NEI1P05IMAN ZABAWIĆ SIĘ NA ŚMIERĆ DYSKURS PUBLICZNY W EPOCE SHOW-BIISINESSU przełożył LECH NIEDZIELSKI ze wstępem MACIEJA MROZOWSKIEGO Warszawskie Wyd...
26 downloads
56 Views
13MB Size
NEI1P05IMAN ZABAWIĆ SIĘ NA ŚMIERĆ DYSKURS PUBLICZNY W EPOCE SHOW-BIISINESSU
przełożył LECH NIEDZIELSKI ze wstępem MACIEJA MROZOWSKIEGO
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Tytuł oryginału; Amusing Ourselves to Death Public [Uscourse in the Agę of Show Business Projekt okładki; Maciej Sadowski Redakcja: Ryszarda Krzeska Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Janina Zgrzembska
W projekcie okładki wykorzystano fragment obrazu Goi Pogrzeb sardynki
1 J*") J*) <£ First published m the United States under the title AMUSING OURSELYES TO DEATH by Neil Postman. Copyright e 1985 by Neil Postman. Published by arrangement with Viking Pengmn, a member of Penguin Putnam, Inc. © for the Polish edition by MUZA SA. Warszawa 2002 € for the Polish translation by Lech Niedzielski
ISBN 83-7319-243-3
1000266930 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MU ZA SA Warszawa 2002
"!/
BUWr
Wstęp do wydania polskiego Zabawić się no, śmierć to trzecia, po Technopoiu i W stron? XVIII stulecia,* książka Neila Postmana udostępniona polskiemu czytelnikowi. Jak to się często zdarza przy prezentacji dorobku zagranicznych autorów, prace wcześniejsze ukazują się po publikacjach nowszych. W tyrn przypadku mamy do czynienia z książką, która powstała w połowie lat osiemdziesiątych, czyli kilka i kilkanaście lat przed dwoma wymienionymi tytułami. Choć każda z nich stanowi samoistną całość i musi „bronić się" w oderwaniu od całego dorobku autora, to data jej powstania ma znaczenie przy ocenie jej odniesień do rzeczywistości, a także rekonstrukcji i dekonstrukcji poglądów Postmana, by nawiązać do postmodernistycznych konceptów, z którymi toczy zajadły spór. Neil Postman jest autorem ptodnyrn, popularnym i prowokującym. Mimo profesorskiego tytułu i uniwersyteckich powiązań nie należy do typowych naukowców, prowadzących badania empiryczne i budujących teoretyczne eksplikacje. Jest raczej surowym krytykiem współczesnej cywilizacji, kultury i społeczeństwa. Formułuje N. Postman. Technopol. Tńumf techniki nad kulturą, przel. A. Tanalska-Dulęba. Warszwa 1995; W stron? XVIII stulecia. Jak meszlość może doskonalić naszą przyszlość, przel. R. Frąc, Warszawa 2001.
błyskotliwe uogólnienia i stawia ostre diagnozy, oparte na klarownych opozycjach, okraszane sugestywnymi przykładami i kategorycznymi sądami. Tworzywo dla swych wizji czerpie z najprzeróżniejszych źródeł - od starożytnych mędrców i Biblii począwszy, przez oświeceniowe traktaty filozoficzne, aż po współczesne rozprawy naukowe, teksty publicystyczne, a nawet literaturę piękną. Aby zapanować nad całą złożonością analizowanej problematyki i nadać swoim wywodom jednoznaczną postać, staje się z konieczności Wielkim Reduktorem, w rodzaju tych. o których pisze przywoływany często w książce Aldous Huxley. W efekcie otrzymujemy teksty zwięźle, atrakcyjnie napisane, łączące konwencje naukowego eseju z poetyką filozoficznego pamfletu. Przede wszystkim jednak prowokujące do krytycznej refleksji. Punktem wyjścia i myślą przewodnią Zabawić się na śmierć jest teza, dziś już oczywista dla badaczy komunikowania i kultury, że środki komunikowania (media) nie są tylko technicznymi urządzeniami do przenoszenia różnych treści, ale każdy z nich wywiera swoisty wpływ na orientacje intelektualne, sposoby opisywania rzeczywistości i wrażliwość ich użytkowników, na charakter publicznego dyskursu i całą kulturę. Każde medium tworzy własną metaforę epistemologiczną, czyli odrębne sposoby nadawania znaczeń i definiowania prawdy. Spośród wszystkich wynalezionych przez człowieka mediów najbardziej przeciwstawne to druk i telewizja. Druk jest nośnikiem idei i znaczeń, które rozwijają racjonalny dyskurs, nastawiony na spójny, logicznie uporządkowany opis świata oraz obiektywizowanie myśli i wiedzy. Szczytowym wyrazem rozwoju druku było oświecenie, najbardziej racjonalna epoka w dziejach ludzkości (epoka typografii). Wynalezienie telegrafu i fotografii zapoczątkowało schyłek tej epoki, a telewizja
6
doprowadziła do jej ostatecznego upadku. Telewizja nie służy bowiem do wyrażania myśli, tylko do kopiowania natury. Obraz nie zawiera żadnej idei, pokazuje jedynie jakiś obiekt, w dodatku wyrwany z kontekstu i pozbawiony znaczenia. Przekaz za pomocą obrazu apeluje nie do rozumu, ale do emocji. Telewizja zastępuje więc racjonalny dyskurs wszechogarniającą rozrywką. Czyniąc z rozrywki „naturalny format", który wykorzystuje do przedstawienia wszelkich problemów, telewizja w efekcie degraduje je do roli rozrywki. Taka banalizacja i trywializacja poważnego dyskursu (politycznego, dziennikarskiego, religijnego, edukacyjnego) to znak epoki, w której żyjemy - epoki show-businessu. Jej episternologiczną metaforą jest rozrywka, ale to nie oznacza, że nasza przyszłość zapowiada się wesoło, gdyż - jak przewidywał Huxley - grozi nam duchowe spustoszenie i śmierć kultury. Zarysowana przez Postmana wizja przejścia od epoki typografii do epoki show-businessu jest uproszczoną i zmodyfikowaną wersją teorii przejścia z „galaktyki Gutenberga" do „galaktyki Marconiego", stworzonej przez Marshalla McLuhana, którego Postman traktuje jako swego mentora i zarazem oponenta. Jest to wersja uproszczona, gdyż autor opiera ją na opozycji druk - telewizja, podczas gdy McLuhan typografii przeciwstawia kino, radio i telewizję, łącznie tworzące „galaktykę Marconiego". Kino Postman w ogóle pomija, a z radiem najwyraźniej nie daje sobie rady. Co prawda dostrzega, że radio może służyć racjonalnemu dyskursowi, ale stwierdzając, iż zostało w całości opanowane przez przemysł muzyczny, stawia je na marginesie swoich rozważań. A przecież według McLuhana właśnie radio („plemienny bęben") zapoczątkowało zmiany, które telewizja („bojaźliwy olbrzym") rozwinęła. Tyle że McLuhan zmiany te ujmuje w szersze ramy niż Postman, który jest aż tak 7
Wielkim Reduktorem, że kino i radio, a także parę innych mediów, wyrzuca poza nawias swojej historii. W porównaniu z wizją McLuhana historia Postmana zawiera też jedną, nader ważną modyfikację. Obaj autorzy są zwolennikami technologicznego determinizmu, czyli poglądu, że postęp techniczny określa kierunek rozwoju oraz charakter całej cywilizacji i kultury. O ile jednak McLuhan jest wyraźnym technooptymistą. upatiiijącyni w telewizji źródło zmian korzystnych, to Postman jest zdeklarowanym technopesymistą, wiążącym z ekspansją tego medium ciąg zmian na gorsze. Zmiany te już zniszczyły dorobek oświecenia i dalej sieją spustoszenie w kulturze (myśl tę Postman rozwija w książce Technopol: Tńumf techniki nad kulturą), nie można się im też przeciwstawić inaczej, jak tylko przez powrót do druku i racjonalnego dyskursu (o tyni Postman pisze w pracy W stronę XVII! stulecia). Nie ma tu miejsca na gruntowną polemikę z takim stawianiem sprawy - polemikę należałoby zacząć od dekonstrukcji nazbyt wyidealizowanego obrazu oświecenia, którym zauroczył się Postman. Rzecz można skwitować nieco ironicznie, że pogłoski o rychlej agonii kultury wydają się mocno przesadzone, a pomysł jej reanimacji za pomocą idei i mediów z XVIII stulecia to zawracanie kijem Wisły, by użyć bardziej swojskiej metafory epistemologicznej. Perspektywa europejska i dystans czasowy, dzielące nas od miejsca i roku powstania Zabawić się na śmierć, pozwalają, ba, wręcz nakazują poprzedzenie lektury książki Postmana kilkoma uwagami krytycznymi. Ich celem nie jest zdyskredytowanie zawartych w niej rozważań dotyczących telewizji, lecz umieszczenie ich w nieco innym kontekście niż ten, z którego wyrastają, tj. amerykańskiej rzeczywistości połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Sam Postman, jak się Czytelnik przekona, przywiązuje wielką wagę do kontekstu.
8
Traktuje go wręcz jako nieodzowny warunek właściwego odczytywania znaczeń myśli i idei. Nie powinien więc mieć nic przeciwko temu, by i na jego rozmyślania spojrzeć w kontekście obecnych zmian cywilizacyjnych i europejskiej wiedzy o mediach. Ten uwspółcześniony i poszerzony o doświadczenia europejskie kontekst obnaża dwie zasadnicze słabości Postmanowskiej wizji telewizji. Pierwsza polega na tym, że opisuje on wyłącznie telewizję amerykańską, a wnioski formułuje na temat telewizji w ogóle. Nie jest to żaden błąd (metodo)logiczny, tylko wyraz głębokiego przekonania, że amerykańska telewizja komercyjna, całkowicie podporządkowana interesom show-businessu, jest najwłaściwszą i najlepszą postacią telewizji, najpełniej odsłaniającą i wykorzystującą „naturę" tego medium. Telewizja w służbie show-businessu również wielu Europejczykom wydaje się pociągającą ideą. Ale na naszym kontynencie nie jest to ani jedyna, ani nawet mocno ugruntowana idea telewizji. Jest to tylko rozwijana od początku lat osiemdziesiątych neoliberalna alternatywa dla europejskiej idei mediów publicznych, czyli radia i telewizji realizujących misję społeczną w zakresie informacji, edukacji i kultury. Teoria i praktyka mediów publicznych byta wielokrotnie krytykowana, ale nie sposób zaprzeczyć, że telewizja publiczna wniosła i nadal wnosi ogromy wkład w rozwój demokracji i kultury społeczeństw Europy Zachodniej, co zresztą zadecydowało o recepcji tego modelu telewizji w krajach postkomunistycznych (choć praktyka jest tu często jego zaprzeczeniem). Gdyby był to gorszy model telewizji, to w konfrontacji z ekspansją telewizji komercyjnej telewizja publiczna skazana byłaby na zagładę, a tak się przecież nie stało. Mimo że musiała „oddać" nadawcom komercyjnym część widzów, zdołała jednak utrzymać znaczącą, niekiedy nawet dominującą pozycję. Prawdą jest, że rywalizacja nadawców publicznych
9
i komercyjnych doprowadziła do częściowej konwergencji ich programów, tzn. media publiczne zwiększyły dawkę pozycji rozrywkowych, a media komercyjne nadają programy informacyjne, edukacyjne i kulturalne, ale w efekcie prawdą jest też i to, że oba warianty telewizji europejskiej są „lepsze" od amerykańskiej telewizji komercyjnej. Lepsze w sensie najwyżej cenionym przez Postmana. zawierają bowiem więcej racjonalnego dyskursu i częściej podejmują debatę nad istotnymi kwestiami publicznymi. Czy wobec tego Postman nie ma racji? Bez wątpienia ma ją wtedy, gdy ukazuje zasadnicze różnice dzielące druk i telewizję, a zwłaszcza gdy wskazuje wszystkie epistemologiczne ograniczenia tego medium, ale najwyraźniej nie ma racji, kiedy dowodzi, że telewizja z samej swojej istoty preferuje „formaty rozrywkowe" i w ogóle nie może być nośnikiem racjonalnego dyskursu. To że telewizja konkretyzuje i personalizuje przekaz, wcale nie oznacza, iż taki przekaz automatycznie wyklucza wszelki racjonalny dyskurs - przecież wyklad akademicki, klasyczna postać racjonalnego dyskursu, też jest przekazem personalizowanym i obrazowym (zachowanie wykładowcy, tabele, wykresy, rysunki, slajdy itp.). Rosnąca popularność takich kanałów telewizyjnych, jak Arte, Planet czy Discovery, dowodzi, że telewizja może być przekaźnikiem wiedzy, zachowując równowagę między obrazem a słowem, czyli wyglądem i pojęciem, konkretem i abstrakcją, natomiast bezpośrednie transmisje obrad parlamentarnych umożliwiają obywatelom tak głęboki wgląd w struktury władzy, o jakim Ojcowie Założyciele demokracji nie mogli nawet marzyć. Opisane przez Postmana procesy degradacji i eliminacji racjonalnego dyskursu nie są zdeterminowane przez samą „naturę" telewizyjnego medium, lecz raczej przez „naturę'' instytucji nadawczych, które za pomocą tego medium zwracają się do społeczeństwa. Zabawić
10
się na śmierć to zjadliwa i bezkompromisowa krytyka ideologii i praktyki amerykańskiej telewizji komercyjnej jako integralnej części show-businessu. Rzekłbym nawet, krytyka zbyt jednostronna i zbyt daleko idąca, gdyż z polskiej telewizji znamy wiele przykładów inteligentnych seriali amerykańskich (dokumentalnych i fabularnych), podejmujących ważne kwestie, prezentujących różne punkty widzenia i skłaniających do głębszej refleksji. Tak więc mimo odwoływania się do teorii determinizmu technicznego książka Postmana utrzymana jest w istocie w duchu teorii determinizmu polityczno-ekonomicznego, zgodnie z którą czynnikiem najmocniej określającym formę i treść telewizyjnego przekazu nie jest technika, ale ideologia i interes ekonomiczny nadawców, czyli mitologia konsumpcjonizmu i pogoń za zyskiem. Postman nie przyznaje się do takiej orientacji najpewniej dlatego, że jest ona kojarzona z marksizmem i radykalizmem, a narażenie się na takie zaszufladkowanie byłoby nieeleganckie i niepraktyczne - osłabiałoby silę oddziaływania i rezonans wywodów autora. Druga z wspomnianych zasadniczych słabości Postmanowskiej wizji telewizji jest całkowicie przez autora niezawiniona, zgoła nieuchronna. Chodzi mianowicie o to. że pisząc swoją książkę, dostrzegał już obecność komputera, być rnoże także raczkujący wówczas Internet, nie mógł jednak przewidzieć dynamiki ekspansji obu tych mediów ani rozmiaru zmian powodowanych przez nie w sferze komunikacji społecznej. Gdyby je zauważał, musiałby uznać, że za sprawą komputera i Internetu komunikacja społeczna wkracza w nową epokę, epokę przekazu multimedialnego, w którym dotychczasowa opozycja druk - telewizja przekształca się w przekaz integrujący rozmaite techniki, kody, formaty. Co więcej, w początkowej fazie rozwoju Internet był zdominowany przez różne formy słowa pisanego i dopiero później stopniowo ożywał, 11
wprowadzając elementy przekazu audiowizualnego i telewizji. Od początku było też jasne, że Internet przywraca rangę słowa pisanego, ale równocześnie zmienia sposób posługiwania się nim, jak też całą sferę wymiany informacji za pomocą pisma. Kompleksowość i skala zmian są przy tyrn tak duże, a rozpoznanie ich charakteru tak trudne i powolne, że każda próba zredukowania ich opisu do prostych opozycji, w których lubuje się Postinan, groziłaby drastycznym wypaczeniem obrazu nowych mediów, zwłaszcza zaś charakterystycznej dla nich interaktywności (w obrębie przekazu i między użytkownikami). Tak zresztą jest nadal. Dziś można już jednak powiedzieć, że Internet wpływa na charakter dyskursu publicznego oraz kształtuje właściwą dla siebie epistemologię, choć nie można jeszcze dokładnie określić, jaka jest i czym będzie ta nowa epistemologia (stwierdzenie, że korelatem Internetu jest epistemologia postmodernistyczna, poruszyłoby zapewne Postmana do żywego). Po prostu dlatego, że cały fenomen multimedialności wciąż jeszcze jest in statu nascendi. Czy wskazane wyżej słabości wpływają na wartość poznawczą książki Postmana i umniejszają korzyści płynące z jej lektury? Zdecydowanie nie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że publikacja Postmana pokazuje, na czym polega i do czego prowadzi nieokiełznana komercjalizacja telewizji w stylu amerykańskim, Europa broni się jednak na różne sposoby przed nadmierną komercjalizacją i amerykanizacją telewizji. Unia Europejska przykłada wielką wagę do wspólnej polityki audiowizualnej, obejmującej zarówno regulacje prawne, jak i wspieranie europejskiej twórczości telewizyjnej, jednak nie ma gwarancji, że to skutecznie powstrzyma oba wskazane zagrożenia. Polska natomiast dopiero przygotowuje się do członkostwa w UE. a stosunkowo liberalna polityka medialna i trudna sytuacja
12
ekonomiczna kraju zwiększają podatność polskich nadawców telewizyjnych na komercjalizację i amerykanizację oferty programowej. Widać to zwłaszcza na przykładzie naszej telewizji publicznej, która utrzymuje się głównie z reklam. Troskę o tzw. oglądalność oraz udział w rynku obsesyjnie przedkłada nad swoją misję społeczną i poziom programów. Dość powiedzieć, że polska wersja tak krytykowanego przez Postmana programu edukacyjnego dla dzieci Ulica Sezamkowa została przygotowana właśnie przez TYP S.A. i uznawana jest przez tego nadawcę za udany przykład wartościowych działań edukacyjnych przeznaczonych dla najmłodszej widowni. Po drugie - książka Postmana daje szeroki zestaw kategorii opisu i kryteriów oceny telewizji, tzn. zarówno programu, jak i sposobu działania nadawcy. Nawet jeśli kreślony przez autora obraz telewizji jest obciążony grzechem „wielkiej redukcji", a na dodatek odstaje od obecnej sytuacji medialnej i nie uwzględnia doświadczeń europejskich, to i tak może służyć jako punkt odniesienia do krytycznej analizy rozmaitych praktyk nadawczych oraz wpływu telewizji na różne obszary dyskursu publicznego. Dla przykładu, warto by spojrzeć przez pryzmat Postmanowskiej analizy telewizyjnych programów religijnych na telewizyjne relacje z papieskich pielgrzymek, a zwłaszcza poszukać odpowiedzi na pytanie: jaki przekaz niosą transmisje z mszy papieskich, które gromadzą przed telewizorami milionowe audytoria, doznające podobno ogromnych uniesień religijnych. Otóż wedle Postmana wywołanie takich uniesień przez telewizję jest w ogóle niemożliwe i mamy tu do czynienia z wielką mistyfikacją. Telewizyjny obraz desakralizuje bowiem przestrzeń i aktorów religijnej ceremonii, przekształcając ją w widowisko rozrywkowe. Mimo częstych odniesień do Boga jest On tu aktorem drugoplanowym, gdyż cala akcja i narracja koncentrują
się na Kapłanie, który dzięki umiejętnej ekspozycji podlega wedetyzacji. Podążając dalej za tropem myśli Postmana, możemy powiedzieć, iż jest nawet gorzej - aktorem pierwszoplanowym jest Kapłan (persona), aktorem drugoplanowym jest klaszczący, skandujący i śpiewający tłum (chór), a Bóg jest dopiero aktorem trzecioplanowym, o ile w ogóle jest jeszcze dla Niego miejsce w tym spektaklu. Dominacja obrazu nad słowem sprawia, że widowiskowość zabija tu wszelką transcendentność, a ekscytacja wyklucza medytację. W rezultacie mamy widowisko rozrywkowe wprawiające w dobry nastrój i sprawiające przyjemność. Jednym słowem: w telewizji jest forma bałwochwalstwa. Pozostaje jednak problem epistemologii: czy wizerunek Kapłana, będący przecież kluczowym elementem widowiska, może być jeszcze jakąś metaforą epistemologiczną, czy też jest już tylko ikoną show-businessu, czy jak kto woli kultury masowej? Wydaje się, że wszystko zależy od kontekstu i perspektywy. Być może dla Amerykanina twarz Kapłana była do 11 września roku pamiętnego wyłącznie ikoną show-businessu, a po tym dniu nabrała, choćby na pewien czas. znaczenia metaforycznego. Być może dla Polaka obraz Kapłana, który zmaga się z fizyczną słabością, jest telewizyjną metaforą kondycji narodu borykającego się z meandrami historii, zagubieniem w nowej rzeczywistości, czy zgoła brakiem wiary we własne siły. Być może jest jeszcze inaczej.,. I dlatego warto, aby Czytelnik zapoznał się z książką Postmana i sam poszukał odpowiedzi na wszystkie wyżej zgłoszone wątpliwości, zastrzeżenia i pytania. Nawet jeśli nie znajdzie odpowiedzi, to z pewnością inaczej spojrzy na swój domowy telewizor - wierzę, że bardziej wnikliwie, a o to przecież chodzi. Maciej Mrozowski
Przedmowa Wypatrywaliśmy pilnie 1984 roku. Kiedy nadszedł, a przepowiednia się nie spełniła, pogrążeni w zadumie Amerykanie zanucili z cicha pieśń ku własnej chwale. Oto korzenie liberalnej demokracji ostały się. Niezależnie od tego, gdzie do głosu doszedł terror, to przecież nas Orwellowski koszmar ominął. Zapomnieliśmy jednak, że równolegle z mroczną wizją Orwellowską istniała inna, sformułowana nieco wcześniej i trochę mniej znana, choć równie zatrważająca: Noioy wspanialy świat Aldousa Huxleya. Wbrew powszechnemu, pokutującemu nawet wśród sfer wykształconych, przekonaniu Hicdey i Orwell nie prorokowali tego samego. Orwell ostrzega, że zostaniemy zniewoleni przez jakąś przemoc pochodzącą z zewnątrz. Tymczasem w wizji Hicdeya do pozbawienia ludzi ich autonomii, pełni osobowości i historii niepotrzebny jest żaden Wielki Brat. W j ego mniemaniu ludzie pokochają osaczającą ich przemoc, zaczną wielbić technologie, które pozbawiają ich zdolności myślenia. Orwell lękaf się tych, którzy zakażą wydawania książek. Huxley zaś obawiał się, że nie będzie powodu do ustanawiania podobnego zakazu, ponieważ zabraknie kogokolwiek, kto zechce książki czytać. Orwella przerażali ci, którzy pozbawią nas dostępu do informacji.
15
Przedmiotem obaw Huxleya natomiast byli ludzie, którzy dostarczą nam informacji w takiej ilości, że staniemy się bierni i egoistyczni, Orwell bai się, że nasza kultura przeistoczy się w kulturę niewolników. Huxley zaś lękał się, że ogarnie nas kultura banału, zajmująca się jakimiś ekwiwalentami doznań, „orgią-porgią"' i wirówką infantylnych igraszek. Jak to zauważył Hiudey w Nowym wspaniałym świecie, bojownicy o prawa obywatelskie i racjonaliści, którzy pozostają w stałej gotowości, aby przeciwstawiać się tyranii, „nie wzięli pod uwagę bezgranicznej niemal zachłanności człowieka na rozrywkę". W Roku 1984, dodał Orwel], ludzi kontroluje się przez zadawanie im bólu. W Nowym wspaniałym świecie to samo jest osiągane dzięki dostarczaniu im przyjemności. Słowem, Orwell obawiał się, że zniszczy nas to, czego nienawidzimy, Hicdey zaś - że to, co uwielbiamy. Tematem tej książki jest prawdopodobieństwo, że racja leży po stronie Huxleya. nie Orwella.
' Cyt. za: A. Huxlcy Nmry wspaniały świat, przel. B. Baran, Wydawnictwo Literackie. Kraków 1988.
N
a
Rozdział l Medium to metafora W różnych okresach naszej historii różne miasta byty ogniskami, z których emanował duch amerykanizmu. Na przykład w końcu XVIII stulecia Boston był ośrodkiem politycznego radykalizmu, który doprowadził do wystrzału * - usłyszanego przez cały świat - wystrzału, który nie mógłby zostać oddany w żadnym innym miejscu jak tylko na przedmieściach Bostonu. Wybuch ten sprawił, że wszyscy Amerykanie, łącznie z mieszkańcami Wirginii, poczuli się w giębi duszy bostończykami. W połowie XIX wieku Nowy Jork stał się symbolem tygla Ameryki - a przynajmniej tej nieangielskiej - kiedy to nieszczęsne wyrzutki z całego świata zeszły z pokładów statków zawijających na Ellis Island, by rozpowszechnić po całym kraju swe dziwne języki i jeszcze dziwniejsze obyczaje. Na początku XX wieku Chicago, miasto otwarte dla wszystkich i miotane silnymi wichrami, stało się symbolem przemysłowej prężności i dynamiki Ameryki. Jeśli gdzieś w Chicago istnieje jakiś posąg rzeźnika, to jest on przypomnieniem czasów, kiedy Ameryka kojarzyła się z liniami kolejowymi, stadami bydła, stalowniami Mowa tu o masakrze bostońskiej, kiedy wojska brytyjskie, wyznaczone do zaprowadzenia porządku i dopilnowania egzekwowania cel importowych, otworzyły 5 III 1770 r. ogień do tłumu. Zginęło wtedy pięć osób - przyp. tłum.
19
i wyzwaniami przedsiębiorczości. Jeśli zaś takiego pomnika nie ma, to powinien powstać - tak samo jak statua Żołnierza Pospolitego Ruszenia, upamiętniająca Epokę Bostońską, a Statua Wolności - Epokę Nowojorską. Dziś musimy patrzeć na Las Vegas w Nevadzie jako na metaforę naszego narodowego charakteru i naszych dążeń - na jego symbol, którym jest automat do gry i rewiowa tancerka na dziesięciometrowym tekturowym fotosie, Las Vegas bowiem jest miastem bez reszty poświęconym idei rozrywki i jako takie głosi ducha kultury, w której społeczny dyskurs przybiera formę rozrywki. Nasza polityka, religia, programy informacyjne, sport, oświata i handel zostały przekształcone w przyjemne dodatki do show-businessu, i to przeważnie bez czyichkolwiek protestów czy nawet większego zainteresowania, W efekcie jesteśmy narodem będącym o krok od zabawienia się na śmierć. W chwili kiedy to piszę, prezydentem Stanów Zjednoczonych jest były hollywoodzki aktor filmowy.' Jednym z jego głównych rywali w wyborach w 1984 roku był pierwszoplanowy bohater wspaniałego widowiska lat sześćdziesiątych - astronauta. Rzecz jasna, że nakręcono film na temat jego pozaziemskiej przygody. Poprzedni kandydat, George McGoyern, był gospodarzem popularnego telewizyjnego widowiska Saturday Night Live. Podobnie jak kandydat nieco późniejszego rocznika - wielebny Jesse Jaekson. Tymczasem były prezydent Richard Nixon. który ongiś twierdził, że przegrał wybory wskutek sabotażu ludzi zajmujących się jego makijażem, posłużył senatorowi Edwardowi Kennedy'emu radą. w jaki sposób przeprowadzić skuteczny wyścig do Białego Domu. Na ' Chudzi o Ronalda Reagana sprawującego urząd prezydenta w latach 1981-1989-przyp. tłum. 20
pewno zrzucić dziesięć kilogramów wagi. Choć w Konstytucji brak na ten temat najmniejszej wzmianki, to najwyraźniej otyli są skutecznie wykluczani z ubiegania się o prezydenturę. Prawdopodobnie również łysi. A już niemal z pewnością ci, których wygląd nie został istotnie zmieniony dzięki sztuce zabiegów kosmetycznych. W istocie możemy doczekać czasów, kiedy kosmetyki jako dziedzina wiedzy zastąpią ideologię. A wtedy polityk będzie musiał sprawować fachową nad nią kontrolę. Amerykańscy dziennikarze - prezenterzy dzienników telewizyjnych - nie zapominają o tym problemie. Większość z nich spędza więcej czasu z suszarkami do włosów w rękach niż nad swymi tekstami, wskutek czego tworzą oni emanującą największym blichtrem grupę ludzi wymodelowanych przez Las Vegas. Aczkolwiek Ustawa o federalnych środkach przekazu nie wspomina o tym ani słowem, to jednak ludzie pozbawieni telegenicznego powabu nie są dopuszczani przed oblicze publiczności, aby móc przekazać to, co jest nazywane wiadomością dnia. Pieszczochy kamery zaś mogą domagać się gaży przekraczających milion dolarów rocznie. Amerykańscy biznesmeni odkryli, dużo wcześniej niż reszta społeczeństwa, że jakość i użyteczność produkowanych przez nich dóbr spychane są na dalszy plan przez sztukę ich eksponowania; że w rzeczy samej połowa zasad kapitalizmu, czy to wychwalanych przez Adama Smitha, czy też potępianych przez Karola Marksa, nie ma sensu. Nawet Japończycy, którzy jakoby produkują lepsze samochody niż Amerykanie, wiedzą, że ekonomia jest bardziej sztuką prezentacji niż nauką, o czym świadczy wysokość rocznego budżetu Toyoty Przeznaczonego na reklamę. Nie tak dawno widziałem, jak Billy Graham połączył się z Sheckym Greenem, Redern Euttonsem, Dionne Warwickiem, Milionem Berle'em i innymi teologami
w hołdzie składanym George'owi Burnsowi, który świętował swoje osiemdziesięciolecie trwania w przemyśle rozrywkowym. Wielebny Graham wymienił z Burnsem cięte powiedzonka na temat czynienia przygotowań do Wieczności. Choć Biblia bynajmniej o tym nie napomyka, wielebny Graham zapewnił publiczność, że Bóg kocha tych ludzi, którzy rozśmieszają innych. Popełnił btąd, zapominając o swoim duchownym stanie. Wielebny po prostu pomylił NBC z Bogiem. Dr Ruth Westheimer jest psychologiem i prowadzi stały popularny program radiowy oraz audycję klubu nocnego, w którym opowiada swym słuchaczom o sprawach seksu w całym nieskończonym bogactwie jego przejawów, i to językiem, który niegdyś królował wyłącznie w sypialni i na rogach ulic. Jest ona niemal tak samo zabawna jak wielebny Billy Graham. Znana jest jej wypowiedź: „Ja nie zakładam, że będę się zgrywać. Jeśli jest ku temu okazja, to się jej poddaję. To wspaniale, że uważają mnie za komika. Kiedy profesor w swym nauczaniu posługuje się poczuciem humoru, ; słuchacze zachowują to w pamięci". Nie mówi wszakże, co im w tę pamięć zapada, ani też, jaki z tego mają pożytek. Jej teza wszakże brzmi: wspaniale jest być komikiem. I rzeczywiście, w Ameryce Bóg sprzyja wszystkim tym, którzy są obdarzeni zarówno talentem, jak i osobowością, pozwalającymi bawić publiczność, niezależnie od tego, czy są to kaznodzieje, sportowcy, przedsiębiorcy, politycy, nauczyciele czy dziennikarze. W Ameryce najmniej zabawnymi ludźmi są zawodowi komicy. Zatroskani obserwatorzy kultury - czytujący książki takie jak ta - mają świadomość, że przytoczone wyżej przykłady to nie żadna aberracja, ale w istocie - banały. Nic brakuje krytyków, którzy dostrzegli i odnotowali rozkład społecznego dyskursu w Ameryce i jego przeis22
toczenie się w sztukę show-businessu. Sądzę jednak, że przeważająca ich część zaledwie rozpoczęła swe opowiadanie o źródłach i znaczeniu tego osuwania się w bezmiar banału. Ci, którzy z werwą pisali na ten temat, powiadają nam na przykład, że to, co się dzieje, jest osadem po doszczętnie wypalonym kapitalizmie; albo że - przeciwnie - mamy do czynienia z pozbawionym smaku owocem dojrzałego kapitalizmu; albo że chodzi tu o neurotyczne pokłosie epoki freudyzmu; albo że wszystko to wynika z dawnych zaszłości, żądzy zysku i ambicji. Wyjaśnienia te przestudiowałem bardzo uważnie i nie mogę powiedzieć, aby pozbawione byiy jakichkolwiek wartości poznawczych. Marksistów, freudystów, zwolenników Levi-Straussa, a nawet scjentystów kreatywnych nie powinno się lekceważyć. A w każdym razie byłbym bardzo zaskoczony, gdyby historia, którą mam do opowiedzenia, choćby częściowo zbliżyła się do pełnej prawdy. Jak to gdzieś zauważył Huxley, wszyscy jesteśmy Wielkimi Reduktorami, przez co rozumiał, że nikt z nas nie ma ani predyspozycji umysłowych do poznania całej prawdy, ani czasu, aby nam ją wyjawić, gdybyśmy uwierzyli, że ją znamy, ani też audytorium na tyle naiwnego, aby zechciało ją zaakceptować. Czytelnik znajdzie tu jednak pewien argument, który pozwoli bardziej jednoznacznie ująć problem, niż się to działo w wielu przypadkach w przeszłości. Jego wartość, jakakolwiek jest, tkwi w prostocie ujęcia, którego źródła wiążą się z obserwacjami poczynionymi przez Platona 2300 lat temu. Argument ten skupia swą uwagę na formie ludzkiej rozmowy i prowadzi do wniosku, że sposób, w jaki czujemy się zobowiązani doprowadzenia takich rozmów, wywrze możliwie najsilniejszy wpływ na to, jakie idee zdołamy trafnie wyrazić. A dające się wyrazić idee stają się nieuchronnie istotną treścią kultury.
Wyrazu .,rozmowa" używam tu w znaczeniu metaforycznym, aby je odnieść nie tylko do języka mówionego, ale także do wszystkich technik i technologii, które pozwalają ludziom w obrębie jakiejś konkretnej kultury na wymianę wiadomości. W tym rozumieniu kultura jako całość jest rozmową czy dokładniej - zbiorem rozmów, prowadzonych na różne symboliczne sposoby. Nas tu interesuje, jak formy społecznego dyskursu wpływają, a nawet dyktują rodzaj wynikających z nich treści. Aby zrozumieć, na czym to polega, sięgnijmy po prosty przykład i rozważmy prymitywną technikę dymnych sygnałów. Choć nie wiem, jakie dokładnie treści przekazywano niegdyś za pośrednictwem tej sygnalizacji amerykańskich Indian, mogę bez obawy przyjąć, że nie wchodziła tam w grę filozoficzna debata. Kłęby dymu są zbyt monotonne, aby wyrazić myśli na temat istoty bytu, a gdyby nawet te podmuchy byiy bardziej skomplikowane, to filozof z plemienia Czirokezów zużyłby cały zapas drewna albo wszystkie koce na długo przed sformułowaniem swego drugiego aksjomatu. Nie da się zastosować dymu do uprawiania filozofii. Jego forma wyklucza treść Weźmy przykład bardziej swojski. Jak już wspomniałem wcześniej, jest czymś niewyobrażalnym, aby tak: człowiek, jak nasz dwudziesty siódmy prezydent, wielo podbródkowy, stuczterdziestokilogramowy Williarn Ho ward Taft, mógł w dzisiejszych czasach zostać kań dydatem w wyborach prezydenckich. Kształt sylwetk człowieka nie rna większego związku z kształtem gło szonych przezeń idei, jeśli je kieruje do społeczeństw; na piśmie lub za pośrednictwem fal radiowych albo też a jakże, sygnałów dymnych. W telewizji wszakże zwią zek taki zdecydowanie istnieje. Ogrom stuczterdzies tokilogramowego wizerunku, choćby nawet gadającego z łatwością przytłoczyłby jakiekolwiek duchowe subtel
24
ności przekazywane za pośrednictwem mowy. W telewizji bowiem dyskurs prowadzony jest przede wszystkim poprzez wyobraźnię wzrokową, co oznacza, że medium to przekazuje nam rozmowę w postaci obrazów, a nie słów. Pojawienie się menedżera do spraw wizerunku na scenie politycznej, z jednoczesnym zanikiem funkcji pisarza przemówień, potwierdza fakt, że telewizja wymaga innych treści niż pozostałe środki przekazu. Jej forma działa ze szkodą dla jej treści. Oto jeszcze jeden, bardziej złożony przykład. Informacja, treści lub, jak kto woli, „materiał", tworzący coś, co się nazywa wiadomością dnia, nie istniał - nie mógłby istnieć - w świecie pozbawionym mediów, które pozwoliłyby dać im wyraz. Nie chcę przez to powiedzieć, że takie fakty jak pożary, wojny, morderstwa i romanse, nie zdarzały się zawsze i wszędzie na całym świecie. Mam tu na myśli brak technologii do ich rozgłoszenia; pozostałyby one poza świadomością ludzi, którzy nie włączyliby ich do swej codziennej krzątaniny. Po prostu informacja taka nie mogłaby istnieć jako cząstka treści kultury. Ten pomysł - że istnieje zawartość treściowa, zwana wiadomością dnia - został wykreowany przez telegraf (a później rozszerzony przez kolejne, nowsze meclia), który umożliwił przemieszczanie wyodrębnionej z kontekstu informacji na wielkie odległości i z niewiarygodną szybkością. Wiadomość dnia jest wymysłem naszej technologicznej wyobraźni. Jest ona, całkiem dosłownie, zdarzeniem medialnym. Poświęcamy naszą uwagę okruchem wydarzeń z całego świata, ponieważ rnamy różnorodne media, których formy doskonale Pasują do fragmentarycznej konwersacji. Kultury pozbawione mediów o szybkości przekazu równej prędkości światła - powiedzmy kultury, gdzie sygnały dymne S 3 najskuteczniejszym dostępnym środkiem pokonyw ania przestrzeni - nie mają wiadomości dnia. Bez
25
medium służącego do wytworzenia jej formy wiadomość! dnia nie istnieje. Chciałbym być jak najlepiej zrozumiany - celern tej książki jest pełne ubolewania spojrzenie na najważniejsze zjawisko kulturalne drugiej polowy XX wiekuj w Ameryce: zmierzch Epoki Typografii i rozkwit Epoki Telewizji. Ta przemiana w sposób dramatyczny i nieodwracalny odmieniła treść i znaczenie społecznego dyskursu, ponieważ dwa diametralnie odmienne media nie mogą służyć tym samym ideałom. Jeśli tak bardzo słabnie wpływ druku, to zawartość treściowa polityki, religii, oświaty i wszystkiego, co obejmuje interes publiczny, musi się zmienić i zostać przetworzona w warunkach najbardziej odpowiadających wymogom telewizji. Jeśli wszystko to brzmi podejrzanie niczym aforyzm Marshalla McLuhana, że środek przekazu jest przekazem, to nie będę dezawuował tego skojarzenia (aczkolwiek takie działanie jest w modzie wśród poważnych naukowców, którzy, gdyby to nie chodziło o McLuhana, nabraliby wody w usta). McLuhana poznałem przed trzydziestu laty. kiedy byłem świeżo upieczonym absolwentem, a on nieznanym angielskim profesorem. Uważaiem wówczas, podobnie zresztą jak teraz, że wypowiadał się on w tradycji Orwella i Hujdeya - to znaczy jako prorok, ja zaś pozostałem wierny jego naukom, że najprostszym sposobem wniknięcia w istotę jakiejś kultury jest zwrócenie uwagi na jej instrumenty konwersacji. Mógłbym też dodać, że moje zainteresowanie takim spojrzeniem po raz pierwszy wzbudził prorok o wiele znakomitszy niż McLuhan i bardziej starożytny niż Platon. Kiedy jako miody człowiek studiowałem Biblię, znalazłem w niej zwiastun idei, że formy mediów wplywąją na konkretną treść, a co za tym idzie - mogą zawładnąć kulturą. Marn tu szczególnie na myśli drugie przykazanie Dekalogu, które zabrania Izraelitom spo26
rządzania jakichkolwiek realistycznych wizerunków, nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego. co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi n isko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią!"*. Zastanawiam się więc, podobnie jak bardzo wielu innych, dlaczego Bóg tego narodu zawarł wskazówki co do sposobu, w jaki powinni symbolizować lub nie swoje doznania. Dziwne jest wtaczanie takiego nakazu do systemu etycznego, chyba że jego autor założył istnienie związku między formami ludzkiego komunikowania się a jakością kultury. Możemy zaryzykować przypuszczenie, że ludzie, od których się żąda, aby zrozumieli jakieś pojęcie abstrakcyjne, uniwersalne bóstwo, mogą się okazać do tego niezdolni wskutek nawyku sporządzania malowideł lub posążków, czy też opisywania swych idei za pomocą jakichś konkretnych form ikonograficznych. Bóg Żydów rnial istnieć w Słowie i poprzez Słowo, co było koncepcją bezprecedensową, wymagającą najwyższej dyscypliny abstrakcyjnego myślenia. Ikonografia zatem stalą się bluźnierstwem, a do kultury wkroczył Bóg w nowej postaci. Dzisiaj, kiedy jesteśmy świadkami procesu przekształcania naszej kultury ze slowoj^entrycznej jiiLobjazocentryczną, moglibyśmy z korzyścią dla siebie zastanowić się nad tym Mojżeszowym zakazem. Jeśli jednak nawet mylę się w swoich spekulacjach, to sądzę, że rozsądne i szczególnie trafne jest przypuszczenie, iż środki komunikowania się dostępne jakiejś kulturze mają dominujący wpływ na kształtowanie się Jej społecznych i intelektualnych zainteresowań. Mowa jest bez wątpienia medium pierwszorzędnym i niezastąpionym. Czyni z nas ludzi i podtrzymuje w nas człowieczeństwo, a w rzeczywistości je definiuje. Nie za: Biblia Tysiąclecia, Wyd. Pallotirmm, wyd. III poprawione, 1980. Wj 20,4.
27
oznacza to, że gdyby nie istniały inne środki komunikacji, to wszystkie ludzkie istoty uznałyby za równie! wygodne mówić o tych samych sprawach w ten sami sposób. O języku wiemy wystarczająco dużo. aby zro-j zumieć, że różnorodność jego struktur zaowocuje i zróżnicowaniem tego, co możemy nazwać ,,światopo-j glądem". To, w jaki sposób ludzie myślą o czasie] i przestrzeni, o rzeczach i przemianach, w ogromnym stopniu wpłynie na gramatyczny obraz ich języka. Nie j ośmielamy się przypuszczać, że wszystkie ludzkie umysły są jednomyślne w rozumieniu konstrukcji świata. Jak wielkie jednak istnieją rozbieżności w widzeniu świata miedzy różnymi kulturami, możemy sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę ogromną liczbę i różnorodność narzędzi konwersacji, wybiegających poza mowę. Choć bowiem kultura jest wytworem mowy. to przecież jest ona ponownie odtwarzana przez każdy środek komunikowania się - od malarstwa przez hieroglify i alfabet po telewizję. Każde_rnedium, podobnie jak sam język, umożliwia specyficzny tryb prowadzenia dyskursu, do- j starczając nowej orientacji w dziedzinie myśli, sposobu wyrazu, wrażliwości. I to, oczywiście, chciał wyrazić McLuhan, mówiąc, że medium, środek przekazu, jest przekazem, wiadomością. Aforyzm jego wszakże wymaga poprawki, bez której ktoś może pomylić wiadomość z metaforą. Wiadomość oznacza jakieś specyficzne, konkretne stwierdzenie odnoszące się do świata. Jednak formy naszych mediów, łącznie z symbolami, dzięki którym umożliwiają rozmowę, nie tworzą takich stwierdzeń. Przypominają one raczej metafory działające przez dyskretne, lecz bardzo sugestywne skojarzenie w celu przeforsowania swych szczególnych definicji rzeczywistości. Niezależnie od tego, czy odbieramy świat przez obiektyw mowy czy słowa pisanego, czy przez telewizyjną kamerę - nasze media-metafory klasyfikują świat na 28
nasz użytek, porządkują go, kadrują, powiększają, redukują, barwią, dowodzą tego, jaki jest świat. Jak zauważył Ernst Cassirer: W miarejak symboliczna. działalność- czknyipVa postępy, rzeczywista ść fizyczna zdaje. _si£ cofać. Zamiast zajmować się rzeczami samymi w sobie, człowiek w pewnym sensie ustawicznie sam z sobą rozmawia. Tak bardzo owinął się w formy językowe, w obrazy artystyczne, w mityczne symbole lub religijne obrządki, że nie potrafi już niczego zobaczyć ani poznać inaczej jak za pośrednictwem tego sztucznego środka.2
Osobliwością związaną z takim pośrednictwem mediów jest to, że jego rola w ukierunkowywaniu procesu naszej percepcji dostrzegana jest bardzo rzadko. Osoba, która czyta książkę, patrzy w telewizor czy spogląda na zegarek, nie jest zazwyczaj zainteresowana tym, w jaki sposób jej umysł kształtują i kontrolują te zdarzenia, a w jeszcze mniejszym stopniu -jaką koncepcję świata podsuwa jej książka, telewizja czy zegarek. Istnieją jednak mężczyźni i kobiety, którzy to dostrzegają, zwłaszcza w czasach nam współczesnych. Na przykład jednym z wielkich komentatorów naszego życia jest,LewisJ^uin^rd. Nie należy on do tych ludzi, którzy spoglądają na zegarek tylko po to, żeby sprawdzić czas. Rzecz nie w tym, że nie ciekawi go wnętrze zegarka, tym bowiem od czasu do czasu interesuje się każdy z nas, jednak znacznie bardziej fascynuje go to, jak zegar tworzy ideę „chwili za chwilą". Mumford poważnie zajmuje się filozofią zegarów, zegarami jako metaforą, o czym nasz system edukacyjny niewiele ma do powiedzenia, a wytwórcy zegarów - zgoła nic. „Zegar ~ wyciąga wniosek Murnford -jest urządzeniem o napędzie mechanicznym, którego «produktem» są sekundy 1 minuty". Wytwarzając je, zegar doprowadza do rozdzielenia czasu od zdarzeń, które są udziałem człowieka, 1 tym samym podsyca wiarę w istnienie niezależnego 29
świata matematycznie wymierzalnych sekwencji. Oka-j żuje się, że „chwila za chwilą" nie jest koncepcją Boga] czy natury. Jest to człowiek dyskutujący sam ze sobJ i za pośrednictwem wytworzonego przez siebie mecha-| nicznego urządzenia. W swej znakomitej książce Technika a cyvńlizacj
iuż we wczesnym stadium epoki słowa pisanego. „Żaden rozumny człowiek - pisał w swym Siódmym Liście - nie poważy się nigdy zamknąć w niej [mowie] tego. co pojął umysłem, i wskazać do tego jeszcze na stężenie, któremu ulega, cokolwiek się utrwala w znakach pisanego słowa".' Mimo to Platon pisał obszernie, pojmując lepiej niż ktokolwiek inny, że utrwalanie poglądów za pomocą znaków pisanych stanie się początkiem filozofii, a nie jej koncern. Filozofia nie może istnieć bez krytyki, a dokonywanie zapisu stwarza dogodne warunki do poddawania myśli nieustannej i pełnej skupienia analizie. Dzięki zamrożeniu mowy poprzez zapis na arenę wkraczają gramatyk, logik, retoryk, historyk i uczony - a więc wszyscy ci, którzy muszą mieć wgląd w język, aby móc dociekać jego znaczenia, wzlotów i upadków. Platon miał tego świadomość, a zatem musiał wiedzieć, że pismo wywoła rewolucję w sferze percepcji: przesunięcie od słuchu do wzroku jako narzęo!zia językowego procesu. I rzeczywiście, istnieje legenda mówiąca, że Platon wymagał od swych studentów, aby przed wstąpieniem do jego Akademii studiowali geometrię. Byłaby to rzeczywiście mądra idea, ponieważ jak zauważył wybitny krytyk literacki Northrop Frye, „słowo pisane jest znacznie potężniejsze niż zwykle przypomnienie: od-twarza ono przeszłość w teraźniejszości i daje nam nie rzecz znaną, pa, ale połyskującą intensywność przywołanej szystkie przewidywania Platona na temat konsekncji wprowadzenia pisma znalazły dziś głębokie Rozumienie wśród antropologów, zwłaszcza badaczy K ultur, w których obrębie jedynym źródłem złożonej
We
, Listy, przet. M. Maykowska. PWN, Warszawa, s. 53.
31
konwersacji jest mowa. Antropolodzy wiedzą, że, jaki pragnął to zasugerować Northrop Frye, słowo pisane nie jest jedynie echem wypowiadanych wyrazów. Jest] ono zupeinie innym rodzajem głosu, jest trikiem sztukmistrza najwyższej klasy. Tak się z pewnością, musiało jawić tym, którzy je wynaleźli; nic więc dziwnego, że egipski bóg Tot, który podobno skłonił króla Tamusa do wprowadzenia pisma, był również bogiem magii. Dzisiejszy człowiek może w pisaniu nie do- • strzegąc niczego zdumiewającego, jednak nasi antropolodzy wiedzą, jak dziwne i tajemnicze wydaje się ono ludom, które stosują wyłącznie ustny przekaz: rozmowa z nikim, a jednocześnie z każdym. Cóż mogłoby być dziwniejszego niż milczenie, z jakim spotyka się człowiek po zadaniu pytania tekstowi? Cóż mogłoby być bardziej metafizycznie intrygującego niż zwracanie się do niewidocznego audytorium, co musi czynić każdy człowiek piszący książki? A także wprowadzanie w swym tekście poprawek pod wpływem świadomości, że czytelnik może się z nim nie zgodzić albo go źle zrozumieć? Poruszam wszystkie te tematy, ponieważ moja książka traktuje o tym, w jaki sposób nasze plemię znosi próbę rozległego i pełnego niepokojów przesunięcia od rnagii pisma do magii elektroniki. Pragnę podkreślić, że wprowadzenie do kultury takich instrumentów jak pismo czy zegar nie jest po prostu zwiększeniem możliwości człowieka w okiełznywaniu czasu, ale przetworzeniem jego sposobu myślenia oraz, oczywiście, treści jego kultury. To właśnie pragnę wyrazić, określając medium jako metaforę. Powtarza się nam w szkole, i zupełnie słusznie, że metafora sugeruje, jaka jest dana rzecz przez zestawienie jej z czymś innym. Następnie dzięki sile swej sugestii tak mocno zaszczepia jakąś koncepcję w naszych umysłach, że nie potrafimy 32
już sobie wyobrazić tych elementów w oderwaniu: światło jest falą; język - drzewem; Bóg - mądrym i czcigodnym mężem; umysł - ciemną jaskinią rozświetlaną przez wiedze. Jeśb" zaś te metafory przestają nam służyć, musimy silą rzeczy poszukać innych, które okażą się użyteczne. Światło jest cząsteczką; język - rzeką, Bóg (jak to ogłosił Bertrand Russell) - równaniem różniczkowym; umysł - ogrodem łaknącym uprawy. Nasze metafory medialne nie są jednak aż tak jednoznaczne i oczywiste jak powyższe - są o wiele bardziej złożone. Aby pojąć ich metaforyczną funkcję, musimy uwzględnić symboliczne formy niesionej przez nie informacji, jej źródło, jej jakość i szybkość, kontekst, w jakim ta informacja jest odbierana. Trzeba tu wiec trochę podrążyć, żeby do tych metafor dotrzeć i na przykład pojąć, że zegar odtwarza czas jako niezależną, matematycznie ścisłą sekwencję; że pismo jest odtworzeniem umysłu jako tablicy, na której spisane jest doświadczenie: że telegraf odtwarza informację jako towar. Takie przekopywanie staje się jednak łatwiejsze, jeśli wychodzimy z założenia, że w każdy stworzony przez nas instrument wbudowana jest idea, która wykracza poza funkcję samej tej rzeczy. Zauważono już na przykład, że dokonany w XII wieku wynalazek okularów nie tylko umożliwił poprawę wadliwego widzenia, ale podsunął myśl, że ludzkie istoty nie muszą uznawać za ostateczne a ni warunków, jakimi obdarzyła nas natura, ani też skutków upływającego czasu. Pojawienie się okularów wykazało błędność przekonania, że anatomia jest równoznaczna z przeznaczeniem, podsuwając myśl, iż nasze ciała, na równi z umysłami, są naprawialne. Nie będzie chyba przesady w stwierdzeniu, że istnieje związek między wynalezieniem w XII wieku okularów a badaniami nad strukturą genów prowadzonymi w XX wieku.
Nawet tak daleki od codziennego stosowania przyrząd jak mikroskop zawiera w sobie zupełnie zadziwiającą ideę, dotyczącą nie biologii, lecz psychologii. Odsłaniając niewidzialny dotychczas świat, mikroskop zasugerował istnienie pewnych możliwości związanych z umysłem. Jeśli rzeczy są inne, niż się z pozoru wydają, jeśli mikroby czyhają niewidoczne pod naszą skórą, jeśli niewidzialne rządzi widzialnym, to czyż nie jest możliwe, że również id, ego i superego czają się gdzieś anonimowo? Czymże jest psychoanaliza, jeśli nie mikroskopem dla umysłu? Jak powstają pojęcia w naszych umysłach, jeśli nie dzięki metaforom wytworzonym przez nasze instrumenty? Co to oznacza, kiedy się mówi, że ktoś ma iloraz inteligencji 126? W ludzkich głowach nie ma żadnych liczb. Inteligencja nie ma jakości ani wielkości, to tylko my wierzymy, że tak jest. A dlaczego wierzymy? Ponieważ mamy narzędzia, które narzucają wniosek, że tak właśnie wygląda umysł. W istocie nasze instrumentarium zajmujące się myślą sugeruje nam, jak wyglądają nasze ciała na przykład wówczas, gdy ktoś napo1 myka o swym „zegarze biologicznym ', czy też wtedy, gdy mówimy o naszych „kodach genetycznych", gdy czytamy z czyjejś twarzy jak z otwartej książki, czy wreszcie, kiedy wyraz naszej fizjonomii sygnalizuje nasze zamiary. Kiedy Galileusz zauważył, że język natury jest zapisany matematycznie, rozumiał to jedynie w sensie metaforycznym. Sama natura nie rnówi. Nie mówią też nasze umysły, nasze ciała, ani też - co jest bardziej w duchu tej książki - nasze ciała polityczne. Rozmowy o naturze i o nas samych są prowadzone w jakichkolwiek Językach'', które uznajemy za możliwe i wygodne do zastosowania. Nie postrzegamy natury ani inteligencji, ani ludzkiej motywacji, ani ideologii takimi, jakie 34
one są w rzeczywistości, ale tylko jako nasze języki. A nasze języki są naszymi mediami. Nasze media są naszymi metaforami. Nasze metafory tworzą treść kultury.
Przypisy 1 2
3
Cyt. za: „Wisconsin Stale Journal". 24 sierpnia 1983. dział 3, s. 1. E. Cassirer, Esej o człowieku. Wstęp filozofii kultury, przel. A. Staniewska. Warszawa 1977. s. 80. N. Frye, Wielki kod: Biblia i literatura, prcel. A Fulińska, Homini, Bydgoszcz 1998, s. 221.
Rozdział 2 Media jako epistemologia Chciałbym wykazać w tej książce, że wskutek wielkiego przesunięcia medialno-rrietaforycznego, jakie dokonało się w Ameryce, treść znacznej części obszaru naszego społecznego dyskursu stała się niebezpiecznie bezsensowna. Z tego względu zadanie, jakie przede mną stoi w następnych rozdziałach, jest proste. Po pierwsze, muszę przedstawić, jak odmienny od dzisiejszego był w Ameryce, kiedy panowała prasa drukarska, społeczny dyskurs - konsekwentny, poważny i racjonalny; a jak pod rządami telewizji stał się jałowy i bezsensowny. Aby jednak uniknąć sytuacji, że moja analiza zostanie zinterpretowana jako klasyczne akademickie ujadanie, rodzaj elitarnego uskarżania się na telewizyjny „chłam"', muszę najpierw wyjaśnić, że cała moja uwaga skupia się na epistemologii, a nie na estetyce ani na krytyce literackiej. W istocie ów chłam oceniani tak samo, jak każdy przeciętny człowiek i jestem w pełni świadomy, że spod prasy drukarskiej wyszło podobnego chłamu tyle, że dałoby się nim z naddatkiem wypełnić Wielki Kanion. Telewizja istnieje jeszcze zbyt krótko, aby temu dorównać. A zatem nie wnoszę żadnych sprzeciwów wobec telewizyjnego śmietnika. To, co w telewizji najlepsze, to właśnie jej chłam, który nikomu i niczemu poważnie
36
nie zagraża. Ponadto wartości kultury nie mierzymy jej wydajnością produkcji jawnego banału, ale tym, co sama uważa za doniosłe. I tu tkwi nasz problem, ponieważ telewizja osiąga najwyższy stopień zbanalizowania i, co za tym idzie - zagrożenia, kiedy jej aspiracje sięgają wysoko, kiedy przedstawia się jako przekaźnik poważnych kulturalnych konwersacji. A jak na ironię właśnie do tego ustawicznie ponaglają telewizję intelektualiści i krytycy. Kłopot z takimi ludźmi polega na tym, że nie traktują oni telewizji dostatecznie poważnie. Telewizja bowiem, podobnie jak prasa drukarska, jest po prostu.^lozojjaretojyki. Aby mówić poważnie o telewizji^ trzeba zatem rozmawiać o epistemologii. Wszelki inny komentarz jest banałem samym w sobie. Epistemologia jest dziedziną złożoną i zazwyczaj mało klarowną, zajmującą się pochodzeniem natury i wiedzy. Część jej tematyki, istotna dla tej książki, dotyczy zainteresowania definicjami prawdy oraz źródłami tych definicji. Pragnę wykazać przede wszystkim, że definicje prawdy wywodzą się, przynajmniej częściowo, z charakteru środków komunikacji, przez które przenoszona jest informacja. Chcę podyskutować o tym, w jaki sposób media uwikłane są w nasze epistemologiczne teorie. W nadziei uproszczenia tego, co wyraziłem w tytule rozdziału, Media jako epistemologia, uznaję za pomocne zapożyczenie pewnego określenia od Northropa Frye'a, który posłużył się zasadą nazwaną przez siebie „rezonansem". „Dzięki rezonansowi - pisze on - konkretne sformułowanie w konkretnym kontekście nabiera znaczenia uniwersalnego".1 Na początek jako przykład proponuje wyrażenie „grona gniewu", które po pierwszy pojawia się w Księdze Izajasza, kiedy moo mającej nastąpić zagładzie Edomitów. Fraza ta - ciągnie Frye - „dawno już oddaliła się od 37
swojego kontekstu, ku wielu nowym kontekstom, które nadają godność kondycji ludzkiej, zamiast po prostu być obrazem bigoterii".2 Stwierdziwszy to, Frye rozszerza ideę rezonansu, tak że wykracza ona poza wyrażenia i zdania. Bohater w sztuce lub opowiadaniu - na przykład Hamlet albo Alicja Lewisa Carrolla - może mieć rezonans. Mogą go mieć przedmioty, a także kraje: „Najdrobniejsze szczegóły geograficzne dwóch maleńkich rozdrobnionych państewek, Grecji i Izraela, rozsiadły się tak w naszej świadomości, aż stały się częścią mapy naszego świata wyobraźni, niezależnie od tego, czy byliśmy kiedykolwiek w tych krajach, czy nie".a W odniesieniu do kwestii źródła rezonansu Frye konkluduje, że metafora jest silą tworzącą - to znaczy siłą kryjącą się w jakimś wyrażeniu, książce, postaci literackiej lub historii, zdolną do zjednoczenia i nadania znaczenia różnorodności postaw i doświadczeń. W ten sposób Ateny stają się metaforą intelektualnej doskonałości w każdym miejscu na świecie; Hamlet - metaforą pogrążonej w refleksjach rozterki: wędrówki Alicji - metaforą poszukiwania porządku w świecie semantycznych niedorzeczności. Odchodzę teraz od Frye'a (który z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu), jednak zabierani ze sobą jego słowo. Twierdzę, że każdy środek (medium) komunikacji ma rezonans, ponieważ rezonans jest oczywistą metaforą. Niezależnie od tego, w jak niezwykłym i ograniczonym kontekście może zostać użyte, medium jest zdolne wyrwać się daleko poza kontekst, by trafić w nowe, niespodziewane środowisko. Na skutek sposobu, w jaki narni kieruje, aby organizować nasze umysły i integrować przeżywanie świata, medium narzuca się naszej świadomości i społecznym instytucjom w niezliczonych postaciach. Zdarza się, że ma ono siłę, by się
38
wpleść w nasze pojęcia religii, dobra czy piękna. A zawsze jest obecne w sposobach, jakimi definiujemy i ustalamy nasze idee prawdy. Aby wyjaśnić, jak to się dzieje - jak ta skłonność medium, odczuwalna choć niewidoczna, obciąża kulturę - proponuję trzy przypadki formułowania prawdziwych oświadczeń. Pierwszy zaczerpnięty jest z pewnego zachodnioafrykańskiego plemienia, które nie ma pisma, ale którego bogata tradycja przekazu ustnego pozwoliła formułować koncepcje z zakresu prawa cywilnego.4 Kiedy wybucha spór, skarżący przybywają przed oblicze wodza plemienia i występują z zażaleniem. Z powodu braku jakiegokolwiek prawa pisanego zadanie wodza polega na przebiegnięciu myślą swego bogatego zasobu przysłów i porzekadeł, aby natrafić na takie, które pasuje do danej sytuacji i zadowala w równym stopniu obie strony sporu. Kiedy to już nastąpi, wszyscy uczestnicy tego procesu zgodnie twierdzą, że sprawiedliwości stało się zadość, że dano wyraz prawdzie. Czytelnik oczywiście rozpozna, że jest to przede wszystkim metoda stosowana przez Jezusa i inne biblijne postacie, które, żyjąc w obrębie głównie kultury ustnej, czerpały ze wszystkich zasobów mowy, nie wykluczając środków mnemonicznych, sformalizowanych wyrażeń i przypowieści - jako narzędzi odkrywania i ujawniania prawdy. Jak wskazuje Walter Ong, w kulturach ustnych przysłowia i porzekadła nie są instrumentami przypadkowymi: stanowią one substancję myśli. Bez nich niemożliwa jest żadna rozbudowana myśl, ponieważ właśnie się z nich składa".D Dla nas dziś jakiekolwiek odwoływanie się do przysłów i porzekadeł mieści się głównie w konwencji rozstrzygania utarczek z dziećmi lub między dziećmi. -.Prawo jest przy silniejszym". „Kto pierwszy ten lepszy". >.Co nagle, to po diable". Są to formy mówione, po jakie 39
siggamy w chwilach drobnych kryzysów w stosunkach z naszą dziatwą, które wszakże uznano by za śmieszne, gdyby ich użyto na sali sądowej, gdzie rnają zapadać decyzje w „poważnych" sprawach. Czy możemy sobie wyobrazić, że urzędnik sądowy, pytając lawę przysięgłych, czy podjęła decyzję, otrzymuje odpowiedź, że „błądzić jest rzeczą ludzką, ale wybaczać rzeczą boską"? Albo jeszcze lepiej: „Oddajmy cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie"? Przez krótką chwilkę sędzia mógłby być oczarowany, ale gdyby natychmiast po tym nie powrócił „poważny" język, ława przysięgłych mogłaby skończyć karierę z dłuższym wyrokiem aniżeli większość podsądnych. Sędziowie, adwokaci i oskarżeni nie uważają przysłów i porzekadeł za właściwe odpowiedzi podczas prawnych dyskusji. Od wodza plemienia odgradza ich w tym względzie metafora medialna. Ponieważ w opierającej się na materiale drukowanym sali sądu. gdzie prawnicze książki, zestawienia, cytaty i inne druki określają i organizują metodę dociekania prawdy, tradycja ustna straciła wiele ze swej siły oddziaływania - ale nie wszystko. Zeznań świadków oczekuje się w formie ustnej, co jest oparte na założeniu, że słowo mówione, a nie zapisane, jest prawdziwszym odbiciem stanu umysłu świadka. W istocie w wielu sądach przysięgłym nie wolno sporządzać notatek, nie otrzymują też kopii dokonywanych przez sędziego wykładni prawa. Od ławy przysięgłych oczekuje się, by słuchała prawdy lub jej przeciwieństwa, a nie by je odczytywała. Możemy więc powiedzieć, że dochodzi do pewnego zderzenia rezonansów w naszej koncepcji prawniczej prawdy. Z jednej strony pozostaje śladowa wiara w silę mowy. i tylko mowy. w niesieniu prawdy; z drugiej zaś istnieje znacznie silniejsze przekonanie do autentyczności świadectwa pisemnego, a zwłaszcza - drukowanego. Ten drugi 40
pogląd okazuje niewiele tolerancji wobec poezji, przysłów, porzekadeł, przypowieści czy jakichkolwiek innych form wyrazu ustnej mądrości. Prawo powinni pisać ustawodawcy i sędziowie. W naszej kulturze prawnicy nie muszą być mędrcami; wystarczy, jeśli będą dobrze wprowadzeni w zagadnienie. Z podobnym paradoksem spotykamy się na uniwersytetach i, podobnie, z tak samo rozłożonymi rezonansami; to znaczy, że istnieje kilka szczątkouych tradycji opartych na poglądzie, iż mowa jest głównym nośnikiem prawdy. Przeważnie jednak uniwersyteckie koncepcje prawdy są ściśle związane ze strukturą i logiką słowa drukowanego, Aby wyraźniej to przedstawić, skorzystam z własnego doświadczenia, jakie stało się moim udziałem podczas wciąż jeszcze szeroko praktykowanego średniowiecznego obrzędu znanego jako ustny doktorat. Określenia „średniowieczny" użyłem tu w znaczeniu dosłownym, ponieważ w średniowieczu studenci byli zawsze poddawani egzaminom ustnym, a tradycja ta jest nadal podtrzymywana przy założeniu, że kandydat musi mieć zdolność kompetentnego mówienia 0 swojej pracy pisemnej. Jest wszakże sprawą oczywistą, że ta ostatnia ma znaczenie decydujące. W przypadku, który mam na myśli, kwestia ustalenia, co jest usankcjonowaną formą mówienia prawdy, została wyniesiona do rzadko osiąganego poziomu świadomości. Kandydat w zamiarze udokumentowania cytatu włączył do swej rozprawy przypis następującej treści: „Informacja przekazana badającemu podczas wywiadu w hotelu Roosevelt 18 stycznia 1981 roku w obecności Arthura Lingemana i Jerrolda Grossa". Wzmianka ta zwróciła uwagę aż czterech z pięciu ustnych egzaminatorów, wszyscy zaś stwierdzili, że nie była ona zbyt stosowna jako forma dokumentacji 1 2e powinna być zastąpiona przez cytat z książki
lub artykułu. „Nie jest pan dziennikarzem - zauważył jeden z profesorów. - Podobno ma pan zostać naukowcem". Prawdopodobnie dlatego, że kandydat wiedział, iż nie istnieje jakakolwiek pisemna forma oświadczenia, które przekazano mu ustnie w hotelu Roosevelt, za podstawę swej energicznej obrony przyjął fakt, że byli świadkowie owej wypowiedzi i że można do nich dotrzeć, aby potwierdzili ścisłość cytatu; na koniec wyraził pogląd, że forma, w jakiej przekazywana jest myśl, nie ma żadnego związku z jej prawdziwością. Poniesiony falą swej elokwencji, kandydat dowodził dalej, że w jego rozprawie znajduje się ponad trzysta odniesień do wydanych drukiem dzieł i jest wręcz nieprawdopodobne, że żadne z nich nie zostało przez egzaminatorów poddane tak ścisłej weryfikacji. Skłoniło go to do zadania pytania: ,,Dlaczego państwo przyjmują trafność cytatu pochodzącego z publikacji, a odmawiają jej przy odwołaniu się do wypowiedzi ustnej?". Sens odpowiedzi, jaką otrzymał, był następujący: Jest pan w błędzie, uważając, że forma przekazania myśli nie ma znaczenia dla jej wiarygodności. W świecie akademickim słowu opublikowanemu przyznaje się większy prestiż i przypisuje większy autentyzm niż wypowiedzi ustnej. To. co ludzie mówią, uważa się za bardziej niezobowiązujące niż oświadczenie pisemne. Słowo napisane uznaje się za poddane refleksji i rewizji autora, przejrzane przez zwierzchników i wydawców. Łatwiej je potwierdzić lub obalić, ma też bezosobowy i obiektywny charakter, i niewątpliwie to właśnie sprawiło, że w swej rozprawie w stosunku do siebie użył pan określenia „badający", zamiast podać swoje nazwisko; a zatem - słowo pisane jest ze swej natury kierowane do świata, a nie do jednostki. Słowo pisane jest trwałe, mówione - ulotne; i dlatego pismo jest bliższe prawdy 42
niż mowa. Co więcej, jesteśmy pewni, że wolałby pan, aby komisja przedstawiła pisemne zaświadczenie o tyrn, że zdał pan swój egzamin (jeśli go pan zda), aniżeli żebyśmy po prostu poprzestali na przekazaniu panu o tym fakcie ustnej wiadomości. Nasze pisemne oświadczenie byłoby świadectwem „prawdy". A akceptacja ustna - jedynie pogłoską. Kandydat roztropnie nie powiedział już na ten temat nic więcej, a jedynie zasygnalizował, że wprowadzi wszelkie zmiany zaproponowane przez komisje, oraz wyraziJ jednoznaczne życzenie, aby - jeśli zda „ustny" - zostało to poświadczone dokumentem pisemnym. Egzamin zdał i we właściwym czasie odpowiednie słowa zostały napisane. Trzeci przykład wpływu mediów na nasze epistemologie w dociekaniu definicji prawdy można zaczerpnąć z sądu nad wielkim Sokratesem. Rozpoczynając mowę obrończą, skierowaną do pięćsetosobowego skladu sędziowskiego, Sokrates przeprasza za nieudolne przygotowanie tego wystąpienia. Mówi do swych ateńskich braci, że będzie się zacinał, błaga ich o nieprzerywanie mu jego wyjaśnień, prosi, aby potraktowali go tak, jakby byli mieszkańcami innego miasta, i przyrzeka, że powie im prawdę bez upiększeń i elokwencji. Taki początek był oczywiście charakterystyczny dla Sokratesa, ale nie dla epoki, w której żył. Jak bowiem doskonale o tym wiedział, jego ateńscy współbracia nie uważali, że między zasadami retoryki a wyrażaniem Prawdy nie istnieje żaden związek. Dziś dostrzegamy wielki urok tej mowy obrończej Sokratesa, ponieważ zwykliśmy myśleć o retoryce jak o ozdobniku rnowy najczęściej pretensjonalnym, płytkim i zbędnym. Jednak dla tych, którzy ją wynaleźli, greckich solistów z V wieku przed Chr., i ich następców, retoryka nie była okazją do dramatycznego przedstawienia, ale 43
niemal niezastąpionym środkiem konstruowania zeznań i dowodów, a zatem świadczenia prawdy.'' Był to nie tylko główny składnik edukacji Ateńczyków [o wiele ważniejszy niż filozofia), ale również eksponowana forma sztuki. Dla Greków retoryka stanowiła formę mówionego pisma. Aczkolwiek zawsze wiązała się z ustnym wystąpieniem, to jej moc odkrywania prawdy tkwiła w sile słowa pisanego w przedstawianiu argumentów w uporządkowanej kolejności. Aczkolwiek sam Platon kwestionował tę koncepcję prawdy (jak moglibyśmy to wnioskować z obrony Sokratesa), to jego współcześni uważali, że retoryka jest właściwym środkiem, za którego pośrednictwem „słuszna opinia" mogła zostać zarówno odkryta, jak wypowiedziana. Wzgardzić zasadami retoryki, wypowiadać swoje myśli w sposób chaotyczny, bez właściwego rozłożenia akcentów czy należytej pasji - wszystko to uznawano za uwłaczające inteligencji audytorium i sugerujące fałsz. Tak więc możemy przyjąć, że wielu spośród tych dwustu osiemdziesięciu sędziów, którzy w tajnym głosowaniu opowiedzieli się za winą Sokratesa, uczyniło tak, ponieważ jego postawa nie kojarzyła się im z prawdomównością w taki sposób, w jaki oni pojmowali ten związek. Wniosek, do którego zmierzam przez podanie tego i wcześniejszych przykładów, to stwierdzenie, że koncepcja prawdy łączy się ściśle z tendencjami w sposobach wyrażania się. Prawda nie jawi się, i nigdy się nie jawiła, nieupiększona. Musi się ona ukazać we właściwej szacie, w przeciwnym razie nie zostanie uznana, inaczej mówiąc, „prawda" jest rodzajem .kulturowego Uprzedzenia. Każda kultura wyobraża ją sobie jako najbardziej autentycznie wyrażoną przez pewne symboliczne formy, które inna kultura może uznać za banalne lub chybione. W istocie dla Greków epoki Arystotelesa, a także przez następne dwa tysiące lat. prawda naukowa 44
najtrafniej odkrywana była poprzez dociekanie na drodze dedukcji istoty rzeczy na podstawie zespołu oczywistych przesłanek, co tłumaczy przekonanie Arystotelesa, że kobiety mają mniej zębów niż mężczyźni, a niemowlęta są zdrowsze, jeśli zostały poczęte przy północnym wietrze. Arystoteles był dwukrotnie żonaty, aie - o ile nam wiadomo - nie przyszło mu do głowy, aby zwrócić się do którejś ze swych małżonek o pozwolenie przeliczenia jej zębów. A co do jego opinii położniczych, to możemy spokojnie przyjąć, że nie bawił się w ankietera ani nie zaczajał w alkowach za kotarami. Podobne działania wydawałyby mu się tyleż wulgarne co niepotrzebne, ponieważ nie był to sposób na stwierdzanie prawdy o rzeczach. Bezpieczniejszą metodę ku temu stanowił język logiki dedukcyjnej. Nie możemy być zbyt pochopni w wyszydzaniu uprzedzeń Arystotelesa. Sami mamy ich wystarczająco dużo, jak na przykład stawianie przez nas, ludzi nowożytnych, znaku równości między prawdą i kwantyfikacją. W tym uprzedzeniu zbliżyliśmy się w zdumiewającym stopniu do mistycznych wierzeń Pitagorasa i jego zwolenników, którzy usiłowali podporządkować całe ludzkie życie niepodzielnej władzy liczb. Wielu naszych psychologów, socjologów, ekonomistów i innych współczesnych kabalistów, aby poznać prawdę, ma do dyspozycji liczby albo nic. Czy można sobie na przykład wyobrazić nowoczesnego ekonomistę, który artykułuje prawdę o poziomie naszego życia, recytując jakiś wiersz? Albo opowiadającego o tym, co mu się przydarzyło podczas późnowieczornego spaceru po East St. Louis? Albo Proponującego serię przysłów i przypowieści, poczynając °d Porzekadła o bogaczu, wielbłądzie i uchu igielnym? Pierwsza sytuacja uznana byłaby za bezsensowną, druga 2a Po prostu anegdotyczną, ostatnia zaś - za dziecinadę, te formy językowe są z pewnością zdolne do 45
wyrażenia prawd na temat stosunków ekonomicznych, podobnie jak wszelkich innych relacji, i rzeczywiście są stosowane przez rozmaitych ludzi. W odczuciu jednak nowoczesnego umysłu, pobrzmiewającego różnymi metaforami medialnymi, prawda w zakresie ekonomii najwłaściwiej może być oddana poprzez liczby. Być może tak jest. Nie będę tego kwestionował Moim zamiarem jest tylko zwrócić uwagę na fakt, że istnieją pewne granice samowoli w formach, jakie może przyjąć wypowiadanie prawdy. Musimy pamiętać, że Galileusz powiedział jedynie, iż matematycznie zapisany jest język n a t u r y , nie zaś - w s z y s t k o. A przecież nawet prawda o naturze nie jest wyrażona matematycznie. Przez większą część ludzkiej historii język natury był równoznaczny z językiem mitu i obrządku. Można by dodać, że formy te miały zalety - nie stanowiły zagrożenia dla natury i wspierały wiarę w to, że ludzkie istoty są jej częścią. Bynajmniej nie pasuje to do ludzi, którzy są gotowi rozsadzić planetę w przesadnym dążeniu do okrycia się chwalą za znalezienie właściwego sposobu rozmawiania o naturze. Nie powiedziałem tego wszystkiego po to, by dowodzić istnienia episternologicznego relatywizmu. Niektóre sposoby formułowania prawdy są lepsze od innych, a co za tym idzie - mają zdrowszy wpływ na kultury, które je sobie przyswoiły. Mam w istocie nadzieję przekonać czytelnika, że upadek epistemologii opartej na druku, któremu towarzyszy rozkwit epistemologii wyrastającej z telewizji, miał poważne konsekwencje dla życia publicznego, oraz że z każdą chwilą stajemy się głupsi. Dlatego też uważam za konieczne upierać się przy tezie, że waga przywiązywana do jakiejkolwiek forrny wypowiadania prawdy jest funkcją wpływu środków przekazu. Wyrażenie „zobaczyć znaczy uwierzyć'' zawsze miało wybitny status jako epistemologiczny aksjomat,
46
jednak ,.policzyć znaczy uwierzyć", „wnioskować znaczy uwierzyć" i „poczuć znaczy uwierzyć" - to inne wyrażenia, których znaczenie rosło lub malało, w miarę jak w kulturach odbywała się ewolucja mediów. Gdy kultura ustna przechodziła w kulturę przekazu pisemnego, następnie drukowanego i telewizyjnego, jej wyobrażenia prawdy szły w ślad za tymi przemianami. Każda filozofia jest filozofią jakiegoś etapu życia - zauważył Nietzsche. A my możemy do tego dodać, że każda epistemologia jest epistemologią jakiegoś etapu rozwoju mediów. Prawda, podobnie jak czas jako taki, jest produktem rozmowy człowieka z sobą samym o wynalezionych przezeń technikach komunikacji, prowadzonej za ich pośrednictwem. Odkąd inteligencja jest określana głównie jako zdolność człowieka do pojmowania prawdy o rzeczach, zaczyna mieć rację bytu twierdzenie, że to, co przez inteligencję rozumie kultura, wywodzi się z charakteru jej głównych form komunikowania się. W kulturze przekazu ustnego inteligencja jest często kojarzona ze zdolnością do aforystyki, to znaczy z talentem do wymyślania zwięzłych, dających się powszechnie przytaczać porzekadeł. Jak to wiemy z Pierwszej Księgi Królewskiej, mędrzec Salomon znał trzy tysiące przypowieści. W kulturze druku ludzie tacy uważani są w najlepszym wypadku za osobliwość, ale raczej za napuszonych nudziarzy. W kulturze ustnej wielką wagę przywiązywano do zdolności zapamiętywania, ponieważ tam, gdzie nie ma słowa pisanego, ludzki umysł musi funkcjonować na podobieństwo ruchomej biblioteki. Zapomnienie, jak coś ma być wypowiedziane albo wykonane, jest wówczas dla społeczności niebezpieczne 1 równoznaczne z karygodną głupotą. W kulturze druku pamięciowe opanowanie poematu, treści menu, ustawy Cz y czegokolwiek innego uznawane jest jedynie za
sympatyczną cechę. Pod względem praktycznym niemal zawsze jest to pozbawione znaczenia i z pewnością nieuznawane za przejaw wysokiej inteligencji. Aczkolwiek ogólny charakter „inteligencji druku" jest znany każdemu, kto czyta tę książkę, czytelnik \ może dotrzeć do jej całkiem szczegółowej definicji przez proste rozważenie, czego się od niego wymaga, gdy czyta tę książkę. A więc przede wszystkim powinien przez dłuższy czas pozostawać w pozycji w miarę nieruchomej. Jeśli nie potrafi jej zachować (z tą lub jakąkolwiek inną książką w ręku), to nasza kultura może go zakwalifikować jako kogoś między hiperkinetykiem a osobnikiem niezdyscyplinowanym; w każdym razie jako cierpiącego na odmianę intelektualnej przypadłości. Prasa drukarska narzuca raczej surowe wymagania naszym ciałom, podobnie jak naszym umysłom. Jednak kontrola nad ciałem to tylko początek. Trzeba się również nauczyć, by nie zwracać uwagi na kształt liter pokrywających stronę. Trzeba patrzeć jak gdyby poprzez nie, tak aby trafiać bezpośrednio do znaczeń słów, które one tworzą. Jeśli się jest pochłoniętym kształtem liter, będzie się karygodnie niedołężnym czytelnikiem, łatwo posądzonym o głupotę. Jeśli się opanowało sposób docierania do znaczeń z uniknięciem estetycznego roztargnienia, trzeba spełnić warunek polegający na przyjęciu postawy swobody i obiektywizmu. To prowadzi do podjęcia zadania, które Bertrand Russell nazwał „odpornością, na elokwencję'', co oznacza, że powinno się umieć rozróżniać między zmysłową przyjemnością, urokiem i pochlebstwem (jeśli takie występuje), kryjącymi się w słowach - a logiką ich wywodu. Ale jednocześnie trzeba umieć z intonacji języka wywnioskować, jaka jest postawa autora wobec tematu i wobec czytelnika. Innymi słowy - dostrzegać różnicę między
48
żartem a wywodem. A w trakcie oceniania jakości wywodu należy robić kilka rzeczy jednocześnie, a więc zwlekać z wydaniem werdyktu aż do końca argumentacji, ciągle pamiętać o pytaniach, aż się nabierze pewności, gdzie, kiedy i czy w ogóle tekst zawiera na nie odpowiedzi, i odnieść do tekstu cala swą odpowiednią wiedzę, aby rnóc sformułować kontrargument na to, co zostało w nim zaproponowane. Należy również mieć zdolność powściągnięcia tych partii swej wiedzy i doświadczenia, które faktycznie nie mają związku z wywodem. A podczas przygotowań do tego wszystkiego trzeba się wyzbyć wszelkiej wiary w magiczność stów, a przede wszystkim należy nabyć umiejętność radzenia sobie ze światem abstrakcji, ponieważ niewiele jest w tej książce wyrażeń i zdań, które wymagają od nas odwoływania się do konkretnych obrazów. W kulturze druku mamy skłonność do mówienia o ludziach, którzy nie są inteligentni, że musimy „rysować im obrazki", aby im ułatwić rozumienie. Inteligencja oznacza, że człowiek może się poruszać swobodnie i bez pomocy obrazków - w dziedzinie pojęć i uogólnień. Możliwość dokonania tego wszystkiego, i czegoś więcej, jest treścią podstawowej definicji inteligencji w kulturze, w której pojęcia prawdy konstruowane są wokół słowa drukowanego. W następnych dwóch rozdziałach Pragnę wykazać, że w XVIII i XIX wieku właśnie w Ameryce najbardziej rozpowszechniła się w dziejach kultura oparta na słowie drukowanym. W kolejnych rozdziałach zamierzam powiedzieć, że w XX wieku n asze pojęcia prawdy oraz nasze wyobrażenia inteligenQi podlegały zmianom w wyniku zastąpienia dawnych Sr odków przekazu nowymi. Nie chciałbym jednak upraszczać tematu ponad miarę Potrzeb. Na koniec pragnąłbym jeszcze sformułować *
trzy tezy, mogące posłużyć jako obrona przed pewnymi kontrargumentami, które uważnym czytelnikom mogły się już skrystalizować. A więc po pierwsze, w najmniejszym stopniu nie mam ochoty twierdzić, że zmiany w środkach przekazu powodują zmiany w strukturze ludzkich umysłów czy w ich zdolnościach poznawczych. Niektórzy formułują takie opinie lub są bardzo tego bliscy (na przykład Jeromo Bruner, Jack Goody. Walter Ong, Marshall McLuhan, Julian Jaynes i Eric Havelock).7 Jestem skłonny przyznać im rację, ale rnój wywód tego nie wymaga. A zatem nie będę się obciążał dowodzeniem, że na przykład ludzie z kręgu kultury słowa mówionego są mniej rozwinięci intelektualnie (tak jak rozumiał to Jean Piaget) niż ci z epoki pisma, albo że ludzie „telewizyjni" stoją intelektualnie niżej niż jedni i drudzy. Mój wywód ogranicza się do stwierdzenia, że wprowadzenie nowego medium wpływa na strukturę dyskursu poprzez ośmielanie do pewnych zastosowań intelektu, poprzez faworyzowanie pewnych definicji inteligencji i mądrości oraz poprzez wymaganie pewnego rodzaju treści; słowem - poprzez stworzenie nowych form określania prawdy. Powtórzę raz jeszcze, że nie jestem w tej materii relatywistą i uważam, iż epistemologia tworzona przez telewizję nie tylko jest pośledniejsza w stosunku do epistemologii opartej na słowie drukowanym, ale jest niebezpieczna i bezsensowna. Po drugie, wspomniane przeze mnie epistemologiczne przesunięcie, które opiszę szczegółowo, nie objęło (i być może nigdy nie obejmie) wszystkich i wszystkiego. Podczas gdy niektóre dawne media rzeczywiście znikają (na przykład pismo rysunkowe i iluminowane rękopisy) wraz z faworyzowanymi przez nie instutycjami i percepcyjnyrni przyzwyczajeniami - inne formy konwcr50
sacji będą trwały zawsze. Na przykład mowa i pismo. Tak więc epistemologia nowych form w rodzaju telewizji nie wywiera jakiegoś bez reszty niekwestionowanego wpływu. Uważam, że o sytuacji tej warto pomyśleć w następujący sposób. Zmiany w środowisku symboli przypominają zmiany w środowisku naturalnym; w obu przypadkach zachodzą one z początku stopniowo i addytywnie, a następnie, nagle, osiągana jest, jak zwykli mówić fizycy, masa krytyczna. Rzeka, która była z wolna zanieczyszczana, raptem staje się toksyczna; większość ryb ginie; kąpanie się w niej staje się niebezpieczne dla zdrowia. Ale nawet wówczas rzeka może wyglądać tak samo i wciąż jeszcze można popływać po niej łodzią. Innymi słowy, nawet jeśli zamarło w niej życie, to ona sama nie znika, podobnie jak wiele jej funkcji, choć jej wartość została poważnie umniejszona, a jej degradacja odbije się boleśnie na całym krajobrazie. To samo dotyczy naszego środowiska symboli. Uważam, że dotarliśmy do punktu masy krytycznej w tym sensie, że media elektroniczne zdecydowanie i nieodwracalnie zmieniły charakter naszego środowiska symboli. Żyjemy obecnie w kulturze, której informacji, ideom i epistemologii formę nadaje telewizja, a nie słowo pisane. Są jeszcze niewątpliwie czytelnicy i wydawanych jest wiele książek, jednak posługiwanie się drukiem i czytaniem nie jest już takie samo jak kiedyś; nawet w szkole, ostatniej instytucji, w której słowo drukowane zdawało się być niezwyciężone. Łudzi się ten, kto wierzy we współistnienie telewizji i druku, ponieważ koegzystencja zakłada równorzędność. A tu niczego takiego nie tt^- Druk jest obecnie epistemologią szczątkową, i taką Pozostanie, wspomaganą do pewnego stopnia przez komputer, prasę codzienną i magazyny, które redagosą tak, aby przypominały telewizyjne ekrany. 51
Niczym ryby, ocalałe w toksycznej rzece, i żeglujący po niej przewoźnicy, wciąż jeszcze żyją wśród nas ludzie, których rozumienie rzeczy ukształtowane jest głównie przez dawne i czystsze wody. Po trzecie, w nakreślonej przeze mnie powyżej analogu rzeka symbolizuje społeczny dyskurs - nasze polityczne, religijne, informacyjne i handlowe formy rozmowy. Dowodzę, że oparta na telewizji epistemologia zanieczyszcza system społecznej komunikacji oraz otaczający ją krajobraz, a nie że zanieczyszcza wszystko. Przede wszystkim jestem nieustannie na nowo przekonywany do zalet telewizji jako źródła pocieszenia oraz przyjemności i dła ludzi starych, niedołężnych, i w istocie dla wszystkich, którzy akurat siedzą samotnie w motelowych pokojach. Jestem również świadomy kryjących się w telewizji możliwości tworzenia teatru dla mas (temat, który w rnoirn odczuciu nie jest traktowany wystarczająco poważnie). Niektórzy twierdzą również, że niezależnie od tego, jak silne może być destruktywne oddziaływanie telewizji na racjonalny j dyskurs, to jej siła wpływająca na emocje jest tak wielka, że potrafiła wzniecić poryw sprzeciwu wobec wojny wietnamskiej czy gwałtowniejszym przejawom rasizmu. Tych i innych możliwości telewizji nie powinno się lekceważyć. Jest wszakże jeszcze inny powód, dla którego nie chciałbym być podejrzewany o przypuszczanie totalnego ataku na telewizję. Jeśli ktoś choć trochę zna historię środków komunikowania się, wie. że każda nowa technologia wspierająca myślenie wiąże się z ryzykiem. Coś j za coś - choć niezupełnie na równych prawach. Zmiana w mediach niekoniecznie skutkuje równowagą. Czasem jest bardziej twórcza niż niszcząca, ale bywa też odwrotnie. Musimy być powściągliwi w pochwałach czy oskarżeniach, ponieważ przyszłość może szykować dla nas 52
niespodzianki. Sam wynalazek prasy drukarskiej jest tu przykładem wzorcowym. Typografia sprzyjała nowożytnemu pojmowaniu indywidualności, zniszczyła jednak średniowieczne poczucie wspólnoty i integracji. Typografia stworzyła prozę, ale poezję zepchnęła na pozycję egzotycznej i elitarnej formy wyrazu. Typografia umożliwiła rozwój nowożytnej nauki, ale religijną wrażliwość sprowadziła do wymiaru zwykłego zabobonu. Typografia pomogła rozwinąć się państwu narodowemu, tym samym jednak sprawiła, że patriotyzm stał się uczuciem plugawym, jeśli nawet nie zgubnym. Oczywiście wyznaję pogląd, że czterysta lat imperialnego panowania typografii przyniosło więcej pożytku niż szkody. Większość naszych nowożytnych idei związanych z posługiwaniem się intelektem zostało wypowiedzianych za pośrednictwem słowa drukowanego, podobnie jak naszych wyobrażeń o edukacji, wiedzy, prawdzie i informacji. Podejmę próbę wykazania, że z chwilą kiedy typografia przesuwa się na margines naszej kultury, a jej centralne miejsce zajmuje telewizja - powaga, przejrzystość, a przede wszystkim wartość społecznego dyskursu niebezpiecznie zanikają. A na to, jakie pożytki mogą się pojawić pod innymi względami, trzeba mieć oczy otwarte.
Przypisy N. Frye. op. cii., s. 213.
Tamie, s. 214. Tamże. Cyt. za: W. Ong, Literaci; orał lh« Future of Print, w: „Journal of Coinmumeation" 30,1 (zima 1980), s. 201-202. *. Ong, Oral-ność i piśmiennnść, przei. J. Japala, Wydawnictwo KUL, Lublin 1992, s. 60.
53
6
'
Tamże, s. 150-154. Jerume Bruner w Stutiies trr CognifiW Gniu/l>i stwierdza, że rozwój .jest dwukierunkowy - z wnętrza i do wnętrza ludzkiej istoty" oraz że „[rozwój procesu poznania] w znacznym stopniu opiera się na corai większym powiązaniu ludzkiej istoty t. przekazywanymi przez kulturę ^wzmacniaczami" motorycznych, zmysłowych l intelektualnych możliwości" (s 1-2). Według Goody'ego, w Tka Domesitcation of Savage .Wind. ..[pismo] zmienia naturę przedstawiania świata (procesów poznawczych) dia tych, którzy nie umieją | czytać]". A dalej: ..Istnienie alfabetu zmienia zatem rodzaj danych, z którymi ma do czynienia pojedynczy człowiek, oraz zmienia dostępny dla niego wybór programów pozwalających mu na ich wykorzystywanie" (s 110). Julian Jaynes, w The Ońgins of Cousewusness in tfie Bwakdown of Bieairmral Mind, stwierdza, że rola ..pisma w załamaniu SIĘ dwutorowych wypowied/.t ma nadzwyczajne znaczenie". Twierdzi, ze słowo pisane posłużyło jako,,zmiennik" dla halucynogennego obrazu i podjęło funkcję prawej półkuli mózgu, która odpowiada i& sortowanie i dobieranie do siebie danych. Walter Ong, w The Preseure ofthe Word. i Marshall McLuhan, w Understanding Media podkreślają wpływ mediów na zróżnicowanie we wzajemnych relacjach i równowagę zmysłów człowieka. Można by dodać, ie już w 1S38 roku Alfred North Whitehead (wModtso/Tforagłil zwracał uwagę na potrzebę dogtchnego zbadania wptywu zmian w środkach przekazu na system ludzkich zmysłów.
Rozdział 3 Ameryka typograficzna W autobiografii Benjamina Franklina pojawia się interesujący cytat będący wypowiedzią przypisywaną Michaelowi Welfare'owi, jednemu z założycieli religijnej sekty znanej jako dunkerzy i dobremu wieloletniemu znajomemu Franklina. Oświadczenie to ma swoje źródło w skardze Welfare'a, z jaką ten wystąpił przed Franklinem, że fanatycy innych wyznań rozpowszechniają kłamstwa na temat dunkerów, oskarżając ich o hołdowanie odrażającym zasadom, które w rzeczywistości są im zupełnie obce. Franklin podsunął myśl, że podobna obelga mogłaby zostać zneutralizowana, gdyby dunkerzy zamieścili artykuly na temat swej wiary oraz zasad, na których opiera się ich surowy tryb życia. Welfare odparł, że istotnie podobne przedsięwzięcie było omawiane przez jego współwyznawców, ale zostało odrzucone. A następnie wyjaśnił sposób ich rozumowania: Kiedy po raz pierwszy połączyEśmy się w stowarzyszenie, spodobało się Bogu oświecić nasze umysły, byśmy spostrzegli, że niektóre nauki, uznawane kiedyś za prawdę, były błędami: inne zaś, uznawane niegdyś za błędy, były w rzeczywistości prawdami. Bóg od czasu do czasu zsyłał nam dodatkowe światło i nasze zasady doskonaliły się, a błędy zmniejszały. Ale nie wiemy, czy doszliśmy już
55
do końca postępu i doskonałości duchowej, i teologicznej wiedzy. Obawiamy się zaś, że jeśli raz ogłosimy nasze wyznanie wiary, będziemy się nim czuli związani oraz ograniczeni do niego i, być może, nie będziemy pragnęli dalej się doskonalić. A następcy nasi utwierdzą się w tym jeszcze bardziej i uważając to, co zdziałali ich starsi i założyciele, za świętość, nigdy być może od tego nie odejdą.'
Franklin opisuje to zapatrywanie jako szczególny w historii człowieka przykład skromności życia w sekcie. Skromność jest tu z pewnością odpowiednim słowem, ale niezwykłość tego oświadczenia polega jeszcze na czymś innym. Mamy tu do czynienia z godnym Platona krytycyzmem wobec epistemologii słowa pisanego. Zainteresowałoby to samego Mojżesza, choć bynajmniej nie zyskałoby jego aprobaty. Dunkerzy bliscy są tu sformułowania przykazania o religijnym dyskursie. Nie będziesz zapisywał swych zasad, a tym bardziej ich drukował, abyś się nie uwikłał w nie na wieczny czas. Możemy w każdym razie uważać za wielką stratę fakt, że nie dysponujemy żadnym zapisem rozważań dunkerów. Z pewnością rzuciłby on światło na przesłankę tej książki, mówiącą, że forma, w jakiej wyrażane są idee. ma wpływ na to, czym one się stają. Co jednak ważniejsze, ich rozważania były najprawdopodobniej jedynym w kolonialnej Ameryce przykładem nieufności do słowa drukowanego. Współcześni Franklinowi Amerykanie tak bardzo bowiem zaangażowali się w sprawę druku, jak żadna inna społeczność w dziejach. Cokolwiek można by powiedzieć o imigrantach, którzy przybyli, aby się osiedlić w Nowej Anglii, to kapitalne znaczenie ma fakt, że i oni, i ich potomkowie byli zaprzysięgłymi i wprawnymi czytelnikami, których religijna wrażliwość, polityczne idee oraz życie społeczne były mocno osadzone w przekazie typograficznym. 56
Wiemy, że ładunek galeonu „Mayflower" zawierai kilka książek, z których najważniejsze to Biblia oraz Descńptions of New England („Opisy Nowej Anglii") kapitana Johna Smitha. (Ponieważ imigranci zmierzali ku lądowi, którego kontury rnalo precyzyjnie widniały na mapach, możemy się domyślać, że ta druga pozycja była czytana równie starannie jak pierwsza). Wiemy również, że w najwcześniejszym okresie kolonizacji każdy pastor otrzymywał kwotę dziesięciu funtów na założenie religijnej biblioteki. I chociaż wskaźnik ludzi piśmiennych jest szczególnie trudny do określenia, to istnieje wystarczająco dużo dowodów (głównie czerpanych z podpisów) na to, że w latach 1640-1700 wskaźnik piśmienności wśród mężczyzn w Massachusetts i Connecticut wahał się gdzieś między 89 a 95 procent, co było wówczas prawdopodobnie największym skupiskiem piśmiennych mężczyzn na świecie.2 (Ocenia się, że wskaźnik piśmienności wśród kobiet w koloniach w latach 1681-1697 osiągną] poziom 62 procent3). Trzeba zrozumieć, że Biblia była główną lekturą we wszystkich gospodarstwach domowych, gdyż protestanci podzielali przekonanie Lutra, że druk jest „najwyższym i niezwykłym aktem łaski Boga, dzięki któremu sprawa ewangelizacji posunęła się gwałtownie do przodu". Ewangelizację można było przeprowadzić dzięki innym książkom niż Biblia; za przykład niech posłuży słynna Bay Psalm Boofc*, wydrukowana w 1640 roku i powszechnie uznawana za pierwszy amerykański bestseller. Nie należy jednak przyjmować, że ludzie ci ograniczali swoje czytelnictwo jedynie do treści re ligijnych. Wiarygodne dane podają, że w latach 1654-1699 w 60 procentach gospodarstw hrabstwa Middles ^x znajdowały się książki, z czego tylko w 8 procentach psa[m Book („Psattcrz znad Zatoki") - przekład Psalmów dokonany Johna Eliota i innych poetów - przyp. ttum.
gospodarstw była wyłącznie Biblia. 4 1 rzeczywiście, w latach 1682-1685 czołowy bostoński księgarz sprowadził od jednego tylko sprzedawcy 3421 pozycji, w większości 0 tematyce świeckiej. Znaczenie tego faktu można należycie ocenić, jeśli się doda, że książki te były przeznaczone dla 75 tysięcy ludności, zamieszkującej wówczas kolonie północne.3 Współczesnym odpowiednikiem byłoby w takim przypadku dziesięć milionów książek. Poza tym, że to religia wymagała od owych kalwinistycznych purytan, aby byli piśmienni, jeszcze trzy inne czynniki wpłynęły na zainteresowanie się kolonistów słowem drukowanym. Ponieważ w siedemnastowiecznej Anglii wskaźnik piśmienności wśród mężczyzn nie przekraczał 40 procent, możemy przede wszystkim przyjąć, że emigranci do Nowej Anglii pochodzili z bardziej oświeconych regionów Anglii lub z bardziej oświeconych warstw społeczeństwa - albo z obu tych grup.** Innymi słowy, przybyli tu jako czytający i na pewno wierzyli, że umiejętność czytania będzie w Nowym Świecie równie ważna, jak 1 w Starym. Po drugie - począwszy od roku 1650 niemal wszystkie miasta w Nowej Anglii wydały ustawy wymagające utrzymywania szkól ..czytania i pisania", a duże wspólnoty miały również utrzymywać grammar school, szkoły obejmujące naukę łaciny, gramatyki, literatury 7 i sztuki pisania. We wszystkich takich ustawach występuje nawiązanie do Szatana, którego niecne zamysły mogły być, jak wierzono, udaremniane na każdym kroku przez edukację. Istniały wszak jeszcze inne przyczyny, dla których edukacja była potrzebna -jak to podpowiada następująca śpiewka popularna w XVII wieku: From public schools sha.ll general knowledge fiow, For 'tis the peopies sacred right to know.
58
Ze szkól popłynie ogólnej wiedzy strumień, Ponieważ jest to ludzi święte prawo - umieć.8 Inaczej rzecz ujmując, ludzie ci mieli na myśli coś więcej niż tylko ujarzmienie Szatana. Poczynając od XVI wieku, dokonało się wielkie epistemologiczne przesunięcie, w którym wiedza z każdej dziedziny została przeniesiona na zadrukowane strony, i zaczęła się poprzez nie manifestować. Drukowana książka przyczyniła się - pisał o tym przesunięciu Lewis Mumford - bardziej niż jakikolwiek inny wynalazek do wyzwolenia człowieka spod władzy bezpośredniego otoczenia i lokalnych stosunków [...] Słowo drukowane wywierało większy wpływ niż rzeczywiste zdarzenia [...] Istnieć znaczyło istnieć w druku, reszta świata usuwała się stopniowo w cień. Nauka stawała się równoznaczna z wiedzą książkową.6
W świetle tego możemy uznać, że^ksztalcenie młodzieży było rozumiane przez kolonistów nie tylko jako moralny obowiązek, ale także jako intelektualny nakaz. (Anglia, z której przybyli, była wyspą szkół. Na przykład w 1660 roku istniało tam 444 szkół, w przybliżeniu I0 jedna szkoła na każde 12 mil kwadratowych). Jest więc oczywiste, że wzrost piśmienności wiązał się ściśle z kształceniem w szkołachjTam, gdzie posyłanie dzieci do szkoły nie było wymagane (jak w Rhode Island) albo obowiązywały słabe ustawy oświatowe (jak w New Hampshire), wskaźnik piśmienności rósł wolniej niż gdzie indziej. Wreszcie owi przemieszczeni Anglicy nie musieli drukować własnych książek, czy nawet dochowywać S1 ? własnych pisarzy. Sprowadzili bowiem całą wyrafinowaną tradycję literacką ze swej ojczyzny.|W roku
1736 księgarze poinformowali o możliwości dostępu do „The Spectatora", „The Tatlera" wydawanych przez Richarda Steele'a i „Guardiana". W roku 1738 pojawiły się dzieła Rozważań dotyczących rozumu ludzkiego Johna Locke'a, Homera Alexandra Pope'a, A Tale of a Tub („Opowieści balii") Jonathana Swifta i Fables („Bajek") Johna Drydena.n Timothy Dwight, rektor Uniwersytetu w Yale, zwięźle opisał amerykańską sytuację: Książki niemal wszystkich rodzajów, niemal na wszystkie tematy, są już dla nas napisane. Nasza sytuacja jest pod tym względem szczególna. Ponieważ mówimy tym samym językiem co ludność Wielkiej Brytanii i raczej utrzymujemy z tym krajem pokojowe stosunki, to nasz handel z nim przynosi nam systematycznie niemałą część książek, którymi ona sama jest zalana. W każdej dziedzinie sztuki, nauki i gatunku literatury uzyskujemy te pozycje, które w szerokim wymiarze zaspokajają nasze potrzeby,1!
Bardzo znamienny wniosek płynie z tej sytuacji - mianowicie, że w kolonialnej Ameryce nie pojawiła się żadna literacka arystokracja. Czytanie książek nie było uznawane za zajęcie elitarne, a materiały drukowane rozpowszechniane były równomiernie we wszystkich warstwach ludności. Doskonale rozwijająca się ponadklasowa kultura czytelnicza rozkwitła, ponieważ, jak pisze Daniel Boorstin: „Była rozproszona. Jej centrum znajdowało się wszędzie, bo nie było go nigdzie. Każdy człowiek był blisko spraw, które stanowiły treść drukowanych tekstów. Każdy mówił tym samym językiemj Kultura czytelnictwa była produktem zapracowanego, ruchliwego społeczeństwa obywatelskie13 go". /yuż w 1772 roku Jacob Duche mógł napisać: „Najuboższy robotnik z wybrzeża w Delaware uważa się za uprawnionego do wyrażania swych zapatrywań 60
W sprawach religii czy polityki z taką samą swobodą jak dżentelmen lub uczony [...] Tak bardzo powszechne jest zamiłowanie do wszelkiego rodzaju książek, że czytają je niemal wszyscy".14 Nie powinniśmy więc być zaskoczeni, że w kraju, gdzie występuje tak. wielki pęd do książek wśród całego społeczeństwa, dzieło Thomasa Paine'a Common Sense („Zdrowy rozsądek"), wydane 10 stycznia 1776 roku, rozeszło się do marca tegoż roku w liczbie ponad 100 tysięcy egzemplarzy.15 W roku 1985, aby dorównać atrakcyjnością dziełu Paine'a proporcjonalnie do liczby ludności, jakaś książka musiałaby zostać sprzedana w liczbie ośmiu milionów egzemplarzyJYTeśli przekroczymy w czasie marzec 1776 roku, natkniemy się na jeszcze bardziej oszałamiający zestaw danych statystycznych dostarczonych przez Howarda Fasta: „Po prostu nikt nie rna pojęcia, ile rzeczywiście egzemplarzy wydrukowano. Naj ostrożniej sze źródła szacują tę liczbę na ponad 300 tysięcy. Inne oceniają ją na ponad pół miliona. Jeśli się przyjmie liczbę 400 tysięcy egzemplarzy w trzymilionowej populacji, to książka wydana dziś, aby temu dorównać, musiałaby się sprzedać w 24 ie milionach tomów". Jedynym zdarzeniem ze sfery społecznych kontaktów, które mogłoby przyciągnąć taką zbiorową uwagę, są w dzisiejszej Ameryce finałowe rozgrywki w futbolu amerykańskim (Superbowl). Zatrzymajmy się teraz na chwilę, by poświęcić kilka słów Thornasowi Paine'owi, ponieważ jego osoba jest Pod pewnym ważnym względem miarą wysokiego poziornu i otwartości literatury jego czasów. Chcę zwłaszcza zwrócić uwagę na fakt, że rnirno jego niskiego Pochodzenia nigdy nie podnoszono kwestii, jak czyniono to w przypadku Szekspira, czy Paine był, czy nie był autorem przypisywanych rnu dzieł. To prawda, że więcej wierny o życiu Paine'a niż Szekspira (choć nie odnosi
61
się to do młodości Paine'a), ale jest również prawdą, że ; Paine formalnie miał skromniejsze od Szekspira wykształcenie, wywodził się z najniższej warstwy, przed przybyciem do Ameryki trudnił się gorseciarstwem. Mimo wszystkich tych obciążeń Paine pisał dzielą z dziedziny filozofii politycznej oraz polemiki dorównujące przejrzystością i żywością stylu (choć nie obfitością) dokonaniom Woltera, Rousseau oraz współczesnym sobie angielskim filozofom, nie wyłączając Edmunda Burke'a. Nikt jednak nie zadał pytania: jak • to możliwe, aby jakiś niewykształcony gorseciarz ze] zubożałej angielskiej warstwy mógł być twórcą tak znakomitej prozy? Niedostatki wykształcenia od czasu do czasu wytykali mu jego wrogowie (on zaś sam z powodu tych braków cierpiał na poczucie niższości), jednak nigdy nie zwątpiono w możliwość, aby taka siła ekspresji słowa pisanego mogła pochodzić od prostego człowieka. Warto też dodać, że pełny tytuł najszerzej znanej książki Paine'a brzmi: Common Sense, Wńiten by an Englishman. To uzupełnienie jest tu ważne, ponieważ, jak wcześniej zauważono, Amerykanie nie napisali wielu książek w okresie kolonialnym, co Franklin próbował usprawiedliwić, twierdząc, że byli oni zbyt zajęci innymi sprawami. Być może to prawda. Amerykanie nie byli jednak aż tak bardzo zajęci, by nie robić użytku z prasy drukarskiej, jeśli nawet nie do wydawania książek własnego autorstwa. Pierwsza prasa drukarska w Ameryce została zainstalowana w 1638 roku jako sprzęt pomocniczy dla Uniwersytetu Harvarda, który istnial już dwa lata.17 Wkrótce potem prasy zainstalowano również w Bostonie i Filadelfii, nie spotykając się ze sprzeciwem Korony - rzecz osobliwa, zważywszy na to, że w tym samym czasie zakaz zakładania pras drukarskich miały różne brytyjIB skie miasta, na przykład Liverpool i Birmingham. 62
początkowo używano pras do drukowania bieżących wiadomości, przeważnie na tanim papierze. Jeszcze w okresie rewolucji amerykańskiej George Washington zmuszony był pisać do swych generałów na szkaradnych skrawkach papieru, a jego depesz nie wkładano do kopert, gdyż brakowało materiału do ich wytwarzania.19 Jednak już w końcu XVII wieku możemy odnotować początek rodzimej literatury, która, jak się okazało, przyczyniła się do powstania typograficznej skłonności amerykańskiej kultury w nie mniejszym stopniu niż książki. Mam tu, oczywiście, na myśli gazetę, którą Amerykanie po raz pierwszy spróbowali wydać 25 września 1690 roku w Bostonie, kiedy Benjamin Harris wydrukował pierwsze wydanie trzystronicowej gazety, nadając jej tytuł „Publick Occurrences Both Foreign and Domestick". Przed przyjazdem do Ameryki Harris miał swój udział w „zdemaskowaniu" nieistniejącego spisku katolickiego, którego celem miało być dokonanie rzezi na protestantach i spalenie Londynu. Jego londyńska gazeta, „Domestick Intelligence", ujawniła „papieski spisek", co wywołało dotkliwe prześladowania katolików.20 Harris, któremu nieobce było zakłamanie, wskazywał w zapowiedzi na temat „Publick Occurrenees". że gazeta jest niezbędna w zwalczaniu ducha kłamstwa, który przenikał wówczas Boston i-jak ja też słyszałem - przenika nadal. Swoją wypowiedź zakończył: „Przypuszcza się, że nikt nie będzie czuł niechęci do tej propozycji, oprócz tych, którzy sami zamierzają Popełnić jakieś podobnie łajdackie przestępstwo". Harn s miał rację w swyrn przewidywaniu, kto okaże się niechętny jego propozycji. Drugi numer „Publick Occurrences" nigdy się nie ukazał. Zakaz wydali gubernator i Rada Miasta, zarzucając Harrisowi, że drukował ^refleksje niezwykle w swej istocie aroganckie"21, co oznaczało, że bynajmniej nie myślą tolerować nawet 63
najmniejszych przeszkód na drodze do wszelkich łotrostw, jakie zamierzali popełniać. W ten sposób w Nowym Świecie rozpoczęła się walka o wolność informacji, która w Starym trwała już od stu lat. Udaremnione wysiłki Harrisa stały się zachętą dla innych prób wydawania gazet; na przykład ^Boston News-Letter", który się ukazał w 1704 roku, został powszechnie uznany za pierwszy stale wychodzący dziennik. Następne były „Boston Gazette" (1719) i „New England Courant" (1721), którego wydawca, James Frankłin. był starszym bratem Benjamina. Do roku 1730 ukazywało się już regularnie siedem gazet w czterech koloniach, a do 1800 roku było ich już ponad 180. W roku 1770 „New York Gazette" gratulowała sobie i innym gazetom, pisząc (między innymi): Tis truth (with deference to the college) Newspapers arę the spring ofKnowledge, The general source throughout the nation, Of every modern conversation.22 To prawda (z szacunkiem dla koledżu) Że gazety są zdrojem Wiedzy, że wszystkie rozmowy w całym kraju na nich się przecie opierają. Pod koniec XVIII wieku wielebny Samuel Miller pysznił się, że w Stanach Zjednoczonych, mających o połowę mniejsze zaludnienie, wychodzi ponad dwie trzecie liczby gazet dostępnych w Anglii. ł 3 Benjamin Frankłin w 1786 roku zauważył, że Amerykanie byli tak pochłonięci czytaniem gazet i pamfletów, że niewiele już mieli czasu na lekturę książek. (Książką, na którą najwyraźniej nie żałowali czasu, był podręcznik ortografii Noaha Webstera American Spelling Book, 64
którego w latach 1783-1843 sprzedano 24 miliony egzemplarzy).24 Nie można przejść obojętnie obok wzmianki Franklina na temat pamfletów. Rozpowszechnieniu się prasy codziennej we wszystkich koloniach towarzyszył gwałtowny zalew pamfletami i paszkwilami. Wspomniał o tym Alexis de Tocqueville w swym dziele wydanym w 1835 roku O demokracji w Ameryce: „W Ameryce bowiem - pisał - walka stronnictw nie toczy się za pomocą książek, ale niewielkich broszur, które krążą z niewiarygodną szybkością, żyją jeden dzień, po czym umierają". 2B Mając na myśli zarówno gazety, jak i pamflety, zauważył też, że „odkrycie broni palnej czyni równymi na polu bitwy chłopa i pana; druk daje równe szansę ich umysłom; poczta przynosi oświatę zarówno do pałacowych podwojów, jak i na próg chatki biedaka".26 W czasach kiedy Tocqueville dokonywał swych obserwcji na temat Ameryki, drukarstwo było już rozpowszechnione we wszystkich regionach tego kraju. Południe co prawda pozostawało w tyle za Północą nie tylko pod względem zakładania szkół (z których większość była raczej prywatna niż państwowa), ale również w zastosowaniu prasy drukarskiej. Na przykład Wirginia swoją pierwszą regularnie wydawaną gazetę, „Yirginia Gazette", otrzymała dopiero w 1736 roku. Jednak pod koniec XVIII stulecia przemieszczanie rnyśli za pośrednictwem słowa drukowanego było stosunkowo szybkie i zaczęło się pojawiać coś na kształt ogólnokrajowej dyskusji. Na przykład Federalisl Papere", erupcja osiemdziesięciu pięciu esejów autorstwa Alexandra Hamiltona, Jamesa Madisona i Johna Jaya (pod wspólnym Pseudonimem Publiusa), ukazywały się pierwotnie wyd. poi.: Eseje polityczne federalistóuj, wybór i oprać. P. Guinn, . E. Karska, Kraków 1999 - przyp. red.
w pewnej nowojorskiej gazecie w latach 1787-1788 i były czytane równie powszechnie na Południu, jak i Północy. W wiek XIX Ameryka, na całyrn swoim obszarze, wkraczała już jako kultura w pełni oparta na słowie drukowanym. W latach 1825-1350 liczba abonamentów bibliotecznych potroiła się. 27 Tak zwane biblioteki czeladników i majstrów, to znaczy biblioteki przeznaczone dla robotników, również się pojawiły jako wielkie wsparcie dla rozwoju piśmienności. Nowojorska Biblioteka Czeladnicza w roku 1829 zawierała dziesięć tysięcy tomów, z których korzystało 1600 czeladników. Ta sama biblioteka do roku 1857 służyła trzem czwartym miliona ludzi. 2 " Dzięki obniżeniu w 1851 roku przez Kongres opłat pocztowych jednocentowa gazeta, czasopismo, rozprawka dla szkółki niedzielnej i tanio wydana książka stały się dostępne w wielkiej obfitoścjJW latach 1836-1890 rozprowadzono w szkołach sto siedem milionów egzemplarzy McGuffey Reader. *2fl A choć czytania powieści nie uznawano za zbyt chlubne spędzanie czasu, to Amerykanie dosłownie je pożerali. O powieściach Waltera Scotta wydawanych w latach 1814-1832 Samuel Goodrich pisał: „Ukazanie się nowej powieści jego pióra wywoływało w Stanach Zjednoczonych większą sensację niż wieści o bitwach stoczonych przez Napoleona [...]. Wszyscy czytali dzieła tego pisarza: wszyscy - i ludzie wykształceni, i prości".;stl Wydawcom tak bardzo zależało na ułatwieniu dostępności ewentualnych bestsellerów, że czasem wysyłali posłańców do przypływających statków pocztowych i „w ciągu jednego dnia składali, drukowali i oprawiali w miękkie okładki najświeższą powieść * McGufTey's Eclectic Rcadors - najpopularniejsze podręczniki w Stanach Zjednoczonych w XIX wieku. Ich autorom byi profesor Uniwersytetu Wirginia, Wiltiam H. McGuffey. Podręczniki McGuffeya odegrały znacząca rolę w edukacji i wywarty duży wpływ na moralność Amerykanów - pr/yp. red.
66
Bulwera-Lyttona czy Dickensa".31 Nie istniały żadne międzynarodowe prawa autorskie, wydań „pirackich" było bez liku, bez żadnych protestów ze strony opinii publicznej ani tym bardziej autorów, których wynoszono na świecznik. Kiedy w 1842 roku Karol Dickens odwiedził Amerykę, pełne pochlebstw przyjęcie, z jakim się spotkał, dorównywało temu, jakie dziś gotujemy telewizyjnym gwiazdom, graczowi obrony futbolu amerykańskiego i Michaelowi Jacksonowi. „Nie potrafię dać ci żadnego wyobrażenia o tym, jak mnie powitano - pisał Dickens w liście do przyjaciela. - Nie było na świecie jeszcze króla ani cesarza tak owacyjnie pozdrawianego i otaczanego przez tłumy, podejmowanego na wspaniałych balach i obiadach, oczekiwanego w instytucjach publicznych wszelkich rang [...] Kiedy wyjeżdżam powozem, tłumy mnie oblegają, by towarzyszyć do samego domu; kiedy idę do teatru, cała sala [...] powstaje, jak jeden mąż, i znów się trzęsą ściany".32 Córa tej ziemi, Harriet Beecher Stówę, nie spotykała się z taką samą pełną uwielbienia uwagą - a jeśli, oczywiście na Południu, jej powóz otaczał tłum, to wcale nie w celu odprowadzenia do domu-jednak jej Chata wuja Tama rozeszła się wpierwszym roku w liczbie 305 tysięcy egzemplarzy, co w dzisiejszej Ameryce odpowiada czterem milionom sztuk. Alexis de Tocqueville nie był pierwszym cudzoziemskim gościem, na którym wywarło tak wielkie wrażenie ogromne zaangażowanie się Amerykanów w dziedzinę druku, W XIX wieku wielu Anglików przybywało do Ameryki, aby zobaczyć na własne oczy, czym się stały kolonie. Wszyscy byli pod wrażeniem wysokiego poziomu piśmienności, a zwłaszcza jej rozprzestrzenienia się 33 na wszystkie klasy społeczne. Zdumieni byli poza tym niemal powszechnością sal Składowych, w których wystylizowane ustne wystąpienia nieustannie podbudowywały tradycję druku.
67
Wiele z tych sal powstało jako skutek działania Ruchu Towarzystw Dyskusyjnych, czyli formy kształcenia ludzi dorosłych. Kojarzony zazwyczaj z wysiłkami Josiaha Holbrooka, farmera z Nowej Anglii, Ruch Towarzystw Dyskusyjnych za swój cel stawiał upowszechnianie wiedzy, popieranie szkół elementarnych, tworzenie bibliotek, a zwłaszcza - zakładanie sal wykładowych. Do roku 1835 istniało już ponad trzy tysiące oddziałów tego Towarzystwa w piętnastu stanach.34 Większość z nich znajdowała się na wschód od pasma Alleghenów. ale już w roku 1840 można je było spotkać w strefie granicznej, daleko na zachodzie - w Iowie i Minnesocie. Anglik Alfred Bunn podczas długiej podróży po Ameryce w 1853 roku donosił, że „praktycznie każda wieś miała swą salę wykładową". JS I dodał: „Jest rzeczą zdumiewającą [...] obserwować młodych robotników, przemęczonych rzemieślników, zapracowane fabryczne dziewczyny [..,"] spieszących [...] po całodziennym znoju do gorącej atmosfery zatłoczonej sali wykładowej".38 Krajan Bunna. J.F.W. Johnston. uczęszczał w tym czasie na wykłady w Smithsonian Institution i „znalazł sale wykładowe zatłoczone po brzegi audytoriami liczącymi 1200 i 1500 osób".37 Wśród wykładowców, którym te widownie mogły się przysłuchiwać, byli najwięksi intelektualiści, pisarze i humoryści (którzy również byli pisarzami) tamtych czasów, tacy jak Henry Ward Beecher. Horace Greeley. Louis Agassiz i Ralf Waldo Emerson (którego honorarium za wykład wynosiło pięć? dziesiąt dolarów). '* W swej autobiografii Mark Twain poświęca dwa rozdziały własnym doświadczeniom jako wykładowcy w objeździe Towarzystw Dyskusyjnych. ..Moja kariera prelegenta zaczęła się w 1866 roku w Kalifornii i Newadzie - pisał. W 1867 roku dałem jeden odczyt w Nowym Jorku i kilka nad Missisipi. W roku 1868 objechałem z nimi cały zachód, a w ciągu dwóch 68
czy trzech następnych lat czały wschód".39 Emerson był najwyraźniej pokrzywdzony finansowo, ponieważ Twain wspomina, że niektórzy wykładowcy otrzymywali aż 250 dolarów za wyktady w miejscowościach na prowincji i 400 dolarów, kiedy wykładali w wielkich miastach (co niemal dorównuje dzisiejszym warunkom, jako zwyczajowego honorarium za wykład emerytowanego telewizyjnego prezentera). Wszystko to prowadzi do stwierdzenia, że od swego zarania aż głęboko w XIX wiek Ameryka była tak zdominowana przez słowo drukowane oraz opierające się na nim krasomowstwo. jak żadne inne znane nam społeczeństwo. Sytuacja taka jest tylko częściowo dziedzictwem protestanckiej tradycji, Jak przypomina nam Richard Hofstadter, Ameryka została założona przez intelektualistów - rzadki przypadek w historii nowożytnych narodów. „Ojcowie Założyciele - pisze on - byli mędrcami, uczonymi, mężami o ogromnej kulturze duchowej, często rozmiłowanymi w wiedzy klasycznej - którzy swe szerokie oczytanie w historii, polityce i prawie wykorzystywali do rozwiązywania pilnych 40 problemów swych czasów". Społeczeństwo ukształtowane przez takich ludzi nie mogio łatwo ruszyć w przeciwnym kierunku. Moglibyśmy nawet powiedzieć, że Ameryka została założona przez intelektualistów, a nam trzeba było dwustu lat i rewolucji środków komunikowania się, aby się z tego wyleczyć. Hofstadter pisał przekonująco o naszych wysiłkach zmierzających do „wyleczenia się", to znaczy o antyintelektualnej nucie w amerykańskim życiu społecznym, ale przyznaje, że jego spojrzenie zniekształca ogólny obraz. Jest ono nastawione na pisanie dziejów amerykańskiej gospodarki poprzez pryzmat historii bankructw.41 Wpływ słowa drukowanego na każdej płaszczyźnie społecznego dyskursu był potężny i uporczywy nie 69
tylko ze względu na ilość zadrukowanego papieru, ale też z powodu jego m o n o p o l u . Tego się nie da wystarczająco zaakcentować, zwłaszcza wobec tych. którzy nie chcą uznać głębokich różnic między ówczesnym a dzisiejszym środowiskiem mediów. Na przykład słyszy się czasem opinie, że obecnie istnieje więcej dostępnych materiałów drukowanych niż kiedykolwiek przedtem, co jest bezsporną prawdą. Począwszy jednak od XVII wieku aż prawie do końca XIX wieku dostępne było w y ł ą c z n i e słowo drukowane. Nie istniały filmy do oglądania, radio do słuchania, fotografie do wystawiania na pokaz, płyty do odtwarzania. Nie było telewizji. Publiczny interes skupiał się na druku i był przez to medium wyrażany - medium, które stało się modelem, metaforą i miernikiem wszelkich dyskusji. Rezonanse linearnej, analitycznej struktury druku, a zwłaszcza prozy mającej za zadanie opisywanie, dawały się odczuć na każdym kroku. Na przykład w tym, jak ludzie mówili. (Tocqueville w swym dziele O demokracji w Ameryce zauważa: „Amerykanin nie umie rozmawiać - on dyskutuje. Nie gawędzi, lecz rozprawia. Mówi zawsze w taki sposób, jakby przemawiał do zgromadzenia, i jeżeli się zacietrzewi, to zwracając się do rozmówcy gotów powiedzieć: «Panowie!»':42 To dziwne zachowanie jest nie tyle odbiciem jakiejś amerykańskiej zawziętości, ile raczej kształtowania stylu rozmowy na wzór struktury słowa pisanego. Ponieważ słowo drukowane jest bezosobowe i kierowane do niewidzialnego audytorium, to zjawisko opisywane przez Tocqueville'a jest rodzajem drukowanego krasomówstwa, które można było zaobserwować w rozmaitych formach dyskursu. Na przykład wygłaszane z ambony kazania były zazwyczaj napisanymi wcześniej przemówieniami, przekazywanymi pełnym godności, bezosobowym tonem, zawierającymi 70
„przeważnie beznamiętny, obojętnie analityczny spis atrybutów Boskości, objawiających się człowiekowi 3 przez Naturę i Prawa"J 1 nawet kiedy nadeszło Wielkie Przebudzenie - ruch ożywienia (rewiwalistów), który rzucił wyzwanie analitycznemu, beznamiętnemu duchowi deizmu -jego niezwykle emocjonalni kaznodzieje uprawiali rodzaj krasomówstwa, dający się łatwo przelać drukiem na papier. Najbardziej charyzmatyczny spośród tych mężów byt wielebny George Whitefield, który począwszy od 1739 roku wygłaszał kazania w całej Ameryce, skupiając wielkie rzesze ludzi. W Filadelfii mówił do dziesięciu tysięcy osób, które głęboko poruszył i zaniepokoił, przepowiadając im wieczny ogień piekielny, jeśli odrzucą Chrystusa. Benjamin Franklin był świadkiem jednego z wystąpień Whitefielda i w reakcji na nie zaproponował kaznodziei swe usługi jako wydawca. Dzienniki i kazania Whitefielda ukazały się później w wydaniu B. Franklina z Filadelfii.44 Nie chcę jednak oczywiście twierdzić, że druk wpłynął jedynie na formę społecznego dyskursu. Niewiele to mówi, jeśli się tego nie skojarzy z poważniejszą ideą, że forma stanowi o istocie treści. Czytelnikom, którzy mogą tę koncepcję uznać za zbyt, jak na ich gust, „McLuhanowską", proponuję cytat z Ideologii niemieckiej Karola Marksa: „Czy jest możliwa Iliada - pyta on retorycznie - kiedy istnieje prasa drukarska, a nawet maszyny drukarskie? Czyż nie jest nieuniknione, że z wynalazkiem prasy śpiewanie, opowiadanie zanika, co oznacza, że zanikają warunki niezbędne dla poezji epickiej?".45 Marks rozumiał doskonale, że prasa drukarska nie jest jedynie maszyną, ale strukturą służącą dyskursowi, która zarówno wyklucza, jak podkreśla pewne treści i, co nieuniknione, narzuca pewien rodzaj audytorium. Sam Marks nie zgłębi} tej kwestii do końca, podchwycili ją więc inni.
71
Również i ja muszę podjąć próbę zbadania, w jaki sposób prasa drukarska funkcjonowała jako metafora i epistemologia, aby doprowadzić do poważnej i racjonalnej społecznej rozmowy, której my zostaliśmy teraz w tak dramatyczny sposób pozbawieni.
Przypisy B. Franklm. Żywot wtasny, przel. J. Stawiński, PIW, Warezawa 1960. s. 14B. 2 J.D. Hart, The Pop-uiar Book: A History nf Ameńca's Literary Taste, Oxford University Press. Nowy Jork 1950. s. 8. 3 Tamże. 1 Tamże. s Tamże, s. 15 6 K Lockridiśe. Litemcy in Eańy Amencu, iS50-lSOO, w: Ltteracy and Social Dewiopmenl intheWeskAlteader. rod. HaveyJ. Graff. Cambiidge University Press. Nowy Jork 1981, a. 184. 1 Tamże. 6 J.D. Hart, op dl., a. 45. 9 L. Mumford, Technika a, i.iftciliznc'ja. H'istona rozwoju maszyny t j e j j wptyu: ?io cywilizację przel E Daneeka. PWN, Warszawa 1966. s 113. 10 L. Stone, The Educational Revolutim in Engiand, 1500-1640, w: „Past and Present" 2B f lipiec 1964). s. 42. 1 J.D. Hart, op. cii., s 31. 2 D..! Boorstin. Tht Ameńcans: The Cotonial Ei-ppnentre, Yintage Book, Nowy Jork 1958, s. 315. 3 Tamże. 4 5
J.D. Hart, op- "Ł, s. 39.
Tamże. s. 45 H. Fast, Wstęp do Rights o/ Mań by Thomas Paine, Heritagp Press, Nowy Jork 1961. ' Nie była to pierwsza prasa zainstalowana na kontynencie amerykańskim. Hiszpanie założyli drukarnię w Meksyku sto lat wcześniej. s F L. Mott. American Joumalism: A History af Newspapere m the US through 260 Years, 19Rltto 1950, Macmillan. Nowy Jork 1950, s. 7. IB D.J. Boorstin. op. cit. s. 9. 0 F.LMott, op. cii., s. 9. 1 J.M. Lee. Hisiory of American Joumalism. Hougthon Mifflin. Boston 1917, s. 10. 'Ł D. J. Boorstin. op. cii., s. 32S. 5
72
3
Tamże, s. 327. J.D. Hart, op. cii., s. 27. A. Tocqueville, O demokracji u; Ameryce, przet. M. Król, PIW, Warszawa 1976, s. 304. 26 Tamże, s. 2S. 21 J.D. Hart, op. cit„ s. 86. 28 M. Curti, The Growth uf American Thouoht, Harper and Rów, Nowy Jork 1951, ss. 353-354. 29 J.D. Hart, op. ci!., s. 153. s ° Tamże, s. 74. 31 M. Curti, op. cit.,5. 337. 2 J.D. Hart, op- cii., s. 102. 53 M. Berger, The British Traueler in Amenca, 1836-1SGG, Columbia University Press, Nowy Jork 1943, s. 183. 34 M. Curti, op. cit., s. 356. s M. Berger, op. cii., s. 158. 36 Tamże. 7 Tamże. 9 M. Curti, op. cii., s. 356. 39 M. Twain, Aulobiogra/in. przel. P. Skurowski, Czytelnik, Warszawa 1993, s. 250. 10 R. Hofstadter, Anh-Intelectualism in America Life, Alfred A. Knopf, Nowy Jork 1964, s. 145. 1 Tamże, s. 19. 12 A. Tocqueville, op. et Ł, s. 186. 13 J.C. Miller, The Pirsi Fronlier: Li/e 171 Colonial America, Dell, Nowy Jork 1966, s. 269. 4 Tamże, s. 271. '' K. Marks. F. Engels, Ideologio niemiecka, przel. K. Błeszyński, S. Filmus. Książka i Wiedza, Warszawa 1961, s. 150. M
2li
Rozdział 4 Typograficzny umysł Pierwsza z siedmiu słynnych debat między Abrahamem Lincolnem i Stephenem A. Dougłasem odbyła się 21 sierpnia 1858 roku w Ottowie w stanie Illinois. Douglas, zgodnie z zawartą między nimi umową, mówił jako pierwszy przez godzinę; odpowiedź Lincolna trwała półtorej godziny; z kolei Douglas przez pół godziny ustosunkowywał się do odpowiedzi Lincolna. Była to debata znacznie krótsza od tych, do których obaj ci mężczyźni przywykli. W rzeczywistości zwarli się oni już kilka razy wcześniej i wszystkie ich spotkania były o wiele dłuższe i bardziej wyczerpujące. Na przykład 16 października 1854 roku w Pretorii, Illinois, Douglas wygłosił przemówienie trzygodzinne, na które Lincoln zgodnie z umową miał odpowiedzieć. Kiedy przyszła jego kolej, Lincoln zwróci! uwagę, że jest już piąta po południu i że prawdopodobnie będzie potrzebował tyle samo czasu co Douglas oraz że ten ostatni ma jeszcze prawo do repliki. Zaproponował więc. aby słuchacze udali się do domów, zjedli obiad i wrócili wypoczęci na kolejne cztery godziny rozmowy.' Publiczość wyraziła na to uprzejmą zgodę i dalej wypadki potoczyły się według planu zarysowanego przez Lincolna. Cóż to było za audytorium? Kirn byli ci ludzie, którzy tak ochoczo przystawali na wysłuchiwanie siedmio74
.
godzinnych oracji? Trzeba tu przy okazji dodać, że Lincoln i Douglas nie byli kandydatami na prezydenta, a w chwili ich spotkania w Pretorii nie kandydowali nawet do Senatu Stanów Zjednoczonych. Jednak audytoria nie troszczyły się zbytnio o ich oficjalny status. Byli to ludzie, którzy podobne wydarzenia uważali za niezbędne dla swej politycznej edukacji, którzy traktowali je jako nieodłączną część swego społecznego życia i którzy byli przyzwyczajeni do przewlekłych wystąpień oratorskich. Zwłaszcza programy jarmarków okręgowych lub stanowych przewidywały wielu mówców, a większości przydzielano trzy godziny na ich wywody. Ponieważ zaś panowała wola, aby wystąpienia mówców nie pozostawały bez odpowiedzi, ich oponentom przyznawano taki sam czas. {Można by dodać, że mówcami nie zawsze byli mężczyźni. Na pewnym kilkudniowym jarmarku w Springfield „każdego wieczoru kobieta prowadziła w sali sądowej wykład pt. «Wpływ kobiety na wielkie ruchy postępo2 we-"). Co więcej, ludzie ci nie zdawali się na jarmarki czy wyjątkowe wydarzenia, aby zaspokoić swój głód oracji. Szeroko rozpowszechniona była tradycja mówcy „z pniaka", zwłaszcza w zachodnich stanach. Przy pniu zrąbanego drzewa lub na jakiejś odpowiedniej otwartej przestrzeni mówca gromadził audytorium i, jak mówi Porzekadło, „trzymał pniak" przez dwie lub trzy godziny. Choć audytoria były zazwyczaj bardzo uważne i pełne szacunku, to nie znaczy, że były spokojne i pozbawione emocji. Na przykład podczas debat Lincoln-Douglas ludzie pokrzykiwali zachęcająco do mówców („No, powiedz im, Abel") lub wyrażali dosadne szyderstwo ("Odpowiedz na to, jeśli umiesz")jOklaski były zjawiskiem częstym, zazwyczaj w odpowiedzi na jakąś dowcipną lub elegancką frazę czy celną puentę. Podczas
pierwszej debaty w Ottowie Douglas odpowiedział na długie brawa godnym uwagi i odkrywczym oświadczeniem: „Przyjaciele, w dyskusji nad takimi problemami bardziej niż oklaski byłaby dla mnie do przyjęcia cisza. Moim pragnieniem jest trafić do waszej rozwagi, waszego rozumu i waszych sumień, nie zaś do waszych namiętności czy entuzjazmu". 3 Jeśli chodzi o sumienie audytorium czy nawet jego rozwagę, trudno wiele powiedzieć, co do stanu umysłu wszakże domyślić się można niemało. Po pierwsze, rozpiętość uwagi ówczesnego audytorium rozpatrywana według dzisiejszych wzorców byłaby nadzwyczajna. Czy istnieje jakiekolwiek audytorium złożone z dzisiejszych Amerykanów, które zniosłoby siedmiogodzinną rozmowę? Albo pięciogodzinną? Albo trzygodzinną? Zwłaszcza pozbawioną jakichkolwiek obrazów? Po drugie, tamte audytoria musiały się odznaczać równie niezwykłą zdolnością ogarniania słuchem długich i złożonych zdań. Podczas wystąpienia w Ottowie Douglas zawarł w swej godzinnej mowie trzy długie, sformułowane w języku prawniczym rezolucje programu abolicyjnego. Lincoln, odpowiadając, przeczytał nawet jeszcze dłuższe ustępy z opublikowanej mowy, którą wygłosił na poprzednim spotkaniu. Mimo całej słynnej zwięzłości stylu Lincolna konstrukcja jego zdań w tych debatach była zawikłana i subtelna, podobnie zresztą jak u Douglasa. W drugiej dyspucie, we Freeport, Illinois, Lincoln wstał, by odpowiedzieć Douglasowi w sposób następujący: Bez trudu stanie się dla was wszystkich oczywiste, że nie mogę - w ciągu poi godziny - uwzględnić wszystkich spraw równie udatnie. jak może to uczynić w ciągu póitorej godziny ktoś taki. jak sędzia Douglas; mani zatem nadzieję, że jeśli będzie coś takiego, co on powiedział, a o czym chcielibyście, żebym wypowiedział się ja,
76
ale co w swym komentarzu przeoczę, to pamiętajcie, że byłoby to oczekiwanie ode mnie rzeczy niemożliwej, a mianowicie tego, żebym ogarnął caiy obszar jego wypowiedzi.4
Trudno sobie wyobrazić, aby obecny lokator Białego Domu potrafił zbudować takie zdania w podobnych warunkach. A jeśli nawet tak, to z pewnością musiałby zaryzykować znaczne ograniczenie zdolności pojmowania czy koncentracji u swych słuchaczy. Ludzie kultury telewizyjnej wymagają Języka oczywistego", zarówno w warstwie słuchowej, jak i wzrokowej, a nawet posuną się tak daleko, aby w pewnych warunkach wymagać na to gwarancji prawnych. Prawdopodobnie Orędzie Gettysburskie" byłoby dla audytorium z 1985 roku w przeważającej części niezrozumiale. Słuchacze Lincolna i Douglasa najwyraźniej orientowali się w problemach będących przedmiotem ich sporów, znali wydarzenia historyczne i skomplikowane kwestie polityczne. W Ottowie Douglas przedstawił Lincolnowi siedem problernów-pytań, które byłyby retorycznie chybione, gdyby audytorium nie znało rozstrzygnięcia sądu w sprawie Dreda Scotta, sporu między Douglasem a prezydentem Buchananem, złego nastawienia niektórych demokratów, programu abolicyjnego i słynnej mowy Lincolna Dom podzielony wygłoszonej w Cooper Union (Związku Bednarzy). Następnie, odpowiadając w późniejszej debacie na pytania Douglasa, Lincoln dokonał subtelnego rozróżnienia między tym, czego był, lub nie był, „zobowiązany" przestrzegać, a tym, w co rzeczywiście wierzył - i z pewnością nie podjąłby takiej próby, gdyby nie przyjął, że audytorium uchwyci Przemówienie prezydenta Lincolna wygłoszone 19 listopada 1863 r. podczas uroczystości otwarcia cmentar/a narodowego w Gettysburgu - przyp. tfum.
jego puentę. I wreszcie, podczas gdy obaj mówcy używali nieco prostszego oręża z arsenału języka argumentów (na przykład obraźliwych epitetów i napuszonych uogólnień), to obaj też konsekwentnie sięgali po bogatsze środki sztuki retorycznej - sarkazm, ironię, paradoks, wymyślne metafory, precyzyjne rozróżnienia i eksponowanie przeciwieństw, z których żaden nie podbudowałby ich poszczególnych racji, gdyby audytorium nie było w pełni świadome znaczenia zastosowanych chwytów. Sprawianie jednak wrażenia, że te audytoria z 1858 roku były wzorami intelektualnej poprawności, byłoby zafałszowaniem. Wszystkie debaty Lmcoln-Douglas prowadzono w karnawałowej atmosferze. Grały orkiestry (choć nie podczas dyskusji), straganiarce sprzedawali swoje towaiy. dzieci swawoliły, dostępny był alkohol. (Jiyły to tak samo ważne wydarzenia społeczne, jak retoryczne występy, ale nie obniżały ich rangi. Jak już wspomniałem, audytoria te składały się z ludzi, których życie intelektualne i interes publiczny były w peini zintegrowane z ich światem społecznym. Jak wskazał Winthrop Hudson, nawet metodystyczne spotkania obozowe łączyły w sobie piknik z okazją do słuchania 5 występów krasomówczych. I rzeczywiście, większość terenów obozowych pierwotnie założonych z inspiracji religijnych - Chautauąua w stanie Nowy Jork, Ocean Grove w New Jersey. Bayview w Michigan. Junaluska w Karolinie Pólnocnej - zostało w końcu przekształconych w ośrodki konferencyjne, które spełniały funkcje oświatowe i intelektualne. Innymi stówy, użycie języka jako środka złożonego wywodu było ważną, przyjemną i powszechną formą dyskursu na każdej publicznej scenie^ Aby zrozumieć audytorium, do klórego Lincoln i Douglas zwracali się swym znamiennym językiem, musimy
78
sobie uświadomić, że ludzie ci byli wnukami oświecenia (jego amerykańskiej wersji). Byli potomkami Franklina, Jeffersona, Madisona i Toma Paine'a, dziedzicami Imperium Rozumu, jak Henry Steele Comrnager nazwał osiemnastowieczną Amerykę. To prawda, że byli wśród nich ludzie Pogranicza, z których część ledwo umiała czytać, oraz imigranci, dla których angielski wciąż jeszcze był językiem obcym. Prawdą jest również, że w 1858 roku istniały już fotografia i telegraf, awangarda nowej epistemologii, która miała położyć kres Imperium Rozumu. To jednak stało się wiadome dopiero w XX wieku. W czasach debat Lincolna z Douglasem Ameryka znajdowała się w samym środku okresu swego najchlubniejszego rozkwitu literackiego. W roku 1858 Edwin Markham miał sześć lat, Mark Twain dwadzieścia trzy, Emily Dickinson dwadzieścia osiem, Whitman i James Russell Lowell po trzydzieści dziewięć, Thoreau czterdzieści jeden, Melville czterdzieści pięć, Whittier i Longfellow po pięćdziesiąt jeden, Hawthorne pięćdziesiąt cztery, Emerson pięćdziesiąt pięć, Poe nie żył od dziewięciu lat. Debaty Lincolna z Douglasem wybrałem jako punkt wyjścia do rozważań tego rozdziału nie tylko dlatego, że były one wybitnymi przykładami politycznego dyskursu połowy XIX wieku, ale również dlatego, że obrazują one zdolność typografii do kontrolowania charakteru tego dyskursu. Zarówno mówcy, jak i ich audytorium byli przyzwyczajeni do rodzaju krasomówstwa, które można określić jako literaturę. Mimo całego jarmarcznego i pospolitego charakteru tego zdarzenia mówcy niewiele więcej mieli swyrn słuchaczom do zaproponowania niż tylko język, a słuchacze niewiele więcej mogli od nich oczekiwać, A proponowany język był bezspornie kształtowany według stylu słowa pisanego. Dla każdego, kto
przeczytał wypowiedzi Lincolna i Douglasa, jest to oczywiste od początku do końca. Debaty te rozpoczęło, w istotcie, następujące wprowadzenie autorstwa Douglasa, wysoce charakterystyczne dla tego wszystkiego, co powiedział później: Szanowne Panie i Szanowni Panowie: staję tu przed państwem w celu przedyskutowania głównych politycznych tematów, które dziś poruszają opinię publiczną. Dzięki porozumieniu miedzy panem Lincolnem i rnną jesteśmy tu dziś. by podjąć wspólną dyskusję jako przedstawiciele dwóch wielkich partii politycznych Stanów Zjednoczonych na temat zasad, które są kwestią sporną między tymi partiami, a to liczne zgromadzenie pokazuje głęboką wrażliwość, jaka przenika opinię publiczną w odniesieniu do kwestii, które nas dzielą. f
Ten język jest klasycznym tekstem drukowanym. Nie może przysłonić tego fakt, że okazja wymagała, by wypowiedzieć g° głośno. A że audytorium potrafiło to przetworzyć przez swój organ słuchu, jest godne uwagi tylko dla tych ludzi, których kultura przestała już silnie współbrzmieć ze słowem pisanym. Lincoln i Douglas nie tylko wcześniej pisali swe mowy, ale również sporządzali pisemne plany swych kontrwypowiedzi. Nawet spontaniczne riposty między mówcami wyrażane były w zdaniach, których struktura i długość opierały się na wzorach tekstów drukowanych. W ich występach niewątpliwie istniały elementy czystego krasornówstwa. Ostatecznie żaden mówca nie pozostaje obojętny na nastroje panujące na widowni. Niemniej jednak echo typografii było stale słyszalne. Mieliśmy tu argument i kontrargument, twierdzenie i przeciwtwierdzenie, krytykę odpowiednich tekstów, naj staranniejsze analizowanie zdań wypowiedzianych przez oponenta. Słowem, debaty Lincoln-Douglas można określić jako 80
prozę opisu, wziętą w całości z zadrukowanych stron tekstu. W tym tkwi znaczenie zarzutu, jaki Douglas skierował do audytorium. Stwierdził, że apeluje do rozumu, a nie do uczuć, jak gdyby audytorium miało się składać z milczących, pochłoniętych myślami czytelników, a jego język miał być tekstem, który oni mieli rozważać. Co oczywiście skłania nas do postawienia pytania: jakie implikacje dla społecznego dyskursu płyną z metafory pisma, typografii? Jaki jest charakter jej treści? Czego ona wymaga od publiczności? Jakiemu posługiwaniu się umysłem sprzyja? Myślę, że trzeba zacząć od wskazania na oczywisty fakt, iż siowo pisane i opierające się na nim krasomówstwo z a w i e r a j ą t r e ś ć: pełną znaczeń, podatną na parafrazowanie, otwartą na oceny treść. Może to zabrzmieć dziwnie, ale ponieważ niebawem będę dowodzić, że większość naszego dzisiejszego dyskursu tę otwartość wykazuje jedynie w stopniu marginesowym, to muszę ten problem wyeksponować. Ilekroć język jest głównym środkiem komunikowania się - zwłaszcza język kontrolowany przez rygory druku - to nieuniknioną tego konsekwencją jest jakaś idea, fakt, twierdzenie. Idea może być banalna, fakt bez znaczenia, a twierdzenie fałszywe; nie ma jednak ucieczki od znaczenia, kiedy język jest instrumentem przewodzącym czyjąś myśl. Choć może się to komuś od czasu do czasu udaje, to jednak bardzo jest trudno nie powiedzieć Czegoś, jeśli się użyje angielskiego (polskiego, chińskiego...} zdania. W czym jest jeszcze pożyteczny opis? Słowa nie mają wielu atutów, które by przemawiały na ich korzyść, poza tym, że są nośnikami znaczeń. Kształty pisanych słów nie są zbyt interesujące. Nawet dźwięk zdań złożonych z wypowiadanych słów jest rzadko zajmujący, chyba że je skomponowano z nadzwyczajnym poetyckim talentem. Jeśli zdanie wzbrania się 81
przed odzwierciedlaniem faktu, żądania, pytania, twierdzenia, wyjaśnienia, to jest bzdurą, zwyczajną gramatyczną skorupą. W konsekwencji dyskurs skoncentrowany na języku - taki właśnie, jaki był charakterystyczny dla osiemnaste- i dziewiętnastowiecznej Ameryki - nabiera skłonności do treściowej pełni i powagi, a tym bardziej wówczas, gdy zapożycza swą formę od druku. To jest istotna kwestia, ponieważ znaczenie wymaga zrozumienia. Zdanie pisemne skłania autora do wyrażenia jakiejś myśli, a swego czytelnika - do rozpoznania treści, jakie zostały wypowiedziane. A kiedy autor i czytelnik walczą z semantycznym znaczeniem, angażują się w najpoważniejsze wyzwanie, przed jakim staje intelekt. Tak się zwłaszcza rzecz rna z aktem czytania, ponieważ autorzy nie zawsze są wiarygodni. Kłamią, stają się mętni, stosują przesadne uogólnienia, obrażają zasady logiki, a czasem i poczucie zdrowego rozsądku. Bronią czytelnika musi się stać poważna intelektualna gotowość. Nie jest to łatwe, ponieważ z tekstem spotykamy się w samotności. W procesie czytania nasze reakcje są wyizolowane, a nasz intelekt sięga do własnych zasobów. Aby się zmierzyć z chlodną abstrakcją wydrukowanych zdań, trzeba się przyjrzeć samemu językowi, niewspomaganemu ani przez piękno, ani przez środowisko. Tak więc czytanie jest w swej istocie sprawą poważną. Jest też oczywiście czynnością całkowicie racjonalną. Od Erazma z Rotterdamu w XVI wieku po Elizabeth Eisenstein w XX wieku - niemal każdy uczony, który zmagał się z pytaniem o to, jak proces czytania wpływa na nasze usposobienie, dochodził do wniosku, że czynność ta sprzyja racjonalności; że sekwencyjny, wnioskotwórczy charakter słowa pisanego wspiera to, co Walter Ong nazywa „analitycznym zarządzaniem wiedzą". Zaangażowanie słowa pisanego oznacza podążanie ścieżką
82
myśli, co wymaga wielkich zdolności do klasyfikowania, wyciągania wniosków i rozumowania. Oznacza to demaskowanie kłamstw, niejasności i przesadnych uogólnień, tropienie działań wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi. Oznacza to także oszacowanie idei, porównywanie i zderzanie ze sobą twierdzeń, wiązanie ze sobą uogólnień. Aby temu sprostać, trzeba wytworzyć pewien dystans w stosunku do samych słów, a na pewno sprzyja temu wyizolowany i bezosobowy tekst. To właśnie dlatego dobry czytelnik nie wiwatuje, trafiając na udatne zdanie, i nie przerywa lektury, aby oklaskiwać nawet natchniony akapit. Analitycznie nastawiona myśl jest na to zbyt zajęta i zbyt niezależna. Nie zamierzam sugerować, że przed pojawieniem się słowa pisanego istnienie myśli analitycznej było niemożliwe. Nawiązuję tu nie do zdolności indywidualnego umysłu, lecz do predyspozycji pewnego kulturalnego kierunku umysłowego. W kulturze zdominowanej przez druk dyskurs społeczny zaczyna być charakteryzowany jako spójny, uporządkowany układ faktów i idei. Publiczność, do której ma to być adresowane, jest na ogó! zdolna do podjęcia takiego dyskursu. W kulturze druku pisarze popełniają błędy wówczas, kiedy kłamią, popadają w sprzeczności, nie potrafią uwiarygodnić swych uogólnień, próbują narzucać nielogiczne skojarzenia. W kulturze druku czytelnicy popełniają błędy wówczas, kiedy tego nie dostrzegają albo nawet, co gorsza, jest W to obojętne. W XVIII i XIX wieku druk wypromował definicję ^teligencji, która przyznawała pierwszeństwo obiektywnemu, racjonalnemu wykorzystywaniu umysłu, a jednocześnie popierała formy społecznego dyskursu Poprzez poważne, logicznie uporządkowane treści. e ^' jest przypadkiem, że Wiek Rozumu współistniał 83
z rozwojem kultury druku, najpierw w Europie, a następnie w Ameryce. Rozprzestrzenienie się typografii wzbudzało nadzieję, ze świat i jego rozmaite tajemnice będzie można wreszcie pojąć, przewidzieć, skontrolować. To właśnie w XVIII wieku nauka - doskonały przykład analitycznego zarządzania wiedzą - zaczyna kształtować świat na nowo. To w XVIII stuleciu kapitalizm jest ukazywany jako racjonalny i liberalny system życia gospodarczego; religijny zabobon staje się celem szalonego ataku, boskie prawo królów przedstawiane jest jako zwykły przesąd: idea ciągłego postępu znajduje swój punkt oparcia, a konieczność zaprowadzenia powszechnej piśmienności dzięki systemowi oświaty staje się oczywista. Chyba najbardziej optymistyczne wyrażenie tego wszystkiego, co implikuje typografia. zawiera następujący ustęp z autobiografii Johna Stuarta Milla: Ojciec mój polegał tak całkowicie na wpływie rozsądnej argumentacji na umysły ludzkie, byleby tylko umożliwić jej do nich dostęp, że uważał, iż osiągnie się wszystko, jeśli nauczy się cały ludzkość czytać, jeśli wszystkie opinie będą dochodziły do niej w stówie lub piśmie i jeżeli będzie ona mogia wybierać przedstawicielstwo, 7 które by objawiało jej zdanie.
Była to oczywiście nadzieja nigdy niespełniona. W żadnym momencie historii Anglii czy Ameryki (czy jakiejkolwiek innej) nie była dominacja rozumu tak wszechogarniająca, jak w wyobraźni starszego pana Milla miało to nastąpić dzięki typografii. Niemniej jednak nietrudno jest wykazać, że w XVIII i XIX wieku amerykański dyskurs społeczny, tkwiący korzeniami w słowie drukowanym, był poważny, wykazywał tendencję do racjonalnego toczenia dyskusji, przedstawiania argumentów, a zatem - składały się nań treści pełne znaczeń. 84
Aby zobrazować tę tezę, posłużmy się przykładem dyskursu religijnego. W XVIII wieku ludzie wierzący znajdowali się pod takim samym wpływem tradycji racjonalistycznej, jak wszyscy inni. Nowy Świat ofiarował wolność od religii wszystkim ludziom, co zakładało, że jedyną siłą, po jaką można sięgnąć, by sprowadzić światło na niewierzących, jest rozum. „Oto deizm stoi przed swoją wielką szansą - powiedział Ezra Stiies w jednym ze swych słynnych kazań w 1783 roku. - A ponadto libertyni nie muszą się już więcej skarżyć na to, że są zwalczani jakąkolwiek inną bronią niż tylko subtelnym, potężnym 8 orężem prawdy". Pomijając już libertynów, wiemy, że deiści rzeczywiście otrzymali swą wielką szansę. Jest w istocie zupełnie prawdopodobne, że czterej pierwsi prezydenci Stanów Zjednoczonych byli deistarni. Jefferson z całą pewnością nie wierzył w boskośó Jezusa Chrystusa i, będąc już prezydentem, napisał swoją wersję czterech Ewangelii, z której usunął wszystkie wzmianki o „cudownych" zdarzeniach, zatrzymując jedynie etyczne treści nauczania Jezusa. Legenda głosi, że kiedy Jefferson zostaj wybrany na prezydenta, stare kobiety pochowały swe Biblie i zalały się tzami. Trudno sobie wręcz wyobrazić, co też by one mogły uczynić, gdyby to Tom Paine został prezydentem albo otrzymał jakieś wysokie stanowisko rządowe. W The Agę ofReason („Wieku rozumu") Paine zaatakował Biblię oraz całą późniejszą chrześcijańską teologie. Przyznał, że Jezus Chrystus był człowiekiem prawym i pełnym uroku, ale postawił zarzut, że opowieści o jego boskości były niedorzeczne i blużniercze, czego próbował dowieść poprzez ścisłą tekstową analizę Biblii, czyli w sposób typowy dla racjonalistów. „Wszystkie narodowe instytucje kościelne - pisał Paine - czy to żydowskie, czy chrześcijańskie, ezy tureckie wydają mi
85
się niczym innym jak tylko wymysłami człowieka, ustanowionymi dla zastraszenia i zniewolenia ludzko9 ści, zmonopolizowania władzy i zysku". Z powodu napisania The Agę of Reason Paine stracił swe miejsce w panteonie Ojców Założycieli (i do dnia dzisiejszego w tekstach historycznych traktowany jest niejednoznacznie). Ezra Stiles nie twierdził jednak, że libertyni i deiści będą u w i e l b i a n i ; twierdził tylko, że mając rozum za swego sędziego, będą się rnogli wypowiadaj przy otwartej kurtynie. Co też rzeczywiście czynili. Za sprawą początkowego entuzjazmu wznieconego przez rewolucję francuską atakowanie przez deistów Kościołów jako wroga postępu i religijnego zabobonu oraz 10 wroga racjonalności stało się popularnym ruchem. Oczywiście Kościoły stawiły opór, a kiedy deizm przestał wzbudzać zainteresowanie, zaczęły walczyć między sobą. Około polowy XVIII wieku Theodore Frelinghuysen i William Tennent stanęli na czele ruchu ożywienia (rewiwalistów) w łonie prezbiterian. W ślad za nimi podążyły trzy wielkie postacie związane z religijnymi „przebudzeniami" w Ameryce - Jonathan Edwards, George Whitefield, a później, w XIX wieku - Charles Finney. Wszyscy oni byli błyskotliwymi kaznodziejami, których silą oddziaływania sięgała w te rejony ludzkiej świadomości, gdzie nie obowiązywały już rygory rozumu. O Whitefieldzie powiadano, że samo wypowiedzenie przezeń słowa „Mezopotamia" doprowadzało audytorium do łez. Chyba z tego powodu Henry Coswell zauważył w 1839 roku, że „podobno religijna mania jest powszechnie występującą formą choroby umysłowej w Stanach Zjednoczonych".'' Koniecznie jednak trzeba pamiętać o tym, że spory doktrynalne między osiemnasto- i dziewiętnastowiecznymi ruchami ożywienia i wrogo do nich nastawionymi Kościołami panującymi 86
prowadzone były w parnfletach i książkach najczęściej racjonalnym, logicznie uporządkowanym językiem. Byłoby poważnym błędem upatrywać w Billyrn Grahamie czy innych telewizyjnych rewiwalistach współczesnego Johnathana Edwardsa czy Charlesa Finneya. Edwards był jednym z najznakomitszych i twórczych umysłów, jakie kiedykolwiek wydala Ameryka. Jego wkład w teorię estetyki był niemal równie doniosły jak jego zasługi dla teologu. Zainteresowania Edwardsa miały charakter głównie akademicki; codziennie spędzał długie godziny w swym gabinecie. Przemawiając, nie improwizował. Edwards c z y t a ł swoje kazania, które by!y mocno spojonymi i ściśle wyrozurnowanymi prezentacjami IZ teologicznej doktryny. Słuchacze mogli być uczuciowo poruszeni językiem Edwardsa. przede wszystkim jednak wymagane było od nich rozumienie wywodu. Sławę Edwardsowi przyniosła w istocie jego książka: Faithful Narratwe of the Surpńsing Work of God in the Conversion of Many Hundred Souls in Northampton („Wierne opowiadanie o zdziwiającym dziele Boga w nawróceniu wieluset dusz w Northampton") wydana w 1737 roku. Kolejną jego książkę. Treatise Concerning Fteligious Affections („Rozprawa o uniesieniach religijnych") z 1746 roku, uznano za jedno z najbardziej interesujących studiów psychologicznych w dziejach Ameryki. W przeciwieństwie do czołowych postaci dzisiejszego ,,wielkiego przebudzenia" - takich jak Orał Roberts, Jerry Falwell, Jimmy Swaggart i inni - dawni przywódcy ruchów ożywienia w Ameryce byli ludźmi wiedzy, ufającymi rozumowi, wybitnie uzdolnionymi dydaktykami. Ich dysputy z przedstawicielami religijnego establishmentu dotyczyły zarówno teologii i istoty świadomości, jak i religijnego natchnienia. Finney na przykład nie był żadnym „prostakiem z prowincji", jak go czasem 87
określali jego doktrynalni przeciwnicy.I3 MiaJ wykształcenie prawnicze, napisał poważną książkę z dziedziny teologii systematycznej, karierę zakończył jako profesor, a następnie rektor Oberlin College. Doktrynalne dyskusje wśród ludzi wierzących nie tylko były argumentowane w formie starannie zredagowanych opisów w XVIII wieku, ale w XIX wieku byty rozwiązywane przez niezwykły fortel polegający na zakładaniu uczelni. Czasem zapomina się o tym, że Kościoły w Ameryce stworzyły podwaliny naszego systemu szkolnictwa wyższego. Oczywiście Harvard powstał wcześniej - w 1636 roku - w celu dostarczania wykształconych pastorów Kościołowi kongregacyjnemu. A sześćdziesiąt pięć lat później, kiedy kongregacjonaliści skłócili się między sobą w kwestiach doktrynalnych, założono Yale College, aby zaradzić osłabieniu wpływów Harvardu (i do dnia dzisiejszego przypisuje się mu dźwiganie tego samego obowiązku). Silnemu intelektualnemu duchowi kongregacjonalistów dorównywały inne wyznania, a już z pewnością pod względem otwierania uczelni. Prezbiterianie założyli między innymi uniwersytet w Tennessee w 1784 roku, w Waszyngtonie i w Jefferson w 1802 roku, i Lafayette w 1826. Baptyści utworzyli na przykład Colgate (1817), George Washington (1821), Furman (1826), Denison (1832) i Wake Forest (1834). Episkopalianie ufundowali Hobart (1822), Trinity (1823) i Kenyon (1824). Metodyści zorganizowali osiem uczelni w latach 1830-1851, w tym Wesleyan, Emory i Depauw. Poza Harvardem i Yale kongregacjonaliści założyli Williams (1793), Middlebury (1800), Amherst (1821) i Oberlin (1883). Jeśli to zaangażowanie się w szerzenie piśmienności i wiedzy jest „formą choroby umysłowej", jak się o życiu religijnym Ameryki wyraził Coswell. to niech się ona zdarza częściej. W XVIII i XIX wieku religijna myśl
i instytucje w Ameryce były podporządkowane surowej, erudycyjnej formie dyskursu, która jest nieobecna w dzisiejszym życiu religijnym. Trudniej o wyrazistszy przykład różnicy między dawnymi a współczesnymi formami społecznego dyskursu niż kontrast między teologicznymi sporami toczonymi przez Jonathana Edwardsa a debatami prowadzonymi przez, powiedzmy, Jerry'ego FalweDa, Billy'ego Grahama czy Orała Robertsa. Ogrom treści zawartych w teologii Edwardsa musi nieuchronnie angażować intelekt; jeśli podobna treść wiąże się z teologią telewizyjnych ewangelików, to jeszcze się z tym nie zdradzili. Różnice dzielące dyskurs w kulturze opartej na druku od dyskursu toczonego w kulturze opartej na telewizji oczywiste są również wówczas, kiedy się przyjrzymy systemowi prawnemu. W kulturze druku prawnicy starali się być gruntownie wykształceni, wierni rozumowi i zdolni do prowadzenia frapującej debaty w celu ustalenia prawdy. Sprawą często pomijaną w opracowaniach historii Ameryki jest to, że w XVIII i XIX wieku wyobrażeniem zawodu prawnika było „coś w rodzaju uprzywilejowanego ciała pokrytego łuską intelektu", jak zauważył to Tocqueville. Niektórzy z tych prawników kreowani byli na bohaterów ludowych, jak na przykład Prentiss, adwokat z Alabamy, czy „Prawy" Abe Lincoln z Illinois, których przebiegłość w manipulowaniu ławą przysięgłych była niezwykle teatralna, nie odbiegająca od tego, co widujemy w telewizyjnej wersji adwokata sądowego. Jednak wspaniałe postacie amerykańskiego prawoznawstwa - John Marshall, Joseph Story, Jarnes Kent, David Hoffman, William Wirt i Daniel Webster - byli wzorami intelektualnej elegancji 1 głębokiego przywiązania do racjonalizmu i erudycji. Uważali oni, że demokracja, mimo wszystkich swoich za let, zagraża zerwaniem się z uwięzi nieokiełznanego 89
indywidualizmu. Pragnęli oni uratować cywilizacje Ameryki poprzez „tworzenie racjonalności na użytek prawa".L* Konsekwencją tego wzniosłego poglądu byto ich przekonanie, że prawo nie musi być jedynie wolnym zawodem, ale zawodem humanistycznym. Słynny profesor prawa Job Tyson dowodził, że prawnik powinien obcować z dziełami Seneki. Cycerona i Platona.13 George Sharswood, być może wyobrażając sobie upadek edukacji prawniczej w XX wieku, zauważył w 1854 roku, że czytanie samego tylko prawa zniszczy umysł, „zakuje go w dyby fachowych zawiłości, w których stal się tak bardzo obeznany, i uniemożliwi mu wypracowanie sobie pogłębionego i wszechstronnego poglądu nawet na sprawy Jeżące w jego zasięgu". :ti Opowiadanie się za humanistycznym, racjonalnym i elokwentnym umysłem byto wzmocnione dzięki temu, że Ameryka miała spisaną konstytucję, podobnie jak wszystkie tworzące ją stany, oraz dzięki temu, że prawo nie narastało przypadkowo, ale było tworzone w sposób precyzyjny. Prawnik musiał być miłośnikiem literatury i człowiekiem piszącym w całym tego słowa znaczeniu, ponieważ rozum był najwyższym autorytetem stanowiącym kryterium rozstrzygania kwestii prawnych. John Marshall był oczywiście wspaniałym „wzorem rozumu, symbolem tak żywo przemawiającym do amerykańskiej wyobraźni jak Natty Burnppo' : ." IV Stanowił on wybitny przykład Człowieka Epoki Druku - niezależnego, krytycznego, wiernego logice, czującego odrazę do sprzeczności. Powiadano, że nigdy nie uciekał się do analogii jako głównego wsparcia dla własnych wywo* Skórzana Pończocha - tytułowy bohater pięciu powieści James* ( F. Coopera (lyl. poi. Ptęciaksiąfi przygód Sokulego Oka) 7 heroicznego okresu pionierstwa amerykańskiego - przyp. tłum.
90
dów. Większość swych orzeczeń zaczynał raczej od wyrażenia: „Uznano, że...". Jeśli już ktoś raz uznał przesłanki, to zazwyczaj musiał zaakceptować jego wniosek. Trudno sobie dziś wyobrazić, jak dalece dawni Amerykanie byli obeznani nie tylko z wielkimi kwestiami prawnymi swych czasów, ale nawet z językiem, jakiego słynni prawnicy używali, prowadząc sprawy sądowe. Odnosiło się to zwłaszcza do Daniela Webstera i było rzeczą zupełnie zrozumiałą, że Stephen Vincent Benet w swym słynnym krótkim opowiadaniu zdecydował, że to Webster będzie walczył z Szatanem. Jakże bowiem Szatan mógłby zatriumfować nad człowiekiem, którego język, opisany przez sędziego Sądu Najwyższego Josepha Story'ego, charakteryzował się następującymi cechami? ... przejrzystością i absolutną prostotą wypowiedzi, wielką wszechstronnością tematów, bogactwem przytaczanych przykładów czerpanych z właściwych źródeł; przenikliwą analizą i sugerowaniem trudności: talentem do rozplątywania zawiklanego twierdzenia i rozwiązywania go w częściach w sposób tak jasny, żeby dotarto to do naj pośledniej szych umysłów; energią w formułowaniu uogólnień, ustalaniem własnych argumentów po całej ich serii ze strony przeciwników; jego ostrożność i uwaga, aby w uniesieniu nie zabrnąć na pozycje nie do utrzymania, ani nie rozproszyć swych sił na niekorzystnym terenie.13
Przytaczam ten opis w całości, ponieważ jest to najlepsze, jakie znarn, dziewiętnastowieczne określenie rodzaju dyskursu w oczach człowieka o umyśle ukształtowanym przez słowo drukowane. Jest to dokładnie ten sarn ideał i wzór, o jakim myślą! James Mili [ojciec Johna Stuarta - przyp. tłum.], kiedy zapowiadał cuda, Jakich dokona typografia. I choć ów model był raczej 91
nieosiągalny, to pozostał ideałem, do którego dąży[ każdy prawnik. Ideał taki w swym oddziaływaniu wyszedł daleko poza zawód prawnika czy stan duchowny. Nawet w codziennym świecie handlu miało się słyszeć echo racjonalnego, typograficznego dyskursu. Jeśli zamieszczanie reklam możemy przyjąć za glos handlu, to jego historia mówi nam bardzo wyraźnie, że w wiekach XVIII i XIX wszyscy, którzy mieli do sprzedania jakieś towary, dostrzegali w swej klienteli cechy zbliżone do tych, jakie charakteryzowały Daniela Webstera; zakładali więc, że potencjalni nabywcy są piśmienni, rozumni i krytyczni. I rzeczywiście, historię samych tylko ogłoszeń prasowych w Ameryce można rozważyć jako metaforę schyłku umysłu typograficznego, rozpoczynając, tak jak on, od rozsądku i kończąc, tak jak on, na rozrywce. W klasycznym studium Franka Presbreya The History and Development of Advertising (,,Historia i rozwój reklamy'') autor snuje rozważania nad zmierzchem typografii, określając datę jej zgonu na przełom lat 60. i 70. XIX wieku. Okres wcześniejszy definiuje on jako „wieki ciemności" typograficznej kondycji. I9 Czas mroku rozpoczął się dla Presbreya w 1704 roku, kiedy to w amerykańskiej gazecie .,The Boston News-Letters" pojawiły się pierwsze płatne ogłoszenia. Było ich wszystkiego trzy, a zajmowały około dziesięciu centymetrów przestrzeni na pojedynczej kolumnie. Jedno z nich obiecywało nagrodę za złapanie złodzieja; inne proponowało nagrodę za zwrot kowadła, które zostało „zabrane1' przez jakieś nieznane towarzystwo. Trzecie rzeczywiście oferowało coś do sprzedania i w istocie przypomina prawdziwe ogłoszenia o nieruchomościach, jakie możemy znaleźć w dzisiejszym „New York Times";
92
Oysterbay, na Long Island w prowincji Nowy Jork, Jest do wynajęcia lub sprzedania pilśmarnia w bardzo dobrym stanie, a takie plantacja, z dużym nowym domem z cegły i innyrn solidnym budynkiem obok, odpowiednim na kuchnię i warsztat, ze stodołą, stajnią i świeżo założoną oranżerią, i 20 akrami zierni. Pilśniarnta rnoże być wynajęta niezależnie od plantacji; o pana Williama Bradforda pytać drukarza w Nowym Jorku.20
W ciągu następnych ponad stu pięćdziesięciu lat ogłoszenia reklamowe zachowały tę postać z niewielkimi tylko zmianami. Na przykład sześćdziesiąt cztery lata po anonsie pana Bradforda o nieruchomości w Oyster Bay legendarny Paul Revere zamieścił następujące ogłoszenie w „Boston Gazette": Zważywszy, że wiele osób znalazło się w tak nieszczęśliwej sytuacji, że straciło swe przednie zęby wskutek wypadku lub w inny sposób, z wielkim dla siebie uszczerbkiem, nie tylko pod względem wyglądu, ale również mówienia, zarówno publicznie, jak i prywatnie - podaje się im wszystkim do wiadomości, że zęby te może im zastąpić sztucznymi, które wyglądem nie ustępują naturalnym oraz bezwzględnie umożliwiają mówienie, PAUL REYERE, złotnik, niedaleko cypla Nabrzeża dr, Clarke'a w Bostonie.2I
W następnym akapicie Revere przeszedł do wyjaśnienia, że ci, którym zęby wprawiał John Baker i którzy cierpią upokorzenie z powodu ich obluzowania się, mogą pójść do Revere'a, który je im uszczelni. Podkreślił też, że nauczył się tego od samego Johna Bakera. Dopiero sto lat po ogłoszeniu Revere'a pojawiły się po stronie reklamodawców pierwsze poważne próby przełamania linearnej, typograficznej formy ogłoszeń, wymaganej przez wydawców.22 A dopiero pod koniec XIX wieku reklama przybrała w pełni swą współczesną postać dyskursu. Jeszcze w 1890 roku reklama, wciąż rozumiana jako słowna, uznawana była za z gruntu 93
poważne i racjonalne przedsięwzięcie, mające na celu przekazanie informacji oraz wyrażanie oświadczeń w formie postulatywnej. Intencją zamieszczania ogłoszeń miało być, jak to w innym kontekście powiedział Stephen Douglas, odwoływanie się do rozumu, a nie do uczuć. Nie chodzi tu o to, że w okresie typograficznego rozkwitu przedkładane twierdzenia byiy prawdziwe. Słowa nie mogą gwarantować prawdziwości ich treści. Tworzą one raczej kontekst, w którym istotne jest pytanie „czy to jest prawdziwe, czy fałszywe?". W latach 90, XIX wieku kontekst ów zostaf unicestwiony, najpierw przez masowe wtargnięcie ilustracji i fotografii, następnie przez niepostulatywne używanie języka. Waśnie wtedy reklamujący się przyswoili sobie technikę stosowania sloganów. Presbrey twierdzi, że za początek współczesnej reklamy można uznać wprowadzenie dwóch haseł: „Naciśnij guzik, a reszta należy do nas" i ..Spójrzcie, co za obfitość!".* Mniej więcej w tym samym czasie zaczęto używać dżingli, śpiewnych rymowanek, a w 1892 roku Procter & Gamble zachęcili publiczność do przekazywania rymowanych propozycji reklamujących mydło Ivory. Firma H-0 w 1896 roku po raz pierwszy posłużyła się wizerunkiem rozpromienionego niemowlęcia z łyżką w rączce, siedzącego w wysokim foteliku przed miską pełną kaszki. Na przełomie wieków reklamujący się przestali już swym potencjalnym klientom przypisywać cechę racjonalności. Reklama stała się po części głęboką psychologią, po części zaś estetyczną teorią. Rozum przeniósł się w inne rejony. " Ang. Sce Chcą hump - 2 dziupla firmy De Lnng Hook and Eye Co., wytwarzającej biustonos/e i gorsety, która w 1891 r. zamówiła rymowankę reklamującą jej produkty. Wierszyk opowiada o dżentelmenie, który ustąpiwszy miejsca siedzącego damie, pada trupom po ujrzeniu z góry jej dekaitu. Konając, wskazuje słabnącą ręką i mamrocze: Spójrzcie, co za obfitość! - pry.yp. tłum.
94
Aby pojąć rolę, jaką w dawnej Ameryce odegrało slo\vo drukowane w formułowaniu wyobrażeń o inteligencji, prawdzie i istocie dyskursu, trzeba pamiętać 0 tym, że akt czytania w XVIII i XIX wieku miał zupełnie inną jakość, niż czynność ta ma dzisiaj. Po pierwsze, jak już wspomniałem wcześniej, słowo drukowane miało monopol zarówno na przyciąganie uwagi, jak i na intelekt, jako że poza tradycją ustną nie było żadnych innych środków umożliwiających dostęp do świadomości społecznej. Na przykład postacie publiczne znane były w ogromnej większości jedynie dzięki zapisanym przez nie stówom, a nie z wyglądu czy nawet wygłaszanych oracji. Jest całkiem prawdopodobne, że większość spośród pierwszych piętnastu prezydentów Stanów Zjednoczonych nie zostałaby rozpoznana przez przeciętnego przechodnia na ulicy. Dotyczy to również przeważającej części wielkich prawników, ministrów 1 uczonych tej epoki. Myślenie o tych ludziach było równoznaczne z myśleniem o tym, co oni napisali, z osądzaniem ich poprzez ich publiczne oświadczenia, ich argumenty, ich wiedzę utrwaloną w drukowanych tekstach. Możemy sobie do pewnego stopnia wyobrazić, jak bardzo odeszliśmy od tego rodzaju świadomości, gdy pomyślimy o którymś z naszych ostatnich prezydentów albo nawet kaznodziejów, prawników czy uczonych, którzy niedawno stali się osobami publicznymi. Pomyślmy o Richardzie Nixonie albo o Jimmyrn Carterze, albo o Billym Grahamie, albo nawet o Albercie Einsteinie, a w naszym umyśle pojawi się wizerunek, obraz twarzy, najprawdopodobniej twarzy na telewizyjnym ekranie (w przypadku Einsteina - twarzy na fotografii). Co do ich słów to nie przyjdzie nam na myśl prawie nic. Taka jest różnica między sposobami myślenia w kulturze słowocentrycznej i kulturze obrazocentrycznej.
Istnieje również różnica między życiem w kulturze, która nie daje wielu okazji do korzystania z czasu wolnego, a w kulturze dostarczającej jego obfitość. Wiejski chłopak, który podąża za pługiem z książką w ręku. matka czytająca na głos swej rodzinie w niedzielne popołudnie, kupiec śledzący najświeższe zawiadomienia o zawinięciu do portu kliperów - wszyscy oni są innym rodzajem czytelników niż ci, z którymi mamy do czynienia dziś. Czytelnictwo w tamtych czasach nie miało charakteru przypadkowego, ponieważ na takie nie było czasu. Czytanie stanowiło święty składnik życia, a jeśli nawet nie, to przynajmniej występowało jako codzienny albo cotygodniowy obrzęd o szczególnym znaczeniu. Musimy bowiem także pamiętać, że była to kultura bez elektryczności. Niełatwo się czytało przy świetle świec czy później - przy oświetleniu gazowym. Niewątpliwie czytano przeważnie między świtem a rozpoczęciem dnia pracy. A niezależnie od tego, co czytano, czyniono to z powagą, z wielkim natężeniem i z niezachwianym celem. Współczesny pomysł przeprowadzania testu „zrozumienia" przez czytelnika, w odróżnieniu od czegoś innego, co czytelnik może robić z tekstem, w roku 1790, 1830 czy 1860 uznany by został za niedorzeczność. Czym bowiem innym było czytanie, jeśli nie procesem rozumienia? O ile nam wiadomo, nie istniało nic takiego jak „kłopoty z czytaniem", wyłączając oczywiście tych, którzy nie chodzili do szkołyUczęszczanie tani było równoznaczne z nauką czytania, ponieważ brak tej umiejętności wykluczał uczestnictwo w kulturalnej konwersacji. Jednak większość łudzi umiała czytać i brała udział w takich rozmowach. Dla tych osób czytanie stanowiło łącznik zarówno ze światem, jak i z ich własnym tego świata wyobrażeniem. Zadrukowana karta odkrywała, linijka po 96
linijce, strona po stronie, że świat jest poważnym, logicznie urządzonym miejscem, którym można kierować za pornocą rozumu i który da się doskonalić poprzez logiczny i rzeczowy krytycyzm. Na jakąkolwiek by zatem spojrzeć dziedzinę życia w XVIII i XIX wieku, wszędzie można dostrzec rezonans słowa drukowanego, a zwłaszcza jego nierozerwalny związek z wszystkimi formami społecznej wypowiedzi. Być może to prawda, jak pisał Charles Beard, że zasadniczym motywem, jakim kierowali się autorzy Konstytucji Stanów Zjednoczonych, była ochrona ich interesów gospodarczych. Prawdą jest jednak również i to, że przyjęli oni założenie, iż uczestnictwo w życiu publicznym wymaga zdolności radzenia sobie ze słowem drukowanym. Według nich dojrzałość poczucia obywatelskiego była nieprzekonująca bez doskonale wykształconej piśmienności, i dlatego właśnie granica wieku warunkująca prawo do głosowania ustalona była w większości stanów na dwadzieścia jeden lat, i również dlatego Jefferson największe nadzieje dla Ameryki pokładał w powszechnej oświacie. I wreszcie z tej sarnej przyczyny, jak zwrócili uwagę Alan Nevins i Henry Steele Commager, ograniczenia prawa wyborczego w stosunku do osób nieposiadających żadnej własności były często bagatelizowane, choć nigdy nie zdarzyło się to w wypadku czyjegoś analfabetyzmu. Może być prawdą, jak pisał Frederick Jackson Turner, że duch, który rozpalał amerykański umysł, miał związek z istnieniem wciąż przesuwającego się Pogranicza. Ale jest także prawdą, o czym pisał Paul Andersen, że „nie jest [to] tylko zwyczajną metaforą, gdy się mówi o chłopcu podążającym za pługiem z książką w ręku, niech to nawet będzie Szekspir, Emerson czy Thoreau".23 Nie tylko bowiem mentalność Pogranicza skłoniła Kansas,
jako pierwszy ze stanów, do przyznania kobietom prawa głosu w wyborach szkolnych, czy Wyorning jako pierwszy ze stanów - do całkowitego zrównania prawa wyborczego. Kobiety były prawdopodobnie bardziej sprawnymi czytelniczkami niż mężczyźni, a nawet w stanach Pogranicza główne środki społecznego dyskursu wywodziły się ze słowa drukowanego. Wszyscy umiejący czytać musieli nieuchronnie stać się stroną w ogólnej rozmowie. Może być także prawdą, co zaproponował Perry Miller, że religijny zapał Amerykanów stanowił poważne źródło ich energii; albo że, jak ujmowali to dawni historycy, Amerykę stworzyła idea. której czas właśnie nadszedł. Nie będę się spierał z żadnym z tych wyjaśnień. Po prostu obserwuję, że Ameryka, jaką oni starają się objaśnić, była zdominowana przez społeczny dyskurs, który swą formę przejął od wytworów prasy drukarskiej. Od dwóch stuleci Ameryka głosiła swoje intencje, wyrażała swą ideologię, projektowała swe prawa, sprzedawała swe produkty, tworzyła literaturę i zwracała się do swych bóstw - wszystko za pomocą stawiania czarnych zakrętasów na białym papierze. Prowadziła swą rozmowę w typografii i z nią jako główną cechą swego środowiska symboli zdobyła wybitną pozycję w światowej cywilizacji. Nazwa, jaką nadaję temu okresowi, podczas którego amerykański umysł podporządkował się niepodzielnemu panowaniu prasy drukarskiej, brzmi: Epoka Opisu. Opis jest sposobem myślenia, metodą uczenia się i środkami wyrazu. Niemal wszystkie cechy charakterystyczne, jakie przypisujemy dojrzałemu dyskursowi, zostały rozwinięte przez typografię, która wykazu* najsilniejszą skłonność do opisu: wyrafinowaną zdolność myślenia koncepcyjnego, dedukcyjnego i uporządkowanego; wysoką ocenę rozumu i porządku; awersję do
98
sprzeczności; wybitną zdolność do niezależności i obiektywizmu oraz tolerancję dla opóźnionych reakcji. Wraz ze zbliżaniem się końca XIX wieku Epoka Opisu zaczęła przemijać, a jednocześnie można było zauważyć pierwsze oznaki, że jest coś, co może ją zastąpić. Tym czymś miała być Epoka Show-Businessu.
Przypisy 1
E.E. Sparks. The Lincoln-Douglas Debales of 1858. 1.1, Dlinois Stale Historical Lihrary, Springfield 1908, s. 4, 2 Tamże, s. 11 3 Tamże, s. 87. 4 Ścisłość pisemnych transkrypcji tych debat była ustawicznie kwestionowana. Stenografującego je Roberta Hitla oskarżano o korygowanie ..potknięć" Lincolna. Oskarżenia te formułowali, oczywiście, jego polityczni wrogowie, których, być może, przerażało wrażenie, jakie wystąpienia Lincolna wywierały na słuchaczach w całym kraju. Hitt stanowczo zaprzeczy), jakoby „naprawiał" którakolwiek z mów Lincolna. 11 W. Hudson, Religion m Amenca, Charles Scribner's Sons, Nowy Jork 1965. s. 5. * E.E. Sparks, op. dl., s. 86. J.S. Mili, Autobiografia Johna Stuarta Miila, przel. M. Szerer, Sp. Wyd. „Wiedza", Warszawa 1948, s. 86. G W. Hudson, op. cii., s. 110. T. Paine, The Agę of fteasan, Peter Eckler Publishini* Co., Nowy1 Jork 1819, s. 6. | W. Hudson, op. cit.s. 132. P. Miller, The Life of the Mind m Ameritu. From Iłie Reuoluf«m lo the Cn-ii War, Hareourt. Brace and World. Nowy Jork 1965. s. 15. W. Hudson, op. cii., s. 65. Tamże, s. 143. ' P. Miller, op. dl., s. 119. Tamże, s. 140. Tamże, s. 140-141. t Tamie. s. 120. Tamże. s. 153. ( F. Presbrey, The History aiid Deuelopmenl ofAdvertising, Doubleday, Doran and Co., Garden City, Nowy Jork 1929, s. 244. ai Tamże. s. 126.
Tamże, s. 157. Tamże, s. 235. P. Anderson, Ptóontsm in the Midwest, Tempie Umversity Publications. Filadelfia 1363. s. 17. W związku z tym warto wspomnieć o liście z 15 stycznia 1787 roku, napisanym przez Thomasa Jeffersona do francuskiego pisarka i polityka, monsieur de Crevecoeura. W liście tym Jefferson skarżył sio, że Anglicy próbowali przypisać sobie amerykański wynalazek wyrabiania całego koła z jednego kawałka drewna. Jefferson rozważał możliwość, /,e farmerzy z Jersey nauczyli się lej sztuki z lektury Homera, który dokładnie ten proces opisał. Anglie;' zaś musieli tę technik? skopiować od Amerykanów, br> jak stwierdzi) Jefferson. „tylko nasi farmerzy czytają Homera".
Rozdział 5 Świat zabawy w chowanego Okoto połowy XIX wieku pojawiły się jednocześnie dwie idee, których zbieżność dostarczyła dwudziestowiecznej Ameryce nową metaforę społecznego dyskursu. Ich partnerstwo zmiażdżyło Epokę Opisu, a położyło fundamenty pod Epokę Show-Businessu. Jedna z tych idei była zupełnie nowa, druga zaś stara niczym ścienne malowidła w jaskini Altamira. I tą starą ideą zajmiemy się niebawem. Idea nowa głosiła, że przenoszenie i komunikowanie się mogą być od siebie oddzielone, iż przestrzeń nie jest nieuniknionym ograniczeniem przepiywu informacji. Amerykanie XIX wieku byli wielce zatroskani problemem „podboju" przestrzeni. Do połowy XIX wieku Pogranicze dotarło do Oceanu Spokojnego. Linie kolejowe, których budowę rozpoczęto w latach 30. XIX wieku, miały już swoich pierwszych klientów, oferując usługę przewozu przez cały kontynent. Jednak aż do lat czterdziestych informacja mogła przemieszczać się tylko z szybkością pociągu, a ściśle - zaledwie pięćdziesiąt sześć kilometrów na godzinę. W obliczu takiego ograniczenia rozwój Ameryki jako narodowej wspólnoty był opóźniony. W latach 40. XIX wieku Ameryka była wciąż jeszcze składanką regionów, z których każdy miał swój własny sposób prowadzenia konwersacji i kierował się
101
własnymi interesami. Porozumienie w skali kontynentu nie było jeszcze możliwe. Rozwiązania tych problemów, o czym wie każde dziecko w szkole, dostarczyła elektryczność. Dla nikogo nie było zaskoczeniem, że to właśnie Amerykanin odkrył praktyczny sposób wprzęgnięcia elektryczności w służbę komunikowania się, rozwiązując tym samym raz na zawsze problem przestrzeni. Mam tu na myśli oczywiście Samuela Finleya Breese'a Morse'a, pierwszego prawdziwego amerykańskiego ,,kosmonautę". Jego telegraf wymazał granice stanowe, zniwelował regiony, a pokrywając kontynent informacyjną siatką, stworzył możliwość ujednolicenia amerykańskiego dyskursu. Koszt tego był jednak niemały. Wynalezienie telegrafu sprawiło bowiem coś, czego nie przewidział Morse, kiedy zapowiadał, że dzięki jego wynalazkowi „wszyscy staną się mieszkańcami jednej okolicy". Telegraf zburzył panującą dotychczas definicję informacji, co z kolei nadało nowe znaczenie społecznemu dyskursowi. Wśród niewielu, którzy zrozumieli te skutki, był Henry David Thoreau. W Walden zauważył on, że „bardzo nam spieszno skonstruować telegraf magnetyczny z Maine do Teksasu, rnoże atoli Maine i Teksas nie mają sobie nic ważnego do przekazania. [...] Pragniemy przekopać tunel pod Atlantykiem, i przybliżyć Stary Świat do Nowego o kilka tygodni podróży, niewykluczone jednak, że pierwsza wiadomość, która dotrze do wielkiego złaknionego nowin amerykańskiego ucha, będzie dotyczyła kokluszu księżniczki Adelajdy".' Jak się okazało, Thoreau miał całkowitą rację. Pojął, że telegraf stworzy swoją własną definicję dyskursu; że nie tylko umożliwi, ale będzie wręcz wymuszał rozmowę między Maine a Teksasem; oraz że będzie żądał innych
102
treści tej rozmowy niż te, do których przywykł człowiek epoki typografii. Telegraf przypuścił trzykierunkowy atak na typograficzną definicję dyskursu, wprowadzając na ogromną skalę nierelewancję, nieudolność i chaos. Te demony dyskursu zrodził fakt, że telegraf w pewien sposób uprawomocnił ideę informacji wyrwanej z kontekstu; to znaczy ideę, ze wartość informacji nie musi być łączona z jakąkolwiek funkcją, której mogłaby służyć w społecznym i politycznym procesie podejmowania decyzji czy działaniu, ale rnoże się wiązać wyłącznie z jej nowością, ewentualnym zainteresowaniem i kuriozalnością. Telegraf-pr-zeksztąłcil. informację w towar, „rzecz", którą można kupić i sprzedać, niezależnie oćł jej użyteczności czy znaczenia. * Ale nie było to wyłącznie jego dziełem. Zdolność _ telegrafu do_p_rzeks_ztajcenia informacji w towar mogłaby nigdy nie zostać zrealizowana, gdyby nie jego współ-" działanie z prasą. Jednocentowa gazeta, jaka pojawiła się na"krótko przed telegrafem, w latach 30. XIX wieku, zapoczątkowała już proces wynoszenia wiadomości nierelewantnej do statusu informacji. Takie gazety jak „New_York_S_un" Beniamina Daya i^NewYorkHerald" Jamesa Bennetta odwróciły się od tradycji informacji jako rozumnej (jeśli nawet tendencyjnej) politycznej opinii i pilnej wiadomości handlowej, by zapełniać swe strony zdarzeniami sensacyjnymi, najczęściej wiążącymi się z seksem i zbrodnią. Co prawda takie „wiadomości z kręgu spraw ludzkich" odgrywały znikomą rolę w kształtowaniu decyzji i działań czytelników, miały w końcu zasięg lokalny - dotyczyły miejsc i ludzi znanych im z własnego doświadczenia - i nie zawsze były umiejscowione w konkretnym czasie. Opowieści z kręgu spraw ludzkich zamieszczane w jednocentowej prasie charakteryzowała jakość ponadczasowa; ich siła 103
przyciągania polegała nie tyle na ich aktualności, ile na ich transcendencji. Nie wszystkie też gazety zajmowały się takimi treściami. Przeważająca ich część dostarczała informacji nie tylko lokalnych, ale wielce praktycznych - związanych z problemami i decyzjami, z którymi czytelnicy musieli się borykać, chcąc sobie poradzić ze sprawami osobistymi lub dotyczącymi ich wspólnoty. Telegraf wszystko to zmienił i to ze zdumiewającą szybkością. W ciągu kilku miesięcy od pierwszego publicznego pokazu Morse'a wszystko to, co lokalne i ponadczasowe, utraciło swe główne miejsce w gazetach, zaćmione przez szok dystansu i szybkości. W istocie do pierwszego znanego użycia telegrafu doszło n a z a j u t r z po historycznej demonstracji jego funkcjonowania, urządzonej przez Morse'a. Korzystając z tej samej linii Waszyngton^Baltimore^ którą zbudował Morse. „Baltimore'„Eatriot", przekazał swym czytelnikom wiadomość o podjętym przez Izbę Reprezentantów działaniu w kwestii Oregonu. Gazeta swą relację zakończyła słowami:,.[...] mamy więc możliwość dostarczenia naszym czytelnikom informacji z Waszyngtonu do godziny drugiej. Jest to zaiste unu z cestwienie przestrzeni", Przez krótki czas kłopoty praktyczne (niedostatek linii telegraficznych) do pewnego stopnia chroniły jeszcze starą definicję wiadomości jako informacji funkcjonalnej. Jednak ci spośród krajowych wydawco* którzy byli obdarzeni zdolnością przewidywania, rychło zrozumieli, gdzie leży przyszłość, i zaangażowali wszystkie swe środki do oplatania całego kontynentu drutem telegraficznym. William Swain. właściciel „Philadelphia Public Ledger'. nie tylko potężnie zainwestował w M_ągnetic Telegraph Company, pierwszą komercyjną spółkę telegraficzną, ale w 1850 roku został jej prezesem. 104
;
V
' -v i ! f-. . _ ^
- •' \\,< l C
r-,
r H i I rs \ T
*M/- -*--'- •
r, i
Niewiele czasu musiało upłynąć, aby powodzenie gazet zaczęło zależeć nie od jakości czy pożytku płynącego z dostarczanych przez, nie wiadomości, ale od tego, jak jest ich dużo oraz z jakiej odległości i z"jaką -szybkością zostały przesłane. James Bennett z „New York Herald" chwalił się, że w pierwszym tygodniu 1848 roku jego gazeta zamieściła 79 tysięcy słów składających się na telegraficzne treści3 - nie wspomina jednak, jak istotne były one dla czytelników. Zaledwie cztery lata po otwarciu przez Morse'a, 24 maja 1844 roku, pierwszej ogólnokrajowej linii telegraficznej powstała Associated Press Lwiadomości znikąd^jiieadresowane do nikogo konkretnego, zaczęły się krzyżować "na obszarze całego kraju. Wojny, zbrodnie, katastrofy, _pożary, powodzie - informacje pod względem społecznym i politycznym na poziomie kokluszowego kaszlu księżniczki Adelajdy - zaczęły się składać na to, co ludzie nazwali wiadomością dnia. Zgodnie z założeniem Thoreau. telegraf zmienił relewantność w jej przeciwieństwo..Obfitość przepływających informacji miała bardzo niewiele albo zgoła nic wspólnego z tymi, do których była kierowana; to znaczy, z jakimkolwiek intelektualnym kontekstem, w którym osadzone było ich życie. Jako metafora pozbawionego kontekstu środowiska informacyjnego może posłużyć słynny wers Coleridge'a o nadmiarze, wody. bez _możliwości wypicia choćby jej kropli. ^_orzę Jnforinacji; kryje w sobie tylko maleńką użyteczną cząstk^Czlb-' wiek z Maine mógł prowadzić rozmowę z człowiekiem i z Teksasu, ale o niczym takim, o czym by którykolwiek z nich wiedział albo czym by się specjalnie interesował. Telegraf może i sprawił, że zamieszkaliśmy wszyscy "W jednej okolicy", ale w okolicy szczególnej, zaludnionej przez obcych, których wiedza ograniczała się do najbardziej powierzchownych faktów o życiu innych.
Ponieważ obecnie mieszkamy w takiej właśnie okolicy (nazywanej dziś czasem „globalną wioską"), możemy uchwycić sens określenia „informacja pozbawiona kontekstu", jeśli zadamy sobie pytanie: jak często się zdarza, że informacja, którą słyszymy rano z radia lub telewizji, czy znajdujemy na tamach porannej prasy, skłania nas do zmiany naszych planów na ten dzień albo do-podjęcia jakiegoś działania, którego byśmy inaczej nie podjęli; albo umożliwia wniknięcie w istotę problemu, którego rozwiązanie zostało nam powierzone? Dla większości z nas podobne konsekwencje może mieć czasem prognoza pogody; dla inwestorów - wiadomości z giełdy: może podziała w ten sposób jakaś sporadyczna informacja o popełnionej zbrodni, jeśli przypadkiem przestępstwo to wydarzyło się gdzieś w pobliżu miejsca naszego zamieszkania lub była w nie zamieszana znajoma nam osoba. Jednak większość naszych codziennychwiadomości jest obojętna, zawierając informacje, które mogą stanowić temat do rozmowy, ale nie skłaniają do jakiegokolwiek mającego znaczenie działania. Zjawisko to jest głównym dziedzictwem po telegrafie. Wytwarzając obfitość pozbawionej znaczenia, nierelewantnej informacji, w sposób dramatyczny wpłynął on na zmianę tego. co rnożna by nazwać „wskaźnikiem wiadomości stymulującej działanie". Zarówno w kulturze ustnej, jak i typograficznej źródłem ! . y ważności informacji jest możliwość działania. W każdymoczywiście środowisku komunikowania się wejście (to,o czym ktoś jest informowany) zawsze przewyższa wyjście(możliwość podjęcia działania wypływająca z tej informacji). Jednak sytuacja stworzona przez telegraf, następnie zaostrzona jeszcze przez późniejsze technologie, uczyniła relację między informacją a działaniem tyleż abstrakcyjną, ile mało prawdopodobną. Po raz pierwszy w dziejach ludzie stanęli przed problemem informacyjnego przesytu,
106
co także oznacza, że jednocześnie stanęli przed problemem obniżonego społecznego i politycznego potencjału. Możemy uchwycić sens określenia ^informacja pozbawiona kontekstu", zadając sobie serię kolejnych pytań: jakie kroki zamierzamy poczynić, aby zredukować konflikt na Bliskim Wschodzie? Albo wskaźnik inflacji, przestępstw i bezrobocia? Jakie mamy plany w zakresie ochrony środowiska lub zmniejszenia ryzyka wojny jądrowej? Co zamierzamy robić w związku z NATO, OPEC, CIA, działania protekcyjnego oraz potwornego traktowania wyznawców bahaizmu w Iranie? Pozwolę sobie odpowiedzieć w imieniu nas wszystkich: nie zamierzamy kiwnąć palcem w tych sprawach. Możemy oczywiście zagłosować na kogoś, kto twierdzi, że ma jakieś plany oraz możliwości działania. To jednak możemy zrobić tylko raz na dwa lub cztery lata, poświęcając godzinę, co jest mało satysfakcjonującym środkiem wyrażenia szerokiej gamy swych poglądów. Oddanie giosu jest, można by rzec, przedostatnią ucieczką politycznego impotenta. Ostatnia zaś, oczywiście, to przekazanie swej opinii badaczowi sondażowemu, który jakąś jej wersję dopasuje do spreparowanego pytania, następnie zanurzy w Niagarze podobnych opinii, by przetworzyć je w nic innego niż w kolejną porcję wiadomości. Mamy w ten sposób wielką pętlę niemocy: nowe informacje wydobywają z nas różnorodne opinie, z którymi nie możemy nic więcej zrobić, niż tylko zaoferować je jako kolejne informacje niepotrzebne nam do niczego. —" " ^\ "^ Przed epoką typografii stosunek informacja-działanie był względnie zrównoważony, tak że większość ludzi miała poczucie możliwości kontrolowania niektórych wydarzeń swego życia. O czymkolwiek ludzie wiedzieli, miało to wartość działania. W świecie informacji stworzonym przez telegraf to poczucie siły zatraciło się dokładnie L
107
dlatego, że kontekstem dla wiadomości stal się świat. Wszystko zaczęło być sprawą wszystkich. Po raz pierwszy otrzymaliśmy informację, która nie odpowiadała na jakiekolwiek zadane przez nas pytanie i która, w każdym razie, nie dopuszczała do prawa repliki. Możemy więc powiedzieć, że wkład telegrafu w spoieczny dyskurs polegał na uszlachetnieniu braku relewantności i poszerzeniu obszaru niemocy. Ale to jeszcze nie wszystko. Telegraf pozbawił społeczny dyskurs spójności. Powołał do istnienia świat rozbitego czasu i rozproszonej uwagi, gdyby użyć wyrażenia Lewisa Murnforda. Główną siłą telegrafu była jego/zdolność do przenoszenia informacji, a nie ich zbierania, wyjaśniania czy analizowania. Pod tym względem telegraf stanowił dokładne przeciwieństwo typografii. Książki na przykład były doskonałym pojemnikiem do gromadzenia, spokojnego badania i uporządkowanego analizowania informacji i idei. Czasu wymaga napisanie książki, podobnie jak jej przeczytanie: czas potrzebny jest do przedyskutowania jej treści, czas pozwala osądzić jej zalety łącznie ze sposobem ich przedstawienia. Książka jest próbą nadania myśli ciągłości i włączenia się w wielką rozmowę prowadzoną przez pisarzy minionych epok. Dlatego właśnie cywilizowani ludzie na całym świecie uważają spalenie książki za barbarzyński przejaw antyintelektualizmu. Telegraf natomiast wymaga od nas, abyśmy spalili jej treść. Wartość telegrafu zostaje podważona przez poddanie go próbie trwałości, ciągłości i spójności. Telegraf nadaje się. wyłącznie do błyskawicznego wystrzeliwania wiadomości po to tylko, aby każda z nich została niebawem zastąpiona kolejną, bardziej aktualną. Jedne fakty są wciskane przez inne do naszej świadomości, a następnie z niej wypychane przez dalszy ich napór, a wszystko to dzieje się z szybkością, która ani nie pozwala, ani też nie wymaga dokonywania ich oceny.
108
Telegraf wprowadził rodzaj publicznej konwersacji, prowadzonej w sposób przerażający. Jej język był językiem tytułów - sensacyjny,-urywkowy, bezosobowy. Wiadomości przybrały kształt sloganów, odnotowywanych z podnieceniem, a zapominanych z chwilą ich wystania. Jedna wiadomość nie miała najmniejszego związku z poprzednią ani następną. Każdy „tytuł" trwał . samotnie, stanowiąc swój własny kontekst. Odbiorca wiadomości musiał, jeśli potrafił, nadawać jej znaczenie. Nadawca nie miał w tym względzie żadnego obowiązku. Wszystko to sprawiło, że świat opisywany przez telegraf zaczął się jawić jako niemożliwy do pokierowania, a nawet do rozszyfrowania. Forma zadrukowanej strony - wiersz po wierszu, w sposób uporządkowany i ciągły - zaczęła z wolna tracić swój rezonans jako metafora sposobu przyswajania sobie wiedzy i przenikania istoty świata. „Znajomość" faktów nabrała innego znaczenia, ponieważ nie zakładała już czyjegoś rozumienia implikacji, tła czy powiązań. Dyskurs telegraficzny nie dawał ani chwili na przyjęcie historycznej perspektywy, ani też bynajmniej nie faworyzował spojrzenia jakościowego. Dla telegrafu inteligencja polega- la.na z n a j o m o ś c i wielu faktów, a nie na w i e d z y o nich... Tak więc na pełne czci pytanie zadane przez Morse'a w jego pierwszym przekazie telegraficznym^Co jest dziełem Boga? - wraca niepokojąca odpowiedź: okolica zamieszkana przez obcych ludzi i opanowana przez bezsensowne jakości; świat odłamków i braku ciągłości. Bóg oczywiście nie rna z tym nic wspólnego. A jednak mimo całej potęgi telegrafu, gdyby jako metafora dyskursu pozostał on osamotniony, jest bardzo prawdopodobne, że kultura druku oparłaby się jego atakowi; a przynajmniej utrzymałaby się na swych pozycjach. Tak się jednak złożyto, że niemal w tym samym czasie, 109
kiedy Morse nadawał nowe znaczenie informacji, Louis Daguerre przekształcał znaczenie natury; a można by nawet rzec - samej rzeczywistości. Jak Daguerre zauważył w 1838 roku we wzmiance obliczonej na przyciągnięcie inwestorów; „Dagerotyp.1- to nie tylko narzędzie, które pomaga rysować przyrodę... pozwala jej także zwielokrotniać się".4 Oczywiście, zarówno potrzeba, jak zdolność do tworzenia wizerunku natury zawsze zakładały jej odtwarzenie, takie jej przekształcanie, aby uczynić ją zrozumiałą i podatną na kierowanie. Jest bardzo prawdopodobne, że najwcześniejsze malowidła ścienne w jaskiniach były wyobrażeniami polowania, które się jeszcze nie odbyło, życzeniem, aby natura okazała swą uległość. Innymi słowy, chęć odtwarzania natury to bardzo dawna koncepcja. Daguerre jednak nie takie znaczenie „odtwarzania" miał na myśli. Zamierzał on ogłosić, że fotografia wyposaży każdego w zdolność do kopiowania natury tak często i wszędzie tam, gdzie będziemy mieli na to ochotę. Chciał powiedzieć, że wynalazł pierwszy w świecie instrument do „klonowania", że fotografia miała dawać wizualne świadectwo fego. co prasa drukarska oddawała słowami. Prawdę powiedziawszy, to dagerotyp wcale nie miał pełnej zdolności osiągania takiego efektu. Dopiero kiedy William Henry Fox Talbot. angielski matematyk i lingwista, opracował proces obróbki negatywu, z którego można było wykonywać dowolną liczbę odbitek pozytywowych, stało się możliwe masowe drukowanie i zamieszczanie zdjęć. J Nazwę „fotografia" nadal temu procesowi słynny astronom sir John F.W. Herschel. Jest to dziwna nazwa, gdyż dosłownie znaczy „pisanie światy lem". Być może intencją Herschla była ironia, ponieważ od początku wiadomo było. że fotografia i pisanie (a w istocie język w każdej formie) nie zamieszkują tego samego świata dyskursu.
L10
Mimo to od chwili, kiedy ten proces został nazwany. weszło w nawyk mówienie Q fotografii jako o Językull Jest to metafora ryzykowna, ponieważ może przysłaniać podstawowe różnice między dwoma sposobami koń-, wersacji. Przede wszystkim więc fotografia jest językiem, który przemawia wyłącznie poprzez szczegóły. Jego słownik obrazów jest ograniczony do konkretnego przedstawienia. W przeciwieństwie do słów i zdań fotografia nie przedstawia nam jakiejś idei czy pojęcia związanych ze światem, wyjąwszy przypadki, kiedy używamy języka jako takiego, aby przeistoczyć obraz w ideę. Sama fotografia nie może sobie radzić z czymś niewidocznym, odległym, wewnętrznym, abstrakcyjnym.jOna nie opowiada „o człowieku", „o drzewie", a po prostu mówii „człowiek", „drzewo",' Nie można wykonać fotografii „natury", w nie większym stopniu - „morza". Mogemy-sfotogjafować jedynie jakiś szczególny frag.ment naszego ftu i teraz - skałę na pewnym terenie i w pewnym Oświetleniu; falę uchwyconą w jakiejś chwili i ze szczególnego punktu widzenia. I tak jak nie można sfotografować „natury" i „morza", tak o poważniejszych abstrakcjach, takich jak „prawda", „honor", -.miłość", „fałsz", nie można rozmawiać w słownictwie z leksykonu obrazów. Ponieważ „pokazywanie czegoś'' i „mówienie o czymś" to są dwa bardzo różniące się od sie6ie^ procesy. „Obrazy - napisał Gavriel Salomon H - trzeba rozpoznawać, a słowa należy rozumieć/'. Rozumie on przez to, że fotografia przedstawia świat jako obiekt, a język pokazuje go jako ideę. Najprostszy —-j nawet akt nazwania jakiejś rzeczy jest aktem myślenia ~ Porównaniem jednej rzeczy z innymi, wyborem pewnych wspólnych cech, odrzuceniem różnic i wprowadzeniem kategorii wyobraźni. W naturze nie istnieje taka rzecz jak „człowiek" czy „drzewo''.. Wszechświat nie oferuje żadnych takich kategorii czy uproszczeń,
111
a tylko nieustanną zmianę i nieskończoną różnorodność. Fotografia odnotowuje i czci szczegóły owej nieskończonej różnorodności. Język czyni je zrozumiałymi. Fotografii brakuje również elementów składniowych (syntaksy). co pozbawiają zdolności prowadzenia sporu ze światem. Jako obiektywny plasterek czasoprzestrzeni fotografia zaświadcza, że ktoś tam był albo że coś się tam zdarzyło. Jej świadectwo jest niezwykłej wagi, ale nie proponuje żadnej opinii - w rodzaju, że coś tam „powinno być" albo „mogło nie być". Fotografia jest przede wszystkim światem faktu, a nie dyskusji nad faktami czy wnioskami, jakie powinny być na ich podstawie wyciągane. Nie oznacza to jednak, że fotografii brakuje epistemologicznego zabarwienia. Jak zauważyła Susan Sontag, fotografia sugeruje, „że znamy świat, jeśli akceptujemy taki jego obraz, jaki rejestruje obiektyw aparatu".7 Ale jak stwierdza dalej, wszelkie zrozumienie zaczyna się od naszego niezaakceptowania świata w postaci, w jakiej się objawia. Język jest oczywiście środkiem, którego używamy do kwestionowania, dyskutowania i brania w krzyżowy ogień pytań wszystkiego, co się ukazuje, co jest na powierzchni. Słowa „prawdziwy" i „fałszywy" pochodzą z wszechświata języka i tylko stamtąd. Kiedy je odniesiemy do fotografii, pytanie „Czy to jest prawdziwe?" znaczy tyiko tyle co „Czy jest to odtworzenie rzeczywistego plasterka czasoprzestrzeni?". Jeśli odpowiedź brzrni; „Tak", to nie ma już podstaw do prowadzenia sporu, ponieważ niedorzecznością byłoby kwestionować autentyczną fotografię. Fotografia jako taka nie wyraża jakichkolwiek wątpliwych wniosków, żadnych rozwlekłych, dwuznacznych komentarzy. Nie oferuje jakichkolwiek podważalnych twierdzeń, a zatem jest niepodważalna. Sposób, w jaki fotografia rejestruje świat, jest również inny niż w wypadku jeżyka. Język ma sens tylko
, wówczas, gdy jest przedstawiany jako następstwo twierdzeń. Znaczenie zostaje zniekształcone wówczas, gdy siowo lub zdanie jest, jak to nazywamy, wyrwane z kontekstu; kiedy czytelnik lub słuchacz zostaje pozbawiony czegoś, co powiedziano wcześniej i później. Nie istnieje natomiast pojęcie fotografii wyrwanej z kontekstu, ponieważ niczego takiego ona nie potrzebuje. A właściwie to celem fotografii jest oddzielanie obrazów, od kontekstu, aby można je było ujrzeć w inny sposób. „W świecie rządzonym przez obraz fotograficzny - pisze Susan Sontag - wszelkie granice [...] wydają się dowolne. Wszystko da się rozdzielić, przeciąć, odłączyć od czegoś innego: wystarczy odmiennie skadrować obraz".8 Zwraca uwagę na zdolność fotografii do przedstawiania szczególnego rodzaju rozczłonkowanej rzeczywistości, wyrywania chwil z ich kontekstów i zestawiania zdarzeń i rzeczy, które nie mają ze sobą żadnego logicznego czy historycznego związku. Podobnie jak telegraf fotografia tworzy na nowo świat jako ciąg idiosynkratycznych zdarzeń. W świecie fotografii nie ma żadnego początku, śro"3ka ani końcĄ tak jak nie zakłada ich istnienia telegraf. Świat jest zatomizowany. Istnieje tylko czas teraźniejszy, który nie ma potrzeby bycia częścią jakiejkolwiek historii, jaka mogłaby być opowiedziana. Fakt, że obraz i słowo obdarzone są różnymi funkcjami, działają na płaszczyznach abstrakcji i wymagają różnych sposobów reagowania - nie jest dla nikogo , stwierdzeniem odkrywczym. Malarstwo jest co naj„ mniej trzy razy starsze od pisma, a rola obrazowania • w repertuarze instrumentów środków komunikowania się znajdowała duże zrozumienie w XIX wieku. Nowością w połowie tamtego stulecia było natomiast nagle i zmasowane wkroczenie fotografii i innych środków ikonograficznych do zasobów symboliki. Daniel 113 -"i
*-•,• • * >* '
Boorstin zjawisko to nazywa w swej pionierskiej książce The Image („Wizerunek'') „graficzną rewolucją". Określeniem tym Boorstin zamierza zwrócić uwagę na bezpardonowy atak na język przypuszczony przez formy mechanicznie odtwarzanego obrazowania, szerzącego się w sposób niekontrolowany w granicach amerykańskiej kultury fotografii, kopii, plakatów, rysunków, ogłoszeń reklamowych. Słowo „atak'' wybrałem tu celowo, aby rozwinąć tezę kryjącą się w Boorstinowskim określeniu „graficzna rewolucja". Nowe obrazowanie, z fotografią na czele, nie odgrywało jedynie roli suplementu w stosunku do języka, ale usiłowało go zastąpić jako nasz dominujący środek do interpretowania, rozumienia i doświadczania rzeczywistości. Chcę tu jednoznacznie wyjaśnić, jakie implikacje zawarł Boorstin w swym określeniu „graficzna rewolucja": nowe, baczniejsze spojrzenie na obraz podważyło tradycyjne definicje informacji, wiadomości i. w znacznym stopniu, samej rzeczywistości. Najpierw w biłlboardach, plakatach i reklamach, później zaś w takich nastawionych na „nowości" magazynach i dziennikach, jak „Life", „Look", nowojorskie „Daily Mirror" i „Daily News'', zdjęcie zepchnęło opis na dalszy plan, a w niektórych przypadkach usunęło całkowicie. Pod koniec XIX wieku reklamodawcy i ludzie prasy odkryli, że obraz jest wart nie tylko tysiąca słów, ale - tam gdzie w grę wchodzi handel -jeszcze więcej. Dla rzesz Amerykanów, aby w coś uwierzyć, trzeba to zobaczyć, a nie przeczytać e tym. W pewien szczególny sposób fotografia stała się doskonałym dopełnieniem powodzi telegraficznych wieści znikąd, które groziły zatopieniem czytelników w morzu faktów z nieznanych miejsc o obcych ludziach z anonimowymi twarzami. Fotografia bowiem przydawała konkretnej realności obco brzmiącym szczegółom topo-
114
graficzno-czasowym i kojarzyła twarze z nieznanymi nazwiskami. Stwarzała w ten sposób złudzenie," że „wiadomości" miały związek z czymś znanym z doświadczenia ich odbiorcy. Fotografia tworzyła pozorny kontekst dla „wiadomości dnia". A „wiadomości dnia" tworzyły kontekst . dla fotografii. Znaczenie jednak kontekstu powstałego w wyniku współdziałania fotografii z prasowym tytułem byto, rzecz jasna, całkowicie iluzoryczne. Dla lepszego zrozumienia, co mam na myśli, wyobraźmy sobie nieznajomego człowieka, który nas informuje, że illyx jest podgatunkiem jakiejś rośliny robakowatej o wykształconych liściach, kwitnącej co drugi rok na wyspie Aldononjes. A jeśli zdumieni tym wykrzykniemy: „No dobrze, ale jaki to ma związek z czymkolwiek?", to wyobraźmy sobie, że nasz informator odpowie: „Ależ oto fotografia, którą chcę wam pokazać", i wręczy nam zdjęcie podpisane: Illyx na Aldononjes. „Ach tak - możemy wówczas odburknąć - teraz rozumiemy". Rzecz jasna, że fotografia jest kontekstem zdania, z którym się do nas zwrócono, oraz że zdanie dostarcza pewnego rodzaju kontekstu fotografii, a my możemy nawet przez dzień lub dwa pozostawać w przekonaniu, że się czegoś nauczyliśmy. Jeśli jednak zdarzenie to stanowi oderwaną całość, jest pozbawione jakiegokolwiek związku z naszą wcześniejszą wiedzą czy przyszłymi planami; jeśli jest to nasze pierwsze i ostatnie spotkanie z owym nieznajomym, wówczas pojawienie się kontekstu, spowodowane połączeniem zdania z obrazem, jest iluzją, tak jak iluzją jest nasze poczucie, że wiąże się z tym Jakieś znaczenie. W rzeczywistości nie „nauczyliśmy" się niczego (może tylko tego, by unikać obcych z fotografiami w ręku), a illyx zblednie w pokładach naszego umysłu, jak gdyby go tam nigdy nie było. W najlepszym wypadku pozostanie nam trochę błahostek, którymi
115
popiszemy się w pogawędce podczas koktajlowego przyjęcia albo wykorzystamy przy rozwiązywaniu krzyżówki, ale to wszystko. Warto w związku z tym odnotować jako ciekawostkę, że krzyżówki stały się popularną formą rozrywki dokładnie w czasie, kiedy telegraf i fotografia dokonały przekształcenia wiadomości z funkcjonalnej informacji w odosobniony fakt. Ta zbieżność podsuwa myśl, że nowe technologie postawiły na głowie odwieczny problem informacji. Podczas gdy kiedyś ludzie poszukiwali informacji, aby sobie radzić w rzeczywistych kontekstach własnego życia, dziś musieli wynaleźć konteksty; w których skądinąd bezużytecznej informacji można by nadać jakiś pozorny sens. Takim właśnie pseudokorp" tekstem jest krzyżówka; innym - przyjęcie koktajlowe; quizy radiowe lat trzydziestych i czterdziestych oraz współczesne teleturnieje to kolejne przykiady; a krańcowym być może przypadkiem jest w tej kategorii Tńvicd Pursuit.' W taki lub inny sposób każda z tych rozrywkowych produkcji jest odpowiedzią na pytanie: „Co mam począć z tymi wszystkimi oderwanymi od siebie faktami?". I w takiej lub innej formie odpowiedź jest jednakowa. A czemu by ich nie wykorzystać do rozrywki? Do zabawy? Do rozweselenia się podczas jakiejś gry? W The Image Boorstin jeden z wytworów „rewolucji graficznej" nazywa „pseudozdarzeniem". pod którym rozumie on wydarzenie inscenizowane specjalnie po to, aby mogło się stać tematem przekazu - jak na przykład konferencja prasowa. Chcę tu zasugerować, że jednym z istotniejszych elementów dziedzictwa po telegrafie i fotografii może byąpseudokontekst Pseudokontekst jest strukturą wynalezioną w celu nadawania ' „Probtacfca gonitwa'' - quiz ł wiedzy ogólnej w formie j?ry planszowej pokazany w 1975 r., później przerobiony na grę wideo - przyp. tłum.
116
i
•
(
.
vi '
- .
pokawałkowanej i nierelewantnej informacji pozorów użyteczności. Użyteczność, jakiej dostarcza pseudokontekst, nie polega jednak na dziaianiu, rozstrzyganiu problemów czy powodowaniu zmian. Jest to jedyna użyteczność, jaka pozostała informacji pozbawionej jakichkolwiek prawdziwych związków z naszym życiem. A więc oczywiście - jako materiał do zabawy. i Rzec by można, że pseudokontekst jest ostatnią uciecz. ką kultury przytłoczonej nierelewancją, chaosem i niemocą. Z całą pewnością fotografia i telegraf nie zburzyły jednym uderzeniem wielkiego gmachu kultury typograficznej. Jak usiłowałem to przedstawić, nawyki związane z opisywaniem miaty długą historię i sprawowały ogromną władzę nad umysłami Amerykanów z przełomu wieków (XIX/XX). W istocie pierwsze dekady XX stulecia charakteryzowała wielka erupcja wspaniałego języka i literatury. Na stronach takich magazynów, jak .American Mercury" i „The New Yorker", w powieściach i opowiadaniach Faulknera, Fitzgeralda, Steinbecka i Hemingwaya, a nawet na szpaltach potężnych dzienników - „Herald Tribune" i „Timesa" - proza poruszała do głębi pulsowaniem i intensywnością, które stanowiły ucztę dla ucha i oka. Był to jednak łabędzi śpiew opisu, najznakomitszy i najsłodszy, jako że chwila śmierci śpiewaka była bliska. Świadczył o końcu, a nie o nowym początku Epoki Opisu. Spod konającej melodii dobywała się nowa nuta, a ton nadawały jej fotografia i telegraf. To by! ich Język", który zaprzeczał wszelkim powiązaniom, parł do przodu, nie dbając o kontekst, dowodził nierelewancji historii, nie wyjaśniał niczego i ofiarował ekscytację zamiast złożoności i konsekwencji. To z nich wywodził się duet obrazu i doraźności, ich była pieśń o nowym rodzaju społecznego dyskursu w Ameryce. 117
i
,
Wszystkie media, które włączyły się do tej technicznie przetworzonej rozmowy w końcu XIX i na początku XX wieku, szły śladem telegrafu i fotografii, poszerzając ich zakres. Niektóre, na przykład film, już z samej swej istoty wykazywały takie skłonności. Inne, skłaniające się raczej w kierunku wzmacniania racjonalnego języka, na przykład radio, uginały się pod naporem nowej epistemologii i ostatecznie zaczęły ją wspierać. Wszystkie razem, jako zespól elektronicznych technik, powołały do życia nowy świat - świat zabawy w chowanego, w którym to jedno, to drugie wydarzenie pojawia się nagle na chwilę, by następnie znów zniknąć. Jest to świat pozbawiony logiki albo sensu; świat, który" o nic nas nie prosi, a w istocie nie pozwala nam robić czegokolwiek; świat, który jest na podobieństwo dziecięcej zabawy w chowanego - światem samym dla siebie. jĄle tak jak zabawa w chowanego - jest również nieustannie zabawny. Bawienie się w chowanego nie jest oczywiście niczym nagannym. Tak jak niczego złego nie ma w rozrywce. Jak to kiedyś ujął pewien psychiatra - wszyscy budujemy zamki na lodzie. Problemy pojawiają się dopiero wtedy, gdy próbujemy w nich zamieszkać.\ Środki komunikowania się końca XIX i początku XX wieku, z telegrafem i fotografią na czele, powołały do istnienia świat zabawy w chowanego, ale my zamieszkaliśmy w nim dopiero wraz z nadejściem telewizji. Telewizja udzieliła epistemologicznym tendencjom telegrafu i fotografii ich najpotężniejszego środka wyrazu, wynosząc wzajemne oddziaływanie obrazu i dorażności na poziom wyrafinowanej i zatrważającej perfekcji. A także sprowadziła je do naszych domów. Wkroczyliśmy już zdecydowanie w drugie pokolenie dzieci, dla których telewizja jest pierwszym i najdostępniejszym nauczycielem, a dla wielu - ich najbardziej zaufanym towarzy-
118
VI
^~—-*
szern i przyjacielem. Mówiąc jaśniej - telewizja jest ośrodkiem dowodzenia nowej epistemologii. Nie istnieje dolna granica wieku, która by była barierą w dostępie do telewizji. Nie istnieje stopień ubóstwa, który by zmusił do jej wyrzeczenia się. Żadne wykształcenie nie osiąga takich wyżyn, aby nie mogło zostać uzupełnione dzięki telewizji. A co najważniejsze, nie ma tematu z dziedziny publicznego zainteresowania - polityki, bieżącej informacji, oświaty, religii, nauki, sportu - który nie utorował sobie drogi do telewizji. Oznacza to, że cale społeczne rozumienie tych tematów jest kształtowane przez nastawienie dominujące w telewizji. Telewizja jest ośrodkiem dowodzenia także na inne, subtelniejsze sposoby] Na przykład nasze korzystanie z innych mediów jest w dużym stopniu organizowane przez telewizję. Za jej pośrednictwem dowiadujemy się, po jaki system telefoniczny sięgać, jakie obejrzeć filmy, jakie kupować książki, płyty, magazyny, jakich programów radiowych słuchać.) Telewizja aranżuje nam nasze środowisko komunikowania się, korzystając ze sposobów, które są poza zasięgiem innych mediów. Jako drobny, sarkastyczny przykład tego punktu widzenia rozważmy rzecz następującą. W ciągu ostatnich kilku lat uczono nas, że komputer jest technologią przyszłości. Mówiono nam, że nasze dzieci doznają niepowodzeń w szkole i nie będą nadążać za życiem, jeśli pozostaną „komputerowymi analfabetami". Słyszeliśmy też, że nie będziemy mogli prowadzić interesów, sporządzać listy zakupów ani porządnie prowadzić naszych książeczek czekowych, jeśli nie będziemy mieli własnego komputera. Być może zawiera się w tym część prawdy. Najważniejsze jest jednak to, że o samych komputerach i o znaczeniu, jakie one mają dla naszego życia, dowiadujemy się z telewizji. Telewizja osiągnęła 119
status „ponadmedlalny" - instrumentu, który nie tylko ma władzę nad naszą wiedzą o świecie, ale także nad sposobami zdobywania tej wiedzy. Jednocześnie telewizja zdobyła sobie status „mitu" w znaczeniu, jakie nadał mu Roland Barthes. Przez mit rozumie on sposób pojmowania świata, który jest bezproblemowy, którego nie jesteśmy w pełni świadomi i który - jednym słowem - wydaje się naturalny. Mit jest sposobem myślenia tak osadzonym w naszej świadomości, że staje się wręcz niewidzialny. Tak właśnie teraz funkcjonuje telewizja. Przestaliśmy się już ekscytować i zdumiewać zasadami jej działania. Nie opowiadamy sobie historii o jej cudownych dokonaniach. Na instalowanie odbiorników telewizyjnych nie przeznaczamy już specjalnych pomieszczeń. Nie podajemy w wątpliwość rzeczywistości oglądanej na ekranie telewizora, jesteśmy w dużej mierze nieświadomi szczególnego punktu widzenia, w jakim nas telewizja sytuuje. Nawet pytanie o to, w jaki sposób telewizja na nas wpływa, zeszło na plan dalszy. Już samo zadanie takiego pytania rnoże być odebrane przez niektórych jako dziwactwo o pytanie: jak wpływa na nas fakt, że mamy oczy i uszy. Przed dwudziestu laty pytanie; „Czy telewizja kształtuje kulturę, czy jest tylko jej odbiciem?" było przedmiotem poważnego zainteresowania naukowców i społecznych moralistów. Pytanie to wybitnie traciło na aktualności, w miarę jak telewizja stawała się naszą kulturą. Oznacza to między innymi, że z rzadka tylko rozmawiamy o telewizji jako takiej, a jedynie o tym, co w niej oglądamy, to znaczy o jej treściach. Jej ekologia - która obejmuje nie tylko charakterystykę fizyczną i kod znaków umownych telewizji, ale także warunki, w których zazwyczaj ją oglądamy - jest przyjmowana jako coś oczywistego i naturalnego. 120
Telewizja stalą się jakby promieniowaniem Ha społecznego i intelektualnego wszechświata, powszechnym, choć niedostrzegalnym osadem po elektronowym wielkim wybuchu XIX stulecia, tak już swojskim j scalonym z amerykańską kulturą, że przestaliśmy słyszeć jej nikle podskórne syczenie i zauważać mrugającą szarą poświatę telewizyjnego ekranu. To zaś z kolei oznacza, że jej epistemologia pozostaje w dużej mierze niedostrzeżona. A świat zabawy w chowanego, jaki telewizja wokół nas buduje, nie wydaje się już nawet dziwny. Nic bardziej nie bulwersuje jako skutek elektronicznej i graficznej rewolucji niż to właśnie, że świat przedstawiany nam przez telewizję. odbieramy jako prawdziwy, a nie dziwaczny. Ponieważ utrata daru wyczuwania obcości jest oznaką przystosowania, a stopień, w jakim się przystosowaliśmy, jest miernikiem zmiany, jaka się w nas dokonała. Przystosowanie naszej kultury cło epistemologii telewizji jest już niemal pełne; tak dalece przyjęliśmy jej definicje prawdy, wiedzy i rzeczywistości, że nierelewancja wydaje się nam przepełniona znaczeniem, a chaos - stanem wybitnie normalnym, I jeśli niektóre nasze instytucje wydają się nie pasować do szablonu naszych czasów, to dlaczego właśnie je, a nie ów szablon, uznajemy za odbiegające od normy i obce? W drugiej części rnojej książki będę zmierzał do tego, aby epistemologia telewizji znów staia się widzialna. Spróbuję wykazać na konkretnym przykładzie, że telewizyjny sposób poznawania świata jest bezwzględnie wrogi w stosunku do sposobu poznawania świata proponowanego przez typografię; że telewizyjne rozmowy propagują chaos i banał; że wyrażenie „poważna telewizja" jest antynomią oraz że telewizja przemawia tylko jednym uporczywym głosem - głosem rozrywki. Poza 121
tym podejmę próbę wykazania, że włączanie się do wielkiej telewizyjnej konwersacji przez kolejne amerykańskie instytucje kulturalne oznacza dla nich przyswajanie sobie języka telewizji. Innymi słowy, telewizja przekształca naszą kulturę w jedną wielką arenę dla show-businessu. Zupełnie możliwe, że ostatecznie popadniemy nad tym w zachwyt i zaczniemy to po prostu lubić. Nadejścia właśnie takich czasów obawiał się przed kilkudziesięciu laty Aldous Huxley.
Przypisy H.D. Thoreau. Walden. czyli Życie w Lesie, przei. H. Cieplińska PIW, Warszawa 1991, g. 78-79. A.F. Harlow, Otó Wires and New Waves: The Histury of tlie Teieyraph, Telephone and Wireless. Appleton Century, Nowy Jork 1936, s. 100. D. Czitrom, Meaia and tlie Ameriean Mtnd: Frotn Morse (o McLithan, Umversity of Nortli Carolina Press. Chapel Hill 1982. s. 15-16. S. Sontag, O fotografii, przel. S. Magala, WAiF. Wars/awa 1986, s. 170. B. Newhall. The History of Phwography from 1S39 to i)is> Prężni Duy, Museum of Modom Arl, Nowy Jork 1964, s. 33 G. Salomon, Interaction o/ Media Cognition and Leariiiiig, Jossey-Bass, San Francisco 1979. s. 36. S. Soniag, op. cit., s. 36. Tamże.
L
NI
O
.
Rozdział 6 Epoka show-businessu Pewien mój znajomy, pełen zapału doktorant, w przeddzień poważnego egzaminu powrócił do swego małego mieszkanka, aby odkryć, że jego jedyna lampa przepaliła się ostatecznie i jest nie do naprawienia. Po chwili paniki zdołał odzyskać spokój umysłu oraz szansę na zadowalającą ocenę z czekającego go egzaminu dzięki włączeniu telewizora bez dźwięku, usadowieniu się tytem do odbiornika i skorzystaniu z bijącego odeń światła, by móc w ten sposób przeczytać ustępy ważnych tekstów, z których miał być przeegzaminowany. Oto jeden ze sposobów wykorzystania telewizji - jako źródła oświetlającego zadrukowaną stronę. Ekran telewizyjny jest jednak czymś więcej niż tylko źródłem światła. Jest również gładką, niemal płaską powierzchnią, na której można przedstawiać słowo drukowane. Wszyscy znamy hotele, gdzie odbiorniki telewizyjne nastawione są na specjalny kanał, w którym przez ekran przewijają się w nieskończoność wiadomości dnia w formie tekstowej. Jest to inny sposób wykorzystania telewizji -jako elektronicznej tablicy informacyjnej. Wiele odbiorników telewizyjnych jest wystarczająco dużych i solidnych, by znieść ciężar małej biblioteki. Wierzch szafki staroświeckiego modelu RCA może wytrzymać nawet trzydzieści tomów, a ja osobiście znam 125
kobietę, która bezpiecznie umieściła komplety DickenJ są, Flauberta i Turgieniewa na wierzchu 21-calowegtt] Westinghouse'a. Oto kolejny sposób zastosowania te]e-| wizji -jako biblioteczki. Przedstawiłem te ekstrawaganckie zastosowania telewizji, aby sobie zażartować z żywionej przez których nadziei, że ten środek przekazu może wesprzi tradycję piśmiennictwa. Podobne oczekiwania są kładnyrn odbiciem tego, co Marshall McLuhan zu nazywać „myśleniem w stylu lusterka wstecznego przyjęciem założenia, że nowe medium jest po prost przedłużeniem lub rozszerzeniem starego; że na pr kład samochód jest tylko szybszym koniem, a śv elektryczne - silniejszą świecą. Popełnienie podobneg błędu w materii, z którą mamy do czynienia, je równoznaczne z całkowitym niezrozumieniem, w J£ sposób telewizja na nowo określa znaczenie dyskursu społecznego. Telewizja nie jest przedłużeniem ani szerzeniem kultury piśmienniczej. Jeśli jest ona kontynuacją czegokolwiek, to tradycji zapoczątkowanej przez telegraf i fotografię w połowie XIX wieku, a nie przez prasę drukarską - w XV wieku. Czym jest telewizja? Jaki typ konwersacji dopuszcza? Jakie intelektualne dążenia wspiera? Jaki rodzaj kultury tworzy? Są to pytania, którymi się zajmiemy w drugiej części tej książki, i aby do nich podejść w sposób jak najbardziej uporządkowany, muszę na wstępie dokonać rozróżnienia między technologią a medium. Rzec by można, że technologia ma się tak do medium, jak mózg i umysłu. Podobnie jak technologia, mózg jest fizyczr aparatem; a tak jak umysły - medium jest użytHe zrobionym z tego aparatu. Technologia staje się medium, kiedy zaczyna stosować jakiś szczególny kod znaków, kiedy znajduje sobie miejsce w jakimś szcze126
gólnym społecznym układzie, kiedy się wkrada w gospodarczy i polityczny kontekst. Innymi słowy, technologia jest po prostu maszyną. Medium jest społecznym i intelektualnym środowiskiem wytwarzanym przez maszynę. Oczywiście - tak jak sam mózg - każda technologia kryje w sobie jakąś skłonność. Posiada ona w swym fizycznym kształcie predyspozycję do tego, by została zastosowana właśnie w taki, a nie inny sposób. Tylko ci, którzy nie znają historii technologii, wierzą, że rnoże być ona całkowicie neutralna. Istnieje stary dowcip, który wykpiwa podobne przekonanie. Opowiada on, że Thomas Edison dokonałby swego odkrycia żarówki elektrycznej znacznie wcześniej, niż to się stało, gdyby nie fakt, że przy każdym jej włączeniu trzymał ją przy ustach i mówił: „Halo, słucham?". Niezbyt to prawdopodobne. Każda technologia rozwija się według swego własnego porządku. Jest - jak już to zasugerowałem wcześniej - metaforą oczekującą na odsłonięcie. Prasa drukarska na przykład miała wyraźną tendencję do zastosowania jako medium językowe. Nie jest wykluczone używanie jej wyłącznie do reprodukcji obrazów. I można sobie wyobrazić, że Kościół rzymskokatolicki nie sprzeciwiałby się takiemu jej zastosowaniu w XVI wieku. Gdyby sprawy tak się właśnie ułożyły, mogłoby w ogóle nie dojść do narodzin protestanckiej reformacji, ponieważ jak głosił Luter, kiedy w każdym clomu na kuchennym stole leży Słowo Boże, to do jego interpretacji chrześcijanom niepotrzebne jest papiestwo. W istocie jednak nigdy nie było większych szans na to, aby prasa rniała być stosowana wyłącznie lub w przeważającym stopniu do kopiowania ikon. Od samego jej zarania w XV wieku wynalazek ten był uznawany za nadzwyczajną okazję do zaprezentowania i masowego rozpowszechniania piśmiennej formy języka. Przemawiały za tym wszystkie możliwości techniczne tego 127
urządzenia. Rzec by można, że zostało ono w tym wynalezione. Również i telewizja wykazuje pewną inklinację. Moż-' na sobie wyobrazić zastosowanie jej jako lampy, powierzchni do wyświetlania tekstów, bibliotecznej szafki, \ a nawet jako radia. Ale telewizja do tego nie była i nie będzie używana, przynajmniej w Ameryce. A zatem' odpowiadając na pytanie: „Czym jest telewizja?", musimy przede wszystkim zrozumieć, że nie rozmawiamy tu o telewizji jako technologii, ale o telewizji jako medium. Na świecie istnieje wiele miejsc, gdzie telewizja, choć oparta na takiej samej technologii jak w Ameryce, jest środkiem przekazu zupełnie odmiennym od tego, jaki my znamy. Mam tu na myśli miejsca, gdzie większość ludzi nie posiada w ogóle odbiorników telewizyjnych lub jeden odbiornik przypada na jedno gospodarstwo domowe; gdzie dostępna jest tylko jedna stacja; gdzie program nie jest nadawany przez całą dobę; gdzie większość programów nastawiona jest na bezpośrednie wspieranie ideologii i polityki rządu; gdzie nieznane są reklamy, a dominującym obrazem są „gadające głowy"; gdzie telewizja najczęściej traktowana jest tak, jak gdyby była radiem. Z tych i innych powodów telewizja nie będzie miała takiego samego znaczenia czy siły jak w Ameryce, a zatem niewykluczone jest zastosowanie technologii, które zahamuje rozwój możliwości tego środka przekazu, a konsekwencje jego oddziaływania zmniejszy do minimum. W Ameryce jednak nie wchodzi to wszystko w grę. Telewizja znalazła w liberalnej demokracji i we względnie wolnym rynku gospodarczym sprzyjający klimat, w którym mogły być w pełni wykorzystane j ej możliwości jako technologii przekazywania obrazów. Jednym ze skutków takiej sytuacji było zapotrzebowanie na amerykańskie programy na całym świecie. Import produk128
tów telewizji amerykańskiej ogólnie ocenia się na blisko 100-200 tysięcy godzin emisji rocznie - głównie do L Ameryki Łacińskiej, Azji i Europy. Przez cale lata takie filmy wieloodcinkowe, jak Gunsmoke, Bonanza, Mission: Imposstble, Star Trek, Kajak, a ostatnio Doiłoś i Dynastia, były równie popularne w Anglii, Japonii, Izraelu i Norwegii, co w Ornaha i Nebrasce. Słyszałem (choć tego nie sprawdziłem), że przed paru laty Lapończycy przesunęli o kilka dni swą coroczną, zdawałoby się niezwykle dla nich ważną, koczowniczą wędrówkę, tak aby mogli się dowiedzieć, kto zastrzelił J.H. [jeden z bohaterów Dynastii - przyp. tłum.]. Wszystko to działo się równolegle ze słabnięciem na całym świecie moralnego i politycznego prestiżu Ameryki. Amerykańskie ' programy telewizyjne cieszą się wszędzie powodzeniem nie dlatego, że wszyscy kochają Amerykę, ale dlatego że kochają amerykańską telewizję. Nie trzeba się specjalnie głowić, aby zrozumieć, dlaczego tak jest. Podczas oglądania amerykańskiej telewizji przychodzi na myśl uwaga, którą wypowiedział George Bernarda Shaw, kiedy w nocy po raz pierwszy zobaczył w nocy migotliwe neonowe reklamy na 42 Ulicy. Jstwierdzil, że cudowną rzeczą byłoby nie umieć czytać. [Amerykańska telewizja jestw istocie pięknym widowiskiem, ucztą dla oczu, tryskającą,każdego dnia tysiącami obrazów. Przeciętna-djugosć jednego uje_cia w sieci telewizyjnel_wynosi zaledwie 3,5 sekundy. tak_ie oko nie odpoczywa ani^aa chwilę, wciaż-mając coś nowego do obejrzgnlar^Do więce^telewizja proponuje widzom różnorodność Tematyczną, wymaga niewielkiej sprawności intelektualnej do jej pojmowania i zazwyczaj stara się zaspokajać sferę uczuciową. Nawet reklamy, dla niektórych denerwujące, są znakomicie wykonane w najdrobniejszych szczegółach, zawsze ciesząc oko, przy akompaniamencie ekscytującej muzyki. Nie ma
129
najmniejszych wątpliwości, że zdjęcia na najwyższym światowym poziomie pojawiają się teraz w telewizyjnych reklamach. Innymi słowy, amerykańska telewizja jest bez reszty nastawiona na dostarczanie swej widowni rozrywki. Mówienie, że telewizja to rozrywka, jest oczywiście zwykłym banałem.. Fakt ten nie stanowi bynajmniej zagrożenia dla kultury, nie jest też wart, aby napisać 0 nim książkę. Może być nawet powodem do radości. Życie nie jest, jak z upodobaniem powtarzamy, gościńcem usłanym kwiatami. Widok kilku kwiatów tu czy tam może naszą podróż uczynić nieco bardziej znośną. Lapończycy niewątpliwie podzielają tę opinię. Możemy podejrzewać, że dziewięćdziesiąt milionów Amerykanów, oglądających każdego wieczoru telewizję, również myśli tak samo, fla jednak nie twierdzę, że telewizjajest rozrywką, ale że uczynifa ona z rozrywki naturalny format, w którym przedstawia wszelkie doznanUr Nasze odbiorniki telewizyjne utrzymują nas w nieprzerwanym __ kontakcie ze światem, ale czynią to z przylepionym na stale do twarzy uśmiechem. Probierń polega nie na tym, że telewizja przedstawia nam rozrywkową tematykę, ale na tym, że wszelka tematyka przedstawiana jest jako rozrywka. Ujmijmy rzecz inaczej/ltozrywka jest nadideologią całego dyskursu w telewizją Niezależnie od tego, co 1 z jakiego punktu widzenia jest przedstawiane, to zgodnie z przyjętym z góry założeniem - ma służyć naszemu rozbawieniu i przyjemności. Dlatego właśnie nawet w widowiskach informacyjnych (news shows), które codziennie dostarczają nam migawek tragedii i okrucieństw, prezenterzy nakłaniają nas natarczywie, abyśmy „jutro znów byli z nimi". Tylko po co? Można by pomyśleć, że kilka minut morderstw i zadawania ran powinno wystarczyć jako powód do miesiąca bez130
sennych nocy. Przyjmujemy zaproszenie prezenterów, ponieważ wiemy, że „wiadomości" nie mają być brane poważnie, że są jak gdyby zabawą. Świadczy o tym wszystko, co się wiąże z informacyjnym widowiskiem - dobry wygląd i mity sposób bycia członków zespołu, ich sympatyczne wzajemne przekomarzanie się, podniecający podkład muzyczny, który otwiera i zamyka widowiska, żywy materiał filmowy, atrakcyjne reklamy - wszystko to i wiele innych rzeczy sugeruje nam, że obejrzany właśnie przez nas materiał nie jest bynajmniej powodem do łez. Ujmując rzecz bez ogródek, widowisko informacyjne jest formatem, który sprzyja rozrywce, a nie edukacji, zadumie czy katharsis. I nie wolno nam osądzać zbyt surowo tych, którzy w ten sposób to ujmują. Oni nie montują wiadomości do przeczytania, nadania przez radio lub wysłuchania. Oni nadają im kształt telewizyjny po to, aby były oglądane. Muszą działać zgodnie z wymogami stawianymi przez to medium. Nie ma w tym żadnego spisku, braku inteligencji, a jedynie otwarte uznanie, że „dobra telewizja" ma niewiele wspólnego z tym, co określenie „dobry" odnosi do opisu czy innych form komunikacji ustnej, a za to łączy ją wszystko z wyglądem obrazów malarskich. Tezę tę chciałbym zilustrować przykładem osiemdziesięciominutowej dyskusji nadanej przez kanał ABC 20 listopada 1983 roku, po emisji kontrowersyjnego filmu The Day After (Nazajutrz). Choć audycja ta zatarła się już w pamięci większości widzów, wybrałem ów przykład, ponieważ mamy w nim do czynienia z telewizją, która przechodzi na swoją „najpoważniejszą" i „najbardziej odpowiedzialną" pozycję. Wszystko to przemawia za uznaniem tego programu za próbę znamionową zdolności telewizji do odejścia od stylu rozrywkowego i wzniesienia się na poziom nauczania społecznego. A więc po pierwsze, tematem była możliwość wybuchu
131
nuklearnego holocaustu. Po drugie, sam film zostaj zaatakowany przez kilka wpływowych ciał polityczno--spofecznych, między innymi przez Moralną Większość wielebnego Jeny'ego Falwella. A zatem było istotne, że sieć ABC manifestuje wartość i poważne intencje telewizji jako środka przekazu informacji i logicznego dyskursu. Po trzecie, w samym programie zrezygnowano z jakiegokolwiek motywu muzycznego tlą - rzecz znamienna, ponieważ niemal wszystkie programy mają oprawę muzyczną, która podpowiada widowni, do jakich apeluje się uczuć. Jest to rutynowy instrument sceniczny, a jego brak w telewizji jest zawsze złowieszczy. Po czwarte - w trakcie dyskusji nie emitowano reklam, wynosząc w ten sposób atmosferę wydarzenia na poziom czci zarezerwowany zazwyczaj dla pogrzebów prezydentów zabitych w zamachach. I wreszcie wśród uczestników byli Henry Kissinger, Robert McNamara i Elie Wiesel, z których każdy jest swego rodzaju symbolem poważnego dyskursu. Aczkolwiek nieco później Kissinger pokazał się w szlagierowej Dynastii, to jednak wówczas byt i pozostaje nadal, wzorcem intelektualnej trzeźwości; Wiesel zaś - właściwie żywym symbolem społecznego sumienia. Co więcej, pozostali uczestnicy audycji - Carl Sagan, William Buckley i generał Brent Scowcroft - są, każdy na swój sposób, ludźmi, których poziom intelektualny pozwala sądzić, że nie wezmą udziału w programach dotyczących błahych spraw publicznych. Program rozpoczął Ted Koppel, by tak rzec - mistrz ceremonii, podkreślając, że to, co ma nastąpić, nie jest pomyślane jako debata, ale jako d y s k u s j a . W ten sposób ci, których interesują różne filozofie dyskursu, mieli doskonalą okazję do stwierdzenia, co poważna telewizja rozumie przez słowo „dyskusja". A rozumie je w sposób następujący. Każdy z sześciu mężczyzn otrzy132
mai około pięciu minut na powiedzenie czegoś na temat. Nie ustalono wszakże dokładnie, jak ów temat brzmi, i nikt nie czul się zobowiązany do reagowania na jakiekolwiek wypowiedzi pozostałych. Prawdę mówiąc, byłoby to trudne do wykonania, ponieważ uczestników wywoływano po kolei, jak gdyby byli finalistkami konkursu piękności, a każdy otrzymywał swój przydział minut na pozostanie oko w oko z kamerą. I tak - gdyby pan Wiesel, którego wywołano na końcu, chciał coś odpowiedzieć panu Buckleyowi, pierwszemu w kolejce, to dzieliłoby ich czterech komentatorów zajmujących swymi wypowiedziami około dwudziestu minut, tak że widownia (jeśli nie sam pan Wiesel) miałaby kłopot z zapamiętaniem wywodu, który sktonił go do repliki. W rzeczywistości uczestnicy programu, z których większość była obyta z telewizją, przeważnie unikali od- ( noszenia się do tez swych współrozmówców. Pierwszy, limit minut, a później następny wykorzystywali do określenia swej pozycji albo do wywarcia wrażenia,^ Wydawało się na przykład, że dr Kissinger pragnie wywołać u widzów uczucie żalu, iż nie jest już sekretarzem obrony, co czynił, przypominając o wszystkich napisanych przez siebie książkach, zgłoszonych projektach i prowadzonych negocjacjach. Pan McNamara poinformował widownię, że tegoż jeszcze popołudnia jadł lunch w Niemczech, a następnie zaczął mówić o swoich co najmniej piętnastu propozycjach dotyczących redukcji broni nuklearnych. Można by pomyśleć, że dyskusja skieruje się na tę kwestię, jednak inni zdawali się tym nie interesować w takim samym stopniu jak tym, co McNamara zjadł podczas lunchu w Niemczech. (Później wykazał więcej energii i wspomniał o swych trzech propozycjach, ale nie stały się one przedmiotem dyskusji). Elie Wiesel, posługując się serią niby-przypowieści i paradoksów, uwypukli! tragizm 133
ludzkiej natury, ponieważ jednak nie miał czasu na to, by swe uwagi umieścić w jakimś kontekście, sprawiał wrażenie oderwanego od rzeczywistości i zdezorientowanego - przypominał wędrownego rabina, który trafił na spotkanie gojów. Innymi słowy, nie było tam żadnej dyskusji we właściwym rozumieniu tego słowa. Nawet kiedy, zgodnie ze scenariuszem, przyszła pora na „dyskusję", nie znalazły się w niej argumenty ani kontrargumenty, jakiekolwiek rozważania założeń, wyjaśnienia, szczegółowe wywody, formułowanie definicji. Najlogiczniejsze, moim zdaniem, oświadczenie wygłosił Carl Sagan - czterominutowe uzasadnienie zamrożenia zbrojeń jądrowych, choć zawierało ono co najmniej dwa dyskusyjne założenia, które nie zostały poddane skrupulatnej analizie. Najwyraźniej nikt nie chciał ani odrobiny swych przydziałowych minut tracić na to, by zwracać uwagę na innych. Pan Koppel zaś ze swej strony czul się w obowiązku utrzymywać show w ruchu i choć od czasu do czasu starał się podążać za tym, co uznawał za myśl przewodnią rozmowy, to bardziej koncentrował się na sprawiedliwym przydziale czasu dla każdego ze swych podopiecznych. Nie tylko jednak ograniczenia czasowe skutkują takim pokawałkowanym, pozbawionym ciągłości językiem programu. W toku telewizyjnego widowiska jest niemal niedopuszczalne wypowiadanie takich kwestii, jak „pozwoli pan, że się nad tym zastanowię" albo „nie wiem", albo „co pan rozumie przez...?", albo „z jakich źródeł pochodzi pańska informacja?". Ten sposób prowadzenia rozmowy nie tylko spowalnia tempo widowiska, ale również stwarza wrażenie niepewności i uczucie, że to się nigdy nie skończy; sprzyja ujawnianiu p r o c e s u m y ś l e n i a .człowieka, a to jest równie żenujące w telewizji co na estradzie w Las Vegas. Myślenie nie wypada najlepiej w telewizji, o czyni tarn134
tejsi reżyserzy wiedzą już od dawna. Niewiele jest w nim do o g l ą d a n i a . Słowem nie jest ono sztuką widowiskową. A przecież telewizja takiej właśnie sztuki wymaga i to, co pokazała nam sieć ABC, było obrazem mężczyzn o wyrafinowanych umiejętnościach wyrażania się i obdarzonych polityczną orientacją, przywołanych do porządku przez medium, aby stworzyli z tego raczej występ estradowy niż prezentację swych idei. To właśnie tłumaczy, dlaczego owych osiemdziesiąt minut było niezwykle zabawne, w stylu sztuki Samuela Becketta. Przy ciągłych napomknieniach o powadze tematu znaczenie przekroczyło granice wszelkiego zrozumienia. Wystąpienia były niewątpliwie bardzo profesjonalne. Sagan wyrzekł się swego swetra z golfem, który nosił w okresie kręcenia Cosmosu. Nawet się z tej okazji ostrzygł. Miał tu grać rolę trzeźwo myślącego naukowca, który jest rzecznikiem całej planety. Można powątpiewać, czy lepiej w tej roli wypadłby Paul Newman, ale Leonard Nimoy raczej tak. Scowcroft był w swym zachowaniu - jak przystało na wojskowego - dosadny i zdystansowany, niezłomny obrońca bezpieczeństwa narodowego. Kissinger, jak zwykle, był znakomity w roli mądrego światowego męża stanu, znużonego rutynową odpowiedzialnością za trzymanie katastrofy na uwięzi, Koppel doprowadził do perfekcji rolę arbitra udającego, że porządkuje wypowiadane myśli, podczas gdy naprawdę po prostu reżyseruje przedstawienie. I w końcu można by tylko przyklasnąć tym wystąpieniom, które odpowiadają celom stawianym sobie zawsze przez dobre programy telewizyjne; jest aplauz, nie rna refleksji Nie twierdzę stanowczo, że niemożliwe jest użycie telewizji jako przekaźnika logicznego języka czy procesu formułowania myśli. Własny program WLHiama Buckleya, Fińng Linę. co pewien czas pokazuje ludzi w trakcie myślenia, w których przypadkiem została
135
wycelowana kamera. Są też inne programy, takie jak Meet the Press czy The Open Mind, które dosłownie łakną podtrzymywania poczucia intelektualnych obyczajów i typograficznej tradycji; są one jednak tak zaplanowane w repertuarze, aby nie mogły konkurować z pozycjami cieszącymi się wielkim zainteresowaniem widowni, gdyż w przeciwnym wypadku nikt by ich nie oglądał. Ostatecznie nie brakuje przykładów na to, że format programu od czasu do czasu kłócił się z charakterem swego medium. I tak na przykład najpopularniejszy program radiowy początku lat 40. XX wieku przedstawiał brzuchomówcę, a ja również w tamtych czasach nie jeden raz słyszałem stukot butów stepującego tancerza w audycji Major Bowes' Atnateur Hour. (A co więcej, jeśli się nie mylę, to autor nawet raz przedstawił słuchaczom mima). Ale brzuchomówstwo, taniec czy sztuka mimiczna nie wypadają dobrze w radiu, podobnie jak długotrwała, skomplikowana rozmowa nie wypada dobrze w telewizji. Można by ją uczynić bardziej strawną przez filmowanie z jednej kamery i utrzymywanie stałego obrazu - jak w wypadku przemówienia prezydenta. Nie jest to jednak telewizja w najlepszej swej postaci ani taka, jaką większość ludzi wybrałoby do oglądania/Stanowczo najważniejsze jest w wypadku telewizji to, że ludzie ją o g l ą d a j ą , stąd w jej nazwie ów człon „wizja". A to, co oglądają i lubią oglądać, to są ruchome obrazy - miliony tych obrazów, krótkotrwałych i dynamicznie zróżnicowanych. Leży w naturze tego medium ów przymus tłumienia zawartości myślowej po to, by sprostać jego wymaganiom i wizualnej atrakcyjności, czyli ustąpić przed wartościami show-businessu..^Film, nagrania i radio (obecnie dochodzi jeszcze przemysł muzyczny) oczywiście równie gorliwie nadają kulturze charakter rozrywkowy, a ich wpływ na zmianę
136
stylu amerykańskiego dyskursu nie jest bez znaczenia. Telewizja stanowi jednak przypadek odmienny, ponieważ zawiera w sobie wszystkie formy dyskursu. Nikt nie chodzi do kina, aby się czegoś dowiedzieć o polityce rządu czy o najnowszych osiągnięciach naukowych. Nikt nie kupuje płyt, aby poznać wyniki meczów baseballowych, prognozę pogody, czy dowiedzieć się o ostatnim morderstwie. Nikt już nie włącza radia, aby wysłuchać opery mydlanej lub prezydenckiego przemówienia (jeśli pod ręką ma telewizor)..Tymczasem każdy o to wszystko i o jeszcze więcej zwraca się do telewizji, dlatego tak silnie odbija się ona na całej kulturze. Telewizja jest w naszej kulturze głównym stylem poznawania samej siebie.^R zatem - i tu jest punkt krytyczny - sposób, w jaki telewizja przedstawia świat, staje się wzorem do przedstawiania świata w ogóle/Nie chodzi o to, że na telewizyjnym ekranie rozrywka jest metaforą dla całego dyskursu, ale o to, że ta sama metafora obowiązuje poza ekranem. ;Tak jak kiedyś typografia narzucała styl zachowań w polityce, religii, gospodarce, oświacie, prawie i innych ważnych społecznych dziedzinach - teraz władzę obejmuje pod tym względem telewizja. W salach sądowych, klasach szkolnych, na salach operacyjnych i konferencyjnych, w kościołach, a nawet w samolotach ludzie już ze sobą nie rozmawiają - oni się wzajemnie rozweselaj ą. Kie wymieniają idei; wymieniają się obrazami. Argumentują nie za pomocą zdań, lecz dobrego wyglądu, sławnych znakomitości i reklanr Ponieważ przesłaniem telewizji jako metafory jest nie tylko to, że cały świat jest sceną, ale również to, że ta scena znajduje się w Las Vegas w stanie Nevada. Na przykład w Chicago wielebny Greg Sakowicz, kapłan rzymskokatolicki, swoje religijne nauczanie miesza z muzyką rockandrollową. Jak podała agencja Associated Press, wielebny Sakowicz jest jednocześnie 137
wikarym w kościele pod wezwaniem Świętego Ducha w Schaumbergu (przedmieście Chicago) i dyskdżokejem w radiostacji WKQX. W swym widowisku The Journey Inward ojciec Sakowicz gawędzi przyciszonym tonem o takich sprawach, jak stosunki rodzinne i odpowiedzialność, a swoje kazania przeplata „brzmieniami z pierwszej dziesiątki listy przebojów «Billboarda>"'. Powiada, że jego kaznodziejstwo nie jest sprawowane w „stylu kościelnym", i dodaje: „Nie trzeba być nudziarzem, żeby zostać świętym". Tymczasem w katedrze Świętego Patryka w nowojorskim City podczas namaszczonej uroczystości swego ingresu na stolec arcybiskupa archidiecezji nowojorskiej ojciec John J. 0'Connor włożył na głowę bejsbolówkę drużyny New York Yankee. Co najmniej jeden z jego znakomitych gagów wyraźnie mierzył w burmistrza Edwarda Kocha, który należał do jego audytorium, czyli był jego parafianinem. W swym następnym publicznym wystąpieniu nowy arcybiskup przywdział bejsbolówkę drużyny New York Mets. Wydarzenia te były oczywiście przekazywane przez telewizję i niezwykle zabawne, głównie dlatego, że arcybiskup (obecnie kardynał) 0'Connor przelicytował ojca Sakowicza. Podczas gdy ten ostatni wierzy, że nie trzeba być nudnym, żeby być świętym, ten pierwszy najwyraźniej sądzi, że świętym nie musi się być w ogóle. AV Phoenix w Arizonie dr Edward Dietrich przeprowadził na Bernardzie Schulerze operację potrójnego wszczepienia bypassów. Operacja się udała, co dla pana Schulera było zdarzeniem sympatycznym. Znalazło się to także w telewizji, co było sympatyczne dla Ameryki. Operację transmitowało co najmniej pięćdziesiąt stacji^ telewizyjnych w Stanach Zjednoczonych, a także BJ3C Dwuosobowy zespół komentatorów (jeden merytoryczny, drugi od koloryzowania) nieustannie informował
138
widzów o tym, co w danej chwili oglądają. Nie bardzo wiadomo, dlaczego akurat to wydarzenie było transmitowane przez telewizję, ale dzięki temu klatki piersiowe zarówno dr. Dietricha, jak i pana Schulera stały się sławne. Ponieważ ten ostatni prawdopodobnie naoglądal się zbyt wielu lekarzy w telewizyjnych widowiskach, w sposób niezwykły zaufał wynikowi swej operacji. „Przecież to, u diabła, wykluczone, żeby mnie mieli zmarnować podczas telewizyjnej transmisji na żywo" - powiedział.2 Jak w 1984 roku donosiły z wielkim entuzjazmem zarówno WCBS-W, jak WNBC-TY, państwowe szkoły średnie w Filadelfii przystąpiły do eksperymentu, w którym dzieci będą musiały swój program nauki wyśpiewywać. Wyposażonym w walkmany uczniom zademonstrowano słuchanie muzyki rockowej, której słowa opowiadały o ośmiu częściach mowy. Pan Jocko Henderson, inicjator tej idei, ku zachwytowi uczniów planuje dalej podporządkowanie rygorom rock and roiła matematyki i historii, a także języka angielskiego. W rzeczywistości nie jest to bynajmniej pomysł pana Hendersona. Zapoczątkowany został przez Children's Television Workshops (Telewizyjne Warsztaty Dziecięce), których telewizyjne widowisko zatytułowane Ulica Sezamkowa stanowi kosztowną ilustrację idei, że edukacja jest nieodróżnialna od rozrywki. Niemniej jednak pan Henderson ma punkt na swoją korzyść. Podczas gdy Ulica Sezamkowa jest po prostu próbą uczynienia z nauki czytania lekkiej formy rozrywki, to eksperyment nladelfijski zakłada przekształcenie klasy szkolnej w salę koncertową. W New Bedford w stanie Massachusetts transmitowano w telewizji proces sądowy o gwałt - ku uciesze widowni, która miałaby trudności z odróżnieniem tego procesu od swej ulubionej opery mydlanej emitowanej w ciągu dnia. Na Florydzie rozprawy różnej wagi, nie
139
wykluczając morderstw, są relacjonowane systematyc nie i uważa się je tam za lepszą rozrywkę niż większe fikcyjnych dramatów sądowych. Wszystko to robi dla dobra „społecznej edukacji". Wieść niesie, że z ' samym szczytnym celern w założeniu rozważa się pr jekt transmitowania aktów spowiedzi. Program o roboczym tytule Tajemnice konfesjonaiu będzie < wiście opatrzony ostrzeżeniem, że niektóre jego fragmenty mogą być niestosowne dla dzieci i w związku z tym zaleca się nadzór rodziców. Na pokładzie samolotu United Airlines lecącego z Chi-' cago do Vancouveru stewardesa ogłasza, że pasażerowie wezmą udział w grze. Podróżny z największą liczbą kart kredytowych wygra butelkę szampana. Zwycięża posiadacz dwunastu kart. Następna gra wymaga od pasażerów odgadnięcia sumy lat wieku pilotów. Mężczyzna z Chicago stawia na 128 i wygrywa inną butelkę wina. Podczas drugiej gry warunki lotu pogarszają się i zapala się napis „Prosimy o zapięcie pasów". Zauważa to niewiele osób, a już najmniej załoga kabiny pilotów, która dba o to, aby przez intercom płynął do pasażerów równy strumień dowcipów. Kiedy samolot dociera do miejsca przeznaczenia, wszyscy zdają się zgodni, że frajdą jest latanie z Chicago do Vancouveru. „The New York Times" doniósł 2 lutego 1985 roku, że Rada Wspomagania i Rozwoju Oświaty nadała profesorowi Charlesowi Pine'owi z Rutger Uhiversity (kampus w Newark) tytuł Profesora Roku. Wyjaśniając, jak to się dzieje, że wywiera tak wielki wpływ na swych studentów, profesor Pine powiedział: „Mam w repertuarze pewne triki, które stosuję przez cały czas. Jeśli mi się na przykład kończy czarna tablica, piszę dalej na ścianie. To zawsze wywołuje śmiech. A sposób, w jaki demonstruję zachowanie się drobin szkła, polega na tym, że biegnę do jednej ściany, odbijam się od niej i prze-
140
biegam do drugiej ściany". Jego studenci są może zbyt młodzi, by pamiętać, że taki „ruch cząsteczki" zastosował już ze wspaniałym skutkiem James Cagney w filmie Yankee Doodle Dandy. A chyba powtórzył to Donald 0'Connor w Deszczowej piosence. O ile wiem, to w sali wykładowej wcześniej sięgnięto po tę metodę tylko raz: od ścian odbijał się kilkakrotnie Hegel, demonstrując działanie metody dialektycznej. Pensylwańscy amisze starają się żyć w izolacji od głównego nurtu amerykańskiej kultury. Ich religia sprzeciwia się, między innymi, bałwochwalstwu, co oznacza, że amiszom nie wolno oglądać filmów ani pozwalać się fotografować. Jednak ich religia najwyraźniej nie posuwa się do zakazu oglądania filmu p o d c z a s jego kręcenia. Jesienią 1984 roku ekipa realizatorska Paramount Pictures wylądowała w hrabstwie Lancaster, aby wykonać zdjęcia do filmu Świadek o detektywie (Harrison Ford), który zakochuje się w arniszce. Chociaż amisze zostali przez swój Kośció! ostrzeżeni, by nie przeszkadzali filmowcom, okazało się, że niektórzy spawacze zaraz po pracy biegli na plan, by śledzić akcję. Inni, bardziej świątobliwi, leżeli w pewnej odległości w trawie i obserwowali ekipę przez lornetki. „Czytaliśmy o tym filmie w gazecie - powiedziała pewna amiszka. - Dzieci wycinają nawet fotosy z Harrisonem Fordem". Dodała też: „Ale tak naprawdę nie ma to dla nich większego znaczenia. Ktoś powiedział, że on grał w Gwiezdnych wojnach, ale dla nas to nic nie znaczy".3 Podobny wniosek został już raz wyciągnięty. Dyrektor Amerykańskiego Stowarzyszenia Kowali stwierdził, że czytał wprawdzie o samochodzie, ale jest przekonany, że nie będzie to miało żadnych konsekwencji dla przyszłości jego organizacji. W zimowym numerze „Official Video Journal" z 1984 roku ukazała się całostronicowa reklama projektu „Genezis", który za cel stawiał przetworzenie Biblii w serię
141
filmów. Produkt końcowy, o roboczym tytule The New Media Bibie, będzie obejmował 225 godzin projekcji, : a jego koszt wyniesie ćwierć miliarda dolarów. Jednym z najbardziej zaangażowanych w ten projekt twórców filmowych jest producent John Heyman, który w swoim dorobku ma Gorączkę sobotniej nocy i Grease. „Ujmując rzecz krótko - miał on powiedzieć - jestem Biblią zauroczony". Słynny izraelski aktor Chaim Topól, najbardziej znanyjako Tewie ze Skrzypka na dachu, zagra rolę Abrahama. Reklama nie wspomina o tym, kto wystąpi w roli Boga, ale zważywszy na przeszłość producenta istnieje pewna obawa, że może to być John Travolta. Podczas uroczystości nadawania stopni naukowych na Uniwersytecie Yale w 1983 roku przyznano kilka honorowych doktoratów, między innymi Matce Teresie. Kiedy ona oraz inni humaniści i uczeni odbierali kolejno swe dyplomy, widownia nagradzała ich stosownymi oklaskami, jednak z pewnym odcieniem rezerwy i niecierpliwości, ponieważ całe swe serce pragnęła okazać ostatniej laureatce, która czekała nieśmiało za kulisami. Podczas wyliczania wszystkich jej dokonań wiele osób opuściło swe miejsca i napEynęło ławą ku scenie, aby się znaleźć bliżej tej wielkiej kobiety. A kiedy padło nazwisko Meryl Streep. widownia przyjęła je z tak ogromnym aplauzem, że zbudziłby umarłego w New Haven. Pewien człowiek, który był obecny przy wręczaniu honorowego doktoratu Bobowi Hope'owi w innej instytucji, stwierdził, że aplauz dla dr Streep przyćmił to, co wzbudził swą osobą dr Hope. Czołowi intelektualiści z Yale - wiedząc jak nikt, w jaki sposób zadowolić tłum - zaprosili Dicka Cayetta, gospodarza telewizyjnego talkshow, aby wygłosił mowę z okazji nadawania tytułów w następnym roku. Wieść niesie, że w tym roku [1985 - przyp. tłum,] doktorat w dziedzinie nauk humanistycznych otrzyma Don Rickles [piosen-
142
karz muzyki country - przyp. tłum.], a laudację wygłosi Lola Palana*. Przed wyborami prezydenckimi w 1984 roku dwaj kandydaci stawali naprzeciw siebie w telewizji podczas czegoś, co nazywano „debatami". Wydarzenia te w najmniejszym stopniu nie przypominały debat Lincolna z Douglasem, ani też niczego, co można by nazwać tym mianem. Każdy kandydat otrzymywał pięć minut na ustosunkowanie się do pytania w rodzaju: jaką prowadzi pan (lub będzie prowadził) politykę w Ameryce Środkowej? Następnie jego rywal dostawał jedną minutę na przeciwstawienie się temu. W takich okolicznościach pogłębione ujęcie, jego udokumentowanie czy logika nie mogą odgrywać żadnej roli, a w istocie w kilku wypadkach zakłócono wszelkie związki syntaktyezne. Nie jest to zresztą istotne. Mężczyźni ci byli mniej zatroskani przedstawianiem argumentów niż „sprawianiem" wrażenia, które telewizja oddaje najlepiej. W późniejszych komentarzach przeważnie unikano jakiejkolwiek oceny koncepcji prezentowanych przez kandydatów, ponieważ nie było czego oceniać. Debaty postrzegano natomiast jak walki bokserskie, w których najważniejszym pytaniem jest: kto kogo znokautował? O odpowiedzi decydował „styl" obu mężczyzn - ich wygląd, silą spojrzeń, uśmiechy i posługiwanie się ciętymi krótkimi ripostami. W drugiej debacie prezydent Reagan zbył kapitalnym żartem pytanie o swój wiek. Nazajutrz kilka gazet zwróciło uwagę: że Roń swym dowcipem znokautował Fritza. W ten sposób został wybrany przywódca wolnego świata przez naród w Epoce Telewizji. Wszystko to oznacza, że nasza kultura przesunęła się w kierunku nowego sposobu kierowania swym . Lola Falana - piosenkarka i tancerka występująca w telewizji włoskiej i BBC; dotknięta paraliżem pogrążyła się w religijności - przyp- tłum.
143
interesem, a zwłaszcza tyra ważnym dla siebie. Istota jej dyskursu ewoluuje, gdy linia demarkacyjna między^ tym, co jest show-businessem, a tym, co nim nie jest, f staje się z każdym dniem coraz trudniejsza do rozpoznania. Nasi kapłani i prezydenci, nasi chirurdzy i prą- J wnicy, nasi wychowawcy i dziennnikarze prasy co-1 dziennej muszą mniej się troskać o zadośćuczynienie wymogom swych dyscyplin niż wymogom stawianym przez sztukę sprawnego sprzedawania swych produktów. Gdyby Irving Berlin zmienił jedno słowo w tytule swej sławnej piosenki, stałby się równie proroczy jak Aldous Huxley, aczkolwiek bardziej zwięzły. Wystarczyłoby mu napisać „Nie ma biznesu n a d show-business" [tytuł piosenki brzmi „Nie ma biznesu j a k show-business" - przyp. tłum].
Przypisy ..The New York Times" z 20 lipca 1984 roku doniósł, że kanał Chińskie] Telewizji Ogólnokrajowej zawart umowę z CBS na wyemitowanie 64-godztrniego programu o Chinach. Kolejne umowy z NBC i ABC są tylko kwestią czasu. Należy mieć nadzieje, ze Chińczycy zdają sobie sprawę z ogromnych politycznych konsekwencji wynikających z takich transakcji. Banda Czworga jest niczym w porównaniu z Bandą Trojga. Opowiedziało o lym kilka gazet, w tym „Wisconsin State Journal" •L 24 lutego 1983, dział 4, s. 2. Cyt. Za: „The New York Times" z 7 lipca 1984, dział A. s. 20.
Rozdział 7 „No, a teraz..." Amerykański satyryk H. Allen Smith wystąpił kiedyś z sugestią, że spośród wszystkich dokuczliwych słów w języku angielskim najstraszliwszymi są uh oh (no... tak), które wypowiada lekarz radiolog, patrząc ze zmarszczonym czołem na nasze rentgenologiczne zdjęcie. Ja chciałbym wyrazić przekonanie, że słowa składające się na tytuł tego rozdziału są równie złowieszcze jak inne, tym bardziej że wypowiadane bez marszczenia czoła - a w istocie przy akompaniamencie czegoś w rodzaju zachwytu idioty. Wyrażenie to, jeśli tak je można nazwać, dorzuca do naszej [angielskiej - przyp. tłum.] gramatyki dodatkową część mowy, spójnik, który nie tączy niczego z niczym, a wręcz przeciwnie - wszystko od wszystkiego oddziela. Jako takie jest zwięzłą metaforą braku ciągłości w takim stopniu, że uchodzi za element społecznego dyskursu w dzisiejszej Ameryce. „No, a teraz..." [ang. Nów... this] jest powszechnie używane w radiowych i telewizyjnych audycjach informacyjnych w celu wskazania, że to, co się przed chwilą usłyszało lub obejrzało, nie ma żadnego związku z tym, co się za chwilę usłyszy lub obejrzy, a być może nawet z czymkolwiek, co się kiedykolwiek usłyszy lub obejrzy. Wyrażenie to jest instrumentem uznawania faktu, że
145
świat, jako pokryty siecią przyspieszonych środków przekazu, jest pozbawiony jakiegokolwiek porządku i znaczenia i nie rnoże być traktowany poważnie. Nie ' rna morderstwa wystarczająco brutalnego, trzęsienia ziemi wystarczająco niszczycielskiego, żadnego politycznego potknięcia dostatecznie kosztownego - a jeśl już, to również żadnej liczby zdobytych piłek tak bardzo nęcącej czy prognozy pogody tak bardzo przerażającej - aby nie mogły ich wymazać z naszej pamięci słowa spikera mówiącego „No, a teraz...". Prezenter chce przez ] to powiedzieć, że myśleliśmy już wystarczająco długo o poprzedniej sprawie (około czterdziestu pięciu sekund), że nie musimy być tym chorobliwie długo zajęci (powiedzmy - przez dziewięćdziesiąt sekund) i że teraz powinniśmy skierować swą uwagę na inny fragment informacji lub kolejną reklamę. To nie telewizja wynalazła metodę spojrzenia na świat typu „No, a teraz...". Jak próbowałem to wykazać, jest ona owocem związku telegraftijjbtografią. Ale to dzięki telewizji ów owoc osiągnął swą perwersyjną dojrzałość. Ponieważ w telewizji niemal co pół godziny mamy jakieś wyizolowane zdarzenie, oderwane pod względem treści, kontekstu i struktury uczuciowej od wszystkiego, co je poprzedza i co następuje po nim. Dzieje się tak dlatego, że telewizja, po pierwsze, sprzedaje swój czas w sekundach i minutach, po drugie, musi się posługiwać raczej obrazem niż słowem, a po trzecie, jej widownia może się przemieszczać swobodnie od i do telewizora, ponieważ programy skonstruowane są tak, że niemal każdy ośmiominutowy segment może stanowić samo w sobie skończone zdarzenie. Widzowie rzadko wymagają, aby przenosić jakąkolwiek myśl lub uczucie z jednego pakietu czasu do drugiego. Oczywiście, że w przedstawianiu przez telewizję „wiadomości dnia" możemy dostrzec styl „No, a teraz..." 146
wjego najzuchwalszej i najbardziej kłopotliwej postaci. Ponieważ w tym wypadku pokazuje się nam nie tylko wiadomości pokawałkowane, ale pozbawione kontekstu i wartości, a co za tym idzie wyzbyte wewnętrznej powagi; to znaczy - wiadomości potraktowane jako czysta rozrywka. Rozważmy na przykład, jak sami byśmy postępowali, gdyby nam dano okazję do wyprodukowania telewizyjnego widowiska informacyjnego dla jakiejś stacji zainteresowanej przyciągnięciem możliwie najliczniejszej widowni. A więc, po pierwsze, wybralibyśmy obsadę aktorską złożoną z twarzy jednocześnie i „sympatycznych", i „wiarygodnych". Zgłaszający się podsuwaliby nam swoje fotki osiem na dziesięć, z których eliminowalibyśmy fizjonomie nienadające się do wieczornego pokazu. Jest to równoznaczne z wykluczeniem kobiet brzydkich lub powyżej pięćdziesiątki, łysych mężczyzn, wszystkich z nadwagą, o za długich nosach lub ze zbyt blisko osadzonymi oczami. Innymi słowy, próbowalibyśmy skompletować obsadę gadających fryzur. I wreszcie na samym końcu wybralibyśmy twarze, które byłyby mile widziane na okładkach kolorowych magazynów. Christine Craft miała taką twarz, zgłosiła więc swą kandydaturę na stanowisko głównego prowadzącego w KMBC-TVw Kansas City. Zgodnie z opinią adwokata, który reprezentował ją w seksistowskim procesie, jaki wytoczyła później stacji, kierownictwo KMBC-TV „było zachwycone wyglądem Christiny". Została więc zatrudniona w styczniu 1981 roku. Wymówienie dostała w sierpniu tegoż roku, ponieważ badania wykazały, że jej powierzchowność „przeszkadzała widzowi w odbiorze".' Co dokładnie znaczy określenie „przeszkadzała widzowi w odbiorze"? Otóż znaczy ono dla wiadomości telewizyjnych to samo, co dla każdego innego telewizyjnego 147
widowiska. Widzom nie podoba się prezenterka. Oznacza to również, że widzowie jej nie wierzą, że brakuje jej wiarygodności. W przypadku spektaklu teatralnego wyczuwamy, co się pod tym kryje. Oto aktor nie potrafi przekonać widowni, że jest postacią, którą gra. Co jednak sugeruje brak wiarygodności w przypadku widowiska informacyjnego? Jaką postać kreuje główny prowadzący? I na jakiej podstawie decydujemy, że przedstawienie pozbawione jest prawdopodobieństwa? Czy widownia uważa, że spiker kłamie, że to, co jest relacjonowane - nie wydarzyło się, że coś istotnego jest ukrywane? Przerażenie ogarnia na myśl, że tak właśnie może być, że postrzeganie prawdziwości relacji w poważnym stopniu zależy od tego, czy prezenter jest mile widziany przez publiczność. W świecie starożytnym istniała tradycja wypędzania lub zabijania posłańców przynoszących złe wieści. Czy telewizja ów obyczaj przywraca w dziwacznej postaci? Czy skazujemy na banicję tych, którzy przekazują nam wiadomości, kiedy nie lubimy twarzy narratora? Czy telewizja unieważnia przestrogi, jakich nam kiedyś udzielono, a dotyczące iluzoryczności argumentu ad kominem? Jeśli odpowiedź na którekolwiek z tych pytań brzmi - choćby nawet z zastrzeżeniami - „tak", to mamy tu do czynienia z kwestią godną zainteresowania epistemologów. Mówiąc najprościej, telewizja dostarcza nowej definicji prawdy: ostatecznym jej .kryterium jest wiarygoSńosJjej fłpsiciela. „Wiarygodność" nie odnosi się tu do poczynionych przez niego w przeszłości oświadczeń, które pozytywnie przeszły próbę prawdy. Odnosi się ona jedynie do wrażenia szczerości, autentyzmu, wrażliwości czy pociągającego wyglądu (do wyboru jedna lub więcej cech), jakie na nas wywiera aktor/sprawozdawca. Jest to sprawa wielkiej wagi, ponieważ wykracza poza kwestię sposobu, w jaki prawda jest postrzegana w tele-
148
wizyjnym widowisku informacyjnym. Na telewizyjnym ekranie wiarygodność zastępuje rzeczywistość jako decydujący test prawdomówności, przywódcy polityczni o rzeczywistość nie muszą się zbytnio kłopotać, pod warunkiem, że ich prezentacje będą konsekwentnie tworzyły atmosferę prawdomówności. Podejrzewam na przykład, że niesława, jaka teraz otacza Richarda Nixona, jest rezultatem nie tego, że skłamał, ale tego, że w telewizji wygląda! na kłamcę. Jeśli tak nawet było, to nie powinno być żadnym pocieszeniem dla kogokolwiek, nawet dla zahartowanych w boju nienawistnych przeciwników Nixona. Alternatywą jest bowiem sytuacja, kiedy ktoś może wyglądać na kłamcę, a mówić prawdę; albo nawet gorzej - wyglądać na prawdomównego, a w rzeczywistości być kłamcą. Jako producenci telewizyjnego widowiska informacyjnego mielibyśmy głęboką świadomość istnienia wszystkich tych uwarunkowań i starannie dobralibyśmy obsadę, kierując się kryteriami stosowanymi przez Davida Merricka i innych wziętych impresariów. Podobnie jak oni skupilibyśmy uwagę na tym, aby widowisko wystawić na zasadach podnoszących jego wartość rozrywkową. Na przykład wybralibyśmy dla niego motyw muzyczny. Wszystkie telewizyjne programy informacyjne zaczynają się, kończą, a czasem są akcentowane w trakcie dźwiękami muzyki. Stwierdziłem, że bardzo niewielu Amerykanów uważa ten zwyczaj za dziwaczny, co jest dla mnie dowodem na zatarcie granicy oddzielającej poważny dyskurs spoieczny od rozrywki. Co muzyka ma wspólnego z wiadomościami? Dlaczego jest tarn użyta? Otóż zakładam, że z tego samego powodu, dla jakiego stosowana jest w teatrze i filmie - dla wytworzenia nastroju i dostarczenia motywu przewodniego do rozrywki. Gdyby nie było muzyki - jak się to dzieje w przypadku, gdy jakiś program jest przerywany, 149
aby nadać wiadomości na gorąco (news flash) - widzowie mogliby oczekiwać czegoś głęboko niepokojącego, zmie- f niającego być może ich życie. Dopóki jednak trwa muzyka jako rarna dla programu, dopóty widz czerpie z tego otuchę i wierzy, że nie ma powodu do większego niepokoju; że w istocie relacjonowane wydarzenia mają się tak do rzeczywistości jak sceny składające się na sztukę teatralną. Owa percepcja widowiska informacyjnego - jako wysty- ;j lizowanego dramatycznego przedstawienia, którego treść została w głównej mierze zainscenizowana dla rozrywki - jest zintensyfikowana przez kilka innych czynników, między innymi przez to, że przeciętna długość jakiejkolwiek relacji wynosi czterdzieści pięć sekund. Choć krótkość nie zawsze jest równoznaczna z płytkością, to w tym przypadku z pewnością tak właśnie jest. Nie ma po prostu możliwości stworzenia atmosfery powagi wokół jakiegokolwiek wydarzenia, jeśli wypływające z niego implikacje są wyczerpane w ciągu niespełna jednej minuty. W istocie jest zupełnie oczywiste, że wiadomości TV nie mają najmniejszego zamiaru sygnalizować, iżwjakiejkolwiek relacji k r y j ą s i ę jakiekolwiek implikacje, ponieważ wymagałyby one od widzów ciągłości myślenia o niej jeszcze po jej zakończeniu, co z kolei uniemożliwiałoby im zajęcie się następną opowiastką, dyszącą już z niecierpliwości za kulisami w oczekiwaniu na swą kolej. W każ- i dym razie widzom nie daje się wielkiej szansy na odciągnięcie od następnej relacji, ponieważ najprawdopodobniej będzie ona zawierała jakiś materiał filmowy. siowami,-•tfftice^lwiająt initpspekcję. Jako producenci telewizyjni na pewno przyznalibyśmy zarówno znaczenie, jak i pierwszeństwo każdemu wydarzeniu, któremu towarzyszy jakikolwiek materiał ilustracyjny. Ewentualny sprawca zabójstwa wprowadzany na posterunek poli-
150
cji. gniewna twarz oszukanego konsumenta, przewalająca się przez Niagarę beczka (jakoby z człowiekem w środku), wysiadający z helikoptera prezydent na trawniku przed Białym Domem - to zawsze podnieca i bawi oraz łatwo spełnia wymagania widowiska rozrywkowego. Nie ma jednak konieczności, aby obrazy rzeczywiście dokumentowały wymowę relacji. Podobnie jak nie jest konieczne wyjaśnianie, dlaczego takie obrazy narzucają się publicznej świadomości. Materiał filmowy tłumaczy się sam, o czym każdy producent telewizyjny wie doskonale. W utrzymywaniu wysokiego poziomu odrealnienia wielce pomocne jest również to, że prezenterzy nie robią żadnych pauz na wyczynianie grymasów czy przerażonych min, kiedy wypowiadają swoje wstępy czy epilogi do filmowych klipów. W istocie wielu prezenterów wydaje się nie chwytać znaczenia tego, o czym mówią, i niektórzy utrzymują się w nastroju stałego i przymilnego entuzjazmu, przekazując wiadomości o trzęsieniach ziemi, masowych zabójstwach i innych nieszczęściach. Widzowie byliby poważnie zakłopotani jakimikolwiek objawami troski czy przerażenia po stronie prezenterów. Widzowie są przecież ich partnerami w kulturze typu „No. a teraz..." i oczekują, że spiker odegra swą rolę jako postać, która jest do pewnego stopnia poważna, ale pozostaje całkowicie wolna od zdolności autentycznego pojmowania. Widzowie zaś ze swej strony nie dadzą się przyłapać na kalaniu swych reakcji poczuciem rzeczywistości w większym stopniu niż widownia teatralna, która popędziłaby w popłochu, by zadzwonić do domu, usłyszawszy, że bohater sztuki powiedział na scenie, jakoby po okolicy grasował morderca. Widzowie mają również świadomość, że niezależnie od tego. jak groźna może się wydawać jakaś pojedyncza wiadomość (na przykład w dniu, kiedy to piszę, pewien
generał piechoty morskiej zakomunikował, że wybuch wojny jądrowej miedzy Stanami ^jednoczonymi a Rosją jest nieunikniony), to wkrótce po niej nastąpi blok reklamowy, który w okamgnieniu pozbawi tę wiadomość jej doniosłości, a w istocie uczyni ją niemal banalną. Jest to kluczowy element w strukturze programu informacyjnego i już sam przez się zbija wszelkie twierdzenia, jakoby wiadomości telewizyjne byty projektowane jako poważna forma społecznego dyskursu. Wyobraźmy sobie, co powiedziałby czytelnik o mnie jako autorze tej książki, gdybym teraz przerwał swój wywód, poinformował, że za chwilę go podejmę, i przeszedł do przekazania kilku słów w imieniu United Airlines czy Manhattan Bank. Czytelnik pomyślałby słusznie, że nie okazuję żadnego szacunku ani jemu, ani oczywiście przedmiotowi swych dociekań. A jeśli uczyniłbym to nie raz, ale kilka razy w każdym rozdziale, mógłby uznać całe przedsięwzięcie za niewarte jego uwagi. Czemu więc nie uważamy za podobnie bezwartościowe widowiska informacyjnego? Przyczyna, jak sądzę, leży w tym, że podczas gdy od książek, a nawet od innych mediów (na przykiad filmu) oczekujemy zachowywania konsekwencji atmosfery oraz treściowej ciągłości, to nie mamy takich wymagań w stosunku do telewizji, a zwłaszcza wiadomości telewizyjnych. Zdążyliśmy tak bardzo przywyknąć do ich wyrywkowości, że już nie wprawia nas w osłupienie - tak jak powinno to być w przypadku każdej zdrowej na umyśle osoby - prezenter, który zaraz po przekazaniu informacji o nieuchronności wybuchu wojny jądrowej informuje nas, że pojawi się ponownie tuż po reklamie Burger Kinga; który, innymi słowy, powiada „No, a teraz..,". Trudno jest wręcz przesadzić w ocenie zniszczeń wyrządzanych przez podobne zestawienia powadze, z jaką pragniemy traktować świat. Szkody te są szczególnie 152
rozlegle w przypadku młodych widzów, którzy w swoich reakcjach na świat tak bardzo polegają na wskazaniach płynących z telewizji. Oglądając telewizję, są oni, bardziej niż jakakolwiek inna część widowni, wciągani w epistemologię opartą na założeniu, że wszystkie relacje o okrucieństwach i śmierci są znacznie przesadzone, a w każdym razie nie należy ich traktować poważnie ani reagować na nie racjonalnie. Posunąłbym się nawet dalej w stwierdzeniu, że osadzone w surrealistycznych ramach telewizji widowisko informacyjne jest koncepcją antykomunikowania się, charakterystyczną dla rodzaju dyskursu, który nie dba 0 logikę, rozsądek, kolejność zdarzeń i zasady przeciwieństw. W estetyce, jak sądzę, teorię taką nazwano dadaizmem; w filozofii - nihilizmem, a w psychiatrii - schizofrenią. W języku teatru jest ona znana jako wodewil. Tym, którzy uważają, że dopuszczam się tu przesady, proponuję przeczytać następujący opis wiadomości telewizyjnych autorstwa Roberta MacNeila, wydawcy 1 głównego prowadzącego MacNeil-Lehrer Newshour. Pomysł, pisze on, „polega na ciągłej dbałości o zachowywanie krótkiej formy, aby nie nadużywać niczyjej uwagi, a zamiast tego dostarczać nieustających impulsów poprzez różnorodność, oryginalność, działanie i ruch. Istnieje wymóg [...] by jednorazowo nie poświęcać uwagi jakiemukolwiek pojęciu, postaci czy problemowi dłużej niż przez kilka sekund".2 Następnie powiada, że założenia przyjęte do kontrolowania widowiska informacyjnego mówią, iż „najlepsze jest to, co zawiera się w jednym ugryzieniu, że trzeba unikać złożoności, że niuanse są zbędne, że dodatkowe określenia komplikują prostą wiadomość, że podnieta wizualna jest substytutem myśli oraz że słowna precyzja jest anachronizmem".3
153
Robert MacNeil był bardziej upoważniony do teg aby zaświadczać o telewizyjnym widowisku informacyjnym jako o przedsięwzięciu wodewilowym. Program.1 MacNeił^Lehrer Newskour jest niezwykłą i miłosierną próbą przemycenia do telewizji pewnych elementowi dyskursu typograficznego. Program ten odrzuca stymulację obrazami, składa się przeważnie z poszerzonych wyjaśnień zdarzeń i pogłębionych wywiadów (co nawet tam oznacza zaledwie pięć do dziesięciu minut), ogranicza ilość materiału ilustracyjnego i kładzie nacisk na tło zdarzeń i spójność. Telewizja jednak wyznacza swą cenę za odrzucenie przez MacNeila formatu show-businessu. Według telewizyjnych standardów jego widownia jest niewielka, program ogranicza się do kanałów telewizji publicznej, a nietrudno się domyślić, że suma honorariów MacNeila i Lehrera stanowi jedną piątą gaży Dana Rathera czy Toma Brokawa. Gdybyśmy byli producentami telewizyjnego widowiska informacyjnego, nie przyjęlibyśmy postawy opozycyjnej wobec wymogów stawianych przez telewizję. Wymagano by od nas dążenia do zdobycia możliwie najliczniejszej widowni i w konsekwencji, a wbrew naszym najlepszym intencjom, osiągnęlibyśmy produkt bardzo przypominający to, co opisał MacNeil. Co więcej, zawarlibyśmy w nim pewne elementy, o których MacNeil nie wspomniał. Zamieścilibyśmy reklamę tego widowiska, zarówno w prasie, jak i w samej telewizji. Wyprodukowalibyśmy „informacyjne migawki", które by służyły do zwabiania widzów. Mielibyśmy człowieka od pogody jako komiczny przerywnik i dziennikarza sportowego, który wyraża się trochę nieporadnie (co świadczy o jego duchowym pokrewieństwie z przeciętnym piwoszem). Słowem, opakowalibyśmy caie zdarzenie tak, jak uczyniłby to każdy inny producent, który siedzi w przemyśle rozrywkowym.
154
Wszystko to stwarza sytuację, że Amerykanie są ustawicznie wciągani do zabawy, jednym słowem, są najbardziej zabawowym i prawdopodobnie najsłabiej poinformowanym narodem zachodniego świata. Mówię to wbrew powszechnemu mniemaniu, że telewizja, jako okno na świat, sprawia, że Amerykanie są nadzwyczaj dobrze poinformowani. Wiele tu oczywiście zależy od tego, co się rozumie przez bycie dobrze poinformowanym. Pominę nieznośne już sondaże, według których niezmiennie 70 procent naszych obywateli nie wie, kto jest sekretarzem stanu czy prezesem Sądu Najwyższego. Zamiast tego rozważmy przypadek Iranu w okresie rozgrywania się dramatu, który nazywano „kryzysem irańskich zakładników". Nie przypuszczam, aby od lat jakakolwiek historia trwałej zainteresowała telewizję. Możemy więc przyjąć, że Amerykanie wiedzą o tym nieszczęsnym wydarzeniu tyle. ile jest tylko możliwe. Zadaję więc teraz pytanie: czy byłoby przesadą stwierdzenie, że nawet jeden Amerykanin na stu nie wie, jakim językiem mówią Irańczycy? Albo co znaczy lub z czym mu się kojarzy słowo „ajatollah"? Albo czy zna jakieś szczegóły zasad irańskich wierzeń religijnych? Albo zarys historii politycznej tego kraju? Albo czy wie, kim był Szach 1 skąd pochodził? Mimo to każdy miai swoje zdanie na temat tego wydarzenia, ponieważ w Ameryce wszyscy korzystają z prawa do własnej opinii i z pewnością warto jest mieć ich kilka w zanadrzu, kiedy pojawia się ankieter. Są to jednak opinie zupełnie innego rodzaju niż te wyrażane w XVIII i XIX wieku. Trafniejsze byłoby tu prawdopodobnie nazwanie ich emocjami niż opiniami, co tłumaczyłoby się faktem ich zmienności 2 tygodnia na tydzień, jak wskazują na to sondaże. Rzecz w tyrn, że telewizja zmienia znaczenie określenia 155
„bycie poinformowanym", tworząc nowe gatunki informacji, które właściwie mogłyby się nazywać dezinformacją, Używam tego słowa niemal dokładnie w takim samym znaczeniu, w jakim rozumieją je szpiedzy CIA czy KGB. Dezinformacja nie oznacza informacji fałszywej. Ona oznacza informację wprowadzającą w błąd - umieszczoną w nieodpowiednim kontekście, oderwaną, pozbawioną znaczenia lub powierzchowną - taką, która tworzy złudzenie wiedzy o czymś, podczas gdy w istocie jest od niej bardzo daleka. Mówiąc to, nie zamierzam sugerować, że wiadomości telewizyjne rozmyślnie pozbawiają Amerykanów spójnego, wszechstronnego rozumienia świata. Chcę natomiast powiedzieć, że kiedy wiadomości otrzymują opakowanie rozrywkowe, to taki efekt jest nieuchronny. A twierdząc, że telewizyjne widowisko informacyjne bawi, zamiast informować, wyrażam coś znacznie poważniejszego niż to, że jesteśmy pozbawieni rzeczywistej informacji. Chodzi mi o to, że tracimy nasze wyczucie, co znaczy być dobrze poinformowanym. Ignorancję zawsze można skorygować. Co mamy jednak począć, jeśli ignorancję bierzemy za wiedzę? Oto uderzający przykład, jak dokuczliwy jest dla nas ów proces. Tytuł artykułu zamieszczonego 15 lutego 1983 roku w „New York Times" brzmiał: NIEŚCISŁOŚCI REAGANA BUDZĄ MNIEJSZE ZAINTERESOWANIE. Artykuł zaczyna się następująco: Doradcy prezydenta Reagana zazwyczaj wpadali w widoczne zakłopotanie w reakcji na sugestie, że ich szef przedstawiał wypaczone i, być może, mylące relacje na temat swej polityki oraz ogólnych bieżących wydarzeń. Wydaje się, że przestało ich to już tak bardzo niepokoić. Prezydent w istocie nadal wygłasza dyskusyjne twierdzenia, jednak relacje dzienników nie zajmują się nimi tak szeroko, jak czyniły to kiedyś. Z punktu widzenia
156
urzędników Białego Domu ten spadek zainteresowania mediów jest odzwierciedleniem s p a d k u z a i n t e r e sowania ze strony szerokiej publiczności, (podkr. moje - N.P.).
To doniesienie nie tyle stanowi informację samą w sobie, ile o informacji opowiada, a nasza najnowsza historia każe myśleć, że nie chodzi tu o urok Ronalda Reagana. Opowiada o tym, jak informacja jest określana, i uważam, że historia ta zdumiałaby zarówno dawnych libertynów, jak i tyranów. Na przykład Walter Lippmann pisał w 1920 roku: „Nie ma mowy o wolności komunikowania się, jeśli brakuje jej środków do wykrywania kłamstw". Mimo całego swego pesymizmu co do możliwości przywrócenia osiemnaste- i dziewiętnastowiecznego poziomu społecznego dyskursu, Lippmann założył, podobnie jak uczynił to wcześniej Thomas Jefferson, że dla funkcjonującej jako wykrywacz kłamstw profesjonalnej prasy publiczne zainteresowanie prezydenckim wypaczaniem prawdy byłoby zarówno bolesne, jak i skuteczne w swym krytycyzmie. Lippmann wierzył, że publiczność, dysponując możliwością wykrywania kłamstw, przestałaby być obojętna wobec ich konsekwencji. Jednak ten przypadek obala jego założenia. Reporterzy obsługujący Biały Dom są i gotowi, i zdolni do ujawniania kłamstw i przygotowują grunt do kompetentnej i pełnej wzburzenia opinii. Jednak publiczność najwyraźniej nie wykazuje zainteresowania. Na doniesienia prasowe o przemilczaniu problemu przez Biały Dom opinia publiczna zareagowała słynną kwestią królowej Wiktorii: „To nas nie bawi". Jednak dziś w słowach tych kryje się coś, czego królowa nie miała na myśli. Oznaczają mianowicie, że sprawy nudne nie przyciągają uwagi publiczności. Niewykluczone, że gdyby prezydenckie kłamstwa dało się przedstawić za 157
pomocą obrazów i przy akompaniamencie muzyki, publiczność uniosłaby w zdziwieniu brew. Gdyby o baJamutnych oświadczeniach Reagana na temat polityki rządu dało się nakręcić film w rodzaju Wszystkich ludzi prezydenta, gdyby w grę wchodziło jakieś włamanie albo zamieszane były w to ciemne typy piorące brudne pieniądze, wówczas prawdopodobnie towarzyszyłaby temu uwaga społeczeństwa. Na szczęście pamiętamy, że początkiem zguby Nixona była chwila, gdy jego kłamstwa zyskały teatralną oprawę podczas przesłuchań w sprawie Watergate. Tym razem jednak niczego takiego nie mamy. Najwidoczniej całe zło popełnione przez prezydenta Reagana polegało na tym, że powiedział coś, co nie jest w pełni prawdą. A przecież w tym nie ma nic zabawnego. Trzeba tu jednak przyjąć bardziej subtelny punkt widzenia. Wiele prezydenckich „nieścisłych wypowiedzi" mieści się w kategorii sprzeczności - wzajemnie wykluczających się twierdzeń, które, pozostając w tym samym kontekście, nie mogą być jednocześnie prawdą. „W tym samym kontekście" - jest tu kluczowym wyrażeniem, ponieważ to właśnie kontekst określa sprzeczność. Nie ma najmniejszego problemu, gdy ktoś stwierdzi, że pomarańcze przedkłada nad jabłka, ani też kiedy powie, że woli jabłka niż pomarańcze - ale tylko wówczas, gdy jedno oświadczenie jest złożone w kontekście wybierania wzoru tapety ściennej, a drugie z okazji obmyślania deseru owocowego. W takim przypadku mamy do czynienia z oświadczeniami przeciwnymi, ale nie sprzecznymi. Jeśli jednak te stwierdzenia wypowiedziane są w jednym, nieprzerwanym i spójnym kontekście, to stanowią one sprzeczność i nie mogą być jednocześnie prawdziwe. Słowem, sprzeczność wymaga, aby stwierdzenia i wydarzenia były postrzegane jako wzajemnie z sobą powiązane aspekty nieprzerwanego
158
i spójnego kontekstu. Zniweczmy kontekst albo go rozczłonkujmy, a sprzeczność zniknie. Tezę tę najwyraźniej uświadomiłem sobie podczas omawiania z grupą młodszych studentów ich prac pisemnych. „Posłuchaj - mówię. - W tym akapicie powiedziałeś to, a w tym coś przeciwnego. O co więc chodzi?". Studenci są dobrze wychowani i chcą być mili, ale moje pytanie zaskakuje ich w takim samym stopniu, jak mnie ich odpowiedź. „Tak - powiedzą - ale tamto jest tam, a to jest tu". Różnica między nami polega na tym, że ja przyjmuję, iż „tam" i „tu", „teraz" i „potem", jeden akapit i następny są ze sobą połączone, są nieprzerwane, są częścią tego samego spójnego świata myśli. Tak właśnie wygląda dyskurs typograficzny, a typografia jest kosmosem, z którego ja „przybywam", jak to się teraz mówi. Oni wszakże przybywają z zupełnie odmiennego wszechświata dyskursu: świata „No, a teraz..." telewizji. Fundamentalnym założeniem tego świata nie jest spójność, lecz brak ciągłości. A w świecie braku ciągłości sprzeczność jako test prawdy albo wartości jest bezużyteczna, ponieważ sprzeczność tam nie istnieje. Chodzi mi o to, że jesteśmy już tak gruntownie dostrojeni do „No, a teraz..." świata informacji - świata fragmentów, w którym zdarzenia pozostają same, odarte z jakiegokolwiek związku z przeszłością albo przyszłością czy z innymi zdarzeniami - że ulotniły się wszystkie założenia warunkujące spójność. A siłą rzeczy - także sprzeczność. W kontekście, by tak rzec, braku kontekstu, ona po prostu znika. A kiedy jest nieobecna - jakież zainteresowanie może wzbudzić wyliczanie, co prezydent mówi teraz oraz co powiedział potem? Jest to po prostu przedstawianie na nowo starych wiadomości, a to nie kryje w sobie niczego zabawnego. Jedyne, co może tu śmieszyć, to zakłopotanie reporterów tą obojętnością społeczeństwa. Pewna ironia losu kryje się w fakcie, że 159
właśnie ta grupa profesjonalna, która przyczyniła się do rozbicia świata, a teraz dąży do poskładania go z powrotem, miałaby być zaskoczona tym, że nikt tego nie zauważa ani nie przywiązuje do tego wagi. Mimo całej swej przenikliwości George Orwell znalazłby się w kropce - sytuacja ta nie ma w sobie nic Orwellowskiego. Prezydent nie bierze prasy pod pantofel. „The New York Times" i „The Washington Post" to nie to samo co „Prawda"; Associated Press to nie Agencja TASS. Nie mamy też tutaj nowomowy. Kłamstwa nie są nazywane prawdą, a prawda - kłamstwami. Wszystko, co się wydarzyło, to tylko to, że publiczność przystosowała się do chaosu, została rozbawiona aż do stanu zobojętnienia. Z tego samego powodu Aldous Huxley nie byłby tą historią zaskoczony w najmniejszym stopniu. Uważał on bowiem za o wiele bardziej prawdopodobne, że zachodnie demokracje pogrążą się w otchłani zapomnienia, roztańczone i rozmarzone, zamiast wkroczyć tam gęsiego i w kajdanach. W przeciwieństwie do Orwella, Huxley pojął, że nie ma potrzeby czegokolwiek ukrywać przed publicznością, która jest nieczuła na sprzeczności i odurzona technicznymi rozrywkami. Aczkolwiek Huxley nie wymienił telewizji jako naszego głównego w przyszłości dostarczyciela tego narkotyku, chętnie by się zgodził z uwagą Roberta MacNeila: „Telewizja to nic innego jak soma z Nowego wspaniałego świata Aldousa Huxleya". Zamiast Wielkiego Brata mamy Howdy Doody*. Nie twierdzę, że strywializowanie publicznej informacji dokonało się wyłącznie za pośrednictwem telewizji. Uważam zaś, że telewizja jest paradygmatem dla naszej koncepcji informacji publicznej. Podobnie jak ' „Dzieńdooerek" - lalkowo-aktorskie widowisko dla dzieci emitowane przez Yesterilayland Sulterday Morning TV - przyp. tłum.
160
kiedyś prasa drukarska, tak dziś telewizja uzyskała moc określania formy, w jakiej ma docierać do nas informacja, a także tego, w jaki sposób marny na nią reagować. Przedstawiając wiadomości w wodewilowym opakowaniu, telewizja prowokuje inne media do czynienia tego samego, wskutek czego ogólne środowisko informacyjne zaczyna być odbiciem telewizji. Na przykład najnowszy i wielce poczytny ogólnokrajowy dziennik ..USA Today" redagowany jest dokładnie na telewizyjną modlę. Jego sprzedaż prowadzi się ze stelaży, podobnych do skrzynek telewizyjnych. Relacje zamieszczane w tej gazecie są nadzwyczaj krótkie, jej szata graficzna opiera się głównie na zdjęciach, wykresach i innych sposobach obrazowania, czasem drukowanych wielobarwnie. Mapy pogody dziennika są ucztą dla oczu; jego dział sportowy zawiera tyle bezużytecznych danych statystycznych, że komputer mógłby od tego oszaleć. W rezultacie „USA Today", które zaczęło wychodzić we wrześniu 1982 roku, stało się trzecim pod względem wielkości dziennikiem w Stanach Zjednoczonych (według danych Biura Kontroli Zasięgu Prasy z lipca 1984 roku), zmierzając szybko do prześcignięcia „Daily News" i „Wall Street Journal". Dziennikarze o bardziej tradycyjnej orientacji krytykowali „USA Today" za płytkość i efekciarstwo, ale jego redaktorzy trwają niezmiennie w pogardzie dla typograficznych standardów. Naczelny gazety, John Quinn. powiedział: „Nie jesteśmy w stanie podejmować projektów aspirujących do zdobywania nagród. Nie przyznaje się przecież nagród za najbardziej dociekliwy akapit".4 Jest to zdumiewający przykład rezonansu telewizyjnej epistemologii. W epoce telewizji akapit staje się podstawową jednostką informacji w drukowanych środkach przekazu. Co więcej, pan Quinn nie musi się już zbyt długo trapić tym, 161
że pozostaje poza zasięgiem nagród. W sytuacji gdy inne gazety codzienne włączają się do tych przemian, niedaleki jest już chyba czas, kiedy zaczną być przyznawane nagrody za najbardziej dociekliwe zdanie. Warto też odnotować, że nowe i cieszące się powodzeniem magazyny, takie jak „People" i „Us", stanowią nie tylko przykład telewizyjnie zorientowanych mediów prasowych, ale są również niezwykłym „odpryskiem" samej telewizji. Podczas gdy telewizja uczy magazyny, że programy informacyjne są jedynie rozrywką, to magazyny uczą telewizję, że tylko rozrywka może być przedmiotem programu informacyjnego. Programy telewizyjne, takie jak Entertainment Tonight przekształcają informację o komikach i znakomitościach w „poważny" kulturalny materiał, a zatem koło zaczyna się zamykać. Zarówno forma, jak i treść wiadomości stają się rozrywką. Radio jest oczywiście środkiem przekazu najmniej skłonnym do wspólnego z innymi mediami osuwania się w Huxleyowski świat technologicznych narkotyków. Jest przecież wyjątkowo dobrze przystosowane do prze-1 kazywania racjonalnego, złożonego języka. Niemniej jednak nawet jeśli zlekceważymy zawładnięcie radia przez przemysł muzyczny, stajemy, jak się zdaje, wobec deprymującego faktu, że język, jaki serwuje nam radio, jest coraz bardziej prymitywny, niespójny i przeważnie odwołujący się do instynktów pozaintelektualnych; to znaczy, jest lingwistycznym odpowiednikiem wszechobecnej muzyki rockowej, stanowiącej dla radia główne źródło dochodów. Kiedy to piszę, „gospodarze" audycji .J opartych na telefonach od słuchaczy wykazują skłonność do dokuczania dzwoniącym, których język jako .] taki nie wznosi się nad poziom niby-ludzkiego pochrząkiwania. Programy takie zawierają minimum trę-i ści, w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, i wykazują | jedynie archeologiczne wartości, dając nam wyobrażenie j
162
o dialogu, jaki mogli ze sobą prowadzić neandertalczycy. Co więcej, język radiowych dzienników informacyjnych zaczął się pod wpływem telewizji stopniowo odrywać od kontekstu i tracić ciągłość, tak że możliwość poznawania świata (jako przeciwieństwa do zwyczajnego dowiadywania się o nim) jest skutecznie zablokowana. W nowojorskim City rozgłośnia radiowa WINS błaga swych słuchaczy: „Dajcie nam dwadzieścia dwie minuty, a my damy wam świat". Nie ma w tym żadnej ironii i możemy przyjąć, że audytorium rozgłośni nie uważa tego sloganu za pomysł niezrównoważonego umysłu. W ten sposób wchodzimy gwałtownie w środowisko informacyjne, które można by trafnie nazwać prostacką gonitwą. Podobnie jak gra o tej nazwie (Tńvial Pursuit) używa faktów jako źródła rozrywki, czynią to również nasze źródła informacji. Wielokrotnie wykazywano, że kultura potrafi przetrwać mimo mylnych informacji i fałszywych opinii. Nie wykazano jeszcze, czy kultura potrafi przetrwać, jeżeli próbuje ocenić świat w ciągu dwudziestu dwóch minut. Albo jeśli wartość przedstawianych przez nią informacji mierzona jest ilością wywoływanych przez nie wybuchów śmiechu.
Przypisy Dokładne sprawozdanie i procesu pani Crafl - zob.: ,.The New York Times". 29 lipca 1983. R MacNeil, Is Teleuision Shortening Dur Attention Span?, w: „New York Universily Education Quarterly" 14.2 (zima 1983), s. 2. Tamże, s. 4. Zob.: „Time". 9 lipca 1984.
Rozdział 8 ... aby do Betlejem Pod nazwiskiem wielebna Terry występuje w telewizji ewangelicki kaznodzieja-kobieta. Wygląda na nieco ponad pięćdziesiąt lat i demonstruje fryzurę, o której można by powiedzieć, że nie da się zburzyć, co najwyżej - złamać. Wielebna Terry jest energiczna i przyjazna, a swój styl wygłaszania kazań zapożyczyła od wczesnego Miltona Berlego". Kiedy pokazywane są przebitki z jej widowni, niemal zawsze widzimy śmiejących się ludzi. Efekt jest taki, że byłoby ich trudno odróżnić od publiczności na przykład w hotelu Sands w Las Vegas, wyjąwszy fakt, że wyglądają nieco schludniej i zdrowiej. Wielebna Terry usiłuje swoją publiczność, a także widzów przed telewizorami przekonać do zmiany postępowania poprzez odnalezienie Jezusa Chrystusa. Swoje perswazje wspomaga, oferując folder ze wskazówkami, Jak walczyć o powodzenie w interesach", co ma najwyraźniej podwójny cel. Skoro już zbliża kogoś do Chrystusa, to jednocześnie podsuwa radę, wjaki sposób powiększyć swoje konto bankowe. Czyni to jej zwolenników niezwykle szczęśliwymi i wzmacnia ich skłonność "Milion Berle (1908-2002), niekwestionowany król TV. ekstrawagancki supergwiazdor telewizyjnej iw.rywki początku lat 50. XX wieku - przyp. tłum.
164
do uwierzenia, że powodzenie materialne jest prawdziwym celem religii. Bóg jest chyba odmiennego zdania. Kiedy to piszę, wielebna Terry została zmuszona do ogłoszenia upadłości i tymczasowego przerwania swej duszpasterskiej posługi. Pat Robertson jest mistrzem ceremonii cieszącego się wielkim powodzeniem Klubu 700 - widowiska telewizyjnego i swego rodzaju religijnej organizacji, do której rnożna należeć, uiszczając opłatę w wysokości piętnastu dolarów miesięcznie. (Oczywiście abonenci telewizji kablowej mogą oglądać ten show bezpłatnie). Wielebny Robertson rozgrywa swój występ na znacznie niższym rejestrze niż wielebna Terry. Jest skromny, inteligentny i ma rodzaj telewizyjnego uroku, który widzowie kojarzą z opanowaniem charakterystycznym dla gospodarza telewizyjnego widowiska. Jego apelowanie o pobożność jest znacznie bardziej wyrafinowane niż w wydaniu wielebnej Terry, przynajmniej z telewizyjnego punktu widzenia. Jak się wydaje, wzorem dla niego jest Entertainment Tonight. W jego programie są wywiady, śpiewacy oraz wstawki materiału zarejestrowanego na taśmie z ludźmi rozrywki, którzy się odrodzili jako chrześcijanie. Na przykład nowo narodzone są wszystkie chórzystki w hawajskim programie Dona Ho, a w jednym dokumencie widzimy dziewczęta zarówno pogrążone w modlitwie, jak i występujące na scenie (aczkolwiek nie w tym samym czasie). Program nadaje również materiał filmowy o tym, jak ludzie doprowadzeni do skrajnej rozpaczy zostali uratowani przez Klub 700. W świetnie wykonanych fabularyzowanych dokumentach osoby te grają same siebie. W jednym z nich zobaczyliśmy kobietę udręczoną przez strach. Nie potrafi się ona skupić na swych obowiązkach żony. Oglądane przez nią widowiska telewizyjne i filmy napawają ją lękiem przed
165
całym światem. Popada w paranoję. Kobieta zaczyna nawet wierzyć, że własne dzieci czyhają na jej życie. W dalszej części inscenizacji widzimy, jak bohaterka, siedząc przed telewizorem, przypadkiem trafia na program Klubu 700. Zaczyna ją interesować przesianie widowiska. Otwiera swe serce przed Chrystusem. Jest uratowana. W końcówce widzimy, że wraca do swych spraw, wyciszona i radosna, a jej oczy promienieją spokojem. Możemy więc powiedzieć, że Klub 700 dwukrotnie wyniósł ją do stanu transcendencji: raz - przez postawienie jej przed obliczem Jezusa: powtórnie - przez uczynienie z niej gwiazdy telewizyjnej, Dla niewtajemniczonych nie jest w pełni oczywiste, co stoi wyżej w hierarchii. Pod koniec każdego z programów Klubu 700 zapowiadane są na następny dzień kolejne występy. Jest ich wiele i o różnym charakterze. Widowisko kończy ktoś słowami: „A więc wszystko to i jeszcze więcej... jutro w Klubie 700". Jimmy Swaggart jest ewangelikiem w cokolwiek starym stylu. Chociaż gra całkiem dobrze na pianinie, melodyjnie śpiewa i stosuje caią gamę telewizyjnych środków, to kiedy rozpoczyna program, lubi postraszyć ogniem piekielnym. Ponieważ jednak jest to telewizja, często łagodzi on swe przesłanie dużą dozą ekumenizmu. Na przykład swoje kazanie na temat: „Czy Żydzi dopuszczają się bluźnierstwa?" zaczyna od zapewnienia audytorium, że tego nie czynią, i przypomina bar micwę Jezusa, podkreślając, że chrześcijanie mają wobec Żydów poważny dług do spłacenia. Kończy zaś wskazaniem, że wraz ze stratą Świątyni w czasach biblijnych Żydzi jakoś się zagubili. Nauka zawarta w kazaniu sugeruje, że naród ten jest godny raczej litości niż pogardy, ale że w każdym razie wielu Żydów to całkiem sympatyczni ludzie.
166
Jest to doskonale kazanie telewizyjne - teatralne, uczuciowe i w osobliwy sposób pocieszające, nawet dla widza żydowskiego. A to dlatego, że telewizja - dzięki Bogu - nie jest odpowiednia do wyrażania czystej nienawiści. Po pierwsze, nigdy nie wiadomo, kto nas ogląda, a zatem lepiej powściągnąć dziką napastliwość. Po drugie, opętańczo gestykulujący nienawistnicy o zaczerwienionych twarzach wyglądają w telewizji po prostu śmiesznie, jak zauważył to przed laty Marshall McLuhan, a doświadczył ku swemu przerażeniu - senator Joseph McCarthy. Telewizja woli nastroje pojednawcze i jest najlepsza wówczas, gdy wszelkie treści są stonowane. (Trzeba tu uwzględnić jeden wyjątek dla przypadków, kiedy kaznodzieje, jak na przykład Swaggart, skupiają się na temacie Szatana i świeckiego humanizmu. Są oni wówczas absolutnie bezkompromisowi w okrucieństwie swych ataków, ponieważ ani Szatan, ani świeccy humaniści nie są uwzględniani we wskaźniku oglądalności Nielsena. Nie są też skłonni do oglądania telewizji). Istnieje dziś [19851 trzydzieści pięć stacji telewizyjnych, będących własnością organizacji religijnych i przez nie eksploatowanych, ale różnorodne programy o tematyce religijnej nadają wszystkie stacje telewizyjne. Aby się przygotować do napisania tego rozdziału, obejrzałem czterdzieści dwie godziny telewizyjnej wersji religii, głównie widowisk Roberta Schullera, Orała Robertsa. Jimmy'ego Swaggarta, Jerry'ego Falwella, Jima Bakkera i Pata Robertsona. Stanowczo za dużo. Wystarczyłoby mi pięć godzin do wyciągnięcia wszystkich wniosków, z których najważniejsze są dwa. Pierwszy: religia w telewizji, tak jak wszystko inne, przedstawiana jest po prostu i bez apologii - w formie rozrywki. Wszystko, co nadaje religii charakter historycznej, głębokiej i kultowej ludzkiej działalności, 167
zostaje tu odrzucone; nie ma żadnego obrządku, dogmatu, tradycji, żadnej teologii, a przede wszystkim - żadnej duchowej transcendencji. W tych widowiskach znakomitością pierwszej wody jest kaznodzieja, Pan Bóg zaś - aktorem drugoplanowym. Wniosek drugi dotyczy tego właśnie faktu i stwierdza, że jest on w większym stopniu skutkiem raczej telewizyjnej specyfiki niż ułomności owych elektronicznych kaznodziejów, jak się ich nazywa. To prawda, że niektórzy z nich są niewykształceni, zaściankowi, a nawet sfanatyzowani. Z pewnością nie wypadają korzystnie w zestawieniu z takimi stawnymi ewangelikami, jak Jonathan Edwards, George Whitefield czy Charles Finney, którzy byli ludźmi wielkiej wiedzy, teologicznego wyrafinowania i wybitnymi dydaktykami. Mimo to dzisiejsi telewizyjni kaznodzieje prawdopodobnie nie różnią się zbytnio pod względem swych ułomności od wielu współczesnych kapłanów, których działalność ogranicza się do ich kościołów czy synagog. Wrogami religijnych uniesień stają się oni nie wskutek w ł a s n y c h słabości, ale z powodu słabości środka przekazu, w którym pracują. Większość Amerykanów, w tym również kaznodzieje, nie potrafi uznać prawdy, jeśli w ogóle o tyrn myśli, że nie wszystkie formy dyskursu można przenosić z jednego medium na drugie. Naiwnością jest zakładać, że coś, co zostaJo wyrażone w jednej formie, da się wyrazić w innej bez spowodowania istotnej zmiany w jego znaczeniu, strukturze czy wartości. Proza przeważnie daje się zupełnie udatnie przekładać z jednego języka na inny, wiemy jednak, że w wypadku poezji tak już nie jest; możemy uzyskać ogólne wyobrażenie sensu tłumaczonego poematu, reszta jednak zazwyczaj się zatraca, a zwłaszcza to, co czyni ów utwór pięknym. Tłumaczenie sprawia, że staje się on czymś innym, niż 168
był. Weźmy kolejny przykład. Możemy uznać za wygodne wysłanie karty z kondolencjanii do pogrążonego w smutku przyjaciela, jednak łudzimy się, sądząc, że kartka ta jest nośnikiem tego samego znaczenia, jakie zawierałyby nasze łamiące się, ciche słowa, wypowiedziane osobiście. Kartka nie tylko zmienia słowa, ale wyklucza kontekst, z którego te słowa czerpią swe znaczenie. Łudzimy się również wówczas, gdy wierzymy, że absolutnie wszystko, co zazwyczaj wykonuje nauczyciel, może zostać z wielką skutecznością odtworzone przez mikrokomputer. Część być może tak, ale zawsze pozostaje pytanie: co zostało zagubione w tłumaczeniu? Odpowiedź może być następująca: wszystko, co ma znaczenie dla procesu edukacji. Może nie zabrzmi to zgodnie z duchem Ameryki, ale nie wszystko daje się p r z e k s z t a ł c i ć w t e l e w i z j ę . Mówiąc ściślej, to, co zostaje przystosowywane do warunków telewizyjnych, jest przekształcane z czegoś, co służyło czemuś innemu, a co może zachować lub nie swą dawną istotę. W przeważającej części telewizyjni kaznodzieje nie podchodzą poważnie do tej sprawy. Założyli bowiem, że to, czego dokonywano kiedyś w kościele czy pod namiotem i w bezpośrednim kontakcie, może się dokonać w telewizji bez uszczerbku dla istoty sprawy, bez zmiany jakości religijnego uniesienia. Być może to fiasko w ustosunkowaniu się do problemu translacji ma swoje źródło w krańcowym zadufaniu wywołanym przez oszałamiającą liczbę ludzi, do których mają dostęp dzięki telewizji. „Telewizja - pisał Billy Graham - jest najpotężniejszym narzędziem komunikacji, jakie kiedykolwiek wynalazł człowiek. Wszystkie moje -wydania specjalne" emitowane w godzinach największej oglądalności są teraz przekazywane przez blisko 300 stacji w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, tak że podczas każdej 169
audycji telewizyjnej przemawiam do rzesz o miliony ludzi większych niż te, do których zwracał się Chrystus przez cale swoje życie".l Pat Robertson dodaje do tego: „Mówienie, że Kościół nie powinien wiązać się z telewizją, jest szaleństwem. Potrzeby pozostają takie same, przesianie również, ale sposób przekazu może się zmienić f..-] Szaleństwem byłoby dla Kościofa niewiązanie się z najbardziej wpływową silą w Ameryce".z Jest to karygodna naiwność technologiczna. Jeśli inny jest sposób przekazu, to najprawdopodobniej inne jest przesianie. A jeśli kontekst, w którym owo przesianie jest odbierane, całkowicie się różni od rzeczywistości z czasów Jezusa, to możemy przyjąć, że społeczne i pychologiczne znaczenie tego przesłania jest także odmienne. Zmierzając do sedna sprawy, trzeba stwierdzić, że występuje kilka właściwości telewizji oraz jej otoczenia, które uniemożliwiają przeżywanie autentycznych religijnych uniesień. Pierwsza z nich wiąże się z faktem, że w żaden sposób nie da się poświęcić przestrzeni, w której telewizyjny spektakl jest przeżywany. A zasadniczy warunek każdego tradycyjnego nabożeństwa religijnego polega na tym, że przestrzeń, w której jest ono celebrowane, musi być nasycona pewną dawką świętości. Rzecz jasna kościół lub synagoga są zaprojektowane jako miejsca obrzędowych dokonań, tak że wszystko, co się tam odbywa, nawet gra w bingo, otacza religijna aura. Nabożeństwa religijnego nie trzeba odprawiać wyłącznie w kościele czy synagodze. Niemal każde miejsce będzie się do tego nadawać, pod warunkiem że zostanie uprzednio „oczyszczone"; to znaczy pozbawione świeckiego charakteru. Można to osiągnąć przez umieszczenie na ścianie krzyża lub świec na stole czy też świętej księgi na publicznym widoku. Dzięki takim zabiegom sala gimnastyczna, jadalnia czy pokój hotelo170
wy mogą się przeistoczyć w miejsca kultu; wycinek czasoprzestrzeni może zostać wyizolowany ze świeckiego świata i odtworzony dla rzeczywistości, która istnieje poza naszą codziennością. Aby jednak móc dokonać takiej transformacji, trzeba koniecznie przestrzegać pewnych reguł zachowania. Nie może tam być na przykład żadnego jedzenia ani nie należy prowadzić próżnych pogaduszek. Można się spotkać z wymogiem wkładania na głowę jarniulki lub klękania w odpowiednich momentach. Albo po prostu - pogrążenia się w milczącej kontemplacji. Nasze zachowanie musi być stosowne do nieziemskiego charakteru tej przestrzeni. Jednak ten warunek nie jest zazwyczaj spełniany, kiedy oglądamy religijny program telewizyjny. Nasza krzątanina w salonie, sypialni czy - nie daj Boże - w kuchni utrzymuje się raczej na tym samym poziomie, niezależnie od tego, czy w telewizorze jest nadawany program religijny, czy Drużyna A albo Daf las. Ludzie będą jedli, rozmawiali, wychodzili do łazienki, ćwiczyli pompki lub robili jakiekolwiek inne rzeczy, które zazwyczaj wykonują przy włączonym telewizorze. Jeśli widownia nie wtapia się w atmosferę tajemnicy i symbolicznej nieziernskości, to jest nieprawdopodobne, aby mogio to wywołać stan umysłu niezbędny do przeżywania niebanalnych wzruszeń religijnych. Co więcej, ekran telewizyjny jako taki jest niezwykle podatny na psychologię etyki świeckiej. Ekran jest tak nasycony naszymi wspomnieniami o świeckich wydarzeniach, tak głęboko związany ze światem reklam i rozrywki, że trudno go stworzyć na nowo jako ramę religijnych wydarzeń. Pomijając wszystko inne, widz zawsze ma świadomość, że pstryknięciem przełącznika przywoła na ekran inne, świeckie zdarzenia - mecz hokejowy, reklamę, kreskówkę. Poza tym zarówno przed, jak tuż po najbardziej religijnych programach
171
emitowane są reklamy, zapowiedzi popularnych widowisk oraz przeróżnych innych świeckich obrazów i dyskusji, tak że główne przesianie płynące z ekranu jest nieustanną obietnicą rozrywki. Zarówno historia, jak i pozostające zawsze w zasięgu ręki możliwości telewizyjnego ekranu działają przeciw koncepcji, że introspekcja lub duchowa transcendencja są pożądane w jego obecności. Ekran telewizyjny pragnie nam przypominać, że jego obrazowanie jest zawsze osiągalne ku naszemu rozbawieniu i przyjemności. Sarni telewizyjni kaznodzieje mają tego pełną świadomość. Wiedzą, że ich programy nie są przerywnikiem w emisji programu komercyjnego, ale po prostu stanowią część niezakłóconego kontinuum. W istocie wiele tych programowjest przedstawianych w innych porach niż o tradycyjnych godzinach w niedziele. Niektórzy popularniejsi kaznodzieje chętnie idą „łeb w łeb" z programami świeckimi, ponieważ wierzą, że w ten sposób mogą pokazać bardziej atrakcyjne widowisko. Nawiasem mówiąc, pieniądze na te cele nie stanowią najmniejszego problemu. Dotacje idą tu w miliony. Ocenia się, że ogólny przychód z tych elektronicznych Kościołów przekracza 500 milionów dolarów rocznie. Wspominam o tym tylko dlatego, by wykazać, jak to jest możliwe, że owi kaznodzieje mogą współzawodniczyć pod względem kosztów z każdym czysto komercyjnym programem. I dorównują im w tym, co one robią. W większości religijnych widowisk mamy skrzące się fontanny, kwietne dywany, chórki i wyszukane dekoracje. Wszyscy wybierają sobie za wzór sceniczny jakiś popularny program komercyjny. Na przykład wzorem dla Jima Bakkera jest The Mero Gńffin Show. Dość często programy realizowane są „w plenerze", w egzotycznych lokalach, z których można podziwiać przepiękne widoki.
172
Na dodatek w polu widzenia kamery są zazwyczaj niezwykle przystojni ludzie, zarówno na scenie, jak i na widowni. Szczególny sentyment do znakomitości przejawia Robert Schuller, zwłaszcza do aktorów, takich jak Efrern Zimbalist jr i Cliff Robertson, którzy zadeklarowali mu swoje posłuszeństwo. Wybitne osobistości Schuller ma nie tylko w swoim widowisku. Aby przyciągnąć widownię, korzysta z ich obecności również w reklamach. Będzie chyba zgodne z prawdą stwierdzenie, że głównym celem tych programów jest wabienie widowni, tak jak się to dzieje w przypadku Drużyny A i Dallas. Dla osiągnięcia tego celu hojnie stosuje się najnowocześniejsze metody marketingu i promocji, takie jak rozdawanie bezpłatnych broszur, egzemplarzy Biblii, podarunków i, jak w przypadku Jerry'ego Falwella, darmowych przypinanych szpilką plakietek z napisem „Przede wszystkim Jezus". Kaznodzieje mówią otwarcie o tym, w jaki sposób manipulują treścią homilii, aby zwiększyć swą oglądalność. Zaiste długo musielibyśmy poczekać, chcąc usłyszeć elektronicznego kaznodzieję mówiącego o kłopotach bogacza z wejściem do królestwa niebieskiego. Jeden z dyrektorów Krajowego Stowarzyszenia Religijnych Nadawców wyraża pogląd, który nazywa niepisanym prawem wszystkich telewizyjnych kaznodziei: „Swój udział w widowni można zdobyć tylko poprzez dawanie ludziom tego. czego oni pragną".3 Czytelnika z pewnością uderzy niezwykłość tego religijnego credo. Żaden z wielkich religijnych przywódców - od Buddy przez Mojżesza, Jezusa, Mahometa po Lutra - nie ofiarowywał ludziom tego, czego oni pragnęli. A jedynie to - czego potrzebowali. Telewizja zaś nie jest do tego należycie przystosowana. Jest „przyjaznym sprzętem". Zbyt łatwo ją wyłączyć. Najbardziej
173
ponętna jest wówczas, gdy przemawia językiem dynamicznej wyobraźni wizualnej. Nie stosuje skomplikowanego języka ani nie stawia surowych wymagań. Skutek jest taki, że telewizyjne oracje w niczym nie przypominają Kazania na Górze. Programy religijne wypełnia dobry nastrój. Przedmiotem ich kultu jest obfitość. Ich osobliwi aktorzy stają się znakomitościami. Choć ich nauki są płytkie, widowiska mają dużą oglądalność, albo raczej widowiska mają dużą oglądalność d l a t e g o, że ich nauki są płytkie. Nie popełnię chyba błędu, jeśli powiem, że chrześcijaństwo jest wymagającą i poważną religią. Kiedy się ją przekazuje jako łatwą i przyjemną, to jest to już zupełnie inny rodzaj religii. Istnieją oczywiście kontrargumenty przeciw twierdzeniu, jakoby telewizja degradowała religię. Jeden z nich mówi, że widowiskowość nie jest czymś obcym dla religii. Jeśli się pominie kwakrów i kilka innych ascetycznych sekt, to każda religia próbuje nadać sobie bardziej atrakcyjną formę przez sztukę, muzykę, obrazy 0 treści sakralnej i wzbudzający grozę obrządek. Nadanie religii wymiaru estetycznego jest źródłem jej atrakcyjności dla wielu ludzi. Odnosi się to zwłaszcza do rzymskiego katolicyzmu i judaizmu, które dostarczają swym wiernym przejmujących pieśni, pełnych przepychu szat i tałesów, magicznych nakryć głowy, hostii 1 wina, okiennych witraży oraz tajemniczej intonacji starożytnych języków. Różnica między taką „oprawą scenograficzną" religii a kwietnymi dywanami, fontannami i wyszukanymi dekoracjami, jakie oglądamy w telewizji, polega na tyrn, że to pierwsze nie jest w istocie „oprawą", ale nieodłączną częścią historii i doktryn religii jako takiej; wymagającą od wiernych okazania stosownej czci. Żydzi nakrywają swe głowy podczas modlitwy nie dlatego, że jarmułki dobrze wypadają 174
w telewizji. Katolicy zapalają świece wotywne na ołtarzu nie po to, by poprawić jego wygląd. Rabini, kapłani i prezbiteriańscy pastorzy nie starają się, w samym środku nabożeństwa, wydobywać z filmowych gwiazdorów wyznań, w jaki sposób stali się ludźmi religijnymi. Widowiskowość, z jaką się spotykamy w prawdziwych religiach, ma na celu zauroczenie, a nie dostarczanie rozrywki. Jest to rozróżnienie o kapitalnym znaczeniu. Oczarowanie, nadające rzeczom znaczenie magiczne, jest środkiem, który umożliwia nam zbliżenie się do sfery świętości. Rozrywka zaś jest środkiem, który nas od tego wszystkiego oddala. W odpowiedzi na ten argument należy stwierdzić, że większość religii dostępnych dla nas za pośrednictwem telewizji ma charakter „fundamentalistyczny", który jednoznacznie pogardza obrządkiem i teologią na korzyść bezpośredniego kontaktu z samą Biblią, to znaczy z Bogiem. Nie wikłając się w wywód teologiczny, do którego nie jestem przygotowany, uważam za rzecz oczywistą stwierdzenie, że w telewizji Bóg to postać enigmatyczna i drugorzędna. Choć Jego imię przywoływane jest ustawicznie, to konkretność i uporczywość obrazu kaznodziei niesie nam oczywisty przekaz, że to on, a nie On, ma być przedmiotem czci. Nie chcę tu sugerować, jakoby takie było pragnienie kaznodziei, a jedynie to, że siła, jaką ma w sobie zbliżenie jego twarzy w kolorze, sprawia, iż niebezpieczeństwo popadnięcia w bałwochwalstwo czyha nieustannie. Telewizja jest przecież formą bałwochwalstwa o wiele ponętniejszą niż złoty cielec. Podejrzewam (choć nie mam na to innego dowodu), że katolickie zastrzeżenia do teatralnych występów biskupa Fultona Sheena w telewizji biorą się z wrażenia, że kierunek modłów widzów zaczyna się błędnie odchylać od Boga w stronę biskupa, którego przenikliwe 175
spojrzenie, wzbudzająca grozę peleryna i pełna godności intonacja głosu tak bardzo zbliżały go do bóstwa, jak tylko może sprawić to charyzma. Najsilniejsza właściwość telewizji polega na tym, że zajmuje nasze serca osobistościami, zamiast wprowadzać do naszych umysłów pojęcia abstrakcyjne. Dlatego programy CBS na temat kosmosu zostały nazwane Kosmos Waltera- Cmnkite'a. Ktoś mógłby się zastanowić, czy majestat Kosmosu potrzebuje jakiegolwiek wsparcia ze strony Waltera Cronkite'a. I byłby w błędzie. CBS wie, że Walter Cronkite wypada w telewizji znacznie lepiej niż Mleczna Droga. A Jimmy Swaggart gra lepiej niż Bóg. Ponieważ Bóg istnieje tylko w naszych umysłach, podczas gdy Swaggart jest t a m , dzięki czemu można go widzieć, uwielbiać, czcić. I dlatego właśnie jest gwiazdą tego widowiska. I dlatego właśnie też Billy Graham jest znakomitością, Orał Roberts ma swój własny uniwersytet, a Robert Schuller dysponuje wiasną kryształową katedrą. Jeśli się nie mylę, właściwym na to określeniem jest bluźnierstwo. Jest jeszcze ostatni argument, który mówi, że niezależnie od skali krytyki, kierowanej przeciw religijnym programom telewizyjnym, niezaprzeczalny pozostaje fakt, że przyciągają one do telewizorów miliony widzów. W ten sposób staje się w pełni zrozumiałe znaczenie twierdzeń, przytaczanych wcześniej przez Billy'ego Grahama i Pata Robertsona, że w pospólstwie istnieje taka potrzeba. Najlepszą na to odpowiedź znajdziemy w wypowiedzi Hannah Arendt, która, snując refleksje nad produktami kultury masowej, napisała: Taki stan rzeczy, który doprawdy nie ma odpowiednika nigdzie indziej na świecie, rnoże być trafnie nazwany kulturą masową; jej promotorem nie są ani masy. ani ci, którzy je bawią, ale ci. którzy próbują roybawić masy tym. co kiedyś było autentycznym obiektem kultury,
176
czyli wmówić un, że Hamlet może być równie zabawny jak My Fair Lady, a jednocześnie odegrać rolę kształcącą. Niebezpieczeństwo masowej edukacji polega właśnie na tym, że może się ona naprawdę stać bardzo zabawna; jest wielu wielkich autorów przeszłości, którzy przetrwali cale wieki niepamięci i zaniedbania; wciąż jednak pozostaje otwarte pytanie, czy zdołają przetrwać rozrywkową wersję swych dokonań.4
Gdybyśmy zamiast Hamleta wstawili słowo „religia", a na miejsce wyrażenia „wielcy autorzy przeszłości" - „wielkie tradycje religijne", cytat ten mógłby być uznany za stanowczą krytykę obecności religii w telewizji. Innymi słowy, nie ma najmniejszej wątpliwości, że z religii można uczynić rozrywkę. Tylko czy tak postępując, niszczymy ją jako „autentyczny obiekt kultury"? I czy popularność religii, która sięga bez ograniczeń po wodewilowe chwyty, sprowadza bardziej tradycyjne pojęcia religijne do maniakalnych i prostackich popisów? Wspomniałem już o żenujących usiłowaniach kardynała 0'Connora, by zostać lubianym i zabawnym, oraz o proboszczu, który radośnie próbuje do katolickiej edukacji włączyć muzykę rockową. Znam pewnego rabina, który poważnie zaproponował swej kongregacji zaangażowanie Luciana Pavarottiego do odśpiewania Koi Nidre w wigilię Jom Kippur. Wierzył, że wydarzenie to wypełni synagogę jak nigdy wcześniej. Czyż można w to wątpić? Ale, jak powiedziałaby Hannah Arendt, to w ł a ś n i e jest problemem, a nie jego rozwiązaniem. Jako członek Komisji do Spraw Teologii, Edukacji i Mediów Elektronicznych przy Krajowej Radzie Kościołów Chrystusa jestem świadomy głębokiej troski nurtującej „uznane" religie protestanckie. Niepokój budzi tendencja do przemodelowywania nabożeństw protestanckich pod kątem ich przystosowania do wymagań telewizji. W Krajowej
177
Radzie panuje głębokie zrozumienie zagrożenia, które nie polega na tym, że religia stanie się treścią telewizji, ale na tym. że telewizyjne widowiska mogą się stać treścią religii.
Przypisy B. Graham. The FWure qf TV Etraiigeiism. w: ,.TV Guide" 31,10 (1983), s. 5-8. Szczegółowa analiza stylu Grahama zob.: Moss Medialed Ciiilure Michaela Reala: zabawna i zjadliwa zob.: Roland Barthes, Billy Graham Ot the Winter Cydodome. vi: The Eiffet TOICCT and Other Mythologies. Barthes pisze: ,.Jeśli Bóg rzeczywiście przemawia uslami dr. Grahama, to Bóg jest prawdziwym durniem1'. Cyt. za: Rdigion in Broadcasting Roberta Abelmana i Kimberley Neuendorf. s. 2. Badanie to zostało sfinansowane przez Unda-USA, Waszyngton, D.C. B. Armslrong, The Electnc Omrch, Thomas Nelson, NashviUe 1979. H. Arendt, Socitty and Cuilure, w: The Hwiuin Diaktgue, wyd. Floyd MaŁion, Ashley Montagu. Free Press, Glencoe. 111. 1967, s. 352.
.
Rozdział 9 Wybór na wyciągnięcie ręki W świetnej powieści Edwina 0'Connora The Last Hurrah („Ostatni aplauz") na temat zaangażowanej polityki partyjnej w Bostonie burmistrz Frank Skeffmgton próbuje zapoznać swego siostrzeńca z realiami politycznej machiny. Poiityka, powiada doń. jest największym uprawianym na oczach widowni sportem w Ameryce. Ronald Reagan w roku 1966 użył innej metafory; ,.Polityka - rzeki -jest jak show-business".l Aczkolwiek sport stal się dziś poważną gałęzią show-businessu, to wciąż jeszcze zawiera elementy, które wizję polityki przedstawioną przez Skeffingtona czyni nieco bardziej zachęcającą od tej Reaganowskiej. W każdej dyscyplinie sportu wzór doskonałości jest dobrze znany zarówno graczom, jak i widzom i reputacja sportowca rośnie lub spada, zależnie od odległości, w jakiej się on od tego wzoru w danej chwili znajduje. A relacji tej nie można ani łatwo ukryć, ani też sfałszować, co oznacza, że baseballista David Garth niewiele może zrobić, aby poprawić swój wizerunek jako gracza spoza pola (outfielder) ze swą przeciętną uderzeń: 218. Oznacza to również, że nie ma sensu badanie sondażowe w kwestii „kto jest najlepszą tenisistką na świecie?". Opinia publiczna nie ma z tym nic wspólnego. Decydującej odpowiedzi dostarcza serwis Martiny Navratilovej.
179
Można też zauważyć, że widzowie sportowego wydarzenia zazwyczaj doskonale znają zasady gry oraz znaczenie poszczególnych fragmentów akcji. Nie ma możliwości, aby zawodnik uderzający, który wybija pitkę na aut przy pełnej bazie, mógł dowodzić widzom, że zrobił dla swej drużyny coś pożytecznego (może tylko z wyjątkiem przypomnienia, że mógłby trafić w podwójne wykluczenie). Różnice między uderzeniem bazowym a uderzeniem autowym w baseballu, między przyłożeniem a stratą piłki w futbolu amerykańskim i między asem serwisowym a podwójnym błędem w tenisie nie mogą zostać zatarte, nawet przez nadętość i błędy językowe Howarda Cosella [sprawozdawcy sportowego - przyp. tłum.]. Gdyby polityka przypominała mecz sportowy, to można by jej przypisać kilka cnót: przejrzystość, uczciwość, doskonałość. Jakie jednak zalety przypisać polityce, jeśli rację ma Ronald Reagan? Show-business nie jest bez reszty wyzbyty idei doskonałości, ale jego zasadniczy interes polega na dogadzaniu tłumowi, a jego głównym instrumentem jest kuglarska sztuczka. Jeśli polityka przypomina show-business, to rzecz polega nie na dążeniu do doskonałości, przejrzystości i szczerości, ale na sprawianiu wrażenia, że się do tego dąży, co jest już zupełnie inną kwestią. A kwestię tę można określić jednym słowem: reklama. W swej książce o kampanii wyborczej Richarda Nixona w 1968 roku The Selling of the Presidem („Sprzedawanie prezydenta") Joe McGinnis powiedział bardzo dużo istotnych rzeczy na temat polityki i reklamy, zarówno w tytule, jak i w samym jej tekście. Ale nie powiedział wszystkiego. Bo chociaż sprzedawanie prezydenta jest czymś zadziwiającym i hańbiącym, to stanowi tylko część szerszego problemu. W Ameryce fundamentalną metaforą dla politycznego dyskursu jest reklama telewizyjna.
180
Reklama telewizyjna jest najbardziej specyficzną i najsilniej rozpowszechnioną formą komunikacji, jaką można wystać za pośrednictwem elektrycznej wtyczki. Amerykanin, który osiągnął czterdziestkę, obejrzał w swym życiu ponad milion telewizyjnych reklam, a zbliży się do następnego miliona, zanim otrzyma pierwszy czek z ubezpieczenia społecznego. Możemy więc spokojnie przyjąć, że reklama telewizyjna dogłębnie ukształtowała amerykańskie nawyki myślowe. Nietrudno jest, oczywiście, wykazać, że stała się ona ważnym paradygmatem dla struktury każdego rodzaju społecznego dyskursu. Moim głównym celem jest tu pokazanie, jak niszcząco wpłynęła ona na dyskurs polityczny. Warto może jednak najpierw przedstawić jej wpływ na sam handel. Łącząc ze sobą w zwartą formę wszystkie rodzaje sztuki show-businessu - muzykę, teatr, obrazowanie, komizm, obrzędowość - reklama telewizyjna przypuściła najpotężniejszy atak na kapitalistyczną ideologię od czasu ukazania się Kapitału. Aby zrozumieć, dlaczego tak się stało, musimy sobie przypomnieć, że kapitalizm, podobnie jak nauka i liberalna demokracja, był następstwem epoki oświecenia. Jego czołowi teoretycy, a nawet jego najlepiej prosperujący praktycy uważali, że kapitalizm ma się opierać na koncepcji, iż zarówno kupujący jak sprzedający są wystarczająco dojrzali, dobrze poinformowani i rozsądni, aby się angażować w obopólnie korzystne transakcje. Jeśli paliwem dla kapitalistycznego silnika zaczęła być chciwość, to kierowcą z pewnością była racjonalność. Teoria głosi, między innymi, że konkurencja na rynku wymaga od kupującego, aby nie tylko wiedział, co jest dobre dla niego, ale również co jest dobre w ogóle. Jeśli sprzedający produkuje rzeczy bezwartościowe, w rozumieniu rynkowym, przegrywa. To właśnie przyjęte przez kupujących założenie 181
racjonalności dodaje im bodźca do odnoszenia zwycięstw, a zwycięzcom - do podtrzymywania dobrej passy. Tam gdzie się zakłada, że kupujący jest niezdolny do podejmowania racjonalnych decyzji, ustanawiane są prawa pozwalające unieważniać zawarte transakcje, jak na przykład przepisy, które zabraniają podpisywania kontraktów dzieciom. W Ameryce istnieje nawet ustawa wymagająca od sprzedającego, aby mówił prawdę o swoich produktach, ponieważ jeżeli kupujący nie ma żadnej ochrony przed fałszywymi oświadczeniami, to racjonalne podejmowanie decyzji jest w poważnym stopniu nadwątlone. Praktyka kapitalizmu nie jest, rzecz jasna, wolna od sprzeczności. Teorię tę na przykład podważają kartele i monopole. Ale telewizyjne reklamy wprowadzają do niej straszliwe zamieszanie. Oto najprostszy przykład. Aby zostać racjonalnie rozważone, każde oświadczenie - handlowe czy inne - musi przyjąć formę językową. A ściślej - musi przyjąć formę wypowiedzi, ponieważ to ze świata dyskursu pochodzą takie słowa, jak „prawdziwy" czy „fałszywy". Jeśli zaś świat ten jest odrzucony, wówczas zastosowanie doświadczalnych testów, logicznych analiz czy też jakichkolwiek innych narzędzi rozumu niczemu nie służy. Odchodzenie od używania formy wypowiedzenia w reklamie handlowej rozpoczęło się w końcu XIX wieku. Jednak to dopiero w latach 50. XX w. reklama telewizyjna sprawiła, że dyskurs językowy stał się zbędny jako podstawa do podjętych decyzji/Przez zastąpienie oświadczeń obrazami - obrazkowa reklama wytwarza emocjonalny urok, zamiast być świadectwem prawdy, podstawą do konsumenckiej decyzjif; Dystans, jaki dzieli racjonalność od reklamy, jest~ol5ecnie tak wielki, że trudno wprost uwierzyć, że kiedyś istniał między nimi jakiś związek. Dziś w telewizyjnych reklamach formy 182
językowe są spotykane równie rzadko jak nieatrakcyjni ludzie. Prawda lub fałsz oświadczenia po prostu nie istnieje jako problem. Na przykład reklama McDonald'sa nie stanowi ciągu dających się sprawdzić, logicznie uporządkowanych stwierdzeń. Jest to teatr - lub jeśli kto woli mitologia - ładnych ludzi sprzedających, kupujących i zjadających hamburgery, co jest dla nich szczęściem, które doprowadza ich niemal do ekstazy. Nie padają żadne oświadczenia, wyjąwszy te, które widz owemu dramatowi przypisuje lub formułuje samodzielnie jako wnioski. Telewizyjne reklamy można oczywiście lubić albo nie. Nie można ich jednak obalać. Możemy się zaiste posunąć do następującego stwierdzenia: reklama telewizyjna w najmniejszym stopniu nie dotyczy charakteru produktów, które mają być przedmiotem konsumpcji. Zajmuje się ona charakterem konsumentów owych produktów. Obrazki przedstawiające gwiazdy filmowe i słynnych sportowców, spokojne jeziora i męskie wyprawy wędkarskie, wytworne obiady i romantyczne interludia, szczęśliwe rodziny wyprawiające się swymi kombi na wiejski piknik - wszystko to nie mówi ani słowa o sprzedawanych produktach. Mówi jednak wszystko o lękach, upodobaniach i marzeniach tych, którzy mogliby je kupować. Reklamującemu niepotrzebna jest wiedza o tym, co jest dobrego w produkcie, ale o tym, co złego jest w kupującym. W ten sposób bilans wydatków handlowych przesuwa się z badania p r o d u k t u na badanie r y n k u . Telewizyjna reklama odciągnęła biznes od wytwarzania produktów wartościowych ku utwierdzaniu konsumentów w poczuciu ich własnej wartości, co oznacza, że biznes zajmujący się samym sobą stał się teraz psychoterapią. Konsument zaś jest pacjentem znajdującym ukojenie w psychodramach. 183
Wszystko to byioby wielkim zaskoczeniem dla Adama Smitha, tak jak nie mniejszą niespodzianką dla siejącego grozę George'a Orwella byłaby polityczna transformacja. To prawda, jak zauważył George Steiner, że według koncepcji Orwella nowomowa wywodziła się częściowo z „paplaniny reklam handlowych". Kiedy jednak Orwell napisai w swej słynnej rozprawie The Politics of English Language („Polityka języka angielskiego"), że polityka stała się kwestią „obrony czegoś nie do obronienia", to zakładał, że polityka pozostanie wyraźnym, choć ułomnym sposobem prowadzenia dyskursu. Pogardzał on tymi politykami, którzy uciekali się do wyrafinowanych wersji odwiecznej sztuki podwójnego myślenia, propagandy i oszustwa. To zaś, że obrona czegoś nie do obronienia miałaby być prowadzona w formie zabawy, nie przyszło mu do głowy. Orwell obawiał się polityka jako szalbierza, a niejako człowieka rozrywki. Reklama telewizyjna jest głównym instrumentem tworzenia nowoczesnych metod prezentacji politycznych koncepcji. Dokonuje tego na dwa sposoby. Pierwszy polega na wymaganiu, aby jej forma była stosowana w politycznych kampaniach. Wydaje mi się, że nie ma potrzeby rozwodzenia się nad tą metodą. Wszyscy ją dostrzegają i są w różnym stopniu nią zaniepokojeni, łącznie z byłym burmistrzem Nowego Jorku, Johnem Lindsayem, który zaproponował wprowadzenie zakazu stosowania politycznych „reklam". Naszą uwagę zwrócili na to nawet telewizyjni komentatorzy, jak na przykład Bili Moyers w The Thirtysecond President, w dokumencie na temat swego znakomitego serialu telewizyjnego A Walk Through the 2Gth Century. Ja sam uświadomiJem sobie potęgę telewizyjnej reklamy jako politycznego dyskursu w wyniku osobistego doświadczenia sprzed kilku lat, kiedy to odegrałem epi-
184
zodyczną rolę w kampanii wyborczej do Senatu Ramseya Clarka rywalizującego w Nowym Jorku z Jacobem Javitsem. Jako wielki zwolennik tradycyjnego stylu prowadzenia politycznej debaty Clark przygotował sobie małą biblioteczkę starannie dobranych odczytów, przedstawiających jego poglądy na wiele tematów, od stosunków rasowych, przez bronie jądrowe, po Bliski Wschód. Każdy z odczytów nasycił historycznym tłem, gospodarczymi i politycznymi faktami oraz umieścił, jak sądziłem, w światłej socjologicznej perspektywie. Równie dobrze mógł się posłużyć obrazkami. Jacob Javits w istocie to uczynił - w sposobie mówienia. Jeśli Javits miał jakieś starannie sformułowane stanowisko na jakikolwiek temat, to pozostało to sprawą powszechnie nieznaną. Zbudował on swą kampanię jako serię trzydziestosekundowych telewizyjnych reklam, w których zastosował obrazowanie w znacznym stopniu przypominające reklamy McDonald'sa, by ukazać siebie jako człowieka doświadczonego, cnotliwego i pobożnego. O ile rni wiadomo, Javits wierzył w rozum równie mocno jak Ramsey Clark. Jednak jeszcze silniej wierzył w zachowanie swego fotela w Senacie. I doskonale wiedział, w którym stuleciu żyjemy. Zrozumiał, że w świecie telewizji i innych wizualnych środków przekazu „wiedza polityczna" oznacza przechowywanie w pamięci bardziej obrazów niż słów. Jak się okazało, taki wgląd w sprawę go nie zawiódł. Wygrał wybory największą przewagą głosów w historii stanu Nowy Jork. Nie będę się zatrzymywał nad komunałem, że każdy poważny kandydat na wysoki urząd polityczny w Ameryce musi korzystać z usług menedżera do spraw wizerunku, by stworzyć rodzaj obrazów, które się usadowią w zbiorowej pamięci publicznej. Powrócę jeszcze do „polityki kreującej wizerunek", wcześniej jednak trzeba omówić 185
drugą metodę, za której pomocą reklama telewizyjna kształtuje polityczny dyskurs. Ponieważ reklama telewizyjna jest najpotężniejszą formą publiczego komunikowania się w naszym społeczeństwie, Amerykanie musieli dostroić się do filozofii reklam telewizyjnych. Przez „dostrojenie się" rozumiem, że przyjmujemy je jako normalną i wiarygodną formę dyskursu. Przez „filozofie" rozumiem, że reklama telewizyjna włączyła w nią pewne założenia dotyczące istoty komunikacji, które pozostają w sprzeczności z zawartymi w innych środkach przekazu, a zwłaszcza w słowie drukowanym. Po pierwsze, reklama trzyma się kurczowo niespotykanej zwięzłości wyrażenia. Można by nawet powiedzieć - błyskawiczności. Reklama sześćdziesięciosekundowa jest rozwlekła; trzydzieści sekund to już ponad maksimum; piętnaście do dwudziestu sekund - w granicach przeciętnej. Jest to ryzykowna i przerażająca struktura dla komunikacji, ponieważ, jak już wcześniej wspomniałem, reklama zawsze zwraca się ku psychologicznym potrzebom widza. Tak więc nie jest to zwykła terapia. Jest to terapia wstrząsowa. Przedkłada ona w istocie psychologiczną teorię zawierającą jedyne w swoim rodzaju pewniki. Reklama prosi nas, abyśmy uwierzyli, że wszystkie problemy są rozwiązywalne, że są rozwiązywalne szybko, a są one szybko rozwiązywalne dzięki interwencji technologii, techniki i chemii. Jest to oczywiście niedorzeczna teoria na temat korzeni niezadowolenia i jako taka jawiłaby się każdemu, kto o niej usłyszy czy przeczyta. Jednak reklama gardzi opisem, ponieważ zajmuje on czas i zachęca do polemiki. W istocie bardzo kiepska jest reklama, która popycha widza ku rozważaniom nad wartością tego. do czego rna on właśnie zostać przekonany. Stąd też większość reklam ucieka się do literackiego środka pseudoprzypowieści jako wsparcia dla 186
swego działania. Takie przypowieści jak „pręga brudu wokół kołnierzyka"", zagubione czeki podróżne czy telefon od syna z dalekich stron, zawierają w sobie nie tylko nieodpartą siłę uczuciową, ale też, podobnie jak przypowieści biblijne, są jednoznacznie dydaktyczne. Telewizyjna reklama ma taki związek z produktami, jak historia o Jonaszu z anatomią wieloryba, co oznacza, że nie ma żadnego. Idąc dalej - reklama jest o tym, jak się powinno przeżywać własne życie. Poza tym reklamy mają przewagę żywych obrazowych symboli, dzięki którym możemy sobie z łatwością przyswoić udzielaną nam lekcję. Wśród tych nauk są takie, że wiadomości krótkie i proste są bardziej pożądane niż długie i złożone; że inscenizacja jest przedkładana nad opis; że sprzedawanie rozwiązań jest lepsze niż stawanie oko w oko z problemami. Podobne przekonania miały oczywiście ukryte znaczenie dla naszego nastawienia wobec dyskursu politycznego; to znaczy, że możemy zacząć uznawać za normalne pewne założenia na temat sfery polityki, które albo się z telewizyjnej reklamy wywodzą, albo są przez nią podbudowane. Na przykład osoba, która obejrzała milion telewizyjnych reklam, mogłaby z powodzeniem uwierzyć, że wszystkie polityczne problemy znajdują szybkie rozwiązanie za pomocą prostych środków - lub że powinny je znajdować. Albo że nie należy ufać skomplikowanemu językowi i że wszystkie problemy biorą się z teatralnego stylu ekspresji. Albo że spieranie się jest oznaką złego srnaku i prowadzi wyłącznie do karygodnego braku pewności. Osoba taka może również nabrać przekonania, że zbędne jest wytyczanie jakiejkolewiek granicy między polityką a innymi ' Okrzyk wydawany w latach 70. i 80. ubiegłego wieku przez r-t._ov w telewizyjnej reklamie firmy Whisk. produkującej środki piorące; ptak dodawał jeszcze: „To ci piękna koszula!" - przyp. tłum. 187
formami społecznego życia. Tak jak telewizyjna reklama angażuje jakiegoś sportowca, aktora, muzyka, powieściopisarza, naukowca czy hrabinę, aby opowiadali się za zaletami produktu, na którym nie znają się w najmniejszym stopniu, tak telewizja może również polityków wyzwolić z ograniczonego obszaru ich własnej kompetencji. Postacie polityki mogą się pokazywać wszędzie, w każdym czasie, niczego nie robiąc, bez sprawiania wrażenia, że są dziwne, aroganckie czy w jakimś sensie nie na miejscu. Oznacza to, że zostaly one wchłonięte przez ogólną kulturę telewizyjną jako znakomitości. Bycie znakomitością to coś zupełnie innego niż bycie kimś dobrze znanym. Harry TYurnan był dobrze znany, ale nie był znakomitością. Kiedykolwiek publiczność go oglądała lub słuchała, Truman mówił o polityce. Trzeba by bogatej wyobraźni, aby jej oczami ujrzeć Harry'ego Trumana albo, jak już o tym mowa, jego małżonkę, występujących gościnnie w The Goldbergs czy / Remember Mama. Polityka i politycy nie mieli nic wspólnego z tymi widowiskami, które ludzie oglądali dla zabawy, a nie dla zaznajamiania się z politycznymi kandydatami i problemami. Trudno jest dokładnie określić, kiedy politycy zaczęli się celowo eksponować jako źródła rozrywki. W latach pięćdziesiątych senator Everett Dirksen pojawił się jako gość w programie Whafs My Life'! Ubiegając się o urząd, John F. Kennedy pozwolił, aby telewizyjne kamery programu Eda Muirowa Person to Person wtargnęły do jego domu. Nie walcząc o urząd, Richard Nixon pokazał się przez kilka sekund w Laugk-In, godzinnym komediowym widowisku opartym na formule reklamy telewizyjnej. W latach siedemdziesiątych publiczność zaczęła się przyzwyczajać do wrażenia, że polityczne postacie należy traktować jako część świata
188
show-businessu. W latach osiemdziesiątych takie zachowania stały się codziennością. Kandydat na wiceprezydenta, William Miller, wystąpił w reklamie American Express. Podobnie uczynił bohater przesłuchań w sprawie Watergate, senator Sam Ervin. Były prezydent Gerald Ford wraz z byłym sekretarzem stanu Henrym Kissingerem zagrali małe rólki w Dynastii. Gubernator stanu Massachusetts Mikę Dukakis pojawił się w St. Elswhere. Przewodniczący Izby Reprezentantów Tip 0'Neill przewinął się przez Cheers. Orędownik praw konsumenta Ralph Nader, George McGovern i burmistrz Edward Koch byli gospodarzami Saturday Night Life. Koch zagrał również rolę bojowego menedżera w telewizyjnym filmie z Jamesem Cagneyem w roli głównej. Pani Nancy Reagan pokazała się w Diffrent Strokes. Czy zaskoczyłoby kogoś, gdyby Gary Hart* objawił się w Posterunku przy Hill Street? Albo gdyby Geraldine Ferraro zagrała rólkę gospodyni domowej z Queengu w filmie Francisa Coppoli? Choć rnoże przesadne jest stwierdzenie, że sarno przedzierzgnięcie się polityka w znakomitość sprawia, iż partie polityczne przestają mieć jakiekolwiek znaczenie, to jednak istnieje wyraźna współzależność między nasileniem się jednego a spadkiem drugiego. Niektórzy czytelnicy mogą pamiętać czasy, kiedy wyborcy z grubsza tylko wiedzieli, kim jest kandydat, a w każdym razie nie interesował ich jego charakter ani życie osobiste. Jako młody człowiek pewnego listopada uchyliłem się od głosowania na demokratycznego kandydata na stanowisko burmistrza, który według mnie był zarówno nieinteligentny, jak skorumpowany. „A co to ma do ' Gary Hart - przewodniczący Komitetu Edukacji w Senacie, autor prac legislacyjnych dotyczących oświaty - przyp. tłum.
189
rzeczy? - zaprotestował mój ojciec. - W s z y s c y demokratyczni kandydaci są nieinteligentni i skorumpowani. Czy chcesz, żeby wygrali republikanie?". Chciał mi przez to powiedzieć, że inteligentni wyborcy wspierają partie, która najlepiej reprezentuje ich interesy gospodarcze i poglądy na problemy społeczne. Głosowanie na „tego najlepszego" wydawało mu się zdumiewającą i naiwną niedorzecznością. Ojciec nigdy nie wątpił w to, że wśród republikanów są uczciwi ludzie. Ale po prostu wiedział, że nie będą oni orędownikami jego klasy. Podzielał on, z niezawodnym wyczuciem, ujmowanie spraw przez Wielkiego Tima Sullivana, przywódcę nowojorskiej Tammany Hali* w czasach jej chwały. Jak wspomina Terence Moran w eseju Polities 1984, Sulliyan był kiedyś zdegustowany, gdy otrzymał informację, że w jego okręgu wyborczym oddano 6382 glosy na demokratów i dwa na republikanów. Poddał ocenie ten rozczarowujący wynik i zauważył: „No dobrze, Kelly przyszedł do mnie, by powiedzieć, że kuzyn jego żony popiera program republikanów, a ja, dla spokoju w rodzinie, pozwoliłem mu na nich głosować. Ale chcę wiedzieć, kto poza nim oddal na nich 2 głos?" . Nie będę się tu spierał o to, czy taki pogląd jest rozsądny. Może są argumenty przemawiające za poszukiwaniem w partii najlepszego człowieka (choć ja takiego nie znam). Rzecz w tym, że telewizja najlepszego nie ujawnia. W istocie telewizja uniemożliwia określenie, kto jest od kogo lepszy, jeśli przez „lepszy" rozumiemy coś takiego jak: zdolniejszy do negocjowania, obdarzony większą wyobraźnią w działaniach prak' Tammany Hali - popularna nazwa organizacji Partii Demokratycznej z miasta Nowy Jork, z siedzibą w Tammany Hali (stąd pochodzi JEJ nazwał - przyp. tłum.
190
tycznych, bardziej zorientowany w sprawach międzynarodowych, lepiej rozumiejący powiązania między różnymi systemami gospodarczymi i tak dalej. Powód - niemal bez reszty - wiąże się z „obrazem". Nie dlatego jednak, że politycy są zajęci przedstawianiem się w jak najlepszym świetle. Ostatecznie któż by tego nie robił? Musi to być jakaś niezwykła i silnie rozkojarzona osoba, dla której obojętne jest, czy wypadnie korzystnie w telewizji. Telewizja jednak przysporzyła obrazowi zlej sławy. Ponieważ w telewizji polityk nie tyle ofiarowuje widowni obraz siebie samego, ile proponuje siebie jako obraz w oczach widowni. Na tym właśnie między innymi polega najpotężniejszy wpływ reklamy telewizyjnej na polityczny dyskurs. Aby zrozumieć, w jaki sposób polityka, która kształtuje wizerunek, funkcjonuje w telewizji, możemy za punkt wyjścia wziąć powszechnie znaną reklamę, której niniejszy rozdział zawdzięcza swój tytuł. Mam tu na myśli opowiastki firmy Bell Telephone autorstwa Steve'a Horna, w których jesteśmy przekonywani, że wystarczy ..wyciągnąć rękę, by się z kimś skontaktować". Tym „kimś" jest zazwyczaj jakiś krewny, który mieszka w Denver lub Los Angeles czy Atlancie - w każdym razie gdzieś daleko od nas i z którym przy sprzyjających okolicznościach może będziemy mieli kiedyś szczęście się spotkać w Dniu Dziękczynienia. Ten „ktoś" zaczął w naszym codziennym życiu odgrywać istotną rolę, stał się członkiem rodziny. Mimo że amerykańska kultura energicznie przeciwstawia się idei rodziny, to wciąż jeszcze dokucza nam śladowo poczucie, że kiedy ją odrzucamy, tracimy w naszym życiu coś ważnego. Przejdźmy do reklam pana Horna. Troską tych trzydziestosekundowych homilii jest dostarczenie nam nowej definicji bliskości, w której przewód telefoniczny rna zastąpić staroświecki kontakt osobisty. A nawet więcej 191
- reklamy te wprowadzają nowe pojęcie rodzinnej więzi dla społeczeństwa, w którym krewni są od siebie oderwani przez samochody, odrzutowce i inne zabijające rodzinę narzędzia. Analizując te reklamy, Jay Rosen czyni następującą obserwację: „Horna nie interesuje powiedzenie czegokolwiek, nie szuka on zrozumienia dla żadnego przesłania. Nie zamierza dostarczyć informacji o Beliu, ale pragnie jakoś wydobyć z tych zerwanych więzi życia milionów Amerykanów uczucie, które mogłoby się zogniskować na telefonie [...] Nikt tu nie mówi za siebie - ani Horn, ani wy. 3 To Horn mówi za was". Jest to lekcja płynąca z wszystkich wielkich reklam telewizyjnych. Dostarczają one jakiegoś sloganu, symbolu czy ogniskowej, które tworzą dla widzów wszechstronny i nieodparty obraz ich samych. W przesunięciu od polityki partyjnej do polityki telewizyjnej cel, do którego się dąży, pozostaje ten sam. Nie jest narn dane dowiedzieć się, kto będzie najlepszy jako prezydent, gubernator czy senator, ale czyj wizerunek jest najlepszy w rozrzewnianiu nas i kojeniu rozległych obszarów naszego rozgoryczenia. Patrzymy w telewizyjny ekran i pytamy tak samo żarliwie jak Królowa J_J^
192
ona znaczenie tego określenia. Wielki Tim Sullivan i mój ojciec głosowali na partię, która reprezentowała ich interesy; jednak „interesy" oznaczały dla nich coś namacalnego - patronat, uprzywilejowane traktowanie, ochronę przed biurokracją, wspomaganie związku lub społeczności, do której należy wyborca, indyki dla ubogich rodzin na Święto Dziękczynienia. Jeśliby przyjąć tę normę, to Murzyni mogą być dziś jedynymi rozsądnymi wyborcami w Ameryce. Większość pozostałej części głosuje w naszym interesie, który jednak jest głównie symboliczny, to znaczy natury psychologicznej. Podobnie jak reklamy telewizyjne polityka kreująca wizerunek jest formą terapii, stąd też tak wiele w niej uroku, przyjemnych fizjonomii, znakomitych osobistości i osobistych wyznań. Warto dla otrzeźwienia wspomnieć, że nie rnamy żadnych zdjęć uśmiechniętego Lincolna, że jego żona była według wszelkiego prawdopodobieństwa psychopatką i że on sam ulegał długotrwałym atakom depresji. Wizerunek Lincolna bynajmniej nie pasowałby do takiej polityki. Nie chcemy, aby nasze zwierciadła były tak mroczne i tak bardzo niewesołe. Chodzi mi o to, że tak jak reklama telewizyjna wyzbywa się wszelkiej rzeczywistej informacji o produkcie, aby móc oddziaływać psychologicznie, tak z tego samego powodu polityka związana z wizerunkiem odżegnuje się od rzeczywistej substancji politycznej. W następstwie tego historia nie odgrywa w polityce promującej wizerunek istotnej roli. Ponieważ historia ma wartość tylko dla kogoś, kto traktuje poważnie pogląd, że istnieją wzory z przeszłości, które teraźniejszość mogą nasycić tradycją. „Przeszłość jest światem - powiedział Thomas Carlyle - a nie pustką szarej mgławicy". Napisał to jednak w czasach, kiedy książka była głównym medium poważnego społecznego dyskursu. Książka jest 193
c a l a historią. Wszystko, co się z książką wiąże, cofa człowieka w czasie - poczynając od sposobu jej wyprodukowania, poprzez linearny styl opisu, po fakt, że czas przeszły jest najwygodniejszą formą jej wypowiedzi. Jak żadne inne medium wcześniej ani później książka sprzyja poczuciu spójnej i użytecznej przeszłości. W narracji książek historia, jak rozumiał to Carlyle, jest nie tylko światem, ale światem żyjącym. Jest ukrytą w cieniu teraźniejszością. Telewizja jednak jest medium o szybkości światła, skoncentrowanym na czasie teraźniejszym. Jego gramatyka jak gdyby nie pozwala mu na wstęp do przeszłości. Wszystko, co przedstawiają ruchome obrazy, jest odbierane jako dziejące się „teraz", stąd też musimy być informowani za pomocą j ę z y k a , że materiał na jakiejś taśmie wideo, który właśnie oglądamy, został nakręcony przed kilku miesiącami. Poza tym, podobnie jak jej przodkowi telegrafowi, telewizji potrzebny jest ruch okruchów informacji, a nie ich zbieranie i porządkowanie. Carlyle był lepszym prorokiem, niż się spodziewał. Dosłowna szara mgławica, która jest pustym tłem we wszystkich telewizyjnych ekranach, stanowi trafną metaforę dla koncepcji historii wysuwanej przez to medium. W Epoce Show-Businessu i kreowania wizerunku polityczny dyskurs pozbawiony jest zarówno treści ideologicznej, jak i historycznej. Laureat literackiej Nagrody Nobla w 1980 roku Czesław Miłosz stwierdził w swym sztokholmskim przemówieniu, że XX wiek charakteryzuje „odmowa pamiętania"; przytoczył on. między innymi, wstrząsający fakt, że wydano ponad sto książek, które zaprzeczają istnieniu holocaustu kiedykolwiek w historii. Historyk Carl Schorsky okazał się, rnoirn zdaniem, jeszcze bardziej bliższy prawdy, stwierdzając, że współczesny umysł zobojętniał na historię, ponieważ ta stała się dlań bezużyteczna; 194
innymi słowy, nie jest to upór czy ignorancja, ale poczucie nierelewancji, które prowadzi do pomniejszenia roli historii. Człowiek telewizji Bili Moyers zbliża się do prawdy jeszcze bardziej, kiedy mówi: „Martwi mnie, że mój własny biznes [...] pomaga w tworzeniu się tego niespokojnego wieku pobudzonych amnestyków [. ..] My, Amerykanie, zdajemy się wiedzieć wszystko o ostatnich dwudziestu czterech godzinach, ale bardzo niewiele 0 ostatnich sześćdziesięciu wiekach ani o ostatnich sześćdziesięciu latach'7.4 Terence Moran trafia, według mnie, w samo sedno, mówiąc, że mając media, których struktura odchyla się w kierunku dostarczania obrazów 1 fragmentarycznej informacji, jesteśmy pozbawieni dostępu do historycznej perspektywy. Przy braku ciągłości i kontekstu, powiada on, „cząstek informacji nie można zintegrować w jakąś inteligentną i logiczną całość".5 My nie odrzucamy pamięci; nie uznajemy też zapamiętywania za całkowicie bezużyteczne. Jest raczej tak, że uczyniono nas niezdolnymi do pamiętania. Jeśli bowiem wspominanie jest czymś więcej niż nostalgią, to wymaga ono podstawy kontekstowej - teorii, wizji, metafory - czegoś, w czym można uporządkować fakty i rozpoznać wzory. Polityka obrazu i migawkowych wiadomości nie przysparza żadnego takiego kontekstu, a w istocie jest krępowana przez wysiłki zmierzające do jego osiągnięcia. r. Milczy natomiast Q_t^a»r€€HBieliśrny.na. sobie wczoraj. Mając telewizję, wskakujemy w nieustanną, chaotyczną teraźniejszość. ..Historia - powiedział Henry Ford - to banialuki". Henry Ford byt typograficznym optymistą. „Historia - odpowiada mu Elektryczna Wtyczka - nie istnieje". Jeśli te domniemania mają sens. to Orwell pomylił się raz jeszcze, przynajmniej co do zachodnich demokracji. Przewidywał on zniszczenie historii, jednak uważał, że zajmie się nią państwo; że jakiś odpowiednik 195
Ministerstwa Prawdy będzie systematycznie odrzucał niewygodne fakty i niszczył zapisy z przeszłości. Z pewnością jest to droga, którą podążył Związek Radziecki, nasza współczesna Oceania. Ale, jak bardziej trafnie przewidział to Hiodey, nie wymaga się od nas niczego tak brutalnego. Pozornie łagodne technologie oddane dostarczaniu pospólstwu polityki obrazu, nagłej potrzeby i terapii, mogą unicestwić historię równie skutecznie, a być może dokładniej i bez skrupułów. Powinniśmy również sięgnąć do Huxleya, a nie do Orwella, aby zrozumieć zagrożenie, jakie niesie telewizja i inne środki wizualne, fundamentowi liberalnej demokracji, a mianowicie - swobody informacji. Orwell zupełnie rozsądnie przypuszczał, że państwo, stosując jawną represję, będzie kontrolować przepływ informacji, zwłaszcza zakazując wydawania książek. Prorokując to, Orwell miał silne uzasadnienie historyczne. Książki bowiem zawsze w różnym stopniu podlegały cenzurze wszędzie tam, gdzie zajmowały ważną część krajobrazu środków komunikowania się. W starożytnych Chinach Analekta Konfucjusza rozkazał zniszczyć cesarz Szy Huang-ti. Wygnanie z Rzymu Owidiusza przez Augusta było po części skutkiem napisania przezeń Sztuki kochania. Nawet w Atenach, które ustanowiły trwale normy doskonałości, książki przeglądano z niepokojem. W Areopagitice, napisanej w obronie słowa, Milton przedstawia wspaniały przegląd wielu przykładów cenzurowania książek w klasycznej Grecji, łącznie z przypadkiem Protagorasa, którego książki zostały spalone, ponieważ jedną ze swych dyskusji rozpoczął od wyznania, że ma wątpliwości co do istnienia bogów. Milton odnotowuje jednak rozważnie, że we wszystkich wcześniejszych przypadkach były tylko dwa rodzaje książek, na które, jak to ujmuje, „sędzia pokoju zechciał zwrócić uwagę": książki blużniercze i książki oszczercze. Mil-
196
ton kładzie na to nacisk, ponieważ pisząc niemal dwieście lat po Gutenbergu, wiedział, że sędziowie mu współcześni odrzucali niemal wszystkie możliwe tematy. Inaczej rzecz ujmując, Milton wiedział, że to za sprawą prasy drukarskiej cenzura znalazła swoje właściwe powołanie; że w istocie informacja i idee stały się poważnym problemem kulturalnym dopiero z chwilą nastania Epoki Druku w stadium dojrzałości. Jakiekolwiek niebezpieczeństwo może się kryć w słowie pisanym, to słowo takie staje się po stokroć niebezpieczniejsze, gdy jest odciśnięte przez prasę drukarską. A problem stwarzany przez typografię zostai rozpoznany już wcześniej; na przykład przez Henryka VIII, którego Sąd Izby Gwiaździstej" był upoważniony do załatwiania spraw związanych z niepokornymi książkami. Problemu świadoma była następnie Elżbieta I, Stuartowie i wielu innych postgutenbergowskich monarchów, łącznie z papieżem Pawiem IV, który wyda! pierwszy Index librorum prohibitorum („Indeks książek zakazanych"). Parafrazując nieco Davida Riesmana, można by rzec, że w świecie druku informacja jest prochem armatnim umysłu; a zatern pojawili się cenzorzy w swych ascetycznych szatach, by zapobiec eksplozji. Tak więc Orwell wyobraził sobie, że rządowa kontrola nad tekstami drukowanymi stwarzała poważne zagrożenie zachodnich demokracji. Mylił się w obu przewidywaniach. (Miał oczywiście podwójną rację w odniesieniu do Rosji, Chin i innych przedelektronicznych kultur). W efekcie Orwell koncentrował się na problemie Epoki Druku - tym samym w istocie problemie, który był * Sąd Izby Gwiaździstej (Court of Star Chamber) - sąd śledczy i karny w Anglii bez lawy przysięgłych, stosujący arbitralne metody i surowe kary: przyczynił się do wzmocnienia wtadzy króla; został zlikwidowany prcez Długi Parlament w 1641 roku - przyp. tłum.
przedmiotem troski ludzi piszących Konstytucję Stanów Zjednoczonych. Konstytucja była redagowana w czasie, kiedy większość wolnych ludzi miała dostęp do swych społeczności poprzez pisma ulotne, gazety lub słowo mówione. Znajdowali się oni w doskonałej sytuacji, pozwalającej im dzielić się między sobą politycznymi poglądami w sposób i w kontekście, nad którymi utrzymywali fachową kontrolę. Wielką ich zatem troską napawała możliwość pojawienia się tyranii rządu. Bili of Rights (Deklaracja Praw) jest głównie receptą na powstrzymanie władzy politycznej przed ograniczaniem przepływu informacji i idei. Ojcowie Założyciele nie przewidzieli jednak, że tyrania rządu może zostać wyparta przez całkowicie odmienny rodzaj problemu, a mianowicie przez państwo korporacjonistyczne, które za pomocą telewizji kontroluje dziś nurt społecznego dyskursu w Ameryce. Nie wnoszę żadnych zastrzeżeń do tego faktu (przynajmniej nie w tym miejscu) i nie mam najmniejszego zamiaru wszczynać typowego lamentu przeciw korporacjonistycznemu państwu. Po prostu odnotowuję ten fakt z obawą, tak jak uczynił to George Gerbner, dziekan Szkoły Komunikacji w Annenbergu, kiedy pisał: Telewizja jest nową religią państwową, kultywowaną przez tajne Ministerstwo Kultury (trzy kanały), oferującą uniwersalny program dla całego narodu, finansowany przez rodzaj ukrytego podatku bez systemu wyborczego. Płacisz podczas prania, a nie podczas oglądania, i bez względu na to, czy masz ochoty oglądać, czy nie... 6
W tym samym eseju nieco wcześniej Gerbner powiedział: Wyzwolenie nie może nastąpić przez wyłączenie [telewizji]. Dla większości ludzi telewizja jest najatrakcyjniejszą rzeczą dostępną dzień i noc. Żyjemy w świecie,
198
w którym ogromna większość ludzi jej nie wyłączy. Jeśli nie otrzymamy wiadomości z lampy elektronowej, to dotrze ona do nas poprzez innych ludzi.
Nie sądzę, aby tymi wypowiedziami profesor Gerbner zamierzał sugerować, że istnieje jakiś spisek mający na celu zaatakowanie świata naszych symboli przez tych, którzy tworzą „Ministerstwo Kultury". Podejrzewam nawet, iż zgodziłby się on ze mną, że gdyby wykładowcy Szkoły Komunikacji w Annenbergu mieli przejąć te trzy kanały, widzowie mogliby nie dostrzec żadnej różnicy. Myślę, że pragnął on powiedzieć - a w każdym razie ja chcę to uczynić - że w Epoce Telewizji nasze środowisko informacyjne jest całkowicie odmienne od tego z 1783 roku; że mniej się musimy obawiać ograniczeń rządowych niż telewizyjnego przesytu; że w rzeczywistości nie rnamy się czym bronić przed informacją rozpowszechnianą przez korporacjonistyczną Amerykę oraz że, co za tym idzie, bitwy o wolność trzeba toczyć na zupełnie innych obszarach niż kiedyś. Zaryzykowałbym na przykład opinię, że tradycyjny obywatelski liberalny sprzeciw wobec wykluczania książek ze szkolnych bibliotek oraz programów nauczania stał się obecnie w dużym stopniu bezprzedmiotowy. Podobne przedsięwzięcia cenzorskie są oczywiście dokuczliwe i muszą napotkać opór. Ale są błahe. A nawet gorzej - wywołują zamieszanie, które odwraca uwagę obywatelskich liberałów od stawiania czoła kwestiom związanym z wymaganiami nowych technologii. Mówiąc otwarcie, wolność czytania studenta nie jest poważnie nadwerężona przez to, że ktoś usunął jakąś książkę z biblioteki na Long Island czy w Anaheim, czy też w jakimkolwiek innym miejscu. Jak jednak sugeruje Gerbner, w wypadku studenta telewizja bez wątpienia ogranicza jego wolność do czytania, a robi to, można 199
powiedzieć, z zachowaniem czystych rąk. Telewizja nie zakazuje książek - ona je po prostu zastępuje. Walka z cenzurą jest sprawą XIX stulecia, która została zasadniczo wygrana w XX wieku. Dziś natomiast przejmuje nas troską problem, jaki przedstawia gospodarcza i symboliczna struktura telewizji. Kierujący telewizją nie ograniczają naszego dostępu do informacji, wręcz go poszerzają. Nasze Ministerstwo Kultury jest Huxleyowskiej, nie Orwellowskiej natury. Robi wszystko, co w jego mocy, aby nas zachęcać do nieprzerwanego oglądania. Jednak to, co oglądamy, jest środkiem przekazu przedstawiającym informację w formie, która ją upraszcza, odrealnia, odcina od historii i wyrywa z kontekstu; to znaczy, informację w opakowaniu rozrywki. My w Ameryce nigdy nie marnowaliśmy okazji do zabawienia się. Tyrani różnych maści zawsze mieli świadomość korzyści płynących z dostarczania masom rozrywki jako środka uśmierzającego niezadowolenie. Jednak większość z nich nie mogła nawet marzyć o sytuacji, w której masy będą ignorować wszystko, co nie jest dla nich źródłem zabawy. Dlatego właśnie tyrani zawsze polegali, i polegają nadal, na cenzurze. Ostatecznie cenzura jest hołdem, jaki tyrani składają idei, że publiczność dostrzega różnicę miedzy poważnym dyskursem a rozrywką - i że jest to przedmiotem jej troski. Jakże zachwyceni byliby wszyscy królowie, carowie i fuhrerzy przeszłości (oraz współcześni komisarze) wiadomością, że cenzura jest niepotrzebna, gdy polityczny dyskurs przyjmuje formę żartu.
200
Przypisy 1
E. Drew, Portraii o/on Electum; The 1980 Presid^nliai Campaign, Simon and Schusler, Nowy Jork 1981, s. 263. 2 T. Moran. Poittics 1984: That's E™tertainment, w. JA. cetera" 41.2 (lato 1984), s. 122. 1 J. Rosen,Aduerlisiiifl'sSioiuSuieide,w:.,Etcetera"415(zimal984),s. 162. * Cytat zaczerpnięty z przemówienia wygłoszonego 27 marca 1984 roku w Muzeum Żydowskim w Nowym Jorku na konferencji zorganizowanej przez Krajowe Żydowskie Archiwum Radia i Telewizji. •'' T. Moran, op. ci!., s. 125. 6 Z przemówienia wygłoszonego 26 kwietnia 19B2 w Saugerihes, Nowy Jork, na 24. Konferencji Ekologii Mediów. Pełny ubraz poglądów Deana Gerbnera zob„ Telemsion: The New Smte Religion w: „Et cetera" 34,2 (lipiec 1977), s. 145-150.
Rozdział 10 Uczenie jako zabawa Kiedy w 1969 roku rozpoczęła się emisja Ulicy Sezamkowej, trudno sobie byio wyobrazić pewniejszy zakład niż ten, że zostanie ona przyjęta z otwartymi ramionami zarówno przez dzieci, jak i rodziców oraz wychowawców. Dzieci pokochały ją, ponieważ były wychowane na telewizyjnych reklamach, uznawanych przez nie intuicyjnie za mistrzowsko zmajstrowaną rozrywkę telewizyjną. Tyrn, które nie zaznały jeszcze szkoiy, a nawet i świeżo upieczonym uczniom, idea. że można się u c z y ć na serii reklam, nie wydawała się osobliwa. A to, że telewizja powinna je zabawiać, było dla nich rzeczą oczywistą. Rodzice skwapliwie zaakceptowali Ulicę Sezamkowa z kilku powodów, między innymi dlatego, że złagodziła ona ich poczucie winy z powodu własnej niezdolności do ograniczania swyrn dzieciom dostępu do telewizji. Ulica Sezamkowa zdawała się usprawiedliwiać przyzwolenie na to, aby cztero- lub pięciolatki siedziały jak wrośnięte przed telewizyjnym ekranem przez nienaturalnie długi czas. Rodzice bardzo skwapliwie uwierzyli, że telewizja potrafi nauczyć ich dzieci czegoś więcej niż tylko tego, które płatki śniadaniowe chrupią najlepiej. Jednocześnie Ł/lica Sezamkowa zdjęła z nich odpowiedzialność uczenia swych przedszkolaków sztuki czytania
202
- rzecz to niebSaha w kulturze, w której dziatwa jest często uznawana za dopust boży. Mogli też zwyczajnie dostrzegać, że mimo swych ułomności Ulica Sezamkowa doskonale współbrzmiała z duchem przenikającym Amerykę. Włączenie do niej wdzięcznych kukiełek, znakomitych osób, chwytliwych piosenek i zastosowanie szybkiego montażu z pewnością sprawiało dzieciom przyjemność, a tym samym było odpowiednim przygotowaniem do ich wkroczenia w kulturę uwielbienia rozrywki. Ulica Sezamkowa cieszyła się również powszechną aprobatą wychowawców. Wbrew ogólnie panującej opinii byli oni skłonni uznać nowe metody za stosowne, zwłaszcza jeśli usłyszeli, że edukacja prowadzona z pomocą nowych technik rnoże być bardziej skuteczna. (Stąd też pomysły w rodzaju „belfroszczelnych" podręczników, znormalizowanych testów, a ostatnio mikrokomputerów tak chętnie były witane w szkolnych klasach). Ulica Sezamkowa okazała się dobrym pomysłem na rozwiązanie narastającego problemu uczenia Amerykanów czytania, a jednocześnie zachętą dla dzieci, aby pokochały szkołę. Dziś już wiemy, że Ulica Sezamkowa zachęca dzieci do kochania szkoły jedynie wówczas, gdy szkoła wygląda tak jak Ulica Sezamkowa. Dziś już wiemy, że Ulica Sezamkowa podważa tradycyjne rozumienie tego, czym jest szkoła. Podczas gdy szkolna klasa jest miejscem wzajemnych społecznych oddziaływań, przestrzeń przed telewizorem to teren prywatny. Podczas gdy w szkolnej klasie można zadawać nauczycielowi pytania - ekranu telewizora o nic pytać się nie da. Podczas gdy szkoła koncentruje się na rozwoju języka - telewizja żąda skupiania się na obrazach. Podczas gdy uczęszczanie do szkoły jest prawnym wymogiem - oglądanie telewizji jest kwestią wyboru. Podczas gdy w szkole
203
nieposłuszeństwo wobec nauczyciela grozi ukaraniem - niesubordynacja wobec telewizyjnego ekranu uchodzi bezkarnie. Podczas gdy zachowanie się w szkole jest równoznaczne z przestrzeganiem zasad publicznych norrn obyczajowych - oglądanie telewizji takich obrzędów nie wymaga, nie zna jakiegokolwiek pojęcia norm towarzyskich. Podczas gdy w szkolnej klasie zabawa jest tylko środkiem wiodącym do celu - w telewizji stanowi cel sam w sobie. Jednak Ulicy Sezamkowej i jej poprzednika, The Electric Company, nie należy oskarżać o wyszydzanie racji istnienia szkolnej klasy. Jeśli klasa szkolna zaczyna teraz sprawiać wrażenie zatęchłego i nudnego miejsca pobierania nauki, to winni są temu sami wynalazcy telewizji, a nie Children's Television Workshops. Trudno, abyśmy oczekiwali, że ludzie, którzy chcą tworzyć dobre widowiska telewizyjne, będą sobie zaprzątać głowę tym, do czego stuży szkolna klasa. Ich troską jest cel istnienia telewizji. Nie oznacza to, że Ulica Sezamkowa nie jest programem kształcącym. Jest nim właściwie wyłącznie - w tym sensie, że każde widowisko telewizyjne działa kształcąco. Czytanie różnego rodzaju książek sprzyja jakiemuś szczególnemu ukierunkowaniu w zdobywaniu wiedzy, i to samo można powiedzieć o oglądaniu telewizji. Domek na prerii, Cheers i The Tonight Show są równie skuteczne jak Ulica Sezamkoioa w promowaniu tego, co można by nazwać telewizyjnym stylem uczenia się. A styl ten jest w swojej istocie wrogi temu, co nazywano wiedzą książkową czy jej służebnicą - wiedzą szkolną. Jeśli Ulice Sezamkową mamy o cokolwiek oskarżać, to o jej roszczenie pretensji do miana sprzymierzeńca szkolnej klasy. Jest to ostatecznie główne uzasadnienie jej powstania oraz dostępu do publicznych pieniędzy. Jako widowisko telewizyjne, i do tego na dobrym poziomie, Uiica Sezamkową nie zachęca 204
dzieci, by kochały szkołę ani cokolwiek, co się z nią wiąże. Zachęca je do kochania telewizji. Poza tym warto dodać, że to, czy Ulica Sezamkowa uczy dzieci liter i cyfr, czy też nie, nie ma zupełnie żadnego znaczenia. Pójdźmy tropem obserwacji poczynionej przez Johna Deweya, który powiedział, że treść lekcji jest w procesie uczenia się najmniej istotna. Jak napisai on w Expeńence and Education („Praktyka a wychowanie"): „Prawdopodobnie największą pedagogiczną iluzją jest pogląd, że człowiek uczy się tylko tego, co jest w danej chwili przedmiotem jego studiów. Równoległe uczenie się sposobu kształtowania trwałych postaw f..-] może być, i często jest, ważniejsze niż lekcje ortografii. geografii czy historii [...] Właśnie bowiem te postawy będą się w przyszłości liczyć przede wszyst1 kim". Innymi słowy, najważniejszą rzeczą, jakiej się człowiek uczy. jest to, w j a k i sposób to robi. Jak Dewey zauważył w innym miejscu, uczymy się tego, co robimy. Telewizja kształci dzieci przez uczenie, aby robiły to, czego wymaga od nich oglądanie telewizji. A jest to dokładnie tak samo odległe od tego. czego wymaga od nas szkolna klasa, jak czytanie książki odległe jejt od oglądania widowiska estradowego. Aczkolwiek można by nie odnieść takiego wrażenia 2 lektury wielu najnowszych propozycji naprawy systemu oświaty, to jednak ta właśnie kwestia - różnych implikacji dla procesu uczenia się, płynących z czytania książek i oglądania telewizji -jest pierwszoplanowym edukacyjnym problemem w dzisiejszej Ameryce. Ameryka to w istocie najlepszy przykład trzeciego z kolei wielkiego kryzysu, w jakim się znalazł zachodni system oświaty. Pierwszy wystąpi! w V wieku przed Chr., kiedy Ateny przeżyły zmianę kultury ustnej na kulturę opartą na alfabecie i słowie pisanym. Aby zrozumieć, co to oznaczało, należy poczytać Platona. Drugi kryzys
205
nastąpił w XVI wieku, kiedy w Europie dokonała się gruntowna przemiana w wyniku wynalezienia prasy drukarskiej. Aby zrozumieć, co to oznaczało, należy poczytać Johna Locke'a. Kryzysu trzeciego doświadczamy dziś, w Ameryce, jako wyniku elektronicznej rewolucji, a zwłaszcza wynalezienia telewizji. Aby zrozumieć, co to oznacza, należy poczytać Marshalla McLuhana. Znajdujemy się w obliczu gwałtownego rozpadu zaiożeń edukacji skupionej wokół powolnego słowa drukowanego oraz równie gwałtownego wyłaniania się nowego systemu kształcenia, opartego na szybkim jak światło obrazie. Dziś szkolna klasa jest jeszcze związana ze słowem drukowanym, choć ta relacja bardzo szybko słabnie. Tymczasem telewizja przebija się do przodu, bez żadnych względów dla przeszłości, czyli Epoki Opisu, tworząc nowe koncepcje wiedzy i sposobówjej zdobywania. Całkowicie uzasadnione jest stwierdzenie, że większa część podejmowanego w Stanach Zjednoczonych przedsięwzięcia edukacyjnego realizuje się nie w szkolnych klasach, ale w domu przed ekranem telewizora, i nie pod nadzorem dyrekcji szkoły i nauczycieli, ale zarządców sieci i komików. Nie chcę bynajmniej sugerować, że sytuacja ta jest wynikiem jakiegoś spisku, ani też nawet, że ci, którzy sprawują kontrolę nad telewizją, chcą przyjąć na siebie taką odpowiedzialność. Pragnę tylko powiedzieć, że podobnie jak alfabet czy prasa drukarska telewizja - dzięki możliwościom roztoczenia kontroli nad czasem, uwagą i nawykami poznawczymi naszej młodzieży - zdobyła władzę nad jej kształceniem. Dlatego uważam, że trafne jest nazwanie telewizji programową. W moim rozumieniu telewizyjna programowość polega na specjalnie skonstruowanym systemie informacyjnym, który ma na celu wpływać na nauczanie, ćwiczenie i doskonalenie umyslów i charakterów młodzieży. Oczywiście telewizja dokładnie ten program 206
realizuje, i to w sposób bezwzględny. Jednocześnie z powodzeniem współzawodniczy na tym polu ze szkolnym programem nauczania. Rozumiem przez to, że niemal zupełnie go unicestwia. Ponieważ swą wcześniejszą książkę Teaching as a Conseruing Activity („Nauczanie jako działalność opiekuńcza") poświęciłem szczegółowemu zbadaniu antagonistycznej natury dwóch programów - telewizyjnego i szkolnego - nie będę teraz nudził czytelnika i siebie powtarzaniem tej analizy. Chciałbym jednak przypomnieć dwie kwestie, których tam nie wyraziłem, jak sądzę, wystarczająco dobitnie, a które stały się akurat głównym przedmiotem zainteresowania niniejszej książki. Nawiązuję tu, po pierwsze, do faktu, że głównym wkładem telewizji do filozofii edukacji jest idea, która głosi, iż nauczanie i rozrywka są nierozłączne. Tej całkowicie oryginalnej koncepcji nie znajdziemy w żadnych oświatowych debatach, począwszy od Konfucjusza, przez Platona. Cycerona, Locke'a, aż po Johna Deweya. Przeglądając fachową literaturę z tej dziedziny, znajdziemy opinie, że dzieci najlepiej uczą się wówczas, gdy są zaciekawione przedmiotem swej nauki. Spotkamy też wypowiedzi - na przykład Platona i Deweya - mówiące, że rozum najlepiej rozwija się wówczas, gdy ma swoje korzenie w silnym uczuciowym podłożu. Znajdziemy też takich, którzy są zdania, że uczenie się najbardziej ułatwia sympatyczny i życzliwy nauczyciel. Nikt wszakże nigdy nie powiedział ani nie zasugerował, że istotną wiedzę można skutecznie, trwale i wiarygodnie osiągnąć wówczas, gdy edukacja jest rozrywką. Filozofowie wychowania założyli, że nabywanie cech kulturowych jest procesem trudnym, ponieważ nieodłącznie wiąże się i narzucaniem ograniczeń. Dowodzili, że uczenie się musi przebiegać w jakimś porządku, że wytrwałość
207
i odrobina potu są nieodzowne, że przyjemności jednostki muszą często ustępować na rzecz dobra trwałości grupy i że kształcenie w sobie krytycyzmu oraz koncepcyjnego i ścisłego myślenia nie przychodzi młodemu człowiekowi łatwo, lecz bywa ciężko wywalczonym zwycięstwem. Cycero wręcz zauważył, że celem edukacji jest wyzwolenie ucznia z tyranii teraźniejszości, co nie może być przyjemne na przykład dla młodzieży, która twardo walczy o to, by robić coś przeciwnego, to znaczy - przystosować się do bieżącej rzeczywistości. Telewizja ma na to wszystko zachwycającą i, jak już wspomniałem, oryginalną odpowiedź. Rzec by można, że istnieją trzy przykazania, w których zawiera się proponowana przez telewizję filozofia edukacji. Wpływ tych przykazań jest widoczny we wszystkich rodzajach programów telewizyjnych - od Ulicy Sezamkowej, przez dokumenty Nova i The National Geogmphic, Fantasy hlcmd do MTV. Oto te przykazania: NIE BĘDZIESZ STAWIAŁ ŻADNYCH WARUNKÓW WSTĘPNYCH Każdy program telewizyjny musi stanowić zamkniętą całość. Nie jest wymagane wykazanie się jakąkolwiek wcześniejszą wiedzą. Nie wolno jest czynić nawet aluzji do faktu, że wiedza ma charakter hierarchiczny, że jest gmachem zbudowanym na fundamencie. Uczeń musi mieć prawo wkroczyć w jakimkowiek punkcie bez uprzedzenia. Dlatego właśnie nigdy nie usłyszymy ani nie zobaczymy programu telewizyjnego, który by się rozpoczynał od ostrzeżenia, że jeśli widz nie obejrzał poprzednich odcinków, to ten będzie dla niego niezrozumiały. Telewizja jest pozbawionym ocen programem nauczania i żaden widz nie zostanie przez nią 208
wykluczony, z żadnego powodu i w żadnym momencie. Innymi stówy, niszcząc ideę porządku i ciągłości w procesie kształcenia, telewizja podważa koncepcję, że porządek i ciągłość mają jakikolwiek związek z myślą jako taką. NIE BĘDZIESZ WPROWADZAŁ STANU NIEPEWNOŚCI W nauczaniu telewizyjnym niepewność można przyrównać do autostrady spowolnionego ruchu. Dręczony niepewnością uczeń to taki, który przełączy się na inny kanał. Oznacza to, że w nauczaniu telewizyjnym nie może być niczego, co należałoby zapamiętać, zgłębić, zastosować albo, co najgorsze, odcierpieć. Zakłada się, że każda informacja, historyjka czy idea może się stać natychmiast przyswajalna, ponieważ najważniejsze jest zadowolenie ucznia, a nie jego rozwój. BĘDZIESZ UNIKAŁ OPISU JAK DZIESIĘCIU PLAG EGIPSKICH Spośród wszystkich wrogów telewizyjnego nauczania, łącznie z ciągłością i niepewnością, największym jest opis. Spory, hipotezy, dyskusje, racje, repliki czy jakiekolwiek inne tradycyjne instrumenty racjonalnego dyskursu przekształcają telewizję w radio albo, co gorsza, w trzeciorzędny materiał drukowany. A zatem telewizja zawsze przyjmuje formę gawędy prowadzonej za pomocą dynamicznych obrazów wspieranych muzyką. Charakteryzuje to zarówno Stor Treka i Cosmos, Dijfrent Strokes i Ulicę Sezamkową, reklamy i dokument Nova. Niczego się z telewizji nie nauczymy, jeżeli nie zostanie to zobrazowane i umieszczone w udramatyzowanym kontekście. 209
Właściwą nazwą dla edukacji pozbawionej warunków vstępnych, atmosfery niepewności i opisów, jest „rozrywta". I jeśli się zważy, że wyjąwszy spanie, najulubieńszym sposobem spędzania czasu przez amerykańską młodzież est oglądanie telewizji, to trudno nie dojść do wniosku, iż esteśrny właśnie świadkami masowego przesunięcia u kierunku uczenia się. Prowadzi to do drugiego punktu, ttóry pragnę wyeksponować. Skutki tego przesunięcia łaja się zauważyć nie tylko w zmierzchu możliwości izkołnej klasy, ale - paradoksalnie - w przemodelowaniu dąsy w miejsce, w którym zarówno nauczanie, jak uczenie się ma być działalnością wybitnie zabawową. Wspomniałem już wcześniej o eksperymencie w Filalelfii, w którym szkolna klasa stała się salą koncertową nuzyki rockowej. Jest to jednak tylko najbardziej nfantylny przykład próby określenia edukacji jako idmiany rozrywki. Nauczyciele, od klas początkowych jo uniwersytet, wzbogacają wizualne bodźce swych ekcji; ograniczają metodę opisu, która ich uczniom iprawia trudności; w mniejszym stopniu polegają na :adaniach związanych z czytaniem i pisaniem; i nieletnie konstatują, że głównym bodźcem, który wywouje zaangażowanie ucznia, jest rozrywka. Z największą atwością mógłbym wypełnić pozostałe strony tego ozdziału samymi przykładami wysiłków, jakie podejnują nauczyciele - w niektórych przypadkach niewiadomie - aby przeistoczyć swoje pomieszczenia :lasowe w scenę kiepskich widowisk telewizyjnych. V moim jednak przypadku pozostanę przy The Voj/oge lf the Mimi („Podróż Mimi"), który może posłużyć jako ynteza. The Voyage of the Mimi to tytuł pewnego :osztownego pomysłu naukowego i matematycznego, ;tóry połączył ze sobą najbardziej prestiżowe instytucje 'światowe w Stanach Zjednoczonych - amerykański )epartament Edukacji, uczelnię Bank Street College of
ilO
Education, nadawcę Public Broadcasting System (PBS) oraz wydawnictwo Holt, Rinehart i Winston. Realizację projektu umożliwiła kwota trzech milionów sześciuset pięćdziesięciu tysięcy dolarów subsydiów Departamentu Edukacji, który jest zawsze gotów płacić, gdy w grę wchodzi przyszłość. Dla zwięzłego opisu tego projektu przytoczę cztery akapity z „The New York Times", z 7 sierpnia 1984 roku: W formie 26-odcinkowego serialu [projekt] opisuje przygody pływającego wielorybniczego laboratorium badawczego, łącząc telewizyjne widowisko z obficie ilustrowanymi książkami i grami komputerowymi, które symulują pracę naukowców i nawigatorów [,..] The Voyoge of the Mimi skonstruowana jest jako piętnastominutowe programy telewizyjne opisujące przygody czworga młodych ludzi, towarzyszących dwóm naukowcom i szorstkiemu kapitanowi słonych wód w podróży, której celem jest obserwacja życia waleni dtugopietwców u wybrzeży stanu Maine. Zatoga zaadaptowanego klipera prowadzi nawigacje, tropi walenie i walczy o przetrwanie na bezludnej wyspie po uszkodzeniu kadłuba przez sztorm f...] Po każdym dramatycznym zdarzeniu następuje piętnastominutowy dokument filmowy na tematy związane z serialem. Jeden z takich dokumentów pokazywał odwiedziny któregoś z nastoletnich aktorów u Teda Taylora, fizyka jądrowego w Greenport na Long Island, który obmyślił sposób na oczyszczenie mórz przez ich zamrożenie. Programy telewizyjne, które nauczyciele mogą swobodnie nagrywać i stosować wedle własnego uznania, są uzupełniane przez wiele książek i ćwiczeń komputero, wych, podkreślających cztery akademickie tematy, jakie wyłaniają się w sposób naturalny z akcji opowiadania: umiejętności czytania mapy oraz nawigacji; walenie i ich środowisko; systemy ekologiczne i obsługa komputera.
Programy telewizyjne nadawane są przez PBS; książek i komputerowego oprogramowania dostarczyło 211
wydawnictwo Holi, Rinehart i Winston; konsultacji oświatowej udzielili wykładowcy Bank Street College. Tak więc The Voyage of the Mimi nie można lekceważyć. Jak stwierdził Frank Withrow z Departamentu Edukacji: „uznajemy to za okręt flagowy naszych przedsięwzięć. To wzór, który zaczną naśladować inni". Wszyscy zaangażowani w ów projekt są pełni entuzjazmu, a z ich ust płyną niezwykłe stwierdzenia o wynikających z niego korzyściach. Janice Trebbi Richards z wydawnictwa Holt, Rinehart i Winston zapewnia: „Badania wykazują, że zjawisko uczenia się narasta, gdy informacje są przedstawiane w udramatyzowanej oprawie, a telewizja potrafi to robić lepiej niż jakikolwiek inny środek przekazu". Urzędnicy Departamentu Edukacji twierdzą, że urok integrowania się trzech mediów - telewizji, druku i komputerów - tkwi w ich potencjale rozwijania umiejętności wyżej zorganizowanego myślenia. A pan Withrow miał powiedzieć, że pomysły takie jak The Yoyage ofthe Mimi mogą oznaczać wielkie oszczędności finansowe, że na dłuższą metę „jest to tańsze niż wszystkie inne rzeczy, jakie robimy". Pan Withrow zasugerował również, że istnieje wiele sposobów finansowania podobnych projektów. „W wypadku Ulicy Sezamkowej - powiedział - zajęło to pięć lub sześć lat, ale ostatecznie można zacząć, zbierając pieniądze ze sprzedaży podkoszulków i ciasteczek w słojach". Rozważania nad znaczeniem The Yoyage of the Mimi możemy rozpocząć od przypomnienia, że pomysł ten jest daleki od oryginalności. To, o czym się tu mówi jako o „integrowaniu się trzech mediów" czy „prezentacji multimedialnej", kiedyś nazywano „pomocami audiowizualnymi", od lat stosowanymi przez nauczycieli, którzy uznali za swój skromny cel ożywić zainteresowanie ucznia programem nauki. Co więcej, kilka lat ternu Urząd Edukacji (dawna nazwa Departamentu)
212
dostarczył fundusze telewizyjnej sieci WNET na podobny program, nazwany Watch Your Mouth („Uważaj, co mówisz"), serię udramatyzowanych filmów telewizyjnych, w których młodzi ludzie ze skłonnością do błędnej angielszczyzny z mozołem przebijali się przez różnorodne problemy towarzyskie. Lingwiści i wychowawcy przygotowali specjalne lekcje dla nauczycieli jako dodatek do każdego programu nauki. Dramatyzacje były nieodparte - aczkolwiek bynajmniej nie aż tak dobre jak Welcome Back, Kotter („Witaj z powrotem, Kotter"), który miał bezsporną przewagę charyzmy Johna Travolty - ale nie ma najmniejszego dowodu na to, że uczniowie, którzy otrzymali polecenie oglądania Watch Your Mouth, podnieśli poziom swego angielskiego. Bo jeśli w istocie na co dzień w telewizji komercyjnej nie brakuje kulawej angielszczyzny, to można się było wówczas dziwić, dlaczego amerykański rząd zapłacił komuś za podejmowanie trudu produkcji kolejnego knota jako źródła nauczania w szkolnej klasie, skoro jedna taśma wideo z jakimkolwiek programem Davida Susskinda* zapewniała nauczycielowi angielskiego tak obfity materiał językowych niepoprawności, że wystarczyłoby to na cały semestr rozważań. Mimo to Departament Edukacji parł do przodu, najwyraźniej w przekonaniu, że obfitość dowodów - cytując raz jeszcze panią Richards - „wykazuje, że zjawisko uczenia się narasta, gdy informacje przedstawiane są w udramatyzowanej oprawie, a telewizja potrafi robić to lepiej niż jakikolwiek inny środek przekazu". Najłagodniej twierdzenie takie można określić jako bałamutne. George Comstock i jego współpracownicy przejrzeli ' David Susskind - producent telewizyjny, gospodarz emitowanego od trzydziestu lat talk-show, reżyser filmowy i teatralny; kilkakrotny laureat Nagrody Emmy - przyp. tłum.
2800 opracowań na ogólny temat wpływu telewizji na ludzkie zachowania, łącznie z procesami percepcyjnymi, i nie mogą wskazać przekonującego dowodu na to, że „zjawisko uczenia się narasta, gdy informacje przedstawiane są w udramatyzowanej oprawie".2 Rzeczywiście w badaniach prowadzonych przez Cohena i Salomona, Meringoffa, Jacoby'ego, Hoyera i Shelugę, Stauffera, Frosta i Rybolta, Sterna, Wilsona, Neumana, Katza, Adoniego i Parnessa oraz Guntera - bardziej uzasadniony jest wniosek wręcz przeciwny.3 Na przykład Jacoby z zespołem stwierdził, że tylko 3,5 procent widzów umiało odpowiedzieć „tak" lub „nie" na dwanaście pytań dotyczących dwóch trzydziestosekundowych segmentów komercyjnych programów telewizyjnych i reklam. Stauffer i spółka doszukali się w reakcjach uczniów na program informacyjny przekazywany za pośrednictwem telewizji, radia i druku - że ta ostatnia forma znacznie zwiększyła liczbę poprawnych odpowiedzi na pytania dotyczące nazwisk osób oraz liczb wymienianych w tym materiale. Stern podał, że 51 procent widzów nie potrafiło sobie przypomnieć choćby jednej pozycji wiadomości w kilka minut po obejrzeniu programu informacyjnego w telewizji. Wilson doszedł do wniosku, że przeciętny widz telewizyjny mógł zapamiętać zaledwie 20 procent informacji zawartych w fikcyjnym dzienniku telewizyjnym. Katz wraz z zespołem odkrył, że 21 procent widzów nie rnoglo sobie przypomnieć ani jednej wiadomości po upływie godziny od emisji programu. Na podstawie badań własnych i innych Salomon stwierdził, że „istnieje większe prawdopodobieństwo, iż treści uzyskane w telewizji będą pokawałkowane, konkretne i mniej wnioskotwórcze, te zaś, które zostały przyswojone przez czytanie, mogą się bardziej wiązać z wiedzą nagromadzoną wcześniej, a co 4 za tym idzie - dawać więcej do myślenia". Innymi 214
stówy, jeśli się rozważy wiele poważnych badań, to oglądanie telewizji nie powoduje znacznej intensyfikacji uczenia się i ustępuje drukowi pod względem możliwości doskonalenia dedukcyjnego procesu myślowego wyższego rzędu. Nie można jednak przywiązywać zbyt wielkiej wagi do retoryki subwencjonowania. Wszyscy jesteśmy skłonni przekładać nasze nadzieje na pozbawione podstaw oświadczenia w sytuacji, gdy stawką jest ważny projekt. Poza tym nie wątpię w to, że pani Richards może wskazać na kilka opracowań, które uzasadniają jej entuzjazm. Chodzi o to, że jeśli się chce pieniędzy na zbędny cel, jakim jest skłonienie dzieci do jeszcze intensywniejszego oglądania telewizji niż dotychczas - i do tego w udramatyzowanej formie - trzeba tę retorykę nasilać do rozmiarów herkulesowych. W przypadku The Yoyage of the Mimi największe znaczenie ma to, że dobór treści został niewątpliwie dokonany pod kątem jej wybitnej t e l e w i z y j n o ś c i . Dlaczego ci uczniowie badają zachowanie waleni długopłetwców? Co jest w tym aż tak ważnego, aby sobie przyswajać „akademickie tematy" w rodzaju umiejętności nawigacyjnych i czytania map? Nawigowania nigdy nie uważano za „temat akademicki", a w istocie wydaje się ono szczególnie niestosowne dla większości uczniów z wielkich miast w głębi lądu. Dlaczego zdecydowano, że „walenie i ich środowisko" jest tematem tak fascynyjącym, że należy mu poświęcić cały rok pracy? Wydaje mi się, że The Yoyage of the Mimi wymyślił ktoś, kto zadał pytanie: „Czemu ma służyć dobra telewizja?", zamiast: „Czemu ma służyć dobra edukacja?". Telewizja jest odpowiednim miejscem dla dramatyzacji, morskich katastrof, żeglarskich poszukiwaczy przygód, starych wilków morskich i fizyków przepytywanych przez aktorskie znakomitości. I wszystko to, oczywiście,
215
znajdujemy w tym programie. Fakt, że ten przygodowy stt-com jest wspomagany przez bogato ilustrowane książki i gry komputerowe, jedynie potwierdza, że prezentacja telewizyjna sprawuje kontrolę nad programem nauki. Książki, które uczeń może sobie zeskanować, i gry komputerowe, którymi się bawi, są narzucone przez treść telewizyjnych widowisk, a nie odwrotnie. Wygląda na to, że książki stały się teraz pomocą audiowizualną; zasadniczym nośnikiem edukacyjnych treści jest telewizyjne widowisko, a jego główne roszczenie do zajęcia najbardziej poczesnego miejsca w programie nauczania opiera się na utożsamianiu się z rozrywką. Telewizyjne widowisko może być, oczywiście, stosowane do wzbudzenia zainteresowania lekcjami, a nawet jako zasadniczy punkt lekcji. Tu jednak dzieje się coś innego - treść szkolnego programu nauki jest określana przez charakter telewizji, a nawet, co gorsza, ów charakter najwyraźniej nie jest włączony do zakresu będącego przedmiotem nauki. Mógłby ktoś pomyśleć, że szkolna klasa jest odpowiednim miejscem dla uczniów do poszukiwania sposobów, w jakie media wszystkich rodzajów - łącznie z telewizją - kształtują luo"zkie postawy i percepcję. Ponieważ nasi uczniowie do końca swej wyższej edukacji obejrzą blisko szesnaście tysięcy godzin programu telewizyjnego, powinny się zrodzić pytania, nawet w umysłach urzędników Departamentu Edukacji, o to, kto ich nauczy, jak i kiedy mają patrzeć na telewizję, a kiedy nie, a jeśli już patrzą, to wyposażeni w jaki aparat krytyczny. Projekt The Voyage of tke Mimi kwestie te pomija; na dodatek oczekuje, że uczniowie zanurzą się w owe udramatyzowane inscenizacje z takim samym nastawieniem umysłu, jak podczas oglądania St. Elswhere czy Posterunek przy Hill Street. (Można też przyjąć, że to, co jest nazywane komputerową piśmiennością, nie wiąże się
216
z powstawaniem pytań o skłonności poznawcze czy społeczne skutki wynalezienia komputera, a zaryzykuję stwierdzenie, że są to najdonioślejsze pytania, jakie należy stawiać w związku z nowymi technologiami). Innymi słowy, The Voyage of the Mimi pochłonęła trzy miliony sześćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów w celu zastosowania mediów w taki dokładnie sposób, jak sobie tego życzą medialni hurtownicy - bezrefleksyjnie i niepostrzeżenie, jak gdyby same media były pozbawione jakiegokolwiek epistemologlcznego czy politycznego zaplecza. I wreszcie - czegóż to ci uczniowie się nauczą? Zapewne czegoś o waleniach, być może lizną coś z nawigacji i umiejętności czytania map, gdy tymczasem większość z tych rzeczy mogliby poznać równie dobrze innymi sposobami. Głównie zaś nauczą się, że zdobywanie wiedzy jest formą rozrywki albo, ściślej, że wszystko, co jest warte przyswojenia, może lub powinno przyjąć formę rozrywki. I nie będą protestować, jeśli nauczyciel angielskiego poleci im, aby się nauczyli ośmiu części mowy, wykorzystując medium muzyki rockowej. Albo gdy ich nauczyciel wychowania obywatelskiego wyśpiewa im fakty z wojny 1812 roku. Albo kiedy ich lekcja fizyki odbędzie się w scenerii słojów z ciasteczkami i podkoszulków. Będą tego w istocie oczekiwać, jako doskonale przygotowani do przyswajania sobie spraw ze sfery polityki, religii, informacji i handlu w ten sam zachwycający sposób.
Przypisy 1
J. Dewey, Ezpeńence and Eduealion, The Kappa Delta Pi Lectures, Collier Books, Londyn 1963, s. 48.
217
2
3
4
G. Comstock, S. Chaffee, N. Katzman, M. MeComba i D. Rcbberts, Teleuwion (md Human Behawor, Columbia Uniwersity Press. Nowy Jork 1978. A. Cohen i G. Salomon, Children's Liteiute Teleuision Vtewing: Surpńses and Possible Ezplanatums, w: „Journal of Coramunication" 29 (1979), s. 156-163; L.M. Meringoff, What Pictures Can and Can'l Do for Cftildren's Siary Comprehension, odczyt wygłoszony na dorocznym spotkaniu w Amerykańskim Stowarzyszeniu Badań Oświatowych w kwietniu 1982 roku; J. Jacoby, W.D. Hoyer i DA Sheluga, Miscomprehensitm of Televised Communications, Fundacja Oświatowa Amerykańskiego Stowarzyszenia Agenqi Reklamowych, Nowy Jork 1980; J. Stauffer, R. Frost i W. Eybolt, Eecail and Lcoming /rom Broadeo^f News: Is Print Better?, w: „Journal of Broadcasting" (lato, 1981), s. 253-262; A. Steni, A Study for the National Assotiation for Broadcasting, w: M. Barret (red.), The PolitwsofBroadcasting 1971-1972, Thomas Y. Crowell, Nowy Jork 1973; C.E. Wilson, Ęffect of a Medium on Loss of Information „Joarnalism Quarterly", 51 (wiosna, 1974), s. 111-115; W.R. Neuman, Patterng ofRecaH Amottg Television News Vieuxrs, w: „Public Opinjon Quarterly" 40 (1976), s. 118-125; E. Katz, H, Adoni i P. Parness, Jtonembering lite News: ,Whał the Pictures Add to Recail, vr., Journalism Quarteriy 54 (1977), s. 233-242; B. Gunter, Remembeńng Televisiim News: Effects of Picture Content, w: „Joumal of General Psychology" 102 (1980), s. 127-133. G. Salomon, op. eit., s. 81.
•
Rozdział 11 Huxleyowskie ostrzeżenie Duch kultury może zanikać na dwa sposoby. W przypadku pierwszego - Orwellowskiego - kultura staje się więzieniem. W drugim - Huxleyowskim - kultura przekształca się w burleskę. Nie ma potrzeby nikomu przypominać, że nasz świat jest dziś skażony przez wiele kultur-więzień, których strukturę tak dokładnie opisat Orwell w swojej przypowieści. Gdyby ktoś przeczytał zarówno Rok 1984, jak Folwark Zwierzęcy, a następnie do kompletu Ciemność w potudnie Arthura Koestlera, otrzymałby bardzo dokładny obraz mechanizmu kontroli myśli, jaki aktualnie [rok 1985 - przyp. tłum.] działa w dziesiątkach krajów i wobec milionów ludzi. Orwell nie jest oczywiście pierwszym, który naucza nas o duchowych spustoszeniach czynionych przez tyranię. Najcenniejszy w jego dziele jest nacisk, jaki kładzie na to, że nie ma bynajmniej znaczenia typ ideologii kierującej działaniami naszych strażników - lewicowy czy prawicowy. Wrota więzienia w obu wypadkach są nie do pokonania, nadzór jednakowo surowy, a kult wizerunku wodza tak samo powszechny. Aldous Huxley uczy nas, że w epoce zaawansowanej technologii duchowego spustoszenia rnożerny się spodziewać bardziej ze strony wroga o uśmiechniętej
219
twarzy aniżeli z fizjonomią emanującą podejrzliwością i nienawiścią. W przepowiedni Huxleya Wielki Brat nie śledzi nas, kiedy mu się podoba. To my go obserwujemy z własnego wyboru. Niepotrzebni są strażnicy, zbędne są wrota i Ministerstwo Prawdy. W sytuacji gdy ludność jest oszałamiana przez banał, kiedy życie kulturalne zostaje zdefiniowane na nowo jako nieustające pasmo rozrywki, kiedy publiczna rozmowa upodabnia się do niemowlęcego gaworzenia, kiedy wreszcie społeczeństwo staje się widownią, a jego interes publiczny wodewilowym spektaklem - narodowi zagraża niebezpieczeństwo; a możliwość śmierci kultury staje się nieuchronna. W Ameryce proroctwa Orwella mają niewielkie znaczenie. Huxleyowskie wszakże znajdują się na dobrej drodze do spełnienia. Ameryka bowiem pochłonięta jest najambitniejszym w świecie eksperymentem, polegającym na jej przystosowaniu się do technologicznych rozrywek dostępnych dzięki elektrycznej wtyczce. Eksperyment ten rozpoczął się z wolna i skromnie w połowie XIX stulecia, a obecnie", w drugiej połowie XX wieku, osiągnął perwersyjną dojrzałość w Ameryce, przeżywającej swą przygodę miłosną z telewizją. Jak nigdzie indziej na świecie, Amerykanie wykonali szybki i dalekosiężny ruch w dążeniu do zamknięcia epoki powolnego słowa drukowanego, a wszystkie swe instytucje oddali pod niepodzielne panowanie telewizji. Wprowadzając Epokę Telewizji, Ameryka dała światu możliwość jak najbardziej przenikliwego wejrzenia w Huxleyowską przyszłość. Ci, którzy mówią o tej sprawie, muszą często podnosić glos do niemal histerycznego tonu, ściągając na siebie wszystkie możliwe oskarżenia - że są mięczakami, plagą ' Neil Postman pisał te stówa w 1984 roku - przyp. tłum.
220
spoieczną, wreszcie lamentującymi Jeremiaszami. Oni jednak zachowują się tak dlatego, że to, co chcą unaocznić innym, robi wrażenie czegoś niegroźnego, jeśli nie całkowicie niewidocznego. Świat Orweliowski jest znacznie łatwiej rozpoznać i stawić mu czoło, niż się to dzieje w przypadku świata Hiudeyowskiego. Cala nasza przeszłość przygotowała nas do zrozumienia, czym jest więzienie, oraz do oporu, kiedy zaczynają nas otaczać więzienne mury. Nie możemy, na przykład, pozostawać obojętni na glosy Sacharowów, Timmermanów i Wałęsów. Wszczynamy wojny przeciw takiemu morzu nieszczęść, ożywieni duchem Miltona, Bacona, Woltera, Goethego i Jeffersona. Cóż jednak czynić, kiedy nie dobiegają do nas żadne krzyki udręczonych? Kto jest gotów wypowiadać wojnę morzu przyjemności? Komu, kiedy i jakim tonem mamy się poskarżyć, gdy poważny dyskurs rozpływa się w chichocie? Jakie jest antidotum na kulturę wyjałowioną przez śmiech? Obawiam się, że nasi filozofowie nie dali nam żadnych wskazań w tej sprawie. Ich ostrzeżenia kierowały się zwyczajowo przeciw tym świadomie sformułowanym ideologiom, które się odwołują do najgorszych skłonności ludzkiej natury. To jednak, co się dzieje w Ameryce, nie jest dążeniem jakiejś wypracowanej ideologii. Nie słychać zapowiedzi nadejścia żadnego Mein Kampf ani Manifestu komunistycznego. A jednak pojawia się to jako ideologia, ponieważ narzuca styl życia, układ stosunków między ludźmi i ideami, na co nie wyrażono żadnej zgody, nie było nad tym dyskusji ani też sprzeciwu. A jedynie uległość. Publiczna świadomość nie przyswoiła sobie jeszcze tezy, jakoby technologia równała się ideologii. I to mimo faktu, że przecież na naszych oczach technologia w ciągu ostatnich osiemdziesięciu lat zmieniła wszelkie przejawy życia w Ameryce. Na przykład w 1905 roku można było wybaczyć 221
brak przygotowania do zmian kulturowych, jakie miał za sobą pociągnąć samochód. Któż mógł się spodziewać, że automobil będzie nam podpowiadał, jak mamy prowadzić swoje życie towarzyskie i seksulane? Że zmieni nasze plany w stosunku do naszych lasów i miast? Że stworzy nowe sposoby wyrażania naszej tożsamości i pozycji towarzyskiej? Dziś jednak zaszliśrny w tej grze znacznie dalej i niewiedza w tym względzie jest niewytłumaczalna. Niewyczuwanie, że technologia przybywa wyposażona w program zmiany społecznej, utrzymywanie,,że technologia jest neutralna^zakładanie, że technologjajest zawsze przyjazna wobec kultury, oznacza zwyczajnie i po prostu głupotę. Co więcej, widzieliśmy do tej pory wystarczająco dużo, aby stwierdzić, że zmiany technologiczne w naszych sposobach komunikowania się mają nawet większy ładunek ideologiczny niż zmiany w naszych sposobach transportu. Wprowadźcie alfabet do kultury, a zmienicie jej nawyki poznawcze, jej stosunki społeczne, poglądy na wspólnotę, historię i religię. Wprowadźcie prasę drukarską z ruchomą czcionką, a skutek będzie ten sam. Wprowadźcie przekaz obrazów z szybkością światła, a wywołacie rewolucję kulturalną. Bez głosowania w wyborach. Bez polemik. Bez opozycyjnej partyzantki. Oto jest ideologia - czysta, choć może nie bez skazy. Oto ideologia bez słów, których nieobecność czyni ją jeszcze potężniejszą. A żeby się ona mogła utrzymać, potrzebne jest tylko jedno - społeczeństwo, które bezgranicznie wierzy w nieuchronność postępu. W tym sensie wszyscy Amerykanie są marksistami, ponieważ jeśli w cokolwiek wierzymy, to w historię, która prowadzi nas w kierunku już ustanowionego raju, i w technologię, która jest siłą sprawczą tego procesu. A zatem trudności niemal nie do przezwyciężenia wyrastają przed każdym, kto napisał taką książkę jak 222
ta, i w jej zakończeniu pragnie przedstawić remedium na to schorzenie. Po pierwsze, nie każdy jest przekonany 0 potrzebie takiej kuracji, a po drugie ona prawdopodobnie w ogóle nie istnieje. Jako lojalny Amerykanin, przepojony niezachwianą wiarą, że gdziekolwiek występuje problem, musi też istnieć rozwiązanie, zakończę mój wywód następującymi wnioskami. A więc na początek nie wolno nam się mamić niedorzecznymi pomysłami, takimi jak prostacka postawa wywodząca się z luddyzmu w postaci opisanej na przykład w Four Argumentsfor the Elimination ofTelevision („Cztery argumenty przemawiające za eliminacją tele77 wizji ) Jerry'ego Mandera. Amerykanie nigdy nie wyłączą żadnego elementu swej technologicznej machiny 1 sugerowanie, że tak uczynią, jest całkowicie jałowe. Niemal równie pozbawione realizmu jest oczekiwanie, że kiedykolwiek zostaną dokonane niebanalne modyfikacje w dostępności mediów. Wiele cywilizowanych krajów ogranicza prawem liczbę godzin, w których telewizja może działać, zmniejszając w ten sposób jej rolę w życiu publicznym. Mam jednak pewność, że w Ameryce jest to niemożliwe. Otworzywszy raz Szczęśliwe Medium do nieograniczonego użytku publiczności, nie jesteśmy w stanie zaaprobować nawet częściowego jego przymknięcia. A jednak niektórzy Amerykanie myślą w ten sposób. Kiedy to piszę, w „The New York Times" (z 27 września 1984 roku) ukazuje się relacja o planach Rady Bibliotecznej w Farmington w stanie Connecticut, dotyczących poparcia akcji „Wyłączyć TV". Okazuje się, że taki wysiłek został podjęty w zeszłym roku - pomysł skłonienia ludzi, by przez miesiąc nie oglądali telewizji. „Times" podaje, że wyłączenie w minionym styczniu było szeroko odnotowane przez media. Pani Ellen Babcock, której rodzina w tym uczestniczyła, miała powiedzieć: „Ciekawość bierze, czy efekt będzie
223
w tym roku taki sam jak w zeszłym, kiedy mieliśmy tu pełną obsługę medialną". Innymi słowy, pani Babcock ma nadzieję, że oglądając telewizję, ludzie dowiedzą się, iż powinni przestać oglądać telewizję. Trudno sobie wyobrazić, że pani Babcock nie dostrzega groteskowości takiej postawy. Sam doświadczyłem tego wielokrotnie, kiedy mi mówiono, że muszę się pokazywać w telewizji, aby promować książkę, która przed telewizją ostrzega ludzi. Takie sprzeczności występują w kulturze opartej na telewizji. W każdym razie - jaka korzyść płynie z jednomiesięcznego wyłączenia? To tylko marna namiastka; a właściwie pokuta. Jakąż ulgę muszą odczuwać ludzie z Farmington, kiedy po odbyciu tej kary mogą wrócić do swego właściwego zajęcia. Niemniej jednak należy przyklasnąć takiemu usiłowaniu, podobnie jak wyrazić uznanie tym wszystkim, którzy dostrzegają korzyść w częściowym ograniczeniu pewnych telewizyjnych treści - na przykład nadmiaru przemocy, reklam podczas widowisk dla dzieci itd. Jestem zwłaszcza zwolennikiem propozycji Johna Lindsaya, aby zakazać emitowania w telewizji reklam politycznych, tak jak obecnie zakazujemy zamieszczania reklam papierosów i napojów alkoholowych. Z przyjemnością złożyłbym przed Federalną Komisją Środków Przekazu zeznanie na temat wielostronnych korzyści płynących z tego pomysłu. Tym, którzy by zgłosili sprzeciw, twierdząc, że taki zakaz byłby pogwałceniem Pierwszej Poprawki, zaproponowałbym kompromis. Wymóg, aby wszystkie polityczne reklamy były poprzedzane krótkim oświadczeniem takiej treści, że zgodnie ze zdrowym rozsądkiem oglądanie reklam politycznych zagraża intelektualnemu zdrowiu społeczności. Nie mam wielkiej nadziei, że ktokolwiek potraktuje tę sugestię poważnie. Niewiele też bym postawił na 224
propozycje poprawy jakości programu telewizyjnego. Telewizja, jak starałem się to wykazać wcześniej, najpożyteczniej służy nam wówczas, gdy pokazuje rozrywkę tandetną; służy nam zaś najgorzej, kiedy łączy poważne formy dyskursu - programy informacyjne, politykę, naukę, edukację, handel, religię - i przekształca to wszystko w pakiety rozrywkowe. Lepiej wyszlibyśmy na tym, gdyby telewizja stawała się coraz gorsza, a nie lepsza. Dmżyna A i Cheers nie zagrażają zdrowiu publicznemu w przeciwieństwie do 60 Minutes, Eye-Witness News czy Ulicy Sezamkowej. Problem nie polega więc na tym, co ludzie oglądają. Problemem jest to, że w ogóle oglądamy. Rozwiązania zaś należy szukać w tym, jak oglądamy. Jestem bowiem przekonany, że można spokojnie powiedzieć, iż wciąż jeszcze nie zrozumieliśmy, czym jest telewizja. A przyczyna tkwi w tym, że nie doszło do żadnej poważnej dyskusji na ten ternat, nie mówiąc już o szerokim społecznym zrozumieniu, czym jest informacja i w jaki sposób nadaje ona kierunek kulturze. Ma to pewien posmak goryczy, ponieważ nie rna drugiego narodu, który częściej i z większym entuzjazmem sięga po takie określenia, jak „epoka informacji", „informacyjna eksplozja" i ,.spoleczeństwo informacyjne''. Najwyraźniej doszliśmy już do tego, by pojąć, że zmiana w formie, objętości, szybkości i kontekście informacji coś oznacza, ale nie posunęliśmy się ani o krok dalej. Czym jest informacja? Albo ścisłej - czym są informacje? Jakie są ich różnorodne formy? Jakie koncepcje inteligencji, mądrości i wiedzy narzuca każda z tych form? Które koncepcje sprawiają, że każda z tych form jest bałaganiarska lub pozorna? Jakie są główne psychiczne skutki każdej z tych form? Jaki istnieje związek między informacją a rozsądkiem? Jaki rodzaj informacji najbardziej ułatwia myślenie? Czy istnieje jakaś moralna
225
skłonność do każdej formy informacji? Co oznacza, kiedy się mówi, że istnieje nadmiar informacji? Jak można to stwierdzić? Jakich zmian w definicjach ważnych kulturowych pojęć wymagają nowe źródła, tempo, konteksty i formy informacji? Czy na przykład telewizja nadaje nowe znaczenie pojęciom „pobożności", „patriotyzmowi", „prywatności"? Czy telewizja nadaje nowe znaczenie pojęciu „osądzania" czy „pojmowania"? Jakie są sposoby trafiania do odbiorcy różnych form informacji? Czy „publiczność" prasowa różni się od „publiczności" telewizyjnej? W jaki sposób różne formy informacji wymuszają rodsąj treści, które przekazują? Pytania te, jak również dziesiątki innych, mogłyby Amerykanom pomóc w rozpoczęciu odszczekiwania się swym odbiornikom telewizyjnym - używając określenia Nicholasa Johnsona. Żadne bowiem medium nie staje się krańcowo niebezpieczne, jeśli jego użytkownicy rozumieją, na czym to niebezpieczeństwo polega. Nie jest ważne, czy ci, którzy zadają pytania, odpowiedzą na nie tak jak ja czy Marshall McLuban (choć są to odpowiedzi zupełnie odmienne). Jest to przykład sytuacji, gdy wystarcza samo sformułowanie pytań. Zapytać, znaczy przerwać zaczarowany krąg. Mógłbym tu dodać, że pytania o psychologiczne, polityczne i społeczne skutki informacji odnoszą się w takim samym stopniu do komputerów, jak do telewizji. Aczkolwiek uważam, że technologia komputerowa jest wybitnie przeceniana, wspominam tu o niej, ponieważ Amerykanie niewątpliwie interesują się nią w charakterystycznym dla siebie stylu - beztrosko i po bałaganiarsku; co oznacza, że będą jej używać tak, jak się im każe, bez skamlania. W ten sposób główna teza technologii komputerowej głosząca, że nasza zasadnicza trudność w rozwiązywaniu problemów wyrasta z niedostatku danych - nie zostanie poddana rewizji. Aż do chwili, kiedy po latach ktoś 226
zauważy, że masowe gromadzenie i błyskawiczne odszukiwanie danych ma wielką wartość dla potężnych organizacji, ale dla większości ludzi okazuje się bardzo mało przydatne w rozwiązywaniu ich ważnych spraw, stwarzając im co najmniej tyle samo nowych problemów, ile mogli mieć rozwiązanych starych. Tak czy inaczej pragnę tu wykazać, że jedynie w gruntownej i niewzruszonej świadomości struktury i skutków informacji, w demistyfikacji mediów należy upatrywać nadziei, że choć w pewnym stopniu uda się nam zdobyć kontrolę nad telewizją, komputerem czy jakimkolwiek innym medium. W jaki sposób można uzyskać taką medialną świadomość? Na myśl przychodzą tylko dwie odpowiedzi, z których jedna jest niedorzeczna i można ją natychmiast odrzucić; druga zaś - rozpaczliwa, ale jedyna, jaką mamy. Odpowiedź niedorzeczna podpowiada, aby tworzyć programy telewizyjne, których intencją nie byłoby nakłanianie ludzi do wyłączenia telewizorów, ale pokazywanie, jak telewizję należy oglądać, w jaki sposób telewizja wypacza naszą koncepcję programów informacyjnych, politycznej debaty, myśli religijnej itd. Wyobrażam sobie, że demonstracje te przybieraiyby z konieczności formę parodii, bliskich duchowi Saturday Night Live i Monthy Pytona, których celem jest wywołanie ogólnokrajowego rubasznego śmiechu z kontroli, jaką telewizja sprawuje nad społecznym dyskursem. Telewizja będzie się, rzecz jasna, śmiała ostatnia. W celu zdobycia widowni wystarczająco dużej, aby warto było wywrzeć na nią wpływ, trzeba będzie robić programy wybitnie zabawowe, w telewizyjnym stylu. Tak więc sam akt krytycyzmu skończyłby na współdziałaniu z telewizją. Parodyści staliby się znakomitościami, gwiazdorami filmowymi, a wreszcie zaczęliby kręcić telewizyjne reklamówki. 227
Odpowiedź rozpaczliwa pokłada ufność w jedynym masowym środku komunikacji, który, teoretycznie, może stawić czoło temu problemowi - w naszych szkołach. Jest to konwencjonalna amerykańska recepta na wszystkie zagrożenia społeczne, opierająca się oczywiście na naiwnej i mistycznej wierze w skuteczność edukacji. Proces ten rzadko tylko nie zawodzi. A w naszej sprawie jest jeszcze mniej powodów, by oczekiwać, że zadziała. Nasze szkoły nie znalazły dotąd czasu nawet na zbadanie roli słowa drukowanego w kształtowaniu naszej kultury. W rzeczy samej nie spotkamy dwóch na stu studentów ostatnich lat studiów, którzy umieliby odpowiedzieć - z kilkusetletnią tolerancją błędu - na pytanie o datę wynalezienia alfabetu. Podejrzewam, że większość nawet nie wie, że alfabet został wynaleziony. Stwierdziłem, że po usłyszeniu tego pytania zdawali się zaskoczeni w takim samym stopniu, jak gdyby ktoś ich zapytał: kiedy wynaleziono drzewa lub chmury? Istota mitu polega na tym, że - jak wskazał na to Roland Barthes - przetwarza on historię w naturę, żądać więc od naszych szkół, aby podjęły zadanie demitologizacji mediów, znaczyłoby wymagać od nich czegoś, czego te szkoły nigdy nie robiły. Istnieje jednak powód, który sprawia, że sytuacja ta nie jest beznadziejna. Wychowawcy mają świadomość wpływu telewizji na swych uczniów. Zaczęli o tym intensywnie dyskutować ponagleni pojawieniem się komputera - co oznacza, że stali się w pewnym stopniu „świadomi medialnie". Doskonale wiadomo, że świadomość ta skupia się głównie na pytaniu: w jaki sposób możemy użyć telewizji (lub komputera czy procesora tekstu) do sprawowania kontroli nad edukacją? Nie doszli jeszcze do pytania: jak możemy posłużyć się edukacją do kontrolowania telewizji (albo komputera czy procesora tekstu)? Jednak nasz zasięg rozwiązań 228
powinien wykraczać poza czas teraźniejszy, bo cóż warte byłyby nasze marzenia? Uznanym zadaniem szkól jest poza tym pomaganie młodym w nauce interpretowania symboli ich kultury. A fakt, że zadanie to powinno teraz polegać na wymaganiu od nich, aby nabywali umiejętności dystansowania się od form informacji, nie sprawia, że jest to przedsięwzięcie aż tak dziwne, abyśmy nie mieli nadziei na jego włączenie do programu nauczania; a nawet nadziei na to. że zajmie ono centralne miejsce w procesie edukacji. Rozwiązanie, które tu proponuję, podsunął również Aldous Huxley, Nie mogę uczynić nic lepszego. Wierzył on wraz z H.G. Wellsem, że znajdujemy się na szlaku od edukacji do katastrofy, i pisał nieustannie o konieczności naszego zrozumienia polityki i epistemologii mediów. Próbował nam bowiem w końcu powiedzieć, że w tym, co dotknęło ludzi w Nowym wspaniałym świecie, nie chodziło o to, że oni się śmiali zamiast myśleć, ale o to, że nie wiedzieli ani z czego się śmieją, ani dlaczego przestali myśleć.
Bibliografia Andersen Paul, Platonism in the Midwest, Tempie University Publications, Filadelfia 1963. Arendt Hannah, Society and Culture, w: The Human Dialogue wyd. Floyd Matson and Ashley Montagu, Free Press, Glencoe, 111.1967. Armstrong Ben, The Electric Church, Thomas Nelson, Nashvillel979. Beger Max, The Bńtish Traveler in America, 1836-1860, Columbia University Press, Nowy Jork 1943. Boorstin Daniel J., The Ameńcans: The Colonial Erpeńence, Yintage Books, Nowy Jork 1958. Cassirer Ernst, Esej o człowieku: Wstęp do filozofii i kultury, przeł. A. Staniewska, Czytelnik, Warszawa 1998. Curti Merle, The Growth of American Thought, Harper & Rów, Nowy Jork 1951. A Czitrom Daniel Media and the Amencan Mind: From Morse to McLuhan, University of North Carolina Press, Chapel Hill 1982. 230
Dewey John, Expeńence and Education, The Kappa Delta Pi Lectures, Collier Books, Londyn 1963. Drew Elizabeth, Portrait of an Election; The 1980 Presidential Campaign, Simon and Shuster, Nowy Jork 1981. Eisenstein Elizabeth. The Pńnting Press as an Agent ofChange, Cambridge University Press, Nowy Jork 1979. Fast Howard, Wstęp do: Rights of Mań Thomasa Paine'a, Heritge Press, Nowy Jork 1961. Franklin Benjamin, Żywot wiosny, przeł. J. Stawiński, PIW, Warszawa 1960. Frye Northop, Wielki kod: Biblia i literatura, przet. A. Fulińska, Homini, Bydgoszcz 1998. Graham Billy, The Future of TV Evangelism, „TV Guide" 31,10 (1983). Harlow Alvin Fay, Old Wires and New Waves: The History of the Telegmph, Telephone and Wireless, Appleton Century, Nowy Jork 1936. Hart James D., The Popular Book: A History of America's Literary Taste, Oxford University Press, Nowy Jork 1950. Hofstadter Richard, Anti-Intelectualism in Amencan Life, Alfred A. Knopf, Nowy Jork 1964. Hudson Winthrop. Religion in America, Charles Scribner's Sons, Nowy Jork 1965.
231
Lee James Melvin, History of Amencan Journalism, Houghton Mifflin, Boston 1917. Lockridge Kenneth, Literacy in Early America, 1650-1800, w: Literacy and Social Development in the West; A Reader, pod red. Haveya J. Graffa. Cambridge University Press, Nowy Jork 1981. MacNeil Kobert, Is Television Shortening Our Attention Span? w: „New York University Education Quarterly" 14,2 (zima 1983). Marks Karol, Engels Fryderyk, Ideologia niemiecka, przel. K. Bteszyński, S. Filmus, Książka i Wiedza, Warszawa 1961. Mili John Stuart, Autobiografia Johna Stuarta Milla, przeł. M. Szerer, Sp. Wyd. „Wiedza", Warszawa 1948. Miller John C., The First Frontier: Life in Colonial America, Dell, Nowy Jork 1966. Miller Perry, The Life of the Mind in America: From the Rwolution to the Civil War, Harcourt. Brace and World, Nowy Jork 1965. Moran Terence, Politics 1984: Thafs Entertainment, w: „Et cetera" 41,2 (lato 1984). Mott Frank Luther, American Journalism: A History of Newspapers in the US through 260 Years, 1690 to 1950, Macmillan, Nowy Jork 1950. Mumford Lewis, Technika a cywilizacja. Historia rozwoju maszyny i jej wplyw na cywilizację, przei. E. Danecka, PWN, Warszawa 1966.
232
Newhall Beaumont, The History of Photogmphy from 1839 to the Present Day, Museum of Modern Art, Nowy Jork 1964. Ong Walter. Litemcy and the Future of Pńnt, w: „Journal of Communication" 30,1 (zima, 1980). Ong Walter, Oralność i piśmienność, przeł. J. Japala, Wydawnictwo KUL, Lublin 1992. Paine Thomas, The Agę of Reason, Peter Eckler Publishing Co., Nowy Jork 1919. Platon, Listy, przeł. M. Maykowska. PWN, Warszawa 1987. Presbrey Frank, The History and Deuelopment of Aduertising. Doubleday, Doran and Co., Garden City, N.Y. 1929. Rosen Jay, Advertising's Slow Suicide, w: „Et cetera" 41,2 {zima 1984). * Salomon Gavriel, Interaction of Media, Cognition and Learning, Jossey-Bass, San Francisco 1979. 9
Sontag Susan, O fotografii, przet. S. Magala, WAiF, Warszawa 1986. Sparks Edwin Erle (red.), The Lincoln-Douglas Debates of 1858, t. L, Illinois State Historical Library, Springfield, DL 1908. Stone Lawrence, The Educational Revolution in Engkmd, 1500-1640, w: „Past and Present" 28 (lipiec 1964).
233
J
Thoreau Henry David, Walden, czyli Życie w Lesie, przeł. H. Cieplińska, PIW, Warszawa 1991. Tocqueville Alexis de, O demokracji w Ameryce, przet. M. Król, PIW, Warszawa 1976. Twain Mark, Autobiografia, przeł. P. Skurowski, Czytelnik, Warszawa 1993. !
'
' '
'
'' 0f
fLot<;
>
-
'' '
Spis treści Wstęp do wydania polskiego
5
Przedmowa
15
Część I
17
Rozdział l Medium to metafora
19
Rozdział 2 Media jako epistemologia
36
Rozdział 3 Ameryka typograficzna
55
Rozdział 4 Typograficzny umysł
74
Rozdział 5 Świat zabawy w chowanego Cześć
II
Rozdział 6 Epoka show-businessu
101 123 125
Rozdział 7 „No, a teraz..."
145
Rozdział 8 ... aby do Betlejem
164
Rozdział 9 Wybór na wyciągnięcie ręki
179
Rozdział 10 Uczenie jako zabawa
202
Rozdział 11 Huxleyowskie ostrzeżenie
219
Bibliografia
230