeregu, uderzył o pierś drugiego, a potem zniknął pod nogami maszerującego równo szeregu. Nie minęła jednak chwila, a rozległ się potężny huk. Kilkanaście ciał wyleciało w powietrze, bryzgając posoką i sypiąc strzępkami zgniłego mięsa. Rylskiemu, który stał ledwie trzydzieści kroków dalej, ułamek granatu świsnął nad głową. Nieulękły grenadier dalej ryczał swoje przekleństwa i sięgał już po drugą
bombę. Gdy i ona wybuchła, cała kompania umarłych stanęła na chwilę w miejscu, jak pacynki zatrzymane ręką kuglarza, podczas gdy konny oficer, który majaczył z tyłu, zatoczył się i chwycił za głowę, spadając niemal z siodła. Echo eksplozji dotarło do niego, odbite i zwielokrotnione przez setkę na wpół żywych mózgów. Polscy strzelcy, którzy to widzieli, aż zamarli z wrażenia. Kilku z nich, równie zapalczywych jak Rylski, dopadło porzuconych bomb i zaczęli ciskać nimi we wroga. Nie zważali, jak śmiertelne to niebezpieczeństwo, chcieli tylko odpłacić za porażkę, za strach, za zabitych przyjaciół. Wnet na szańcu uformowała się nieregularna linia, która miotała wszystkim, czym się dało. Seria wybuchów, gorsza od najgęstszego artyleryjskiego ostrzału, sprawiła, że rosyjscy oficerowie nie wytrzymali. Jeden za drugim zaczęli zrywać z czół etherowe obręcze, a całe grupy trupów stawały nieruchomo pod szańcem, zraszane ciągłym deszczem krwawych strzępków. Gdy zobaczył to Ferdycki, natychmiast powstrzymał odwrót i nakazał wzmocnić linię na szczycie szańca. – Dalej, kto w Boga wierzy! – krzyczał. – Damy im odpór, przeklętnikom cuchnącym! Wracaj tam, zawracaj! Posłał też gońców na tyły, do generała z meldunkiem, że atak wroga stracił całkiem impet i z prośbą o posiłki oraz pozwolenie do kontrnatarcia. Nim jeszcze ludziom na szańcu skończyły się bomby, szwadrony lansjerów Legii wróciły do umocnień i uderzyły umarłych z boku, tratując ich kopytami i roztrącając, byle dostać się do oficerów. I tak w kilka chwil zmieciono z powierzchni cały regiment kroczących trupów. Nie mógł temu uwierzyć Ferdycki, nie mogli jego żołnierze ani generał Dróbczyński. A już z pewnością nie mógł dać wiary rosyjski generał Kondraszow; regiment, który uważał dotychczas za swojego asa w rękawie, teoretycznie niepokonany, nie tylko nie zdołał odbić fleszy z rąk Polaków, ale został całkowicie unicestwiony! Nim Rosjanin otrzeźwiał na tyle, by sformować swoje przetrzebione w szturmach pułki do obrony lub kolejnego ataku, regiment królewski wyszedł im naprzeciw spomiędzy spowitych dymem nasypów. Za nim pojawiły się zaś po chwili dwa pozostałe regimenty – piąty Czygaczowa oraz szósty Tracza – których żołnierzy rozgrzewała do białości myśl o tym, że wreszcie po tylu dniach odwrotów i ucieczek mają szansę sami uderzyć na wroga. I rozbili go, w ledwie pół godziny, przeganiając na wschód, poza pole bitwy. Książę Hohenzollern, który osobiście dowodził atakiem na północy, był pewien, że Kondraszow zdobył już umocnienia w centrum – miał w końcu przewagę liczebną i potężną broń, w formie regimentu ożywionych trupów. Zresztą utwierdził go w tym przekonaniu meldunek o zwycięstwie, który Rosjanin wysłał mu nieco przedwcześnie, gdy wśród fleszy był już tylko cofający się regiment Ferdyckiego, a którego to meldunku nie zdołał już potem zmienić, przytłoczony nagłym zwrotem sytuacji.
Gdy w końcu do Wilhelma przyszły wieści, że centrum armii zostało przełamane, z początku nie mógł uwierzyć. Porzucając swoich ludzi, którzy przedarli się właśnie przez północne umocnienia i ścigali cofające się skrzydło Legii, pojechał sam na środek pola bitwy. Przybył akurat w porę, by zobaczyć rosyjskie pułki, uciekające w popłochu na wschód. Strzelały za nimi polskie armaty – obsadzone ponownie załogą i ustawione na szańcu. Wilhelm był od małego uczony taktyki oraz historii wojen. Zrozumiał więc od razu, w jak złym położeniu się znalazł: wszelki kontakt z południowym zgrupowaniem armii był już niemożliwy, a jego siły zostały podzielone na dwie części, z których każda, osłabiona walką, łatwo mogła paść łupem rozgrzanych zwycięstwem legionistów. Pognał natychmiast konia i wrócił do swojej dywizji, by zmienić jej kierunek natarcia i uderzyć wciąż jeszcze słabe centrum. Ale to z kolei uniemożliwił kontratak odwodów wiedzionych przez Axamitowskiego. Do wieczora bitwa była rozstrzygnięta. Południowe zgrupowanie prusko-rosyjskiej armii zostało niemal całkiem zniszczone, resztki centrum pod wodzą Kondraszowa uciekały bezładnie na wschód, a książę Wilhelm z resztkami skrzydła północnego cofał się na zachód, ścigany przez konne szwadrony Dróbczyńskiego. W ręce Legii wpadł obóz z zaopatrzeniem, przeszło dwa tysiące jeńców, trzydzieści sześć armat i cztery sztandary. Na polu zostało również sto osiemdziesiąt ożywionych ciał, teraz pozbawionych kontroli. Niektóre sterczały tylko bez ruchu, inne kluczyły po pobojowisku, jęcząc i gulgocząc, a były i takie, które bez końca wykonywały tę samą czynność, nabijając broń bez strzelania, aż zabrakło im ładunków albo lufa wypełniła się po brzegi. Ciała te, wraz z kilkoma obręczami dowódców, przesłano od razu do sztabu. Za czyn, który zmienił bieg bitwy, Ferdyckiego awansowano na generała brygady a jego batalion wyróżniono. Ignacy Rylski otrzymał natomiast krzyż zasługi i paski starszego sierżanta. Sposób, jakim powstrzymano pochód umarłych, tak zainteresował sztab, że jeszcze tego samego dnia powołano specjalną komisję, której przewodniczącym został Ferdycki, a rzeczoznawcą – Rylski. W ledwie dwa dni opracowała ona Tymczasowy regulamin walki granatami artyleryjskimi. Raport zalecał wyposażenie niektórych kompanii piechoty w bomby do sześciofuntówek, po jednej na głowę, które miały być miotane bezpośrednio we wroga. Na razie ograniczono się do uzbrajania w ten sposób kompanii grenadierskich. Ze względu na śmiertelnie groźne odłamki i ryzyko seryjnych eksplozji, które mogły wystąpić, gdy formacja znajdzie się pod ostrzałem, tylko najodważniejsi żołnierze, pobierający wyższy żołd, mieli walczyć granatami. Miotanie ręcznych ładunków było zresztą powrotem do korzeni grenadierów, którzy na siedemnastowiecznych polach bitwy słynęli z samobójczej odwagi w używaniu prymitywnych, czarnoprochowych bomb. Wtedy praktykę takową porzucono ze względu na wielkie straty wśród żołnierzy, ale teraz wydawała się jedyną szansą na odwrócenie losów kampanii. Tym bardziej że już następnego dnia Legia Nadwiślańska ruszyła na północ.
Na spotkanie wroga. *** W całej bitwie Tyc strzelił dwa razy; pod koniec dnia, kiedy drugi regiment zamknął południowy kocioł, a tłum Rosjan próbował przedrzeć się na równiny. Mimo to już następnego ranka został wezwany do kapitana i awansowany na sierżanta. W pewien sposób było mu z tym źle. Zupełnie niczego nie dokonał i w dwa dni doszedł wyżej, niż większość poznanych na linii strzelców miała dotrzeć przez całe życie. Wróciwszy do ludzi, którzy przez kilka dni byli jego towarzyszami, a teraz staną się podwładnymi, poczuł ukłucie winy; jakby ucieleśniły się gorzkie słowa Juraszka, który rzekł mu wieczoru przed bitwą: „Nie martw się, oficyr. Jak się kto panem urodził, to i nim będzie, jakkolwiek mu się losy potoczą. A kto z chłopki zrodzony, ten chamem zdechnie”. Stanisław chciał bardzo wierzyć, że Wielka Rewolucja wraz ze wszystkim, co zdarzyło się po niej, wstrząsnęła posadami świata; że humanizm wypierał powoli ciemnotę oraz stare, skostniałe hierarchie, a wolność, równość i braterstwo miały się już wkrótce stać rzeczywistością. Ale w chwilach takich jak ta jasno widział, że mimo wszystkich ideałów oraz pięknych konstytucji ludzkość się nie zmieniała. Chyba że miarą postępu uznać etherowe działa oraz kolumny martwych niewolników.
ROZDZIAŁ SZESNASTY W KTÓRYM: Odbywa się ważna prezentacja, podczas której atmosfera jest pełna napięcia, do czasu gdy Napoleon Bonaparte rozładowuje ją celnym spostrzeżeniem; wkrótce potem książę Mikołaj Mazowski otrzymuje mocno nieprzyjemny list, a Stanisław postanawia przyznać się narzeczonej do swojej degradacji.
Awaryjne przejście, które Soultiere budował pod ścisłą ochroną na dziedzińcu fortu Rambouillet, pierwszy raz zadziałało miesiąc po zamachu na Bramę Paryską. Był to znacznie mniejszy, niedopracowany mechanizm, złożony głównie z części zapasowych, jakie zamówiono do konserwacji zniszczonego łuku. Próby z przesłaniem na drugą stronę żywych istot skończyły się katastrofą, na razie więc ograniczano się do przerzucania między miastami meldunków, rozkazów oraz zaopatrzenia. Tymczasem Soultiere próbował dopracować tę improwizowaną konstrukcję, a najtęższe głowy Akademii pod przewodnictwem Laplace’a projektowały Nową Bramę Paryską. Tym razem łuk miał być większy niż jakiekolwiek przejście na świecie, miał sięgnąć wyżej niż wieże Notre Dame i działać bez przerwy, na stałe łącząc Nowy Paryż ze starym. Tak ambitny plan mógł się jednak ziścić najwcześniej za rok. Na razie jedynym kontaktem z kolonią była pokraczna kupa metalu, strzeżona w dzień i w nocy przez uzbrojonych gwardzistów. Gdy pod koniec września mechanizm działał na tyle sprawnie, że można było zaryzykować podróże, zaczęto przerzucać do garnizonu po drugiej stronie posiłki, których według listów tak rozpaczliwie potrzebował Davout. Od strony kolonii przesłano natomiast zakrytą płótnem klatkę, do której przyczepiony był zapieczętowany raport naczelnego chirurga armii Żelaznego Marszałka. Cesarska gwardia zaraz odeskortowała ją do pałacu, gdzie Saint-Cyr, przeczytawszy dokumenty, pobiegł zawiadomić Bonapartego. Ten z kolei, nie kryjąc podniecenia, kazał wezwać ministrów, doradców oraz generałów na pokaz do bocznej sali pałacowej biblioteki. Choć spotkanie utrzymano w tajemnicy, a oficjalnie zaproszonych było tylko dwadzieścia
osób, o wszystkim w jakiś sposób dowiedzieli się dworzanie. Kiedy więc cesarz przybył na miejsce, sala pękała niemal w szwach od arystokratów, dam dworu, oficerów. W pierwszym odruchu Napoleon, który lubił, by jego rozkazy były wypełniane co do joty, chciał ten tłum przepędzić. Namyśliwszy się jednak, skinął tylko wszystkim głową, po czym ruszył w stronę środka pomieszczenia. Stała tam owa klatka, przykryta ciężką plandeką, a obok niej czekał cesarski mameluk. Bonaparte zajął miejsce na fotelu, który przysunęła mu służba; dał dyskretny znak dłonią. Kiedy Rustan z zamachem ściągnął płótno z klatki, ludzie cofnęli się o krok, damy zapiszczały, a żona marszałka Oudinota padła na podłogę bez przytomności. Fala smrodu rozlała się po pomieszczeniu, tłumiąc zapach drogich perfum oraz kwieciste aromaty dochodzące z ogrodów za oknem. Trup w klatce nawet się nie poruszył, mimo zamieszania. O tym, że nie jest to pospolity nieboszczyk wygrzebany z półrocznego grobu, świadczyło tylko miarowe kołysanie się i fakt, że stał prosto bez żadnej podpory. Przełamawszy pierwsze obrzydzenie, cesarz wstał i zbliżył się do klatki, marszcząc czoło. Gwardziści wystąpili krok do przodu, na wypadek gdyby trup spróbował sięgnąć go między prętami. Umarły jednak nie drgnął, jeśli nie liczyć strużki ropy, która wyciekła mu z nosa. Dopiero teraz reszta arystokratów nabrała odwagi. Podeszli nieco, a służba tymczasem trzeźwiła marszałkową solami z kryształowego flakoniku. Napoleon chwilę mierzył wzrokiem trupa, obchodząc go z rękoma założonymi za plecami. Potem na jego twarzy coś się odmieniło. Poważny, spięty wyraz rozlał się w uśmiech, aż w końcu cesarz zaczął chichotać, wreszcie śmiać się głośno, jak ze znanego tylko sobie dowcipu. Zdumieni dworzanie nie potrafili zgadnąć, co mogło być tego powodem, i spojrzeli na Bonapartego z jeszcze większą obawą niż na ciało w klatce. – Oto przed państwem – rzekł w końcu, ocierając kącik oka chustką – szlachetny żołnierz Świętego Przymierza! Poddany prawowitych, chrześcijańskich królów, który walczyć ma przeciw bluźniercy Bonapartemu i jego bezbożnej republice. Zaiste, wart jest swoich panów! Wybuchł śmiech. W jednej chwili trup, dotąd straszny i obrzydliwy, stał się niemal żałosny ze swoją wykrzywioną twarzą, bezskórymi członkami, wyżartym przez robaki brzuchem. Bonaparte zaś dał znak, by zakryć klatkę, po czym oddalił się pospiesznie, energicznym krokiem. Wieści o tym, co przywieziono zza bramy, przenikły szybko do wyższych sfer Paryża. Tam z kolei podchwyciły je różne uważne uszy, których właściciele brali pieniądze od różnych bogatych mocodawców. Już trzy dni potem o wszystkim wiedział król angielski, a po tygodniu nowiny dotarły do cara Aleksandra. Ten ostatni, wielce oburzony, napisał zaraz do księcia Mazowskiego pełen wściekłości list, żądając wyjaśnień. Książę odpowiedział, że o żadnych chodzących trupach nie wie, ale wszystko zbada, choć może to zająć całe miesiące, biorąc pod uwagę to, jak daleko od Bramy
Moskiewskiej znajdowała się jego armia. Mimo to przysięgał zająć się sprawą natychmiast. I faktycznie, jeszcze tej nocy pchnął do Nowej Europy gońca z instrukcjami dla marszałka Samsonowa – jednak rozkazy były dokładnie przeciwne od tego, czego oczekiwałby car. Mazowski kazał podwoić liczbę „regimentów wtórnego zaciągu” i mobilizować wszystkie siły do decydującego ataku. Czuł, że musi odnieść zwycięstwo, nim ziemia usunie mu się spod stóp. *** – A pan nie idzie, sierżancie? Przecie gadają, że z dział strzelać będą racami, zimnymi ogniami i Bóg wie czym jeszcze! – głos Janeczka drżał z dziecięcej ekscytacji. – Słyszałem od takiego jednego, że w książęcym pałacu znaleźli loszki z najprzedniejszymi winami – dodał Juraszek. – Jak nic pan marszałek każe rozdać to wiarusom z okazji święta. Tak dzielne wojaki jak my nie mogą zostać o suchym pysku! Szkoda byłoby przeoczyć okazję, panie sierżancie. – Zostało jeszcze dużo czasu – odparł Tyc, obsadzając w drewnianym piórze nową stalówkę. – Idźcie, ja dołączę później. Mam tu coś do zrobienia. Z pokoju, w którym kwaterowała drużyna, wyszedł Antosiak, zapięty w świecący czystością mundur. – No, panie sierżancie! Na pracę na pewno przyjdzie czas. Teraz trzeba tańcować! – krzyknął, a następnie dał dwóm strzelcom po sójce w bok i zaczął śpiewać: Jak to na wojence ładnie kiedy ułan z konia spadnie. Reszta przyłączyła się. Janeczek wskoczył na ławę i zaczął wycinać hołubce, Antosiak udawał ułana, a Juraszek – konia. Koledzy go nie żałują, jeszcze końmi potratują. Wachmistrz trumnę robić każe, rotmistrz z listy go wymaże. A za jego młode lata grają trąbki tra ta ta ta. – Tratatata! – zatrąbił Antosiak, przykładając dłoń do ust i obijając Juraszka po tyłku wyimaginowaną szabelką. – A żeby was diabli! – Tyc się zaśmiał. – Uczciwemu człowiekowi nie dadzą w spokoju
listu napisać! Idźcie no już! A wszystkiego mi nie wypijcie. – Niech pan nie boi nic, sierżancie – powiedział Juraszek na pożegnanie. – Coś tam zawsze zostawimy! Gdy odeszli, a następna piosenka skończyła rozbrzmiewać w długich korytarzach pruskiego garnizonu, Tyc zamoczył pióro w inkauście i zaczął pisać: Najdroższa Natalie! Tyle rzeczy, zarówno złych, jak i dobrych, wydarzyło się, odkąd ostatni raz chwyciłem za pióro, że nie wiem, od czego powinienem zacząć, by odmalować Ci, jaką rozmaitość nastrojów – od rozpaczy po euforię – przeżyłem. Na początek zajmę się więc przedziwnymi i strasznymi wypadkami, jakie zdarzyły się w ostatnich tygodniach kampanii. Jeśli przejrzałaś szkice, które załączam, wiesz już zapewne, co mam na myśli. List dotrze w Twoje ręce nie prędzej, niż naprawiona zostanie Brama, a do tego czasu z pewnością będziecie już wiedzieć o umarłych – o całych pułkach umarłych, którzy wstawszy z grobu za sprawą jakichś diabelstw, służą wrogom cesarstwa. Mój Boże, na papierze wygląda to tak absurdalnie, że nie wiem, jak poradziliśmy sobie ze świadomością, że przeciw nam ruszyły trupy wrogów oraz dawnych towarzyszy. Na dodatek niemal jednocześnie z ich pojawieniem doszła nas wieść, że Brama Paryska została zniszczona. Nagle zostaliśmy sami, odcięci od posiłków, zaopatrzenia i starego świata – w obliczu najgorszego koszmaru, jaki wyobrazić sobie może człowiek. Liczni żołnierze i oficerowie nie wytrzymali napięcia, doznając mniejszego lub większego pomieszania zmysłów, choć nie mogę naturalnie powiedzieć, o kim mowa. Większość zaś straciła wszelką wiarę w zwycięstwo, tym bardziej że w środku sierpnia ponieśliśmy serię ciężkich porażek, zostaliśmy podzieleni i zepchnięci na obrzeża kolonii. Na całe szczęście szok nie trwał długo. Regimenty przegrupowały się, dotarło zaopatrzenie z Nowego Paryża, a walka, kiedy poznaliśmy już dobrze siłę i słabe punkty trupich regimentów, stała się nieco bardziej wyrównana. Jazda opanowała taktykę szybkich oskrzydleń oraz wypadów, którymi z tłumu umarłych wyłuskują oficerów (bez nich żołnierze stają się bezsilnymi kukłami). Wśród piechoty sformowały się natomiast nowe, wyspecjalizowane kompanie, zwane ognistymi grenadierami. Ci to grenadierzy, miotając we wroga artyleryjskie bombki z odległości najdalej czterdziestu kroków, czynią więcej szkód niż kilka baterii armat. Wielu z nich ginie lub zostaje ranionych przez odłamki własnych granatów, ale gdybyś mogła widzieć te fale eksplozji, wstrząsających powietrzem jedna za drugą, a tak szybko po sobie następujących, jak strzały z etherowewego kulomiotu! I całe fontanny przegniłych strzępków, które lecą pod niebo, by deszczem spaść na mundury. Wracam jednak do rysunku: przedstawia on umarłego, którego spotkałem po bitwie pod Nowym Młynem, gdy połączyliśmy się z częścią korpusu Compansa i łukiem zmietliśmy południowe zgrupowanie wroga pod Friedrichsburgiem. Jak widać, to francuski woltyżer,
nieco już zepsuty. Zobaczyłem go z daleka, bo stał jak kołek pośrodku pobojowiska. Reszta ciał z tego oddziału została zniszczona, oficer zabity, a ten tu czekał na rozkazy, które już nigdy nie nadejdą. Ciekaw jestem, jak długo mógłby tak stać, nim wyczerpie się tajemna, animująca go moc, albo nim nogi przegniją na tyle, że runie na ziemię... Drugi szkic to panorama Friedrichsburga. Trzy dni temu wkroczyliśmy bowiem wreszcie do miasta, które teraz, po trwających ponad miesiąc walkach w kolonii, jest zbiedniałe, zrujnowane i częściowo spalone. Wciąż jednak przedstawia ciekawą mieszankę – domy z drewnianych bali obok kamienic handlowych kompanii, błotniste uliczki z szałasami osadników obok brukowanych placów z urzędami. Miasto to jest mniejsze i o wiele młodsze od Nowego Paryża, wydaje się też bardziej gęste, ułożone według lepszego planu. Na całe szczęście dla nas, jest też bardzo dobrze zaopatrzone, ma dwa przestronne, zakonne szpitale oraz wielki garnizon. Dziwna konstrukcja, widoczna w prawym górnym rogu rysunku, to Brama Friedrichsburska, zwana też Bramą Pruską. To przez nią, po zdobyciu miasta, przepędzono księcia Wilhelma oraz jeńców. Teraz zaś domy wokół łuku zrównano z ziemią, a w ich miejscu powstały umocnione stanowiska kulomiotów etherowych – na wypadek ataku. Ale główny inżynier naszego korpusu, monsieur Deveraux, śmiał się z tego, twierdząc, że jest to zbyteczna ostrożność. Wedle jego słów, Prusacy nie zdołają się już tu dostać, chyba że zechcielibyśmy im pomóc. Wynika to z samej konstrukcji łuku, która jest bardzo ciekawa i myślę, że wiele moglibyśmy się z niej nauczyć (inżynier twierdzi, że widać w tym mechanizmie rękę angielskich uczonych, a szczególnie Carvenhilla, którego geniuszu się u nas nie docenia). Ale przechodząc do konkretów: zamiast wielkiej, potężnej konstrukcji po europejskiej stronie i słabego sygnalizatora w Nowej Europie, Prusacy stworzyli znacznie słabsze i mniej skomplikowane, symetryczne łuki, które niejako dostrajają się do siebie wspólnie i zabezpieczają przejście z obu stron. Ma to swoje wady (w razie awarii jednego łuku drugi staje się śmiertelnie niebezpieczny dla każdego, kto chce się dostać na drugą stronę), jednak mam nadzieję, że uda nam się przejąć tę technologię. Co rozsądniejsi widzą w niej bowiem szansę na masową produkcję bram, co byłoby niemożliwe w wypadku takich kolosów jak Łuk Paryski. Ale pora zmienić temat, by nie zamęczać Cię dyskursami o mechanice oraz inżynierii. Teraz, kiedy już się rozpisałem, mogę wymusić na dłoni najtrudniejsze słowa, jakie przyszło mi do Ciebie kreślić. Uprzedzam, że czytanie ich może być dla Ciebie równie niemiłe, jak dla mnie – pisanie. Błagam jednak, żebyś dobrnęła do końca listu, niezależnie od tego, jakie mogą Tobą targać uczucia. Otóż dwa tygodnie temu zostałem zdegradowany do stopnia szeregowca. Axamitowski tak był wściekły z powodu mojej wyprawy za Woronienką, że oddał mnie pod wojenny trybunał. Generał zaś, który misję zlecał, zginął pod moją nieobecność, więc oprócz słowa honoru nie miałem nic na obronę. Tu jednak dochodzimy do dobrej wieści. Wielu wyższych oficerów
znalazło wyrok niesprawiedliwym, przez co zostałem rychło przeniesiony do swojego dawnego batalionu, gdzie wkrótce awansowano mnie na sierżanta. W bliskiej perspektywie mam też szarżę porucznika, więc może nim wszystko to się skończy, będę podoficerem. Modlę się w duszy, by nie zmieniło to niczego między nami. Uczciwość i honor nakazują jednak uprzedzić Cię, że teraz moje pobory będą o wiele niższe, nie będę mógł też liczyć na ordynansa, służbowego konia oraz wiele honorów, które przysługiwały mi jako podpułkownikowi. Jeśli więc uznasz, że zmienia to warunki, w których zgodziłaś się na zaręczyny i musisz przemyśleć raz jeszcze swoją decyzję, to – z wielkim bólem – zrozumiem. Zapewniam Cię jednak, że po tej hekatombie śmierci i horroru, jaśniej niż kiedyś pojąłem, co w życiu jest prawdziwym szczęściem. Choć zdawało się to niemożliwe, kocham Cię teraz mocniej niż kiedykolwiek. Trzeci szkic to ja w nowym mundurze i z fajką – nieodłącznym atrybutem sierżantów. Więcej napiszę następnym razem, bo teraz zapadł już wieczór, a ja muszę doczyścić mundur oraz buty – za godzinę zacznie się uroczysty apel na Konigsplatz w Friedrichsburgu. Potem będziemy świętować zdobycie serca pruskiej kolonii. I choć wiem, że przed nami jeszcze długa droga, a zimę przyjdzie pewnie mi spędzić tutaj, nie mogę się już doczekać chwili, w której znów będę Cię mógł zobaczyć. Twój na zawsze, Stanisław Gdy skończył, chwilę patrzył w zamyśleniu na kartkę. Za oknem tymczasem rozległy się wiwaty, a w powietrze poleciały pierwsze fajerwerki. *** W bezkresnej ciemności był jeden promień światła. Spływał po ukosie jasną kaskadą, dążąc z niewiadomych źródeł ku niewiadomemu celowi, który skrywał się gdzieś w próżni. Promień zdawał się trwać wieczność, mieniąc wszystkimi odcieniami złota; trwał z czernią w niepojętej symbiozie. Ale gdy zdawało się już, że tak pozostanie na zawsze, promień nagle rozszczepił się jak strumień wokół kamienia, załamał wokół niewidocznej przeszkody i zagiął w kształt świetlistego okręgu. Okręgu, który z każdą chwilą nabierał szczegółów dziewczęcej twarzy okolonej grzywą złotych włosów, na które padał snop światła z małego lufcika. Ciemność stopniała, zamiast niej widniały już odcienie szarości: ściany, kawałek ciemnego stołu, podłoga z desek. – Natalie... Maurice Dalmont wyciągnął dłoń w stronę twarzy.
– Cieszę się, że mnie jeszcze poznajesz – rzekła z przekąsem dziewczyna. – Po tym, jak kazałeś mnie uwięzić, myślałam, że się mnie wyrzekasz. – Ale... Co ty tu robisz? – Ja? – Natalie pochyliła się z uśmiechem i poprawiła mu poduszki. – Ratuję twoją durną głowę, ot co! Gdybym nie przyjechała i nie znalazła ci odpowiedniego lekarza, czego nie zdołał dokonać ten bęcwał Battiste, pewnie byś wyzionął ducha na poddaszu burdelu! Naprawdę poetyczna śmierć, tatko z mamusią byliby zachwyceni. – Panienka ma rację – z prawej strony łóżka rozległ się niespodziewanie znajomy głos. – Bez zręcznego chirurga, Herr Dalmont, nie miał pan szans przeżycia. Kula przemieściła się w ranie, a cyrulik, który próbował ją znaleźć, poczynił szkody nie mniejsze od samego postrzału. Dalmont z trudem obrócił głowę i niemal zaniemówił z radości. – Doktor Plaufer! Ja myślałem... Po ostatnim incydencie nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś... – Cóż, pańska szalona siostra ma metody – rzekł Niemiec. – Po pierwsze: przyjechała do mnie pewnego wieczoru, zaklinając się, że paniczowi grozi śmierć i że tylko ja mogę panicza uratować. Po drugie: trzymała w ręku pistolet i groziła, że jak nie pójdę po dobroci, to zabierze mnie siłą. – Coo?! – Dalmont spróbował się unieść na słabych rękach, jednak mięśnie były jak z waty. – Och, Maurice! Nawet nie wiesz, jak się o ciebie martwiłam! Zresztą doktor nie jest już zły. – Prawie – mruknął Plaufer. – A więc ocalił mi pan życie? Dziękuję, doktorze. Dziękuję z całego serca. – Raczej bądźcie wdzięczni swojej siostrze, Herr Dalmont. Gdyby nie ona, nie zająłbym się tak beznadziejnym przypadkiem. Jeśli jesteście kotem, to oświadczam, że zostały wam już tylko cztery życia. Zabili was bowiem trzy razy. Raz – od kuli, drugi raz – od utopienia, a trzeci – zakażeniem, które przyszło po kilku dniach. To niesłychane, aby tak chudy, słabowity młodzieniec przeżył gangrenę w brzuchu. Na waszym miejscu nie tłumaczyłbym się jakimiś naukowymi banialukami, tylko od razu poszedł do Rzymu z pielgrzymką. I co w ogóle panicza podkusiło, żeby wdawać się w strzelaninę z jakimiś rzezimieszkami? – Hrabina... – zaczął Dalmont, ale zaraz przerwał. W miarę jak wracała mu przytomność umysłu, coś zaczęło go niepokoić. Może były to sterty starych opatrunków, leżące w rogu pomieszczenia? Może bledsze niż zwykle słońce, wpadające przez okno? A może długi zarost na twarzy? – Który jest dzisiaj? Ile spałem? – spytał, czując przypływ paniki. – Ma pan chyba na myśli to, jak długo był pan nieprzytomny? – odparł Plaufer. – Bo praktycznie rzecz biorąc, tylko część tego okresu można nazwać snem i...
– Dziś jest siódmy września – weszła mu w słowo Natalie, ratując doktora przed niechybnym wybuchem złości Maurice’a. – Spędziłeś pod naszą opieką niemal miesiąc. Maurice Dalmont osunął się w miękkie poduszki, czując, jak kręci mu się w głowie. Chwyciły go mdłości, żgnął ostry ból w napiętym brzuchu. – Zawiodłem – szepnął, gdy świat nagle pociemniał. – Wszystko stracone. Ale tego już nie słyszeli. Natalie pochyliła się nad nim i z tkliwym wyrazem na twarzy przykryła go pierzyną, po czym rzekła: – Śpij, Maurice. Musisz nabrać sił. Masz dużo czasu.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY W KTÓRYM: Tyc poznaje historię kapitana Walewskiego, a wkrótce potem przychodzi mu spojrzeć w lufy dwóch pistoletów, podczas gdy książę Mikotaj Mazowski bawi się w najlepsze, nie podejrzewając, że wkrótce popsuje mu wieczór przykra nowina.
Już w dzień po uroczystościach z okazji zdobycia Friedrichsburga Tyc wrócił do ciężkiej, codziennej pracy. Jego kompanii powierzono naprawianie rozbitych wałów oraz patrole po okolicznych wioskach, więc od świtu do nocy był w ruchu. Na dodatek po mieście roznosiły się plotki, jakoby Davout nie porzucił pierwotnego planu zajęcia jeszcze przed zimą Nowej Polski. Nawet Polacy, którzy szczególnie się z tej wieści powinni cieszyć, byli wyraźnie niezadowoleni. Liczyli na to, że w spokoju przezimują, dostaną posiłki z Nowego Paryża i uzupełnią straty, bo kompanie skurczyły się do połowy stanu. Nikomu nie paliło się, by już teraz stawać do walki z Rosjanami, których pozycje leżały ledwie dwa dni drogi na wschód od Friedrichsburga. W końcu przyszły oficjalne rozkazy, a wieczorem na apelach odczytano wszystkim nowy biuletyn Wielkiej Armii. Trzeci korpus został rozwiązany, a większość jego żołnierzy miała przejść jako posiłki do pozostałych dwóch, w których po zlikwidowaniu słabszych kompanii, zamierzano sformować tyle pełnych regimentów, ile tylko możliwe. Tak przeorganizowana armia miała w ciągu kilku dni ruszyć dalej na wschód, pod wodzą Davouta, by wypchnąć Rosjan poza kolonię, a potem wkroczyć na dzikie ziemie Nowej Polski. Compans, wraz z resztką trzeciego korpusu, liczącą niecałe dwa tysiące ludzi, otrzymał rozkaz utrzymać Friedrichsburg oraz zabezpieczać szlak do Nowego Paryża. Jako awangardę nowej ofensywy wyznaczono regimenty: pierwszy królewski, drugi krakowski, pierwszy lansjerów oraz brygadę artylerii. Reszta oddziałów Legii stanowiła straż tylną. Dopiero teraz, widząc, że przez następne tygodnie może nie być ku temu okazji, Tyc zdecydował się odwiedzić dawnych kompanów z piątego. Następnego popołudnia, gdy wrócił
ze swoimi ludźmi z patrolu za miastem, ruszył do kwater piątaków w starym budynku sądu, przy głównej bramie. Na małym placu z murowaną studnią trwał akurat apel. Tyc zatrzymał się w cieniu ceglanych arkad i, chwilę obserwował, jak stali na baczność. A gdy tylko padł rozkaz do rozejścia się, wkroczył w tłum i szybko podszedł do grupki oficerów, którzy zostali na środku, żywo o czymś dyskutując. Pierwszy zobaczył go Gryl. Rozłożył szeroko ręce i krzyknął: – A kogo tu wiatry przyniosły! Patrzcie no, panowie! I po chwili wszyscy obiegli Tyca, ściskając go serdecznie, wypytując o zdrowie i gratulując awansu. – Słyszałem, że Kłuta i Piotrowiak ci bardzo sprzyjają? – spytał Bieliński. – A i owszem. Stara wiara nie da mi zginąć. – No to jak nic dorobisz się porucznika. Kto wie, pewnie zrobią cię i kapitanem! Wtedy może pozwolimy ci siedzieć ze sobą przy jednym stole w kantynie – rzekł ze śmiechem Dołochowicz. – O, pięknie dziękuję. Wolę już z podoficerami, którzy mniej się wymądrzają, a lepiej piją – odpłacił mu Tyc. – Patrzcie no! Stanisław się tak wyrobi z tymi kapralami oraz sierżantami, że nijak nie będzie można mu dotrzymać kroku przy kielichu. – Bieliński pokręcił głową. – Tyś i tak zawsze pierwszy pod stół spadał, więc jaka to dla ciebie różnica – odparł Dołochowicz. Zaśmiali się wszyscy, oprócz Bielińskiego, który zdzielił warszawiaka pod żebro. – A tak w ogóle to gdzie Tomek Walewski? Jak się spisuje? – spytał Tyc, gdy zdał sobie sprawę, że nie widzi nigdzie najmłodszego z kapitanów. – To nic nie wiesz, Stanisławie? – zdziwił się Gryl. – Walewski zginął. Zastrzelili go dwa dni temu, kiedy Rosjanie próbowali odbić Nowy Młyn. – Rozumiem, że znowu przeszarżował i tym razem dostał za swoje? Ale wyraz, który przemknął przez twarze przyjaciół, powiedział Tycowi, że właśnie rzekł coś niestosownego. – Nie mów tak, Stanisławie – cicho odparł Dołochowicz. – To był dobry chłopak, wiem, że mieliście różnice zdań, ale gdybyś wiedział... – Co? – spytał z naciskiem Tyc, gdy nikt nie zechciał dokończyć. Gryl westchnął, Bieliński odwrócił wzrok, Wower milczał jak kamień. W końcu zabrał głos Dołochowicz, ostrożnie, ważąc powoli słowa: – To w ogóle bardzo smutna historia, Stanisławie. Kiedy poległ, zebrałem jego rzeczy. A tam znalazłem otwarte listy, dzienniki, jakiś medalik z portretem takiej panny, całkiem ładnej, o bardzo szczupłej twarzy. Musiałem to przejrzeć, bo nikt nie wiedział nawet, do kogo posłać rzeczy. No i tak poznałem historię tego chłopaka. Ale chodźmy tam na ławę pod murem, bo dużo tu mówić, a nie będziemy chyba stać w słońcu.
Stanisław skinął głową i po chwili zajęli miejsca na kamiennej ławie na brzegu placu, w przyjemnym cieniu. – Wyobraź sobie, Stanisławie – podjął wtedy Dołochowicz – że Walewski nie był, jak myśleliśmy, rozpuszczonym, szlacheckim bachorem. Wręcz przeciwnie, pochodził z bardzo ubogiej rodziny, ojciec obumarł go w maleńkości, została tylko matka i dziesięcioro rodzeństwa. Przymierali głodem, aż w końcu biedna kobieta postanowiła pójść z prośbą do warszawskiego bankiera, z którym kiedyś się przelotnie związała. Owocem tego związku był właśnie Tomek Walewski, jej najstarszy. Bankier ten już nie żył, ale miał brata, który po błaganiach i prośbach zgodził się wziąć Tomka na wychowanie. – I tak Walewski trafił pod opiekę swojego wuja, nieprzyjemnego mężczyzny, którego nawet nie znał. Wuj natomiast chciał zrobić z niego człowieka interesu, przyuczyć go do handlu wekslami oraz papierami udziałowymi spółek. Walewski, choć mu się to nie uśmiechało, na wszystko się zgadzał i pracował ciężko, a pensję, którą otrzymywał od wuja, wysyłał do rodziny. I tylko dzięki tym pieniądzom jego rodzeństwo nie przymierało głodem. – Wszystko się zmieniło, kiedy Walewski przypadkiem poznał pannę Justynę Malkiewiczównę, córkę wspólnika wuja. Pokochali się bardzo, a Walewski zdradził swojemu opiekunowi, że chce ją prosić o rękę. Wujcio, krótko mówiąc, nieomal dostał apopleksji. Był pewien, że chłopak, wiążąc się w tak młodym wieku, zrujnuje sobie życie. Zakazał małżeństwa i zagroził, że jeśli podopieczny jeszcze raz o tym wspomni, to on utnie mu apanaże. Co oznaczało dla matki i rodzeństwa chłopaka upadek na samo dno. – Walewski, oszalały z żalu, wybrał trzecią drogę. Opuścił wuja, wstąpił do Szkoły Rycerskiej jako kadet, ciężko walczył o stypendium. No i dostał je, zdolna bestia, a potem w całości przesyłał rodzinie. Wuj był wściekły. By upewnić się, że chłopak nie zdoła związać się z panną Malkiewiczówną, odwiedził jej rodziców i takich rzeczy im naopowiadał, że potem, kiedy młody Walewski przyszedł prosić o rękę córki, omal nie poszczuli go psami. Dopiero kiedy Justyna zagroziła, że się rzuci z okna, zgodzili się go wysłuchać. Ale to nie przyniosło skutku; pan Malkiewicz odmówił, bo, jak to stwierdził „goły jak święci tureccy kadet nie mógł zapewnić Justynie życia odpowiedniego dla kulturalnej damy”. Niemniej jednak młodzi przysięgli sobie, że będą cierpliwie czekać, aż los okaże się łaskawszy, a wkrótce potem Walewski, najlepszy na roku, wyróżniany wielekroć, zgłosił się na ochotnika do Legii. A to wiesz, Stanisławie, że młodzi się teraz do nas nie garną. W armii Królestwa mają wyższy żołd, więcej możliwości awansu, nie muszą się uczyć francuskich komend. – Czemu więc do nas szedł? – westchnął Tyc. – W kraju mógłby szybciej osiągnąć pozycję, która zadowoliłaby tego... Malkiewicza. – Tyle tylko, że jego szalony wuj jest bliskim znajomym marszałka Dąbrowskiego. Mógłby mu łatwo złamać karierę, ba – pozbawić go munduru. Poza tym, cokolwiek byś o nim sądził, Walewski to był sprytny chłopak. Wykalkulował sobie, jakie wrażenie zrobią jego dokumenty w Legii – i miał rację. Paszkowski, jak tylko zobaczył jego referencje ze szkoły,
zaraz dał mu dowództwo nad kompanią. Resztę już znasz. – Trafił pode mnie... – mruknął Tyc, wpatrując się w czubki butów. – Był załamany, uważał, że uparłeś się, żeby go zniszczyć – powiedział Bieliński. – Że go z jakiejś przyczyny nienawidzisz. – No i z tego powodu poczynał sobie jeszcze odważniej – podjął znów Dołochowicz. – Myślę, że musiał bardzo cierpieć. Z tych listów wynika, że on wcale nie był jakimś narwanym, brawurowym młokosem. Bardzo się bał iść w ogień, miał dość wyobraźni, żeby wiedzieć, co się może stać. Ale zmuszał się, bo innego wyjścia nie widział. Pisał do niej, że w końcu dowiedzie ci, ile jest wart, i zasłuży na wyróżnienie. Że wróci z wysokim stopniem oficerskim oraz medalami, a wtedy wreszcie będą mogli wziąć ślub. – Dlaczego, do diabła, nie mógł się pokazać jako odpowiedzialny, kompetentny dowódca? – rzekł Tyc z goryczą, choć wiedział, że bardziej jest zły na siebie niż na Walewskiego. – Wiesz, to wszystko trwało długo. Najpierw trzy lata szkoły, potem podróż do Francji. Jego Justyna pewnie nie mogła czekać wiecznie. Z każdym miesiącem powiększało się ryzyko, że rodzice zmuszą ją do małżeństwa – albo dla pieniędzy, albo żeby nie została starą panną. Walewski wiedział, że musi awansować szybko. A wiedzę o wojnie miał taką, jak mu nawkładali do głowy nawiedzeni patrioci w Szkole Rycerskiej. Nikt nie pokazał mu, jak to powinno się robić naprawdę. – Próbował ze wszystkich sił, aż w końcu zginął – powiedział cicho Wower. – Zupełnie bez sensu, nawet nie w bitwie, tylko w małej potyczce pod Nowym Młynem. Kiedy trafili go w szyję, popłakał się jak dziecko. Trzymałem go, kiedy umierał. Zapadła ponura cisza, a Tyc spojrzał na twarze swoich przyjaciół, które były nieobecne, ściągnięte smutkiem. Zrozumiał, o czym wszyscy myśleli, a czego nikt nie chciał powiedzieć na głos. Winili go częściowo za śmierć Walewskiego. A najgorsze było to, że mieli rację. – Zebraliśmy rozsądną sumę, którą wyślemy jego rodzinie wraz z osobistymi rzeczami – rzekł w końcu Gryl, by złamać kłopotliwe milczenie. – Dołochowicz chodził po wszystkich, którzy go znali. Nawet wielu szeregowców dorzuciło co nieco. Jeśli chcesz, możesz coś dodać od siebie. – Tak, oczywiście – odparł Tyc, przetrząsając kieszenie. Miał przy sobie sześćdziesiąt pięć napoleondorów żołdu. Oddał wszystko. Wrócił do garnizonu z ciężkim sercem. Nie wiedząc, co z sobą zrobić, siadł do notatnika, ale nie przychodziło mu do głowy nic wartego zapisania. Tylko ta młoda, zapalczywa twarz wciąż widniała przed oczyma. Wstał, przeszedł się po ciasnym pokoiku, wyjrzał przez okno, znów siadł do biurka. I nic. Oblicze Walewskiego wracało wciąż z pamięci. Tak głupio! Tak niepotrzebnie! Gdyby tylko chłopak porozmawiał z nim szczerze od pierwszych dni, Tyc wstawiłby się za nim w sztabie, przedstawił go do jakiegoś medalu. Ale z drugiej strony – czy sam swoim zachowaniem dał Walewskiemu możliwość zwierzenia się?
Czy wyglądał w jego oczach na osobę, z którą można było szczerze porozmawiać? Dręczony wyrzutami sumienia Stanisław zerwał się z krzesła i podszedł do łóżka, gdzie trzymał swoją skrzynię. Grzebał chwilę w rzeczach, a potem wyjął znajomą, zieloną buteleczkę. Nie tknął jej od czasu, kiedy ruszyli za Woronienką. Teraz jednak czuł, że bez lekarstwa nie zaśnie – a jutro czekał go wymarsz, może i walka. Gdy wyciągnął z pyknięciem gruby korek i spojrzał pod światło na białawy płyn, rozległo się głośne stukanie do drzwi. Tyc aż podskoczył, zatkał pospiesznie flakon i wcisnął go pod siennik. Pukanie się powtórzyło. – Idę już – rzekł słabo, a następnie poszedł otworzyć. – Monsieur Tyc? Przed nim, w półmroku korytarza, stał niewysoki, przystojny i młody Francuz. Pod pachą trzymał hełm z czerwonym pióropuszem, przez pas miał przewieszone kawaleryjskie rękawice, a na piersiach błyszczał mu ciężki, pokryty pyłem kirys. – Tak. Proszę wejść. Z czym pan do mnie przychodzi? Twarz przybyłego niczego Tycowi nie mówiła, ale grzeczność nie pozwalała trzymać gościa na progu. – Pan mnie nie poznaje, monsieur, ale ja pana dobrze zapamiętałem. – Francuz uśmiechnął się dobrotliwie, wchodząc do pokoiku. – Proszę wrócić myślami do bitwy pod Wiktorią. Przypomina sobie pan? Najpierw uratowaliśmy was, a potem pańscy ludzie wspomogli w matni mój szwadron. – Ach tak! – Tyc wymusił na sobie uśmiech. – Porucznik... – Narbonne, Paul Narbonne. – Naprawdę miło pana znowu zobaczyć. Ale, jeśli mogę spytać, czemu zawdzięczam tę niespodziewaną wizytę? – Mam coś dla pana. W świetle naftowej lampki coś błysnęło na wysokości pasa kirasjera. Dopiero teraz Tyc zobaczył, że gość trzyma w dłoniach dwa pistolety. Chwilę stali w milczeniu. Tyc nie wiedział, co ma o tym myśleć, zamarł więc bez ruchu. Twarz kirasjera jaśniała na tle ciemnych drzwi, wciąż z tym samym, szerokim uśmiechem, stężałym jak na gipsowej masce. Wreszcie francuski kirasjer potrząsnął lekko bronią. – Nigdy nie zdążyłem panu osobiście podziękować, bo i w podziękowaniach nie jestem za dobry. Ale z tych tutaj na pewno pan zrobi dobry użytek. Tyc spojrzał na niego zdziwiony. – Niech pan się nie krępuje. Proszę brać – rzekł kirasjer. Wziął więc. Gdy tylko obrócił się z pistoletami ku lampce, błysnęły wypolerowane jak zwierciadło kolby z czerwonego drewna. Była to broń nieduża, ładnie zaokrąglona, z
zamkiem, którego mistrzowską precyzję było widać już na pierwszy rzut oka. Tyc poczuł, jak krew napływa mu do skroni, od razu bowiem poznał w nich AnIX – pistolety oficerów francuskiej gwardii – niezawodne, nadzwyczaj celne, a zarazem lekkie i małe. – Pomyślałem tak sobie, że odebrali panu z pewnością krótką broń, a przecież zawsze lepiej mieć w bitwie gdzieś za pasem dodatkową kulę. – Mam... zatrzymać oba? – spytał z niedowierzaniem Tyc. Wiedział, że były warte ładny pieniądz. – A jakże! To przecież prezent. Mnie niepotrzebne, mój przyjaciel, który je nosił, zginął przedwczoraj. Nasz patrol wszedł przypadkiem w zasięg armat, które Rosjanie ukryli na skraju lasu. Jedna kula oberwała mu głowę, druga urwała nogi jego konia. Ale pistolety ocalały, na szczęście. Niech pan bierze, sierżancie Tyc. To dobra broń. Stanisław wzdrygnął się. Francuz mówił o śmierci przyjaciela z tym swoim szerokim uśmiechem, swobodnie, jakby gawędził o pogodzie przy filiżance kawy. – Bardzo dziękuję, panie Narbonne – odparł, odkładając broń na stolik. – Czuję się zobowiązany, by jakoś zrewanżować się za... – A tam, głupstwo! Zrewanżujesz się pan, walcząc tak dzielnie, jak pod Wiktorią i Friedrichsburgiem. Nawet jeśli nasze drogi się już nie skrzyżują, to jeśli pomoże pan dowolnemu z moich rodaków, będziemy kwita. – Na to może pan liczyć, poruczniku. Francuz wyszczerzył zęby, uścisnął mu rękę, a potem stuknął o siebie głośno obcasami butów i zasalutował. – Żegnam, sierżancie Tyc. – Do zobaczenia, panie Narbonne. Potem mężczyzna odszedł sprężystym, energicznym krokiem; rychło zniknął w ciemnych korytarzach garnizonu. Tyc pokręcił głową, zamknął drzwi i wrócił do stolika. W zamyśleniu spojrzał na pistolety, które błyszczały na blacie. Jeden z nich był naładowany. *** Wyszedłszy przed wysoko sklepioną, ceglaną bramę, Paul Narbonne wciągnął do płuc chłodne powietrze. Chwilę stał z zamkniętymi oczyma, podczas gdy wiatr przyjemnie owiewał jego rozgrzane czoło. Mętlik w głowie, który miał podczas rozmowy z polskim sierżantem, na szczęście już mijał. Paul zaś poczuł radość, że z dwóch możliwości wybrał właśnie tę. Do ostatniej chwili nie wiedział, co zrobić – wykonać wyrok, który kuzyn wydał na Tyca, czy nie. Wiele przemawiało za tym pierwszym: rodzina Narbonne’ów miała prawdziwą obsesję na punkcie honoru, a na dodatek sama opatrzność zdawała się im sprzyjać – Polaka
zdegradowano. Sierżanta było o wiele łatwiej zabić niż podpułkownika. Śledztwo po zabójstwie byłoby zaś krótsze i bardziej pobieżne. Mimo wszystko tam, w środku malutkiej kwatery, Paul nie zdołał się zmusić do pociągnięcia za spust, choć zabił już w życiu wielu ludzi. Stara Europa była daleko; zdawała się już tylko wyblakłym wspomnieniem. Nie wiedział nawet, czy kiedykolwiek będzie mu dane wrócić. Wydarzenia, które się w niej rozgrywały, włączając w to perypetie Jeana, miały więc coś z legend o egzotycznych krainach, które choć fascynujące, wydają się zarazem bardzo odległe. A Paul Narbonne nie potrafił zastrzelić dzielnego człowieka z powodu takiej historyjki. *** Goniec przybył pod wzgórze na Płatowce późną nocą. Był tak zmęczony, że słaniał się na nogach; miał za sobą dwanaście godzin spędzonych w siodle, krzyże łupały go niemiłosiernie, pośladki obtarł sobie do krwi. Droga w górę, po kilkudziesięciu wysokich stopniach, okazała się niemal ponad jego siły. Gdy się wspinał, za jego plecami wyszedł księżyc. Zamigotała srebrna wstęga Newy, drzewa szumiały w chłodnym, jesiennym wietrze. Gruzińskim strażnikom przy bramie pokazał sygnet, a gdy wyprężyli się na baczność, bez słowa wszedł do środka. Wielki ogród w stylu francuskim – jak mawiano nieustępujący ogrodom Ermitażu – otoczył go ze wszystkich stron, on zaś, idąc główną osią, zbliżał się szybko do ogromnego, dwuskrzydłowego pałacu. Z daleka dochodziły już dźwięki muzyki. Przed wejściowymi drzwiami zatrzymali go kolejni strażnicy. Ci mieli na sobie żółte mundury Gwardii Nowomoskiewskiej – wyborowego pułku, do którego książę Mikołaj Mazowski, gubernator Nowej Europy, wybierał ludzi spośród najbardziej doświadczonych weteranów. – Stój! Kto idzie! – krzyknął jeden z nich, gdy tylko na jasnej, żwirowej ścieżce spostrzegli zakutaną w płaszcz postać gońca. Ten wyciągnął po raz kolejny sygnet i rzekł donośnym głosem: – Hrabia Jeremi Jan Wilmański, adiutant marszałka Samsonowa. Mam pilne wieści do księcia. Możecie zejść z drogi? – Nie możemy. Książę jest bardzo zajęty, zabronił wpuszczać kogokolwiek. – Zajęty? Czymże to, jeśli można wiedzieć. – Odbywa naradę z wysoko postawionymi osobistościami. Z wnętrza, przez półotwarte okno, dochodziły jęki, westchnięcia, śmiechy, muzyka i woń opium. Hrabia Wilmański zrobił krok do przodu; bagnety uniosły się ku jego piersi.
– Mam najwyższej wagi list od samego marszałka – wycedził przez zaciśnięte zęby – Zajeździłem trzy konie, żeby dostarczyć go najszybciej, jak się tylko da. Jeśli przez was książę dostanie wiadomość dopiero jutro, odpowiecie głową za każdy moment zwłoki. Gwardziści spojrzeli po sobie niepewnie. W ich oczach błysnął strach, rozdarci między dwiema możliwościami, z których każda zdawała się równie niebezpieczna, nie wiedzieli, co zrobić. W końcu jeden z nich, starszy siwy fizylier, burknął: – No dobrze. Wchodźcie, panie, ale jeśli nas w pole wywiedliście, to niech się Bóg Ojciec nad wami zlituje. Uchylili skrzydło, a hrabia bez słowa wszedł do środka. Od progu uderzył go zapach potu, perfum oraz kobiet. Obnażonych kobiet, które z mętnymi oczyma i podwiniętymi sukniami kopulowały z zamaskowanymi biesiadnikami na kanapach, szezlongach i jedwabnych poduszkach. W łagodnym świetle wysokich kandelabrów błyszczały spocone ciała, perlił się pot na nagich piersiach. Córki arystokratów, ich żony, zwykłe kurtyzany, ruszały się leniwie w takim samym transie; wśród jęków i splecionych ciał znikały społeczne podziały. W wodnych fajkach palono opium, stoliki uginały się od trunków, owoców i przekąsek. Zwierzęce maski na twarzach mężczyzn nadawały scenie nierealnego wyglądu. Wilmański stał chwilę w progu, kompletnie bezradny. Nie zdziwiła go ta orgia, bo od dawna słyszał o dekadenckich zwyczajach księcia Mazowskiego. Nie wiedział jednak, jak w tym tłumie go znaleźć. Najpierw zaczepił jakiegoś mężczyznę, który tak jak on kręcił się po sali, tyle że zataczając się chwiejnym, pijackim krokiem – Wiesz, gdzie książę? – spytał. Lisi pysk odwrócił się w jego stronę i czknął głośno. – Książę? Hik! Chyba gdzieś tutaj. Dobrze dba o gości, przednia wódka, a wino ja... jakie. Napijmy się, bracie, bo mnie ta czk... czkawka zabije! Hik! – Gdzie tutaj, jak wygląda? – A co ci tak śpie... spieszno? Hik! Panie ci się nie podobają? Ano mnie też, ale jest taki pokój... Ściszył głos i przysunął się do hrabiego. – Taki pokój na tyłach... Hik! Gdzie są najładniejsi chłopcy ze służby Mikołaja. No chyba że... że wo... że wolisz dojrzałych mężczyzn. Bo jak tak, to chodź bracie... Hik! Znajdziemy sobie jaki przytulny kącik... Wilmowski odepchnął go z obrzydzeniem. Ruszył w głąb pomieszczenia, rozgarniając muślinowe zasłony, mijając ostrożnie splecione w uściskach pary oraz trójkąty. W końcu chwycił za kark lokaja w liberii, właśnie zbierającego ze stołu puste kieliszki i wgapionego jednocześnie w szeroki tyłek jasnowłosej dziewczyny, która ujeżdżała na pufie przed nim grubego jegomościa z wilczym pyskiem.
– Gdzie książę? – warknął. – Auć, co też pan! Na Boga, o mało serce mi z piersi nie wyskoczyło. – Gadaj, gdzie książę! – Ano tam! – Lokaj wskazał dłonią daleki kąt sali. – Przebrany za żurawia, trudno przeoczyć. Posłaniec przepchnął się w tamtą stronę i po chwili dotarł w róg, gdzie Żuraw stał w grupie z Rybą oraz Szympansem. Przed nimi na empirowej, czerwonej kanapie, odbywało się przedstawienie, na którego widok Wilmowski aż się wzdrygnął. Leżała tam młodziutka, wiotka dziewczyna – tak odurzona, że nie mogła utrzymać głowy prosto, zupełnie naga, z nogami bezwładnie rozrzuconymi. Cicho popłakiwała z bólu, kiedy wąsaci kozacy wpychali w nią naraz dwie długie, grube pałki, nasmarowane łojem. – Książę – powiedział Wilmański, stając za Żurawiem. – Przynoszę wieści od marszałka Samsonowa. Dziób odwrócił się w stronę posłańca, omal nie uderzając go w twarz. Para oczu, skryta wewnątrz maski, chwilę patrzyła na niego badawczo. – To co pan jeszcze czekasz? – rzekł. – Mów! – Melduję, że to sprawy najwyższej wagi państwowej. Czy jesteś mości książę pewny, że mogą ich słuchać postronne osoby? Dwójka mężczyzn obróciła się w ich stronę, zaciekawiona ostatnimi słowami. – Na co się gapicie! – ofuknął ich gospodarz. – Macie tu rozrywki bardziej godne siebie. A ty chodź za mną! Odeszli na bok, do niemal pustego miejsca przy ścianie. Tam Wilmański wyciągnął z podróżnej torby zapieczętowane pismo, które podał Mazowskiemu. – Gadajże. Nie mam czasu teraz czytać. – Marszałek donosi, że... – Wilmański poczuł, jak coś ścisnęło go za gardło – że Friedrichsburg stracony. Mikołaj Mazowski zdjął maskę, spod której ukazało się czerwone oblicze. Krople potu błyszczały na krótko przystrzyżonych wąsach. Tłustą dłonią chwycił hrabiego za szarfę na piersi i przyciągnął ku sobie – mimo niedużego wzrostu, miał tyle siły, że nogi Polaka niemal uniosły się w powietrze. – Bzdury! Co mi tam gadacie! Plotki jakieś bezczelne! – Mości książę, sam marszałek Samsonow list podpisał. Armia pobita. Nowy Friedrichsburg stracony. – Jak?! Przecież nasi... – przerwał i rzucił na boki podejrzliwe spojrzenie. Jakaś upudrowana panna w peruce i z kieliszkiem w ręku właśnie rozkładała nogi na jedwabnym szezlongu, zaśmiewając się do rozpuku. Amant w masce przedstawiającej pawiana szarpał się nad nią ze spodniami i nie poświęcał scenie obok ani trochę uwagi. Mimo to Mikołaj Mazowski odciągnął Wilmańskiego do bocznego, ciemnego pokoju.
– Co tam gadasz! – parsknął. – A wtórny zaciąg? Na front miało trafić osiem regimentów! Co z nimi? – Nie spełnili oczekiwań sztabu. Francuzi nauczyli się stawiać im czoło, a wśród Polaków pojawiły się nawet kompanie, które z walczenia z nimi uczyniły swój fach. – Idioci! Przeklęci głupcy! Dwie armie nawet z pomocą samego diabła nie potrafią pobić Davouta! Was wszystkich tam trzeba by pod ścianę! Nie można spokojnie załatwić spraw w stolicy, bo bez twardej ręki wszystko się wali, rozłazi, pęka! Sami idioci! Wilmański przeczekał ten wybuch złości z kamienną twarzą. W końcu książę Mikołaj zmęczył się krzykiem, zasapał i musiał złapać kilka głębszych oddechów. – Na całe szczęście – podjął po chwili, mówiąc jakby do siebie – wiedziałem, że z takimi durniami nic nie jest pewne i przygotowałem plan awaryjny. Jest coś, co może nas jeszcze uratować. O, tak! To z pewnością pomoże. Tylko trzeba działać szybko, puścić zaraz list do Paryża. A pan wrócisz z moją odpowiedzią do Samsonowa. – Kiedy ją dostanę? – Jutro. A teraz idź precz – rzekł Mikołaj Mazowski, naciągając maskę. – I nie chcę, by mi dzisiaj więcej przeszkadzano.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY W KTÓRYM: Śmierć Napoleona zostaje przełożona na czas bliżej nieokreślony, niektórzy ludzie piszą ważne listy, a inni je otrzymują, Maurice Dalmont zaś ku swemu przerażeniu poznaje w całości plany Eleny Rostov.
Śmierć Napoleona Bonaparte była już gotowa. Stała w rogu magazynu, pod plandeką, cicha i martwa. I choć była tylko stertą metalu wysokości człowieka, podwładni hrabiny Rostov przechodzili obok niej z respektem, pochylając głowy jak przy relikwiarzu. W końcu ten oto przedmiot miał zmienić historię, zakończyć epokę jednego człowieka, która trwała od niemal dwudziestu lat. Wiadomo było, że Bonapartego nic nie zdoła uratować. Zagłada miała przyjść od strony, z której nikt się nie spodziewał – nie mogła jej powstrzymać ani wierna Stara Gwardia, ani pałacowe mury, wszystko miało bowiem razem z cesarzem wyparować w potężnym błysku etheru. Plan po prostu nie mógł zawieść. Czekano już tylko na list z Moskwy, który miał wskazać datę. Dzień śmierci cesarza. Kiedy w końcu przebrany za ormiańskiego kupca mężczyzna dostarczył wiadomość, zapanowało poruszenie. Pod drzwiami gabineciku, w którym Elena Rostov zamknęła się, by odszyfrować przesyłkę, zebrali się wszyscy kozacy oraz cała służba hrabiny. Czekali w takim napięciu, że aż podskoczyli, gdy drzwi się otwarły, z impetem uderzając o ścianę. Twarz Eleny, jaśniejąca w błękitnym blasku etherowej lampy, miała nieodgadniony, surowy wyraz. – Co tu robicie! – syknęła. – Już mi wracać do pracy! Trzeba przygotować ładunek do drogi. Bienia – potrzebne będą wozy i prowiant, Anton – stroje dla ośmiu ludzi, Gawrył – niech służba spakuje moje rzeczy do kufrów i przygotuje kolasę. – Ale, pani hrabino... – zaczął Anton, dowódca kozaków Eleny. – Dostaliśmy nowe wytyczne – ubiegła pytanie. – Książę Mikołaj uważa, że jest
pilniejszy cel, którym zająć się musimy już teraz. Wieść, że nie będzie im dane przeprowadzić zamachu, do którego przygotowywali się i o którym myśleli od miesięcy, uderzyła wszystkich jak grom. Stali w niemym zdziwieniu, nie dowierzając uszom. – Na co się jeszcze tak gapią! – fuknęła hrabina. – Na wszystko przyjdzie właściwa pora. Teraz trzeba przygotować się do wyjazdu. – Ale dokąd? – rzucił krótko Bienia. – Do Prus, na granicę Królestwa Polskiego. *** Kiedy Maurice Dalmont ocknął się po raz kolejny, w pokoju była tylko Natalie. Leżał z półotwartymi oczyma długą chwilę i patrzył jak siostra, siedząc na parapecie, przekłada strony małego tomiku. Jej włosy, związane w warkocz, błyszczały w słońcu. – Ja... nie przypominam sobie tego miejsca – rzekł cicho Dalmont. – Maurice! – Zerwała się na równe nogi. – Już się zaczęłam martwić, od prawie doby leżałeś bez przytomności! Podbiegła do łóżka i chwyciła go za rękę. – Jak się czujesz? Boli? Bo jeśli tak, doktor zostawił buteleczkę laudanum. – Nie, muszę... Muszę mieć czystą głowę. Dość już czasu zmarnowałem. A właściwie gdzie jesteśmy? – Na ostatnim piętrze domu wdowy Margeaux, to przyjaciółka ciotki, zgodziła się udzielić nam schronienia tak długo, jak będziemy potrzebowali. Nie mogłeś zostać dłużej na Petite Champs, choć z pewnością bardzo ci się tam podobało. Maurice uśmiechnął się, słysząc ten znajomy, uszczypliwy ton. – Co z Plauferem? – Wrócił do domu. Rana już się zabliźnia, nie było powodu go tu ciągle trzymać, tym bardziej, że stara pijawka słono sobie każe płacić. – Co z moimi ludźmi? Battiste? Heueverrden? Guwerner? – Twój Holender zginął. Battiste mówił, że osłaniał wam odwrót. Bretończyka ranili w rękę, ale szybko się wylizał. Tato miał rację, ten drań ma niewiarygodne szczęście. A temu całemu Guwernerowi nic się nie stało, widać takich brzydkich jak on nawet śmierć nie chce. Och, Maurice! Opowiadali mi, że tam była prawdziwa jatka. Żałuję, że tego nie widziałam! Gdybyś mnie wziął, to na pewno sprawy potoczyłyby się inaczej. Maurice zmilczał, bo wiedział dobrze, że jeśli odpowie, iż nigdy by jej ze sobą nie zabrał, to siostra wciągnie go w półgodzinną dyskusję o wolności i prawie młodych kobiet do samostanowienia. – Gdzie oni są? Battiste i Guwerner? – spytał zamiast tego.
– W mieście. Przyjdą późnym wieczorem. – Co robią? – A skąd ja mam wiedzieć? Jestem w końcu tylko głupią, młodszą siostrzyczką, którą trzeba siłą uwięzić na wsi, żeby nie napytała sobie biedy – odparła z żartobliwym przekąsem. – Natalie! Słabuję, mam ciężką ranę, mogłabyś się ze mną nie droczyć i wykazać odrobinę współczucia! – Rana, jak już rzekłam, zabliźniła się. Koniec forów dla ciebie, mój panie. – Nic się nie zmieniłaś – Dalmont wybuchnął śmiechem. – A myślałem, że mieszkanie u ciotki choć trochę cię ucywilizuje. – W Pincourt, tej kulturalnej pustyni, gdzie jedyna rozrywka to patrzeć jak rośnie marchewka? Ciocia mogłaby tam ze mnie zrobić jedynie dzikuskę. Na krótki moment Maurice poczuł się jak za dawnych czasów, w domu na Faubourg St. Marceau. A gdy Natalie po chwili krzątaniny usiadła znów z książką przy oknie, w sercu ścisnęło go boleśnie. Ile by dał, żeby wrócić do tych słonecznych, wesołych dni, które spędzili w trójkę z Natalie i Tycem, nie przewidując nawet, co ich wkrótce czeka. *** Guwerner oraz Battiste zjawili się po zmroku, a gdy tylko weszli do pokoju, Maurice, który właśnie rozchadzał zastane mięśnie, poznał po ich twarzach, że są czymś podekscytowani. – Paniczu! – Battiste uścisnął go tak wylewnie, że Dalmont poczuł aż ból w niedogojonej ranie. – Jak to dobrze widzieć panicza na nogach! Mamy wieści – i to dobre. – Wieści? O czym niby! – O hrabinie i jej ludziach! A o czymże innym? Maurice był nieco zaskoczony, słysząc odpowiedź. Nie spodziewał się, że po bolesnej porażce i tak długim czasie jego służący wciąż zajmował się Eleną. – Czyli... dalej ich śledziliście? – A jakże by inaczej? Panicz leżał, za przeproszeniem, jak trup i nie było się kogo poradzić, ale uznałem, że jeśli rozkaz do przerwania misji nigdy nie padł, cieszyłby się panicz, gdybym kontynuował pracę. Płaciłem więc dalej Guwernerowi. Poza tym dla tej sprawy zginęło już kilku dobrych ludzi i byłoby głupio, aby wszystko poszło na marne. – Właśnie – przytaknął Guwerner. – Bracia Artanti, Heueverrden – trzeba ich przecież pomścić. Może to panicz nazwać kodeksem zawodowym. Maurice usiadł, bo od nadmiaru emocji zaczęło kręcić mu się w głowie. – I udało wam się czegoś dowiedzieć? – spytał. – Owszem – skinął głową Battiste. – Ale to może już lepiej opowie Guwerner, bo on
widział wszystko na własne oczy. – Otóż od miesiąca niemal każdą noc spędzałem w Starym Porcie – podjął szpieg. – Szukałem cały czas okazji, żeby się czegoś dowiedzieć: liczyłem transporty, ludzi, którzy wychodzili z magazynu oraz wchodzili do środka. Ale długo po zamachu nie zmieniało się nic. Dopiero dwa dni temu zaczęło nagle wrzeć jak w mrowisku, w które ktoś wsadził kij. Najpierw przypętał się jakiś nowy człowiek, którego nigdy nie widziałem – wystrojony niczym jeden z Trzech Króli w świątecznej szopce. Widać było, że z daleka. Albo przynajmniej tak chciał wyglądać. W każdym razie ci przy głównym wejściu wpuścili go od razu. No i po jakiejś godzinie zaczęło się na dobre. Z magazynu wylecieli na złamanie karku ludzie Eleny, rozjechali się po mieście, a jeszcze przed świtem zaczęli zwozić zapasy. Zebrali pod manufakturą konie, wozy, jakieś skrzynie, broń. Nie wiem, co się działo w dzień, bo musiałem trochę odespać, ale pod wieczór mieli już tego zaopatrzenia całkiem sporo – jasne było, że szykują się do czegoś dużego. Natomiast dwie godziny po zmroku wyciągnęli ze środka jakiś ogromny, ciężki, zakryty plandeką ładunek i wsadzili go na tył wozu. Potem odjechali – dziesięciu ludzi, wszyscy bardzo dobrze uzbrojeni, dwa wozy, kolasa oraz cztery konie. – Była z nimi hrabina? – przerwał Maurice. – Chyba tak. Widziałem w każdym razie zamaskowaną kobietę w jeździeckim stroju, z czarną chustą na twarzy. Potem śledziłem ich kawałek, ale kiedy minęli rogatki, musiałem zawrócić. Było jasne, że jadą w daleką podróż, a ja nie mogłem sobie na to pozwolić. W zamian zająłem się znów magazynem. Wiedząc, że została już w nim tylko garstka ludzi i nie jest już nawet w połowie tak dobrze strzeżony, zacząłem przygotowywać się do zrobienia w środku małego rekonesansu. Ale wydarzenia mnie ubiegły. Następnego wieczoru, gdy byłem gotowy i czekałem tylko na okazję, zobaczyłem jakąś zręczną postać, która pojawiła się przy rogu. I, nie uwierzy panicz, ten drań podłożył tam prochowy ładunek i podpalił lont. Myślałem, że śnię! Na szczęście wziąłem się w garść na tyle szybko, że schowałem się przynajmniej, nim dupnęło. A dupnęło, mówię paniczowi, nieziemsko. Zbudziło się chyba pół Paryża. W krótką chwilę była już na miejscu straż ogniowa – nigdy bym nie przypuszczał, że te darmozjady są takie szybkie. A z nimi kolejne zaskoczenie, policja, z pięciu oficerów. Weszli do środka i kozacy widać nie stawiali im oporu, bo nie słyszałem strzałów. Zostali ładną godzinę, nim w końcu, przed świtem, opuścili magazyn, mając ze sobą kilka skrzynek. Maurice skubał nerwowo zarost. Jaki to wszystko miało sens? Kim był tajemniczy podżegacz? Po co do środka weszła policja? I co znalazła? – Myślisz, że dałoby się tam zajrzeć, Guwerner? – spytał po chwili. – Pewnie i tak. Ale po co? Znam ja panów komisarzy. Są skrupulatni, wynieśli pewnie z magazynu wszystko, co ciekawe. Dalmont nie do końca wiedział, co ma robić. Rewelacje Guwernera z jednej strony bardzo go zainteresowały, z drugiej jednak – stracili teraz ostatni punkt zaczepienia. Jeśli
magazyn naprawdę został splądrowany, jak mieli się dowiedzieć, dokąd i po co pojechała Elena Rostov? Wyglądało na to, że po wszystkich emocjach i podjętym ryzyku znaleźli się znów w martwym punkcie. *** Huknęło działo. Tyc skulił się odruchowo, wyjrzał ponad szczytem wzgórza, ale bateria francuska, która stała ledwie o trzydzieści kroków dalej, milczała. Tylko nad jedną armatą unosiła się smuga dymu; ogniomistrz strofował nieostrożnego kanoniera. Wroga nie było jeszcze w zasięgu. Zsunąwszy się niżej, Stanisław położył się znów na trawie i zaczął pisać: Ukochana! Jest wiele ciężkich momentów w życiu żołnierza, ale jednym z najgorszych pozostaje chyba ten, w którym zdajemy sobie sprawę, że zwycięstwo, które napełniło nas taką radością, po którym czuliśmy się tak, jakbyśmy mieli już zaraz wrócić do domu, było tylko jednym stopniem na schodach, których końca wcale nie widać. Jeszcze dwa tygodnie temu cala armia świętowała zdobycie pruskiej stolicy w Nowej Europie, a po ledwie kilku dniach przyszedł rozkaz, aby przeć dalej na wschód, mimo braku zaopatrzenia oraz przerzedzonych szeregów. Nową kampanię podjęliśmy więc z mieszanymi uczuciami i wieloma obawami, które to, niestety, potwierdziły się niemal natychmiast. Ze wschodu nadszedł całkiem świeży rosyjski korpus i choć Prusacy nie liczyli się już w Nowej Europie, zagrożenie ze strony Rosjan tylko się wzmogło. Co gorsza, by spełnić swoje podstawowe zadanie – to jest założyć w Nowej Polsce pas umocnień oraz osad, które mogłyby stać się podwalinami naszego królestwa po tej stronie bramy – musieliśmy ruszyć dalej na wschód, wprost na wrogie posiłki. Jasne było, że czeka nas jeszcze wiele ciężkich bitew i ci, którzy już myślami byli w domu, mylili się. Ale ja jechałem z jeszcze cięższym sercem. Pewna sprawa przygnębiła mnie bardzo tuż przed wyjazdem i zachwiała moją wiarą w siebie jako w dowódcę. Otóż jeden z moich byłych kapitanów zginął na dalekim patrolu. Dziwisz się pewnie, co w tym nadzwyczajnego – i rzeczywiście, na wojnie ginie wielu ludzi. Wszelako tego młodego człowieka, który robił na mnie wrażenie zadufanego w sobie ryzykanta, oceniałem – jak się okazało po czasie – o wiele za surowo. Na skutek nieporozumień byłem temu biednemu chłopcu wrogiem, podczas gdy powinienem wspomagać go ze wszystkich sił, a on próbował dowieść swojej wartości nazbyt śmiałymi czynami na polu bitwy. To smutna, romantyczna historia, którą najlepiej dokończę, gdy się spotkamy. Dość powiedzieć, ze trudno mi się było z tego otrząsnąć, przynajmniej do czasu, gdy idąc na wschód, napotkaliśmy pierwszych wrogów, a poważniejsze, bliższe sprawy pochłonęły
mnie całkowicie. W momencie, w którym piszę te słowa, jesteśmy już po dwóch starciach. Oba na szczęście wygrane, choć każde okazało się trudnym wyzwaniem. Pierwszy raz zaatakowali nas ledwie o czterdzieści mil od Friedrichsburga – z zaskoczenia, pod koniec dnia, gdy wszyscy byli zmęczeni marszem. Dobre dwa tysiące kozaków spadło nieoczekiwanie na naszą rozciągniętą kolumnę, a zaraz potem od frontu uderzyła też najlepsza kawaleria Samsonowa – astrachańscy kirasjerzy, huzarzy z Odessy, moskiewscy szwoleżerowie. Rozbili doszczętnie dwa francuskie regimenty, które szły w awangardzie, oraz zdziesiątkowali szósty regiment Tracza. Na szczęście kiedy wpadli na nas, byliśmy już przygotowani i uszykowani batalionami w obronne czworoboki. Mimo to potraciliśmy wielu ludzi; lekka kawaleria krążyła wokół nas jak sfora wilków, strzelając z karabinków i pistoletów, podczas gdy kirasjerzy z huzarami atakowali jak żelazny klin, niemal rozrywając nasze linie. Ta próba sił trwała dobre dwadzieścia minut, w tym czasie obie strony wykrwawiały się szybko, odsiecz zaś nie nadchodziła, bo w środek kolumny uderzyły regimenty żywych trupów, odcinając nas od posiłków. Jasne było, że Samsonow próbuje oddzielić i unicestwić część naszej armii. Niestety, właśnie w tej części się znalazłem, wraz z większością Legii. Niemniej wytrwaliśmy pół godziny, a to wystarczyło, by nasza jazda przybyła z odsieczą. Wróg został zmuszony do ucieczki. Tego dnia straciliśmy przeszło dwa tysiące ludzi. Oni – pięć tysięcy. Konstanty Piotrowicz awansował mnie zaś na porucznika. Będę teraz jego zastępcą jako dowódcy kompanii. Czuję się, jakby mi nagle ubyło piętnaście łat – jak młodzik po szkole podoficerskiej. Ale wracając do naszych perypetii. Po ledwie trzech dniach doszło do kolejnej bitwy. Tym razem Samsonow rozstawił na naszej drodze swoją całą armię, złożoną z regimentów odepchniętych spod Friedrichsburga, szwadronów kawalerii, które przetrwały niedawną nieudaną zasadzkę, oraz odwodów ze wschodu. Na dodatek dysponował również kolejnymi pułkami chodzących trupów. Doprawdy, nie wiem, skąd oni je wszystkie biorą, ale chyba niedługo skończą im się ciała, bo sztab wydał dyspozycję, aby poległych z obu stron nie grzebać, ale palić. Bitwa trwała dwa dni, każdy atak kosztował nas drogo, Rosjanie mieli okopane działa, których wprawnie bronili, a ich piechota potrafiła znieść naprawdę wielkie straty. Davout uzyskał przełom tylko dzięki temu, że późnym popołudniem pchnął w samo serce bitwy Młodą Gwardię, łamiąc tym samym osobisty rozkaz cesarza, który kazał ich oszczędzać. I choć wkrótce po tym linie przeciwnika całkiem się załamały, to jego ocalałe regimenty stanęły ledwie pięć mil dalej, przeformowały się podczas nocy, a następnego dnia znów tkwiły nam na drodze. To wszystko bardzo nieprzyjemnie skojarzyło mi się z rokiem 1812 i wielką rzezią pod Borodino, gdzie żadna ze stron nie cofała się nawet o krok. Wygląda na to, że im bliżej jesteśmy ziem, które Rosjanie uważają za swoje, tym bardziej zacięci się stają. Kiedy pod koniec drugiego dnia wreszcie odepchnęliśmy ostatnie zgrupowania wroga,
naliczono cztery tysiące strat po naszej stronie oraz dziewięć u Rosjan. W Legii padło przeszło tysiąc ludzi, z czego mnie najbardziej zasmuciła śmierć Bielińskiego, jednego z moich byłych kapitanów, mądrego człowieka i zacnego towarzysza. Czuję jednak, że ta krew nie poszła na marne. Jesteśmy już tylko dwa dni drogi od Odry – granicy ziem podarowanych Polakom przez cesarza. Już wkrótce przekroczymy ją i wejdziemy do Nowej Polski, za którą umarło tylu moich przyjaciół. Myślę teraz o Kryłowiczu, o Bielińskim, starym generale Paszkowskim oraz biednym, młodym Walewskim i tylu, tylu innych, którzy zostali za nami. Wiele sobie wyrzucam, wiem już teraz, że nigdy nie byłem tak dobrym oficerem, jak lubiłem o sobie myśleć. Popełniałem błędy, przez które inni cierpieli. Byłem ślepy na tyle spraw. Męczę się bez ustanku, nie mogę spać i myślę, że z tego bólu może mnie uleczyć tylko jedno. Gdy zobaczę zielone pola, które orać będą nasze wnuki, na których wybudują swoje miasta i wsie, wtedy wreszcie będę miał przed sobą sens tego wszystkiego. I wtedy nawet bolesna zadra w mojej duszy nie będzie się liczyć, bo spełnię – wraz z całą Legią – swój najwyższy i ostateczny cel. Jeszcze tylko trzydzieści mil; dwa dni drogi. Na zawsze Twój, Stanisław Na kopercie, którą wsadzono pod drzwi w nocy, było tylko nazwisko adresata: szanowny pan Maurice Dalmont. Gdy anonimowy doręczyciel wepchnął list do sieni, zastukał mocno, a potem uciekł. Służąca wdowy Margeaux, zdziwiona sytuacją, przekazała go swojej pani, a ta zapukała do drzwi na poddaszu. Maurice siedział tam akurat z Battistem, Guwernerem oraz siostrą, rozważając różne sposoby, w jakie mogli teraz pchnąć śledztwo do przodu. Słysząc walenie do drzwi, w momencie, w którym planowali właśnie bezprawne czyny, podskoczyli ze strachu. Dopiero kiedy po drugiej stronie rozległ się skrzeczący głos staruszki, serce Dalmonta wróciło na swoje miejsce. Otworzył zaraz drzwi, odebrał kopertę, podziękował, a potem wrócił do okna, gdzie pozostali czekali niecierpliwie. Zajrzał do środka. Był tam spisany na dużej karcie papieru list oraz jakieś małe, pokryte drobnymi literkami zwitki. Dalmont rozgarnął je nieprzytomnie, spojrzał na kartkę. – No czytaj! Czytaj albo oddaj mnie – niecierpliwie pogoniła go Natalie. Podniósł do światła wiadomość i zaczął czytać cichym, niepewnym głosem: Drogi Panie Dalmont, Z pewnością zastanawia się Pan, skąd znam miejsce Pańskiego pobytu i czy w związku z tym grozi Panu jakieś niebezpieczeństwo. By Pana uspokoić, zawiadamiam więc, że Pana
kryjówka wciąż pozostaje nieznana zarówno policji, jak i grupie, której wypowiedział Pan wojnę, co zaowocowało tak przykrymi konsekwencjami. Miejsce to znalazłem dopiero parę dni temu, śledząc Pana siostrę, którą pierwszy raz zobaczyłem, gdy odwiedziła rodzinny dom celem wydania dyspozycji służbie. Proszę się jednak nie martwić. Z mojej strony nic Panu nie grozi, a nawet wręcz przeciwnie: życzę Panu jak najlepiej, bo misja, jakiej się Pan podjął, i mnie leży na sercu. I tak doszliśmy do miejsca, w którym zasady savoir-vivre’u każą mi się przedstawić. Przykro mi więc, że nie będę mógł uczynić im zadość. Gdyby ten list wpadł w niepowołane ręce, groziłoby mi bowiem ogromne niebezpieczeństwo. Ale żeby nie pozostawać w Pana umyśle postacią doszczętnie anonimową, która składa się tylko z ciągu słów na papierze, zdradzę, iż jestem niskiego szczebla oficerem paryskiej policji. Miałem zaszczyt kierować komórką, która rozpracowywała sprawę porwania Beulaya, a potem, kiedy nasi przełożeni uznali, że winić należy za nie Pana, próbowaliśmy Pana wyśledzić i schwytać. Można więc powiedzieć, że byłem pańskim nemezis, którego wszelako nigdy nie było Panu dane poznać. Jednak moja, nieskromnie mówiąc, nader czujna natura obudziła się, kiedy przesłuchując różne osoby z paryskiego półświatka, dowiedziałem się, iż szuka Pana również pewna bardzo bogata i wpływowa grupa, składająca się głównie z obcokrajowców. Zrozumiałem, że sprawa może mieć drugie dno, w czym upewnił mnie tylko pański niespodziewany atak na magazyn w Starym Porcie. I tu znów czuję się zobowiązany, by wytłumaczyć, skąd o tej awanturze wiem. Otóż gdy ruszał Pan zbrojnie do Starego Portu, śledził Pana jeden z naszych najlepszych ludzi, który potem był świadkiem całej niefortunnej strzelaniny. Tak więc na magazyn, w którym pracowała osobliwa grupa podejrzanych osobników, trafiliśmy zgoła przypadkowo, ale gdy Pan zniknął nam z pola widzenia, zdecydowałem się bliżej przyjrzeć tej podziemnej manufakturze i jej tajemniczym patronom, przewidując, że jeśli Pan próbował z nimi walczyć, są jakoś zamieszani w zaginięcie profesora. Niestety, silna ochrona obiektu oraz dziwna bierność moich przełożonych utrudniały nam podjęcie działań. Dopiero kiedy pewnego dnia doniesiono mi, że niemal cała załoga opuściła magazyn i wyjechała z Paryża wraz z dwoma wyładowanymi wozami, dostrzegłem stosowną okazję. Tej samej nocy nasi ludzie sprowokowali mały wypadek, niewinne zajście, dzięki któremu mogliśmy wezwać do magazynu straż ogniową, a potem wejść wraz z nią do środka – oficjalnie, by sprawdzić, czy rzeczy tam zebrane nie są zagrożeniem dla sąsiednich zabudowań. Na szczęście sześciu uzbrojonych mężczyzn, których zastaliśmy wewnątrz, miało dość rozumu, by poddać się bez walki. Może dlatego, że nie spodziewali się długiej i wnikliwej rewizji? Ja jednak przetrząsnąłem to miejsce od piwnic po dach, odkrywając, ku swojemu zdziwieniu, dobrze wyposażone pokoje mieszkalne oraz gabinet jakiejś szlachetnie urodzonej osoby, a w nim – wiele zaszyfrowanych dokumentów. Zrozumiałem wtedy, że kompleks w Starym Porcie był nie tylko magazynem, ale i kryjówką groźnej, wywrotowej grupy. Podobnie jak Pan, lubię łamigłówki. Dlatego też szyfr, swoją drogą dość pomysłowy, nie
był dla mnie wielką przeszkodą. Już następnego dnia rano spora część dokumentów została odkodowana, a wtedy dowiedziałem się, że spiskowcami kierowała sama hrabina Elena Rostov, która tylko udała, że opuszcza Francję, by odciągnąć od siebie podejrzenia. Celem grupy zaś było wyprodukowanie mechanizmów, opartych na pomysłach profesora Beulaya – oraz pańskim wkładzie w projekt – które posłużyć miały następnie do zamachów na kluczowe cele w cesarstwie. Chyba rozumie Pan, że natychmiast przed oczyma stanęło mi zniszczenie bramy oraz katastrofa „Niezwyciężonego”. Zdecydowałem się bezzwłocznie podzielić odkryciem z moimi przełożonymi – ale efekt był zupełnie inny, niż się spodziewałem. Wystarczyła ledwie godzina, a przyszedł do mnie rozkaz zamknięcia śledztwa. Wszystkie materiały miałem przekazać naczelnemu komisarzowi dystryktu. Okazało się, że niechcący naruszyliśmy gniazdo szerszeni, a hrabina Rostov musi mieć w cesarskim pałacu naprawdę potężnych protektorów. Zrozumiałem, że mam związane ręce, a każda upływająca godzina pogarszała tylko moją sytuację. Wreszcie postanowiłem wykorzystać ostatnią możliwość, jaka mi pozostała. Dokumenty, które zdobyliśmy w Starym Porcie, przesyłam Panu – jedynej osobie, która może i chce z nich zrobić użytek. Dla mnie, jako człowieka nieznającego ich kontekstu, wiele spraw pozostaje niejasnych. Jedno rozumiem wszelako z całkowitą jasnością – tych ludzi trzeba powstrzymać dla dobra Francji, a osoby, które powinny ją chronić, nie pomogą nam w tym. Dlatego liczę na Pana, Panie Dalmont. Jak Pan wyczyta w dokumentach, hrabina wraz z jedną z piekielnych maszyn oraz większością swoich ludzi ruszyła na granicę Królestwa Polskiego. To okazja, być może jedyna, aby złapać ją z dala od jej potężnych protektorów oraz prywatnej armii, którą zebrała w swojej posiadłości. Wie Pan już wszystko, więc nie widzę powodu, aby dalej pisać. Ja zapewniłem informację, a teraz Pan musi dzięki niej – i z pomocą uzbrojonych przyjaciół – doprowadzić sprawę do końca. Niech w tym chwalebnym zadaniu sprzyja Panu Bóg i wszyscy święci. Z pozdrowieniami, Życzliwy przyjaciel PS. Sugerowałbym pośpiech. Primo: hrabina Rostov ma nad Panem trzy dni przewagi; secundo: będzie jechać szybko, bez zbędnych postojów. PS 2. Niech Pan tym razem nie popełni podobnego błędu jak w Starym Porcie. Ludzie hrabiny są liczni i dobrze wyszkoleni, potrzeba będzie więcej niż tylko dobrych chęci, aby ich pokonać. Gdy Dalmont skończył, zapadła grobowa cisza. Nagły zwrot sytuacji i pomoc, która nadeszła ze zgoła nieoczekiwanej strony, zmartwiła całą trójkę – a jeszcze bardziej fakt, że ktoś, komu musieli wierzyć na słowo co do dobrych intencji, znał ich obecną kryjówkę.
Tylko Maurice zdawał się w ogóle o tym nie myśleć. Zachłannie rzucił się na listy oraz dokumenty, które wyciągnął z dna koperty. W miarę jak czytał odszyfrowany tekst, jego twarz bladła coraz bardziej; zdawał się maleć, zapadać w sobie, podczas gdy dłoń, w której trzymał kartki, drżała lekko. W końcu Battiste nie wytrzymał i, zaglądając mu przez ramię, spytał: – Co tam stoi, paniczu?! No niech panicz mówi! – Hrabina... ona jest poddaną księcia Mikołaja Mazowskiego, gubernatora Nowej Europy. Ten zaś, dowiedziawszy się o przegranej kampanii, nakazał... Nakazał użyć tej bomby, największej, jaką dotąd wyprodukowali, do zniszczenia armii Davouta. Teraz są w drodze do wskazanego miejsca, przy Odrze, na granicy Królestwa Polskiego. Tam rozstawią urządzenia, podczas gdy marszałek Samsonow zaciągnie nasze siły w to samo miejsce, tyle że po drugiej stronie bramy. A potem... Głos mu się załamał. – Potem wszyscy zginą, nie wiedząc nawet, co ich zabiło. Nie będą mieli żadnych szans! – Co? Niemożliwe! To nieprawda! – krzyknęła rozpaczliwie Natalie. Wyrwała mu kartkę z ręki, patrząc w bezsilnej rozpaczy na równe rzędy pedantycznie wykaligrafowanych liter. – Stanisław! Och, to przecież nie może się stać! Maurice, musimy coś zrobić! Dalmont nie odpowiedział, zgrzytał tylko zębami, wpatrzony w ścianę i próbował ułożyć sobie to wszystko w głowie. Wreszcie zwrócił się do Battiste’a: – Ile zostało nam pieniędzy? – Po odliczeniu honorarium Plaufera oraz czynszu dla wdowy, jakieś trzydzieści pięć napoleondorów. – Źle, mało. Słuchaj, w skrzynce w laboratorium trzymałem dwieście starych ludwików w złocie. Ojciec kazał przed śmiercią zachować je na wiano dla mojej siostry. Ale zgodzisz się chyba teraz, Natalie, że w obecnej sytuacji nie mamy wyboru? Albo to, albo klejnoty matki. – Weź mój posag – odparła zdecydowanie. – Ale na co paniczowi potrzebna taka suma? – zdziwił się służący. – Na broń oraz ludzi. Trzeba nam kilku dodatkowych osób, choćby do wyrównania sił. Poza tym – szybkie wierzchowce i dwa, trzy luzaki na zapas. Nie możemy sobie pozwolić, aby zgubiona podkowa albo okulawienie opóźniły nas w drodze. Nie poznawał swojego głosu i nie wiedział, czy sam wypowiada te słowa, czy też mówi przez niego wesoły dragon z Szampanii. Był jednak pewien, że to jedyne rozwiązanie. Musiał przeszkodzić Elenie Rostov. A potem zabić ją, aby nie zdołała już zbudować żadnej bomby. Odkąd bowiem zrozumiał, że sam przekazał Elenie ostatnie strzępki wiedzy, konieczne do zrekonstruowania Szpili Beulayowskiej oraz przemienienia jej w groźną broń, nosił w duszy bolesną rysę. Zadra ta, jątrzona coraz większym poczuciem winy i świadomością kolejnych ofiar Eleny, nie mogła zostać uleczona, póki on sam nie odczyni zła,
które – z głupoty oraz łatwowierności – wyrządził. – Ilu ludzi potrzebujemy? – rzeczowo spytał Guwerner. – Powinno nas być przynajmniej ośmiu. Trzeba więc jakichś pięciu twardych rzezimieszków. – Jak na geniusza matematyki, robisz zaskakująco proste błędy, braciszku – powiedziała Natalie. – Jak to? – Nas jest czworo, więc potrzeba nam jeszcze tylko czterech. – Natalie, ty chyba nie zamierzasz... Przecież to obłęd! – Pomysł, by siostra jechała w pościg, który miał się zakończyć krwawą łaźnią, był dla niego tak absurdalny, że zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. – Zostajesz w Paryżu i nawet nie próbuj się kłócić! – O nie! – fuknęła, opierając dłonie na biodrach. – Kredytuję tę wyprawę z mojego posagu, więc mam prawo podejmować decyzje. W rzeczy samej, powinnam wręcz dowodzić. Sądzisz, że zdołasz mnie powstrzymać, skoro ciotuni i Drourite’owi się nie udało? Poza tym wiesz, drogi braciszku, że w przeciwieństwie do pijaków i rzezimieszków, których ściągniesz z ulicy, ja przynajmniej umiem strzelać z pistoletów – i przeważnie trafiam. – Natalie! Zrozum, nie mogę cię narażać na takie niebezpieczeństwo! Rodzice powierzyli mi nad tobą pieczę. Jak mógłbym... – To ty zrozum, braciszku. – W oczach dziewczyny lśnił żywy ogień. – Tam, po drugiej stronie, jest mój narzeczony i jeśli jakaś ruska zdzira chce go zabić, to z największą radością rozwalę jej łeb. Bo o swoje trzeba walczyć, Maurice. Tego przede wszystkim uczył nas ojciec. Na ten argument Dalmont nie znalazł odpowiedzi. – Battiste, Guwerner? – zwrócił się do pozostałej dwójki. – To chwila, w której możecie się jeszcze wycofać, dość już ryzykowaliście życie. Mogę wynająć kogoś na wasze miejsce. – Panicz chyba żartuje! – odparł służący. – Przysięgałem świętej pamięci Henriemu nie odstępować panicza na krok i zamierzam dotrzymać słowa. – A ja – powiedział Guwerner – nie będę porzucać niedokończonej pracy. Co by się stało z moją reputacją? – Zatem postanowione! – rzekł Maurice, tak wzruszony, że z trudem powstrzymywał łzy. – A teraz do pracy, musimy opuścić Paryż jeszcze dziś!
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY W KTÓRYM: Maurice Dalmont jedzie w ślad za hrabiną, nie zdając sobie sprawy, że sam jest śledzony – i to podwójnie – Wielka Armia zaś, w tym Stanisław Tyc, staje w obliczu największej dotychczas bitwy, która rozegrać ma się tuż na przedpolu Nowej Polski, na wzgórzach nad Odrą.
Ósemka jeźdźców pędziła na złamanie karku przez pola i równiny Francji. Pochyleni w siodłach swoich młodych, szybkich koni, zostawiali za sobą tylko tumany kurzu oraz zdziwionych oficerów na rogatkach. Nie zatrzymywali się, chyba że zwierzęta zaczynały charczeć z wycieńczenia albo któryś z ludzi nie mógł już utrzymać się w siodle. Spali tylko tam, gdzie zmęczenie zmusiło ich do postoju, często w szczerym polu. Maurice oraz Natalie, ich służący Battiste, zabijaka Guwerner oraz czterech ponurych najemników, których zabrali z Paryża – wszyscy niezależnie od płci, wieku i urodzenia – musieli zadowolić się jedynie derką i gołym niebem nad głową. Pędzili – by dogonić hrabinę z jej śmiercionośnym ładunkiem. Pędzili – bo jako poszukiwani przestępcy ryzykowali przy każdym postoju. Pędzili w dzień i w nocy. W Reims dowiedzieli się w gospodzie, że Elena spała tu trzy dni wcześniej. Chalons-enChampagne ominęli, bo na rogatkach stali strażnicy, przemknęli mostem nad Marną, w Verdun kupili zapasy. Planowany nocleg w Metzu spalił na panewce, bo Guwerner stwierdził, że ktoś ich chyba śledzi. Opuścili więc czym prędzej miasto i kolejną noc przespali pod gołym niebem. Bez problemu przekroczyli granicę ze Związkiem Reńskim, na której stał tylko szlaban i dwójka ziewających gwardzistów. Jeden z nich w zamian za kilka monet zdradził, że ledwie wczoraj przepuścił jakąś rosyjską szlachciankę z dwoma wozami. Maurice’a wiadomość tak ucieszyła, że dołożył gwardziście złotego ludwika. Potem zerwali się do galopu, by jeszcze tej nocy skrócić dystans tyle, ile tylko się da. Gdy zniknęli w ciemnym lesie, strażnik przygryzł monetę. Upewniwszy się, że jest
prawdziwa, rzekł: – No to się nam poszczęściło, bracie! Najpierw wpadło trochę grosza od tych przeklętych Rosjan, teraz ci. A już myślałem, że na tym posterunku nic się nie zarobi! Ale to nie był koniec dobrej passy. Ledwie po dziesięciu minutach coś zalśniło na drodze, wiodącej do posterunku, a chwilę potem gwardziści ze zdziwieniem spostrzegli kawalerzystę w pełnym pancerzu, który wjechał w zasięg latarni. Zatrzymał się przy oniemiałych mężczyznach i przywitał uprzejmie. Mówił ze śpiewnym akcentem, charakterystycznym dla paryskiej arystokracji. W zamian za informację o ośmiorgu podróżnych, dał im całe dziesięć napoleondorów. A po kolejnej godzinie pojawiła się kolumna ciemno odzianych jeźdźców, więzienny wóz, dwie kolasy, konie z wyładowanymi sakwami. Siwy, dystyngowany i szczupły mężczyzna, który wyszedł z karety, spytał strażników o wszystkich, którzy przejeżdżali tędy w ciągu ostatniej doby. Powiedzieli. Potem poprosili o mały datek w zamian za informację. Siwy skrzywił się tylko nieznacznie, a następnie kazał jednemu z ludzi spisać ich stopnie oraz nazwiska. Dwójka strażników wiedziała, że ich szczęśliwa passa dobiegła końca. Nie zdawali sobie jednak sprawy, że już za dwa tygodnie o tej samej porze będą siedzieć stłoczeni w cuchnącej ładowni statku płynącego na San Domingo. *** Gdy Stanisław Tyc pisał w liście do Natalie, że jest już tylko dwa dni drogi od Odry, nie spodziewał się tego, jak szybko cesarskie siły zostaną zmuszone do postoju – ledwie pół kroku od celu, na płaskich wzgórzach w górnym biegu rzeki, nieopodal miejsca, gdzie, jak wnioskował Tyc, w Europie leżała Cedynia. Oto bowiem na drodze stanęła im armia większa, niż Davout spodziewał się w najczarniejszych planach. Samsonow zebrał pod sobą cztery korpusy: pruskie regimenty (które zdołały wycofać się z porażki pod stolicą kolonii i teraz paliły się tylko, by ją odzyskać), swoje własne oddziały (które przez ostatni tydzień z poświęceniem utrudniały marsz Francuzom i Polakom), wreszcie liczne posiłki (które dotarły od strony Bramy Moskiewskiej). W sumie miał przeszło osiemdziesiąt tysięcy piechoty, dwadzieścia tysięcy jazdy, trzysta dział. A jakby tego było mało, według szpiegów prowadził też osiem regimentów ożywionych trupów. W tej sytuacji Davout nawet nie próbował myśleć o ataku. Widząc, jak ogromną przewagę ma wróg, podjął jedyną możliwą decyzję: kazał natychmiast kopać flesze i wznosić obronne reduty, a sam posłał gońców do Friedrichsburga, prosząc o wszystkie możliwe posiłki. Przez sześć dni obie potężne siły stały naprzeciw siebie, w oczekiwaniu. Trwała wojna
nerwów, lekka kawaleria szarpała się na ziemi niczyjej pomiędzy dwoma armiami, a nocą dwie ściany obozowych ognisk tkwiły nieopodal siebie, jak wrogie miasta, oddzielone morzem martwej czerni. W ciągu tego czasu Davout dostał posiłki w postaci pięciu regimentów tylnej straży, które połączyły się z Francuzami. Umocnienia, kopane dniem i nocą, pięły się coraz wyżej, jeżyły lufami dział oraz etherowych kulomiotów. Wielu oficerów w armii Żelaznego Marszałka miało nadzieję, że Samsonow waha się, obawiając walki z żywą legendą i armią, która pobiła Święte Przymierze pod Wiktorią oraz Friedrichsburgiem. Liczono, że nim zdecyduje się na ten krok, Compans przybędzie z odsieczą. Jednak rosyjski marszałek wiedział dokładnie, na ile zwłoki może sobie pozwolić. Siódmego dnia, gdy wiadomo było, że posiłki z Friedrichsburga są już niedaleko, wydał rozkaz, który rozwieziono natychmiast po całej, rozłożonej na przestrzeni ponad dziesięciu mil armii. Wkrótce natarła ona frontem tak szerokim, że rosyjskie pułki, maszerujące po zwiędłej, żółtej trawie, zieleniły się aż po horyzont. Dwunastego października, u progu Nowej Polski, zaczęła się bitwa bitew – największe starcie, do jakiego doszło w krótkiej i burzliwej historii Nowej Europy. *** Gdy o świcie zagrała artyleria, a niebo rozjaśniało od błysków przeszło dwustu dział, które Rosjanie podciągnęli pod osłoną nocy na zasięg strzału od redut, cały obóz Legii natychmiast zerwał się na nogi. W szarzyźnie, wśród kilku tylko ognisk, formowano kompanie i bataliony, gońcy zaś biegali z rozkazami, próbując odnaleźć w tłumie oficerów. Ledwie po dziesięciu minutach pierwsze oddziały opuściły obóz, idąc na wskazane pozycje. Na razie kule jeszcze nikogo nie sięgnęły, ale tylko dlatego, że pozycje Legii znajdowały się za redutami. Ranni oraz niezdatni do walki, których kilka tuzinów zostało, by zwinąć namioty, patrzyli za odchodzącymi smutnym wzrokiem. Wiedzieli, w jakie piekło ruszają kolumny mężczyzn w niebiesko-białych mundurach, a mimo to żałowali, że zostają z tyłu. Drugi regiment, pod dowództwem Kłuty, został wysłany na szaniec Poniatowskiego. Była to jedna z dwóch wielkich redut, które stanowiły centrum francuskiej linii – załamana na kształt gwiazdy, na liczącym piętnaście metrów nasypie dźwigała baterię czterdziestu dział. Kiedy kompania Tyca wdrapała się na redutę, wszystkie armaty grzmiały już kontrbateryjnym ogniem w stronę rozbłysków na horyzoncie. Dym pokrywał cały, płaski szczyt, więc strzelcy musieli iść na swoje pozycje u szczytów ramion reduty niemal po omacku, lawirując między amunicyjnymi jaszczami oraz załogami wielkich dwunastofuntówek. Gdy dotarli do krawędzi szańca, Tyc aż sapnął ze zdumienia. Przed sobą
widział bowiem ciągnącą się po horyzont szachownicę wrogich batalionów oraz konnych pułków, równe formacje piechoty w zielonych mundurach, stojące z idealną, geometryczną precyzją w oczekiwaniu na rozpoczęcie bitwy. Wysoko nad nimi wiatr gnał poszarpane chmury, a plamy światła, które co jakiś czas przebijały przez nie, padały co rusz na inny oddział, podświetlając go na chwilę błyskiem tysięcy bagnetów oraz karabinowych luf. Wyglądało to, jakby sam Bóg prezentował legionistom wrogą potęgę, za pomocą słonecznych promieni kierując ich wzrok od jednego rosyjskiego regimentu do drugiego. Scena zapierała dech w piersiach, ale Tyc nie ryzykował dłuższego oglądania, bowiem wrogie działa ustawione na granicy pola widzenia cały czas bombardowały boki reduty, wyrywając ze stromych stoków słupy ziemi. By uniknąć armatnich kul, które czasem przelatywały tuż nad głowami, strzelcy położyli się na plecach za podniesioną nieco krawędzią nasypu. Przytulając się do własnych karabinów, patrzyli długo w obłoki pędzące na niebie. I tylko po wściekłych krzykach oficerów artylerii oraz po coraz szybszej, nerwowej pracy działowych mogli zgadnąć, że wróg ruszył już do ataku i zbliża się teraz do reduty. W końcu Tyc nie wytrzymał i wyjrzał na chwilę ponad krawędzią szańca, a wtedy zobaczył, że istotnie – szło na nich przynajmniej osiem wrogich regimentów, przy dźwięku werbli, marszowym krokiem, z oficerami jadącymi wzdłuż szeregów, kornetami na tyłach i całą pompą, z jaką można tylko było iść na śmierć. Przed nimi, jako awangarda ataku, parły niezdarnie trzy oddziały ożywionych trupów, w które co chwila trafiały masywne kule dwunastofuntówek. Wtedy, niemal jednocześnie, na obu redutach rozbłysło niebieskie światło. Z hukiem oraz świstem pierwsze, rozgrzane do czerwoności pociski etherowych kulomiotów poleciały w stronę wroga. Do kanonady dołączył też kulomiot na niewysokich fleszach, które usypano pomiędzy redutami, a potem odezwały się także etherowe strzelby garstki wyborowych strzelców. Gdy wszystkie te piekielne maszyny rozgrzały się, błękitne błyski następowały po sobie tak szybko, że cały świat jakby się nagle odbarwił, istniał już tylko niebieski kolor etherowych wyładowań oraz szarość, którą oko widziało pomiędzy nimi. Niektórzy, czując mdłości, nasuwali na oczy czapki. Tyc jednak z fascynacją patrzył, jak potężne siły wyrywają we wrogich szeregach długie szramy, jak wyrzucają całe dziesiątki ożywionych trupów w powietrze. W krótkim czasie formacje ożywionych zostały rozerwane na strzępy, a ogień przeniósł się na liniowe pułki. Zapanowała panika, natarcie najpierw spowolniło, a potem całkiem się załamało. Część regimentów pierzchła w nieładzie, inne stały pośrodku pola, sparaliżowane wewnętrzną walką dwóch sił: oficerów, którzy pchali żołnierzy do przodu, i samych żołnierzy, usiłujących cofnąć się i schować w tylnych szeregach. Wtedy przegrzane kulomioty zaczęły się powoli wyłączać.
– Ładne fajerwerki nam zafundowali, co? – spytał ze śmiechem Konstanty Piotrowiak, który przypadł do szańca obok Stanisława. – Owszem. Ale teraz chyba przyjdzie nam pokazać, że nie jesteśmy gorsi – odparł Tyc. Jakby na wezwanie, po nasypie wspiął się zdyszany goniec. Odszukał wzrokiem pułkownika Kłutę, przekazał mu zmięty papier, a chwilę potem Kłuta stanął na krawędzi szańca, wyciągnął szablę i krzyknął donośnie: – Formować do ataku! Legioniści błyskawicznie ustawili się w szereg i, kompania za kompanią, zaczęli schodzić po stromym stoku. Zsuwając się do podnóża umocnienia, Tyc zobaczył, że trzy inne bataliony Legii wysypywały się spomiędzy fleszy oraz z południowej reduty. Naprzeciw nich tkwiły skotłowane od ostrzału regimenty Rosjan, których oficerowie starali się rozpaczliwie powstrzymać odwrót i zaprowadzić porządek. Zaczynała się prawdziwa bitwa. *** O świcie, na trakcie, wśród buchającego zielenią, liściastego lasu, powietrze było rześkie i przyjemne. Pierwsze promienie słońca skrzyły się na pokrytych rosą liściach. Obudzone ptaki śpiewały w koronach drzew, rozbrzmiewając wszystkimi możliwymi rodzajami treli oraz pisków. Maurice Dalmont najchętniej ukręciłby im głowy. Był wykończony kolejną nocą forsownej jazdy. Oczy go piekły, skronie bolały. Pusty żołądek skręcał się boleśnie. Dopiero kiedy między drzewami zobaczył ciemne, niewysokie zabudowania, odetchnął nieco. Przed sobą mieli niemiecką wioskę, ukrytą w środku gęstego boru. – Co to? – spytał, przechylając się w bok. – Z mapy wynika, że Neuwald. – Guwerner wodził palcem po karcie. – Pojedź i sprawdź, czy nie ma wojska albo zamkniętych rogatek. Szpieg skinął głową. Ruszył między zabudowania, a po upływie ledwie dziesięciu minut wrócił pędem, wyraźnie rozpromieniony. – Byli tu ledwie dwie godziny temu – rzekł z tryumfem. – Wczoraj wieczorem stanęli w tutejszej gospodzie, Piwniczce Biskupa. Wyciągnęli jakieś dziwne urządzenia, rozstawili pod lasem, ludzie widzieli tam potem jakieś serie błysków. – Sygnalizator – mruknął Maurice. – Ich cel musi być niedaleko. – Rano zebrali się i pojechali w głąb lasu, drogą do starej leśniczówki – dokończył Guwerner. – Jeśli się pospieszymy, złapiemy ich przed południem! Czwórka ponurych mężczyzn, którzy stali za Battiste’em i Natalie zbici w ciasną grupkę,
zaszemrała między sobą, poprawiając broń. Dostali pieniądze za zabicie kilku Rosjan, a tymczasem musieli wziąć udział w szalonym, wyczerpującym rajdzie przez pół Francji i wszystkie kraje Związku Reńskiego. Będąc rzezimieszkami, którzy dotąd trudnili się podrzynaniem sakiewek oraz gardeł w najgorszych dzielnicach Paryża, nawet nie jeździli dobrze konno. Teraz, jeden za drugim, wyciągali z ulgą pistolety, długie noże, poprawiali przy pasach kordy. – Niech wszyscy się przygotują – rzekł Dalmont. – Za dziesięć minut ruszamy, a kiedy tylko ich dopędzimy, atakujemy natychmiast. Jeśli kontaktowali się ze sztabem w Nowej Europie, to pewnie chcą odpalić bombę gdzieś w tych lasach. Każda minuta jest na wagę złota. Nikt nie odpowiedział. Każdy patrzył w inną stronę, w samotności walcząc z emocjami, które budziły się przed walką. Zerwał się lekki wiatr, drzewa zaszumiały, zimna rosa spadała z koron na czoła i ręce ludzi oraz grzywy wierzchowców. Natalie z uśmiechem polizała kropelkę, która upadła jej na wierzch dłoni. Guwerner wzdrygnął się, gdy strużka pociekła mu za kołnierz. Dalmont zamknął oczy i podniósł twarz ku górze, łapiąc zachłannie wodę. *** Kontratak Legii został złamany. Cztery regimenty pod wodzą Ferdyckiego, wspierane przez artyleryjską nawałę oraz pułk ułanów, rozbiły co prawda wszystkich Rosjan na przedpolu redut, ale nie mogły ustać długo, kiedy z południowego wschodu uderzyły zupełnie świeże pułki, a Rosjanie podciągnęli konne baterie oraz natarli całą chmarą kawalerii. Przez niemal godzinę ze szczytu szańca Poniatowskiego widać było, jak prostokąty piechoty manewrują pod ostrzałem, jak co jakiś czas, znalazłszy się w okolicy wroga, stają, by bluznąć w niego kilka razy ogniem. Czasem prostokąty cofały się, układały w większe linie czy kliny, czasem dwa atakowały jedną formację przeciwnika, czasem to przeciwnik grzmiał do nich z trzech stron. Ale w końcu ten przedziwny balet zaczął zbliżać się do krawędzi sceny. Grupki niebieskich mundurów spychane były coraz bliżej redut, kilka batalionów złamało się i pierzchło bezładnym tłumem, a kilka walczyło w okrążeniu. Wtedy generał Ferdycki, który krążył po całym polu na jasnym koniu, w otoczeniu swoich adiutantów oraz oficerów sztabowych, dał znak do odwrotu. Gdy tylko zobaczył to Konstanty Piotrowiak, batalion Tyca wyrwał się z ciężkiej wymiany ognia, w której właśnie był z dwoma wrogimi batalionami, a wszystkie jego kompanie puściły się biegiem w stronę reduty. Po przeszło godzinie morderczej walki wspinali się pośpiesznie na umocnienia, które niedawno opuścili. Przedpole, jak wtedy, pełne było regimentów wroga oraz jego dział. I tylko fakt, że ich własne siły zostały uszczuplone niemal dwukrotnie przypominał, że czas nie cofnął się nagle.
Za cenę życia tylu dobrych ludzi wrócili do punktu wyjścia. – No, panie Tyc – krzyknął od armaty Świeradowski, gdy Stanisław przetoczył się przez krawędź nasypu tuż przy nim. – Dzięki wam zarobiłem pół miesięcznego żołdu. Francuzi się zakładali, że się cofniecie, kiedy złamano linię, a Ruscy weszli wam na skrzydła. Ale ja im gadam: u nas walczyć z wrogiem, który napiera ze wszystkich stron, to nie pierwszyzna. Pan Bóg nas do tego musiał sobie umyślić, bo po co inaczej otaczałby nas z jednej strony Rosją, z drugiej kiełbaśnikami, a z trzeciej Austriackim Cesarstwem? – Prawda, panie Świeradowski – sapnął Tyc, ocierając z czoła pot i sadzę. – Od siebie zaś dodam, że Rosjanom dzisiaj wyjątkowo braknie ducha. Pan ich nie widział z bliska, to chłopcy ledwie. Widać car nie chciał dać Mazowskiemu doborowych pułków. A jakie tam wieści? Bo tam z dołu nie widzieliśmy dalej niż najbliższy regiment. – Ano był tutaj sam Axamitowski. Jeden z jego sztabowych gadał, że na południowym wschodzie korpus Davouta najpierw złamał natarcie Prusaków Nową Gwardią, a potem wziął Rosjan z flanki jazdą. Ponoć zdobyli tam dwanaście sztandarów. Ale o północnym zachodzie nic ten oficer nie wspomniał, znaczy się – dostajemy tam w dupę. – Zobaczymy. Axamitowski to wariat, ale w polu radzi sobie nieźle, nie spisywałbym go na straty – odparł Tyc. – Jednak teraz lepiej wracaj pan do armat. Całe pole wasze. Myślisz, że utrzymacie ich tak długo, żebyśmy zdążyli odetchnąć i coś przekąsić? – Och, o to się nie bójcie, panie Tyc. Już od godziny mamy dla nich przygotowane niespodzianki. Słowa te wkrótce się potwierdziły. Nie mając przed sobą już żadnych sprzymierzeńców, z wrogiem w odległości ledwie stu kroków, artylerzyści wszystkie armaty załadowali kartaczami. Pokryły one przedpole huraganem żelaznych siekańców. Tyc z chorobliwą fascynacją patrzył, jak pierwsze szeregi wrogich pułków padają na ziemię co do jednego człowieka, raz za razem. Wkrótce Rosjanie stracili impet, a potem zaczęli się rozłamywać – jeden oddział po drugim. Kolejny atak został odparty. Legioniści mieli teraz pół godziny przerwy, podczas której jedyną rozrywką było żucie sucharów, liczenie patronów oraz obserwowanie wroga, który na horyzoncie, poza zasięgiem dział, przegrupowywał się do nowego ataku. Wreszcie, po południu, Rosjanie znów wyszli na przedpole. Tym razem był to generalny szturm, naprzód szedł cały korpus, a w awangardzie postępowało pięć regimentów chodzących trupów. Etherowe kulomioty otwarły ogień, gdy tylko ta długa na milę ściana żołnierzy weszła w ich zasięg. I choć każdy rozpalony pocisk przebijał kilka szeregów, masa trupów parła wciąż do przodu. W tym wielkim pojedynku skomplikowanych, wieloosiowych i niestabilnych mechanizmów, przeciw którym stawała brutalna siła i upór tysięcy ożywionych ciał, te drugie musiały wreszcie zatryumfować. Po dwudziestu minutach piekła kulomioty zaczęły wysiadać.
Ten na szańcu Poniatowskiego eksplodował, pochłaniając całą obsługę, ten we fleszach przegrzał się tak, że ether przepalił jego bok. Tylko mechanizm na południowo-wschodniej reducie działał jeszcze chwilę, ale i on w końcu zawiódł. Teraz już nawet kartacze artylerii nie mogły pomóc, tym bardziej że ta walczyła nieustannie od rana, straciła kilka dział, pozostałe zaś były potwornie przegrzane, co czyniło ich ładowanie bardzo niebezpiecznym. Rosjanie zbliżali się z każdą chwilą, a ogień karabinowy, który z szańców otworzyła piechota, gdy znaleźli się blisko, nie zdołał ich powstrzymać. Wkrótce grupki wroga przyległy do stoków redut i zaczęły powoli wspinać się na górę. Flesze pomiędzy redutami padły niemal natychmiast, zalane przez fale zielonego morza, które wkrótce pokryło i pagórek z niesprawnym kulomiotem. W samym sercu cesarskiej armii, między dwoma redutami Legii, podniesiono sztandar z czarnym orłem. Axamitowski, gdy tylko się o tym dowiedział, nakazał kontratak. W dyspozycji pisał, że odzyskanie centrum linii jest nie tylko nieodzowne dla zwycięstwa, ale przyniesie też chwałę Wielkiej Armii. Zadanie to powierzył odwodowym regimentom, które dotychczas stały z tyłu redut, w oczekiwaniu na rozkazy. Jednym z nich był piąty regiment Czygaczowa. Kiedy do pułkownika przyszedł rozkaz, ten z niedowierzaniem spojrzał na spowity dymem pagórek oraz flesze, całe pokryte wrogą piechotą. Było tam dobre sześć regimentów, a kolejne wciąż dochodziły przez usłane trupami pole. Generał wyznaczył zaś do ataku jedynie piąty i szósty regiment Legii. Czygaczow chwycił lunetę i odszukał wzrokiem pułkownika Tracza, dowódcę szóstego. Ten również był rozkazem zdumiony, ale mimo to zaraz rozpędził gońców po pułku, podrywając ludzi do natarcia. Czygaczow, nie mając wyboru, zrobił to samo. Gdy pomaszerowali naprzód, Rosjanie zamarli ze zdziwienia, że tak niewielka siła rusza samotnie na zdobyte przez nich pozycje. Widać było, że ich oficerowie są niepewni. Czuli, że musi w tym być jakiś podstęp, którego nie udało im się przejrzeć; że zaraz z innej strony uderzy znacznie większa siła. Ale nic się takiego nie stało. Były tylko dwa regimenty, łącznie pięć tysięcy ludzi, maszerujących w ich stronę przez kłęby prochowego dymu. Czygaczow, który szedł z wyciągniętą szablą na czele swojego pułku, w pewnym sensie poczuł ulgę. Oto bitewna niepewność, strach o własny los i los swoich ludzi, rozpłynęły się całkiem, zastąpione chłodną, ponurą oczywistością. Wszystkie niewiadome zniknęły, wszelkie możliwe zakręty losu, które mogły zmienić sytuację, były już za nim. Pułkownik czuł wyraźnie, że jego przeznaczenie pędzi już po jedynym, możliwym torze, jak wagonik kolejki etherowej tuż przed końcem bocznicy. Teraz niewiadome było tylko jedno: który z tysięcy bagnetów, jakie lśniły naprzeciw Czygaczowa, która z kul drzemiących w karabinowych lufach – przyniesie mu śmierć.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY W KTÓRYM: Maurice Dalmont staje wreszcie naprzeciw hrabiny oraz jej piekielnego wynalazku, podczas gdy Legia Nadwiślańska, otoczona przez ogromne siły wroga, stacza swoją ostatnią walkę.
Na zakręcie leśnej ścieżki, w zieleni pomiędzy drzewami, zamajaczyły ciemne kształty wozów. Maurice Dalmont machnął dłonią, zatrzymując ludzi, którzy jechali za nim. Sam podjechał ostrożnie jeszcze kilkanaście kroków, a potem wyciągnął z sakwy małą lunetę. Przed sobą widzieli wóz oraz kolasę hrabiny, wokół nich kręciło się kilku kozaków. Nie było jednak widać ani wielkiej bomby, ani samej Eleny. – Gdzie reszta? – Maurice spytał Guwernera, który stanął obok niego. – Tam. Głębiej w lesie. Nieco na lewo od kolasy. Dalmont przesunął lunetę zgodnie ze wskazówkami przyjaciela i uśmiechnął się. Istotnie, w gęstwinie znikało właśnie pięć sylwetek, które przeprowadzały ostrożnie między drzewami jednokonny wózek. Na wózku kołysał się przewiązany pasami i zakryty plandeką kształt. Wielka bomba. – Dziwne miejsce sobie wybrali – szepnął Battiste. – I mówi panicz, że tu, tylko po drugiej stronie, nasi się biją? – Jeśli wierzyć listom Eleny do rosyjskiego sztabu. – Tak w lesie? – Po drugiej stronie wcale nie musi tu być lasu, Battiste. Okolica nazywa się Neuwald, nie zdziwiłbym się, gdyby zasadzono tu drzewa jakieś sto-dwieście lat wcześniej. Ale teraz nie czas na gdybanie. To mówiąc, Dalmont wyciągnął pistolet, a potem wskazał kozaków zebranych na drodze. Jego ludzie skinęli głowami, a następnie ustawili się obok, przygotowując do ataku. Jednak nim Dalmont wydał rozkaz, nachylił się do Natalie.
– Jeśli mogę cię o cokolwiek prosić, błagam, żebyś trzymała się z tyłu – powiedział. – Ludzie hrabiny to zawodowi mordercy. Zabiją cię bez wahania. – Nie martw się, braciszku. Zadbam o siebie. Dopóki mam pistolety, żaden się nawet nie zbliży. Dalmont tylko skinął głową. Potem rozejrzał się, sprawdzając, czy wszyscy są gotowi, aż w końcu rzucił krótko: – Naprzód. Zaatakowali. Najpierw ruszyli cicho, stępem, skuleni w siodłach, by przeciwnik nie zobaczył ich przed czasem. A kiedy w końcu jeden z kozaków krzyknął i wskazał ich pozostałym, przyspieszyli. Z dziesięciu kroków wypalili pistolety. Niemal w tym samym momencie strzeliły też karabiny kozaków, a potem dwie wrogie grupy wpadły na siebie z impetem, szczęknęły szable, uderzyły kolby. Maurice zwarł się ze szczupłym, ciemnowłosym chłopakiem, robiąc kilka cięć z góry. Wszystkie ciosy zostały jednak sparowane, a pieszy Rosjanin przeszedł do kontrataku. Uderzył szybko i precyzyjnie, a do Dalmonta, który cudem uniknął sztychu, dotarło, że nigdy przecież nie był dobrym szermierzem. Odbił następny cios, Rosjanin zaś niespodziewanie chwycił go za wyciągniętą rękę i ściągnął z siodła. Po krótkim locie Dalmont gruchnął na ziemię, tracąc zupełnie dech. Zabolał przygryziony język. Ale wyraz tryumfu na twarzy chłopaka znikł, gdy tuż obok huknął pistolet, a kula ugodziła go w bok. Rozległ się tryumfalny, dziki krzyk Natalie. Maurice zerwał się na nogi i rozejrzał – w sam raz, by zobaczyć wysokiego kozaka, który biegł w jego stronę, zostawiwszy za sobą na ziemi drgające ciało jednego z najemników. Długa, ciężka szabla wywinęła w powietrzu młyńca. I znów Dalmont od pierwszej chwili został zepchnięty do obrony. Starał się jak mógł, ale z ledwością zdążał z parowaniem, ręka uginała mu się aż pod ciosami, nadgarstek bolał, jakby wyłamywano go ze stawu. Wreszcie stało się nieuniknione. Przeciwnik przełamał jego zastawę i ciął w szyję. Ostrze minęło Dalmonta o milimetry, zdawało mu się nawet, że poczuł lekkie muśnięcie tuż pod swoją gryką. – Na pomoc! – krzyknął, kierowany narastającą paniką. Na szczęście nie musiał długo czekać, bo zaraz z boku wyłonił się Battiste, który wpadł na Kozaka i z rozmachem wbił mu pod żebra swoją szablę. Potem, z obrzydliwym chrzęstem, przekręcił szerokie ostrze w ranie. – Gospodin pomiłuj! – jęknął mężczyzna, osuwając się na kolana. To był ostatni z Rosjan na drodze. Gdy Maurice rozejrzał się, zobaczył już tylko Natalie, która ładowała pistolety w siodle, Guwernera, który wycierał z krwi długi puginał, oraz dwóch najemników, ze stoickim spokojem opróżniających kieszenie poległych. Dwaj pozostali leżeli martwi – jeden wisiał przy koniu z nogą w strzemieniu, drugi leżał skulony w
trawie. – Dziękuję, Battiste. – Dalmont odwrócił się do służącego. – Sam bym sobie nie poradził. – Służę chętnie, paniczu... – odparł ze słabym uśmiechem, a strużka krwi wyciekła mu z ust i spłynęła po brodzie. – Na Boga, Battiste. Co...? Służący zachwiał się. Lewą dłoń przycisnął do brzucha i dopiero teraz Maurice spostrzegł, że ubranie przesiąka mu krwią. Rzucił się, by podtrzymać przyjaciela, ale nie zdążył – pod Bretończykiem ugięły się nagle nogi. – Battiste! – pisnęła Natalie. Przyskoczyli do niego oboje. Rana górnej części brzucha, głęboka i poszarpana, wyglądała paskudnie; z jego oczu znikał wyraz przytomności. Dalmont z przerażeniem zdał sobie sprawę, że przestrzelona została wątroba – a to znaczyło, że nie ma ratunku. – Dalej musi sobie panicz radzić sam – wybełkotał Battiste z ustami pełnymi krwi. – Mam nadzieję, że spłaciłem choć... choć część długu, który miałem wobec świętej... pamięci ojca. On mnie... dzięki niemu... – To już nieważne, Battiste! Zrobiłeś dla mnie więcej, niż ktokolwiek inny. Ty... Nie dokończył. Służący wyprężył się nagle w jego rękach, stęknął, wytrzeszczył oczy, a potem niespodziewanie zwiotczał. Natalie zawyła boleśnie, w oczach zabłysły jej łzy. Dalmont siedział jak sparaliżowany, trzymając głowę martwego przyjaciela na kolanach. Tylko Guwerner zachował zimną krew. Podszedł do nich, zdjął z głowy kapelusz i z szacunkiem przykrył nim twarz Bretończyka. Potem rzekł: – Panie Dalmont. Nie skończyliśmy jeszcze. Nie możemy im pozwolić uciec. – Racja – wycedził Maurice przez zaciśnięte zęby. – Muszą zapłacić. Zostawiwszy na drodze trupy, ruszyli pieszo w głąb lasu, za Eleną Rostov oraz bombą. Zobaczyli ich wkrótce potem – pękaty ładunek kołysał się na jednokonnym wózku, obok niego zaś szła hrabina i czwórka ludzi, którzy niepewnie spoglądali za siebie. Kiedy tylko spostrzegli piątkę obcych, idących od strony drogi, wyciągnęli broń. Jeden skrył się zaraz za wózkiem, pozostali – za drzewami. Hrabina kucnęła za bombą, wydając rozkazy. – Kryć się – uprzedził Dalmont w ostatniej chwili, tuż zanim wrogowie wypalili w ich stronę z pistoletów. Przypadli do pni na czas. Wszyscy – z wyjątkiem wąsatego zabijaki, którego kula trafiła prosto w czoło. – Atakujemy! – krzyknął Maurice, któremu nie uśmiechało się wdawać w długą strzelaninę. – Teraz, nim nabiją broń! Ruszyli szybko do przodu. W świetle, którego promienie przedzierały się przez gęste korony drzew, zalśniły szable i kordelasy. Hrabina krzyknęła coś i czterech mężczyzn skoczyło im naprzeciw.
*** Stojąc na froncie reduty, Tyc z niepokojem spoglądał, jak coraz więcej wrogich kompanii przebiega przedpole i przypada do stromego stoku, gdzie działa nie mogły ich już dosięgnąć. A każdy taki oddział nieustępliwi oficerowie zaraz poganiali do wspinaczki. Karabiny Polaków strzelały im prosto w twarz, na głowy toczyły się pierwsze rzucone przez grenadierów bomby, ale miejsce tych rozerwanych na strzępy albo powalonych kulą wkrótce zajmowali następni. Stało się jasne, że niedługo pierwsi wrogowie zdołają wspiąć się na sam szczyt. Jeszcze bardziej jednak martwiła Stanisława sytuacja z boku, pomiędzy redutami. Piąty oraz Szósty rozwinęły się tam naprzeciw o wiele liczniejszego wroga i strzelały dzielnie przez niemal dziesięć minut. Ale wszystko to odnosiło nie większy efekt niż chłopiec plujący grochem w opancerzonego kirasjera. Przeważające siły Rosjan odpowiedziały natomiast taką nawałą ognia, że straty wśród Polaków szybko stały się nie do zniesienia. Jeden za drugim, bataliony załamywały się, aż w końcu cała linia pękła i pognała z powrotem w stronę szańca. Rosjanie ruszyli za nimi na bagnety. Dla Tyca było jasne, że jeśli ktoś nie powstrzyma tego pościgu, to przyszpilą niedobitki regimentów do stoku reduty, tak że nikt nie ujdzie z życiem. Z przerażeniem pomyślał o Dołochowiczu, Grylu, Wowerze, Czygaczowie i wszystkich dawnych znajomych, którzy byli tam, na dole. Zdesperowany spojrzał na artylerzystów ociekających potem przy rozgrzanych armatach. Świeradowski zobaczył to i zrozumiał zaraz, co się dzieje. Podbiegł do majora Drabki, dowódcy całej artylerii reduty i zaczął coś tłumaczyć, wymachując rękoma. Drabka zaś po chwili wykrzyczał donośny rozkaz. Na prawą stronę reduty, ponad cofające się w nieładzie oddziały Legii, przepchnięto połowę armat z przodu. A gdy tylko stanęły na pozycjach, ze szczytu posypał się ogień tak gęsty, że wkrótce impet rosyjskiego pościgu się załamał. Piechota oraz lekka jazda uciekły chwilowo między flesze, byle wyjść spod ryczących dział. Resztki polskich regimentów wycofały się bezpiecznie pod wzniesienie. Ale wśród tych, którzy przylegli do stoku reduty, okopceni prochowym dymem, pokryci krwią trafionych towarzyszy, śmiertelnie zmęczeni, Tyc na darmo szukał zwalistej, rudogłowej sylwetki. Czygaczowa nie było wśród ocalałych; został gdzieś pośród fleszy, gdzie znów roiła się rosyjska piechota. Ponieważ działa na szańcu Poniatowskiego wciąż grzmiały, a kule zadawały duże straty wbitym między dwie reduty Rosjanom, wrogi generał, który dowodził zdobytą pozycją, obrócił się teraz ku niemu. W ciągu pięciu minut jego bataliony utworzyły długą linię i ruszyły w stronę umocnień Legii, poniżej których formowały się na nowo resztki dwóch regimentów.
Reduta tymczasem była już niemal otoczona. Oddziały na jej skrzydłach cofnęły się, ustępując miejsca wrogowi, więc ludzie z Piątego i Szóstego nie mieli się już gdzie wycofać. Ferdycki, widząc to, zjechał do nich i zaczął krzyczeć rozkaz: – Na górę! Cztery kompanie na górę, reszta rozłożyć się u podnóża. Więcej żołnierzy nie mogło się pomieścić na szczycie. Ale zostać na dole, służyć jako pierwsza przeszkoda dla nadchodzących tysięcy Rosjan, znaczyło tyle co śmierć. A że generał zniknął zaraz, pędząc na tyły, w stronę sztabu armii, stłoczeni pod stokiem oficerowie spojrzeli po sobie niepewnie, nie wiedząc, kto powinien być wśród szczęśliwców, którzy znajdą się na szańcu, wysoko ponad polem bitwy. Zapanował chaos, wróg nadciągał. W końcu Jan Gryl, który teraz zastępował Czygaczowa, wezwał do siebie gońca, a potem kazał mu objechać pozostałe kompanie i pogonić je na górę. Zamierzał zostać na dole ze swoimi grenadierami, a oficerów szóstego regimentu poprosił, by wybrali też kogoś od siebie. Ale nim jeszcze zdołano cokolwiek ustalić, stało się coś niepojętego. Od szańca oderwał się szereg woltyżerów, którzy dumnie wymaszerowali naprzód, by uformować linię. Prowadzący ich Dołochowicz pomachał Grylowi czapką ze zwykłym sobie uśmiechem, zupełnie jakby szedł do tawerny na wieczorny kubek grzańca. Niemal jednocześnie dobiegł też do Gryla zdyszany goniec w mundurze lekkiej piechoty. Wcisnął mu w rękę pomiętą kartkę z meldunkiem, na której było napisane: Janie, Grenadierów szkoda tracić, potrzebni będą na górze. Pójdę ze swoimi chłopcami na ochotnika. O mnie się nie martw. Ręka gnije, okłamywałem was wszystkich. I tak niedużo mi życia zostało. Utrzymajcie redutę. Te dziesięć napoleondorów, które jestem ci winien, oddam w życiu przyszłym. Paweł Surowa, poryta zmarszczkami twarz Gryla zadrżała. Odwrócił kartkę i napisał na niej trzy słowa. Razem albo wcale. Oddał woltyżerowi odpowiedź, klepnął go po ramieniu, a potem krzyknął do swoich ludzi: – Dalej! Formuj szereg. Dzisiaj jemy kolację w piekle! ***
Wszystkiemu winny był Xavier Argal. Był młodym, zadufanym w sobie ulicznikiem, który zabił dotychczas pięciu mężczyzn, choć żadnego w otwartej walce, i nie miał zamiaru iść dalej za zwariowanym Dalmontem. Znajomość taktyki, zdobyta w ciemnych zaułkach Paryża, mówiła mu, że atakować należy tylko wówczas, gdy ma się przewagę liczebną. I gdy uderza się od tyłu. Dlatego kiedy zobaczył, że Maurice Dalmont chce w czterech walczyć z czterema przeciwnikami, postanowił, że warunki kontraktu przestały go obowiązywać. Tym bardziej że z kieszeni kozaków na drodze wyciągnął nieco złota, a trzech jego towarzyszy gryzło już piach. Kiedy Dalmont z siostrą oraz swoim ponurym nożownikiem rzucili się do ataku na szable, a naprzeciw nich wyskoczyło kilku kozaków, Xavier po prostu usunął się na bok, a potem rozpłynął w lesie. Maurice spostrzegł to dopiero kiedy zwarli się ze szczękiem szabli i gdy okazało się nagle, że na Guwernera rzuciło się dwóch wrogów. Nie miał jednak czasu o tym myśleć, bo sam musiał wysilać wszystkie siły, aby nie stracić głowy. Na dodatek Natalie, przerażona bliskim starciem, celując pospiesznie w wielkiego mężczyznę, który biegł na nią, chybiła z pistoletu. Zaraz wyciągnęła drugą rękę, ale kozak trzasnął ją w przedramię. Pistolet wysunął się z jej dłoni i poleciał w trawę, a zanim jeszcze z twarzy Natalie zszedł zdziwiony wyraz, przeciwnik zdzielił ją w czoło rękojeścią swojej broni. Zwaliła się na ziemię jak podcięte drzewo. Dalmont krzyknął. Rzucił rozpaczliwe spojrzenie w bok, szukając ratunku. Guwerner, cięty głęboko w udo, właśnie chwycił jednego z wrogów i przebił mu bok trzymanym w lewej dłoni sztyletem. Ale drugi, jasnobrody dowódca kozaków Eleny, już się na niego zamierzał. Tymczasem kozak, który walczył z Dalmontem, także widział, co się dzieje. Uderzył ze zdwojoną siłą, śmiejąc się Maurice’owi w twarz. Dalmonta niemal sparaliżował strach – i poczucie winy. Po raz kolejny wykazał się głupotą. Po raz kolejny ludzie, którzy poszli z nim, ginęli. I choć sprawiedliwe zdawało mu się, że zapłaci za to życiem, myśl o Natalie napełniła go niespotykaną furią. Obraźliwy śmiech Rosjanina przepełnił czarę. Zebrawszy wszystkie siły, Dalmont uderzył na niego z niespotykaną wściekłością. Kozak przyjął cięcie na płaz, wykręcił lekko dłoń. Szabla wysunęła się z kurczowego uścisku Maurice’a, który zatrzymał się w pół ruchu, gapiąc głupio na swoją bezbronną rękę. Potem odskoczył w tył i przywarł plecami do drzewa. Pomocy się nie spodziewał: Guwerner już nie żył, przebity na wylot przez jasnobrodego. W stronę Dalmonta szedł zaś jego przeciwnik, wyciągając ostrze do ostatniego pchnięcia. I wtedy kątem oka Dalmont zobaczył coś złotego, rozmazanego, wielkiego. – Vive l’Empereur! – rozbrzmiał z boku donośny, dźwięczny głos. Obrócili się w tę stronę
wszyscy: i hrabina, która pospiesznie majstrowała przy bombie, i kozacy, i Dalmont, który stał oparty o pień. Przez las szarżował właśnie kirasjer w pełnym pancerzu na potężnym, karym ogierze. Furkotał pióropusz jego złotego hełmu, błyszczały napierśnik oraz mosiężny ryngraf. Szeroka szabla, znacznie większa i cięższa niż szable kozaków, wykręcała w powietrzu świszczące młyńce. Twarz, młoda, lecz zacięta, wykrzywiona była w grymasie wściekłości. Ten kolos, który pojawił się znikąd, tak zaskoczył ludzi hrabiny, że nawet nie drgnęli, póki jeździec nie przemknął obok człowieka stojącego nad Natalie i nie spuścił mu na głowę druzgoczącego cięcia. Gdy kozak zwalił się z rozpłataną głową, jasnobrody oraz ostatni z jego ludzi oprzytomnieli. Rzucili się z dwóch stron na jeźdźca, ten jednak zakręcił i przejechał obok niedoszłego zabójcy Maurice’a, tnąc go przez szyję i bark. – Walcz ze mną, tchórzliwy psie! – ryknął jasnobrody. Kirasjer uśmiechnął się. Zatrzymał konia dwadzieścia kroków dalej, zeskoczył lekko z siodła i ruszył na spotkanie przeciwnika, trzymając gardę na wysokości oczu. Kozak splunął na ziemię, przetarł rękawem twarz i wyszedł mu naprzeciw. Zwarli się – i już od pierwszej chwili widać było, że obaj są wybornymi szermierzami. Chwilę trwała wymiana ciosów tak wściekłych i szybkich, że Dalmont ledwo widział ostrza. Szable dźwięczały, jakby uderzał w nie kowalski młot. Z jednej strony poleciały przekleństwa po rosyjsku, z drugiej najgorsze francuskie obelgi. W końcu jasnobrody, po sparowaniu ciosu, kopnął kirasjera w goleń. Ten jednak cofnął nogę, wyskoczył do przodu jak na sprężynie i uderzył go opancerzonym barkiem w twarz. W powietrze trysnęła krew, wybity ząb poleciał daleko na trawę. Kozak krzyknął, upadł, a zanim zdążył się podnieść, przyszpiliło go do ziemi potężne pchnięcie od góry. Zawył. Trzepotał rękoma i nogami jak żuk przybity szpilką do liścia, podczas gdy kirasjer oparł się na rękojeści całym ciężarem ciała. Wtedy huknął strzał. Kula trafiła tajemniczego wybawcę w nasadę szyi, tuż powyżej krawędzi kirysu. Kirasjer zamarł na chwilę ze zdziwioną miną, przyłożył do rany dłoń, a palce zatoczyły koło po krawędzi rany, jakby nie wierzyły w jej istnienie. A potem zwalił się na ziemię, na swojego martwego wroga. Dalmont nie rozumiał, co się stało, póki nie spostrzegł, że hrabina stoi dwadzieścia kroków dalej z dymiącym pistoletem w dłoni. Ogarnęła go lodowata, zacięta wściekłość. Nie spuszczając oczu z Eleny, chwycił za uzdę karego ogiera, a od jego siodła odpiął pistolet. Sprawdził skałkę, odwiódł kurek. Hrabina nie ruszała się, ścięta strachem. Dalmont pociągnął za spust. Krzemień uderzył z trzaskiem w spłonkę, poleciały iskry. Pistolet nie wypalił. Dopiero teraz Elena Rostov odzyskała trzeźwość umysłu – nie zwlekała ani chwili, tylko
zerwała się do ucieczki, podkasując wysoko suknię. Maurice Dalmont przeszedł dwa kroki, schylił się i podniósł z ziemi broń jasnobrodego. Wycelował. Strzelił ponownie. Tym razem wiotka postać Eleny wykręciła w powietrzu piruet, a potem padła na runo. Do Dalmonta dotarł przeciągły, żałosny jęk. Maurice szedł w jej stronę, spokojnie nabijając pistolet. Gdy stanął nad nią, próbowała właśnie się podnieść. Nogi odmawiały jej jednak posłuszeństwa, rozjechały się na boki, a hrabina Rostov upadła, uderzając twarzą o pieniek. Z przestrzelonej miednicy ciekła krew. Elena zapłakała z bólu, ale znów zaczęła się podnosić. Słysząc, że jest tuż za nią, odwróciła się na kolanach. – Błagam, Maurice! Tyle rzeczy jeszcze bym chciała poznać, prowadzę tyle obiecujących prac – Elena mówiła szybko, połykając łzy. – Skończmy to szaleństwo, będziesz moim współpracownikiem. Zbudujemy laboratorium, w którym powstaną teorie wielekroć ważniejsze niż wszystko, co zrobiłeś z Beulayem. Ja... bardzo bym chciała cię bliżej poznać. Pociągałeś mnie, odkąd tylko pierwszy raz cię zobaczyłam... I tak oto przed Dalmontem klęczała najpiękniejsza z kobiet, cała we łzach z policzkiem spuchniętym od uderzenia. Jej czarne loki rozrzucone były w nieładzie, suknia ubrudzona ziemią. Oczy błagały. To było spojrzenie małego dziecka, karanego za winę, której nie rozumie. Wzrok wiernego psa, którego pijany właściciel pierze dla zabawy kijem. Dalmont czuł, że w głębi duszy, mimo wszystkiego, co się wydarzyło, chce pomóc kobiecie wstać. Utulić ją, uspokoić. Przecież kochał ją do szaleństwa! Zamiast tego wyciągnął przed siebie ciężki pistolet i strzelił jej w pierś. Elena Rostov opadła powoli na trawę, dłonie przyciskając tam, gdzie przed chwilą ołowiany pocisk wyrwał kawał ciała. Krew trysnęła jej spomiędzy palców. Mimo to na twarzy nie miała bólu ani strachu. Tylko jakiś dziecięcy, zaskoczony wyraz – jakby wyrządzono jej ogromną niesprawiedliwość. Wargi zadrgały, zeszkliły się wytrzeszczone oczy. Potem znieruchomiała.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY W KTÓRYM: Wybucha bomba.
Reduta broniła się. Była już tylko wysepką w morzu wrogich oddziałów, właściwa bitwa przeniosła się daleko na zachód. Padły wszystkie umocnienia wokół. Reduta jednak, obsadzona resztkami baterii oraz przemieszanymi niedobitkami kilkunastu kompanii, trwała nadal. Choć Rosjanie raz za razem wspinali się na szczyt wzniesienia, bagnety oraz wściekły, karabinowy ogień obrońców spychały ich w dół. Kule armatnie biły w szczyt, wysadzały działa z lawet, urywały ludziom głowy i miażdżyły piersi. Kiedy w sztabie dowiedziano się, że trwa tam jeszcze walka, Axamitowski posłał zaraz na szaniec generała Ferdyckiego, by sprawdził stan sił i w razie potrzeby pokierował obroną. Ten, ryzykując życie, przejechał wąski pas wzgórz na zachodzie reduty, gdzie jeszcze trzymała się francuska piechota, a potem wspiął się na szczyt, tracąc przy tym dwóch adiutantów. Na górze, w samym środku piekielnego chaosu, w sercu walki, która wrzała ze wszystkich stron, na darmo szukał jakiegoś dowódcy. Pułkownik Kłuta już nie żył, podobnie jak połowa jego kapitanów, a Konstanty Piotrowicz leżał ciężko ranny na pustej lawecie. Ferdycki, nie do końca przytomny, z tym charakterystycznym, chorobliwym wyrazem oczu, którego żołnierze nabierają pośród wielogodzinnego ostrzału, zbliżył się do pierwszej lepszej grupki żołnierzy. – Kto tu dowodzi?! – krzyknął, osadzając w miejscu konia. Strzelcy zmieszali się, nie wiedząc, co powiedzieć. – Kto dowodzi, do diabła! – powtórzył Ferdycki. – Porucznik Tyc, panie generale! – krzyknął ktoś wreszcie i zaraz skupiło się na nim kilka nienawistnych spojrzeń. – Porucznik? To ci dopiero! Porucznik nie może dowodzić regimentem. Gdzie on?
Wskazali przedni przyczółek reduty, gdzie kilkudziesięciu przemieszanych grenadierów, woltyżerów oraz fizylierów strzelało w dół, we wspinających się po stromiźnie, skłębionych wrogów. Ranni siedzieli z tyłu, ładowali karabiny i podawali je do przodu. Jakiś żołnierz bez stopy, z kikutem przewiązanym szmatami, siadł okrakiem na beczce prochu i napełniał artyleryjskie bomby, zatykając je czopem i knotem. Pośrodku tego zadymionego piekła uwijał się natomiast Tyc, w mundurze sierżanta, ale z oficerską czapą na głowie. Ferdycki pognał w tamtą stronę, zatrzymał konia tuż przed Tycem, górując nad nim jak skała, która nagle wynurzyła się z prochowej mgły. – Porucznik Tyc? – Tak jest, panie generale – głos Stanisława był ochrypły od krzyku. – Pan dowodzisz regimentem? – Tak, panie generale. Ludzie mnie prosili, żeby... – Nie o to pytam. Wiesz pan, że do tego prawo ma tylko starszy oficer? – Tak jest. – Wyśmienicie, to ułatwia sprawę. Poruczniku Tyc, na mocy danej mi przez sztab Wielkiej Armii, awansuję pana w trybie wojennym do stopnia pułkownika – rzekł Ferdycki tak donośnym głosem, że kilkunastu najbliższych żołnierzy przerwało pracę i spojrzało na niego w zdziwieniu niemal równie wielkim jak to, które malowało się na twarzy Tyca. – Proszę jednak mieć baczenie, że po zakończeniu kampanii będzie pan musiał potwierdzić swój patent oficerski odpowiednim egzaminem – dodał generał, po czym zaśmiał się z własnych słów, jak z dobrego dowcipu. I tak, zataczając się ze śmiechu, spiął konia i zniknął wśród oparów, zostawiając za sobą zaskoczonego Tyca, na którego gapili się ludzie z jego regimentu. – Co tak wytrzeszczacie oczy? – krzyknął wreszcie Stanisław. – Dalej tam! Broń nabijać. Rzucili się do pracy ze zdwojonym zapałem. Reduta broniła się dalej. *** Kiedy Natalie odzyskała przytomność i uniosła się lekko na drżących rękach, z przerażeniem spostrzegła leżące trupy. Obok niej spoczywał kozak z rozciętą na pół głową i wywalonym językiem. Nieco dalej jeden z najemników Maurice’a. Potem następny kozak oraz Guwerner. Ale gdy zobaczyła postać leżącą po prawej, poczuła, że ziemia usuwa jej się spod rąk. Nie mogąc wstać z powodu zawrotów głowy, popełzła na czworaka po mokrym runie, czując pod przykurczonymi palcami liście i wilgotny mech. Jean Narbonne leżał na plecach, wpatrzony w kołyszące się nad nim korony drzew. Kiedy w kąciku oka pojawiła się zakrwawiona, blada, dziewczęca twarz, mrugnął kilka razy, jakby
nie wierzył, że to prawdziwa osoba, a nie widmo, które przyszło dręczyć go przed śmiercią. – Natalie... – rzekł słabym głosem. – To ja. To ja, panie Narbonne – wydusiła z siebie przez łzy. – Co pan tu robi? Ja nic nie rozumiem. Jak to się stało, na Boga? – Ja... śledziłem panią w Paryżu. Potem jak wyje... chaliście... czułem, że to coś... niebezpiecznego... musiałem iść... dług... – Jaki dług? O czym pan mówi, panie Narbonne? – Zrobiłem... coś stra... sznego... Kiedy się pokłóciliśmy, wysłałem... wysłałem list do kuzyna... w Nowej Europie, żeby... żeby zabił pani narzeczonego... – Ale co pan mówi? To jakieś szaleństwo. – To... prawda. Potem odwołałem... wszystko, ale brama... brama... nie wiem, czy drugi list dotarł... ja mogę być winny... śmierci tego człowieka... dlatego chciałem... tak bardzo chciałem jakoś... Zamilkła, patrząc na niego rozszerzonymi ze strachu oczyma. Zdawało się, że serce Natalie, które biło szybko jak u małego zwierzątka, zaraz nie wytrzyma i pęknie. Dłoń Jeana odnalazła po omacku jej blade palce i splotła się z nimi. – Ja... bardzo panią kocham. Przepraszam... Niech mi pani spróbuje... wybaczyć. Czy mogę liczyć na jeden poca... łunek? Wahała się o moment za długo. Uśmiechnięta, mimo bólu, twarz Jeana Narbonne’a stężała, w błogim oczekiwaniu na pocałunek, który miał nigdy nie nadejść. Natalie wybuchła głośnym płaczem. Płakała, kołysząc się w przód i w tył, tak długo, aż w końcu objęło ją znajome ramię. – Maurice! – Już koniec, nie bój się – rozległ się głos jej brata, cichy i matowy, jakby przytłumiony strasznym smutkiem. – Maurice, Jean powiedział, że... On wysłał kogoś, żeby zabił Stanisława. – Stanisław potrafi o siebie zadbać. Nie płacz, wszystko będzie dobrze. Teraz musimy... Nie dokończył. Narastające powoli buczenie, które dochodziło od strony wózka, sprawiło, że pojął nagle coś strasznego. – Bomba! – krzyknął. – Włączyła ją? – jęknęła Natalie. – Tak. Jestem pewien, że tak. Musiała to zrobić, kiedy walczyliśmy, przeklęta dziwka! – Co robimy? Maurice? Co możemy teraz zrobić? Matko Boska, Stanisław? Oni wszyscy? – w głosie Natalie brzmiały rozpacz i panika. – Och, Maurice! Ja już nic nie chcę, mogę zginąć, niech tylko on wróci. Choćby ślepy, choćby kaleki! Musimy coś zrobić. Musimy to zniszczyć, rozkręcić! Dalmont przymknął oczy. Czuł zawroty głowy, nie potrafił myśleć, roztrzęsiony po wydarzeniach ostatnich piętnastu minut.
– Mamy jeszcze chwilę – rzekł w końcu. – Aby została stworzona szpila, ładunek w cewkach musi przekroczyć masę krytyczną. A przy tak wielkiej maszynie zajmie to sporo czasu. – Maurice, myślisz, że zdążysz unieszkodliwić to diabelstwo? – Kiedy nie mam jak! Brak mi narzędzi, a zniszczyć jej nie możemy, bo w cewkach jest już ether! Gdybyśmy jakimś cudem uszkodzili mechanizm, konsekwencje będą trudne do przewidzenia. Trzeba... Wiem! Trzeba ją ruszyć. Przesunąć daleko od tego miejsca, nim wybuchnie. Wtedy może nie dosięgnie tego, co pragnęli zniszczyć Rosjanie. Wstali oboje, podtrzymując się nawzajem. Wielka bomba leżała na wózku nieopodal, świszcząc i trzeszcząc złowróżbnie. – Pomogę ci, Maurice – powiedziała Natalie, dużo przytomniej. – Musimy za wszelką cenę uratować Tyca. – Uciekaj – odparł głucho Dalmont. – Co? Oszalałeś chyba! Nie po to tyle przeszłam, żeby cię teraz porzucić samego z tą maszyną. Chwycił ją za ramiona i spojrzał głęboko w oczy. – Natalie. Musisz uciekać, jak najszybciej – rzekł łamiącym się głosem. – Nie wiem, ile zostało nam czasu, może pięć minut, może dziesięć. A kiedy to się stanie, musisz być poza zasięgiem. Sam przepchnę ładunek jakąś milę od celu. To powinno wystarczyć. I tak wiele byś mi w tym nie pomogła. Idź już! Nie zacznę, jeśli zaraz nie znikniesz mi z oczu. Zrozumiała. Otarła rękawem łzy, po czym odezwała się cicho:. – Maurice. Musisz wrócić. Nie mogę stracić i ciebie. Obiecaj! Odciągniesz bombę tylko tyle, ile trzeba. Potem – uciekniesz. – Obiecuję – odpowiedział. – A ty idź na drogę, weź jednego z koni i jedź zaraz do Neuwaldu. Spotkamy się wieczorem, w gospodzie. Skinęła głową. Potem uściskali się ostatni raz, aż wreszcie Natalie pobiegła w stronę drogi. Ale nim zniknęła między drzewami, odwróciła się i krzyknęła jeszcze: – Do zobaczenia, braciszku! Wieczorem w gospodzie! Bądź tam! – Będę – odparł bezgłośnie. Został sam. Wokół, wśród zieleni, leżały trupy, gdzieś daleko dogorywał ranny koń, lekka mgła unosiła się nad ziemią. Pobojowisko milczało. Był już tylko on i bomba. Mechanizm na razie buczał jednostajnie, ale przez malutki wizjer widać było kręcące się cewki, których światło robiło się coraz jaśniejsze. Maurice zbliżył się, jak ćma oczarowana blaskiem świecy, położył dłoń na stalowym boku. Bomba drgała lekko w rytm wewnętrznych obrotów. Drgania te, wraz z głębokim, basowym brzęczeniem, były dla niego w jakiś sposób przyjemne. Oto miał przed sobą
materialny dowód teorii, nad którymi pracował z Beulayem. Dzieło swojego życia. Potrząsnął głową i podszedł szybkim krokiem w stronę dyszla. Drewniany drąg leżał w trawie, resztki uprzęży wisiały w nieładzie. Koń – zwykła chłopska chabeta – musiał urwać się podczas strzelaniny. Dalmont pobiegł więc po ogiera Jeana. Podprowadziwszy go, zawiązał na nim resztki uprzęży, choć wierzchowiec boczył się i prychał. Potem chwycił za uzdę. Nie wiedział nawet, w którą stronę teraz iść, tak, by eksplozja wyrządziła możliwie najmniej strat w Nowej Europie. W końcu uznał, że najbezpieczniej będzie podążać na wschód, gdzie las zdawał się opadać. Koła skrzypnęły i potoczyły się powoli. Zaczęła się mozolna, wyczerpująca droga przez las. Podczas gdy Maurice prowadził konia, bacząc, by wózek się nie zaklinował, jego głowa zajęta była dziesiątkami obliczeń. Ignorując zmęczenie, wspinał się na szczyty swoich matematycznych możliwości, w pamięci równolegle wyliczając maksymalne natężenia cewek, prędkość gromadzenia etheru, moc pola przy danym momencie obrotowym, wymagany dla kondensatorów ładunek. Próbował odgadnąć, kiedy bomba wybuchnie, tworząc potężną etherową szpilę, ale było w tych równaniach tyle niewiadomych, że co chwila brnął w ślepy zaułek albo zmuszony był zastanawiać się nad kilkoma możliwościami jednocześnie. Wóz toczył się szedł naprzód powoli, opornie. Koła grzęzły i blokowały się co chwila na kamieniach, nieprzyzwyczajony do zaprzęgu koń szarpał na boki, a że w wielu miejscach drzewa rosły zbyt gęsto, aby między nimi przejechać, Maurice musiał kluczyć. Wszystko to zdawało się zajmować wieczność, podczas gdy mechanizm buczał coraz głośniej, a w okienku błyskały coraz mocniejsze wyładowania etheru. W końcu liczby w głowie Maurice’a ułożyły się w odpowiedniej kolejności. Znał już odpowiedź. W najlepszym wypadku mechanizm powinien odpalić za czterdzieści minut, a w najgorszym – piętnaście. Przeklął się za to, że nie spojrzał na zegarek zaraz po włączeniu bomby. Zgadywał jednak, że minęło już dziesięć minut. Czyli możliwe było, że ma jeszcze pół godziny – ale mogło być i tak, że za pięć minut wyparuje w etherowym rozbłysku. Przystanął na moment, wyciągnął swój kieszonkowy czasomierz i spojrzał na wskazówki, by wiedzieć, od kiedy ma liczyć czas. Potem powiódł konia dalej na wschód. Zamyślony, nie zauważył zarośniętego rowu, przez który biegła ich droga. Nie spostrzegł go również koń, zajęty nerwowym szarpaniem uprzęży. Po którymś kroku kopyta trafiły po prostu w powietrze, zwierzę zaś potknęło się i runęło jak długie do przodu. Rozległ się trzask i przeraźliwe rżenie, strzeliły węzły prowizorycznej uprzęży, wózek się zakolebał. Maurice oprzytomniał natychmiast, ale było już za późno. Koń złamał przednią nogę, w okropnej ranie świecił ułomek kości. Nie było czasu do namysłu. Maurice zarzucił skórzane paski na ramię, wziął głęboki
oddech, a potem pociągnął z wysiłkiem, odwracając wózek bokiem do rowu. I ruszył mozolnie, zostawiając za plecami konia, którego nawet nie miał czasu dobić. Ciężar bomby był ponad jego siły i tylko dzięki graniczącej z obłędem determinacji szedł naprzód. Pierwszy raz upadł po trzech minutach. Jego słabe, wątłe ciało po prostu zaczęło już się poddawać. Bolały nogi, bolały ramiona i ręce, a spocone dłonie nie trzymały dobrze śliskich pasków. Dziesiąta minuta – upadł drugi raz. Teraz podnosił się już powoli, na drżących rękach. Szczęka, zaciśnięta do bólu, drżała. Z oczu ciekły łzy rozpaczy. By dodać sobie choć trochę sił, pomyślał o Battiście, Heueverrdenie, Natalie, Tycu i Beulayu. O wszystkich tych, którzy stracili życie na skutek jego walki z hrabiną. Teraz albo się okaże, że ich poświęcenie było nic niewarte – albo przeciwnie, on sam zdoła nadać całej historii odpowiednie zakończenie, jakikolwiek sens, który pomógłby mu usprawiedliwić przed samym sobą śmierć tylu ludzi. Wstał i ruszył naprzód. Czternasta minuta. Znowu upadł, tym razem tłukąc boleśnie żebra o twarde korzenie. Mięśnie paliły go żywym ogniem, nogi się uginały, dłonie nie chciały nic chwytać. Na szczęście teren przed nim opadał, co dawało nadzieję, że dalej będzie trochę lżej. Dalmont wstał, otrzepał się, a następnie pociągnął w nieprzytomnym transie za dyszel, dobywając z siebie resztek sił. Wózek nie chciał drgnąć, koła zatrzymały się między kamieniami. Maurice zaszedł go więc od tyłu, zaparł się plecami i pchnął z całej siły. Bomba drgnęła, wózek, nagle uwolniony, potoczył się w dół stoku, z każdą chwilą nabierając pędu, aż w końcu uderzył z impetem w drzewo. Oś pękła, koło potoczyło się w las, a lewa burta huknęła o ziemię. Bomba się przechyliła. Osłupiały Maurice stał chwilę bez ruchu. Jak daleko odszedł? Milę? Dwie? Czy wystarczyło? Musiało wystarczyć. Teraz nie miał już szans dźwignąć ładunku, zegarek pokazywał zaś, że dochodzi dwudziesta czwarta minuta. Wiedział, że to ostatni moment, by uciec. I tak ryzykował już wiele. Mimo to czuł przemożną ochotę zostać i przesunąć diabelską maszynę jeszcze choć sto kroków. Ba! Nawet dziesięć, byleby mieć cień szansy, że pomoże to ludziom po drugiej stronie. Ale jeśli Tyc nie wróci? Jak poradzi sobie Natalie? Kto się nią zaopiekuje? Maurice pokręcił głową. Położył dłoń na gorącym, wibrującym boku bomby, a potem zerwał się do biegu przez las, biegu szalonego i pokracznego, w którym dobywał z siebie ostatnich sił, próbując nie paść na ziemię ze zmęczenia. Bomba wybuchła, gdy był ledwie pięćset kroków od niej. ***
Gdy bomba wybuchła, było ciepłe, jesienne popołudnie. Gdy bomba wybuchła, na polu nad Nową Odrą leżało już trzydzieści tysięcy zabitych oraz drugie tyle rannych. Gdy bomba wybuchła, marszałek Davout prowadził właśnie pół swojego korpusu na sam środek linii, desperacko próbując odwrócić bieg bitwy. Gdy bomba wybuchła, Świeradowski siedział bezradnie nad rozbitymi resztkami ostatniej ze swoich armat. Gdy bomba wybuchła, generał Ferdycki próbował zebrać grupkę ochotników, którzy poszliby z nim na pomoc reducie. Gdy bomba wybuchła, Uhrman bronił się ze swoimi ostatnimi dziesięcioma ułanami, ustawionymi w koło i otoczonymi przez hordę ożywionych trupów. Gdy bomba wybuchła, marszałek Samsonow, zadowolony z przebiegu bitwy i tego, że poradzili sobie bez dziwacznych planów księcia Mikołaja, właśnie słał człowieka do etherowego sygnalizatora, by rozkazać hrabinie przerwanie misji. Gdy bomba wybuchła, Konstanty Piotrowiak wydawał ostatnie tchnienie, leżąc przykryty żołnierskim płaszczem na twardej, armatniej lawecie. Kiedy wybuchła bomba, Stanisław Tyc stał na szczycie reduty i wykrzykiwał rozkazy, patrząc na przedpole, na którym tłoczyło się morze wrogich żołnierzy. Resztki nadziei właśnie go opuściły, zostawiając miejsce tylko chłodnej determinacji. Nagły błysk oślepił go; zgiął się wpół, bo skóra na twarzy zatętniła ostrym bólem. W przeraźliwym, monumentalnym wrzasku, który powstał przez zmieszanie krzyków z dziesiątków tysięcy ludzkich gardeł, Tyc nie usłyszał huku nadchodzącej eksplozji. Podmuch poderwał go w powietrze, niósł chwilę z potworną siła, aż wreszcie Stanisław poczuł, że spada; runął na coś twardego plecami. Przestał czuć cokolwiek. *** Burłyj Askelios był na tyle daleko od eksplozji, że nie oślepł, gdy pod niebo wzniosła się monstrualna kolumna światła, otoczona przez siatkę czystego etheru. Zajmował miejsce przy sztabie marszałka Samsonowa, na wzgórzach o trzy mile na południowy wschód od dwóch wrogich redut, a na dodatek spoglądał akurat w bok, na Temudżan, z którą rozmawiał. Kiedy spostrzegł niezwykłe i przerażające zjawisko, formuły obronne same przyszły mu na myśl, a magiczne znaki ułożyły się odruchowo pod powiekami. Krew uderzyła mu do głowy, świat zaistniał nagle w zwolnionym tempie. Młody oficer, który tuż obok padał właśnie ze zbłąkaną kulą w boku, zaczął płynąć na spotkanie ziemi niespiesznym, jednostajnym tempem. A słup ognia pęczniał, pożerając niebo, ziemię i malutkie, ciemne sylwetki wyprężonych
w przerażeniu ludzi. Setki, tysiące ich ginęło w jasności, wchłonięte przez kolosa światła i ognia, który zjawił się znikąd. Burłyj w niemym szoku patrzył, jak ściana ognia pędzi w jego stronę z niewyobrażalną prędkością. I wtedy usłyszał krzyk Temudżan: – Zasłona! Kładź zasłonę, durniu! Odwrócił się i spostrzegł, że kapłanka, stojąc przed generałem i jego sztabem – przed tą zbitą grupą rozdziawionych barbarzyńców – zaczęła już tkać symbol ochrony. – Kładź zasłonę! Dopiero teraz zrozumiał, co do niego mówi. Sama nie miała dość sił, by obronić przed piekielnym żarem i huraganowym podmuchem cały szczyt wzgórza. Ale z jego pomocą... Tak, mogli jeszcze to przeżyć. Światłość była już nieopodal, górowała nad Burłyjem niebotyczną, ognistą koroną. Czas podzielił się na momenty krótsze niż uderzenie serca, na mgnienia powieki, jakby wiedział, że zaraz nawet jego pochłonie światłość i próbował uciec choćby na moment. Łup-łup. Czerwona od wysiłku twarz Temudżan. Łup-łup. Konie stają dęba. Ich jeźdźcy, zrzuceni z siodła, lecą w dziwnych pozach. Łup-łup. Upuszczona przez generała luneta błyszczy odbitym światłem pożogi, jak dążący ku ziemi meteor. Łup-łup. Burłyj wie, że nie ma czasu do namysłu. Skóra na karku mu cierpnie; czuje już wokół moc, która zbiera się w nim nieświadomie, z samego strachu i zagrożenia. Musi ją tylko pchnąć, ukierunkować. Łup-łup. Przed oczyma obrazy: niewolnicza praca przy animowaniu kolejnych zwłok, strach przed duchami pustki, wiecznie nienasyceni barbarzyńcy, którzy chcieli więcej, więcej, za każdą możliwą cenę. Burłyj musi tylko pchnąć moc, ukierunkować. Robi więc to. Ale zamiast wzmocnić tkaną przez Temudżan barierę, rozbija ją potężnym pulsem pierwotnej energii. Łup-łup. Ostatnie mrugnięcia. Czas dzieli się jeszcze bardziej, zatrzymuje niemal – w tak drobne migawki zmieniło się płynne dotąd życie. Niedowierzanie na twarzy Temudżan. Jej usta złożone do krzyku, wargi ciągnące ku sobie, by wypowiedzieć jedną sylabę. Tarcza, która rozpryskuje się w krople błękitu, uderzona wysoką pod niebiosa falą płomieni. Krótkie pieczenie, jak muśnięcie skrzydeł ognistego motyla. Potem – nic.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI W KTÓRYM: Maurice Dalmont oraz Stanisław Tyc stwierdzają ze zdziwieniem, że nie zginęli, by wkrótce potem tego pożałować.
Dalmont ocknął się w bólu tak wielkim, że nim jeszcze w pełni odzyskał przytomność, do jego uszu dotarł własny krzyk. Leżąc wykręcony w nienaturalnej pozycji, z osmalonymi plecami, pociągnął ręką wzdłuż ciała, by wymacać ranę. Okazało się jednak, że tylko się potłukł, gdy siła wybuchu poderwała go w powietrze. Musiał uderzyć o coś kolanem, bo nie mógł teraz ruszać nogą. Zaczął się czołgać do przodu, w głowie mu się kręciło, świat przed oczyma był rozmyty, zieleń liści oraz kora pni zlały się w nieczytelną kałużę pomieszanych kolorów, która przelewała się w rytm podmuchów wiatru. Nie wiedział, dokąd i po co pełznie. A po dłuższej chwili spostrzegł wśród kolorowych plam inną, czarną niemalże, wysoką, która rosła z każdą chwilą. Przez moment wydawało mu się, że to idzie śmierć. Potem, za pierwszym kształtem zobaczył następne – również szły w jego stronę. Dopiero kiedy ciemna sylwetka pochyliła się na nim, zrozumiał, że to człowiek. Silna dłoń chwyciła go za ramię, w uszach rozbrzmiał odległy głos: – Jest pan ranny? Może pan chodzić? Gdzie reszta? Maurice nie odpowiedział, jęknął tylko z bólu. – Wydaje się, że nic mu nie grozi. Albert, Simon – zanieście go do wozu, my pójdziemy szukać pozostałych. Unieśli go z dwóch stron, nie przejmując się jego bolesnymi jękami, a potem bezceremonialnie przeciągnęli przez ostatni pas drzew, na leśną ścieżkę. Za każdym razem, kiedy bezwładna noga uderzała o korzeń lub kamień, Dalmont czuł ból, promieniujący od palców stopy aż po plecy. Na wąskiej dróżce, gdzie wcześniej były tylko wozy Rosjan, kręciło się więcej ludzi.
Zbierali trupy, oglądali karetę Eleny, jeden – stojąc nieco dalej – szkicował zapamiętale. Nieopodal stały ich konie oraz wozy, w tym masywna, więzienna kolasa z kratami w oknach. Na ten widok przytomność zaczęła Dalmontowi wracać. – Co robicie, panowie?! Czy jestem aresztowany? Żądam wyjaśnień – zdołał wydusić z siebie, ale nikt nie raczył mu odpowiedzieć. Zaciągnęli go do więziennego wozu. Okute ciemnym żelazem drzwiczki otwarły się ze zgrzytem, a Maurice’a ciśnięto bezceremonialnie do środka, na wilgotną słomę. Leżał tam długo, słuchając jak wokół krzątają się ludzie, jak szurają przeciągane po ziemi ciała. W końcu ktoś podszedł od przodu do wozu i rozkazał jechać. Woźnice pogonili poczwórny zaprzęg, skrzypnęły osie i pojazd potoczył się drogą z powrotem w stronę Neuwaldu. Promienie ciepłego, jesiennego słońca wpadały przez zakratowane okienko, rysując na podłodze jasny prostokąt. Żwir chrzęścił pod kopytami koni. Maurice Dalmont zasnął. *** Mężczyzna, który odprawił wóz, patrzył za nim, dopóki masywna sylwetka nie znikła za zakrętem. Potem westchnął, odwrócił się i skierował tam, gdzie ludzie w ciemnych płaszczach układali na mokrej trawie okrwawione ciała. Jeden z nich przerwał pracę, odwrócił się i spytał: – Co z nimi robimy, panie ministrze? Tutaj mamy hrabinę, tu jej kozaków, tam jakichś rzezimieszków, a nawet kirasjera w pełnej zbroi. Niech mnie kule biją, jeśli wiem, o co w tym chodzi! – Wszystkich do lasu, komisarzu, zakopać wraz z bronią i wszelkimi drobiazgami. Wozy zniszczyć i pogrzebać z nimi. Konie możemy zabrać ze sobą, ale bez uprzęży. Ślady walki zatrzeć, jak dalece to możliwe. Wszystko musi zniknąć. To ma wyglądać, jakby rozpłynęli się w powietrzu. – A... krater? – Z tym oczywiście nic nie zdołamy zrobić. Ale upewnijcie się, że na obrzeżach nie zostały żadne skrawki metalu, śrubki... cokolwiek. Nic, co pozwoliłoby sądzić, że wybuch nie był naturalnym fenomenem. Zrozumiano? – Tak jest! – Tylko pospieszcie się. Najlepiej byłoby stąd zniknąć, zanim przyjadą jacyś tutejsi. Komisarz skinął głową. Niedługo potem wszystkie trupy spoczęły w długim wykopie, głęboko w lesie. Funkcjonariusze, którzy przy tym pracowali, czuli się dziwnie, chowając tylu ludzi bez księdza, toteż jeden z nich odmówił nad krawędzią rowu krótką modlitwę. Potem zabrali się
do łopat. Elena Rostov patrzyła w niebo swoimi szmaragdowymi oczyma, na twarzy stężała jej mina skrzywdzonego dziecka. Na porcelanową skórę upadły ciężkie, brązowe grudy ziemi. *** Tyc obudził się w pustce, w próżni gdzieś poza wszelkim istnieniem, w której był tylko ból piekącej twarzy, potłuczonych pleców, skręconego nadgarstka. Pod sobą miał czarną, spękaną ziemię, nad sobą czarne niebo. Skąd ta wszechogarniająca ciemność? Czy przeogromna kula ognia, której obraz wyrył mu się pod powiekami, wyczerpała całe światło wszechświata w jednej eksplozji? Wypaliła go jak główkę zapałki już na wsze czasy. Powietrze pachniało spalenizną, miało też w sobie duszący odór. Jedynym dźwiękiem, jaki Tyc słyszał, był długi, świdrujący pisk. Spróbował się podnieść, używając zdrowej ręki i ku swojemu zdziwieniu zorientował się, że może stać na nogach. Stał więc chwilę, usiłując utrzymać równowagę, co było niełatwe w lepkim, gorącym mroku, bez żadnego punktu odniesienia. Potem spróbował iść. Tylko po to, by po kilku krokach potknąć się o trupa. Tyc runął jak długi na ziemię, jęknął z bólu i wymacał przeszkodę dłonią. Był to jakiś martwy fizylier, zapewne Rosjanin. Skórę miał popękaną, ciało dziwnie skręcone. Tyc nie potrafił go jednak zobaczyć, nawet gdy dotykał czubkiem nosa cuchnącego spalenizną munduru. W końcu od odoru trupa zaczęło go mdlić. Podniósł się więc znowu i zaczął iść dalej. Po chwili jego stopa stuknęła o coś. Przed nim leżał następny nieboszczyk. A dalej kolejny. I kolejny. Tyc musiał zwolnić kroku, badać ostrożnie ziemię przed sobą, by nie przewracać się na ciałach. I choć szedł tak dobre dziesięć minut, nic się nie zmieniało – wciąż była pod nim ta sama, stwardniała ziemia, trupy, a nozdrza drażnił ten sam odór. Wtedy zrozumiał. Był w piekle. Fakt, że do końca wszechświata będzie szedł mrocznym pobojowiskiem, bez żadnego celu, po omacku depcząc trupy i potykając się o nie, wydał mu się na tyle ironiczny, że nie zdołał powstrzymać bolesnego uśmiechu. Stwórca nie mógł wymyślić dla niego kary, która lepiej podsumowywałaby jego życie. Zrezygnowany, powlókł się przed siebie z opuszczoną głową – i tak szedł, szedł, starając się przegnać z głowy resztki myśli; przygotować się na wieczność. Ale w końcu poczuł, że teren opada nieco. A potem jego stopa trafiła w wodę. Zamarł w chwiejnym bezruchu. Zrobił następny krok.
Woda. Coraz głębsza. Postąpił naprzód, śmiejąc się jak dziecko. Chłodny, przyjemny prąd oblewał mu ciało, chłodził poparzoną skórę. Będąc po pas w wodzie, Tyc przemył sobie twarz, po raz pierwszy odczuwając wreszcie ulgę od piekącego bólu. Potem rozłożył ręce na boki i stał tak bardzo długo, ciesząc się chłodem oraz wodą, która pieściła przyjemnie skórę, przepływając mu między palcami. Przerwał to głos, który z trudem przedarł się przez wszechogarniający pisk. – Stasiek? Stasiek, słyszysz mnie, na Boga? – Kto... Kto to mówi? – Tyc zdziwił się, że spomiędzy jego warg wydobył się jakiś dźwięk. – To ja, Piotr Świeradowski. Do diabła, byłem pewien, że zginąłeś. Sam widziałem, jak zdmuchnęło cię z szańca. A potem, jakem już odzyskał przytomność, to patrzę – i nie wierzę oczom. Ktoś na dole lezie pobojowiskiem w mundurze Legii, chwiejąc się jak, za przeproszeniem, ostatni pijak. Powoli przyszło przerażające zrozumienie. Tyc nie był martwy. Stał w Odrze, której srebrną wstęgę widział przez całą bitwę ze szczytu reduty. Dostał się do niej przez długi pas spalonego pobojowiska. – Tam... Nowa Polska? – spytał ze wzruszeniem, wskazując przed siebie ręką. – Tak, panie Tyc. Tam, za rzeką. Ale nam pora iść. – Nie widzę... – głos Tyca się załamał. – Nie widzę jej... – Na Boga, Stanisławie, musimy iść. Ferdycki zbiera resztki Legii, będziemy się cofać na Friedrichsburg. Rosjan też trochę przeżyło, więc samemu nie wolno. Samemu nie – bo schwytają, zabiją. Ale Tyc wciąż stał po pas w wodzie, zataczając się, jakby nie słyszał Świeradowskiego. – Nie widzę jej, Piotrze – słowa ledwo przeciskały się przez zdławione gardło. – Dotarłem aż tutaj i ja... ja jej nie widzę. Kąciki oczu promieniały tępym bólem, po policzku zaczęły ściekać łzy, paląc oparzoną skórę. – Ale co pan... Pułkowniku! Pułkowniku, a mnie pan widzi? Silna dłoń potrząsnęła go za ramię. Odwrócił się w stronę głosu, lecz – ciemność. – Piotrze? Nie, nie. Nic. – Matko Przenajświętsza! Proszę mnie chwycić za ramię. Tyc wymacał epolet ogniomistrza i zaczepił o niego palce. Potem ruszyli z powrotem na płyciznę. A kiedy już wkraczali na brzeg, Stanisław obrócił się jeszcze raz, jakby w nadziei, że zobaczy coś innego poza kurtyną czerni. – Piotrze, jak to się stało? Tyle krwi, cierpień, jesteśmy już tak blisko. I teraz – cofać się? – spytał przytomniejszym już głosem. – Wiem, panie Tyc. Też to czuję. Ale wrócimy. Jeszcze tu kiedyś wrócimy, niech się pan
pułkownik nie boi. Szli. Za nimi szumiały cicho łąki Nowej Polski. Z przodu – rozpościerał się piekielny pejzaż, który w końcu otulił dwie małe sylwetki całunem dymu i spalonej ziemi.
EPILOG Burza trwała. Dłonie Maurice’a zbielały, zaciśnięte na kratach małego okienka, gdy widział, jak w ciemności wybuchają kolejne etherowe błyskawice, jak kule energii przelatują nocnym niebem niczym meteory, zapalając dachy domów oraz wieże kościołów. Krzyki, które dochodziły z dołu, mieszały się z dzwonieniem wozów pożarowych oraz rżeniem koni. W końcu Dalmont poczuł, że zaczyna go od tego wszystkiego boleć głowa. Osunął się na siennik i usiadł oparty o ścianę; skrył twarz w rękach, zamknął oczy. Wiedząc, że sam się do tej katastrofy przyczynił, chciał czuć wyrzuty sumienia, ale zamiast nich doświadczał tylko potwornego zmęczenia. I strachu. Spędził długą chwilę, modląc się w myślach, by jedno z wyładowań trafiło jego celę – aby wszystko to dobiegło wreszcie końca. Wolał śmierć w etherowym rozbłysku niż straszną drogę na szafot. Osłabiony, poczuł, jak wraca choroba, która dręczyła go w mokrym więzieniu. Zaczął trząść się jak w febrze, w głowie mu się mieszało. Zdało mu się, że w ciemnych kątach celi widzi twarze. Heueverrden, Battiste i bracia Artanti patrzyli na niego z wyrzutem, wypominali złośliwie wszystkie błędy, drwili. Potem, nie wiadomo skąd, pojawiła się Natalie, która chodziła po środku celi, płacząc za narzeczonym. Wreszcie, tuż przed nim, zmaterializowała się blada jak trup Elena Rostov, półnaga, skulona na brzegu łóżka. Między jej białymi, krągłymi piersiami ziała krwawa dziura. – Dość! Nie dręczcie mnie już! – krzyknął zrozpaczony Dalmont. Ale końca nie było. Następna zjawa, tym razem znacznie bardziej realna, wyłoniła się na drugim krańcu celi z muru – powoli, cal po calu. Była to ludzka sylwetka, utkana ze słonecznych promieni. Twarz: gładki owal pozbawiony jakichkolwiek rysów. Oślepiająca jasność, dziwne trzaski w powietrzu. – Boże Przenajświętszy – jęknął Dalmont, bo miraż ten był niezwykle ostry i rzeczywisty. Sylwetka zbliżyła się nieco, a potem zatrzeszczała jakimś niesamowitym dźwiękiem, który imitował język francuski: – Witamy cię, Maurisie Dalmont.
Zbyt się bał, aby odpowiedzieć, milczał więc, gorączkowo się zastanawiając, czy rzeczywiście słyszał słowa, czy tylko mu się wydawało. – Wiemy, że jesteś inteligentny i myślisz racjonalnie. Dlatego nie próbowaliśmy w twoim wypadku żadnych sztuczek ani przebrań. Bylibyśmy wdzięczni, gdybyś to docenił i zechciał z nami porozmawiać. – Nie jesteś aniołem – zauważył półprzytomnie Maurice. Ramiona świetlistej postaci zatrzęsły się jakby w śmiechu, choć akompaniowały temu tylko wzmożone trzaski. – Nie. Choć zależy to od tego, czy przez słowo anioł rozumiesz istotę z waszej religii, osobę nadzwyczajnej dobroci, czy też wybawiciela, który zjawia się w najbardziej koniecznym momencie. Nauczyliśmy się już, że wasz język jest szalenie nieprecyzyjny. – Kim jesteś... Jesteście? – w miarę jak Maurice przekonywał się, że nie padł ofiarą przywidzeń, zaczęła się w nim budzić ciekawość badacza, który spotkał się z jedynym w swoim rodzaju zjawiskiem. – To już o wiele ciekawsze pytanie! Szkoda tylko, że nie jesteśmy w stanie precyzyjnie na nie odpowiedzieć w krótkim czasie, jaki nam pozostał. Ale możesz przyjąć, że jesteśmy w pewnym sensie kuzynami. – Czyli... jesteście ludźmi? – Byliśmy. Choć „byliśmy” to nieprecyzyjne określenie, bo przyszłość i przeszłość już dla nas nie istnieją. Jeśli oczywiście rozumiesz, co mamy na myśli przez „już”. – Co tu robicie? – Musimy ci zadać tylko kilka pytań. Byłeś osobą najbliższą katastrofy, mamy nadzieję usłyszeć jakieś wyjaśnienia. – Przyszliście tu z powodu... wielkiej bomby? – Tak. Rozumiemy, że nie zdajesz sobie sprawy, jakie szkody wyrządziłeś? – Nie ja ją odpaliłem. – To już powiedział nam analizator behawioralny. Chcemy wiedzieć, jak powstała. – No... badaliśmy z Beulayem pływy etherowe oraz teorię kurtyn, kiedy trafiliśmy na równania opisujące statykę pola etherowego, które pozwoliło nam przypuszczać, że... – Nie mieliście pomocy? – przerwała istota. – Czytałem prace Morthiena. Beulay dał mi też kilka analiz Soultiere’a. – Mamy na myśli pomoc z zewnątrz. – Jakiego „zewnątrz”? – Niezwykłe – skwitowała pytanie postać. – Możesz nam powiedzieć, kiedy zaczęliście wykorzystywać energię, którą nazywasz etherem? – W tysiąc osiemset dwunastym roku, kiedy Morthiene zbudował pierwszą cewkę. Ale mówią, że do prac zainspirowało go spontaniczne wyładowanie, które zobaczył pewnego razu w swoim laboratorium. To było nieco wcześniej, jakoś tak w tysiąc osiemset jedenastym.
Świetlista postać stała długą chwilę bez ruchu, aż w końcu Dalmont, nie wiedząc, czego od niego oczekuje, dodał: – Nic więcej nie wiem. – Nic więcej się nie spodziewaliśmy. Rozważaliśmy to, co nam powiedziałeś. To wiele zmienia. – W czym? – Nie musisz wiedzieć. – Ale chcę. Sylwetka zatrzęsła się w śmiechu, a potem zamarła na długą chwilę. – Ustaliliśmy, że możemy ci powiedzieć – zabrzmiało wreszcie. – Potraktuj to jako solidarność naukowców. Szpila etherowa, którą stworzyliście, spowodowała ogromne szkody w tysiącach światów. Myśleliście, że przenika ona tylko Europę i Nową Europę, lecz tak naprawdę przebiła więcej rzeczywistości, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. Żeby to lepiej wytłumaczyć, będziemy musieli przekazać ci choć odrobinę ogólnej wiedzy. Wybacz, lecz twoje wykształcenie na niewiele się przyda. Usłyszysz teraz rzeczy, które będą się kłócić z twoim pojęciem o nauce, ale my nie mamy dużo czasu, więc nie możemy wdawać się w dyskusję nad każdym szczegółem. Dlatego nie pytaj o nic. Powiemy ci wszystko, a kiedy odejdziemy, możesz się nad tym zastanawiać choćby i całe życie. Dalmont skinął głową. – Słuchaj uważnie. Tego, co pojmujecie jako cały wszechświat, istnieje nieskończona wielość. Choć wszystkie rodzą się z tego samego zjawiska, a dokładniej z tej samej ilości energii, to w pierwszych ułamkach istnienia wmrożony w nie zostaje zbiór reguł, które wpływają na dalsze losy świata. Reguł takich, jak prawa fizyki, które już znacie, prawa obce wam, jak i wiele innych czynników. Zestaw reguł warunkuje dalszy rozwój każdej rzeczywistości. A im jest ona starsza, tym większą zmianę powoduje subtelna różnica w początkach istnienia. Wszystkie światy, w których istnieje Europa i podobna wam cywilizacja – a nawet ich jest niemalże nieskończoność – były na początku praktycznie identyczne. Ale różnice, które nawet dla nas są niemierzalne, sprawiły, że Maurice Dalmont tutaj jest naukowcem, gdzie indziej umarł na tyfus w wieku lat dziesięciu, a w kolejnym ze światów został urzędnikiem w dziale ceł i importów. I tu dochodzimy do etheru. Najprościej będzie mi opisać go – drogą uproszczonego porównania – jako płótno obrazu, którym jest metawszechświat. To w etherze, pierwotnej energii, której tworem jest wszystko od wymiarów po czas i całkowitą próżnię, trwają „bąble” pozostałych rzeczywistości. Najmniejszy nawet wyciek etheru to znak, że w samej tkaninie istnienia dzieje się coś nadzwyczaj niepokojącego. Każda z waszych cewek, każdy etherowy mechanizm, to dla uniwersum bolesna zadra. A to, co uczyniła wasza bomba etherowa, jest katastrofą na niespotykaną wcześniej skalę, raną odczuwaną w niemal wszystkich istnieniach. Wybiliście dziurę między ogromną liczbą rzeczywistości. Nawet my nie potrafimy jeszcze w pełni
oszacować konsekwencji. – Jak to możliwe? Przecież bomba była wynalazkiem na pewno mniej złożonym niż to, co musieliście osiągnąć wy! – Miałeś o nic nie pytać. – Przepraszam, ale... – ugryzł się w język. – Przepraszam. Mówcie dalej. – Wasz wszechświat jest spełnieniem pewnych granicznych założeń, które uznawano za niemożliwe. Zbiór praw, który mu przypadł, jest na tyle charakterystyczny, że przy spełnieniu pewnych warunków można przerwać całkowicie tkaninę rzeczywistości, a zarazem na tyle normalny, że pojawiły się u was liczne myślące gatunki – takie same jak w wielu innych wszechświatach. Możesz to uznać za nieszczęście w nieszczęściu. Albo szczęście w szczęściu – wedle uznania. W każdym razie mam nadzieję, że to cię nie obrazi, ale wasza cywilizacja dostała możliwości porównywalne do podarowania małpom wielostrzałowych karabinów. Używając języka porównań: stąpaliście cały czas po cienkim lodzie, wystarczyło stuknięcie butem, żeby wnętrzności uniwersum wyciekły na wierzch. – A więc ja... – wymamrotał Maurice. – W zasadzie nie powinniście istnieć – kontynuowała istota. – Gdybyśmy wcześniej wiedzieli, że tak łatwo zdołacie sięgnąć po energie, które tak bardzo was przerastają, po prostu byśmy was zniszczyli. – Macie taką możliwość? – Tak. – Więc zostaniemy zniszczeni? – Nie wiem. Ale nie wydaje się to prawdopodobne. Nie naprawi to szkód, które już zostały wyrządzone, a pojęcia zemsty nie znamy. – Ale... – Maurice ugryzł się w język i zastanawiał chwilę, czy powinien mówić to, co ma na myśli. W końcu podjął: – Ale ktoś zawsze może zbudować kolejną wielką bombę. – Już nie. Założymy tu stałą placówkę badawczą, będziemy kontrolować takie sprawy. Nikomu z was nie przyjdzie nawet do głowy podobna myśl. Mamy tu do zbadania wiele rzeczy, na przykład ten przedziwny paradoks. – Paradoks? – Zapewne nie zrozumiesz teraz, o co chodzi, ale etherowe emanacje, jako elementy spoza waszego świata, nie rządzą się tymi samymi prawami fizyki, a w szczególności nie dotyczy ich czas, dlatego możliwe, że te, które pojawiły się wcześniej w waszym świecie, mogły być produktem ubocznym katastrofy, jaką sam zainicjowałeś za pomocą nauki, którą zainspirowały owe emanacje. Rozgorączkowany umysł Dalmonta nie potrafił tego do końca objąć. – A co gdybym postanowił zrobić nową bombę? – spytał Maurice. – Wiem, jak się do
tego zabrać. – Nie radzimy próbować. Konsekwencje byłyby przykre. – Pytałem tylko z ciekawości. – Wiemy. Inaczej już byś nie żył, Maurice Dalmont. Zapadła cisza. Na zewnątrz wciąż rozlegały się krzyki, wściekłe świszczenie wiatru oraz dzwony wozów pożarowych. – Przypuszczam, że nie sprawiłoby wam problemów wypuszczenie mnie stąd – ostrożnie zagaił Dalmont. – Nie. – Czy mogę na to liczyć? W ramach solidarności naukowców? – Nie. – Hmmm... Dlaczego? – Bo nie chcemy wywierać na tę rzeczywistość wpływu, kiedy nie jest to potrzebne. A teraz – żegnaj. Musimy cię opuścić. – Poczekaj! – krzyknął Dalmont. – Chciałem jeszcze...! Ale gość już go nie słuchał. Podszedł do ściany i wniknął w nią, zostawiając na powierzchni kamieni lekko fosforyzujący nalot. Ten jednak zbladł szybko, aż wkrótce jedynym śladem wizyty została jasność, którą Maurice widział pod powiekami, kiedy zamknął oczy. I dziwne słowa, które wciąż rozbrzmiewały mu w głowie. Został znowu sam, nie wiedząc nawet, czy wszystko zdarzyło się naprawdę, czy też był to jedynie sen na jawie. Z zamyślenia wyrwał go jednak szybko odgłos kroków na korytarzu. Potem szczęk zamka. Maurice zwinął się ze strachu na sienniku. Zdawało się niemożliwe, żeby ktoś myślał w taką noc o egzekucji. Ale po co innego mieliby przychodzić? Tymczasem ciężkie skrzydło otworzyło się, z korytarza wpadło do środka światło naftowej lampy i do celi wkroczyło dwóch mężczyzn – umundurowany policjant oraz szczupły człowiek o siwych włosach, którego twarz częściowo przesłaniał postawiony kołnierz płaszcza. – Proszę się nie bać, panie Dalmont. Nie mamy złych zamiarów – rzekł. – Wręcz przeciwnie nawet, jestem tu, żeby panu pomóc. Dalmont zmrużył oczy. Miał pewność, że widział już gdzieś tego mężczyznę, ale był tak roztrzęsiony po spotkaniu z tajemniczą istotą, że pamięć go zawodziła. – O czym pan mówi? – spytał. – Jest pan wolny, panie Dalmont. – Nieznajomy wskazał dłonią otwarte drzwi. Maurice nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Czy to była jakaś okrutna zabawa? Kolejny etap przesłuchań, w którym chcieli go złamać fałszywą nadzieją? A może i oni byli jedynie wytworem chorego, rozgorączkowanego umysłu? Siwy mężczyzna uśmiechnął się dobrotliwie.
– No, proszę włożyć rzeczy, które ma dla pana rewirowy, a potem iść z nami. Nie możemy tu stać wieczność. Chyba że woli pan szafot? Nie wolał. Zbliżył się podejrzliwie, a policjant narzucił na jego ramiona ciężki płaszcz i naciągnął mu na głowę czapę. – Dlaczego... Czemu pan to robi? – spytał siwowłosego Maurice. – Bo jestem człowiekiem honoru. Pan dla mnie pracował, choć nawet o tym nie wiedział, nie mogę więc zostawić pana na pastwę losu. Przyznam, że pan i pańscy ludzie poradzili sobie nadzwyczaj sprawnie z hrabiną Rostov. I mówię to nawet mimo drobnej pomocy, którą otrzymaliście. – To pan napisał list? – Owszem. I przepraszam z góry, że wprowadziłem pana w błąd. Oczywiście miałem do dyspozycji środki, by powstrzymać hrabinę. Ale bardzo późno, później nawet niż pan, zorientowałem się w jej motywach, a wtedy... dość powiedzieć, że z ważnych politycznych przyczyn o wiele korzystniej dla nas było, jeśli hrabina Rostov zginie w porachunkach z przestępcami zamiast z rąk policji. Nawet pan sobie nie wyobraża, jakie poparcie miała na cesarskim dworze. – Pan mnie oszukał! Wrobił w coś, co powinno być pracą wywiadu, a mnie skazano za to na szafot! Przez pana zginęli dobrzy ludzie. To obrzydliwe! – No, no! Ma pan tupet! Mówić takie niemiłe rzeczy osobie, która wyciąga pana z celi śmierci... Ludzie zginęliby tak czy inaczej, a teraz przynajmniej sprawa dla wszystkich stron wygląda nadzwyczaj klarownie. Niewinna, lubiana arystokratka napadnięta przez bandytów i porywaczy podczas podróży do rodziny. Żeby historia zyskała krzepiące zakończenie, wspomniani bandyci muszą jeszcze tylko zginąć na szafocie. Dalmont poczuł dreszcz. – Nie. – Mężczyzna się zaśmiał. – Proszę się niczego nie obawiać. Zginie pan jedynie oficjalnie. Choć oczywiście nawet taka śmierć niesie za sobą poważne konsekwencje. Jestem zmuszony prosić, żeby pan natychmiast opuścił miasto, a najlepiej i Francję. Proszę wyjechać do Włoch albo do Królestwa Polskiego – ma pan w końcu polskich przyjaciół. Zarzuty nie mogą zostać oficjalnie zdjęte, w papierach na zawsze pozostanie pan spiskowcem, szpiegiem i mordercą profesora Beulaya. Radziłbym więc zacząć zupełnie nowe życie. – A gdybym się sprzeciwił? Gdybym został w Paryżu? – Byłoby to bardzo nierozsądne. – Gdzieś już to dzisiaj słyszałem – mruknął Maurice. – Słucham? – Rozumiem. Proszę się nie martwić, mam doświadczenie w trzymaniu się na uboczu. – Wyśmienicie, życzę więc szczęścia! A teraz muszę się pożegnać. Nie chcę być tu widziany, a przynajmniej nie przed jutrzejszą wizytacją. Rewirowy odprowadzi pana pod bramę, a potem już poradzi pan sobie sam. Tylko proszę pamiętać, żeby niezwłocznie opuścić Paryż!
Dalmont skinął głową, mężczyzna zaś ukłonił się, po czym zniknął, stukając obcasami podkutych trzewików. – Idziemy, paniczu – mruknął policjant. Trzymając Dalmonta za ramię, przeprowadził go przez korytarze więzienia, trzy posterunki strażników, za każdym razem pokazując im otrzymany od siwego papier. Wreszcie wyszli na chłodny dziedziniec, a potem przed główną bramę. Gdy stanęli na brukowanej drodze, wiodącej do więzienia, którą rozświetlały co chwila etherowe błyski, rewirowy poklepał Dalmonta po ramieniu. – No, paniczu, czas w drogę. Tylko trzeba uważać. Tam w mieście prawdziwe piekło. Niech mnie szlag, jeśli coś takiego wcześniej widziałem. Radziłbym czym prędzej biec do domu i nie patrzeć za siebie. No chyba że mieszka pan na Montmartre, bo tam cała dzielnica się już pali. – Mieszkam na południu – nieprzytomnie odparł Dalmont, który teraz, patrząc na burzę z zupełnie innej perspektywy, nie mógł uwierzyć, że przyczynił się do takiej katastrofy. – To dobrze! To dobrze! A teraz proszę uciekać. I radziłbym dać na mszę, z pana największy szczęściarz, jakiego w życiu widziałem. Musiał się pan czymś tam u góry wielce zasłużyć, bo żeby tak w dzień przed egzekucją? O czymś takim tylko w opowieściach się słyszy. Nie ma dwóch zdań, dobry musi być z panicza człowiek. Dalmont odwrócił się i patrzył chwilę na policjanta, jakby myślał nad tym, co ten właśnie powiedział. Potem kąciki jego ust uniosły się w ironicznym wyrazie. Zachichotał głupio, a w końcu się roześmiał: głośno, histerycznie, strasznie. A potem zaczął biec, ślizgając się na mokrym bruku. – Patrzcie no, takiego – mruknął za nim rewirowy. – Pomylony, niech się Matka Boska zmiłuje. I po co go na wolność było? Ale Dalmont tego nie słyszał. Biegł ulicami Paryża, zataczając się ze śmiechu jak wariat, a nad nim ether pożerał niebo.
KONIEC Belfast, 2006-2008