najeźdźcy brian lumley
Tłumaczenie: Robert Palusiński
vis-à-vis etiuda Kraków 2006
Tytuł oryginału : Necroscope : Invaders Copyright © by Brian Lumley, 1999
Dla Dave'a McDougle, Ralpha Jessie, Robba Coutinho, Monte Z. Ogle, Sarah Fitton i Heather Allen, przyjaciół i czytelników, którzy od dawna obcują z moimi książkami, co, mam nadzieję, potrwa jeszcze długo...
Zawartość
CZĘŚĆ PIERWSZA: Jak ............................................................................................. 12 I Zobacz stfora ......................................................................................................... 13 II Mroczni mieszkańcy ............................................................................................23 III Pożar ...................................................................................................................33 IV Zabawki i duchy ................................................................................................. 44 V Historia Jake'a ..................................................................................................... 55 VI Dalszy ciąg historii Jake'a.................................................................................. 64 VII Jeszcze więcej gadżetów i duchów .................................................................... 74 VIII Pan Miller i kłopoty ze snami ......................................................................... 84 CZĘŚĆ DRUGA: Dlaczego ......................................................................................... 96 I Regresja ................................................................................................................. 97 II Akta wampirów .................................................................................................. 106 III Historia Lidesciego........................................................................................... 116 IV Dalszy ciąg historii Lardisa............................................................................... 125 V Historia Traska ................................................................................................... 133 VI Odejście Zek ...................................................................................................... 141 VII Kostnica ........................................................................................................... 151 VIII Spotkanie umysłów ........................................................................................ 161 CZĘŚĆ TRZECIA: Początek ..................................................................................... 174 I Przemyślenia ....................................................................................................... 175 II Historia Koratha ................................................................................................ 188 III Malinari ............................................................................................................ 198 IV Ciemni Lordowie z Krainy Gwiazd .................................................................. 208 V Ciemna Lady i jeszcze ciemniejszy Lord ............................................................ 215 VI Ocaleni ............................................................................................................. 220 VII Wojna Nathana .............................................................................................. 232 VIII Synchroniczność ........................................................................................... 242 IX Znowu synchroniczność ...................................................................................254
X Dylematy, sny i mowa umarłych ........................................................................265 XI Psychiczny smog! ..............................................................................................276 CZĘŚĆ CZWARTA: Piekło....................................................................................... 287 I Wampiry ............................................................................................................. 288 II Sen i gra słów .................................................................................................... 300 III Cisza... ............................................................................................................... 313 IV ...przed burzą ................................................................................................... 326 V Szturm ............................................................................................................... 339 VI Pułapka! ............................................................................................................354
Prolog
Jethro Manchester zbudował w Xanadu kopułę rozkoszy, a właściwie kasyno o nazwie „Kopuła Rozkoszy”. Jednak miało to miejsce przed laty i od tego czasu szczęście odwróciło się od Manchestera. Obecnie zarówno kasyno, jak i ośrodek sportów górskich w Xanadu należał do Arystotelesa Milana. Nowy właściciel postanowił wprowadzić pewne zmiany w wyglądzie budynków. Kasyno faktycznie było wielką kopułą wykonaną ze szkła i chromu zlokalizowaną na płaskowyżu w australijskich górach Macphersona. Choć zaszło już słońce, to prace nad przystosowaniem Xanadu do wizji nowego właściciela nie ustawały. Za kilka dni miało nastąpić otwarcie obiektu. Na samym szczycie kopuły mieściły się prywatne apartamenty Milana, który osobiście doglądał przebiegu prac. Jednak obecność Milana przeszkadzała Derekowi Hinchowi, a właściwie go denerwowała. Hinch był malarzem i dekoratorem wnętrz, jednak powoli zaczynał się czuć bardziej jak robotnik pracujący na wysokościach. Wewnątrz kopuły nie było tak źle... upadek nie groził poważnymi obrażeniami, gdyby popełnił klasyczną pomyłkę związaną z chęcią cofnięcia się o kilka kroków w celu podziwiania swojej pracy. Jednak na zewnątrz odległość od ziemi wynosiła jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp, a to budziło niepokój. Dzięki Bogu prace na zewnątrz zostały już zakończone. Ale żeby na czarno? Malować okna na czarno, i to po obu stronach? To nie miało żadnego sensu. Mr Milan musiał być jakimś ekscentrykiem, trochę pomylonym, tyle że strasznie nadzianym, a przez to potężnym. Do tego ta muzyka... pokręcona, przerażająca, niekończąca się muzyka! Na końcu długiego, skręcającego pod niewielkim kątem baru pokrytego mahoniową sklejką stała świecąca, stara szafa grająca. Kiedy Milan nie miał nic do roboty, siadał z drinkiem w ręku w fotelu obok szafy i słuchał muzyki... tych samych melodii czy piosenek, albo muzyki, i trwało to bez końca. Hinch siłą rzeczy był także zmuszony do słuchania, co doprowadzało go do obłędu! Nie chodzi o to, że Hinch nie lubił swojej pracy, bardzo chętnie ją wykonywał i to zlecenie bardzo mu odpowiadało, ale konieczność słuchania każdego kawałka po trzydzieści
lub czterdzieści razy z rzędu przez siedem kolejnych nocy przekraczała jego możliwości. Dzięki Bogu robota miała się już ku końcowi! No i te noce! Diabli nadali! Czy naprawdę nie można było pracować za dnia? Do diabła! Czy Milan, podobnie jak inni pokręceni milionerzy, nie mógł spać w nocy? No i psiakrew dlaczego musiał wysłuchiwać tej piekielnej muzyki właśnie podczas pracy? Co on tam teraz puszczał? Różne melodie zlewały się w głowie Hincha w jedną kakofonię. Nie bardzo wiedząc, co w danej chwili jest grane, Hinch potrafił przewidzieć następny kawałek. Pan piękny-bogaty-popierdoleniec Milan włączał kolejne utwory według pewnego porządku. Dla Hincha był to jednak porządek wynikający z nieporządku, coś zbyt zagmatwanego, jak na sposób pojmowania Hincha. Aha, ten pamiętam - „Taniec Zorby”! Bazuki, szybkie bicie w bębny i Anthony pieprzony Quinn tańczący na plaży! Grecki kawałek, który był równie stary jak maszyneria, która przywracała go do życia. Jeden z tych utworów, które nigdy nie umierają. Gdyby to zależało od Hincha, to uśmierciłby ten kawałek natychmiast! Kiedy tylko skończyła się melodia, Hinch bez cienia wątpliwości wiedział, co będzie następne. Był to blues z domieszką country and western, i ze słowami zbyt trudnymi do zrozumienia dla Hincha... miłe w odbiorze, nawet kojące w pewnej mierze... o ile nie musiałbyś tego wysłuchiwać dziesiątki razy w ciągu wieczora! Jakiś stary Murzyn śpiewający o swoim cierpieniu. Jednak dla Hincha cierpienie polegało na konieczności wysłuchiwania tego bez końca. - Więc nie podoba się panu moja muzyka, panie Hinch? - odezwał się niski, ale łagodny głos. Było w nim coś z mruczenia, ale niezbyt podobnego do mruczenia kota. Z drugiej strony ruchy Milana miały kocie cechy. Chwytając swoimi długimi palcami szklankę z drinkiem, przeszedł kilka kroków od baru i podszedł do otwartego okna, aby popatrzeć w ciemność nocy. Gdyby go nie zamalowano na czarno - pomyślał Hinch - to nie trzeba by otwierać tego pieprzonego okna! Zresztą i tak tam nie ma na co patrzeć. Na głos zaś odpowiedział: - Czyżbym coś mówił o muzyce? Często przy pracy mówię do siebie. Ale to nic ważnego. - Kurwa, oczywiście, że to coś ważnego! Mam już kompletnie dosyć ciebie, twojej zasranej muzyki, popieprzonego Xanadu i tej piekielnej czarnej farby! Z wysokości dwunastu stóp spojrzał w dół na Milana. Stał na przesuwanym rusztowaniu i właśnie kończył zamalowywać ostatnią kwaterę okna. No i skończone: cała wewnętrzna powierzchnia, każda stopa kwadratowa setek stóp kwadratowych szkła, na
które najpierw trzeba było nałożyć podkład, potem pomalować na czarno, a w końcu pokryć warstwą lakieru poliuretanowego, która stanowiła dodatkowe zabezpieczenie. Podwójnie zasrana robota! - Może za mało panu zapłaciłem? - odezwał się Milan, z chwilą gdy Hinch odłożył rolkę, wytarł ręce i zabierał się do schodzenia na dół. - Wynagrodzenie jest OK - odparł Hinch. Miał sześć stóp wzrostu, ale i tak musiał trochę podnieść głowę, żeby spojrzeć na twarz swego pracodawcy. - I chciałbym je zaraz otrzymać. Za całość pracy. - Skoro wynagrodzenie ci się podoba - powiedział Milan - to może chodzi ci o muzykę. A może chodzi ci o mnie? Czy ci się coś we mnie nie podoba? Kiedy mówił, Hinch uważnie się mu przyglądał. Arystoteles Milan był człowiekiem tego pokroju, że trzeba było spojrzeć na niego co najmniej dwa razy. Na pierwszy rzut oka mógł mieć czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Trudno było definitywnie określić wiek, ponieważ jego spojrzenie nosiło cechy pozaczasowe. Prawdopodobnie miał sześćdziesiątkę, ale szprycował się drogimi małpimi hormonami czy czymś w tym rodzaju. Coś płynęło w jego żyłach, coś, co utrzymywało go w dobrej formie. Bogaty drań! Czy był kimś obcym? Nie trzeba było znać jego nazwiska, aby stwierdzić, że był Włochem z domieszką krwi greckiej. Miał długie, kruczo-czarne włosy zaczesane do tyłu, co uwydatniało wysokie czoło. Był przystojny; w typie śródziemnomorskim, który przyciąga do siebie stada kobiet. Hinch domyślał się, że sypialnia Milana roiła się od wszelkiego rodzaju młodych, pięknych, zepsutych niewiast. Miał mięsiste uszy i trochę dziwny nos, trochę zbyt płaski, jakby natura zanadto go cofnęła. No i nozdrza były zbyt duże. Także łuki brwiowe wznoszące się ponad zapadniętymi, czarnymi oczami... oczami, które najbardziej zadziwiały w wyglądzie Milana. Niby czarne jak atrament, a jednak budziły wątpliwości, ponieważ patrząc na nie pod kątem, można było dostrzec złote albo żółte przebłyski. Oczy sprawiały, że Milan był podobny do drapieżnego ptaka. Czy był przystojny? Być może Hinch się mylił. Był to raczej rodzaj magnetyzmu, coś dziwnego i obcego. Czy był typem śródziemnomorskim? Jego trupio blada karnacja i krwistoczerwone usta nie pasowały do tego obrazu. Ten Milan był kimś szczególnym. Rodzajem zagadki. Kimś nieznanym o nieustalonym pochodzeniu. - Zapłacę po zakończeniu pracy - zagrzmiał niskim głosem Milan. - A robota jeszcze nie jest skończona.
- Co? - Hinch zmierzył go wzrokiem. Jednak trudno było kogoś takiego po prostu mierzyć. Milan był zbyt pewny siebie, a może zbyt pewny swoich śmierdzących pieniędzy? Hinch zauważył jednak, że pomimo góry zawszonych milionów w starciu wręcz dałby sobie z nim radę. Hinch był silnym, brutalnym zabijaką, zwycięzcą kilkunastu turniejów bokserskich. Milan zaś miał dłonie pianisty, a paluszki jak panienka! Hm! Hinch gotów był się założyć o wszystko, że Milan nigdy nie poczuł pięści na swoim obrzydliwym nosie. Milan przekrzywił nieco głowę, spojrzał z zaciekawieniem i powiedział: - Najpierw poszło o muzykę, później problemy z pracą w nocy, teraz... teraz sprawa osobista, i to do tego stopnia, że obrażasz mnie, a nawet śmiesz mierzyć swą siłę z moją. Niczym jakiś przeciwnik... tak jakbyś w ogóle mógł się ze mną mierzyć. A może to tylko zazdrość? Hinch zorientował się nagle, że choć pomyślał właśnie o tym, to w istocie nigdy nie wypowiedział żadnej z tych myśli. Nawet tej o muzyce! Czy to było tak oczywiste? Był już jednak zmęczony. Zmienił więc temat i zapytał: - To co z tą pracą do dokończenia? Mam nadzieję, że nie próbujesz się wymigać od zapłaty, co? - Sposób, w jaki to wypowiedział, a właściwie jak warknął, wyraźnie pokazywał, co może grozić w wypadku nie wypłacenia umówionej kwoty. - Absolutnie nie - odpowiedział Milan. - Zapłata to jest coś, co na pewno cię nie ominie. Dostaniesz ją bez wątpienia. Ale na zewnątrz, trochę na lewo od tego otwartego okna, jest nie pomalowane miejsce. I to mi sprawia cierpienie, nie mogę sobie poradzić z nadmiarem słońca. Moje oczy i skóra są zbyt delikatne. Tak więc światło może przejść poprzez okno, ale nie może dotrzeć do mnie. Musisz dokończyć pracę. Tak się umawialiśmy, panie Hinch. Niech Bóg się nad tobą zmiłuje, popierdoleńcu! - pomyślał Hinch. Skierował się w stronę okna, ostrożnie się przez nie wychylił i spojrzał w lewo. - Bóg? - odezwał się Milan, stojąc tuż za nim. - Twój bóg, panie Hinch? Hm, jeśli istnieje coś takiego - a jego sfera wpływów jest równie szeroka, jak pan przypuszcza - to mogę założyć, że zmiłował się nade mną dość dawno temu. - Co? - powiedział Hinch, zaskoczony nagłą zmianą głosu Milana. Milan zbliżył się i szczupłymi palcami mocno chwycił Hincha za rękę. Przysunął się jeszcze bardziej i z twarzą odległą zaledwie o kilka cali, z uśmiechem na ustach syknął: - Raczej nie przejmujesz się pan wyższymi sprawami, nieprawdaż, panie Hinch? Przejmujesz się niebiosami jeszcze mniej niż mną lub moją muzyką.
- Krew by to zalała... - Hinch spojrzał w oczy, które bynajmniej nie były już czarne, ale całkowicie czerwone i świeciły niczym latarnie! - Krew? - powtórzył za nim Milan głosem, który aż bulgotał z żądzy. Dyszał gorącym oddechem wprost w twarz Hincha. - O taaaaak! Ale nie twoja krew, nie tym razem, panie Hinch. Twoja krew nie jest tego godna. Nie jesteś tego wart! - Jezus Maria! - wysapał Hinch, głos uwiązł mu w gardle, bezskutecznie próbował się cofnąć. - A wołaj, kogo ci się podoba. - Milan nie przestawał dociskać go do krawędzi okna, kierując jednocześnie drugą rękę w stronę karku Hincha. - Nikt i nic ci już nie pomoże. - Jesteś popierdolonym obłąkańcem! - szarpnął się Hinch, próbując się wyrwać. Jednak uchwyt Milana był niewiarygodnie silny. - A ty jesteś... niczym! - powiedział Milan, próbując się uśmiechnąć, albo raczej można powiedzieć, że coś zagościło na jego twarzy. Hinch zobaczył to, ale nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył: wargi odwinęły się do tyłu, zsuwając się z wydłużających się szczęk, zęby zaczęły się wydłużać, a nos odwinął się do tyłu, uwydatniając powiększone, obwąchujące, wielkie nozdrza. Z kącika ust Milana skapywała krew. Milan uwolnił rękę Hincha, zacisnął pięść i od dołu uderzył go pod żebra. Cios podniósł Hincha w powietrze. Jednocześnie Milan pchnął go do przodu i Hinch, tracąc równowagę, zaczął spadać z rusztowania. Hinch poleciał, lecz niezbyt daleko. Jeden poziom niżej zahaczył o barierkę i zawisnął częściowo na brzuchu. W tej chwili otwarte okno znajdowało się jakieś siedem, osiem stóp ponad nim. Hinch słyszał, jak Milan przeklina. Starając się stanąć na nogach, dostrzegł nad sobą potworną twarz! Milan z szybkością błyskawicy oderwał się od okna i zeskoczył na kołyszące się rusztowanie. Jego intencje były oczywiste. W chwili lądowania Hinch wymierzył mu kopniaka w krocze, jednak Milan chwycił go za stopę, przekręcił i złamał mu nogę w kostce, a następnie sięgnął długą ręką do gardła mężczyzny. Podniósł Hincha i przerzucił go przez barierkę. Hinch spadał. Wyglądał tak, jakby starał się czegoś złapać w trakcie lotu. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że Milan coś jeszcze do niego mówi. Jednak nie był w stanie rozróżnić, czy słyszał głos, czy tylko szept rozbrzmiewający wewnątrz jego głowy.
- Oto twoja zapłata - szepnął szalony głos. - Zapłata za zniewagę. Chciałeś, to masz! Uderzając głową o podłogę, Hinch umarł, jeszcze zanim ból mógłby dotrzeć do jego świadomości. Czaszka rozbiła się tak jak jajko zrzucone z wysoka i tak jak w wypadku jajka wnętrzności czaszki zbryzgały posadzkę pomieszczenia. Straszna twarz na górze nie przestawała się uśmiechać... stopniowo przybierając ludzką twarz Arystotelesa Milana. W końcu Milan wzruszył ramionami i mruknął pod nosem: - Chciałeś, to masz! Następnie wrócił do słuchania muzyki w samotności, gdzie żadna myśl z zewnątrz nie zakłócała mu więcej odbioru w tym bardzo dziwnym miejscu...
Miejscowa gazeta opisała później nieszczęśliwy wypadek, jaki wydarzył się przy remoncie kopuły. Poinformowano także o wielkiej hojności Milana, który pokrył wszelkie wydatki związane z pogrzebem, a także złożył spory datek na ręce wdowy po Dereku Hinchu...
CZĘŚĆ PIERWSZA: Jak
I Zobacz stfora Było gorąco jak diabli. Muchy wielkości paznokcia popełniały samobójstwo, uderzając w przednią szybę samochodu. Ostatnie oznaki cywilizacji zostały sto pięćdziesiąt mil za nimi. - No no - odezwał się Jake Cutter, ścierając palcami pot z czoła i strzepując palce za oknem specjalnie przystosowanego land-rovera. Dach samochodu był zdjęty, a okna opuszczone, jednak gorący wiatr, który szarpał australijskimi kapeluszami o szerokim rondzie i naciągał tasiemki pod brodą, wcale nie dawał ochłody. Wydawało się, że ciągle zmierzają do środka paleniska. Rozciągająca się przed nimi droga, która właściwie była udeptanym szlakiem, wiła się jak smuga dymu na tle pustego, bezustannie rozszerzającego się krajobrazu. Za samochodem ciągnął się długi na milę ogon z kurzu i spalin. - To już twoje piąte „no, no” - odpowiedziała Liz Merrick. - Czy tak objawia się twoja gadatliwość? - A niby co mam powiedzieć? - nawet na nią nie popatrzył, chociaż większość mężczyzn nie mogłaby powstrzymać się od spojrzenia. - Czyż nie jest gorąco? Pewnie z czterdzieści stopni! Więcej nie potrafię powiedzieć, bo nie dam rady szerzej otworzyć ust. Liz skrzywiła się. - Zastanawiam się, gdzie do diabła oni mieszkają? Chyba jest jeszcze dosyć daleko, co? - Słońce zaczyna zachodzić. Za jakieś pół godziny ochłodzi się. Zimno na pewno nie będzie, ale będzie można oddychać bez ryzyka usmażenia płuc - zauważył Jake. Odwróciła głowę, żeby popatrzeć na niego. Miał kanciastą twarz, mocne ręce trzymały kierownicę. Jake zupełnie zignorował jej spojrzenie. Wolał trzymać ją na dystans. Ona zaś pomyślała: - Rzeczywiście jesteśmy dziwną parą! Nagle podskoczyli na nierówności, co spowodowało, że Liz wróciła myślami na ziemię, natomiast jej ciało podskoczyło osiem cali do góry. - Jedź ostrożniej! - wyrzuciła z siebie Liz.
Jake kiwnął głową, ale nie było w tym przeprosin, raczej brak obecności. Odwrócił głowę, by spojrzeć na nią, a właściwie, jak zauważyła Liz, poza nią - na zachód, gdzie równolegle do drogi widać było rząd czerwonych wzgórz. Nawet z daleka widać było, że wyżłobiono w nich dziury. To samo można było powiedzieć o otaczającej ich pustyni oraz o tej pożal się Boże drodze. - To byłe kopalnie. Kopalnie złota - powiedział Jake. - Złota? - Liz starała się ponownie znaleźć wygodną pozycję na fotelu. - Hm! pomyślała. - Tak jakbym w ogóle przedtem wygodniej siedziała. - Znaleziono kilka samorodków w okolicy i wybuchła niewielka gorączka złota, ale niewiele więcej wydobyto - powiedział Jake. - Możliwe, że jest tu jeszcze trochę złota, ale najpierw musisz tutaj przeżyć, żeby coś wykopać. Ale to nie jest tego warte... - Ponieważ nawet bez tego wrednego El Nino było to piekielnie niegościnne miejsce do życia - dokończyła za niego. - Właśnie - Jake w końcu popatrzył na nią. - Niezłe miejsce na spędzanie miodowego miesiąca. Nie powinnam się na to zgodzić - zażartowała. - Taa! - odpowiedział. Mrużąc oczy, skierował uwagę na owalne wzgórza, których szczyty stykały się ze złotą krawędzią słońca. - Mamy niski poziom paliwa - Liz dotknęła paznokciem wskaźnika. - Czy na pewno jest tutaj jakaś stacja benzynowa? - Zgodnie z mapą powinna być gdzieś blisko. Tylko ten potworny gorąc, zły stan drogi, zachód słońca i napięte nerwy sprawiały, że od czasu do czasu ulegała zdenerwowaniu. Co do Jake'a... no cóż, niewiele mogłaby o nim powiedzieć. Trudno było zauważyć, czy on w ogóle ma jakieś nerwy. - Stacja benzynowa? - spojrzał na nią ponownie. - Musi gdzieś tu być. Służy lokalnej społeczności. W tej okolicy mieszka około 0,9 osoby na obszarze stu mil kwadratowych! Sarkazm Jake'a nie był skierowany w stronę Liz, dotyczył raczej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Co więcej, Liz odkryła w jego głosie coś nowego. Być może nie był całkowicie pozbawiony nerwów. Jednak jego brak poczucia humoru był irytujący. - Aż tylu? Naprawdę? - Przez chwilę miała ochotę przyłączyć się do chłodu Jake'a... ale tylko przez chwilę. Jednak zaraz wzruszyła ramionami. - Skąd ona by się tu wzięła? Chodzi mi o stację. - To pozostałość po gorączce złota - odpowiedział. - Rząd australijski dotuje takie miejsca, inaczej by nie przetrwały. To takie oazy, stacje dla przypadkowego wędrowca. Nie oczekuj zbyt wiele. Może butelkę ciepłego piwa - no i sam ją otwieraj... tak, wiem, że o tym
wiesz - żadnego pożywienia, a jeśli zechcesz iść do toalety, to lepiej, żebyś się załatwiła, zanim tam dotrzemy. Jakąś milę przed nimi droga znikała: był to rodzaj optycznego złudzenia, podobnie jak drgające powietrze. W miarę jak wzgórza robiły się coraz wyższe, droga zaczynała wspinać się do góry, ale w stosunku do wzgórz wyglądało na to, że poruszają się po równej powierzchni. Jednak dźwięk silnika dowodził czego innego: land-rover pracował teraz ciężej. Minęła kolejna minuta i znaleźli się na szczycie wzniesienia. Jake zatrzymał samochód, oboje wysiedli i podreptali w przeciwnych kierunkach. Jake wrócił pierwszy. Kiedy Liz wróciła, stał w otwartych drzwiach i patrzył przez lornetkę na drogę przed nimi. - Widzisz coś? - spytała, jednocześnie podziwiając Jake'a stojącego na jednej nodze. Jego wąskie pośladki i biodra opinały jeansy. Jednak reszta ciała nie była wąska. Był wysoki, mniej więcej sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, i miał długie nogi oraz ręce. Ciemnobrązowe włosy pasowały do brązowych oczu. Miał smukłą twarz i zapadnięte policzki. Może mógłby się lepiej odżywiać... jednak z drugiej strony dodatkowe kilogramy na pewno by go spowolniły. Miał wąskie, nawet okrutne wargi. Kiedy się uśmiechał, to nie można było mieć pewności, czy to na pewno jest wyraz poczucia humoru. Jego włosy były długie jak lwia grzywa i trzymał je związane z tyłu. Miał kanciastą szczękę, z lekko widoczną blizną po lewej stronie. Jego nos był złamany, co przypominało Liz nosy Indian amerykańskich. Miał szerokie ramiona i choć był szczupły, to pod brązową skórą widać było napęczniałe bicepsy. Co do ud, to Liz także wyobrażała sobie... - Stacja benzynowa - odpowiedział. - Na poboczu jest znak z napisem „Stacja przy starej kopalni”. Na prawo jest droga do dystrybutorów... a właściwie dystrybutora. A to co? Jeszcze jeden znak z napisem... co? - Zmarszczył czoło. - No co? - spytała Liz. - Z napisem „Zobacz stwora” - odpowiedział Jake. - Tyle że napisali s-t-f-o-r-a. Ha! Stfora... - pokręcił głową. - W okolicy nie widać żadnej szkoły - zauważyła Liz. Następnie przyłożyła dłoń do lewego policzka i zasłaniając się od promieni zachodzącego słońca, dodała: - Masz niezły wzrok. Te literki muszą być malutkie, nawet patrząc przez lornetkę. - To konieczność w wypadku snajpera - mruknął. - Musi mieć wzrok sto na sto. - Ale ty nie jesteś snajperem, nie jesteś też innym zabójcą. Już nie - przerwała raptownie, z chwilą gdy zdała sobie sprawę z tego, że może być w błędzie. Jednak teraz to na pewno co innego.
Jake podał jej lornetkę, spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Patrząc przez szkła, Liz dopasowała ostrość, zobaczyła pojedynczy dystrybutor stacji benzynowej i stojący, a raczej chwiejący się przy nim barak, najwyraźniej wzniesiony bezpośrednio na skale. Droga omijała zabudowania i ciągnęła się dalej, znikając na północy. Kiedy Liz patrzyła przez lornetkę, Jake przyglądał się jej. Uznał, że jest to w porządku, gdyż nie wiedziała, że na nią patrzy. To była dziewczyna - nie, kobieta - widok, który koił zmęczony wzrok. Ale Jake Cutter nie mógł patrzeć na nią w taki sposób. Kobieta już była, a po niej nic nie może się pojawić. Nigdy. Jednak gdyby istniała taka możliwość... to mogłaby mieć kształty Liz Merrick. Miała niecałe sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, wąską talię i pełne zaokrąglenia w miejscach, które mogłyby mieć znaczenie. Albo dla kogo miałyby znaczenie. Czarne jak noc włosy były krótko obcięte, „na chłopca”. Nie były to włosy Nataszy, również nogi były całkiem inne. Ale uśmiech Liz... musiał przyznać, że coś było w jej uśmiechu. Coś jak promień światła, promień, którego Jake nie chciałby poznać, ponieważ wiedział, jak szybko światło może zgasnąć. Tak jak światło Nataszy... - Niezbyt zachęcające - zauważyła Liz, z trudem oddychając przez usta. - Słucham? - wrócił na ziemię. - Ten śmietnik. - Tak, to dobre określenie. To pewnie wejście do starej kopalni. Stąd nazwa „Stacja przy starej kopalni”. - Co o tym sądzisz? - spytała, kiedy wsiedli do samochodu. - Najlepiej nic nie sądzić - odpowiedział, a Liz mogła tylko przytaknąć. Przypomniał sobie, jak mało mu powiedziano. Starali się zatem nie myśleć i utrzymując ten stan, toczyli się w dół wzgórza do odległej o ćwierć mili „Stacji przy starej kopalni”... Kiedy zjechali z drogi i skręcili w kierunku baraku, pojawiło się elektryczne światło. Zaczął błyskać i bzyczeć jakiś znak, by w końcu okazać się migoczącym neonem. Przez brudne okna z wnętrza baraku świeciło żółte światło żarówek. W pradawnej rzecznej dolinie, wyschniętej od niepamiętnych czasów, wraz z zachodem słońca ściemniało się bardzo szybko, a nawet gwałtownie. Ochłodziło się, na pewno nie było zimno - nie w sytuacji, gdy pogodę tworzy El Nino - było jednak chłodniej. Kiedy podjechali pod dystrybutor, Jake pomógł Liz włożyć na siebie cienką bluzę safari i sięgnął do wnętrza samochodu po kurtkę dla siebie. Na zachodzie, ponad wzgórzami, wciąż widać było złotą poświatę. Jednak szybko ściemniało
się i wokół zaczynał panować kolor sepii. Na wschodzie można już było zobaczyć błysk pierwszych gwiazd, które pojawiły się ponad czarnymi górami. Jakieś dwadzieścia pięć kroków na prawo od głównego baraku znajdował się mniejszy budynek wkopany częściowo w ziemię. Tablica z napisem „Zobacz Stfora” wskazywała w tamtym kierunku. - Co to za stwór? - zastanawiała się głośno Liz. Jednak tym razem otworzyły się nagle drzwi i stała w nich jakaś postać. Postać udzieliła odpowiedzi na zadane pytanie: - A taki diabelnie śmieszny, zapewniam panią! - po czym właściciel niskiego, grobowego głosu podszedł, pokazując się w całej okazałości. - Trochę już późno, więc jak chce zobaczyć, niech weźmie latarkę. Żarówki się skończyły... albo je napsuł. Światłem się on nie przejmuje, ten koleś, stfór. Czym dla was mogę służyć? Benzyny? Jake pokiwał głową i zsunął kapelusz do tyłu. - Tak, do pełna. - Ach! Jesteście Angolami? Zagubione wymoczki? Co to dalej będzie? - uśmiechnął się szeroko, pokręcił głową. - Tylko żartowałem. Nie przejmujcie się mną. W gruncie rzeczy był to przyjaźnie wyglądający staruszek, raczej nieprzywykły do towarzystwa. Miał małe, świńskie oczka i twarz zarośniętą długą brodą. Kiedy odkręcał korek wlewu paliwa, chude nogi trzęsły się pod nim, jakby za chwilę miał się przewrócić. Starając się dodatkowo upewnić i przeprosić, dodał jeszcze: - Proszę się nie obrażać. - Nie ma sprawy - uśmiechnęła się Liz. Jake podziwiał ją: miała całkowicie niezaangażowany głos turystki. - Czy możemy się czegoś napić? Za nami długa droga w upale, a przed nami jeszcze spory kawał. Jest może piwo? Ma pan piwo, prawda? - Czy kiedykolwiek spotkaliście Australijczyka - (w rzeczywistości powiedział Ostrylczyka) - który nie miałby pod ręką piwa? - starzec znowu szeroko się uśmiechnął, włączył pompę, podał węża Jake'owi, po czym ruszył do baraku, żeby pomóc Liz otworzyć wewnętrzne drzwi. - Niech się pani obsłuży po prostu. Stoją na półkach nad barem. Nie ma za bardzo wyboru. Właściwie tylko Fosters! Moje ulubione. A ponieważ większość piwa wypijam sam, dlatego taki wybór. - Dobrze - powiedziała Liz. - To także moje ulubione. Jake patrzył, jak wchodzą do środka, zmarszczył brwi, trzymając jednocześnie węża w ręce. Zaakceptował coś takiego bez żadnego oporu. Krew by to zalała!
Później... tylko że nalewanie paliwa do żarłocznego rovera wydaje się trwać wieczność. Zatem Jake nalał tylko trzy czwarte baku, odłożył węża na dystrybutor i starając się zachować niewzruszony wyraz twarzy, ruszył do baraku śladem starego i Liz. Był wściekły na siebie, że stracił ją z oczu, choćby to trwało tylko chwilę. Spojrzała na niego tuż przed odejściem. Jej zielone oczy były troszkę zbyt wąskie, zanadto zaniepokojone. W środku jednak nie było tak źle, jak przypuszczał. Lub jak mogłoby być. Pustynny pył przykleił się od zewnątrz do okien, co przyciemniło światło i stwarzało mroczne wrażenie dla osoby patrzącej z zewnątrz. Ale w środku: mogła to być typowa stacja benzynowa znajdująca się w interiorze milion mil donikąd. Takie było pierwsze wrażenie Jake'a. Za bar służyła deska położona na dwóch beczkach. Za siedzenia służyły mniejsze beczki. Liz siedziała na jednej z nich, a stary podał jej zamknięte piwo, które trzymała w ręce. Musiała zapytać go o to, czy był tu sam, i teraz prawdopodobnie odpowiadał: - Sam? Ja? Nie, nie całkiem. A poza tym lubię być sam ze sobą. Kilku chłopaków mi pomaga. Teraz ich nie ma. Nie jest tak źle. No i jakiś dzień temu przejeżdżała tędy ciężarówka. - Ciężarówka? - zdziwiła się Liz. - Tutaj? Stary pokiwał głową. - Cholera wie, dokąd jechali! No właśnie! Wy dokąd jedziecie? Czego tutaj szukacie? Jake rozejrzał się po pomieszczeniu, podszedł do baru i poprosił o piwo... Stary, nie czekając na odpowiedź Liz, sięgnął po butelkę i podał Jake'owi. - Szybko się uwinąłeś! - powiedział. - Tylko dolewałeś? Tak szybko nie dałoby się napełnić całego baku. - Tak - odparł Jake. Wstrząsnął butelką i z wprawą popchnął kapsel kciukiem. Następnie zmienił temat, pozwalając, by ciepłe piwo pieniło się. - Nie masz w puszkach? - Podał butelkę Liz, wziął jej butelkę i powtórzył trick z podobnym rezultatem. Piwo miało sporo gazu. Butelki miały swój wiek, ale nikt ich wcześniej nie otwierał. - Puszki? Nie lubię - odpowiedział stary. - To tylko nowoczesne gówno! W butelkach jest lepsze. - Po czym odwrócił się do Liz. - Co mówiłaś? - Nic - odpowiedziała - to ty mówiłeś. Pytałeś, co tutaj robimy. - No właśnie - nalegał. - Potrafisz zachować tajemnicę? - uśmiechnęła się. Wzruszył chudymi ramionami, usiadł na beczce, mówiąc:
- A niby komu mam powiedzieć? - Odwiedziliśmy krewnych w Wilunie i postanowiliśmy się pobrać. No i przyjechaliśmy tutaj, bo nie chcieliśmy, żeby nas ktoś znalazł. - Co ty powiesz? Miesiąc miodowy! Uciekliście i nie zostawiliście żadnego namiaru? Bez kontaktu, zupełnie sami na pustyni Gibsona. Ho, ho! Co za miejsce na miesiąc miodowy... - Dokładnie to samo mu mówiłam - zgodziła się z nim Liz, oskarżycielsko pokazując palcem na Jake'a. - Wybieramy się na północ, chcemy zobaczyć jeziora i... - Jeziora? - przerwał mu stary, marszcząc brwi. Chcecie zwiedzić jeziora? - Z zastanowieniem pokiwał głową i mruknął: - Wielkie rozczarowanie was czeka. - Tak? - Jake uniósł ze zdziwienia brwi do góry. Ale stary tylko się głośno roześmiał, waląc ręką w udo. - Jeziorowe rozczarowanie! - naśmiewał się. - Jeziora na północy. Niech mnie szlag! Jeziora powiadacie? Cha, cha! Samo błoto i sól. Nic więcej nie zostało. - No i dzikie zwierzęta! - zaprotestowała Liz. - Ano, to też - powiedział. - Co mnie to zresztą obchodzi. Mam tutaj w końcu własne dzikie zwierzęta. - Stwora? - zainteresował się Jake. - Właśnie, to on - stary pokiwał głową. - Chcecie go zobaczyć? Jake nie był już tak bardzo zainteresowany starym. Chciał jednak lepiej przyjrzeć się barakowi, a raczej temu, co było za nim czy też pod nim. Liz potrafiła wyczuć jego ciekawość, choćby nie wiadomo jak bardzo chciał ją ukryć przed starym. Ponadto wiedziała, że i tak muszą sprawdzić to miejsce, więc postanowiła coś zrobić. Poza tym stary nie wyglądał na kogoś, kto mógłby stanowić zagrożenie. - Chciałabym go zobaczyć - powiedziała. - Co to za tajemnica? No i co to za stwór? Może to tylko jakiś zmutowany pies dingo, coś, co ma przyciągnąć podróżnych? - następnie zwróciła się do swojego partnera: - A co z tobą, Jake? Pójdziesz ze mną zobaczyć tę rzecz? Jake pokręcił głową i pociągnął z butelki. - Nie, dzięki. Ale jak chcesz zobaczyć jakiegoś parchatego kundla, to proszę bardzo. Wypowiedzenie tych słów sporo go kosztowało. Niech to diabli! Mieli się nie rozdzielać. Miał nadzieję, że Liz wiedziała, co robi. W końcu zajmowała się tymi sprawami dłużej od niego. I to także wkurzało Jake'a; fakt, że ona tu dowodziła.
- Latarka - powiedział stary, biorąc z półki ciężką, oblaną gumą latarkę i wręczając ją Liz. - Będziesz jej potrzebować. Trzymam go z dala od słońca, bo by mu zaszkodziło na oczy. Tam za barakiem jest już ciemno, a tam gdzie klatka, jest jeszcze ciemniej. Kiedy niepewnie rozglądała się dookoła i nie ruszała się, stary przechylił głowę i powiedział: - Och, po prostu idź za znakami, to wszystko. Liz spojrzała na niego, ścisnęła latarkę i odpowiedziała: - Chcesz, żebym poszła tam sama? - Ciężko się tam zgubić! - odparł. Ale po chwili podniósł się i odsunął od baru. - To ze starości. Nie chce mi się już chodzić. Ale ma pani rację, taka niewiasta nie powinna sama błąkać się w ciemnościach. Proszę trzymać się za mną, panienko. Za starym Bruce'em. - I poszli. Jake wyjął z kieszeni pager i włączył. Gdy Liz znajdzie się w opałach, wystarczy, że naciśnie przycisk i Jake będzie wiedział o kłopotach... i na odwrót. W tej grze było wielce możliwe, że on także wykona niewłaściwy ruch. Tak sobie myślał, w chwili gdy odchodził od baru i przechodził za kurtynę zawieszoną pod sufitem. Z łatwością i niezwykle szybko znalazł się w kopalnianym chodniku, w czymś, co było bardzo niezwykłe... Liz szła za starym (Bruce? Chyba większość Australijczyków ma tak na imię pomyślała. - Chyba ich tu tylu, co Johnów w Londynie) w kierunku mniejszego baraku, który zdawał się wyrastać wprost ze skały. Było już całkiem ciemno, a latarka nie miała zbyt dobrych baterii. Właściwie baterie były na wyczerpaniu. Oczywiście stary raczej się tym nie przejmował, ponieważ był w końcu u siebie. Jednak Liz się tym przejmowała. I chociaż szła za Bruce'em powoli i ostrożnie przede wszystkim po to, żeby Jake mógł się dobrze rozejrzeć po okolicy - to faktycznie dwa razy się potknęła; raz o spory kamień, a innym razem wpadając do dołka. Pewnie i tak by się potykała, żeby zwolnić marsz, tak więc kończące się baterie były niezłym pretekstem. - Jesteśmy na miejscu - powiedział stary, przekręcając klucz w zgrzytającym zamku i otwierając drzwi. Dalej były jeszcze jedne drzwi. Bruce, o ile faktycznie miał tak na imię, sięgnął do nich niezwykle długą ręką i popchnął je, a drugą popchnął Liz, aby weszła do środka. Rozpoznała ten szczególny zapach. Było to coś pierwotnego, coś, co spoczywa w genetycznych pokładach pamięci każdego człowieka: zdolność do rozpoznania legowiska drapieżnika. Ale są zapachy i
zapachy, a ten zapach niczego nie przypominał. A może była to gnijąca mieszanka wielu znanych jej zapachów. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że to nie tylko sam zapach, ale że zaczyna włączać się jej talent. Smród nie dochodził wyłącznie do nozdrzy, docierał także do umysłu! I wtedy zaczęła zastanawiać się, gdzie jest jego źródło, skupiła się na emanacji tego obcego smrodu. Czy to barak tak śmierdział? Może to, co się w nim znajdowało? Może to Bruce tak śmierdział? Z ciemnych głębi poziomego kopalnianego szybu dobiegł jakiś dźwięk. I podobnie jak są pewne znaczące różnice w zapachach, tak też są różnice w dźwiękach. Liz z trudem złapała powietrze, skierowała słabnące światło latarki w głąb tunelu i dostrzegła ruch. Jakaś płynąca, wzbierająca, zbliżająca się ciemność. Coś, co na tle czerni było jeszcze ciemniejsze i przybierało kształt. To coś miało świecące żółte oczy w kształcie oczu bestii, a jednak posiadające inteligencję, nie były całkowicie dzikie, gdyby tak było, to wpatrywałyby się w światło latarki, jak to czyni królik ze światłami samochodu! Jednak przez chwilę popatrzyły. A potem: - Ty! - Liz przełożyła latarkę do lewej ręki, prawą zaś sięgnęła do kieszeni, wyciągając stamtąd małego browninga. Kciukiem odbezpieczyła broń i wycelowała w starego... a raczej w puste miejsce, gdzie był jeszcze przed chwilą. Gdzieś w ciemnościach nocy słyszała odgłos jego kroków i zgrzyt zamka w zamykanych drzwiach! Niech to krew zaleje! Tu się chyba faktycznie krew poleje! Wraz z jej zdolnościami które zbyt długo ukrywała w intencji zamaskowania celu wizyty - pojawiły się jej najgorsze lęki. Wiedziała, kim jest stfór i co może jej zrobić. Ale nawet w takiej sytuacji nie czuła się całkowicie bezradna. Wciskając latarkę pod pachę, odnalazła biper i nacisnęła przycisk alarmu... i dokładnie w tej samej chwili usłyszała, jak Jake nadaje sygnał pomocy! Szok, jaki wywołał w niej szybki dźwięk „bip! bip! bip!”, sprawił, że omal nie upuściła latarki, jednak jakoś udało się jej nie zgubić. Trzymając razem ręce, skierowała pistolet oraz latarkę przez grube na cal pręty klatki. Kiedy jednak słabe światło latarki oświetliło wnętrze klatki, Liz dostrzegła coś, czego wcześniej nie zauważyła. Klatka miała drzwiczki, które były zamykane na łańcuch z kłódką, tylko że kłódka wisiała wewnątrz klatki! Wiedziała, co musi zrobić: sięgnąć poprzez pręty, pociągnąć za drzwiczki, zamknąć je i zatrzasnąć kłódkę. Praca dla dwóch rąk. Ponownie włożyła latarkę pod pachę, pistolet zaś wsadziła do kieszeni. Czołgając się, drżąc w półmroku, Liz przełożyła drżące dłonie między prętami... mając przez cały czas świadomość, że to coś zbliża się i obserwuje swoimi
oczami w kolorze siarki... zaś biper wciąż brzęczy, wysyłając swój krzyk niczym jakieś przestraszone zwierzątko... aż w końcu niespodziewanie pojawia się koszmarne spostrzeżenie: A jeśli ta rzecz ma klucz do kłódki? W tej samej chwili Liz Merrick poczuła się jak jakieś przerażone zwierzątko - ludzkie zwierzątko. Natomiast rzecz przybliżała się coraz bardziej. Szła ku niej szybem i wcale nie miała cech ludzkich, choć być może kiedyś była człowiekiem. Już prawie do niej sięgała; poczuła gorący smród jej oddechu! Liz zacisnęła mocno oczy i desperacko starała się dosięgnąć kłódki. Już ją otwierała... A to już tu było! Jego twarz, oświetlona żółtym promieniem latarki wciąż tkwiącej pod pachą. To patrzyło na nią! I: - Achhhhhh! - to lub on, stfór, westchnął. - Dziewczyna. A raczej kobieta. Świeżutka. Och, jak bardzo dobrze cię tutaj spotkać! To taka... opatrzność. Achhhhh! - Jego zimne, bardzo zimne dłonie wzięły z jej rąk kłódkę, uwolniły je z łańcucha, sprawiły, że brzęcząc spadł na brudną podłogę...
II Mroczni mieszkańcy W tym samym czasie Jake Cutter przeszedł jakieś sto jardów w głąb łagodnie opadającego szybu. Szyb był niewątpliwe wejściem do starej kopalni; ściany i sklepienie było obudowane drewnem, a na posadzce znajdowały się szyny wąskotorówki. Jake nie martwił się tym, że stara kopalnia może się zawalić. Coś go jednak martwiło. Odkrył, że wolałby być gdzieś indziej lub z kimś innym. Coś, co rzeczywiście powodowało mocne zamieszanie i na dodatek zdarzyło mu się tylko dwa razy w życiu i to w najbardziej ekstremalnych okolicznościach. Takie myśli towarzyszyły Jake'owi Cutterowi w chwili, gdy wąski snop światła kieszonkowej latarki oświetlał pierwszy z kilku bocznych tuneli odchodzących od głównego szybu kopalni. Jak dotąd podłoga pokryta była grubą warstwą kurzu i piachu. Jednak w środku między szynami piach i kurz były odgarnięte na bok tak, jakby wcześniej przechodziło tędy wiele osób. Jednak dokąd miałyby iść te osoby? Zapewne stary właściciel korzystał z tego miejsca jako magazynu. Wskazywały na to poniewierające się kartonowe pudła po wycieraczkach do szyb, różnych rodzajach oleju, świec zapłonowych oraz licznych częściach samochodowych wielu marek. Ciekawe, że można by się spodziewać tylu kartonów raczej bliżej wejścia. Ale było tu bardzo wiele znaków wskazujących na dość niedawną aktywność. Po co ktokolwiek miałby tu wchodzić? Być może byli to jacyś ciekawscy turyści lub badacze starych kopalń? Ale ślady wskazywały, że było ich dość sporo i to całkiem niedawno. Zaczynało wyglądać na to, że mogłoby to być miejsce, w którym pod żadnym pozorem nie powinni się rozdzielać z Liz. Oczywiście znał powody, dla których ruszyli w różnych kierunkach, ale teraz... ...Co to było? Jake zastygł bez ruchu. W bocznym korytarzach od dawna nikt nic nie kopał; prawdopodobnie były to stare szyby, w których górnicy poszukiwali „żyły złota”. W ścianach bocznych tuneli z pewnością było sporo kwarcu. Ale również i tutaj widać było ślady na posadzce - w niektórych
miejscach były to wyraźne odciski stóp - i kiedy Jake przyglądał się śladom, w jednym z odgałęzień rozległ się odgłos. Było to westchnięcie lub ziewnięcie, tak jakby się ktoś właśnie budził. Jake wiedział, że na dworze, w dolinie znajdującej się na pustyni Gibsona, zapanowała już ciemność. Jednak nie było tak ciemno jak tutaj. Gdzieś tam była Liz razem ze staruchem. Może nie tylko z nim. Ponadto ten australijski akcent był trochę zbyt szorstki, było w nim coś jakby cygańskiego. Jezu! Teraz Jake był pewien, że w bocznych tunelach coś się porusza - na pewno w więcej niż w jednym z nich. To zmusiło go do natychmiastowego działania. Jednak jedyną akcją, jaką mógł podjąć w tym miejscu i czasie, była ucieczka! Za jego plecami w kierunku wyjścia główny tunel łagodnie zakręcał. Ruszając biegiem do wyjścia, Jake oświetlał latarką sufit, starając się uniknąć zderzenia z deskami, które co kilka metrów zwisały z górnej części drewnianej obudowy chodnika. Zmierzając w stronę wyjścia, sięgnął po swój pager, szykując się do wysłania sygnału do Liz. Nie uważał, że znajduje się w bezpośrednim zagrożeniu życia, jednak jeśli Liz nie wiedziała o zagrożeniu, to sygnał pagera mógłby ją uprzedzić o nadchodzącym zagrożeniu. Z drugiej strony nie chciał z niego korzystać, ponieważ odgłos pagera mógłby zaalarmować jakieś istoty znajdujące się w jej pobliżu. Minęło jakieś dwadzieścia sekund i Jake zatrzymał się naprzeciw zasłonki wiszącej w tylnym wejściu do baraku. Za zasłonką pojawił się cień oświetlonej sylwetki mężczyzny. Jake rozpoznał starego właściciela stacji benzynowej. Zgasił latarkę i tuż za słupem przylgnął do ściany, wyciągnął browninga kal. 9 mm i po cichu go odbezpieczył. W samą porę. Mrucząc coś pod nosem, stary wyszedł zza zasłonki i skierował się wprost na Jake'a; w istocie nie mógł iść inną drogą. Jednak w dobiegającym z baraku świetle sposób poruszania się bynajmniej nie miał nic wspólnego ze starym człowiekiem! Szedł sprężystym krokiem młodzieńca, a jego zmącony wzrok nie był już dłużej ukryty wśród sieci zmarszczek i w workowatych powiekach. Zamiast tego jego oczy świeciły dziką żółcią, a ich środek płonął czerwienią niczym ogniem! Jake nie potrzebował już ostrzeżeń ani dowodów. Teraz nie miał żadnych wątpliwości, co to za miejsce i z czym przyszło mu się zmierzyć. Stając w pozycji doświadczonego strzelca, wymierzył uważnie i nacisnął spust. Ale jego cel zobaczył lub wyczuł Jake'a w chwili, gdy ten oddawał strzał. Płynnym ruchem niemal przepłynął na drugą stronę i przylgnął do ściany. Jake, zauważając, że nie
trafił, oddał drugi strzał. Kula odbiła się rykoszetem od ściany szybu, skrzesała iskry i obsypała odłamkami szyję oraz twarz „starego”. Stary otrząsnął się, wyprostował i stanął pośrodku chodnika. Przyłożył rękę do szyi trochę poniżej ucha, spojrzał z zaciekawieniem na palce i stwierdził: - Krew? Tylko tyle: krew. Jednak jego głos już nie należał do starszej osoby, a jego oczy miały całkowicie czerwony kolor. Jake, wiedząc, że nie może sobie pozwolić na niecelny strzał, ruszył do przodu. Za sobą słyszał oznaki aktywności: głośne stąpanie, jakieś głosy odpowiadały na pytania. - To ołów, prawda? - powiedział niskim, zachrypniętym głosem zbliżający się osobnik. - Cha, cha! Śmiało, postrzelaj sobie. Być może zauważysz, że mam zapotrzebowanie na ołów. - A na srebro? - odpowiedział Jake, równocześnie naciskając spust. Wypowiadając te słowa trochę ryzykował, był jednak pewien siebie i swojego celu. I być może w ostatniej chwili wampir zdołał wyczuć, że jego przeciwnik posiada przewagę. Spróbował zatem błyskawicznie się przemieścić, jednak nie zrobił tego dostatecznie szybko. Srebrna kula trafiła go w prawe ramię, obróciła i przygwoździła do ściany. Jego gardło wycharczało: Ach! Ach! Złapał się za ramię i opadł na prawe kolano. Jake przeskoczył obok niego i pobiegł za zasłonkę. Może powinien zostać i dokończyć dzieła. Gdyby był kimś innym, to bez wątpienia dokończyłby, ale mimo zagrożenia Jake ciągle był Jakiem Cutterem, który jeszcze nie osiągnął ostatecznego stopnia desperacji. Wpadł do baru, odrzucił zagradzającą mu drogę opartą na dwóch beczkach deskę i nie zatrzymując się ani na chwilę, wybiegł w ciemność nocy, skręcając w lewo, i popędził w stronę drugiego szybu. Tam zdaniem starego znajdował się stfór i Jake miał nadzieję, że była tam także Liz, w miejscu gdzie ją zostawił ów kłamliwy, spiskujący, nieumarły właściciel tej strasznej posesji. Wchodząc do szybu, sięgnął do kieszeni, żeby uruchomić pager... Zimne ręce tego czegoś na dłoniach Liz... pager bez końca wysyłał piszczącą prośbę o pomoc (a może było to ostrzeżenie, jeśli tak, to spóźnione)... i ta rzecz podobna do najgorszego koszmaru uśmiechała się do niej zza prętów. Ale równie dobrze pręty mogły być z papieru, ponieważ drzwi klatki wciąż były uchylone.
Stwór uwolnił jej rękę i pchnął drzwi. Liz zastygła w bezruchu, jednak już po chwili z paraliżu wyrwał ją głos Jake'a. - Liz! Liz! Gdzie jesteś, u diabła? Miał absolutną rację: właśnie tam była! Domyślała się jednak, że Jake już o tym wie. W kopalni panowała całkowita ciemność. Widać było jedynie potworne oczy wroga. Liz wydobyła swojego miniaturowego browninga. Włożyła lufę między pręty i zaciskając zęby, strzeliła. - Co? - odezwał się budzący grozę głos, w którym słychać było odrobinę zdziwienia. Kiedy to coś puściło uchwyt, trzasnęła mu drzwiczkami prosto w twarz i rzuciła się do drzwi prowadzących do szybu. Dobiegła do drzwi i pociągnęła za klamkę. Ale stwór był tuż za nią, czuła na szyi jego gorący i cuchnący oddech, jego wzbierającą coraz bliższą moc obecną w ciemności. - Liz? - zza drzwi dobiegł głos Jake'a. Usłyszał strzał i stanął przed zamkniętymi drzwiami. Słyszała, jak przeklina i grzebie w zamku. - Odsuń się od drzwi! - zawołał. Miała się odsunąć? W chwili, gdy tuż za nią coś nawoływało: - Urgh, ach! ach! - Jezu! - powiedziała Liz, odwracając się szybko i strzelając po raz drugi i trzeci. Groteskowy czarny cień stwora podniósł się na chwilę do góry i przewrócił na plecy, rozpościerając ręce i tryskając krwią. Ale w czarnym korytarzu można było dostrzec więcej cieni, o których Liz jeszcze przed chwilą nic nie wiedziała! Huk jej broni zgrał się w czasie z wystrzałem z pistoletu Jake'a, który zdewastował zamek w drzwiach. Po chwili wybiegła, wpadając wprost w jego ramiona. Przytrzymał ją i prawie bez tchu wyrzucił z siebie: - To miejsce. To jest tu. Tego właśnie szukaliśmy. - Myślisz, że kurwa nie wiem o tym? - sapnęła. Już po chwili biegli do rovera, mając nadzieję odzyskać bezpieczeństwo i zdrowe zmysły. Jednak bezpieczeństwo, a zwłaszcza zdrowe zmysły wydawały się być dość daleko. Węższy korytarz za ich plecami był pełen potykających się, podobnych do zombi sylwetek. Było ich kilka, co najmniej cztery, może pięć. Natomiast przed nimi... - Boże wszechmogący! - Jake z trudem wziął oddech. Na niebie świecił księżyc i dobrze oświetlał okolicę. Podobnie było z gwiazdami, które wyraźnie świeciły na tle czarnego nieba. Dzięki temu zobaczyli wyraźnie, co na nich czeka w pobliżu samochodu.
- No to jesteśmy załatwieni - Liz niemal się udławiła. - Boże, nie mogę oddychać! - Ja też nie mogę - odpowiedział Jake. - Ale nie panikuj i nie zdejmuj zatyczek. To jeszcze nie koniec. Nasze pagery na pewno powiadomiły resztę. Już są w drodze. - Nie możemy... cały czas uciekać - odparła, idąc wraz z nim ścieżką dochodzącą do drogi. - Jak odzyskamy samochód, kiedy to coś tam na nas czeka? - Rozdzielmy się - odpowiedział Jake. - Kieruj się w stronę drogi... i biegnij na północ... ja spróbuję się pogonić z tą bandą potworów. Ale wampiry się nie przejmowały. Nie biegły, spokojnie sobie szły, niektóre z nich trzymały ręce w kieszeniach, rozglądały się i kopały po drodze kamyczki, niespiesznie podążając za swoim łupem. Dziewczyna będzie łatwiejsza, kiedy się zmęczy. No i nie powinny jej uszkodzić, bo najpierw wszyscy po kolei lub może dwóch, trzech naraz skorzystają z niej, żeby później wyssać jej krew. Co do mężczyzny: na pewno ma dobrą krew, silną. Ale też zadał Bruce'owi Trennierowi sporo bólu, powinien zatem najpierw z nim się spotkać. Możliwe, że nie będzie mieć ręki, nogi albo obu kończyn. Bruce'owi pozostanie tylko dokończenie dzieła. Przyszły Lord Trennier na pewno szybko dojdzie do siebie i wyzdrowieje. - Uważajcie, srebro! - usłyszeli nagle głos Trenniera. Był to przekaz telepatyczny. Ci ludzie są bardzo podejrzani. Stosują kule ze srebra, co może oznaczać, że na krótką metę mogą poważnie zaszkodzić niektórym z nas, a na dłuższą metę stanowią zagrożenie dla wszystkich. Muszę ich przesłuchać. Łapcie ich żywcem i to szybko! - W jego głosie dało się wyczuć tłumiony ból. Srebrne kule? To zmuszało do ostrożności. Natomiast ponaglenia przyspieszały krok. Liz doszła prawie do szczytu wzniesienia. Dalej mogła z górki popędzić do drogi. Ale jeden ze ścigających zdołał ją okrążyć i wyprzedzić. Chcąc dostać się na drogę, nie można było go ominąć. Skręciła w prawo, kierując się tam, gdzie ostatnio widziała Jake'a. W międzyczasie ktoś lub coś włączyło silnik land-rovera. Zapaliły się światła samochodu i dwiema smugami oświetliły okolicę. Kierujący samochodem na pewno będzie ścigać Jake'a. Ukrywanie talentu nie miało dalej sensu. Odsłoniła umysł i zaczęła poszukiwać myśli swojego partnera, starając się go zlokalizować. Liz nie mogła tylko odbierać myśli, jednak wiedziała, że inne umysły - szczególnie umysły wampirów - mogą wyczuć jej obecność, nawet odczytać jej myśli. Większość wampirów posiadała taką zdolność. Najlepsze (a raczej najgorsze) z nich potrafiły wyczuć
obecność człowieka, tak jak to czyni pies gończy ze zwierzyną. Ale w końcu... i tak wiedziały, że ona jest tutaj. Bez trudu skontaktowała się z umysłem Jake'a: - O kurwa! - myślał. - Mają samochód! Ścigają mnie! - Pomimo tego nie wyczuwało się w nim paniki. Miał za sobą dostatecznie dużo trudnych doświadczeń. - Zrób to! - próbowała przesłać mu Liz. - Na litość boską, zrób to teraz! Na pewno jej nie słyszał. Ale może ujawni się teraz ten drugi Jake, jego druga cecha. Najwyraźniej nic z tego. Za plecami Liz słychać było głośne kroki, rozrzucające na boki kamyki spod stóp. Przyspieszyła (właściwie był to finisz, ponieważ zaczynało brakować jej sił), nabrała więcej powietrza i pobiegła w stronę źródła myśli Jake'a... Jake także czuł się przyparty do muru, ale najwyraźniej nie była to jeszcze ostateczność. Dusiły go zatyczki w nosie, ale ostrzeżono go o niebezpieczeństwie, jakie niesie ich zdejmowanie. Wszystko pięknie, ale wdychanie zapylonego powietrza sprawiało mu ból. Poza tym i tak już najprawdopodobniej został pobrudzony i zakażony krwią. Boże, z jaką rozkoszą napiłby się teraz piwa, nawet ciepłego, ale raczej nie byłoby na to teraz czasu! Rover był już tuż za nim, w chwili gdy Jake dostrzegł głaz o płaskim szczycie. Wiedział, że jeśli nie uda mu się wskoczyć na skałę, to dostanie się pod koła samochodu. Może nie będzie to miało skutku śmiertelnego, ale na pewno wypadnie z gry. Wysoki głaz był jego ostatnią szansą. Wskoczył na skałę i wdrapał się na płaski szczyt. Land-rover zatrzymał się przed głazem. W samochodzie siedziało dwóch mężczyzn, a przynajmniej tak wyglądali. Jeden wyglądał na lekko oszołomionego, prawdopodobnie był świeżo przemienionym rekrutem lub niewolnikiem. Ale drugi kierowca... miał na ustach iście szatański uśmiech. Może porucznik? Jake nie miał pojęcia. W końcu pierwszy raz zetknął się z czymś takim. W końcu! Kierowca błyskawicznie wyskoczył z samochodu i zniknął gdzieś w pobliżu skały, zanim Jake zdążył do niego wycelować. Drugi był wolniejszy i Jake pierwszym strzałem trafił go w głowę. Kimkolwiek lub czymkolwiek by był, nieprędko wstanie znowu na nogi. Jake pomimo swoich doświadczeń nie czuł się najlepiej, wiedząc, że właśnie zabił człowieka. Tyle że to akurat nie był człowiek, już nie. Jednak bok głowy wampira eksplodował jak głowa człowieka - czerwonym, wilgotnym sprayem, jeśli były tam jakieś inne kolory, to w świetle księżyca wszystkie wyglądały na czarne...
...I wtedy Jake spytał sam siebie: jakiego księżyca? Chmura, jedna pieprzona chmura na bezchmurnym nocnym niebie przesłoniła księżyc będący w trzeciej kwarcie. Zrobiło się całkowicie ciemno, a światła rovera były skierowane w inną stronę. W ciemności wampiry widzą o wiele lepiej od ludzi. Jake musiał teraz coś zrobić. Na powierzchni głazu można było wykonać jakieś dwa kroki. Jake rozpędził się i skoczył w kierunku rovera, rozstawiając szeroko ramiona dla złapania równowagi. Ale w chwili gdy już przekraczał krawędź głazu, z potężną siłą złapała go za stopę czyjaś dłoń. Jake poleciał do przodu, po czym jego ciało zwinęło się i poleciało w dół niczym wahadło zawieszone na końcu jakże silnego ramienia. Kiedy upadł, stracił na chwilę oddech. Zatyczki wypadły mu z nosa, a palce wypuściły broń z ręki. Po chwili stanęła nad nim koszmarna postać, pochyliła się, uklękła na jedno kolano i sięgnęła mu ręką do gardła. - I to by było tyle - powiedziało coś, co kiedyś było człowiekiem. - Zabawa skończona, przyjacielu. A przynajmniej dla ciebie to koniec zabawy. - Po czym bez najmniejszego wysiłku postawił Jake'a. - Ty pierwszy kończysz! - stwierdził cicho, lecz rezolutnie kobiecy głos. Powróciło światło księżyca i Jake zobaczył zdumione, żółte oczy wampira. Kiedy Liz podeszła, potwór odwrócił się do niej. Lufa malutkiego pistoletu Liz niemal weszła do środka otwartej ze zdziwienia gęby wampira, po czym rozległ się huk wystrzału. W tej samej chwili Jake odwrócił głowę, na szczęście szczątki poleciały w drugą stronę. - Do samochodu! - Liz była blada jak duch, potknęła się i zaczęła ostrożnie stawiać stopy. Zaczęła biec, ale Jake pomógł jej dobiec do samochodu i prawie wrzucił ją na siedzenie pasażera. Zobaczył szereg milczących postaci o płonących oczach, które zbliżały się od strony szybu. Na pewno był to największy problem, niestety Jake nic nie wiedział o osobniku, który ścigał Liz. Liz pamiętała o nim i dlatego krzyczała do Jake'a: - Ruszaj! Ruszaj natychmiast! - Zapnij pasy - rzucił. - Będziemy podskakiwać! Silnik zapalił, zgrzytnęła skrzynia biegów. Land-rover sypnął za sobą piachem i kurzem spod kół. Ale samotny łowca podążający za Liz wskoczył do auta! Znalazł się na tylnych siedzeniach w chwili, gdy Jake zaczął nabierać szybkości. Z trudem łapał równowagę, a jego oczy świeciły jak dwa rozżarzone węgliki w ciemności. Jake i Liz zauważyli go. Liz odwróciła się i skierowała lufę swojego pistoletu do tyłu. Jednak zamiast wystrzału usłyszała kliknięcie, gdy iglica nie natrafiła na spłonkę naboju! Wampir
wyszczerzył zęby i sięgnął do niej. Jake zaklął, zredukował bieg i nacisnął gaz do dechy. Wampir na chwilę stracił równowagę i poleciał do tyłu. Jednak już po chwili stanął na kolanach na tylnym siedzeniu i pochylając się do przodu, wsadził głowę pomiędzy Liz i Jake'a. Szczerząc zęby, popatrzył najpierw na Jake'a, a potem na Liz, chwytając ich jednocześnie za karki. Jake właśnie na to liczył. - Trzymaj się! - krzyknął i dosłownie stanął na hamulcach. Na szczęście Liz wiedziała, co się dzieje, i pochyliła się w prawo, w chwili gdy Jake odsunął się na lewo. Obrzydlistwo z tylnego siedzenia stęknęło: - Co? Ale odpowiedź właśnie nadchodziła. Przelatując pomiędzy Liz i Jakiem puścił ich szyje i rękami starał się osłonić twarz. Ale nie zdążył. Jego ręce sformowały kształt litery v, gdy jego twarz rozbijała przednią szybę samochodu. - Niech to coś szlag trafi! - wyrzucił z siebie Jake, gdy rover uderzał w coś zgiętego w pół, co usiłowało wstać. Później usłyszeli zgrzyt i trzask łamanych kości ciała, które zostało zmielone między podwoziem a kamienistą powierzchnią ziemi. - Mój Boże! - westchnęła Liz. - Chyba nam się udało! - Nigdy w to nie wątpiłem - odpowiedział jej partner, kłamiąc najlepiej jak tylko potrafił. Kiedy skręcali na boczną drogę, kierując się do głównej szosy, z góry zaświeciło jakieś światło. - Radio - powiedziała Liz, sięgając do schowka pod sufitem. Wyciągnęła stamtąd mikrofon, nacisnęła przycisk i powiedziała: - Łowca Jeden do Zero. Co was zatrzymało? - Tu Zero Jeden - odpowiedział grobowy głos. Brzmiał automatycznie, jakby chciał się dopasować do rytmu silnika helikoptera. - Czy to wasz pojazd na dole? - Z góry oświetlił ich reflektor. Jake przechylił się i napluł na mikrofon. - Tylko tyle? Zero, Trask, czy to ty? Potrzebowaliśmy pomocy. - Macie cel? - Jeśli tylko coś jest za nami i porusza się, to jest to twój cel - odpowiedział Jake i wyprostował się, skręcając tuż przed sporą dziurą. - Zatrzymaj się! - powiedziała Liz - Zatrzymać się? - Zatrzymaj samochód. Chcę popatrzeć. - Za mało było atrakcji? - Jake spojrzał na nią i ostrożnie zahamował.
- Nie - pokręciła głową, wyjęła z nosa zatyczki, odetchnęła z ulgą. Odwróciła się do tyłu i pokazała palcem na sylwetki w oddali. - Tamci też mają już dość atrakcji. Patrzyli na kształt podobny do ważki, która miała wentylator na grzbiecie, a pod brzuchem liczne, podłużne jaja. - Jezu - westchnął Jake. - Niech stanie się światłość! - dodała Liz. I stała się światłość. Za nimi wybuchł napalm. Oświetlił rozszerzającą się biegnącą do góry ścieżkę i ryczał grzmotem wszech pochłaniającej namiętności. Przez kilka sekund rozgrywająca się scena mogłaby z powodzeniem być kalderą wybuchającego wulkanu; skąpana w ogniu góra ze spływającą po jej obrzeżach lawą. Przez dłuższą chwilę jakieś czarne sylwetki biegały, podskakiwały i krzyczały, rzucając czarne cienie na straszliwe morze ognia, rozlewające się po skalnym podłożu. Postacie podobne do pająków poruszały się... a potem zwijały się i znikały. *** Oddział składał się z dwóch helikopterów, wielkiej ciężarówki i mniejszych pojazdów, głównie terenowych roverów. Ciężarówka i mniejsze samochody potrzebowały jeszcze trochę czasu, żeby się pojawić w tym miejscu. Helikoptery wylądowały na płaskowyżu, jeden od strony północnej, a drugi od południa. Przez pół godziny oddział umundurowanych, wyposażonych w maski żołnierzy sił specjalnych przeszukiwał spalony teren. W tym czasie Jake i Liz dołączyli do Bena Traska, Iana Goodly'ego oraz „cywila” Petera Millera, a raczej „pana” Millera - jak kazał się nazywać - z administracji parku narodowego Rudall River. Najwyraźniej Millerowi niewiele powiedziano o czymkolwiek, co było w pełni zrozumiałe. Kiedy Wydział E ruszał na akcję, starano się za wszelką cenę zachować dyskrecję i unikać wszystkiego, co mogłoby wywoływać plotki i panikę. Miller był niski, gruby i okrągły jak gumowa piłka. Był bardzo pobudzony i zmieszany. I robił wiele hałasu podobnie jak wielu innych niewiele znaczących osób nadmiernie przywiązanych do swojego fotela. Teraz wymachiwał rękami przed twarzą wysokiego, chudego Iana Goodly'ego, który starał się go odciągnąć od Bena Traska, próbującego właśnie rozmawiać z Liz i Jakiem. Jego wysoki falsecik można jednak było słyszeć chyba w całej okolicy. Wymachując gwałtownie rękami, pokrzykiwał:
- ...Ta całkowita dewastacja? Niech mnie szlag, panie Goodly, wiem, że tu nic nie rośnie, że jest to bezużyteczna pustynia, której nie może pan więcej zaszkodzić. Ale... w tym ogniu byli ludzie! Widziałem, jak w piekielnych ogniach płonęli ludzie! Czegoście użyli? Napalmu? Nie ma to w gruncie rzeczy znaczenia. To, co się tutaj zdarzyło, było zwyczajnym morderstwem! Nie można tego inaczej nazwać. Nie... nie mogę uwierzyć w to, co widziałem... morderstwo z zimną krwią, panie Goodly! I ktoś za to odpowie. W istocie, już żądam wyczerpującej odpowiedzi! - Co to za jeden? - spytała Liz. Trask zmarszczył brwi. - To ma być nasz miejscowy oficer łącznikowy z rejonu Zachodniej Pustyni. Tylko kilku ludzi z australijskiego rządu wie, czym się tutaj zajmujemy i jak istotne jest nasze zadanie. Ale pomimo tego nie mogli nas zostawić całkiem samych i pozwolić nam na wszystko, co chcemy robić. Nie mam też zamiaru tracić czasu na jakieś wyjaśnienia. Tego, co robimy, i tak nie da się wyjaśnić, a przynajmniej nikt nam nie uwierzy. Chcąc nie chcąc musimy przebywać w towarzystwie pana Millera, więc miejmy nadzieję, że może zamilknie, kiedy zobaczy, co tu się dzieje. - Przecież widział - warknął Jake. - I wcale się nie uspokoił. - Jeszcze nie widział wszystkiego. - Na twarzy Traska pojawił się grymas. - Czy coś wychwytujesz? - zwrócił się w stronę Liz. Wiedząc, o co mu chodzi, otwarła umysł, spojrzała poprzez dym i w miarę jak na jej twarzy pojawiał się wyraz skupienia, powiedziała: - Najgorszy z nich, stary Bruce Trennier wciąż żyje. Żywy, przestraszony i wściekły. Jest bardzo groźny i bardzo sprytny. Mimo że stara się chronić umysł, wiem, że tu jest. Jego, jakby to nazwać... umysłowy smog (?) jest tak gęsty, jak mgły na bagnach, i śmierdzi znacznie gorzej! On tutaj rządzi, ale nie jest sam. Trochę ich zostało w podziemiach kopalni, tam, gdzie nie sięgnął ogień. Czekają na nas. Trask skinął głową. - No to nie dajmy im czekać - powiedział, a na jego twarzy pojawił się zimny, złowieszczy grymas. - Panie Miller - zawołał do małego urzędnika o malusieńkim rozumku. - Czy zechce pan mi towarzyszyć? Mam nadzieję, że zdołam odpowiedzieć na niektóre z pytań...
III Pożar Jake Cutter patrzył na Bena Traska i zastanawiał się, co o nim wie. Wiedział, że jest szefem tajnego Wydziału E należącego do brytyjskiego wywiadu, że wydział posiada wiele filii oraz sprzymierzeńców na całym świecie. No i że Ben Trask jest oddany sprawie i przez to wyglądał na znacznie starszego. Nie chodziło o to, że Trask był młodzieńcem. Mógł być w przedziale między 55 a 60 lat. Był szpakowaty i miał bladą cerę, co mogło sprawiać wrażenie kruchości, ale od wewnątrz można było w nim wyczuć mężczyznę i takie cechy osobowości, które wyraźnie mówiły, że jest to twardy facet. Jake dostrzegał te cechy i odczuwał pewną dozę empatii dla Traska. Było to takie uczucie, jakby znał go od dawna, choć przecież zetknęli się stosunkowo niedawno. Jak na swój wzrost pięciu stóp i dziesięciu cali Trask mógł mieć lekką nadwagę. Szerokie ramiona lekko opadały i dało się w nim wyczuć coś jakby ponurego. Może było to efektem... strat? Takie wrażenie odnosiło się, gdy nie wiedział, że ktoś na niego patrzy. Jego zielone oczy były wówczas puste i nieobecne, twarz bez wyrazu, kąciki ust opadnięte. Tak jakby cierpiał trudną do zniesienia stratę. Jake wyobrażał sobie, że to poczucie straty jest czymś, co może ich łączyć. Z drugiej strony było coś innego, co sprawiało, że życie Traska mogło być wypełnione cierpieniem. W świecie, w którym coraz trudniej było napotkać na prawdę, niełatwo jest żyć z umysłem nieakceptującym kłamstwa. A Trask był właśnie wykrywaczem kłamstw w ludzkiej skórze. Wydział E: Wydział Postrzegania Pozazmysłowego. Telepaci, empaci, lokalizatorzy, prekognici... psychotycy? Jeszcze pięć dni temu Jake tak właśnie o nich myślał - jak o błądzących lunatykach. Ale to było pięć dni temu, a w międzyczasie miał okazję co nieco zobaczyć. A zresztą czy to on właśnie miał być tym, kto jest w stanie ocenić takie odchylenia? Przecież to właśnie Jake Cutter we własnej osobie był dziwolągiem, potrafiącym w jednej chwili przemieścić się na odległość stu mil, podejrzewającym jednocześnie, że ktoś siedzi w jego głowie.
Takie właśnie myśli pojawiały się w głowie Jake'a, gdy razem z Liz szli za Traskiem i Goodlym. Ci zaś ruszyli śladem czterech uzbrojonych po zęby agentów, którzy lawirowali pomiędzy dogasającymi, śmierdzącymi szczątkami i kierowali się w stronę płonących ruin głównego baraku. Pojedynczy dystrybutor paliwa zniknął, a w jego miejscu z furią biła w niebo kolumna ognia, podsycana paliwem z podziemnego zbiornika. Kiedy zbliżali się do baraku, Miller kontynuował swoje lamentowanie: - Czy myśli pan, że za coś takiego w ogóle będzie można odpowiedzieć? Święty Boże! Kto, człowieku, dał ci prawo, żeby tak postąpić? Spójrz! - Zakrył usta dłonią. - Ciałooo! jęknął. - Na litość boską! Spopielone ciało! W stercie głazów sięgających do wysokości biodra, gdzie sczerniałe szkielety kaktusów ociekały bulgoczącymi sokami, oczyszczający teren oddział nie zauważył czegoś. Była to wystająca spośród korzeni i resztek krzewów ręka, która upodobniła się do innych wystających korzeni. Najwidoczniej ktoś chciał uciec przed ogniem, nurkując w zarośla... próbując znaleźć ucieczkę przed nawałą ognia. To kiedyś była ręka. Teraz było to coś podobnego do gałązki z czterema mniejszymi gałązeczkami i resztkami przeciwstawnego kciuka. I chociaż były to osmolone resztki, to poruszały się one, dając wyraz niesamowitej żywotności. - Hej, wy, coś wam umknęło - zawołał Trask. Jeden ze specjalistów zawrócił i skierował w stronę „gałązki” wylot miotacza ognia. Jasnożółte światło zalało drgającą gałązkę, zamieniając ją w czarną maź. W tym samym czasie Miller zaczął wymiotować. Trask beznamiętnie patrzył na grubaska, który trząsł się i przykładał do ust chusteczkę. - Najlepiej będzie, jak pan tutaj zostanie - zaczął, po czym zwrócił się do Liz i Jake'a: - Dotrzymajcie towarzystwa panu Millerowi. Gdyby... coś się działo, pozwólcie mu się dobrze przyjrzeć. Odwrócił się na pięcie i poszedł za Goodlym. Obaj mieli przewieszone przez ramiona złowieszczo wyglądające pistolety maszynowe. - Mój Boże! - jęknął Miller, opierając się, a właściwie wisząc na podtrzymujących go Jake'u i Liz. - Och! Boże! Czy ten człowiek nie ma serca? Czy nie ma w nim żadnych uczuć w stosunku do tych biednych ludzi? - Ben Trask jest chodzącą dobrocią - odpowiedziała Liz. - Odczuwa współczucie i miłość do ludzi, dla każdego mężczyzny, kobiety czy dziecka. Dla całej ludzkiej rasy. Dlatego właśnie tutaj jesteśmy. Dlatego, że te stwory nie są ludźmi. Już nie są...
Miller ponownie się schylił i wymiotował, Jake zaś stanął za nim i przytrzymał go, chroniąc go przed upadkiem na twarz. Ogień zdążył już przygasnąć i zrobiło się ciemniej. Długie cienie tańczyły jak demony, zamieniając górską kotlinę w dantejskie piekło. Niedaleko głównego baraku kolumna ognia z podziemnego zbiornika obniżyła się, wyrzuciła jeszcze jeden, ostatni gejzer, który zamienił się w toczącą się w dół zbocza kulę ognia. Druga grupa agentów ugasiła pożar przy baraku z klatką i weszła do środka, żeby spenetrować drugi szyb. Z kolei Trask zatrzymał swój oddział w odległości pięćdziesięciu stóp od głównego szybu, który wciąż płonął, wyrzucając z siebie kolumnę dymu, a od czasu do czasu czerwone i pomarańczowe jęzory ognia. - Co o tym sądzisz? - zwróciła się do Goodly'ego, przekrzykując trzask i skwierczenie płonącego drewna. - Myślisz, że go spaliliśmy? Nie jego! Ich! - chciała krzyknąć Liz, ale Goodly już zrobił to za nią. - To nie tylko on, Ben - głos prekognity był silniejszy od szumu ognia. - Ale damy sobie radę? - zauważył Trask i nie do końca było to pytanie. - Nie przewiduję strat, jeśli ci o to chodzi. Ale pięknie nie będzie. Trask wzruszył ramionami. - Nigdy to ładnie nie wygląda - odpowiedział. Pokiwał głową i zwrócił się do Liz: Powiedz im, że to miejsce obrócimy w perzynę... a jemu powiedz, że żywcem z tego nie wyjdzie. Chcę, żebyś naubliżała draniowi! - Tylko... to znaczy myślisz, że mnie usłyszy? - Liz nie była zbyt pewna siebie. Chodzi mi o to, że tylko w połowie jestem telepatką. Potrafię odbierać informacje, ale nie umiem wysyłać i... - Tego możemy nie wiedzieć - przerwał jej Trask. - Za to jest to jedna z rzeczy, o których możemy się tutaj dowiedzieć. Wiemy, że twój talent nie rozwinął się jeszcze w pełni, ale fakt że człowiekowi nie przekazujesz wiadomości, wcale nie oznacza, że Trennier cię nie usłyszy. W końcu jest wampirem a te typy mają swoje możliwości. Może dzięki temu dowiemy się, czego można się po tobie spodziewać, gdy twój talent się w pełni rozwinie. Liz skinęła głową i wysunęła się do przodu. Miller jakby się wyprostował i spytał Jake'a: - O kim... o kim on mówi? I jak ta dziewczyna ma rozmawiać z kimś... tam? - Po prostu uwierz w to, że potrafi - odpowiedział Jake, mimo że sam nie był tego zbyt pewien.
Liz skoncentrowała się i zaczęła wysyłać myśli w stronę głównego szybu, do wejścia, które było dymiącą czarną dziurą obudowaną resztkami baraku. W zespole nie było w tej chwili żadnego telepaty, nikogo, kto „słyszałby” ją lub choćby podejrzewał, że coś się dzieje. Jednak jej myśli zostały wysłane. - Przychodzimy po ciebie, Bruce Trennier - zaczęła. - I jeśli sądzisz, że było gorąco, to zaczekaj na to, co oznacza prawdziwy ukrop! Mamy granaty, które na zawsze pogrzebią ciebie i twoich niewolników. Mamy także zapalające bomby, zamieniające skały w magmę i zamieniające twoje kości w płynną masę. Jesteś w pułapce bez wyjścia. Siedź tam, gdzie nie dochodzi słońce, i ciesz się tą zgniłą, pasożytniczą egzystencją, której nie sposób nazwać życiem... To bez wątpienia było ubliżające. Było to wyzwanie, wyzwanie płynące z ust kobiety, coś znacznie więcej niż zniewaga. Jeśli Trennier odpowiedział, to Liz go nie słyszała. To co usłyszała, a właściwie poczuła, to nagła cisza. Cisza umysłowa, ale cisza, która zapada tuż przed burzą. Ian Goodly potwierdził ten domysł. - Idą - powiedział. - Ilu ich jest? - spytał Trask, odbezpieczając broń. Goodly zmrużył oczy i skoncentrował się nad tym, co zaraz miało nastąpić. Widział potykających się, zamieniających się w pochodnie mężczyzn! Było ich trzech. I zobaczył jeszcze jednego, coś więcej niż człowieka tylko, zwierzę. Coś - ruszające do ataku! - Trzech - krzyknął. - Są w drodze do piekieł. Jeden wygląda tak, jakby właśnie stamtąd wrócił! To Bruce Trennier. Ben, oni właśnie nadchodzą! - Mają broń? - rzucił Trask. - Nie - odparł Goodly. - Myślisz... że jej potrzebują? Pierwsza trójka nadeszła niczym księżycowe cienie. Byli podobni do pełzającego dymu. Kiedy wydostali się na powierzchnię, Trask i Goodly nie mieli pewności, do czego strzelali, ale ich broń wypluwała długie serie. Już po sekundzie zapanował chaos. Koszmarne postacie zrobiły się wyraźniejsze, kiedy dosięgły ich srebrne kule. Przewracały się do tyłu lub słaniały się na nogach z szeroko rozpostartymi rękami. Podnosiły się, by po chwili znowu przewrócić się zmiecione nawałą ognia. Żółte oczy środkowej postaci zaczerwieniły się i nabiegły krwią, były tak pełne krwi, że po chwili tył głowy eksplodował czerwonym rozbryzgiem. Wampir upadł na kolana i po chwili zapłonął, kiedy agent uzbrojony w miotacz ognia wykorzystał swoje śmiercionośne narzędzie. Wampir klęczał z roztrzaskaną głową i palił się jak gigantyczna świeca.
Ale niespodziewanie ożył drugi niewolnik. Na scenie pojawiła się najgorsza ze wszystkich postaci. Wampyrzy Lord zrobił ze swoich niewolników żywą tarczę. Szedł tuż za nimi i ukrywał się przed kulami. Zupełnie się nie przejmował losem nieumarłych niewolników, jego pijawka miała tylko jeden cel: przetrwanie. Żeby przetrwała pijawka, konieczne było, by przeżył jej nosiciel. Jednak Ben Trask miał zupełnie odmienne zdanie na ten temat. - Ian, po nogach! - krzyknął. - Hej, wy, celujcie w nogi, zmiażdżcie im kości, niech się przewrócą! - I sam ani na chwilę nie przestawał strzelać. Goodly robił dokładnie to samo co dowódca. Dodatkowo z obu skrzydeł leciały strumienie kul i rycząc oznajmiały nadciągającą srebrną śmierć. Ale
trzech
nieumarłych
szło
dalej.
Wydawało
się,
że
płyną
w
swoim
kalejdoskopowym, przerywanym, wampirzym ruchu. Ten ruch hipnotyzował; wyglądał na niespieszny, ale w istocie miał prędkość błyskawicy! Byli już nie dalej niż czterdzieści stóp. Wówczas Trask skinął na jednego ze swoich ludzi na prawej flance. - Padnij! - krzyknął w chwili, gdy mężczyzna rzucał granatem. Jake był młody i szybki, no i miał za sobą solidne wojskowe przeszkolenie. Liz jeszcze przed nim przylgnęła do ziemi. Jake przewrócił Millera i przykrył go własnym ciałem. Rozbłysło oślepiające światło, a huk wybuchu odbił się od ścian doliny. Ludzie zaczynali się podnosić. Czuć było smród materiału wybuchowego. Jake rozejrzał się i zobaczył, jak Trask wstaje i podaje rękę Goodly'emu. Ale przed zniszczonymi zabudowaniami działa się rzecz niesłychana. Okaleczona postać, garść połamanych kości i zmielonego mięsa, poruszała się i drżała w świetle rzucanym przez płomienie. Obok siedział pozbawiony ramion tułów. Z jego włosów wydobywał się dym, przyćmione oczy niezbornie poruszały się w oczodołach. Ale Trennier wciąż stał na nogach. - Niezły staruszek - pomyślał Jake. Trzęsący się inwalida, teraz był już prawdziwym wrakiem! Bruce Trennier zmierzał naprzód w strzępach ubrania, zlany krwią i z obrzydliwą twarzą rozoraną do kości. Krzycząc w agonii, sięgał szponami do przodu. Jego twarz zmieniała się; krew sikała mu z twarzy, a jego szczęka rozwierała się z trzaskiem! Oczy miał całkowicie czerwone... uszy zaokrągliły się, przybrały kształt uszu nietoperza... a jego zęby były coraz większe!
Żołnierz obsługujący miotacz ognia leżał jeszcze na ziemi. Obok niego leżała broń. Trask chwycił miotacz. Ale Trennier ciągle szedł, machał w kierunku Liz i sięgał do miejsca, gdzie jego zdaniem zdołałby złapać ją za nogi. - Ty - odezwał się bulgoczący głos. Splunął krwią, rozdwojonym językiem zwilżył usta. W końcu ujrzał ją wyraźniej i na twarzy pojawił się monstrualny uśmiech. - Ty, kobieto... złodziejko myśli. Myślałaś, że zdołasz mnie oszukać? Nawet mi naubliżałaś... proszę bardzo. Teraz zginiesz wraz ze mną! Jake był już z powrotem na nogach, a Miller, wciąż będąc na plecach, starał się jakoś wycofać i oddalić od przerażającej postaci. Ale Trennier skupił się na Liz! Już prawie ją miał, jego długie, ociekające krwią ręce sięgały ku niej! Jake chwycił ją w pasie i ruszył biegiem, jednak zdołał zrobić tylko dwa lub trzy kroki, po czym potknął się. Ale nie upadli, nie dotknęli ziemi. Nagle jakby się ruch zwolnił i coś powiedziało w głowie Jake'a: - Teraz! Liczby, wzór! Odczytaj go! Skorzystaj z niego! Ale czy był to jego głos, czy kogoś jeszcze? Liczby przepłynęły przez ekran w umyśle Jake'a... nieskończony ciąg liczb, które pokazywały się niczym na ekranie komputera. Liczby, liczby, które były mu znajome, albo komuś w nim! Nadal trzymając Liz i wciąż upadając, Jake (albo ktoś niewidoczny i nieznany) zatrzymał ciąg liczb, utworzył z nich kombinację, jakiś kolejny niesamowity wzór, który zamienił się w drzwi. Wpadli przez nie w przestrzeń o ujemnej grawitacji, w miejsce, które jest absolutnie niczym, a po chwili - a może w bez-czasie - przelecieli przez drugie drzwi i dopiero wówczas upadli na ziemię. Turlając się w kurzu jakieś piętnaście stóp od miejsca, gdzie ich widziano po raz ostatni, usłyszeli krzyki przerażenia Millera oraz ryk triumfu Traska, który odpalił miotacz ognia. Nawet z tej odległości Jake i Liz poczuli taki gorąc bijący od ognia, że musieli się odsunąć. Po chwili zobaczyli płaczącego jak dziecko i czołgającego się po spalonej ziemi Millera. Spojrzeli za siebie. Trennier wykonywał taniec, agonalny, podrygujący taniec śmierci. Był wampirem, walił w powietrzu rękami i wykrzykiwał swą wściekłość. A może ten dźwięk oznaczał coś jeszcze? Może syk i pękanie baniek powietrza oraz bulgotanie gotujących się płynów ustrojowych? Jake nie był pewien, co te dźwięki oznaczają. Nie widział, w jaki sposób krzyczał Trennier, przecież w piekle, które otaczało jego ciało, nie było powietrza.
Jego kuśtykający taniec w centrum niebiesko-białych płomieni trwał przez długie sekundy. W końcu ciało poddało się, ale nie to Coś, co kazało Trennierowi nadal walczyć. I to był dowód, niezbity dowód, mówiący o tym, jak długo Trennier był wampirem. Kiedy jego ciało zamieniło się w płynną masę i ugięły się pod nim nogi, metaforyczne mięso odpowiedziało na zew wampirzej natury. Pijawka Trenniera po raz ostatni spróbowała ucieczki, tym razem korzystając ze zdolności do metamorfozy. Resztki palców wydłużyły się, wijąc się jak robaki, zabulgotał żołądek i wyrzucił z siebie całe gniazdo czułków. Każdy z nich był podobny do penisa, który bezskutecznie sikał na ogień. Jednak tego ognia nie można było ugasić. Tylko Ben Trask mógłby to zrobić, ale Ben zrobiłby to wyłącznie w chwili, gdy nic nie pozostałoby już do spalenia. A przynajmniej nic takiego, co mogłoby komukolwiek zaszkodzić. W tym momencie wrócili agenci z drugiego oddziału, który przebywał w ruinach mniejszego szybu. Jeden z nich skierował ogień ze swojego miotacza na wampira oraz na leżącego niewolnika i dokończył dzieło Traska. Kiedy było już po wszystkim, Trask zapytał: - Nie mieli broni? Dlaczego nie użyli broni? - Broń? - odezwał się dowódca drugiego oddziału. - Za tym mniejszym barakiem w szybie kopalni była mała zbrojownia! Może stwierdzili, że przeciw dwójce zwykłych ludzi broń nie jest im potrzebna. Tak czy owak zaminowaliśmy szyb. Podłożyliśmy także termit. Kiedy wybuchną, to wszystko się zawali. Jeśli cokolwiek tam zostało, to nigdy nie wyjdzie. - Dobrze! - Trask uścisnął mu dłoń i głęboko odetchnął. - Zajmijmy się również tym szybem - powiedział dowódca drugiego oddziału. Chciałbym go na dobre zakorkować. Ruszać się, panowie! Noc się jeszcze nie skończyła... Po dwóch godzinach odpalono ładunki. Kiedy od strony szybów dał się słyszeć grzmot wywołany przez człowieka, ziemia zatrzęsła się pod stopami. I chociaż agenci stali w bezpiecznej odległości, to poczuli pęd gorącego powietrza wydobywającego się z głębokich czeluści, a w ich nosy wdarła się woń smrodu, który nie miał chemicznego pochodzenia. Później pojawiły się chmury pyłu wypychanego z dziur w ziemi, gdy szyby waliły się pod ciężarem niezliczonych ton twardych skał oraz mniejszych odłamków. Ale nawet wówczas sprawa nie była zakończona, ponieważ teraz widać było skutki działania termitu: biały gaz uciekający pod wysokim ciśnieniem oraz płynny dym, który opływał nawet najdrobniejsze odłamki, osmalając i szkląc ich powierzchnię. W końcu ktoś się odezwał:
- Jeśli jest tam ktoś, to znalazł się w piekarniku, cała kopalnia właśnie się gotuje. Większe szanse na przeżycie miałby w piwnicy w Dreźnie za czasów drugiej wojny światowej! Nikt nie sprzeciwił się tej opinii, ani nawet nie odpowiedział. Zaczęły nadjeżdżać pojazdy zaplecza i można było przystąpić do ponownego oczyszczania. Starszy człowiek najwidoczniej cierpiał z powodu reumatyzmu. Kuśtykał to tu, to tam i uważnie badał stygnące kupki popiołu. Podobnie jak Trask i Goodly nie posiadał widocznego zabezpieczenia; nie miał na sobie maski przeciwgazowej i najwyraźniej dość swobodnie oddychał (co wskazywałoby na brak zatyczek w nosie). Najwidoczniej nie obawiał się skażenia. Jego jedyną bronią była staromodna maczeta kołysząca się w pochwie pod lewą pachą oraz starodawny, ręcznie robiony łuk. - Spal to - Jake usłyszał warknięcie starszego mężczyzny tak głośne, że przebijało się przez dźwięk ryczącego ognia. - Tamto też. Tak, jest zwęglone i dobrze. Ale zwęglone to jeszcze za mało. Musi być spopielone. Dopiero kiedy dym i popiół rozwieje wiatr, wówczas dopiero jest z tym koniec. Dopiero wtedy. Miał dziwny akcent, gdzieś z obszaru Morza Śródziemnego. Włochy, Sycylia, może Rumunia? Było w tym coś z języka rumuńskiego. Ale Jake nie mógłby się bardziej pomylić. - Kto to jest? - spytał Liz. - Ten stary. Spójrz na niego. Przypomina mi łowczego psa... takiego, co się co chwilę zatrzymuje i węszy w powietrzu! Ja czuję wyłącznie dym i ogień... i śmierć. I co to za ubranie? Co za dziwoląg, czy on myśli że jest na Dzikim Zachodzie? W rzeczy samej starzec mógł być traperem - właściwie to nim był - tyle że ze znacznie dzikszego zachodu, niż Jake mógłby sobie wyobrazić. - Wiesz co? - kontynuował Jake. - Mam takie wrażenie, że w tym wampirze, Brusie Trennierze, było coś rumuńskiego, a właściwie cygańskiego. I ten koleś też sprawia takie wrażenie. Kiedy się porusza, to słychać dzwonki! Ale stary zobaczył ich i ruszył w ich stronę. Również Ben Trask zdążał w ich kierunku. Jake pomyślał, że chce przedstawić starca. W międzyczasie Liz zaczęła odpowiadać na niektóre z pytań Jake'a. - Mówisz, że przypomina ci łowczego psa? - odparła. - Masz rację. Jest psem łowczym w ludzkiej skórze. To co zobaczyłeś tej nocy, on widział tak często, że nie sposób nawet policzyć. Na imię ma Lardis, czasem zwą go Starym Lidesci.
- Liz - stary skinął głową na powitanie i uśmiechnął się... ale po chwili zachmurzył się, podszedł bliżej, przechylił głowę i spojrzał od dołu na Liz. - Hej! - warknął spluwając na ziemię. - Nie masz zatyczek! Czyżbyś była nieprze... nieprze... nieprzepu... - Nieprzepuszczalna? - pomogła mu. - Tak! - rzucił, celując w nią oskarżającym palcem. - I ty też! - zwrócił się do Jake'a. Cutter, tak? Jake Cutter? - Mieliśmy założone zatyczki - odpowiedział Jake. - Ale byliśmy bardzo zajęci. Moje zatyczki wypadły, ale Liz miała je aż do końca. A poza tym to kim ty do diabła...? - Odka... - przerwał mu Lardis gwałtownie. - No, odkaże... - Odkażenie - powiedziała Liz. - Właśnie - rzucił stary, pokazując palcem na ciężarówkę. - Oboje. Już! - Kim ty...? - zaczął od nowa Jake. Ale tym razem to Ben Trask mu przerwał. - Jake'u Cutter - powiedział Trask - to jest Lardis Lidesci. Ten człowiek przybył do nas z... bardzo innego miejsca. - Trask przerwał, jakby nie chciał kontynuować wątku i faktycznie zaczął mówić o czymś innym. - Lardis był na greckich wyspach z inną ekipą. Nic tam jednak nie znaleźli i poprosiłem, żeby go tutaj przysłano. Przyleciał popołudniem helikopterem z Perth. - Następnie Trask zwrócił się do Lardisa: - Bo i co o tym sądzisz? najwyraźniej łączyło ich coś, o czym ani Jake, ani Liz nie wiedzieli. - On? - Lardis popatrzył na Jake'a, zmarszczył brwi i wzruszył ramionami. - Trudno powiedzieć. Możliwe, tak sądzę. Sprawny i młody... no i uparty! Nie słucha dobrych rad, no i nie bardzo szanuje starszych! Moim zdaniem zabawny wybór. Ale skoro tak jest, to tak ma być. Nie sądzę, żebyśmy mogli pojąć decyzje Nekroskopa. - A więc nie jesteś pewien? - Trask wyglądał na niezadowolonego. - Dowody mogą być właśnie tutaj - ponownie wzruszył ramionami Lardis. - Pośród tych cuchnących resztek spalonych bydlaków... Naprawdę chcesz sprawdzić swoją teorię? Trask wiedział, co Lardis ma na myśli. Pokręcił głową, mówiąc: - Nie, on jeszcze nie jest na to gotowy. I pewnie nie będzie jeszcze przez jakiś czas. Jake uważnie przyglądał się Lardisowi. Stary Lidesci był niewysoki, krępej budowy ciała i trochę przypominał małpę z uwagi na bardzo długie ręce. Miał długie, czarne, przyprószone siwizną włosy, które okalały surową, wyrzeźbioną przez pory roku twarz o stosunkowo płaskim nosie. Kiedy otwierał usta, widać było liczne ubytki zębów. Zęby, które mu zostały, wyglądały jak zrobione ze starej kości słoniowej. Pod gęstymi brwiami widać było błyszczące brązowe oczy, które zdradzały żywość umysłu, przeczącą niesprawności ciała. Jake dostrzegał w nim przywódcę i miał rację.
Jednocześnie Jake zauważył, że Lidesci poddawał go takiej samej lustracji. Poczuł się nieswojo. Zmarszczył brwi i powiedział: - Wolałbym, żebyście mówili do mnie, a nie o mnie! Czy dobrze się domyślam, że mówiliście o mnie? - O tobie i jeszcze o kimś - odpowiedział Trask. - Mówimy o facecie, który według ciebie - a także według nas - może znajdować się w twojej głowie. Mówimy o Harrym Keoghu. - Nigdy o nim nie słyszałem - powiedział Jake, zastanawiając się zarazem nad tym, że to nazwisko zabrzmiało dziwnie znajomo. To jednak wprowadziło go w jeszcze większe zmieszanie i rozzłościło go. - A co on ma wspólnego ze mną? - zapytał. Trask potarł podbródek i odpowiedział: - Jest coś, co kiedyś robił... i wygląda na to, że ty też potrafisz to robić. Kiedy Liz groziło niebezpieczeństwo... przeniosłeś ją z dala od Trenniera. No i domyślam się, że nie trzeba ci przypominać, dzięki czemu cię zauważyliśmy. A raczej jak dałeś się zauważyć, pojawiając się u nas. Jake pokręcił głową. - To nie było celowe działanie - rzekł. - Chodzi mi o to, że nie miałem z tym nic wspólnego. To nie byłem ja. - No właśnie - podkreślił Trask. Jake ponownie zmarszczył brwi. - Nie widzę związku. - My też go nie widzimy - stwierdził Trask. - Jeszcze nie. Ale jeśli istnieje, to go znajdziemy. - W jego oczach widać było podejrzliwość, ale także jakąś emocję. Może nadzieję? Badał wzrokiem twarz Jake'a jeszcze przez chwilę, po czym wzruszył ramionami, mówiąc: - Lardis ma rację. Czas na odkażenie. I to natychmiast. Liz i Jake wiedzieli i widzieli już wystarczająco dużo, żeby bez dalszej zwłoki skierować się do samochodu dowodzenia... - Nie było mnie przy tym - podjął temat stary Lidesci. - Faktycznie to zrobił? Ten Jake? Korzystał z Kontinuum Möbiusa? - I to już po raz trzeci, przynajmniej w naszej obecności - potwierdził Trask. - No to musimy pogodzić się z tym, że jest tym, kim jest - zauważył Lardis. - Dla mnie to oczywiste. - Chciałbym, żeby było oczywiste także i dla mnie - powiedział Trask. - Po prostu nie lubię takich przypadków, zwłaszcza teraz.
- Może mi powiesz, kiedy byłby lepszy czas na takie coś? - zapytał Lardis. - Albo gorszy - zauważył Trask. - Chodzi mi o to, że wiemy, kim może być, ale nie wiemy, kim jest. Jestem pewien jedynie tego, że faktycznie to nie ona działa w ten sposób. On faktycznie nie wie, co się dzieje. - Nie powiedziałeś mu? - A co mam mu powiedzieć? Że jest w nim ktoś, kto rozmawia ze zmarłymi? Ktoś, kto potrafi wywołać zmarłych z grobów i sprawić, żeby znowu chodzili? Ktoś, kto pod koniec życia - przynajmniej w naszym rozumieniu - sam był wampirem? I to nie tylko on, ale także jego dwaj synowie z Krainy Gwiazd? Że jeden został wampirzym Lordem, a drugi był wilkołakiem? I jeśli Jake nie stwierdzi, że jestem wariatem, jeśli faktycznie mi uwierzy, to co z tego? Lardis znowu wzruszył ramionami. - Rozumiem, co masz na myśli - mruknął. - Gdybym był na jego miejscu, wiałbym tak szybko, jakby mnie ścigało stado diabłów! - I ja tak samo - pokiwał głową Lardis. - A w Kontinuum Möbiusa może uciekać bardzo daleko. A na to nie możemy sobie pozwolić. Nie możemy go stracić. Dlatego po prostu obserwujmy rozwój wydarzeń i poczekajmy na to, co się stanie... Nieco dalej: Jake i Liz szli po sczerniałej, spopielonej ziemi, która wciąż śmierdziała spalonym mięsem. - Co? - przystanął Jake i pobladł gwałtownie. - Co to? Słyszysz te krzyki? Jezu, co to u diabła znaczy? - Rozglądał się dookoła, ale nikogo nie zauważył. Liz milczała przez chwilę. Nic nie słyszała i nie wyobrażała sobie, o czym mówi Jake, a może mogłaby sobie wyobrazić, ale nie chciała. Widziała jednak, że Jake był wyraźnie poruszony. - Krzyki? - spytała. - Raczej syk i bulgotanie soków roślin, może trzasnęła jakaś gałąź? - Może - odrzekł Jake. - Może. Ale wcale tak nie uważał. To, co słyszał, przypominało krzyk grzesznika przypiekanego w jego własnym piekle. A może ktoś wydał z siebie ostatni krzyk protestu wprost ze świata płomieni, ze świata, gdzie nie ma już życia. Bulgocząca i rozgrzana ziemia nadal wydzielała z siebie parę i dym.
IV Zabawki i duchy Kabiny do odkażania przypominały starodawne kabiny telefoniczne zbierane przez kolekcjonerów. Nie były co prawda czerwone i nie miały tylu małych okienek, ale miały podobne rozmiary i podobnie śmierdziały. Wcale nie moczem, tylko czosnkiem. Jake nie wiedział, co przyprawia o większe mdłości. Z tyłu naczepy umieszczono sześć kabin po trzy po każdej stronie. W każdej kabinie znajdował się pojemnik na ubranie. Rzeczy, które się tam wkładało, były wciągane, napromieniowywane, poddawane działaniom mikrofal, a na koniec spalane. Trzeba było włożyć tam każdą część odzieży. Co oznaczało, że znajdowałeś się całkowicie nagi w wodoodpornej i szczelnej kabinie. Cały dalszy proces odbywał się automatycznie. To dlatego te klaustrofobiczne miniprysznice śmierdziały tak obrzydliwie. Najpierw puszczano gorącą wodę. Pod dużym ciśnieniem uderzała cię od góry struga wody, ale już po kilku sekundach miałeś do czynienia z czymś innym: mieszanką jakichś chemikaliów i środków odkażających. A także z czymś tłustym pochodzenia roślinnego. Środki chemiczne pieniły się i wyparowywały, ale olej zostawał. No i - niech to szlag! - miałeś to wcierać w skórę. Jednak Jake nienawidził tego, że był to olej z czosnku! W środku znajdował się system komunikacji; można było rozmawiać z ludźmi z sekcji dowodzenia albo z innymi agentami poddawanymi procedurze odkażania. Górna część kabiny na wysokości szyi była wykonana ze szkła, poniżej ścianki były zrobione z nierdzewnej stali. To dlatego, że agenci biorący udział w operacjach byli obojga płci. Jake wszedł do środkowej budki, a Liz wybrała budkę po lewej stronie i po chwili przełączyła intercom. - Widzę, że wybrałeś środkową budkę. Mogłeś wybrać tę na końcu, wówczas środkowa oddzielałaby nas! - Wyglądała bardzo pociągająco (choć Jake widział tylko twarz, długą smukłą szyję oraz ramiona). Przysunęła twarz do szyby i zrobiła psotną minę. Jake roześmiał się - co nieczęsto mu się zdarzało - i odpowiedział:
- Czyżby? A ty dlaczego nie poszłaś do kabiny po drugiej stronie auta? Wówczas byłabyś o wiele dalej ode mnie. - Następnie przyłożył twarz do szyby, rozpłaszczył na niej swój orli nos i udawał, że zagląda do jej budki. Ale to było niemożliwe; szkło zaparowało, a wnętrza były wypełnione parą wodną. - Czy dałabyś radę stanąć na palcach? - wyrwało mu się i był tym tak zaskoczony, że omal nie ugryzł się w język. Liz również zdziwiła się własną reakcją, ponieważ przez krótką chwilę była gotowa to zrobić! Jej twarz wyrażała zaciekawienie i coś magnetycznego, co działało w obie strony. Wyglądała pięknie: mokre włosy przyklejone do ciała, zmyty makijaż, ciało błyszczące od oleju. Ten widok przykuwał wzrok Jake'a, a jednocześnie było coś odpychającego. Ślubował sobie coś i będzie przy tym trwał, aż nie zakończy sprawy. I chociaż Liz nie wspięła się na palce, to jednak zarumieniła się. A może to z powodu gorącej pary? Co na szczęście ukryje także zmianę w kolorze jego skóry... dzięki Bogu! - A w ogóle to co tutaj robisz? - spytała. Może była to jego wyobraźnia, ale jej głos był nieco zachrypnięty. Pewnie przez intercom. - To znaczy... mówiłeś, że wcale nie chcesz być tutaj z nami. Dlaczego tu jesteś? Jake spojrzał na nadajnik w swojej kabinie. Świeciło się tylko światełko z kabiny Liz. Nikogo więcej nie było na linii. - Nie miałem wyboru - odpowiedział. - Mogłem być albo tutaj, albo siedzieć. Byłem w więzieniu, a tu jest lepiej. Ale po dzisiejszej nocy mogę ci powiedzieć, jest tu niewiele lepiej... - Przerwał i zaczął się zastanawiać. Po co mi to? Po co znowu próbować być z kimś? Był już z kimś bardzo blisko i ona za to zapłaciła. Raz wystarczy. - Zamknęli cię... zamknęli cię za morderstwo? - powiedziała Liz, a jej twarz przybrała poważny wyraz. - Tak przynajmniej słyszałam. - Zabiłem parę osób - przytaknął Jake. - I gdybym miał taką możliwość, to zostało jeszcze dwóch do sprzątnięcia. - Przyznał to w sposób absolutnie oczywisty. Jego brązowe oczy przybrały na chwilę mroczny, prawie czarny odcień, a jednocześnie były jakby nieobecne. Liz poczuła, że oczy Jake'a patrzą na coś znajdującego się tysiące mil stąd. Może była to jakaś scena z pamięci, z zamkniętej przeszłości. A może to tylko efekt zaparowanej szyby. - No i widzisz. Taki jestem. Zły Facet. A co z tobą? Co taka ładna dziewczyna robi w takim zakręconym miejscu? Poczuła się oszukana, ponieważ wiedziała, że nie powiedział jej wszystkiego.
- Powiedz mi tylko - odezwała się, drżąc z powodu chłodniejszej temperatury lecącej z prysznica wody, ale także wskutek tego, co zobaczyła w jego oczach - coś więcej... o sobie, albo o tych zabitych. Czy zasłużyli sobie na to? Popatrzył na nią i odpowiedział pytaniem na pytanie: - A te stwory dziś w nocy? Czy one zasłużyły sobie na to, co je spotkało? - Ale to były wampiry, potwory! Skinął głową i pozwolił, by sama się domyśliła. W tym czasie z prysznica zaczął lecieć szampon i wiedzieli, że już niedługo. Przynajmniej jeśli chodzi o tę część odkażania. Jake namydlał ciało i jednocześnie przypomniał się: - Czekam. - Hmm? - odpowiedziała. A następnie: - Aha! Dlaczego tutaj jestem? To proste. Pracowałam z osobami zajmującymi się zjawiskami paranormalnymi. Podejrzewam, że była to przykrywka, gdzie po prostu rekrutowano ludzi dla Wydziału E. Trudno się było w tym zorientować, bo byli dobrze zakonspirowani i odkryli się dopiero wówczas, gdy byłam już mocno zaangażowana. W każdym razie była to łatwa praca, przyzwoite wynagrodzenie, no a ja szukałam pracy. Pracowałam w biurze w centrum Londynu, prowadziłam wywiady z ludźmi i jeśli trafnie odpowiadali na część pytań, to miałam przeprowadzać z nimi testy. Wzruszyła ramionami i przez zaparowaną szybę Jake zauważył, że skóra na jej ramionach zadrżała pod wpływem rozkołysanych piersi. - Przy testach korzystałam ze starego niemieckiego Prismatonu 70 i... - Z czego? - przerwał jej Jake. - To taka maszyna, która losowo wybiera symbole Psi. - Symbole Psi? Liz westchnęła. - Pięć symboli: gwiazdę, koło, kwadrat, znak plus i linie faliste. - Rozumiem - powiedział Jake. - Maszyna wybiera symbol, a badany musi zgadnąć, co to jest. - Tylko tu nie chodzi o to, żeby zgadywać - zauważyła Liz. - Chodzi o to, żeby się skoncentrować i wiedzieć, jaki to symbol! Na tym polega postrzeganie pozazmysłowe. - Mów dalej. - No cóż. Na początku było kilka trafnych odpowiedzi... ludzie trafiali dwa lub trzy symbole z rzędu. Bardzo się tym ekscytowałam. Ale na dłuższą metę nie prowadziło to do niczego, no i byłam tym sfrustrowana, bo jak się zapewne domyślasz, chciałam zarobić swoje pieniądze. Dla mnie sukces oznaczał trafne odpowiedzi. Odkryłam, że chcę, żeby
dobrze odpowiadali. Ktoś na przykład mówił „kwadrat!”. A ja mówiłam w myślach do siebie: „Nie, nie, nie! Błąd! To linie faliste!” W końcu docierałam do etapu, w którym mówiłam: „Nie, pomyliłeś się.” A jeśli ktoś miał szczęście, mówiłam: „Dobrze, właśnie tak!”, jeszcze zanim zdążyli sformułować odpowiedź, zanim cokolwiek powiedzieli! - Niech zgadnę - rzekł Jake. - Nie wiedziałaś, o co chodzi. Myślałaś, że albo ty byłaś w błędzie, albo ten, jak mu tam, Prismaton 70 robił ci żarty, albo... - Ale to nie mogła być maszyna - ucięła Liz - ponieważ maszyna jest tylko maszyną. - Albo ty sama - kontynuował myśl Jake - musiałaś się jakoś dostrajać do badanych. Telepatia, prawda? Skinęła głową. - Właśnie. Osoby badane przeze mnie wcale nie były dobre w wysyłaniu myśli. To ja byłam dobra w odbieraniu. Jestem osobą odbierającą czyjeś myśli, czytam w umysłach. Potrafię dostroić się do myśli innych osób. Nie robię tego przez cały czas i wymaga to dużo koncentracji i wysiłku, ale czasami się udaje. - I nigdy wcześniej tego nie zauważyłaś? - Mimo wydarzeń z ostatniej nocy, efektu, jaki wywarła na Trennierze, Jake powątpiewał w jej talent. - Tego, że wiesz, co ludzie myślą? Uśmiechnęła się szeroko. - No cóż, często wiedziałam, o czym myślą mężczyźni... - Powoli uśmiech znikał z jej ust. - Nie, szczerze mówiąc nie miałam najmniejszego pojęcia. Ale gdy tylko się o tym dowiedziałam, wszystko okazało się dość proste. - Po prostu coraz bardziej rosło... - pomyślał głośno Jake. Mydło w płynie przestało już lecieć z prysznica i zastąpiła je zimna woda. Jake już miał zacząć narzekać, ale woda przestała płynąć i zaświeciło się światełko w interkomie. - Skończyliście już? - zapytał Trask. - To dobrze! Wynoście się stamtąd, bo inni czekają... Reszta oddziału miała przejść przez nieco mniej intensywny cykl odkażania. Ale Jake i Liz jeszcze nie skończyli. Z przedziału w tyle budki wysunęły się suche szlafroki oraz plastikowe worki służące za buty. Następnie rozsunęły się drzwi i widać było kolejnych agentów nadciągających korytarzem. Ale Jake i Liz oddalili się w drugą stronę i weszli do pojazdu - kwatery głównej, gdzie Trask robił sobie podskórną iniekcję, a Lardis Lidesci towarzyszył mu i się przyglądał. Kazano im coś wypić. - O Boże! - dławił się Jake. - Jeśli się od tego nie rozchoruję...
- Jeśli się rozchorujesz, to wezmę to za bardzo zły znak - powiedział stary Lidesci. Trask, słysząc te słowa, uśmiechnął się, podczas gdy Lardis chwycił maczetę za rękojeść. - Nie rozchoruje się - powiedział Trask. - A nawet jeśli, to jeszcze nic nie znaczy. Pamiętam, że sam fatalnie się poczułem za pierwszym razem. - Czosnek? - Jake wciąż czuł, jak zbiera mu się na wymioty. - Wyciąg z czosnku - wyjaśnił Trask. - Dobrze robi na zdrowie... czy coś takiego. Ruszył przodem i poprowadził ich korytarzem wzdłuż pojazdu. Po drodze minęli pół tuzina drzwi, aż w końcu doszli na sam przód naczepy. Znaleźli się w centrum dowodzenia. Okrągły, wydrążony w środku owal tworzył główny stół. Siedział przy nim Ian Goodly. Przypatrywał się różnym oświetlonym tablicom oraz ekranom monitorów. Był to szczyt technicznych osiągnięć nawet jak na zaawansowany rok 2011. Pomieszczenie zupełnie nie pasowało do ciężarówki i naczepy, które nie były zbyt technicznie zaawansowane. Goodly miał na głowie hełm, który wyglądał jak urządzenie do gier komputerowych stosowane w wirtualnej rzeczywistości. Widać było, że zmiany na monitorach były skoordynowane z ruchami jego głowy. Kiedy Trask wraz z towarzystwem weszli między prekognitę a zmieniające się ekrany, Goodly zatrzymał ruchome krzesło i zdjął hełmofon. Stary Lidesci ze zdziwieniem pokręcił swą wielką głową, po czym mruknął: - Pracuję już z wami dwa lata, ale wciąż nie mogę się przyzwyczaić do... tego. Trask ze zrozumieniem pokiwał głową. - Wiem, o czym mówisz, ale nie oczekuj ode mnie współczucia. Ja mam z tym do czynienia już ponad trzydzieści lat i czuję się tak samo jak ty! Co by powiedział Alec Kyle? Albo Darcy Clarke? W końcu co za różnica? Roboty i romantycy. Supernauka i supernatura. Telemetria i telepatia. Komputerowe wzorce prawdopodobieństwa i prekognicja. Duchy i gadżety! I o to chodzi. Wydział E. - Ale co to jest ten Wydział E? - zapytał Jake. - Co to jest? Czy nie nadszedł czas, żebyśmy się dowiedzieli czegoś więcej? - Spojrzał na Liz. - Przynajmniej ja chciałbym to wiedzieć... zwłaszcza po tym, w co wpakowaliście mnie dzisiaj w nocy. - Wpakowaliście nas - dodała Liz. - Wiem troszkę więcej od ciebie, ale nie mam zbyt dobrego rozeznania w tym wszystkim. - Popatrzyła na Traska i można się było domyślić w jej wzroku oskarżenia. - Podsumowując: tej nocy pracowaliśmy razem po raz pierwszy, ale może to być nasz ostami raz. Ale Ian Goodly pokręcił głową.
- Nie - powiedział. - Macie jeszcze wiele to zrobienia, oboje. - Prekognita - rzekł gorzko Jake. - Ludzie zwracają się do ciebie w taki sposób. Skąd możesz być tego tak pewien? - Bo nigdy się nie pomylił - stwierdził Trask. - Może dziś będzie ten pierwszy raz? - Jake nie wyglądał na przekonanego. Jednak Trask tylko podniósł siwe brwi. - No to na czym polega twój problem, Jake? Czy chcesz nam powiedzieć, że przez ostatnie trzy lata należycie dbałeś o swoje życie oraz zdrowie i nie chciałbyś podejmować żadnego ryzyka? - Przede wszystkim to chciałbym sam podejmować decyzje! - rzucił Jake. - Na razie to ja będę aranżował rozwój wydarzeń - odparł Trask. - Albo Wydział E. Rozluźnił się, przybrał mniej srogi i poważny wygląd, po czym powiedział: - W porządku, powiem ci. To był test. Oczywiście mieliśmy w tym ważny cel, ale był to głównie sprawdzian. No i zdaliście go, oboje. Tej nocy widzieliśmy dosyć - zdarzyło się tyle rzeczy - by się utwierdzić w przekonaniu, że mamy rację. - Jeżeli chodzi o mnie? - zapytał Jake. - O was oboje - odpowiedział Trask. - Liz zrobiła swoje i wszyscy widzieliśmy, jak na to zareagował Trennier. Ona wysłała myśli, on je odebrał, no i zareagował! - Zawsze by tak postąpił - Liz wzruszyła ramionami. - To ty kazałeś mi go zwyzywać. - A ty doskonale to wykonałaś - Trask skinął głową. - Zaspokoiłaś nasze największe oczekiwania. A więc jeśli chcesz w to wejść, to zapraszamy. A po tym, co zobaczyłaś, nie mamy wątpliwości, że do nas dołączysz. Tak to jest. Jeżeli o mnie chodzi, to możesz się zastanowić nad propozycją. - A ja, czy też mogę się zastanawiać? - zadał pytanie Jake. - Jeśli tak, to moja odpowiedź brzmi „nie”. Nie wchodzę w ten układ. - A to szkoda - Trask zmrużył oczy. - Ponieważ nie masz wyboru. To dlatego, że ty również zrobiłeś swoje tej nocy. Coś, czego nie widziałem już od pięciu lat. I kiedy był ten ostatni raz, było to... w innym świecie, w świecie wampirów, w świecie Lardisa. Jake wodził spojrzeniem po wszystkich trzech mężczyznach: Trasku, Goodlym i Lardisie. Oni zaś patrzyli na niego z powagą i namysłem. - Wmawiam sobie, że to jest sen, sen, z którego wkrótce się obudzę - powiedział. Po chwili jego głos nabrał stanowczości. - Ale to nie jest mój sen. To wasz sen, wasz popierdolony koszmar, i ja z niego się wypisuję!
- O nie, ten koszmar jest wspólny - odrzekł Trask, po czym zdecydowanie zapytał: Co dokładnie jest snem twoim zdaniem? To, co my robimy, czy te niesamowite rzeczy, które są twoim udziałem? - Nic takiego nie robię! - Jake odwrócił się do Traska i przez chwilę wyglądało na to, że go uderzy. - To po prostu... się zdarza. - Zacisnął pięści, rozprostował dłonie i zgubił wątek. Trask pokręcił głową. - Rzeczy nie dzieją się ot, tak sobie, Jake - powiedział. - To ma swój cel, powód. A my chcemy się dowiedzieć, dlaczego akurat tobie się to wydarza. Mamy jego akta? - zwrócił się do Iana Goodly'ego. Prekognita przytaknął, podjechał na swoim krześle do biurka i wziął do ręki cienką teczkę. Do ścian były przymocowane krzesła. Trask usiadł na jednym z nich i zachęcił innych do zajęcia miejsc. Otworzył akta i zaczął czytać: - Jake Cutter... - Jednak Jake przerwał mu zachrypniętym głosem: - Masz zamiar to czytać? Nawet te najgorsze fragmenty? I to w towarzystwie kobiety? - Oprócz Jake'a wszyscy zdążyli już usiąść. - Tylko je wymienię - odparł Trask, patrząc mu wprost w oczy. - A czemu pytasz? Czyżbyś się czegoś wstydził? - A co to ma wspólnego z tym, czym wy się zajmujecie? - rzucił Jake. - Trzymasz w rękach opis mojego życia. I ono należy do mnie, a przynajmniej należało. - Gazety były innego zdania - Trask nawet nie zmrużył oka. - Do diabła z nimi! - powiedział Jake. - Uczyniły mnie całkowicie odpowiedzialnym za moje „zbrodnie”! Masz zamiar je wszystkie wymienić? Czy w taki właśnie sposób chcesz mnie zatrzymać u siebie? W Wydziale E? Chcesz machać tą siekierką nad moją głową za każdym razem, kiedy wyrażę własną opinię lub gdy odmówię współpracy? Trask pokręcił głową. - Nie. Celem ćwiczeń jest odnalezienie źródeł twojego talentu. Jeżeli chodzi o twoje tak zwane zbrodnie... to zdaniem tego wydziału nie masz się czego wstydzić. Jake na chwilę utracił swoje argumenty, ale po chwili przemówił: - A jeśli mnie nie za bardzo interesuje opinia Wydziału E? - Obchodzi - odrzekł Trask. - Wierzysz w sprawiedliwość, a sam jej się nie doczekałeś. Zatem zaprowadziłeś własną wersję twardej sprawiedliwości. Trochę zbyt twardą jak na nasze współczesne społeczeństwo. W Wydziale E wiemy, co to twarda
sprawiedliwość. Czasami tylko taka znajduje zastosowanie. I nauczył nas tego prawdziwy ekspert w tej dziedzinie, ktoś, kto wierzy w zasadę oko za oko prawie równie mocno jak ty. No i chcemy wiedzieć, co jeszcze masz z nim wspólnego, zwłaszcza gdy chodzi o twój talent. Ponadto możliwe jest, że odkryjemy jeszcze inne talenty. Chcemy zbadać także i tę możliwość, a właściwie wszystkie możliwości, a ty możesz nam pomóc albo przeszkadzać nam. Wówczas... poddamy się, ale pamiętaj, że czeka na ciebie pusta cela. Zmrożona skorupa okrywająca Jake'a zaczynała pękać. Właściwie nie tyle skorupa, ile pokrywający ją lód, bez którego Jake nie mógłby stawić czoła własnym zbrodniom. Niektóre z popełnionych czynów sam nazywał okrucieństwem. Każdy zresztą by tak to nazwał. A jednak w głębi serca Jake wierzył, że Ben Trask ma rację: czasami jedynym wyjściem jest stosowanie zasady oko za oko, ząb za ząb. I nagle Jake dostrzegł, że zaczyna ufać Traskowi, że Wydział E faktycznie stoi po jego stronie. A przecież już od tak dawna nikt nie znalazł się po jego stronie. - To co, możemy kontynuować? - zapytał Trask. Jake przysunął sobie krzesło, usiadł na nim i powiedział: - Dlaczego mam takie dziwne uczucie, że nie muszę się sprzeciwiać? Ludzie nazywają cię ludzkim wykrywaczem kłamstw, prawda? Gdyby mnie o to spytano, to powiedziałbym, że twój talent działa w obu kierunkach! Mam wrażenie, że naprawdę chcesz mi pomóc... Trask uśmiechnął się, mówiąc: - Jake, masz całkowitą rację. Nie cierpię ani kłamstw, ani kłamców. Instynktownie wiem, kiedy coś jest nieprawdziwe albo nie na miejscu. Nie pytaj mnie, jak się to dzieje, po prostu wiem. Ale jest mi tak samo trudno powiedzieć kłamstwo, jak i je usłyszeć. Pomyślałem, że ci się to spodoba. Jake pokiwał głową i odzyskując kontrolę nad sobą, powiedział: - W porządku. Jeśli zatem stwierdzisz, że... coś jest ze mną nie tak, to popraw mnie, proszę, bo nie chciałbym wyjść na głupka. - Doskonale - Trask poprawił się na krześle i głośno westchnął. - Musisz jednak zrozumieć, że nie chodzi o to, że z tobą jest coś nie w porządku, ale wręcz przeciwnie. Przynajmniej z naszego punktu widzenia. Wracając zaś do akt... - Twój ojciec był pilotem amerykańskich sił powietrznych - kontynuował Trask. Stacjonował w amerykańskiej bazie na południu Anglii i tam poznał twoją matkę, angielską dziewczynę z dobrego domu. Choć rodzice Janet Carlson nie zgadzali się na ślub, młodzi
pobrali się. Janet wędrowała za mężem, którego przerzucano z bazy do bazy. Później pojawiłeś się ty, co troszkę ustabilizowało dość burzliwy związek... przynajmniej na jakiś czas. Ale małżeństwo rozpadło się. Twój ojciec zbyt często był nieobecny, a matka... miała kochanków. - Trask podniósł wzrok znad akt i spojrzał na Jake'a. - Jeśli to zbyt osobiste, to mogę pominąć ten fragment... - Wszystko w porządku - Jake wzruszył ramionami. - Czy to ma znaczenie? Przecież i tak mnie zostawili. - Twoja matka miała przyjaciół w tak zwanych wyższych sferach - kontynuował Trask. - Po jakimś czasie wyszła za francuskiego biznesmena, z którym mieszkała w St. Tropez, aż do... śmierci przed pięciu laty. Jake znowu wzruszył ramionami, choć nie było to tak całkowicie obojętne podniesienie barków. - Nicea to ładne miasto - zauważył. - Tak więc gdy byłeś dzieckiem, trafiłeś do dziadków - ciągnął Trask - którzy byli około pięćdziesiątki, tyle że z tej dalszej strony. To rzutowało na ich styl wychowania. Jeśli chodzi o twojego ojca, to zginął na terenie Niemiec w trakcie manewrów lotniczych, pilotując samolot nazywany przez lotników „Latającą Trumną”. Kiedy to się stało, Joe był tuż przed emeryturą, a ty miałeś dopiero piętnaście lat... Trudno było nad tobą zapanować. Za dużo pieniędzy, usłużność starzejących się dziadków, zbyt wiele okazji do palenia „śmiesznych” papierosków, a także stosowania innych „farmaceutyków”. Zbyt wiele miałeś wolnego czasu i niewiele planów czy celów do urzeczywistnienia. Porzuciłeś szkołę i pojechałeś do matki do Francji. Ale ona sama miała niezbyt dobre nawyki, więc nie był to dobry wzór. Tak czy owak nie układało się wam zbyt dobrze. Kiedy stwierdziłeś, że zaciągniesz się do armii, dziadek był zachwycony. Stwierdził, że szkoła wojskowa to znakomity pomysł. Ty jednak wylądowałeś w oddziale spadochroniarzy, ponieważ chciałeś skakać z samolotów! A po dwóch latach przeniesiono cię do SAS. - Kiedy wyrzucili cię z SAS, w uzasadnieniu napisano, że nie stosujesz się do rozkazów. I co naprawdę bardzo dziwne, w raporcie stwierdzono, że jesteś zbyt samodzielny! I to w oddziałach, które są dumne z niezależności! Tak więc pięć lat temu mieszkałeś w luksusowej rezydencji na południu Francji, korzystając z pieniędzy swojej matki. Jake znowu wzruszył ramionami, ale nie wyglądał na zadowolonego. - Drugi mąż zostawił jej sporą rentę, a trzeci był jeszcze bogatszy. Niby dlaczego miałbym męczyć się w pracy?
- Nie krytykuję cię, Jake - powiedział Trask. - Chcę tylko pokazać, w jakim byłeś miejscu, po to, żeby mieć odniesienie do tego, czym później się stałeś w oczach opinii społecznej. Mówiąc wprost, zostałeś kryminalistą, a właściwie mordercą. - Momencik! - zaczął Jake. - Czy nie mówiłeś, że ty i... - Powiedziałem: w opinii społecznej - przerwał mu Trask. - A wiadomo, że społeczeństwo popełnia błędy tu i ówdzie. Z kolei Wydział E, cóż... czasami wzywa się nas, żeby uprzątnąć bałagan, choć równie często uprzedzamy bieg zdarzeń. Możemy na chwilę odbiec od twojej historii. Po krótkiej przerwie zaczął od nowa: - Przez ostatnie piętnaście, dwadzieścia lat, a może nawet dłużej, od upadku komunizmu w Europie, panował chaos. Recesje, rewolucje, nuklearne czarne dziury, w miejscach gdzie mieściły się rosyjskie elektrownie atomowe i składy broni. Mniejsze i większe wojny, porachunki na tle rasowym, które powinny mieć miejsce ze sto lat temu, czemu jednak zapobiegła sowiecka ekspansja komunizmu. Walka o władzę w Rzymie, Moskwie i właściwie wszędzie. Etniczne czystki na terenie krajów słowiańskich i nadbałtyckich oraz ruchy rewolucyjne w Turcji, Bułgarii i Rumunii. Rządy we Włoszech, Francji i Niemczech zmieniały się regularnie i na tyle szybko, że żaden z nich nie był w stanie niczego sensownego przeprowadzić. A jeśli chodzi o Bliski Wschód, Afrykę i Azję... Trask westchnął i pokręcił głową. - Czy obraz, który przedstawiłem był wystarczająco ponury? - I nie czekając na odpowiedź, kontynuował: - Dzięki Bogu za to, że Anglia znajduje się na wyspie i że utrzymaliśmy oraz wzmocniliśmy nasze związki z Ameryką i Australią. Reszta świata wygląda tak, jakby do nikogo nie należała... Krótko mówiąc panuje chaos. Wydaje się, że jest to idealny scenariusz na zakończenie życia na planecie, przynajmniej w takiej formie, w jakiej je znamy. Nawet gdy mówię te słowa, zmniejsza się warstwa ozonu, a klimatem rządzi El Nino, czwarty raz w ciągu piętnastu lat, a od strony wyczerpanych ideologicznie oraz finansowo Chin nadciąga zaraza. Ale uwierz mi, że są znacznie gorsze plagi... Znowu przerwał na chwilę. - Wracając do ciebie - Trask spojrzał na Jake'a. - Twoja matka umarła z przedawkowania i zostawiła ci trochę pieniędzy. .. - Tak, pieniądze to jedyna rzecz, jaką mogła mnie obdarować - pokiwał głową Jake, a jego zachrypnięty głos zdradzał prawdziwe emocje.
- Ale pieniądze tylko przysporzyły ci kłopotów - Trask nie zwrócił uwagi na komentarz Jake'a. - Miałeś niezły ciąg we wszystkich kurortach Lazurowego Wybrzeża, od Genui do Marsylii. Rozbiłeś samochód na włoskiej riwierze, paparazzi robili ci zdjęcia podczas bójek w Cannes. No i prawdopodobnie wróciłeś do narkotyków. - Nigdy mnie to nie wciągnęło - zauważył Jake. - To prawda, że próbowałem chyba wszystkiego, ale niezbyt dobrze na mnie działały. Po prostu lubię wiedzieć, jaki jest faktyczny kształt i wielkość mojej dupy! - Spojrzał na Liz i powiedział: - Przepraszam, ale skoro chciałaś tutaj zostać... Pokręciła głową, mówiąc: - Nie jestem dzieckiem, Jake. Myślałam, że dziś w nocy to zauważyłeś... Trask ciągnął dalej swój wątek, tak jakby nikt nic nie powiedział w międzyczasie. - Później spotkałeś dziewczynę. Oczywiście nie była to pierwsza kobieta w twoim życiu, bo trochę się wcześniej przewinęło, ale ta była kimś szczególnym. - Tę część możesz opuścić - odezwał się ponurym głosem Jake. - Niestety nie - odparł Trask. - Jeśli Liz ma być twoją partnerką, a reszta Wydziału E ma z tobą pracować, to powinni dowiedzieć się, że nie jesteś takim dzikusem, jakim cię przedstawiają, za jakiego sam się uważasz. Powinni wiedzieć, co tobą kierowało. Jake siedział bez słowa ze spuszczoną głową.
V Historia Jake'a - Miała na imię Natasza - Trask ciągnął dalej wątek. - Pracowała dla moskiewskiej mafii. Była kurierką mafii, a oficjalnie zajmowała się projektowaniem mody. Jednak jej głównym projektem było przemycanie mikropigułek w jej sportowym samochodzie. W drugą stronę przewoziła za to franki i liry, zasilające zrujnowaną gospodarkę Rosji... a raczej facetów, którzy byli odpowiedzialni za taki stan rzeczy. W Marsylii zawsze były problemy związane z narkotykami. Riwiera zaś z mieszkającymi tam bogaczami od dawna stanowiła raj dla dealerów. Natasza Slepak korzystała z kilku tras. Głównie jednak leciała z Moskwy do Budapesztu, później zaś jechała samochodem do Włoch lub do Francji. Czasem jechała do Francji przez Genuę, gdzie wsiadała na jacht płynący na francuską Rivierę. Mafia miała kontakty i kotwiczyła swoje jachty niemal w każdym włoskim porcie. Jake spotkał Nataszę w Marsylii. Zgodnie z tym, co znacznie później zeznał włoskiej policji, Natasza chciała wycofać się z narkotykowego biznesu. Jeden z szefów włoskiej mafii, Luigi Castellano, domagał się od niej także usług seksualnych. Był to stosunkowo młody Sycylijczyk, który kierował francuskim oddziałem mafii i mieszkał w willi na przedmieściach Marsylii. Był to główny kontakt Nataszy we Francji i był to także mężczyzna, którego najbardziej się bała i najbardziej nienawidziła... Kiedy Trask przerwał, żeby zaczerpnąć powietrza, Jake - który wyglądał na coraz bardziej zdenerwowanego - włączył się: - Jeśli już musimy o tym mówić, to może ja będę mówić dalej. - Spotkaliśmy się w barze - zaczął Jake. - To co słyszeliście, to prawda: Natasza chciała się od tego uwolnić. Ale nie miała dokąd uciec, przynajmniej nie na kontynencie. Mafia znalazłaby ją wszędzie. Być może dlatego padło na mnie - miałem brytyjskie obywatelstwo - ale to tylko domysł. Wolę myśleć, że... nie z tego powodu. Przez jakiś czas miałem dobry powód, żeby być trzeźwy. Mieszkaliśmy w różnych hotelach... Jednak w rzeczywistości ona mieszkała w willi Castellana, przez cały czas odganiając się od drania! Jednak nie wywierała na mnie żadnego nacisku. Wiedziałem, że czegoś się boi.
W końcu prawie wszystko mi powiedziała. I przez cały czas - przez cały nasz romans, jeśli wolicie tak to nazywać - miałem świadomość, że jest obserwowana; nawet wówczas, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy. Nie mówiłem jej o tym, ale wiedziałem, że mam rację. W końcu powiedziała mi, dlaczego nie możemy być razem. To z mojego powodu: nie chciała, żebym wpadł w kłopoty. W pewnym momencie powiedziała, że wyjeżdża. Kochałem ją, chociaż znaliśmy się dopiero niecały tydzień. Może musiałem kogoś pokochać. Moja matka zmarła niedługo przed tym i podejrzewałem, że niedługo do niej dołączę. No i pojawiła się Natasza, która wypełniała pustkę, i nie chciałem, żeby cokolwiek nas rozłączyło. Ale ona wiedziała, że może nas rozłączyć mafia. Spytałem zatem, dlaczego by nie opowiedzieć wszystkiego policji. Odparła, że Castellano ma ich w kieszeni. Zaproponowałem jej, żeby dała mi znać, gdy następnym razem będzie jechać do Marsylii, wówczas zabiorę ją do Anglii, gdzie będzie bezpieczna. Albo przynajmniej względnie bezpieczna. Zgodziła się na moją propozycję. Podczas naszej ostatniej nocy byłem naprawdę zdenerwowany. I wiecie co? Wszędzie ciągnął się za nią jej ogon. Poznałbym go w każdym miejscu: wysoki facet ze szczupłą bladą twarzą i ciemnymi oczami. Jednak zaplanowaliśmy wszystko na następny raz. Miała wjechać do Anglii, korzystając z wizy turystycznej, później mieliśmy się pobrać i miała zostać ze mną jako moja żona. Wydawało się całkiem prawdopodobne, że zniknęłaby z oczu mafii. Stwierdziła, że na ostatnią noc chce wrócić ze mną do hotelu, tylko że nie chciałem mieć żadnego faceta do towarzystwa! Pojechaliśmy taksówką do baru w pobliżu mojego hotelu i kiedy Natasza poszła do toalety, przyczaiłem się za drzwiami. Podjechał samochód i wysiadł z niego ogon. W końcu coś dla mnie. Wyszedłem na zewnątrz i nie przedstawiając się, znokautowałem go. Zanim był gotów wstać na nogi, zabrałem Nataszę do hotelu. Kiedy dziś na to patrzę, to rzeczywiście zachowałem się jak błazen! Że faktycznie wierzyłem, że pójdzie tak łatwo. Co więcej, nawet nie wziąłem pod uwagę, że z tego powodu Nataszę może spotkać coś złego. Ale rano sprawy wyglądały inaczej. Po śniadaniu, kiedy szliśmy do taksówki, czekały na nas goryle. Tym razem jednak ich nie zobaczyłem, nie widziałem nawet, że coś się zbliża, nawet tego nie poczułem, aż nie obudziłem się w willi Castellana. Wówczas nie wiedziałem, gdzie jestem, dopiero później się zorientowałem. W każdym razie przywiązano mnie do krzesła, a Nataszę do łóżka. Zostaliśmy w samej bieliźnie. Pamiętam okno z grubymi zasłonami, przez które nie przedostawał się nawet promień światła. Czułem jednak, że był to dzień. Chyba południe.
Cicho i tak gorąco na zewnątrz, że na pewno nikt nie myślał o ruchu. Wilgotny, męczący dzień. W pokoju panował półmrok, kinkiety na ścianach oraz lampki przy łóżku dawały trochę światła. Czułem ból z tyłu głowy. Kiedy powoli dochodziłem do siebie, usłyszałem głosy mówiące po włosku. Znam włoski na tyle, żeby zrozumieć, że mówili o mnie... i o Nataszy. - Po dziewczynie - powiedział jeden z głosów - wtedy się z nim rozprawisz. Ale najpierw chcę, żeby to zobaczył i zrozumiał, zasrany Angol! Miałbym ją pierwszy już dawno temu, gdyby nie groziło to problemami. Pomimo tego kusiła mnie. I gdyby tylko była trochę bardziej chętna... ale ja nie zmuszam kobiet, to zbyt poniżające, dla mnie oczywiście. Tak czy owak nasi koledzy w Moskwie mają zbyt wysokie mniemanie o tej suce. A teraz ten gnój ją zhańbił. Nie zajmuję się odpadami. Jean Daniel, wychodzi na to, że to twój szczęśliwy dzień; zrobisz to za mnie. Tyle się na nią napatrzyłeś, że w końcu sobie użyjesz, co nie? No i będzie to najlepszy sposób na odpłacenie mu za to, co ci zrobił, prawda? - Napatrzyłem... - odpowiedział Daniel. - W końcu jestem tylko człowiekiem, a to przecież niezła kobitka! Głos Jake'a zniżył się do bardzo niskiego tonu. Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. Trask dostrzegł to i powiedział: - Jake, jeśli chcesz, to możemy o tym nie mówić. Ale Jake potrząsnął głową. - Nie - odparł ponuro. - Chciałbym dokończyć tę opowieść. Może to dla mnie ważne, żeby przypomnieć sobie, co poszło nie tak. To upewnia mnie w tym, że miałem prawo postąpić tak, jak postąpiłem. I przypomina mi o tym, co jeszcze jest do zrobienia... Po chwili kontynuował: - Te głosy bardzo różniły się od siebie. Ten, który należał do Castellana, był niski i donośny, jak grzmot lub mruczenie dużego kota, i to nawet gdy mówił cicho. Głos tego drugiego, Jeana Daniela, miał typowo francuski akcent, który pasował do imienia. Pewnie musiałem drgnąć albo się poruszyć. Może jęknąłem, gdy odzyskiwałem świadomość. W pokoju poruszyły się cienie. Byli to oczywiście mężczyźni, ale mój zmącony wzrok widział tylko cienie. Kiedy jednak moje oczy dostosowały się do światła, a głowa przestała pływać, zobaczyłem Nataszę, jak leży rozciągnięta na łóżku. Podniosła głowę i dzięki temu mogła mnie zobaczyć. Wyraz jej twarzy, oznaczający ulgę, że odzyskałem przytomność, nie trwał jednak długo. Odezwał się facet obok łóżka. Jego głęboki, mruczący głos upewnił mnie w tym, że to Castellano.
- Ach, Natasza, Natasza! - powiedział, ona zaś odwróciła w jego stronę swą bladą, wystraszoną twarz. - Zraniłaś mnie i obraziłaś. Odrzuciłaś moje zaloty i wybrałaś tego... tego Angola! Pewnie nie wiedziałaś, że w grze, którą prowadzimy, najważniejszy jest biznes - i nie mieszamy tutaj interesów z przyjemnościami. A jeśli już nie ma wyjścia, to należy oczekiwać, że przyjemności załatwia się we własnym gronie, a nie z jakimś głupkiem z zewnątrz. Próbowałem popatrzeć na mówiącego, ale stał w cieniu, widoczna była tylko ciemna sylwetka odbijająca się w świetle jednego z kinkietów. Machnął ręką w stronę Jeana Daniela. Siedziałem na obrotowym krześle. Stojący za mną człowiek obrócił nim mocno i dość długo kręciłem się w kółko. Pokój w szybkim tempie wirował i zbierało mi się na mdłości. Ale gdy krzesło zwolniło, miałem możliwość rozpoznania mojego prześladowcy. Jego zimna, uśmiechnięta twarz mignęła przede mną, gdy krzesło zwalniało. Był to oczywiście ogon Nataszy, goryl Castellana. W końcu odezwał się do mnie w łamanym angielskim. Słowa z trudem przechodziły mu przez wargi, które były mocno rozbite. Zdałem sobie sprawę z tego, jak mocno go trafiłem. - Ty draniu! - powiedział. - Głupia, angielska świnio! Jak tylko z nią skończę, zabiorę się za ciebie. Zobaczymy, kto potrafi mocniej uderzyć, co? - i ruszył w stronę łóżka. - Jeśli ją uderzysz - wymamrotałem - jeśli chociaż ją dotkniesz, to przysięgam, że... Ale on odwrócił się i przerwał mi. - Uderzyć ją? Pięścią? - Przez chwilę wyglądał na zmieszanego, ale po chwili spróbował się uśmiechnąć rozbitymi ustami i powiedział: - Ty głupku. Nie będę jej bił, tylko ją wyrucham! No i zrobił to... - Głos Jake'a obniżył się i przeszedł w cichy jęk. - Nie mogłem oderwać od tego wzroku. Musiałem patrzeć! Zerwał z niej bieliznę. Wredny drań, nawet nie zrobił przerwy, żeby się rozebrać, po prostu... po prostu... a Natasza, nawet nic nie powiedziała, nie jęknęła. Ale płakała, słyszałem, jak szlocha... - Opowiem to dalej, Jake, dobrze? - wtrącił się Trask. I zanim Jake zdążył zaprotestować, zaczął mówić: - Znaleziono cię mocno poturbowanego w jakiejś uliczce. Cztery złamane żebra, nos w takim stanie, w jakim to teraz widać. Reszta twarzy to była miazga. Skopano cię w bardzo fachowy sposób, francuscy lekarze nie byli pewni, czy zdołają uratować... wszystko. Miałeś karty i pieniądze w kieszeniach, zatem nie wyglądało to na rabunek. Nigdy nie dowiedziano się, jaki był prawdziwy motyw. Nawet gdy mogłeś już mówić, powiedziałeś, że nie wiesz. Dlaczego, Jake?
- Miałem zamiar załatwić to po swojemu - odpowiedział Jake beznamiętnym tonem. - No i zrobiłem to. - Tak, to prawda - przytaknął Trask. - Chcesz dalej opowiadać? Jake był blady, ale pokiwał głową... - Spędziłem trzy tygodnie w szpitalu - kontynuował Jake. - Nie miałem żadnych wieści od Nataszy. Nie miałem pojęcia, co jej się stało, ale modliłem się, żeby jej nie skrzywdzili bardziej i żeby więcej nie cierpiała. Miałem czas, żeby wszystko sobie przemyśleć. Jeśli nadal tego chciała, jeśli by się odważyła, to byłem gotów na wszystko. Moim starym mottem było „odważ się, a zwyciężysz”. Miałem więc w sobie odwagę, ponieważ kochałem ją. Niczego się nie nauczyłem. Ale czy zakochani głupcy mogą się czegoś nauczyć? - wykrzywił twarz w grymasie. - Jeśli chodzi o Jeana Daniela, tylko jego widziałem i początkowo chciałem się z nim krwawo rozprawić. Najpierw... no cóż, sprawiłem sobie sprzęt. I zacząłem ich szukać facetów z mafii - ale bardzo ostrożnie. Dochodząc do zdrowia, porzuciłem niezdrowy styl życia. W armii zmuszano nas do utrzymywania formy. Ale było mi bardzo trudno odzyskać dawną sprawność ciała. Wciąż byłem młody, ale jak to zauważył Trask, Jean Daniel naprawdę mocno się nade mną napracował. Przez cztery miesiące dochodziłem do pełni formy. Rehabilitację przechodziłem w Anglii, a później wróciłem do Marsylii. Mijał czas, ale nie miałem żadnych wieści od Nataszy. Dałem jej zarówno francuski jak i angielski numer telefonu. Jeśli nie mogłaby połączyć się ze mną, to na pewno mogła porozmawiać z którymś z moich przyjaciół. Mijały miesiące, a ja nie mogłem o niej zapomnieć i wciąż jej pragnąłem. Powoli rachunek do wyrównania z mafią stawał się kwestią przeszłości. Jednak wcześniej, stosunkowo niedługo po wyjściu ze szpitala, odnalazłem willę Castellana. Było to łatwe - po prostu wsiadłem na ogon ogona. Zapuściłem sobie brodę, pofarbowałem sobie włosy na skroniach na siwo, zacząłem się inaczej ubierać i nawet zacząłem kuleć. Albo raczej świadomie nie przestawałem kuleć, zostawiając sobie pamiątkę po Jeanie Danielu. Wyglądałem na znacznie starszego. Trzymałem się z dala od barów, miejsc, gdzie można by mnie namierzyć. Jednak pewnej samotnej nocy - kto wie, może w beznadziejnej nadziei ujrzenia Nataszy - poszedłem do baru, w którym poznaliśmy się. Miałem szczęście, zmieniając swój wygląd, ponieważ w barze siedział Jean Daniel. Był sam i nie zauważył mojej obecności. Kiedy wyszedł czekałem w swoim samochodzie i pojechałem za nim do willi. Później z ukrycia obserwowałem przybywających tam ludzi... to
byli twardziele, i to bez wyjątku! Przez kilka tygodni ich także śledziłem. Dzięki ternu wiedziałem, jakich miejsc unikać, gdyby Natasza przybyła do Marsylii. Wiedziałem, którędy nie da się uciec. Wiedziałem także, że trzeba będzie szybko umykać. Pomimo wcześniejszych intencji powoli zaczynało mi świtać, o co w tym chodzi. I wiedziałem też, że ci ludzie nie żartują. Pomyślałem, że mądrze będzie zapomnieć o zemście i po prostu zabrać Nataszę do domu. O ile kiedykolwiek powróci. No i wróciła w końcu. Było to niecałe trzy lata temu, na początku listopada. Dostałem wiadomość od przyjaciela, który podał mi numer telefonu w Moskwie. A kiedy zadzwoniłem... od razu wiedziałem, że to Natasza. Była wystraszona. Castellano zemścił się i zrujnował jej reputację w kręgach moskiewskiej mafii. Zostawiono ją zupełnie samą. Nie mogła znaleźć nigdzie pracy i wpadła w rozpacz. W końcu ubłagała swoich szefów, żeby znowu pozwolili jej szmuglować narkotyki. No i miała właśnie ruszać do Marsylii. Ale Castellano wiedział, że przyjeżdża. Bała się go bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Spytałem, czy pamięta nasz wcześniejszy plan. Pamiętała i była gotowa zrobić wszystko zgodnie z planem. Ale jej pomysł był jeszcze śmielszy: chciała tanio odsprzedać narkotyki konkurencyjnemu gangowi i zwiać z pieniędzmi! Nawet niska cena dałaby około ćwierć miliona funtów szterlingów! Początkowo byłem temu przeciwny. Ale im dłużej nad tym myślałem, tym bardziej mi się podobał ten pomysł. Czyż nie byłoby to równie dobre, a może i lepsze od zaplanowanej przeze mnie zemsty? No i uderzyłoby to we wszystkich, a nie tylko w Jeana Daniela, który był moim głównym celem. Natasza nawiązała już kontakt z odbiorcą. Zgodnie z planem miała przypłynąć jachtem, ale w ostatniej chwili miała wsiąść w samolot i wylądować w Marsylii. To dałoby trochę czasu na załatwienie interesu i na ucieczkę z Francji - ze mną oczywiście - zanim Castellano zorientowałby się, że jej nie ma. Moja rola była prosta: jechać jak najszybciej przez Lyon, Dijon i Paryż do Tunelu. Sprawdzałem trasy i nie widziałem żadnych słabych punktów w planie. Wjechalibyśmy do Anglii, jeszcze zanim mafia w Marsylii zaczęłaby badać, co robiła Natasza przed zniknięciem. Może łatwiej byłoby polecieć samolotem. Ale musiałbym wówczas zostawić we Francji samochód. Miałem pięknego, prawie nowiutkiego peugeota. Ponadto gdybyśmy polecieli, to mafii byłoby o wiele łatwiej nas znaleźć. Najwyraźniej byłem wówczas kompletnym idiotą, nie zdawałem sobie sprawy z tego, z kim mamy do czynienia... Jake przerwał i spojrzał na Traska.
- Porównałeś mafię do organizacji terrorystycznych. Wydawało mi się, że o terrorystach czegoś się dowiedziałem, będąc w SAS. Pewnie tak, ale na pewno zbyt mało. No i to były tylko wykłady. Myślałem, że mafia to po prostu banda rabusiów, ale myliłem się. Prawdopodobnie przez cały czas ją obserwowali. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę rynkową wartość towaru... Kiedy Natasza wyszła z samolotu, miała ciemne okulary, ale i tak od razu ją poznałem. Oni także. A później... było to jak powtarzający się koszmar, niemal powtórka tego, co zdarzyło się ostatnim razem. Tylko że tym razem było ich pięciu w willi i sposób, w jaki to robili... ...O Boże, Boże... Wiedziałem, że tym razem nie będą brać jeńców. Jake zrobił się siny. - Wystarczy, Jake! - wtrącił się Trask. - Nie musisz już nic więcej dodawać. Usłyszeliśmy już wystarczająco dużo i wszyscy jesteśmy po twojej stronie. A jeśli chodzi o sprawiedliwość, o ten rodzaj sprawiedliwości, to wiem o niej jeszcze więcej od ciebie. Dajmy sobie sposób z tą nocą w willi. - Tej nocy, tej długiej nocy w willi - Jake zachrypł, pocił się i jednocześnie trząsł się. Oni wszyscy, a ten łajdak Castellano patrzył na to ukryty w cieniu. O Boże, wciąż nie wiem, jak on wygląda! Ale potem, o tak! Zapamiętałem dokładnie wszystkich i nigdy nie zapomnę. I te ich żarty. Jak na nią włazili, nie zostawiając śladów... - Przestań, Jake! - rozkazał Trask. Jake wyprostował się, wziął głębszy oddech, powoli dochodząc do siebie. W końcu zaczął mówić dalej: - Odzyskałem przytomność w wodzie. Pod wodą! Okna w samochodzie były do połowy otwarte i zanurzaliśmy się z szybkością cegły! Na początku nie wiedziałem, co się dzieje. Myślałem, że obudziłem się dlatego, że nie mogę oddychać. Kiedy byłem dzieckiem, miałem takie sny, że tonę, i krzyczałem, a potem stwierdzałem, że przykryłem się kołdrą. Ale tym razem były to wody rzeki. A ja jak głupek chciałem odepchnąć kołdrę... To znaczy czułem się jak głupek, byłem pod wpływem jakichś środków. Ale po chwili zorientowałem się, co się dzieje, i zerknąłem na siedzenie pasażera. Dzięki Bogu nie było tam Nataszy... I kiedy Bogu dziękowałem, udało mi się otworzyć okno i wypłynąć z samochodu. Kiedy jednak samochód opadał na dno, a ja płynąłem do góry z pomocą wielkich bąbli powietrza, zobaczyłem Nataszę na tylnym siedzeniu! Jej twarz... jej pływające włosy...
szeroko otwarte oczy... otwarte usta. Jej białe, rozpłaszczone palce oparte były o tylną szybę. Miałem nadzieję, że były to palce nieżywej osoby. Jednak nie miałem pewności, czy umarła. Do dzisiaj tego nie wiem. Jednak wmawiam sobie, że już wówczas nie żyła, bo tylko tak mogę to znieść. I tak nie dałbym rady nic zrobić. Byłem słaby jak kociak i ledwie żywy! Rozrywało mi płuca i uszy - byliśmy naprawdę głęboko. Płynąłem powoli do góry, a samochód opadał coraz niżej. Razem z samochodem znikała dziewczyna, którą kochałem, którą nadal kocham, Natasza... Minęło trochę czasu, zanim Jake mógł mówić dalej. Był jak człowiek oddalony od rzeczywistości, zaczął się prostować na swoim krześle, a kiedy stary Lidesci zakaszlał, rozejrzał się dookoła, jakby się zastanawiał, gdzie jest. - Wszystko w porządku, Jake? - zapytała Liz. Pokiwał tylko głową, ale nadal nie był w stanie mówić. - Nie pytajcie, jak dotarłem do Marsylii - zaczął znowu. - Nie pamiętam. Jakoś mi się udało i zatrzymałem się u przyjaciela. Wtedy jednak wróciły wszystkie plany związane z zemstą. Zastanawiałem się, czy nie udać się na policję, ale przypomniałem sobie, co o tym mówiła Natasza: że Castellano ma policję w kieszeni. Postanowiłem poczekać i zobaczyć, co się wydarzy. Nie musiałem długo czekać. Trąbiły o tym wszystkie gazety. Odnaleziono mój samochód w rzece Verdon, niedaleko Riez. W kamiennej poręczy mostu wybita była dziura i to zaalarmowało lokalną policję. Natasza nadal znajdowała się w samochodzie, a znaleziona przy niej ilość nielegalnych mikropigułek wskazywała na to, że była zamieszana w handel narkotykami. Jeżeli chodzi o mnie, to jako jej partner plus moja przeszłość stałem się poszukiwanym przestępcą, o ile założyć, że ktoś uzna, iż przeżyłem wypadek. Ale ja przeżyłem i tym razem nie miałem absolutnie nic do stracenia. Wiedziałem także co nieco o ludziach Castellana, gdzie i z kim się spotykają, i tym razem nie miałem zamiaru tracić czasu... Kiedy przez kilka lat służyłem w SAS, w jednej rzeczy byłem naprawdę dobry: w sabotażu. Bomby, pułapki, dywersja. Wciąż pamiętam - a właściwie hołubię wspomnienie noc, w której zobaczyłem Jeana Daniela siedzącego w barze. Byłem tam zarówno kiedy przyjechał, jak i wtedy, gdy chciał odjeżdżać. Padał deszcz. Kiedy wsiadł do samochodu, wyszedłem z cienia i pokazałem mu się jakieś dwadzieścia metrów przed nim. Stałem z szeroko rozstawionymi nogami niczym cel i pomachałem mu ręką. A następnie zacząłem bardzo powoli iść w jego stronę. Zobaczył
mnie i z wyrazu jego twarzy wiedziałem, że mnie rozpoznał. Przekręcił klucz w stacyjce, a ja dokładnie wiedziałem, o czym ten drań myśli: chciał mnie rozjechać. Wtedy właśnie odwróciłem się i na wszelki wypadek padłem na ziemię. Ale wybuch nie dał wielkiego podmuchu; tylko jakiś odłamek szkła przeleciał mi nad głową. Wstałem, podszedłem do samochodu i popatrzyłem przez wybitą szybę. Spodziewałem się takiego właśnie widoku, ponieważ starałem się wykonać swoje zadanie jak najlepiej. Do połowy przeciąłem cztery śruby łączące kierownicę z kolumną. W plastiku zamocowałem ładunek wybuchowy połączony z czujnikiem reagującym na wibracje włączanego silnika. Wybuch oderwał żelazny trzpień kolumny kierowniczej, który przeleciał przez środek tułowia Jeana Daniela, zostawiając przy okazji na jego ciele plastikową obudowę. Trzpień zmiażdżył mu dolną część klatki piersiowej, rozerwał żołądek i jamę brzuszną. Jednak cudem nie uszkodził kręgosłupa. Przyszpilony do fotela siedział wciąż żywy, mrugał oczami, patrząc na mnie, a w skurczonych palcach trzymał kierownicę. - To taki inny rodzaj gwałtu, Jean Daniel - powiedziałem, patrząc, jak jego usta wypełniają się krwią, a oczy zaczynają mętnieć. - Szczególna wersja. - Po czym tuż przed śmiercią tego drania dodałem: - A więc teraz wiesz, kto uderza mocniej...
VI Dalszy ciąg historii Jake'a Ze spalonego terenu, który kiedyś był enklawą wampirów, pierwsi odjechali Ben Trask, Ian Goodly i Lardis Lidesci. Jake i Liz jechali za samochodem dowódcy. Mieli jechać powoli, więc brak przedniej szyby nie powinien sprawić kłopotów. Pod warunkiem że będą się trzymać dość daleko od pojazdu Traska ze względu na wzniecany kurz. Wjeżdżając na drogę, Jake zatrzymał się na chwilę i spojrzał za siebie. Oprócz dymu niewiele wskazywało na to, że coś mogło się tutaj dziać. Kilku ludzi z oddziału, przebranych w świeże mundury, ale bez uzbrojenia i masek gazowych, wbijało słupki z tablicami ostrzegawczymi. Na jednej z takich tablic było napisane: UWAGA! NIEBEZPIECZEŃSTWO! TOKSYCZNE ODPADY! NIE ZBLIŻAĆ SIĘ! Wydział E nie zostawiał nic przypadkowi. - Co teraz? - Jake skinął głową, wskazując na miejsce zniszczenia. - Chodzi mi o to miejsce. Liz wzruszyła ramionami. - Kopalnia jest zawalona, nie ma oznak życia. Jeśli coś tam zostało, to słońce dokończy jutro dzieła. Może jeszcze uprzątną to spychaczami. Ale nie ma pośpiechu. Głównym celem był Bruce Trennier, jedyny sierżant, który zostałby Lordem. Gdyby mu się udało uciec. - I faktycznie widziałaś takie coś po raz pierwszy w życiu? - Jake wrzucił trzeci bieg. To dlaczego wiesz więcej ode mnie o tym wszystkim? Liz odrzuciła włosy do tyłu. - Miałam trochę czasu, żeby poczytać, czym się zajmujemy - to znaczy Wydział E - no i wiem, na czym polega mój talent, co sprawia, że łatwiej mi zaakceptować ich szczególne uzdolnienia. Kiedy już zaczniesz zdawać sobie sprawę z tego, że wszystkie te dziwactwa to rzeczywistość, to faktycznie będzie ci dość łatwo uwierzyć w zupełnie zwariowane sprawy.
Ćwierć mili przed nimi rozjarzyły się tylne światła pojazdu Traska. - Wciąż me mogę się zgodzić z tym, ze po prostu wpędzili nas w coś takiego powiedział Jake. - To była próba, jak mówił Trask - odpowiedziała Liz. - Przypuszczam, że chodziło mu o to, że jeśli faktycznie zetkniemy się z tą zarazą i będziemy z nią walczyć, to... cóż, zaakceptujemy jej istnienie. - To dlaczego nie jest tak w moim wypadku? - chciał się dowiedzieć Jake. Milczała przez chwilę, wiatr bawił się z jej włosami, a ona wdychała nocne powietrze. W końcu się odezwała: - Jeżeli chodzi o to, co opowiadałeś w centrum dowodzenia. Są rzeczy straszne i rzeczy straszliwe. Są potwory i potworzyska i nie mnie sądzić, które z nich są gorsze. Twoje życie jest czymś wyjątkowym. Gdybym przeżyła to co ty, to może również zastanawiałabym się, co z tego było prawdziwe. Ale ten talent, który posiadasz, jest naprawdę czymś szczególnym. Chodzi mi o to, że to, co zrobiłeś dziś w nocy, było... - To nie byłem ja! - rzucił gwałtownie Jake, przerywając jej w pół słowa. - Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć. - Spróbuj - powiedziała. - Mógłbyś spróbować, skoro mamy być partnerami. Mamy w wydziale wewnętrzny kod postępowania, coś, co dotyczy telepatów, empatów i tym podobnych, ale jeśli pozwoliłbyś sobie na swobodny przepływ myśli, to może mogłabym... - Co mogłabyś? - spojrzał na nią. - Czytać w moich myślach? Stwierdzić, czy mam tak narąbane w głowie, jak ci się wydaje? Pewnie tak jest. Zapewne od czasu, gdy... gdy umarła Natasza. Od tego, jak umarła. - Westchnął i rozluźnił się trochę. - Z drugiej strony może i masz rację. Moje życie to jeden wielki chaos. Więc nic dziwnego, że trudno jest mi się w tym połapać i zorientować, co jest rzeczywistością, a co fantazją. A jeśli chodzi o Wydział E - Jake pokiwał głową z podziwem. - Gadżety i duchy! - A ty masz być jeszcze jednym gadżetem - stwierdziła. - Ha! A może jednym z ich duchów, gdyby dzisiaj coś poszło nie tak! - Zmieniłeś temat - zauważyła Liz. - W centrum dowodzenia zacząłeś mówić o sobie. Niezły początek, ale nie powiedziałeś wszystkiego. Jestem dobrą słuchaczką. - Czyżby? - żachnął się Jake. - Dobra słuchaczka żądna widoku krwi? Jak jedno z tych rzeczy, które właśnie zlikwidowaliśmy? - Nie o to chodzi - odpowiedziała Liz. - Nie ten fragment opowieści mnie interesuje. Wiem, że ich wszystkich pozabijałeś... - Nie, nie wszystkich - zauważył ozięble Jake. - Castellano wciąż żyje i jeszcze jeden.
- No i że twoje metody były... ekstremalne, ale nie o tym chcę mówić. Słyszałam, jak Trask opowiadał o tym, że potrafisz korzystać z czegoś, co nazwał drogą Möbiusa. Na tym polega twój talent, prawda, Jake? Mnie również uratowałeś w taki sam sposób. Pokiwał głową i warknął: - No i to ci próbuję wytłumaczyć. To nie należy do mnie! To jest jakby - nie wiem kogoś innego? Kogoś, kto dostaje się do mego wnętrza. Kogoś, kto mieszka we mnie jak nieproszony gość. Trask ciągle wspomina o Harrym Keoghu. Kim do cholery jest ten Keogh? Jakimś telepatą? A jeśli tak, to dlaczego tak łatwo zamieszać mi w głowie? Dlaczego nie wybrał kogoś innego, kogoś o większej zdolności do odbioru? Nie rozumiem. Może choruję na rozdwojenie jaźni? Osobowość mnogą? Może faktycznie oszalałem! - z całej siły walnął rękami w kierownicę. Liz dała mu czas na ochłonięcie, po czym zapytała: - Jake, jak można do ciebie dotrzeć? Tu nie chodzi o mnie, i nie chodzi nawet o Bena Traska, chodzi przede wszystkim o ciebie. Chciałabym, żebyś opowiedział o tym, jak uciekłeś z więzienia i wylądowałeś w Wydziale E. Wiem, że tak było, ale nie wiem, jak to się stało. No to jak? Opowiesz mi? Jake wiedział, że Liz nie odpuści, dopóki jej nie opowie wszystkiego... - Robiłem się niestaranny - zaczął od nowa Jake. - Zabicie trzeciego i przedostatniego z czwórki ludzi Castellana - tych, którzy byli tamtej nocy w jego willi - było niedbałą robotą. Może mi to już spowszedniało? - spojrzał na Liz i pokręcił głową. - Na pewno bym to znienawidził; znienawidziłbym takiego siebie, który po prostu przywykł do czegoś takiego. Z drugiej strony trudno powiedzieć. Może po prostu taki byłem. W każdym razie to był Włoch i zabiłem go we Włoszech. I tam mnie złapali. Może czekali na mnie. W końcu pracowałem zgodnie z wykazem, tak jak seryjny morderca. Niewątpliwie Castellano połapał się w tym wszystkim, musiał się orientować, że nie była to kolejna wojna gangów, i całkiem możliwe, że wydał mnie władzy, policji. Możliwe, że... że specjalnie wysłał ostatnią ofiarę poza Francję, żebym był dalej od niego. Jeśli to prawda, to znaczy, że udało mi się drania nastraszyć. W każdym razie sądzono mnie i skazano we Włoszech, skąd nie było szans na ekstradycję. Dodatkowo komplikowało sprawę moje podwójne obywatelstwo, angielskie i francuskie. Myślę, że na tym też polegała pułapka Castellana. Castellano jest Sycylijczykiem lub Włochem - jeśli wolisz - dlatego nie wahał się poświęcić jednego ze swoich ludzi. Ich gangi są doskonale zorganizowane, skomputeryzowane, zintegrowane itd. No i wszędzie mają swoich ludzi.
Dlaczego ten drań chciał, żebym się dostał do włoskiego więzienia? Bo miał tam swoich ludzi. Jake Cutter był już trupem. Jeśli nie od razu, to w najbliższym czasie. Z kolei mnie nigdy nie udało się namierzyć Castellana. Jego willa w Marsylii była zawsze ściśle pilnowana, a nawet jeśli z niej wyjeżdżał... nie mogłem mieć pewności, że to on! Nie wiedziałem. .. i nie wiem, jak on wygląda. Taki przyczajony skurwysyn! Kiedyś go jednak odnajdę, a gdy to się stanie... - Ale nie wtedy, gdy pracujesz dla Wydziału E - wtrąciła Liz. - Nie wolno ci w to mieszać Wydziału. To twoja ochrona. Tylko Trask może uchronić cię przed powrotem do celi... gdzie? - W Turynie - odpowiedział Jake. - Tam, gdzie znaleziono całun i gdzie mnie wsadzono! Wiesz, Liz, w więzieniu byli naprawdę twardzi goście. Wystarczyły mi dwadzieścia cztery godziny, żeby się zorientować, że nie wyjdę stamtąd żywy. Spojrzenia, mruknięcia, komentarze, miny. Nikt nie zaoferował mi „ochrony”, pewnie dlatego, że sam by jej później potrzebował. Było trochę bójek i walk na noże, w których na początku nie uczestniczyłem, ale w końcu zostałem zaatakowany. Kiedyś, gdy leżałem w więziennym szpitalu z raną podbrzusza i podejrzeniem złamania żebra... tak, kolejnego - ktoś próbował mi wstrzyknąć podskórnie ludzki kał... Byłem już tam kilka tygodni, kiedy jakiś koleś, nikt szczególny, może po prostu ktoś, komu zrobiło się mnie żal, wziął mnie na stronę i powiedział, że to już niedługo. Powiedział że został mi tylko tydzień. I żebym niczego dobrego się nie spodziewał po załodze więzienia, bo byli w to również zamieszani, a sam naczelnik bierze dolę od mafii. Ten sam facet powiedział, że pracuje w warsztatach mechanicznych. Dał mi surowy klucz, kawałek żelaza, i pokazał mi, jak zrobić odcisk zamka w mojej celi. To było stare więzienie, Liz. Nie takie nowoczesne jak w Anglii. Powiedział mi: Zrób odcisk, a ja zrobię z tego klucz. Ale jaki miałby z tego interes? Miał już swój klucz i wymyślił, że mogę być dostatecznie zdesperowany, żeby uciec wraz z nim. Potrzebował pomocy przy pokonywaniu muru i miał rację co do mnie: byłem dostatecznie zdesperowany. Chciałem dorwać Castellana, a nie udałoby się i to, gdyby moje życie skończyło się już za tydzień. Ale co kierowało moim kolegą? Najwyraźniej powodem była kobieta.
- Stary, dobry przyjaciel pieprzy się z moją Marią - powiedział mi, uśmiechając się bez cienia emocji. - Ostatni facet, który to zrobił, nie żyje... dlatego tu siedzę. Tym razem zajebię ich oboje, Marię też. I nie ważne, co będzie później. Ciekawe, że dobrze go rozumiałem. Plan był prosty: miał ze sobą długi łańcuch z przymocowanymi hakami. Od wolności dzielił nas dwunastostopowy mur z drutem kolczastym na szczycie. Facet nie był zbyt wielki, miał stanąć mi na ramionach, zarzucić łańcuch i zaczepić go o druty kolczaste. Próbował, jak to działa w warsztacie. O Boże, to także sprawdziło się nocą na spacerniaku! Paolo wdrapał się na mur, startując z moich ramion, na drut kolczasty zarzucił więzienny koc i po chwili przygniótł go swoim ciałem. Leżąc na brzuchu, wyciągnął do mnie rękę. Ale kiedy już wspinałem się po łańcuchu i sięgałem do jego dłoni... on cofnął ją! Widziałem, że patrzy gdzieś za mnie, obejrzałem się i zobaczyłem ich: uzbrojonych strażników celujących we mnie! Popatrzyłem na Paola, ale ten wzruszył tylko ramionami, mówiąc: Przepraszam, Jake, oni mi obiecali... I wtedy usłyszałem strzał, który urwał jego słowa... Jake przerwał, ominął dziurę na drodze, dzięki czemu Liz mogła zapytać: - Czy to wtedy właśnie się zdarzyło? Wtedy się... przeniosłeś? - Nie całkiem - pokręcił głową. - Usłyszałem pierwszy wystrzał, ale nic nie poczułem. Za to Paolo... trysnęła z niego krew. A potem spadł na mnie i wylądowaliśmy na ziemi. Nie było wysoko, ale z takim ciężarem gruchnąłem o ziemię jak kamień. W samą porę, bo o ścianę zaczęło walić znacznie więcej kul. No i właśnie wtedy to się wydarzyło. Ale co dokładnie się stało... do dziś nie wiem. No i coś niezwykłego: jeśli nie słyszysz kuli, która cię zabije, to czy możesz ją zobaczyć? Czy w ogóle słyszałaś o kimkolwiek, kto zobaczyłby kulę w locie? Oczywiście, że nie. I nie opowiadaj mi o magikach, którzy potrafią złapać lecącą kulę w zęby! Ale ja zobaczyłem... coś. Może iskrę od rykoszetu? Możliwe, ale nie wyglądało na iskrę. Było małe, jasne i leciało wprost na mnie - w głowę - i nie mogło nie trafić. Jeśli to była kula, to już byłem martwy... ...Tak się jednak nie stało, tylko myślałem, że zginąłem. Liz pokiwała głową, wyschło jej w ustach. Kiedy Jake opowiadał, przez chwilę miała wrażenie obecności czegoś obcego, czegoś nieznanego. „Widziała” jego spotkanie konfrontację? - z tym, co opisywał. Coś przejściowego, co pojawia się i znika, jak nagły rozbłysk światła, gdzieś w umyśle. Czy nadal tli się w jego umyśle?
- Wtedy to zrobiłeś - rzekła ochrypłym głosem i odchrząknęła. - Wtedy właśnie się przeniosłeś korzystając z drogi Möbiusa. - Panowała tam nieopisywalna ciemność - powiedział Jake. - Coś więcej niż ciemność, nicość. To była śmierć; to znaczy myślałem, że to śmierć, no bo cóż innego mogło mnie spotkać? Ale to wciągnęło mnie i popchnęło w stronę punktu światła. - Typowe doświadczenie wyjścia z ciała - powiedziała Liz. - Doświadczenie pobliża śmierci, tak jak opisują ludzie, którzy przeżyli śmierć kliniczną. Czy zdecydowałeś się nie wkraczać w światło? Jake jednak pokręcił głową. - Tam nie było moich decyzji, po prostu wciągnęło mnie tam! Ale nagle poczułem grawitację, ciężar i zacząłem zmagać się z ciemnością. No i byłem do góry nogami. Uderzyłem w coś głową... w biurko, jak się później okazało. Jak więc widać, drugie zetknięcie z ciemnością nie było tak drastyczne. Byłem ogłuszony i prawie nieprzytomny. Pamiętam jeszcze jakieś krzyki, dobijanie się do drzwi, a potem zupełnie straciłem przytomność. - Znalazłeś się w kwaterze głównej Wydziału E w Londynie - powiedziała Liz. - Twój talent zabrał cię do pokoju Harry'ego... jego sanktuarium. Pokręcił głową z niedowierzaniem. - To nie mój talent. Kogoś innego. Może Harry'ego? Ale nie mój, Liz, nie mój... Zaskrzeczało radio, słychać było głos Traska: - Wszystkie jednostki, a zwłaszcza Łowca Jeden. Za jakieś pięć mil zjeżdżamy z drogi do obozu. Napijemy się czegoś, zjemy i zrobimy odprawę. Ci, co mają łóżka, niech z nich skorzystają. Czas na odpoczynek. Jak ktoś woli rozciągnąć kości, można rozbić własne namioty i spać w nich. Łowca Jeden, chcę z wami porozmawiać. Na razie. - Łowca Jeden, zrozumiałam - rzuciła Liz do mikrofonu. Potem dało się słyszeć podobne potwierdzenia od Łowcy Dwa, Łowcy Trzy i tak dalej. Jake poprawił się na siedzeniu, wyciągnął szyję i rzucił okiem za siebie, na drogę biegnącą korytem pradawnej rzeki. Za nimi widać było kilka par świateł rozjaśniających noc. A z lecących u góry ciemnych kształtów podobnych do ważki i wydających odgłosy łup! łup! łup! co pewien czas widać było mocne światło reflektora przecinającego ciemność. - Pięć mil - odezwała się Liz. - To jakieś siedem, może osiem minut. Czy zdążysz mi opowiedzieć resztę tej historii w tym czasie? - Resztę tej historii? - zawahał się Jake. - Chcesz się do końca przekonać, że jestem wariatem? - Nie jesteś wariatem - powiedziała. - Tylko masz kłopoty. Och Jake, znowu
uciekłeś, tym razem z Wydziału E. Jak to było? Czy była jakaś różnica? Jake westchnął i powiedział: - Jak się już raz doczepisz, to nie odpuścisz, co? - Czy nie mogę być po prostu zafascynowana? - odpowiedziała. - Twoją historią oczywiście - dodała pospiesznie. - Ha! - rzucił w powietrze Jake, jednocześnie odwracając nieco twarz od niej. Liz gotowa byłaby przysiąc, że uśmiechnął się i nie chciał, żeby to zauważyła. Uznała to za dobry znak. - No dobra - rzekła. - Jestem zafascynowana. Opowiesz mi resztę? - Żebyś mogła o tym zameldować Traskowi, tak? Mam dla ciebie nowinę, twój szef nasz szef - dowiedział się już wszystkiego ode mnie i miało to miejsce co najmniej z dziesięć razy. Nie rozumiesz? Nie mogę ci powiedzieć niczego, o czym nie wiedziałby wydział. - No to powiedz mi to - stwierdziła. Jake znowu westchnął, po czym poddał się i zaczął: - Kiedy - a właściwie gdzie - się obudziłem, wszyscy mówili po angielsku. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Czułem się, jakbym się obudził w nieznanym miejscu. Byłem w Turynie, a teraz jestem zupełnie gdzie indziej. Logicznie rzecz biorąc, jeśli nie było to więzienie, to pewnie znajdowałem się gdzieś w pobliżu Turynu. Jeżeli chodzi o ludzi, Traska i spółkę, nie byli ani strażnikami więziennymi, ani nawet lekarzami. Jeśli zatem znalazłem się w szpitalu, to był to jakiś wyjątkowy szpital! Zadawano mi masę bezsensownych pytań, najgłupsze były te dotyczące mojej tożsamości. Chcieli wiedzieć, kim jestem? Ha! Co za żarty. Jeśli nie wiedzieli, kim jestem, to kim innym mógłbym być? Kim byłem? Dla mnie jednak najważniejsze było pytanie: kim oni są? Po jakimś czasie pojawił się lekarz, który mnie dokładnie zbadał, zanim pozwolono mi stanąć na nogi. Stwierdziłem, że miałem szczęście, iż nie byłem w stanie mówić, nawet gdy chciałem. Byłem oszołomiony. Ale później zorientowałem się, że oni faktycznie nie wiedzą, kim jestem. Dlaczego miałbym im o tym mówić? Siedziałem cicho i nic nie mówiłem. Ale Trask... on wiedział, że coś jest nie tak. Od razu było widać, że jest zaciekawiony tym, co jest wewnątrz mnie, może nawet podejrzliwy. Teraz wiem, że to nic dziwnego. W końcu miejsce, w którym się pojawiłem, „pomieszczenie Harry'ego” jest czymś bardzo ważnym dla wydziału. Co więcej, Trask po prostu wiedział, że kłamię. Nawet gdy nic nie mówiłem, wiedział, że nie mówię prawdy, że coś ukrywam.
No i miał rację! W końcu każde miejsce było lepsze od rzeźni w Turynie, z której właśnie uciekłem! Stwierdziłem, że gdy tylko ten tłum dziwaków trochę się rozejdzie i będzie taka możliwość, to znowu ucieknę! W końcu, zamiast zadawać pytania i uzyskiwać niezadawalające odpowiedzi lub wcale nie dostawać odpowiedzi, Trask stwierdził: - Znajduje się pan w kwaterze głównej ważnego wydziału administracji państwowej, panie... kimkolwiek pan jest. Nie powinien się pan tutaj znaleźć, a za włamanie się do tego miejsca grożą bardzo surowe sankcje. Ale jestem też bardzo ciekaw, co tu się stało, w jaki sposób się pan tutaj znalazł. Chciałbym, żeby mi pan to wyjaśnił. Jeśli pan tego nie zrobi, stwierdzę, że jest pan zwykłym przestępcą i będę postępować zgodnie z procedurami... Niektórzy z ludzi Traska byli uzbrojeni i raczej nie wyglądało na to, że uda mi się uciec, przynajmniej na razie. Starałem się grać na zwłokę. Zaprowadzono mnie do centrum dowodzenia. - Jake spojrzał na Liz. - Znasz to miejsce? Domyślam się, że tam byłaś. Poczekał na jej potwierdzenie, na opis wrażenia, jakie robi centrum dowodzenia, na tych, którzy znajdą się tam po raz pierwszy. - Robi wrażenie... - Właśnie - zgodził się Jake. - Nie znam się na duchach, ale Wydział E bez wątpienia celuje w gadżetach! Jednak gdy tylko wszedłem do środka, podszedłem do okna i odsłoniłem żaluzję. Była już noc, ale widać było masę świateł na ulicach. Miałem absolutną pewność, gdzie się znajduję. Te wieżowce, to centrum. Choć to niemożliwe, widziałem Westminster! Londyn! Centrum pieprzonego Londynu! Podszedł do mnie Trask, spojrzał na mnie swoimi wszystkowiedzącymi oczami i powiedział: - Niespodzianka! A co pan myślał, że gdzie pan jest, panie Nikt? W tym czasie zeszło się bardzo dużo ludzi. Pospiesznie zajmowali miejsca. Był środek nocy, ale moja obecność była dla nich wielkim - może nawet większym niż dla mnie - zaskoczeniem. Mieli jednak wprawę w działaniu w sytuacjach alarmowych. Błyskawicznie wszyscy byli na swoich stanowiskach gotowi do pracy. Jednak każdy z nich przyglądał mi się ze zdumieniem, zaciekawieniem, zdziwieniem, szeptali o czymś pomiędzy sobą... Dlaczego? Co było we mnie tak szczególnego? Tak czy owak sprawy posuwały się naprzód w zadziwiającym tempie. - Ubranie więzienne - powiedział Trask. - Sądzę, że kontynentalne. Dobra. Zdejmijcie mu odciski palców. Później połączcie się z Interpolem, zobaczymy, czy go mają
w bazie danych, tylko spokojnie. Nie zakładajmy tego, co jest nie do pomyślenia, dobra? Sprawdzić system zabezpieczeń, czy zanotował włamanie. Sprawdzić też wszystkie drzwi i windę. Przyślijcie do mnie oficera dyżurnego. Wydaje mi się, że mówił coś o tym, że nie mógł wejść do pokoju Harry'ego, ponieważ drzwi były zamknięte. Dlaczego pan Nikt najpierw włamuje się do pokoju, a później zamyka się w nim? No i jak mu się to udało bez klucza... zakładając, że faktycznie się tam włamał. Trask chyba powiedział znacznie więcej, ale nie pamiętam wszystkiego. Skończył takim stwierdzeniem: - Odpowiedzi, chcę znać odpowiedzi na te pytania. I to jeszcze dziś w nocy... Zdjęto mi odciski palców i zrobiono fotografie. Następnie do pomieszczenia weszło kolejnych dwoje agentów. Trask powitał ich słowami: - Sprawy obecne i sprawy przyszłe. Witajcie. - Millicent Cleary i Ian Goodly - Liz pokiwała głową. - Millicent jest telepatką, a jednocześnie ekspertką w sprawach bieżących. Ma wybitną pamięć. Jeśli chcesz wiedzieć, co się wydarzyło w ciągu ostatnich lat, spytaj Millicent. Natomiast Ian Goodly... - ... jest prekognitą - powiedział Jake. - Teraz to wiem. Ale wówczas nie wiedziałem, o czym rozmawiają. Trask pytał Goodly'ego, czy czegoś nie „widział”, a kobietę, czy coś do niej nie „dotarło”. W taki sposób rozmawiał ze wszystkimi w pomieszczeniu. Wydawało mi się to dosyć ezoteryczne! - Esperzy używają dość specyficznego języka - powiedziała Liz. - Potrzeba trochę czasu, żeby do niego przywyknąć. - Ian Goodly nie potrafił wyjaśnić braku informacji. Natomiast kobieta wpatrywała się we mnie, marszczyła w skupieniu brwi, po czym stwierdziła, że jest dużo zamieszania. Miała rację! - To zamieszanie było w twoim wnętrzu - zauważyła Liz. - Masz rację - odpowiedział Jake, po czym dodał: - W międzyczasie wszystkie monitory zostały włączone i ludzie pracowali nad moim zdjęciem i tożsamością. Już nie skupiali się na mnie tak bardzo. Dostrzegłem swoją szansę, odebrałem broń stojącemu obok mężczyźnie i chwyciłem Goodly'ego. Przyłożyłem mu lufę do szyi i wykręciłem mu rękę do tyłu. Przez chwilę myślałem, że Trask i reszta jego ludzi rzucą się na mnie. Ale wówczas odezwał się Goodly: - Wszystko w porządku, Ben. Będzie dobrze. Puść nas, a zapewniam cię, że wrócimy.
Zaprowadziłem Goodly'ego do windy. Bez sprzeciwu uruchomił ją swoją kartą. Znaleźliśmy się na ulicy. Wtedy on przejął inicjatywę. Jak? Przypuszczam, że zobaczył przyszłość, widział, że go nie zastrzelę. A może zauważył, że nie potrafię? W każdym razie obrócił się twarzą do mnie, chwycił za broń i zaczął się ze mną siłować. Byłem tak zaskoczony... że puściłem pistolet! Nie mógłbym go zastrzelić, nie zrobiłbym tego komuś niewinnemu! Ale czy on też by nie strzelił? Przykucnął i zaczął do mnie celować! Samochód zaczął zjeżdżać w dół po pochyłości. Jake zobaczył ogniska i zaczął zwalniać. Przed nimi pojawił się jakiś mężczyzna i skierował ich na parking. Kiedy zatrzymali się, Liz powiedziała: - Dokończ. Czemu nie? - pomyślał Jake. - Tylko że nie mam już nic do powiedzenia! - Gdyby chociaż mógł coś wyjaśnić. - To już koniec - stwierdził. - Kiedy pomyślałem, że Goodly mnie zabije, zanurkowałem, żeby się schować. Chodzi o to, że wiedziałem, że nurkuję, żeby się schronić... było to jednak niemożliwe. Przecież na ulicy nie mogło być niczego takiego jak coś do schronienia! - To fakt, nie ma się gdzie schować - powiedziała Liz. - Właśnie - zachrypiał Jake. Jego twarz wyglądała bardzo blado w migoczącym świetle ognia. - Na ulicy nie ma się gdzie schować. Ale to nie ja reagowałem na zagrożenie. Nie ja, tylko ktoś w mojej głowie. Ktoś lub coś, co stwierdziło, że będzie bezpieczniej... bezpieczniej... Liz, która odczytywała jego myśli, pomogła mu i dokończyła zdanie: - ...znacznie bezpieczniej w pokoju Harry'ego. - Westchnęła. Pokręcił głową, zmarszczył brwi, mówiąc: - Tak, bezpieczniej, tylko niż gdzie? Na ulicy? Tam gdzie Goodly celuje do mnie, ale nie chce strzelać? Liz nie odpowiedziała, ale za to pomyślała: Po prostu bezpieczniej. Może wcale nie chodziło o pistolet w ręku Iana Goodly'ego. Może to chciało po prostu, żeby Jake znalazł się w pokoju, a nie na ulicy. Czymkolwiek to było, było to bardzo silne. Całkiem niedawno odnalazło Jake'a i nie miało zamiaru pozwolić mu uciec. Najpierw chciało go poznać, a także chciało, żeby Jake zapoznał się z jego potencjałem. Takie myśli przepływały przez umysł Liz. Wracając na ziemię: - No to jesteśmy na miejscu - powiedział Jake. - Będziemy tu siedzieć przez całą noc? Chętnie napiłbym się kawy i coś przekąsił...
VII Jeszcze więcej gadżetów i duchów Kiedy Liz i Jake wysiadali z samochodu, podszedł do nich Trask, szacując szkody: kilka zadrapań lakieru, niewielkie wgniecenia, no i brak przedniej szyby. - Sprawdziliście wszystko? Liz wiedziała, co miał na myśli; nie chodziło mu o uszkodzenia pojazdu, ale o ich przyczynę. No i wszelkie, ewentualne skażenia. Pokiwała głową. - Jeszcze na stacji benzynowej, przy Starej Kopalni. Oddział spryskał go i oczyścił. - Widziałem, że ty nie byłeś zbyt dobrze zabezpieczony - wtrącił się Jake. - Tak samo Lidesci. Nie mieliście zatyczek w nosach ani masek gazowych. - Dziwne, prawda? - odpowiedział Trask. - Może kiedyś ci opowiem swoją historię. Jeżeli chodzi o Lardisa Lidesci, to on zawsze działa po swojemu. Być może Cyganie mają częściową odporność. Trudno powiedzieć. Ale i tak obserwowałem, jak wszystko sprawdza. Kiedy jednak pewnego dnia pozbędzie się srebrnych dzwonków i przestanie wystawiać twarz na słońce... - Może nie słyszałem wszystkiego, co mówiłeś - odezwał się Jake. - Zbyt wiele się działo - nie tylko ze mną, ale dookoła - żebym mógł to pojąć swoim ograniczonym rozumem. Chciałbym jednak tego raz jeszcze posłuchać. Czy mógłbyś znaleźć trochę czasu i mi to wyjaśnić? Jeśli mam dla ciebie pracować, to chyba powinienem dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. - A więc postanowiłeś pracować dla nas? - Prawdę mówiąc, myślałem, że to ty za mnie zdecydowałeś! - powiedział Jake, po czym wszyscy ruszyli w stronę palących się ognisk. Pozostałe samochody nadjeżdżały i ustawiały się w kolejce, czekając na przydzielenie miejsc do parkowania. Trask wydał jakieś rozkazy, przekrzykując hałas silników, a następnie odpowiedział Jake'owi: - Myślę, że znajdzie się dla ciebie robota. Wcześniej jednak muszę wyjaśnić jeszcze kilka spraw. Jeśli mam ci rozkazywać, to muszę wiedzieć, komu rozkazuję. - Trask spojrzał przenikliwie na Jake'a, przez chwilę przeszywał go wzrokiem, po czym kontynuował: -
Muszę być pewny, że nie zawiedziesz w chwili, gdy będziesz najbardziej potrzebny. W końcu masz swoje sprawy do załatwienia. - Nikomu nie ufasz? - warknął Jake, jednocześnie wiedząc, że Trask i tak wiedział, jakie jest jego prawdziwe zdanie. - Pracując dla Wydziału E, widziałem, co zaufanie może znaczyć. I co dla niektórych oznaczało. Usiedli przy ognisku z dwoma innymi agentami, którzy raczej trzymali się osobno, zatopieni we własnych myślach, teraz gdy nocna praca została zakończona. Z wojskowego termosu stary Lidesci nałożył wszystkim parujące jedzenie na talerze. Zjedli i popili kawą. Wielka ciężarówka stała tuż obok i Ian Goodly poszedł sprawdzić przychodzące wiadomości. Liz ziewała już od pewnego czasu i chociaż zaklinała się, że nie jest senna, poszła szukać sobie miejsca do spania. Jake odprowadził ją wzrokiem, odstawił pusty kubek po kawie i zwrócił się do Traska: - Jeśli chodzi o mnie, to nie jestem zmęczony. W rzeczywistości mój umysł jest bardzo rozkręcony. Tak więc, odkładając wszystkie nieporozumienia na bok, chciałbym, żebyś mi powiedział, w co się wpakowałem, jak to się zaczęło i w jaki sposób mogę być przydatny. Trask wyprostował się i przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale właśnie wtedy usłyszeli głos Iana Goodly'ego. Spojrzeli na ciężarówkę mieszczącą centrum dowodzenia. Na dachu ciężarówki ustawiały się anteny i talerze, namierzając sygnały dochodzące zarówno z ziemi, jak i z satelitów komunikacyjnych. - Ben! - wołał Goodly. - David Chung jest na linii. Możesz go oglądać na ekranie. Dostał wiadomość od ciebie i wygląda na dość poruszonego... - Kiedy Trask ruszył w stronę centrum dowodzenia, Goodly odezwał się jeszcze raz: - Ben! Może weź ze sobą Jake'a. Przedstawisz go Davidowi... Popatrzyli na siebie i Jake mógłby przysiąc, że wymienili ze sobą jakieś myśli. - Jake, jeśli nadal chcesz wiedzieć, w jaki sposób możesz być przydatny, to może chodź z nami - zwrócił się Trask do Jake'a. W centrum dowodzenia przy okrągłym biurku siedział oficer dyżurny z jeszcze jednym agentem. Oficer dyżurny ustąpił miejsca Traskowi, który usiadł na krześle dowódcy. Jake stał obok niego. Trask spojrzał na oficera dyżurnego i spytał: - Co z Chungiem?
- Jest w Londynie, w kwaterze głównej, i czeka. Chce pan go zobaczyć na ekranie? - Tak, daj go na ten - powiedział Trask, wskazując ekran na ścianie. Oficer dyżurny włączył duży ekran. Po chwili migotania obraz na ekranie ustabilizował się. Jake po raz pierwszy miał okazję zobaczyć głównego lokalizatora Wydziału, Davida Chunga. Był to niewysoki mężczyzna w średnim wieku, o orientalnych rysach i poważnym wyrazie twarzy. W jego oczach, podobnie jak w spojrzeniu Traska, widać było wysoki poziom inteligencji. Czarne włosy gdzieniegdzie przetykane były siwizną. Jednak nie miał zmarszczek i nosił się prosto. Najwyraźniej był czymś podekscytowany. - Cześć, David - przywitał się Trask z uśmiechem na ustach. Jednak już po chwili przeszedł do zasadniczej części rozmowy. - Co tam słychać? - Ben - zaczął lokalizator ostrzegawczym tonem, po czym jego uwaga skupiła się na Jake'u. Trask dostrzegł jego zaciekawienie. - Później - powiedział. - Zajmijmy się najpierw tamtą sprawą. - Po czym zwrócił się do oficera dyżurnego: - Czy połączenie jest bezpieczne? - Tak - odparł dyżurny. - Złe wieści - zaczął Chung. - Jest tak, jak podejrzewał Greenpeace i pozostali. Jest nawet jeszcze gorzej. Nie dość, że Rosjanie dalej to robią, to dochodzi problem związany z tym, gdzie to robią. Gdyby była z nami Anna Marie English, wyczułaby wszystko bez wychodzenia z kwatery głównej. - Wiem - odpowiedział Trask, garbiąc się nieznacznie. - Ale nie ma jej z nami i zapewne lepiej się czuje tam, gdzie jest teraz. O Boże, pomocy! Naprawdę jest aż tak źle? Kolejny traktat poszedł z dymem, a może raczej wypromieniował? Może będzie lepiej, gdy prześlesz mi to na papierze. Prześlij mi pliki do druku. Chung zwrócił się do kogoś poza zasięgiem kamery, po czym rzekł do Traska: - To zajmie kilka minut. Sprawdzę coś jeszcze i wyślę ci jeszcze coś w rodzaju prognozy pogody. Jest jakiś nieoczekiwany smog. Muszę się jeszcze upewnić, czy nie snuje się gdzieś blisko ciebie. A jak tam pozostałe sprawy? - Rzucił okiem na Jake'a. Pojąwszy zaszyfrowany przekaz Chunga, Trask skinął głową i powiedział: - Pamiętasz, co się działo w Wydziale E, kiedy Nathan przybył do Perchorska? Chodzi mi o ciebie. Czy pamiętasz, jak sprawdzałeś jego tożsamość? Chung uśmiechnął się szeroko i widać było, że jest bardzo poruszony. - Czy pamiętam? Tego się nie da zapomnieć! Możesz być spokojny, Ben! - po czym pokazał im szczotkę do włosów.
- Nie wiedziałem, czy dalej ją masz. - Trask westchnął z ulgą. - Nie było jej w pokoju Harry'ego. Szukałem jej zaraz po... wizycie Jake'a. Wiedziałem jednak, że jeśli ją masz, to będzie w bezpiecznych rękach. Dlatego prosiłem, żebyś ją jak najszybciej odszukał. Teraz spojrzenie lokalizatora spoczywało na Jake'u. - Domyślam się, że to jest Jake Cutter? - Jake pokiwał głową. - To dlaczego jest taki... zagubiony? Zanim Trask zdążył odpowiedzieć, Jake wysunął się do przodu, mówiąc: - Wyglądam na zagubionego, choć osobiście czuję się zdumiony tym, że nikt nie zadał sobie trudu, żeby mi wytłumaczyć, o co tu kurwa chodzi! Rozumiem, że to całkowicie normalne, że Wydział E ryzykuje moim życiem, pakując mnie w konflikt z czymś takim... z wampirami? Mutantami? Jakimiś najeźdźcami z kosmosu, którzy żywią się krwią ludzi? I niby komu mam tutaj pomagać? Ludzkości? Świetnie! Tylko czy to w porządku, że nie mam ani jednego pieprzonego słówka do powiedzenia w tej sprawie? - Masz całkowitą rację - odezwał się Trask. - I to pod obydwoma względami: po pierwsze, to dla dobra ludzkości, po drugie, faktycznie nie masz tu nic do powiedzenia. Chung zorientował się, dlaczego szef Wydziału E był tak ostrożny: jak dotąd Jake Cutter wiedział bardzo niewiele. Chung był pewien, że wszystkiego się dowie. - To tyle, Ben, tym razem. Gdybyś mnie pytał o zdanie, to uważam, że już niedługo Jake będzie mieć dużo do powiedzenia. Trask uniósł gwałtownie rękę do góry. - Dobrze się rozumiemy. Co do przyszłości, to możliwe. Ale teraz nic już nie mów. Zamiast tego powiedz coś o szczotce. - Wykazuje wyraźną aktywność - powiedział Chung. - Nawet teraz czuję, jakbym trzymał coś żywego w ręce! - Popatrzył na szczotkę do włosów - używaną drewnianą rękojeść ze świńskim włosiem, częściowo wypadającym - i uśmiechnął się. - No to jak? - zaczął Trask. - Czy to możliwe, że ktoś, kto był naszym nazwijmy go przyjacielem, wrócił do nas? A jeśli tak, to skąd przybył? I w jakiej formie? - Bez wątpienia - odpowiedział Chung, ale po chwili uśmiech zniknął z jego ust, gdy dotarł do niego sens jego słów i zrozumiał obawy Traska. - Wydaje mi się, że rozumiem odezwał się. - Musimy zatem pytać samych siebie, czy będzie to korzystne. Czy nasz przyjaciel skłonny jest nam pomagać czy też przybył...? - ...w innych celach - Trask przerwał lokalizatorowi. Następnie długo mu się przypatrywał, po czym stwierdził: - No to na razie, David. Zostań w kwaterze głównej. Jesteś tam szefem, dopóki tutaj wszystkiego nie uporządkujemy. Dobra?
- Ty jesteś tu szefem - odpowiedział Chung, po czym zgasł ekran... - O czym tak naprawdę rozmawialiście? - Jake zapytał szefa Wydziału E w drodze do swojego namiotu. W samochodzie dowodzenia Trask miał swój „pokój”, ale wolał mieć trochę więcej przestrzeni. Jego namiot był całkiem duży, pasował do jego rangi. - Odpowiem ci, jak się rozwidni - odpowiedział Trask. - Przynajmniej częściowo. To jednak będzie cię zobowiązywało do tajemnicy państwowej. - Ale ja nie jestem na służbie! - zauważył Jake. - Jeśli będzie taka potrzeba, powiem, że byłeś w posiadaniu tej tajemnicy. - Na twarzy Traska pojawił się wyrachowany uśmiech. - No i znajdziesz się na służbie, czy chcesz czy nie chcesz. Jake pociągnął nosem i rzekł: - Czy to oznacza, że w końcu zamierzasz mi coś powiedzieć? - Sarkazm do niczego cię nie doprowadzi - stwierdził Trask. - Chyba że do kłopotów. Obóz znajdował się stosunkowo niedaleko od oczka wodnego. Kilka dużych australijskich insektów przeleciało przez pełne dymu powietrze. W pobliżu stały nieznane Jake'owi drzewa o grubych pniach. Namiot Traska stał w cieniu kilku z tych drzew, schowany w ciemnościach. Trask nacisnął gumowy przycisk na kablu zwisającym nad namiotem i w środku zaświeciło się światło. Odsunął połę namiotu oraz moskitierę i zaprosił Jake'a do środka. We wnętrzu namiotu stał rozkładany stolik, na którym znajdowała się butelka i dwie szklanki. Były tam także rozkładane krzesełka oraz łóżko polowe, a nawet przenośna toaleta w zasłoniętym rogu namiotu. Był to wygodny, duży namiot, pozbawiony jednak luksusów. Trask wskazał Jake'owi miejsce, otworzył walizkę i wyjął stamtąd płaskie urządzenie wielkości kartki do pisania. Maszyna zabrzęczała i z jednej strony otworzyła się szczelina. Trask włożył do szczeliny wydruk otrzymany od Chunga, mówiąc: - Wydruk jest zaszyfrowany, a to jest dekoder. - Gadżety i duchy - zauważył Jake. - Tak - odpowiedział Trask - muszę się z tym zgodzić. To bez wątpienia jest gadżet, a wiadomość dotyczy duchów, w pewnym sensie. - Żartuje pan sobie ze mnie? - Jake nie był już pewny niczego. - Chciałbym - nagle Trask zaczął wyglądać na zmęczonego. - Nie wierzy pan w duchy, Jake? - I zanim tamten zdążył odpowiedzieć, dodał: - Te duchy to łodzie podwodne. Zatopione rosyjskie okręty, tyle że pomimo tego są bardzo żywe. Brzmi jak paradoks, prawda? Poczekaj minutkę, a coś zobaczysz. Może w tym czasie nalejesz nam coś do picia?
Jake nalał, maszyna zaburczała, w końcu ze szczeliny wyleciały dwa kawałki papieru, a za nimi oryginał. Jedna z rozszyfrowanych kartek przedstawiała mapę Europy razem z otaczającymi ją morzami oraz ponumerowanymi punkcikami. Druga kartka odnosiła się do punktów i opisywała, co oznacza każdy z nich. Dwie kropki znajdowały się na Morzu Czarnym niedaleko Warny w Bułgarii, kolejna w Podizmie w Turcji, kolejne dwie na Morzu Tyrreńskim pomiędzy Neapolem a Sardynią. Jedna była na Atlantyku niedaleko portugalskiego Algarve. Następne trzy między Islandią a Norwegią, na południe od koła podbiegunowego. Było jeszcze więcej znaczków, ale zamiast kropek umieszczono na mapie malutkie znaki zapytania. Trask porównywał znaczki na mapie z listą na drugiej kartce. Jego twarz miała bardzo poważny wyraz. - Spójrz - pokazał na znaki zapytania. - Blisko bazy. Morze Barentsa, koło Norwegii. To szaleństwo! - Tak blisko bazy? - powtórzył za nim Jake. - Blisko byłego Związku Sowieckiego - odpowiedział Trask. - Dziwne, bo Rosjanie są zazwyczaj ostrożni. Czarnobyl sporo ich nauczył, przynajmniej nauczył ich dbać o własne tyłki. Może te dwa to wypadki? Może nie mieli zamiaru ich tam zostawiać? O Jezu, cokolwiek zamierzali, to jest i tak totalny bajzel! - Nie rozumiem - powiedział Jake, kręcąc głową. - Wyjaśnię ci. Każdy z tych punktów oznacza wrak na dnie morza. Ale co to za wrak? Trudno w to uwierzyć, ale skoro ci już o tym wspomniałem... - Łodzie podwodne? Trask skinął głową. - I każda z nich to katastrofa, która wkrótce się wydarzy albo już ma miejsce. Są to zgodnie z deklaracjami Rosjan „rozbrojone” łodzie atomowe, które powinny być oczyszczone z broni oraz radioaktywnego paliwa. Resztki paliwa oraz głowice miały być zdeponowane wraz z dziesiątkami ton innych radioaktywnych odpadów pochodzących z czasów zimnej wojny. Ale rosyjscy generałowie okłamali nas - co nie jest żadną nowością - a te wydruki przedstawiają prawdziwy obraz. - A co w tym złego? - Jake nadal nie rozumiał, o czym mówi Trask. - Domyślam się, że te wraki zostały posłane na dno i nie mogą zbytnio zaszkodzić. - Nie mogą zaszkodzić? Boże, co za naiwniak! - Trask potrząsnął głową i zanim Jake zdołał się zdenerwować, dodał: - Większość z tych łodzi miała po dwa reaktory. A więc w każdym wraku może dojść do dwóch wypadków stopienia rdzenia. Jest to mało możliwe, ale możliwe. Nie wiadomo, czy Ruscy prawidłowo wygasili reaktory, czy to w ogóle było możliwe! No bo niby dlaczego zostawili je pod naszymi drzwiami? Co więcej, jeśli nasz tok
rozumowania jest prawidłowy, to możliwe jest również, że przed zatopieniem dodatkowo wypakowali te wraki jakimś radioaktywnym złomem. Może nawet zapakowali tam cieknące głowice atomowe! W końcu były to okręty wojenne, Jake! I wcześniej czy później te dranie zaczną opróżniać swe wnętrzności! - No to co? Może za dziesięć, dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat. Na dodatek milę pod poziomem morza? - Na Jake'u nie zrobiło to żadnego wrażenia. - A poza tym co to ma wspólnego z tobą oraz Wydziałem E? Trask skrzywił się i uderzył pięścią w stolik. - Gdyby tu była Anna Marie English, to skopałaby ci dupę! Zaskoczony Jake cofnął się. - Anna Marie English, czy to nie ta, o której wspomniał Chung? - Pracowała dla nas - odezwał się Trask. Jako ekopatka ostrzegała nas przed pogarszającym się stanem ziemi, robiła to całą sobą. Miała „świadomość ekologiczną” lub, jak by to sama określiła, „stanowiła jedność z Ziemią”. Na tym polegał jej talent - albo klątwa. Śmieszne, prawda? Niewiele osób w Wydziale E cieszy się ze swojego talentu. Woleliby być zwykłymi ludźmi. Ale ponieważ nie mogą, to są członkami Wydziału E. Jake nie był pewien, czy wie, o co chodzi Traskowi. - No to w jaki sposób było ci to pomocne? Chodzi mi o jej talent. W jaki sposób działał? Trask pokręcił głową. - Nikt z nas nie potrafi powiedzieć, w jaki sposób działają talenty tego typu. Możemy jedynie stwierdzić, że są aktywne. Kiedy obniżał się poziom wód gruntowych i powiększała się powierzchnia pustyń, skóra Anny Marie wysychała. Kiedy kwaśne deszcze niszczyły lasy w Skandynawii, z jej głowy opadał łupież tak gęsty jak śnieg. W snach słyszała pieśni zwierząt z gatunków skazanych na zagładę. Kiedy Japończycy urządzali rzeź delfinom, wiedziała o tym, ponieważ bolały ją kości. Była jak magnetyt pozwalający śledzić nielegalne odpady nuklearne, monitorować zanieczyszczenie, rozmiary dziur w warstwie ozonu. Anna Marie była ekopatką, czuła to co Ziemia i cierpiała z powodu jej chorób, wiedziała, że również umiera z tego powodu... - To znaczy że umarła? - spytał Jake. - Nie - odpowiedział Trask. - Jest, gdzie indziej. Ale możliwe, że... zacznie znowu cierpieć. - Westchnął, prostując się wyglądał jak ktoś, kto właśnie podjął decyzję. - Jeżeli chodzi o mnie, to wierzę w istnienie duchów, Jake. W swoim życiu widziałem je kilka razy. I wcale nie były to jęczące, nieszkodliwe postacie. Staram się także słuchać tego, co mówią moi koledzy. Wydaje się, że duch teraz znajduje się wśród nas. Może być to dobroczynny duch. Przynajmniej według Chunga i Goodly'ego. Na nieszczęście pojawił się
w bardzo złym momencie. Zbieżność jest zbyt wyraźna, aby była przypadkiem. Stało się to teraz, w chwili gdy znajdujemy się w konflikcie z wampirami i walczymy z przywleczoną przez nie zarazą. Dlatego powstrzymuję się od powiedzenia ci wszystkiego, istnieje możliwość, że jesteś agentem. Że nawet nieświadomie i wbrew swojej woli jesteś agentem Wampyrów! - Ja? - zdumienie Jake'a nie mogłoby być większe. Trask, wykrywacz kłamstw w ludzkiej skórze, zauważył, że było to szczere. Ale Trask pamiętał również, że Harry Keogh potrafił oszukać nawet jego! - Niby jak miałbym być agentem? Nie jestem także duchem! - dodał Jake. - Nie - zgodził się z nim Trask - ale to coś w tobie może nim być. - Co we mnie? - Nie udawaj głupka, Jake! - rzucił Trask. - Mówimy o tym, co siedzi w twojej głowie. Talent, który nagle ci się objawił i który sprawił, że zjawiłeś się w Wydziale E. Czy jest to jednak duch Harry'ego Keogha, czy coś, co tylko go przypomina? Czy powinienem ci zaufać, czy też po prostu zastrzelić cię na miejscu? Jake podskoczył i potrącił stolik. Był wściekły i gotów był rzucić się Traskowi do gardła. - Mam już zupełnie dość twoich gróźb i znęcania się nade mną. Jesteś już starcem, Trask, a także starym oszustem! W tej samej chwili zobaczył lufę pistoletu, którą Trask skierował pod stołem w jego stronę. Nie rozumiał jednak spojrzenia, jakim obdarzył go w tej chwili Trask. W jego wzroku kryło się pytanie. - Co chciałbyś zrobić? - pytał Trask. - Co chciałbyś ze mną zrobić? - Zrobić? - Jake popatrzył na pistolet, a potem na Traska. - Nic. Może bym tobą potrząsnął albo zmusił do zrozumienia. Nie widzisz, że zaczynam wariować? Trask uśmiechnął się i powoli opuścił, a potem odłożył pistolet. - Taa, widzę - pokiwał głową. Jake z kolei pojął, o co chodziło Traskowi. - Jeszcze jeden sprawdzian? - Tak, żeby przyprzeć cię do muru - powiedział Trask. - I zobaczyć, co odpowiadasz. Ty... czy coś innego. - No cóż - odparł Jake. - Gdybym był tobą, to uznałbym, że było to coś innego! - Ale nie jesteś mną. Zdałeś ten egzamin. Pozostała już tylko jedna próba. - No to dalej. Skończmy już z tym. - Jeszcze nie teraz.
- A kiedy? - Jutro rano. Ma tu przylecieć człowiek z Carnarvon na wybrzeżu. Jeden z najlepszych w swej dziedzinie. - Jeszcze jeden wspaniały „talent”? - Jake wciąż jeszcze był rozzłoszczony. - Nie tego rodzaju, co myślisz. - Trask pokręcił głową. - Ale jest na swój sposób utalentowany. A przy okazji: masz niezły temperament, Jake. Powiedziałeś, że mógłbyś mną potrząsnąć? Ja myślę, że mógłbyś faktycznie mnie zaatakować! Jake rozluźnił się i rzekł: - Przestraszyłem cię, co? - Bałem się, że musiałbym cię zastrzelić. Ale zanim Jake zdołał coś odpowiedzieć, jakiś głos obok namiotu zawołał: - Panie Trask! Tu Phillips. Mamy problemik. - Zza moskitiery widać było jakąś sylwetkę. Trask wpuścił mężczyznę do środka i powiedział: - Czy nie powinieneś być w drodze do Carnarvon? - Powinienem - odparł mężczyzna - gdyby nie ten problem. Nazywa się Peter Miller i nie chce ruszyć swojego dupska z mojego helikoptera! - Rozmówca był młodym, niewysokim mężczyzną ubranym w lotniczy kombinezon i wyglądał na bardzo poruszonego. - Miller w twojej maszynie? - Trask podniósł brwi. - To znaczy, że chce się stąd wynieść. A kiedy stąd się wydostanie, to opowie o wszystkim swoim przełożonym, albo co gorsza jakimś pismakom. Na to nie możemy pozwolić. Chciałbym się go pozbyć, ale nie chcę, żeby narobił nam problemów. Tylko garstka ludzi na samym szczycie wie, czym się zajmujemy, i jeśli ktoś jeszcze się o tym dowie, to postawimy ich w bardzo niedobrej sytuacji. A jeśli chodzi o zwykłych ludzi... nie ma o czym gadać. Świat i tak ma zbyt mało ochrony. - Poszukaj Lardisa Lidesciego. Przyprowadź go na lądowisko helikopterów. - Po czym zwrócił się do Phillipsa: - Chodźmy pogadać z panem Millerem. - A co ten tłuścioch tutaj robi? - zapytał Jake. - Miał być kimś, kto uprawomocnia to, co robimy - odpowiedział Trask. - Jest łącznikiem, to wszystko. Ale okazał się zbyt gorliwy. Odkrył lokalizację naszej głównej bazy niedaleko jeziora Niezadowolenia, które znajduje się na terenie jego prowincji, no i uparł się, żeby z nami pojechać. Być z nami, to jedna sprawa, ale być przeciw nam, to co innego. Teraz, gdy tyle zobaczył, jakoś zbyt szybko zbiera się do wyjazdu. Nie mam prawa go
zatrzymywać, ale powinienem go ostrzec, żeby nie narobił głupstw. No dobra, przyprowadź Lardisa. Stary Lidesci siedział przy ognisku. Spojrzał na Jake'a, kiedy ten podchodził. - Co tam? - Trask kazał mi cię zawołać - powiedział Jake. - Na lądowisku helikopterów. Jakieś kłopoty z panią Miller. - Panią? Co ty? - zdziwił się początkowo Lardis, ale po chwili roześmiał się. - Cha cha cha! A wiesz, właśnie sobie o tym samym myślałem: że to biedaczysko wygląda jak jakaś stara plotkara! Tydzień w Krainie Słońca doprowadziłby go do porządku. A może nie... chyba biedaczek nie przeżyłby ani dnia. Jake pomógł mu wstać. Stary Lidesci zaczął iść, utykając na lewą nogę. - Skurcz - powiedział. - Zaraz mi przejdzie. Tam, skąd pochodzę nazywamy to niedołęstwem. Ale to reu... eee reuma... - Reumatyzm? - powiedział Jake. - No właśnie! - rzekł Lardis. Starszy człowiek wsparł się na ramieniu Jake'a i tak doszli do lądowiska helikopterów.
VIII Pan Miller i kłopoty ze snami Na lądowisku słychać było podniesione głosy. Jeden był niski i należał do Traska, a drugi był cieniutki i pełen pogróżek. - Niech pan spróbuje to zrozumieć! - grzmiał Trask, kiedy Jake i Lardis podchodzili do jasno oświetlonego terenu. Nie byli sami, stała tam gromadka agentów i personelu naziemnej obsługi śmigłowców. - Zrozumieć? - Miller siedział w jednym z dwóch helikopterów. Pasami przypiął się do siedzenia pasażera. Patrzył z góry na Traska przez odsunięte drzwi i krzyczał: - Co? Pan mówi, że moja postawa jest pozbawiona sensu? Dobrze, wiem, co dzisiaj widziałem, to nie pochodziło z naszej planety. Było inteligentne i obce i... owszem, szpetne. Ale widziałem także, jak pańscy ludzie bezlitośnie niszczyli ich, i to w bestialski, nieludzki sposób! Kim pan u diabła jest, panie Trask? Jakimś potworem? Ani pan, ani pańscy ludzie nawet nie jesteście formacją wojskową, ani nawet nie Australijczykami. A jeśli chodzi o tych biednych obcych: kimkolwiek są i skądkolwiek przybyli, zasłużyli na znacznie lepsze powitanie. Mamy obecnie Rok Ziemi - rok poświęcony ekologicznemu przetrwaniu naszej planety - i pan powinien być skazany za spowodowanie międzyplanetarnej izolacji. Co gorsza, może pan doprowadzić do wojny! Prekognita Ian Goodly wyszedł z cienia i odezwał się do Jake'a i Lardisa: - Temu idiocie najwyraźniej odwaliło. Jakieś latające spodki i tak dalej. Myśli, że wymordowaliśmy obcych, przybyszy z innej planety! - A nie wymordowaliśmy? - Jake popatrzył na niego. - Nie - odpowiedział Goodly. - Zabiliśmy najeźdźców. Goście nie przyjeżdżają bez zaproszenia, nie zabijają i nie zniewalają gospodarzy. Ale najeźdźcy często tak robią... a Wampyry zawsze! Nie wiedząc o wszystkim, Miller myśli, że bez powodu napadliśmy na nich. - Miller, wyjdź z helikoptera i chodź do nas - nalegał Trask. - Helikopter, w którym siedzisz, powinien zostać przejrzany i zatankowany, zanim nie odleci z ważnym zadaniem. Przeszkadzasz w prowadzeniu naszej misji. - Dla ciebie jestem pan Miller! - odparł głos z
helikoptera. - Bardzo się cieszę, że przeszkadzam w waszych zbrodniczych planach! Być może zapobiegnę kolejnej masakrze. Mój Boże! Ile tych biednych istot wylądowało na Ziemi? - Widzisz? - mruknął pod nosem Goodly. - Teraz to „biedne istoty”. Czy ten Miller jest niezrównoważony? W dzisiejszym przedstawieniu miał miejsce w pierwszym rzędzie i nadal nie jest przekonany do naszych racji! Lardis już dosyć się nasłuchał i napatrzył. Odsuwając się od pomocnej ręki Jake'a, podszedł do Traska i cichym głosem powiedział: - Dlaczego po prostu nie wyciągniesz drania za bety? - Próbuję być dyplomatyczny - odparł zdenerwowany Trask. - Ale to nie poskutkowało - zauważył Lardis. Trask skinął głową i powiedział: - Dlatego posłałem po ciebie. - Następnie odwrócił się i stwierdził: - Wyciągnij go stamtąd i przyprowadź do samochodu dowodzenia. Może ktoś z jego przełożonych go przekona, bo ja nie potrafię. Jake, pomóż Lardisowi, kiedy Miller będzie już na ziemi. - A po prostu może ja to zrobię? Starszy pan... no, jest starszy. - Tak - zgodził się Trask. - I zna wiele starych, sprawdzonych sposobów. Nie przejmuj się, da sobie radę i prawdopodobnie nieźle nastraszy Millera. - Nie mówiąc już ani słowa, odwrócił się i odszedł razem z Goodlym. W międzyczasie Lardis zdążył już wspiąć się po schodkach i wkładając przez otwarte drzwi głowę do helikoptera, wskazał Millerowi na swoją maczetę. - Ostra jak brzytwa - powiedział. - Mógłbyś się nią ogolić, tyle że za bardzo byś się zmęczył. Widzisz te znaczki na rękojeści? Dwadzieścia siedem. Dwadzieścia siedem egze... egzeku... a tam. Zabitych. To byli tak zwani ludzie, których dzisiaj widziałeś. Czy wiesz, dlaczego ich zabiłem? - Stary, popieprzony lunatyk! - syknął Miller. - Nie wiem, skąd się tu przyplątałeś, z jakiego rezerwatu. Ale tam, skąd ja pochodzę, ludzie są wykształceni i cywilizowani. Nie próbuj mi grozić. Gówno mnie obchodzi ten twój przerośnięty scyzoryk! Lardis wglądał tak, jakby w ogóle tego nie słyszał. - Zabiłem ich, bo zjadają takie tłuste dziewczynki jak ty - odparł. - Ponieważ są skaże... skaże... cholera... - Skażeniem - powiedział Jake stojący przy schodkach. Miller próbował odsunąć się od połyskującego ostrza, ale zapięte pasy nie pozwalały mu na to. - Czy ty... Czy śmiesz mi grozić? - wysapał.
- Śmiem ci grozić? - powiedział Lardis, a jego ciemne oczy zwęziły się w szparki. - Do diabła, nie, panie Miller! To nie jest groźba, ale obietnica. Jeśli nie ruszysz stąd swojego tyłka, odetnę ci te pierdolone uszka! - Przy czym nagle wykonał błyskawiczny ruch cięcia maczetą. Miller krzyknął, a Jake nawet przez chwilę pomyślał, że Lardis faktycznie go zaciął. Jednak cięcie poszło do góry i na zewnątrz i precyzyjne ostrze przeleciało z odgłosem przecinania powietrza, rozcinając pas ponad ramieniem Millera. Miller, odsuwając się od Lidesciego, uwolniony z pasów poleciał z impetem na podłogę helikoptera. Lardis stanął nad nim i kiedy grubasek starał się odzyskać równowagę, chwycił go za kołnierz i spodnie, po czym bez wysiłku zrzucił go ze schodków. Upadł na ziemię i już po chwili Jake podnosił go na nogi, jednocześnie wykręcając mu ramię do tyłu. - Pan Trask czeka na ciebie - zwrócił się Jake do mamroczącego grubasa i popchnął go w kierunku samochodu dowodzenia. W pojeździe dowodzenia Trask siedział za owalnym biurkiem i rozmawiał przez telefon. - Tak, zdaję sobie sprawę z tego, która godzina. Jednak uważam, że w tym wypadku pomoże tylko najwyższa ranga władzy. Proszę mi wierzyć, że jest to sprawa najwyższej wagi i kwestia bezpieczeństwa kraju. Na pewno nie wyciągałbym pana z łóżka bez ważnej przyczyny. Nazywa się Peter Miller. Miller, tak zwany lokalny łącznik. Nie jest zbyt przydatny i właściwie to wpadł w histerią, jak już mówiłem... Tak, to by było właściwe... Dopóki tu nie skończymy. Jeśli pan oczywiście wyrazi na to zgodę... Potwierdzam. Obawiam się, że tak. O tak, posiadamy odpowiednie środki. Ale Miller, pan Miller to obywatel Australii, więc nie wolno nam tego zrobić. I to dlatego potrzebuję pańskiego... Trask spojrzał do góry, zobaczył wściekłą twarz Millera pałającą „świętym oburzeniem”. Jake zatykał mu usta dłonią. Facet absolutnie nie wyglądał na uspokojonego, co ostatecznie przekonało Traska, że podjął właściwe kroki. - Może wolałby pan porozmawiać z nim osobiście? - kontynuował Trask. Dowiedzieć się samemu, jak sprawa wygląda? - Skrzywiony podał telefon Millerowi, pokazując jednocześnie gestem, że Jake powinien go uwolnić. Miller otrząsnął się, wyprostował i powiedział: - Co? - starając się uwolnić z uchwytu Jake'a, niewiele słyszał z rozmowy Traska. - Do ciebie - powiedział Trask. - Ktoś chce się dowiedzieć, jak ci leci.
- Popierdoleni dranie! - zaryczał Miller. - A kto niby tam jest, jakiś premier czy inny drań? - Wziął do ręki telefon i krzyknął w słuchawkę: - Z kimkolwiek pan rozmawiał, proszę mieć na uwadze fakt, że to nie są zwykli, rozsądni ludzie. To są jacyś angielscy mordercy, a ja jestem bogobojnym i niewinnym Australijczykiem! To mój popieprzony kraj na litość boską i chcę natychmiast rozmawiać z kimś z policji, z wojska, rządu... - Może z premierem? - spytał Trask, uważnie badając sobie paznokcie. Po cichu zwrócił się do pozostałych osób obecnych w samochodzie: - Lance Blackmore, który szedł do wyborów pod hasłem „Trzeźwość, rozsądek i umiarkowanie”. No i jest zdecydowanie proangielski! Na okrągłej twarzy Millera widać było zmieniające się emocje. Nagle pobladł. - Co? - bąknął. - Czy ja co? Pański głos? Czy go rozpoznaję? - Następnie rzucił podejrzliwe spojrzenie na Traska i odpowiedział: - Kolejny pieprzony zasraniec! I to niby ma być Lance pieprzony Blackmore? Czyżby? O drugiej nad ranem? Myślisz, że po tym, co dzisiaj widziałem, uwierzę w to, że mój premier, premier Australii rozmawia ze mną przez telefon?... Jednak w słuchawce dało się słyszeć podniesiony głos i nagle jego twarz ponownie zmieniła swój wyraz. Tym razem właściciel rozgniewanego głosu był w pełni rozbudzony i trudno było go pomylić z kimś innym. Kiedy Miller stanął nagle z rozdziawionymi ustami i próbował złapać oddech, Trask wziął od niego słuchawkę i powiedział: - No i o to właśnie chodzi. Teraz już wie pan, z kim mamy do czynienia. - I po chwili: - Tak, z pewnością. Dopilnuję tego osobiście. Ograniczenie swobody, powiedzmy areszt domowy? Dopóki nie skończymy? Dziękuję. Z przyjemnością, sir. Raz jeszcze dziękuję. Dobranoc. - Po czym odłożył słuchawkę. - To faktycznie on! - jęknął Miller, szczęka mu opadała i podnosiła się jak u świeżo wyjętej z wody ryby. - To naprawdę był Lance Blackmore! - Miller zacisnął pięści i popatrzył na Traska: - Oszukaliście go! Nawet premiera oszwabiliście! Kim wy kurwa jesteście? Trask z niesmakiem pokręcił głową. - Miller, kiedy to wszystko w końcu dotrze do ciebie? - Pan Miller... - No zamknij się już do cholery! - Trask rozzłościł się. Sięgnął poprzez biurko, złapał grubasa za spoconą koszulę i zamachnął się ręką... jednak po chwili rozmyślił się. Popchnął go tylko w ramiona Jake'a. I zanim Miller zaczął znowu gadać, powiedział:
- Jesteś aresztowany. Jeśli będziesz hałasować, każę cię zakneblować. Jeśli będziesz się rzucać, każę cię związać. Jeśli będziesz przeszkadzać w wykonywaniu naszych zadań, mianuję Lardisa Lidesciego twoim osobistym nadzorcą. A jeśli będziesz nadal na tyle głupi, żeby nie słuchać tego, co właśnie powiedziałem, to zajmę się tobą... znacznie poważniej. Czy to jasne? - Co? Ty... ty! - wydusił z siebie Miller z wyrazem krańcowej wściekłości na twarzy. - Jutro oddam cię ludziom z kontrwywiadu w Perth - ciągnął dalej Trask. - Każą ci podpisać zobowiązanie zachowania tajemnicy państwowej i wyjaśnią ci, jak bardzo się myliłeś. Pogrożą ci wszystkimi konsekwencjami, jakie mogą cię jeszcze spotkać. Jeśli nie wykonają swego zadania należycie, to uwierz mi, Miller, że ja na pewno nie zapomnę, jak nam przeszkadzałeś. No i zapamiętaj sobie jeszcze jedno: w naszym nowoczesnym świecie odległość nie ma znaczenia. Mam nadzieję, że wkrótce będę z powrotem w Anglii, ale mam najdłuższe ręce na świecie. I jeśli kiedykolwiek wzbudzi się we mnie podejrzenie, że coś chlapnąłeś tymi tłustymi usteczkami... Trask przerwał, żeby nabrać oddechu, i wówczas Lardis Lidesci dokończył: - To wtedy wyśle mnie, żeby powstrzymać to chlapanie, być może na zawsze! - Stary Lidesci stał w wąskim przejściu i przyciskał maczetę do piersi, obracając jej ostrzem tak, żeby odbijało się od niej światło i oświetlało oczy grubasa. - Dwadzieścia siedem nacięć. Pamiętasz, Miller? Jeżeli chodzi o ciebie, to chętnie zrobię dwudzieste ósme. Miller trochę zmiękł, ale wyraz jego twarzy niewiele się zmienił. - Ty… ty... ty! - wyrzucił z siebie ponownie. - Chyba nie za dokładnie to wyjaśniłem - westchnął Trask. Po czym zwracając się do Jake'a: - Zobacz, proszę, czy nie ma tam z tyłu jakiegoś wolnego pomieszczenia. I zamknij tam tego popierdoleńca! W końcu mogli pomyśleć o tym, żeby się przespać, co dla niektórych było prawdziwym błogosławieństwem... Ale Jake Cutter nie tęsknił za snem. Prawdę mówiąc, miał kłopoty ze spaniem od czasu ucieczki z więzienia przed tygodniem. Nie chodziło o to, że nie mógł zasnąć - w rzeczy samej powieki ciążyły mu z braku snu - tylko że nie chciał zasypiać. Wszystko dlatego, że kiedy Jake zasypiał, budził się ten Drugi. Ten Ktoś, kto zamieszkał gdzieś w jego umyśle. I kiedy Jake spał, to nie miał pewności, czy sny należały rzeczywiście do niego.
Nie powiedział o tym Traskowi głównie dlatego, że pewnie zaciekawiłoby to Traska. Pomiędzy nimi zawiązał się układ polegający na tym, że szef Wydziału E nie mówił wszystkiego, a w związku z tym także i Jake trzymał coś w sekrecie. Dla Jake'a zaufanie mogło zaistnieć tylko na zasadzie wzajemności. Musiał zatem sam sobie z tym radzić. Jednak sen był mu niezbędny i nie dało się go zupełnie uniknąć. Może nie byłoby tak źle - mówił do siebie - gdyby chociaż potrafił pamiętać te koszmary po przebudzeniu. Hm. Może i potrafił. Może raczej nie chciał ich pamiętać... Usiedli razem z Lardisem Lidesci przy dogasającym ognisku. Lardis wrzucił kawałek drewna do ognia, otworzył puszkę kiełbasek z fasolą w pomidorowym sosie i zaczął jeść je na zimno. Z uznaniem oblizał sobie usta. - Bez niektórych rzeczy na tym świecie... - zaczął - eee tam. Bez większości z nich mógłbym się obejść. Ale otwieracz do puszek i puszka fasoli... - szeroko się uśmiechnął ponownie oblizał usta i pokręcił głową. - Fasola i mięso w tych kiełbaskach znacznie łatwiej przyrządzić niż pieczonego złotośledzia! - Złotośledź to ryba - powiedział zmęczonym tonem Jake. - Tak, na tym świecie - pokiwał głową Lardis. Następnie spojrzał sobie na ręce. W jednej trzymał pustą puszkę, a w drugiej otwieracz do puszek. Beknął i westchnął. - Ale skoro moi ludzie nie mają puszek, to po co im otwieracze? - Ty i Trask potraficie doprowadzić człowieka do szaleństwa - powiedział Jake, nawet nie patrząc na niego. - Zupełnie bez związku z czymkolwiek zaczynacie gadać o jakichś dziwactwach, a ja niby mam wiedzieć, o czym gadacie! - Masz rację - mruknął Lardis, jednocześnie wstając. Położył dłoń na ramieniu Jake'a. - Proszę, uwierz, że Ben nie zamierza doprowadzić cię do obłędu. Ja też nie. Możliwe, że mówimy dziwne rzeczy w nadziei, że coś rozpoznasz, że coś ci się przypomni. W głosie Lardisa było coś takiego, co kazało mu popatrzeć na starego mężczyznę. - Niby o czym mam pamiętać? - spytał. Wyglądało na to, że spojrzeli sobie do wnętrza dusz. Przez chwilę, maleńką chwilkę, wydawało się, jakby się znali i to od dość dawna. Po chwili Lardis pokiwał głową, jakby czytał w myślach Jake'a, i powiedział: - Może o innych czasach? Innych miejscach? - Miejsca i czasy? - Chociaż Jake starał się choć troszkę z tego zrozumieć, to nadal nic nie pojmował. - Nie rozumiem. - Tym razem w jego głosie nie było gniewu, tylko potrzeba zrozumienia.
- Może czas pobytu w Krainie Gwiazd - rzekł Lardis, ciągle wpatrując się w Jake'a. Gdy pewien człowiek i jego zmieniający się syn doprowadzili do ruiny zamczyska Wampyrów? Albo czas, kiedy ten sam mężczyzna leżał w ramionach cudownej kobiety Nany Kiklu. Albo czas, kiedy spotkaliśmy się - ostatni raz, ten człowiek i ja - w ruinach ogrodu Mieszkańca, gdy już było dla niego za późno... Słowa Lardisa wywoływały obrazy, które tylko na krótko pojawiały się, po czym znikały. Miały pewien sens - tyle przynajmniej wiedział - ale nie miały kolorów, przeskakiwały jak pojedyncze klatki starego niemego filmu... skaczące sceny i postacie podobne do lalek. A jednak pomimo tego Jake myślał, że niektóre z nich zna, przy czym ciągle odnosił wrażenie, jakby patrzył cudzymi oczami: Spoglądał w dół na usianą głazami równinę ze srebrną, księżycową poświatą. Obce niebo pełne było żywych stworzeń, które miały dziwne kształty!... Boże, te kształty! Wcale nie wymyślone przez Naturę, ale przez Koszmar! Scena zniknęła prawie w tej samej chwili, gdy się pojawiła. Na jej miejsce wpłynęła następna: Ogród - ogród? - gdzie młody Lardis stał przy ścianie i patrzył na scenę zniszczenia. Walący się wiatrak, spadające na ziemię kamienie i deski, sponiewierane uprawy i zasiewy. Obraz migocze i zamazuje się, młody Lardis patrzy na Jake'a... albo ten ktoś patrzy poprzez oczy Jake'a. Ale w tych nie tak starych oczach Lidesciego widać strach. W rękach trzyma strzelbę i mierzy z niej w Jake 'a. W jego oczach nie ma już strachu, a przynajmniej nie tylko strach, lecz także lęk zmieszany z morderczymi zamiarami! Nagle scena zmienia się: Pojawia się powabna twarz młodej kobiety. Powabna, lecz niekoniecznie piękna, a właściwie na swój sposób piękna. Bez wątpienia miała piękne ciało. I ręce na jej piersiach (ręce Jake'a?). I jej oddech, jak ogień w jego (lub czyichś) rozszerzonych nozdrzach, i jej pot namiętności, gorąc jego dłoni sięgających jej wilgotnej esencji żeńskości, w którą wniknął podrygujący mięsień. Nana? - Nana! - krzyknął Jake w chwili, gdy scena przebiegała przez jego pamięć, tylko czy to była jego pamięć? Spostrzegł, że stoi przy ognisku z dłońmi wyciągniętymi przed siebie, jakby sięgając (czyich? jak jej było na imię?) powabnych kobiecych piersi, a może
odsuwając lufę trzymanej przez Lardisa broni. Stary Lidesci wciąż tam był, ale nie trzymał broni w rękach. Miał za to dziwny i zadowolony wyraz twarzy. - To Nana, tak? - Spytał Lardis, jakby znając odpowiedź. Jake powoli dochodził do siebie i powoli opuszczał drżące ręce. - Zabrała cię w przeszłość, prawda, mój drogi przyjacielu? - Co... co mi zrobiłeś? - szepnął Jake. - W moim ciele płynie krew przodków, którzy byli jasnowidzami - odpowiedział Lardis. - Dzięki temu potrafię co nieco wyczuć. I tak jak ja posiadam trochę zdolności przodków, tak i tobie udzielono przekazu. To jest w tobie! Nie w twojej krwi, jak to było w wypadku Nestora i Nathana, ale z pewnością zostało schowane w twoim umyśle i w twojej duszy! - Tym razem w twarzy starego Cygana widać było podziw. - Tak, to jest we mnie - zgodził się Jake. Jednak już po chwili zapytał zdesperowany: - Ale co to jest, Lardis? Co to jest? Lardis pokręcił głową: - O nie, Ben nie pozwoliłby mi powiedzieć niczego więcej. Myślę, że i tak powiedziałem już zbyt wiele. Na wszystko przyjdzie czas. Ale to się wyjaśni, możesz być pewny. A teraz dobranoc, Jake'u Cutter. - Po czym rozpłynął się w ciemności jak dzikie zwierzę. Być może Jake był zbyt zmęczony, żeby śnić tej nocy, a może po prostu udało mu się oddalić od siebie sny. W każdym razie spał głęboko, chrapał i pamiętał, że tylko raz się obudził, gdy wydawało mu się, że ktoś włączał silnik samochodu. Zsunął się wówczas z krzesełka, wszedł do śpiwora i przesunął się na sam skraj dogasającego ogniska. Nagle obudził go dotyk buta Traska i jego głos: - Jake, wstawaj. Nie widziałeś Millera? Widzę, że nie. Tłuścioch uciekł i to twoim samochodem! Przez chwilę nawet myślałem, że uciekłeś razem z nim! Jake zdjął z twarzy moskitierę, rozsunął zamek śpiwora i zaczął z niego wypełzać. Przypomniał sobie odgłos włączanego silnika, światła oświetlające drogę i chrzęst opon jadących po żwirze. Pomyślał, że ktoś bardzo starał się nie obudzić nikogo w obozie... i miał stuprocentową rację! - Moim samochodem? - zamruczał. Jednak Traska nie było już w pobliżu. W międzyczasie wszyscy w obozie obudzili się, a nad całością górował dźwięk włączanych silników helikopterów i szum powietrza przecinanego łopatami wirników. Powoli zaczynało się rozwidniać.
- Niech to diabli! - warknął Lardis, który potknął się, idąc w kierunku ciężarówki z centrum dowodzenia. Idąc przykładał drżącą rękę do głowy. Po lewej stronie głowy powiększała się czerniejąca plama od krwi, która sklejała mu włosy i spływała, krzepnąc koło ucha. - Niech to diabli - powtarzał. Trask zobaczył go w połowie drogi i zapytał: - Miller? - I kto by przypuszczał - pokiwał głową Lardis, po czym jęknął i znowu złapał się za głowę. - Obudziłem się pod schodami przy wejściu do samochodu dowodzenia. Usłyszałem coś w ciemnościach, coś jak włamanie. Ale te wasze krótkie noce... nie mogę do nich przywyknąć... zazwyczaj śpię znacznie dłużej! - I obudziłeś się za późno - mruknął Trask. - A co ja jestem pies łańcuchowy? - Nie winię cię za to - pokręcił głową Trask. - Sam nie sądziłem, że ten popierdoleniec może wykręcić taki numer! Więc jeśli jest to czyjaś wina, to tylko moja. Powinienem postawić straż przy drzwiach. Podszedł Ian Goodly i wyglądał na bardzo niezadowolonego. - Wszyscy się obudzili - zauważył bez entuzjazmu. - Co? Ty też? - warknął Trask. - Wygląda na to, że wszyscy siebie obwiniają. - Ale ja jestem prekognitą - Goodly zagryzł wargi. - Racja - zgodził się z nim Trask - ale jeden człowiek nie potrafi przewidzieć wszystkiego. Gdybyś potrafił zauważyć wszystkie zbliżające się zdarzenia... - ...To pewnie skończyłbym ze sobą już dawno temu - Przyznał Goodly. - Ale niech to szlag, widziałem to, co się stało! - Co? - Jake już w pełni się obudził. - To czemu nic nie zrobiłeś? - Widziałem to we śnie - odpowiedział prekognita. - Widziałem to jak sen. Ha! Kiedy coś jest snem, a kiedy nie jest? Kiedy jest to wgląd w przyszłość? A nawet gdybym wiedział o co chodzi, to w jaki sposób mógłbym się obudzić? Kiedy śpisz, to śpisz. Przyszłość i tak dobrze pilnuje swoich tajemnic. - A już myślałem, że tylko ja mam kłopoty ze snami! - powiedział Jake. Trask na mgnienie oka obdarzył go zaciekawionym spojrzeniem. Trwało to tylko chwilę, zbyt wiele było jeszcze do zrobienia. - Dobra - odezwał się Trask - zapomnijmy o tym. Ja jestem winny, Lardis jest winny, Ian jest winny, również ty Jake... - Ja? - Jake podniósł brew.
- Bo zostawiłeś kluczyki w swoim roverze - potwierdził Trask. - Ale w istocie nikt nie jest
winny.
Przyzwyczailiśmy
się
radzić
sobie
z
dziwacznymi,
anormalnymi
i
monstrualnymi problemami. I jeśli coś jest zbyt banalne, to nie zwracamy na to szczególnej uwagi. I trudno byłoby się spodziewać czegoś niebanalnego po panu diabelskim Millerze! - Nie zgodziłbym się z tym - powiedział Goodly. - Co? - Trask przyjrzał mu się uważniej. - Mogę lepiej naświetlić sytuację? - zapytał prekognita. Kiedy Trask pokiwał, kontynuował: - Miller nie jest kimś banalnym. Kiedy się obudziłem, byłem zmartwiony snem. Poszedłem zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. Nie zauważyłem Lardisa, bo pewnie Miller, zrzucając go ze schodów, schował go gdzieś w cieniu. Ale znalazłem oficera dyżurnego. Nie odniósł większych obrażeń, ale ma rozbitą głowę tak jak Lardis. Leżał w korytarzu przykryty drzwiami od pomieszczenia, w którym był zamknięty Miller. To ładne, delikatne drzwiczki. Zawiasy były już bardzo wyrobione. - Nie wiedziałem, jak długo tam leżał ten oficer, więc poszedłem zobaczyć, co się dzieje w pomieszczeniu dowodzenia. Wszystko działało jak zwykle... czyli nadchodziły informacje. Kilka wiadomości oczekiwało na odpowiedzi, a taśmy papieru z raportami zwijały się na podłodze. Oficer dyżurny pracował nad czymś bardzo ważnym i rozszyfrowywał wiadomość w chwili, gdy Miller przyciągnął jego uwagę. Sporo było już rozszyfrowane. Później przypomniałem sobie, że prosiłeś o dane Millera. One również tam były i wyłaziły z drukarki, i to jeszcze w mojej obecności. Nadeszło sporo wiadomości o najwyższym stopniu utajnienia wprost z kwatery głównej. Wydruk został w jednym z miejsc oderwany i brakowało części. Musimy to skopiować i zobaczyć, czego brakuje. Tak czy owak zabrałem dane o Millerze i zacząłem budzić ludzi. Wszyscy już się obudzili, ale nadal nie wiem, w czym mogą pomóc. Aha, tutaj masz trochę informacji o Millerze... - wręczył Traskowi garść kartek z wydrukami. Ale zanim Trask zaczął czytać, Goodly kontynuował wypowiedź: - Miller nie jest takim zwyczajnym facetem, jakby się wydawało, Ben. To świr z obsesją, czarna owca w rodzinie. Jego wuj był ważną szychą w zachodniej Australii i dał mu pracę urzędnika, gdzie w istocie nie miał zbyt dużo pracy, ale mógł za to realizować swoją żądzę władzy, przynajmniej w takim zakresie, w jakim było mu dane. Bo niby dlaczego miałby pilnować miliona mil kwadratowych pustkowi? Głównie po to, żeby nie właził nikomu w drogę! Co za pech, że musieliśmy trafić na niego! Jego obsesją jest coś, co nie istnieje! Chodzi o to, że koleś zwariował na punkcie czegoś, czego nie ma! Postać owładnięta obsesją. Wygląda to prosto, choć nie jest takie
proste. I wiesz co? W latach siedemdziesiątych, a zwłaszcza na początku osiemdziesiątych, facet zobaczył „Bliskie spotkanie trzeciego stopnia” i „E.T.”. Hm. Kto tego nie widział? Przyłączył się do grupy zafascynowanej UFO, której jest nadal członkiem, a poza tym napisał dwie książki o „Przyjaznych istotach, z innych światów, które są wśród nas”. Książki nie zostały wydane. Chcesz wiedzieć coś jeszcze? - Rozumiem - powiedział Trask. Po chwili namysłu zapytał: - Czy możemy się zorientować, jak daleko gość odjechał? - Ostatni podpis oficera dyżurnego potwierdzającego odebrane wiadomości miał miejsce jakieś trzy, trzy i pół godziny temu - odpowiedział Goodly. Trask pokiwał głową. - A więc może być wszędzie. Dwieście mil stąd albo i dalej! Ciężko będzie go złapać. No dobra, zróbmy tak. Lardis i oficer dyżurny mają zostać jak najlepiej opatrzeni. Ty, Ian, idź do centrum dowodzenia i wyślij informacje do wszystkich jednostek policji w promieniu dwustu mil... a może trzystu mil... albo jeszcze lepiej w całej zachodniej Australii. - Zastanowił się chwilę, po czym dodał jeszcze: - Nie, poczekaj ! Wyślij informację tylko do Sił Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Perth. To w końcu ich człowiek, więc niech go ścigają. No i upewnij się, czy mają wszystkie dane na jego temat włącznie z tymi dziwactwami, które tak interesują Millera. No i chcę także wiedzieć, co było na tych wydrukach zabranych przez Millera. Trask przerwał, wzruszył ramionami, po czym mówił dalej: - Przynajmniej jedna pozytywna sprawa z tego wynika: nie stracę połowy dnia na to, żeby dostarczyć Millera do kwatery Sił Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Perth. A poza tym to jestem głodny i zjem teraz śniadanie. Zaraz po tym do Lardisa podszedł jeden z agentów i wszyscy wciąż trochę zaspani ludzie zaczęli się rozchodzić. Na lądowisku osiadł helikopter. Pilot o nazwisku Phillips prowadził w stronę Jake'a wysokiego nieznajomego o posturze niedźwiedzia grizzly. Kiedy byli już w połowie drogi od lądowiska, pomachał do nich Trask, co sprawiło, że zmienili kierunek i skręcili w jego stronę. Jake szedł tuż za nimi. - Grahame - uśmiechnął się Trask na powitanie. - Minęło trochę czasu, prawda? - I choć Jake mógł się zastanawiać nad naglą zmianą akcentu Traska, to obcy przybysz manifestował swoje pochodzenie szkocką spódniczką. - Zaiste, prawda to jest - uśmiechnął się, spod szarej, gęstej brody, która dopełniała niedźwiedziego wyrazu jego postaci, błysnęły silne, prostokątne zęby. - Pewnie z dwanaście lat, prawda? Jak minął ci ten czas, Benjaminie? Tobie i tym twoim piekielnym gadżetom!
Uścisnęli sobie dłonie... ale już po chwili ciemne, poszukujące oczy obcego skierowały się na Jake'a. - A to będzie obiekt, tak? - Tak jest - odpowiedział Trask. - Jeżeli zaś chodzi o gadżety - jak ten, który przywiózł cię tu w zaledwie kilka godzin - to są one coraz lepsze! Ale prawdę mówiąc, a zawsze mówię prawdę, jest mi coraz ciężej wykonywać obowiązki. Może szok przyszłości czy coś takiego. - Hm. Skoro nie gadżety, to na pewno chodzi o duchy - powiedział przybysz, nie przestając wpatrywać się w Jake'a. - Tak, duch - skinął głową Trask.
CZĘŚĆ DRUGA: Dlaczego
I Regresja Kiedy usiedli przy rozkładanym stole i zaczęli jeść śniadanie składające się z jajek na bekonie na papierowym talerzu i z czarnej kawy w plastikowych kubkach, Trask przedstawił gościa: - Jake, oto mój przyjaciel Grahame McGilchrist ze Szkocji. Jake podał Szkotowi rękę na powitanie i zapytał: - Szkot mieszkający na drugim końcu świata? Musi stać za tym jakaś ciekawa historia. - Nie za bardzo - zagrzmiał rozmówca. - To tylko kwestia wyboru. Włości McGilchristów popadły w ruinę sto lat temu. Zachowały się jeszcze ruiny starego zamku. Jednak przybyłem tutaj objąć skrawek ziemi w Carnarvon po moim kuzynie. Było to jakieś dziewięć lat temu. - Ten skrawek ziemi, o którym mówi Grahame - wtrącił się Trask - to dwa i pół tysiąca akrów dobrze nawodnionej uprawnej ziemi na wschód od Carnarvon. Gdyby zechciał to sprzedać, to mógłby wrócić do siebie i znowu być właścicielem ziemskim. - Ale nie chcę - powiedział McGilchrist. - Mam tu swoich ludzi, ziemię, zwierzęta, no i biznes. - Prowadzi praktykę w Carnarvon - wyjaśnił Trask. - Szczególny rodzaj psychiatrii. - Właśnie, są jeszcze inne powody, dla których wolę nie mieszkać na wyspach brytyjskich. - McGilchrist przechylił głowę i mrugnął do Traska. - Pracował dla nas przez jakiś czas - powiedział Trask. Ale Jake wolał zająć się czymś innym. - Psychiatria? - powiedział podejrzliwie. - Jestem pacjentem? Nagle zjawiła się jak gdyby znikąd Liz Merrick. W szerokich spodniach, kowbojskich butach i białej bluzie wyglądała wspaniale. Usiadła obok Jake'a i stwierdziła: - I to bardzo odpowiednim! - Dzięki - chłodno skomentował to Jake, nadal czekając na wyjaśnienia Traska i McGilchrista.
- Regresja hipnotyczna - odparł Trask bez dalszych ceregieli. - Grahame się w tym specjalizuje. Nie jest to talent w takim sensie, jak to rozumiemy w Wydziale E. Nie jest to jakaś dziwna zdolność parapsychologiczna, choć sposób w jaki pracuje Grahame, może tak wyglądać. W wielu wypadkach okazał się bardzo przydatny. - W takich wypadkach jak mój? - Jake nie dawał za wygraną. - Kiedy obiekt podświadomie oczyszcza jakiś zakres pamięci - powiedział Trask. Albo gdy coś innego ją blokuje. - Albo gdy po prostu zapomina - dokończył za Traska McGilchrist. - Ale nie jesteś wariatem, jeśli o to ci chodzi. - Jeszcze go nie poznałeś - powiedziała Liz, a Jake zgromił ją spojrzeniem. McGilchrist uśmiechnął się do Liz i powiedział: - Czy zechcecie, moi panowie, przedstawić mi łaskawie ową piękną damę? Wydaje się, że dla mnie to już za późno, może jestem za stary? Chciałbym jednak wiedzieć, z kim mam przyjemność. - Za późno? - Liz zarumieniła się, słysząc te słowa. Ale McGilchrist tylko popatrzył na Jake'a, uśmiechnął się i jadł dalej... Jake przypatrywał się Szkotowi. Pomimo wątpliwości stwierdził, że go lubi. McGilchrist wyglądał na bardzo prostodusznego. Hipnotyzer był wysoki, miał potężną klatkę piersiową i ogólnie był potężnej budowy. Być może nie był szczególnie uzdolniony parapsychologicznie, ale widać było, że posiada wybitne umiejętności. - No to co robimy? - McGilchrist przeciągnął się i ziewnął. - O Boże, obudziliście mnie o tak wczesnej porze. Benie Trask, kiedy twój helikopter wylądował na moim podwórku, dopiero co położyłem się do łóżka! Spodziewałem się ciebie, ale nie o takiej porze. - Przepraszam - powiedział Trask - ale nigdy nie wiadomo, jak długo się zatrzymamy w danym miejscu. W każdej chwili możemy ruszyć dalej. Czekam na wiadomości z Londynu i zaraz potem ruszamy. Wstał, zaraz za nim zrobili to Jake i Liz, która powiedziała: - Czy mogę wziąć w tym udział? W końcu Jake jest moim partnerem. - Ma być twoim partnerem - odpowiedział natychmiast Trask - ale nie wiemy tego jeszcze na pewno. Zdenerwowany Jake wybuchnął jak zwykle:
- Na litość boską! Zajmijmy się tym w końcu. Chcę wiedzieć, co czeka mnie w najbliższej przyszłości! - W twojej przyszłości? - powiedział Grahame McGilchrist. - Powinieneś raczej spytać o to prekognitę. Ale nawet on nie odpowie z całą pewnością. Jednak przeszłość to co innego. Co było, to było i nie da się tego zmienić. I nawet jeśli coś zostało pochowane - w umyśle czy przez umysł - zazwyczaj możemy to odkopać. Jeśli chodzi o mnie, to jestem swego rodzaju archeologiem! - po czym zwrócił się do Traska: - Wygląda mi to na inny Wydział E niż ten, który kiedyś poznałem. Ci piloci... to Australijczycy, prawda? A ci przy samochodach to też nie są Brytyjczycy. Wygląda na to, Benjaminie, że ściągasz ludzi do pracy z bardzo daleka. - Niezupełnie - odpowiedział Trask. - W Wydziale E nie przykładaliśmy wagi do tego, kto skąd pochodzi. Można nawet powiedzieć, że zawsze zatrudnialiśmy ludzi z daleka. Na przykład: David Chung jest pochodzenia chińskiego, ty jesteś Szkotem, przodkowie biednego Darcy'ego Clarke'a pochodzili z Francji. Jeżeli zaś chodzi o Zek Foener. Zek... Traskowi załamał się głos, a twarz przybrała zachmurzony wyraz. - Przepraszam, Ben - McGilchrist dotknął ramienia Bena. Kiedy doszli do namiotu, Trask podjął wątek na nowo: - Cały zespół składa się z małych oddziałów stacjonujących głównie w Londynie. Wspomagają nas australijskie oddziały wojskowe. Ponieważ nie chcemy, żeby ktoś o tym wiedział, z pojazdów i helikopterów usunięto oznaczenia taktyczne. Podobnie żołnierze nie są ubrani w standardowe umundurowanie. Jednak dyscyplina jest typowo wojskowa. Jednocześnie masz rację co do tego, że nastąpiło trochę zmian w Wydziale. Nie jesteśmy już jakimś dziwnym dodatkiem do wywiadu. Stanowimy solidną strukturę i mamy wysoki budżet. Jeżeli chodzi o Australijczyków, to są zobowiązani do zachowania tajemnicy państwowej. Zostali też starannie wyselekcjonowani do tej pracy. Są też bardzo patriotycznie nastawieni i chcą chronić swój kraj przed inwazją z zewnątrz. - Inwazją powiadasz? - Wzrok McGilchrista przesuwał się po twarzach, starając się odgadnąć ich wyraz. - Jest aż tak źle? - Grahame, nie uczestniczyłeś w ekspedycji do Krainy Gwiazd - powiedział Trask. - I nawet nie chciałbym ci wszystkiego opowiadać. Powiem tylko, że sytuacja jest groźna. Mam nadzieję, że wybaczysz mi, że cię wyrwałem z łóżka w środku nocy. Jeżeli zaś chodzi o Jake'a Cuttera, to jest on dla nas bardzo ważny, ważny dla tego, czym się zajmujemy.
Wielki Szkot usłyszał już wystarczająco dużo i zrobiło to na nim wystarczające wrażenie. - Nie ma sprawy - odezwał się. - Możesz mi tylko powiedzieć, czego mam szukać? Może mi dasz jakąś wskazówkę? Trask wyglądał, jakby targały nim sprzeczności. Najpierw spojrzał na Jake'a, a potem na McGilchrista. - Mogę - odrzekł - ale to by znaczyło, że powiem również Jake'owi. - A to co ma znaczyć, czyżby nie miał prawa wiedzieć? - zmarszczył brwi McGilchrist. Jake zaś wtrącił szybko: - O to właśnie chodzi! - Tylko że - zaoponował Trask - gdyby miał takie prawo, to dlaczego już nie wie? Skoro nie dano mu dostępu do tej wiedzy, to na pewno z jakiegoś powodu. Ja również zatem nie mam takiego prawa. McGilchrist pokręcił głową i ponownie zmarszczył brwi. - Na pewno masz swoje powody, ale ja niestety nie wiem, czego szukać. Tak samo jak Jake. Może wskazałbyś chociaż jakiś punkt zaczepienia? - Proszę bardzo - odpowiedział Trask. - To mogę zrobić. Jeszcze tydzień temu Jake był w więzieniu w Turynie, skąd uciekł. To co nas interesuje, to sposób, w jaki Jake uciekł do... - Co ty mówisz? - powiedział McGilchrist. - Jak można uciekać do...? - Do pokoju Harry'ego, Grahame - powiedział Trask. - Mam nadzieję, że pamiętasz pokój Harry'ego w kwaterze głównej Wydziału E? - Aha! - Szkot wpatrywał się przez dłuższą chwilę w Traska, a potem w Jake'a. - Tam uciekł, powiadasz... - No, przybył - powiedział Trask. - Pytanie, jakie sobie zadaję, brzmi: Czy coś go tam zabrało, czy też przybył z własnej woli... a może został wysłany? - Aha! powiedział McGilchrist. - No dobrze, zaczniemy od tego. Od więzienia i ucieczki. - Odpiął guzik zamykający kieszeń koszuli i wyjął stamtąd piersiówkę. Otworzył i podał Jake'owi, mówiąc: - Usiądź sobie i połknij. Jake podejrzliwie przyglądał się piersiówce. - Co zrobić? - spytał. - To takie lekarstwo - wyjaśnił rzeczowo McGilchrist. - Już od dawna mamy środki wymuszające prawdziwe zeznania. Kiedyś trzeba było je wstrzykiwać. Ale wszystko idzie
naprzód. Ten środek otwiera umysł. Pozwala lepiej widzieć przeszłość. I pozwala o niej mówić! Aha, i jeszcze jedno, zwiększa moją władzę nad tobą. - Twoją władzę? - Jake'owi nie spodobało się ostatnie zdanie, zwłaszcza że wypił już część lekarstwa. - Oznacza to, że będąc pod wpływem hipnozy, powiesz mi wszystko, co zechcę, i niczego nie będziesz ukrywał. - Rozumiem - odpowiedział Jake. - Ten środek szybko działa - ciągnął dalej McGilchrist - opowiem ci o jeszcze jednej czy dwóch sprawach. Siedź spokojnie i prosto na krześle; nie bój się, nie pozwolę ci upaść. Patrz na mnie, patrz mi w oczy. Są bardzo duże i czarne, prawda? Faktycznie, były wielkie i czarne. Jake'owi zaczynało się kręcić w głowie, najpierw powoli, a potem coraz szybciej, tak jakby był pijany. Pokój wirował, ale bez żadnych mdłości. - Zbliżam się i patrzę oczami w twoje oczy. - Głos McGilchrista był teraz bardzo niski, jak warknięcie wielkiego wilka. Niski, ciemny, bliski. - Patrzę w ciebie, a ty patrzysz w moje oczy. Ale czy są to moje oczy? Teraz stały się jednymi. Zlały się ze sobą, jak czarna dziura na mojej twarzy. Może wielka czarna dziura? I ona cię wciąga, Jake, wciąga cię... Faktycznie, tak było. Najczarniejsza z czarnych dziur coraz szybciej się kręcąca. Jake czuł jej przyciąganie. Jeśli tylko zdołałby się oprzeć. Ale nie mógł. - Nie walcz z tym - odezwał się głos, który zabrzmiał we wnętrzu głowy Jake'a. Chodź do mnie, chodź do Grahame'a. I wówczas czarna dziura wessała go i zakręciła go jak robakiem wciąganym do syfonu zlewozmywaka. Stało się to zbyt szybko, żeby cokolwiek uczynić!... Paolo owinął łańcuch, żeby nie hałasował. Patrzył na mnie i dawał znak... Wisi na murze i wyciąga do mnie rękę. Serce mi dudni i w końcu wspinam się na łańcuch. Jestem już na górze i sięgam ręką do niego. Ale on cofa rękę! Nie mogę w to uwierzyć! (Ale z drugiej strony byłem pewien, że nie będzie to takie proste!) Trzymam się łańcucha i patrzę na niego. Patrzę w jego oczy, które jednak zwracają się gdzieś poza mnie, gdzieś w noc. Oglądam się i widzę ich: strażników, uzbrojonych i celujących z broni. Patrzę na Paola, a jego pot kapie na mnie jak deszcz. Wzrusza ramionami i mówi: - Przykro mi, Jake, ale oni obiecali mi...
I wtedy podskakuje, a ja słyszę strzał. Jego krew obryzguje mnie, a prawe oko zamienia się w czarną maź. Spada, ściągając mnie na dół... uderzamy w ziemię jak głaz. Jego ciało leży na mnie. Podskakuje i podryguje wstrząsane kulami. Staram się jakoś wydostać spod ciała i kucnąć. Ale jestem już trupem - muszą mnie trafić! Tłuste białe iskry oświetlają noc jak złośliwe świetliki, w miejscach gdzie kule odbijają się od ściany i bryzgają odpryskami betonu. Ale teraz, teraz kolejna iskra, która... która nie jest iskrą! Nie rozumiem tego, nie mam czasu, żeby to zrozumieć. Wygląda jak złota strzałka na poziomie moich oczu, jest jakieś dwanaście cali ode mnie i wygląda, jakby podążała za moimi ruchami. Porusza się. Wiem, że to musi być kula, ponieważ trafia mnie dokładnie między oczy! Upadam na twarz, ale nie jestem w stanie odczuć zetknięcia z ziemią. To oczywiste, przecież niczego nie czujesz, kiedy jesteś martwy. Śmierć, brak ciężaru i jakiś pęd, pęd poza ciałem, jak sądzę. Pęd do nieba lub piekła, gdybym w nie wierzył. Chciałbym w nie wierzyć. Jezu, nie poddam się bez walki. Walczę i skręcam się. Ale to nie może być śmierć. Wciąż czuję sam siebie. Nie jestem jeszcze martwy! Widzę światełko w tunelu. Pędzę w jego stronę, wpadam w nie... Nie, wypadam z ciemności! Moja głowa! Boże, jestem chory, mam mdłości, a moja głowa...! Ale jeszcze nie umarłem. Jeszcze nie martwy. Nie martwy. Nie! - Minęła godzina, powinieneś powrócić - odezwał się głos McGilchrista. - Wracaj już, przyjacielu. Jake przypomniał sobie, gdzie jest i natychmiast postanowił się wyprostować, ale ponieważ już był w pozycji pionowej, siedząc prosto na krześle, jak mu przykazał „doktor”, poczuł przede wszystkim skurcze i ból we wszystkich kończynach. Otworzył oczy, próbując sięgnąć do głowy, może objąć ją drżącymi rękami. Ale nawet najmniejszy ruch sprawiał mu gwałtowny, przeszywający ból w rękach oraz ramionach, co spowodowało, że zastygł w bezruchu. - O Boże! - jęknął, czując, że w gardle całkowicie mu zaschło. McGilchrist wrzucił do szklanki z wodą dwie białe tabletki, zamieszał i patrzył, jak się rozpuszczają. - Dobrze ci to zrobi - powiedział. - Mam ci... uwierzyć? - zapytał Jake, mrugając gwałtownie oczami, które przystosowywały się do dziennego światła.
- Ach. To tylko aspiryna! - odparł McGilchrist. - Na twój ból głowy, który jest efektem ubocznym mojego lekarstwa. Myślisz, że chciałbym cię otruć? Jake powolutku odchylił się i usiadł głębiej w krześle. Wraz z przywróceniem normalnego obiegu krwi pojawiło się wrażenie chodzących mrówek i wbijanych igiełek, które brało górę nad bólem. Jake sięgnął po szklankę i napił się. Pamiętał nie tylko to, co się działo wcześniej, ale także fragmenty regresji. Ponownie się wyprostował, tym razem znacznie ostrożniej, i powiedział: - Ta strzałka. Złota strzałka. Wydaje mi się, że... o ile pamiętam, weszła mi do głowy, prawda? - To samo mi opowiadałeś, tylko że nie nazwałeś tego strzałką - powiedziała Liz. - Myślę, że to wszystko, czego chcieliśmy się dowiedzieć - odezwał się Trask. - Reszta przestaje być tak ważna. Przynajmniej na razie. - Trask siedział tak jak Jake i wyglądał tak, jakby się trząsł, a przynajmniej można to było usłyszeć w jego głosie. - Świetnie - zauważył Jake. - Znakomicie. Skoro znasz odpowiedzi na wszystkie swoje pytania, to może ja się czegoś teraz dowiem? - Ty? - powiedział Trask. - Oczywiście! Zajmiemy się tym. Jake, chciałem cię bardzo przeprosić za to, że byłem taki tajemniczy. Jestem pewien, że wszystko zrozumiesz, gdy zapoznasz się ze wszystkim. - Ale przez najbliższe dziesięć minut - powiedział McGilchrist, kładąc swoją wielką łapę na ramieniu Jake'a - odpoczywaj, aż nie będziesz w stanie chodzić o własnych siłach. I nie powinieneś się martwić tym, co ci się przydarzyło. Jesteś w dobrych rękach. Sztywność kończyn powoli ustępowała, podobnie jak ból głowy. - Czy dobrze się spisałem? - powiedział Jake, patrząc na Bena Traska. - Dowiedziałeś się wszystkiego, czego chciałeś? Chodziło o tę strzałkę, prawda? Strzałka, o której myślałem, że to kula. Co to do diabła było? Choć Jake zaczynał się czuć coraz lepiej, Trask nadal nie mógł dojść do siebie. - Tu chodzi nie o to, co to było, ale co to jest. I co zrobiło z ciebie. - Ze mnie? - zdziwił się Jake. - Co przez to rozumiesz? Jestem tym, kim jestem: skazańcem tak zwanej sprawiedliwości, ukrywającym się pod ochroną Wydziału E. Chyba że przestaniesz mnie chronić. Czyż nie tak? Czy dowiedziałeś się czegoś, co pozwoli ci wrzucić mnie z powrotem pomiędzy wilki? Czy faktycznie jestem chorym, psychotycznym mordercą, w co chętnie uwierzyła opinia publiczna? Być może Trask zacząłby mu wszystko wyjaśniać, gdyby nie Ian Goodly, który zaczął nawoływać wysokim tonem:
- Ben! Te papiery. Wiem, czego brakuje! Chyba będziemy mieć poważne kłopoty! - Chyba? - Trask krzyczał, stojąc w otwartych drzwiach swojego namiotu. - Niestety na pewno - Goodly był już bliżej namiotu, a jego głos uspokajał się. Widziałem, jak się zbliżają. Kłopoty przez duże K. Tak więc odłóż wszystko. To jest najważniejsze. Powinieneś posłuchać. Kiedy Trask wyszedł z namiotu, Liz wzięła Jake'a za rękę i powiedziała: - Nikt sobie źle o tobie nie pomyślał, Jake. Dowiedzieliśmy się tego, na co właśnie liczył Ben Trask. Ale to on powinien ci to powiedzieć. A co do rzucenia między wilki... au contraire, Jake Cutter, wręcz przeciwnie. Możliwe jednak, że Ben zechce rzucić cię przeciwko wilkom... *** Dziesięć minut później Trask zwołał grupę swoich ludzi. Zaproszono także Liz i Jake'a. Wszyscy stłoczyli się w namiocie Traska. Kiedy wszyscy się zeszli, Trask, nie tracąc czasu, powiedział: - Zacznijcie się pakować! Chcę jak najszybciej stąd wyjechać. Zabrać z wozu dowodzenia oraz z pozostałych samochodów wszystko, co dla nas ważne. Samochody zostawiamy. Następny cel jest zbyt daleko, żeby tam jechać. Moglibyśmy podróżować tak jak do tej pory, ale coś się stało. Nasi australijscy przyjaciele będą musieli jechać za nami, ale niestety nie mamy czasu, żeby na nich zaczekać. Zastanawiacie się zapewne, skąd pośpiech, co? Poznaliście pana Millera. Ale nie wiecie o nim wszystkiego. Miller to świr, który myśli, że wszyscy przybysze z kosmosu to przyjaciele. I chociaż widział ich z bliska, to jest przekonany, że to my jesteśmy rzeźnikami! Uważa, że to co wczoraj zrobiliśmy, jest całkowicie nieusprawiedliwionym aktem agresji przeciw badaczom z innych światów, którzy stali się straszni tylko dlatego, że chcieli przeżyć. Miller napisał nawet podręcznik zawierania kontaktów z obcymi. Według Millera na pewno nie wykazaliśmy się dobrymi manierami. Dla niego nie ma znaczenia fakt, że obcy są śmierdzącymi, morderczymi wampirami z równoległego świata; Miller nigdy by tego nie zaakceptował. Nie wierzy w ani jedno słowo, z tego co mu powiedziałem. Prawdopodobnie on nie wierzy również w to, że oni są wampirami - na pewno chciałby z nimi porozmawiać...
To akurat nie byłoby problemem. Jego przełożeni przypilnowaliby go, a gdyby trzeba było, to by go zamknęli. Zwłaszcza gdyby zaczął wygadywać idiotyczne historie o nas do prasy. Kiedy stwierdziłem, że właśnie dlatego uciekł, to byłem zadowolony. Przynajmniej nie musiałem się nim przejmować. Ale to było, zanim dowiedzieliśmy się, co zabrał ze sobą. Tej nocy nasz lokalizator David Chung z Londyńskiej Kwatery Głównej wykrył nowy cel: smog myślowy po drugiej stronie Australii. Pojawił się tylko na chwilę, jakby na chwilę opuścił zasłonę. Ale był to nieomylny podpis wampyrzego Lorda. Tak, mówię o Lordzie. Pamiętajcie, że to, z czym walczyliśmy tej nocy, było tylko porucznikiem. Bruce Trennier był podwładnym Lorda, został stworzony przez swego pana i zostawiony w tym miejscu przez niego. Smog umysłowy został odkryty dokładnie w tym samym czasie, w którym zajmowaliśmy się Trennierem. Wiadomo nam, że wielu Wampyrów może telepatycznie kontaktować się ze swoimi podwładnymi nawet na znaczne odległości. Możliwe, że nieznany pan Trenniera „wyczuł” jego śmierć, a to tak go zaskoczyło lub zdziwiło, że na chwilę opuścił swoją zasłonę. Mógł to nawet zrobić świadomie po to, żeby ustanowić lepszy kontakt z Trennierem w celu zorientowania się, co naprawdę się dzieje. Jeżeli chodzi o naszych ludzi w Londynie, to mieliśmy szczęście. Ktoś akurat szukał we właściwym miejscu i we właściwym czasie i to dlatego wykryliśmy złowrogą „aurę” Wielkiego Wampira. Chung wysłał do mnie tę informację, ale Miller zdołał ją przechwycić! Założę się, że nie będzie rozpowiadał o tym gazetom, ale obawiam się, że pojedzie ostrzec kogoś, kto stanowi największe zagrożenie dla naszego świata... ...ostrzeże kogoś, kogo właśnie wyruszamy zniszczyć!
II Akta wampirów Kiedy wszyscy prócz Jake'a i Liz opuścili namiot, Trask otworzył teczkę i wyjął cienki plik kartek. - Przeczytaj to - zwrócił się Trask do Jake'a. - Będziesz mieć coś do roboty przez jakiś czas, może nawet dłużej, niż przypuszczałem. Zapomniałem, że musimy odwieźć Grahame'a do domu. Zajmie nam to jakieś trzy, trzy i pół godziny, zanim wróci helikopter. Z drugiej strony może to i dobrze, ponieważ wolę, żeby Wydział E był w komplecie. Będziemy mogli trochę pobyć razem i zostanie trochę czasu na przemyślenia. Nie cierpię zaczynać czegoś, czego wcześniej dobrze nie przemyślałem. Spojrzał na Jake'a. - Jak przejrzysz te akta, to będziesz mógł też sobie wszystko przemyśleć. Nie chcę w Wydziale E nikogo, kto nie chce w nim być z własnej woli. Gdybyś zatem postanowił odejść, to nie będę ci robił kłopotów. To nie mój styl. Po prostu zapomnę o tobie. Ale jeśli zostaniesz, to musisz w pełni być z nami. Nie chcę marnować czasu na kogoś, kto może zdezerterować. W takim wypadku skorzystam z wszelkich możliwych środków prawnych. - Ha! - powiedział Jake. - I to w chwili gdy już sądziłem, że zaczynasz mnie doceniać. Chcesz, żebym ci teraz odpowiedział? - Najpierw przeczytaj akta - powiedział Trask - a potem poproś Lardisa, żeby ci opowiedział o Krainie Gwiazd. Potem opowiem ci coś o nas i przedstawię obecną sytuację oraz postaram się wyjaśnić, gdzie byś pasował do naszej organizacji. Mogę ci zagwarantować, że będzie dużo zabawy. - Ale mimo jego zapewnień słowa Traska były suche jak pył, on sam śmiertelnie poważny, a jego twarz pozbawiona odrobiny humoru... - Dobrze - odparł Jake. - Mogę poczekać. - Boże, dlaczego on? - mruknął sam do siebie Trask, wychodząc z namiotu. Było to pytanie, które jeszcze wielokrotnie będzie sobie zadawać... - A ty czemu tu jeszcze siedzisz? - Jake zapytał Liz. - Bo jestem dobrym towarzystwem - odpowiedziała. - A może po prostu utrzymuję subtelną równowagę: moja dobra i miła aura przeciw twojemu marnemu, pomieszanemu użalaniu się nad samym sobą.
- Nie użalam się nad sobą - zdecydowanie przerwał jej Jake. - To może miej litość nade mną i skończ z tym! - powiedziała. Po czym gwałtownie wstała, mówiąc: - Doskonale, rób to po swojemu. Któż by cię potrzebował?! - Zaczekaj - powiedział Jake. - I siądź. To ja mogę ciebie potrzebować, żebyś mi pomogła z tym. - I pomachał w powietrzu papierami zostawionymi przez Traska. Liz głęboko westchnęła, ale mimo niezdecydowania usiadła, krzyżując ręce na piersi i nic nie mówiąc. Po chwili odezwał się Jake: - Wiesz, dlaczego jestem wkurzony, nawet w twojej obecności? To „nawet” było ważne dla Liz... oznaczało, że jest kimś szczególnym, kimś dla niego wyjątkowym. Ale nie zmieniła wyrazu twarzy i powiedziała tylko: - No? - Ben Trask, Goodly, Lardis, zwłaszcza Lardis! Ten to się może w nocy nawet przyśnić. Zachowują się tak, jakby się coś miało wydarzyć. - Tu pokazał palcem na siebie. Jakby miało się coś mi przytrafić! - Albo czekają na to, co zrobisz - powiedziała. - Właśnie - Jake zmrużył powieki, spojrzał na nią i rzekł. - I ty też? - A czy nie jest to uzasadnione? - sprzeciwiła się. - Chodzi mi o to, że raz już widziałam, co potrafisz zrobić. To, w jaki sposób się przemieszczasz... bez poruszania się. - Sądziłem, że to już sobie wyjaśniliśmy - jego frustracja narastała. - Już ci mówiłem, że to nie byłem ja! - Może to stara się być tobą - stwierdziła - i natychmiast ugryzła się w język. Jake skinął głową, a jego głos był zdecydowany. - Więc ty także jesteś w to zamieszana. - Jake - odezwała się Liz. - Jeśli miałbyś się dowiedzieć wszystkiego naraz, to mogłoby być zbyt wiele dla ciebie. Ben Trask oraz inni esperzy rozpoznali w tobie coś w rodzaju zarodka. Jednak może jest to coś więcej. Zwłaszcza po ostatniej nocy i dzisiejszym ranku z McGilchristem. Tak czy owak chcieliby żeby to urosło; nie chcą tego zabić, a nagła świadomość mogłaby tak podziałać. Dlatego to wszystko jest stopniowe i wolne. Dzięki temu, gdy już wszystko będziesz wiedzieć, będziesz jednocześnie gotowy na to. Jake spojrzał na nią i widział, że nie kłamie. Potem popatrzył na plik akt. - A więc czytanie tego jest kolejnym etapem w mojej stopniowej edukacji, mam rację? - Myślę, że tak - odpowiedziała.
- Hm - mruknął Jake. Plik kartek był oprawiony w plastikową okładkę z czerwonym paskiem oznaczonym napisem COSMIC. Na niegdyś białej naklejce umieszczonej w prawym górnym rogu umieszczono napis: WAMPIRY I WAMPYRY. Jake miał oczywiście możliwość zapoznać się z podstawowymi wiadomościami o wampirach przed wyruszeniem na akcję, która miała miejsce ostatniej nocy. Widział stary czarno-biały film o miejscu zwanym Perchorsk w górach Uralu. Początkowo Jake pomyślał, że to jakiś fragment horroru, który został usunięty przez jakiegoś wrażliwego cenzora pracującego dla wytwórni. Było to zbyt graficzne, zbyt realne, zbyt straszne. A zastosowane efekty specjalne były... czymś szczególnym. Ale reszta scenerii (podziemia Perchorska, które były całkowicie prawdziwe, koszmarna kreatura strącona przez myśliwce sił powietrznych USA nad zatoką Hudson trzydzieści lat temu oraz rzeczowy komentarz Bena Traska) przekonała go co do autentyczności tych materiałów... no prawie. Nie będąc całkowicie przekonanym, a może nawet nie chcąc posiadać takiej pewności, pozwolił sobie na własne wnioski: Przed laty rosyjscy naukowcy stworzyli coś - prawdopodobnie biologiczne roboty bojowe - w podziemnym laboratorium na Uralu i trochę tych genetycznie zmutowanych potworów oraz „zmienionych” ludzi uciekło spod ich kontroli. To wyjaśnienie wydaje się łatwiejsze do zaakceptowania od fantastycznej historii opisanej na kartkach wręczonych przez Bena Traska. WAMPYRY (Jake przeczytał ponownie nagłówek): Poniższe dane pochodzą z wyjaśnień Harry'ego i Nathana Keoghów, ojca i syna(ów), którzy w głównej mierze przyczynili się do zniszczenia Wampyrów. Akta powinno się czytać wraz z uwzględnieniem 278 - HARRY KEOGH, 279 - NEKROSKOP oraz 311 - NATHAN. Pod spodem zaczynał się tekst: Wampyry są pierwowzorem dla mitów i legend o wampirach. Na przestrzeni ostatnich dwu tysięcy lat wampiry bywały skazywane na „wygnanie” do naszego świata. Możliwe także, że oprócz tego niektóre z nich odnalazły drogę na Ziemię przez „robacze dziury” znajdujące się w Krainie Gwiazd. Otwór wylotowy na Ziemi znajduje się w Carpatii Meridionali, górach Transylwanii. Z tego właśnie powodu wiąże się ten region z wampirami oraz wampiryzmem. Jest to źródło tak zwanego mitu. Jednak Wampyry nie są mitem. Zamieszkują podobny do Ziemi równoległy świat we wszechświecie po drugiej stronie kontinuum czasoprzestrzennego. Gdyby nie fakt, że przejście po stronie Ziemi znajduje się pod ziemią w jaskini często całkowicie zalanej
przepływającym przez nią strumieniem, rasa ludzi zostałaby zapewne podbita, przemieniona i zniewolona przez wampiry. Bez względu na to, jak przedstawiałby się los ludzi, jedna rzecz jest pewna: w tym świecie wampiry już się nie pojawią. Jedyne przejście zostało zamknięte. W roku 2007 rosyjski premier Gustaw Turczyn skierował wody ze zbiornika hydroelektrowni do podziemnego kompleksu w Perchorsku, zatapiając Bramę, będącą przejściem do innego świata. Zrobiono to w celu zachowania integralności obu światów i zagwarantowania bezpieczeństwa przynajmniej jednemu z nich - naszemu. Więcej zobacz: 262 PERCHORSK i 297 - SCHRONIENIE. ETAPY WAMPIRYZMU - cykl życia wampira. W dużej mierze oparte na domysłach: Na wschodzie i zachodzie Krainy Gwiazd znajdują się bagna pokryte najczęściej gęstą warstwą mgły. Według Cyganów z Krainy Gwiazd tam właśnie w niepamiętnych czasach pojawiły się pierwsze wampiry. Sama morfologia czy ewolucja Wampyra mogłaby stanowić fascynujące studium. (Uważamy jednak, że wszelkie badania laboratoryjne, kliniczne czy eksperymentalne w JAKIEJKOLWIEK FAZIE są zbyt niebezpieczne!) Cykl życia często korzysta z innych form życia niż człowiek. DNA wampirów jest wyjątkowe, ponieważ podlega mutacjom w jednym cyklu życia i nie ma wpływu na kolejne pokolenia. Podobnie jak inne choroby atakuje tkanki i je zaraża. Ale zamiast niszczyć lub zanieczyszczać organizm, przekazuje mu swój zmutowany DNA, zmuszając gospodarza do adaptacji, a właściwie to do mutacji. Ponieważ długowieczność jest efektem wampiryzmu, to, pominąwszy śmierć spowodowaną wypadkami lub śmiertelnymi chorobami, życie ofiary może trwać setki, a może nawet tysiące lat. Pierwszy (albo ostatni) z cyklów rozwojowych wampirów można spotkać na bagnach Krainy Gwiazd. Jest to czarny grzyb, który dojrzewając wydaje czerwone zarodniki. DOMYSŁ: Zarodniki są pierwotną formą wampirów i przenoszą „otwartą” formę wampirzego DNA. Jeśli wciągnie się je z powietrzem do płuc, na przykład zwierzęcia, zaczynają wydzielać „truciznę” do krwioobiegu. Następnie mutacja przyspiesza, ofiara choruje i w ciągu kolejnych trzech dni pojawia się pełnowartościowy wampir. W Transylwanii zdarza się, że trzydniowa choroba bywa śmiertelna dla ofiary. Stąd właśnie pochodzi podanie o tym, że po trzech dniach wampiry powstają z grobów.
Zarodniki zadowalają się każdą żywą formą. Może to być pies czy lis. Zakażony lis lub pies nabierze wampirzych instynktów. Ale prawdziwy wampir posiada własne instynkty. FAZA DRUGA (częściowo spekulatywna): U zakażonego nosiciela występują kolejne przemiany pozwalające na powstanie tożsamości pasożyta. Może to zająć kilka lat, dekad, a nawet wieków. Nie wiadomo skąd biorą się takie różnice. Symbiotyczny stwór, który powstaje w wyniku przekształceń komórkowych, jest prawdziwym wampirem; jest to pijawka przyczepiona do kręgosłupa nosiciela i połączona z jego układem nerwowym oraz z mózgiem. Pijawka włada jego umysłem. Ona jest nim, a on jest nią. Pasożyt wykazuje się potrzebą spożywania krwi. Dla niego krew jest życiem. Pasożyt nie jest zbyt wiernym towarzyszem pierwotnego nosiciela. W Krainie Gwiazd, kiedy pies czy lis znajdzie się w kontakcie z człowiekiem, możliwe jest pełne przetransferowanie pijawki ze zwierzęcia na człowieka. Zwłaszcza jeśli zwierzę zostało złapane i umiera. Innymi słowy, pijawka będzie chciała kontynuować życie w innym nosicielu. FAZA TRZECIA: Wampyry. Pasożyt staje się nie tylko integralną częścią ciała swojego nosiciela, ale całość nosiciela - nawet jego sposób myślenia, jego osobowość i oczywiście DNA - zostaje na zawsze zmienione. Tak jak łańcuchy DNA w swych mutacjach stały się pijawką, tak ciało nosiciela stało się mutacją. Ciało nosiciela jest metamorficzne, w ograniczonym zakresie może on zmieniać fizyczną formę oraz kształt. Jest Wampyrem! CZWARTA FAZA: Powrót do początku. Domysł: W wypadku śmierci pasożytująca pijawka (a nawet „martwe” ciało nosiciela) może podjąć próbę kolejnej egzystencji poprzez rekonstrukcję. Zasadnicze tłuszcze oraz aminokwasy - podstawowe cegiełki życia - mogą wniknąć w ziemię, następnie ewoluować w formę zarodników grzyba, które w uśpieniu będą czekać na najbliższą dogodną sposobność. Niewiadomą pozostaje, w jaki sposób „wampiryczna esencja” lub zarodniki grzyba rozpoznają dogodny moment.
FAZA KOŃCOWA: Prawdziwa śmierć. Wampir pozbawiony głowy umiera. (Pijawka nie ma mózgu, który mogłaby kontrolować.) Większa część ciała pijawki jest zlokalizowana po lewej stronie kręgosłupa nosiciela i kołek, który przeszywa serce nosiciela zazwyczaj przyszpila stwora, przynajmniej na jakiś czas. Kołek nasączony sokiem z czosnku z pewnością spełni swe zadanie, ponieważ czosnek podobnie jak srebro szybko zatruwa ciało wampira. Dlatego Cyganie z Krainy Gwiazd, gdy tylko to jest możliwe, odcinają głowy, przebijają kołkiem i palą wszelkie przejawy wampirzych manifestacji. Jedynie wówczas można mieć pewność, że wampir zmarł „Prawdziwą Śmiercią”. W wampirzym cyklu życia istnieje jeszcze jedna faza. (Zobacz w kolejnym rozdziale o synu-z-jaja lub córce-z-jaja.) WAMPIRYZM: Infekcje; świadome i przypadkowe. Przez ugryzienie. Zjadliwość wampirzego ugryzienia różni się osobniczo i jest zazwyczaj
przekazywana
podczas
posiłku.
Najbardziej
zaraźliwe
jest
ugryzienie
wampyrzego Lorda. Może wywołać delirium i śmierć, aczkolwiek niekoniecznie Prawdziwą Śmierć. Kiedy Lord (lub Lady) szuka rekruta mającego spełniać rolę niewolnika czy poddanego, ugryzienie nie jest zbyt głębokie i wypijana jest jedynie niewielka ilość krwi. W takich wypadkach ugryzienie ma na celu przekazanie wampirzego DNA, jednak wyłącznie w ilości potrzebnej do pierwszej fazy przemiany. Potrzeba będzie wielu lat, żeby rozwinęła się pijawka i niewolnik, a później porucznik „awansował” na Wampyra. Kiedy jednak ugryzienie Lorda czy Lady jest głębokie i pobrana zostanie zbyt duża ilość plazmy, a jednocześnie przekazana jest spora ilość wampirzej esencji, wówczas może wystąpić rodzaj „śmierci”, która trwa przez trzy dni. W takich wypadkach na ofiarę przenoszony zostaje zarazek pijawki, która zaczyna rosnąć wewnątrz ciała nosiciela. Zakażenia „przypadkowe” mogą mieć miejsce w sytuacjach, gdy zainfekowane zwierzę (takie jak pies, lis czy wilk) walczące o wolność lub życie pogryzie człowieka. W takim wypadku istnieje możliwość, że dana osoba przyjmie cechy pierwotnego nosiciela. Takie jest źródło legend o wilkołakach. Możliwe, że w przeszłości występowały na ziemi pierwotne „czyste” wampirze formy nietoperzy. Przypadkowe zakażenie może mieć miejsce także w sytuacji, gdy zostaje rozlana wampirza krew. Podobnie jak w wypadku AIDS oraz podobnych chorób zakaźnych otwarte rany oraz błony śluzowe są szczególnie podatne. Nawet zdrowa osoba, bez otwartych ran, zbryzgana krwią lub moczem wampira, powinna zostać poddana natychmiastowemu
odkażeniu. (W takich wypadkach powinno się stosować olej z czosnku i roztwór srebra, choć nie można mieć całkowitej gwarancji.) Najbardziej skuteczną formą infekcji wampirycznej jest przekazanie jaja przez wampyrzego Lorda lub Lady jajowemu synowi lub jajowej córce. Oprócz jednego rzadko występującego przypadku (zobacz „Matka” poniżej) pasożytnicza pijawka potrafi wydać w trakcie życia tylko jedno jajo. Pasożyt zdaje się w tym wypadku na opinię ludzkiego nosiciela, który wybiera najlepsze naczynie/środowisko dla jaja. Jajo o średnicy połowy cala jest przekazywane z ust do ust, albo w trakcie stosunku seksualnego, lub jest po prostu wydalane i odnajduje własną drogę. Wydalone jajo przenika przez skórę nosiciela czy innego naczynia i współdziała z nim, dokonując bardzo szybkiego zakażenia i transformacji. Każdy nosiciel, któremu przekazano jajo, staje się Wampyrem bez konieczności przechodzenia etapów pośrednich. Nie wszystkie formy wymiany płynów ustrojowych pomiędzy wampirami (oraz Wampyrami) a ludźmi muszą skutkować infekcją. Wampir posiada pewien zakres kontroli nad krwią i innymi płynami. Wampyrza Lady może spółkować z ludzkim kochankiem bez przemieniania go. Musi tylko unikać wchłaniania jego krwi, a po stosunku świadomie pozwala swojej wampirzej esencji zniszczyć jego spermę. Podobnie wampyrzy Lord może sprawić, że jego sperma będzie wolna od wampirzych wpływów, co zapobiega zakażeniu jego konkubiny. Nie znaczy to, że Wampyry mogą kochać. Jest to wskaźnik mówiący o tym, że Wampyry nie „stwarzają” innych Wampyrów przypadkowo! Synowie i córki z jaja i krwi są wybierani z najwyższą starannością ponieważ potężny syn-z-jaja może pewnego dnia zgładzić ojca. Dlatego natura danego człowieka, potencjalnego nosiciela, musi zostać dokładnie wcześniej zbadana. Z kolei córki-z-jaja jako Wampyrze Lady są traktowane z najwyższym szacunkiem nie tylko przez partnerów, ale i przez innych Lordów, ponieważ choć rzadka to okoliczność - mogą być one „Matkami”, czyli karmicielkami wampirów. Matka ma unikalną właściwość wydania na świat większej liczby jaj... NATURA WAMPIRÓW: Ewentualne wyjaśnienie sposobu życia Wampyrów. Wampyry są agresywne, muszą posiadać własny teren, są egoistyczne, bezlitosne i złe. Kierują się namiętnościami, które wielokrotnie przekraczają ludzkie pojmowanie. Zgodnie z naszymi normami są pomyleńcami. Wydaje się, że pasożytnicze pijawki są bezpośrednio odpowiedzialne za naturę swoich nosicieli. Nosiciel musi swoją postawą zapewnić pijawce pewność przetrwania. Jeśli
nosicielowi brakuje agresji, to dla współplemieńców będzie wydawał się słabą i łatwą zdobyczą. Bez zdecydowanej woli przetrwania będzie stał na straconej pozycji. Jeżeli pojawia się jakiś obszar ziemi do zagarnięcia, to każdy Lord pragnie go zdobyć, poszerzenie bowiem granic sprawia, że czuje się bezpieczniejszy. Ponieważ wszystkim rządzi instynkt przetrwania pijawki, nigdy nie pojawia się kwestia prawa i porządku, nie mówiąc o sprawiedliwości. Jedynym prawem jest władza. Jeżeli chodzi o ego wampira, to jest oczywiste, że w jego działaniach ogromną rolę odgrywa duma. Zgodnie z legendą Cyganów pierwszym wampirem był Szaitan, a w naszym świecie Szatan. Duma (albo ego - tak jak je rozumiemy) była przyczyną jego upadku. Należy zaznaczyć, że powyższe wady są takie same jak w przypadku człowieka. W powiązaniu z powyższym trzeba zaznaczyć, że wampiry nie znają pojęcia zła. Żal, wstyd lub wina są wedle wszelkiego prawdopodobieństwa pojęciami nie akceptowalnymi przez wampiry, podobnie jak wiążące się z nimi emocje. Trudno porównywać wampiry z człowiekiem, nawet jeśli chodzi o stopień zła. Wampiry są Czystym Złem. CHOROBY i SŁABE STRONY: Wampiry nie chorują na większość chorób, na które zapada człowiek, ponieważ pijawki produkują skuteczne przeciwciała. Jednak istnieje jedna choroba, której postęp może być jedynie opóźniany przez wampira. Tą chorobą jest trąd, „przekleństwo wampirów”. Choroba zabija wampira podobnie jak człowieka, ale jej rozwój jest zazwyczaj wolniejszy u Wampyra. Pijawka również nie jest odporna na działanie choroby i kiedy pijawka zostaje zarażona, następstwem tego procesu jest Prawdziwa Śmierć. Srebro jest dla wampirów trucizną. Mityczny „srebrny krzyż” może być skuteczny w walce z wampirem, ale bynajmniej nie z powodu jego tajemniczej, religijnej mocy. Samego srebra nie należy uważać za jakiś cudowny środek, tylko za typową truciznę, jaką jest dla człowieka rtęć, ołów czy pluton. Srebro najlepiej porównać do plutonu, ponieważ właściwie zastosowane może być równie zabójcze. Srebro uszkadza ciało wampira. Rana zadana srebrnym nożem nie goi się i pozostawia bliznę. Zastosowanie wewnętrzne, np. poprzez strzał z zastosowaniem srebrnej amunicji, powoduje kalectwo, a nawet śmierć. Uszkodzenia spowodowane srebrem są naprawiane przez narastanie nowych tkanek i proces protoplazmy. Trucizną jest także czosnek. Nie ma tutaj mowy o nadnaturalnych właściwościach tej rośliny. Po prostu czosnek powoduje zatrucie wampira, tak jak różne grzyby, owoce czy
warzywa są trujące dla człowieka. Dla wampirów sam zapach czosnku jest szkodliwy. Olej jest parzący i powoduje martwicę tkanek; przy zastosowaniu wewnętrznym nie zabije wampira, ale poczyni poważne szkody, które trudno będzie naprawić pasożytowi. Cyganie z Krainy Gwiazd stosują czosnek nie tylko w kuchni, ale także jako truciznę, którą smarują bełty do kusz. Należy zaznaczyć, że pomimo obfitego występowania srebra i czosnku na obszarze Krainy Gwiazd, Wampyry stanowią zagrożenie dla Cyganów od niepamiętnych czasów... CYGANIE: Ich stosunek do wampirów. Cyganie (Wędrowcy lub Romowie) zwani są w ten sposób, ponieważ bezustannie wędrują, aby uniknąć ataku wampirzych jeźdźców, którzy regularnie najeżdżają Krainę Słońca. Cyganie stanowią ich zdobycz, pożywienie i gwarancję przetrwania. Bez Cyganów nie byłoby Wampyrów, ponieważ bez dostępu do rodzaju ludzkiego pijawka nie osiągnęłaby inteligencji większej od poziomu psa czy wilka. Cyganie są źródłem zabaw oraz kobiet dla Lordów, mężczyzn dla Ladies. Krew Cyganów jest podstawą diety wampirów z Krainy Gwiazd, ich mięso stanowi pożywienie dla ich bestii, nawet skóra, kości i włosy ludzkie służą jako meble i dekoracje w zamczyskach ich oprawców. Cyganie dla Wampyrów są tym, czym orzechy kokosowe dla mieszkańców mórz południowych: każda z ich części jest przydatna i nic się nie marnuje. Kiedy Cyganie nie są przydatni w formie poruczników, konkubin czy niewolników, zostają wyssani z krwi, zarżnięci, a resztki zostają przeznaczone na prowiant dla latających stworów i bestii bojowych. PONADZMYSŁOWE ZDOLNOŚCI WAMPYRÓW I POZOSTAŁE „NIEZWYKŁE” WŁAŚCIWOŚCI: Większość Lordów i Ladies posiada zdolności telepatyczne. Oprócz tego, że są fizycznie silniejsi od ludzi (około czterokrotnie lub więcej), posiadają także czulsze zmysły, włącznie z „szóstymi” zmysłami. Na szczęście ich inteligencja nie podlega rozszerzeniu. Jako odpowiedź na ponadzmysłowe możliwości Wampyrów, najwyraźniej w procesie doboru naturalnego, Cyganie potrafią ukrywać swoje myśli i polujące na nie wampiry mają utrudnione zadanie. METAMORFOZA:
Cały życiowy cykl Wampyra można określić jako nieustanną mutację, którą można dostrzec u indywidualnego osobnika. W niektórych okolicznościach spontaniczna metamorfoza wampira jest teoretycznie nieprawdopodobna, z punktu widzenia nauki niemożliwa i niesamowita dla obserwatora. Kiedy Wampyr staje do walki (początkowo w swej podstawowej postaci antropomorficznej), przekształca się w coś całkowicie innego i wszystkie aspekty fizyczne są wówczas podporządkowane ochronie pasożyta. Jego ciało rozciąga się, pęka i zmienia kształt, ręce zamieniają się w szpony, szczęka wydłuża się, aby pomieścić zęby lub prędzej kły o wielkości zadowalającej dzika. Dość blady kolor skóry szarzeje, a skóra staje się grubsza. Żółte oczy zaczynają lśnić czerwienią i stają się zupełnie czerwone (a może podczerwone?). Widoczne jest to szczególnie w nocy, co prawdopodobnie poprawia i tak ogromną zdolność widzenia w ciemnościach. Sam wzrok po całkowitej przemianie staje się orężem. Najbliższym porównaniem do człowieka byłaby wściekłość berserka, pominąwszy brawurę berserków. Wynika to z tego, że dla wampira najważniejsze jest przetrwanie. Przetrwanie to instynkt, który dosłownie dodaje Wampyrom skrzydeł. W ekstremalnych okolicznościach Wampyry potrafią spłaszczać swoje ciała, wydłużać ręce i formować rodzaj membrany między rękami a tułowiem, podobnie jak mają nietoperze. Duża płaska powierzchnia pozwala unosić ciało w powietrzu i szybować. Większość wampirów potrafi kontrolować lot i wykonywać manewry w powietrzu. Całkiem prawdopodobne, że obecny jest w nich pierwiastek nietoperza. W Krainie Gwiazd żyją gigantyczne nietoperze, które często są wykorzystywane przez Wampyry jako strażnicy. Potężne Wampyry posiadają także umiejętność wytwarzania mgły, szczególnie gdy znajdą się w niebezpieczeństwie lub gdy polują. Mgła zasłania ich ruchy. Wampyrza mgła nie jest znaną nam wilgotną, miękką parą wodną, ale czymś zimnym jak zimny pot. Mgła wydobywa się z porów skóry wampira, podobnie jak z naszych porów wydziela się pot. Jednak proces ten jest wzbudzany wolą wampira. Istnieje również teoria, że mgła powstaje w wyniku współdziałania wampira z ziemią. Zakłada ona, że wampir jest katalizatorem, tak jak suchy lód potrafi wywołać chmurę wokół siebie. Jednak trudno tą teorię wytłumaczyć ilość pojawiającej się mgły... HIPNOZA, ONEJROMANCJA I INNE MOCE WAMPYRÓW czytaj w połączeniu z uwagami na str. 176 - WYDZIAŁ E I INNE ZDOLNOŚCI...
III Historia Lidesciego Jake zamknął akta i z opóźnieniem usłyszał, jak Liz zadaje mu pytanie: - I co? - Gdzieś to już chyba kiedyś czytałem. Wydaje mi się, jakbym o tym wiedział wcześniej. Ale to nie jest możliwe. - Pokręcił głową i popatrzył na Liz. - Nie masz pytań? - powiedziała, wpatrując się w niego uważnie. - A powinienem mieć? - Ty mi powiedz, Jake - rzekła Liz, wzruszając ramionami. - Mogę ci powiedzieć, że przez ostatnie pół godziny widziałam faceta całkowicie pochłoniętego, przebywającego w innym świecie. Uczyłem się? - zastanawiał się. - Czy coś sobie przypominałem? - Ale głośno powiedział tylko: - Tak, chyba mam kilka pytań. - Jakich na przykład? - Jedną lub dwie niejasności. Niewielkie, myślę, że mogę nawet sam znaleźć na nie odpowiedzi. - Pytaj śmiało. - No więc - zaczął Jake - okładka tych akt nie jest zbyt nowa. Domyślam się, że ma już parę ładnych łat. Na przykład ta naklejka na okładce jest już zupełnie nieczytelna. Ale kartki w środku, właściwie sam papier jest nowy. Tekst ma co najmniej jedną wyraźną niejasność. - Tak? - Mówi o podziemnym wyjściu w Karpatach - jednym podziemnym wyjściu. Ale wspomina także o Gustawie Turczynie i o tym, jak zatopił Bramę w Perchorsku. Zmarszczył brwi i mówił dalej. - Śmieszne, kiedy czytałem, to wszystko miało jakby sens. Wydawało mi się, że to rozumiem. Ale teraz pamiętam tylko to, co było napisane. - Coś jak... Eureka! - powiedziała Liz. - Słowo na końcu języka. Nagły, ale znikający błysk zrozumienia. Był i zniknął. Mam rację?
Jake wiedział, że Liz stara się go wybadać, odnaleźć coś, czego nie mógł jej jeszcze przekazać. - Czy nie mówiliśmy o Bramach? - wrócił do tematu. - Są dwie Bramy - odpowiedziała. - Jedna z nich jest pochodzenia naturalnego i znajduje się w Karpatach Meridionali. Nie wiadomo, od jak dawna istnieje. Jest jak czarna dziura, albo jak szara, jej drugi zaś koniec znajduje się w Krainie Gwiazd, w Świecie Wampirów. Dawno temu Lordowie wrzucali pokonanych wrogów do tej dziury i w taki sposób pojawiali się w naszym świecie. Jake przyjął ze spokojem tę informację, wyczuwał, że to prawda, wiedział o tym. - A ta druga? - spytał. - Nie jest naturalnego pochodzenia. - Odchyliła się do tyłu i zaczęła mówić: - To było tak: Trzydzieści lat temu Amerykanie zaczęli zdobywać przewagę militarną nad Sowietami. Było to dobre rozwiązanie praktycznie dla całego świata, ponieważ od czasów drugiej wojny światowej Rosjanie nieustannie szantażowali Zachód. Pierwszym, który im się postawił, był Kennedy przy okazji kryzysu kubańskiego. Później dodali swoje Ronald Reagan i Maggie Thatcher. Po prostu powiedzieli nie. Thatcher była doskonała pod tym względem. - Mówili nie w stosunku do czego? - Jake nie był historykiem. - Rosyjskiemu wyścigowi zbrojeń - odpowiedziała. - Chęci zwiększania wydatków na ciągłe zbrojenia. Z kolei prezydent Reagan wraz z doradcami wymyślili SDI, rodzaj gwiezdnych wojen. Był to dość fantastyczny i kosztowny projekt. Tutaj już sowieci nie dali sobie rady. Szala przechyliła się na drugą stronę i Rosjanie nie wytrzymali finansowo. To prawdopodobnie
zapoczątkowało
upadek
komunizmu.
Jednak
na
początku
lat
osiemdziesiątych Rosjanie dość dobrze sobie jeszcze radzili. Bossowie partii oraz czołowi fizycy postanowili opracować coś przeciwko amerykańskiemu programowi Gwiezdnych Wojen. Perchorsk miał być częścią projektu. Wybudowali tamę na górskiej rzece i skonstruowali hydroelektrownię w celu zapewnienia zasobów energetycznych dla projektu. Również w celu zakamuflowania faktycznych planów. W litej skale wykuli podziemny kompleks i postawili stos atomowy jako dodatkowe źródło energii. No i zaczęli. Ale też dość szybko skończyli. Mieli pomysł, żeby zbudować coś w rodzaju radaru. Energetyczną ochronę pokrywającą północno-zachodnie obszary Związku Radzieckiego. Był to eksperyment, jeśliby jednak zadziałał, to zbudowaliby więcej takich „obronnych” stanowisk chroniących przed nadlatującymi rakietami lub bombowcami. Nadlatujące obiekty wpadałyby na pole
siłowe, zderzały się i spadały na ziemię. Nic przez nie nie mogłoby się przedrzeć. Byłby to szczególny rodzaj „żelaznej kurtyny”. SDI wówczas na nic by się nie zdały. No i przede wszystkim Gwiezdne Wojny” były dopiero w planach... ...Podobnie jak pole siłowe. Podczas pierwszej próby nastąpiło odwrócenie działania konstrukcji, implodował stos atomowy i odkryto jakiś nowy rodzaj energii, a może szczególny rodzaj energii pierwotnej, inny rodzaj ciepła. W miejscu gdzie ongiś znajdował się reaktor, dokładnie w samym środku Perchorska, była... dziura. Ta dziura przechodziła przez granicę naszego wszechświata. Z kolei w Krainie Gwiazd pojawiła się nowa osobliwość, dość blisko pierwszej „naturalnej”. Tak więc... - Więc - Jake zaczął mówić za nią - kiedy Turczyn zatopił Perchorsk, to woda zalała obie Bramy w Krainie Gwiazd, uniemożliwiając jakąkolwiek podróż przez nie. Uśmiechnęła się do niego. - Jak na kogoś, kto nie czytał akt, wykombinowałeś to dosyć szybko! - Co z kolei zrobiło na Jake'u mocne wrażenie, ponieważ zastanawiał się dokładnie nad tym samym, co zauważyła Liz. Ale Liz mówiła dalej: - No to masz odpowiedź na jedną z twoich wątpliwości. Czy są jeszcze jakieś? - Jeszcze jedna - odpowiedział Jake. - Dosyć trudna. Z jednej strony nie ma w tym sensu, ale z drugiej, patrząc na to, w co jesteśmy zaangażowani, ma to bardzo głęboki sens. Akta mówią o tym, w jaki sposób Bramy zostały zamknięte, „zatopione” przez Gustawa Turczyna, co zagwarantowałoby bezpieczeństwo na Ziemi. Mówi się tam także o Harrym i Nathanie Keoghu, ojcu i synu, dzięki którym „zniszczono” Wampyry. Jeśli jednak świat jest bezpieczny, a niebezpieczeństwo należy do przeszłości, to dlaczego wszystkie podane informacje są sformułowane w czasie teraźniejszym? I jak się to ma do tego, co widzieliśmy dziś w nocy? Liz pokiwała głową. - Na to chyba już znasz odpowiedzi. To się tłumaczy samo przez się. Masz rację. Wkładki w aktach są zupełnie nowe, pobieżne i niepełne. Starsze teksty były w czasie przeszłym, ale wymieniono je ponieważ... - Ponieważ na tym właśnie polega problem - Jake dokończył za nią. - Ostatnia noc pokazała wyraźnie, że istnieje on właśnie tu i teraz. Wcale nie jest jakimś wspomnieniem pozostawionym zmarłym, ale żyje i jest przeraźliwie prawdziwy w naszym obecnym
świecie. Świetnie, a może niezbyt świetnie; tak czy siak nie znam odpowiedzi na to, jak ja mógłbym się w to wszystko wpasować. - Ja, ja, pieprzone ja! - powiedziała poirytowana. - Czy tylko to dla ciebie istnieje? Ty? - Nie - odpowiedział podenerwowany. - Istnieję po coś innego. Dla czegoś, czego jeszcze nie dokończyłem, co mam jeszcze do zrobienia! - Jake? - jakiś poranny głos dotarł do nich z zewnątrz. - Jake Cutter? Czy to znowu ty jęczysz i użalasz się nad sobą? - Przez drzwi namiotu wszedł do środka Lardis Lidesci. - W samą porę - rzuciła w jego stronę Liz. - Serdecznie zapraszam. Jeśli ktokolwiek może odpowiedzieć na twoje pytanie, to Lardis będzie najlepszy. Na pewno coś doda do twojej wiedzy. I jeśli nic z tego nie wyjdzie, to przynajmniej przestaniesz jęczeć i może zrobisz coś pożytecznego, a ja nie będę musiała tracić na ciebie czasu! Załoga Wydziału E była bardzo zajęta pakowaniem do samochodów wyposażenia oraz rzeczy osobistych. Mieli całkiem sporo gadżetów, choć większość wyposażenia, jak na przykład wóz dowodzenia z całym sprzętem do komunikacji, było wypożyczonych od armii australijskiej. Mobilność to kluczowe słowo armii i wojny przyszłości, a już szczególnie mobilność centrum dowodzenia. Armie sprzymierzone używały podobnego sprzętu, jednak oprogramowanie komputerów należało do Wydziału E. I tak jak ludzie Traska dokładnie czyścili ślady swojej działalności w okolicach kopalni, tak teraz starannie zacierali po sobie ślady w miejscu obozowiska. Trask ciągle powtarzał, że tajna organizacja nie pozostanie tajna, jeśli zbyt wiele osób dowie się o jej istnieniu. Jeśli zaś chodzi o rodzaj prowadzonej wojny, utajnienie wydziału jest najwyższym priorytetem o znaczeniu kosmicznym. - W Krainie Gwiazd - odezwał się Lardis - jeszcze całkiem niedawno Cyganie walczyli z Wampyrami wszelką dostępną bronią.. Wasza ziemiańska broń jest o wiele lepsza! I chodzi nie tylko o granaty, karabiny czy miotacze ognia. Chodzi także o waszą taktykę, którą stosujecie przeciwko wampirom. - To znaczy? - zapytał Jake. - Oszustwa, zasłony dymne, złudzenia wzrokowe, jak tamten samochód. To faktycznie śmiertelna broń! A jeśli nie sama broń, to przynajmniej systemy naprowadzania i kontroli. Ben mówił mi, że w przeszłości wampiry na Ziemi zwykły mówić: Długowieczność to, jak to było, synonim ano... anoni... - Anonimowości - dokończył za niego Jake z niezachwianą pewnością, choć nie miał pojęcia, skąd wzięła się ta pewność.
- Tak! - Lardis pokiwał swoją niedźwiedziowatą, zabandażowaną głową. - W Wydziale E mają jeszcze jedno powiedzenie: Tajemnica to synonim przeżycia. Brzmi bardzo podobnie, prawda? - Bardzo podobnie - powiedział Jake. - Ale wampiry to jedna sprawa, ja to co innego. No i mam już dosyć tych tajemnic. A poza tym skoro jestem taki ważny dla Wydziału, czemu nikt mi o tym dotąd nie powiedział? - Z początku było tak dlatego, że niekoniecznie mogłeś być tym, czym mogłeś się wydawać - odpowiedział Lardis. - Teraz to dlatego, że możesz być czymś więcej. A także dlatego, że mógłbyś być czymś całkiem innym. Dziwne, co? I to nie tylko dla ciebie! Ale nie biorąc na serio tego, co Liz powiedziała, nie jestem tu po to, żeby ci opowiadać o tobie, ale żeby ci opowiedzieć o mnie oraz o Krainie Gwiazd. Ludzie poruszający się po terenie obozu żegnali się i wymieniali uściski dłoni. Kontyngent Australijczyków był już gotów do odjazdu. Zostaje tylko samochód dowód dochodzenia z widocznymi antenami na dachu, jeden helikopter i drugi w drodze powrotnej z Carnarvon. Helikoptery miały przetransportować personel Wydziału E oraz komandosów SAS. Ciężarówka z centrum dowodzenia zostanie na miejscu i wyruszy, kiedy już wszyscy będą w drodze. W nowym miejscu ludzie Traska oraz grupa wsparcia będą zdani na własne siły do czasu, aż nie dołączą do nich oddziały wsparcia armii australijskiej. Rozstanie nie potrwa zbyt długo, bo wszyscy spotkają się już niebawem po drugiej stronie kontynentu. To trochę niepokoiło Jake'a. - Dlaczego nie poruszamy się w komplecie? Dlaczego Trask nie wezwał dużych śmigłowców transportowych? Albo dlaczego na przykład nie rozkazał, żeby na miejscu czekały na nas oddziały gotowe do walki? - Pewnie mógłby rozkazać, żebyśmy coś podobnego zrobili. To nie problem odpowiedział Lardis - ale jakby to wyglądało, gdybyśmy tak tłumnie przybyli do nowego obozu? Czy nie sądzisz, że byłoby to niedyskretne? Pamiętaj, że człowiekowi albo grupie ludzi nie tak łatwo ukryć myśli przed Wampyrami. Każde wyjątkowe wydarzenie sprawia, że zwykli ludzie zaczynają się nim interesować, a to powoduje, że Wampyry też są tym zaciekawione. - Myślisz o nagłym pojawieniu się specjalistycznych oddziałów? - stwierdził Jake. - Właśnie - rzekł Lardis, kiwając głową. - Gdyby do tego zaczynać z całkowicie nowymi żołnierzami... sprzeciwiałoby się to podstawowej zasadzie. Im mniej ludzi o nas wie... - ...tym większe szanse na przetrwanie - dokończył Jake.
- Ano! - rzekł Lardis. - Robimy postępy. No i dzięki temu problem z panią Miller staje się znacznie wyraźniejszy. Pierwszy pojazd kolumny ruszył w drogę i stary Lardis mruknął z aprobatą. - To mi się podoba - powiedział. - Na tym polega życie wędrowców: na ciągłym ruchu, przemieszczaniu się z jednego miejsca na inne. W Krainie Gwiazd Cyganie zostali Wędrowcami, żeby unikać Wampyrów; rzadko kiedy zostawaliśmy na dłużej w jednym miejscu. Ale tutaj? Tutaj to my jesteśmy myśliwymi. To my ich teraz śledzimy i zabijamy dranie! O tak, to właśnie lubię - oblizał wargi. Doszli razem do miejsca, gdzie paliło się ognisko ubiegłej nocy. Zniknęły już garnki i kocioł, ale stał jeszcze kociołek z parującą kawą, a obok niego kilka papierowych kubków. Dwaj mężczyźni z bardzo odległych krain usiedli na ostatnich składanych krzesełek. Jake zapytał: - Lardis, dlaczego mi nie opowiesz o Krainie Gwiazd i Krainie Słońca? Chodzi mi o to, żebyś opowiedział tyle, ile potrafisz, a raczej ile ja zdołam pojąć. Wygląda na to, że tam się zaczął cały ten bałagan. - Jak sobie życzysz - powiedział Lardis - uważam jednak, że to i tak nie da odpowiedzi na twoje zasadnicze pytanie. - Też mam takie odczucie - mruknął Jake. - Ale opowiadaj i tak. - Jak sama nazwa wskazuje, Kraina Gwiazd i Kraina Słońca są podzielonym światem. W Krainie Słońca dzień trwa dłużej niż cztery dni ziemskie. Kiedy słońce powoli zachodzi, rzuca długie cienie, są to cienie gór, za którymi rozciąga się Kraina Gwiazd. Długie noce Krainy Gwiazd musiały mieć zasadniczy wpływ na ewolucję Wampyrów. Nie wiemy, jak się to zaczęło, tych czasów nikt nie pamięta. Przetrwały wyłącznie mity, legendy i opowieści. Zanim nie pojawiły się Wampyry, istniało coś w rodzaju młodej cywilizacji, świat dość podobny do waszego, z oceanami, górami, wyspami, kontynentami, a nawet z porami roku. Ludzie badali ten świat, tak jak to robili u was dawni żeglarze. A później zdarzył się wypadek. Z nieba spadło białe słońce i zmieniło krajobraz i życie całego globu. Życie na planecie zamieniło się w koszmar, wyginęły całe gatunki. W wyniku tej katastrofy zginęło zdaniem Traska dziewięćdziesiąt pięć procent populacji! Nie było już więcej pór roku, a orbita naszej planety została zmieniona pod wpływem siły grawitacji białego słońca, które nie uległo zniszczeniu, ale wbiło się w krater po stronie Krainy Gwiazd. Wypiętrzyły się nowe góry stanowiące barierę między dwiema krainami, a na północy woda zamieniła się w wieczne lody. Było to tak, jakby piekło spadło na nas z nieba, a Cyganie, ludzie mojej rasy, zostali zdziesiątkowani.
Początkowo nie było Wampyrów, ale tak jak i wcześniej żyły inne ludy. Cyganie unikali innych ras. Uważali je za obcych i nazywali podludźmi. Niedobitkowie północnych klanów troglodytów osiedlili się w jaskiniach Krainy Gwiazd. Podludzie z ciepłych, południowych stref, tajemniczy lud Tyrów, zamieszkali skwarne regiony na południe od żyznego pasa zieleni Krainy Słońca. Jednak z czasem życie zaczęło powracać, choć musiało to z pewnością zająć setki, a nawet tysiące lat. Trask powiada, że wyglądało to na „niekończącą się nuklearną zimę”. Dla ludzi, którzy wówczas żyli, na pewno tak było. Ale w końcu zima minęła. I odtąd nie było już zmian pór roku, a jedynie niewielkie zmiany w pogodzie, a pas zieleni w pobliżu gór był jedynym miejscem, gdzie mogły żyć plemiona cygańskie, które powoli, ale skutecznie zaczęły zaludniać połacie lasów. W Krainie Gwiazd, tam gdzie wielka przełęcz dzieli pasmo górskie, na skraju równiny usadowiło się białe słońce niczym ślepe oko osadzone w oczodole, świecące w mroku nocy jak dziób, albo może jak ostrzeżenie? Było ono jak... jak drzwi albo brama do nieznanego! Bo jeśli jakiś człowiek wspiął się na wzgórze i dotknął oślepiającego światła... już nigdy nie powracał! A ponieważ światło przyniosło Cyganom piekło, nazwano je Bramą do Krainy Piekieł. Od tego czasu myśliwi i wędrowcy znajdujący się wysoko w górach patrzyli w dół, na Krainę Gwiazd i oglądali światło Bramy do Krainy Piekieł. I przeklinali je. Twarze wszystkich Cyganów odwróciły się od Krainy Gwiazd i jej Bramy. Nikt z żyjących nie wie, skąd wzięły się wampiry. Wiemy, że ich zarodniki porastają bagna, które na zachodzie stykają się z górami. Poza tym Nathan Keogh mówił o podobnych bagnach na wschodzie. Jak stamtąd dotarły do nas? Ben Trask ma na ten temat swoją teorię, ludzie z jego Wydziału E mają teorie na wszystko. Powiadają, że wraz z białym słońcem dotarły do naszego świata fragmenty ich zarodników, że jest to obca forma życia. Może i tak jest, ja tam nie jestem naukowcem. Pojawiły się w taki czy inny sposób. Legenda mówi, że pierwszy był Szaitan. Ponieważ nie mógł ścierpieć słońca, mieszkał w jaskiniach Krainy Gwiazd razem z trogami. Ale był zbytnio podobny do człowieka, a przez to zastanawiał się, kim są Cyganie, o których opowiadały mu trogi. Kiedy w końcu znudziło mu się towarzystwo i krew trogów, przeszedł nocą na stronę Krainy Słońca. W Krainie Słońca wziął sobie jeńców. Ale słońce było zbyt silne dla niego i dla jego ludzi, więc uciekli do Krainy Gwiazd. Wtedy zbudował pierwsze zamczysko Wampyrów. Z kobiet, a nawet z trogów porwanych przez Wielkiego Wampira w Krainie Słońca, narodziły
się kolejne wampiry i całe to towarzystwo najeżdżało Krainę Słońca, plądrując ją, spijając krew. Wampirom wiodło się znakomicie, ale Cyganie bardzo cierpieli. Na szczęście Cyganie to lud koczowników i przemierzali dalekie szlaki na długo przed pojawieniem się Wampyrów. Ich mobilność pomagała im przetrwać. Potrafili biegać i ukrywać się, ale niewiele więcej. W nocy wampiry nadlatywały na swoich lotniakach, żeby polować i „zabawiać się” pośród ciemnych lasów Krainy Słońca. Z czasem Cyganie nauczyli się skrywać nie tylko swe ciała ale także i myśli. A później nauczyli się także walki! Potrzeba było na to jednak dużo czasu. I tak jak ewolucja udzieliła Cyganom lekcji przetrwania, tak i wampiry, zasadniczo leniwe, odkryły, że coraz trudniej jest upolować zwierzynę. Poza tym co pewien czas wampir obracał się przeciwko wampirowi, wówczas cała Kraina Gwiazd zamieniała się w pole bitwy. Cyganie z klanu Lidesci byli najwybitniejszymi wojownikami. Wcale się nie przechwalam, choć jestem dumny z tego faktu. Moi dziadowie i ojcowie jako pierwsi zaczęli zastawiać pułapki na Wampyry, ich poruczników i niewolników oraz ich stwory. Przebijaliśmy drani kołkami, obcinaliśmy im głowy i paliliśmy już setki lat temu! Na długo przed tym, jak Mieszkaniec i Harry z Krainy Piekieł pokazali tym potworom, co to znaczy prawdziwa wojna. Wampiry darzyły klan Lidesci szacunkiem... oraz nienawiścią rzecz jasna. Byłem wodzem Cyganów Lidesci, w czasie gdy przybył Mieszkaniec, a potem Zekintha i jeszcze później Jazz Simons. W końcu przybył do nas Harry z Krainy Piekieł. No i Harry oraz jego synowie, Mieszkaniec oraz Nathan Keogh, poruszali się właśnie w taki sposób, jak ty to robisz... pomiędzy przestrzeniami używanymi przez zwykłych ludzi, wzdłuż niewidzialnej drogi. Kiedy Harry i jego syn stoczyli bitwę o ogrody Mieszkańca i zwyciężyli, nie mogłem walczyć wraz z nimi, Zek, Jazzem Simonsem i Lady Karen, ponieważ miałem swoje sprawy do załatwienia i przybyłem zbyt późno. Ale na własne oczy widziałem, czego dokonali, jak wykorzystali wiedzę ze swojego świata oraz te ich zdolności... po to, żeby pokonać siły Lorda Szaitisa i wygnać ich do Krainy Wiecznych Lodów. Myśleliśmy wówczas, że już po wszystkim, zburzono wszystkie zamczyska prócz jednego, Wieżycy Karen. Kiedy upadały, ziemia się trzęsła jak podczas trzęsienia, a huk rozlegał się jak odgłos burzy! To było niesamowite. Jak już powiedziałem, myśleliśmy, że to już koniec Wampyrów. Przynajmniej większość z nas tak uważała...
Ale w mych żyłach płynie krew jasnowidza, a może nawet krew Wampyra, Szaitana... I nie wierzyłem w to, że ich już całkowicie nie ma! Coś mi śmierdziało. Nie wiedziałem co to jest, ale byłem czujny i wypatrywałem ich. Od czasu do czasu wychodziłem w góry, szedłem do ruin ogrodu Mieszkańca, gdzie myślałem o tym wszystkim, a także martwiłem się... I nie bez powodu. Pewnego razu pojawił się Harry. Jednak wyglądał inaczej. Po prostu nie był tym mężczyzną, którego znałem. Ale ufam, że wciąż był moim przyjacielem. Nekroskop wybrał najbardziej dogodny czas, aby powrócić do mojego świata. Płynąca w mych żyłach krew jasnowidza nie oszukała mnie: Wampyry znowu pojawiły się w Krainie Gwiazd i Krainie Słońca! Nie tylko ostatnie z nich, ale także pierwsze. Pojawił się sam Szaitan Nienarodzony, powróciła nieśmiertelna zaraza...
IV Dalszy ciąg historii Lardisa Po czterech latach pokoju i spokojnych nocy do Krainy Gwiazd powrócili z Krainy Wiecznych Lodów Szaitan oraz Lord Szaitis. Mieli z sobą lotniaki i bestie bojowe, co odpowiadało małej, lecz sprawnej armii. Natomiast Harry z Krainy Piekieł... nie był już sobą. A jego syn Mieszkaniec jeszcze mniej przypominał tego, kim był kiedyś. Jeżeli chodzi o Lady Karen, to trudno stwierdzić, co zamierzała po czterech latach pobytu w wieżycy Karen, ostatnim wielkim zamczysku Wampyrów. Szaitan i Szaitis rozbili obóz koło Bramy, ale nagle, tuż obok Bramy, zupełnie bez naszego udziału rozległa się potężna eksplozja, jakby wybuchły naraz tysiące ziemskich granatów. Rozbłysło oślepiające światło, a ziemia zadrżała w całej okolicy. Nad miejscem wybuchu powstał wysoki słup pyłu w kształcie grzyba. Ben opowiedział mi później, że była to „broń taktyczna”, co niby oznacza, że nie jest tak potężna jak inne, którą odpalono w Perchorsku, wysyłając ją w kierunku Bramy. Myślę, że nie dziwisz się, że wciąż myślę o waszym świecie jak o Krainie Piekieł. Nie wiedzieliśmy wówczas, że była to broń, ale na szczęście śmiertelna chmura pyłu powędrowała w całości na północ i w Krainie Słońca nie ucierpieliśmy z jej powodu. Kiedy spojrzeliśmy w stronę Bramy, świeciła jak zawsze i była zupełnie nietknięta tym kataklizmem. Przez chwilę błogosławiliśmy nawet Bramę, bowiem to z niej wysunął się zabójczy powiew piekieł, który zgładził pierwszego, a zarazem ostatniego z Wampyrów. Tak przynajmniej długo jeszcze uważaliśmy. Włącznie ze mną. Jednak nie wiedzieliśmy jeszcze wszystkiego o zdolnościach przetrwania tego gatunku... Jeszcze przed wydarzeniem, a niedługo po bitwie o ogród Mieszkańca zachorował Harry Keogh zwany człowiekiem z Krainy Piekieł. Początkowo myśleliśmy, że jego choroba jest podobna do przypadłości, na którą zapadł jego syn Mieszkaniec, ponieważ obaj zastosowali przeciwko Wampyrom potęgę słonecznego światła i obaj mieli podobne objawy. Mieszkaniec, który wyglądał na bardziej poparzonego, szybko doszedł do zdrowia; tak przynajmniej myśleliśmy. Jednak jego ojciec, który odniósł znacznie mniejsze obrażenia... zachorował.
To wszystko ma istotne znaczenie dla mojej opowieści, więc przepraszam za tak wiele dygresji. Muszę dodać, że Nekroskop miał cygańską kobietą, Nanę Kiklu, która opiekowała się nim, gdy leżał rozgorączkowany w jednym z domów ogrodu... Mieszkaniec zbudował kamienne domki dla swoich trogów i w jednym z nich leżał Harry. Mąż Nany, Hzak, zginął w walce o ogród, a ona była bezdzietna. No i pojawia się Harry Keogh, przystojniak o wyjątkowych uzdolnieniach, wybitnej inteligencji, który majaczy o dawnych miłościach. Nic już więcej nie muszę dodawać, zresztą nic więcej nie wiem, prócz tego, że dziewięć miesięcy później Nana urodziła bliźniaki, z których jeden miał na imię Nathan. To dlatego mówimy czasem o Harrym i jego synach. Drugi syn miał na imię Nestor... ale nie miał dobrego charakteru i w tej opowieści nie odgrywa dużej roli. Minęło wiele lat i Nathan wydoroślał. Jednak nikt nie przypuszczał, że posiada on zdolności swojego ojca, ponieważ wszyscy sądzili, że jest on synem Hzaka Kiklu, poczętym w czasie bitwy o ogród Mieszkańca. Jak już wspomniałem, każdego roku wybierałem się do Krainy Gwiazd, głównie żeby się upewnić, że nie ma tam wampirów, a w ruinach zburzonych wież nic się nie czai. Podchodziłem do jedynej z ocalałych wieżyc i patrzyłem na tą ogromną budowlę. Wchodziłem do środka i krzyczałem, nasłuchując powracającego echa. Kiedy wracałem z jednej z moich wypraw, poczułem, że jestem czegoś świadkiem... Ale nie byłem pewien, co to takiego. Miałem też zwyczaj zatrzymywać się na przełączy i w chwili gdy słońce zaczynało wschodzić, przypatrywałem się Krainie Gwiazd oraz rozległej równinie. W Krainie Słońca o tej porze było już widno; ale tutaj, na przełęczy do Krainy Gwiazd, góry rzucały długi cień na równinę. Wschodzące słońce oświetlało szczyt wieży, która wyglądała tak, jakby jej czubek płonął, i był to widok wart mojej wyprawy. Jednak tym razem wydawało mi się, że widzę coś jeszcze. Było to raczej wrażenie niż faktyczna obserwacja. Kiedy jednak zamknąłem oczy, obraz wydawał się wyraźniejszy. Szczyt złocił się słonecznym blaskiem, ale poniżej, gdzie nie sięgały promienie słońca: Wirowały pyłki i osiadały w otwartej paszczy przepaścistego lądowiska. Z daleka wyglądały jak muszki, ale czym mogłyby być z bliska? Były to oczywiście moje wyobrażenia. Pomimo tysiąca wschodów i zachodów słońca wciąż wypatrywałem i oczekiwałem na koszmar pojawienia się wampirów. Całkiem możliwe, że zobaczyłbym coś strasznego nawet w wirującym pyłku.
Czym prędzej wyruszyłem do domu, prawie biegłem i jestem pewien, że moi towarzysze podróży sądzili, że zwariowałem. Ale nawet gdyby tak było, to nie dotyczyło to mojego talentu jasnowidzenia. Wraz z kolejnym zachodem słońca zaatakowano Siedlisko, miasto, które zbudowaliśmy na skraju lasu i gór. Tym razem Wampyry przybyły ze wschodu, spoza Wielkich Czerwonych Pustkowi. Prowadziła ich Gniewica Zmartwychwstała i chociaż jej ekipa była niewielka, to składała się z wyjątkowo wrednych i bezlitosnych typów. Canker Canison był psim Lordem; nawet nie chcę się domyślać, jakie geny płynęły w jego krwi. Grovi Przechera był takim oszustem, że było to legendarne nawet wśród Wampyrów. Vasagi Ssawiec miał twarz podobną do insekta posiadającego kłującą trąbkę. A oszalali na punkcie krwi bliźniacy Wran i Spiro nazywani byli Zabójczookimi, ten przydomek mówił o nich wszystko. A jednak ta przerażająca grupka była tylko przednią strażą tego, co dopiero miało się pojawić. Przybył Lord Vormulac Nieśpiący, który ścigał Gniewicę za bunt przeciwko jego władzy. Armia Vormulaca - to dopiero była horda! Pozwól, że skrócę tę opowieść. W tym właśnie czasie Nathan dowiedział się, kim jest naprawdę, choć kosztowało go to bardzo wiele. Kiedy Wampyry pojmały go i wrzuciły do Gwiezdnej Bramy, któż mógł przypuszczać, że kiedykolwiek powróci? W twoim świecie pojmał go bardzo zły człowiek, Nathan uciekł mu i schronił się w Wydziale E u Traska, który pomógł mu rozwinąć wyjątkowe umiejętności... tak jak teraz próbują pomóc tobie, Jake. W końcu Nathan powrócił do Krainy Słońca razem z Zek - słodką Zekinthą - i Traskiem, Ianem Goodlym, Davidem Chungiem oraz innymi dobrymi ludźmi, a także z cudowną bronią pochodzącą z Krainy Piekieł, czyli Ziemi. W końcu mogliśmy stoczyć bój z Wampyrami i skąpać ich we własnej krwi! I zrobiliśmy to. Jeżeli zaś chodzi o Nathana, to wyglądało na to, że posiada moce swego ojca, a nawet jeszcze więcej. A może chodziło bardziej o uzdolnienia należące do wszystkich ludzi z Wydziału E, szczególnie na samym końcu. Było to pięć lat temu, Jake, ale pamiętam tak, jakby to się działo wczoraj. Kto mógłby zapomnieć coś takiego? Nathan wraz z resztą swoich ludzi wpadł w zasadzkę zastawioną przez Wampyry koło Gwiezdnej Bramy. Nathan chciał odesłać swoich towarzyszy z powrotem na Ziemię. Ale zagrodzili im drogę porucznicy i nie było nawet cienia szansy na ucieczkę. Nathan i jego towarzysze mogli tylko walczyć. Mieli co prawda broń z Ziemi, ale niewiele amunicji. W końcu musieliby się poddać. I co by się stało z Krainą Słońca, gdyby Nathan przegrał? Może jestem samolubny, bo powinienem spytać: co byłoby wtedy z Ziemią. Władzę nad
Wampyrami objęła Devetaki, Wampyrzyca o potężnej mocy telepatii, bardzo utalentowana i strasznie chciwa. Devetaki poznała tajemnicę Bramy i wiedziała, że za nią czeka cały świat do zdobycia. Nie pytaj mnie, jak to się stało, bo jestem prostym człowiekiem. Nathan z resztą przyjaciół chwycili się za ręce i zaczęli koncentrować się na Bramie. Brama jest niewzruszona, nawet „taktyczna broń”, która zgładziła Szaitisa i Szaitana nawet nie zadrasnęła powierzchni bramy. Wyglądała jak struktura solidnie zakotwiczona w podłożu, prawdopodobnie dzięki olbrzymiej grawitacji. Żeby przesunąć Bramę, trzeba by także poruszyć całym światem! I oni to właśnie zrobili. Skupiając razem dziwne parapsychiczne moce i zgodnie współdziałając, przesunęli Bramę na południe. A wraz z Bramą poruszył się cały świat! Cały świat Krainy Gwiazd i Krainy Słońca zaczął się przekręcać niczym gigantyczne koło. Słońce zaczęło przyspieszać swój wschód i podniosło się nad górami. I w jednej chwili zginęły Wampyry, ich porucznicy, niewolnicy i stwory... Teraz to już na pewno musiał być koniec. Wraz z ruchem świata zawaliło się ostatnie gigantyczne zamczysko Wampyrów. Na dalekim wschodzie i zachodzie, tak daleko, że ludzie jeszcze tam nie dotarli, wysychały wampirze bagna, oczyszczane energią słońca. Na całej planecie zniknęły ostatnie ślady istnienia wampirów, przynajmniej w takiej formie, w jakiej znane były ludziom. Nie znaczyło to jednak, że ludzie przestali być czujni, nie stanie się tak, póki żyję! Zmiany nie dotyczyły tylko bagien. Uwolniona z lodowców woda zamieniła się w obfite deszcze, które nawodniły sawannę, a nawet obszary pustynne. Pas zieleni dotarł nawet do kolonii Tyrów. Proces zmian narastał, ale tylko do czasu... Jeżeli chodzi o Gwiezdną Bramę, to była ona środkiem jeziora zasilanego wodami z twojego świata, Jake. Robacze dziury dookoła Bramy - albo kanały energetyczne, jak je nazywał Ben Trask - zasysały wodę z powrotem do pierwotnej Bramy, a stamtąd do Schronienia w Radujevac na Ziemi, nad Dunajem. Dzięki temu żaden ze światów nic nie zyskiwał ani nie tracił. Był to w istocie cud! Fontanna wody sięgała stu stóp i była oświetlona blaskiem Bramy. Z nieba spadały miękkie, białe krople i tworzyły jezioro! Ponadto wody zamknęły drogi do obu światów, strzegąc integralności obu światów... Tak to wyglądało przez półtora roku wedle waszej rachuby. Czyli siedemdziesiąt naszych dni, słońce było tym razem znacznie wyżej, a dni były jeszcze dłuższe. Jednak najwyraźniej musiało się to zmienić.
Człowiek nie może kierować przyrodą. Nawet jeśli mu się to uda, to jego panowanie jest krótkie. To co zrobił Nathan wraz ze swoimi ludźmi, sprzeciwiało się Naturze. Poruszać całym światem? Powoli z niezachwianą pewnością białe światło wraz z jego niezwykłą grawitacją zaczęło zmierzać ku północy. Dni stawały się coraz krótsze, słońce obniżyło swoją wędrówkę, a cienie w Krainie Gwiazd wydłużyły się tak jak dawniej. Deszcze przestały padać, pory roku przestały się wymieniać i zamieniły się w jeden rodzaj, a sawanna zaczęła na nowo żółknąć i pustynnieć. W nocy nad górami pokazywało się więcej gwiazd, które wracały na stare miejsca. Czy Cyganie albo trogowie lub Tyrowie byli tym zmartwieni? Absolutnie nie! Trogowie mieli stanowczo dosyć nadmiaru słońca, jego promienie zniszczyły ich uprawy grzybów, uszkadzały skórę i przyczyniały się do kłopotów ze wzrokiem. W swoich podziemnych koloniach Tyrowie musieli toczyć walkę z podniesionym poziomem wód podziemnych, które zalewały ich siedliska. A Cyganie? Cieszyliśmy się ze stałości klimatu. Jaki pożytek ze zmian pór roku? O wiele lepiej jest, gdy drzewa stale owocują. Kiedy świat się przekręcił, to liście i reszta flory ucierpiała. Zbyt wiele słońca w czasie jednej pory roku, później za dużo deszczu, a na koniec zbyt zimne powietrze. W końcu powróciliśmy do normy sprzed lat. Tyle że teraz nie było już plagi ani wampirów, ani Wampyrów rzecz jasna! Zostali na zawsze zmiecieni z powierzchni naszej planety i Cyganie mogli spokojnie spać w swoich łóżkach, nie obawiając się ani o swe życie, ani o krew swych najbliższych. Mogliśmy nawet odwiedzać krainy, które wcześniej były nam niedostępne - Krainę Gwiazd i wielkie jeziora lub oceany leżące na północ od równin. A także nieznane tereny na wschód i na zachód od gór, poza osuszonymi bagnami i poza Wielkim Czerwonym Pustkowiem. Ponadto Tyrowie nie byli już nigdy uznawani za podludzi, ale za sąsiadów - doceniliśmy ich przyjaźń i postanowiliśmy się podzielić „technologią”, którą Nathan przywiózł ze sobą z Krainy Piekieł. Wszystko tak pięknie wyglądało! Piękne plany i wielkie marzenia. Ale wiesz co, Jake? Mój instynkt i dziedzictwo jasnowidza przekonywały mnie, że wcale nie jest tak pięknie... Są mity i są legendy. Mit to opowieść przekazywana z ust do ust przez stulecia. Jednak wielokrotne opowiadanie jej przez różne pokolenia sprawia, że ulega zmianie i po latach nie można już stwierdzić, co jest prawdą i co pozostało niezmienione z pierwotnej wersji. Jednym z takich mitów był Szaitan, po czym okazał się rzeczywistością. Z kolei legenda jest czymś bliższym. Legenda nie jest tak stara, żeby stracić swą autentyczność.
W waszym świecie macie takie powiedzenie: „on jest żywą legendą”. Rozumiesz, o co mi chodzi? Jest to ktoś - zazwyczaj kobieta lub mężczyzna - kto już za życia zyskuje status legendy. Legendy są jednak zwykle starsze od ludzi, a czasem równie stare jak mity. W Krainie Słońca dni są tak długie, że Cyganie wykorzystują je do odmierzania czasu, tak jak wy liczycie lata. Istnieją legendy, które istnieją już od dwudziestu pięciu tysięcy lat. Nie trwa to równie długo, jak wasza historia, ale jest to jakieś pięćset lat. Tak, nauczyłem się waszego sposobu liczenia, choć co prawda nie ma on zastosowania w Krainie Słońca. Przed pięciuset laty żyły w moim świecie trzy Wielkie Wampyry, które nie przypominały żadnych wcześniejszych ani późniejszych osobników. One były legendą. Było to dwóch Lordów, a oprócz nich tak zwana Lady. Ta Lady o wiele mówiącym imieniu Vavara była prawdziwym monstrum. Ciarki przechodzą na sam dźwięk jej imienia. Nie znaczy to, że była szpetna. Wprost przeciwnie, była niesamowicie piękna - wręcz nieodparcie. Umiała rzucać uroki. Była to odmiana hipnotyzmu, ale zupełnie innej klasy niż hipnotyzm Grahame'a McGilchrista. Grahame korzysta ze środków chemicznych, żeby poprawić swoją skuteczność. Jego umiejętności nie są prawdziwą mocą. Patrząc z drugiej strony, hipnotyzm Vavary był właśnie zdolnością wyolbrzymioną przez wampirzą pijawkę, podobnie jak ulegają wyostrzeniu wszystkie ludzkie zmysły, kiedy człowiek przemieni się w wampira. Vavara posiadała potężną moc przyciągania. Ben wspominał coś o feromonach. Nie znam się na chemii, jednak faktem jest, że zaklęcia Vavary działały o wiele mocniej na mężczyzn niż na kobiety i jej moc była doprawdy zabójcza. Mężczyzna, który wpadł jej w oko, czy to zwykły mieszkaniec Krainy Słońca, czy Wampyrzy Lord, był stracony od pierwszej chwili. Nie sposób było się oprzeć mocy Vavary. To tyle, jeżeli chodzi o wiedźmę. Teraz o czarownikach: Jak mówiłem, było dwóch Lordów. Jeden nazywał się Lord Szwart . Było to nazwisko cygańskie, które wymawia się podobnie jak niemieckie „schwarz”, co znaczy czarny. A on był czarny, tak jak czarne jest serce pijawki, która przejęła nad nim władzę. Był czarny jak noc, jednak nie jest to odpowiedni opis, on był nocą! Wszystkie Wampyry są dziećmi nocy. Nie mam co do tego wątpliwości choćby dlatego, że nie mogą znieść światła słońca. Tyle że Lord Szwart miał taką władzę nad nocą, że kiedy zachodziło słońce, był po prostu niewidoczny. Nie wytwarzał mgły, nie zasłaniał gwiazd i nie rzucał cienia. A jednak raz udało się go zauważyć. Zobaczył go pewien Cygan w trakcie burzy, w czasie gdy rozbłysła błyskawica. Jednak ów człowiek zaraz po tym zwariował, pobiegł do lasu, żeby wykopać dziurę, w której mógłby się ukryć, tylko że nie
potrafił przestać kopać! Kiedy w końcu zasypała go ziemia, nie krzyczał przerażony tym, że zostanie żywcem pogrzebany, tylko cieszył się... Bo był bezpieczny, Lord Szwart nie mógł już go dostać. Nie wiem, kim był Lord Szwart, prócz tego, że był Wampyrem. Ostatni i prawdopodobnie najgroźniejszy z tej trójki to Lord Nephran Malinari zwany Malinarim Mentalistą. Był to niezrównany złodziej myśli, ktoś, kto umiał odczytać twoje myśli. Nikt w zespole Traska nie mógłby się z nim zmierzyć. Był w stanie walczyć myślą z kilkoma przeciwnikami naraz. Opowiem ci, jak to z nim było: Wśród Cyganów jest więcej osób o zdolnościach paranormalnych niż wśród ludzi na Ziemi. Ja sam mam szósty zmysł, są to moje zdolności przewidywania. Mieliśmy także mentalistów, onejromantów, a nawet takich ludzi jak Ian Goodly. Jak ci mówiłem, w każdym z mieszkańców Krainy Gwiazd jest cząstka wampira. Ale Malinari był kimś wyjątkowym. Jego zło było szczególne! On nie miał przyjaciół nawet wśród Wampyrów. Nie myśl czasem, że Wampyry mogłyby być zdolne do jakichś dłuższych związków. Bynajmniej. Jednak niektóre z nich czasem współpracują ze sobą. Nigdy się to jednak nie przytrafiło Malinariemu. Czy można zaufać komuś, kto zna wszystkie twoje myśli? Czy można pozostać w dobrych układach z kimś, kto jest zawsze o krok przed tobą? Wampiry są przebiegłe i tajemnicze... jak jednak zachować tajemnicę w obecności Malinariego? Kiedy dotknął kogoś, choćby czubkiem palców, myśli tej osoby płynęły w jego kierunku jak woda - albo jak krew... To wyjątkowy wampir: jego pragnienie dotyczy zarówno krwi jak i wiedzy! To nie jest zwyczajna ciekawość, Jake. To czysta żądza wiedzy. Kiedy Nephram Malinari czegoś się nauczy, to nigdy nie zapomina. Oczywiście w Krainie Gwiazd i w Krainie Słońca, tak jak i w tym świecie, były istoty, których myśli nie można było poznać. Dzięki sile woli albo swojej naturze potrafili zbudować przegrodę, której żaden zwykły telepata nie był w stanie pokonać. Ale Lord Malinari nie był zwyczajnym telepatą. Jak powiedziałem, jego dotyk otwierał drogę, tak jakby otwierał śluzy na kanale lub tamie rzecznej. Jeśli jednak nie wystarczało delikatne muśnięcie czubkami palców, to był jeszcze inny sposób. Czubki palców... i niezwykła siła Wampyrów... Trask powiada, że dzięki metamorfizmowi potrafią sięgnąć palcami do serca człowieka. Ale Malinari był i pod tym względem wyjątkowy. Jego zwinne palce były zdolne wydłużyć się i dotrzeć do ucha środkowego albo do oczodołów lub wprost do mózgu. I kiedy Malinari kradł komuś myśli bezpośrednio z mózgu, to... nic nie pozostawało. Nawet wola życia...
No i to prawie wszystko. Reszta opowieści, to zadanie dla Bena Traska. Wtedy, gdy uzna to za stosowane. I jeszcze jedno. Mówiłem o Vavarze, Lordzie Szwarcie i Malinarim w czasie przeszłym. Słyszałem o nich przy ogniskach za czasów, gdy byłem jeszcze chłopcem, i wówczas były to legendy. Ostatnia część legendy mówiła o tym, że czterysta lat temu wszyscy Lordowie i Lady zebrali siły, żeby wspólnie się ich pozbyć, wypędzając ich do Krainy Lodów. Ale przed pięcioma laty - kiedy Nathan oraz esperzy Traska obrócili Krainę Gwiazd i Słońca w stronę Słońca - trochę lodowców stopniało. I jeśli Vavara, Szwart oraz Nephram Malinari byli uwięzieni w lodach, oczekując przez długie lodowe lata... Ale to ci już wyjaśni Trask. I to by było tyle. Więcej mi nie wiadomo. Najważniejsze z tego to fakt, że oni wrócili, Jake. Wróciła cała ta potworna trójka. Istotą misji Traska i powinnością wszystkich esperów jest pozbyć się ich. A one wciąż są na wolności... I to wcale nie w Krainie Gwiazd!
V Historia Traska Kiedy Jake podniósł wzrok do góry, zauważył, że jest sam. Może zdrzemnął się pod koniec opowieści Lardisa, ale to raczej mało możliwe. Wiele z tego sobie przyswoił, może nawet więcej, niż Lardis powiedział. Może to dziwne, ale gdy Lardis opowiadał, czuł się tak, jakby faktycznie był w Krainie Gwiazd, jakby znał większość z tych kwestii - widoki, dźwięki, zapach Lardisowego świata - potrzebował do tego tylko potwierdzenia ze strony starego Cygana. Ale to miało miejsce podczas opowieści, a teraz wrażenie zmniejszało się, sceny, które tak dokładnie odmalował Lardis i które pokolorował umysł Jake'a, a nawet dokończył, pozostały już tylko słowami bez uczuć, wrażeń... emocji? W końcu była to w dużej mierze legenda. A przynajmniej połowiczna legenda. - Nie powiedziałeś mi wszystkiego - oskarżył go Jake, jeszcze zanim się zorientował, że został sam. Po chwili rozejrzał się dookoła i poczuł się głupio. Wstał, przeciągnął się i stwierdził, że niezłym pomysłem będzie położyć się spać, choćby na krótko. Nagle cisza, pustka, osamotnienie wydało się dotkliwe, ciężkie... i wówczas zauważył ruch pośród kępy wątłych drzew rosnących pomiędzy nim a ciężarówką dowodzenia. W jego kierunku zmierzał Ben Trask. - Jake? - zawołał Trask. Właściwie to nie krzyczał, ale w rześkim, porannym powietrzu i ciszy niemal całkowicie opustoszałego obozu głos niósł daleko. - Czy dobrze słyszałem, że mówisz do kogoś? - dodał podchodząc bliżej. - Mówiłem do siebie - odpowiedział Jake. - A może do jednego z duchów Lardisa? Ten staruszek robi na mnie dziwne wrażenie. On nie tyle opowiada historię, ile mnie w ową opowieść zabiera! Mówi coś, potem zostawi mnie w tym, co stworzył słowami, a potem to wszystko znika. - Kraina Gwiazd? - Tak - przytaknął Jake. - I wiele innych rzeczy do opowiedzenia. - Tak, reszty możesz się dowiedzieć ode mnie - powiedział Trask - przynajmniej w dużej mierze. Pewnych szczegółów ci nie powiem i uwierz, że z ważnych powodów.
Chodźmy do wozu dowodzenia. Za jakąś godzinę zrobi się tu gorąco, a musimy poczekać na helikopter. W ciężarówce mamy klimatyzację. - To o czym Lardis nie powiedział - odezwał się Jake, kiedy szli z powrotem do samochodu - dotyczyło głównie ludzi. Tajemniczego Harry'ego Keogha zwanego Nekroskopem a także jego synów: Mieszkańca, Nestora i Nathana. Ha! Więcej się dowiedziałem o Vavarze, Malinarim i Szwarcie niż o tych ludziach. Trask przyjrzał mu się, ale nic nie powiedział, więc Jake ciągnął dalej: - Sam termin Nekroskop. Wciąż się pojawia. Wiem na przykład, co to jest teleskop. „Tele” pochodzi z greckiego. Co oznacza daleko. Podobnie mikro występuje w mikroskopie, co oznacza coś bardzo małego. Ale Nekroskop? Czy to jest przyrząd do oglądania zwłok? - Coś w tym sensie - powiedział Trask. - A dla ciebie ma to sens? - Dla ciebie też będzie miało - odpowiedział Trask. - Mam nadzieję. - A więc uważasz, że ów Harry Keogh, Nekroskop, który widzi zmarłych, znajduje się w mojej głowie? - Jake pokręcił głową. - Wiem, że już o to pytałem, ale kim do diabła jest ten facet? Jakiś telepata? - Pod koniec był także telepatą. - Trask skinął głową. - Był? Pod koniec? - skrzywił się Jake, po czym strzelił palcami. - Aha, jeszcze jedna sprawa. Lardis wspomniał o bombie - atomowej? Która przeszła przez Bramę. Odniosłem wrażenie, że Harry i ten jego syn, jak mu tam, Mieszkance? Że tam wówczas byli. Zbliżali się do schodów prowadzących do wnętrza wielkiej ciężarówki. Trask stanął i chwycił Jake'a za rękę. - Byli tam - powiedział zachrypniętym głosem. - A co do wcześniejszego pytania, to Harry nie uciekł. - Co? - zdziwił się Jake. Trask wszedł na schody i już miał wejść do auta, lecz w ostatniej chwili odwrócił się. - Harry Keogh, Nekroskop, ten pierwszy Nekroskop, nie żyje - powiedział. - Z jednej strony jest to niepowetowana strata, ale z drugiej strony wielka ulga i najprawdopodobniej błogosławieństwo. - Nie żyje? - odezwał się Jake. Nagle zrobiło mu się zimno pomimo słońca, które świeciło już z całą jasnością. - No to w jaki sposób... - ...Harry odszedł - Trask wszedł mu w pół słowa. - To jeszcze jeden z duchów Wydziału E. Ale żywy czy martwy, jeśli tylko w tobie żyje, to jest tak ważny dla nas, jak jeszcze nigdy wcześniej...
Wewnątrz pojazdu dowodzenia przed głównymi monitorami siedzieli oficer dyżurny oraz prekognita Ian Goodly. Liz stała za biurkiem, była pochylona i opierała się na łokciach podpierając sobie brodę. Zasadniczo większość urządzeń była wyłączona oprócz łączy telefonicznych, brzęczącego radia oraz przygaszonego ekranu. Kiedy weszli Trask z Jakiem, cicha rozmowa niezdarnie zamilkła. Szef wydziału podniósł rękę i rzekł: - W porządku. Zostańcie na swoich miejscach. Muszę pogadać z Jakiem, ale nie ma potrzeby, żebyście musieli wyjść czy coś takiego, Ian, jeśli bym pominął coś ważnego, to mam prośbę, żebyś mnie poprawił i dodał coś od siebie. Jeśli chodzi o ciebie, Liz, to być może również usłyszysz coś nowego i ważnego dla siebie. Usiadł koło biurka, a Jake zajął miejsce na krześle pod ścianą. Bez zbędnych ceregieli Trask przeszedł do opowiadania swojej części historii. - Lardis Lidesci opowiedział ci o swoim świecie, Krainie Słońca/Gwiazd. Mówił ci o Vavarze, Szwarcie i o Malinarim. Wiesz już zatem, że nie są to legendarne czy mityczne postacie, ale całkiem realne zagrożenie dla naszego świata. Oni są tutaj, korzystają z życia i ukrywają się gdzieś na Ziemi. Uwierz mi na słowo, że to co przeżyliśmy ostatniej nocy, było wyłącznie podstawową lekcją, pojedynczą kartką wyjętą z Wielkiej Księgi zagrożeń, które niosą ze sobą Wampyry. Zobaczmy, jak to jest, krok po kroku. Pierwszą lekcją będzie informacja o tym, jak one się tutaj dostały. Pięć lat temu Brama w Perchorsku była zamknięta. Trzeba za to podziękować Gustawowi Turczynowi. Ale Turczyn to tylko jeden człowiek, a Rosja to rozległa przestrzeń. Chęć ekspansji nie zanikła całkowicie. Żyje tam jeszcze sporo ludzi, którzy pamiętają „stare, dobre czasy”, kiedy to podległe państwa oddawały honory Matce Rosji. O ile zatem komunizm poniósł obrażenia, o tyle rany zabliźniły się i scena polityczna ustabilizowała się w nowej konfiguracji. Musisz wiedzieć, że dla wielu polityków Rosji Kraina Gwiazd/Słońca to kopalnia złota, a jedyne przejście do niej wiodło przez Perchorsk w górach Ural. To fakt, że było to miejsce zasypane i zalane, ale jeśli coś da się zamknąć, to da się również otworzyć. Tak więc znalazł się ktoś, kto chciał otworzyć to przejście. Generał Michaił Suworow, szef Wydziału Bezpieczeństwa Wewnętrznego, następcy KGB, zmienił kierunek rzeki w Perchorsku i osuszył cały kompleks. Następnie zdecydowali o tym, kto ma się zająć eksploracją Krainy Gwiazd i Słońca, choć właściwszym sformułowaniem byłoby „eksploatacja”. Tak czy owak do tego akurat nie doszło.
Minęło ponad osiemnaście miesięcy od chwili zamknięcia Bramy przez Turczyna. Suworow zdecydowanie walczył o ponowne otwarcie Bramy, ponieważ słyszał plotki o złocie. Rosja jak zawsze miała problemy z budżetem i Czerwoni postanowili załatwić problem w typowy dla siebie sposób: wydobywaniem złota i przywożeniem go z prymitywnego świata - kolonii. W końcu wejście do tego świata znajdowało się na obszarze Matki Rosji! Turczyn nie miał już zbyt wiele pola do manewru. Mógł tylko wycofać się i wymóc obietnicę, że Suworow „ograniczy się” w swoim apetycie zdobywcy, a raczej wydobywcy, oraz że dochowa tajemnicy. Pomyśl tylko, jak to było za każdym razem, gdy wybuchała gorączka złota w historii naszego świata! Ponadto Turczyn dobrze wiedział, jakie zagrożenie może nadciągnąć ze strony Krainy Gwiazd. Zatem im mniej ludzi przeszłoby przez Bramę, tym niniejsze szanse, że ściągną ze sobą jakąś zarazę, która nie będzie miała nic wspólnego z gorączką, a zwłaszcza z gorączką złota... Przez cały ten czas, czyli od osiemnastu miesięcy, nie mieliśmy żadnych wieści od Nathana Keogha, który zamieszkał w Krainie Słońca. Myślisz zapewne o tym, jak mogliśmy się z nim kontaktować, skoro Bramy zostały zamknięte? Nathan miał własną drogę na Ziemię przez Kontinuum Möbiusa! Jest to miejsce, przez które ty również przechodzisz, a może raczej przestrzeń pomiędzy miejscami. To jest ta ciemność między jednym punktem a drugim. Prawdopodobnie Nathan miał swoje powody, żeby nie kontaktować się z nami. W końcu obrócenie świata i zalanie Bram było jego pomysłem, a nie Turczyna. Premier Rosji zrobił to, co zasugerował mu Nathan, i dzięki temu zabezpieczył nie tylko swój kraj, ale także Krainę Gwiazd przed odwiedzinami Ziemian. Nathan wiedział, że nasza technologia jest o wiele bardziej rozwinięta od zdobyczy mieszkańców Krainy Gwiazd. Może chciał, żeby jego ludzie nie musieli brać udziału w naszym wyścigu szczurów? No i w końcu... chodziło też o złoto, które dla Wędrowców nie przedstawiało większej wartości, ale dla Ziemian niestety tak. Dla mieszkańców Krainy Piekieł jest to przynęta, której nie sposób się oprzeć. Tak czy owak z sobie tylko znanych powodów nie kontaktował się z nami. W tym czasie świat Nathana wrócił do poprzedniego położenia, cienie wydłużyły się nad Krainą Gwiazd, a słońce powróciło na swą starą orbitę. Daleko za równinami, w niezwykłym blasku polarnej zorzy stopiły się wielkie masy lodu. Jeżeli chodzi o Vavarę, Szwarta i Malinariego, to jedynym wytłumaczeniem ich pojawienia się jest hipoteza, że po wygnaniu z Krainy Gwiazd zostali zahibernowani w
lodzie, przez przypadek, albo sami tak zrobili, żeby przetrwać do bardziej sprzyjających im czasów. Wampyry były do tego zdolne. Na pewno tak postąpiły. Zahibernowali siebie, trochę niewolników i latające stwory, którymi dolecieli do Krainy Lodów po wygnaniu z Krainy Gwiazd. W międzyczasie Michaił Suworow z grupą naukowców i badaczy oraz z plutonem ciężko uzbrojonych żołnierzy przeszedł przez Bramę w Perchorsku do Krainy Gwiazd. Oczywiście nikt nas o tym nie powiadomił i mam nadzieję, że Turczynowi zabroniono o tym mówić. A może sam nie powiedział, bo musiałby się wówczas przyznać do własnej bezradności. Ponadto jestem pewien, że nic nie wiedział o pojawieniu się wampirów. Ale wiedzieli o tym Nathan i Lardis Lidesci. Dowiedzieli się o tym, ponieważ Wampyry dokonały najazdu na Krainę Słońca. Jednak tym razem Wampyrom nie poszło tak łatwo jak za dawnych czasów. Nathan wyposażył swoich ludzi w broń pochodzącą z Ziemi i dzięki tej technologii Wędrowcy znajdowali się w znacznie lepszym położeniu niż kiedyś. I kiedy Vavara oraz Lordowie Szwart i Malinari zaczęli odbudowywać swoją potęgę w ruinach dawnych zamczysk, Nathan razem z wojownikami Wędrowców szybko ukrócili ich ambicje. Zapanowała względna równowaga, ale wielu Cyganów wciąż traciło życie, zwłaszcza na odległych krańcach Krainy Słońca, gdzie stary Lidesci nie posiadał wpływów. Pomimo niezwykłych paranormalnych mocy odziedziczonych po ojcu przez Nathana nie był on w stanie być naraz we wszystkich miejscach. Troszczył się głównie o plemię Lidescich i w ramach tej troski bez zgody Lardisa przetransportował go wraz z żoną na Ziemię. W końcu Lardis faktycznie jest już starszym człowiekiem i to starszym, niż wynika z przeżytych lat, a to dlatego, że od młodości zmagał się z wampirami i nigdy nie było to łatwe. I chociaż Lardis skarżył się i narzekał, Nathan nie dał mu nawet możliwości wyboru. To dlatego Lardis jest tutaj z nami, a Lissa znajduje się pod opieką naszych ludzi w Londynie. Na krótko przed tym, jak Nathan przetransportował na Ziemię Lissę i Lardisa, nastąpiła przerwa w wampirzych atakach na Krainę Słońca. Kiedy ataki wznowiono, na ich czele nie było głównodowodzących, trójki, która przeżyła pięćset lat hibernacji. Porucznicy, niewolnicy i stwory bojowe dokonywali najazdów samodzielnie. Żeby dowiedzieć się, co się stało, Nathan wraz ze swoimi ludźmi schwytali porucznika, przywiązali go do krzyża srebrnym drutem i tradycyjnie przedstawili mu ofertę: mógł mówić i umrzeć czystą śmiercią z bełtem kuszy w sercu albo mógł nic nie powiedzieć, zostać przypieczony i jako nieumarły znaleźć się w płomieniach. Zaczął mówić. Umarł szybko i dopiero potem został spalony. Z wampirami nie można inaczej postępować. Przed śmiercią powiedział, że Vavara
razem z Lordami natknęła się na obcych, którzy dostali się do Krainy Gwiazd przez Bramę. Wywiązała się krotka i nierówna walka, bardzo krótka, ponieważ oddziały Suworowa nie były przygotowane na to, co ich czekało. Ale któż mógłby być przygotowany na coś takiego? Lord Malinari „przesłuchał” tych, co przeżyli, po czym zostali przeznaczeni na prowiant... porucznicy i niewolnicy osuszyli ciała z płynów, a pozostałe zwłoki oddano bestiom na pożarcie. Z drugiej strony po przesłuchaniu przez Malinariego i tak się do niczego innego nie nadawali... Trask przerwał na chwilę, jakby doszedł do jakiegoś nowego rozdziału swej opowieści. Twarz mu poszarzała, powieki opadły. Nagle wyglądał znacznie starzej. Prekognita Ian Goodly wiedział w czym rzecz i powiedział: - Ben, mogę opowiadać dalej, jeśli chcesz. - Nie - odparł zachrypniętym głosem Trask. - Jake pomimo trudności opowiedział swoją historię. Myślę, że i dla mnie będzie to dobre. Do diabła, żyję z tym już prawie trzy lata... - potrzebował jednak jeszcze kilku sekund, żeby zebrać myśli. - Nazwij to przypadkiem - kontynuował - a może synchronicznością, ale Nathan pojawił się w kwaterze głównej Wydziału E, w pokoju Harry'ego, odrobinę za późno. Razem z nim przybyli Lissa i Lardis. Miał także listę potrzebnych rzeczy, które chciał zabrać z powrotem. To był środek nocy i mieliśmy tylko podstawowe wyposażenie. Z kolei ja... byłem w drodze, pędząc pustymi, zimnymi, nocnymi ulicami. Bóg jeden wie, ile razy przejechałem na czerwonym świetle. Dlaczego tak pędziłem? Z powodu snu - piekielnego koszmaru - poczucia, że coś jest nie tak. To było więcej niż poczucie, to była pewność, że dzieje się coś złego. Chodziło o Zek, moją żonę! - wyrzucił z siebie Trask. - Była w Schronieniu w Rumunii. Wypływ wody z podziemnej rzeki niemal ustał. Załoga stacjonująca w Radujevac nie rozumiała, o co chodzi. Ponieważ w Europie w zimie było bardzo mało opadów, stwierdzono, że to z tej przyczyny. Ale nie tylko z tego powodu tam się udała. Zek jest (była) telepatką najwyższej klasy. A nawet kimś więcej. Każdy, kto spotkał ją chociaż raz na swojej drodze, był pod wrażeniem mojej pięknej Zek. Harry Keogh, Jazz Simmons, Lardis Lidesci... Nawet Lady Karen była pod wpływem jej uroku. A te biedne rumuńskie dzieci, niektóre z nich są już dorosłe, ale wciąż cierpią z powodu traum sięgających czasów reżimu Caucescu. Na pewno im pomagała. Potrafiła dostać się do wnętrza umysłu, dotrzeć do sedna problemu, nawet wymazać przyczynę. Czasami się to udawało, czasem nie i wówczas płakała.
W moim śnie płakała i wołała mnie, swojego męża, który myślał, że to tylko nocny koszmar, a jednocześnie wiedział, że to coś o wiele bardziej realnego, i nie był w stanie niczego zrobić. Zek przesyłała mi wiadomość w jedyny sposób, jaki miała do dyspozycji. To nie był pierwszy raz. Wcześniej skontaktowała się ze mną telepatycznie w maju 2006 roku. Była wówczas razem z Nathanem na Morzu Jońskim, pojechali na wyspę Zante lub Zakynthos, do miejsca, gdzie Zek się urodziła i gdzie chciała oddać hołd Jazzowi Simmonsowi, który był tam pochowany. Jazz był pierwszym mężem Zek... umarł śmiercią naturalną, tylko że ludzie Turkura Tzonowa śledzili Nathana, chcąc go zabić. Ponieważ Zek była razem z nim, to postanowili załatwić ich oboje. Właśnie podczas próby zabójstwa Zek nawiązała ze mną kontakt i przez chwilę czułem wszystko, czego ona doświadczała. Wiedziałem, jak to jest, kiedy się umiera. Lecz ona nie umarła, bo właśnie wówczas Nathan odkrył Kontinuum Möbiusa i wykorzystał je, aby sprowadzić ją z powrotem do kwatery głównej Wydziału E. W moim koszmarze czułem dokładnie to samo, Zek i jej krańcowe przerażenie! Wiedziała, że to koniec, ale jednocześnie starała się do mnie dotrzeć, dać mi znać o tym, co się dzieje. Z jednej strony było to wołanie o pomoc. Wiedziała, że nie jestem w stanie na nie odpowiedzieć, ale z drugiej strony ta niesamowicie odważna kobieta przekazywała mi wszystko, co wiedziała o... o... To było szybkie i pokaźne. Telepatia taka właśnie jest; przekazuje o wiele, wiele więcej niż same słowa. Stare powiedzenie mówi, że jeden obraz przekazuje więcej niż tysiąc słów. I to jest prawda; połowę z tego zobaczyłem w obrazach, a połowę w myślach, z umysłu do umysłu. I to wszystko w czasie snu! Jeden z ludzi pracujących przy utrzymaniu sprawności technicznej urządzeń, Nowozelandczyk
Bruce
Trennier,
poszedł
zbadać
podziemia;
system
zasilania,
elektrycznych turbin zasilających Schronienie, zbudowanych na podziemnej rzece, która miała wysoki poziom w trakcie deszczowej pory roku. Powodem jego zejścia na dół był także spadek poziomu wody, przyrządy wskazywały, że coś działa nieprawidłowo. Cały system stracił w dużym stopniu wiarygodność od czas, gdy oddział JSW - Jednostek Specjalnych Wywiadu, nie istniejących już od pewnego czasu - popełnił wielki błąd, wysadzając podziemia w powietrze! Tak czy owak Trennier przekazał, że idzie sprawdzić, czy coś nie zatyka przepływu wody. I coś tam było: martwy wampirzy porucznik, którego wciśnięto w rurę do kontroli przepływu wody!
Najwidoczniej Vavara, Szwart i Malinari próbowali przyciągnąć czyjąś uwagę, co w pełni się udało. Reszta to rekonstrukcja zdarzeń. Próbuję sobie przypomnieć wszystko, co pamiętam, z tego snu, choć jest to także sen, który pragnąłbym zapomnieć! No i ten sen jest tak pokawałkowany, jak to często bywa ze snami, a Zek, moja Zek... nie czuła się najlepiej. Ale kto czułby się dobrze na... na jej miejscu? Trask znowu zamilkł, przełykając emocje. Po krótkiej chwili, gdy Liz spytała, czy zrobić mu kawy, pokiwał tylko głową. Przez jakiś czas nikt nie powiedział ani słowa, nawet Jake...
VI Odejście Zek Minęło kilka minut, zanim Trask mógł kontynuować opowieść, w końcu jednak zaczął: - Powiem ci, w jaki sposób to zobaczyłem bądź odebrałem. W Schronisku była już noc. W stosunku do Londynu to dwie godziny różnicy. Zek obudziła się na dźwięk pagera. Wzywał ją któryś z dwójki dyżurnych. Bruce Trennier był już w podziemiach. Stwierdził, że bez względu na rodzaj problemu nie może dłużej czekać. Zapowiadano ulewne deszcze i jeśli któryś z kanałów był zatkany, to problemy mogły się tylko powiększyć. To dlatego poszedł tam w nocy ze skrzynką narzędzi, latarką i telefonem, który nie działał najlepiej. Ale Zek wyczuła, że coś nie gra, jeszcze zanim dotarła do dyżurki. Nie chodziło o Trenniera, bo nawet go nie znała, po prostu coś było nie tak. Zek była bardzo dobrą telepatką i jak już mówiłem, zauważała coś jakby... obecność? Czujki w obszarze psychicznego eteru? Jakieś zakłócenia? Tak czy owak coś było po prostu inaczej w stosunku do tego co wcześniej. Oprócz zwyczajnych myśli ludzi pojawiło się coś nowego, coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyła. W Wydziale E mamy pewne zasady: nigdy nie stosujemy wobec samych siebie naszych talentów. Jeżeli chodzi o
mnie, to
mam
usprawiedliwienie. Działam
automatycznie, tak jak Darcy Clarke przede mną. W jego wypadku coś, niczym anioł stróż, chroniło go od wypadków. Darcy mógłby chodzić po polu minowym w rakietach śnieżnych i nic by mu się nie stało. Tyle że nie pozwoliłby mu na to jego talent. Było wręcz odwrotnie. Kiedy zmieniał żarówkę, zazwyczaj wyłączał bezpieczniki w całym domu! A może była to tylko inna forma jego talentu. Ze mną jest podobnie: kiedy ktoś mnie okłamuje, nie jestem w stanie nic zrobić, żeby tego nie wiedzieć. To mi się po prostu przytrafia. Ale telepaci mają wybór, mogą się dostroić do cudzych myśli albo je zignorować. To dosyć ważne, w innym wypadku nie mogliby zasnąć. Tak więc w Wydziale E nie robimy dodatkowego zamieszania. Byłby to najłatwiejszy sposób, żeby stracić przyjaciół. Jeśli twój partner jest w podłym nastroju, to naprawdę nie
ma sensu wiedzieć tego, że jest wkurzony tym, że musi siedzieć razem z tobą w tym samym pokoju! Ale Zek... z każdym dobrze się rozumiała. W pracy, w zagranicznych ambasadach lub współpracując z policją, zawsze była najlepsza. Poza pracą wyłączała swój talent; nie interesowała się licznymi, perwersyjnymi myślami, które wszędzie fruwały. Tak samo było w Schronisku. Wystarczyło jej, że pracowała z dziećmi, nie miała zamiaru zajmować się umysłami swoich kolegów. Przypadkowo była jedyną esperką w tym miejscu. Od pewnego czasu Wydział E nie utrzymywał w Radujevac żadnego posterunku. Opowiadam o tym po to, żeby wyjaśnić, dlaczego Zek od razu nie przełączyła się, żeby odkryć, o co chodzi. Zek korzystała ze swojego talentu tylko wówczas, kiedy naprawdę był potrzebny. Nie wiedziała również o tym, że Trennier zszedł na dół. Ale nawet wówczas niezbyt się tym martwiła. Przynajmniej początkowo. To nie dlatego ją wezwano. Obudzono ją, ponieważ jako jedyna osoba z Wydziału E była najstarszym stopniem oficerem w tamtym miejscu. Oficer dyżurny miał ją informować, gdyby tylko pojawiły się jakieś problemy z dziećmi. No i właśnie chodziło o dzieci. Wszystkie dzieci obudziły się jednocześnie i... zdawały się czegoś słuchać. Słuchały tak intensywnie, że nic innego do nich nie docierało. Jednocześnie to, czego słuchały, wcale im się nie podobało. To dlatego obudzono Zek, głównie po to, żeby poznać jej zdanie. Ale Zek nie miała okazji podzielić się swoją opinią. Kiedy weszła do dyżurki, wydarzyły się równocześnie dwie rzeczy. Jedna: sięgnęła umysłem do jednego z dzieci, dzieciaka z którym pracowała i którego dobrze znała, oraz druga rzecz, zaczął dzwonić stary typ telefonu. To musiał być Trennier. Po pierwsze dziecko: rumuńska sierota w wieku niecałych osiemnastu lat. Zek wniknęła do jego umysłu... ...a tam ktoś już był! Nie tylko dziecko, ale ktoś czy coś innego. Coś niezwykle inteligentnego, co wślizgiwało się i obserwowało przepełnione żądzą wiedzy, a wycofując się pozostawiało za sobą zimną, zimną pustkę! Kiedy talent Zek dotknął tego, „wyczuła” odzew, a następnie pytanie: Co? Po czym to coś chciało dotrzeć także i do niej. Wycofała się natychmiast, odcinając myśli i budując psychiczną barierę. W tym samym czasie jeden z pielęgniarzy rozmawiał przez telefon z Trennierem. Zek znała tego mężczyznę. Zazwyczaj był niewzruszony jak skała, ale kiedy słuchał histerycznej paplaniny Trenniera, oczy mu się rozszerzały, a szczęka opadała ze zdziwienia.
Zek wzięła od niego telefon, mówiąc, żeby zobaczył, co się dzieje z dziećmi. Druga pielęgniarka zdążyła w międzyczasie wyjść z dyżurki i Zek została sama, nie licząc przerażonego głosu Bruce'a Trenniera, który docierał do niej z podziemi. Opowiedział o zakrwawionym ciele zatykającym rurę. Mówił, że ciało zostało wsadzone, a właściwie wciśnięte prawie na całą długość. Ale pomimo potwornej siły, jakiej trzeba było użyć, żeby wcisnąć ciało głową naprzód w niewielki otwór - rura miała niecałe pół metra średnicy, a wtłoczony do środka mężczyzna był dosyć postawny - wciąż jeszcze widać było ślady życia, stopa się poruszała! Ale nie to było najgorsze. Ktokolwiek bądź cokolwiek, co zrobiło tę okropność, wciąż znajdowało się tam na dole. Trennier coś słyszał, a także widział jakiś ruch w atramentowej ciemności przestrzeni podziemia. Teraz Zek ponad wszelką wątpliwość wiedziała, co tam się stało. Nie chciała w to uwierzyć, ale i tak o tym wiedziała. W myślach prześledziła całą historię: coś zatrzymało wypływ wody z Perchorska i Gwiezdna Brama znowu stała otworem. To było jedyne wytłumaczenie. Dzieci odczuwały wpływ tego, co przeraziło Trenniera. A mogły to być tylko... ...Wampyry! Pojawiły się znowu i zupełnie nieważne, w jaki sposób. Znalazły się w naszym świecie, a razem z nimi znalazł się w podziemiach Bruce Trennier. A dzieci... ich delikatne umysły zostały odkryte i zbadane przez potężniejsze umysły, a przynajmniej przez jeden z nich. Wyczuwając je jak myszy wyczuwają kota, sieroty zareagowały, nie bez powodu. Znając Wampyry, Zek wiedziała, że ich myśli to coś potwornego. Wiedziała także, że kot napina już muskuły, szykując się do skoku. Musiała nagle myśleć o wszystkim. Odpowiedzialność za Schronienie, dzieci, Wydział E... nawet za mnie, a niech to szlag! Z całej znajdującej się w schronieniu załogi tylko ona miała jakąkolwiek wiedzę na temat Wampyrów. Wiedziała, że jeśli dostałyby się do Schronienia, do Rumunii i wydostałyby się na świat, koszmar rozpocząłby się na nowo. To wszystko zmusiło ją do działania. Tylko czy było to właściwe działanie? Któż mógłby to stwierdzić. Wiedziała, że coś musi zrobić. Czy jeśli powie Trennierowi, który jeszcze nie doszedł do siebie, że jest już po nim, przynajmniej jako człowieku? Że dzięki temu zdecyduje się poświęcić życie dla dobra innych? Zek wiedziała o czymś, o czym inni w bazie nie wiedzieli: że kilka lat wcześniej Wydział E podjął środki bezpieczeństwa, polegające na tym, że istniała możliwość zamknięcia na zawsze tego końca przejścia. Na sklepieniu jaskini zainstalowano potężne ładunki wybuchowe: ilość materiału wybuchowego wystarczająca do tego, żeby zawalić sklepienie i na zawsze odciąć drogę.
Zrobilibyśmy to już dawno temu, ale Bramy były zamknięte, Wampyry zniknęły, a my potrzebowaliśmy prądu z elektrycznych turbin w podziemiach. Żeby odpalić ładunki, trzeba było uruchomić dwa włączniki. Jeden w podziemiach, a drugi po drugiej stronie żelbetowej przegrody zamykającej bieg rzeki i kierującej jej nurt do kanału. Zewnętrzny włącznik był detonatorem. Ale ze względów bezpieczeństwa po włączeniu obu zapalników trzeba było odczekać piętnaście minut i dopiero potem następował wybuch. Na koniec, jako rodzaj dodatkowego zabezpieczenia, trzeba było zamknąć dwa włazy od zewnątrz - w rzeczywistości można je było zamknąć wyłącznie z zewnątrz - aby zamknął się obwód elektryczny uruchamiający zapalniki. Zek uspokoiła Trenniera na tyle, na ile było to możliwe, i skierowała go do skrzyni z włącznikami. Powiedziała, żeby je włączył, a potem wynosił się stamtąd (jeśli jeszcze by mógł). Jednak nie powiedziała mu wszystkiego. Nie było na to czasu ani możliwości opowiedzenia o lęku, jaki budzą w niej Wampyry. Następnie włączyła alarm, postawiła na nogi całą załogę, kazała im zabrać dzieci i opuścić Schronienie. Wszystko trwało bardzo krótko i na dodatek dla nikogo oprócz Zek nie miało najmniejszego sensu. W chaosie wywołanym alarmem zaspana załoga zderzała się ze sobą, a przerażone dzieci budziły się i płakały w pokojach. Teraz wszystko zależało od Zek. Musiała dostać się do podziemi, ustawić zapalnik i poczekać na inżyniera. Miała nadzieję, że wciąż będzie tylko inżynierem. Później trzeba było tylko zatrzasnąć właz i zamknąć obwód, po czym wszystko, co znajdowało się w podziemiach, zostałoby wysłane do piekieł. Ale jeśli z otworu włazu wcale nie wyłoniłby się Nowozelandczyk? To co wówczas? Co za koszmar! Zapomniałem dodać, że Zek zbiegła na sam dół do piwnicy, której wzmocniona podłoga była jednocześnie sklepieniem jaskini. W normalnych okolicznościach podłoga drżałaby od przepływającej pod ciśnieniem wody, ale tym razem nie było żadnych wibracji. Z podłogi wystawały dwie cylindryczne wieżyczki sięgające kolan. Wykonana ze stali węglowej pokrywa jednej z nich była otwarta i odkrywała ciemną i groźną gardziel. Zek rozejrzała się i dostrzegła niszę w ścianie oraz półkę z telefonem. Wiedziała, jak postąpić. Po pierwsze trzeba było jak najszybciej zamknąć pokrywę. Kiedy Trennier dobiegnie do niej... pewnie się nieźle przestraszy, kiedy zobaczy, że jest zamknięta. Na razie nie było jednak innego wyjścia. Starając się nie myśleć o strasznym położeniu Nowozelandczyka, Zek, nie tracąc ani chwili, zamknęła właz, przekręciła koło, a następnie pobiegła w kierunku wyjścia z groty do miejsca, gdzie betonowe schody schodziły do dawnego koryta
wypływającej rzeki. Wspięła się wysoko na ścianę i sięgnęła do wodoodpornego przełącznika. Stawił lekki opór, prawdopodobnie był zardzewiały, ale udało się go przełączyć i już po chwili wracała z powrotem. Czuła się zmęczona, a nawet wyczerpana mieszanką strachu frenetycznej aktywności. Przynajmniej jeden etap planu został zakończony. Minęło tyle czasu, że Trennier powinien dobijać się do zamkniętego włazu... ale tego nie robił. Jeśli w międzyczasie przesunął włącznik, to zostało mu jakieś osiem do dziesięciu minut, żeby uciec. Od kiedy zaatakowano ją na Zante, Zek nosiła ze sobą pistolet. Myślę, że nie ma potrzeby wspominać, jakiej używała amunicji. Sprawdziła broń i wsadziła ją za pasek. Zdjęła zakurzony telefon z półki w niszy ściany. Po chwili odezwał się Trennier. Nowozelandczyk wciąż był w nie najlepszym stanie. Na dodatek nie wypełnił prośby Zek. Oczywiście znalazł włącznik, ale nie był głupcem i nie przełączył go. Jako inżynier od razu domyślił się, że chodzi o wysadzenie jaskini. Jednak znając Zek, miał również pewność, że to się nie stanie, dopóki będzie na dole. Głośnym szeptem domagał się informacji o tym, co tu się dzieje, oraz o tym, co dotrzymywało mu towarzystwa na dole. Był całkowicie pewien, że coś go obserwuje. Nie mogła mu udzielić wyjaśnień, powiedziała tylko, żeby zmienił pozycję wyłącznika i natychmiast wracał. Dopóki była z nim w kontakcie, dopóty wiedziała, że nie był kimś innym i że nie będzie musiała go zastrzelić. Jednak popełniła błąd. Zaczął się zastanawiać: Jakim innym? O jakim innym bądź innych myślała Zek? Co takiego wiedziała, o czym nie wiedział Trennier? Inni do odstrzelenia? Inni, którzy potrafili wcisnąć wielkiego faceta do rury o przekroju mniejszym niż pół metra? Co takiego do diabła było razem z nim w podziemiach? Pieprzyć ten przełącznik! Wraca natychmiast i niech nikt nie próbuje go zatrzymać! Zek zaczęła wrzeszczeć do słuchawki telefonu. Wiedziała, że musi być bardzo stanowcza. Nie miała innego wyjścia. Powiedziała mu o pokrywach, podkreślając, że nie otworzy żadnej z nich, dopóki nie będzie pewna, że włączył system! Zek wiedziała, że i tak by go wpuściła, ale w tej chwili nie miała lepszych argumentów. Trennier przełączył dźwignię, a Zak dowiedziała się o tym, ponieważ sięgnęła telepatycznie do jego umysłu i zobaczyła, jak to robi! Zostało już tylko piętnaście minut... Jednak sięgając do umysłu Trenniera, otworzyła się na coś, co było nie tylko myślami Nowozelandczyka. Przez krótką chwilę usłyszała coś jeszcze. Coś, co przestraszyło
dzieci. Było to chwilowe i umykające wrażenie, które jednakże zmroziło ją niczym bramy zimnych piekieł. Achhh! On coś zaraz zrobi. Ucieka stąd i dzięki temu wskaże nam drogę... To tylko tyle, ponieważ Zek natychmiast zakryła umysł. Jednak tyle w zupełności wystarczyło. Przerażony Bruce Trennier zmierzał do wyjścia i nie wiadomo, jak wiele wampirów podążało za nim lub go wyprzedzało... Była w tym także doza niepewności, co świadczyło o tym, że Wampyry nie wiedziały wszystkiego o tym świecie. Mogły przecież zająć się Trennierem i od niego dowiedzieć się, którędy iść dalej. Czego mogłaby się ta zimna Rzecz dowiedzieć od uszkodzonych umysłów dzieci. Może najwyżej coś o troskliwości personelu. Takie dzieci w Krainie Gwiazd zostałyby przeznaczone na pożywienie dla bestii. Nawet Cyganie zastanawialiby się nad przyszłością dzieci umysłowo i fizycznie niedorozwiniętych. W obliczu zagrożeń ze strony wampirów takie obciążenie mogłoby być zbyt duże. Dzieci opóźnione w rozwoju opóźniałyby przemarsze Wędrowców. Kto miałby się o nie troszczyć? Wampyry uznałyby za słabość fakt, że ludzie na Ziemi opiekują się niedorozwiniętymi dziećmi. W Krainie Gwiazd ludzie opóźnieni w rozwoju są po prostu zjadani. Jednak Zek nie wiedziała, że Vavara i jej kompania mieli okazję zetknąć się z potężną bronią pochodzącą z Ziemi. Przy Gwiezdnej Bramie starli się z ludźmi generała Michaiła Suworowa. Była to nierówna walka. Teraz przybyli we troje na Ziemię wraz z kilkoma porucznikami. Ponadto Malinari wiedział, że co najmniej jeden z mieszkańców Ziemi jest potężnym telepatą. To wszystko oznaczało, że Ziemianie nie są całkowicie bezbronni. Minuty mijały szybko. Prawdopodobnie na górze ktoś wyłączył alarm. Wraz z ciszą zapadła ciemność, ponieważ wyłączony został także awaryjny generator prądu. Do wybuchu zostało tylko kilka minut. Zek nie była pewna, czy jest bezpieczna, nie mówiąc o Brusie Trennierze, który znajdował się piętro niżej. Kusiło ją, żeby sięgnąć do niego swoim umysłem i zobaczyć, gdzie się teraz znajduje. Już miała to zrobić, ale w tej samej chwili zadzwonił telefon. Na szczęście zabrała ze sobą latareczkę. Do telefonu było nie dalej niż trzy kroki. Po chwili pytała Bruce'a: - Czy wszystko z tobą w porządku? Gdzie jesteś? - Przy wejściu do korytarza. Widziałem coś dziwnego. Oświetliłem to latarką i owa rzecz zniknęła! Jednak czuję, że to coś jest niedaleko. Jedno z nich wygląda tak, jakby nie
miało kształtu! Znika w świetle, pływa, zmienia kształty. Zek, na litość boską, to mnie przeraża! - Bruce, jak najszybciej wracaj na górę - odpowiedziała. - Otworzę ci właz. Kolejna minuta mijała powoli. W końcu usłyszała stukanie w pokrywę włazu. Przekręciła kołem dociskającym właz, jej serce waliło głośno, szybko oddychała. Panowała kompletna cisza i ciemność, w której widać było tylko snop światła latarki. Odblokowała właz, a Ben popchnął od dołu. W ostatniej chwili pomyślała, żeby sięgnąć do niego umysłem. I zrobiła to.. ...lecz jego umysł był tylko oślepiającą białą agonią, jedyną myślą był przewiercający wszystko krzyk, który zanikał w oddali. Krzyk zanikał i słychać było tylko coraz cichsze: Zek! Ach, Zek! Zekkk! Zekkkk!! Och, Zek-k-k-k!Aż nie zapadła cisza. Zek z siłą wzmocnioną przerażeniem naparł na pokrywę włazu, z którego wyłaniał się Trennier. Z włazu wystawała już głowa i barki Trenniera. Ale to nie umysł Bruce'a ani nie jego mięśnie nacierały z coraz większą prędkością do góry. Spróbujcie sobie to wyobrazić. Ciało wznosi się do góry, szeroko otwarte oczy nie widzą niczego, plecy są całkiem wyprostowane. Inżynier wyglądał jak groteskowa kukiełka... i rzeczywiście był taką kukłą! Ktoś włożył w niego rękę i ta ręka trzymała go od środka za kręgosłup! Była to kukiełka zakładana na rękę jak rękawiczka. Wkrótce za Trennierem pojawiła się inna głowa i ramiona. Był to ktoś całkowicie inny! Pod Zek ugięły się kolana, sięgnęła do pasa po pistolet prawie omdlałymi rękami. Potknęła się, kiedy się cofała, usiłując oddalić się od przerażającej potworności. Ale poruszała się niczym na zwolnionym filmie. Natomiast postać wynurzająca się z włazu wyciągnęła karmazynową rękę z wnętrza Trenniera... popłynęła krew i trysnęła na twarz Zek... żółte oczy zapłonęły blaskiem. Wydawało się, że ich płomień dosięgnie także Zek, a ich środek zabarwił się czerwono. Te oczy wyglądały jak dziurki w masce na Halloween, tylko że płonęło w nich także życie! To coś wyszło z włazu jednym płynnym ruchem. Tuż za nim wyrosła kolejna postać. Wszystko działo się w surrealistycznie zwolnionym tempie, ale było to tylko złudzenie umysłu Zek. Naprawdę działo się to bardzo szybko. W istocie działo się to zbyt szybko, żeby nawet śledzić ten ruch. Złożyła razem ręce, trzymając w nich latarkę i pistolet. Ale w chwili gdy już naciskała spust, zakrwawiona ręka wytrąciła jej broń oraz latarkę z dłoni. Zimna wilgotna ręka zacisnęła się na jej nadgarstkach, chwytając je w lodowatą pułapkę... Trask przerwał. Bez
jednego mrugnięcia patrzył w przestrzeń. Poszarzał i wyglądał, jakby się zapadł do środka. Zatrzeszczało radio i oficer dyżurny zaczął je regulować. Z daleka dobiegł ściszony głos informujący o położeniu helikopterów. - Ptak Jeden do bazy... lądowanie za dwadzieścia minut, odbiór. - Odebrałem - powiedział oficer dyżurny do mikrofonu. Dzięki temu Trask otrząsnął się z transu. - Lepiej dokończę to szybko - odezwał się. Po chwili kontynuował beznamiętnym głosem podobnym do robota zdającego raport. - Zrozumcie, że to nie był sen, chociaż spałem. Część z tego zapewne była marzeniem sennym. To, o czym wam opowiadam, jest swego rodzaju rekonstrukcją tak zwanego „Incydentu w Radujevac”. Jest to składanka z nawiedzających mnie koszmarów, opowieści Nathana Keogha oraz dowodów, na jakie natrafiliśmy w Schronieniu. Składa się na to również telepatyczny przekaz Zek, wysyłany w jej ostatnich chwilach. Jej ostatnie chwile... tak. Kiedy ten drań Malinari złapał ją za nadgarstki i posłał jej przerażający uśmiech, wiedziała, że to koniec. Uśmiechając się przechylił głowę i zaczął w niej czytać jak w książce. Tylko że każda przeczytana strona była wyrywana, mięta i wyrzucana. Kiedy wiedziała, że to już koniec, postanowiła skontaktować się ze mną. Już kiedyś to zrobiła, kiedy myślała, że umiera. Tym razem jednak umierała. W koszmarach widziałem jego twarz. Piękna, ale jakby nieobecna, sztuczna, kosmetyczna. Lord Malinari wyglądał tak, jak chciał wyglądać: młody, lecz nie za bardzo, ciemny, ale bez przesady, spragniony... tego nie był w stanie zamaskować. Był żądny wiedzy i związanej z nią władzy. Wiedzy Zek, która nie zamierzała jej oddać bez walki. Początkowo nie patrzyła na niego, mogła spoglądać jedynie na biednego Trenniera skąpanego we własnej krwi na podłodze. Biedny Trennier; zgwałcony i martwy. Tylko że... - O nie - rzekł Malinari głosem przypominającym bulgotanie oliwy. - Martwy, ale nieumarły, przynajmniej już niedługo. On zna się na wielu sprawach, na maszynach i urządzeniach, i ja też je poznałem. Ale ty... to, co ty wiesz, jest znacznie bardziej interesujące. Co więcej, widzę, że miałaś już do czynienia z kimś podobnym do mnie. Zek czuła, jak opuszcza ją wiedza, wypływa z niej i wślizguje się do niego. Przyspieszała przekazywanie informacji do mnie. Ale nie sposób było pominąć Malinariego; odczytał telepatyczny przekaz i zinterpretował go jak najlepiej. Przynajmniej jeśli chodzi o jej wiedzę na ten temat.
Wspomnienia Zek, jej przeszłość, jej sposób rozumienia świata, były niczym opiłki żelaza przyciągane przez potężny magnes, którym był umysł Malinariego. Ale ona walczyła. Jeszcze jak walczyła! Zatem to, co mi przekazywała, to nie była przeszłość, ale sytuacja z teraźniejszości, w której mogłem dostrzec, jak postrzegała świat i jak ten świat mógłby wyglądać, gdybym nie otrzymał ostrzeżenia. Jednocześnie wiedziała, że nie może pozostać w tej sytuacji, że tak dalej być nie może, ponieważ Malinari dowie się zbyt wiele. O mnie, o Wydziale E, naszych esperach i ich talentach. Gdyby na to pozwolić, Malinari dowiedziałby się o wszystkim. W tej chwili pojawili się kolejni mieszkańcy piekieł: Vavara, nieprawdopodobnie piękna w odbiorze Zek, oświetlona własną emanacją i starająca się pomniejszyć fakt obecności Zek. Ja również ją widziałem, ale pozwolę sobie pominąć opis, bo nie jest możliwe ujęcie tego zjawiska słowami. Piękno wampyrzej Lady jest dogłębne. Ujmijmy to w taki sposób: większość kobiet, zwłaszcza młodych kobiet, nienawidziłaby jej. Nieodparcie przyciągałaby do siebie, budząc zarazem nienawiść. Z drugiej strony nawet najbardziej zblazowani i wyczerpani nadmiernymi ekscesami mężczyźni pożądaliby Vavary. No i w końcu Lord Szwart. Ciemność... płynne, sączące się coś... bezkształtny kształt... krańcowość metamorfizmu, niekończąca się mutacja protoplazmy. Najbliższym porównaniem w opisie Nathana Keogha byłby Lord Zabójczooki z Szaleńczego Dworu w Turgosheim. Ale o ile Eygor był zbudowany z mięsa i kości, choć to mięso należało wcześniej do kogoś innego, o tyle Szwart składał się z bardziej podstawowej materii. W większości była to ciemność. Vavara zobaczyła Zek i z zazdrością zwróciła się do Malinariego: - Bierz, co ci potrzeba, i skończ z tym. - Miała głos równie piękny jak jej cielesna powłoka. Szwart zassał powietrze do chwilowo wytworzonych płuc, dzięki temu mógł wypowiedzieć następujące słowa: - Racja, załatw się szybko. Na górze czekają na nas młodziaki... słodkie mięsko... i cały świat do zdobycia. - O nie - odrzekł Malinari. Przesunął szczupłą dłoń i podniósł policzek Zek do góry. Ona walczy z żelazną siłą woli, a ja pożądam tego co w środku. - Następnie zwrócił się do niej, a poprzez nią do mnie: - Czy wiesz, że oczy są oknami duszy? To prawda, Zekintho. Ale moje długie palce sprawiają, że są także oknami umysłu. Jestem już zmęczony, więc się pospieszę. - Podniósł dwa palce na wysokość jej oczu i trzymał je nie dalej niż jeden cal od jej twarzy.
Zek wiedziała, co zrobi, ale gdy patrzyła na jego pulsujące krwią blade, wydłużające się paluchy, wiedziała także, co sama musi zrobić. Stworzyła obraz i rzuciła nim w Malinariego, pokazała mu zaplanowaną zagładę. To fakt, że skłamała, pokaz zniszczeń był znacznie większy od ewentualnych faktycznych skutków wybuchu. Obraz walącego się do rzeki sufitu spowitego łuną ognia oraz miażdżonego betonu niósł prawdziwe zagrożenie. Być może Lord Malinari podejrzewał kłamstwo, ale sposób, w jaki Zek patrzyła na otwarty właz, skąd wychodziło właśnie trzech poruczników, uwiarygodniał tę wizję. - Co? - zdziwił się Lord. Z wściekłości zrobił krok do tyłu. - Chciałaś nam uczynić coś takiego? - Podniósł ją do góry, przeciągnął do włazu i bez chwili namysłu, bez chwili... Poczuła, że leci w dół głową na przód. Czas minął, kiedy Lord Malinari zatrzasnął oraz zabezpieczył właz. To wtedy się obudziłem. Trzęsłem się, byłem zlany zimnym potem, choć jednocześnie czułem gorąc. W głowie wciąż brzmiały mi ostatnie słowa Zek. - Do widzenia, Ben - powiedziała. - Kocham cię... A potem oślepiające białe światło, które chciałbym, żeby nie okazało tylko światłem mojej lampki nocnej. O to się modliłem. Ale prawda była inna.
VII Kostnica Widać było, że Trask nie może dalej opowiadać. Kiedy siedział, kręcąc z niedowierzaniem głową, starając się dojść do siebie po traumatycznym przeżyciu, opowieść podjął Ian Goodly. W zestawieniu z ochrypłym tonem Traska głos prekognity brzmiał niemal melodyjnie. - W tamtym czasie w byłych krajach satelickich Związku Radzieckiego panował bałagan - zaczął. - Jugosławia, Bułgaria i Rumunia były niestabilne politycznie, a Radujevac znajdował się w miejscu, gdzie stykają się granice tych trzech krajów. Schronienie miało status obszaru niezależnego jak ambasada, coś w rodzaju brytyjskiej enklawy na obcej ziemi. Jasne, że rząd Wielkiej Brytanii posiadał domy, ambasady i temu podobne we wszystkich byłych krajach satelickich, ale z uwagi na brak stabilizacji politycznej dostęp do tych enklaw był utrudniony. Tej samej nocy przybył do naszej kwatery głównej Nathan Keogh. Zaczął wyjaśniać nam, co się stało w Krainie Gwiazd. Wtedy przyszedł Ben. Początkowo był uradowany widokiem Nathana. Jednak w miarę słuchania opowieści Nathana stawało się dla niego coraz bardziej oczywiste, że jego nocny koszmar wcale nie był snem, ale telepatycznym przekazem od Zek... Kiedy prekognita przerwał, Trask wstał i przez chwilę nie ruszał się, trzymając zamknięte oczy. Nabrał powietrza do płuc i ruszył do drzwi. Nikt nie powiedział ani słowa, kiedy wychodził, lekko zataczając się. - Ian? - Jake po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu. - Możesz dokończyć? - Oczywiście. Wszystko dla ciebie - odezwał się Goodly, choć wyglądał na zaskoczonego. - W zasadzie nie wiele mogę dodać. - Po czym już po chwili kontynuował: Ze Schronieniem mieliśmy łączność radiową i telefoniczną. A przynajmniej powinniśmy ją mieć. Próbowaliśmy nawiązać kontakt. A to, co opowiedział nam Nathan, napędziło nam strachu. Mielibyśmy pewność, gdybyśmy zaufali talentowi Bena. Poza tym mieliśmy inne sposoby.
Wezwaliśmy esperów, wszystkich, którzy byli dostępni. Jednak jeszcze zanim pierwszy z nich pojawił się w kwaterze głównej, Nathan zaproponował współpracę. Wcześniej był już w Schronieniu i pamiętał współrzędne tego miejsca. Jeśli jednak Ben miał rację i Wampyry wyszły przez bramę, i wciąż tam były, to co z tym fantem zrobić? Przez następną godzinę Ben pocił się ze strachu. Nie był w stanie zdecydować się na podjęcie decyzji. Ufając swojemu talentowi, wiedział, że jest już za późno... Ale to przecież Zek znajdowała się w Schronieniu! Co do Nathana, to gotów był ruszać do Rumuni na najmniejszy gest ze strony Bena. W rzeczy samej tylko on potrafił się tam dostać w jednej chwili. Prawdę mówiąc, mogliśmy go powstrzymywać. Przybyła Millicent Cleary, obecnie najlepsza z naszych telepatek. A także nasz lokalizator David Clark. Nigdy nie zapomnę tej sceny: Chung stoi przed oświetloną mapą, dotykając koniuszkiem palca miejsca, gdzie znajduje się Radujevac. Jednocześnie lewą ręką trzyma się Milly. Często pracujemy w parach w podobny sposób. Już po kilku sekundach było wiadomo. David cofnął się o krok od ściany. Milly zaś cofnęła swoją rękę! Lokalizator coś wyczuł, coś w Radujevac, w Schronieniu, a Milly odnalazła to coś w jego umyśle, był to smród zła. Umysłowy smog wampirów! Milly chciała połączyć się telepatycznie z Zek. Były bliskimi przyjaciółkami i znały swoje umysły. Ale nie istniał nawet ślad telepatycznej aury Zek. Żadnego znaku życia. Na monitorze telepatycznej świadomości zagościła pozioma linia. Jeżeli zaś chodzi o umysłowy smog wampirów, to z niczym nie można go było pomylić ani mu zaprzeczyć. Potwierdziły się najgorsze obawy Bena. Ale dlaczego ja nie wiedziałem, że się to wydarzy? Co mi z talentu, który działa tylko wówczas, gdy mu się samemu zechce? Dlaczego przyszłość jest taka pokrętna? Obwiniałem się za to, że nie przewidziałem tego, co się wydarzy, a Ben obwiniał się za to, co zobaczył! Nathan, a także jego ojciec Harry Keogh, wiele zawdzięczał Zek. Zek nie tylko walczyła razem z nim w Krainie Gwiazd, ale pomagała mu odkryć Kontinuum Möbiusa. Nathan w nie mniejszym stopniu od Bena postanowił nie spocząć, dopóki nie nabiorą całkowitej pewności. Nie chodziło o pewność, że Zek nie żyje, ale że nigdy nie będzie nieumarła. Tak więc wzięliśmy ze sobą broń i Nathan przerzucił nas do Schronienia. Tylko że to już nie było schronienie, tylko kostnica... Ja, Ben, Chung i Lardis. Ha! Spróbuj utrzymać Lardisa z dala od tej sprawy. On także gorąco kochał Zek. Nathan przeniósł nas drogą Möbiusa do Radujevac. Minęły może
dwie godziny albo dwie i pół od czasu, gdy Ben wybudził się z koszmaru. Tyle czasu wystarczyło, żeby dokonać rzezi na dzieciach i personelu. Na to, co zobaczyliśmy, spokojnie wystarczyłoby dwadzieścia minut! Biedne dzieci i ludzie, którzy się nimi opiekowali. Ich poskręcane ciała były już całkiem zimne. Byli już martwi w chwili, gdy Ben znajdował się dopiero w połowie drogi do kwatery głównej. Jestem przekonany, że to co zobaczył, upewniło go w wierze, że nic nie mógłby dla nich zrobić, a to z kolei trzymało go przy zdrowych zmysłach. Nikt nie przeżył. Trzydzieścioro sześcioro dzieci i osiem osób personelu zginęło... lub zniknęło. Tak czy owak odeszli. Jesteśmy pewni, że nawet jeśli nie było czyjegoś ciała, to taki ktoś także nie przeżył. Co oznacza, że zginął, że jest nieumarły lub wkrótce takim będzie. Nie było innego wytłumaczenia nieobecności, chyba że zostali zabrani jako zapas żywności. Brakowało trzech ludzi z personelu: Denisa Karalambosa, pediatry z Aten, Andre Cornera, psychiatry z Londynu, i kogoś, kto nie stanowi już problemu, czyli Bruce'a Trenniera. Domyślamy się, dlaczego oni właśnie zostali zabrani, ale nie mamy pewności. Trennier, jak mieliśmy okazję się przekonać, awansował na porucznika. Być może podobnie stało się z pozostałymi. Jeśli komuś jest żal tych ludzi, niech szybko zapomni o tego rodzaju uczuciach. Lepiej by było dla nich, gdyby umarli. Taki jest przynajmniej nasz punkt widzenia. Nie wspominając o naszych intencjach. Jeżeli chodzi o Zek, to na pewno nie cierpiała. Kiedy nastąpił wybuch, nie zdążyła niczego poczuć. Wzmocniona żelbetowa konstrukcja podłogi piwnicy wygięła się, a pokrywy włazów wyleciały do góry jak korki od szampana. Jaskinia znajdująca się pod podłogą piwnicy po prostu zniknęła! Ściany i sufit zawaliły się i zakrawa na cud fakt, że nie zawalił się tył Schronienia. Wampyry i ich porucznicy musieli to poczuć. Jakakolwiek żywa istota znajdująca się w
piwnicy
z
trudem
przetrwałaby
wybuch.
Ale
Wampyry
nie
są
ludźmi
i
najprawdopodobniej tylko by się jeszcze bardziej wściekły. I rozładowały tę wściekłość w Schronieniu. Jedyny pozytywny efekt tego wszystkiego to ostateczne zamknięcie tej potwornej Bramy. Sama Brama wciąż gdzieś była pod ziemią, ale wyjście z podziemi zostało skutecznie zablokowane dwoma tysiącami ton betonowych odłamków i Bóg jeden wie jaką ilością skały. Potworny i przygnębiający widok ofiar był wstrząsający. Nie ma słów, które mogłyby oddać to, co czuliśmy. I nic dla nich nie mogliśmy zrobić. Nie w tamtym czasie, to znaczy
nie od razu. Przecież nie mogliśmy rozgłaszać tego bez inicjowania powszechnej paniki... o ile ktoś by nam uwierzył. Ze zrozumiałych względów musieliśmy wszystko zachować w tajemnicy. Ujawnienie wszystkiego mogłoby się zakończyć polowaniem na czarownice. Ludzie staliby się dawcami krwi. Inni zamykaliby się w domach, czyniąc z nich twierdze. Broniliby się srebrnymi kulami, kołkami, kuszami, pistoletami, karabinami, wszystkim. W ciągu ostatnich piętnastu lat pozbyliśmy się granic. Tylko Wielka Brytania jest reliktem dawnych czasów z kontrolą, paszportami i tak dalej. Ale co z resztą Europy? Potrafisz sobie wyobrazić panikę i chaos, jaki mógłby zapanować, gdyby wprowadzić na nowo kontrole graniczne, uzbrojone straże i tak dalej? Czy sądzisz, że dużo czasu by minęło, zanim politycy różnych krajów nie zaczęliby się nawzajem oskarżać? Gdyby zaczęły fruwać oskarżenia, to najbardziej oberwałoby się Rosji i Rumunii, ponieważ Bramy znajdują się na ich terytoriach. Ale co z Wielką Brytanią, która wiedziała o tych Bramach od trzydziestu lat? A co z nami, czyli Wydziałem E? Pewnie skończyłoby się to rozwiązaniem Wydziału E, który nie spełnił swojego zadania, i kto wówczas zająłby się tym bałaganem? Nie koniec na tym. Ledwo zacząłem! Wcześniej czy później ludzie dowiedzieliby się, że Rosjanie stworzyli swoją Bramę w Perchorsku, jako rezultat nieudanego eksperymentu. I zażądaliby zniszczenia tej Bramy, choć i tak przecież byłoby zbyt późno. Ale co z poplecznikami Suworowa w Moskwie, czy mają zamykać kopalnię złota tylko dlatego, że Zachód boi się konkurencji? A zatem Żelazna Kurtyna znowu zapada, jak za czasów, gdy powiewała czerwona flaga. Pewnie w końcu by się zorientowali. Zwłaszcza gdyby noce zamieniły się w koszmary. Ale co wówczas? Czy postąpiliby tak samo jak ostatnio, gdy użyli bomby atomowej? Być może przez Bramę poleciałaby broń atomowa, chemiczna i biologiczna. Wielogłowicowe rakiety. Totalne zniszczenie świata, świata Nathana i jego ludu, wszystkich Cyganów. Zapewne byłyby to bomby neutronowe, to spowodowałoby śmierć wszystkiego, ale złoto pozostałoby nietknięte. Tylko że nie wiemy, czy promieniowanie zabiłoby Wampyry. W międzyczasie Wampyry panoszyłyby się na świecie. Nawet gdybyśmy zabili trochę ich niewolników, Lordowie i tak stworzyliby kolejnych. Na tym polegałoby przetrwanie. Niedługo później poszczególne wyspy, narody, kontynenty zaczęłyby się całkowicie izolować w obawie przed inwazją wampirów. Stąd zaś już tylko chwila do odpalania rakiet i bomb neutronowych, tym razem na naszej planecie. Już kiedyś mieliśmy „ostateczne rozwiązanie”, ale tym razem byłby to holokaust zupełnie innej miary.
Jak zatem widzisz, nie mogliśmy nikomu o tym powiedzieć. To była nasza sprawa i sami musieliśmy sobie z tym radzić. Ale... jeśli zajęlibyśmy się tym po naszemu - zgodnie z regułami Wydziału E - istniała szansa na zwycięstwo. W rzeczy samej były przesłanki ku temu, by stwierdzić, że nie jest tak źle. Trzeba było wszystko dokładnie przemyśleć, a następnie skorzystać z naszych talentów. Po pierwsze, dlaczego Vavara, Szwart i Malinari opuścili Krainę Gwiazd i wyruszyli do naszego świata? Jakie mieliby z tego korzyści? Co takiego było w Krainie Gwiazd, co sprawiło, że postanowili ją opuścić, zostawiając swoje armie i poruczników? Przede wszystkim wiadomo było, że w Krainie Słońca Cyganie nauczyli się stawiać skuteczny opór, walczyli, korzystając z broni Ziemian oraz niesamowitych zdolności Nekroskopa Nathana Keogha. Ponadto wampiry były niesamowicie ambitne, bardziej niż wszyscy Lordowie i Ladies przed nimi. Być może Kraina Gwiazd i Kraina Słońca nie wystarczały im. Ale Ziemia... Dowiedzieli się o Ziemi od Michaiła Suworowa i jego nieszczęsnego oddziału. Poznali nas, wiedzieli, że bez broni jesteśmy słabsi od Cyganów z Krainy Gwiazd. Dowiedzieli się, że są nas miliony, a właściwie miliardy ludzi wielu narodowości rozrzuconych po całej planecie. Nie jakieś tam plemiona czy szczepy mieszkańców lasów między górami i pustynią, ale ogromne termitiery pełne ludności! Przed nimi rozciągała się kraina mlekiem i miodem płynąca, a właściwie to wartka rzeka krwi. Co więcej, przestaliśmy wierzyć w istnienie wampirów! W naszym świecie wampiry to fikcja, postacie z książek, mity pochodzące z pełnej przesądów przeszłości. Nawet w Rumuni, na Węgrzech i wyspach greckich ciężko byłoby znaleźć garstkę osób naprawdę wierzących w istnienie wampirów. Jednak w Wydziale E od dawna wiedzieliśmy, że nie są to mity, że w naszym świecie też kiedyś żyły wampiry i to zapewne nie jeden raz. Zek zaś wiedziała o tym wszystkim doskonale. Nawet mieszkała w zamczysku Lady Karen, w Krainie Gwiazd! Tak więc możliwe, że telepata Malinari mógł się dowiedzieć ważnej rzeczy: że w naszym świecie długowieczność jest równoważna z anonimowością. Być może domyślili się tego już po starciu z ludźmi Suworowa w Krainie Gwiazd. Najważniejszym dowodem wskazującym na to, że Malinari i reszta pragną zachować swoją obecność w tajemnicy, przynajmniej przez jakiś czas, to zabite dzieci i personel Schronienia. Nie zwampiryzowali ich! Nie przekazano im ani grama wampirzej esencji. Zatem wampiry nie miały zamiaru szerzyć zarazy. Jeszcze nie. Ale ludzie zostali zamordowani i stary Lidesci nie znalazł spokoju, dopóki wszystkich nie spalono. Chociaż nie znaleźliśmy najmniejszych śladów zarazy - nawet w tych, z których
dosłownie wyssano życie - Lardis nalegał na spalenie. A ponieważ nikt w tym świecie nie ma takiego doświadczenia w kontaktach z wampirami jak Lardis, prawie wcale nie spieraliśmy się z nim. Co więcej... kremacja, na którą nalegał Lardis, dosyć dobrze pasowała do naszego planu. Musieliśmy nie tylko utrzymywać obecność wampirów w tajemnicy, ale wręcz pomagać w zacieraniu śladów ich obecności! W Schronieniu był duży zapas oleju opałowego. Do zawalonej jaskini wlaliśmy całą beczkę oleju, a pozostałe beczki podziurawiliśmy, pozwalając, by cała zawartość rozlała się po podłodze pokoi. Oddaliliśmy się, a Nathan podpalił zapałkę. Wystarczyła tylko jedna zapałka. Wyglądało to na działanie maniaka lub maniaków z jakiejś obłąkanej sekty. A może był to sabotaż, dzieło antybrytyjskiej organizacji terrorystycznej? Może jacyś bezlitośni kryminaliści napadli na Schronienie i zacierali po sobie ślady? Tak to mniej więcej wyglądało... Służby ratunkowe w Rumunii działają bardzo wolno, a i miejsce w którym zlokalizowane było Schronienie nie należało do zbyt uczęszczanych. Patrzyliśmy, jak się pali Schronienie, po czym Nathan zabrał nas do Londynu. Na miejscu poczekaliśmy trochę i zadzwoniliśmy do władz w Belgradzie, Sofii i Bukareszcie, informując ich, że odebraliśmy sygnał SOS. Ze Schronienia proszono o pomoc, ponieważ banda najeźdźców otoczyła budynek. Po kilku dniach zwrócili się do nas z kondolencjami: siły bezpieczeństwa zrobiły wszystko, co w ich mocy, by złapać przestępców, oraz że potrzebują jeszcze trochę czasu... W tym czasie byliśmy dość zajęci. Ja starałem się ze wszystkich sił podejrzeć przyszłość. Ale... chodzi o to, że nie potrafię na siłę robić tego, do czego mam talent. Nie umiem tego kontrolować. Widzę, co widzę, wtedy kiedy to widzę - i tyle. Podobnie zajęci byli nasi lokalizatorzy z Davidem Chungiem na czele. Ale gdzie szukać? Smog umysłowy ulotnił się, a w kontynentalnej Europie granice przestały istnieć. Trzej najeźdźcy ze swoimi porucznikami oraz świeżymi rekrutami mogli być dosłownie wszędzie. Mogli udać się do Jugosławii albo na wschód do Bułgarii, na północ w Karpaty lub popłynąć rzeką na Węgry. Za dnia musieli się kryć przed słońcem. Ale w nocy... nikt nie potrafi tak szybko się przemieszczać jak Wampyry. Intrygował nas brak smogu umysłowego. Tam gdzie znajdują się wampiry, a zwłaszcza Lordowie, tam jest także i smog: gęsta, nieprzenikalna chmura psychicznego eteru... a może Malinari ukradł coś więcej z umysłu Zek? Chyba tak. Prawdopodobnie
dowiedział się czegoś także o Wydziale E, zanim Zek nie skróciła przesłuchania, pokazując obraz zagłady Wampyrów. Ale jak dużo się dowiedział? Ile wyssał z umysłu Zek? Nie sposób było się tego dowiedzieć. Niewątpliwie jednak wiedzieli, że trzeba się kontrolować i maskować aktywność umysłu. A może oni byli po prostu ostrożni. Nathan został z nami przez pięć dni, wystarczająco, żeby odnowić swoje stare... hm, kontakty? Potrzebowali go jednak w Krainie Słońca i nie mógł u nas dłużej pozostać. Pamiętaj, że on też miał sporo problemów, może więcej od nas: nasze trio najeźdźców zostawiło za sobą małą armię poruczników pragnących zostać Lordami, niewolników i stworów wojennych. Życzyliśmy mu zatem wszystkiego najlepszego, daliśmy tyle broni, ile był w stanie zabrać ze sobą, po czym wyruszył na wojnę w swoim wampirzym świecie. I przez cały czas, straszny, znerwicowany tydzień, tylko jedna osoba nie była zajęta, a był to Ben Trask. Po prostu wycofał się i schował przed światem. Bałem się, że rzuci pracę w Wydziale, ale powrócił jeszcze silniejszy, a przynajmniej bardziej zdeterminowany. I powiem ci teraz coś, czego nie wie nawet Ben. Tej nocy pełniłem dyżur w kwaterze głównej Wydziału E, tej samej nocy, w której Nathan przeniósł do nas Lardisa, a Ben śnił koszmary o Zek. Kiedy Ben przyjechał do kwatery i zobaczyłem, w jakim jest stanie... wiedziałem o Zek. Rozumiesz? Wiedziałem! Mogłem mu o tym powiedzieć, ale skoro on sam nie miał takiej pewności, to ja też nie śmiałem mu o tym powiedzieć. Patrząc na niego, od razu widziałem jego przyszłość. Z jednej strony był to najwyraźniejszy z widzianych przeze mnie obrazów przyszłości, ale z drugiej strony sposób, w jaki to postrzegałem, był bardzo niewyraźny. Albowiem to co widziałem, to zimna i samotna przyszłość... Po jakimś czasie na zewnątrz samochodu dowodzenia Jake zagrodził drogę Goodly'emu, mówiąc: - Tak między nami. Tutaj nikt nam nie przeszkadza. Czy nie masz nic przeciw temu, żebym zadał ci kilka pytań? Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że od początku jesteś ze mną i chciałbym, żebyś opowiedział mi wszystko. Inni coś jeszcze przede mną ukrywają, ale ty chciałbyś powiedzieć. Mam rację? Goodly uśmiechnął się, westchnął i rzekł: - Powiedziałem to, co mogłem. Ale mimo że masz rację co do tego, że jestem z tobą, a raczej że mój talent trzyma twoją stronę, nie mogę ci odpowiedzieć. Wydział jest najważniejszy, a Ben Trask to Wydział.
- No to może na niektóre pytania - nalegał Jake. - Jesteś prekognitą, tak? I dzięki twojemu talentowi, czyli prekognicji, możesz dostrzegać przyszłość? - Ogólnie mówiąc, tak - ponownie westchnął Goodly - Ale jest to bardzo uogólnione pojęcie, ponieważ to nie jest takie proste. - No dobrze - odparł Jake uspokajająco. - Jednak już mi powiedziałeś, że widzisz coś z mojej przyszłości, prawda? Powiedziałeś, że przez jakiś czas będę z wami, z Wydziałem E. - Tak, to prawda - odpowiedział Goodly. - W jakim zakresie? - Nie wiem. - Dobra, czy to wynika z tego, że po prostu Trask nie puścił by mnie wolno? - Tak, możliwe, że z tego właśnie powodu - odpowiedział prekognita. - Musiał zobaczyć, jak sobie radzisz, co zabrało trochę czasu. Częściowo z tego właśnie powodu mogłem dostrzegać twoją obecność wśród nas. Ale o co chodzi, Jake? Wciąż masz wątpliwości? Myślałem, że podjąłeś decyzję? - A może uważa, że będę przydatny? - Jake zignorował pytania Goodly'ego. - Co więcej, może tak naprawdę chodzi o Harry'ego? - Nekroskop byłby dla nas najbardziej przydatny - przyznał Goodly. - Ale nie każ mi wybierać. Obaj bylibyście dla nas potrzebni. Myślałem, że to jest jasne. - Czy ten... Harry kontaktuje się ze mną? Znalazł się w mojej głowie, żeby mną kierować? - naciskał Jake. - Czy po prostu mnie wykorzystuje? - Wykorzystuje? Raczej dba o twoje bezpieczeństwo. - A to coś w mojej głowie, czy to telepatia? Telepatyczna kontrola? - rozgniewał się Jake. - Coś podobnego do telepatii - prekognita wyglądał na niepewnego. - Ale nie do końca. Harry miał na to inne określenie. - Miał? Dlaczego mówimy o Harrym w czasie przeszłym? - żachnął się Jake. - Co za głupie pytanie - ponieważ nie żyje! A skoro jest martwy, to jak może mi cokolwiek robić? Jeżeli o mnie chodzi, to nie wierzę w duchy. Jeśli twoim zdaniem to co on robi, nie jest telepatią, to jak to nazwiesz? - Teraz i tak ta wiedza nie byłaby pomocna, nie na tym etapie. - Goodly pokręcił głową. - Raczej stałaby się przeszkodą, uniemożliwiałaby ci zaakceptowanie... wszystkiego. Jake zaczynał się coraz bardziej denerwować. - Przeszkoda w akceptacji? - spytał retorycznie. - Myślisz że do tej pory nie było takich przeszkód? To czyste szaleństwo! Niby kim jestem? Jakimś popieprzonym medium? Czy istnieje jakiś choćby najmniejszy powód, dla którego miałbym się stać celem
aktywności jakiegoś umarlaka? Rozumiem, że to, co dotychczas zobaczyłem i czego doświadczyłem, jest rzeczywiste, ale nie mam pojęcia, czy to, o czym mi mówiliście, jest zgodne z prawdą. Ufam swoim pięciu zmysłom, a przynajmniej ufałem. Chętnie byłbym nawet skłonny uwierzyć w to, co mi opowiedzieliście, choćby po to, żeby nie sądzić, że mi odbija. Ale... ale... ten Harry jest pieprzonym zdechlakiem! - Hm. W pewnym sensie jest martwy - odezwał się prekognita równie poważnym tonem jak zawsze. - Tylko że Harry nie postrzegał egzystencji w kategoriach życia i śmierci. Kiedyś był naprawdę dwiema osobami. Miało to miejsce na skutek wypadku, i jego umysł faktycznie zaistniał w jego własnym dziecku. Później przeżył jeszcze jedną przemianę. Najlepiej ją sobie wyobrazić jako metampsychozę lub... - Metampsychozę? - przerwał mu Jake. Choć nigdy wcześniej nie słyszał tego słowa, to nie miał żadnych trudności ze zrozumieniem jego znaczenia. - Chodzi ci o transmigrację? Wędrówkę dusz? Czy on się zajmuje przeskakiwaniem z ciała do ciała? Twarz młodego mężczyzny przybrała podejrzliwy wyraz. - Nie, nie w tym rzecz - zaprotestował prekognita. - A niby w czym? Spójrz na to z mojego punktu widzenia! Koleś nie żyje i jednocześnie próbuje przejąć kontrolę nad moim umysłem. Co następne? Ciało? A jeśli raz mu się uda, co myślisz, że kiedykolwiek zechce je oddać? A co ze mną, panie cholerny prekognito? Co ze mną, do kurwy nędzy? Czy to właśnie z tego powodu nie jesteś w stanie nic powiedzieć o mojej przyszłości? Ponieważ Jake Cutter nie ma już przyszłości przed sobą? - Uspokój się, na litość boską! - Goodly wyglądał na niepokojonego. - Wygląda na to, że masz słabą pamięć, panie Cutter! - Co? - To stwierdzenie nieco uspokoiło Jake'a. - 0 co ci chodzi z tą pamięcią? - Czy to nie Harry wyciągnął cię z więzienia? Czy nie uratował ci dwa razy życia, a przy okazji Liz? Jake zastanowił się nad tym, rozluźnił się trochę i odpowiedział: - Co ten... duch zamierza ze mną uczynić? - O, być może na to będę mógł ci odpowiedzieć - zaczął Goodly. - Nekroskop odkrył, że ludzie po śmierci robią dalej to, czym zajmowali się za życia. Dzięki temu odkryciu mógł korzystać z Kontinuum Möbiusa. Musisz mi uwierzyć na słowo. Najważniejszym celem w życiu Harry'ego było odnajdywanie i niszczenie wampirów. One były znane na Ziemi jeszcze przed tą ostatnią inwazją. Możesz mi wierzyć, że bez Nekroskopa nasz świat stałby się niewyobrażalnym piekłem już dawno temu. Tak więc...
- ...Więc uważasz, że będzie robił to co wcześniej - Jake skinął głową w geście zrozumienia, jednocześnie starając się walczyć z wątpliwościami. - Ten Harry... próbuje powrócić, ponieważ w jakiś sposób dowiedział się, że one wróciły, i chce zabić te wampiry. Jak jakiś duch, a ja... ja mam być jego narzędziem? Prekognita wzruszył ramionami i rzekł: - W końcu zrozumiałeś.
VIII Spotkanie umysłów W helikopterze nr 1 leciał Jake, Trask, Liz, Goodly, Lardis oraz dwóch techników, Jimmy Harvey i Paul Arenson. Mieli się zatrzymać dopiero w Alice Springs („tylko” osiemset mil dalej na wschód), gdzie zatankują. W śmigłowcu nr 2 trzeba było zrobić krótki przegląd, dlatego miał wystartować godzinę później. - Ci w samochodach jadą najpierw na południe do Kalgoorlie - odezwał się Paul Arenson, niebieskooki, jasnowłosy blondyn. - Tam załadują się na pociąg i pojadą do Broken Hill, a później zwykłą drogą do Brisbane. Zrobią jakieś dwa tysiące trzysta mil. My będziemy na miejscu za jakieś pięć godzin i to z przystankiem w Alice. Ale chłopaki z ciężarówki... cieszę się, że nie jestem jednym z nich. Będą w drodze ze trzy albo cztery dni, a my tylko pięć godzin! Jake nie słuchał szczegółów rozmowy, zwłaszcza że mieszała się z hałasem i wibracjami helikoptera. Statek powietrzny dawał poczucie bezpieczeństwa i nie rzucało nim wcale, ale z uwagi na przeznaczenie wojskowe, nie był wyposażony zbyt komfortowo. Jake siedział na podłodze w tylnej części maszyny, gdzie nie było siedzeń. Jego duże, kanciaste ciało wcisnęło się między plecaki, torby i paczki z osobistymi rzeczami podróżnych. Jake starał się wyszukać wygodną pozycję dla swojego ciała. Był bardzo zmęczony i miał nadzieję, że utnie sobie drzemkę. Dźwięk maszyny był zbyt regularny jak na kołysankę. Od czasu do czasu docierały do niego fragmenty przyciszonej rozmowy, słowa, które nie pasowały do muzyki maszyny. Dźwięki, wibracje, słowa sprawiły, że Jake powoli i zupełnie nieświadomie zaczął pochylać głowę. Liz Merrick siedziała przypięta pasami na fotelu strzelca. Długie nogi podniosła do góry i oparła na uchwycie dla strzelca. Lufa karabinu maszynowego była opuszczona na dół i zablokowana. Niebiesko-szara, połyskująca broń mimo bliskości pięknego ciała Liz wyglądała na niezdolną do akcji. Zasypiając Jake zachował pod powiekami obraz nagiej Liz z karabinem pomiędzy nogami...
...We śnie, kiedy już spał, stał się karabinem pomiędzy jej nogami! I niech to diabli, nie pieprzył Liz, ale był odwrócony w stronę drzwi. Ona zaś nie próbowała go ujeżdżać, tylko strzelała z niego... objęła go od tyłu rękami w talii i jedną dłonią masowała mu jądra, a drugą pobudzała stojącego członka, który strzelał wytryskami srebrnej, dymiącej spermy w kierunku koszmarnych wampirzych kształtów, powstrzymując je przed próbą wtargnięcia do wnętrza helikoptera, w którym lecieli Liz, Trask, Goodly i reszta! Nagle Jake otrząsnął się i obudził. Liz wpatrywała się w niego z płonącymi policzkami, półotwartymi ustami i szeroko otwartymi oczami. Jake nie potrzebował dyplomu z psychiatrii czy parapsychologii, żeby odgadnąć, co się stało. Czy to w roli świadomego podglądacza, czy przypadkowego widza, Liz widziała jego sen, a przynajmniej ostatnią scenę. Ponownie ujawniła się stłumiona na jakiś czas obawa, a właściwie podejrzenie, że Ben Trask wykorzystywał go, co więcej, że wykorzystywał Liz jako rodzaj przynęty lub marchewki, która miała mu uprzyjemniać czas. W tym punkcie mógł mieć rację, ale mógł się też mylić. Jeśli jednak Liz była marchewką, to co było kijem? - Ja... ja... - niemal bezgłośnie zaczęła Liz, jednocześnie z zawstydzeniem zdejmując nogi z podpórki strzelca i siadając prosto na siedzeniu. - Świetnie ci idzie! - Jake skierował myśl w jej kierunku. Po ruchu jej głowy widział, że odebrała przekaz. - Odpierdol się ode mnie! Potrzebował trochę czasu na uspokojenie, po czym zasnął ponownie... Docierały do niego strzępy rozmowy. Tylko czy przez słuch, czy wprost do umysłu? Może wciąż znajdował się w umyśle Liz, nie budząc podejrzeń dziewczyny, ona zaś stała się czymś w rodzaju przekaźnika. W ostatnich dniach Liz dostroiła się do Jake'a i całkiem możliwe, że technika nadawania, którą zastosowała w stosunku do Bruce'a Trenniera, udoskonaliła się. Może był to rodzaj rekompensaty z jej strony, zaproszenie Jake'a do rozmowy. Do rozmowy na jego temat. A może było to coś całkowicie innego? Przyciszony głos Traska: Ale dlaczego on? Lardis Lidesci: A czy odpowiedź na to pytanie ma jakieś znaczenie? skoro Jake został wybrany, to po prostu jest wybrańcem. Ian Goodly: Widzę pewne podobieństwa. Na przykład cechy charakteru, to, w jaki sposób Jake myśli, a także fizyczne podobieństwo. Jeśli spojrzeć na niego, to rzeczywiście nie widzimy Harry'ego, ale faktem jest, że za Nekroskopem trudno było nadążyć. Może powinniśmy się zastanowić nad tym, jak Harry go postrzega. Bo tutaj są podobieństwa.
Trask: Mów dalej. Goodly: Po pierwsze obaj stracili tych, których kochali. Ich miłości zostały zamordowane. Trask: I na tym się to kończy. Jeśli chodzi o ukochaną, która została zamordowana, to możesz mnie też zaliczyć do tego grona. Tylko gdzie się podziała skromność Harry'ego? Jake jest nieokrzesany, grubiański, obrażalski i nieopanowany. Goodly: Nieokrzesany? W niektórych okolicznościach taka cecha jest bardzo przydatna. Myślisz, że Nekroskop wybrałby do takiej roboty jakiegoś mięczaka? Trask: Chodzi ci o to, że to twardziel? Człowiek zdolny do zabójstwa, jeśli ma poważne powody? Lardis: Myślę, że to dobry wybór. Ja go lubię! Powtarzam, jeśli taki jest wybór Harry'ego, to ja się z nim zgadzam. Trask: No cóż... w pewnym zakresie może być. Zrozumcie mnie dobrze, nie kwestionuję wyboru Nekroskopa, po prostu go nie rozumiem. Odnoszę wrażenie, że on jest gotów walczyć z nami, a nawet z Harrym. Goodly: Też tak uważam! Ale pominąwszy jego maniery oraz agresywne tendencje, wciąż dostrzegam podobieństwa! Trask, z powątpiewaniem: Jeszcze więcej podobieństw? Goodly: Jak najbardziej. Harry też wierzył w zemstę. Nie pamiętasz? Oko za oko? Był jeszcze chłopcem, kiedy ruszył na Dragosaniego. Jeśli podobieństwa przyciągają się, to wiem, dlaczego Harry mógłby ciągnąć w stronę tego faceta. I powiem ci jeszcze jedno: jeśli chciałbyś, żeby Jake był zaangażowanym członkiem naszego zespołu i żeby oddał się naszej pracy, to mógłbyś po prostu poszukać tego Luigiego Castellana. Trask: A potem co? Wypuścić na niego Jake'a? Goodly: Castellano to śmieć i czas go uprzątnąć, chyba mamy podobne zdanie na ten temat. Myślę, że Jake i tak będzie na niego polować, przez co Castellano będzie przeszkadzać w naszej pracy. Gdybyśmy się jednak tym zajęli... to zniknęłaby przeszkoda. Zyskalibyśmy także wdzięczność Jake'a. Trask, nieco zdziwiony: No pięknie! Posłuchajcie tego oprawcy! Jednak masz rację, sprawdzimy to. Poprosimy Interpol oraz innych zagranicznych przyjaciół. Może wystarczy, jeśli postawimy Castellana przed sądem. Goodly: Nie, nie wystarczy. Wystarczy dopiero wtedy, jak Castellano zostanie trupem. Wiesz równie dobrze jak ja, w jaki sposób Jake rozprawił się z pozostałymi ludźmi
z jego gangu. Myślisz, że będzie zadowolony z tego, że boss siedzi sobie w komforcie i ciepełku za kratkami? Lardis: Powtórzę głośno, na wypadek gdybyście nie usłyszeli wcześniej: Lubię Jake'a Cuttera. Podobnie jak Liz. Liz, gwałtownie: Nie! Ja nie! Nie, niespecjalnie. Lardis zaśmiał się półgębkiem. Następnie zapadła cisza, ciemność pogłębiła się i Jake odpłynął w świat snów. Zimne prądy uniosły go w jakieś nieznane, a jednocześnie bliskie sercu strony... Brzeg rzeki, poniżej trawiastej krawędzi z wystającymi korzeniami. Woda wiruje i zakręca, tworząc niewielkie wiry. Na brzegu siedzi chłopczyk, pochyla się niebezpiecznie do przodu i macha nogami nad powoli przepływającą i wirującą wodą. Łokcie oparł na kolanach, a dłońmi podparł brodę. Wygląda tak, jakby z kimś rozmawiał. Może mówi do siebie. Pada na niego cień Jake'a. Chłopiec odwraca się i patrzy do góry. Wydaje się, że nie jest zdziwiony obecnością Jake'a (podobnie jak Jake). Przeciwnie, uśmiecha się ledwie widocznym, bolesnym uśmiechem, w którym jednak widać było szacunek dla gościa. - Cześć! A więc przyszedłeś. Może usiądziesz i pogadamy chwilkę? - Nie... nie chciałbym ci przeszkadzać! - odpowiedział Jake, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. A ponieważ nie wiedział także, co robić w tej sytuacji, poszedł za sugestią chłopca i usiadł. - Myślisz, że to możliwe, że już się gdzieś spotkaliśmy? - spytał Jake, czując się coraz dziwniej w tej sytuacji. Jednocześnie zaczął uważniej przyglądać się chłopcu. Po chłopcu widać było, że niedawno stoczył bójkę, ale nie wyglądał na poruszonego lub zajętego czymś szczególnym. To mógłby być zupełnie zwyczajny, przeciętny chłopiec, jednak Jake miał odmienne przypuszczenia. Miał jedenaście może dwanaście lat, włosy w kolorze piasku, był szczupły, a mimo to z trudem mieścił się w swojej starej i używanej już przez kogoś szkolnej marynarce. Brakowało górnego guzika od białej niegdyś koszuli, która wystawała z szarych, flanelowych spodni. Na nosie chłopca znajdowały się okulary, małe, okrągłe okna, przez które spoglądały na świat niebieskie oczy w mieszance zdziwienia i nieokreślonego wyczekiwania. Chłopiec nagle zorientował się, że Jake uważnie się mu przygląda. Spojrzał po sobie, zmarszczył nos z niesmakiem i powiedział: - To szkolne przepychanki, robota wielkiego Stanleya Greena.
Na ustach miał skrzepłą krew, dokładnie w kąciku ust, ale w jego rozmarzonych oczach nie było widać strachu. Właściwie to oczy wyglądały starzej niż cała reszta i Jake pomyślał, że gdzieś tam musi znajdować się całkiem dojrzały umysł. Jednak z pewnością nie był w stanie odgadnąć, jak bardzo dojrzały lub inaczej mówiąc, jak mądry jest ten umysł. A ponieważ chłopiec nie odpowiedział jeszcze na pierwsze pytanie (czy się już nie spotkali gdzieś), Jake poczuł przymus przypomnienia o tym pytaniu. - No to jak, synu? - Synu? - padła odpowiedź po dłuższej chwili. Chłopiec pochylił głowę na bok. Zastanawiasz się, czy się już nie spotkaliśmy? No więc nie poznaliśmy się, jeszcze nie. I prawdę mówiąc, nie bardzo mi się podoba, gdy mówisz do mnie „synu”. To tak, jakby jakby to ująć - zastanawiać się nad tym, co było pierwsze: jajko czy kura - w jego odpowiedzi nie było wrogości. - Co? - zdziwił się Jake. - Znowu ktoś bawi się w zagadki? Mam dosyć tej zabawy. - Ale to taka wspaniała przygoda - odpowiedział chłopiec, a jego głos wcale nie brzmiał dziecinnie, choć był to niewątpliwie głos dziecka. - Cała zabawa polega na rozwiązywaniu zagadek. - Usiadł prosto i spojrzał w oczy Jake'a, a może nawet głębiej. - A więc to jesteś ty. Miałeś ostatnio kłopoty, co? - Wyglądasz na kogoś, kto wie, o co tu chodzi - odpowiedział Jake. - Może podzielisz się tą wiedzą? - Czasem sny przynoszą odpowiedzi na nurtujące pytania. - Proszę bardzo - skinął głową chłopiec. - Już ci mówię: masz z tym kłopot. Ale jest w tym tyle samo twojej winy, co mojej. Twój umysł bardzo się opiera. A ja nie mam zbyt wiele umysłu! Z drugiej strony mam go sporo, tyle że nie w jednym miejscu, nie przez cały czas. Oczywiście, że wiem - to znaczy wiedziałem - sporo. Lecz to co zapamiętałem lub to co zapomniałem jest całkowicie przypadkowe. Coś jak amnezja lub ciężki przypadek błądzenia umysłu. Ale to też nie to. Widzisz, tak naprawdę to nie znajduję się w tym miejscu lub mówiąc prościej, nie jestem tutaj w całości. Co oznacza, że chociaż nie zrobię czegoś na sto procent źle, to także mogę tego nie wykonać dobrze w całości. Dlatego potrzebuję skupienia. Ale teraz, z uwagi na fakt, że postanowiłeś się mnie pozbyć, będzie nam trudno razem współistnieć, zwłaszcza dla mnie będzie to trudne. Jak długo jeszcze chcesz mi zamykać drzwi przed nosem, Jake? - Kim jesteś? - spytał Jake, czując zarazem dziwne dzwonienie na szczycie czaszki. Było też coś jakby negatywne deja vu: że to nie on był w tym miejscu wcześniej, ale chłopiec
już to kiedyś przeżywał - tutaj lub w innym miejscu. Na dodatek Jake czuł, że wie, gdzie przebywał jego rozmówca. Jednak chłopiec zachmurzył się i poczuł się równie niepewny jak Jake. - Jestem... po części wszystkimi ludźmi i obiektami - powiedział. - Jestem Alec, Nestor, Nathan, kim chcesz. Jest we mnie coś z Faethora lub było czy będzie. Z kolei coś ze mnie mieści się w wielkiej liczbie osób. Wszystko zależy od czasu, daty, miejsca. No bo czas jest względny. To co będzie, już było, spytaj któregokolwiek prekognitę. - Jesteś duchem, o którym wszyscy mi opowiadali! - stwierdził Jake. - A ty jesteś gadżetem - odparł Harry. - Ale nie chcę nim być! - Jake czuł, że coś ciągnie nad brzeg rzeki; chciał odskoczyć, ale nie mógł się poruszyć. Ten sen, właściwie koszmar, był jednym z koszmarów, w których chociaż starasz się ze wszystkich sił, to nie jesteś w stanie uciec pogoni. - Nie ścigam cię - zaprzeczył młody Harry. - To ty mnie gonisz. A właściwie oganiasz się przede mną! - Ale ty ścigasz mój umysł i moje ciało! - krzyknął Jake. Chłopiec, Harry-ze-snu, duch (który zaczął wyglądać coraz bardziej eterycznie, jak niesubstancjonalny dym) z desperacją potrząsnął swoją prawie niematerialną głową. - To nie ja, Jake. To Wampyry chcą twego umysłu, ciała i duszy. Tylko ja czy raczej tylko my możemy je powstrzymać przed tym aktem. Więc nie oddalaj się ode mnie, Jake. Nie walcz ze mną! Nagle Jake uświadomił sobie, że faktycznie był w stanie walczyć i sprawiać, że ten ktoś oddalał się. - Ja... to potrafię? - Prawie ci się udało! - westchnął Harry. - Być może było to dla ciebie zbyt dziwne, w złym miejscu i czasie. Myślałem, że taki chłopiec nie wyrządzi ci żadnej krzywdy. - Tylko że to jest dziecko, które mówi jak dorosły mężczyzna. - Jake zatrząsł się. Chłopiec, który ma oczy niewinnego dzieciątka, ale mówią przez niego całe wieki? Chłopiec zdolny do metampsychozy - obecny w moim umyśle właśnie teraz - gdy jestem niczym bezradne, bierne naczynie? - Wcale nie jesteś tak bezradny, jak mówisz - odrzekł Harry z nutką podziwu w głosie. - Masz piekielnie uparty umysł, z dobrą zasłoną, której nigdy nie potrzebowałeś używać ani nawet nie podejrzewałeś, że ją posiadasz. Jednak przeniesienie umysłu nie jest czymś, co mam... na myśli? Sporo przeżyłem, Jake, wiele wcieleń - wciąż mogę się wcielać ale zajmijmy się tobą. Dobra, zajmijmy się czymś innym...
Jeszcze niedawno połyskiwały ciepłe wieczorne promienie słońca, które przechodziły przez drzewa na przeciwległym brzegu i osadzały się na wodzie, błyszcząc w nurcie rzeki. W jednej chwili zrobiło się zimno i ciemno. Ziemia była zmrożona, a rzeka zamieniła się we wstążkę lodu, zamarzniętą i nieruchomą. Na niebie omiatanym wiatrem zawisł księżyc w pełni. Ścieżką wzdłuż rzeki przechadzali się Jake i chłopiec. Tylko że chłopiec nie był już po prostu chłopcem, ale młodzieńcem. - Teraz to już inny czas - odezwał się Harry. - Ale mniej więcej to samo miejsce. Ta sama rzeka. Wróciliśmy tutaj. - Pokazał palcem w kierunku, z którego przyszli. Kilkaset jardów w dół rzeki było miejsce, gdzie siedzieli na brzegu. - To było lato i rozmawiałem z moją matką, kiedy się zjawiłeś. Teraz mamy... minęło kilka zim od tego czasu. Zbliżyłem się wiekiem do ciebie, więc możliwe, że będzie nam łatwiej się dogadać. - Zbliżyłeś się do mnie wiekiem? - pomyślał Jake. - Jesteś znacznie silniejszy. Twój uścisk jest bardzo mocny, ciekawe o ile mocniejszy jest twój umysł. Ale Harry tylko pokręcił głową z niezadowoleniem. - Ukrywanie myśli nic ci nie pomoże. Już tu jestem, pamiętasz? Jestem przynajmniej w teraźniejszości, o ile możesz mnie zaakceptować. - O Jezu - jęknął Jake. - To jakiś koszmar! Kiedy się obudzę, to nie uwierzę w to! - Tego właśnie się obawiam - odezwał się Harry. - Co gorsza, możesz tego nawet nie zapamiętać. To dlatego musimy zrobić wszystko teraz, gdy jest to jeszcze możliwe, i miejmy nadzieję, że to zachowa się w twoim umyśle. - Wszystko? - O ile mi zaufasz - odparł Harry. - Dopóki nie zaistnieje pewna kontynuacja. Na razie zaczynamy i zaraz kończymy. Nigdzie nie dojdziemy, dopóki wszystkiego się nie dowiemy! No i... nie pomogę ci, dopóki nie zaufasz! - Mam wierzyć w duchy? - Nie jestem duchem. Przynajmniej nie całkiem. Jake, nie uwierzysz, naprawdę nie uwierzysz, ile razy mi się to już zdarzyło! Wielu było przed tobą, których równie trudno było przekonać. Harry mówił, a Jake skorzystał z okazji, żeby mu się przyjrzeć. Niewątpliwie był to ten sam chłopiec co wcześniej, teraz miał jakieś dziewiętnaście albo dwadzieścia lat. Jego jasne włosy przypominały fryzurę Clinta Eastwooda z czasów, gdy przed trzydziestoma laty występował w westernach. Tylko że miał inną twarz, która pełna była naiwnego i niewinnego chłopięcego wyrazu.
Najbardziej interesujące były oczy Harry'ego Keogha. Kiedy patrzyły na Jake'a, wydawało się, że widzą na wylot (klasyczna cecha esperów, czego właśnie dowiedział się Jake). Były przy tym niesamowicie niebieskie, zdumiewający, pozbawiony koloru błękit, który zawsze wygląda tak nienaturalnie, że patrzący jest przekonany, że posiadacz tych oczu musi nosić szkła kontaktowe. Ponadto było w tych oczach coś, co mówiło, że te oczy widziały o wiele więcej, niż mógłby zobaczyć jakikolwiek dwudziestolatek. Mimo wszystko Jake'owi łatwiej było akceptować te wszystkie dziwactwa, ponieważ był to tylko sen. A skoro ten duch czy „coś” było w nastroju do pogaduszek, to czemu z nim nie porozmawiać? - Skoro przekonywanie ludzi to tak ciężkie zadanie, dlaczego wpędzasz się w kłopoty? - zapytał swego dziwnego towarzysza. Zatrzymali się właśnie przed bramą w murze ogradzającym ogród. Światła w pokoju na parterze rzucały czarne cienie na żwirową ścieżkę prowadzącą do domu... były to cienie ludzi. Pojawiły się tylko na chwilę, po czym zatrzasnęły się drzwi na patio, na okno zaś pośpiesznie opadła żaluzja. Harry nie odpowiadał przez dłuższą chwilę; stał jak zamurowany i patrzył na dom. Po dłuższej chwili odpowiedział: - Ponieważ byłem na początku i muszę być na końcu... Nie możemy tutaj zostać. W tym domu się urodziłem. Mój ojczym miał gości - Borysa Dragosaniego oraz Maxa Baru później to ja go odwiedziłem. Dziś jest ta noc, kiedy go zabijam. Ale to są sprawy, których jeszcze nie wolno ci zobaczyć. - Zabiłeś go? - Jake poczuł, że chłód powietrza nie był powodowany wyłącznie niską temperaturą. - Tak, zabiję - odpowiedział Harry. - Ale nie chcę na to patrzeć i nie chcę też, żebyś ty na to patrzył. Musimy już iść. Do innego miejsca i czasu. Masz ochotę? - A czy mam jakiś wybór? - Zawsze możesz się obudzić, ale odradzałbym to! I tak było ciężko do ciebie dotrzeć. A skoro jesteś tak wystraszony... - Wystraszony? - przerwał mu Jake, duma dawała znać o sobie. - Może się boję, ale jestem także zaciekawiony, i to bardzo. Chcę wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. A ponieważ oni mi tego nie powiedzieli... - Oni? - Ben Trask i jego ludzie - odparł Jake.
- Aha! - powiedział Harry, kiwając głową i uśmiechając się ze zrozumieniem. Mogłem się tego domyślać. Myślę, że wiem dlaczego. Już wcześniej o nich wspominałeś. No i oczywiście za pierwszym razem, gdy dostrzegłem twoją obecność, wysłałem cię do kwatery głównej Wydziału E. Ale to było kiedyś. Czas ruszać. Ponieważ przez wiele lat tutaj był mój dom, to zapewne jeszcze wrócimy. Tylko że... trafiliśmy tu lata temu i nie wiem dlaczego. To chyba przez moją pamięć, która jest niekompletna. Widzisz, ja sam jestem niepełny! Jestem tutaj, ale nie w całości. Prawdę mówiąc, nigdzie nie ma mnie w całości. Przyciągają mnie tylko najmocniejsze miejsca i czasy. - Może to jest taka wariacja na stary temat - rzekł Jake. - Zabójca powraca na miejsce - czas - zbrodni! - Bardzo mądre - powiedział Harry. - W pewnym sensie masz rację. Przyciąganie potężnych miejsc i czasów. To możliwe. Ale czy chodzi tu o zabójcę? - wzruszył ramionami. - Trudno temu zaprzeczyć i nie będę teraz tego wyjaśniać. W tej chwili to nie jest dobry czas dla mnie. Tak więc chciałbym cię jeszcze raz zapytać... - Tak, myślę że tak - uprzedził go Jake. - Doskonale - skinął głową Harry. - Tym razem spróbuję z niewinnym miejscem. - Zanim tam ruszymy - wtrącił szybko Jake - czy mógłbyś odpowiedzieć mi na jedno lub dwa pytania? Póki stoję jeszcze na ziemi. - Dziwię się, że nie zadałeś mi tych pytań wcześniej - odpowiedział Harry. Z lękiem patrzył przez kratę bramy na dom. - Dlaczego ja? - spytał Jake. - Dlaczego nie ktoś z Wydziału E? Oni z pewnością łatwiej by zaakceptowali twoją obecność. Z tego co o tobie słyszałem, to oni cię uwielbiają. - Ale ty jesteś młody. Jesteś na tyle silny, żeby stawić czoła temu, co nadciąga. Ben Trask i pozostali są już starzy. No i nie potrzebują... - Tak? - Odkupienia? Nie, to nie to. Powiedzmy, że oni nie mają kłopotów. Wiedzą, co mają do roboty. Ale ty jesteś pełen pomieszania. Jest w tobie wiele gniewu, to wybuchowa siła. I to właśnie jest potrzebne. Musimy z tego skorzystać, ale skorzystać we właściwy sposób. - A więc zostałem wybrany, ponieważ potrzebuję zbawienia? - skrzywił się Jake. - A jeśli ja nie chcę zbawienia? Wciąż mam coś ważnego do załatwienia. Tak czy inaczej zajmę się tym. Tak więc może się okazać, że dla mnie pewne rzeczy są ważniejsze niż dla ciebie. - Widzisz, nie mogłem zignorować czegoś, co zobaczyłem w Kontinuum Möbiusa. Patrząc na linie biegnące w przyszłość i w przeszłość, zobaczyłem, jak twoja niebieska linia krzyżuje się z czerwoną linią wampirów w miejscu, gdzie się z nimi spotkasz. Niektóre z ich
linii przygasały i znikały, twoja zaś biegła dalej. Nie mogłem tego zignorować, Jake. Chcę być pewien, że niebieska linia będzie biec dalej. - Dla mnie to nie ma żadnego sensu - Jake z niedowierzaniem pokręcił głową. - Ale będzie miało, gdy zrozumiesz Kontinuum. Kiedy będziesz nim kierować. Gdy będziesz potrafił również... coś innego. - Kierować tym? Tym... czymś, co pozwala się przemieszczać z miejsca na miejsce? Chcesz powiedzieć, że to ma jakieś uporządkowanie? Że mogę to kontrolować? Co do „innych rzeczy” zaczynam się niepokoić, ponieważ gadasz jak ci goście z Wydziału E. - Jak ci idzie z matematyką? - Harry odwrócił się plecami do domu. - Z matematyką? - zdumienie Jake'a było coraz większe. - No, liczenie i tak dalej. - Nie zajmuję się wydawaniem reszty, jeżeli ci o to chodzi. - Powinniśmy porozmawiać z Möbiusem - rzekł Harry. - Ale to niemożliwe. W tym problem. Będziemy musieli uczyć się przez naśladownictwo. Ode mnie. A to może być problematyczne, ponieważ moja wiedza jest instynktowna, intuicyjna. - I niezbyt dokładna - zauważył Jake. - Być może także niebezpieczna. Co mi przyjdzie ze skakania, jeśli nie wiadomo, dokąd się doleci? - Ależ wiadomo. - Nie tym razem! - Jake wskazał dom. - Sam to powiedziałeś. - Hm - Harry pokręcił głową. - Niezłe zamieszanie. Zapominasz, że to tylko sen i to twój sen! Mogę kierować twoimi podświadomymi myślami, ale nie kieruję całością. Jestem drugim pilotem. Gdzieś głęboko to ty chcesz się dowiedzieć o mnie, o moich czasach, historii, moich miejscach. Kieruje tobą potrzeba wiedzy. Pomóż mi trochę w tym ruszeniu cię z miejsca, dobrze? Tutaj nie jestem w stanie dość dobrze się skoncentrować. Nie czuję się tutaj dobrze. - Za pierwszym razem nie potrzebowałeś pomocy - przypomniał mu Jake - kiedy przeniosłeś nas z dziennego światła w ciemność nocy, z brzegu rzeki w to miejsce i... - I kiedy tego nie oczekiwałeś - podkreślił Harry. - Ale to twój umysł. On się opiera sprzeciwia się metafizycznym wpływom - i przez cały czas opór wzmaga się. Być może był to kolejny powód, który przyciągnął mnie do ciebie. Masz bardzo rzadki talent, który powinien się rozwijać. W rzeczywistości bardzo dużo ludzi posiada jakiś nadzwyczajny dar, który jest z reguły ukryty i nikt go nie rozwija. Przypuszczam, że te talenty staną się coraz powszechniejsze. Na tym polega ewolucja, tak było ze mną i tak samo stało się w Krainie Gwiazd. Zasłony Cyganów są bardzo mocne. Gdyby takie nie były, Cyganie wyginęliby. W twoim wypadku ten talent był uśpiony i czekał na sposobność do ujawnienia się. Ale teraz,
po przebudzeniu - być może na skutek kontaktu ze mną lub złotą strzałką - albo przez ludzi z Wydziału E... - Strzałką? Wówczas to naprawdę byłeś ty? - Jake próbował pojąć choćby najdrobniejszą cząstkę z tego wszystkiego. - Część mnie, coś ze mnie. Świadomość, Jake, świadomość! Czy wiesz, jak najłatwiej namagnetyzować kawałek żelaza? Wrzucasz je między silne magnesy! A co do ciebie... - To zostałem wrzucony na głęboką wodę - powiedział Jake. - Na to wygląda - pokiwał głową Harry. - Jeśli zrelaksujesz się na chwilę, to będziemy mogli kontynuować podróż. I Jake zrelaksował się... Każdy zdenerwowałby się gwałtowną zmianą miejsca i czasu, od słonecznego dnia nad rzeką poprzez zimowy blask księżyca do nocnej lampki w pokoiku na poddaszu. Byłoby to niepokojące nawet, gdyby taki był plan. Ale tym razem coś się nie udało. W pokoiku znajdował się tylko śniący i nie było widać nawet śladu gospodarza (a może ducha gospodarza?) Jake jednak był jedną z tych nielicznych osób, które potrafiły odróżnić sen od rzeczywistości, i dlatego nie odczuwał niepokoju. Było mu nawet miło. A raczej był z jednej strony zadowolony (ponieważ sen wyrwał się spod kontroli), a z drugiej strony był zawiedziony. Właśnie zaczynał wierzyć że w końcu dowie się czegoś konkretnego... - Wciąż się dowiadujesz - odezwał się Harry. Zdziwiony Jake rozejrzał się dookoła. Spojrzenie zostało jednak rzucone zbyt szybko, więc niczego nie zauważył. Jednocześnie dotarło do niego, że nie tyle usłyszał głos Harry'ego, ile go poczuł. - Telepatia? - powiedział na głos. - Czy to oznacza, że to nie twoja sprawka? Tak czy owak gdzie jesteś? - Tutaj - rzekła Harry. - Wessało mnie w najniewinniejsze z miejsc. Przynajmniej jeśli chodzi o kwestię czasu. To „tutaj” wytyczało wyraźniejszy kierunek niż którykolwiek z głosów. Jake zauważył, czego nie zobaczył za pierwszym rzutem oka. Dziecięce łóżeczko stojące w rogu pokoju, pod skosem dachu. Pochylając głowę Jake podszedł do łóżeczka. W środku znajdowało się dziecko; dziecko rozkopało się i leżało nagie, mając na sobie tylko pieluchę. Miało anielską twarz, a oczy... - To ty? - powiedział Jake. - Inne czasy, inny Harry Keogh - odezwał się Harry. - Ty jako niemowlak?
- Kiedyś nim byłem! Ale ten, na którego patrzysz, to... nie ja. Z drugiej strony jestem tam. Był to czas, kiedy byłem bezcielesny, a umysł mojego syna był jak czarna dziura. Wessał mnie i przechował do czasu, aż nie mogłem zostać kimś innym. - On... on ma twoje oczy - zauważył tylko Jake, ponieważ zupełnie nie wiedział, co odpowiedzieć. Jednocześnie przypomniało mu się, że Ian Goodly próbował powiedzieć mu coś podobnego. - Ma też mój umysł! - odpowiedział Harry, szczęśliwie, a może nieszczęśliwie, gugając w swoim łóżeczku. - Mój i swój, oba umysły. O ile się nie mylę, to zjawiliśmy się w bardzo niewłaściwej chwili. - Znowu? - Poszukiwałem niewinności i znalazłem ją. Ale jeśli mam rację, to ten stan właśnie się kończy. Już za chwileczkę Harry Junior wyruszy w świat i stanie się Mieszkańcem. Co z kolei oznacza... W pokoju obok rozległ się krzyk kobiety. Krzyk krańcowego przerażenia! - Spokojnie - rzekł Harry, choć prawdę mówiąc w jego głosie słychać było ponaglenie. - To jego matka. Wszystko jest pod kontrolą. My też się stąd wynosimy. Ale przedtem Jake, potrzebuję imiona tych najeźdźców, stworów, które zetknęły się z twoją linią życia w czasie Möbiusa. Myślę, że będę mógł pójść śladem ich dziejów i odkryję ich słabe punkty. Może wymyślę sposób, w jaki z nimi postąpić. (Z sąsiedniego pokoju dobiegły odgłosy demolowanych mebli, a potem pojedynczy krzyk: Nie! Po nim głuche uderzenie, stłumiony jęk i cisza... przez chwilę. Potem kroki i ochrypłe dyszenie, dźwięki podobne do odgłosów wydawanych przez dzikie zwierzę. Duże zwierzę.) - Ich imiona! - krzyknął Harry wewnątrz głowy Jake'a. - Imiona? - odparł Jake. Jego oczy były utkwione w drzwiach do sąsiedniego pokoju. - Lordowie Malinari i Szwart oraz Lady Vavara. Wampyry z Krainy Gwiazd. - Równie łatwo mógłby wypowiedzieć inwokację. Drzwi otworzyły się do środka z taką gwałtownością, że niemal wypadły z zawiasów. W jednej chwili sen Jake'a zamienił się w piekielny koszmar! - Co to do chole...?! - wydusił z siebie. - Julian Bodescu! - westchnął wewnątrz umysłu Jake'a Nekroskop. Stojące w drzwiach monstrum było lub kiedyś było mężczyzną. Miało na sobie ubranie i stało wyprostowane, pochylone trochę do przodu. Jego ręce były... długie! Dłonie na końcach rąk były ogromne i szponiaste, z wystającymi pazurami. Twarz potwora była
niesamowita. Mógłby to być pysk wilka, ale bez sierści, ponadto występowało kilka anomalii wskazujących na związek z nietoperzem. Stwór - Julian Bodescu? - zignorował Jake'a i doskoczył do łóżeczka. Pochylił się nad łóżeczkiem, a światło w jego oczach lub jego oczy rozbłysły siarką, piekielnym ogniem podsycanym bliskością zdobyczy! Szponiaste łapska już sięgały po bezbronne niemowlę. Jake próbował sięgnąć po broń. Klnąc pod nosem, ruszył do ataku... a przynajmniej zrobiłby tak, gdyby jego nogi nie były przytwierdzone do podłogi. - Miły gest, ale nieprzydatny - rzekł Harry. - W świecie jawy na pewno byś zginął! To scena z mojej przeszłości, Jake. Jak widzisz, przeżyliśmy to, zarówno mój syn, jak i ja, jednak widzę, że twój sen się kończy. Powiem ci jeszcze na odchodnym: następnym razem postaraj się być łatwiejszy w kontakcie... Obraz wykrzywił się i zaczął zanikać, a Jake zaczął lepiej odczuwać własne ciało. Starał się nim poruszyć, choćby jednym mięśniem, ale nie dawał rady. Stał bez ruchu, nadal chcąc pomóc dziecku pomimo ostrzeżeń Nekroskopa. Chciał krzyknąć, ale z gardła wydobyło się tylko jakieś charczenie. Wszystko się rozpuszczało. Przerażenie i krańcowy strach mogą obudzić każdego, nawet gdy wie, że to tylko sen. Ostatnią rzeczą, jaką Jake zobaczył, była bestia: padła na kolana przy łóżeczku i z wściekłością darła na strzępy pościel. Jednak dziecka nie było widać, nawet najmniejszego śladu... Jake wydał cichy okrzyk zadowolenia i obudził się. Na chwilę przed obudzeniem się uświadomił sobie albo dotarła do niego wiadomość, gdzie teraz jest dziecko. Oczywiście w Kontinuum Möbiusa. A gdzieżby indziej?
CZĘŚĆ TRZECIA: Początek
I Przemyślenia Liz zauważyła, że z Jakiem coś się dzieje, i przeczołgała się do części bagażowej śmigłowca. Przykucnęła obok Jake'a i zaczęła nim potrząsać. - Jake! Jake, obudź się! Jake, otwierając oczy, jednocześnie odepchnął jej ręce i chwycił ją za nadgarstki. - Krzyczałeś przez sen - tłumaczyła się. - A teraz sprawiasz mi ból! Puścił jej ręce, podciągnął się i przybrał bardziej pionową pozycję. - Co? Krzyczałem? - wymamrotał. Oczywiście, że krzyczał, ponieważ śnił mu się koszmar. - A co takiego krzyczałem - spytał nieco zbyt późno, ponieważ wraz z wybudzaniem się zanikało wspomnienie koszmaru. Rozejrzał się dookoła - po paczkach i wnętrzu helikoptera, spojrzał na twarze ludzi zwróconych ku niemu - i zorientował się, gdzie się znajduje. Kiedy wyraz strachu ustąpił z jego twarzy, zastąpiło go zatroskanie. Na twarzy miał krople potu, chociaż wcale nie było gorąco w tym... pojeździe. Co to? Ach, helikopter! Jeszcze nie odzyskał pełni orientacji i wszystko było nie całkiem rzeczywiste. Nagle zorientował się, że zmienił się sposób pracy silników. Najprawdopodobniej lądowali w Alice Springs. - Nie wiem, o czym krzyczałeś - odpowiedziała Liz. - Zasadniczo było to niezrozumiałe. - Podeszła do swojego siedzenia i zapięła pasy. - Dopiero tuż przed obudzeniem wymieniłeś Szwarta, Malinariego i Vavarę. Strasznie się też rzucałeś. To był koszmar, Jake. Tak. Wampyry! Ich szponiaste łapy sięgające po życie niewinnego niemowlaka. - Julian Bodescu! - wyrzucił z siebie Jake, rzucając głową, jakby go ktoś uderzył w twarz. - Czy ktoś wie, kim był Julian Bodescu? - Ale końcowa scena blakła, podobnie jak reszta koszmaru. Jednak na przednich siedzeniach Ben Trask i Ian Goodly wymienili ze sobą dyskretne, ale też pełne zdziwienia spojrzenia, jednak nic nie powiedzieli... a przynajmniej do czasu lądowania i możliwości skorzystania z przechadzki, i wyprostowania kości...
Jake i Lardis siedzieli w prawie pustym barze, przeżuwając orzeszki i popijając z dużych kufli. Liz, Trask i Goodly siedzieli przy małym stoliku, przed nimi stały mniejsze szklanki, i jedli sandwicze. Wielki wentylator mieszał powietrze nad głowami, utrzymując znośną temperaturę. Ale nawet rodowici Australijczycy byli spoceni. Takie było lato w tym roku. El Nino wszystko wysuszał. Lardis oblizał wargi z aprobatą, westchnął i zwrócił się do Jake'a. - To musi być naprawdę jedno z nielicznych dobrodziejstw twojego świata. Jednocześnie zauważył, że barman obdarzał go ciekawskimi spojrzeniami. - Eee. To znaczy w Australii. Jedno z prawdziwych dobrodziejstw Australii. Ci Australijczycy z pewnością wiedzą, jak się warzy dobre piwo. Barman uważnie przyjrzał się Lardisowi i rzekł: - Też widziałem ten film, dawno temu, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Ale to nie wpłynęło na mój sposób ubierania się! - Co? - zdziwił się Lardis. - Krokodyl Dundee! - barman pokręcił głową. - Jezu, co to się porobiło z tymi turystami. Czy wy myślicie, że my wszyscy mieszkamy w buszu? Lardis popatrzył na swoje ubranie, na pas ze skóry jaszczurki, maczetę, sandały i skrzywił się. - Czy on mnie obraził? Ale Jake był myślami gdzie indziej. - Lardis, opowiedz mi o Harrym Keoghu - powiedział. - Chodzi mi o to, że Trask opowiadał mi o jego współczuciu, cieple, skromności, co jak przyznasz, brzmi jak opis pacyfisty. Ale skoro był taki skromny, to jak to się stało, że skończył jako - jak to określić morderca wamiprów? Domyślam się, że zabijał nie tylko wampiry. - Jeżeli chodzi o pobyt Harry'ego na tym świecie - odpowiedział Lidesci, sprawdzając, czy barman jest poza zasięgiem głosu - to nie wiem wszystkiego. To dlatego mogłem opowiadać tylko o Krainie Gwiazd i Krainie Słońca. Jednak z tego co zapamiętałem... to nie upierałbym się przy jego „skromności” ani nawet przy współczuciu. Nathan Kiklu też był skromnym człowiekiem do pewnego czasu. Tak czy owak poznałem Nekroskopa pod koniec, który w rzeczy samej nie był końcem... W następnej chwili ton Lardisa zmienił się i patrząc podejrzliwie na Jake'a, rzucił: - Zrób mi, proszę, przysługę i przestań wyciągać ze mnie informacje, dobrze? W końcu jestem tutaj tylko jakimś „turystą”, prawda?
Z kolei przy następnym stole Goodly, Liz i Trask zastanawiali się nad czymś innym. - Julian Bodescu? - Trask spojrzał na Liz. - Jesteś pewna, że powiedział Julian Bodescu? Też tak myśleliśmy, ale byliśmy zbyt daleko, żeby mieć pewność. Powiedz mi, skąd mu się to wzięło? Jeśli to gdzieś przeczytał albo zapamiętał z tego, co któreś z nas opowiedziało, to dlaczego do diabła pojawiło się to teraz? We śnie. Liz mogła jedynie wzruszyć ramionami i zapytać: - Czy to rzeczywiście takie dziwne? Przecież to nie jest takie pospolite nazwisko, prawda? Prawdę mówiąc, jest to takie nazwisko, które łatwo zostaje w pamięci. Jednak Trask był najwyraźniej poirytowany. - Posadziłem cię na siedzeniu strzelca, blisko niego, po to, żebyś mogła go podsłuchiwać - powiedział. - W wydziale E wiemy, jak ważne są sny. Ale ty mówisz, że nic nie usłyszałaś? - Na początku - głos Liz stawał się coraz bardziej zdecydowany - Nie. - Cii! Ciszej - ostrzegł ją prekognita. - Nie rozumiem, dlaczego nie możemy powiedzieć Jake'owi o całej sprawie Bodescu! - kontynuowała ciszej, ale nie bez stanowczości. - Co więcej - (spojrzała na Traska) - nie podoba mi się, że każesz mi go podsłuchiwać. W Wydziale E nie podsłuchujemy się nawzajem i... - Nie rób mi wykładu na temat zasad dotyczących Wydziału E! - Trask spiorunował ją wzrokiem. - Jeżeli chodzi o Jake'a Cuttera, to nie będzie w naszym zespole, dopóki nie będę mieć stuprocentowej pewności co do niego. On wciąż się waha. Nie wiem, czy nie skorzysta z pierwszej lepszej okazji, żeby zwiać! - ...i - kontynuowała Liz, chcąc, by to dotarło do innych - - kiedy próbowałam to zrobić, to on... on się o tym dowiedział. - On co? - Goodly wlepił w nią spojrzenie. - Jake wiedział, że go podsłuchuję - powiedziała Liz, jednocześnie opuściło ją zdenerwowanie. - Śniło mu się coś związanego z seksem, erotyką, ale też coś strasznego. I kiedy się dostałam do jego umysłu, to się obudził. Więc jak ma mi zaufać, jeśli sądzi, że go ciągle szpieguję? - A więc nie próbowałaś? - zapytał Trask. - To nie tak - pokręciła głową. - Próbowałam, ale zostałam zablokowana. Nie mogłam się przedostać do środka. A właściwie to będąc we wnętrzu, wszystko wydawało się zamglone i zamazane. Nie uzyskałam żadnego wyraźnego obrazu.
- Tego właśnie nie chciałbym usłyszeć - mruknął Trask. - Teraz ci powiem, dlaczego nie chcę jeszcze opowiedzieć mu całej historii związanej z Julianem Bodescu. Czy wiesz, że sprawy z wampirami nie są zakończone, nawet gdy zostaną zabici i pochowani? Tego właśnie nauczyliśmy się od Nekroskopa. Tibor Ferenczy przekazywał instrukcje oraz wiadomości Bodescu, nawet po tym jak spaliliśmy ziemię, w której został pochowany. Drań opowiedział Bodescu o Wydziale E, przez co ponieśliśmy straty, w tym także ofiary śmiertelne. - Przerwał i pokręcił głową. - Więc nawet na tym etapie nie jesteś pewien, czy to jest działanie Nekroskopa? spytał Goodly. - Myślisz, że Jake może być pod wpływem kogoś innego? Tak samo jak Tibor kierował Julianem? - Musimy pamiętać, kim Harry był i kim stał się pod koniec - odpowiedział Trask. - I to nie tylko on, ale także Penny Sanderson oraz kim stali się Mieszkaniec i drugi syn Harry'ego, Nestor. - Wampirami - powiedziała Liz, nieznacznie unosząc ramiona. - Wampyrami! - rzekł Trask. - I to wszyscy. Nekroskop umarł w Krainie Gwiazd. A teraz coś - trzy obiekty - przybyły z Krainy Gwiazd do naszego świata. Jake znajduje się pod wpływem tego, co było Nekroskopem. Nie zapominajmy, że Harry był ojcem Nathana Kiklu, ale także i Nestora. Dwie strony tej samej monety. Czy jeszcze dziwicie się, że jestem ostrożny? Oczywiście, że jestem! Miałbym dopuścić, żeby coś takiego dostało się do Wydziału E, pomiędzy nas, poznało wszystkie tajemnice i wykorzystało te informacje przeciw nam? Niedoczekanie! - A jeśli się mylisz? - spytała Liz. - Mam nadzieję, że się mylę! - opowiedział Trask. - Wierzę w to, że jestem w błędzie. Lecz jeśli mam rację, to przeżyję i ty też przeżyjesz. Czytałaś o Harrym, ale nigdy go nie spotkałaś, nie widziałaś, do czego jest zdolny. Ja widziałem i nie chcę, żeby takie moce dostały się w niepowołane ręce. To byłby nasz koniec. Wyprostował się na krześle i przez chwilkę z zainteresowaniem popatrzył na Jake'a i Lardisa. Później zakończył stwierdzeniem: - Tak to wygląda. Na razie zostawmy tę sprawę. Liz, postaraj się spamiętać, co powiedziałem. I kiedy następnym razem cię o coś poproszę, to nie bądź taka szybka w kwestionowaniu moich motywów... W międzyczasie Jake poprosił barmana o jakiś środek uspokajający, coś, co pomogłoby mu zasnąć podczas dalszej podróży. A kiedy mężczyzna poszedł czegoś poszukać na zapleczu, Lardis zapytał:
- Nie wystarczyło ci tyle snu, co dotychczas? Jake spojrzał na niego. - Lubię pospać - powiedział. - Wiesz, co powiedział mi lekarz, kiedy leżałem w szpitalu w Marsylii? - A skąd miałbym wiedzieć? - odpowiedział Lardis, któremu daleko było do zrozumienia niuansów języka angielskiego. - Przecież mnie tam nie było. - No dobra - rzekł Jake. - Miałem sprawy do załatwienia i chciałem wyjść ze szpitala, ale mnie nie chcieli wypuścić. Lekarz powiedział, że potrzebuję odpoczynku, więcej snu. Mówił, że istnieje wiele rodzajów snu: taki, który wynika z fizycznego zmęczenia, oraz sen pochodzący z wyczerpania psychicznego. I nawet gdy nie miałeś zbyt wielkiego wysiłku fizycznego czy psychicznego, ale byłeś zbyt długo w ruchu, to wówczas twoje ciało i mózg także potrzebują przerwy. Sen to lekarstwo - jedno z najlepszych - zwłaszcza po przemęczeniu lub traumatycznych przejściach. Jednak zbyt wiele snu może osłabiać zamiast leczyć. We śnie możesz rozmawiać i spacerować, a w niektórych wypadkach nawet rozwiązywać problemy. Sen można wywołać, opierać się mu, przedłużać lub przerywać, jednak nikt nie wytrzyma zbyt długo bez snu... - No, no... - rzekł Lardis po chwili milczenia. - A myślałem, że to proste pytanie! - Zazwyczaj nie jestem taki wylewny - zgodził się z nim Jake - ale od jakiegoś czasu miałem to na końcu języka. I chodziło mi nie o to, co mówił ten lekarz, ale o to, czego nie powiedział. Wówczas to mnie nie dotyczyło, ale teraz jest inaczej. - Wiele się dowiedziałem o spaniu - mruknął Lardis. - Powiedz coś jeszcze. - Śpiąc masz sny - rzekł Jake. - Często są enigmatyczne, niezrozumiałe i z reguły ich nie pamiętamy, bo nie mają znaczenia. Wiesz, o co mi chodzi? - Tak i uczę się przy tym wielu nowych słów! - westchnął Lardis. - Ale mów dalej. - Ale od czasu do czasu - kontynuował Jake - sny mają znaczenie. - Są czymś takim jak porządkowanie pokoju, po wielu godzinach zamieszania na jawie. I kiedy śmiecie zostają uprzątnięte, zostaje coś konkretnego. - I teraz właśnie sprzątałeś? - Tak - odparł Jake - w helikopterze, na pokładzie. Jestem pewien, że mój sen, koszmar, coś znaczył. I chcę do niego wrócić. Wariactwo, co? - wzruszył ramionami. Czekać na powrót złego snu. Ale co tam. Może i spałem, ale nie za bardzo odpocząłem. Ledwie stoję na nogach. - To przez ten upał - rzekł Lardis. - Wysysa siły z człowieka. Ja też jestem zmęczony... wszyscy jesteśmy. W Krainie Słońca leżałbym zapewne pod jakimś drzewem i
drzemał w chłodnym lesie. Ja też mam kłopoty ze snami. Pewnie śniłby mi się koszmar o piekle, jakie rozpętało się w Krainie Słońca! A taki sen... faktycznie niczego nie uzdrowi. - Ja zaryzykuję - mruknął Jake. - Gdy tylko znajdę się na pokładzie helikoptera... Kiedy pilot poinformował, że śmigłowiec został zatankowany, dwaj technicy pierwsi ruszyli w jego stronę. Za nimi szli Jake z Lardisem, a na końcu Liz, Trask i Goodly. Mieli do przejścia co najmniej sto pięćdziesiąt jardów. - Ciekawe - odezwał się Goodly. - To, co powiedziała, Liz ma sens. Czterdzieści jardów przede mną idzie Jake, a ja nie jestem w stanie odczytać nic z jego przyszłości. Już nie. - Czy to nie jest normalne? - Trask natychmiast zaczął się tym przejmować. - Przecież zawsze nam mówiłeś, że nie potrafisz kontrolować swojego talentu. Że nie umiesz go włączać i wyłączać. Goodly skinął głową i powiedział: - To prawda. Ale powinienem mieć choćby niewielką świadomość istnienia czegoś. Nie zmieniło się moje pierwsze przypuszczenie, że Jake będzie z nami przez jakiś czas. Przyszłość tak łatwo się nie zmienia; to co przewidziano, jest nieuniknione... a przynajmniej powinno takie być. Ale jak to będzie, okoliczności, te mogą się zmieniać. Ale jeśli chodzi o Jake'a, to teraz nie jestem w stanie nic wyczuć! Tak jakby nic tam nie było. - Jakby schował się za zasłoną? - Trask jeszcze bardziej się zmartwił. - Coś w tym rodzaju - odpowiedział prekognita. - O kurczę! - mruknął Trask. - Ze mną jest tak samo. Myślałem, że mi się zdaje. Wciąż wiem, kiedy mówi prawdę. Ale nie jestem pewien, czyja to prawda. - Strzałka Harry'ego? - zastanawiał się na głos Goodly. - Nekroskop posiadał potężne zasłony. Być może przekazał je Jake'owi. - Tak, Harry dobrze się chronił - odpowiedział Trask. - Ale nie tylko on. Także Wellesley, także Nathan. No i Wampyry! One też mają zasłony. Tak więc Harry nie był jedyną osobą, która mogła przekazać mu te zdolności. Wciąż nie mogę oprzeć się myśli, że te zasłony mogły być przekazane z powodów, które nie są nam przychylne. Bo niby dlaczego miałby się od nas odgradzać? - A może nie jest to aktywność przemyślana lub agresywna - stwierdziła Liz. - Tylko po prostu... taki rodzaj aktywności. - Zawsze możemy to sprawdzić - odezwał się prekognita. - David Chung może nas zlokalizować - każdego z nas – bez najmniejszego trudu. Szybko nam powie, czy coś w tym klimacie podróżuje razem z nami. - Smog umysłowy? - zapytał Trask. Ale Liz natychmiast zdecydowanie dodała:
- Tylko że to może być również dziedziczne obciążenie Harry'ego. Przecież był... e - Wiemy, czym był - uciął szybko Trask. - Wtedy też wiedzieliśmy, czym był - stwierdził Goodly, stając po stronie Liz. - I zgodziliśmy się z tym. Zwłaszcza ty, Ben. Przecież to ty go puściłeś, pamiętasz? Kiedy paliliśmy dom Harry'ego, mogłeś zabić także i jego. - Mogłem próbować - odparł Trask. - Ale nie próbowałeś. - Każde z nas ma jakiś talent, być może mój stwierdził, że to niemożliwe - oponował Trask. - A może powiedział ci, żebyś zostawił go żywego - rzekł Goodly. (Jako najbliższy przyjaciel Traska był jedynym członkiem Wydziału E, który mógł być w takim stopniu otwarty.) - Byłem wtedy młodszy - odparł naburmuszony Trask - i znacznie głupszy. Nekroskop mógłby mnie okłamać, twierdząc, że opuszcza Ziemię, udając się do Krainy Gwiazd. Talent czy nie talent, nie powinienem pozwolić mu żyć. Ale pozwoliłem. Niezbyt mądre pociągnięcie... - Młodszy, pamiętam - potwierdził prekognita. - Ale wcale nie głupszy. Co by się stało, gdyby Harry nie przeżył? Kto powstrzymałby Szaitana i oddał za nas życie w świecie wampirów? I jaki wówczas czekałby nas los? Twój wybór był właściwy. Podeszli do helikoptera. Stojący już w środku Jake podawał rękę Liz. - Na razie zostawmy to - mruknął Trask prawie niesłyszalnym głosem. Dodatkowo wytłumił go dźwięk włączanego silnika i szum łopat wirnika rozcinających powietrze nad głowami. - To jednak nie oznacza, żebyśmy przestali być czujni. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Nie powiedział im jednak, że będąc na lotnisku, zdążył się skontaktować z Davidem Chungiem. Od teraz czujna była nie tylko trójka w helikopterze. I chociaż Chung, główny lokalizator Wydziału, przebywał daleko w sensie materialnym, to psychicznie będzie im bardzo bliski, a nawet również bliski fizycznie, bo gdy tylko obrobi się z bieżącymi obowiązkami, to dołączy do swoich kolegów w Brisbane... - ...Trudno tu się dostać! - okrzyk z lekkim odcieniem zapytania rozbrzmiał w śpiącym umyśle Jake'a. Jake natychmiast „rozpoznał” głos i powiedział: - To ty? Miałem nadzieję, że wpadniesz po drodze.
- Mógłbyś mnie oszukać! - powiedział Nekroskop. - Ale wiem, gdzie cię znaleźć dzięki tej cząstce mnie, która zawsze jest z tobą obecna. Pomimo tego i tak trudno przebić się przez twoje zasłony. Może i dobrze. Jestem pewny, że w końcu ci się przydadzą. - Ale gdzie jesteś? - Jake czekał na rozjaśnienie sytuacji, ale nic takiego się nie działo, więc zastanawiał się: - A poza tym to gdzie ja jestem? Unosił się. Nic zaskakującego, bo często śniło mu się, że fruwa, i równie często był niezadowolony po przebudzeniu, że to nieprawda. Ale unosić się w ciemnościach? - Nie wiesz, gdzie jesteś? - spytał go bezcielesny głos Harry'ego Keogha. - Gdzie? Przecież tu nie ma nawet „gdzie”, nic tu nie ma. - Powoli obrócił się (a przynajmniej miał odczucie obracania się) dookoła własnej osi i to co zobaczył, przekonało go, że to co powiedział, było prawdą. Tutaj nie było absolutnie nic. Jakby to było dno bezdennego dołu albo krańcowa ciemność nocnych ciemności, albo... - Albo coś w rodzaju nigdzie i nigdy we wszechświecie, gdy jeszcze nie stała się światłość. Tak, wiem - powiedział Harry. - Ktoś, kto raz tego doświadczył, nigdy nie zapomni. Kiedy byliśmy tu ostatnio, musiałeś mieć chyba zamknięte oczy. Rozumiem to. Zawsze jest tak samo i to prawie z każdym, kto tego próbował, włącznie ze mną! A zatem witam cię w Kontinuum Möbiusa. Bez grawitacji, światła, materii. Nie ma tu nawet dźwięku, chyba żebyśmy go wydali, czego nie radzę. Nie tutaj. - A więc to jest to? Twoja droga... na skróty? - Tak, to ona. Ale to wciąż sen. Twój sen, Jake. I jedyną realną rzeczą w tym śnie jestem ja. - To jak się tutaj dostałem? - Przyśniło ci się to pod moim wpływem. Po prostu chciałem, żebyś zobaczył to przez moje oczy i żebyś - być może - przywykł do tego. Już trzy razy miałeś szczęście być tutaj. Trzykrotnie w sytuacji, kiedy uważałeś, że twoje życie znajduje się w niebezpieczeństwie. Dwa razy faktycznie groziła ci śmierć, a ja byłem dostatecznie blisko, żeby ci pomóc. - Ucieczka z więzienia? - Jake pokiwał głową ze zrozumieniem. - A później Bruce Trennier, prawda? - Tak. Kiedy moja strzałka - nazwijmy ją metafizyczną intuicją - stanie się bardziej akceptowaną częścią ciebie, to ja nie będę ci już potrzebny w takim stopniu jak teraz. Właściwie to teraz mógłbyś już zamknąć mi usta. Ale zanim to będziesz mógł naprawdę zrobić, musisz jeszcze wiele się nauczyć. - O Kontinuum Möbiusa?
- To jedna z rzeczy. (Jake wciąż się obracał; nie wiedział, gdzie jest góra, ale wcale nie przyprawiało go to o zawroty głowy.) - To dlatego tu jestem? - Ty mi to powiedz. To twój sen! Ale jest to bardzo dobre miejsce do startu. - Ale ty wpłynąłeś na treść snu, prawda? - Prawda, ty jednak musiałeś tego chcieć. Chciałeś odwiedzin, chciałeś wiedzieć. - Wiedzieć, jak z tego korzystać? - Właśnie. I jak nie popełniać błędów. - Słucham? - Gdyby to było naprawdę Kontinuum, to byłbyś prawdopodobnie kompletnie głuchy. W Kontinuum Möbiusa nie mówi się. W tym miejscu nawet myśli mają swój ciężar. - Myśli mają ciężar? - Tak, również w świecie fizycznym. Spytaj jakiegokolwiek telepatę czy naukowca zajmującego się tą dziedziną. To te mikroskopijne iskierki, które przeskakują między neuronami w mózgu. Nigdy się nie zastanawiałeś nad tym, dlaczego geniusze „ciężko myślą”? - Ale to tylko taki zwrot. - Ale w Kontinuum jest to rzeczywistość. Przynajmniej w pewnym sensie. Jest to przynajmniej rzeczywistość równoległa. - To co... mam nie gadać? - W ogóle. Wystarczy samo myślenie. W twoich snach to nie stanowi różnicy, no bo i tak nawet nie mówisz. W najlepszym wypadku coś tam mamroczesz przez sen. - Sprawiasz, że czuję się jak kretyn! - wyrzucił z siebie Jake. - Nie wiem, gdzie jestem, jak się tutaj dostałem - albo jak się stąd wydostać - a ty mi mówisz, że muszę się o tym wiele nauczyć? Uczyć się o niczym, o nigdzie, o pustce? - Och, to nie jest takie nic, Jake. I nie jest to nigdzie. To droga do wszędzie i w każdy z czasów! Czy zrobisz coś dla mnie... a właściwie dla siebie? Bądź cicho przez jakiś czas i wyłącznie dryfuj. I poczuj to! Poczuj Kontinuum Möbiusa! Jake zrobił tak i poczuł. - To jest wielkie - rzekł po chwili, samemu czując się bardzo małym. - To jest... ogromne. To wie, że ja tu jestem i nie chce mnie zbytnio. Ale gdzie to jest?
- Wszędzie! - odrzekł Harry. - Wszędzie, gdzie tylko zechcesz. Wszędzie, gdzie zechciałbyś się udać, o ile znasz współrzędne. Chodź ze mną. Po prostu chodź i patrz. - Chodzi ci o to, żebym ruszył za tobą? - Nagle Jake przestraszył się. - Nawet cię nie widzę! - Jestem w twojej głowie. Po prostu rozluźnij się. I Jake zrobił to, zrelaksował się. Poczuł, że się porusza, a potem miał wrażenie, że się zatrzymuje. Stanął w drzwiach. - Drzwi czasu - odezwał się Harry. - Drzwi do przyszłości i przeszłości. - Ale to jest bardziej jak... achhhh! - powiedział Jake. Stał właśnie na progu i patrzył za siebie w przeszłość. I chociaż nie było to zamierzone, odbijało się w nim echo tego, co słyszał. Koncertowe achhhhhh! niczym nieskończone brzmienie jednej nuty, anielski chór, który rozbrzmiewał w kościele lub katedrze. A jednak Jake'owi jedynie zdawało się, że to słyszy. W jego umyśle pojawił się dźwięk jako efekt tego, co zobaczył, gdyż temu niewątpliwie musiałby towarzyszyć dźwięk, dźwięk życia, ewolucji, od prehistorycznych źródeł do chwili obecnej, do samego TERAZ. Tylko że nie jest to duch przeszłości, to jest przeszłość - widziana w czasie Möbiusa. Patrząc przez drzwi, Jake zobaczył coś, co zdawało się być rdzeniem bardzo odległej gwiazdy, niesamowitym, neonowo-niebieskim wybuchem bomby, z którego wychodziły wstęgi światła. Miliardy nieskończonych, poskręcanych, przeplatających się, stykających się linii lub neonów niebieskiego światła, z których każde miało kontakt z miejscem wybuchu, rozszerzało się i przebiegało jak rój meteorytów. Tylko że ślady nie zanikały, tylko zostawiały trwały ślad w przestrzeni, a właściwie w czasie! Jake był w stanie powiedzieć tylko: - Cooo? - Niebieskie linie to ludzie, historia gatunku ludzkiego od prapoczątków powiedział cicho Harry. - Ten wybuch to początek, źródło, światło sprzed miliardów lat, gdy nasi przodkowie wypełzali z gęstego oceanu na wulkaniczne plaże, aby wykształcić prymitywne płuca. - Linie życia? - szepnął Jake. Ledwo słyszał swojego towarzysza i właściwie powtarzał to, co tamten mówi, tak jak to się zdarza we śnie. - To ślady, jakie wyryliśmy w czasie - odpowiedział Harry. - Fotografie śladów pozostawionych przez los każdego człowieka. Jego ewolucja. Dowód na to znajduje się na wprost przed twoimi oczami, Jake. Jedna z tych niebieskich linii łączy się z tobą. Jeśli
ruszysz jej śladem do tyłu, to ruszysz śladem historii swojego życia. Aż do chwili, kiedy się urodziłeś. - Wygląda na to, że ty nie posiadasz swojej linii - rzekł Jake. Ale ponieważ nie trzeba było tego wyjaśniać, ciągnął dalej: - Gdybym się potknął i przeleciał przez te drzwi, to mógłby ruszyć pod prąd czasu i dotrzeć do Big Bangu! - Nie - odpowiedział Harry. - Jednak gdybyś chciał, to mógłbyś prześledzić drogę wszystkich swoich przodków aż do początków życia. Niesamowite, prawda? - I zanim Jake zdołał odpowiedzieć: - Cofając się troszkę, zauważyłem, że twoja niebieska linia skrzyżowała się ze szkarłatną. Ale linia wampira zatrzymała się w tamtym miejscu, podczas gdy twoja biegła dalej. To był Bruce Trennier, który umarł prawdziwą śmiercią wraz ze swoją ekipą. - Kiedy to było? - spytał Jake - Może wczoraj? Wtedy już miałem twoją strzałkę. Czyżby paradoks? Wyczuł lekką irytację Harry'ego. - To właśnie dlatego ją dostałeś! Czas jest względny; to co będzie, już było. Myślisz o czasie jak o czymś, co było albo o czymś co jest teraz lub ma nastąpić. Ale ja postrzegam czasy jako różne miejsca, do których można się dostać. To czwarty wymiar, Jake. A Kontinuum Möbiusa jest równoległe do wszystkich czterech. A jeśli chodzi o paradoksy, to zamieńmy oglądanie przeszłości na wycieczkę w przyszłość. Pamiętaj, że można zajrzeć w przyszłość, dowiedzieć się, co będzie, ale nigdy nie wiadomo, jak to będzie. Jake ponownie spojrzał przez drzwi i bezskutecznie próbował prześledzić neonowoniebieską linię, z którą był połączony. Pokręcona i z licznymi zawijasami zmierzała do początku. Być może dostrzegłby to, co zobaczył Harry: szkarłatne linie, które skrzyżowały się z jego linią w czasie Möbiusa, a potem zniknęły. Ale pośród miliardów istnień szybko stracił swoją linię z oczu. - Przeszłość całego świata - powiedział. - Tym razem pomogłem ci to odnaleźć - rzekł Harry. - Następnym razem - jeżeli będziesz tego potrzebował - będziesz mógł to zrobić sam, tak więc postaraj się zapamiętać współrzędne. Jeżeli chodzi o drzwi do przyszłości, to łatwe. Są po prostu skierowane w drugą stronę! Sam do tego dojdziesz (z trudem stłumiony uśmieszek) z czasem. - Nie powinienem tutaj przebywać - powiedział Jake i poczuł zawroty głowy. Chodzi mi o to, że nikt nie powinien tutaj się znaleźć.
- To normalna reakcja (Jake wyczuł potwierdzenie Harry'ego). I tak musimy stąd ruszać. Jeżeli chodzi o imiona, które mi podałeś, znalazłem kogoś, kto znał tych, którzy je noszą. - Ale nie z tego świata, co? - stwierdził Jake, gdy zamknęły się drzwi czasu. - To Wampyry, które przybyły z Krainy Gwiazd. - To prawda, ale nie przybyły same. Po... poradzono mi, żebym poszukał kogoś, kto przybył wraz z nimi. Myślę, że też go powinieneś poznać. Więcej ruchu - przyspieszenie. Jake raczej to wyobraził sobie, niż poczuł. - Dokąd zmierzamy? - Do Schronienia. - Ale tam nic nie ma. - Są ruiny. - Ale dlaczego tam? - Żeby porozmawiać z kimś, kto tam umarł. - Ktoś, kto umarł? W czasie przeszłym? Ale przecież nie możemy przejść do przeszłości. Drzwi do czasu przeszłego zamknęły się. - To prawda. I nie jest to fizycznie możliwe, nie dla ciebie. Nie możesz się tam zmaterializować. Ruszamy teraz do Schronienia w czasie teraźniejszym, w twoim śnie. - Ale skoro ktoś umarł, to jak...? - Za dużo tych ale - powiedział Harry. - Tak czy owak i tak już jesteśmy na miejscu. „Na miejscu” było okropnym miejscem. Jake brodził po kolana w chłodnej wodzie, w ciemnościach niemal równie gęstych, jak ciemności Kontinuum Möbiusa. Woda - rzeka prawdopodobnie wypływająca z podziemi - przepływała między nogami, z niewidocznego zaś sklepienia skapywały za kołnierz zimne krople. Panowała stęchła atmosfera wypełniona smrodem pochodzącym z wybuchu i... innych źródeł. Kiedy oczy Jake'a przyzwyczaiły się do ciemności, zaczął dostrzegać pewne szczegóły jaskini... było to coś więcej niż jaskinia. Był to grób i miejsce męczeńskiej oraz bohaterskiej śmierci Zek Foener. Teraz przypomniał sobie opowieść Traska. - Tutaj jest - powiedział bezcielesny głos Harry'ego. - Zek też tu się znajduje, ale ma towarzystwo. Dobre towarzystwo, tak jak ma je większość zmarłych. Ogromna Większość. Kiedy Zek... przywykła do tego wszystkiego, to wróciłem i pogadaliśmy trochę o starych dobrych czasach, i przypomniałem, że i tak kiedyś wszyscy będziemy razem. Może to zabrać jeszcze trochę czasu.
Głos Harry'ego obniżył znacznie tonację i przybrał groźne brzmienie. To przypomniało Jake'owi, że przybyli tutaj, żeby z kimś porozmawiać. Z kimś, kto nie żyje. - I co z nim? - spytał Jake. - Myślałem, że Zek była tutaj sama. A poza tym w jaki sposób możesz rozmawiać z...? - Ale właśnie w tej chwili wszystko raptownie przyspieszyło, włącznie ze sprawami, o których Jake nie za bardzo chciał myśleć. Na przykład znaczenie pewnego słowa czy imienia Nekroskop. I to, o czym mówił Ian Goodly o Harrym: że on zupełnie inaczej traktuje życie i śmierć niż wszyscy ludzie. A także że potrafił się porozumiewać w sposób podobny do telepatii, ale używał innej nazwy. Takiej jak na przykład nekromancja? - Jesteś nekromantą! - wydusił z siebie Jake. - Nie!!! - zabrzmiał rozgniewany głos sprzeciwu. - Mogę być wszystkim, tylko NIE nekromantą. Nigdy więcej tak nie mów o mnie! Nagle pojawił się jeszcze jeden głos, słodki jak poranna, odświeżająca bryza studząca rozogniony umysł Jake'a. I chociaż Jake nigdy nie miał okazji poznać właścicielki głosu, rozpoznał ją natychmiast. Zek Foener! - Nekromantą? Och nie - westchnęła. - Po prostu mów mu Harry i traktuj jak prawdziwego przyjaciela. Jeśli chodzi o jego umiejętności, są one błogosławieństwem, które koi nas podczas długiej śmiertelnej nocy, więc nie traktuj jego daru jak czegoś złego. To jest nasze jedyne światło w wiecznej ciemności. Możesz to nazwać mową umarłych...
II Historia Koratha - Wiedziałam, że wrócisz, Harry. Zawsze to wiedziałam. Wyczulam twoją, obecność w Nathanie; to nie byłeś całkowicie ty... ale coś jakby podobieństwo-syna-doojca. Ale teraz to na pewno ty. I różnisz się od śmierci w takim samym stopniu, w jakim kiedyś różniłeś się od życia. - Zek - odpowiedział Harry. - Nie chciałem cię niepokoić. - Ach, ty przede wszystkim powinieneś wiedzieć - łagodnie skarciła go - że po śmierci zajmujemy się tym, co robiliśmy za życia. - A ty byłaś doskonałą telepatką - wtrącił Jake. - Była najlepsza - dodał Harry. - I najwyraźniej dalej nią jest, tyle że teraz nie jest to już telepatia, ale mowa umarłych. - Dawno temu twoja matka była dla ciebie rzeczniczką - Zek przypomniała Harry'emu. - Wygląda na to, że ja przejmę tę rolę. Ogromna Większość nie zapomniała cię, ani nigdy nie zapomną twojego syna Nathana. Jak wiesz, pod koniec były... były problemy. - Problemy, których nie zna Jake - zauważył przytomnie Harry. - I nie musi ich znać. I tak przeżywa teraz trudne chwile, starając się zaakceptować to, co mu pokazuję, i nie chcę - rozumiesz - nadwyrężać jego zaufania. Ponadto, jeśli chcesz zostać rzeczniczką, to raczej będziesz to robić w imieniu Jake'a, a nie moim. Bardzo trudno jest mi utrzymać trwałą postać, wymaga to ogromnej siły woli. Kiedy Jake zacznie wykonywać moją pracę, to będę jeszcze mniej potrzebny i jeszcze trudniej będzie mi utrzymać swoją obecność w tej formie. Jeżeli chodzi o Nathana (w jego eterycznym głosie pojawiło się uczucie smutku), to nigdy go nie spotkałem. Dzięki mnie zyskał ostatecznie świadomość, to prawda, ale na zawsze pozostanie sobą. - A czy ja też pozostanę sobą? - spytał wystraszony Jake. - Widzisz? - rzekł Harry z odrobiną sarkazmu. - Ten Jake Cutter to bardzo podejrzliwy człowiek.
- A myślisz, że może być inaczej, skoro coś przede mną ukrywasz? - zauważył Jake. Najpierw Ben Trask i ludzie z Wydziału E, a teraz ty. Na czym polegają te problemy, o których nie wiem? - Wszystko w swoim czasie - odparł Harry. - Potrzeba czasu, żeby stać się Nekroskopem. U mnie nastąpiło to przypadkowo, a może było to genetyczne? Nie wiem, ale z tobą był to już ślepy los. Z drugiej strony twoja niebieska nić w przyszłości. Tak czy owak będziesz się musiał przyzwyczaić do tej idei. - Że jestem nim? Nekroskopem? - Tak, Nekroskopem. Nawet nie wiesz, jaka to rzadkość! Będzie tylko jeden Nekroskop - ty. Przynajmniej na tym świecie. - A jeśli nie chcę być Nekroskopem. Jeśli mam własne plany, które są moim zdaniem ważniejsze? Zapadła dość długa chwila ciszy, w końcu Harry odezwał się: - W takim wypadku możesz się pożegnać ze swoim światem. - Ton jego mowy umarłych bardzo znacznie się obniżył. - Nie zostawiasz mi zbyt wielkiego wyboru - powiedział z goryczą w głosie Jake. Dlaczego po prostu nie zajrzysz w przyszłość czy coś w tym rodzaju i nie zobaczysz, jak się sprawy rozwijają beze mnie? - Musisz w końcu zacząć słuchać - odrzekł Harry. - Przyszłości nie można zaufać. Przeszłości tak, ale nie przyszłości. Mogę ci powiedzieć, że na pewno spotkasz się z wampirami - Wampyrami! Pytanie brzmi: czy pragniesz spotkać się z nimi na swoich warunkach, czy na moich? Z twoją nędzną wiedzą czy z moim doświadczeniem oraz umiejętnościami? Zakładając, że zdołasz rozwinąć te umiejętności. Jake zastanowił się nad tym. Jednak w istocie nie było nad czym się zastanawiać. Teraz wierzył Harry'emu Keoghowi, wierzył swoim pięciu zmysłom, a także niektórym dodatkowym zmysłom. Wierzył również w to, co opowiadał mu Trask i inni ludzie z Wydziału E. Wychodziło na to, że cała sprawa odgrywała się naprawdę, a on tkwił w tej aferze po same uszy. Stojąc po kolana w ciemnej wodzie, Jake nadal nie wiedział, co będą tutaj robić. Słuchał głosów zmarłych, a jednocześnie rozglądał się. Niewątpliwie Harry telepatycznie przekazywał mu obraz otoczenia. Nie miało ono nic wspólnego ze snem i było absolutnie rzeczywiste.
Sklepienie jaskini było w niektórych miejscach zapadnięte, a w innych wybrzuszone prawdopodobnie na skutek eksplozji. Poczerniały beton i zmiażdżone żelbetowe konstrukcje z poskręcanymi prętami zbrojeniowymi obrazowały siłę eksplozji. - Tak, to dramatyczny widok, ale nie to przybyliśmy zobaczyć - rzekł Harry, zadowolony z faktu, że Jake zaakceptował swoją rolę w nadchodzącym dramacie. - Chodź, poprowadzę cię do miejsca jego śmierci. Harry przebywał w umyśle Jake'a i kierował jego stopami; wystarczyło, żeby Jake szedł za impulsami płynącymi od Jake'a. Podeszli do dwunastostopowej ściany ze wzmocnionego betonu w miejscu, gdzie znajdowały się prądnice i wyposażenie kontrolujące dostawę energii elektrycznej do Schronienia. Kiedyś gładka powierzchnia betonowej ściany była teraz pokancerowana, poszarpana i osmalona w wielu miejscach, jednak jako całość pozostała nietknięta. Zbudowana na tyle mocno, żeby wytrzymać napór wody, wytrzymała także ciśnienie wybuchu. - Już blisko - odezwał się Harry, sprawiając, że Jake zatrzymał się w miejscu, gdzie woda była trochę płytsza. - To powinno być... szczątki są tam, pod wodą. - Szczątki? - spytał Jake. Nie było jednak takiej potrzeby, bo im dłużej rozmawiał z Harrym, tym lepiej go rozumiał. Mowa umarłych podobnie jak telepatia często przekazuje o wiele więcej, niż zostaje wypowiedziane. Szczątki, o których mówił Harry, należały do tego porucznika czy niewolnika, którego Malinari i inni wykorzystali jako zatyczkę jednego z wylotów wody. To przyciągnęło uwagę obsługi i umożliwiło ucieczkę. Kiedy to stało się jasne, Jake zesztywniał, włosy zjeżyły mu się na karku, cofnął się o krok i przełknął ślinę, żeby zmniejszyć uczucie ściskania w gardle. Woda zabulgotała i wydawała się w tym miejscu jeszcze czarniejsza. Na szczęście widział tylko kawałek rury, jej wnętrze i to co w środku pozostawało ukryte pod wirującą, czarną wodą. - Jezu Chryste! - pomyślał Jake i od razu poczuł reakcję Harry'ego. - Staraj się tak nie robić! To słychać. - Ale... oni wcisnęli do środka własnego człowieka. - Sama idea takiego czynu była przerażająca. Ale nie tak straszna, jak głos, który właśnie włączył się do rozmowy. - Człowieka? - zadudnił głęboki bas. - Czyżbym był zwykłym człowiekiem? Korath Mindsthrall tylko człowiekiem ? Niech was nie zmyli moje imię, albowiem również nie byłem zwyczajnym niewolnikiem! Z początku tak było, to fakt. Ale to było trzydzieści
tysięcy wschodów słońca temu, kiedy Lord Malinari znalazł mnie w Krainie Słońca. Początkowo byłem jego niewolnikiem, później porucznikiem, a w końcu głównym porucznikiem. Byłem przy Malinarim w czasach jego świetności, gdy jego imię siało postrach nawet w zamczyskach Wampyrów! Wygnano mnie wraz z nim do Krainy Wiecznych Lodów i tam cierpiałem z zimna w towarzystwie zamrożonych bestii. Byłem z moim Lordem w czasach mrozu i w czasach, gdy lód stopniał... i oto jaka mnie spotkała nagroda. Jake cofnął się trochę i znalazł kawałek suchego miejsca. Usiadł na betonie, objął kolana i drżał, ale nie z chłodu. W końcu był to tylko sen. Prawdziwy chłód umiejscowił się w umyśle wraz z brzmieniem potwornego głosu zza grobu. A raczej spoza śmierci, albowiem Korath Mindsthrall nigdy nie miał do czynienia z prawdziwym grobem. - Czy to jest twoja tajemnica? Czy na tym polega bycie Nekroskopem? - lekko drżącym głosem odezwał się Jake. - Na cierpieniu z powodu mowy umarłych i na rozmawianiu z kimś takim jak Korath? Jego myśli to... zgnilizna! Nie tyle to co mówi, ale jak odczuwa. Nie czuję cię, Harry, znajdujesz się gdzieś w moim umyśle, ale nie jesteś intruzem, tylko przewodnikiem. Ale Korath... czuję jego myśli jak oślizgły muł rozlewający się po moim umyśle! Wyczuł potakiwanie Harry'ego. - Właśnie. Tak jak jego gnijące ciało zanieczyściło tę wodę, zanim jeszcze mięso nie oddzieliło się od kości. Tutaj umarł i tutaj przebywa. Być może teraz lepiej zrozumiesz, dlaczego Ben Trask nie chciał ci mówić wszystkiego. Nie każdy jest w stanie wytrzymać, gdy mówią zmarli. - Tego tutaj na pewno nie wytrzymam - Jake pokręcił głową. - Chcę tylko jak najszybciej stąd zniknąć. - NIE! NIE, ZACZEKAJ! - błagał Korath. - Nie odchodź! Nie zostawiaj mnie! Zanim nie przyszedłeś, nic tu nie było, tylko ciemność i samotność. Słyszałem innych zmarłych, jak szepcą w oddali, i wiem, że ostrzegali przede mną: że jestem wampirem, potworną kreaturą. To prawda, że byłem wampirem. Ale teraz... nic nie mam. Straciłem nawet ciało. Czyżbyś nie miał za grosz litości? Nie mogę cię skrzywdzić. Jestem niczym. NIE OPUSZCZAJ MNIE! I równie nagle jak ucichły błagania, Jake stwierdził, że zaczyna żałować tego Czegoś. Tylko że już po chwili Harry powiedział: - To też błąd. Wampiry to najwięksi oszuści i kłamcy. Są przebiegli ponad wszelką miarę. Ten Korath nie jest żadnym wyjątkiem. Później spytamy go, dlaczego na niego
padł wybór Malinariego. Przecież nie inwestujesz czasu i sił, żeby wyszkolić swojego najlepszego porucznika, tylko po to, żeby potem go zabić. Malinari musiał mieć ważne powody. - NIE! - zawył Korath. - To kłamstwo! O nie! Wybaczcie, nie kłamstwo, tylko... błąd? Malinari nie miał żadnych powodów. Nigdy ich nie potrzebował! Zawsze realizował wszystkie pomysły. Potrzebne było mięso, żeby zatkać rurę i moje mięso było akurat pod ręką. To tyle. Nie ma co się rozgadywać. - Więc - odezwał się Harry - twoje mięso było akurat pod ręką... - To nie takie proste! - przerwał mu wampir. - Nie jesteś w stanie wyobrazić sobie agonii, którą... - ...i na dodatek się użalasz nad sobą. - O nie! - zaprzeczył Korath. - Ani teraz, ani wcześniej. Lord Malinari wysłał swoje myśli i one dotarły do mężczyzny zajmującego się tymi maszynami. Ale Malinari jest przebiegły i ostrożny. W Krainie Słońca żyją Cyganie, którzy wiedzą, kiedy zbliżają się Wampyry. Zamykają wówczas umysły i nie wytwarzają myśli, dzięki czemu ukrywają się przed Wielkimi Wampirami. Możliwe, że i na tym dziwnym świecie są podobni ludzie. Malinari chciał być całkowicie pewien, że nikt nie odkryje jego obecności. No i od tego inżyniera dowiedział się, co ma robić, aby wydostać się z podziemi, i to był mój koniec! Mój pan powiedział, że na zewnątrz można się wydostać przez rurę. Kazał mi się wczołgać do rury, żeby sprawdzić, czy nic nie stoi na przeszkodzie. Kiedy nie chciały mi się zmieścić ramiona, Vavara i Szwart wspólnymi siłami połamali mi ręce i kręgosłup i wcisnęli mnie do środka jak korek do szyjki butelki... - Zek? Jake? - powiedział Harry. W brzmieniu jego głosu brzmiała nowa nuta. Wiedzieli, że zwraca się tylko do nich, jednocześnie oddzielając się myślami od Koratha. - Prawdopodobnie nie będzie to dalej przyjemne, więc może zostawmy to tylko mnie. Prawdopodobnie Korath, a pewnie i ja także, powie coś, czego nie chciałabyś usłyszeć. - Dzięki, sama się z tego wyłączę - powiedziała natychmiast. - Mam swoje sprawy do załatwienia z wampirami i nie potrzebuję sobie niczego przypominać. Jeśli tylko będziesz mnie potrzebować w przyszłości, to jestem gotowa. Na razie porozmawiam z innymi i opowiem im o tobie, Jake. Zanim Jake zdążył cokolwiek powiedzieć, w miejscu, gdzie znajdowała się Zek, pojawiła się pustka, a właściwie nie tyle pustka, ile świadomość braku czegoś. - A co ze mną? - zapytał Harry'ego. - Może ja też mógłbym się wyłączyć?
- Niestety nie - odrzekł Harry. - Nie musisz się włączać w rozmowę, ale powinieneś posłuchać. Spróbuję namówić Koratha do opowiedzenia o sobie, a jeśli pójdzie dobrze, to przede wszystkim o jego panu. Także o tym Szwarcie i Vavarze. Chcąc pokonać swoich wrogów, musisz ich najpierw poznać. Niczym się nie przejmuj i po prostu słuchaj. Dowiesz się czegoś o Wampyrach i o ich sposobie życia. - Nie czekając na odpowiedź zwrócił się do Koratha: - Miałem zamiar cię tu zostawić, jak mi to doradzają umarli. Ale to uczyniłoby mnie równie okrutnym jak twój pan, który pogruchotał ci kości i zostawił na pewną śmierć. Tak więc zamierzam na chwilkę zostać i pogadać z tobą, bo jesteś całkiem sam i ta samotność będzie trwała przez wieczność. Z drugiej strony nie widzę sensu w rozmawianiu z kimś, kto został zaprogramowany przez naturę do mówienia samych kłamstw. Korath momentalnie odpowiedział krzykiem: - Ach! Ach! Zlituj się! Błagam, litości! Kiedy przestałeś mówić do mnie, myślałem przez chwilę, że już sobie poszedłeś. A potem odczułem twoje ciepło, choć nie jest ono tak wyraźne jak ciepło bijące od twojego towarzysza. I stąd wiedziałem, że jeszcze tu jesteście. Posłuchajcie: to prawda, że jestem typowym, okrutnym wampirem, ale nie zawsze byłem taki. To Malinari zrobił ze mnie coś takiego. Uczynił i zniszczył. Czyli nie może mi już zaszkodzić. Mówcie, kimkolwiek jesteście. Pozwólcie tylko wykąpać się w waszym świetle, które oświetla niczym świeca te samotne ciemności. Pytajcie o cokolwiek, a ja nie będę kłamać. Ludzie nie kłamią na łożu śmierci, ja zaś nie będę kłamać po śmierci. - Chcę jak najwięcej się dowiedzieć o Malinarim, Vavarze i Szwarcie. Od samego początku - powiedział Harry. Korath przystał na to z ochotą. - Nikt nie zna ich dziejów lepiej ode mnie. Jednak taka opowieść wymaga czasu. - Mam sporo czasu - powiedział Harry. - W pewnych granicach. Podobnie jak i ty. Przed tobą jest cała wieczność. - Jedno pytanie - rzekł Korath. - Słucham. - Dlaczego? - Ponieważ zniszczę ich, a także wszystko, co się z nimi wiąże - odparł z bezwzględną szczerością Harry. - Nie chcemy ich w naszym świecie. - Dobrze! - stwierdził Korath. - Dlaczego mieliby żyć, skoro pozbawili mnie życia? W Krainie Gwiazd mamy cztery stany związane z istnieniem i nieistnieniem: jeden to pustka przed narodzeniem. Dwa to życie, jakim radują się Cyganie z Krainy Słońca. Trzy
to wyższy stan, kiedy jest się nieumarłym, a egzystencja człowieka może nawet trwać wiecznie. I w końcu cztery, kiedy nic już nie ma i wraca się do pierwotnej pustki. Ale odkryłem, że to ostatnie okazało się kłamstwem. To prawda, że jest to ciemność, ale nie pustka. Prawdziwa śmierć to brak ruchu, lecz nie jest to brak umysłu. Ja myślę! Jestem! Tyle że unieruchomiony, zapomniany, zapomniany w długiej nocy. Nie ma dla mnie spokoju. A zatem dlaczego mieliby go mieć ci, którzy mnie tutaj wpakowali? Dlaczego w ogóle mieliby mieć cokolwiek? Nie, nie okłamię cię, Nekroskopie. - No to zaczynaj - rzekł Harry. - Zacznij od Nephrama Malinariego, ponieważ wygląda mi on na najgroźniejszego. - Błąd! - powiedział Korath. - Każdy z nich jest równie paskudny jak pozostali. Myślisz, że dlaczego wypędzono ich z Krainy Gwiazd? - Na pewno chciałbym to wiedzieć - powiedział Harry. - Ale ostrzegam cię: czasu mam zasadniczo dosyć dużo, jednak nie przeciągaj struny. Czasem brakuje mi cierpliwości i wolałbym zrobić w tym czasie coś innego. Zrozumiano? - Tak jest - odpowiedział Wampir. Bez chwili przerwy Korath zaczął opowiadać, a ponieważ była to mowa umarłych, na dodatek bogato ilustrowana obrazami pochodzącymi z pamięci byłego porucznika, Jake zauważył, że zaangażował się w słuchanie. Opowieść wciągnęła również jego nauczyciela... - To było setki lat temu - zaczął Korath - i chociaż tak długo byłem zamarznięty w lodzie, to tamte czasy pamiętam, jakby to było wczoraj. Należałem do klanu Vadastry, właściwie to byłem synem wodza, Dinu Vadastry. Nasze tereny znajdowały się w lasach setki mil na wschód od wielkiej przełęczy. Zajmowaliśmy się zbieractwem, uprawą, hodowlą, łowiectwem i rybołówstwem. Jako osadnicy, w przeciwieństwie do większości Cyganów, wiedliśmy dostatnie życie. Nie byliśmy przez nikogo niepokojeni, nawet byliśmy raczej omijani przez sąsiadujące z nami plemiona. Wynikało to z tego, że byliśmy poddanymi, którzy oddawali swoją dziesięcinę Lordowi Nephramowi Malinariemu. Nie pytajcie mnie, czy cieszyłem się z takiego rozwiązania. Urodziłem się w takiej tradycji i nie wiedziałem, że można żyć inaczej. To samo dotyczyło całego plemienia Vadastra. Jedynie najstarsi członkowie plemienia pamiętali czasy nomadów. Ale to dla nich życie jako poddany było najlepszym rozwiązaniem. Wampyry nie gustowały w starym, żylastym mięsie czy zanieczyszczonej krwi. Tak więc starcy byli bezpieczni, dopóki mogli dostarczać dziki miód i owoce z lasu. Mój ojciec też był bezpieczny, co prawda nie dorastał
w czasach dziesięciny, ale był wodzem plemienia i to jego Malinari wyznaczył na osobę zbierającą dziesięcinę... i z tego powodu obawiano się go i dawano posłuch we wszystkich kwestiach. No prawie we wszystkich. Ojciec był twardzielem: wysoki, barczysty i zadziorny. Kiedy ktoś skarżył się, że „skradziono” mu żonę, syna czy córkę, ucinał pretensje bardzo szybko. Ci, którzy sprawiali kłopoty, sami mogli znaleźć się na liście osób wyznaczonych jako dziesięcina wędrująca do wielkiego zamczyska Malinariego. Kochałem wówczas dziewczynę... przynajmniej tak myślę, bo takie rzeczy są dla mnie zagadkowe. Miłość? To dla mięczaków. Istnieje - a raczej istniała dla mnie - tylko żądza. Kiedy mój pan wraz ze swoimi niewolnikami polował na tak zwane wolne plemiona w Krainie Słońca, och, to wtedy było pożądanie! Ho ho! Ale proszę, wybacz mi moje dygresje, bo widzę, że nie za bardzo cię interesują... Jeśli chodzi o tę dziewczynę, którą wówczas mogłem kochać, to wystarczy powiedzieć, że była przyczyną mojego upadku. Przynajmniej tego pierwszego. Malinari nie był tak bardzo chciwy, przynajmniej nie w czasach pokoju, kiedy nie wybuchały wojny krwi. Z drugiej strony jego porucznicy odbierający dziesięcinę znali jego gust i wiedzieli, że zadowala się tylko towarem najlepszej jakości. Mojemu ojcu czasami udawało się wcisnąć jakąś beczułkę śliwowicy gorszej jakości czy kogoś w gorszej formie, ale nigdy nie było to zbyt wielkie przekroczenie normy. Kiedy jakieś samotne osoby widziały nocą nasze ogniska i schodziły z gór w doliny, zawsze były szczerze i gorąco witane. Nie skąpiliśmy ani picia, ani jedzenia, zwłaszcza picia. Po czym ogłuszaliśmy ich i więziliśmy jako część dziesięciny. Czasem zdarzało się, że na nasz teren zabłąkał się wóz z cygańską rodziną. Uważaliśmy to za szczęśliwe zrządzenie losu, ponieważ na listę dostawało się mniej naszych ludzi. Nasze plemię liczyło trzysta osiemdziesiąt osób. Rzadko kiedy przekraczaliśmy tę liczbę. Gwałtowny wzrost liczebności z łatwością mógłby zostać zredukowany. Co roku rodziło się około pięćdziesięciu dzieci. Połowa z nich miała szczęście doczekać dorosłości wśród plemienia, a reszta odchodziła do Krainy Gwiazd. Mój Lord Nephram Malinari znany był z... upodobania do dzieci. Ale nie wybiegajmy zbytnio do przodu, bo w owym czasie Malinari nie był jeszcze moim Lordem. A raczej to ja nie byłem jego niewolnikiem. Jeżeli chodzi o dziesięcinę: Na listę dostawali się żonaci mężczyźni, którzy w ciągu roku lub dwóch nie spłodzili dzieci. Jeżeli chodzi o bezdzietne kobiety, to ich przyszłość, a raczej jej brak był oczywisty.
Podobnie ze wszystkimi osobami sprawiającymi kłopoty. Plemię utrzymywało się na pewnym poziomie, a dziesięcina sprawiała, że nie rozmnażaliśmy się za bardzo, ale też nie zmniejszaliśmy liczebności. Co trzy miesiące ludzie Malinariego przybywali na lotniakach odebrać dziesięcinę, a od czasu do czasu towarzyszył im ich pan. Jeżeli chodzi o tę dziewczynę, którą prawdopodobnie kochałem: Ojciec nie przeznaczał jej na dziesięcinę i trzymał ją dla mnie. Na nieszczęście wielu ludzi podejrzewało, że nie jest dostatecznie sprawiedliwy w doborze ludzi, że kwartalne losowania raczej nie są przypadkowe, że nigdy na listę nie dostają się bliscy wodza. Ta dziewczyna, Nadia... oraz jej matka były zbieraczkami, podobnie jak większość kobiet, i obie należały do najurodziwszych pośród kobiet plemienia. Ojciec Nadii był dobrym myśliwym, ale po pewnym czasie los wskazał na niego. Wszystko wyglądało prosto, ale nie było takie proste. Ów mężczyzna był młody i silny jak byk. Trzeba go było ogłuszyć, związać, a nawet zakneblować! Z powodu oskarżeń, którymi obarczył mojego ojca, sposobu, w jaki Dinu patrzył na jego żonę, ludzie zaczęli podejrzewać, że wódz niektóre kwestie rozstrzygał bardziej po swojej myśli niż dla dobra plemienia. Poza tym od czasu gdy go zabrano do Krainy Gwiazd, matka Nadii została poddaną Dinu. Melana Zetra bardzo kochała swojego męża, i kiedy minął najgorszy czas po zabraniu jej męża i kiedy później zbliżyła się do mojego ojca, po czym zrobiła tajne dochodzenie, w którym odkryła, w jaki sposób Dinu sporządza listę - wówczas po kryjomu zaczęła przygotowywać swój plan. Nie znam dokładnie powodów, którymi kierowała się Melana. Może był to żal, ale jeśli to prawda, to znakomicie potrafiła ukryć swoje uczucia. A może po prostu wściekła się jak lis i kąsała kogo popadnie. Dla mnie najlepszym wytłumaczeniem byłaby teoria, że chciała połączyć się ze swoim mężem bez względu na okoliczności i w tym celu postanowiła się poświęcić. Banos został zabrany przez Malinariego, teraz miało się stać to samo z Melaną. Jednak ona chciała przy okazji wyrównać rachunki. Cyganie potrafią być na swój sposób przebiegli. Może mają to we krwi? A krew to życie. Jeżeli chodzi o mnie i moją ledwie zapamiętaną miłość do Nadii Zetry, to na pewno nie mogę jej winić. Jestem pewien, że nic nie wiedziała o planie swojej matki. Gdyby wiedziała... to bardzo możliwe, że ucieklibyśmy, wędrując samotnie po Krainie Gwiazd lub przyłączając się do którejś z grup Wędrowców, którzy nieustannie wymykali się wampirom. Albo po prostu przez jakiś czas cieszylibyśmy się szczęściem i wolnością, nie troszcząc się o przyszłość. Było bardzo wiele możliwości, o ile tylko Nadia wiedziałaby...
Co do mojego ojca: Gdyby coś podejrzewał... to życie Melany zakończyłoby się na długo przed wylądowaniem lotniaków Malinariego. Niestety nikt nic nie wiedział, oprócz Melany. Jako dziesięcinę przygotowano sześć beczek oleju, sześć wina białego i sześć czerwonego, sześć beczek dobrej śliwowicy (wszystkie były naprawdę dobre, bo spodziewano się przybycia Malinariego) i sześć beczek dzikiego miodu. Poza tym dwa świeżo zarżnięte byczki, piętnaście par gołębi, pięć dzików i coś szczególnego: zamkniętą w klatce ciężarną wilczycę! Wampyry uwielbiają wilcze szczenięta przyrządzane w mleku ich matki, a także wilcze serca i wilcze mięso, które uważają za afrodyzjak oraz lek sprzyjający długowieczności. Tak jakby to było im potrzebne! Poza tym Dinu wybrał dorodnych młodzieńców, ale ich nazwiska trzymane były prawie do ostatniej chwili w tajemnicy, żeby uniknąć zbyt długiego lamentowania nad ich losem. O wiele wcześniej wiadomo było, że los niewolnika spotka ludzi nieposłusznych, którzy czekali w swoich klatkach, oraz obcych, którzy zabłąkali się na terytorium Vadastry. Jednak z podanych już powodów nie wymieniano nazwisk trzech mężczyzn, trzech kobiet i sześciorga niemowląt, tylko chwytano ich, krępowano im kończyny oraz kneblowano, zanim zdążyliby poskarżyć się albo narobić zamieszania. Z kolei dzieci zawijano w obrusy i składano obok pozostałego pożywienia i napojów. W tym czasie byliśmy razem z Nadią w wozie mojego ojca i obserwowaliśmy, co się dzieje, przez dziury w ścianach. Mój ojciec wolał trzymać swoich drogocennych (trudno jest mi sobie wyobrazić słowo „ukochanych”) współplemieńców z dala od wzroku Wampyrów, aby nie budzić ich nadmiernego zainteresowania. Dotyczyło to również matki Nadii, która miała siedzieć schowana w swoim wozie, aby nie przyciągać niechcianej uwagi. Pięć godzin po zapadnięciu zmroku wysoko na szczytach gór zaczęła gromadzić się mgła i spływać w dół niczym lawina składająca się z pary wodnej. W świetle księżyca wyglądało to jak płynące mleko. Wysoko, w słabo widocznych nocą chmurach, niczym gigantyczne liście nadlatywały lotniaki Wampyrów! Zaczęły obniżać lot nad naszym obozowiskiem i wszystkim było wiadomo, że Lord Nephram Malinari przybył odebrać swoją dziesięcinę...
III Malinari Są różne rodzaje Wampyrów - opowiadał dalej Korath. - W Krainie Gwiazd widziałem wiele ogromnych zamczysk Wampyrów. Niektóre trudno by było nawet opisać, bo były zbyt potworne nawet dla oczu niewolnika. W tamtych czasach żył młody Lord zwany Leskiem Glutem. Skradziono go, gdy był jeszcze dzieckiem, dorósł, został porucznikiem, a w końcu zarżnął swojego pana, aby odebrać mu jego pijawkę. Ale Lesk był szaleńcem, a skradziony pasożyt tylko powiększył jego obłęd. Kiedy wojenny stwór jego byłego pana nie chciał słuchać rozkazów, stoczył z nim walkę... i zabił stwora! Wygrał, lecz stracił oko. Nowe oko wyrosło mu na ramieniu. Organy tego typu były w stanie szczątkowym lub podstawowym. Niektórzy Lordowie specjalnie sprawiali, że rosło im oko z tyłu szyi... to wystarczało, żeby ostrzegać przed atakiem od tyłu. Były to oczy pozbawione powiek, przez co nigdy nie zamykały się, żeby zasnąć. Wspominam o tym, aby wskazać na to, jak pomysłowe i szkaradne potrafią być Wampyry. Niektórzy Lordowie, a nawet Ladies zmieniają się, żeby wyglądać obrzydliwie. Są to zazwyczaj najsłabsze osobniki. Wyglądają jak potwory po to, żeby odstraszać ewentualnych przeciwników, ale zapewne również dlatego, żeby w ogóle uniknąć walki. Nephram Malinari nie potrzebował nic zmieniać w swoim wyglądzie. Był próżny i przystojny... ale to także mogła być maska. Albowiem Malinari był w głębi siebie potworem równie potwornym jak jego umysł, jeśli mi wybaczycie tę grę słów. Niewątpliwie jednak nie wyglądał jak bestia i był piękniejszy niż większość ludzi, był w pewnym sensie „lordowski”. Ale czy istnieje jakiś opis dla czegoś tak strasznego i tak pięknego zarazem? Wracając do wydarzeń owej nocy: Nadleciało siedem lotniaków, które wylądowały u stóp wzgórz, skąd rozciągał się widok na terytorium Vadastry. Mgła otaczająca Malinariego spływała na dół, otaczała jego oraz jego ludzi, po czym spływała w dół, wkraczając w las. Łączyła się z mgłą, która wychodziła z gleby i drzew. Razem formowały morze mgły, ale w przeciwieństwie do mgły będącej dziełem natury mgła Malinariego okrążała chaty i unieruchomione cygańskie wozy. W tej mgle pływały myśli Malinariego. Doszukiwały się
zdrady i niebezpieczeństwa. Ale nic takiego nie znalazły. Przynajmniej nic, co byłoby skierowane przeciw Malinariemu. Wiatr powiał w kierunku południowym i znowu nastała ciemna noc. Mgła rozwiała się, a lotniaki poderwały się do góry, szybując w powietrzu na swoich membranicznych skrzydłach. Latające wierzchowce Wampyrów to przerażające stwory. Nie wynika to z ich działania, które niosłoby ze sobą śmierć i zniszczenie, ale z samego wyglądu. Na pierwszy rzut oka wyglądają jak gigantyczne nietoperze z długimi szyjami i długimi ogonami. Ale z bliska... widać, że zostały stworzone z człowieka! Skrzydła o ponadnaturalnej rozpiętości zbudowane były na szkielecie ramion, nóg i karykaturalnie rozciągniętych palców, które można było dostrzec poprzez pokrywającą je napiętą membranę. Stwory miały potężne serca, które zaopatrywały w krew mięśnie poruszające wielkimi skrzydłami. Ogólnie mówiąc: lotniak to takie wielkie skrzydła, z niewielkim rozumem. Jest to stwór stworzony do latania i słuchania rozkazów. Wykonują tylko to, co rozkaże im ich jeździec. Po chwili można było zobaczyć także jeźdźców. Trójka spośród siedmiu - w środku formacji o kształcie litery V - najwyraźniej czuła się bardzo swobodnie i pewnie na swoich siodłach. Pozostali byli młodszymi porucznikami. Wypatrujący i pochyleni do przodu byli prawdopodobnie pierwszy raz na takiej wyprawie ze swoim panem. Jednak wzrok każdego nieodmiennie kierował się ku środkowej postaci całego klucza. Środkowy lotniak był największy, najsilniejszy i posiadał najbardziej wyszukane ozdoby. Zrobiono go zapewne z sześciu lub siedmiu ludzi. Po chwili cała eskadra zaczęła obniżać lot i wylądowała w zgodnym szyku. Porucznicy szybko zeskoczyli z siodeł, podczas gdy Malinari pozostał jeszcze przez chwilę na grzbiecie swego wierzchowca, puścił wodze, podparł brodę, wspierając się łokciem o łęk siodła, i lustrował okolicę. Następnie płynnym ruchem zeskoczył na dół, westchnął i powiedział: - No to jesteśmy... Tylko tyle. Niemal nie wydobył z siebie głosu, ale moc jego mentalizmu sprawiła, że usłyszał go każdy mężczyzna, kobieta i dziecko w obozowisku Vadastry. I kiedy dotknął umysłów, to każdy odczuł szczególny fetor, mimo że był to głos głęboki, a zarazem pełen słodyczy. Pomimo swoich umiejętności ukrywania zamiarów nawet Malinari nie był w stanie stłumić woni krwi. Jego mentalizm miał swoje ograniczenia. Takie szeroko zakrojone wyszukiwanie lub komunikowanie się było dobre do wyszukiwania wrogów lub ukrywających się Cyganów, ale do niczego więcej się nie nadawało. Szybkie wycofanie jego mentalnych czułków było
jak oczyszczenie uszu z wody po głębokim nurkowaniu w basenie. Już po chwili wzywał mojego ojca Dinu głosem zarówno silnym, jak i głębokim. Jednak słodycz nie opuszczała jego głosu, zapewne dlatego, że przyszedł czas robienia interesów. Cały klan (prócz kilku ukrytych, uprzywilejowanych wybrańców) Vadastry zgromadził się w jednym miejscu, skąd mógł obserwować lądowanie Malinariego i jego ludzi. Mój ojciec stał w środku i nieco z przodu zgromadzenia, szybko podszedł do Malinariego i pokłonił się przed nim. Wampirzy Lord stał przez dłuższą chwilę, prawdopodobnie napawając się poddaństwem wodza. O tak. Ten Malinari to był przystojniak! Miał najwyżej sto sześćdziesiąt lat, jednak nie wyglądał nawet na czterdziestkę. Miał czarne, błyszczące włosy, głęboko osadzone oczy, wystające kości policzkowe, wysoko uniesione brwi, lekko spłaszczony nos i piękny zarys krwistoczerwonych ust. Tak, czerwień ust, która pasowała do czerwonego ognia migoczącego w jego oczach. - Wstań - zwrócił się do mojego ojca. - Wstań i pokaz mi wasze dary. Mój ociec był duży i nosił brodę. Plotkowano, że pochodził z nieprawego łoża, ale nikt nigdy mu tego wprost nie powiedział. Przejęty swoją misją poprowadził Malinariego wraz z jego ludźmi do stołów, które aż uginały się pod ciężarem dziesięciny. W swoim sprycie Dinu Vadastra specjalnie podłożył najcięższe rzeczy na środku stołu, żeby można było zobaczyć jego ugięcie! Nie wiadomo, czy ktokolwiek na to zwrócił uwagę, ale całość i tak prezentowała się znakomicie. Wyglądało na to, że Malinari jest pod wrażeniem. Później Dinu i Malinari rozmawiali ze sobą. A ponieważ nasz wóz stał blisko stołów, a noc był bezwietrzna, słyszeliśmy razem z Nadią każde słowo. - Dinu, wodzu klanu Vadastry - rzekł Malinari do mojego ojca. - Wygląda na to, że dowiedziałeś się o moim przybyciu, ponieważ twoja danina jest zaprawdę wspaniała! Co więcej, trudno mi sobie przypomnieć, żeby moi ludzie przybyli do domu z tak wspaniałą i obfitą daniną! Trudno oprzeć się myśli, że za każdym razem mnie okradali. Moi właśni porucznicy, te niewdzięczne psy, okradające dom, w którym znajdują schronienie... Wpatrywał się w swoich ludzi płonącym wzrokiem. Jego szczęka wydłużyła się nieznacznie i widać było niewielkie ziewnięcie. Wszyscy cofnęli się co najmniej o krok. W końcu pokazał wszystkie zęby w szerokim uśmiechu i zaczął się śmiać, potrząsając włosami. - Proszę, proszę. W ogóle nie znacie się na żartach - powiedział. Przecież moi porucznicy, niewolnicy i wszystkie stwory wiedzą dobrze, iż jakakolwiek kradzież może oznaczać wyłącznie ostateczne pożegnanie. U mnie panują proste zasady, które zrozumie nawet idiota. Pamiętajcie, że w moim dworze w Krainie Gwiazd czekają stwory bojowe,
które wciąż mają niezaspokojone potrzeby. Od czasu do czasu coś sobie przegryzą, ale wciąż czekają na kąsek, który się rzuca, kopie i bryzga krwią... Po chwili zwrócił się do mojego ojca: - Ach te żarciki... wysuszyły mnie. Może byśmy się czegoś napili, Dinu Vadastra? - Po czym skinął na młodego porucznika. Jak możecie sobie wyobrazić, mojemu ojcu zrobiło się do tego czasu raczej sucho w ustach. Ojciec nalał białego wina z beczki do stojących na złotej tacy pucharów wykonanych z tego samego kruszcu. Był rodzaj rytuału, w którym Dinu grał rolę jednej z osób sprawdzających jakość pożywienia Malinariego. Podobnie jak wszystkie Wampyry Malinari był uczulony na najmniejszą ilość srebra. Podobnie było z czosnkiem, którego szczypta wystarczyła, żeby spowodować nudności i długotrwałe wymioty. Tak więc najpierw z pucharu napił się Dinu, później niewolnik, który będąc wampirem, nie tylko wyczułby truciznę smakiem, ale gwałtownie zareagowałby na nią, a w końcu Malinari zbliżył puchar do nosa, długo wąchał bukiet wina, po czym wypił je jednym haustem. Bo bez względu na to, jak bardzo maniery oraz mowa Malinariego wydawałyby się wyszukane, to w istocie jego zachowanie budziło strach. W ten sposób posmakowali z każdej beczki, włącznie z beczkami śliwowicy, a nawet miodu. I choć mój ojciec miał dosyć mocną głowę, to pod koniec tego rytuału chwiał się na nogach. Co do jedzenia: zbóż, korzeni, owoców, zwierząt i tak dalej, nie kosztowano ich, choć Malinari pochylił się nad grubaskiem, którego czarne oczka uśmiechały się, z niewinnością patrząc w karmazynowe ślepia potwora... Później podeszli do klatki z wilczycą. - O, to cenny dar! - przyznał Malinari. - Może zachowam przy życiu ją i jej potomstwo. - Zrobił ruch ręką, jakby chciał ją pogłaskać przez kraty. Wilczyca zawarczała i Malinari cofnął rękę, mówiąc: - A może nie. Wilki są zdradliwymi zwierzakami. Ale mają dobre, silne mięso. Dinu Vadastra, dziękuję ci za ten dar. A skoro jesteśmy przy zdobyczy, to gdzie pozostałe z moich zwierząt, czyli te, które chodzą na dwóch nogach? Na te słowa przyprowadzono przed jego oblicze związanych nieszczęśników. Mężczyznę, dziewczynę, młodzieńca, kobietę i tak dalej. Wszyscy byli wymyci, dobrze odżywieni, ubrani w futra. Kiedy szli, większość miała spuszczone głowy oprócz kilku młodszych mężczyzn, którzy coś (raczej bezwiednie) mruczeli pod nosem. Dorosłe kobiety szlochały, natomiast niektóre dziewczęta świadome swego cygańskiego powabu ośmielały się patrzeć na Malinariego, chcąc wywrzeć na nim wrażenie. Ale na kimś takim niełatwo było zrobić wrażenie.
Przeszedł wzdłuż rzędu, a raczej przefrunął z tą zwiewną gracją Wampyrów, a za nim pospieszyli porucznicy. Kiedy Malinari przystawał, żeby bliżej przyjrzeć się swym nabytkom, starsi porucznicy wysuwali się do przodu, przytrzymywali danego człowieka i zmuszali go do otwarcia ust, tak żeby Wielki Wampyr mógł sprawdzić stan uzębienia niewolnika. Następnie odpinali złote zapinki fiter, obnażali nagie ciało i czasem Malinari wyrażał zadowolenie, widząc długie nogi młodzieńca i szerokie ramiona. - Ten będzie dobry do przeróbki - mruczał pod nosem. - W zamczysku stoją puste kadzie. - Albo: - Ten wygląda na walecznego. Wysoki i dobrze umięśniony. - Mógł też niczego nie mówić, tylko potrząsać głową. W końcu było to tylko zaopatrzenie. Po chwili doszli do jednej z tych zbyt dumnych dziewcząt, która ośmieliła się patrzeć mu w oczy. Starszy porucznik podszedł do dziewczyny i sięgnął do złotej zapinki, żeby zdjąć jej suknię. Jednak była to prawdziwa piękność, a porucznik wykazał nadmierną gorliwość. Malinari zauważył to, złapał go za rękę i przytrzymał. Oczy mu się zwęziły, zmarszczył brwi i powiedział: - Widzę, jak krew ci pulsuje, Stefanu. W twoich żyłach płynie prawdziwy górski potok! Jesteś pełen pożądania, prawda? Widzisz, często zastanawiałem się, dlaczego w dziesięcinie, którą eskortowałeś do zamczyska, było tak mało dziewic... - Panie, ja... - odezwał się Stefanu, starając się cofnąć. Ale Malinari przytrzymał go, mówiąc: - Spokojnie! - Palcem wskazującym drugiej ręki dotknął brwi porucznika. Stefanu jęknął, drgnął i zaczął sięgać prawą ręką po rękawicę bojową. Był to chwilowy odruch, ale Malinari spostrzegł go. Oczy natychmiast mu zalśniły, szczęka wydłużyła się, a usta cofnęły się, odsłaniając ostre zęby. Stefanu, widząc to, padł na kolana, błagając o litość. Przez dłuższą chwilę wskazujący palec dotykał czoła porucznika. Na twarzy Malinariego widać było emocje związane z tym, co odczytywał z myśli porucznika. Przynajmniej z tych, które były dla niego istotne. Nagle, z wyraźnym trudem, cofnął rękę, stwierdzając: - Ty nędzna pijawko! Ciesz się z tego, że chociaż odczytałem twoje myśli, możesz jeszcze władać umysłem. Bynajmniej nie z miłości do ciebie, Stefanu - gwałcicielu moich kobiet - ale dlatego, że wkrótce będziesz mi potrzebny. Zdrajco! Myślisz, że nie zauważyłem, jak chciałeś podnieść na mnie rękę? Miałbyś czelność mnie uderzyć? Możliwe! Zejdź mi z oczu! Odejdź. Wracaj do lotniaków i czekaj tam na mnie. Puścił Stefanu, a gdy ten odszedł chwiejnym krokiem, zwrócił się do dziewczyny: >
- Podaj mi rękę, kochanie. - Posłusznie uczyniła tak bez najmniejszej zwłoki. Korzystając ze swego mentalizmu, zobaczył to, co tylko on potrafił dostrzec, i spytał: Naprawdę jesteś dziewicą? - Tak, mój panie - odrzekła. Malinari pokiwał głową i uśmiechnął się. - Gdybyś powiedziała nie - powiedział - to za twoją szczerość mógłbym uczynić cię kobietą-porucznikiem. Ale trzymam od siebie z dala nawet piękne kłamczuszki, a zwłaszcza kurewki, które starają się mnie uwieść, próbując ukryć przede mną swe myśli. Tak więc... nie awansujesz wysoko, młoda damo. Jednak w moim dworze mieszka wielu niewolników, którzy chętnie cię przeszkolą. Albo ty im to zrobisz! - Po czym wzruszył ramionami i odwrócił się od niej. Malinari zakończył inspekcję. - Nie mam powodów do narzekań - zwrócił się do Dinu Vadastry. - Przynajmniej w stosunku do ciebie i twoich ludzi. Widziałeś, co się dzieje z tymi, którzy starają się uszczknąć coś dla siebie. Powiedz mi prawdę, czy wszystko zrobiłeś i przygotowałeś najlepiej, jak tylko mogłeś? - Vadastrowie jeszcze nigdy nie zrobili lepszego wina ani śliwowicy - odpowiedział mój ojciec. - Jeżeli chodzi o pożywienie, to jest to najlepsze mięso i najczystszy miód oraz najsłodsze owoce. - A co powiesz o ludzkim mięsie? - Malinari rzucił okiem na postacie ubrane w sukienki. - Czy one także są najlepsze, czy też coś ukryłeś przede mną? - Och, oczywiście, że nie ma nic lepszego - odparł Dinu. - Z drugiej strony jest jasne, że muszę trzymać coś w rezerwie, dobrą krew i dobre mięso, żebyśmy się mogli rozmnażać i żeby klan Vadastrów nie zdegenerował się, bo wówczas nie bylibyśmy ci przydatni. - Tak, to zrozumiałe - zgodził się z nim Malinari. - Ale widzisz, Dinu, nadchodzą ciężkie czasy i mam ogromne potrzeby. Czy widzisz, jakie ciemne chmury zbierają się nad nami, niczym zły omen? Nie wygląda to najlepiej, prawda? I kiedy mój ojciec spojrzał w niebo, to faktycznie widać było ciemną i gęstą chmurę, która do tej pory była niezauważalna. Powoli nadchodziła nad terytorium Vadastrów, sprawiając, że robiło się coraz ciemniej. - Co to znaczy, mój panie? Tym razem, „kulturalny” ton Malinariego zabrzmiał niskim basem, a jego oczy rozbłysły ogniem. - To znaczy, że pomimo naszej powiedzmy przyjaźni i pomimo że byłeś szczerym i uczciwym człowiekiem...
W tej chwili powstało małe zamieszanie, w oddali pojawiła się niewielka postać i zawołała: - Co? Szczery i uczciwy? Dinu Vadastra? Ten tak zwany wódz? Wielki wódz? Daj mi tylko chwilkę, a wykażę, że się mylisz, mój panie! - Głos niewątpliwie należał do kobiety. Leżąca tuż obok mnie Nadia patrzyła z niedowierzaniem, wzięła gwałtowny wdech i musiała zakryć sobie usta, żeby nie krzyknąć. Poznała głos: to była jej matka, Melana Zetra, która szybko zbliżała się do rozmówców. - A co to ma znaczyć? - Malinari uniósł brwi, a czoło zmarszczyło się. - Ktoś ośmiela się podnieść głos, przerywa mi i każe Nephramowi Malinariemu zaczekać? Równie, a nawet znacznie bardziej był zdumiony Dinu Vadastra, podobnie jak reszta klanu włącznie z Nadią i ze mną. Melana nadchodziła szybkim krokiem, z rozwianymi włosami i rozpłomienioną twarzą. Miała na sobie suknię, w którą ubierało się kobiety przeznaczone na ofiarę. I faktycznie ofiarowywała samą siebie z własnej i nieprzymuszonej woli Malinariemu i jego ludziom! Ba! Ofiarowywała o wiele więcej! - O co chodzi? - powtórzył Malinari z największym zdziwieniem, w chwili gdy ona rzuciła mu się do stóp. - Czy ona całkiem zwariowała, że ośmiela się przeszkadzać w pobieraniu dziesięciny? - Szalona z żalu! - krzyknęła Melana, szarpiąc za włosy, zrzucając z siebie suknię i klęcząc nago. - Szalona z wściekłości i bólu. Albowiem zostałam oszukana i wykorzystana, podobnie jak ludzie z mego plemienia, a nawet ty, Lordzie Malinari! Ten człowiek wszystkich oszukał! - I pokazała drżącym palcem na Dinu. To był początek końca. Gdyby ktoś pomyślał, że Dinu był Wampyrem, to niewiele by się pomylił. Wybałuszone jak śliwki oczy wyszły mu na wierzch, zacisnął zęby i wystawił kły i rzucił się na Melanę, przyciskając ją do ziemi. Błysnął uniesiony do góry nóż... ale Malinari odebrał go i odrzucił, a potem złapał Dinu za szyję i podniósł do góry. - Mów! - rozkazał matce Nadii. - Jak mnie oszukano? Oczywiście, że mógłbym się tego z łatwością dowiedzieć, ale ten mój sposób przynosi szkody i wasz wódz raczej utraciłby rozum. Ponadto chętnie posłucham, co może go jeszcze bardziej zaboleć. A więc mów, kobieto, opowiedz, jak zdradził mnie Dinu Vadastra. Spojrzał na mojego ojca kołyszącego się w stalowym uścisku. Stopy prawie nie dotykały ziemi. W końcu opadł na ziemię i już chciał znowu zaatakować Melanę, ale dwóch młodszych poruczników złapało go, trzymając bojowe rękawice w pogotowiu. Wtedy odezwała się Melana. Była to długa lista żalów, które mógłby powiedzieć każdy z członków plemienia. Jednak trzymali żal w głębi siebie już od tak dawna, że nawet
nie byli w stanie nadać mu formy. Mówiła o uprzedzeniach wodza i o osobach uprzywilejowanych - jak ona sama - którzy byli ukrywani przed Wielkim Lordem Wampirów, gdy wysyłał swoich ludzi po daninę. Mówiła o tym, jak Dinu był zazdrosny o zdolności i powodzenie, że wybitni ludzie mogli przypuszczać, że dostaną się na listę dziesięciny, przez co od bardzo dawna nikt nie ośmielił się sprzeciwić Dinu. Melana mówiła, jakby miała nigdy nie skończyć. Jako wybranka mojego ojca widziała, jak się odbywa wybór i losowanie. Mówiła też o swoim mężu Banosie Zetrze, ale wówczas zalała się łzami, gdy opowiadała, jak Banos, który był znakomitym myśliwym, mającym wielki wkład w zdobywaniu dziesięciny, został zabrany do Malstack tylko dlatego, że Dinu Vadastra zapragnął jego żony. Na koniec rzekła: - Klęczę teraz przed tobą jako żywy dowód świadczący o tym, co mówię. Mój mężczyzna mieszka teraz w Krainie Gwiazd, a dla mnie nie ma już tutaj miejsca i dlatego chcę powędrować za góry z tobą i z twoimi ludźmi. Chcesz może wiedzieć, wielki Lordzie, kogo ukrył przed tobą Dinu? Moją córkę, którą przeznaczył dla swego bezwartościowego syna. A ten syn, Korath, schował się w wozie swojego ojca jak zbity pies. - Przy ostatnich słowach padła ze szlochem do stóp Malinariego. Malinari przez chwilę nic nie mówił i zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Ale jego ludzie ruszyli do akcji. Dwóch z nich doskoczyło do drzwi wozu mojego ojca. Kiedy zobaczyli, że są zamknięte, wyrwali drzwi z zawiasów. Jeden z nich wsadził głowę do środka i zawołał: - Są tutaj, mój panie. Młodzieniec i dziewczyna, siedzą po ciemku jak myszy. Kobieta mówiła prawdę. - No pięknie - spokojnie i powoli odezwał się Lord Malinari. - Jeśli ona mówiła prawdę, to znaczy, że ktoś inny kłamał. Wówczas krzyknął mój ojciec: - Mój Panie! Miej litość, proszę. Błagam cię! To mój syn, a dziewczyna to jego kobieta, a... - ...a ty chowałeś ich przede mną - rzekł Malinari, uciszając go surowym spojrzeniem. - Nie pokazałeś mi ich ani nie zapytałeś czy ich nie zechcę. Wcześniej nie chciałeś dla nich litości, tylko teraz to robisz. Tak jak dziecko, które ukradnie jabłko, a potem pyta, czy może je zjeść. Albo jak w tym wypadku dwa jabłka... lub trzy, jeśli doliczyć tę dzielną kobietę. Schylił się i podniósł suknię Melany. Wziął ją za rękę i postawił na nogi.
- Ubierz się - powiedział. - Myślę, że znajdzie się dla ciebie praca na dworze. Będziesz pilnowała kobiet. Znam też pewnego niewolnika zwącego się Banos, który przez cały okres służby u mnie nie spał z żadną kobietą. A Banos dobrze mi służy... w przeciwieństwie do niektórych. - Spojrzał na Dinu Vadastrę, a potem na starszego porucznika siedzącego na swoim lotniaku. Chociaż Melana ubrała się w suknię, to nadal drżała. Czuła dziwne zimno płynące z palców Malinariego. Jednak odwaga nie opuszczała jej: - Co będzie z moją córką, mój panie? Moim ukochanym, wciąż niewinnym dzieckiem, jeśli nie liczyć uścisków tego niegodnego Koratha. Malinari spojrzał na nią, podniósł brew i rzekł: - Powinnaś uważać na cienką linię oddzielającą odwagę od szaleństwa. Nie jestem od wysłuchiwania skarg, a tym bardziej od spełniania życzeń. - Później jednak westchnął i rzekł: - Pokażcie tę dziewkę, tę... - Nadię - powiedziała Melana. - Niech ci tam będzie - przytaknął Malinari. - Tę Nadię. I tego Koratha też. Niewolnicy zaciągnęli Nadię i mnie przed oblicze Lorda. Stanąłem twarzą w twarz z samym Lordem Wampyrów Nephramem Malinarim! - Czy jesteś synem swego ojca? - spytał. - Ech. Że co? (No bo jak odpowiedzieć na takie pytanie?) - Ech. Że co? - przedrzeźniał mnie. - Czy jesteś oszustem i kłamcą jak twój ojciec Dinu Vadastra? No cóż, aż taki jak mój ojciec to nie byłem. Na pewno byłem wysoki i mocno zbudowany, być może nie grzeszyłem też mądrością. - Nie jestem oszustem - odpowiedziałem. - I nikt nigdy nie nazwał mnie kłamcą. Nawet nie zauważyłem, kiedy ruszył! Ale poczułem to, w uszach mi zadzwoniło i straciłem równowagę. Nadszedł czas, by umrzeć, lecz nie bez walki. Skoczyłem na równe nogi, ale natychmiast zostałem unieruchomiony przez tych dwóch, którzy wyciągnęli nas z wozu. Szarpałem się, ale nie mogłem się uwolnić ani też ich odepchnąć. Malinari śmiał się, mówiąc: - Uspokój się i posłuchaj. Jesteś duży i przystojny, a także silny z ciebie byczek... i należysz do mnie! Może nic z ciebie nie będzie. Zobaczymy. Będziesz mógł się wykazać w Krainie Gwiazd. Odwrócił się do Nadii.
- Jesteś podobna do matki. Ale czy jesteś równie odważna? Czy przyjdziesz do Krainy Gwiazd z własnej nie przymuszonej woli, żeby zostać wampirzycą tak jak twój ojciec i matka? - Nie ma dla mnie innego życia, panie - odparła. - Ależ będzie - powiedział Malinari. - Zostaniesz stajenną i będziesz dbała o moje lotniaki. Następnie z szybkością trudną do odnotowania pochylił się nad nią i ugryzł ją w szyję! Była to krótka chwila, w której przekazał jej swoje życie, a raczej nieśmierć. Potem zrobił to samo matce i obie upadły na ziemię. W końcu Malinari zwrócił się do mnie. Mocno przytrzymywany przez jego ludzi, zamarły z przerażenia nie mogłem się ruszyć i byłem sparaliżowany jak jagnię przyprowadzone na rzeź. Oczy miałem na wpół przymknięte. Ale on tylko zmarszczył nos, a jego porucznik dokonał reszty...
IV Ciemni Lordowie z Krainy Gwiazd Korath zagościł w umyśle Jake'a niemal na równi z jego własnymi myślami, dzięki temu Jake bardziej przeżywał jego opowieść, niż słuchał jej. - A to jest niebezpieczne - powiedział Harry Keogh, „budząc” Jake'a i pokazując mu miejsce, w którym się znaleźli, w podziemiach opuszczonego rumuńskiego Schronienia. Tyle że to nie był prawdziwy obraz (czy właściwa lokalizacja), gdyż działo się to dzięki połączeniu stworzonemu przez umysł Harry'ego. Prawdziwe, żywe, śniące ciało Jake'a znajdowało się na pokładzie lecącego na wschód helikoptera, gdzieś nad australijską pustynią Simpsona. - Niebezpieczne? - zdziwił się Jake, obejmując ramionami kolana. Siedział na kawałku odłupanego betonu i patrzył w przepływającą czarną wodę. - Niebezpiecznie jest pozwalać wampirowi - nawet nieżywemu - wnikać głęboko do umysłu - odpowiedział Harry. - Myślę, że nasz przyjaciel Korath troszkę przeciąga opowieść. - Opowiadam, jak było! - gwałtownie zaprotestował Korath. - Prosiłeś, żebym opowiedział o Malinarim. Jak inaczej mogę opisać jego zdziczałość? - No dobra - odparł Harry. - Zgadzam się. Jestem jednak przekonany, że możesz to zrobić szybciej. Nasz czas jest ograniczony. - Zrobię, co w mojej mocy - powiedział Korath nieco obrażony. - Tak czy owak nie pamiętam dokładnie, co było dalej, ponieważ zostałem ugryziony, zwampiryzowany przez porucznika Malinariego. Różne sceny zlewają mi się w jedną. Być może chciałem o tym zapomnieć, ponieważ to, co pamiętam, nie jest przyjemne. Plemię Vadastra było przecież moim plemieniem. Umilkł na jakiś czas, ale już po chwili kontynuował wątek... Ugryzienie wampira osłabia, wprowadza człowieka w letarg, ugryziony ma ociężałe kończyny, podobnie jak myśli. Gdyby to Malinari wyssał moją krew - i podczas transfuzji pozostawił coś ze swojej esencji - pewnie nic bym nie zapamiętał. Lecz byłem silny, a jego
porucznicy byli tylko niewolnikami. Oczywiste, że byli to bardzo silni mężczyźni, ale nie byli jeszcze Wampyrami! Widziałem, jak zaniesiono Nadię wraz z jej matką do lotniaków. Mnie samego ciągnęli ci sami dwaj porucznicy, którzy mnie zwampiryzowali. Malinari, widząc, że nie straciłem przytomności, kiwnął głową z aprobatą, przypuszczam, że doceniał moją siłę. Jednak moje zmysły były przytępione jak po wypiciu zbyt dużej ilości śliwowicy i gdyby któryś z poruczników mnie nie podtrzymywał, to na pewno przewróciłbym się. Później... jak to pamiętam... albo jak mi się wydaje, że pamiętam... Malinari głośno krzyknął do wszystkich z plemienia: - Chodźcie do mnie. Jedzcie i pijcie, częstujcie się tym, co mi ofiarowano. Tej nocy uwolnię was od tyranii. Nie ma już znienawidzonego wodza Dinu, na którego poskarżyliście się. Od teraz nie będę od was niczego wymagać. Uważam, że już wystarczająco mnie obdarowaliście. Czynię was wolnymi, róbcie, co chcecie, idźcie, dokąd chcecie. Malinari tak powiedział i... niech tak się stanie. - Jego oczy rozjaśniły się, gdyż korzystał ze swojego mentalizmu, aby wzmocnić siłę swych słów. Wraz ze słowami wysyłał do umysłów ludzi swoje myśli. I choć byłem przyćmiony wampirzą esencją, która krążyła w moich żyłach, zobaczyłem obraz, który Malinari przekazał do umysłów ludzi. Być może widziałem to jeszcze wyraźniej właśnie dzięki tej esencji. I być może dzięki niej wiedziałem, że te obrazy kłamią: Zadowolone twarze nastolatków, którzy spacerowali po lasach, trzymając się za ręce. Obozowe ogniska, przy których grała muzyka, mięso pieczące się na ogniu, mężczyźni klaszczący i dziewczęta wirujące w tańcu. Wozy przemierzające lasy i wiozące ludzi wolnych jak ptaki, a przynajmniej wolnych od Malinariego. Znowu prawdziwi Wędrowcy z lasów Krainy Słońca. I to wszystko kłamstwo. - Chodźcie, przynieście kielichy - krzyczał Malinari. - Wypijcie ze mną, za wolność! Jego ludzie kręcili się wśród plemienia i zapraszali do stołów załadowanych darami. Podtrzymywany przez poruczników widziałem, jak dziwna ciemna chmura zbliżała się coraz bardziej. I jak od nowa zaczynała powstawać mgła. Co do mojego ojca, to nie można powiedzieć, że był dobrym człowiekiem, ale teraz, gdy jego gardło dławił sandał porucznika... skąd można wiedzieć, jakie myśli przemykały przez jego umysł? Jedno było pewne, wiedział, że Malinari to oszust, a obrazy tworzone przez jego umysł, to kłamstwa. Wiedział, że jest już po nim, więc cóż miał do stracenia? Mógł tylko przyspieszyć nieuniknione.
Wywinął się spod stopy porucznika, odskoczył od niego i pokazując na chmurę, krzyknął: - Przyprowadził swoje stwory bojowe! Wezwał, je aby się z nami rozprawić! Zniszczy całe plemię Vadastra! Uciekajcie, jeśli życie wam miłe! Zbyt późno, ponieważ Lord Malinari znowu wykorzystał zdolności parapsychiczne i tym razem pokazał wszystkim prawdę: Nad głowami krążyły stwory bojowe, ich pęcherze były wypełnione gazami. Przepompowywały gaz do dysz wylotowych i nadlatywały, wyrzucając z dysz trujące opary, obniżając lot coraz bardziej. Na skrzydłach, utrzymując równy szyk bojowy, leciały lotniaki z uzbrojonymi w bojowe rękawice jeźdźcami siedzącymi na grzbietach wierzchowców. Nie mówcie mi więcej o dziesięcinie. Nigdy jeszcze nie było takiej dziesięciny w całej historii Cyganów. Dary? Przecież Malinari wziął sobie wszystko, cały klan Vadastra! Ludzie rozbiegli się. Kaszleli, dławili się, słabli od zjadliwych wyziewów stworów bojowych Malinariego. Próbowali pobiec do lasu... ale i tutaj było już za późno. Noc zamieniła się w koszmar. Złośliwe bestie lądowały na wozach i domkach, równając je z ziemią. Niewolnicy Malinariego zdejmowali z lotniaków liny. Ludzie zostali otoczeni. Nie było szans na ucieczkę! Przez cały czas rozbrzmiewał demoniczny śmiech Lorda. Mój ojciec klęczał i dopytywał się: - Ale dlaczego, mój panie, dlaczego? Przecież to nie przeze mnie. Przez grzmot napędu bestii wojennych przebijały się pożądliwe wrzaski poruczników i niewolników oraz okrzyki przerażonych ludzi. Lord Malinari usłyszał pytanie. Odrzucił poły szaty, sięgnął do pasa po rękawicę bojową, włożył w nią rękę i odpowiedział: - Przez ciebie, Dinu? Naprawdę myślałeś, że masz wpływ na cokolwiek na tym świecie? Chodzi ci o to, że byłeś przebiegły? O nie, głupcze. Nic nie stało się przez ciebie! Jeszcze nigdy nie było tak, żeby w poddanym plemieniu w Krainie Słońca wodzem nie był ktoś, kto nie byłby wielkim kłamcą i oszustem! Taka jest twoja natura, podobnie jak i moja. - Ale panie. Jeśli nie chodzi ci o ukaranie mnie, to dlaczego to robisz? Pod sam koniec... - To jest zaopatrzenie - rzekł Malinari. - Wielkie zapasy! Mój dwór jest fortecą i w czasach pokoju dobrze się nam wiedzie. Ale pokój wkrótce się skończy. Buduję armię, Dinu, i mam ogromne potrzeby. W Krainie Gwiazd będzie wojna krwi, a wojny krwi wymagają krwi. W tym wypadku waszej!
Zwinął dłoń w rękawicy wskutek czego wszystkie haczyki i ostrza wysunęły się na zewnątrz. Krzyknął w stronę swoich ludzi i stworów: - Młodych i zdrowych brać żywcem. Dzieci, starcy i niedołęgi na prowiant. - Po czym zwrócił się do mojego ojca: - Co do ciebie, Dinu... niestety, jesteś już stary. Rękawica błysnęła jasnym metalem. Wykonała ruch w kształcie łuku w zadymionym powietrzu. A potem zaczerwieniła się i ociekła krwią. Była niemal tak czerwona jak oczy wampira. Później już nic nie widziałem. Obudziłem się na dworze mojego pana w Krainie Gwiazd. Co mogę wam opowiedzieć o Lordzie Malinarim? Niech się zastanowię. Kiedyś mnie spytał: - Czy wiesz, że to, co jest we krwi, staje się także i mięsem? - Tak, panie? - odpowiedziałem. - Czy wiesz, w jaki sposób twój ojciec został wodzem Vadastrów? - Byłem wówczas dzieckiem. Ale pamiętam, że to ty wyznaczyłeś go na wodza. - A wiesz dlaczego? - Nie mam najmniejszego pojęcia, Lordzie. - Z kilku powodów. Po pierwsze, pożądał tego stanowiska. Wśród poddanych Cyganów na wodza trzeba wyznaczyć silnego mężczyznę, który ma silny żołądek, może wówczas wydawać swoich ludzi Wampyrom. Po drugie, był wielki i gruboskórny jak byk, co wiąże się z pierwszym punktem. Po trzecie, Dinu był jednym z nielicznych ludzi, z którymi mogłem rozmawiać. A właściwie mogłem z nim rozmawiać na takim poziomie, na którym nie musiałem się przejmować tym, czy mówi prawdę, czy kłamie. - Próbuję cię zrozumieć, panie - powiedziałem, gdyż wyglądało mi na to, że chce usłyszeć odpowiedź. - Zgaduję myśli ludzi - wyjaśnił Malinari. - Kiedy coś knują przeciwko mnie... to się gniewam. Kiedy wpadam w gniew, to tracę dobrych ludzi. Dlatego czasem warto nie czytać cudzych myśli! Powiem ci, że okłamałem twojego ojca, gdy powiedziałem, że znam jego przebiegłość. Owszem, podejrzewałem go, ale nigdy tego nie stwierdziłem, aż do tej nocy, gdy zdradziła go ta kobieta. To i tak nie miało wielkiego znaczenia, bo klan Vadastry był już skazany na to, by stać się paliwem w mojej wojnie krwi. Chodzi o to, że w swoim sposobie myślenia twój ojciec był podobny do mnie. Podobnie jest z tobą. - Ze mną, panie? - Tak. Albowiem to, co przechodzi z krwią, przybiera kształt w ciele. Jesteś dziedzicem umysłowego procesu Dinu... wasze umysły są podobne. Tak więc również i
twoje myśli są zagmatwane i niewyraźne. Trudno je odczytać. Oczywiście mógłbym dotrzeć do nich bezpośrednio, przez nazwijmy to bliższy kontakt. Z mózgiem, w którym te myśli się znajdują. Bo jak ci zapewne wiadomo, mam w palcach szczególny dar. Niestety, oznaczałoby to zapewne utratę kolejnego dobrego człowieka. Na taki luksus mnie nie stać. - O nie, panie - powiedziałem i muszę stwierdzić, że cofnąłem się o krok. - Na pewno nie, Lordzie! - Nie, nie. Nie bój się Korath. Ponieważ w czasie gdy cała reszta mojego dworu jest wypełniona ludźmi i stworami, stworami posiadającymi umysł - hałasującymi w mojej głowie, nawet gdy wszystko inne już ucichnie! - ty na ich tle wydajesz się równie pusty jak przestrzeń pomiędzy gwiazdami. I za to cię lubię. Po czym w prywatnych komnatach mojego pana słuchaliśmy muzyki, a ja starałem się nie myśleć... Opowiedział mi o początkach. Jego ojciec był Wampyrem. Giorgas Malin. Potrafił wywęszyć najsprytniejszego Cygana, wietrząc aurę strachu. Nie był telepatą, bo nie potrafił odczytywać myśli, ale miał wyczucie i wiedział, kiedy w pobliżu znajduje się coś inteligentnego i przestraszonego. Potrafił wyczuć drżenie i trzęsienie się samego mózgu ofiary, nawet gdy reszta jej ciała była całkowicie spokojna. Dlatego nomadowie z Krainy Słońca bali się Malina bardziej niż innych Lordów. Malin potrafił odkryć obecność Wędrowców pomimo ukrywania przez nich myśli. Jego talent był podobny do talentu syna. Był w gruncie rzeczy źródłem mentalizmu Malinariego. A przynajmniej jednym ze źródeł. Malinari niewątpliwie miał rację: to co we krwi, to i w ciele. Jednak żeby mieć syna z krwi potrzeba dwojga rodziców. Wampir musi mieć matkę. Matką Malinariego była cygańska uzdrowicielka uzdrawiająca dotykiem rąk. Wiecie, o co w tym chodzi? Leczyła chorych, trzymając ich, głaszcząc, kojąc kołysanką i uzdrawiającym dotykiem. W waszym świecie chyba też takich macie. Niektórzy nawet oszukują, tak samo jak u nas. Ale Illula leczyła naprawdę. Tak więc pewnego razu Giorgas spotkał Illulę, kiedy polował w Krainie Słońca. Ona nie miała mężczyzny, ponieważ poświęciła całe życie swemu powołaniu. Była piękna. Słyszał o niej, ponieważ Wampyry mają swych szpiegów w Krainie Słońca i niewiele może uciec uwadze Lordów z Krainy Gwiazd. Jednak na dworach Wampyrów uzdrowiciele nie byli potrzebni, ponieważ nie zapadały one na zwykłe choroby. Pomijam oczywiście liczne mutacje, autyzm, metamorfizm i obłęd, które dotykały Wielkie Wampyry, o ile rzecz jasna
„dotknięcie” jest w tym wypadku właściwym słowem. Prócz lunatykowania i trądu Wampyry nic nie uznawały za chorobę. O ile ludzie na starość skłonni są do cierpienia z powodu różnych dolegliwości, o tyle Wampyry zazwyczaj z biegiem lat dziwaczały. Jeśli zatem zdolności Illuli niewiele znaczyły dla Giorgasa, to jej piękno, nie wspominając o dziewictwie, które było wielką rzadkością wśród kobiet w jej wieku, nawet w Krainie Słońca, dodatkowo fascynowało Giorgasa. Giorgas postanowił, że Illula zostanie jego żoną, chciał ponadto mieć synów, którzy rządziliby na dworze, a kto miałby mu ich dać, jeśli nie piękna kobieta. Malinari mówił, że jego ojciec był przystojny, co zapewne tłumaczy także i jego wygląd. Rzadkie połączenie talentów obojga rodziców złożyło się jednak na znacznie więcej niż tylko fizyczna powłoka... Tak więc uzdrowicielka Illula została zwampiryzowana i zapadła w sen przemiany. Kiedy się obudziła była Wampyrką! I odtąd na dworze Giorgasa panowała para. O ile jednak mężczyźni powinni być ostrożni w doborze swoich żon, o tyle jeszcze bardziej czujne powinny być wampiry! Zwłaszcza Wielkie Wampyry. Tak czy owak Illula została Wampyrzycą, a esencja Giorgasa płynęła w jej żyłach. Musicie pamiętać, że rozwijająca się we wnętrzu wampira pijawka zwiększa moc wszystkich zmysłów i uaktywnia wszelkie, nawet ukryte zdolności. A zwłaszcza te nadzwyczajne... Illula spała z Giorgasem w łóżku i jako Wampyrzyca spędzała z nim czas w trakcie dni. Kiedy jej Lord zaczynał jęczeć przez sen (bo nawet najstraszniejsze Wampyry miewają koszmary), przykładała mu swe ręce uzdrowicielki, aby go ukoić. Śpiewała też niosące ukojenie pieśni i kołysanki. Ale o zmierzchu, pomimo jej starań, Giorgas obudził się i nie widać było poprawy. Lord Malin ledwo się ruszał, jakby choroba przyprawiła go o postępujący paraliż. I ona była tą chorobą. Błąd polegał na przykładaniu rąk, które kiedyś uzdrawiały, pieśniach, które leczyły, kojącej niegdyś obecności. Albowiem wyolbrzymione pod wpływem działania esencji Giorgasa siły uzdrawiające uległy odwróceniu. Kiedyś Illula dawała życie i zdrowie, teraz je odbierała. Stało się to takie... wampirze! Nawet gdyby chciała, żeby było inaczej, to jej wampir sobie tego nie życzył. No i nigdy przecież nie było wampira, który dawałby życie. Tak więc siły życiowe zostały wyssane z Giorgasa i kiedy on słabł coraz bardziej, Illula nabierała sił. Była także w ciąży z Giorgasem i w dniu jego śmierci urodziła chłopca, któremu dała na imię Nephram, ponieważ w języku Cyganów to słowo znaczyło coś niewłaściwego. Wiedziała, że urodzenie tego właśnie dziecka jest czymś niewłaściwym, ale jej instynkt macierzyński kazał zachować chłopca przy życiu.
Nephram odziedziczył po rodzicach dziwną mieszankę albo mutację. W przeciwieństwie do częściowej telepatii ojca Nephram był pełnym i przerażającym telepatą, a w przeciwieństwie do uzdrawiającego ongiś dotyku matki, w dotyku Malinariego było wyłącznie zło, które pożerało to co żywe. Od samego początku posiadał wielką moc. I kiedy jego zdolności nabrały pełnego kształtu, stał się tym, kim jest obecnie. Po matce odziedziczył miłość do muzyki. Podobnie jak oślepiające bóle głowy. Jako uzdrowicielka w Krainie Słońca absorbowała od swoich pacjentów przynajmniej w małej części ich choroby. Jednak w wypadku Nephrama migreny były potęgowane pulsującymi myślami innych osób. Z biegiem czasu umysł Illuli odmawiał posłuszeństwa... lub raczej jej problemy zaczęły się od umysłu. Stopniowo zaczęła chorować na liczne przypadłości, choroby, raki, gangreny, bóle i ułomności, które z ledwością leczył jej wampir. Kiedy Illula miała chwile większej świadomości, wyjaśniała, że były to choroby, z których leczyła ludzi w Krainie Słońca. Mogła umrzeć powolną śmiercią, ale postanowiła zrobić to inaczej. Illula wiedziała, że nadszedł jej czas. Kiedy jej syn skończył osiemnaście lat, oddała mu władzę we dworze, wsiadła na lotniaka i poleciała do Krainy Słońca na chwilę przed świtem. Nad górami dopadło ją słońce i razem z lotniakiem zakończyli swe dni w oparach dymu, pary i spalenizny. Tak wyglądały początki Nephrama Malinariego. Tymi słowami Korath zakończył swoją wypowiedź. A przynajmniej zamilkł na jakiś czas...
V Ciemna Lady i jeszcze ciemniejszy Lord - Wojny krwi Nephrama Malinariego siały straszne spustoszenie wśród ludzkości Korath kontynuował opowieść. - Ponieważ Malinari pustoszył Krainę Słońca, aby zaopatrzyć swoją fortecę, podobnie postępowały pozostałe Wampyry, starając się nie dopuścić do znaczącej przewagi Malinariego. Dlatego Cyganie cierpieli jak nigdy wcześniej, nie licząc czasów sprzed sześćdziesięciu tysięcy wschodów słońca (tysiąc dwieście lat), kiedy to Szaitan prowadził swoje wielkie wojny, które skończyły się zesłaniem go do Krainy Wiecznych Lodów. Malinari miał wielu wrogów i nielicznych przyjaciół. Zresztą trudno by to nazwać przyjaźnią w takim sensie, jak to jest wśród ludzi. Jego największymi sprzymierzeńcami byli Lady Vavara, która nie pozwalała by nazywano ją Lady, gdyż obawiała się, że to mogłoby pomniejszyć jej status w porównaniu z tytułem Lorda. Oraz Szwart, którego imię pasowało idealnie do tego, kim był. Szwart znaczy ciemność! I on był ciemnością, był najciemniejszym ze wszystkich wampyrzych Lordów. Może za chwilę uda mi się to wytłumaczyć. To tyle o sprzymierzeńcach Malinariego. Oczywiście było ich jeszcze kilku, ale Nephram, Szwart i Vavara (która upierała się, żeby traktowano ją jak mężczyznę pomimo jej oczywistego, czasem nawet niszczącego kobiecego czaru i innych przymiotów) stanowili dowództwo, triumwirat, Wielką Trójkę. Z drugiej strony byli wrogowie Malinariego; przede wszystkim Dramal, który zaraził się trądem od Cyganki. Gdy to się stało, był w fazie, w której zarażała, ale jeszcze nie było widać objawów choroby. Był to właściciel jednego z największych zamczysk i raczej go unikano. Jednak w czasie wojny z Malinarim zagościł u niego Lord Zaddock Zangastari z tego powodu, że Dramstack znajdował się w pobliżu Darkspire, dworu Lorda Szwarta. Zatem znacznie lepiej było, gdy dwie armie przebywały w obszernym zamczysku Dramala, stanowiąc bezpośrednie zagrożenie dla sił Szwarta. Jeżeli chodzi o taktykę wojenną... to myślę, że nie było tutaj szczególnych autorytetów. Nephram spotykał się ze Szwartem i Vavarą w którymś z zamczysk i podejmowali kolejne kroki. Wymienię jeszcze kilka nazwisk z tamtych czasów.
Oprócz Dramala i Zadoka był jeszcze Belath, młody Lord, który dopiero co awansował. Ponadto Lesk, Wampyr, który tak łatwo wpadał w złość, że zdarzało mu się nawet wyzywać do boju własne stwory bojowe, jeśli nie wypełniały dokładnie rozkazów! Kiedy mijała mu wściekłość, odbudowywał stwory w kadziach. Jakkolwiek Lesk nie był zbyt sprytny, to niewątpliwie był potężnym narzędziem zniszczenia. Trzeba też wspomnieć o Wampyrach płci żeńskiej, które były równie przebiegłe i złowrogie jak samce. Jeśli z Malinarim trzymała Vavara, to po drugiej stronie stała na przykład Lady Jemma Freydaskith. Jemma była najbardziej pożądliwą, najstarszą z wysuszonych i obrzydliwych czarownic w dziejach! Freyda Ferenc pamiętała jeszcze czasy Szaitana Nienarodzonego i miała ponad siedemset lat. Nie można było sprawdzić, czy jej pamięć była tylko przypominaniem mitów, czy faktycznym przekazem. Tak czy owak niektóre mity żyją wiecznie. Freyda Ferenc miała wielką gębę, posturę trola i grubą skórę troga. Nawet najpotężniejsi Lordowie trzymali się od niej z daleka (również z powodu smrodu - nigdy się nie myła), ponieważ największą przyjemność sprawiało jej duszenie niewolników, a także niewolnic swoją waginą! To wystarczyłoby do stworzenia legendy o niej... ale było coś więcej. Freyda była prawdziwą rzadkością, była matką Wampyrów i znosiła jaja. Ale wracając do Malinariego: Kiedy napadł na nasz klan tej nocy, kiedy zostałem zabrany i całe plemię przepadło, to wcale nie był początek jego przygotowań do wojny. Również Lord Dramal robił zapasy i zbierał siły, podobnie jak cała reszta wampirzych Lordów. Prawdę mówiąc, to każdy z nich obawiał się drugiego. A strach napędzał strach. Kiedy Malinari zauważył, jak wskutek jego mentalnych zdolności wszyscy odsuwali się od niego, zaczął szukać osobników w podobnej sytuacji, tych co tak jak on czuli się zagrożeni. Razem mogliby sobie pomagać. Pierwsza była Vavara. Będę ją nazywać Lady, choć pewnie nie życzyłaby sobie tego. Widziałem ją z bliska i byłem blisko niej, a widzieć ją... Nigdy nie zaistniało nic piękniejszego, jeżeli chodzi o zjawisko kobiecości. Nie wiem, czy dla swego wizerunku korzystała z metamorfizmu. Trudno byłoby przypisać tak ogromne piękno wyłącznie siłom Natury. A jednak, jeśli rzeczywiście było to dzieło natury... to dlaczego akurat trafiło na wampirzycę? Jest to paradoks, na który nie znam odpowiedzi. Tak więc widziałem ją i byłem blisko niej, zbyt blisko i za często, gdyż uważam, że to za sprawą Vavary znalazłem się w tej rurze! Mimo to trudno jest ją sobie przypomnieć. To
zapewne definiuje jej piękno: moc, która zniewala mężczyzn, a nawet kobiety. Jednak i tutaj mamy do czynienia z paradoksem: pomimo piękna brak jej pewności siebie, wątpi w swoją urodę. Inaczej nie potrafię wytłumaczyć jej zwyczaju, który każe bogini (aczkolwiek demonicznej) po dostrzeżeniu piękna w innych, odcinać piersi, wargi, nosy i inne części niewolnicom, aby je oszpecić! Taka jest Vavara. I tak jak mój wampirzy świat dzielił się na dwie odrębne części, tak Vavarę charakteryzuje olśniewające zewnętrzne piękno i mroczne głębiny. Malinari najpierw ją wybrał na sojuszniczkę. Nie dlatego, że jej pożądał, ale dlatego, iż był pewien, że inni Lordowie ją pożądają. Z kolei Vavara postanowiła, że nie będzie partnerką żadnego z Lordów ani nie będzie z mężczyzną, który nie będzie tak samo jak ona godny pożądania. To jednak nie było możliwe do zrealizowania. Oczywiście, brała sobie różnych mężczyzn, ale byli jej niewolnikami, których łatwo można było się pozbyć przy okazji najmniejszych komplikacji. Niełatwo było opisać Vavarę, jeszcze trudniej pójdzie z Lordem Szwartem. Szwart zasadniczo jest nieopisywalny. Przede wszystkim to Wampyr, czysta esencja Wampyra. Oddestylowana lub przefiltrowana przez przodków i wcześniejsze mutacje. Jeśli ktoś zadarł ze Szwartem, to mógł być pewien, że jego dni są policzone. Lord Szwart był czarny, jego zamczysko było czarne, jego stwory wojenne i lotniaki również były czarne. Lord Szwart potrafił mieszać się z czernią i ciemnością. Noc jest jego medium, a on potrafi być wszędzie, gdzie tylko jest ciemność. Harry zorientował się w jakiś sposób, że Jake poczuł się nie najlepiej. - Wszystko w porządku? - spytał. - Nie wszystko - odpowiedział Jake. - I myślę, że już nigdy nie będzie w porządku. - Będzie dobrze - rzekł Harry. - Musi być. Jeszcze nie wiemy wszystkiego. Chciałbym się dowiedzieć jak najwięcej o Szwarcie. Czym faktycznie jest i jak się stał tym, czym jest. Myślę, że Korath ma na to odpowiedź. Jednocześnie wyczuwam, że coś go powstrzymuje od mówienia. Korath natychmiast zareagował: - Masz rację! Ty dowiadujesz się wielu rzeczy ode mnie, a czy ja coś otrzymam w zamian? Raczej nie! - Jesteś martwy - rzekł Harry. - Takim osobom jak ty takie właśnie rzeczy się przydarzają po śmierci. - Zimno, zimno - powiedział Korath.
- Bynajmniej - stwierdził Harry. - Po prostu prawdziwie. Nie będę cię okłamywał, że coś cię tu czeka. Możesz liczyć jedynie na nasze towarzystwo i od nas zależy, jak długo tu zostaniemy. Ale Korath odparł: - Przecież śmierć zmienia ludzi! Wiem, bo słyszę, jak zmarli szepczą w swoich grobach. Kiedy wyczuwają, że ich nasłuchuję, przestają rozmawiać albo odcinają się ode mnie. Dlaczego nie chcą rozmawiać ze mną? - Nie lubią cię - odpowiedział Harry. - Dziwisz się im? Są martwi, nienawidzą śmierci. A ty jesteś z nią bezpośrednio związany! - Robiłem to, co od zawsze czyniły wampiry. Czyż nie ma dla mnie litości? - Dla ciebie nie ma. - No to ja nie będę się litować nad wami! - warknął Korath. - Możecie wracać do Vavary, Szwarta i Malinariego. Nic więcej się o nich nie dowiecie. Życzę powodzenia. Jesteś trupem i może jeszcze pomyślisz o mnie, kiedy znajdziesz się na polu bitwy. Może wówczas pomyślisz sobie, że mogliśmy dłużej pogadać, na co jest już zresztą za późno. Po tych słowach Korath zamilkł. - Nie masz pojęcia, jak jestem znużony tymi wszystkimi groźbami i przechwałkami - odezwał się Harry. - Czego ode mnie oczekujesz? Co mógłbym zrobić dla ciebie? Jesteś trupem Korath! - Ty też - odpowiedział Korath. - A mimo to możesz się przemieszczać, masz towarzystwo... przyszłość? - W moim wypadku jest inaczej - rzekł Harry. - Jeśli zaś chodzi o przyszłość, to zawsze ją należycie doceniałem. - A Jake? Co z jego przyszłością? W mowie Koratha dało się wyczuć przebiegłość i nie podobało się to Harry'emu. Zastanawiał się także, czy nie było w tym zawoalowanej pogróżki. - Jake teraz śpi - wyjaśnił. - Jest moim uczniem i niewiele wie o tutejszych realiach, ale się nauczy. - Hm! - wtrącił Jake. - Wygląda na to, że uczę się, choćbym nawet tego nie chciał! - Taaaak - odrzekł Korath. - Wyczuwam postęp w twojej nauce. Ale Harry wciąż ma rację, a ty powinieneś... uczyć się. Jeśli nie od niego, to może ode mnie? Harry natychmiast wyczuł zagrożenie. - Wiesz, czego chcemy od ciebie. I to wszystko. Więc jak to z tobą będzie? - Mam mówić o pochodzeniu Szwarta? (Harry przytaknął w mowie umarłych.)
- I o wojnie krwi Malinariego, jak się wam udało przeżyć w Krainie Wiecznych Lodów i jak się w końcu tutaj dostaliście. Korath westchnął i powiedział: - Proszę bardzo. Albowiem ja wam wybaczam, nawet jeśli wy mi nie wybaczyliście. Przez chwilę milczał, potem westchnął raz jeszcze i zaczął mówić...
VI Ocaleni - Nie mam informacji z pierwszej ręki co do pochodzenia Szwarta - opowiadał Korath. - Mogę tylko powtórzyć to, co o nim usłyszałem, będąc na służbie u mojego pana Malinariego. Mogę też opowiedzieć to, co widziałem, ponieważ to on spiskował razem z Malinarim i Vavarą, a potem podzielił swój los razem z nimi, gdy zostali pokonani przez Dramala... Pewnego razu Szwart i Vavara przybyli na lotniakach do zamczyska mojego pana, aby się z nim spotkać. Wtedy zobaczyłem Szwarta po raz pierwszy. W przeciwieństwie do opowieści znanych z obozowisk Cyganów można było zobaczyć Lorda Szwarta, jeśli taka była jego wola. W oświetlonym terenie, kiedy postanowił przybrać konkretną formę (do czego musiał użyć sporo siły woli), choć zdecydowanie wolał jej nie przybierać, stawał się widzialny. Lord Szwart przybył ze swego zamczyska, a ja miałem go powitać i zająć się jego lotniakiem, podobnie jak trochę wcześniej zająłem się lotniakiem Vavary. Pamiętam, że było to kilka godzin po zachodzie słońca, które ostatnimi promieniami oświetlało jeszcze szczyty gór. Taka poświata nie stanowiła zagrożenia dla wampirów, ale dla Szwarta był to problem, ponieważ nie chciał być widziany. Strach przed światłem nie wynikał z tego, że mogłoby mu ono zaszkodzić, ale dlatego, że w świetle stawał się widzialny! Ten lęk przed światłem był bardziej psychiczny niż fizyczny. To zapewne tłumaczy jego skryty sposób bycia, plotki o celibacie oraz fakt, że rzadko kiedy opuszczał swoje zamczysko (a jeśli już, to tylko do Krainy Słońca na polowanie) i nigdy się nie zadawał z nikim oprócz swoich niewolników oraz stworów, a i te spotkania miały miejsce w zaciemnionych komnatach zamczyska. Szwart nie chciał, żeby ktoś go widział, gdyż uważał się za szpetnego. I nie było to wyłącznie jego wyobrażenie. Jego szpetota była całkiem realna i dziedziczna... Pojawił się na lądowisku. Jego lotniak był czarny jak noc. Kiedy leciał, to można go było zobaczyć na tle nieba, ale w cieniu dworu po prostu zniknął. Czekałem na lądowisku i nagle pojawił się Szwart! Wraz z jego pojawieniem się ciemny kształt pchnął w moją stronę
czarne powietrze. Kiedy Szwart schodził z lotniaka, krzyknąłem na niewolników żeby zajęli się jego bestią. Szwart zbliżył się do mnie, mówiąc: - Poruczniku, prowadź do Malinariego. Jego głos był jak podmuch powietrza. Zobaczyłem go na własne oczy, ubrany na czarno, niewiele było w nim cech, które miałyby jeszcze coś wspólnego z człowiekiem. I to coś stało teraz przede mną oświetlone migającym światłem pochodni! O ile jednak Szwart był bezkształtny, a jego głos przypominał trzepotanie skrzydeł nietoperzy, o tyle jego obecność robiła ogromne wrażenie. Było w nim coś podobnego do ogromnych ostańców porozrzucanych po równinach Krainy Gwiazd. W jego zlewającej się z nocą aurze było coś, co nawet mnie przyprawiało o dreszcze, a przecież byłem porucznikiem! Przewiercił mnie wzrokiem, a jego oczy były jak szparki, przez które jaśniał ogień, i w całej postaci tylko czerwone oczy nie były czarne. - To co? Mam sam poszukać drogi? - Byłem tak zdumiony, że nawet nie zaproponowałem mu towarzystwa. - O nie, Lordzie - odpowiedziałem. - Będę twoim przewodnikiem. Jednak w naszym dworze protokół wymaga, żebym stał w milczeniu, oczekując twoich rozkazów, panie. - Głupcze - odparł. - Przecież wydałem rozkaz. Zaprowadź mnie do Malinariego. Może potrzeba ci jakiegoś... specjalnego kuksańca? - Podpłynął bliżej, a jego kształty były jeszcze mniej podobne do człowieka, za to zbliżone do samego cienia. - O nie, panie - cofnąłem się o krok. - Byłem po prostu pełen podziwu dla tak szacownego gościa, który przybywa w odwiedziny do mojego pana. Język przykleił mi się do podniebienia i odjęło mi po prostu mowę. - Masz szczęście, że jeszcze nie straciłeś tego języka - szepnął Szwart i wysunął coś, co nie do końca było ręką skierowaną w moją stronę. - I że mój protokół zabrania zabijania poruczników należących do moich sprzymierzeńców i to na ich ziemi. - Tak, panie - pokłoniłem się i zmusiłem swoje stopy do skierowania się w stronę komnat mojego pana. Lord Szwart podążał za mną i mogłem odczuć jego milczącą, intensywną kotłującą się obecność. Myślę, że to jego myśli kotłowały się na równi z jego postacią! To było możliwe. Jednak nie mogę tego stwierdzić na pewno, ponieważ nie odważyłem się spojrzeć za siebie.
Kiedy Szwart opuścił nasz dwór, poszedłem do komnat mojego pana, który rozmawiał z Vavarą. Mówili o nieobecnym Szwarcie. Kiedy usłyszałem jego imię, schowałem się w cieniu i nasłuchiwałem. - To było w jego krwi - stwierdził Malinari - a co jest obecne w krwi objawia się poprzez ciało! Po czym zaczął wyjaśniać: - Siedemdziesiąt lat temu, niedługo przed twoim pojawieniem się, Szwart urodził się parze Wampyrów. Dziecko Lorda i Lady było czymś wyjątkowym. Jak ci wiadomo, w odpowiednim czasie Wampyry przekazują jaja swoim synom i córkom. Inny sposób to spłodzenie potomstwa z Cyganką, och, wybacz, lub z Cyganem. Rzadko kiedy Lord bierze sobie za żonę Lady i odwrotnie. Jeszcze rzadziej się zdarza, a tak było w wypadku Szwarta, żeby żoną była rodzona siostra! Kazirodztwo nie jest czymś niezwykłym wśród Wampyrów. Ale kazirodcze małżeństwo pomiędzy bliźniętami? Żeby to zrozumieć, musimy cofnąć się w czasie. Dziadek Szwarta był dotkniętym pewną chorobą, która nawet nie jest warta wspomnienia. Jeśli jest to zdolność, to nawet się nią przechwalamy! Kiedy jednak wymyka się spod kontroli, to nawet nie da się o niej wspominać. Chodzi oczywiście o metamorfizm. Ale zauważ, że ściszyłem głos. O takich sprawach nie mówi się na głos. Zanim dowiedział się, że cierpi na tę chorobę, cygańska dziewczyna urodziła mu bliźnięta. Siostra z bratem dorastali w zamczysku ojca i powoli awansowali, stając się w końcu wampyrami! W międzyczasie wszyscy dowiedzieli się o klątwie, która dotknęła ich ojca. Nieustannie ćwiczył się w sztuce metamorficznej przemiany, przekraczając granice rozsądku i zmuszając swoją pijawkę do nadmiernego wysiłku. W efekcie pijawka zbuntowała się i zwariowała. Stracił panowanie nad ciałem. Zdarza się to raz na tysiąc lat, pasożyt zamiast pozostać w symbiozie ze swoim gospodarzem, zamiast egzystować w jednym ciele, dokonał zmieszania obydwu ciał. Coś pojawiło się w postaci ohydnej hybrydy. Proces nie był natychmiastowy. Lord Mittelmanse nie zwariował od razu i dobrze wiedział, podobnie jak jego dzieci, co się z nim dzieje. Widział całe okropieństwo i dostrzegał, jak jego ciało powoli poddaje się przekształceniom. Z krzykiem budził go koszmar w środku nocy i odkrywał, że jego nogi niczym liny plączą się po całym pokoju! Mógł też przez sen chodzić po dworze i w trakcie lunatykowania dopadał lojalnego niewolnika i wchłaniał go. Dla niego całe ciało było życiem, a nie sama krew! Robił się coraz
większy, a jego ciało zmieniało się, będąc czasem miękkie jak błoto, a czasem sztywne. Zmieniał się nawet jego kolor, stawał się coraz bardziej podobny do koloru pijawki. Kiedy był w miarę świadomy, wymógł na swoich dzieciach obietnicę, że nie rozprzestrzenią tego czegoś. Był wielkim i perfidnym wampirem, ale mimo to nie chciał, aby coś podobnego dotknęło jakiegoś człowieka czy inną istotę. Wiedział, że to jest w jego krwi i w ich krwi i jeśli da się temu sposobność, to wymknie się na zewnątrz... Bliźnięta dorosły i planowały wrzucić ojca do dołu, ponieważ z dostępnych informacji na temat Krainy Słońca wydawało się to najlepszym sposobem. Mogli też od razu się z nim rozprawić, wpędzając w pułapkę i podpalając, zanim stałby się zupełnie nie do opanowania. Jednak okazało się to niepotrzebne. Pewnego dnia ojciec uformował z siebie cienką błonę i wyleciał z zamczyska. Wymagało to niewątpliwie ogromnej siły woli. Kiedy był już wysoko nad równiną, przestał się koncentrować, być może specjalnie. Coś postanowiło natychmiast przybrać inną postać, niewątpliwie daleką od latającej błony. Spadli razem na równinę jak kamień, rozsiewając na dużą odległość protoplazmę. Bliźnięta postanowiły, że nie będą zadawać się z nikim z zewnątrz i dzięki temu zatrzymają to coś na terenie zamczyska. Przez cały czas, rok po roku, żyły w strachu, że to może być także w nich. I niewątpliwie było. Ale ponieważ prawie wcale nie zmieniały formy, przekleństwo ominęło ich pokolenie, żeby pojawić się w następnym! Pojawiło się w młodym Szwarcie. Tłumiona przez rodziców wampirza esencja, którą przekazali Szwartowi, była czymś zupełnie szczególnym. Jakby to najlepiej wyjaśnić? Kiedy rodzi się niewidomy, jego pozostałe zmysły rozwijają się bardziej, aby skompensować utratę wzroku. W wypadku rodziców Szwarta normalne funkcje ich wampirzych pijawek były stłumione, co spowodowało zwiększenie esencji przekazanej dziecku! Szwart nie daje pijawce zwariować, ale jest przez nią całkowicie zdominowany. Śpi sam, aby mieć pewność, że jego syn nie poniesie tego dalej w przyszłość. Jego szpetota jest tak wielka, że ludzie bez trudu mogliby zwariować, gdyby zobaczyli go w którymś z gorszych... projektów. Dzisiaj utrzymywał postać zbliżoną do człowieka po to, aby się z nami porozumieć, ale normalnie nie może wytrzymać, jak ktoś na niego patrzy, i dlatego unika światła oraz towarzystwa. Co do tego ostatniego, to nie musi się trudzić, my Wampyry zawsze byliśmy samotnikami. Ale niech tylko ktoś powie o nim coś złego - albo wzdrygnie się ze strachu przed nim - wówczas wzmaga się jego fobia. I chociaż dobrze wie, jak jest szpetny, zabije tego, kto go obraził, choćby tylko za to, że przypomniał mu o ułomności.
- Jednak twierdzisz, że on nie jest szalony - powiedziała Vavara. - Jeszcze nie - odrzekł Malinari. - Ale to w końcu nastąpi. Może za sto lat lub za pięćdziesiąt, a może jeszcze mniej. Był tutaj, widziałaś, i wiesz, jak funkcjonuje. - Tak, widziałam go - odpowiedziała Vavara. - Jego wypowiedzi były pokręcone i rozpływające się jak jego ciało! Według mnie to on wyglądał jak szaleniec lub ktoś bliski tego. - Możesz mieć swoje zdanie na ten temat - powiedział mój pan. - Jeśli jednak on jest czymś szalonym, to przynajmniej przez jakiś czas jest szaleństwem, które działa z nami. Jest też panem w Darkspire. Dowodzi swoimi ludźmi i potworami, a Darkspire ochrania nasze skrzydła... Milczeli przez jakiś czas. Po chwili Vavara spytała: - A co się stało z jego rodzicami, tymi kazirodczymi bliźniętami? - Szwart był piękny, gdy się urodził, i wyglądał idealnie - odpowiedział Malinari. Kiedy miał siedemnaście lat został Wampyrem. W wieku lat osiemnastu ojciec zobaczył, że wisi w kolonii Desmodusów uczepiony sufitu jak reszta nietoperzy. Tylko że wyglądał jak kawał ciasta, które Cyganie wyrabiają na chleb! Przed zapadnięciem w sen w swej żarłoczności wchłonął w siebie wielką liczbę nietoperzy. Rodzice próbowali schwytać go w pułapkę i spalić. Ale to on ich złapał i spalił! I tak to wygląda. Moja rada: nigdy nim nie pogardzaj tylko dlatego, że nie wygląda pięknie. A co do jego gry słów: wszystkie Wampyry bawią się słowami nawet ty, Vavara, tak przynajmniej słyszałem. Szwart jest naszym sprzymierzeńcem, więc go nie lekceważ. Korath zamilkł na jakiś czas. Być może zatrzymał się w przeszłości. Tak czy owak Harry wyrwał go z milczenia: - Korath? - Co? - mruknął Korath. - Mam coraz mniej czasu (mowa zmarłych Harry'ego była cicha i rwała się), a Jake niedługo się obudzi. Przebyliśmy długą drogę, ale jeszcze nie dotarliśmy do końca. Kiedy odejdę, urwie się także twój kontakt z Jakiem. Wówczas zostaniesz sam. Jeśli chciałbyś nas jeszcze kiedyś usłyszeć, to może jeszcze kiedyś znajdziemy jakieś obopólne korzyści w kontakcie z tobą. Najlepiej zrobisz, jak dokończysz tę opowieść. Ale streszczaj się, proszę. Malinari i reszta, przegrali wojnę i udali się na wygnanie. Przetrwaliście czterysta lat w Krainie Lodów, po czym wróciliście do Krainy Gwiazd. W końcu dotarliście tutaj. To cała historia. Uzupełnij szczegóły.
- Ale szczegóły mogą zabrać sporo czasu! - odpowiedział Korath. - Byle nie za wiele - rzekł Harry. Jeśli chodzi o Jake'a, to nie zgłaszał sprzeciwu. Był tak zaciekawiony historią rozgrywającą się w Krainie Gwiazd, że chciał poznać resztę opowieści bez względu na to, jak bardzo byłaby obrzydliwa. - Proszę bardzo - powiedział Korath. - Zaczynajmy... W Krainie Gwiazd uznano Malinariego, Vavarę i Szwarta za dziwaków i odszczepieńców. W rzeczywistości nie byli bardziej zdziwaczali od wielu innych Lordów i Ladies z obozu Dramala. Nawet Dramal borykał się z własnym problemem. Chwilowo kontrolował swój trąd, ale nie wiadomo było, jak to będzie w przyszłości. Nawet tak potężny Wampyr jak Dramal miał ograniczenia, podobnie jak jego wampirza pijawka. Wiedział, że nadszedł czas zebrania szyków w obliczu niepewnej przyszłości, kiedy utraci siły i stanie się podatniejszy na ciosy. Ponieważ jego zamczysko było otoczone innymi, postanowił zaanektować sąsiednie wieżyce. Przejął je na własność lub oddał swoim sprzymierzeńcom, z którymi zawarł przymierze. Dzięki temu, na wypadek zwątlenia swych sił, otoczył się „przyjaciółmi”, którzy wystąpiliby wraz z nim przeciw wrogom. I tutaj mamy prawdziwe podłoże tego, co nieprawdziwie nazwano „Wojną krwi Malinariego”. W rzeczywistości to Dramal zmusił do walki Malinariego i resztę „dziwaków”. Tak czy owak mój pan wraz ze sprzymierzeńcami postanowili stanąć do boju i toczyć długą wojnę. I tak zrobili. Kiedy zaczęła się wojna, największe zniszczenia dotknęły Mazemanse. Stwory wojenne rozbijały się o delikatne wieżyczki, niszczyły zewnętrzne ściany, chodniki, baraki oraz inne zabudowania. Bezmózgie stwory okaleczały się w tych zderzeniach i opadały na dachy, załamując je. Czasem były to skuteczne działania, ale wiele dachów przykrywało pułapki z których wystawały włócznie lub zaostrzone pnie górskich sosen. Stwory, które nadziały się na pale, były natychmiast podpalane, a ich gazowe pęcherze tylko przyspieszały dzieło zniszczenia. Dramal najbardziej zawziął się na Darkspire Szwarta. Z kolei ludzie Szwarta okazali się najzacieklejszymi obrońcami. Szwart przekazał coś z siebie każdemu stworowi. Jego czarne jak noc stwory wojenne czaiły się w kamiennych ruinach Darkspire i były niewidoczne dla pieszych atakujących. Kiedy już zobaczyli, było za późno. Jego ludzie uzbrojeni w rękawice bojowe walczyli aż do śmierci. Stosunkowo ławo wyjaśnić tę
zaciekłość. Tak ludziom, jak i stworom dano wybór: albo będą mieć do czynienia z wrogiem, albo ze Szwartem. Nie jest to pełny obraz, ale chciałeś, żeby się pospieszyć. Dzielnie walczyliśmy, ale przegrywaliśmy bitwę. Trzy wieżyce przeciw połączonym siłom Krainy Gwiazd? Pewnie i tak wojna by wybuchła. Żądza krwi, ekspansja terytorialna: to dla Wampyrów jest istota życia, albo nieśmierci, lub prawdziwej śmierci. Kiedy zbliżał się nieunikniony koniec, Szwart oślepiony ogniem, Vavara osmalona i zakrwawiona, a Malinari prawie pozbawiony przytomności od telepatycznego wysiłku potrzebnego do kierowania obrońcami. Dramal wezwał nas do poddania się. Nie mieliśmy wyboru. Po poddaniu się opluto nas, poturbowano, poniżono i wygnano. Mogliśmy wziąć ze sobą małego stwora bojowego jako eskortę, nasze lotniaki, kilku poruczników i niewolników. I to tyle. Nie za wiele, ale żebracy nie mogą wybierać. Wyruszyliśmy ku Krainie Wiecznych Lodów. Pod nami powoli zmieniał się krajobraz. Najpierw oszroniona na biało ziemia; później niebiesko-szare jeziora, których zimne fale wydawały się wpełzać na brzeg; w końcu niekończące się białe zaspy, które rozciągały się jak okiem sięgnąć. Śnieg nie był dla nas czymś obcym; rzadko, bo rzadko, ale spotykaliśmy go wysoko w górach, jednak nigdy w takiej postaci! Nigdzie nie było widać ziemi; nie wiedzieliśmy, czy znajdowaliśmy się nad lądem, czy nad zamarzniętymi głębinami oceanu. Żywiliśmy się krwią i mięsem wielkich białych niedźwiedzi - a czasem niewolnikami - i lecieliśmy dalej. Nie mieliśmy wyboru; jeśli zechcielibyśmy zawrócić do Krainy Gwiazd, oznaczałoby to dla nas wszystkich prawdziwą śmierć. Było ciężko. Kiedy nie było niedźwiedzi, piliśmy płyn rdzeniowy z kręgosłupów naszych lotniaków. Jeden z poruczników Vavary był zbyt łakomy. Osłabiony wierzchowiec spadł na dół, a my ruszyliśmy za nim, aby się pożywić. Skorzystaliśmy także z porucznika, bez lotniaka nie mógł się przemieszczać. Innym razem dopadła nas burza śnieżna. Nie byliśmy w stanie lecieć ponad nią. Wylądowaliśmy i schowaliśmy się za ciałem jednego ze stworów bojowych Malinariego. Wówczas mój pan napił się mojej krwi, trochę za dużo, co mnie osłabiło. Jednocześnie otrzymałem sporo silnej, wampirzej esencji, która pomogła mi przetrwać. Dotarliśmy do gór, kiedy zorza polarna była w najwyższym położeniu. Były tu szczyty, krawędzie, doliny, cyrki lodowe, nawet zamarznięte rzeki! Wyczerpani wylądowaliśmy. Stwór bojowy Malinariego niemal natychmiast po lądowaniu wyzionął
ducha. Ale zadbaliśmy o to, żeby nic się nie zmarnowało. Zostały po nim tylko kości, a jego klatka piersiowa posłużyła za szkielet domu zbudowanego z lodu. Korzystając z zapasów mięsa, zaczęliśmy badać okolicę. Na południu widać było odblask światła. W Krainie Słońca wschodziło słońce, ale widać je było tak słabo, że nawet Szwart nie narzekał! Dzięki temu, że zrobiło się odrobinę cieplej, czworo z nas - Szwart, Vavara, Malinari oraz ja - polecieliśmy na zwiad. Razem z moim Lordem udaliśmy się na zachód, Vavara ze Szwartem polecieli na wschód. Umówiliśmy się, że wrócimy, gdy zapadnie całkowita ciemność. Reszta naszych ludzi i bestii miała na nas czekać przy resztkach stwora wojennego. Zimno na długo zakonserwowało mięso ze stwora... Przez wiele mil Malinari leciał głęboko wciśnięty w swoje zdobione siodło tuż obok mojego lotniaka. Nic nie mówił, więc zastanawiałem się, o czym rozmyślał - może o tym, że jest głodny i że ma już dosyć śmierdzącego mięsa stwora! Malinari faktycznie rozmyślał, ale na szczęście wcale nie o mnie. Wyczuwałem, że penetruje myślą okolicę, starając się odnaleźć ślady życia. Nagle wyciągnął rękę i krzyknął w moją stronę: - Tam, ocean z wielkimi rybami, które wynurzają się, łamią cienki lód, żeby oddychać. To wielkie, ciepłokrwiste stworzenia, które nigdy nie spotkały się z hakiem i liną łowiących Cyganów! - Później pokręcił głową i dodał: - To miejsce, ta kraina jest zimna i wyludniona, ale coś... - Zmarszczył brwi. - Tak, panie? - spytałem. - Coś... - dopowiedział skrzywiony. - Coś przed nami. Milę dalej dostrzegliśmy... dym! Dym i coś podobnego do wybuchu lub sapnięcia. Malinari skoncentrował się na wznoszącej się przed nami kolumnie ognistego dymu. Zobaczyłem to co on i pomyślałem: Ognista góra, czarne na białym, tam gdzie śnieg stopniał od ciepła. Nagle Malinari pociągnął za wodze, stanął w strzemionach i zaczął wznosić się do góry. Szybko dołączyłem do niego i gdy już miałem go spytać, uciszył mnie gestem ręki, zanim zdążyłem się odezwać. Jego telepatyczne fale dosłownie wyskakiwały z jego umysłu, przez co bez trudu „usłyszałem” zadane pytanie: Kim jesteś, ty na górze? Co tu robisz? Czy to terytorium należy do ciebie? A jeśli tak, to jakim prawem? Czy prawem podboju, czy też wyłącznie dlatego, że tu się znalazłeś? Odpowiedź nadeszła z taką mocą, że zarówno mój pan, jak i ja wiedzieliśmy, że mieliśmy do czynienia z nieprzeciętną inteligencją lub mocą.
To mój teren, ponieważ jest mój. Ja tu stanowię prawo. Jeśli masz wątpliwość, to zbliż się. Mam stwory, które rozerwą cię na strzępy. Jeśli odejdziesz, to pozostaniesz w całości. Jestem, kim jestem. Byłem pierwszym, chociaż nie muszę być ostatnim. Jestem tu od tysiąca lat i dlatego mam wyłączne prawo do tego miejsca. Precz stąd! Malinari gwałtownie przerwał telepatyczne połączenie. Poczułem, jak stawia zasłony, patrząc jednocześnie na mnie szeroko otwartymi oczami. - Znam go! - powiedział, szeroko rozwierając usta. - Jego cząstka jest w każdym z nas! - Po tym długo nic nie mówił... Jakiś czas potem wytropiłem parę wielkich białych niedźwiedzi na brzegu zamarzniętego jeziora. Zrobiły przerębel i łowiły ryby w czarnej wodzie. Pokazałem je Malinariemu i wylądowaliśmy nieopodal naszej zdobyczy. Zaskoczone naszym nagłym pojawieniem się niedźwiedzie wskoczyły do wody i zniknęły. Malinari szybko zsiadł z wierzchowca; przyczaił się przy przerębli, aż niedźwiedzica wystawiła głowę na powierzchnię. Wówczas mój pan uderzył - uderzył z siłą trzech lub czterech mężczyzn - a jego rękawica bojowa zmiażdżyła ucho i połowę głowy niedźwiedzicy. Wielki stwor zmarł w wodzie z mózgiem wypływającym na powierzchnię. Wyciągnęliśmy ciało na powierzchnię i zobaczyliśmy, że jej partner wydostał się na lód. Tym razem, na chwilę przed niszczącym ciosem Malinariego, wielka biała bestia ryknęła i rozszarpała mu przedramię. Opanowując ból, mój mistrz opatrzył sobie ranną kończynę. Później, kiedy jedliśmy niedźwiedzie serce, a nasze lotniaki ssały krew, powiedział: - To drobna rana i szybko się zagoi. Ale jego rana nie zagoi się. Przetrwają najsilniejsi. Ty, Korath, jesteś silny i masz bystry wzrok. Dlatego przeżyjesz. Gdybyś nie zobaczył tych niedźwiedzi, to możliwe, że nie przetrwałbyś. Chcę się tu zatrzymać na jakiś czas i zbadać te lodowe zamczyska, a do tego potrzebne jest mięso i krew. Gdybym nie miał mięsa niedźwiedzi, to co by mi zostało? - Jego czerwone oczy rozbłysły. Rozumiałem go aż nazbyt dobrze i zrezygnowałem z odpowiedzi. Zaczęliśmy badać lodowe podziemia i oto, co znaleźliśmy! - Korath - zwrócił się do mnie mój Lord, kiedy wchodziliśmy do oblodzonej jaskini. Zanim poczułem Wielką Moc wewnątrz ognistej góry - ten dym wygląda mi na dzieło ludzkiej ręki - wyczułem słabsze myśli, sny kogoś, kto śpi i znajduje się w tej zamarzniętej jaskini. Może nawet więcej niż jednej osoby. Ciekawe dlaczego tutaj? Szybko znaleźliśmy odpowiedź.
W bryle lodu zobaczyliśmy zmniejszone ciało, które kiedyś było Lordem Wampyrów! Było pomarszczone, o skórze białej jak śnieg. Wiedzieliśmy, że jest tutaj od bardzo dawna. Ku naszemu zdziwieniu zobaczyliśmy, że ma otwarte oczy, chociaż zmętniałe. - To jeden z tych, co śpi - odezwał się Malinari. W tej lodowej, odbijającej echo pieczarze słychać było, że ściszył głos. - Jego sny to głównie koszmary. - Śpi, panie? - zdziwiłem się. - Z pewnością jest martwy. - Co? - podniósł brwi. - Gdzie twoja ufność, Korath? Czyżby zdarzyło się, żeby Malinari popełnił błąd? I gdzie twoja wiara w wytrzymałość, żywotność oraz długowieczność Wampyrów? Usłyszałem jego myśli i wyczułem jego strach! - O nie, on nie jest martwy. Popatrz. Spojrzałem na wskazane miejsce. Starożytna postać znajdowała się za dwunasto- lub nawet piętnastostopową warstwą lodu. Ale na poziomie żeber był wywiercony rząd dziurek o średnicy dwóch, trzech cali. Natomiast na podłodze, dokładnie pod odwiertami, widać było kupki z okruchów lodu. Chyba nie musimy się domyślać, dlaczego ma taki przerażony wyraz twarzy - rzekł Malinari. - Coś tu się nad nim napracowało! Ten lód ma setki lat i jest twardy jak żelazo, a on wybrał sobie bardzo dobre miejsce. Kiedy skończy nam się jedzenie, musimy zrobić to samo... - Mamy się... zamrozić? - spytałem. - W takim zimnym miejscu tylko w ten sposób można przeżyć stulecia. Podobnie jak ten Wampyr otoczymy się lodem. Ale wcześniej musimy się oddalić. - Oddalić? - powtórzyłem za nim jak głupiec. - Tak, od Szaitana - pokiwał głową. - Wypędzono go przed tysiącem lat i teraz żyje w górze ognia. Inni przed nim i po nim znaleźli własny sposób na przetrwanie: śpią w lodzie. Ale Szaitan nie śpi! Myślisz, że kto dowiercał się to tych ciał? Góra chroni go i ogrzewa i bez wątpienia zbudował różne bestie, korzystając z tych ciał. My mieliśmy tylko jednego stwora wojennego ze sobą. Nie mamy innego wyjścia. Ale nie możemy się zamrozić tutaj, nie tak blisko Szaitana i jego góry. Wróciliśmy do naszych niedźwiedzi, załadowaliśmy ich wyssane zwłoki na lotniaki i polecieliśmy z powrotem na spotkanie z Vavarą i Szwartem... Malinari opowiedział o tym, co znalazł. Przekonał wszystkich, że Szaitan posiada swoje tereny na zachodzie, i z oporami wszyscy zgodzili się na długoterminowy plan przetrwania Malinariego.
- Dowiemy się, co z tego wyjdzie, jeśli się obudzimy żywi. Jeśli nie, to niczego się nie dowiemy - skwitowała to Vavara. Resztki stwora wojennego służyły nam jeszcze przez jakiś czas. Na koniec pozostały tylko białe żebra, które stanowiły rusztowanie lodowego pomieszczenia. Kolejna burza śnieżna zamaskowała nasz dom tak, że nie odróżniał się na tle krajobrazu. Po pewnym czasie warunki życia zmęczyły Malinariego, Vavarę i Szwarta i byli gotowi otoczyć się lodem. W międzyczasie zbadali teren dookoła i znaleźli zamarzniętą jaskinię, która nadawała się do tego celu. . Ustawili się w niszy, która była szeroka przy wejściu i zwężała się ku końcowi jaskini. Z przodu stało trzech poruczników (tylko tylu zostało), potem lotniaki, a za ich skrzydłami był Malinari z towarzystwem. Mnie ustawiono za nimi, abym obstawiał tył groty. Porucznicy poczuliby pierwsi ewentualne nakłucia swych ciał, gdyby ktoś im to zrobił. Przy odrobinie szczęścia ich cierpienie mogłoby telepatycznie zaalarmować Malinariego. Wówczas mogliby się uwolnić z lodu... jeśli by mieli dość sił. Jednak najważniejsze było, żeby przez następne lata nie pękła otaczająca ich lodowa pokrywa. Wampirze trio zaczęło wytwarzać niesamowite ilości mgły. Mgła wynurzała się z pokrytego lodem podłoża, opływała ściany i sklepienie jaskini. Głównie jednak wypływała z porów Wampyrów. Zamarzała warstwami, wytwarzając coraz grubszy i znacznie masywniejszy lód niż ten, który pokrywał ciała spotkane w jaskini obok góry Szaitana. Przez długi czas patrzyłem na to wszystko, aż zamarzły mi oczy i niczego więcej już nie widziałem... *** Obudziliśmy się! Lód topniał, a powietrze... było cieplejsze! Nadal było zimno, ale już cieplej. Dwóch poruczników zmarło - prawdziwą śmiercią - podobnie jak trzy lotniaki. Nie licząc mnie, pozostał jeszcze jeden porucznik, który nie nadawał się do niczego bez swojego lotniaka. To był człowiek Szwarta i choć jego krew była blada i rzadka, to nadal płynęła... dopóki na zawsze nie zatrzymał jej Szwart. Potem trzy Wielkie Wampiry osuszyły go, a i ja posiliłem się zeschniętym mięsem. Wysuszeni, odwodnieni, zapadnięci. Nie znajdowaliśmy się w najlepszej formie, podobnie jak nasze lotniaki. Ale przynajmniej żyliśmy. Jaskinia była wypełniona przepływającą wodą, a na zewnątrz...
Cóż za zmiana! Nad południowym horyzontem jaśniała łuna, której nigdy wcześniej nie było widać w Krainie Lodów. Malinari i Vavara od razu poczuli jej promienie; nie były palące, ale drażniły. Do źródła światła było daleko, a dodatkowo było osłabione przez mgłę unoszącą się nad oceanem. Trzeba jednak przyznać, że Lord Szwart cierpiał i musiał okryć się swoim suknem, chowając oczy przed światłem. Myślę, że jego cierpienia były bardziej psychiczne niż cielesne. W pobliżu było sporo niedźwiedzi i to z młodymi, a nawet jakieś polarne lisy. W oceanie baraszkowały wielkie ryby, prawie tak samo wielkie jak stwory wojenne. - Mamy dostateczną ilość jadła - odezwał się Malinari - żeby zaopatrzyć się w powrotną podróż. - Co tu się stało? - zapytał Szwart. - Coś dziwnego z pogodą - odpowiedział mój pan. - To jedyna sensowna odpowiedź. To także nasza przepustka do wolności i powrotu do Krainy Gwiazd! - Wypędzono nas - przypomniała Vavara, która wyglądała jak jędza, choć widać było ślady powracającej piękności. - Tak, dawno temu - rzekł Malinari. - Sto lat - dodał - Może dwieście, trzysta lub jeszcze więcej! A nasi wrogowie z Krainy Gwiazd? Pewnie się już pozabijali w wojnach krwi. Podobny los spotkał starego tyrana Dramala. Na pewno już zgnił i nie żyje. Ale my, choć zapomniani, przeżyliśmy. Przetrwaliśmy, Vavaro. I powrócimy! I wróciliśmy. Jednak wcześniej polecieliśmy na zachód, żeby zbadać płonącą górę Szaitana. Mogliśmy to zrobić wyłącznie pod jego nieobecność, ale w wygasłym wulkanie Malinari nie wyczuwał jego obecności. Nie było już dymów. Natknęliśmy się na wielkie kadzie z plazmą. Kiedyś zamarzły, ale teraz tajały. Wiele znaków niedawnego zamieszkiwania świadczyło o tym, że gospodarz wyprowadził się całkiem niedawno. - Wygląda na to, że on także wrócił do Krainy Gwiazd - stwierdził Lord Szwart. Jeśli jednak było to prawdą, to nigdy go nie spotkaliśmy...
VII Wojna Nathana W podziemiach byłego schronienia (a właściwie to nie całkiem tam, ponieważ Jake Cutter nadal spał i śnił na pokładzie śmigłowca lecącego w kierunku wschodnim nad pustynią Simpsona) zabrzmiał znowu „głos” Harry'ego Keogha, co wybudziło Jake'a z fantazji stworzonych pod wpływem opowieści Koratha. - Korath, radzisz sobie naprawdę nieźle i prawie już skończyliśmy - rzekł Harry. - Prawie? - spytał ponuro wampir, z nutką rezygnacji w głosie. - A czego jeszcze moglibyście chcieć ode mnie? - Wiemy, co wam się nie udało po powrocie do Krainy Gwiazd - odparł eksnekroskop, a raczej jego forma. - Nie znaleźliście Szaitana ani innych Wampyrów, nie znaleźliście też ich zamczysk! Zamiast tego zastaliście wyłącznie puste ruiny tego, co niegdyś było zamczyskami, które zasiedliliście na jakiś czas. Później znowu zaczęliście najeżdżać Cyganów w Krainie Gwiazd. Możesz kontynuować od tego miejsca. - Ale to nie ma sensu - zaprotestował Korath. - Wygląda na to, że ty i tak już wszystko wiesz. - Wcale nie. Na przykład w jaki sposób Malinari i reszta znaleźli się w Krainie Słońca? Chcielibyśmy wiedzieć, w jaki sposób zostali „powitani” przez Cyganów. Chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego te trzy wielkie Wampyry opuściły Krainę Gwiazd i ryzykując życie, ruszyły przez podziemną Bramę, aby znaleźć się tutaj. Ty brałeś w tym udział, więc wiesz najlepiej. - Jeśli ci to sprawi przyjemność, to zaraz opowiem - rzucił niecierpliwie Korath. - Na pewno sprawi - powiedział Harry. - Dzięki temu zostaniemy trochę dłużej z tobą. Wzdychając Korath dokończył historię: Polecieliśmy do domu. Do tego, co kiedyś było domem. Masz rację, zamczyska zniknęły. Przybyliśmy na godzinę przed wschodem słońca, musieliśmy zatem szybko znaleźć kryjówkę w strzaskanych ruinach.
Mieszkały w nich kolonie desmodusów i zostaliśmy powitani przez pra, pra, praprzodków naszych dawnych krewniaków. Przynajmniej one się nie zmieniły. Tak samo jak te nietoperze chowaliśmy się przed słońcem. W końcu przyszła noc, a wraz z nią strach, że zniknęli także Cyganie. Że również ich pochłonęła katastrofa. Kiedy jednak dolecieliśmy do szczytów gór i popatrzyliśmy na Krainę Słońca... ...Ach! Byli tam Cyganie, i to w jakiej ilości! Ich ogniska, a w wielu miejscach również światła dochodzące ze stałych siedzib były liczne jak latające świetliki. I za naszych czasów nigdy nie mieliśmy okazji zobaczyć aż takiej ilości świateł w nocy. Oto nasi radośni, soczyści, nie znający strachu, ukochani Cyganie z Krainy Słońca! Do naszych wyostrzonych zmysłów docierały dźwięki muzyki, a zapachy gotowanego jedzenia trafiały do naszych szeroko rozwartych nozdrzy. Ach, jakaż to była piękna chwila! - Nie ma już Wampyrów - odezwał się Malinari. - Przeżyła tylko nasza wielki trójka. (Oczywiście mnie nie liczył.) Widzisz, Vavara? Tylko my przetrwaliśmy! Miałem rację. - A teraz ruszajmy na dół - szepnął Szwart - na ucztę. - O, nie tak szybko - Malinari podniósł rękę. - Te plemiona na dole jeszcze nie wiedzą, że wróciliśmy. Jeśli tam ruszymy teraz, to wszyscy się dowiedzą i następnym razem będzie nam znacznie trudniej. A przecież musimy odbudować zamczyska, rekrutować poruczników i niewolników, stworzyć lotniaki i stwory bojowe. Musimy się także dowiedzieć, co tu się stało. Czy ktoś zniszczył Wampyry, czy też same zgotowały sobie zagładę. Jeśli ktoś to zrobił, to kto? Cyganie? Dziwię się, że czują się tak bezpiecznie. Może wiedzą, że nie mają powodów do obaw. To by oznaczało, że my musimy się obawiać. Dlatego musimy być ostrożni i najpierw dowiedzieć się, co tutaj się działo. - To co proponujesz? - syknął Szwart. - Będziemy tutaj siedzieć przez całą noc i podziwiać ich ogniska? - Widzisz te plemiona w środku Krainy Gwiazd? - wskazał Malinari. - Jeśli najedziemy na nie, to następnego dnia wszyscy będą o nas wiedzieć. Potrzebujemy czasu, żeby wzmocnić nasze siły. Zrobimy tak: Dziś w nocy rozdzielimy się. Vavara uderzy na dalekim zachodzie, ty na wschodzie, ale po tej stronie wielkiej przełęczy. A ja będę polować za przełęczą. Posilimy się, ale przede wszystkim będziemy zdobywać rekrutów. Będziemy wściekle rekrutować, porywając tak wielu Cyganów, ilu tylko się uda. Zdobycz podzielimy
równo i razem będziemy budować. Sprzymierzymy się ze względu na okoliczności, jak to już wcześniej miało miejsce. Zgoda? Po krótkich debatach wszyscy zgodzili się na ten plan. Jak to określił Malinari, „wściekle” rekrutowaliśmy. Zamienialiśmy ludzi w niewolników, z których wybieraliśmy poruczników, ci niedługo później mogli tworzyć kolejnych niewolników i tak dalej. Mieliśmy co pić i jeść (no i inne przyjemności) i rzuciliśmy nasze siły do odgruzowywania i odbudowywania zamczysk. Ale czas mijał i wiadomość o naszym pojawieniu się była podawana od plemienia do plemienia, od klanu do klanu, aż wszyscy ludzie w Krainie Słońca wiedzieli, że Wampyry powróciły. Nie trwało to długo, jakieś dziesięć, dwanaście zachodów słońca. W międzyczasie zarekrutowaliśmy około ośmiuset ludzi; mężczyzn, kobiet i dzieci. Ponadto głęboko w podziemiach zawalonego zamczyska nasi robotnicy odkryli kadzie z dobrze zachowanymi płynami metamorficznymi. Dzięki temu mogliśmy zapełniać kadzie wampirzym życiem. Najpierw wykonaliśmy lotniaki. Później próbowaliśmy zrobić stwory bojowe, ale wtedy pojawiły się kłopoty. W środkowo-zachodniej części Krainy Słońca żyło plemię Cyganów Lidesci, znane z agresywnej i wojowniczej natury. Ci Lidesci mieli wśród siebie bohatera, młodzieńca zwanego Nathanem Kiklu, który zapuszczał się w zakazane rejony i wracał ze straszną bronią. Niewolnicy ciągle nam opowiadali historię o tym, że ten Nathan miał brata Wampyra, Lorda Nestora, który mieszkał w wielkim zamczysku. Lidesci nie byli już nomadami. Zbudowali miasto, a może twierdzę, i nazwali je Siedliskiem. Kiedy pierwszy raz najechaliśmy na nich - a był to również ostatni raz odkryliśmy, co to znaczy „straszna broń”. W oparach wampirzej mgły porucznicy i niewolnicy na lotniakach wlecieli wprost w piekło... Na szczęście jako dowódcy, nie znaleźliśmy się w pierwszym rzędzie tej ofensywy. Mój pan był bardzo podejrzliwy i kazał nam trzymać się z tyłu i obserwować reakcję Lidescich. Wynikało to z tego, że kiedy Malinari chciał coś telepatycznie wyniuchać, spotkał się z czymś dziwnym: z mentalną ciszą, ze świadomością, z groźbą. I miał rację. Noc ożyła ogłuszającymi eksplozjami, oślepiającymi światłami i krzykami, ale to nie były krzyki Cyganów! To jęki naszych niewolników oraz syk umierających lotniaków. Od drewnianych ścian Siedliska odbijały się trzaskające dźwięki. Było to jak ruszająca do przodu i przyspieszająca lawina kamieni. Mgłę przemierzały ryczące kule ognia, które
trafiały w ciała lotniaków. Kiedy trafiały, lotniaki zapalały się, a płonący niewolnicy spadali z siodeł! Liczba ognistych kul wzrastała; teraz zmierzały w naszą stronę, a my patrzyliśmy na to z najgłębszym niedowierzaniem z „bezpiecznych” pozycji na wzgórzu. - Dość tego! - stwierdził Szwart i klnąc głośno, wzbił się ze swoim wierzchowcem do góry i zniknął w nocy. Malinari i Vavara wezwali telepatycznie resztki swoich oddziałów, z których wiele było zbyt ciężko rannych, aby przekroczyć pasmo gór. Osłonięte mgłą pokiereszowane lotniaki z wampirami na siodłach z trudem wznosiły się coraz wyżej, kierując się do domu... ...gdzie czekała na nas niespodzianka! Kiedy zbliżyliśmy się do trójkąta ruin, gdzie zaczęliśmy budować nasze nowe imperium, dostrzegliśmy totalne zniszczenie! Pomieszczenia z bestiami gazowymi zostały wysadzone w powietrze, oczywiście razem z bestiami! Kadzie, w których powstawały bestie wojenne, dopalały się niebieskim płomieniem, nawet nowo postawione budowle zostały wysadzone. Szybko wylądowaliśmy, po czym mój pan wraz ze swoimi kolegami, nie tracąc ani chwili, popędzili szukać niewolników, którzy mieli pilnować wszystkiego pod naszą nieobecność. Ale zanim zdążyli zadać pytanie czy dokonać egzekucji, usłyszeliśmy: - Hej, tam! - dziwny głos z wysoka. Był to głos mężczyzny. Stał na występie w ruinach zamczyska, dociskając plecy do ściany. Nie mógł się stamtąd ruszyć ani do góry, ani na dół. Jeśli by zszedł, to musiałby się spotkać z Wampyrem lub którymś z ich poruczników. Był wysoki, lecz drobno zbudowany. Zwyczajny mężczyzna, Cygan. - Kim jesteś? - spytał Malinari. - Może tym słynnym Nathanem? Czy to twoja robota? Jeśli tak, to już jesteś trupem! Czułem, jak mój pan koncentruje się i jak biją od niego fale wrogości. Chciał dostać się do umysłu tego człowieka. Ale choć był młody i najwyraźniej szalony (a może nie?), uśmiechnął się tylko znacząco, pokręcił głową i powiedział: - O nie, mój telepatyczny przyjacielu. Mój umysł jest chroniony. Jeśli Maglore nie potrafił dotrzeć do mnie, to ty tym bardziej nie masz żadnych szans. Masz rację: nazywam się Nathan, a to wszystko to moja robota. Ale jeszcze nie widziałeś wszystkiego. Malinari wydał umysłem gest i niewolnicy ruszyli w kierunku schodów prowadzących do Nathana. Spojrzał na nich, wyraźnie zauważył, że się zbliżają, i najwyraźniej ich zignorował! W międzyczasie do przodu wysunęła się Vavara. Niemal świeciła i emanowała ostateczną aurą kobiecego powabu. Jej usta wysyłały pocałunki i
obietnicę do Nathana, uśmiechała się do niego znaczącym uśmiechem dziwki, i to takim, który trafia do duszy mężczyzny. W jej karmazynowych oczach zapaliły się ognie pożądania. Odrzuciła kaptur do tyłu, rozpięła kołnierz i potrząsnęła kruczo-czarnymi włosami. Później opadło z niej futro z nietoperzy. Pod spodem miała bluzę w kształcie prostej szarfy przerzuconej przez jedno ramię. Jedną pierś ujęła w dłoń, a drugą pozostawiła odsłoniętą. W świetle księżycowo-gwiezdnej poświaty jej skóra miała marmurowy kolor. Dumna, naga i napięta pierś była nasmarowana oliwą i błyszczała w tym świetle. Mocne nogi rozstawiła szeroko, uda silne jak filary zakończone były krągłymi jak jabłka pośladkami. Stałem tam, drżąc z żądzy. Po chwili Vavara zarzuciła płaszcz na siebie i zasłoniła się. Ale jej obraz pozostał obecny we wszystkich umysłach. Czułem, jak krew się we mnie gotuje. Mógłbym się na nią rzucić - na własną zgubę ale ręka Malinariego znalazła się na moim ramieniu i powstrzymała mnie. A ten wysoki, blady Cygan, Nathan, spojrzał w dół na księżniczkę żądzy, popatrzył na Vavarę... i wydął szyderczo usta! Vavara była zdumiona; poczuła, jak jej aura została odrzucona, a mężczyzna tylko zganił ją: - Co do ciebie, Vavaro, to powinnaś wiedzieć, że kusiły mnie prawdziwe Lady! Mój umysł jest zamknięty na ciebie w nie mniejszym stopniu niż na tamtego telepatę. Tak przy okazji, znam was wszystkich. Vavarę, Malinariego i Szwarta. Byliście legendą, a teraz jesteście rzeczywistością, która przybyła z Krainy Wiecznych Lodów. Gdybym był na waszym miejscu, to wracałbym tam i to zaraz. Prócz prawdziwej śmierci nic tutaj was nie czeka. Mój ojciec zniszczył te zamczyska i obrócił je w perzynę, i ja to samo zrobię z wami. Przyrzekam to wam jako członek plemienia Cyganów Lidesci. Gdy mówił, Szwart przekształcił się w cień i zaczął płynąć jak czarna bezkształtna masa. Poruszał się w górę zniszczonych schodów. Z kolei niewolnicy Malinariego dotarli do połowy schodów, ale dalej nie było już dane im dojść. - A ty, Szwart - odezwał się młodzieniec stojący jakieś pięćdziesiąt stóp ponad kamiennym szkieletem pradawnych schodów - to co? Chciałbyś mnie wchłonąć i pożreć? Legenda podaje, że jesteś krewniakiem nocy i potrafisz w niej się rozpływać. Ale obaj wiemy, że tak ludzie, jak i potwory nie mogą tak po prostu znikać. Nieprawdaż? Mówiąc to, wyciągnął coś z cygańskiej kurtki, obrócił w rękach i rzucił w dół, na schody.
- Może to i prawda. Jeżeli chodzi o mnie, to ja znikam. Może mnie nie zobaczycie, ale na pewno będzie o mnie głośno. - Mówiąc to, zrobił krok do tyłu w cień, który rzucała ściana. Lord Szwart wleciał w miejsce, gdzie stał Nathan. Dokładnie tam zgęstniała ciemność, po czym przepłynęła w cień, który schował mężczyznę przed wzrokiem innych. Myślałem, że to był koniec Nathana Kiklu. Otoczyła go protoplazma Lorda Szwarta, jej niezwykłe metamorficzne kwasy poddawały działaniu ciało człowieka, który skurczyłby się, a potem rozpuścił, aby stać się częścią swojego pana. A raczej częścią jego płynnego ciała, zwiększając początkowo jego masę, by później stać się pożywieniem. Rzucony przez Nathana przedmiot w kształcie jajka odbił się kilka razy od schodów i wpadł między trzech wspinających się do góry niewolników. I tam wybuchł w rozbłysku światła które przyćmiłoby nawet światło słońca! Światło, ciepło i obca energia poszatkowały ciała nieszczęśników, rozrzucając ich szczątki po całej okolicy. Umarli, jeszcze zanim zdążyli opaść na ziemię. Szwart wydawał syczące dźwięki, starał się przybrać: kształt człowieka, co sprawiało mu poważne trudności. To wszystko było szokujące, ale nie tak bardzo, jak to, co powiedział Lord Szwart, kiedy w końcu przybrał formę cienkiej membrany i zleciał na dół, lądując w zacienionym miejscu, dającym mu możliwość przyobleczenia się w trwalszą formę. - Nie było go tam! zawołał. - Nie ma go tam! To nie człowiek, ale duch! Może to wspólny duch wszystkich Cyganów, którym odebraliśmy życie! - Szwart ma rację - Malinari zwrócił się do Vavary. - Ale nie co do tego, że Nathan jest duchem, tylko że go tu już nie ma. Na chwilę dotknąłem jego umysłu, całkowicie realnego, równie realnego, jak jego osłony, którymi się ode mnie odgrodził. Ale już po chwili zniknął! Jeśli zatem uważacie, że widzieliśmy straszną broń tej nocy, to tak naprawdę dopiero teraz ją zobaczyliśmy. Tą bronią jest Nathan. Musieliśmy szybko wymyślić jakąś skuteczną taktykę obrony przed tym demonem Nathanem. Cała noc była całkowitą porażką i nie było żadnych gwarancji, że coś się poprawi. Zeszliśmy pod ziemię. Rzecz nie do pomyślenia! My, Wampyry, chowamy się przed człowiekiem. Przed słońcem to zrozumiałe, ale nie przed jednym człowiekiem! Skoro nie mogliśmy budować wysoko, zaczęliśmy budować głęboko. Podziemia zamczysk pełne były tuneli, jaskiń, miejsc, które w dawnych czasach zamieszkiwały tylko nietoperze.
Pomimo przetrzebienia naszych sił, zabicia wielu lotniaków i zniszczenia naszych stworów wojennych wciąż dysponowaliśmy kilkoma setkami niewolników oraz dużymi zapasami jedzenia. Niewolnicy ruszyli do pracy: oczyścili stare podziemia, przenieśli zapasy, a na powierzchni zbudowali pozycje obronne. Odkryto lub odkopano nowe kadzie do metamorfozy. Poświęciliśmy jedną trzecią naszych zasobów ludzkich, aby zbudować nowe lotniaki i stwory bojowe. Zaczęliśmy trzymać warty, potraficie w to uwierzyć? Wampyry czuwają, żeby jakiś zwykły człowiek ich niespodziewanie nie zaatakował! Było to jednak konieczne, ponieważ mogliśmy być pewni, że po każdym najeździe na Krainę Słońca spotka nas odwet. Nathan Kiklu - człowiek czy duch - był wszędzie. Kiedy atakowaliśmy daleki zachód Krainy Słońca, zjawiał się już po chwili z grupą Lidescich, z ich „karabinami”, „granatami” i „rakietami”, podpalali skrzydła lotniakom, oślepiali je srebrem i zrzucali z siodeł naszych niewolników, zanim jeszcze zaczęli lądować! Tak więc na każdego nowego rekruta ginął co najmniej jeden z naszych ludzi. Po każdym kroku do przodu następował krok do tyłu. Gdziekolwiek uderzyliśmy, natychmiast pojawiał się tam Nathan ze swoimi ludźmi. Tego było za dużo. Co więcej, potrafili strzelać do nas z bardzo daleka i zabijać naszych niewolników na pozycjach obronnych lub na warcie. Mój pan i jego koledzy musieli obmyślić nową strategię. Zamiast zamieszkiwać w jednym obszarze starożytnych ruin osadziliśmy ludzi we wszystkich szczątkach i ruinach dawnych siedzib. Jedno bowiem było pewne: kimkolwiek bądź czymkolwiek Nathan by był, choć mógł magicznie pojawiać się wszędzie i to niemal natychmiast, to jednak nie mógł być wszędzie naraz! Dzięki temu osiągnęliśmy pewną równowagę... Pewnej nocy mój pan poleciał samotnie. Szybko powrócił i gorzko narzekał: - Ten przeklęty cygański skurwysyn ma szpiegów w górach! Ha! Dlatego wie, dokąd lecimy. Szpiedzy widzą, jaki obieramy kierunek, i meldują mu o tym. Śledziłem ich za pomocą mojej telepatii i dlatego ich odkryłem! - I oni wszyscy są złodziejami myśli? - Vavara nie mogła w to uwierzyć. - Telepaci? - Tak jak my jesteśmy telepatami. - Szaleńczo roześmiał się Malinari. - Tak powiada Malinari, największy wampyrzy telepata. Tylko że oni... nie są ludźmi! - Nie są ludźmi? - tym razem zmieszał się Szwart. - Nie ludzie, powiadasz? No to co? Trogi? Malinari dziko potrząsnął głową i machnął zmieszany rękami.
- Nie trogi, lecz psy! - powiedział. Dzikie wilki, które myślą tak samo jak ludzie. Co dziwniejsze, one nazywają Nathana wujem! On jest ich krewnym! - To oznacza, że jest psim Lordem! - stwierdziła Vavara. - To jedyne możliwe rozwiązanie. Ten znienawidzony wróg jest Wampyrem! Mieszka wysoko w górach, rządzi Krainą Słońca i chce mieć wszystkich Cyganów dla siebie. - Nie wiem! - mój pan wyrzucił ręce do góry w geście zniecierpliwienia. - Już nic nie wiem... oprócz tego, że mam całkowicie dosyć tego Nathana i naszej nadaremnej pracy. Wznowiliśmy rajdy, uderzając równocześnie w różnych miejscach. Bardzo starannie ukrywaliśmy kierunki natarcia. Zastosowaliśmy tę samą zasadę, korzystając z tego, że Nathan nie mógł być wszędzie. W końcu zaczęliśmy odnosić sukcesy, ale nie na długo. On nie mógł być wszędzie w tym samym czasie, ale mogła być jego broń. Od świeżo zwerbowanych niewolników dowiedzieliśmy się, że rozdzielił swoje narzędzia zniszczenia - granaty, karabiny i tak dalej - pomiędzy wieloma plemionami. Nauczył ich także posługiwania się bronią. Jednak zarówno broń jak i amunicja wyczerpywały się. Dlatego Nathan musiał od czasu do czasu wyruszać po uzupełniania do krainy piekieł. To także zmuszało nas do zapytania: Jak to możliwe, żeby Nathan robił te wyprawy, nie korzystając z Gwiezdnej Bramy? Brama nie była dostępna, ponieważ zalało ją jezioro! Biała woda i liczne wiry wessałyby każdego śmiałka pod wodę. Jednak podczas jednej z wycieczek do jeziora Vavara i Malinari stwierdzili, że jezioro wyschło! W kraterze znajdowała się Brama, świecąca okiem upadłego Cyklopa. Po fontannie i mlecznym jeziorze nie było ani śladu! Brama to bardzo dziwna i podejrzana rzecz. Postanowiliśmy zbliżyć się do Bramy bardzo ostrożnie. Podczas skradania się mój pan ostrzegawczo podniósł do góry rękę. Wydał z siebie telepatyczne ostrzeżenie. - Coś idzie ku nam przez Bramę! - zasyczał w naszych sowach jego głos. Schowaliśmy się w cieniu. Jak zawsze miał rację. Wyczuł umysły obcych w chwili, gdy przekraczali Bramę. Ponadto Malinari wyczuł, że nie są oni przygotowani. Oczywiście byli wyposażeni w broń równie potężną jak broń Nathana, ale mieli ją dla ochrony, a nie do ataku. Nie wiedzieli także, czego mogą się spodziewać w Krainie Gwiazd, a ich umysły były opanowane chciwością i chęcią zdobycia żółtego metalu, który nazywacie złotem.
Było ich razem trzydziestu dwóch. Połowa to byli żołnierze, którzy zajęli pozycje na skrzydłach. Reszta to niezdyscyplinowane, podniecone i rozgadane towarzystwo. Szli w kierunku wielkiej przełęczy. Zachowując ciszę, staliśmy w cieniu i pozwoliliśmy im przejść pomiędzy naszymi dwoma grupami. - Ci ludzie to nie to co Nathan - telepatycznie zwrócił się do nas Malinari. - Oni są jak dzieci i prawie nic nie wiedzą, co tu może ich spotkać! Ci po bokach to żołnierze, mają broń. Kiedy uderzymy, zająć się nimi na początki i zabić bez wyjątku. Jest ich niewiele więcej od nas, więc nie powinno być z tym problemu. Mamy też przewagę zaskoczenia. Jeżeli chodzi o tych w środku: to w ich ciałach są umysły... nic szczególnego jak na moje rozeznanie, i nie ma wśród nich telepaty. Są słabi i musimy ich wziąć na przesłuchanie. Przygotujcie się, za kilka sekund może się zmienić wasze przeznaczenie! I oczywiście tak się stało. Trudno nazwać bitwą to, co działo się później. Mieliśmy przewagę zaskoczenia, jeśli do tego dodać nasz płynny, błyskawiczny ruch, wampirzą siłę, która jest równa sile czterech, pięciu silnych mężczyzn... rezultat był obezwładniający. Byli to mieszkańcy piekieł, ale z takim piekłem, jakie im zgotowaliśmy, jeszcze nigdy się nie zetknęli. Było trochę strzelaniny, która szybko ucichła. Straciliśmy porucznika i trzech niewolników. Mieszkańcy Krainy Piekieł stracili wszystkich swoich żołnierzy. Świeże mięso wzięliśmy, żeby uzupełnić kadzie, a żywych Malinari wziął na przesłuchanie. Prawdę mówiąc, nie wiem, którzy z nich znaleźli się w lepszej sytuacji, żywi czy martwi... Na dłuższą metę i tak nie miało to znaczenia. Wielkie znaczenie miało to, czego dowiedział się mój pan. Ta wiedza niezmiernie pobudziła Malinariego i resztę. Jeżeli chodzi o mnie, był to początek końca... Korath zamilkł na chwilę. Kiedy znowu przemówił, było to jak westchnięcie. - Resztę już znacie. Malinari błyskawicznie wyciągnął i przyswoił wiedzę z umysłu „naukowców” oraz dowódcy. Przyszedł czas, żeby opuścić Krainę Gwiazd. Jednak wcześniej Malinari, Vavara i Szwart stworzyli dużą liczbę poruczników, a potem Wampyrów! Podzielili między nich niewolników, lotniaki, stwory wojenne, terytoria, zapasy itd. A Zrobili to z czystej złośliwości. Skoro Trzy Wielkie Wampyry nie mogły mieć dla siebie Krainy Gwiazd i Krainy Słońca, to również Nathan i jego ludzie nie będą jej mieli. A przynajmniej nie bez długiej bardzo walki i krwawej zapłaty. Możesz być pewien, że teraz w Krainie Gwiazd krew wciąż leje się strumieniami... W końcu Korath skończył i odezwał się Harry:
- Z tego co nam powiedziałeś, twoje życie nie skończyło się szczęśliwie. I nie potraktowano cię sprawiedliwie. - Miło mi, że się ze mną zgadzasz! - rzekł zmarły wampir. - Z tego, co nam powiedziałeś - powiedział Harry - wynika, że Wampyry są na tym świecie od jakieś czasu i jak dotąd niewiele osiągnęły. Czego chcą? Jakie mają plany? Byłeś jednym z nich, więc musisz wiedzieć. - Achhh! - odezwał się wampir. - To sama istota sprawy. Ale tego ci nie powiem. Ja to wiem, za to wy macie to odkryć. Jest to moja jedyna karta przetargowa, ostatni atut w rękawie zmarłego biedaka. Jeśli się o tym dowiecie, to zostanę bez niczego. - Karta przetargowa? - powiedział Jake trochę zaskoczony brzmieniem własnego głosu po długim milczeniu. - Przecież nie żyjesz! O co mógłbyś się targować, co moglibyśmy ci dać, oprócz chwil towarzystwa? - Na początek tyle może być... Jednak eksnekroskop włączył się i powiedział: - Otrzymałeś już dawkę towarzystwa, może nawet zbyt wielką. Spędzanie zbyt dużo czasu w towarzystwie wampirów nie jest najzdrowszą rozrywką. Nie możesz się targować. Widzę, że masz silną wolę. Jake, czas już na nas. - Myślałem, że nigdy do tego nie dojdzie - odpowiedział Jake. - Mam nadzieję, że coś z tego zapamiętałeś - rzekł Harry. - Wciąż nie jestem na sto procent pewien, czy chcę tego - wahał się Jake. - No to się upewnij! - zaproponował Harry, a jego blednący głos wypełniony był złością i frustracją. - Los całego świata od tego zależy. Jeśli nie potrafisz zapamiętać niczego innego, to spróbuj zapamiętać chociaż to... W umyśle Jake'a pojawiła się niesamowita ściana z liczb. Było to jak ruch cyfr na ekranie komputera. Symbole i równania poruszały się, aż dotarły do pewnego punktu krytycznego... gdzie utworzyły drzwi. Drzwi Möbiusa! Jake wiedział, że dzięki temu Harry mógł przemieszczać się do innych miejsc, a może nawet i czasów. - Mam to... zapamiętać? - zapytał chwilę po tym, jak drzwi zapadły się, zostawiając go samego w podziemiach Schronienia. No może nie całkiem samego. - Nie przejmuj się, Jake'u Cutter - dotarł do niego głos Koratha. - Jestem pewien, że coś na to poradzimy... ...a może stworzymy? Jake nie odpowiedział, a nawet jeśli tak zrobił, to pozostawił odpowiedź za sobą, wzbijając się do czekającego nań światła...
VIII Synchroniczność - Co zapamiętać? - spytała Liz, pochylając się nad nim. - Co? - mrugnął Jake i przetarł sobie oczy pięściami. - Mamrotałeś coś o konieczności zapamiętania czegoś - odpowiedziała. I kiedy starał się zebrać myśli, szybko dodała. - Zanim zapytasz, odpowiedź brzmi: nie, nie podsłuchiwałam twoich myśli. Podeszłam, bo coś mówiłeś i myślałam, że mówisz do mnie. Do niej nie mówił, ale na pewno do kogoś. Do Harry'ego? Koratha? Kim do diabła był Korath? Imię jeszcze tak niedawno dobrze znane stało się nagle nieznaczące, wymykające się pamięci. Tak więc teraz, niewiele później, nie wiedział, czy znaczyło ono cokolwiek. - Liczby! - wycharczał Jake, zmuszając do wypowiedzi swoje wysuszone gardło. Liz podała mu puszkę coli, z której sama popijała. Jake usiadł, rozchylił usta i pozwolił, aby przepłynął przez niego pieniący się płyn. - Liczby? - powtórzyła za nim Liz. - Co z liczbami? Jake rozbudził się już całkiem, zmarszczył brwi i zapytał: - Na pewno cię tam ze mną nie było? - Widząc wyraz jej twarzy szybko dodał: Dobra, już dobra, tylko pytałem. - Wypił jeszcze łyka i wstał, łapiąc równowagę. - Coś mi się śniło, do diabła, nie bardzo wiem co, ale dość dużo tego było. - Spojrzał na buty, a potem pochylił się, żeby dotknąć nogawek jeansów na samym dole, i złapał się na myśli, że jest zdziwiony, że nie są mokre. - Nie mogę sobie przypomnieć. Jakieś miejsce? głosy? Liczby? Liz wzruszyła tylko ramionami. - Mnie o to nie pytaj. - I odwróciła twarz, żeby nie widział, jakim spojrzeniem obdarzyła siedzących z przodu. Odwracając się przez ramię dodała: - Zaczynamy poodchodzić do lądowania. Następny przystanek to Brisbane. Ben Trask, Lardis i Goodly przypatrywali się Jake'owi, gdy rozprostowywał kości i szedł za Liz w stronę siedzenia dla strzelca. Kiedy Liz przypięła się pasem, Jake wskazał na drzwi strzelca i spytał:
- Można je otworzyć? Po której stronie leży Brisbane? Jeden z techników odpowiedział: - Oczywiście, możesz otwierać drzwi. Ale lepiej przypnij się pasem. Brisbane jest po lewej. Z sufitu zwisały taśmy. Jake pociągnął jedną z nich, przesunął się do drzwi na lewej burcie i odsunął je. Do środka wpadł strumień powietrza, a od góry słychać było hałas wirnika. Liz także się przypięła i podeszła do drzwi. - Byłeś tu wcześniej? - spytała, ale jej słowa zostały zagłuszone. Jednak nie miało to znaczenia. Jake i tak ją „usłyszał”. - Nie, nie byłem. Jesteś coraz lepsza. Spojrzała na niego i odpowiedziała: - Ale to nie jest tak naturalne - przynajmniej jeśli chodzi o wysyłanie, jeszcze nie teraz - może to ty jesteś coraz lepszy. - Nie - pokręcił głową, aby wzmocnić wyraz myśli. - To ty, Liz. Twój talent, który staje się coraz silniejszy. Możliwe też, że dopasowujemy się nawzajem. Ich oczy spotkały się i zatrzymały na chwilę. Każde z nich wiedziało, że w umyśle drugiej osoby jest ta sama myśl: że Jake całkiem nieoczekiwanie zaczął z pełną łatwością akceptować telepatię, jakby nabrał w niej doświadczenia. I oboje wiedzieli, skąd wzięło się to doświadczenie. Tak jak wyjaśniał to Lardisowi: sen, podświadomość to dziwna rzecz. A sny mogą być jeszcze dziwniejsze. Czasem mogą być nawet czymś więcej niż tylko snami. Spojrzeli pod nogi, gdzie jakieś sześćset stóp pod nimi znajdowało się małe lotnisko, a jakieś dwie, trzy mile na wschód było centrum Brisbane. Brisbane było dużym i kwitnącym miastem, ale dość uporządkowanym. Wszystko było nawet zbyt symetryczne, supernowoczesne. Ulice były zbyt szerokie, było zbyt wiele parków, basenów, zielonych przestrzeni. Miasto powinno wyglądać na oazę, ale rzeka zamiast szerokiej wstęgi okazała się cienkim strumyczkiem. Większość basenów była pusta, a zielone tereny przybrały żółte zabarwienie. Jake zmarszczył brwi i chciał to skomentować, ale linia horyzontu gwałtownie się obniżała. Po krótkiej chwili widok Brisbane zniknął za budynkami lotniska. Chwilę później wylądowali. Port lotniczy należał do prywatnego aeroklubu. Pilot został skierowany w to miejsce przez kontrolę lotów, która z kolei słuchała rozkazów wyższych rangą. Lądowanie
wojskowego helikoptera na lotnisku międzynarodowym... zwłaszcza z ludźmi z Wydziału E, mogłoby wzbudzić niepotrzebne zainteresowanie. Do śmigłowca podjechały dwie limuzyny z zaciemnionymi szybami. Chwilę później Trask ze swoimi ludźmi opuszczał lotnisko. Jadąc do głównej ulicy, minęli po drodze parking. Na masce dużego, ciemnoszarego samochodu terenowego siedział mężczyzna w jeansach, rozpiętej pod szyją koszuli i w kapeluszu z szerokim rondem. Przez lornetkę wpatrywał się w niebo nad lotniskiem. W cieniu zachodzącego słońca trudno było rozpoznać twarz zasłoniętą kapeluszem. Właściwie nie było w nim niczego szczególnego, jednak Liz zwróciła na niego uwagę. Zobaczyła, jak mężczyzna skierował lornetkę na nich, na chwilę przed tym, jak samochody wzbiły za sobą tumany kurzu. Dotknęła ramienia Jake'a, który siedział przed nią. - Ten człowiek za nami - zaczęła pospiesznie. Wchodzili właśnie w zakręt i parking znikał we wstecznym lusterku kierowcy. Trask odwrócił się i spojrzał do tyłu, w miejsce wskazywane przez Liz. Zobaczył tylko opadający kurz i daleką, drżącą od gorąca mgiełkę. - Mężczyzna? Co z nim? - spytał. - Coś podejrzanego, panienko? - odezwał się kierowca, agent specjalny. Mężczyzna? Co robił? - Siedział na samochodzie - odpowiedziała Liz - i obserwował niebo przez lornetkę. - Może to ktoś, kto chciałby zostać członkiem klubu lotniczego. Niektórzy żyją nadzieją. Obserwował samoloty. Latanie jest dla bogatych. Liz jednak pochyliła się do Jake'a i powiedziała po cichu: - Zobaczyłam, że na sam koniec patrzył na nas. Skręcali w główną drogę i przyspieszali. - Zostaw to - powiedział Trask. - Może to nic takiego, a nawet gdyby, to i tak już jest za późno na działanie. Jeśli nas ktoś śledzi, to na pewno ktoś go przysłał. Musimy wiedzieć kto i kiedy to zrobił. - On był nami zaciekawiony - zauważyła Liz. - Tylko tyle zauważyłaś? - Tak. Trask wzruszył ramionami, ale nie było w tym zaprzeczenia. - Może był po prostu ciekawy. Nic w tym dziwnego. Dwie limuzyny z szoferami na małym prywatnym lotnisku? Gdybym był na jego miejscu, to też by mnie to zainteresowało. Poznasz go, gdy się znowu spotkacie? - Możliwe - odpowiedziała. - Było w nim coś nieprzyjemnego, pajęczego.
- Daj mi znać, gdy znowu go zobaczysz - powiedział Trask. - Raz, to przypadek. Dwa... może oznaczać, że trzeba przydeptać pająka. Wysoki, szczupły mężczyzna z parkingu wsiadł do samochodu i wybrał połączenie na swoim telefonie komórkowym. Z drugiej strony odezwał się obojętny głos kobiety: - Recepcja w Xanadu, słucham. - Chciałbym rozmawiać z Milanem - powiedział szczupły mężczyzna. Nastąpiła chwila ciszy, po czym padła prośba: - Proszę o identyfikację - głos był nieco bardziej ożywiony. - Nie wtykaj nosa do nie swoich spraw - rzekł mężczyzna. Nie było w tym jednak nic odpychającego lub nieprzyjemnego. Po prostu podał kod. - Chwileczkę, proszę pana - odpowiedziała dziewczyna, a w telefonie zabrzmiała muzyczka. Mężczyzna czekając odchrząknął, otarł pot z czoła i zebrał myśli. Jego pracodawca, pan Milan, któremu miał właśnie zdać sprawozdanie, lubił jasne i uporządkowane umysły. Dzięki temu rozumiał wszystko za pierwszym razem. - Tu Milan - odezwał się w słuchawce niski głos z lekko wyczuwalną groźbą. - Czego chcesz? Szczupły mężczyzna opowiedział swojemu pracodawcy, co zobaczył. Opisał krótko ludzi, którzy wysiedli z helikoptera, i zakończył, stwierdzając: - Pojechali limuzynami do Brisbane. - A ty nie pojechałeś za nimi? - padło pytanie po krótkiej przerwie. - To przez kierowców - odparł szczupły mężczyzna. – Byli zbyt idealni. Nikt nie wygląda tak elegancko, schludnie i spokojnie. Nie przy tej pogodzie. Wyglądali na ludzi z rządu. A jeśli to prawda, to zaraz po zobaczeniu mnie w tylnym lusterku siedzieliby na mnie jak muchy na gównie. - Rozumiem - Milan odpowiedział obcym, południowym akcentem. - Poznałbyś ich? - Oczywiście. - Dobrze. Chyba na to czekałem. Możesz wezwać pozostałych obserwatorów. Niech przyjadą zdać meldunki do Xanadu. Od teraz będziesz pracować na terenie ośrodka. Jak tylko przyjedziesz, natychmiast zgłoś się do mnie. - Oczywiście. - Dobrze - powiedział szczupły mężczyzna. A kiedy już rozłączył się, dodał po cichu do samego siebie: - Czyżbyś czytał w myślach? Tak czy owak masz rację. Właśnie to
chciałem usłyszeć po dniu spędzonym w upale, w którym gotują się jaja, obserwując, czekając i na dodatek starając się nie wzbudzać podejrzeń. Na taką pogodę to przesrana robota. Ale tam, w Kopule Rozkoszy... ...w Kopule Rozkoszy - myślał sobie, wrzucając jedynkę i wyjeżdżając z parkingu życie to luksus! Baseny, panienki w bikini, dobre jedzenie i drinki - nawet kasyno, ha! gdzie mogę wydać pieniądze równie szybko, a może nawet szybciej, niż pierdolony Mr Milan mi zapłaci! - Uśmiechnął się do swoich myśli. Z drugiej strony na pewno nie można nazwać Milana skąpcem. Garth Santeson był już ponad dwadzieścia lat prywatnym detektywem i jeszcze nigdy tak dobrze nie zarabiał. Milan skąpcem? Na pewno nie! Skryty, ale nie chytry. Dziwne było, że umawiał się tylko nocą, ale sposób, w jaki szastał forsą, wyglądał tak, jakby jutro nie miał mieć z niej żadnego pożytku! Nigdy się nie dowiedział, jak blisko to stwierdzenie było prawdy. Santeson skierował swój pojazd na południową obwodnicę Brisbane. Tam będzie wypatrywać drogowskazu na Beaudesert i tą drogą dojedzie do pasma gór Macphersona na granicy z Nową Południową Walią. Osiemdziesiąt mil i będzie w górach. I w Xanadu... W drodze do miasta Jake powiedział: - Teraz pamiętam! - Swój sen? - spytał Lardis Lidesci. - Co? - Jake popatrzył na niego. - W helikopterze o czymś śniłeś. Kiedy Liz cię obudziła, nie mogłeś sobie przypomnieć o czym. Jake pokręcił głową. - Nie, to nie to - stwierdził. - Mówię o Brisbane, o zapamiętaniu tego miejsca. Kiedy patrzyłem na to miasto z helikoptera, pomyślałem, że wygląda na zbyt uporządkowane na zbyt nowe. Ale przecież ono jest nowe. Jake i Lardis podróżowali w pierwszej limuzynie razem z dwoma technikami, specjalistami od komputerów i komunikacji. Byli oni członkami Wydziału E, ale nie posiadali zdolności paranormalnych. Jeden z nich, Jimmy Harvey - krępy, przedwcześnie wyłysiały dwudziesto sześciolatek, z czerwoną opalenizną na policzkach i krzaczastymi brwiami - zapytał:
- Jake, gdzie ty się ukrywałeś przez ostatnie trzy, cztery lata? Wielki pożar Brisbane z 2007 roku na skali tragedii Richtera przewyższyłby o kilka punktów zatonięcie Titanica i dorównywałby wybuchowi Krakatau. - W komentarzu Harveya niewiele, a właściwie wcale nie było sarkazmu, tylko czyste zdziwienie. Jake westchnął, wzruszył ramionami i odpowiedział: - Tak, to właśnie zapamiętałem. A co do tego, gdzie byłem, to głównie zajmowałem się własnymi sprawami. Przez dłuższy czas mój świat był bardzo mały. Było w nim miejsce wyłącznie na osobiste problemy. - No tak - mruknął Lardis. - Twoja obietnica! Rozumiem to. - Może opowiesz mi o Brisbane? - Jake zwrócił się do Harveya, chcąc zmienić temat. - Dzięki temu uzupełnię moje niedobory w wiadomościach. Harvey szybko się zorientował, że Jake podobnie jak inni członkowie Wydziału E bardzo chroni swoją prywatność. Nie lubili także opowiadać o swoich „talentach”, bo były one w pewnym stopniu błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Tylko jak mogło dojść do tego, że ktoś nie słyszał o wielkim pożarze w Brisbane? - To było mniej więcej o tej porze roku - zaczął Harvey. Jak ci wiadomo, rok 2007 był kolejnym rokiem El Nino, tak jak i ten rok. Synchroniczność jakaś czy co? Tak czy owak ta zwariowana pogoda wariuje już zbyt często. W latach 1997-1998, później 2002 i w końcu w 2007. No i oczywiście w tym roku. El Nino polega na tym, że prądy morskie na Pacyfiku świrują czy coś takiego. Płyną nie w tym kierunku co trzeba. Woda jest ciepła, tam gdzie powinna być zimna, i odwrotnie. Ponieważ wszystko, cały ekosystem, jest związany z temperaturą w oceanach, to i pogoda wariuje. Wpływa to na każdego, na wszystko i wszędzie. Dodaj do tego zniszczenia w lasach tropikalnych, erozję gleby, kwaśne deszcze, dziury ozonowe, topnienie lodu w na biegunach, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów... Pod koniec lat dziewięćdziesiątych na Antarktydzie zaczęła pękać pokrywa lodowa i dzielić się na olbrzymie góry lodowe. Tam gdzie kiedyś był wieczny lód, zaczęła rosnąć trawa, mech i kwiaty. Na drugim biegunie pokrywa lodowa robiła się z każdym rokiem coraz cieńsza i wieczny lód przestał być „wieczny”. Lodowiec kurczył się coraz bardziej. Woda musiała gdzieś powędrować, prawda? Myślę, że głównie w powietrze. I jak powiada stare przysłowie, to co frunie do góry, musi opaść. No, spadł deszcz, mój drogi! Zalało Holandię, w Niemczech i w Polsce wylały wszystkie rzeki. W Grecji niezwykłej wielkości grad zniszczył zbiory. W Stanach Zjednoczonych oszalała Missisipi. Woda chciała znaleźć swoje miejsce na ziemi! Tutaj w Australii najpierw mieli pożary, które pozbawiły
ludzi dachu nad głową, zniszczone zostały tysiące akrów prerii, lasów i parków narodowych. Zginęli ludzie i wielka liczba zwierząt zarówno hodowlanych, jak i żyjących na wolności. A później spadły deszcze monsunowe, które były równie dotkliwe jak w innych częściach świata. Pogoda kompletnie zwariowała! Ale całe to piekło było tylko ostrzeżeniem. El Nino, topnienie lodów, zanikanie powłoki ozonowej, to wszystko były tylko ostrzeżenia. Było to coś w rodzaju alarmu planetarnego, który brzmiał już od dłuższego czasu. Ale nikt go nie chciał słuchać. Właściwie mówiąc, nikt nie słuchał tych, co słuchali. Na Dalekim Wschodzie przestano wypalać lasy tropikalne. Amerykanie udawali, że nie słyszą, gdy reszta świata mówiła im, że emisja dwutlenku węgla w Stanach Zjednoczonych przekroczyła wszelkie granice... jednak gdy latem 1998 Teksas zamienił się w pustynię, zaczęli nadstawiać ucha. Fala gorąca? Nikt wcześniej czegoś takiego nie widział! Co do Rosjan, to jak zwykle nikogo nie słuchali i działali po staremu. Czego można by oczekiwać od gości, którzy zamienili Morze Aralskie w Aralską Sadzawkę? Od kogoś, kto ma więcej nuklearnego i chemicznego śmiecia na jednym akrze, niż w większości krajów przypada na milę kwadratową? W Wydziale E, a przynajmniej przez te trzy lata, które pracuję w wydziale, bezustannie monitorujemy cały ten rosyjski śmietnik. Spytaj kiedyś o to Bena Traska. - Aha, to dlatego śledzicie ich atomowe okręty podwodne - przerwał mu Jake. - To część zadań - zgodził się z nim Harvey - reszta jest równie fatalna. Ale odbiegliśmy od głównego tematu, o czym to mówiliśmy? - O wielkim pożarze - przypomniał mu Jake. - Tak, Wielki Pożar Brisbane w 2007 roku - pokiwał głową Harvey. - W tym roku El Nino powtarzał swoje wyczyny. Pogoda wszędzie oszalała, zwłaszcza na Wyspach Brytyjskich. Przez piętnaście lat różne instytucje zajmujące się wodą lamentowały nad obniżającym się poziomem wód gruntowych. Mogło padać nawet przez całą zimę, ale wystarczyły trzy ciepłe dni w lipcu, a specjaliści od wody podskakiwali i rwali włosy z głowy, krzycząc, żeby oszczędzać i ograniczać zużycie wody. Przez te wszystkie lata Natura ostrzegała nas, że stanie się coś poważnego. Przyszedł rok 2007 i w tym roku lata nie było... - Zostało zmyte? - Jake poczuł, że musi się zapytać. - Zostało utopione! - powiedział Harvey. - Coś sobie przypominam - rzekł Jake. - Ale byłem wówczas na kontynencie. - Ale musiałeś o tym czytać albo widzieć w telewizji.
- Mówiłem ci, że zajmowałem się swoimi sprawami. Na kontynencie. - Tak - zgodził się Harvey. - To było jedyne miejsce na świecie, gdzie pogoda była względnie normalna. Miałeś szczęście. Ale w Anglii padało bez przerwy! Nikt się już nie przejmował poziomem wód gruntowych. Nigdzie nie brakowało wody. Wszystkie obszary poniżej poziomu morza zamieniły się w bagna. Zabezpieczenia na Tamizie nie wytrzymały i przypływ w połączeniu z wezbraną rzeką zalały miasto na głębokość sześciu stóp. Przez cały lipiec, sierpień i wrzesień pływało się gondolami po Oxford Street! No, może trochę przesadziłem. Może nie było aż tak źle, ale nie było też dobrze. Długo można by opowiadać, tylko że... - Tylko że to była Anglia - pomógł mu Jake. - Ludzie zostali w porę ostrzeżeni, obyło się niemal bez strat w ludziach. Teraz sobie przypominam. Ale mówiliśmy o Brisbane. - Nie tylko o Brisbane - powiedział Harvey. - W 2007 dotyczyło to całej Australii. Pamiętaj, że w Australii klimat zachowuje się odwrotnie w stosunku do tego, co dzieje się w Anglii. W styczniu jest znacznie cieplej niż w lipcu, taka różnica między latem a zimą. Ale tym razem było inaczej. W 2007 wszystko było inaczej. Od lutego utrzymywała się letnia pogoda, nie było zimy, nie ochłodziło się. Tak jak teraz, dokładnie tak jak teraz, był to najdziwniejszy rodzaj pogody. I najdziwniejsze z dziwnych zdarzeń. Coś wyjątkowego. W 2007 roku myśleliśmy, że już wszystko za nami: niespotykane tornada w Stanach Zjednoczonych, najgorsze powodzie, zmiany klimatu w każdej części świata, również w Australii. Ale najgorszego jeszcze nie widzieliśmy. Na całym wschodnim wybrzeżu przez osiemnaście miesięcy panowała susza. Normalnie Brisbane ma dużo opadów i cierpi na brak wody, ale wówczas było wyschnięte na wiór. Deszcz padał co prawda, ale opady zatrzymywały się na linii gór. Codziennie temperatura przekraczała czterdzieści stopni. I wtedy to się stało. Było to jak... tornado. Potężne tornado, trąba powietrzna. Tyle że trąba stworzona z ognia! Zaczęło się w Gidgealpie na polach naftowych Moomba, ale nikt nie wie, jak i dlaczego tak się stało. Nagle odwierty z ropą oraz instalacje gazowe stały się centrum potężnej kuli ognia. To samo w sobie było katastrofalne, ale w stosunku do tego, co miało się jeszcze stać, to było niewiele. Wielka, gorąca i rozpędzona kula ognia, która wsysała w siebie powietrze i wszystko na swojej drodze. Napędzała się spalanym materiałem. Kolumna ognia o podstawie pięciu, a potem dziesięciu mil wpadła z prędkością stu mil na godzinę do miasteczka Dirranbadi i spaliła je doszczętnie. Wszystko, co nadawało się do spalenia, tylko podsycało ten ogień
tak, że kula stawała się coraz bardziej gorąca. Poruszała się jak pijak, nigdy nie sunęła po linii prostej, ale raczej jak tornado - filar ognia sięgający chmur. Oczywiście monitorowano zjawisko, tysiące ludzi czuwało nad tym. Ogień podchodził z przerażającą bliskością do niektórych miast, osmalając je, ale nie naruszając ich, do innych z kolei wpadał i zasysał wszystko do góry, spalając nowe dawki paliwa. Strażacy próbowali wpłynąć na jego ruch z powietrza, kilka samolotów podleciało zbyt blisko. Zostały wessane i unieszkodliwione. Kręcąc się coraz szybciej, ogniowe tornado doleciało do złóż ropodajnych w Alton, co jeszcze bardziej wzmocniło ogień. Nie sposób tego zapomnieć. Kto zresztą potrafiłby zapomnieć? Wszystkie stacje telewizyjne bezustannie o tym trąbiły. Wszyscy Australijczycy widzieli, co się dzieje, i nie mogli nic zrobić. Władze myślały, że góry zatrzymają trąbę ogniową, ale były w błędzie. Ogień przeszedł przez góry, pozostawiając za sobą szlak o szerokości dwunastu mil i wzniecając dodatkowe pożary buszu, które paliły się przez długie tygodnie. Piekielna kula ognia uderzyła na Brisbane, a ludzie mieli zaledwie godzinę na ucieczkę, tyle bowiem czasu minęło od ostrzeżenia. Było to coś, czego świat nigdy wcześniej nie widział i, miejmy nadzieję, nigdy nie ujrzy! Wszystko, co się mogło spalić, spłonęło. Co było do spopielenia, spopieliło się, a co się nie mogło spopielić, uległo stopieniu. Rzeka Brisbane, cieniutka i prawie całkiem wyschnięta, w ciągu kilku sekund zamieniła się pod wpływem ognia w parę wodną. To był rozpalony, pędzący z prędkością stu mil na godzinę piec, który zabił miasto i każdego, kto nie mógł albo nie próbował uciekać z miasta po usłyszeniu ostrzeżenia. Nie wszyscy zostali spaleni. Bardzo dużo osób schowało się w piwnicach i udusiło się, ponieważ ogień zużył całość tlenu obecnego w powietrzu. Kula dotarła do oceanu, i zassała wodę. Woda zgasiła ogień, zamieniła się w parę wodną i uformowała chmury. Chmury popłynęły nad płonące pogorzelisko i na Brisbane spadł deszcz. I tak się to skończyło. Koniec opowieści... A po chwili: - O Jezu! - mruknął Jake. I dodał: - Ty masz, Jimmy, pamięć jak encyklopedia. Czyżbyś był ekspertem od światowych katastrof? - O nie - Harvey wzruszył ramionami. - Ale znam pewną kobietę, która jest ekspertką w tej dziedzinie. Przed spakowaniem obozu rozmawiałem z naszą kwaterą główną o problemach z komunikacją. Dyżurnym oficerem była Millicent Cleary. Ona zajmuje się bieżącymi sprawami, potrafi zapamiętać wszystko, co się dzieje. Tak jak Ian Goodly zna przyszłość, tak ona wie, co się ostatnio zdarzyło, tylko że ma wielką przewagę,
bo zajmuje się tym, co się faktycznie działo. W przeciwieństwie do Iana Goodly'ego, jej wiedza pełna jest zadziwiających szczegółów. Kiedy powiedziałem jej, że udajemy się do Brisbane, przypomniała mi o tym mieście, pożarze i Międzynarodowej Konferencji z okazji Dnia Ziemi. Tak więc moja opowieść o pożarze, to częściowo efekt rozmowy z Millicent Cleary. Harvey oparł się o siedzenie i spojrzał za okno. Po chwili milczenia dodał: - Wolałbym, żeby tak nie było... W drugiej limuzynie wszyscy oprócz Liz Merrick zapomnieli o epizodzie z wysokim mężczyzną obserwującym samoloty przez lornetkę. Wciąż miała jego obraz przed oczami, starała się o nim zapomnieć, ale nie bardzo się to udawało. Oprócz tego, że obserwował puste niebo, przyciągnął uwagę Liz sposób, w jaki skierował lornetkę na limuzyny. Wtedy znalazła się blisko niego, wyczuła zainteresowanie samochodami i znajdującymi się w środku ludźmi... - I co o tym sądzisz? - usłyszała Bena Traska, który wyłączał wewnętrzne połączenie głosowe z kierowcą. - Słucham? - odpowiedziała. - O, przepraszam, Ben. Trochę się zamyśliłam. O co pytasz? - O Jake'a w helikopterze. Co tam się działo? Dowiedziałaś się czegoś? Teraz obraz szczupłego mężczyzny z lornetką zniknął całkowicie z jej pamięci. Zamiast niego pojawił się kolejny obraz i jednocześnie zdała sobie sprawę z tego, że trudno jej będzie odpowiedzieć. Początkowo wydawało się to dziwne, a nawet ekscytujące. Odpowiedź nie dotyczyła wyłącznie jednego pytania, ale bardzo wielu. Jednak wiedząc, jakie to może przynieść szkody, postanowiła znaleźć wymijającą odpowiedź. O ile Trask pozwoliłby na to. - Myślałam, że się dogadaliśmy w tej sprawie - odpowiedziała. - Nie podoba mi się szpiegowanie Jake'a i... - Co? - przerwał jej bezzwłocznie. - Wyglądało na to, że w helikopterze coś zauważyłaś. Dlaczego teraz ukrywasz to? Co się stało do diabła? - Nie... nie jestem pewna tego, co odebrałam! - wyrzuciła z siebie, kłamiąc tak nieprzekonująco, że Trask zauważyłby to nawet bez swojego talentu. W jego oczach i zaciśniętych ustach zobaczyła, że zauważył kłamstwo. - Ale on... on jest moim partnerem. Uratował mi życie i...
- Na litość boską! Oszczędź mi tego! - warknął Trask. Ale zanim zdążył coś jeszcze dodać: - Niech cię szlag! - odparła Liz. A potem trochę ciszej, niemal z desperacją: - Nie widzisz, że właśnie tego próbuję? To trochę ostudziło Traska, ponieważ dostrzegł prawdę w jej słowach. Mimo wciąż zaciętej miny jego ton złagodniał, gdy mówił: - No dobra, bądź delikatna. Chwilę później, gdy ona dalej milczała, dodał: - Posłuchaj, jesteśmy tu tylko we troje: ty, ja oraz Ian. Opowiedz o tym teraz i zachowamy to w tajemnicy. Poza tym pamiętaj, że jeśli coś mnie dotyczy albo ma to związek z Wydziałem, to bezwzględnie muszę o tym wiedzieć. - Ale to tak niewiele - odpowiedziała. - Zastosował zasłony, które zasłoniły jego umysł jak narzucony koc i... - Liz, ja muszę to wiedzieć! - nalegał Trask. - Nie ma znaczenia, jak małe ci się to wydaje, bo dla kogoś innego może mieć to ogromne znaczenie. - Jestem pewna, że w pewnym sensie tak jest - odrzekła Liz. - Chodzi o to, że chciałabym znaleźć sposób, żebym mogła ci o tym opowiedzieć inaczej. - Niby jak? - spytał Trask. - I tak się dowiem, gdy będziesz chciała mnie znowu okłamać. Spojrzała mu w oczy, potem popatrzyła na Goodly'ego, westchnęła i pokręciła głową. - Nie chcę kłamać, ale nie chcę też cię zranić. Chodzi o to, gdzie był Jake - w swoim śnie - i z kim rozmawiał. - Mów dalej - skinął głową Trask. - Był w zawalonych podziemiach rumuńskiego Schronienia - wyrzuciła z siebie jednym tchem. - Ben, z tego co widziałam, to było znacznie więcej niż sen, mimo ciemności było to bardzo rzeczywiste! - Schronienie? - spytał Trask. - Jake śnił, że znajdował się w zawalonych podziemiach? I rozmawiał z... kimś? - Więcej niż z jedną osobą. - Kiedy już zaczęła, szybko mówiła dalej: - Wiesz, że sny zazwyczaj wydarzają się na kilka minut przed obudzeniem? W tym wypadku tak nie było. Zaczęło się w chwili, gdy Jake zasnął, i trwało cały czas aż do przebudzenia. No i to było znacznie więcej niż tylko sen. Twarz Traska poszarzała. Był wstrząśnięty tym, co powiedziała Liz. Przeczuwał, czego się zaraz dowie. Właściwie to dobrze wiedział, ale zapytał: - Z kim Jake rozmawiał?
- Z Harrym Keoghiem - odpowiedziała - i z kimś jeszcze, kogo nie znam i nigdy nie zechcę poznać. Nie mogłam go odczytać - był całkowicie pusty - ale potrafiłam wyczuć jego obecność, niczym nudności podchodzące do gardła. W przeciwieństwie do tego nieco wcześniej była jeszcze jedna, trzecia obecność... jak powiew świeżego powietrza. Był to ktoś, kogo nie znałam, a kogo chciałabym poznać. - To była Zek! - jęknął Trask. - On rozmawiał z Zek. Jake rozmawiał z Zek poprzez Harry'ego. - Chwycił dłonie Liz i gorączkowo zapytał: - Co powiedział? Co Zek mówiła? - Nie wiem - pokręciła głową i chciała go objąć, ale powstrzymywała ją obawa, że Trask się załamie. Poza tym nie byłyby to objęcia Zek. - Odbierałam trochę z tego, co Jake mówił - niewiele, bo nie mówił dużo - ale nic z tego, co mówili inni. Tam była pustka. - To oczywiste - rzekł Ian Goodly. - Słyszałaś Jake'a, ponieważ żyje. Tak działa telepatia. Ale Harry i reszta... to inna kategoria i inny sposób porozumiewania się. - Tak, mowa umarłych - mruknął Trask, najwyraźniej wstrząśnięty tym, czego się dowiedział. Odchylił się do tyłu, oparł oczy o zagłówek i zamknął oczy. - Podoba mi się czy nie, muszę to zaakceptować. Jake jest naszym nowym Nekroskopem, a Harry przedstawia mu... ludzi, którzy mogą mu pomóc. Jeżeli chodzi o liczby, o których mówił, kiedy się obudził i z którymi miał trudności, może to oznaczać tylko jedno. Trask spojrzał na prekognitę, a Goodly skinął potwierdzająco głową. - Mimo że przyszłość Jake'a jest mi niedostępna - odezwał się Goodly - mogę się tylko z tobą zgodzić. To była matematyka Nekroskopa, jego liczby. Wygląda na to, że stary mistrz stara się przekazać wszystkie sztuczki swojemu uczniowi...
IX Znowu synchroniczność Dla Wydziału E przygotowano bezpieczny dom zlokalizowany w okolicy New Marchant Park, na północy miasta. Niezbyt piękny, dwupoziomowy dom miał aluminiowe okładziny pomalowane na dość marną imitację drewna. W Brisbane drewno raczej nie było w modzie. Dom był oddalony od drogi i prowadził do niego podjazd obsadzony palmami. Brama została otwarta z wnętrza domu i limuzyny wjechały do przeciętnego ogródka. Dwa średniej wielkości samochody-salonki stały na żwirowym podjeździe przed domem. W rzeczywistości samochody były wyposażone w szyby kuloodporne, były opancerzone i przygotowane na starcie z atakami terrorystycznymi. Osoby podróżujące tymi pojazdami nie powinny się obawiać niczego oprócz bezpośredniego trafienia bombą lub czołowego zderzenia. Samochody miały służyć Traskowi i jego ludziom. Trawiasty ogródek był otoczony ze wszystkich stron wysokim, kamiennym murem. Z okien obu poziomów widać było każdą piędź trawnika (albo każde źdźbło trawy). Sam dom został wyposażony w kuloodporne szyby i masywne żaluzje na oknach. Wnętrza strzegł także najnowocześniejszy system ostrzegawczy. Na parterze były cztery długie pokoje, każdy na jednej ścianie domu. Umeblowanie i dekoracje były nieco przestarzałe i nic nie wskazywało, by dom różnił się od jakiejkolwiek stosunkowo niedrogiej willi. Jednak środkowy pokój, niewidoczny od strony ogrodu, stanowił wypełnione ekranami oraz komputerami centrum operacyjne i komunikacyjne. Na górze były pokoje (w rzeczywistości były to zbiorowe sypialnie z łóżkami dla czternastu, a nawet osiemnastu osób i kilkoma oddzielonymi zasłonkami „celami” dla VIPów). Na dachu słoneczne baterie i panele ukrywały zestaw nowoczesnych urządzeń komunikacyjnych i talerzy. Agenci, którzy kierowali limuzynami, wskazali Traskowi i jego szóstce wejście do domu, po czym spytali, w czym jeszcze mogą pomóc i czy czegoś nie potrzeba. Trask razem z Jimmym Harveyem i Paulem Arensonem sprawdzili swoim sprzętem, czy wszystko pasuje do siebie pod względem technicznym. Po chwili Arenson powiedział:
- Jesteśmy w pełni kompatybilni. Dajcie nam jeszcze dziesięć minut na podłączenie, a zobaczycie na dużym ekranie oficera dyżurnego z kwatery głównej tak wyraźnie, jakbyście byli w Londynie. - Zabezpieczenia? - Traska nie łatwo było zadowolić. - Jak najbardziej - odparł Arenson. Trask podziękował ludziom z ASI (wywiad australijski), którzy ruszyli z powrotem na lotnisko odebrać ludzi z drugiego śmigłowca. Technicy potrzebowali dobre pół godziny, żeby wszystko podłączyć. W międzyczasie niezwykle jak na siebie stonowana Liz zrobiła dla siebie i dla Traska herbatę, a kawę dla Jake'a oraz pozostałych osób. Trask, popijając herbatę w jednym z pokoi, rozwinął mapę pogranicza Queensland i Nowej Południowej Walii. Chung wytropił umysłowy smog gdzieś tutaj, blisko granicy między stanami. Mógł on pochodzić od wampirzego Lorda, Wampyra! Jest to możliwe, ale nie ma całkowitej, stuprocentowej pewności. Wydział odkrywał takie miejsca, gdzie aktywność ludzkich talentów, osób o zdolnościach paranormalnych, powodowała taki sam efekt. David Chung upierał się, że jest to ślad wampira, co potwierdzałaby zbieżność w czasie ze śmiercią wampirzego porucznika Bruce'a Trenniera. Jake zabrał kawę i poszedł za Traskiem. Patrzył, jak tamten zaznacza czerwonymi kropkami linię od Stanthorpe do Coolangatty, a następnie zakreśla naokoło całego tego obszaru okrąg jasnoczerwonym tuszem. Trask spojrzał do góry na Jake'a, który uniósł brew ze zdziwienia. - Jeśli nasz cel znajduje się tutaj - wyjaśnił Trask - i jeśli się tu zadomowił, to jest gdzieś wewnątrz tego okręgu. Osobiście uważam, że jest. Znam Chunga od dawna i on się nie myli. To Chung odkrył Trenniera. Kiedy określiliśmy przybliżoną lokalizację, dowiedzieliśmy się od lokalnej policji, że pojawiło się dużo doniesień o osobach zaginionych, rekrutach Trenniera, to były osoby zabite na stacji benzynowej „Stara Kopalnia”. W regionie o tak rzadkim zaludnieniu było to bajecznie łatwe, bo ludzie informują o tym, gdy zniknie jakiś krewny albo znajomy! Ale tutaj, na wschodzie, na wybrzeżu... - Przerwał, spojrzał na mapę, pokręcił głową. - Gęste zaludnienie - potwierdził Jake. - Obszar, który zaznaczyłeś, to będzie jakieś pięć, sześć tysięcy mil kwadratowych, co? - Raczej osiem - poprawił go Trask. - Na dodatek tutaj ktoś znika co pół godziny, tak samo jak na całym świecie.
Lardis Lidesci rozmawiał z Liz. Teraz podszedł do Traska, zbliżył palec do mapy i warknął: - Co to? - Góry - odpowiedział Trask - Aha - mruknął. - Tak myślałem. A granica idzie wzdłuż gór, tak? - Częściowo - zgodził się Trask. - Granica naturalna. - A w naszym świecie nienaturalna! - Powiedział Lardis. - Tylko że te góry są inne niż u nas. I u nas w górach nigdy nie było tyle słońca co tutaj. Ale biedaki, a nawet Wampyry nie maja na to wpływu. Nie w tym świecie. A więc to tak. Możesz zawęzić krąg. Trask był skupiony na mapie i mało uważnie słuchał Lardisa. Ale po chwili spojrzał do góry i spytał: - Co? - Góry - powiedział Lardis. - Znam się na nich. Podobnie jak Wampyry. Jeśli tu jest jakiś Lord, to jak myślisz, gdzie się schowa? - Jak ja myślę? - Trask zmarszczył czoło, popatrzył ponownie na mapę, a potem wyprostował się i strzelił palcami. - Tak, w górach - uprzedził go Lardis. - W jego zamczysku oczywiście. To logiczna kon... jak to mówicie? Konkluzja. I jeszcze jedno. To nie jest Szwart. Za dużo światła i za gorąco. Nawet dla mnie jest tu zbyt jasno, a co dopiero dla Szwarta. Ten gość będzie szukać ciemności. - A niech to! Chyba masz rację! - krzyknął Trask. W tej samej chwili do pokoju wszedł Ian Goodly, mówiąc: - Biegiem na górę. David Chung jest na linii i chce z tobą rozmawiać... Mam dla ciebie wiadomości z pierwszych stron gazet - odezwał się Chung, gdy Trask usadowił się w fotelu przed dużym ekranem. - Wspaniale - odpowiedział zmęczonym i lekko sarkastycznym tonem Trask. - Co takiego nadaje się na tę pierwszą stronę? Trochę byliśmy zajęci i dopiero co wylądowaliśmy po długiej podróży. Więc gadaj, co tam u ciebie. - Jest okazja pogadać z jednym z twoich starych kolegów - Chung wzruszył ramionami. - To Gustaw Turczyn, o ile cię to w ogóle interesuje. Wybiera się na konferencję w Brisbane. Która to u was jest godzina - spojrzał w bok - parę minut po ósmej. Przed godziną rozmawiał z nami, nadając z Moskwy. Pytał się, czy będziesz na konferencji. Był bardzo ostrożny, bardzo grzeczny i jak zawsze niezwykle dyplomatyczny, tylko że oficerem dyżurnym był John Grieve, który czytał z niego jak z książki. Premier Turczyn bardzo chce się z tobą zobaczyć. Rozmowa trwała kilka minut, po czym wsiadł do samolotu. John przekazał, że Turczyn bardzo podkreślał, że będzie mu towarzyszyć wielu ludzi z otoczenia...
- To bardzo ciekawe - powiedział Trask. - Jego ochroniarze to na pewno siły specjalne, coś w rodzaju dawnego KGB. Będą go pilnować, żeby się z czymś nie wychylił. Może Turczyn jest już na wylotce, a jego dni są policzone. Oczywiście, że się z nim spotkam. Chcę mu zadać parę pytań. Dziękuję za informacje, David. Powiedz, co słychać z naszym głównym problemem. Jak poszukiwania? Czy uchwyciłeś jakiś nowy znak, który potwierdzałby pierwszy ślad? - Przysiągłbym, że coś tam jest - Chung wyglądał na zatroskanego. - Ale jest zbyt odległe, zasłonięte. Dokładnie po drugiej stronie świata! Po twojej stronie, Ben. I powinienem tam być, jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś więcej. Jak mam odnaleźć kogoś czy coś przez osiem tysięcy mil litej skały i gorącej lawy? - Chcesz się przyłączyć? - Trask niczego po sobie nie zdradzał. - Jak najbardziej! - Ale nie zakrywasz się swoim talentem tylko po to, żeby być razem z kolegami? Na twarzy Chunga odmalowało się zmieszanie. Prawdę mówiąc, bardzo chciał dołączyć do kolegów z Wydziału E. Gdyby temu zaprzeczył, to Trask dostrzegłby kłamstwo. Tak więc po dłuższej chwili, gdy na twarzy pojawiały się kolejne sprzeczne grymasy, powiedział: - To chyba jest źle postawione pytanie. Powinieneś raczej zapytać, czy moim zdaniem łatwiej mi będzie znaleźć to, czego szukamy, kiedy będę tam razem z tobą... Na to pytanie odpowiedź brzmi: tak. Pokerowy wyraz twarzy Traska zmienił się i pojawił się szeroki uśmiech. - Wiem - powiedział. - Potrafię zadawać niewygodne pytania, prawda? - Zbyt prawdziwe! - Chung potarł dłonią policzek, wyglądał na dotkniętego, ale tylko przez chwilę, ponieważ Trask stwierdził: - Dobra. To kiedy możesz się tutaj pojawić? W końcu to ty stwierdziłeś, że wybór Turczyna na premiera był dla nas korzystny, i ty odkryłeś rosyjskie zanieczyszczenia na oceanach... i to podczas trwającego właśnie Roku Ziemi! To da mi trochę dodatkowych argumentów, choć nie sądzę, żeby były potrzebne. Co by nie mówić, Turczyn nie jest idiotą. Patrząc na wciąż obecną i ożywioną twarz Chunga, Jake pomyślał: Znowu synchroniczność! Skojarzenie dziwacznych słów: Wydział E, Gustaw Turczyn i zanieczyszczenia oceanów militarnymi odpadkami, zjazd na szczycie z okazji Roku Ziemi. Wszystko zbiega się właśnie tutaj i teraz, w Brisbane. Możliwe, że z całą bandą innego gówna. A w międzyczasie lokalizator z wielkim uśmiechem na ustach mówił:
- Wspomniałem już o takiej możliwości, że będę potrzebował Johna Grieve'a, żeby mnie tu zastąpił. Więc... kiedy wylot? - Jestem pewien, że sam to potrafisz sprawdzić - odparł Trask - o ile już tego nie zrobiłeś. Chung roześmiał się i powiedział: - Mam godzinę i czterdzieści minut, żeby dostać się na Heathrow! - Tak myślałem - zauważył Trask. - Ian Goodly zdrzemnie się teraz i odbierze cię rano z lotniska. Rozumie się, że będziesz podróżować pod przybranym nazwiskiem. - Oczywiście - odpowiedział Chung. Jego zadowolona i roześmiana twarz wciąż była obecna na ekranie, gdy Trask przerwał połączenie... Chung nie był jedyną osobą, na którą czekano we wczesnych godzinach rannych. Przed nim pojawił się premier Gustaw Turczyn ze świtą. Ale nikt nie zwracał na nich szczególnej uwagi. Rosja nie była już supermocarstwem, właściwie to zmierzała coraz szybciej ku upadkowi. Nie wynikało to z wrogiego nastawienia reszty świata, ale z ideologicznej ułomności, korupcji, zorganizowanej przestępczości i zatrważającej biedy. Mimo to Turczyn nadal był uznawany za jednego ze światowych liderów, choć jego prawdziwa władza była raczej iluzoryczna. Konferencja z okazji Światowego Roku Ziemi nie zajmowała się niuansami dyplomatycznymi, a organizatorzy szczytu ekologicznego bardziej zajmowali się działaniem niż politykowaniem. Australia, obecnie potężny i niezależny kraj, była postrzegana jako stosunkowo nieskażona i pragnęła taka pozostać. Chociaż zjawiska typu El Nino oraz inne ekologiczne katastrofy nie były spowodowane przez Australijczyków, to jednak Australijczycy cierpieli z powodu konsekwencji tych katastrof. Obecnie Australia razem z innymi podobnie myślącymi krajami rozważała możliwość podjęcia konkretnego działania politycznego, prawnego i ekonomicznego, wymierzonego przeciw krajom popełniającym ekologiczne zbrodnie. Ponieważ Rosja była jednym z głównych podejrzanych na liście, a premier Turczyn zapowiedział swój przyjazd w ostatniej chwili, więc nie przygotowano żadnego oficjalnego powitania. Jedyne co przygotowano, to limuzyny dla premiera i jego świty, co było absolutnym minimum w kategoriach dyplomatycznych. Jednak Trask wpłynął na to, że samochody odwołano. To akurat nie było łatwe do zrobienia, ale Trask miał swoje niebagatelne wpływy.
Na lotnisku szybko odprawiono Turczyna i jego czterech ludzi o twarzach pokerzystów przejściem dla dyplomatów. Każdy z mężczyzn miał ze sobą niewielki bagaż. Przy wyjściu czekało na nich dwóch szoferów, którzy przedstawili się jako Mr Smith i Mr Brown. Smith i Brown szybko zaprowadzili Turczyna do pierwszej limuzyny, posadzili go na tylnym siedzeniu i... drzwi automatycznie zamknęły się i zablokowały. Tylko drzwi kierowcy pozostały otwarte. Zanim zdezorientowana czwórka zdołała zaprotestować, Mr Smith wślizgnął się na siedzenie kierowcy i odjechał. Kiedy eskorta wsiadła do drugiej limuzyny, jeden z nich warknął: - Kim był ten facet na przednim siedzeniu samochodu? - Eee, to był Mr Smith odpowiedział Mr Brown. - Myślę, że to jakaś szycha. Na pewno jest to właściwa osoba i o właściwym statusie godnym powitać premiera. - Pewnie tak - odpowiedział Rosjanin. Ale po chwili się zachmurzył: - A czy... kierowcą nie był przypadkiem także Mr Smith? - Tak - odparł Brown, szybko naprawiając popełnioną gafę. - Bardzo dużo jest u nas tych Smithów, podobnie jak Brownów. Kiedyś mieliśmy nawet premiera Smitha! Czy coś w tym złego? Myślę, że to tak samo jak z Iwanem i Iwanowiczami w waszym kraju. - Tak, z pewnością. Rozumiem, Przepraszam - odparł Rosjanin i zakaszlał, żeby pokryć zmieszanie. - To jest Australia - wyjaśnił Brown - myśleliście, że kogo spotkacie? Marksa i Engelsa? - Cha cha cha! - roześmieli się niemal chórem pasażerowie. - Na pewno nie. - Jednak kiedy się już uspokoili, dowódca zapytał: - Jak długo będziemy jechać do hotelu? - Proszę? - spojrzał w lusterko Brown. - Szczerze mówiąc, to nie wiem. Dostałem rozkaz, żeby jechać za samochodem z przodu, i to wszystko. Myślę, że jakąś godzinkę mniej więcej. Jeśli pozwolicie, to zajmę się teraz kierowaniem samochodem. - W porządku, tylko trzymaj się za tym samochodem. - Ale samochodu z przodu nie było już widać. - Nie przejmujcie się, nie zgubię go. Bez obaw. Rozumiem, że się przejmujecie. Na pewno trudno jest pilnować Turczyna. Spryciarz z niego, co nie? Tym razem jednak spoufalanie się Browna przebrało miarę. - Co to ma znaczyć? - rzekł oficjalnym tonem dowódca. - Powiedział pan spryciarz? Że mamy go pilnować? Posłuchaj pan, panie... ' „osły.
- No przecież jesteście, prawda? - przerwał mu Brown. - Chodzi mi o to, że byliście w policji czy KGB czy jak to się tam nazywa. Nagle cała czwórka zacisnęła usta i spojrzała po sobie. Przez półprzymknięte usta bardzo wolno dowódca ekipy wycedził: - Jesteśmy, jakby to powiedzieć, specjalistami? Znacznie dłużej, niż pan jest szoferem, panie Brown! Brown obejrzał się do tyłu, uśmiechnął się szeroko i wyłączył interkom... Po opuszczeniu lotniska Trask przesiadł się z przedniego na tylne siedzenie i usiadł obok Turczyna. Uścisnęli sobie dłonie, po czym Turczyn w typowo rosyjskim pozdrowieniu uściskał Traska. - Ciekawe, nigdy nie spotkaliśmy się bezpośrednio - powiedział Turczyn - a wydaje mi się, jakbyśmy się dobrze znali. - Może to było spotkanie umysłów? - odrzekł Trask. - Przepraszam za to porwanie, ale pańscy przyjaciele... - Żadni tam przyjaciele! - żachnął się Turczyn. - Faktycznie są tu tylko po to, żebym z nikim gdzieś na boku nie pogadał. Uprzedzając twoje pytanie: nic nie wiem o działaniach naszych sił zbrojnych. Są jak psy biegające po własnym podwórku. Nie chciałbym być kimś, ktoś puściłby te psy ze smyczy. W dzisiejszej Rosji biegają na swobodzie. I tak mam szczęście, że utrzymałem się przy tej odrobinie władzy, którą mam. Gdybym powiedział na tej konferencji wszystko, co wiem, to nawet nasza namiastka dobrych kontaktów poszłaby w niepamięć. Trask pokiwał głową. - Rozumiem, tak właśnie przypuszczałem. Nie musisz mi tego tłumaczyć. Wiem, że nie będziesz mógł ani nie będzie ci wolno wyjaśnić tego na konferencji. Zatem po co tu przyjechałeś? - Umilkł, dając Turczynowi szansę na odpowiedź. - Ile mamy czasu? - zapytał Turczyn. - Kierowcy jadą okrężną trasą - powiedział Trask. - Mamy co najmniej pół godziny, a co najwyżej godzinę. Prawdę mówiąc, moglibyśmy dojechać do twojego hotelu w dwadzieścia minut, ale nie wiem, czy moglibyśmy tam spokojnie porozmawiać. - Pół godziny? - powtórzył Turczyn. - Dobra. Na pewno wystarczy, ale musimy się pospieszyć. Co do spokojnej rozmowy później - hm! - To moja wina - rzekł Trask. - Powinienem być delikatniejszy, nie chciałem ci sprawiać kłopotów ale... ale nie miałem czasu, żeby coś innego wymyślić.
- W porządku - odpowiedział Turczyn. - Może tak być. Sam sobie zrobiłem niedobrą prasę w niektórych kręgach. Jeśli kraj jest bogaty, a ludzie są najedzeni, to przywódca kraju może podejmować niepopularne decyzje, zgodne z jego przekonaniem. Jeżeli chodzi o mnie, to nic nie mogę zrobić zgodnego z moim przekonaniem! Trzymam mnie tylko nadzieja, że coś się zmieni. Ale na zmianę trzeba długo czekać. Trask uważnie się mu przyglądał. Rosyjski premier nie był już tym samym człowiekiem co kiedyś. Chociaż Trask widział go tylko na ekranie telewizora lub monitora w kwaterze głównej Wydziału E, to kiedyś sprawiał wrażenie o wiele silniejszego. Trask przypomniał sobie czas sprzed pięciu lat, kiedy z tym samym człowiekiem negocjował podjęcie działań w Perchorsku. Wówczas Gustaw Turczyn wydawał się niewzruszony. Był człowiekiem-skałą. Miał prostokątną posturę, kwadratową twarz i krótką szyję. Czarne włosy, czarne, krzaczaste brwi, ciemne błyszczące oczy i niewzruszone usta. Był jak prawdziwy buldog. Ale nawet wówczas premier miał problemy. Teraz jednak... sytuacja zmieniła się. Turczyn był szczuplejszy, posiwiał na skroniach, oczy mniej błyszczały i nie miały już tak ostrego wyglądu. Nawet w głosie nie słychać już było takiej władzy. Z kolei Turczyn badał wygląd Traska... szef Wydziału E nie mógł ukryć efektów starzenia się. Jeśli sam stwierdził, że Turczyn się zmienił, to co Turczyn pomyślał o nim? Jakby czytając jego myśli, Rosjanin powiedział: - Te lata nie były dla nas łaskawe. Trask uśmiechnął się gorzko i odrzekł: - Nie tyle lata, ile ich przebieg. - Po czym przestał się uśmiechać i dodał: - Od pewnego czasu mamy dowody na to, co wyrabia wasza marynarka. Na pewno nikomu nie opowiem o tym tutaj w Brisbane. Nie chciałbym ci narobić kłopotów. Zasadniczo to nie przyjechałem tutaj brać udziału w konferencji i raczej nie będę na żadnej sesji. Powinieneś jednak wiedzieć, że prędzej czy później, prawdopodobnie będę musiał powiadomić o tym nasz rząd. - Doceniam to... Benjaminie. - Ben. - Mów do mnie Gustaw. Nie tylko ty przyjechałeś tutaj w innym celu niż konferencja. Ja tu jestem dlatego, że ty tu jesteś! Oczywiście, z wielu stron świata odebrałem zaproszenia, ale jakoś udawało mi się odmawiać. Admirałowie, generałowie itd. chcieli, żebym pojechał i kłamał w ich imieniu. No i skoro już tutaj jestem, to zrobię to i opowiem wszystkim, jakie wspaniałe wysiłki podejmuje Rosja w celu ratowania środowiska. Ale obaj
wiemy, jak jest naprawdę. I jak powiedziałeś, już niedługo wszyscy się o tym dowiedzą. Tego akurat się boję najmniej. Jest coś całkowicie innego. Trask skinął głową. Przez chwilę milczał w zamyśleniu. - Może cię uprzedzę - odezwał się Trask - ale chcę ci powiedzieć, że wiem o Michaile Suworowie i o jego wyprawie przez Bramę w Perchorsku do Krainy Gwiazd i Krainy Słońca, do świata Nathana Keogha. Masz rację, to jest mój problem. Niestety obawiam się, że także i twój. - Może nawet bardziej, niż przypuszczasz - rzekł Trask. - Może jednak posłucham twojej wersji. - Moja wersja jest prosta - powiedział premier. - Przed pięciu laty, gdy Turkur Tzonow uciekł sprawiedliwości przez Bramę w Perchorsku, schwytałem kilku jego wspólników. To był błąd. Powinienem ich natychmiast rozstrzelać za spisek, dezercję, sabotaż i tysiąc innych zarzutów. Ale tak nie zrobiłem i jeden z nich wygadał się Michaiłowi Suworowowi. Nie wyszedł na tym najlepiej, bo Suworow go zastrzelił! Czy raczej był jednym z wielu, którzy ulegli nieszczęśliwym wypadkom. Trask zrozumiał i powiedział: - I dzięki temu generał Suworow został jedyną osobą, która wiedziała, co i jak można ukraść z Krainy Gwiazd i Krainy Słońca. Dowiedział się o złocie i o tym, jak działa Brama. Chciał mieć wszystko dla siebie. - Tak, złoto i wszystko inne, co tam można znaleźć - kontynuował Turczyn. - Cały świat, który można było podbić, zaanektować i obrabować. Objąłby także kontrolę nad Bramą. Patrząc wstecz, wydaje mi się oczywiste, że Suworow nie miał na myśli dobra Rosji, gdyby tak było, to na pewno opowiedziałby o tym swoim kolegom dowódcom i rozgłosił w całym kraju, ale on powiedział to... tylko mi. - Odwrócił twarz w drugą stronę. - Powiedział ci, że wyrusza przez Bramę? I nie próbowałeś go powstrzymać? - Nie mogłem! - Turczyn wyrzucił ręce do góry. Trask zobaczył, że Turczyn mówi całkowitą prawdę. - Może cię pocieszy wiadomość, że generał Michaił Suworow nie miał szczęścia i nie żyje - powiedział Trask uspokajającym tonem. - Naprawdę? - Turczyn wysoko uniósł ze zdziwienia krzaczaste brwi. - Więc to jest wyjaśnienie wypadku czy też aktu wandalizmu tego, co kiedyś było rumuńskim Schronieniem? Czy to sprawka Suworowa? - Wiesz o Schronieniu? - Mam swoje źródła - wyjaśnił Turczyn.
- Nie, to nie był Michaił Suworow, ale miało to z nim bezpośredni związek, z jego „inwazją” na Krainę Gwiazd i Słońca. - Po czym szybko opowiedział rosyjskiemu premierowi wszystko, co się stało, włącznie z tym, że Wydział E poluje teraz na Wielkie Wampiry, które znalazły się na Ziemi. - To dlatego tu przyjechałeś? - Tak. Jesteśmy przekonani, że jeden z nich jest tutaj, w Australii. - Aha! - zauważył Turczyn. - To by wyjaśniało, dlaczego byłeś początkowo po drugiej stronie kontynentu, a nie tutaj w Brisbane. A więc to, że przyniosło cię tutaj, to zbieg okoliczności wynikający z sąsiedztwa twojego nazwijmy go „człowieka”? - Jest całkiem blisko, tego jestem pewien - powiedział Trask. - Pozwól, że ja ci zadam teraz pytanie. - Proszę. - Skoro wiedziałeś, że jestem na pustyni Gibsona po drugiej stronie Australii, to dlaczego pytałeś w głównej kwaterze, czy będę na konferencji? A przede wszystkim skąd wiedziałeś, że byliśmy w zachodniej Australii? - To już dwa pytania - uśmiechnął się Turczyn. - To prawda, ale nie zaciemniaj obrazu i nie kłam na żadne z nich. - Okłamać ciebie? - Turczyn znowu uniósł brew. - Myślisz, że to możliwe? - Nie. To nie jest możliwe. Chciałem ci tylko przypomnieć o tym fakcie. - Nie potrzebuję przypominania - odrzekł premier. - Powtarzam, nie jestem tu po to, żeby cię okłamywać, ale żeby prosić o pomoc. Pytasz, skąd wiem o tylu rzeczach. Proszę bardzo, posłuchaj: Kiedy upadł nasz odpowiednik Wydziału E, a upadł bardzo spektakularnie przez Harry'ego Keogha oraz broń, której rosyjska organizacja nie brała pod uwagę, nikt już nie był zainteresowany utrzymywaniem tego rodzaju wydziału. To co z niego zostało, było idealnym narzędziem dla premiera, który... - ...był dość bezradny, a zarazem desperacko potrzebował mieć oko na wszystko dokończył za niego Trask. - To ty, Gustawie. Czy korzystasz ze swoich esperów do szpiegowania nas? - Nie rób z siebie takiego urażonego, Ben. A czy ty nie obserwowałeś mnie i moich ludzi? Trask pomyślał przez chwilę i uśmiechnął się. Lecz już po chwili spoważniał. - Ale wciąż nie odpowiedziałeś mi na pytanie, dlaczego chciałeś wiedzieć czy będę brać udział w konferencji. Turczyn uśmiechnął się.
- To był mój sposób poinformowania cię o tym, że ja tu będę, bez wyrażania prośby o spotkanie z tobą. - Nieźle - przyznał Trask. - No dobra. Jak już wiesz, ja też mam problem... niech to szlag, właściwie to cały świat ma problem. Nawet trzy, i to naprawdę duże. Ale twoje problemy są na pewno naglące i jak się domyślam, prywatne, bo inaczej nie korzystałbyś z szansy rozmawiania ze mną. Najprawdopodobniej będziemy musieli zawrzeć układ. Jednak nie mogę ci nic obiecać, dopóki nie dowiem się, o co ci chodzi. - Tak, to pilna sprawa - powiedział Turczyn. - Ale nie taka znowu osobista. Przynajmniej nie po tym, co mi opowiedziałeś. Wydaje się, że mamy taki sam problem. Wampiry pojawiły się w naszym świecie. Myślę jednak, że sprawa jest jeszcze poważniejsza, prawda? - Myślę, że tak - przytaknął Trask. - Ale czas nam ucieka, więc może ty zaczniesz. Jaki masz problem, towarzyszu?
X Dylematy, sny i mowa umarłych - Moje problemy są złożone - zaczął Gustaw Turczyn. - Suworow powiedział kilku wojskowym szychom, że zamierza zrobić coś wielkiego, ale że będzie też przez jakiś czas niedostępny. Gdyby nie było go zbyt długo, to mają się do mnie zgłosić z pytaniami. Zaczęli zadawać pytania jakieś osiemnaście miesięcy temu. Nie za wiele, bo po zniknięciu Suworowa ze sceny, mieli czym się zajmować. Ci ludzie mają własne armie, finansowane zyskiem z handlu narkotykami. Prędzej czy później zaczną mi zadawać więcej pytań, a ja wcale nie chcę im udzielać informacji. Nie chciałbym im niczego mówić o Perchorsku, lecz jeśli o nim nie powiem, to w ogóle nie będę mieć nic do powiedzenia. Następna sprawa: Perchorsk nadal jest osuszony, a Brama jest otwarta. Skoro Wampyry powróciły do Krainy Gwiazd, to trzeba ją zamknąć. Ale nie mam takiej możliwości, bo ludzie Suworowa opanowali obiekt i czekają na powrót generała. Pozostaje pytanie: kiedy któryś z pilnujących Bramy ruszy za swoim dowódcą? Mimo że Perchorsk jest odosobniony, z dala od innych obiektów czy siedzib ludzkich, to nie mogę go zaatakować. Nawet gdybym dysponował odpowiednimi siłami, to nie mógłbym ich użyć z uwagi na to, że takim działaniem przyciągnąłbym pozostałych „kolegów” Suworowa. To błędne koło i szczerze mówiąc, nie widzę sposobu na przerwanie go. - Ja też nie - Trask wyglądał na zafrasowanego. - Ale nie znaczy to, że sytuacja jest beznadziejna.
W
Wydziale
E
mamy
doskonałych
analityków,
specjalistów
od
rozwiązywania problemów i obiecuję ci, że coś z tym zrobimy. Czy ktoś jeszcze wie o zasobach surowców w Krainie Słońca i Krainie Gwiazd? - Teraz, gdy Suworow nie żyje, to już nikt. A przynajmniej nikt, o kim bym wiedział. - No to musisz powiedzieć znajomym Suworowa, że on nie żyje, w taki sposób, żeby go nie szukali.
- Co? - Turczyn aż poderwał się do góry. - Nawet jak im nie powiem, to oni na pewno będą szukać Suworowa, a to oznacza zniszczenie świata Nathana! Zobaczą, to co zobaczą i zamienią cały świat w nuklearne, chemiczne i biologiczne pobojowisko! - Jeśli uda im się wrócić i opowiedzieć, co zobaczyli - zauważył Trask. - Tak czy owak masz rację: i tak musimy zamknąć bramę w Perchorsku, i to na zawsze. - Właśnie. Ale do tego czasu problem pozostaje nierozwiązany... Trask zamilkł na chwilę, po czym powiedział: - Jeżeli chodzi o zamknięcie Bramy, to być może już niedługo coś się z tym zrobi. Ale jeszcze nie teraz. Dopiero nad tym pracuję. - Harry Keogh mógłby to zrobić - rzekł Turczyn. - Harry nie żyje - odpowiedział Trask. - Ale Nathan żyje - stwierdził Turczyn - a on mi jest coś winien. - Nie - Trask pokręcił głową. - Nathan nam nie pomoże. Nie teraz. Ma pełno własnych problemów w Krainie Słońca. No i nie mamy jak się z nim skontaktować. - Ale czy nie powiedziałeś, że nad tym pracujesz? - Nad czymś czy nad kimś. Nie pytaj mnie więcej o to. - Rozumiem - Turczyn skinął głową. - Nie trać nadziei - powiedział Trask. - Zrobimy co tylko w naszej mocy. A na razie siedź cicho i udawaj, że nic nie wiesz. - Udawać, że nie wiem? - żachnął się Turczyn. - Może i jestem premierem, ale nie mogę wiecznie trzymać tych ludzi z dala od siebie! Zniknął nie tylko Suworow, ale sporo wysokiej klasy specjalistów i żołnierzy. Oni myślą, że ja wiem, co się stało. A jeśli im nie odpowiem na wszystkie pytania, to pomyślą, że maczałem w tym palce. - No to schodź im z drogi. - Próbuję - odparł Turczyn. - To dlatego zjawiłem się w Brisbane. Dzięki temu jestem z dala od Rosji. Ale też z tego samego powodu w samochodzie z tyłu siedzą ci faceci. Będą pilnować, żebym wrócił cało do domu. - Możesz poprosić o azyl polityczny. - To może rozwiązać mój problem, ale nie rozwiąże naszych problemów, Rosji czy świata. - To co zamierzasz? - Te konferencje ciągną się bez końca. Prawie do końca roku. Jedna się zaczyna i zaczyna następna. Tutaj, w Londynie, Brukseli, Rio de Janeiro, Kalkucie i tak dalej. Mam
zamiar być na wszystkich. Po kolei. I z niecierpliwością będę oczekiwał na ciebie i na twoją pomoc. - To zrób coś dla mnie przy okazji - powiedział Trask. - Ach, twoje problemy - zauważył Turczyn. - Prawie zapomniałem, że to nie jest sprawa jednej strony. Co mam zrobić? - To wciąż część tego samego problemu - powiedział Trask. - Po pierwsze odwołaj swoich telepatycznych szpiegów. Jeśli mamy współdziałać, a przynajmniej nadawać na tej samej fali, to nie musisz mnie pilnować. Z drugiej strony to ja ich potrzebuję. Mogą pilnować i obserwować wampiry. Tych krwiopijców jest więcej. Wspomniałeś o szmuglu narkotyków. Nie jest wielką tajemnicą, jak mafia postępuje z Rosją i z jej obywatelami. Z drugiej strony patrząc, mafia jest związana z problemem. Mam do ciebie prośbę... Trask szybko wyjaśnił, na czym polega prośba: chciał uzyskać od Turczyna informacje mówiące o powiązaniach rosyjskiej mafii z Marsylią, a zwłaszcza z organizacją Luigiego Castellana i jej aktywności nad Morzem Śródziemnym. - Szczególnie interesuje nas Castellano - zakończył wypowiedź. - To czarny koń. Moi ludzie nie mogli na niczym go przyłapać. Interpol też nic na niego nie ma. Szefowie mafii narkotykowych zazwyczaj nie rzucają się w oczy, ale ten jest prawie niewidzialny. Prawdę mówiąc, to chcę go wykorzystać. - Czy nie jest to przypadkiem zadanie policji? - Turczyn wyglądał na nieprzekonanego. - Jak to pasuje do całości? - Chcę pomóc komuś, kto wkrótce może mi bardzo pomóc - odpowiedział Trask. Przysługa za przysługę. - Zobaczymy, co się da zrobić. - Turczyn pokiwał głową. - Czy masz coś jeszcze? - Możesz się zorientować, co dokładnie na nas czeka w Perchorsku, jeśli postanowimy tam wkroczyć. Rosyjski premier spojrzał uważnie na Traska. Właściwie to jego oczy przewiercały na wylot szefa Wydziału E. - Myślisz o oddziałach brytyjskich? W takim wypadku będziesz musiał się tam jakoś dostać, nie mówiąc o drodze powrotnej. - Dobry pomysł - powiedział Trask. - Tego także się dowiedz. Pomyśl też o jakiejś przykrywce, gdyby nas zobaczono albo wykryto. Chwilowo nie widzę problemu. W końcu jest tak, jak powiedziałeś: Perchorsk to odizolowane i odosobnione miejsce. - Wyobrażasz sobie, że wolno ci wkraczać do obcego kraju i wyjeżdżać z niego, kiedy tylko zechcesz? - Tym razem wzrok Turczyna był jeszcze bardziej intensywny.
- Wystarczająco długo rozmawialiśmy. Czas się kończy - powiedział Trask, włączył interkom i zwrócił się do kierowcy: - Mr Smith, prosimy do hotelu. - Wygląda na to, że ubiliśmy interes - odezwał się po chwili milczenia Turczyn. Jeśli tylko tyle chcesz i wszystko pójdzie dobrze, to mnie się to bardziej opłaca. - Wiem, co masz na myśli - rzekł Trask, kręcąc głową - ale to bardzo zawężony punkt widzenia. Według mnie cały świat na tym skorzysta. To znaczy że ujdziemy z życiem... my, ludzie. - Tak, oczywiście, masz rację. - Turczyn wzruszył ramionami... - Ale w tej chwili liczy się dla mnie przede wszystkim moja skóra. - A co z duszą? - spytał Trask Chwilę później, kiedy Turczyn zastanawiał się jeszcze nad odpowiedzią - o ile się w ogóle zastanawiał - limuzyna podjechała przed wejście do hotelu... ...Trask zdążył już daleko odejść, kiedy przyjechała druga limuzyna do miejsca, gdzie Turczyn „nerwowo” przestępował z nogi na nogę, zerkając na swoją obstawę. - Hm! - warknął w chwili, gdy wysiadali z samochodu. - Czy chociaż jeden z was nie mógł się postarać na tyle, żeby pojechać ze mną? - Ależ panie premierze - zaczął protestować najstarszy stopniem. - Żadnych ale! - rzucił Turczyn. - Zamelduję w Moskwie o waszej nieudolności. - A tutaj złożę stanowczy protest. - Protest? - ochroniarzowi opadła szczęka. - Oczywiście, głupku! Nie na ciebie, ale na kierowcę i tego pieprzonego urzędasa, tego Mr eee... - Smitha? - Właśnie! Tego. - Na obu? Kierowcę i urzędnika, panów Smithów? - Tak! Wiem, idioto! Nie mów mi o tym, co już i tak wiem. Niech to szlag! Czy chociaż jeden z was znał drogę do hotelu? Niedługo potem prekognita Ian Goodly odbierał z międzynarodowego lotniska w Brisbane lokalizatora Davida Chunga. Trask zdążył się położyć spać. Zostawił wiadomość, żeby mu nie przeszkadzać wraz z następującą notatką: Witaj David,
Obawiam się, że będziesz musiał „węszyć” już od rana. Teraz niech wszyscy się prześpią. Myślę, że z powodu różnicy czasu też będziesz senny. Ian: przypomnij oficerowi dyżurnemu, żeby mnie obudził, jeśli się pojawi coś ważnego. Jeśli nie, to proszę mnie zbudzić o wschodzie. Jake Cutter wyspał się w helikopterze. Siedział na dole i zagrał partyjkę pokera z oficerem z drugiego śmigłowca. Jednak o trzeciej w nocy zaczęli ziewać i postanowili udać się do łóżek. Jake nie wiedział o tym, że za cienką gipsową ścianką po sąsiedzku zajęła sobie miejsce Liz Merrick. Postępując zgodnie z instrukcjami Traska, miała dostać się do wnętrza umysłu Jake'a i odnotowywać jego postępy w ezoterycznych naukach. Liz nie była zadowolona z tego, co robi, ale wiedziała, że jest to bardzo ważne. Sfrustrowana czekała, kiedy pójdzie spać, aż w końcu dała za wygraną i zasnęła. Jake w końcu doszedł do swojego „przedziału”, położył się do łóżka, trochę pokręcił się i poprzewracał z boku na bok. To wystarczyło, żeby zbudzić Liz. Zaczęła dostrajać się do umysłu Jake'a. W miarę jak Jake uspokajał się, a jego oddech był coraz głębszy, wzrastała koncentracja Liz i umacniało się połączenie z podświadomością Jake'a. Liz „zapraszała” myśli Jake'a do połączenia się z jej myślami. Przez chwilę nic się nie działo. Zwykłe zmęczenie dostrzegalne w chwili, gdy zasłony Jake'a opadały, a myśli automatycznie zaczynały się zamieniać we wzory snów, a może coś innego. Liz znowu poczuła znużenie... ...ale nagle pojawił się nienaturalny spokój, który pochodził od Jake'a. Jego ciało nie poruszało się i spało, ale psychicznie jego umysł robił zupełnie co innego. Był spokojny i niewzruszony - jak kot obserwujący mysz wynurzającą się ze swej nory albo jak ktoś (stwierdziła Liz) w pustym domu, kto nagle usłyszał dźwięk. Jake czegoś nasłuchiwał i to niezwykle intensywnie. Przez chwilę Liz pomyślała, że wykrył jej obecność. Jednak jego uwaga była skupiona na czymś zupełnie innym i nawet nie zahaczyła o Liz. Co to było? Przez jakąś godzinę Liz „słuchała” równie intensywnie, jak on słuchał, kogoś wyczuwalnego, ale niesłyszalnego. Jednak nie udało się jej nic usłyszeć. Czasami docierała do niej myśl Jake'a, który pytał lub stwierdzał: „kim jesteś?” albo „wiem, że tam jesteście, słyszę jak szepczecie, dlaczego nie mówicie do mnie, zamiast mówić o mnie?”.
Lecz chociaż Liz rozumiała coś z tego, to raczej wyczuwała niż „słyszała”, ponieważ (a) Jake nie mówił bezpośrednio do niej oraz (b) jego niedawno odkryte zasłony, choć nie działały na sto procent, to jednak w dużym stopniu zasłaniały jego myśli. Nie mogąc dłużej znieść niepewności, próbowała dotrzeć do Jake'a i zadała pytanie: „Kto to jest, Jake? Znasz ich? O czym rozmawiają?” Jednak w wyniku tych pytań drzwi do umysłu Jake'a zatrzasnęły się i znalazła się całkowicie poza umysłem Jake'a. Przynajmniej na jakiś czas. Liz leżała na łóżku i była przekonana, że wie, z kim Jake próbuje rozmawiać. Ta wiedza sprawiła, że ciarki przebiegły jej po grzbiecie i mimo gorącej nocy zrobiło się jej zimno. Zauważyła także, w jaki sposób ją dostrzegł i jak zamknął się przed nią. Różnica była zasadnicza. Prekognita Ian Goodly miał rację, gdy mówił: „Kiedy słyszałaś, jak Jake mówił lub myślał, to wtedy działała twoja telepatia. Słyszysz go, ponieważ jest żywy. Ale pozostali... należą do innej kategorii i stosują inny sposób porozumiewania się.” Tak, mowa umarłych. Różnica pomiędzy żywą a nieżywą konwersacją. Rozmawiali, a nawet kłócili się ze sobą. Jake wiedział o tym. Co więcej, wiedział czy też domyślał się kim lub czym byli. O tym powinien pamiętać również rano, być może dlatego, że żaden zdrowy na umyśle człowiek nie uwierzyłby w taką możliwość. Być może za wyjątkiem nielicznych mediów parapsychologicznych. Przebywający w swoich grobach zmarli rozmawiali o nim, a Jake słyszał ich niczym brzęczenie roju pszczół pracujących na ukwieconym polu albo jak szum przesypujących się po ścieżkach ogrodu wysuszonych liści. Pszczoły i kwiaty to znak życia, natomiast wysuszone, opadłe liście... już nie. Wszystkie głosy były mu obce; nie znał - albo raczej nie poznał - żadnego z nich. I choć było zupełnie oczywiste, że go słyszą, nikt nie zawracał sobie głowy odpowiedzią na pytania Jake'a. Najgorsze było, że głosy obawiały się mówić głośno. Szeptały, dlatego trudno mu było nadążać za tym, co mówią. Wydaje się, że przekonywali się nawzajem, przytaczając argumenty za i przeciw, zasługi Jake'a i jego wady. - Nie, nie odważymy się pozwolić mu na wejście do naszego grona! - powiedział dosyć wyraźnie jeden z głosów. Na co inny wymamrotał: - Ale on nie jest jednym z nich. Jego światło pali się jak latarnia w ciemności i bije od niego ciepło. Tylko Nekroskop, tylko Harry Keogh i jego synowie byli do niego
podobni... Byli światłem i ciepłem, życiem, naszym jedynym źródłem kontaktu ze światem i z ukochanymi, którzy pozostali wśród żywych. Kolejny głos stwierdził jednak: - Ale nawet Nekroskop upadł. Czy mamy powtórzyć błąd? Zaprzyjaźnić się z nim i dać mu dostęp do świata umarłych? A jeśli on też ulegnie pokusie, to co wówczas? Wampir wśród nas? I to taki, który poznał każdą naszą myśl i tajemnicę? Różnica między nekroskopem a nekromantą jest... olbrzymia. - I to potworna! - dodał ktoś jeszcze. - Nie możemy podjąć takiego ryzyka, że ktoś wejdzie pośród nas i wykorzysta to do niecnych celów. - Ale on już to potrafi! - powiedział głos, czy też jego właściciel, broniąc Jake'a. Sam Harry go nauczył tego, jeśli wierzyć w to, co ona powiedziała. - Ach! Ona nie jest jeszcze tak zimna. Co ona może wiedzieć? Jest jeszcze naiwna. - Znała Harry'ego. - I co jej z tego przyszło? Jak wielu przed nią i jak sam Harry, została pokonana. Nie jest żadną gwarancją. I przestań już mówić o Harrym. - Ale Harry nigdy nas nie skrzywdził! Był naszym przyjacielem i przywódcą aż do... końca. - Tutaj jednak głos ucichł i pod koniec wypowiedzi stracił pewność. - I co to za koniec - rzekł ktoś cicho - kiedy Nekroskop musi uciekać ze swego świata, żeby zachować wiarę! - Ona ostatnia widziała Harry'ego żywego - odezwał się głos odważniejszej osoby. Opowiedziała, że Harry złożył obietnice i ich dotrzymał. - To prawda - rzekł ktoś jeszcze. - Ale Harry izolował się dla dobra żywych, a nie martwych. - Uważam, że powinniśmy zaufać tej kobiecie - nalegał drugi rozmówca. - Nie. Ona ściągnęła na siebie ZGUBĘ. Miała szczęście, że zwyczajnie umarła! Jeśli jej zaufamy, to być może ściągnie ZGUBĘ także na nas. - Zek? - Jake próbował im przerwać. - Mówicie o Zek? Zek Foener? Znowu długa cisza. W końcu skądś dotarło do Jake'a: - Przedstawiłam, Jake, twój przypadek. Teraz muszą go omówić. (Jake od razu rozpoznał głos Zek.) - Co omówić? Przecież nie jestem tam z nimi. - Jeśli Ogromna Większość, niezliczeni zmarli, stwierdzą, że nie chcą z tobą rozmawiać, to wówczas będziesz mógł mówić, ale oni nie będą cię słuchać - wyjaśniła Zek. - Po prostu cię zignorują. Niewątpliwie przyciąga ich twoje ciepło, Jake, ale jednocześnie
boją się ciebie. Kiedyś bali się także Nathana, ale Nathan udowodnił im, że są w błędzie. Jeśli teraz byłby tutaj... to pewnie lepiej ode mnie przedstawiłby twój przypadek. - A co z Harrym? - spytał Jake. - Gdzie jest? Może Nekroskop mógłby jeszcze lepiej przedstawić ten... przypadek czy cokolwiek to jest. - Już nie może. - Czy zrobił coś, co ich zdenerwowało? - Coś... mu się stało - odpowiedziała z ostrożnością. - Tak więc - Jake starał się wszystko zrozumieć - Harry nie żyje, ale Ogromna Większość nie ma zamiaru z nim się zadawać. To dosyć dziwne. Ten niegdyś potężny metafizyczny umysł zostaje wyklęty przez własnych ziomków. Co on takiego nawyrabiał?... - Jake - przerwała mu Zek - dowiesz się wszystkiego. Wszystko zostanie ci w końcu wyjaśnione - albo sam się tego dowiesz - ale teraz zostaw tę sprawę i niech zmarli obradują. Przemawia za nimi wiedza zebrana przez setki lat. Na pewno się nie pomylą i w końcu dopuszczą cię do siebie. - Ha! - żachnął się Jake. - Są prawie tacy sami jak Trask; albo nawet tacy jak ty, Zek! Wszyscy jakoś dziwnie uważają, że przyjęcie do ich grona powinienem traktować jak przywilej. Ale jakimś dziwnym trafem te typy z Wydziału E uważają swoje talenty za przekleństwo. Dlaczego ze mną miałoby być inaczej? Dlaczego akurat ja miałbym zaakceptować przekleństwo? I o jakie w ogóle przekleństwo tu chodzi? W ogóle o co w tym wszystkim chodzi? O to, czego nie powiedział mi Trask? W psychicznym eterze na jakiś czas zapanowała cisza. Przerwała ją Zek: - Nie mogę cię prosić o to, żebyś mi zaufał, ani nie mogę ci nic obiecać, z uwagi na ogrom niebezpieczeństw. Jedno jest jednak pewne: możesz być nowym Nekroskopem. Właściwie to już nim jesteś, wystarczy tylko, żebyś zaakceptował ten fakt. - Zrobiłem to - odparł Jake. - Tak czy owak zaakceptowałem to. Czy mógłbym się tego wyprzeć? A jeżeli chodzi o wszelkie możliwe przeciwwskazania... to chyba mam prawo poznać niebezpieczeństwa związane z tym wszystkim? Cóż to za tajemnica? - Jake - odpowiedziała Zek - Harry Keogh urodził się z tymi umiejętnościami, a przynajmniej z częścią z nich, ale tobie zostały one narzucone. Dla Harry'ego było to naturalne, a dla ciebie nie jest. Jednak niektóre sprawy są tak bardzo nienaturalne i tak przerażające, że w porównaniu z nimi mowa umarłych i Kontinuum Möbiusa to drobnostki. - No więc jeśli ktoś zechciałby obdarzyć mnie zaufaniem... - zaczął Jake, ale Zek natychmiast mu przerwała:
- Jeżeli o mnie chodzi, to nie ja ciebie wybrałam. To był wybór Harry'ego Keogha. Na pewno miał powody, aby wybrać ciebie. Teraz muszę iść pogadać z innymi, przekonać ich do ciebie. Zanim jednak odejdę, chcę ci powiedzieć, że nie ułatwiasz mi zadania, Jake... - Wygląda na to, że jest to jeden z moich wielkich problemów - zaczął mówić Jake, ale zorientował się, że Zek zniknęła. - Ale ja jestem. Zawsze - odezwał się inny głos, flegmatyczny, pożądliwy i mroczny. Bliski, nawet za bliski. Głos Koratha, rozpływający się w oddali. Chwilę później, jakby z bardzo daleka, dotarł do Jake'a szept zmarłych. Teraz jednak był jeszcze bardziej pełen strachu... Rano Jake był w bardzo introwertywnym nastroju. Ale jeszcze zanim wstał, Liz zdążyła zamienić słówko na osobności z Traskiem i opowiedzieć mu o ubiegłej nocy. Spacerowali po ogrodzie, idąc wzdłuż wysokiego muru. Oddychali świeżym powietrzem, a słońce było jeszcze stosunkowo nisko. Był bardzo wczesny ranek i zewsząd było słychać śpiew licznych stad różnych gatunków papug. Za jakąś godzinę lub dwie w tropikalnym Brisbane powietrze będzie rozgrzane jak we wnętrzu rozpalonego pieca. Trask przysłuchiwał się Liz, potem przez dłuższą chwilę milczał, myśląc nad tym, co usłyszał. Następnie spytał: - A więc uważasz, że korzystał z mowy umarłych? - Tak - odpowiedziała Liz. - A przynajmniej ich słuchał. Słuchał, jak umarli rozmawiają ze sobą w grobach! Mówili o nim. Tyle przechwyciłam: może ich słyszeć i próbował włączyć się w ich rozmowę, ale mu nie pozwolili. - Hm! - mruknął Trask. - Nie można ich za to winić. Ja też bym mu nie pozwolił. Ta jego postawa... - Jednak kiedy nauczy się wszystkiego, to będzie mógł z nimi rozmawiać, prawda? - Tak jest. Miejmy nadzieję, że zdobędzie wiedzę i o tym co dobre, i o tym co złe. Na razie miej go na oku, a raczej zwracaj uwagę na to, co u niego słychać. - Wciąż mu nie ufasz? - Nie jestem pewien, czy on nam ufa! - Trask wzruszył ramionami. - Wiem, że ma swoje plany. Rozmawiałem już o tym z premierem Turczynem. Mam nadzieję, że jakoś mu pomożemy. Gdyby się nam udało zneutralizować jego pragnienie zemsty, które wywierciło dziurę w mózgu Jake'a, to z pewnością jego umysł byłby spokojniejszy.
- Chodzi ci o to, że gdyby sprzątnięto Castellana, to Jake'owi łatwiej byłoby się skoncentrować na tym, co ma faktycznie do zrobienia? - Właśnie. Turczyn spróbuje dla nas poszperać i zobaczyć, co się da znaleźć. Może go namierzymy i przymkniemy. Ian uważa, że Jake'owi to nie wystarczy. I prawdę mówiąc, rozumiem to. Jesteś szczęściarą, nie znając tej nienawiści, do której jesteśmy zdolni. Czy muszę ci mówić, że oddałbym prawą rękę za to, żeby zobaczyć, jak Nephram Malinari pali się na krzyżu i okadza się śmierdzącym dymem wydobywającym się z jego ciała? Nekroskop też taki był. Oko za oko, Liz. - Ale on ledwie znał tę dziewczynę. - Wie o tym, że ją zgwałcono i znęcano się nad nią i że umarła przez niego. Wie, że ktoś to zaplanował, i dlatego wie, kogo o to obwiniać. Wie też, że Castellano próbował go zabić w więzieniu w Turynie. To mu wystarcza. Mnie też by wystarczyło. - Ale traktujesz go surowo. I myślisz o nim w taki sam sposób. - Nie - zaprzeczył Trask. - To on sam traktuje siebie surowo. Zostawmy to na razie. Miejmy nadzieję, że Turczyn coś wynajdzie. Słysząc kroki na żwirowym podjeździe, zamilkli i spojrzeli w stronę domu. Nadchodził prekognita Ian Goodly. - Czy ktoś mówił o Turczynie? - A co z nim? - zapytał Trask. - Poranne wiadomości podały - zaczął relację Goody - że będzie na kilku przedpołudniowych sesjach konferencji, ale wieczorem lub jutro rano wraca do Moskwy. - Co? - zdziwił się Trask. - Moskwa to ostatnie miejsce, w jakim chciałby być teraz. Co się stało? - Jakaś bójka - odpowiedział Goodly. - Wieczorem, w barze hotelowym. Pewien australijski delegat się upił i oskarżył premiera o to, że kłamie, mówiąc o ekologicznej polityce swojego kraju. Że ukrywa faktyczne działania swoich przemysłowych i wojskowych mocodawców. - Jeżeli o to chodzi, to miał rację - zauważył Trask. - Ale nie ma wyboru. Co jeszcze się stało? - Turczyn chlusnął w niego drinkiem, zanim zasłonili go ochroniarze. Dzisiaj zgłoszą oficjalny protest i polecą pierwszym jutrzejszym samolotem albo nawet dziś w nocy, jeśli będą miejsca. Trask zastanawiał się nad wydarzeniem i głaskał się po brodzie.
- To mi nie wygląda na zwykłe działanie Turczyna - powiedział. - Na długo przed tym, gdy został premierem, był dyplomatą i umiał się dogadywać ze wszystkimi. Skoro się zdarzyło coś takiego... Myślę, że nie dopuściłby do czegoś takiego. Chyba że sam tego zechciał. A skoro tak, było to umyślne działanie. - Umyślne? - Goodly wyglądał na zaskoczonego. - Wymówka, żeby się stąd wyrwać - wyjaśnił Trask. - Turczyn ma kilka spraw do załatwienia w Moskwie. Zawarłem z nim układ i dałem ze dwa problemy do rozwiązania. Możliwe, że może się nimi zająć, tylko będąc osobiście w Moskwie. A poza tym za kilka dni zaczyna się kolejna ekologiczna konferencja w Oslo. Na temat kwaśnych deszczy czy coś podobnego... Założę się, że tam będzie. Gustaw Turczyn to cwany lis. Jestem pewien, że wraca do domu, aby uruchomić tryby maszynerii, a potem ruszy do Oslo. Przy okazji wyjdzie w swoim kraju na bohatera, a reszta świata będzie go przepraszać. Dzięki temu zmyli na jakiś czas swoich wrogów. Tak czy owak cokolwiek by się działo, życzmy mu szczęścia. Gustaw już z nami współpracował i pewnie znowu nawiąże współpracę. Później ci opowiem, o czym z nim rozmawiałem. - Gustaw? - zdziwił się Goodly. - Jesteście ze sobą po imieniu? - Tak - odpowiedział Trask. - Powiedz mi o tym coś więcej - poprosił Goodly. - Później - rzekł Trask w chwili, gdy już dochodzili do domu...
XI Psychiczny smog! Zasadniczo odprawa Traska powinna być najprostszą z rzeczy. Jeszcze nie rozmawiał ze wszystkimi naraz, nie miał też zamiaru opowiadać o swojej rozmowie z Turczynem nikomu oprócz najważniejszych osób w wydziale. Jednocześnie wiedział, że ludzie powinni być czujni i przygotowani do działania w każdej chwili. W tej sytuacji dobrze byłoby znaleźć dla nich jakieś konkretne zajęcie. Trask musiał przypomnieć wszystkim o tym, czym się zajmują, i podkreślić grożące wszystkim niebezpieczeństwo. Zebrali się wszyscy członkowie Wydziału E obecni w Australii oprócz technika Jimmy'ego Harveya, który pełnił obowiązki oficera dyżurnego. Jednak Trask zwracał się przede wszystkim do członków wojskowego kontyngentu australijskiego. Byli ubrani po cywilnemu, w letnią odzież i nie wyglądali jak żołnierze, choć byli to najlepiej wyszkoleni ludzie ze służb specjalnych. - Wiem, że już o tym mówiłem - zaczął Trask - ale chcę wam przypomnieć, z czym mamy do czynienia. To, co robiliśmy na pustyni Gibsona - czyli rozprawa z Bruce'em Trennierem i jego stworami - nie było wielkim wyczynem. Trennier był porucznikiem, prawą ręką szefa, ale nie był samym szefem. Wciąż nie wiemy, co on i jego koledzy zdziałali do tej pory. Może to, z czym mieliśmy do czynienia, było tylko zasłoną dymną, która pozwalała ich szefowi zorientować się, z kim ma do czynienia, i skutecznie się schować. Co do samego szefa, a może nim być także kobieta, nie jest on lub ona zbyt daleko stąd. Przynajmniej tak to teraz widzimy, a właściwie tak uważają nasi eksperci. Kiedy nocowaliśmy w obozie na pustyni Gibsona, już po zgaszeniu ognisk jeden z was, nazwiska nie wymieniam, zadał mi pytanie. Normalnie rzecz biorąc, byłoby to całkiem rozsądne pytanie: dlaczego nie wzięliśmy jednego z tych stworów do niewoli i nie przesłuchaliśmy, aby się dowiedzieć wszystkiego o reszcie? To całkiem rozsądne pytanie byłoby... gdybyśmy mieli do czynienia z normalnymi ludźmi. Jednak biorąc pod uwagę okoliczności i to, kim jest nasz przeciwnik, muszę stwierdzić, że pytanie wskazuje na niezrozumienie lub zbyt małą wiedzę o naszym problemie. Lub też mówi o niedocenianiu
naszego przeciwnika. Być może mówię tylko o jednej osobie, ale bardzo możliwe, że więcej osób ma ten sam problem. Tak więc mimo moich doświadczeń z przeszłości - a może właśnie dzięki nim postaram się znaleźć na waszym miejscu, na miejscu nowicjuszy. Może wydawało się wam to wszystko zbyt łatwe. Może stwierdziliście, że kazano wam wykonać brudną robotę, a ktoś ją w końcu musiał zrobić... Chodzi mi o to, że wszystko mogło wyglądać tak, jakby ci zabijani ludzie uciekali z domu wariatów czy innego miejsca odosobnienia dla zarażonych, a wy o prostu nie pozwoliliście na rozprzestrzenianie się infekcji. Całkiem skuteczny środek zapobiegania, ale być może zbyt drastyczny, jak na wasz sposób myślenia. Wróćmy zatem do wspomnianego na wstępie pytania: dlaczego nie zamknąć tych stworów, odizolować i nie przesłuchiwać? Pozwólcie, że przypomnę wam fakty dotyczące wampirów: Z pewnością można je pokonać. Strzelać do nich kulami, zwłaszcza srebrnymi kulami. Wtedy są wyeliminowane z gry, choć niekoniecznie na zawsze. Jeśli się je spali, i to w całości, wówczas umierają. Jeśli się je zamknie w srebrnych klatkach i osłabi przy pomocy czosnku, to można nad nimi zapanować, na jakiś czas. Ale dogadać się z nimi... Jeśli zrobisz błąd - twój pierwszy błąd - to ty stajesz się więźniem. I nie będziesz mieć drugiej szansy. Pomyślcie o tym w taki sposób: Człowiek wynalazł broń chemiczną, biologiczną, trucizny, wirusy, które mogą zniszczyć nawet cały nasz gatunek. Trzymamy to cholerstwo w laboratoriach, gdzie przeprowadzamy badania i udoskonalamy tę broń. Kiedy mówię „my”, to mam na myśli naukowców. Na szczęście większość rządów zakazała takich prac i badań, stwierdzono, że są zbyt niebezpieczne. Jednak z uwagi na niemiły fakt, że ktoś jednak wykonuje takie badania, nasi ludzie muszą śledzić postępy i odkrycia w tej dziedzinie, żeby wynaleźć szczepionki i antidota. Nie chcą pozwolić, żeby nasz system odpornościowy był pozostawiony samemu sobie. Tak więc niemal w każdym rozwiniętym kraju przechowujemy te trucizny i zajmujemy się nim. Dlaczego zatem wspominam o tym i dlaczego wciąż opowiadam o tych wampirach i Wampyrach? To proste: One wykraczają poza nasze miary! Dobrze jest myśleć, że jest to coś, co należy zlikwidować. Ale pamiętajcie, że jest to zupełnie inna skala zagrożenia! Powiedzmy, że skala Richtera odnosi się do mierzenia siły trzęsień ziemi. Jeśliby zrobić skalę mierzącą wszystkie potencjalne katastrofy, to stworzona przez ludzi broń biologiczna rozszerzyłaby skalę, wskazując na liczby od dziewięć do dziewięćdziesiąt, ale zagrożenie wywołane
Wampyrami sięgałoby od dziewięćdziesięciu do nieskończoności! To moja osobista skala oraz porównanie i na pewno się nie mylę. Pamiętajcie przy tym, że toksyny oraz wirusy stworzone przez człowieka nie mają zamiaru uciekać; one nie potrafią myśleć! Jednak spróbuj tylko uwięzić wampira, a on od razu zacznie myśleć tylko o tym, jak się uwolnić! On chce być wolny i chce zniewolić ciebie. Chce, żebyś był więźniem czegoś, co rośnie wewnątrz ciebie, co powoli zamieni ciebie w coś innego. Mam nadzieję, że teraz wiecie, dlaczego nie chcemy, żeby wampiry cierpiały z powodu życia. Jednego możecie być pewni: jeśli się zarazicie, to nie ma na to lekarstwa. A to oznacza, że was zabijemy. Będzie to czysta śmierć, ale nieodwołalna. Tak więc jeśli któryś z nas - włącznie ze mną- okaże się być zainfekowanym, to zaraz potem będzie martwy... Może wystarczy już na ten temat... Idźmy dalej. Sądzimy, że nasz cel znalazł kryjówkę gdzieś w górach. Wampyry mają zwyczaj budowania zamczysk, a im wyżej się one znajdują, tym lepiej. To niestety niewiele nam mówi, ale za to zawęża obszar poszukiwań. Jak wiecie, w pobliżu są góry. Warto jednak pamiętać przy tym, że Wampyry nie lubią światła słonecznego. Tak więc wydaje się dziwne, że nasz przyjaciel z obcej planety postanowił właśnie tutaj się zagnieździć. Z drugiej strony patrząc, nie jest on głupcem. On wie, że znamy jego zwyczaje oraz że wiadomo nam o jego inwazji. Więc się maskuje. Ponadto należy się domyślać, że już wie o naszej rozprawie z Bruce'em Trennierem oraz że go będziemy tutaj szukać. Być może już wie, że jesteśmy w pobliżu. A jeśli to prawda, to będzie podwójnie niebezpieczny z uwagi na brak elementu zaskoczenia. Zostało nam jeszcze kilka dni do przybycia naszych oddziałów i ciężarówki z centrum dowodzenia. Będziemy się teraz zajmować znalezieniem odpowiedniego miejsca, z którego będziemy mieć łatwy dostęp do gór i gdzie będą mogli stacjonować nasi ludzie i pojazdy. W południe znowu sobie polatamy, tylko że nie naszymi maszynami. Mogłyby wzbudzić zbyt dużo zainteresowania, zwłaszcza w tej okolicy, gdzie niewiele widuje się wojskowych maszyn. Chwilowo pozostaną w hangarach na lotnisku, tam, gdzie wylądowaliśmy. W mieście jest firma, która zajmuje się organizowaniem wycieczek lotniczych wzdłuż wybrzeża i nad górami. Jest teren, który mamy właśnie zbadać. Piloci znają wszystkie miejsca na pamięć i wiedzą wszystko o tych okolicach. Niestety nie możemy tak po prostu przejąć tej firmy, ludzi i ich maszyn, więc po prostu będziemy robić sobie płatne wycieczki.
Oczywiście będzie to troszkę więcej, niż może sobie pozwolić przeciętny turysta, i to my będziemy wskazywać miejsca, które chcemy zobaczyć. Porozmawiam jeszcze z premierem Australii Blackmore'em i zobaczymy, czy on też może coś dla nas zrobić. Czego mamy szukać, gdy już będziemy w powietrzu? Dowódcy wojskowi mają szukać miejsca, które będzie odpowiednie do rozbicia obozowiska dla naszych ludzi. Sprawdźcie też, czy mapy zgadzają się z tym, co widać z powietrza. Moi ludzie będą przeczesywać góry. W zasadzie to nie wiemy, czego szukać; mamy nadzieję, że kiedy coś znajdziemy, to się dowiemy, że to jest to. Dwóch moich ludzi, Lardis Lidesci i David Chung, zna się na tym najlepiej. Będą w osobnych helikopterach. Od południa sprzęt jest do naszej dyspozycji. Zabrać ze sobą mapy, kamery i co tam jeszcze jest potrzebne, jeżeli o mnie chodzi, to choć chciałbym być z wami, to jednak muszę zostać na ziemi. Ktoś musi czuwać nad tym interesem. I na koniec przypomnienie: To jest tajna operacja. Postarajcie się tak działać, żeby cywilni piloci niczego się nie domyślili. Przygotujcie sobie z góry jakieś odpowiedzi na ewentualne pytania. Możecie być na przykład specjalistami od pożarów, którzy wykonują badania w celu uniknięcia drugiego wielkiego pożaru Brisbane. Jestem pewien, że coś wymyślicie. To wszystko. Mam nadzieję, że was nie zanudziłem. Dziękuję panom za uwagę... Helikoptery firmy wycieczkowej Brisbane Skytours były niewielkie i miały za zadanie przewozić do czterech pasażerów na niewielkie odległości. Były zabudowane po bokach pleksiglasem, co umożliwiało doskonałe widoki, ale mogło stwarzać problemy dla ludzi z lękiem przestrzeni. Stary Lidesci nie polubił ich i nawet powiedział później, że czuł się jak w latającym bąblu. Kolejnym problemem był zasięg. Mogły bezpiecznie latać do dwustu osiemdziesięciu mil bez uzupełniania paliwa. Oznaczało to, że śmigłowiec lecący na północ musiał lądować na małym lotnisku w Gladstone, a w Grafton śmigłowiec lecący trasą południową. Dobrą stroną tego była możliwość rozprostowania kości, napicia się czegoś i przekąski przed podróżą powrotną. Piloci mieli założone na głowy hełmy i komunikowali się z pasażerami przez słuchawki. Ponieważ na przestrzeni lat ich komentarz był głównie monologiem, który wypowiadali niemal jak papugi, to dość szybko ich głos zlewał się z dźwiękiem silników i tracił sens. Jeśli pasażerowie nie chcieli słuchać, to mogli po prostu zdjąć słuchawki. Wczesnym popołudniem Jake poleciał w stronę pasma Macphersona wraz z Goodlym, Starym Lidescim i australijskim majorem. Była to dosyć dziwna załoga. Prekognita podróżował, mając nadzieję, że jeśli przelecą nad jakimś zamczyskiem, to uda
mu się dostrzec jakieś zdarzenie z przyszłości, które wskaże na siedzibę wampirów. Major miał swoje własne zadania i rozumiał, że Jake, Goodly i starszy człowiek są „specjalistami” w swoich dziedzinach, ale nie wnikał, czym dokładnie się zajmują. Lecieli nad przepięknym, oświetlonym słońcem pasem wybrzeża, nad dolinami i wzgórzami, a w końcu nad górami... W drugim helikopterze firmy Skytours leciał David Chung, dwóch oficerów SAS oraz Liz Merrick. Młodym Australijczykom bardzo trudno było się skoncentrować w obecności Liz. I chociaż obaj mężczyźni zauważyli, że nie jest trudno rozmawiać z przyjaźnie nastawioną brytyjską pięknością, to jednocześnie wiedzieli, że należy ona do Wydziału E i zapewne cechuje się czymś więcej niż tylko fizycznym powabem. Tak więc traktowali ją odpowiednio do swoich domysłów, z największą uprzejmością. Liz leciała jako telepatka. Nie dlatego, że jej talent był czymś szczególnym w odniesieniu do wampirów, ale dlatego że gdyby Chung wyśledził smog umysłowy, to mogłaby w tym miejscu zarzucić swoją parapsychiczną sieć. Zanim jednak Trask pozwolił jej lecieć, ostrzegł ją, że jest to bardzo trudne zadanie. - Liz, lepiej żebyś wiedziała, co cię może spotkać. Ten Bruce Trennier i cała reszta to dziecinada w porównaniu z tym, czego można się spodziewać po prawdziwym Lordzie Wampyrów! Pamiętam, jak kiedyś - wydaje się, jakby to było przed wiekami - Harry Keogh ostrzegał Zek przed korzystaniem z jej talentu w pobliżu Janosa Ferenczyego. Janos był bardzo potężnym telepatą, ale według tego, co mówił Lardis, nawet do pięt nie sięgał Malinariemu! Może się okazać, że natkniemy się na Malinariego. Raczej nie będzie to Szwart, tego jesteśmy prawie pewni, tak więc musi to być albo Vavara, albo Malinari. Jeśli jest to jednak ten drugi i jeśli faktycznie jest lepszy od Janosa... Posłuchaj, dwadzieścia lat temu miałem przyjaciela, który nazywał się Trevor Jordan. Był telepatą pracującym dla Wydziału E. Janos Ferenczy zauważył, że Trevor go śledzi, i dosłownie wszedł mu do głowy! A później z odległości siedmiuset mil potrafił nawiedzić i zawładnąć umysłem Jordana. I tylko po to, żeby nam pokazać, jaki jest w tym dobry, zmusił Jordana, żeby przyłożył sobie pistolet do ucha i nacisnął spust! To na tym polega... wampirza telepatia! Ten Nephram Malinari nie jest po prostu kolejnym telepatą. W jego świecie, w Krainie Gwiazd, uznano go za wybitnego w tej dziedzinie. Lardis opowiedział nam sporo legend na jego temat, a ja mu ufam. Nawet gdyby to wszystko nie była prawda, to... wiem, że nigdy nie zapomnę tego, co Zek mi pokazała tej nocy, gdy umierała. Ten wampirzy bękart próbował pasożytować na jej umyśle.
Tak więc błagam cię, Liz, bądź ostrożna. Jesteś... bardzo wyjątkowa. Straciłem już zbyt
wielu
wyjątkowych
ludzi.
Muszę
być
pewny,
że
w
pełni
doceniasz
to
niebezpieczeństwo. Nie chcę, żebyś do czegoś przylgnęła, a może a może żebyś coś otrzymała, coś, czego byś nie chciała lub czego nie mogłabyś się pozbyć. To było jakieś trzy godziny temu, ale teraz... Słowa Traska wciąż rozbrzmiewały w umyśle Liz, kiedy pilot wysokim tonem oznajmił przez słuchawki: - Schodzimy do lądowania. Następny przystanek Gladstone. Więc jeśli nie macie nic przeciwko temu, powiem swojemu koleżce na ziemi, żeby wyjmował piwo z lodówki i przygotował coś do przekąszenia. Kiedy będziecie odpoczywać, ja zatankuję i polecimy z powrotem. Troszkę inną drogą, nieco bliżej wybrzeża i... - Nie - przerwała mu Liz. - Przepraszam, ale interesują nas przede wszystkim góry. Najbardziej by nam odpowiadało, gdyby pan pokazał nam w drodze powrotnej góry, których jeszcze nie widzieliśmy. Przepraszam, jeżeli się za nadto narzucam. Pilot odwrócił się, popatrzył na twarze pasażerów, wzruszył ramionami i powiedział: - Proszę bardzo. Jestem tu po to, żeby spełniać państwa życzenia. Tak więc mnie pasuje każda trasa. Na te słowa Liz wyciągnęła szyję w kierunku Chunga, chcąc uzyskać potwierdzenie... ale zauważyła, że uwaga, a właściwie cała koncentracja lokalizatora, skupiona była na czymś innym. Chung otworzył usta i wpatrywał się w jakiś punkt na wschodzie. Trwało to tylko chwilę, po czym Chung zauważył spojrzenie Liz i jej niewypowiedziane pytanie. Ich oczy spotkały się i Chung poruszył delikatnie głową, lekko uniósł ramiona, po czym powiedział: - Nie... nie wiem. Nie jestem pewien. Było bardzo słabe. Zniżali lot, zbliżając się do małego lotniska. Lokalizator pochylił się do przodu i spytał pilota: - Co tam jest? Tam na wschodzie, morze? - Tak jest, bracie - odezwał się cichy głos, który zdawał się wibrować w rytmie zmieniającego się brzmienia silnika. - Morze, trochę skalistych wysepek i ciągnąca się tysiąc mil na północ wielka rafa koralowa. - Po czym się roześmiał i rzekł: - Przepraszam, ale to jest poza naszym zasięgiem... Trochę się odświeżyli, wypili po szklance zimnego piwa, zjedli kanapkę oraz pieczonego kurczaka i rozmawiali, czekając, aż pilot da znak do odlotu.
Siedzieli w pomieszczeniu firmy Skytours, skąd przez dźwiękoszczelne szyby dobrze było widać niewielkie lotnisko. Spożywając posiłek, widzieli kilka samolotów, które lądowały i startowały, i cieszyli się z działania zawieszonego pod sufitem wentylatora, który kręcąc się mieszał powietrze w pomieszczeniu. W końcu ciekawość zaczęła zwyciężać wśród wojskowych i Liz zdawała sobie z tego sprawę. Wszyscy razem byli obecni na odprawie zarządzonej przez Traska i wojskowi mieli podlegać członkom Wydziału, choć rola Wydziału E nie została dokładnie wyjaśniona. Wojsko w ogóle miało trudności z zaakceptowaniem i zrozumieniem celu istnienia i sposobów działania wywiadu paranormalnego. W sumie to i tak nikt tego nie wymagał. Jednak teraz, w klimacie małej grupy osób, młodzi żołnierze mieli możliwość dowiedzieć się czegoś więcej. Z drugiej strony zarówno Liz jak i Chung byli zobowiązani zachować tajemnicę, tak więc nie mogli za wiele powiedzieć. - Jesteś uzdolniony parapsychicznie, co? - spytał Davida Chunga jeden z oficerów, szczupły, dobrze umięśniony, krótko ostrzyżony mężczyzna o rudych włosach w wieku około trzydziestu lat. - Nie obraź się, ale czy nie jest dziwne stosowanie tego, jak to nazywacie? Parapsychologii? Przeciw tym cholernym rzeczom, które zlikwidowaliśmy na pustyni. - Nie obrażam się - odpowiedział Chung. - Musicie jednak wiedzieć, że to ja znalazłem to coś na pustyni! I mam do czynienia z takimi „rzeczami” już od ponad dwudziestu lat, na szczęście niezbyt często. Teraz jednak sytuacja się zmieniła i znowu trzeba będzie podziałać, choć coraz bliżej mi do emerytury. Oczywiście zatrudniamy świeżą krew, jak na przykład obecna tutaj Liz. Ale potrzeba długich lat, żeby zdobyć doświadczenie w tej branży. Przy tego rodzaju pracy, z jaką tutaj mamy do czynienia, potrzeba różnych ekspertów. No i lubimy też mieć także wsparcie silnych mięśni. - Mówisz o nas? - padło pytanie. Chung skinął głową, uśmiechnął się, uniósł brew i rzekł: - Bez obrazy. - Jak to się dzieje? Chodzi mi o to, w jaki sposób potrafisz wymyślić miejsce, gdzie się znajdują te stwory. Czytasz im w myślach czy coś takiego? I chociaż był grzeczny w stosunku do Chunga, Liz nie mogła powstrzymać się od dostrzeżenia jego sceptycyzmu. Przy okazji odczytała jeszcze coś: Nie oszukuj oszusta, panie Chińczyk. Stary rudzielec nie da się tak łatwo nabrać! Rudzielec: ksywka, której od
czasów szkolnych nikt nie używał w stosunku do niego i której nie zaakceptowałby, gdyby ktoś próbował tak do niego mówić. Tak więc zanim jeszcze Chung zdołał odpowiedzieć, Liz pomyślała sobie: Do diabła z zasadami. I odezwała się: - Bez względu na to, czy w to wierzysz, czy nie, mój przyjaciel, pan Chung, który od czterech pokoleń jest Brytyjczykiem, mimo azjatyckiego pochodzenia, wcale ciebie, Rudzielcu, nie oszukuje! Młody żołnierz poderwał się na krześle, instynktownie dotknął swoich krótko obciętych włosów i jąkając się spytał: - Chodzi o moje... włosy? Ale Liz pokręciła głową. - O twoje myśli - rzuciła. - Następnym razem, Rudzielcu, kiedy będę szła przed tobą, postaraj się zapamiętać, że nie potrafię inaczej chodzić i patrz się w inne miejsca... dobra? - O ja pierdolę!!! - pomyślał żołnierz. - Dziękuję, obejdzie się - powiedziała Liz. - O Jezu, naprawdę bardzo przepraszam! - jęknął żołnierz. - W porządku - rzekła Liz. - Może powinniśmy zmienić temat, co? Spokojnie, jesteś bezpieczny. Obiecuję nie wtrącać się do twoich myśli. - O co tu chodzi? - spytał poważnie skonfudowany drugi z żołnierzy. - Nic szczególnego - odpowiedziała Liz. - Po prostu odczytywałam myśli twojego przyjaciela i tyle. Twoje też mogę. - Czyżby? - drugi z oficerów był starszy i również coś miał „na myśli”. - W helikopterze - zaczęła Liz - tuż przed wylądowaniem zastanawiałeś się, co się dzieje z Davidem. Podobnie jak ja zauważyłeś, że patrzy daleko w morze. - Zobaczyłaś to? - Nie - rzekła Liz. - Usłyszałam twoje myśli. - Dajcie mi mapę - Chung stwierdził, że Liz zanadto się zagalopowała. - Tej okolicy, w jak najmniejszej skali. Bygraves rozłożył mapę na stole i Chung zaczął wodzić po niej palcem. Kiedy przypatrywał się mapie, wyjaśnił: - Jestem kimś w rodzaju tropiciela. To nic wielkiego, rodzaj instynktu. Czasami potrafię wyczuć, gdzie się znajdują te typy. W helikopterze miałem przeczucie, że mogą być gdzieś... tutaj! Dotknął mapy wskazującym palcem w miejscu ich aktualnej lokalizacji i przeciągnął prostą linię na wschód z lekkim odchyleniem ku północy.
- W tym kierunku mniej więcej. I wiecie co? To nadal tam jest, tylko że bardzo słabe... - Chung pokręcił głową i zmrużył oczy. - Możemy zastosować triangulację. - O, teraz to rozumiem, powiedział rudy. - Poproszę o mapę. Wskazał lokalizację: Sandy Cape na północnym skraju wyspy Fraser. - Pilot nie poleci na wschód, nad morze, zabierze mu to zbyt dużo paliwa i nie da rady polecieć z nami z powrotem do Brisbane. Ale możemy go poprosić o to, żeby przeleciał nad wyspą Fraser, która leży na południe stąd. W końcu sam proponował przelot nad wybrzeżem, prawda? - To dobrze! - powiedział Chung. - Kiedy przelecimy nad północnym krańcem wyspy, będę mógł... hm, zrobię, co do mnie należy. Rudzielec popatrzył na Liz. - A ty co będziesz robić? Czy też nie zajmujesz się takimi sprawami? Dopiero teraz Liz zauważyła, jaką popełniła pomyłkę. Ale ponieważ było już za późno: - Jeśli David coś wyczuje, to ja spróbuję coś podsłuchać, korzystając z jego namiaru powiedziała. Ale ponieważ to dość duża odległość, to nie mam pewności, czy się to uda. - Czy twój talent - Joe zwrócił się do Chunga - naprawdę naprowadził naszych ludzi na to gniazdo na pustyni Gibsona? Z tego co pamiętam, to nie było cię tam z nami i dopiero dzisiaj rano cię zobaczyłem... - Bruce Trennier miał bardzo silną aurę - odpowiedział Chung. - Ale jako nowicjusz pośród tych stworów, choć był już porucznikiem, nie potrafił się ukrywać. Razem z innymi ludźmi z Wydziału E namierzyliśmy go z Londynu. Od tego czasu pozostałe stwory maskują się, taki rodzaj umysłowego kamuflażu. Przybyłem tutaj, żeby być bliżej tego wszystkiego. Może kogoś właśnie namierzyliśmy. - Namierzyliście Trenniera aż z Londynu? - spytał Joe. Lokalizator skinął głową i pomyślał: Jak gęsty pas mgły w słoneczny dzień. Mgła, która jest przez chwilę, a zaraz potem znika. Smog umysłowy. Jednak na głos powiedział tylko: - Tak, namierzyliśmy. Wojskowi nie mieli już więcej pytań, spojrzeli po sobie i pokręcili głowami z podziwu... Godzinę później w drugim helikopterze Jake Cutter zagłębił się w rozmyślaniach. Z pewnym smutkiem podziwiał górską scenerię. Lardis Lidesci pochylił się w jego stronę, stuknął go w łokieć i coś powiedział.
- Hmh? - mruknął Jake w odpowiedzi. Podobnie jak Lardis, jakiś czas temu zdjął słuchawki. - Pytałem, co to jest - powtórzył stary Lidesci, pokazując przez okno coś po swojej stronie. - Dlaczego nie spytasz pilota? - burknął Jake. - Skąd ja mam wiedzieć, co to jest? Ale jednocześnie odpiął pas, wstał, nachylił się do Lardisa i popatrzył przez okno po drugiej stronie maszyny. Przed Lardisem siedział Ian Goodly. Wyczuł poruszenie z tyłu, odwrócił się i zauważył, na co patrzą tamci dwaj. Teraz wracali już do Brisbane i przemierzali inne pasma gór niż na początku wycieczki. Tysiąc stóp pod nimi ogromna geologiczna zmarszczka w paśmie gór Macphersona pozostawiła ciasne wklęśnięcie. Na zachodzie tego tworu geologicznego znajdował się obły płaskowyż o wymiarach dwa i pół na cztery akry. Zewsząd otaczały go szczyty gór. Na wzniesieniu, na wysokości prawie trzystu stop, ktoś zbudował coś w rodzaju miasteczka. Właściwie nie było to miasteczko, ale kompleks składający się z ogrodów, basenów, fontann, kortów tenisowych, terenów do gry w piłkę, na stoku było nawet miejsce do jeżdżenia na nartach. W samym środku znajdował się okrągły ogród, który otaczał wielką, srebrną, obłą budowlę z oknami na trzech poziomach i niewielką kopułą na szczycie. Ogród z kolei otaczały koncentryczne kręgi niewielkich pawilonów mieszkalnych. Lardis prawie zapomniał języka w gębie. Dla niego było to zbyt niesamowite. Ale Jake powiedział: - Powinieneś zobaczyć Las Vegas! - Ale jednocześnie sam sobie zadawał pytania: Ośrodek wczasowy? fantastyczny kompleks hotelowy dla bogatych i pięknych ludzi? A może... - Zamczysko! - westchnął Lardis. - Czyż to nie piękne zamczysko? O ile nie liczyć oczywiście słońca. Prekognita wciąż miał założone słuchawki i rozmawiał z pilotem. Zakrył dłonią mikrofon i powiedział: - Xanadu, a to w środku to Kopuła Rozkoszy Kubla Kahna! Załóżcie sobie słuchawki. Pilot może wam coś opowiedzieć. Jake i Lardis posłusznie słuchali opowieści pilota. - ...Były tam jakieś prywatne domy, dlatego zbudowano drogę do góry. Ale po pożarze jakiś bogacz wykupił cały teren i zbudował to, co widzicie. Powiada się, że to
filantrop. Ale moim zdaniem to tylko ucieczka przed podatkami. Te wszystkie tłuste bogacze tak samo się zachowują. Nazywa się to Xanadu. A ta kopuła to kasyno, wszystkie trzy piętra. - A pożar? - spytał Goodly. - Masz na myśli wielki pożar Brisbane? - Nie, to nie ten sam pożar - odparł pilot. - To było jeszcze w 1997 roku. Tu były takie drewniane chatki, domki letniskowe, rozumiecie, i pożar zaczął się od jednego z nich. - Czy możesz polecieć niżej? - Prekognita był wyraźnie zainteresowany obiektem. - Czyżby szef chciał pomachać do panienek przy basenach? - zażartował pilot, zataczając jednocześnie krąg obniżający lot. - Coś w tym sensie - odparł Goodly. Faktycznie były tam panienki, a także opaleni na brązowo faceci. Były tam trzy baseny umiejscowione w takiej samej odległości od środkowej kopuły. Dookoła basenów rozłożone były krzesełka i leżaki. Kiedy helikopter obniżył lot, faktycznie widać było dziewczyny zasłonięte okularami słonecznymi i patrzące w niebo, na swych podniebnych „wielbicieli”. - Wystarczająco nisko - mruknął nerwowo Lardis. - Zaraz będę pływać! Z kolei major zauważył: - Możliwe, że ściągniemy na siebie zbyt dużo uwagi. - Miał założone słuchawki i pilot usłyszał go. - A cóż to za problem? - spytał. - Obawiacie się, że się poskarżą ci, co zarządzają tym miejscem? Nie! To dobra bezpłatna reklama. Często tutaj przylatujemy. Turyści, których na to stać, poświęcają kilka dni na to, żeby się tutaj zrelaksować. Tylko jak tu się można zrelaksować, jeśli się ma krew zamiast wody! Tuż po tej wypowiedzi prekognita stwierdził: - Wystarczy. Lepiej się stąd zabierajmy. - W jego głosie zabrzmiała taka nutka, która kazała Jake'owi uważnie popatrzeć na Goodly'ego. Zobaczył, że twarz mu nagle spoważniała, palce zaś wpiły mu się w podłokietniki...
CZĘŚĆ CZWARTA: Piekło
I Wampiry Tego samego wieczora Trask wezwał wszystkich do pomieszczenia dowodzenia, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się czegoś z tego, co odkryto w ciągu dnia. Wiedział, że poszukiwania zakończyły się częściowym sukcesem, że odnaleziono coś niezwykłego. Kiedy wszyscy zajęli już miejsca, David Chung opisał swój chwilowy kontakt podczas lądowania w Gladstone, po czym przeszedł do omawiania sposobu triangulacji. - Jeżeli weźmiemy Gladstone za środek tarczy zegara - powiedział lokalizator - to pierwszy odczyt umiejscowi dużą wskazówkę na trzynastej minucie po pełnej godzinie, troszkę na północ od kierunku wschodniego. Drugi odczyt nad Sandy Cape umiejscowiłby wskazówkę na dwanaście i pół minuty przed pełną godziną, czyli w kierunku północnego zachodu. Chung stał przed podświetloną mapą i palcami wskazywał współrzędne. Następnie przedłużył obie linie proste, które przecięły się na morzu, około sześćdziesięciu mil od brzegu. - Linie wskazują na to miejsce - powiedział i wzruszył ramionami. - A w takim miejscu raczej nie spodziewałbym się znaleźć wampira czy wampirów. Miejsce pośrodku oceanu, wokół masa wody i naprawdę ogromne nasłonecznienie! - Ale masz odczyt - powiedział Trask. - Odebrałeś smog umysłowy. W jaki sposób to wytłumaczyć? Lokalizator spojrzał na niego, zmarszczył brwi i powiedział: - Wytłumaczyć? Gdyby nie Liz, to prawdopodobnie bym to zignorował! Coś zupełnie nieznacznego jak... lekki ból głowy. Mapa wskazuje, że to niemożliwe. Co by tam robiły wampiry? Wiemy też, że w przeszłości odbieraliśmy podobne sygnały od osób o paranormalnych uzdolnieniach, którzy nie należeli do Wydziału E! - Przypominam sobie, że kiedyś Jianni Lazarides dysponował statkiem „Lazarus”, którym pływał po Morzu Śródziemnym. Naprawdę nazywał się Janos Ferenczy! Był jednym z najgorszych Wampyrów. Tak więc nie należy eliminować jakiegoś miejsca tylko dlatego, że jest tam dużo słońca.
Następnie Trask zwrócił się do Liz: - David twierdzi, że być może tam nic nie ma. Jednak powiedział, że ty masz inne zdanie. Co o tym sądzisz? Liz nieco przestraszona rozejrzała się dookoła, przygryzła wargę i powiedziała: - Ben, czy uważasz, że to dobry moment, aby polegać na moim talencie? Chodzi mi o to, że przy tym zasięgu, tak daleko... mogłam się pomylić. Nie jestem pewna... - Nie, nie, nie! - przerwał jej Trask, gwałtownie gestykulując. - Po prostu powiedz, co do ciebie dotarło, a my się zastanowimy, co dalej z tym zrobić. To nie jest nasz pierwszy raz, Liz. I nie robimy też między sobą zawodów, polegających na tym, kto pierwszy znajdzie to cholerstwo! Jednak nikt nie musi się wstydzić z powodu pomyłki. Jednak nawet coś najmniejszego jest lepsze niż nic. Tak więc każde spostrzeżenie jest warte uwagi. Początkowo Liz, Chung i Trask stali, a reszta zebranych siedziała, ale teraz Liz usiadła, chcąc przemyśleć to, co powiedział Trask. Wróciła myślą, zastanawiając się nad tym, czego właściwie doświadczała, kiedy lokalizator po raz wtóry namierzał coś w czasie, gdy helikopter krążył nad Sandy Cape. Twarz Chunga pobladła, nozdrza mu się zwężyły, oczy przybrały wyraz skupienia, kiedy wpatrywał się w kierunku północno-zachodnim, kierując spojrzenie ku linii horyzontu. Następnie jego oczy zrobiły się puste, zaszklone, umysł zaś... umysł zniknął! Nie tyle umysł, ile wysłana do przodu myśl. Liz Merrick, która była częścią tej myśli, telepatycznie współdoświadczała poczucia nagłej pustki... albo tego, co powinno być pustką. Ale coś tam było - bardzo subtelnego i minimalnego... coś jak emocja. Jak coś duchowego lub jak brak ducha. To było przeszywająco zimne, to coś, wędrowało lodowatymi stopami po jej kręgosłupie. I już wiedziała, jak się to nazywa. - No więc? - Trask pochylił się w jej kierunku. - Strach! - wyrzuciła z siebie Liz. - Poczułam strach! Jej wyraz twarzy, jej wielkie zielone oczy szeroko otwarte w nagłym przebłysku zrozumienia, kiedy patrzyły na to... Trask cofnął się o krok. - Bałaś się? - Nie, nie ja - Liz zaprzeczyła ruchem głowy. - On, oni - kimkolwiek byli - oni się bali. To było to, Ben. Przerażenie ich dręczyło, strach zżerał im serca. - Im? - Jestem pewna, że na pewno więcej niż jednej osobie.
- Przed chwilą nie byłaś pewna, a teraz masz pewność? Pokręciła głową, odpowiadając: - Po prostu nie chciałam przyznać przed sobą, że może być tyle beznadziei, takiej czarnej rozpaczy. Myślę, że to ta pustka, na którą natknęłam się, idąc śladem namiarów Davida. Sądziłam też, że to ja się bałam, ale... - Tak? - Wiem, że ja nigdy nie bałam się w taki sposób, że nigdy nie straciłam wszelkiej nadziei i wiary. - Chyba że przemieniono by cię w wampira - zauważył Trask. - Nie wiem... Mogłabym sobie to wyobrazić. - A może był to lęk związany z wykryciem? - Trask próbował podejść do zagadnienia od innej strony. - Ktoś zauważył obecność Davida i zareagował na to? - Nie - Liz zaprzeczyła ruchem głowy. - Nie sądzę. To była po prostu, a może nie tak po prostu, aura wszechogarniającego zagubienia. - To dobrze - mruknął Trask. - Dobrze z obu powodów. Po pierwsze dlatego, że twoja obecność nie została odkryta, a po drugie dlatego, że ktokolwiek to był, nie bał się ciebie. Te istoty bały się i sądzę, że potrafimy się domyślić, czego się bały. Spojrzał na Liz, następnie popatrzył po twarzach obecnych osób i zatrzymał wzrok na Lardisie Lidescim. - Niewolnicy - powiedział Lardis. - To byli niewolnicy i to niedawno przemienieni. Niewolnicy, którzy nie posiadają dostatecznego kontaktu ze swoim panem, ale który może jednak być w ich pobliżu. Jak najbardziej mają powody, żeby się go bać! - Kolejne gniazdo - przytaknął Trask. - Czemu nie? To całkiem możliwe. - Na chwilę jednak zachmurzył się. - Ale żeby na środku morza? - No właśnie - zauważył Chung. - Mapy - powiedział Trask, zwracając się do Jimmy'ego Harveya, który siedział przy klawiaturze komputera. - Jimmy, zobacz, czy są w komputerze mapy w mniejszej skali, i daj jak najmniejszą skalę na ekran. - Już nad tym pracuję - powiedział Jimmy. - Już prawie zrobione. Ekran na ścianie zaświecił się na niebiesko, ale nie całkowicie. W miejscu, które najbardziej ich interesowało, widać było zarysy rafy oraz wyspy i wysepki. Podpisane były jako wyspa Heron oraz grupy wysp Bunker i Capricorn. Grupa wysp Capricorn nosiła swoją nazwę z powodu bliskości zwrotnika koziorożca. Trask bardzo cicho stwierdził: - A więc to nie musi być statek.
David Chung mógł tylko pokręcić głową, dodając: - Co za głupcem jest ten, kto nie ufa swoim talentom, swoim boskim darom. Trask gotów był temu zaprzeczyć, ale uprzedził go Ian Goodly, który rzekł: - Wcale nie. Kiedy korzystamy z naszych talentów, to działamy wbrew naturze. Nawet my zauważamy, że to, co robimy, nie jest takie zwyczajne. Nie ma się zatem co dziwić, że czasem jesteśmy sceptyczni co do rezultatów naszej pracy. Czasem także przestajemy wierzyć w znaczenie naszych odkryć. - Masz rację Ian - powiedział Trask. - Właśnie miałem powiedzieć to samo. Zostawmy to na razie. Co się działo w drugim helikopterze? - Trask zwrócił się z tym pytaniem do Goodly'ego. Prekognita wstał i wskazał na leżący na stole folder z mapką turystyczną. - Wziąłem to z lądowiska Skytours - powiedział. - Rozdają to turystom. Broszurka opisuje cuda, jakie na nich czekają w ośrodku Xanadu. Ale to nie wszystko, co zabrałem ze sobą. Było tam - a może powinienem powiedzieć: mogło być - coś jeszcze. Siedzący na stole Jake przypomniał sobie, dziwny wyraz twarzy prekognity, jego kurczowe ściskanie fotela, zaraz po tym, jak obniżyli lot, chcąc lepiej przyjrzeć się ośrodkowi. Teraz Goodly miał dokładnie ten sam napięty wyraz twarzy. - Chodzi o to - kontynuował Goodly - że mam dokładnie taki sam problem jak David. Miejsce jest bardzo mocno nasłonecznione. Nie wyobrażam sobie, jak poszukiwane przez nas stwory mogły przeżyć w takiej okolicy... - Kiedy zobaczył wyraz twarzy Traska, podniósł w uspokajającym geście rękę i natychmiast dodał: - Dobrze, już dobrze, nie będę się nad tym zastanawiać. Ale są pewne komplikacje... Po pierwsze: kiedy obniżaliśmy lot, chcąc lepiej obejrzeć to miejsce, pilot opowiedział nam o pożarze, który miał miejsce podczas poprzedniego El Nino w 1997 roku. Jego opis był bardzo wyrazisty i wynikało z niego, że wszystko się tam paliło jak sterta suchego siana... i dla mnie to było bardzo podobne. Kiedy tu przyjechaliśmy, to słyszałem dużo opowieści o wielkim pożarze Brisbane, o tym potwornym żarze i... - Widziałeś ogień? - przerwał mu Trask. - Tak - przyznał Goodly. - Ale nie widziałem jego przyczyny i nie mógłbym powiedzieć, kiedy to się stało. Chodzi mi o to, że mogło to być skojarzenie związane z tym, co opowiadał pilot. Na przykład kiedy ktoś ci mówi „pamiętasz to?”, to od razu masz przed oczami obraz tej rzeczy czy zdarzenia. Możliwe, że opowieść pilota obudziła we mnie takie obrazy. I to trwało zaledwie przez mgnienie oka. Dym, skaczące płomienie... wybuchy
żółtego ognia celujące w nocne niebo i wiszący nad wszystkim księżyc w pełni... i ktoś krzyczący: „Do mnie, do mnie!”. Trask słuchał go i najwyraźniej był zadziwiony, tak jakby nagle odkrył coś, co powinno być od dawna oczywiste. - Od jak dawna się znamy? Czasami myślę, że znam cię od wieków. Ale nigdy nie pomyślałem o tym, żeby spytać się, czy coś widziałeś w przeszłości. Prekognita uniósł brwi i odparł: - Przeszłość pamiętam tak jak każdy. Od innych różnię się tylko tym, że czasem pamiętam także przyszłość. Nad tym musimy się zastanowić. Nad przyszłością, Ben. I obaj wiemy, jak bardzo może być zwodnicza, a może to mój talent jest taki? Nigdy tego nie wiedziałem. - W porządku - stwierdził Trask. - Zatem nie wiesz, czy była to przeszłość, czy przyszłość. To jeden z tych przypadków, w których twój talent wprowadza niepewność. Przynajmniej mamy jakąś wskazówkę. - Czyżby? - zdziwił się Goodly. - Powiedziałeś, że Xanadu zapaliło się nocą i... - Nie Xanadu - przerwał mu Goodly - po prostu bungalowy na wyżynie, gdzie stoi teraz Xanadu. - Dobra - Trask pomachał rękami. - Ale mówiłeś też, że była pełnia? - Tak. - No więc... to jest właśnie ta wskazówka! - odwrócił się do Harveya, który siedział przy klawiaturze komputera. - Jimmy, możesz wejść do miejscowej biblioteki i dowiedzieć się czegoś na ten temat? Harvey popatrzył na niego i uśmiechnął się. Ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Trask uprzedził go: - Wiem, nie mów. Wyprzedziłeś mnie. Gazety? O pożarze z 1997 roku? Harvey skinął głową w stronę ekranu na ścianie. - Proszę bardzo. W każdej chwili na ekranie! Duchy i gadżety! - pomyślał Jake w chwili, gdy nagłówki gazet zaczęły pojawiać się na ekranie. Harvey powiększył literki. W reportażu opisano wszystko ze szczegółami oraz miejscem i datą zdarzenia. - Dobrze - rzekł Trask. - Czy teraz możesz zestawić te daty z fazami księżyca? Zajęło to trochę czasu, ale już po chwili Trask oparł się o krzesło i stwierdził:
- Niech to szlag! Tego się najbardziej obawiałem. Pieprzona pełnia księżyca! - Po czym zwrócił się do prekognity: - A zatem możliwe, że potrafisz widzieć przeszłość, a nie tylko ją pamiętać... - Niekoniecznie - powiedział Jake. Odezwał się po raz pierwszy i wszyscy na niego spojrzeli. - Czy nie powinniśmy pójść krok dalej? Tak jak zrobiliśmy to w wypadku Davida Chunga? Słyszałem o synchronicznościach, zbiegach okoliczności i tak dalej. Może w tym wypadku mamy do czynienia właśnie z czymś podobnym? Chodzi mi o to, że pełnia w 1997 roku wcale nie oznacza, że Ian nie widział przyszłości w Xanadu. Czyżby już nigdy nie miało być pełni? Osobiście zastanawiam się nad tym, kiedy będzie najbliższa pełnia. Trask zmarszczył brwi, zatrzymał wzrok na Jake'u, a potem odwrócił się do Jimmy'ego Harveya. - Sprawdź, kiedy. Już po chwili na ekranie pojawiła się odpowiedź. - Za trzy dni - powiedział Trask zachrypniętym głosem. - To jeszcze nie oznacza tego, o czym myślimy - zauważył Goodly. - Nie wiadomo, czy to my wywołamy ogień, czy będzie to sprawka naszego starego przyjaciela El Nino. - Lokalizator też zakładał, że wampiry nie mogą żyć gdzieś na oceanie. - Tu chodzi o coś innego - zauważył Goodly. - Nie rozumiesz, na czym polega przyszłość. Ja też tego nie rozumiem! Dla nas ważniejsze jest, w jaki sposób coś się stanie, niż co dokładnie się stanie. Jesteśmy pewni tylko tego, że jeśli już coś zostało przewidziane, to na pewno się wydarzy. - A co z tym głosem, który krzyczał „Do mnie! Do mnie!”? Rozpoznałeś go? - zapytał Trask. - Nie - odparł Goodly. - Był zbyt duży huk płomieni i trzaskającego szkła. - Szkła? - zauważył Jake. - Mówiłeś o tym wcześniej? - Nie, dopiero teraz sobie przypomniałem! - powiedział prekognita. - Ta kopuła na samym szczycie była w całości ze szkła - powiedział Jake. Trask przeglądał kolorową broszurę Xanadu. - Sądzisz, że kasyno się spali? - spytał. - To tylko domysły. - Goodly wzruszył ramionami. - Nie pytaj mnie, co o tym myślę. Dalej nie mam pewności, czy pożar miał miejsce w przeszłości, czy wydarzy się w przyszłości. I naprawdę bardzo wątpię w to, że w tym miejscu mógłby żyć jakikolwiek wampir!
- Ja jednak sądzę, że to jest możliwe - powiedział Jake, Patrząc, jak Harvey poszukuje Xanadu i w końcu rzuca mapę tej okolicy na duży ekran. Podobnie jak przed chwilą Jake znowu stał się centrum zainteresowania. - Lardis powiedział coś takiego, co dało mi do myślenia - dodał wyjaśniająco. - Co takiego? - Lardis wyglądał na zaskoczonego. - Kiedy mówiłeś, że byłoby to doskonałe miejsce na zamczysko, oczywiście pomijając słońce. - To prawda, powiedziałem coś takiego. - Lardis wyglądał na zaskoczonego. - Spójrzcie na mapę - rzekł Jake. - Płaskowyż jest otoczony wysokimi górami. Usytuowanie jest takie, że niewątpliwie od 9:30 rano do 16:30 jest tam spore nasłonecznie, ale później wszystko jest w cieniu. W nocy musi być tam całkowita ciemność, nie licząc oświetlenia elektrycznego. - Sztuczne światło im nie szkodzi - odezwał się Trask. - Taki Szwart tego nie lubi, ale zabić go nie zabije. Tylko naturalne światło pochodzące ze słońca może je wykończyć. - Nie tylko - warknął Lardis. - Mieszkaniec, Harry z Krainy Piekieł, wykorzystał sztuczne światło w formie ultra... jak to było, ultrafioletu, gdy walczył z Wampyrami w swoim Ogrodzie w górach, na zachodzie Krainy Gwiazd. - To też rodzaj światła słonecznego - zauważył Trask. - Niewątpliwie sztucznego, ale światło było słoneczne. - Po czym zwrócił się do Jake'a: - Możesz mieć rację. Faktycznie przez jakieś szesnaście godzin słońce nie będzie tam świecić. Jednak kiedy świeci, to bardzo intensywnie. - Ale one śpią w ciągu dnia, prawda? - zapytał Jake. - W Krainie Gwiazd - odpowiedział mu Lardis. - Kiedy słońce wynurza się spoza gór, Lordowie i Ladies udają się zazwyczaj do północnych apartamentów. I faktycznie śpią, szczelnie zasłaniając okna! Jeśli jednak zdarzy się, że dzień zaskoczy ich w Krainie Słońca, to wynajdują jakieś jaskinie albo nory w ziemi i czekają aż do zmierzchu. Jake pokiwał głową i rzekł, kierując słowa do Traska: - Myślisz, że w Xanadu nie ma „nor w ziemi”? Ta broszurka wszystko mówi. Wyszukane fontanny, baseny pływackie, sauny, sale gimnastyczne, napowietrzna kolej jednoszynowa. Myślicie, że wszystko znajduje się nad ziemią? Bynajmniej. Taki kompleks jest jak góra lodowa - widać tylko wierzchołek. Pamiętajcie o piwnicach, przewodach, rurach,
tunelach,
zbiornikach,
systemach
podgrzewania
wody
i
klimatyzacji,
przechowalniach i chłodniach - to wszystko znajduje się w podziemiach, a raczej na
powierzchni ziemi, ponieważ cały ośrodek został zbudowany jeden poziom ponad instalacjami. To dlatego to miejsce wygląda tak czysto i dziewiczo... Trask zamrugał, pokręcił głową i rzekł: - Wiesz, że byłbym gotów ci uwierzyć? Stwór, którego szukamy, faktycznie może być w Xanadu albo pod nim! - podniósł folder reklamowy. - Takie miejsce budzi najmniejsze podejrzenia! Musimy oczyścić teren i wszystko przygotować. - Oczyścić teren? - zdziwiła się Liz. - Na pustyni Gibsona mieliśmy zupełnie inny charakter pracy. W Xanadu jest inaczej: musimy wymyślić, jak się pozbyć wszystkich ludzi z ośrodka, bez wzbudzania podejrzeń... Przypuszczam, że na wszystkie przygotowania zostało nam nie więcej niż trzy dni. Bardzo wam dziękuję, szczególnie wam: Ian, David, Liz i Jake. Pomimo początkowych wątpliwości spisaliście się znakomicie. Chcę, żebyście jutro jeszcze raz polecieli w te same miejsca helikopterami Skytours. - Następnie spojrzał na techników: Harveya i Paula Andersona. - Nasze talenty mogą nieźle się nam przysłużyć, ale byłyby mało skuteczne bez waszych gadżetów i wsparcia technicznego. Wam też bardzo dziękuję, dobra robota. Pomyślcie o przyszłości. Jimmy, znajdź jakieś plany tego Xanadu razem z podziemiami i tak dalej. Ian, zrób raport z tego zebrania. Paul, dziś już za późno, ale jutro z samego rana chcę mieć kontakt z biurem premiera Blackmore'a, potrzeba będzie trochę zezwoleń na nasze działania. Wychodząc obdarzył wszystkich jednym ze swoich rzadkich uśmiechów i powiedział na koniec: - Myślę, że to jest to. Teraz muszę pogadać z naszymi australijskimi przyjaciółmi. Zobaczymy się rano... Następnego dnia rano podzielili się na dwie grupy. Lardis, Jake i Liz ruszyli wspólnie na północ (Trask nie chciał, żeby Liz przebywała w pobliżu Xanadu), a Goodly z Chungiem polecieli na południe, mając nadzieję, że będą się uzupełniać swoimi talentami. Wycieczki odbyły się niemal bez żadnych znaczących zdarzeń. Prekognita nie miał żadnych wglądów, tylko frustrującą pustkę - przynajmniej jeśli chodzi o przyszłość natomiast lokalizator nie śmiał zbliżać się zanadto do Xanadu, obawiając się, żeby jego ktoś nie zlokalizował! Tak czy owak planowali również sprawdzić inne obszary w górach i tym między innymi się zajęli. Trask z kolei spędził owocny dzień i z niecierpliwością czekał na swoich ludzi, aby im wszystko opowiedzieć. - Wyspa na w grupie wysp Capricorn jest naszym drugorzędnym celem. Nazwałem to wyspą, ale naprawdę jest to tylko skała czy też rafa koralowa. Rośnie tam kilka drzew,
trochę innej roślinności, naprawdę niewiele. Kiedyś była tam placówka parku narodowego, ale kilka lat temu przenieśli ją na wyspę Heron, czterdzieści mil od tego miejsca. Teraz znajduje się tam tylko rafa, płytka laguna, prywatna willa nad brzegiem morza i jak przypuszczamy, nasi wrogowie. Pragnę podkreślić, że jest to przeciwnik o mniejszym stopniu zagrożenia, co oznacza, że nie sprawią więcej kłopotu, niż mieliśmy do czynienia na pustyni Gibsona. Muszę jednak wam przypomnieć, że są to wampiry lub wkrótce staną się nimi. Podejrzewamy, że żyje tam pięć lub sześć osobników. O sześć za dużo. Sześciu żołnierzy, Lardis Lidesci i Jake Cutter powinni dać im radę. Żołnierze otrzymają rozkazy od dowództwa, ale musicie także wypełniać ściśle wszystkie polecenia Lardisa odnośnie... obchodzenia się ze wszystkim, co spotkacie na wyspie. Lardis jest największym autorytetem, jeżeli chodzi o postępowanie z wampirami. Czego możecie się spodziewać na miejscu? Właścicielem willi jest mężczyzna w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat. Wygląda na drobiazg, ale pamiętajcie, że wkrótce będzie wampirem i ma siłę czterech lub pięciu ludzi! Prócz niego jest tam jeszcze jego zamężna córka i syn, prawdopodobnie w towarzystwie przyjaciółki. Najgorszy z nich będzie czwarty mężczyzna, niebędący ich krewnym, który prawdopodobnie ich pilnuje. Będzie o wiele bardziej niebezpieczny. Niektórzy albo nawet wszyscy będą wyglądać i zachowywać się całkowicie normalnie. Może trochę niepewnie. Jeśli jednak zgubilibyście się tam i dopłynęli łodzią, to pewnie by wam pomogli, a nawet wezwali straż przybrzeżną na pomoc. Wynika to z tego, że chcą wyglądać normalnie i nie odważą się ujawnić jako wampiry, przynajmniej do czasu, kiedy ich pan lub pani nie da im innych rozkazów. Jeśli założymy, że ich panem jest „on”, to spróbujmy zgadnąć, po co mu są te wampiry. Przypuszczam, że wyspa to dziupla, miejsce, gdzie wampirzy Lord może się ukryć, gdyby musiał opuścić swoje zamczysko. Będzie to zapewne wyglądać równie niewinnie, jak stacja benzynowa przy starej kopalni na pustyni Gibsona. Musicie zaplanować atak w taki sam sposób i zastosować te same sposoby oraz środki. Raczej będzie to atak z powietrza. Zadanie brzmi: odnaleźć i zlikwidować możliwie jak najszybciej i jak najciszej. To tyle na razie, jeżeli chodzi o nasz cel drugoplanowy. Chciałem przy okazji przypomnieć: nie bierzemy jeńców... Naszym główny celem jest Xanadu, tak zwany ośrodek zdrowia i przyjemności w górach Macphersona. W pewnym sensie jest to ośrodek, tylko że w jego środku przebywa i rządzi nim jakiś obrzydliwiec.
Tutaj mamy do czynienia z kolejnym problemem: nie mamy pojęcia, ilu ludzi zostało zwampiryzowanych. Jedyne, czego jesteśmy pewni, to fakt, że będą bronić swojego pana wszystkim, co im zostało, z ich marnego życia. I jeszcze jedno. Kiedy Wampyry przybyły do naszego świata, zabrały ze sobą niewolników lub poruczników. Taki porucznik, który awansował jeszcze w Krainie Gwiazd, jest bardzo niebezpieczną kreaturą. O wiele gorszą od naszego starego przyjaciela Bruce'a Trenniera. Wszyscy wiecie, kim on był i co potrafił. Chciałem więc przypomnieć, że możemy się spodziewać również czegoś takiego. Na dużym ekranie pokazała się teraz mapa Xanadu. Trask wskazał na nią i powiedział: - To jest Xanadu. Wiecie, gdzie to jest, bo przelatywaliście nad nim helikopterem. Samo miejsce jest jak drogowskaz! Ośrodek piękna, zdrowia i rozkoszy. Doskonała przykrywka. To przysporzy nam dodatkowych trudności w walce z tymi stworami. Tym razem pan wampirów będzie się chować w tłumie! Kolejna sprawa: znaleźć sposób na ewakuację ludzi - mam na myśli normalnych ludzi - przed nocą w poniedziałek. To tyle, panowie. Proszę opracować plan rozmieszczenia ludzi i sprzętu. Dobra wiadomość to fakt, że ludzie nie będą mieć czasu na rozmyślania i nudy w oczekiwaniu na akcję. Właściwie jak tylko nadjadą, to od razu pójdą do boju. A tego możemy być pewni, bo to zostało przewidziane. Dowódcy oddziałów wojskowych opuścili pomieszczenie i Trask został z ludźmi z Wydziału E. - Jak zauważyliście, mieliśmy z technikami pracowity dzień. Mam nadzieję, że owocny. Dał znak Jimmy'emu Harveyowi i wielki ekran ponownie wyświetlił grupę wysepek. Trask kontynuował: - Wyspa z grupy Capricorn, to skała na tyle niewielka, że nawet nie ma nazwy. Należy do bogatego filantropa Jethra Manchestera. Pięć lat temu w uznaniu za zasługi oraz pomoc finansową Park Narodowy Wielkiej Rafy Koralowej ofiarował mu tę wyspę. Jest jej wyłącznym właścicielem. Trask przerwał i spojrzał na Harveya, który stukał w klawiaturę. Wielki ekran podzielił się po połowie pomiędzy wyspami a płaskowyżem w paśmie Macphersona. Trask spojrzał na ekran i skinął głową. - Kto wie, co chcę powiedzieć?
- Jest także właścicielem Xanadu? - powiedziała Liz. Trask spojrzał na nią. - Był - wyjaśnił. - Obecnie posiada wspólnika. Dziewięć miesięcy temu Manchester podpisał umowę i przekazał pięćdziesiąt procent majątku Xanadu Arystotelesowi Milanowi, „armatorowi” o mieszanym pochodzeniu greckim i włoskim. Być może mieliśmy przypuszczać, że jego nazwisko ma związek z miastem z którego pochodzi. Ja jednak tak nie uważam. Zbieżność jest zbyt wielka, nie mówiąc o całej reszcie. Po pierwsze: w żadnych rejestrach nie figuruje nazwisko Milana jako właściciela choćby jednego statku! Jak z tego wynika, facet nie jest żadnym potentatem. Z drugiej strony taka nazwa dość dobrze pasuje do tego rodzaju typów... - Tu nie chodzi o Milana, ale o Malina - wtrącił się Jake. - Zamiast zastosować końcówkę „ari”, która oznacza syna, wykorzystał ją jako przedrostek, co oznacza pierwszy, najważniejszy, największy. Tak więc Arystoteles Milan należy czytać jak Malin-ari. - Właśnie - powiedział Trask. A jak Malinari nawiązał kontakty z Jethrem Manchesterem? W tym miejscu pojawia się kolejne nazwisko: Martin Trennier, brat Bruce'a Trenniera, biolog morski, zatrudniony w parku narodowym Wielkiej Rafy, do chwili, gdy nasz filantrop i miłośnik podmorskich głębin Manchester nie zaproponował mu o wiele wyższej pensji. Stało się to mniej więcej w tym samym czasie, gdy rodzina Manchestera zamieszkała na wyspie, nie kontaktując się za bardzo ze światem. Kiedy Malinari zwampiryzował Bruce'a Trenniera w rumuńskim Schronieniu, ten wiedział o wszystkim i przekazał wiedzę swemu Lordowi. To z kolei stawia kolejne pytanie, które martwi wszystkich: czego jeszcze Malinari dowiedział się podczas tej potwornej nocy? Traskowi poszarzała twarz i wszyscy wiedzieli dlaczego; nie chodziło o Zek - ona odeszła - ale chodziło o wszystkich pozostałych. Zek Foener wiedziała wszystko o Wydziale E i o sposobie jego funkcjonowania. A Malinari? Ian Goodly postanowił zmienić temat: - A co się stanie, jeśli się mylimy i to wszystko jest przypadkiem? - Coś za dużo tych przypadków - odparł Trask. - Ale, jeśli...? Trask przerzucił zrobione wcześniej notatki i rzekł: - Dobra, jest jeszcze jedna sprawa. Kopuła Rozkoszy. Kasyno w Xanadu ma na szczycie mniejszą kopułę. Jest umieszczona na samym szczycie i obraca się tak jak niektóre restauracje na szczytach wież. Ale w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy Mr Milan kazał zamalować na czarno połowę okien zarówno od wewnątrz, jak i na zewnątrz. No i ruch kopuły był kiedyś tak zaprojektowany, żeby odzwierciedlał ruch słońca i śledził je panelami
słonecznymi. Wygląda na to, że nasz pan Milan ma awersję do silnego światła słonecznego... Przerwał i spojrzał na Goodly'ego. Prekognita nie mówił nic, jednak jego „zastrzeżenia” ani trochę nie zwiodły Traska. Pytanie Goodly'ego było w pewnym sensie kłamstwem, mającym na celu odciągnięcie Traska od myślenia o Zek. Trask wiedział o tym; kłamstwo to kłamstwo... - Dziękuję wszystkim - podjął wypowiedź i patrząc w oczy prekognicie, powiedział: Myślę, że bez większych wątpliwości możemy stwierdzić, że tutaj... - pokazał palcem lokalizacje na ekranie - ...tutaj mamy do czynienia z wampirami! Ponieważ nikt nie miał już nic do powiedzenia, Trask zakończył zebranie mówiąc: - Bardzo dobrze, teraz musimy wszystko zaplanować... Podszedł do niego Lardis i usiadł obok. Starszy mężczyzna przez chwilę wciągał powietrze nozdrzami, po czym zagaił: - Carypsu? Ku swemu zdziwieniu Jake zrozumiał go. - Eukaliptus - odpowiedział. - To drzewa rosnące na zewnątrz. - Tak - zgodził się z nim Lardis. Mamy takie same w Krainie Słońca. - Po chwili namysłu powiedział: - Mogę ci zadać pytanie? - Co byś chciał wiedzieć? - Jestem ciekaw. - Czego? - Na przykład tego: skąd wiedziałeś, że w dawnych czasach w Krainie Gwiazd niektórzy Lordowie dodawali końcówkę „ari” do nazwiska ojca, dzięki czemu podkreślali swoje pochodzenie i związek z ojcem? - Chodzi ci o to, że Lord Malin był ojcem Malinariego? - Właśnie. A to skąd wiesz? Jake zamyślił się. Po chwili jednak się rozluźnił i podniósł ramiona, mówiąc: - Pewnie ty mi to powiedziałeś. A może gdzieś przeczytałem. W papierach Bena Traska? - O nie - Lardis zaprzeczył ruchem głowy i uśmiechnął się znacząco. - Nie mówiłem ci. Nie miałem powodu, by o tym komukolwiek wspominać. O ile mi wiadomo, to również nikt o tym nie pisał. Następnie stary człowiek wstał, ziewnął i powiedział: - No dobra, dobranoc. Słodkich snów życzę...
II Sen i gra słów Jednak sny Jake'a wcale nie były słodkie... Tak wiele się wydarzyło. Tyle złego. Może zabicie przyczyny wspomnień wyeliminuje same wspomnienia. Jednak tyle wspomnień, piekących jak kwas, wypalających mózg. Tak... wspomnienia. Ten gruby, tłusty drań. Drugi, którego Jake dorwał. I sposób, w jaki to zrobił Nataszy w klasycznej czy raczej ortodoksyjnej pozycji, o nie, nie był to akt miłosny. To był gwałt, tak. I ten jego długi, szary, chudy kutas w jej odbycie, zgodnie z jego upodobaniami. Wspomnienia, przeklęte wspomnienia... Podłożyli pod nią poduszki, unieśli w ten sposób biodra i dwóch pozostałych trzymało ją pod kolanami, dzięki czemu tłuścioch mógł się ustawić przy krawędzi łóżka i dostać się do niej. To mu ułatwiało zadanie, gdyby Natasza była świadoma, to jakoś by go wypchnęła lub usunęła się. Jednak kiedy ją trzymali w ten sposób, była bardziej dostępna, również bardziej widoczna, ponieważ przywiązany do krzesła Jake siedział zaraz obok i mógł wszystko widzieć. Oczywiście, że mógł zamknąć oczy, i od czasu do czasu to robił, ale i tak słyszał, nawet gdy nie patrzył. Sapiąca świnia! Jego chuj wsuwał się w nią jak długi palec, a jego grube plecy miarowo się kołysały. Widać było, że temu spoconemu, sapiącemu zboczeńcowi podobało się to. Żadna kobieta podczas normalnego aktu nawet by nie poczuła tego ołówkowatego kutasa. Ale w taki sposób... przynajmniej on miał jakiś rodzaj satysfakcji. Przynajmniej zauważyłby, że o coś się ociera. A Jake musiał na to patrzeć. Musiał, gdyż wiedział, że kiedy skończy się ta jakże długa noc, jedyne, co mu pozostanie, to pomścić Nataszę. Najgorsze jednak, że gdy było już po wszystkim i grubas zapinał rozporek, chowając swojego mikrusa, podszedł do Jake'a, mówiąc:
- Jaka szkoda, że jest nieprzytomna, co, Angliku? Byłoby tak miło wiedzieć, że poczuła w środku moje ostatnie big bang i poczuć, jak kurczą się wnętrzności po naoliwieniu jej brudnej dziury! No może następnym razem. Cha, cha, cha, cha! Miał typowy niemiecki akcent. Kiedy się śmiał i zbliżył twarz do Jake'a, czuć było smród cygar i ostrej niemieckiej musztardy... Jake nawet nie poznał imienia tej świni, nie znał żadnego imienia, oprócz Castellana i Jeana Daniela. Jean Daniel był już martwy. Przegrał w starciu pomiędzy miękkimi flakami a twardym, rozpędzonym rdzeniem kolumny kierowniczej. Tłusta ciota była celem numer dwa... Jake znał trasę przemierzaną przez grubasa między willą Castellana a północnymi przedmieściami Marsylii. W piątkowe wieczory grubas odwiedzał bar dla gejów na Rue Carpiagne. Tłusta świnia nie odważyła się otwarcie mówić o swoich upodobaniach i dlatego bywał w Le Jockey Club w jednej z bocznych, wąskich uliczek. Tej nocy padało i Jake zaparkował swój samochód, zastawiając jedną stronę uliczki. Druga strona uliczki była naszpikowana rozsypanymi przez Jake'a gwoździkami. Jake czekał w drzwiach jednego z domów i kiedy pękła opona w samochodzie grubasa, szybko znalazł się na ulicy. Drogi model Fiata zatrzymał się i wysiadł z niego kierowca, przeklinając i trzaskając drzwiami. Przykucnął przy oponie, z której uszło już prawie całe powietrze. Chwilkę później stał nad nim Jake. Grubas nagle zorientował się, że nie jest sam. Zdążył jeszcze powiedzieć: - Uh? Bitte? Was is...? - i Jake uderzył go za uchem... Na zalesionym wzgórzu, trochę ponad drogą do St. Antoine, Jake przykładał buteleczkę soli trzeźwiących pod nos swojej ofiary, która już po chwili zaczęła wić się, jęczeć i podskakiwać. Jednak nie miało to sensu, ponieważ ciało zostało przywiązane za koski i nadgarstki i mogło jedynie podrygiwać jak wielki, okrągły, biały pająk w sieci. Jake obudził go, bo w takiej pozycji, głową na dół, tłusty Szwab mógłby umrzeć, nie odzyskując świadomości. A Jake wcale nie chciał, żeby mu poszło tak łatwo. Mężczyzna miał szeroko rozpostarte nogi, zaczepione na wysokości około siedmiu stóp. Kostki zostały przywiązane do dwóch gałęzi, wystarczająco mocnych, aby utrzymać ciężar. Nadgarstki zostały przywiązane w podobny sposób do dwóch pni. Dzięki temu ciało uformowało grubą, całkowicie gołą literę x. Usta miał zakneblowane własnymi majtkami, zawiązanymi z tyłu szyi. Reszta ubrania leżała nieopodal, tworząc mały stosik.
Początkowo gruby mężczyzna szarpał się, ale widząc, że to nic nie da, zrezygnował z prób uwolnienia się w ten sposób. Patrzył, jak Jake polewa jego ubranie niemieckim winianem Asbach Uralt. - Dobry niemiecki trunek się marnuje, co? - powiedział Jake. - Ale to nie jest jedyna niemiecka rzecz, którą zmarnuję dzisiaj w nocy. - Podszedł do grubasa, mówiąc: - Nie pamiętasz mnie, co? Gruby biały pająk ponownie zaczął bezradnie potrząsać swoją siecią, przerwał, mówiąc: - Umff? Uhumff? - Jestem jednak pewien, że pamiętasz dziewczynę. Noc u Castellana? Rosjanka Natasza? - Grubas zaczął znowu się szarpać, kiedy usłyszał to imię i rozpoznał swego prześladowcę. Na twarzy okrągłej jak księżyc połyskiwały przekrwione oczy. - O tak, na pewno ją pamiętasz - powiedział Jake, zabierając się do pracy. Chociaż przestało już padać, wciąż miał na sobie cienki płaszcz przeciwdeszczowy. Z bocznej kieszeni wyciągnął paczuszkę owiniętą w papier, a z drugiej kieszeni wyjął kilka drobiazgów. Grubas był odwrócony głową na dół i nie mógł zobaczyć, co to jest. Być może poznał specyficzny, marcepanowy zapach, kiedy Jake odwijał natłuszczony papier i ważył w ręce ciężki kawałek czegoś szarego podobnego do ciasta. Tak czy owak zaczął się mocno szarpać i potrząsał drzwiami, wydając coraz więcej jęków. Ale Jake nie słuchał go, nawet w najmniejszym stopniu nie interesowały go jęki ofiary. Założył na dłonie cienkie chirurgiczne rękawiczki, podszedł do grubasa i zaczął mu wciskać do odbytu miękki plastikowy materiał wybuchowy. - Mogłem się spodziewać - powiedział, błyskawicznie kończąc zadanie - że coś tak tłustego i obrzydliwego będzie mieć wielką dziurę w dupsku. Miałeś już tam niezłe przetarcie, co? Tylko że tym razem - a będzie to ostatni raz - odczucie jest jakby inne, prawda? Pokazał grubasowi niewielki mosiężny cylinderek wielkości najmniejszej baterii w kształcie paluszka. Z cylinderka zwisały miedziane kabelki. - To detonator - powiedział i umieścił go na swoim miejscu. Podłączając detonator do miniaturowego zegara, dodał: - Masz jeszcze jakieś powiedzmy pięćdziesiąt sekund? Od... teraz! - po czym nacisnął guziczek.
Następnie, nie spiesząc się zbytnio, podszedł do schludnie ułożonych ubrań i podpalił je zapalniczką. Kupka tekstyliów zajęła się z małym buchnięciem i objęły ją niebieskie płomienie. Jake, nie przerywając liczenia - pięć, sześć, siedem... - poszedł w dół zbocza do zaparkowanego na polnej drodze samochodu. - Dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa... - spojrzał do tyłu. Jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć jardów dalej zawieszony na swojej pajęczynie wibrował tłusty pająk. W ciemnościach oświetlało go płonące ubranie. Nagle Jake poczuł mdłości. Kiedy doliczył do trzydziestu dwóch zorientował się, że jest zbyt blisko i że chce mu się wymiotować. Wcześniej miał zamiar zatrzymać się w tym miejscu i przypomnieć tłustemu draniowi, co powiedział Nataszy. O big-bangu i o tym, że kurczą się jej wnętrzności... Ale zostało już za mało czasu i może zbyt mało nienawiści? A może po prostu nie chciał, żeby jego samochód został pobrudzony... resztkami? Włączył silnik i zaczął zjeżdżać na dół. - Trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć, czterdzieści... - Zatrzymał się, gdy był już na poziomie szosy. Spojrzał do tyłu; coś go do tego zmuszało. - Czterdzieści sześć, czterdzieści siedem, czterdzieści... - tylko do tylu doliczył. Najwyraźniej liczył trochę za wolno. Jake zobaczył kulę ognia, która była wyższa od drzew, wyobraził sobie, co ta kula narobiła, a następnie usłyszał huk wybuchu. Jedynym dobrodziejstwem było to, że gruby zboczeniec najprawdopodobniej nie zdołał usłyszeć wybuchu, nie mówiąc o tym, że nie miał żadnych szans poczuć jak kurczą mu się wnętrzności. Jake siedział w samochodzie przez dłuższą chwilę, aż nie zauważył, że robi mu się zimno. Wilgotne od potu ubranie potęgowało odczucie chłodu. Przeżywany horror i nienawiść ustępowały z wolna, ale Jake wiedział, że to jeszcze nie koniec. Że wciąż będą z nim te uczucia, dopóki nie dorwie wszystkich drani i nie dokończy tego, co zaczął. Jake otrząsnął się, wrzucił bieg i wjechał na szosę. Ale... ...coś zaciemniało, jego wewnętrzne lusterko wsteczne, coś, co utkwiło w tym lusterku. Coś okrągłego, co kiedyś było tłuste, a teraz jest płaskie i rozbryzgane na czerwono. Jego oczy wciąż są wybałuszone, a usta zatkane majtkami! Twarz. Co za twarz! 0 Jezu! Boże! - Boże!
Jake obudził się z cichym okrzykiem. Pot kapał z niego, a maska twarzy wciąż odcinała się na tle ciemności. Zanikała wraz z pojawiającą się świadomością, że był to kolejny koszmar. I chociaż wszystko było przerażająco prawdziwe, to przynajmniej ten ostatni fragment okazał się zawsze wyłącznie wytworem ze snów. To zawsze pojawiało się we śnie. Za każdym razem. Kiedy usiadł, drżąc jeszcze, i w całkowitej samotności poczuł, jak wali mu serce, ktoś bardzo blisko wypowiedział niezwykle wyraźnie słowa: - Achhhhh! Niezłe okropieństwa wyrabiałeś, Jake! Jakim byłbyś wspaniałym gospodarzem! Razem możemy stanowić wspaniałą parę, ty i ja... Jake natychmiast rozpoznał ten głos - tylko że tym razem nie spał już - i wiedząc to, aż podskoczył na łóżku, zapalił lampkę miękkimi palcami, a jego krótkie włosy stanęły mu dęba. Kiedy jednak rozbłysło światło, ten złowróżbny głos mówiący w mowie umarłych oddalił się. Jake całkowicie instynktownie, prawie nie wiedząc, że to robi, a na pewno nie wiedząc, jak to robi, zasłonił swój umysł, blokując dostęp intruzom do swego wnętrza. Podobnie jak Korath Mindsthrall, wyczuł obecność jeszcze kogoś, a może nawet licznych słuchaczy, którzy słuchali jego myśli. A może był to tylko zły sen? Kiedy już wszystko się zakończyło, nie mógł być pewien tego, że faktycznie pojawił się jakikolwiek intruz. Jake położył się gwałtownie na plecach. Zastanawiał się, czy był to tylko fragment jego snu. Jeden z tych snów, które tylko na chwilę przebijają się przez barierę nieświadomości, wkraczając do świata jawy. Zastanawiał się nad tym, ale nie miał żadnej pewności. ...Natomiast kilka stóp dalej, starając się za wszelka cenę zachować ciszę, kręciła się na swoim łóżku Liz Merrick, podciągając prześcieradło do samej brody. Trzymała się z całych sił prześcieradła, a jeszcze mocniej własnych myśli (starając się w ten sposób utrzymać kontakt ze sobą), próbując zapomnieć to, co zobaczyła. Ale podobnie jak Jake w willi Castellana uległa fascynacji, podglądactwu, i aż do teraz nie była w stanie odwrócić spojrzenia. Niech szlag trafi tego Bena Traska, za to że kazał śledzić Jake'a. Ale nie była to wyłącznie sprawa Traska, Liz także „musiała” wiedzieć. No i się dowiedziała. Zobaczyła, a nawet „doświadczyła” namiętności Jake'a, jego nienawiści i wynikających z niej koszmarów, wiedziała, jak daleko może się posunąć w
swojej wendetcie i do czego był zdolny (czyli do wszystkiego) w swym pragnieniu sprawiedliwości. Powiedzmy sobie, swoistego rodzaju sprawiedliwości. Z drugiej strony patrząc, możliwe, że właśnie dlatego Harry jego wybrał: zasada oko za oko zawsze była mottem Nekroskopa. Właśnie oko, ta najżywotniejsza i najwrażliwsza część ciała. Oko za oko. Sama myśl była przerażająca! Ale teraz Liz była świadkiem tego, że również inne części ciała mogą być równie wrażliwe, a ich wykorzystanie lub nadużywanie może być jeszcze bardziej przerażające... *** Jake nie sądził, że mógłby ponownie zasnąć, ale po godzinnym przewracaniu się w łóżku - i nasłuchiwaniu, czegoś, czego nie był całkowicie pewien - zasnął znowu. Kiedy jego zasłony rozluźniły się - co było naturalnym efektem umysłowego zmęczenia, wywoływanego intensywnym nasłuchiwaniem niezidentyfikowanych odgłosów - Korath Mindsthrall dostrzegł to i przygotowywał się. Jake poczuł stopniowe zbliżanie się byłego wampira i było to jak wilgotna zimna mgła otulająca umysł. Jednocześnie poczuł pilną potrzebę skontaktowania się z nim. Tak więc zgodził się na rozmowę, nie mając innego powodu prócz zwykłej ciekawości. - Wiem, że tu jesteś - odezwał się Jake, kiedy zaczęło go irytować wahanie Koratha. Dlaczego się ukrywasz? Jeśli masz coś do powiedzenia, to gadaj! Wraz z odpowiedzią pojawiło się westchnienie ulgi. - Myślałem, że na mnie nakrzyczysz i mnie odeślesz. Myślałem, że mnie przegonisz - powiedział Korath. - Ostatnim razem to cię nie powstrzymało - zauważył Jake. - Kiedy przemówiłeś do mnie po koszmarze. Wygląda mi na to, że cieszy cię takie szpiegowanie, tak jakby ci się podobało to, co zrobiłem. A może cię poniosło i przerwałeś milczenie przez pomyłkę? - Chodzi o to, że... mówiłem do siebie - bronił się Korath. - Mówiłeś do siebie? - powiedział Jake. - W mowie umarłych? Dopiero się jej uczysz, podobnie jak ja. Dla kogoś takiego jak ja i ty myśl jest równie dobra jak słowo mówione. - I dla wszystkich zmarłych. - Co wtedy powiedziałeś? - kontynuował Jake. - Że bylibyśmy dobraną parą? O co ci chodziło? Że jesteśmy do siebie podobni? Nie sądzę. A może chciałbyś działać ze mną w zespole?
- Właśnie o to mi chodziło! - odparł Korath nawet troszkę zbyt entuzjastycznie. - No bo jeśli masz zamiar wyśledzić i zniszczyć tego zdradzieckiego Malinariego, to kto byłby lepszym doradcą ode mnie? Kto był najbliżej niego? - Tak blisko, że cię zabił? - zakpił Jake. - Właśnie! Wiem, o czym myślisz: że Nekroskop Harry Keogh zdziwił się, kiedy dowiedział się, że Malinari zamordował swojego najbliższego porucznika, tak jakby on nic dla niego nie znaczył. Ale on w rzeczywistości... znaczył. - Miał powody? To chcesz powiedzieć? - Tak sądził! - powiedział Korath. - Bał się, że pewnego dnia zajmę jego miejsce, że mogę być tak silny, że go zastąpię! - Ale kiedy Harry cię przepytywał, to odpowiedziałeś, że Malinari ma taką naturę. Byłeś mięsem do wykorzystania. - To jego natura kazała mu skorzystać i wykorzystać swoją prawą rękę. Ale było coś jeszcze. Coś, co dotyczy jego, co w swoim czasie może się obrócić przeciwko niemu. - A dlaczego mi właśnie o tym mówisz, a nie powiedziałeś Harry'emu. - Nawet zmarły może mieć swoje tajemnice. Coś, co może być cenne dla żywych, czym można pohandlować. Poza tym Harry Keogh to jedno, a ty to co innego. Nigdy nie chciałem niczego trzymać przed tobą w tajemnicy. Zwłaszcza gdybyś o to poprosił i mógłbyś z tego skorzystać. - Więc masz coś, co może być korzystne dla mnie, ale nie dla Harry'ego - rzekł Jake, dodając po chwili: - Na czym więc polega różnica. Dlaczego miałbyś mi pomóc, ale nie jemu? - Różnica? Czyż nie jest to oczywiste? Nekroskop Harry Keogh niczego dla mnie nie może zrobić. On mnie nienawidzi, choć nigdy nie zrobiłem mu żadnej krzywdy! Jednak to co najważniejsze, to fakt, że on nie żyje! Natomiast ty... - Ja żyję - powiedział Jake. - I poruszasz się wśród żywych. I tylko dzięki tobie mogę się zemścić. - I tylko tego oczekujesz? Tylko tego chcesz dla siebie? - Tylko? Dla mnie to wszystko! - powiedział Korath. - Będę żyć poprzez ciebie, metaforycznie rzecz jasna. Zemszczę się zza grobu, a raczej spoza tej rury, w którą mnie wcisnęli. O cóż innego mógłby prosić taki martwy biedaczyna jak ja? I cóż więcej mógłbyś mu zaofiarować? - Tak, co jeszcze - rzekł Jake, który bynajmniej nie zapomniał, jak Harry Keogh ostrzegał, mówiąc, że nawet martwe wampiry są niebezpieczne.
No, może jest... coś - zaczął Korath. - No to przechodzimy do sedna, co? - Posłuchaj! - odparł Korath. - Czy to byłoby zbyt wiele, gdybym cię poprosił, abyś w zamian za moje podarunki dotrzymał mi czasem towarzystwa, choćby bardzo rzadko, gdy nic innego nie zajmuje ci czasu? - Czyżby gra słów? - rzekł Jake. - Na tym polega przebiegła natura wampirów? Mam ci coś obiecać za coś, o czym zupełnie nic nie wiem! - Pozwól, że ci opowiem! - gorliwie zaproponował Korath. Jednak już po chwili zatrzymał się, jakby zastanawiając się. - Jakby ci to wyjaśnić? Posłuchaj: Czy pamiętasz, jak opowiadałem o naszych przeżyciach w Krainie Wiecznych Lodów, kiedy mieliśmy bardzo mało pożywienia, Malinari był spragniony i pożywiał się moją krwią? Nie był to taki zwykły łyczek, ale porządny, głęboki haust, który sprawił, że omal nie straciłem życia. Mój pan lubił wypić i nie oszczędzał nikogo, jeśli miał taką potrzebę. Ale biorąc również dawał! Malinari jest wyjątkiem nawet pośród Wampyrów. Jego ugryzienie jest zakaźne i to w znacznie głębszym sensie niż ugryzienie zwykłego wampira. Kiedy rekrutuje się ludzi, to przy zwyczajnym zakażeniu człowiek przemienia się w ciągu jednej nocy Krainy Gwiazd, to są jakieś dwa trzy dni waszego czasu. Później ktoś taki zostaje niewolnikiem tego Lorda lub Lady, który sączył krew. Kiedy jednak Malinari wgryzał się głęboko, to wszystko działo się w ciągu kilku godzin! Potrafił przemieniać ludzi w ciągu kilku godzin! To zależało od esencji, jego silnej wampyrzej esencji. Podobnie rzecz się miała z tworzeniem. - Tworzeniem? - dla Jake'a było to coś nowego. - Tak, tworzeniem stworów - wyjaśnił Korath. - Po-tworów! W metaforycznych kadziach Malinariego cały proces odbywał się w ciągu dni zamiast tygodni i miesięcy! Widziałem, jak robił lotniaki w ciągu jednej doby - nocy i dnia Krainy Gwiazd - na wrednego stwora bojowego wystarczyły mu tylko cztery wschody słońca. Wszyscy jego ludzie i stwory mają w sobie coś z Malinariego, coś podobnego do niego, do jego talentu. Rozumiesz? - Talentu? - powtórzył za nim Jake, starając się lepiej zrozumieć znaczenie tych słów. - Zaiste, tak, w pewnej mierze - rzekł Korath. I po chwili przerwy: - To dlatego mój pan tak łatwo mógł się ze mną porozumiewać. Tak jak ty odziedziczyłeś po Harrym Keoghu jego sposób zasłaniania umysłu, tak ja odziedziczyłem zdolności mojego bestialskiego ojca. Malinari nie potrafił przejrzeć wszystkich moich myśli. To dobrze
służyło nam obu. Malinari, chociaż podejrzliwy, potrzebował jednak silnego porucznika, z kolei ja mogłem wyczuwać żal do mojego pana nawet u najbardziej posłusznych i lojalnych niewolników. W moim wypadku był to nie tyle żal, ile ambicja. Na tym to polegało: pielęgnowałem ambicję i czekałem na sposobność. Wtedy w Krainie Wiecznych Lodów Malinari przesadził, choć chwilowo mnie pozbawił niemal wszystkich sił, to w efekcie stałem się o wiele silniejszy niż przed tym zdarzeniem. Od tego czasu wiedziałem, że jestem inny. Czułem, jak rośnie we mnie zalążek pijawki, ale nie śmiałem tego okazać. Nie chciałem wyjawić, że wkrótce miałem zostać... Wampyrrrrreem! Ból, straszliwa tęsknota zawarta w krzyku Koratha dotknęła do samego wnętrza Jake'a. Dotknęła go tak jak tknięcie nieosłoniętej końcówki nerwu. To dało mu nową wiedzę, świadomość tego, z czym ma do czynienia, że nie jest to bynajmniej prosta, nieskomplikowana natura. Bez wątpienia był martwy, ale nie zaakceptował tego faktu, opierał się mu każdym włóknem swego dawno zaszlachtowanego ciała i chwytał się życia z tą samą czepliwością, z jaką wampirza pijawka wczepia się w nosiciela! - Myślę... myślę, że już czas na ciebie! - powiedział Jake, a jego głos drżał jeszcze od krzyku Koratha. - Na ciebie albo na mnie. Jeden z nas musi już zmykać. - Proszę bardzo, idź sobie, jeśli chcesz - powiedział Korath. - Odważnie idź ku swojej śmierci, Jake. Idź, zmierz się z Malinarim, bo możesz być pewien, że to on jest w górach! Walcz z nim swoimi marnymi mięśniami człowieka, umysłem dziecka, do którego nawet ja mogę się dostać z łatwością nocnego włamywacza. Myślisz, że dasz radę komuś takiemu jak Malinari? A ta kobieta, o której myślisz, Liz, co o niej marzysz - telepatka, czy jak jej tam... Biedactwo! Myślisz, że ona coś zdziała przeciw Malinariemu? A co dopiero będzie się działo z Vavarą... ona ma swoje kobiece sposoby. Vavaaara! Ho, ho! Ha, ha, haaaaa! Śmiech Koratha zamienił się w brzęczącą ciszę, ale Jake wiedział, że Korath nadal gdzieś jest w pobliżu i czeka. - Skąd masz pewność, że Malinari jest w górach? - spytał Jake i po chwili dodał jeszcze: - Co ty możesz o tym wiedzieć? - O nie! Już za późno! Byłem uczciwy i ujawniłem ci sekret. Teraz ty chcesz zbyt wiele. Co z tego będę miał? - Wciąż nie powiedziałeś mi, czego żądasz! - odpowiedział Jake. - Nie dam ci wszystkiego, czego zechcesz, i nie mam też zamiaru obiecywać czegokolwiek w ciemno.
A ponieważ mowa umarłych niesie ze sobą więcej treści od zwykłej rozmowy, Korath dobrze go zrozumiał. - Boisz się, że zyskam przewagę? Nie mam takiej możliwości. Jestem tylko strzępem wciśniętym i utopionym w rurze! Korath nie istnieje i może działać tylko dzięki tobie. Możemy razem działać i nadal wiele mogę ci zaoferować! - Co na przykład? - Wszystko, co wiem o Malinarim, Vavarze i Szwarcie. - Już mi o nich opowiedziałeś. Mnie i Harry'emu. - Lecz czy pamiętałeś to? Kiedy się obudziłeś? Myślę, że nie. Dostałem się do twojego umysłu, gdy już nie spałeś, Jake, i stwierdziłem, że nic nie pamiętasz z tego, co ci opowiedziałem. Powiedz mi, w jaki na przykład sposób odgadłeś zmienione imię Malinariego. Naprawdę sądzisz, że jesteś taki mądry, że sam odgadłeś, że Arystoteles Milan to pseudonim Malinariego? - To było... oczywiste - powiedział Jake, mając się natychmiast na baczności. - Równie oczywiste jak to, że byłem wówczas z tobą! - oznajmił Korath. - No bo skąd bym wiedział, że wydarzyło się coś takiego? A kiedy lecieliśmy razem tą powietrzną maszyną, helikopterem z obracającymi się skrzydłami, to czy domyślałeś się, że jestem tam z tobą? Ani przez chwilę. A ja byłem tam... Jake był wstrząśnięty, ale był również sobą. - Ty wredny skurwysynu! To tylko udowadnia, że nie mogę ci ufać. - To udowadnia, że mogę ci pomóc, tak jak ci pomogłem z imieniem Malinariego. Potem chichocząc: - To także udowadnia, że jesteś trudnym przeciwnikiem w grze w słowa. Wychodzi na to, że to też odziedziczyłeś po Nekroskopie. Jake zamyślił się. Czy Korath faktycznie mógłby mu pomóc? Czy mógłby narobić szkód, gdyby poprosił go o pomoc w trudnej sytuacji? Pewnie niewiele by się to różniło od wezwania Harry'ego, jego też przecież nie można było być pewnym. No i te myśli, mowa umarłych. - Właśnie! - rzekł Korath. - Cały czas mógłbym ci służyć pomocą. - Wcale nie przez cały czas! - odparł Jake, słysząc ostrzegawcze dzwonki. - Kiedy zaczynaliśmy rozmowę, to wystarczało ci w zupełności „rzadko”. Jak zatem możesz być przez „cały czas”? - O, to takie powiedzenie tylko! - zaprotestował Korath. - Chodziło mi oczywiście o to, że za każdym razem, kiedy mnie wezwiesz. - A jak mam to zrobić? Jak cię wzywać?
- Myśląc o mnie, o mojej strasznej sytuacji, o ciężkim położeniu i wołając mnie po imieniu Korath. Tym razem zmarły wampir trochę się zagalopował; wierząc, że wygrywa z Jakiem, zaczął przemawiać niskim, hipnotycznym, sączącym się i jeszcze bardziej niż zwykle lepkim głosem. Jake zauważył to i w porę się „obudził”. - To trochę jak pocieranie lampy, żeby wywołać Dżina - powiedział. - I co będzie, jak wypowiem moje trzy życzenia? Wyczuł gest wzruszenia ramionami. - Jake, Jake! Czy zawsze będziesz taki niewdzięczny? - Nie - odpowiedział Jake. - Po prostu ostrożny. No dobra. Co jeszcze masz mi do zaoferowania? W końcu mówiłeś o kilku rzeczach. - Wiedza ezoteryczna to za mało. Jest za mało praktyczna. Potrzebujesz czegoś konkretnego i materialnego. - Niezła obietnica - zauważył Jake - jak na kogoś, kto niewiele ma wspólnego z czymś materialnym. - To boli! - rzekł Korath. - Ha! I ty mnie oskarżasz o próbę zyskania przewagi! Ale kłótnia do niczego nas nie doprowadzi. Proponuję coś, co będzie korzystne dla obu stron. Czy pamiętasz, jak Nekroskop pytał cię o liczenie? - W związku z Kontinuum Möbiusa? Tak, pamiętam. - Właśnie. I jak ci idzie z liczeniem, Jake? - Nie jestem analfabetą, jeśli ci o to chodzi. - A ja byłem. W moim świecie wystarczało tylko wiedzieć, ilu ma się niewolników i stworów w stajniach. Liczby? Nie było z nich pożytku. Ale czy pamiętasz te liczby, które Nekroskop pokazał ci, kiedy odchodził? Wiesz, co to było? - To był wzór - odpowiedział Jake. - To były liczby, które kierują przestrzenią i czasem. Sposób na wejście do Kontinuum Möbiusa. Ale czy je pamiętam? Pomyślał o tym, co zobaczył: niesamowitą ścianę z cyfr jak na monitorze komputera - symbole, obliczenia i niewiarygodne równania z rozwiązaniami, które poruszały się, osiągając masę krytyczną, żeby... utworzyć drzwi. Drzwi Möbiusa. Czy to pamięta? Nigdy by nie zapomniał! To było jak obserwowanie aktu stworzenia. Ale czy możliwe było powtórzenie tego? - Tego nie potrafisz - rzekł Korath. - Ale ja potrafię! Mogę to wykonać, choć nie jestem w stanie z tego skorzystać. Przynajmniej bez ciebie. A ty nie zrobisz tego beze mnie. I tu mam dla ciebie propozycję...
- Dość kusząca, o ile prawdziwa - rzekł Jake. - To fakt. - Ale jak się tego nauczyłeś? Przecież sam mówiłeś, że w twoim świecie raczej nie korzysta się z liczb. - To prawda. Ale czy nie powiedziałem przy okazji, że w mojej krwi jest silna esencja Malinariego? Teraz Jake to zrozumiał. - Fotograficzna pamięć? To od niego otrzymałeś? I dlatego cię zabił, ponieważ pewnego dnia wiedziałbyś tyle samo co on. - Teraz już wiesz - stwierdził Korath. - Czekam na odpowiedź. Czy będziemy pracować wspólnie, doprowadzając do upadku Malinariego? - Ale jest jeszcze coś. Korath aż westchnął z frustracji. - Co znowu? - To, czego chciał się dowiedzieć Harry Keogh. Sedno sprawy. To jest najważniejsze. Wampyry - Malinari i spółka - nie osiągnęły jak dotąd zbyt wiele. Chciałem cię spytać, czego one tutaj szukają. Jaki mają plan. Byłeś jednym z nich, więc musisz to wiedzieć. - O, wiem, wiem. I tak jak ty powtórzyłeś słowa Nekroskopa, tak ja powtórzę swoje. Ja to wiem, a ty i twoi ludzie macie to odkryć. To mój as w rękawie, ostatnia karta przetargowa. Musimy się znacznie lepiej poznać. Mogę ci tylko powiedzieć, że nie zostało zbyt wiele czasu. To, co zostało rozpoczęte, będzie się toczyło swoim torem. Dopóki się tego nie zatrzyma. Jednak żeby to zatrzymać, musisz się dowiedzieć, co to jest. Jake milczał przez jakiś czas, po czym powiedział: - Muszę to przemyśleć. Wszystko przemyśleć. - Tylko nie myśl zbyt długo. Twój świat jest zagrożony. - Zapamiętam - powiedział Jake. - Na razie zostaw mnie w spokoju. Muszę wcześniej coś jeszcze zrobić, to znaczy zanim się obudzę, bo inaczej nic się nie powiedzie. - Niech tak będzie - powiedział Korath bez zbędnych komentarzy. Jake poczuł, jak się wycofuje i było to jak powiew świeżego powietrza. Następnie Jake zrobił eksperyment i wiedząc, że Koratha już nie ma, spróbował zamknąć umysł na odbiór mowy umarłych i przełączyć się na telepatię. - Liz, jeśli jesteś tam, a przypuszczam, że jesteś. Spróbuj zapamiętać to imię: Korath. Może nawet je zanotuj. Przypomnij mi je jutro. To może być bardzo ważne.
Następnie Jake rozluźnił się i pozwolił sobie na dryfowanie na falach podświadomości. Po chwili poczuł, jak dryfuje, a sny zabrały go poza zwykłą codzienność...
III Cisza... Niedziela, choć pracowita, okazała się dniem całkiem spokojnym. Wykonywano pracę i zadania, zachowując spokój. Ludzie poruszali się trochę w surrealistycznej atmosferze prawie całkowitego milczenia. Jake pomyślał, że przypomina to chwile poprzedzające lądowanie samolotu, kiedy maszyna zniża lot, a ty jeszcze nie wyrównałeś ciśnienia w uszach, dźwięki zaczynają się spłaszczać i myślisz, że częściowo ogłuchłeś. Krótko mówiąc: była to cisza przed burzą. Jake nie miał właściwie nic do roboty, oprócz obecności na wieczornej odprawie. Bardzo mu to odpowiadało, ponieważ nie sądził, że mógłby się na czymkolwiek skoncentrować. Wciąż coś go nurtowało, gdzieś z tyłu głowy coś desperacko dopominało się o uwagę, o znalezienie się na powierzchni. Musiało to być związane z ubiegłą nocą, coś, co dotyczyło snu. Oczywiście Jake pamiętał swój koszmar. Zawsze pamiętał coś takiego. Koszmar powracał regularnie dwa, trzy razy w miesiącu. Kiedyś zjawiał się jeszcze częściej, ale czas jest litościwy i łagodził objawy. Jednak to coś gdzieś w głębi głowy było czymś innym. Złapał się na tym, że słucha czegoś nieznanego, co zarazem go niepokoiło. I to tak, że zaciągnął zasłony w swoim umyśle, nie chcąc dopuścić tego dźwięku do pełnego głosu. Zrobił to całkiem świadomie i dzięki temu utrzymał szepty w pewnej odległości, choć jednocześnie zauważył, że pojawiło się ich jeszcze więcej... to mogłoby w pewnym stopniu tłumaczyć dziwną atmosferę: w istocie izolował się. I to także od żywych osób. Jake zastanawiał się, czy Harry też tego doświadczał. Natłoku głosów Ogromnej Większości. A może po prostu miał tylko coraz większą nerwicę? A może było to coś jeszcze, nie tylko lęk, ile potrzeba prywatności? Obawa przed prześladowaniami z Liz Merrick, „partnerką”, w roli prześladowczyni, a przynajmniej szpiega. Tak czy owak dzisiejsze poranne spotkanie z nią było pozbawione jakichkolwiek ciepłych uczuć. Było to tym bardziej dziwne, że wyczuł, iż ona także chciała mu coś powiedzieć. Jake plątał się po domu, wszedł do pokoju dowodzenia, później przeszedł przez inne pokoje, chcąc się czymś zająć. Jednak nic nie przyciągało jego uwagi, a on czuł się coraz
bardziej wyobcowany. Jednak w końcu dołączył do niego Lardis Lidesci i dzięki temu odkrył, że nie jest sam w swoich odczuciach. Lardis był całkowicie i szczerze wyobcowany, on nawet nie pochodził z tego świata! Kiedy ze sobą rozmawiali, starszy mężczyzna powiedział: - Jesteśmy ludźmi czynu. To dlatego tak trudno jest nam usiedzieć na miejscu. Ale nie bój się, wkrótce ruszymy do akcji. Jednak w przeciwieństwie do Jake'a, stary Lidesci nie narzekał na swój los. Raczej zachowywał swoje wrażenia, myśli i uczucia dla siebie... Długie godziny mijały powoli. Wykonywano taktyczne i logistyczne plany oraz wzajemne uzgodnienia. Skupiano się nad mapami i wykonywano plany bitewne. Technicy zasypywali komputery pytaniami, a następnie dostarczali odpowiedzi Traskowi i wojskowym dowódcom. Prawdopodobnie z małymi przerwami będą pracować do późna w nocy. Na stołach w pokoju dowodzenia leżały plany Xanadu, zarówno budowli na ziemi, jak i wszystkiego, co znajdowało się pod ziemią. Dostarczono szczegółowe mapy wyspy Jethra Manchestera oraz lotnicze fotografie wyspy i całego archipelagu. Oficer dyżurny Joe Davis siedział przy radiostacji w pokoju dowodzenia i zaznaczał miejsca, w których znajdowały się pojazdy z żołnierzami. Wozy musiały przejechać przez góry, a później zjechać w stronę wybrzeża. Do tej pory utrzymywano ciszę w eterze. Ale nawet teraz odzywają się wyłącznie sygnały obecności i raporty zgłaszające obecność. Natychmiast po potwierdzeniu lokalizacji znikają, rozpływając się w eterze. Wkrótce wszystkie siły znajdą się na wyznaczonych pozycjach, gdzie będą czekać na wkroczenie do akcji, utrzymując ciszę i nie rzucając się w oczy. Wielka ciężarówka dowodzenia dojedzie dopiero późną nocą albo nad ranem. Ale wszyscy będą, muszą być, na swoich pozycjach najdalej jutro w południe, przed nocą, w której ukaże się księżyc w pełni. O szóstej wieczorem Trask był już gotów rwać sobie włosy z głowy, nie mogąc rozwiązać zasadniczego problemu związanego z Xanadu. W tym jednym wypadku nie mógł liczyć na pomoc ze strony rządu australijskiego. Nie wiedział, jak ewakuować cywilów z terenu ośrodka przed spodziewanym atakiem. Ponieważ Ian Goodly przewidział krew i wybuchy w Xanadu, należało być całkowicie pewnym, że coś takiego nastąpi. Z drugiej strony Trask nie chciał, żeby jego operacja nie udała się wyłącznie z przyczyn politycznych i zachowawczego stanowiska władz. Trask doskonale wiedział, że zupełnie czym innym było zaatakowanie odludnej stacji benzynowej i kopalni na pustyni Gibsona, a czym innym jest strzelanina w luksusowym
kurorcie blisko Brisbane! A ponieważ nie miał dość czasu, żeby przekonać władze, oznaczało to, że będzie jedynym człowiekiem odpowiedzialnym za to, co się jutro wydarzy. Trask z desperacją starał się wymyślić jakiś plan ewakuacji i to taki, który jednocześnie nie ostrzegałby Nephrama Malinariego przed Wydziałem E czy ewentualnymi nieprzyjaciółmi. Ale jeszcze niecałe dwadzieścia cztery godziny przed planowanym atakiem wciąż nie miał takiego planu. Ale wówczas właśnie w wieczornych wiadomościach telewizyjnych poinformowano o pierwszych przypadkach azjatyckiej zarazy wykrytych w Brisbane i innych portach Australii. Wraz z plagą pojawiła się idea prawdopodobnego rozwiązania problemu Traska. Z tą ideą pierwsza wystąpiła Liz, która usłyszała raport o zarazie, sformułowała pomysł i przedstawiła go Traskowi. Początkowo nie podobało mu się to i wyrażał wątpliwości, sprawa wyglądała na zbyt naciąganą, jak z hollywoodzkiego filmu... ale coś z tego mogło się jednak urodzić. I urodziło się. W końcu nie miał niczego innego... Później, we wczesnych godzinach nocnych, kiedy się już trochę ochłodziło i Liz wyszła na dwór zaczerpnąć powietrza, Jake skorzystał z okazji i postanowił zadać jej kilka pytań na osobności. - Przez cały dzień mnie unikasz - powiedział. - To dość dziwne zachowanie jak na partnera, nie sądzisz partnerko? A może to początek końca współpracy? Siedzieli blisko siebie na ławce, jednak nie na tyle blisko, żeby się dotykać. Liz spojrzała na niego badawczo i powtórzyła: - Koniec współpracy? - Myślałem, że między nami tworzy się coś szczególnego - wyjaśnił Jake. - W sensie współpracy, to znaczy pod względem psychicznym, a nie fizycznym. Uśmiechnęła się i odpowiedziała: - Może także i fizycznie, w odpowiednich okolicznościach. Nie oceniaj się tak nisko, Jake'u Cutter. Niesiesz niestety spory bagaż doświadczeń, być może zbyt ciężki jak na jedną osobę. Nie jesteś zbyt grzecznym typem, prawda? - Mówisz o kwestii cielesno-fizycznej - odparł. - Wciąż jednak możemy zając się obszarem psychicznym. Myślałem, że ta część także cię interesuje lub chociażby ta część. Poczuł, że trochę ją to onieśmieliło, a jej twarz przybrała poważniejszy wyraz. Ale ona tylko wzruszyła ramionami i stwierdziła:
- Tam na pustyni nasza pierwsza robota była jak inicjacja, jak chrzest bojowy, dla nas obojga. W tej pracy częścią naszego zadania było dopasowanie się i współdziałanie. Ale... - No i udało się nam - Jake przerwał jej w pół słowa. - Czy to już przeszłość? - ...Ale - kontynuowała Liz - jutro w nocy działamy oddzielnie. Tak więc choćbyśmy chcieli, to nie możemy wspólnie pracować. To są dwie operacje, w Xanadu i na wyspie archipelagu Capricorn, i jeśli zechcielibyśmy działać razem, to moglibyśmy tylko wprowadzić zamieszanie. Tak więc nie starałam się ciebie unikać, Jake. Po prostu byliśmy zbyt zajęci. - To ty byłaś zajęta! - powiedział Jake z wyrzutem. A potem zaraz dodał: - Wcale mi się to nie podoba. - Ta rozmowa? - I cała reszta - odpowiedział. Następnie pokręcił głową i rzekł: - O Jezu! Zaczynam marudzić jak dziecko. Nagle Liz poczuła, że coś w niej mięknie. Jake po raz pierwszy w czasie ich znajomości ujawnił swe słabe strony przynajmniej na jawie - a ona sypała mu sól w otwarte rany przez odsuwanie się od niego. Przez swoją oziębłość! - O co chodzi, Jake? Jednocześnie Jake poczuł niezwykle łagodną próbę telepatycznego zbadania swego wnętrza, co natychmiast spowodowało powstanie zasłon umysłu. Ona zauważyła tę reakcję i wycofała się, mówiąc: - Czy o to chodzi? Ja nie potrafię inaczej, Jake! Jeśli cierpi ktoś, kto jest mi bliski, to chcę wiedzieć dlaczego. To ty sprawiłeś, że jesteśmy w telepatycznym kontakcie, że łączy nas coś szczególnego! Nie możesz oczekiwać, żeby ktoś był z tobą blisko i jednocześnie odpychać tę osobę! Zasłaniasz się i zasłaniasz się przed kontaktem ze mną, Jake! Pokiwał głową i powiedział: - Co będzie, jeśli kontakt - a mam nadzieję, że tak to teraz możemy nazywać zamiast szpiegowania - jeśli kontakt stanie się przyzwyczajeniem? Tej nocy śnił mi się potworny koszmar, część tego nadmiernego bagażu, o którym mówiłaś. Coś, co jest częścią mojej przeszłości. To był akt zemsty, straszliwy akt. Mówisz, że to naturalne, że chcesz wiedzieć, co sprawia mi cierpienie, ale uwierz mi, że wolałabyś tego nie wiedzieć! Liz prawie do krwi zagryzła wargi, żeby czegoś nie powiedzieć. Przecież wszystko już wiedziała. Ale zanim cokolwiek powiedziała, Jake mówił dalej:
- Myślę... myślałem, że być może byłaś tam ze mną. Że to widziałaś i dlatego mnie unikałaś. - Nie - Liz pokręciła głową. - Nie było mnie. Nic takiego nie robiłam. Jednocześnie pomyślała: Niech cię szlag trafi, Trask! Wiem, że na tym polega ta praca, ale to mnie zabija! Jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, że ma wiele szczęścia, nie rozmawiając teraz właśnie z Traskiem! Jednak (prawdę mówiąc) to, co powiedziała, nie było w całości kłamstwem, ale półprawdą. Liz unikała Jake'a, ponieważ prędzej czy później musiała mu przypomnieć o tym imieniu, o Koracie. To mogło być istotne dla wszystkich. Tak czy owak pakowała się w coraz większe kłopoty, robiąc z siebie jeszcze większą kłamczuchę. Bo gdy tylko wypowie to imię, a Jake przypomni je sobie, to zda sobie sprawę z tego, że faktycznie wkradła się do jego umysłu jak złodziej! Już chciała o tym wszystkim mu powiedzieć, akceptując wszelkie konsekwencje... ale właśnie w tej chwili w drzwiach domu pojawił się Ben Trask i zawołał: - Liz? To ty, Jake? Chodźcie po rozkazy, robimy odprawę! Idąc w kierunku domu, Liz odkryła, że szczerze tego wszystkiego nienawidzi. A zwłaszcza nie cierpi swojego dziwacznego talentu, telepatii. I jeszcze lepiej niż kiedyś zrozumiała, dlaczego większość esperów z Wydziału E uznawało swoje talenty za przekleństwo. Wciąż słyszała w swojej głowie głos będący oskarżeniem. Głos, który był podobny do głosu Jake'a: - Wkradłaś się do mojego umysłu jak złodziejka!... jak złodziejka!... jak złodziejka!... Nienawidziła tego. Bo prawdę mówiąc, Liz o wiele bardziej ceniła Jake'a. I to nie tylko pod względem psychicznym... A potem był poniedziałek. W południe ustawiono posterunki obserwacyjne na drodze dojazdowej do Xanadu. W zalesionej zatoczce kilka osób urządziło sobie piknik i radowało się górskim powietrzem oraz widokami. Z grilla buchał w niebo dym, skwierczało pocięte mięso, a na stojącym obok turystycznym stoliku leżał aparat fotograficzny i sześciopak piwa. Dwie puszki były otwarte, w tym jedna, opróżniona leżała na boku. Piknik urządziło sobie trzech mężczyzn. Jeden siedział w samochodzie ze spuszczonymi szybami i słuchał radia. W rzeczywistości to korzystał z radia, a przynajmniej był gotów do skorzystania z niego. Kolejny z żołnierzy siedział przy stoliku i przyglądał się drodze, która wspinała się serpentyną pod górę i niknęła między drzewami. Na szyi wisiała mu lornetka, ale rzadko z niej korzystał. Trzeci członek ekipy trzymał w
ręku gitarę. Siedział na krzesełku w cieniu sosny, a kapelusz z szerokim rondem dawał mu dodatkowe schronienie przed słońcem.
Gitara wydawała z
siebie serię raczej
nieskoordynowanych dźwięków i służyła do innego rodzaju muzyki. Był to dowódca oddziału, w jego gitarze schowany był pistolet maszynowy 9 mm. Jak dotąd mężczyzna w samochodzie odebrał tylko raz wezwanie przez radio, odpowiadając krótko i treściwie: - Na miejscu... Również w południe tego samego dnia „Rudzielec” Bygraves i Jimmy Harvey nabyli wejściówki do Xanadu w kasie ośrodka. O pierwszej po południu opalali się po przeciwnych stronach basenu. Obaj wzięli ze sobą grube pliki porannych gazet. Nagłówki na pierwszych stronach mówiły o rozprzestrzenianiu się azjatyckiej zarazy. Porozkładali gazety w strategicznych miejscach, tak, żeby każdy mógł sobie poczytać. Rzecz jasna ośrodek miał własne źródła informacji, intryga Traska miała na celu wzbudzić dodatkowy impuls do ewakuacji. Spisek wyglądał następująco: Dokładnie o 13:15 Bygraves przeszedł dookoła basenu i dotarł do Harveya, przechodząc ostrożnie między leżącymi ciałami. Dla wszystkich ludzi przy basenie obaj byli nowymi i nieznajomymi przybyszami. Jimmy Harvey zobaczył nadchodzącego Bygravesa, poprawił ciemne okulary i rozprostował ręce nad głową. - O Jezu! - rzekł Bygraves, przyklękając obok Harveya i wpatrując się w ciemne, purpurowe krostki pod pachami Jimmy'ego. - Co się stało? - Harvey usiadł prosto. - Proszę pana - rzekł Bygraves - czy nie miałby pan nic przeciw temu, żebym zbadał te znamiona, a właściwie krostki? - Znamiona? Krostki? - Pod pachami, proszę pana. Chciałem sprawdzić, czy nie są to... Harvey zerknął pod pachy, wyglądał na zmieszanego. - Czy to coś niezwykłego? - spytał. - A kim pan właściwie jest? - Doktor Bygraves - padła odpowiedź, po czym lekarz podniósł rękę Harveya, oglądając wypryski. W międzyczasie ludzie dookoła basenu zaczęli interesować się tym zdarzeniem. - Doktor? - Harvey zaczynał wyglądać na zaniepokojonego. - Specjalizuję się w azjatyckich chorobach zakaźnych - pokiwał głową. Przyjechałem tu na jeden dzień, a jutro mam się zgłosić do pracy w Brisbane. Nie chcę pana
straszyć, ale wygląda mi to na jeden z przypadków, którymi się zajmuję! - Opuścił rękę Harveya i zadał pytanie: - Od jak dawna pan tutaj przebywa? - Dopiero co przyjechałem - Harvey wstał w międzyczasie. - Mam krótkie wakacje. Co w tym złego? „Nagle” Bygraves zauważył, że ludzie zaczęli się zbliżać i z bliska ich obserwować. Zbliżył usta do ucha Harveya i coś mu powiedział. - Co? - Harveya aż zatkało. - Nic pan nie słyszał? Nie czytał pan wiadomości? - Bygraves wyglądał na zaskoczonego i naprawdę mocno zaniepokojonego. - I był pan tutaj od dwóch tygodni? To znaczy że zaraził się pan tutaj. To musi być tutaj! Widział pan jakieś szczury? Zauważył pan inne osoby z takimi krostami? O Jezu to może być nawet w wodzie! - Zaraza? - Harvey prawie wykrzyczał to słowo. - Powiedział pan zaraza? Ale jak do cholery miałbym się zarazić... - Proszę tego nie mówić! - przerwał mu Bygraves, rozglądając się ze strachem po zebranych wokoło osobach. - Proszę mnie posłuchać. Mamy na to szczepionkę i jeśli się ją poda we wczesnej fazie choroby, to pan wyzdrowieje. Ale to znaczy, że trzeba panu ją podać natychmiast! Wszystkie ośrodki medyczne w okolicy zostały w nią zaopatrzone. Niestety nie mam jej ze sobą, a w tym miejscu nie ma żadnej przychodni czy ośrodka zdrowia. Tak więc nie mogę panu nic teraz poradzić, ale poza Xanadu... Słysząc to, Harvey raptownie wstał z leżaka i ruszył wzdłuż basenu, a zaraz za nim podążał tłumek wystraszonych ludzi. Harvey zakaszlał i złapał Bygravesa za ramię, mówiąc: - Ale... - jego wyraz twarzy zaczynał mówić o rozpaczy. Bygraves złapał za teczkę, która otworzyła się i „przypadkowo” wypadły z niej ulotki opisujące objawy azjatyckiej epidemii, nowej postaci dymienicy morowej. Ulotki uleciały z wiatrem, a ludzie pospiesznie zbierali je i czytali. Bygraves wyglądał na sfrustrowanego i pozbawionego nadziei. - Prawdopodobnie jest już za późno, żeby udało się powstrzymać epidemię w tym miejscu, a jeśli chodzi o pana, zostało niewiele czasu. Zakładając krótkie spodnie na kąpielówki, dodał jeszcze: - Muszę natychmiast opuścić to miejsce. Jeżeli chodzi o resztę państwa - popatrzył po wpatrzonych w niego twarzach - muszę uprzedzić, że choroba rozprzestrzenia się błyskawicznie! Proszę wszystkim przekazać, że należy wracać do domów, zgłosić się do szpitala, lekarza czy przychodni lekarskiej. I to natychmiast! - Po czym zwrócił się do Harveya: - Mój samochód tam stoi.
- Ale moje ubranie...! - zaprotestował Harvey, którego rzeczy znajdowały się w rzeczywistości w samochodzie. - Albo ubranie, albo życie! - odparł Bygraves, przepychając się przez gęstniejący tłum. Dziesięć minut później byli już daleko, a jeszcze piętnaście minut później zaczął się ogólny exodus. W tym samym czasie Ben Trask i David Chung znajdowali się w punkcie obserwacyjnym. Powitali Bygravesa i Jimmy'ego Harveya, którzy nadjechali w tumanach kurzu drogą z Xanadu. - Jak poszło? - spytał Trask. Na jego twarzy widać było obawę o powodzenie akcji, pot skroplił mu się na czole. Z miejsca, w którym się zatrzymali, rozciągał się piękny widok na góry oraz na wybrzeże, ale Trask nie miał czasu na podziwianie piękna natury. - Niektórzy ludzie pakowali się do samochodów, zanim zdążyliśmy odjechać odpowiedział Jimmy Harvey. Kurz wisiał jeszcze w powietrzu. - Myślę, że wykonaliśmy dobrą robotę. Dziękować Bogu za udział w zajęciach szkolnego teatrzyku. Uwierzyłbyś, że kiedyś grałem Romeo? Trask spojrzał na niego i nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. - Nie, ale sądzę, że mógłbyś zagrać Manczkina! - Co takiego? - skrzywił się Harvey, jednocześnie czyszcząc się z kosmetyków, którymi został pomalowany pod pachami. - To z „Czarnoksiężnika z krainy Oz” - odpowiedział Trask. - Pewnie za późno się urodziłeś. Jak tam nasz teren? Jak to wygląda? - Jak kurort. - Nic nie budzi zdziwienia? - Nie - pokręcił głową Harvey. Trask pokiwał głową i zagryzł górną wargę. - Dlaczego nie jestem zadowolony? - spytał raczej sam siebie. - Dlaczego jest tak spokojnie? Nie wiem... coś mi tu nie gra. - Po czym zwrócił się do Jimmy'ego: - Czas, żebyś się ubrał i założył kapelusz. Wynosimy się stąd, jak tylko ludzie zaczną wyjeżdżać. Inaczej utkniemy w korku. To znaczy jeśli ludzie zaczną wyjeżdżać! Lokalizator David Chung stał na poboczu drogi i patrzył przez lornetkę. Opuścił lornetkę i zawołał:
- Ben, jadą! Cały sznur samochodów zjeżdża serpentynami. Będą tu za dziesięć minut. Bygraves zmienił podkoszulek, założył beseballówkę i okulary przeciwsłoneczne. Wskoczył na siedzenie kierowcy, zaraz po nim do wozu wsiadł Trask. W pojeździe było tyle broni, że wystarczyłoby na wywołanie trzeciej wojny światowej. - Masz coś? - Trask zwrócił się do Chunga. - Na pewno tam jest, nie mam wątpliwości - odpowiedział Chung. - Z tej odległości nie mogę się mylić. Typowy smog umysłowy, i to gęsty. Bardzo równy, tak jak spokojne, równe oddychanie. Gdybym miał zgadywać, to powiedziałbym, że śpi. Nie powinno to dziwić, w końcu mamy dzień. To jest nie tylko on, ale jeszcze kilku. - Wampiry - powiedział Trask, podkreślając liczbę mnogą. - Porucznicy? Niewolnicy? Ilu? - On i jeszcze może dwóch innych. Nie jestem pewny. Ale są słabi. Za słabi na poruczników. To też tylko domysły, sądzę, że to świeży rekruci, niewolnicy. Trask pokręcił głową. - Wciąż mi się to nie podoba. Zbyt łatwo. Mam takie odczucie, że on wie o nas, że ten cały scenariusz jest - nie wiem - kłamstwem? Chung wzruszył ramionami, jednak nie było w tym przeczenia. - To już twoja działka, szefie. Nie jestem w stanie ci pomóc. - David - powiedział Trask. - Przylecę helikopterem dopiero po zmroku i wtedy się zobaczymy. Bądź z tym w kontakcie i prowadź ludzi prosto do celu, dobra? - Jasne - odparł Chung w chwili, gdy pierwszy samochód z Xanadu przemknął obok, wzniecając tuman kurzu. - Lepiej już jedźcie. Powodzenia, Ben. Ale wtedy zdarzyła się dziwna rzecz. W drugą stronę pod górę jechał samochód, zjechał na pobocze i zatrzymał się tuż przy ich samochodzie. Kierowca zaklął, wychylając się przez otwarte okno. - Widzieliście to? Gdyby nie było tutaj pobocza, to spadłbym w pierdoloną przepaść! Niech ich szlag! - Faktycznie, został zepchnięty z drogi przez kogoś, kto chciał wyprzedzić pierwszy z samochodów w kolumnie. - Co tam się do cholery stało? Trask uważnie przypatrywał się szczupłej sylwetce mężczyzny siedzącego w terenowym samochodzie. Przez chwilę miał wrażenia deja vu. Mężczyzna miał na sobie koszulę rozpiętą pod szyją i kapelusz z szerokim rondem. Musiał być dosyć wysoki, ponieważ garbił się, siedząc za kierownicą.
Wysoki i pająkowaty, a samochód był... Trask wpatrywał się jeszcze mocniej, a mężczyzna przez chwilę odwzajemnił mu spojrzenie. Otworzył szerzej oczy i natychmiast powrócił samochodem na drogę. Wrzucił jedynkę i bez słowa odjechał. - Cholera! - krzyknął Trask, wysiadając z samochodu i patrząc na odjeżdżający samochód. - To nie deja vu! Samochód i ten facet pasują do opisu Liz Merrick, kiedy mówiła o mężczyźnie obserwującym nas na lotnisku! Kiedy samochód wyjeżdżał na drogę, żołnierz sił specjalnych odłożył swoją gitarę, otworzył bagażnik samochodu i wyciągnął z niego złowróżbnie wyglądającą armatę. Szybko znalazł dogodne stanowisko strzeleckie za sosną i oparł długą lufę o gałąź. Patrząc na drogę, zaczął regulować ustawienie lunety i przyrządów celowniczych. - Pewnie, Trask - zawołał. - Mogę go zdjąć na zakręcie. Nie jest tak daleko, jakieś pięćset jardów, a ta broń ma zasięg tysiąc pięćset. Oczywiście jeżeli chodzi o cel nieruchomy. Ale ja znam tę broń i nie spudłuję. Kiedy przejedzie za grzbiet zbocza, to już go nie dostaniemy. Ma pan jakieś trzydzieści sekund na podjęcie decyzji. Trask pomyślał i wiedział, że ma rację. Ale równie dobrze mógł się mylić. Co by było, gdyby pająkowaty mężczyzna był niewinny? Mężczyzna z karabinem snajperskim krzyknął: - Zaraz będę go mieć na celowniku! Nephram Malinari jest osaczony. Na pewno nie ucieknie nam, przynajmniej do zachodu słońca, Ian Goodly przewidział wybuchy na dzisiejszą noc, noc pełni. Więc cóż za różnica, czy facet tam dojedzie, czy nie? Prekognita zawsze mówił, że przyszłość jest równie niezmienna jak przeszłość. To co będzie, już kiedyś było. Tylko nie było możliwości określenia, „jak” to się stanie... Trask spojrzał na snajpera i zobaczył bardziej oczami wyobraźni jego palec zaciskający się na spuście. - Mam go na muszce, panie Trask - odezwał się mężczyzna takim głosem, jakby wypowiadał co najmniej inwokację. Nie zostało już ani chwili i Trask niemal sam zdziwił się własnym okrzykiem: - Dobra, zdejmij go! - Cholera! - zaklął snajper. Zdjął palec ze spustu i otarł pot z czoła. Opuścił broń, mówiąc: - Samochody z Xanadu, pieprzony konwój! Zasłonili go cywile. Nie mogę strzelać, nie ryzykując, że nie trafię kogoś jeszcze. Trask wstrzymał oddech i po chwili wypuścił powietrze z długim westchnięciem.
- Spokojnie, to nie twoja wina. Nie tak miało być. Przyszłości tak łatwo się nie zmienia. - Co to? Jakiś rodzaj fatalizmu? - Nieważne - odezwał się Trask. - Jeśli jednak zobaczysz wieczorem ten samochód albo jego kierowcę, to wal w niego wszystkim, co masz. Gdyby chciał wrócić z ośrodka, to też go zdejmij. Nadszedł czas, żeby zamienić jeszcze słowo z Bygravesem i Chungiem, zanim ruch na drodze nie będzie zbyt duży. Już teraz hałas przejeżdżających samochodów wydawał się ogłuszający. - Wygląda na to, że nasz spisek się udał. - Trask zwrócił się do Bygravesa. - Zostańcie tutaj, a jak ruch się zmniejszy, spróbujcie się zorientować, ilu jeszcze ludzi zostało na górze. Jeżeli chodzi o tego kolesia, co się nam wymknął, to nie trzeba się nim przejmować. Ja się będę przejmować za wszystkich. I tak nie mógł powiedzieć Malinariemu nic więcej, oprócz tego, czego Malinari i tak się domyśla - albo czego się domyśli, kiedy wyskoczy ze swojej kryjówki. Następnie zwrócił się do Chunga: - David, bądź w kontakcie. Daj nam natychmiast znać, kiedy uaktywni się smog umysłowy i zacznie się poruszać. Jednak czy ruszy się, czy nie, to i tak działamy zgodnie z planem. Chyba żeby się stało coś bardzo nieoczekiwanego. Bygraves oraz Chung pokiwali ze zrozumieniem głowami i Trask mógł wsiąść do samochodu. Z Jimmym Harveyem za kierownicą poczekali na miejsce w sznurze mijających ich samochodów, pomachali jeszcze na pożegnanie i ruszyli w dół wzgórza. Większość samochodów miała jeszcze nadjechać... Nad Xanadu, które wkrótce całkowicie opróżni się z ludzkiego życia, pozostało jeszcze trzy i pół godziny naturalnego, dającego życie światła lub, z drugiej strony patrząc, światła niosącego zagrożenie dla tego, co nieumarłe. Później słońce zniknie na zachodzie, wydłużą się długie cienie rzucane przez góry, a w Xanadu zaczną zapalać się światła, które oddalą zapadające ciemności. Tak przynajmniej byłoby w normalnych okolicznościach. Do kwatery w Brisbane było jakieś osiemdziesiąt mil. Jimmy Harvey łączył się przez radio ze swoimi ludźmi, wydając rozkazy. Z wyjątkiem punktu obserwacyjnego Xanadu różne jednostki sił specjalnych ruszały w stronę lotniska aeroklubu, gdzie czekał na nich rozgrzewający się śmigłowiec numer dwa. Druga maszyna była jeszcze nie uruchomiona.
Lot do Xanadu miał być znacznie krótszy. W międzyczasie w porcie Gladstone stała już przyszykowana łódź straży przybrzeżnej. Wszyscy członkowie oddziału byli doskonale poinformowani o czekającym ich zadaniu... W Xanadu było już piętnaście po piątej i prywatny detektyw Garth Santeson czekał już trzy godziny na przyjęcie przez swego pracodawcę Arystotelesa Milana. Ale Santeson nie był jedynym pracownikiem. Dwóch postawnych młodych mężczyzn, którzy zazwyczaj dotrzymywali Milanowi towarzystwa, nie chciało zmienić swego zdania. Przez ostatnie trzy godziny Santeson patrzył, jak kasyno opróżnia się z hostess, krupierów, kierowników, a w końcu nawet z ochrony. Kiedy znikają ludzie, którzy mają pilnować pieniędzy, to wiesz, że coś jest nie tak. Pół godziny temu ochroniarze Milana zawrócili po raz kolejny sprzed drzwi swojego szefa. Santeson postanowił wyjść z niemal opuszczonej Kopuły Rozkoszy. Dookoła wszystkich basenów było całkowicie pusto, a ostatnie samochody przejeżdżały przez bramę. Prywatny detektyw nie był głupcem; już dawno zorientował się, na czym polega problem, a jednocześnie zorientował się, że spotkanie na poboczu drogi nie było przypadkowe. Nie mógł zatem zrozumieć, dlaczego Milan, który najwyraźniej był bardzo zainteresowany wszystkimi przypadkami podejrzanych gości - przynajmniej od czasu, gdy zatrudnił Santesona - dlaczego Milan nie zainteresował się tym, co się teraz dzieje. A może po prostu nic nie wiedział o tym, że w ogóle coś się dzieje?... Problem z gorylami polegał na tym, że mieli za mało szarych komórek między uszami. Powinni zrobić przynajmniej minimum, żeby powiadomić swojego szefa, że coś dziwnego się dzieje. Zazwyczaj Santeson kontaktował się z Milanem przez telefon. Jego szef, który cierpiał na fotofobię i był aktywny tylko w nocy, odbierał zazwyczaj telefony od szesnastej trzydzieści, czasem od siedemnastej, aż do dziewiątej rano. Jednak dzisiaj było inaczej i kiedy Santeson usiłował przekonać ochroniarzy Milana, że ma naprawdę pilną wiadomość dla szefa, oni sprawiali wrażenie, jakby to ich absolutnie nic nie obchodziło! Powtarzali jedynie, że mają ścisłe polecenie, aby pod żadnym pozorem mu nie przeszkadzać do godziny osiemnastej trzydzieści. Jednak właśnie minęła osiemnasta, w ośrodku było prawie całkiem ciemno, trochę się ochłodziło i Santeson postanowił postawić na swoim. Ostatni raz próbował zadzwonić do Milana dziesięć minut temu z telefonu koło stacji kolejki jednoszynowej, niedaleko od wejścia do kasyna... ale telefon tylko denerwująco piszczał, ponieważ nie było recepcjonisty, który mógłby przełączyć rozmowę! Santeson był
coraz bardziej rozzłoszczony, bo minuty zaczynały mu się wydawać godzinami. Frustracja wynikała z faktu, że był coraz pewniejszy, że szykuje się coś niebezpiecznego. Garth Santeson miał własne wytłumaczenie tego, co się ma wydarzyć: dla niego było oczywiste, że Milana miało właśnie dosięgnąć długie ramię sprawiedliwości. Jego cieniolubny pracodawca miał zostać właśnie zaaresztowany (prawdopodobnie za ukrywanie dochodów z kasyna) i jeśli to miała być prawda, mógł zniknąć razem z czekiem z jakże przyzwoitą wypłatą Santesona. Tak więc im bardziej zadba o wybawienie swego szefa z kłopotów, tym większe są szanse na odebranie kolejnego czeku już za kilka dni. Oznaczało to, że czym prędzej musi porozmawiać z Milanem o ludziach czekających na poboczu drogi, a przynajmniej o tych dwóch, którzy przylecieli wojskowymi helikopterami kilka dni temu. Santeson mniej więcej wiedział, gdzie jest Milan, ale nie mógł się tam dostać. Każdej nocy Milana można było spotkać w kasynie, gdzie kręcił się przez jakąś godzinę lub dwie. Jednak zazwyczaj wolał przebywać w prywatnych apartamentach w kuli na szczycie kopuły. Czasami był tam nawet w ciągu dnia. Santeson miał klucz do prywatnej windy, która dojeżdżała do prywatnych apartamentów. W ciągu dnia Arystoteles Milan nie pokazywał się nikomu i przebywał w podziemiach. Santeson domyślał się, że tam również znajdowały się prywatne pomieszczenia pracodawcy i dostęp do nich mieli naprawdę nieliczni.
IV ...przed burzą Kiedy Santeson ponownie wszedł do kasyna, było w nim prawie tak ciemno jak na dworze. Coś się stało z elektryką. Wysiadła większość świateł i nie było komu ich naprawić. Ale nawet gdyby było kompletnie ciemno, Santeson wiedziałby, gdzie szukać goryli Milana. Środkową kolumnę kopuły otaczało sześć przeszklonych wind. Cztery z nich woziły ludzi na wyższe piętra, oprócz kuli Milana. Do piątej dostęp miał wyłącznie personel kasyna i można było nią zjechać do podziemi. Windą numer sześć jeździli tylko ludzie wybrani przez Milana, jego obstawa i ewentualnie osoby zaproszone. Tą windą można było dojechać do kuli na szczycie, a także do podziemi. A niech to szlag! - pomyślał Santeson, dochodząc do środka pomieszczenia i wiedząc, że spotka się tam z ochroniarzami Milana. Siedzieli na krzesłach przy windzie z napisem PRYWATNA (chodziło o szóstą windę Milana). Kiedy Santeson pospiesznie zbliżał się do windy, ochroniarze płynnym ruchem powstali i stojąc ramię przy ramieniu, zagrodzili drogę do windy. Ich twarze były bez wyrazu, ale ich ciała dawały wyraźny komunikat: „wejście do windy jest zabronione”. Santeson pokiwał głową, zastanawiając się: Co się dzieje z tymi kolesiami? Tylko oni oprócz Milana mieli klucze do dolnych pomieszczeń, gdzie zgodnie z przypuszczeniami Santesona Milan powinien mieć także swoje apartamenty. Jego własny klucz pozwalał na jazdę wyłącznie do góry. Ale i tak nie miał zamiaru tracić czasu na utarczki. Ci dwaj zombi za każdym razem reagowali dokładnie tak samo, bez względu na to, kto zbliżał się do drzwi. - Muszę się widzieć z panem Milanem - powiedział Santeson. - I to zaraz. Więc nie wkurzajcie mnie, ponieważ to jest zbyt ważne. Spojrzeli na niego, następnie po sobie, a potem jeszcze raz na Santesona. A on popatrzył na nich. Mogliby być bliźniakami - pomyślał i zmienił zdanie. Nie chodziło o to, że wyglądali jak bracia, tylko o to, że mieli taki sam wygląd. Stali w taki sam sposób, obaj byli tego
samego wzrostu, ponad sześć stóp, i nie ruszali się. Sprawiali dość groźne wrażenie. Poruszali wyłącznie oczami, a ich oczy... były dziwne! Santeson był pewien, że wcześniej tego nie widział, ale teraz zobaczył w nich trochę żółtego, świecącego koloru. Chyba było tak z powodu światła, a raczej jego braku. - Posłuchajcie - powiedział - w każdej chwili może się tu zrobić niezły syf i muszę o tym opowiedzieć panu Milanowi. Wcale nie muszę widzieć go osobiście czy samemu... jeśli chodzi wam o ochronę, to możecie przecież iść ze mną! I tak musicie iść ze mną, bo nie wiem, gdzie on jest, ani nie wiem, jak się tam dostać. Ale wy wiecie. Wierzcie mi, że jeśli zaraz mnie tam nie zaprowadzicie, to jutro możecie zostać bez pracy... Ich wyraz twarzy nie zmienił się ani trochę i Santeson stracił trochę pewności siebie. - Halo? - zagaił. - Czy mam przejść przez was, czy też mam narysować wam to, co powiedziałem? Może nie jesteście włączeni, a może posługujecie się jakimś szyfrem pozwalającym na włączenie podstawowego poziomu zrozumienia? Wyglądało jednak na to, że nie doszedł z nimi do żadnego porozumienia. Reszta pracowników Kopuły Rozkoszy to byli zwykli, normalni ludzie, ale ci dwaj... każdy ich unikał jak jakiejś zarazy. A nawet jak azjatyckiej zarazy - pomyślał sobie Santeson. Śmieszne, że kiedy kilka miesięcy temu pojawili się tutaj w poszukiwaniu pracy, wyglądali zupełnie zwyczajnie, tak jak wszyscy. Ale teraz nigdy nie oddalali się od wind, a Milan nigdzie się bez nich nie ruszał. Prawdę mówiąc, to on i tak wcale nie wychodził! No i też miał jakiś dziwny wygląd. Być może byli krewnymi, ale Santeson raczej w to wątpił. W końcu jeden z nich się odezwał: - Panie Santeson, przecież już mówiliśmy ze trzy albo cztery razy, że pan Milan nie chce pana widzieć. Nikogo nie chce widzieć. Spodziewa się bardzo pracowitej nocy i teraz chce odpocząć. Jeślibyśmy pana do niego zaprowadzili, to bardzo się zdenerwuje i będziemy mieli poważne kłopoty. Więc może posłucha pan naszej rady i... Urwał w pół słowa, a na jego twarzy pojawił się nerwowy tik. Później jego twarz przybrała wyraz kogoś, kto słucha uważnie. Od pierwszego słowa, które padło z ust wartownika, pająkowaty Santeson cofał się... przede wszystkim z powodu oddechu! Ten człowiek wydawał najgorszy smród z buzi, z jakim kiedykolwiek miał do czynienia prywatny detektyw. Jego oddech śmierdział jak dół kloaczny, a może jak rzeźnia? Poza tym wyglądał tak, jakby go coś zaniepokoiło, jakby czegoś nasłuchiwał. Trwało to może jakieś dwanaście, piętnaście sekund aż nagle pokiwał głową i wyprostował się. Uśmiechając się nerwowo, powiedział:
- Pan Milan zobaczy się z panem. Mamy pana zaprowadzić do niego. Słuchawki! - pomyślał Santeson. - Bezpośrednia komunikacja z szefem. Drugi z ochroniarzy nacisnął guzik i otworzyły się drzwi windy. Santeson wszedł do środka, a dwóch goryli weszło za nim. Następnie ten ze słuchawką skorzystał z klucza i szklana klatka zjechała na dół do podziemi, następnie jeszcze niżej, aż do ostatniego znaku stop na wyświetlaczu windy. Ale tam, ku zdziwieniu Santesona, winda wcale się nie zatrzymała! Nie zatrzymała się także na kolejnym, niższym z poziomów, którego nie było już na wyświetlaczu. Santeson podziwiał błyskotliwość tego rozwiązania. Nikt, kto nie wiedziałby o systemie niższych poziomów, nie zorientowałby się, że istnieją kolejne piętra podziemi. W windzie były światła, ale kiedy syknęły otwierane drzwi, Santeson zauważył, że w korytarzu nie było oświetlenia. Właściwie było, ale tak nikłe, że przypominało oświetlenie wnętrza w burdelu w Hong Kongu. - Tędy proszę - powiedział ochroniarz. Obaj goryle poszli przodem i Santeson był zadowolony, że nie ma ich za plecami. Ale już po kilku krokach potknął się. Jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku i nawet zorientował się, dlaczego to miejsce kojarzy mu się z burdelem. To przez oświetlenie. Korytarz był oświetlony linią z czerwonych żaróweczek podczepionych do niskiego sufitu. Ale sufit był z kamienia, podobnie jak ściany i podłoga. A poza tym to wcale nie był korytarz, tylko tunel. Tunel wyryty w litej skale. A czego można było oczekiwać? - spytał samego siebie Santeson. Zjechałeś dość głęboko na dół, a tam jest już tylko skała. I znowu się potknął. - Patrz pod nogi - mruknął jeden z goryli, obracając się, żeby zerknąć na detektywa. Odwrócił się tylko trochę, ale Santeson dojrzał błysk w jego oku. Świeciły jak siarka w ciemności! Zaczął panikować, ale błyskawicznie wziął się w garść. Pewnie była to jakaś reakcja chemiczna, może gaz wydobywający się pod ziemią. A może po prostu odblask świateł. - Daleko jeszcze? - słyszał, jak sam zadaje pytanie. Głupie pytanie i głupio postawione. Santeson zaczynał się coraz bardziej denerwować. Jeden z przybocznych Milana zazgrzytał zębami i odpowiedział: - Niezbyt daleko! Ściany zaczęły się oddalać, sufit był coraz bliżej, ale wskutek tego zrobiło się jeszcze ciemniej. Z przodu szerokie plecy ochroniarzy niewyraźnie rysowały się w ciemności. Nagle Santeson zobaczył oczyma wyobraźni owieczkę prowadzoną na łańcuchu. Jej nozdrza były
wypełnione zapachem rzeźni. Próbował pozbyć się tych obrazów i scen, ale mimo to wciąż zapytywał sam siebie: Jak ci ludzie widzą w takich ciemnościach ? - Uważaj teraz, jak idziesz - powiedział jeden z ochroniarzy, a jego głos odbił się echem w czymś, co musiało być dość sporym pomieszczeniem. - Stawiaj stopy tam, gdzie my stawiamy - dodał drugi z goryli. - Nic kurwa nie widzę! - zachrypniętym szeptem stwierdził Santeson. Ochroniarze gwałtownie stanęli i detektyw prawie wpadł na nich. Spojrzeli po sobie pytająco, a potem odwrócili się do Santesona. - Chciałbyś? - spytał jeden z nich. - Co? - Santeson zaczął się trząść. - Co chciałbym? - Czy chciałbyś coś kurwa zobaczyć? - powiedział, przekrzywiając pytająco głowę. Jego twarz przybrała taki grymas, że Santeson nie mógł w to uwierzyć. - Światło - rzekł drugi z nich, szybko i płynnie ruszając się z miejsca, znikając zarazem w ciemności. - Kamera - dodał drugi, jednocześnie popychając Santesona. - Akcja! - rzekł pierwszy, gdzieś z niedaleka. Santeson z trudem łapał równowagę. Słaby jak dziecko po popchnięciu znowu potknął się i musiał szeroko rozłożyć ręce, żeby złapać równowagę. Stanął na coś dziwnego, na coś, co się wywinęło albo obślizgnęło pod stopą i jednocześnie oślepiły go zapalone pod sufitem jarzeniówki. A potem... obłęd! Santeson nie wierzył w to, co widzi. Musiał to być efekt nagłego oślepienia lub wyobraźnia czy coś podobnego. Ale to nie mogło być nic realnego. To, co chlupotało pod jego stopami... nie mogło być rzeczywiste. A to, co starało się podnieść w kącie jaskini... na pewno nie mogło pasować do kryteriów rzeczywistości... Tylko że to coś spojrzało na niego i powiedziało: - Po-po-pomocy! - i wtedy Santeson wiedział, że to jest rzeczywistość. Kiedy jego oczy, nie mogąc dalej patrzeć, odmówiły posłuszeństwa i Santeson stracił przytomność, stojący tuż za nim goryle podtrzymali go, chwytając pod pachy i bez najmniejszego wysiłku podnosząc jak dziecko. A potem pociągnęli wysokiego, szczupłego i pająkowatego Santesona przed oblicze Malinariego... Trzy godziny wcześniej:
Schylając się nisko pod kręcącymi się łopatami wirnika helikoptera, Liz wołała Jake'a. Biegła przez lądowisko do śmigłowca numer dwa, który właśnie miał odlatywać. Jake nie miał szans jej usłyszeć poprzez hałas silnika i łopaty wirnika, ale i tak ją „usłyszał”. Odsuwając do połowy drzwi strzelca, chwycił się za taśmę, wychylił się na zewnątrz i schylając się wziął od niej kopertę. Patrząc jej w oczy, poczuł delikatne drżenie maszyny i wiedząc, że to moment startu, zatrzasnął drzwi. Helikopter uniósł się i powoli odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Jake mógł znowu widzieć Liz. Przeszła w bezpieczne miejsce na skraju lądowiska helikopterów i machała do niego. Odsunął lekko drzwi i również jej pomachał. Chwilę później helikopter nabrał wysokości, przechylił się na bok i skierował na północ. Liz zniknęła z pola widzenia. Jake zamknął drzwi i usiadł na swoim miejscu obok Lardisa Lidesciego. Skupił myśli, a właściwie myślał o niej lub raczej do niej. - Uważaj na siebie, Liz. Bądź bardzo ostrożna. - Ty też - odpowiedziała wyraźnie. Dodała także: - Przepraszam, Jake. Jake miał zamiar zapytać za co, ale ponieważ zakładał, że i tak wie, to nie zadał takiego pytania. Ponadto wiedział, że to nie jej wina, że naprawdę nie miała za co przepraszać. Pomiędzy nimi stanęła praca - Ben Trask i Wydział E - Wydział E jest zawsze najważniejszy. Ale obraz Liz pozostał w jego pamięci, jej ciemne włosy, inteligentne oczy w kolorze morskiej zieleni, jej zaokrąglenia oczywiście oraz jej uśmiech promieniujący jasnym światłem. Wyjął z kieszeni kopertę, żeby zobaczyć, co napisała Liz na złożonej na pół pojedynczej kartce papieru. Kiedy rozkładał kartkę, usłyszał: - Od Liz? - zapytał Lardis. - Zajmij się swoimi sprawami - odpowiedział Jake. - Ona sporo myśli o tobie. - To działa w obie strony - rzekł Jake. - Umiesz czytać nasze pismo? - Trochę - powiedział Lardis. - Ale tylko drukowane. Ręcznego pisma nie potrafię, dla mnie wygląda jak kupa pająka! - To dobrze! - powiedział Jake. I pomimo tego, że Lidesci podglądał, zaczął czytać: Jake,
Trochę późno, ale prosiłeś mnie, żeby ci przypomnieć imię, imię brzmi KORATH. Możesz tego nie pamiętać, ale jeśli sobie coś przypomnisz, to prawdopodobnie pomyślisz, że jestem zdradliwą suką. Niewiele mam na swoje usprawiedliwienie. Wydaje mi się, że to było dla ciebie bardzo ważne. A ponieważ nie wiemy, co nas czeka, to być może jest to ostatnia szansa, żeby wyjaśnić pewne sprawy... ...albo je totalnie skomplikować. Zależy mi na tobie o wiele bardziej, niż przypuszczasz, i znacznie bardziej, niż pozwoliły mi to pokazać okoliczności. Uważaj na siebie, Liz Jake przeczytał list ponownie. Korath? Imię coś mu mówiło, ale było jak daleki i niemal zapomniany okrzyk. Może coś, o czym śnił? To na pewno o tym mówiła: że znowu go szpiegowała w czasie snu. Nic strasznego. W końcu taką miała pracę, a on mógł to jedynie zaakceptować lub raczej uczyć się akceptować. Z kolei Liz musi się nauczyć akceptowania tego, co odnajdywała we wnętrzu Jake'a. W jego podświadomości, czy tego chciał, czy nie. Możliwe, że natknęła się na powtarzający się koszmar. To tłumaczyłoby jej oziębłość. Ale Korath...? Jake znowu usłyszał dzwonek, może jest to dzwonek ostrzegawczy? Zmarszczył brwi, starając się przywołać wspomnienia, a zwłaszcza ostatni sen. Jake czytał trochę o snach i wiedział, że dla wielu ludzi mają one ogromne znaczenie. Jednak dla niego sny były czymś prozaicznym, łatwo je zapominał. Wiele ważniejsze było to, co dzieje się na jawie. Koszmary, to co innego, ponieważ z uwagi na emocje czy chociażby strach wywołują długotrwałe wrażenia, ale zwyczajne sny? Korath, o co tu może chodzić? Była to bardzo szczególna myśl i na dodatek niechroniona. Zabrzmiała w mowie umarłych. W umyśle Jake'a natychmiast ktoś się pojawił - a może coś? Cienie zaczęły ożywać, a to pojawiło się wraz z nimi. - Wzywałeś! - odezwał się kleisty głos, który był jednocześnie zaskoczony i zadowolony. - I zapamiętałeś. Ale jak zapamiętałeś? Wszystko tutaj czeka na twój powrót, Jake. Trochę jestem zaskoczony - sposobem, w jaki mnie wezwałeś - zastanawiam się, czy faktycznie mnie pamiętasz. O co chodzi, Jake? Dlaczego mnie wolałeś?
- Na litość bo...?! - powiedział Jake i natychmiast instynktownie otoczył się umysłowymi zasłonami, odcinając się od tej rzeczy, tego Koratha. Gość uciekł albo raczej został wygnany i Jake usłyszał go, jego sfrustrowany okrzyk gniewu, zaprzeczenia, w chwili gdy rozpływał się w eterze mowy umarłych: - O nie, Jake! Nie odsyłaj mnie! Wkrótce upewnisz się, jak bardzo mnie potrzebujesz. Musisz pamiętać o tym, że ja znam liczby! Znam liczby, Jake, i znam drogę! A potem umilkł... - Co ci? - zapytał Lardis, patrząc uważnie na Jake'a i na jego pobladłą twarz. - Co się stało? Czy coś tam jest? Coś mówiłeś. No i dziwnie wyglądasz... - Cii! - Jake uciszył go ruchem głowy, skoncentrował się i przypomniał sobie! Przypomniał sobie wszystko, a przede wszystkim to, że zawarł układ z wampirem. Przypomniał sobie także ostrzeżenie Harry'ego Keogha, który mówił, że nawet zmarły wampir jest niebezpieczny i nigdy nie można mu pozwolić dostać się do wnętrza umysłu! - Wyglądasz dziwnie - rzekł stary Lidesci. Jake spojrzał na niego, z trudem przełknął ślinę i wziął się w garść. - To... nic - powiedział. - A przynajmniej nic takiego, o czym chciałbym z tobą rozmawiać. Może później, z Liz i Traskiem, kiedy skończymy dzisiejsze akcje. W międzyczasie... wyciągnął długopis i zaczął robić notatki na liściku otrzymanym od Liz. I chociaż jeszcze nie doszedł do siebie po tym, co się z nim działo, i bez względu na to, czy to, co właśnie się mu przydarzyło, było fantazją, wglądem lub dowodem na osobowość mnogą, czy cokolwiek innego, Jake wiedział, że jest to coś, co musi zapamiętać, że nie stać go na to, żeby o tym zapomnieć... W Gladstone wszyscy wysiedli z helikoptera numer dwa, a maszynę zatankowano na lotnisku. Kilka godzin wcześniej ludzie z oddziałów specjalnych zrobili długą przejażdżkę, żeby sprawdzić, czy łódź straży przybrzeżnej jest sprawna. Teraz oba oddziały spotkały się na ostatniej odprawie. Atak na wyspę zostanie dokonany z dwóch kierunków. Czterech ludzi Joe Davisa i on jako dowódca oraz Jake i Lardis Lidesci polecą śmigłowcem. Czterech kolejnych żołnierzy popłynie łodzią. Godzina Zero - czas równoczesnego ataku na wyspę w archipelagu Capricorn oraz na górski ośrodek Xanadu - ustalono na 18:30. Była ładna pogoda, morze spokojne i łódź odbiła od brzegu na dziewięćdziesiąt minut przed Godziną Zero.
W tym samym czasie na lotnisku aeroklubu w Brisbane helikopter numer jeden rozgrzewał silniki i był gotów do startu. Ben Trask oraz major sił specjalnych siedzieli w hangarze i korzystali z radia w jednym z pojazdów. Prekognita Ian Goodly, Liz Merrick oraz pozostali żołnierze sił specjalnych zgromadzili się koło śmigłowca. Ich mundury powiewały od podmuchu powietrza, które śmierdziało gorącymi spalinami. O osiemnastej piętnaście Trask przekazał przez radio: - Odezwijcie się: Jedynka, Dwójka i Trójka. - Jedynka, wszystko w porządku - odpowiedział głos lokalizatora Davida Chunga, przebywającego na poboczu drogi do Xanadu. - Dwójka, zgłaszam się - to był głos Joe Davisa z helikoptera numer jeden. - Trójka, słyszę dobrze - dobiegł głos z łodzi. - Synchronizujemy zegarki - powiedział Trask, następnie odczekał chwilę i kontynuował: - Ustawcie zegarki na 18:17. Powtarzam cyfry, jeden, osiem, jeden, siedem. Zaczynam odliczanie: trzy, dwa, jeden, zero - osiemnasta siedemnaście. Pomyślnych łowów i powodzenia. Odbiór. - Zrozumiałem, odbiór - padły odpowiedzi z trzech różnych źródeł. - Ruszamy - powiedział Trask. Razem z majorem podbiegli do helikoptera i wsiedli na pokład. Chwilę później maszyna oderwała się od ziemi i skierowała do Xanadu... W śmigłowcu numer jeden Trask miał tylko kilka minut na rozmowę z Liz, Ianem Goodlym i majorem. - Trochę się obawiam - powiedział. - Coś jest nie tak i nie wiem co to. To takie poczucie, jakby - no nie wiem - jakby wszystko, co zrobiliśmy, szło w niewłaściwym kierunku, albo jakbyśmy zostali zmyleni lub czegoś nie dopatrzyliśmy. - Wygląda na to, że właśnie włączył się twój talent - rzekł prekognita, po czym westchnął głęboko. - Cieszę się, że czyjś talent funkcjonuje! - A co u ciebie? - Trask popatrzył na niego. - Nic nie masz? - Tylko kłopoty - Trask znowu westchnął. - Tylko problemy, frustracja, zamieszanie. Ale jak wiesz, nie mogę nic robić na siłę. To się pojawia samo. Ale jeśli chodzi o ciebie... czy jest w tym coś szczególnego? - Nie - Trask pokręcił głową. - Same przeczucia. Dzisiaj to samo czułem, kiedy byłem na posterunku obserwacyjnym na górskiej drodze. Kiedy patrzyłem na drogę wspinającą się do Xanadu... było tak spokojnie, tak normalne. Chyba zbyt spokojnie i zbyt cicho. - Kłamstwo?
- Coś w rodzaju samooszukiwania się - powiedział Trask. - To tajna operacja, ale ja czuję, że jest inaczej. Zwłaszcza po tym incydencie z obserwatorem, którego zauważyła Liz. - Spojrzał na nią z poczuciem winy i powiedział: - Powinienem zwracać większą uwagę na to, co mówisz. - Ale ja sama nie byłam pewna - odpowiedziała Liz. Jestem tu nowa i mogłam się mylić. - Właśnie o to mi chodzi - stwierdził Trask. - Każde z nas ma jakiś talent i jeżeli chodzi o mnie, to powinienem słuchać twojego talentu. Jeśli byśmy zawrócili i przyjrzałbym się temu facetowi, to od razu wiedziałbym, co jest grane. Ale tak nie zrobiliśmy i ja nic nie zrobiłem. I za to się obwiniam. W tym momencie odezwał się major, który wyglądał na przejętego: - Nie wszystko rozumiem z tego, co mówicie. Czy chodzi o to, że dzięki waszym umiejętnościom przewidujecie kłopoty w realizowaniu naszej operacji? Trask zaprzeczył ruchem głowy, ale potem zmienił zdanie i stwierdził: - Jeżeli chodzi o te stwory, to każda operacja niesie ze sobą poważne ryzyko i niebezpieczeństwo. Ale tak czy owak musimy działać. Wszystko zostało ustalone i możemy już nie mieć lepszej okazji. Jesteśmy dobrze uzbrojeni, nasi ludzie są dobrze wyszkoleni i nie sądzę, żeby coś się nie udało. Liz spojrzała na zegarek. - Pięć minut - powiedziała. W tym samym czasie zabrzmiał sygnał interkomu. W słuchawkach zabrzmiał głos pilota: - Wiadomość od Jedynki. Smog umysłowy się obudził, początkowo nie poruszał się, ale od jakiegoś czasu przemieszcza się po terenie ośrodka. Jedynka także się ruszyła. Będzie na miejscu za pięć minut. - Powiedz mu, że się spotkamy na miejscu i przypomnij o zatyczkach na nos. - Po czym zwrócił się do osób w helikopterze: - Wam też nie wolno o nich zapomnieć. Nie zapomnieli. Czosnkowy aerozol zaczął unosić się w powietrzu i kiedy mgiełka zapachu dotarła do nozdrzy, włożenie grubych zatyczek do nosa było czystą przyjemnością... W Xanadu, na wysokości dwustu stóp ponad ośrodkiem Lorda, Malinari spoglądał z niemal pionowej skały na swoją wyludnioną posiadłość i na drogę, która wiła się serpentyną od podnóża gór do bram Xanadu.
Punktem obserwacyjnym Malinariego była wyżłobiona w skale „komnata” znajdująca się na szczycie naturalnego komina. Kiedy budowano Xanadu, Jethro Manchester chciał zrobić w tym miejscu zjazd do basenów na dole. Na górę miała wywozić ludzi kolejka linowa lub wyciąg narciarski. Jednak z powodu trudności technicznych projekt pozostał niezrealizowany. Teraz komin stał się awaryjną kryjówką Lorda Malinariego. Stąd mógł polecieć na skrzydłach nocnego wiatru i poszybować do miejsca, gdzie jakiś czas temu ukrył ubranie, pieniądze i inne niezbędne rzeczy potrzebne do przeniesienia się w inne miejsce. Jednak zrobiłby to dopiero po upewnieniu się, że pościg dotarł aż do jego kryjówki, a Wydział E poniósł poważne straty, które zakończą lub co najmniej znacznie osłabią jego aktywność do czasu, gdy wspaniały plan Vavary, Szwarta i Malinariego nie przybierze formy i gotowości do działania... Malinari popatrzył na dół i na jego ustach pojawił się chytry uśmieszek. Chciałby być na dole, by widzieć zadawane ciosy. Ale czyniąc tak, sam mógłby ulec uszkodzeniom, a tego sobie absolutnie nie życzył. Samo Xanadu spisane było na straty... przynajmniej na jakiś czas. Ale przecież świat był znacznie większy, a plany Lorda Malinariego były zakrojone na szeroką skalę. Szkoda, że jego „ogród” ze szczególnymi „roślinami” zostanie odkryty, zwłaszcza teraz, gdy właśnie się pożywiły. A może nie zostanie odkryty, w końcu był dobrze schowany w podziemnych ciemnościach, które tak dobrze służyły celom „ogrodnika”. Jeśli tak się stanie, to „posiew” będzie cierpliwie drzemał, czekając na lepsze czasy. Albowiem to, co Malinari zasadził, nie umrze, chyba że ktoś zniszczyłby to celowo i całkowicie. Co do ostatniego z ludzkich psów Malinariego, pajęczastego Gartha Santesona, to spełniał swe zadanie aż do ostatniej chwili. Ostrzegł o przybyciu Wydziału E, o natrętach, których Malinari spodziewał się od czasu, gdy jego porucznik Bruce Trennier zmarł prawdziwą śmiercią kilka dni temu na zachodniej pustyni. Biedny Trennier, zginął okrutną śmiercią. Malinari dobrze pamiętał ostanie chwile jego nędznego żywota. Krzyki agonii wiernego służącego dotarły do umysłu jego pana i obraz tej śmierci dość dobrze zapadł w pamięć Malinariego: Ogień! Potężny, wszechpożerający żywioł, który stapiał metamorficzne ciało, powodował wybuch kości, topił tłuszcz i zamieniał wszystko w popiół! Wszystko trwało dobrą chwilę, podobnie jak ból, ból Trenniera, aż do momentu, kiedy Malinari musiał zamknąć swój umysł. Poprzez strumienie tryskającego gorąca, które zdzierało pasma mięsa z ciała Trenniera, a w końcu oślepiło go i zniszczyło, Malinari dojrzał twarze
prześladowców. Twarz Bena Traska, który był także obecny w umyśle Zek Foener, Iana Goodly'ego i jeszcze kogoś o dziwnych zdolnościach... Gdyby tylko Malinari mógł pobyć jeszcze trochę z tą kobietą. Mógł tak wiele się dowiedzieć (na przykład o naturze szczególnych zdolności tych osób o ezoterycznych talentach) i nacieszyć się... tą piękną kobietą, nie tylko jej umysłem. No cóż, na to jest już za późno. Przynajmniej dowiedział się czegoś o tym, co stanowi dla niego największe zagrożenie na tym świecie, o Wydziale E. A teraz go znaleźli... co było do przewidzenia. Jednak na tę nieuniknioną okoliczność już dawno bardzo starannie się przygotował. Na tablicy przytwierdzonej do ściany koło „okna” główny wyłącznik znajdował się w pozycji „off'. Nad nim znajdował się obły szereg mniejszych elektrycznych przełączników. Szereg pasował kształtem do planu Xanadu. Malinari, czekając w swojej kryjówce, włączył główny przełącznik. Można było usłyszeć basowy szum przepływającego prądu. Szczupłe palce Malinariego zaczęły niecierpliwie biegać po małych przełącznikach - tych elektrycznych przekaźnikach natychmiastowej śmierci. Najpierw zewnętrzne zabudowania. Później centralne, aby dopaść biegnących ludzi. A w końcu kiedy będą myśleć, że „osaczyli” mnie w mojej nocnej, ciemnej kopule... Jego ręka zadrżała, zatrzymując się nad środkowym przełącznikiem. Tak, kopuła rozkoszy. Zaiste. Tyle że mojej rozkoszy, a nie ich! Zaniósł się gardłowym śmiechem, długim i basowym... a potem nagle przestał. W dole, na drodze wiodącej do Xanadu, pojawił się samochód. Była już ciemna noc, ale noc i ciemność były największymi sprzymierzeńcami Malinariego. Malinari wyczuł obecność pasażerów pojazdu oraz ich ludzką żądzę krwi - i znowu się zaśmiał. Żądza krwi? Nephram Malinari sika gęściejszą krwią od krwi krążącej w żyłach takich dupków jak ci jadący w tym samochodzie! Telepatycznie skupił się na pojeździe i wyczuł to, co czują jadący w nim ludzie: Lęk przed wielkim nieznanym, jakim był dla nich Malinari. Pierwotny lęk przed nocą i tym, co może przynieść noc. Korzenie tego strachu egzystują w każdym włóknie człowieka, będąc pozostałością po jaskiniowych przodkach ludzkości. Strach przed nieznanym zagrożeniem, przed bestią żądną krwi! Jednak utrzymując strach na wodzy, posiadali także odpowiedni stopień determinacji. Tę determinację wzmacniała wiedza o potężnej mocy rażenia ich siły ognia. Czyżby?...
Malinari znowu się roześmiał, tym razem jednak syknął i skrzywił się. Klasnął swoimi zgrabnymi i rozedrganymi dłońmi. Poczuł ból, który towarzyszył mu podczas poszukiwania lub słuchania myśli innych ludzi. Cierpiał z powodu ich chaotycznych emocji, snów i fantazji. Zaczynały się tutaj gromadzić zdziwaczałe i zmutowane umysły, a im większy mieścił się w nich talent, tym większy ból przewiercał głowę Wampyra. Malinari zaklął szpetnie w języku Krainy Gwiazd i szybko wycofał swój umysł. W miarę jak zmniejszał się ból, Malinari rozluźniał się i ponownie zaniósł się szaleńczym śmiechem. Szaleńczym? Nieraz już wcześniej o tym myślał, sam się nad sobą zastanawiał: Czyżby śmiech szaleńca? No cóż, możliwe, choć wolałby myśleć o sobie raczej jak o ekscentryku. W końcu kiedy jest się kimś tak wyjątkowym, to ma się prawo do pewnych, drobnych odchyleń... Ból w skroniach zaczął ustępować, ale nagle jego uwagę zwrócił hałas dochodzący od góry: mechaniczny odgłos silnika i szum powietrza przecinanego płatami wirnika. I chociaż poczuł się nieco zaskoczony, na tyle, że podniósł swe karmazynowe oczy do góry, spoglądając na ważkowaty kształt zawieszony na tle rozgwieżdżonego nieba, to jednak nie dostrzegał w tym żadnego zagrożenia. Miał gotowy plan i przewidział wszelkie możliwości, włącznie z atakiem z powietrza. Najlepszym miejscem do lądowania śmigłowca był teren przed kasynem. Ale to było jedno z wielu miejsc, które Malinari zaminował. Zatem niech się stanie! - pomyślał. Zaczynamy zabawę. Z samochodu przy bramie wysiadł tylko jeden mężczyzna. Trzymał ciężką, automatyczną broń. Trzymając się nisko na nogach, podbiegł do chatki, w której mieściła się recepcja. Niewątpliwie tylna straż, a także straż nie pozwalająca na ucieczkę z Xanadu. Głupcy! Nikt nigdy nie zechce uciekać z Xanadu, oczywiście oprócz tych śmiesznych najeźdźców! Jeśli zaś chodzi o Malinariego opuszczającego to miejsce... to należało to do planu! Nie było sensu pozostawać tutaj. No bo czemu miałoby to służyć? Kiedy się wszystko skończy, to nie będzie po co zostawać. Śmigłowiec właśnie zbliżał się do ogródka przed kasynem. Reflektorem oświetlał ciemne kasyno, chaty, baseny. Nagle jaśniej zaświeciły światła samochodu, oświetlając miejsce spotkania. Spotkania z pewną śmiercią... ale jeszcze nie teraz. Niech najpierw Trask i jego ludzie z Wydziału E poczują na własnej skórze, co na siebie ściągnęli, kiedy postanowili ścigać Nephrama Malinariego. Lorda Wampyrów!
Kiedy łódź straży przybrzeżnej przybijała do wąskiego pasa piasku na wyspie Jethra Manchestera, z jej pokładu wydobywał się dym. Łódź najwyraźniej musiała być uszkodzona i dlatego kołysała się bezwładnie na nocnej fali. Na burcie za kabiną ukryli się żołnierze oddziałów specjalnych i delikatnie naciskając spust miotaczy ognia, wysyłali w powietrze płomienie. Patrząc od strony wyspy, nie było wątpliwości, że na łodzi wybuchł pożar. Kiedy łódź dotknęła kilem dna, z jej pokładu wystrzelono racę. Racę dostrzegł pilot lecącego nisko nad morzem śmigłowca numer dwa. - Jesteśmy nad wyspą - powiedział do załogi. - Widzę palącą się łódź oraz światła willi pomiędzy drzewami. Wyskakujcie natychmiast, jak dotkniemy ziemi. Będę czekał na was w powietrzu. Zabieram was, jak tylko skończycie. Możecie na mnie zagwizdać. Chyba wiecie, jak się to robi? Powodzenia, chłopaki! Kiedy śmigłowiec osiadł na plaży, pojawiły się na niej biegnące ciemne postacie. W okolicy rozniósł się mdły zapach czosnku...
V Szturm Willa Jethra Manchestera była luksusową, dwupoziomową siedzibą, zbudowaną około stu sześćdziesięciu jardów od plaży, do której przycumowała łódź straży przybrzeżnej. Przed niespodziewanie wysokimi falami chronił ją solidny, kamienny mur, za którym znajdował się ogród nawadniany wodą z instalacji odsalania wody morskiej. Dom zbudowano z drewna i kamienia, głównie koralowca. Jego architektura przypominała skrzyżowanie rzymskiej willi i austriackiej chaty góralskiej. Jacht Manchestera, dość skromny jak na bogacza tej klasy, miał trzydzieści pięć stóp długości i cumował w sztucznym kanale sięgającym połowy drogi między willą a morzem. Te szczegóły można było zobaczyć z wysokości pięciuset stóp nad powierzchnią ziemi, gdzie pilot śmigłowca numer dwa zawiesił maszynę w miejscu i lustrował okolicę skanerami pozwalającymi widzieć w ciemności. Co kilka sekund przełączał ekran na podgląd podczerwieni i ciepła. Na ziemi wszyscy członkowie oddziału mieli słuchawki i pilot mógł zwracać się zarówno do każdego z osobna, jak i do całej grupy. Wszyscy ruszyli do akcji; ludzie ze śmigłowca wylądowali bezpiecznie, podobnie jak załoga łodzi, która nie napotkała żadnych przeszkód. Oddział sformował półkole, oddzielając cypel i zbliżając się do domu. Jeśli atakowana grupa zobaczyłaby „pożar” na łodzi lub znak wzywający pomocy, albo gdyby usłyszała delikatny szum silnika śmigłowca i wyszłaby z domu bądź podjęłaby wskutek tego działania obronne, to ludzie na ziemi mogliby odpowiedzieć ogniem na zagrożenie, nie ryzykując postrzelenia własnych ludzi. Kierujący śmigłowcem włączył autopilota i skupił uwagę na urządzeniach obserwacyjnych. Oprócz głównej delikatnie poruszającej się pomarańczowej poświaty domu ciemnozielone tło ekranu rozjaśniały mniejsze plamki ludzkiego ciepła. Zobaczył dwie nisko pochylone, szybko poruszające się sylwetki, które właśnie opuszczały wąski pasek plaży i wkraczały w obszar skał i ogrodu na wschód od willi. Kierowali się ku jednemu z naturalnych wyłomów w murze. Pilot wiedział, że czteroosobowy oddział, który przypłynął na łodzi podzielił się na dwie dwuosobowe grupki.
Te dwie sylwetki to jedna z tych par; mieli ze sobą standardowe wyposażenie, a jedna z dwójek miała ponadto miotacz ognia. Kiedy jednak pilot przeglądał teren przed nimi, to nagle jakby znikąd, dostrzegł jeszcze dwie postacie. Znajdowały się między krzakami lub pod drzewami i wytwarzały bardzo dużo ciepła. Wijące się plamkowate kształty na ekranie zlewały się ze sobą, potem oddalały się od siebie, po czym znowu się łączyły w jedną... powtarzalna czynność kojarząca się z seksualnością. Mężczyźni z łodzi dość szybko zmierzali w ich kierunku i pilot w ostatniej chwili zdążył im powiedzieć: - Uwaga, załoga łodzi na wschód od domu. Przed wami coś się pierdoli! - nie mógł wiedzieć, że miał całkowitą rację. Żołnierze zauważyli ruch na ziemi. Było ciemno, ale nie tak ciemno, żeby nie zauważyć błyszczących ciał na kocu pod gałęziami wysokiego, kwitnącego krzewu. Nie można się było pomylić: nagie postacie były parą uprawiającą seks. A przynajmniej tak było jeszcze przed chwilą, bo teraz para odskoczyła od siebie. Co jest do...? Mężczyzna usiadł, a dziewczyna starała się zakryć i wydała z siebie szczebiotliwy okrzyk. Scena była tak autentyczna i naturalna, a para wyglądała na tak bezbronną, że żołnierze zostali wzięci przez zaskoczenie. - Niech to krew zaleje...! - powiedział jeden z nich, a z zaskoczenia opadła mu szczęka. Jego kolega przesunął lufę na bok i zsunął palec ze spustu. Tak, to było zaskoczenie - chwilowa dezorientacja i zamieszanie - właśnie tylko na taką okazję mogły czekać wampiry. - Dzięki Bogu! - zawołała dziewczyna, rzucając się jednocześnie do stóp jednego z żołnierzy - Pomóżcie mi! Proszę, pomóżcie mi! On mnie gwałcił! - Kłamstwo, które brzmiało bardzo naturalnie w jej ustach. W tym samym czasie nagi mężczyzna chwycił za leżącą obok kuszę do podwodnego polowania, wycelował i wystrzelił z niej. Trójzębna strzała o czterocalowych końcówkach utkwiła w gardle żołnierza. Nieszczęśnik chwycił za bełt, zacharczał i tryskając krwią z gardła, padł na wznak, naciskając jednocześnie na spust i siejąc z automatycznej broni serią w niebo. Drugi żołnierz niemal instynktownie pochylił się nad dziewczyną, chcąc ją postawić na nogi. Kiedy już ją podnosił, zobaczył, że jego kolega strzela, a także żółte błyski w oczach nagiego mężczyzny, który właśnie stawał i zamachiwał się ramieniem uzbrojonym w kuszę. Żołnierzowi nic już nie trzeba było przypominać. Zaklął, odepchnął nagą dziewczynę i otworzył ogień, wyrzucając serię wybuchających pocisków, które podniosły wampira do
góry i odrzuciły na krzak z tyłu. Na moment zawisł na gałęziach i listowiu, ale po chwili gałęzie ugięły się i mężczyzna upadł na ziemię. Kiedy siedział, trzymając się za wylewające się z brzucha wnętrzności i jęcząc z powodu nieumarłej agonii, żołnierz podszedł i oddał pojedynczy strzał wprost między jego oczy. Treść czaszki wampira rozprysła się na wszystkie strony i po chwili zasunęły się nad nim gałęzie krzewu. Z kolei mężczyzna leżący od jakiegoś czasu na ziemi przestał się wić i wyciągać strzałę z gardła. Leżał nieruchomo, umarł albo z powodu szoku, albo z powodu udławienia się własną krwią. Natomiast dziewczyna gdzieś zniknęła... Julie Lennox jakoś udało się ominąć drugą parę żołnierzy z łodzi patrolowej, ale zamiast na nich wpadła na Jake'a i Lardisa. Jej wampirze oczy zobaczyły ich, zanim oni zdążyli ją dostrzec. Starszy mężczyzna i jego młodszy kolega. Szli przez ogród, schylając się nisko, torując sobie drogę do domu. Wówczas przypomniała sobie otrzymane rady: - Kiedy przybędą, a przybędą na pewno - (jakąś godzinę temu Martin Trennier informował Jethra Manchestera i jego bliskich) - to nie będą mieć litości. Przybędą po to, by was pozabijać. I może w to nie uwierzycie, ale wy nie pozwolicie na to! Albowiem płynie w was krew Wielkiego Wampira i ona na swój sposób żyje. Ona chce żyć i nie pozwoli wam na popełnienie samobójstwa, a tym byłoby poddanie się. Tak więc czeka was walka. Im więcej ich zabijecie, tym dłużej pozostaniecie przy życiu. Wraz z tymi słowami wcisnął garść naboi do magazynka pistoletu maszynowego i pociągnął zamek, odbezpieczając broń, po czym kontynuował: - Wiem, że będziecie walczyć jak należy i pamiętajcie przy tym, że dzięki naszym wrogom możemy się wzmocnić, dzięki krwi naszych wrogów. A im będziemy mocniejsi, tym większe będą szanse na przetrwanie. To tyle. Teraz wiecie co macie robić. Nie mam nic więcej do powiedzenia, prócz tego, że ja zamierzam przeżyć. Tak więc przygotujcie się, uzbrójcie się, w co tylko możecie, i czekajcie. To proste. Ale prawdę mówiąc, wcale nie było to takie proste. Być może proste dla Martina Trenniera, jednej z pierwszych osób, które przemienił Arystoteles Milan, ale nie dla Julie. Nie teraz, kiedy zginął Alan Manchester, syn Jethra. Julie i Alan... jakże się kochali i jak desperacko walczyli o pozostanie w ludzkiej formie. Na próżno. Alan pierwszy uległ przemianie, a teraz odszedł. I za to byli odpowiedzialni ci bezlitośni najeźdźcy. A może nie? Gdzieś w głębi serca wiedziała, że nie byli za to odpowiedzialni, a jednak w miarę upływu czasu słowa Trenniera nabierały dla niej coraz większego sensu, a wampirza esencja w systemie Julie stawała się coraz silniejsza.
To Trennier ją ugryzł, ugryzł wszystkich - to wszystko. Sam Trennier był zaledwie porucznikiem i to dość słabym. Od Milana otrzymał minimalną dawkę esencji, przez co bardzo długo był tylko niewolnikiem. Jednak w miarę jak rosło w nim zło, nabierał sił wraz z tym złem. Awansował na porucznika Milana i miał za zadanie sprawować opiekę nad Manchesterami na ich wyspie. Wyspie, która zamieniła się w więzienie. Wiedząc, że zbliża się koniec, Julia i Alan poszli do ogrodu, aby kochać się ze sobą ostatni raz. Nie przypuszczali, że zostaną tak szybko odnalezieni. Nie w ich tajnym miejscu, w ogrodzie na więziennej wyspie. Tak, na więziennej wyspie... w celi śmierci. A może nie. Albowiem skoro krew to życie, to przecież w tych mężczyznach było pełno gorącej krwi. I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, Julie złapała się na tym, że oblizuje sobie usta. Wiedziała, że jest już za późno, zawsze tak było. Ale ku swojemu zdziwieniu nagle przestała się tym przejmować! Coś ją obudziło. Być może był to widok i zapach krwi Alana Manchestera lub tego żołnierza, którego zastrzelił z kuszy, albo i to, i to. Trudno powiedzieć, co rozbudziło Julie. W końcu była tym, czym była, i musiała robić to, co miała do zrobienia. Skierowała się ku mężczyznom niczym duch i znalazła się za ich plecami. Zbliżała się coraz bardziej, z podniesionymi rękami, z pazurami podobnymi do trujących szponów - czym w rzeczywistości były - gotowymi do ciosu... ...Ale w tej właśnie chwili Julie została zdradzona przez trzy rzeczy: Po pierwsze przez księżyc w pełni, który właśnie wyszedł zza chmur i rozjaśnił wszystko srebrną poświatą. Po drugie przez krótką serię z automatu, która zabrzmiała po zachodniej stronie. I po trzecie przez czujnego, podobnego do ważki, szpiega, który wisiał wysoko nad nią i przekazywał pilną wiadomość do niedoszłych ofiar Julie: - Uwaga, oddział w środku. Dlaczego jest was trójka? Chyba macie ogon. - Głos zanikał i trudno było zrozumieć poszczególne słowa. Lardis nie zrozumiał wiadomości, ale Jake obejrzał się i zobaczył... ...Dziewczynę? Wystraszoną, nagą dziewczynę? Bo kiedy Julie zobaczyła, że Jake zaczyna się odwracać, natychmiast cofnęła się, skuliła i zaczęła szlochać oraz krzyczeć. - Byłam w domu - płakała, starając się zakryć swoją nagość, jak gdyby wstydziła się. Więzili mnie tam. Kiedy usłyszeli wasz śmigłowiec, to przestali mnie pilnować i ja... ja... och! Zachwiała się i straciła równowagę, a Jake, zapomniawszy o wszystkim, co widział do tej pory i o czym mu mówiono, odsunął broń i podszedł do niej.
Ta piękna, naga, wystraszona i taka blada w promieniach księżyca dziewczyna objęła go, a była przy tym tak chłodna, tak blada. Chwyciła za mundur z ogromną siłą, jej nos podejrzanie się zmarszczył, kiedy poczuła zapach czosnku. Jej oczy błyszczały żółtym, siarkowym światłem! Julie jedną ręką trzymała go za bluzę, a drugą z wystawionymi szponami zamierzała się na twarz Jake'a, który już prawie czuł, jak szpony zagłębiają się w mięso, żłobiąc krwawe kanały w jego twarzy. I ten potworny wyraz twarzy; wargi, które odwinęły się do tyłu, odsłaniając błyszczące zęby. Jake starał się skierować lufę pistoletu maszynowego na ciało Julie, ale ona była szybsza i wytrąciła mu broń z ręki. Teraz jej „uśmiech” zamienił się w koszmarny grymas. W jej stalowym uścisku Jake był całkowicie unieruchomiony i nic nie mógł zrobić. Ale Lardis mógł. Dziewczyna zignorowała i niemal zapomniała o „staruszku” Lardisie Lidescim. Zrobiła błąd, bowiem był to stary człowiek zupełnie innego pokroju. Był to stary Lidesci, który nie był tak naiwny jak Jake. Jake zobaczył, jak szczupła, niesamowicie silna ręka unosi się nad jego twarzą. Zobaczył zakrzywione palce i wiedział, że zaraz je poczuje. Ale właśnie wówczas zmienił się jej wyraz twarzy. Westchnęła. Westchnęła i jeszcze raz uśmiechnęła się, tym razem prawdziwym uśmiechem. Z kącika ust popłynęła jej strużka krwi. Jej wyprostowana ręka dotknęła jego twarzy, ale tylko dotknęła, prawie głasnęła. Później rozluźniła uchwyt, jej oczy spojrzały do góry i upadła na ziemię. Dziesięć stóp dalej stał Lardis Lidesci, jednak jego maczeta była znacznie bliżej i wystawała z pleców dziewczyny, rozdzielając na dwoje jej kręgosłup. - Bierz broń - mruknął Lardis. Jake zaczął znowu oddychać, po chwili, która wydawała się wiecznością bez oddechu. - Weź broń, wsadź lufę w jej usta i... dokończ to. Jake był jak osłupiały, sztywnymi palcami podniósł pistolet maszynowy. - Ale... zaczął. - Żadnych ale! - warknął Lardis. - Zrób to i nie zapomnij się odwrócić. Tuż przed strzałem Julie spojrzała na zbliżający się do jej twarzy wylot lufy i powiedziała coś, czego Jake nie dosłyszał, gdyż było to jak cichutkie westchnięcie. Był jednak pewien, że jej usta ułożyły się na kształt wypowiadanych słów: - Dziękuję...
W okolicy słychać było strzały, krzyki i syczenie miotaczy ognia. Widać było płomienie i kolumny dymu. Środkiem tej aktywności była willa. Jasnopomarańczowe i żółte płomienie rozświetlały okolicę i już nie było istotne, czy świeci księżyc w pełni. Kiedy Lardis i Jake szli w kierunku domu, spotkali Joe Davisa i jednego z jego ludzi. Żołnierz trzymał miotacz ognia i obserwował płonący dom. Joe przyklęknął na kolanie i patrzył na dwie poskręcane sylwetki. Wyciągał drżącą rękę, jakby chciał je dotknąć, a potem ją cofał. - Odejdź stąd - rzekł Lardis. - Odsuń się. Niech zobaczę. Wilgotnymi oczami Davis spojrzał do góry na Lardisa. Z trudem utrzymywał emocje na wodzy. Zdradzało go poruszające się z góry na dół wydatne jabłko Adama. - Stary człowieku - powiedział załamującym się głosem. - Szkoliłem tego żołnierza, chłopca właściwie. Był jednym z moich ludzi. Ale na to, co tutaj, go nie przygotowałem. Lardis pociągnął go do tyłu i mruknął: - Nikt nie mógłby go przeszkolić. Nie istnieje szkolenie w postępowaniu z czymś takim. Wiedzę można zdobyć wyłącznie na polu bitwy. Spojrzał pod nogi. Ciało dojrzałej kobiety ubrane w niegdyś białą sukienkę było kupką świeżego, czerwonego mięsa. Kobieta, rozsiekana kulami - z których kilka wybuchło - była rozerwana od środka. Nie miała twarzy, a dolna część ciała najwyraźniej eksplodowała. Pod jej ciałem leżał młody żołnierz w mundurze, z nieruchomymi, wpatrzonymi w niebo oczami. Jego mózg został rozpłatany kuchennym toporkiem, który wciąż tkwił w jego czaszce. Kiedy Lardis patrzył na ciała, kobieta poruszyła nieznacznie ręką, a jej stopa zaczęła podrygiwać, poruszając butem z urwanym obcasem. Jej pierś podnosiła się i opadała, a na czerwieni w miejscu jej twarzy pojawiały się bąbelki powietrza. - Czy dotykałeś... któregoś z nich? - Lardis popatrzył na Davisa, ten zaprzeczył ruchem głowy. Wówczas Lardis wyprostował się, zrobił krok do tyłu, odwrócił się do żołnierza z miotaczem ognia i rzekł: - Spal to. Mężczyzna popatrzył na swojego dowódcę, który z kolei obdarzył Lardisa niemal błagalnym spojrzeniem. Ale Lardis dodał tylko: - Ich krew się zmieszała. Ciało twojego człowieka zostało zanieczyszczone. Nie możemy ryzykować. Spal wszystko... Kiedy oddalili się od źródła gorąca i smrodu, Davis, oddalając emocje, powiedział:
- Moi ludzie są po obu stronach, z tyłu i z przodu domu. Nikt stamtąd nie wyjdzie. Ta kobieta była drugą osobą zabitą przez nas. Ja ją zabiłem. Niech Bóg mi wybaczy! - Nie - Lardis pokręcił głową. - Nie proś Boga o pomoc. To ona potrzebowała pomocy, a ty jej pomogłeś. Ona była trzecia. Załatwiliśmy dziewczynę w ogrodzie. Tak więc nie tylko ty masz coś na sumieniu. - A kogo jeszcze trafiliście? - Kiedy zabiłem... tę - odpowiedział Davis, pokazując za siebie ruchem głowy - w domu zaczął krzyczeć mężczyzna. Stał w oknie, wymachiwał rękami i szarpał się za włosy jak szaleniec. Nie winię go za to. Myślę, że kobieta była jego żoną. Jeden z moich chłopaków rozwalił go granatem. Myślę, że nie miał żadnych szans. Jeśli coś z niego zostało, to i tak się spali. Popatrzcie. Spojrzeli za siebie, gdzie cały przód willi zamienił się w piekło. - Tak samo będzie z tyłem domu. Wydałem odpowiednie rozkazy. - Ale i tak zostają jeszcze trzy - powiedział Jake. - Dwa - zabrzmiał głos i z cienia wyszedł kulejący mężczyzna. Był bardzo blady i niósł własną broń, czyjąś jeszcze oraz miotacz ognia. - Dorwałem młodego faceta. Rozwaliłem łeb popierdoleńcowi. Ale wcześniej on dostał Billa Powersa. Mój stary kumpel nie żyje!... Tam była jeszcze dziewczyna. Udało się jej uciec. - Nie - Jake pokręcił głową. - Nie uciekła. - To jeszcze dwa - rzekł Lardis. - Tylko gdzie one są? W tej samej chwili w słuchawkach zatrzeszczało, jakby ktoś smażył boczek na patelni. A potem: - Cholera, cholera jasna. Czy ktoś mnie kurwa słyszy? - wołał zdenerwowany głos. - Howkeye, tu Road Runner - powiedział Davis. - Gdzie byłeś? - Gdzie ja byłem? - odparł natychmiast pilot z wyraźną ulgą w głosie, którą było słychać pomimo zanikającego przekazu. - Siedziałem i słuchałem was! Radio wysiadło. Odbierałem, ale nic nie mogłem nadać. Mam także problemy z podglądem termalnym... z powodu pożaru. Zauważyłem, że na łodzi widać objawy życia. Dwie postacie. Jeśli to nie są nasi ludzie, to być może są to ci, których szukamy. - Pokaż nam drogę do jachtu - rzucił Davis. - Jeśli się od nas oddalą i zdążą wyjść w morze, to ich przejmij. Znieś ich z powierzchni wody! - Przyjąłem - padła odpowiedź pilota. Po chwili pojawiła się smuga światła, przewierciła się przez mrok nocy i pokazała ścieżkę biegnącą od kanału do morza...
Piętnaście minut wcześniej w Xanadu: Malinari musiał ze wszystkich sił powstrzymywać się od chwili, gdy helikopter numer jeden wylądował w ogrodzie. Kiedy płozy maszyny zawisły zaledwie jedną stopę nad ziemią, a ze śmigłowca pośpiesznie zaczęli wyskakiwać żołnierze, przegrupowywać się i ruszać tyralierą w stronę kasyna, wystarczył tylko mały ruch palcem, żeby najgorsi na tym świecie wrogowie Malinariego przepadli na zawsze. A przynajmniej większość z nich. Przy życiu zostaliby tylko ludzie, którzy przyjechali samochodem, ale na tamtych też przyszedłby kres. Palce Malinariego pieściły z miłością, a na pewno z pożądaniem rząd przycisków. Była to chwila ogromnej pokusy. Ale byłoby to zbyt proste. Trask i jego ludzie niczego by się nie nauczyli. Malinari chciał pokazać im swoją wyższość, żeby wiedzieli, iż wpadli w pułapkę, naiwnie sądząc, że dopadli Wampyra. Jeśli nieliczni przeżyliby zagładę i wróciłaby po nich latająca maszyna, dopiero wówczas nadszedłby czas na ostateczny coup de grace, końcowy akt geniuszu. Jak dotąd wszystko odbywało się zgodnie z planem. Malinari korzystał ze swojego mentalizmu (w możliwie najmniejszym zakresie), żeby pozostać w kontakcie z biegiem wydarzeń. Albowiem telepatia nie działała bezproblemowo. W istocie był to miecz obosieczny. Z jednej strony sprawiała ból - słuchanie cudzych myśli było bolesne. A z drugiej strony, co najważniejsze, można było odkryć lokalizację Lorda Malinariego, co mogłoby zniweczyć cały plan. Wielkim błędem było otwarcie umysłu i akceptacja agonalnych informacji konającego Bruce'a Trenniera. Malinari, czując ukrop płonącego stosu pogrzebowego swego porucznika, wyczuł jeszcze inny rodzaj ciepła: gorąc odkrycia, w chwili gdy został dotknięty czułkami poszukującego go umysłu. Dotknął go czyjś umysł i pozostawił odciski palców, tak że Malinari mógł go rozpoznać przy następnym spotkaniu. Teraz wyczuwał obecność tego samego umysłu w Xanadu, ale nie mógł go badać zbyt dokładnie, ponieważ groziło to odkryciem jego położenia. Ta latająca maszyna, helikopter posiadał uzbrojenie zdolne rozbić fasadę pustego komina z równą łatwością, z jaką bojowa rękawica przenika przez klatkę piersiową nieposłusznego niewolnika! To jednak tylko powiększało dreszczyk emocji, podobnie jak
dziwne uzdolnienia tych ludzi, którzy ważyli się podnieść rękę na samego Lorda Malinariego! Jednym z problemów był poszukiwacz, pies gończy, lokalizator czy jak go tam nazwać. Jego talent Malinari zrozumiał bez trudu, ponieważ setki lat temu korzystał z takich samych zdolności, aby wyszukiwać Cyganów chowających się w swoich kryjówkach. Jednak ten talent nie był jedyny, jakim dysponowali ludzie z Wydziału E. I nie był to jedyny problem. W umyśle Zek Foener było więcej podobnych rzeczy. Na przykład człowiek, który potrafił przewidywać przyszłość (choć najwyraźniej nie widział jej zbyt wyraźnie, bo pewnie nie przybyłby tutaj, żeby umrzeć), i Trask, dla którego kłamstwo było niczym spoliczkowanie... tego gościa nie dałoby się oszukać! Malinari spoglądał ze swego punktu obserwacyjnego na Xanadu i na kasyno w Kopule Rozkoszy. Na dole wrogowie zajmowali stanowiska. Czterech mężczyzn pozostawiono w odwodzie poza terenem rekreacyjnym, ogrodem i basenami. Mieli „zabezpieczać” lub „ochraniać” strategiczne pozycje za niskim murkiem. Byli wyposażeni w broń pozwalającą widzieć w ciemności w podczerwieni. Ich zdaniem znajdowali się w najdogodniejszej pozycji do przechwycenia nieprzyjaciela, gdyby chciał uciec z otoczonego obszaru. Być może byłoby tak, gdyby nie fakt, że dwa miejsca spośród czterech zostały zamontowane. Ręka Malinariego już zbliżała się do wybranego przełącznika, kiedy jego szkarłatne oczy spojrzały w dal i zauważyły drugą część operacji inwazji sił nieprzyjaciela. Od kilku minut wielka ciężarówka z wymalowanymi symbolami dobrze znanego producenta piwa wspinała się po drodze i teraz właśnie dotarła do bram Xanadu. Zakręciła i z sykiem pneumatycznych hamulców zatrzymała się na pustym parkingu. Czterech uzbrojonych po zęby mężczyzn wyskoczyło z tyłu ciężarówki i pospieszyło w kierunku Kopuły Rozkoszy. Żołnierze zdążyli otoczyć kasyno, trzech z nich podchodziło pod główne drzwi Kopuły Rozkoszy. Reszta czekała w pogotowiu w pewnej odległości od budynku. Gdyby zaistniała taka potrzeba, nie mieliby żadnych kłopotów z wtargnięciem do wnętrza. Zaokrąglona frontowa ściana kasyna zbudowana z betonu, szkła i wzmocnionego plastiku z pewnością nie zatrzymałaby ludzi z takim uzbrojeniem. W końcu była to kopuła przyjemności, a nie forteca! Malinari domyślał się, że dowódca żołnierzy przebywał razem z Traskiem i ludźmi z Wydziału E nieopodal mniejszego samochodu, jakieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt stóp od
głównego wejścia. Malinari domyślił się tego z powodu ich szczególnych emanacji umysłowych. Ha! To tak, jakby nosili na sobie podświetlane oznakowanie! „Widział” ich równie wyraźnie, jak pilot ich latającej maszyny... i jak on sam byłby widziany, gdyby ciągle był na dole. Trochę wcześniej, jeszcze przed przyjazdem tych ludzi, Malinari zaczął wytwarzać mgłę. Jego ciało, jego istota, sama egzystencja w tym lub jakimkolwiek innym świecie stały w sprzeczności z Naturą. Był jak trucizna, która działa jak katalizator zgodnie z prawami natury lub przeciwko nim. Kiedy otwierał pory swego metamorficznego ciała, potrafił sprawić, że pory wydzielały mgłę. Co więcej, Natura przyłączała się do tego aktu, jakby odpowiadając na jego zawołanie. I nawet na tej wyschniętej ziemi Malinari potrafił wytworzyć mgłę, która skrywała jego obecność. W Krainie Słońca służyło to dwóm celom: pewniejszemu docieraniu do umysłów wybranych obiektów (ponieważ mgła była w pewnym sensie wydłużeniem jego ciała albo medium dla jego mentalizmu) oraz ukrywaniu się, jeśli zachodziła taka potrzeba - rodzaj zasłony dymnej. Ale tym razem, aby nie zwracać na siebie uwagi, Malinari tylko zapoczątkował proces tworzenia mgły. Teraz delikatna, mleczna zasłonka zaczynała pokrywać powierzchnię basenów i snuć się tuż nad powierzchnią ziemi w ogrodach. Jednak gdyby tylko Malinari tego zapragnął, to natychmiast zgęstniałaby zgodnie z jego wolą. W zbliżającej się zagładzie będzie przenosić myśli Malinariego, powiększając przerażenie i wzmacniając zamieszanie. Tak więc nadszedł czas uruchomić maszynerię. Czas dywersji. Czas pokazać tym głupcom, z kim mają do czynienia. Zaryzykował szybką ukrytą próbę i odnalazł jednego ze swoich niewolników. Wydał rozkaz i natychmiast się wycofał. .. ale już na nic dłużej nie czekał! Jeszcze tylko kiedy wycofywał swój umysł, zdążył zauważyć zdziwienie Chunga: Co to do chole...? Po czym, a właściwie w tym samym czasie, przełączył pierwszy z włączników... Sześć albo siedem minut wcześniej: Wewnątrz niewinnie wyglądającego, ale w rzeczywistości solidnie opancerzonego samochodu siedzieli Ben Trask, David Chung, Ian Goodly, Liz oraz major sił specjalnych. Każde z nich miało wyraz troski na twarzy. Major przejmował się kilkuminutowym spóźnieniem ciężarówki wraz z odwodami.
Śmigłowiec numer jeden podał przyczynę opóźnienia: szwankował silnik wielkiego pojazdu, co w połączeniu ze stromym górskim podjazdem przyczyniło się do opóźnienia. - Spokojnie - powiedział Trask. - Możemy sobie pozwolić na kilka minut opóźnienia. Mamy zatem chwilkę czasu. Nawet bez ciężarówki nadal posiadamy przewagę nad siłami Malinariego trzy do jednego. No i mamy przewagę w sile ognia. - Ten brak pewności mnie niepokoi - odezwał się Chung. - A co u ciebie? - Trask zwrócił się do Goodly'ego. - Tylko zamieszanie - odpowiedział prekognita. - Oraz uczucia. - U mnie to samo - stwierdził Trask, ludzie w samochodzie zobaczyli, jak przygryza górną wargę. - Uczucie... że wszystko jest nie tak. Niby w opuszczonym ośrodku światła powinny być wyłączone, po co marnować energię. Ale ta cisza, poczucie, że ma się coś wydarzyć, i brak jakiejkolwiek aktywności... - Naszej czy ich? - spytała Liz. Trask pokręcił głową. - Nie wiem, naprawdę trudno powiedzieć, czego oczekiwałem. Ale na pewno nie tego. On z pewnością wie, że już tu jesteśmy. Ale na co czeka? David, czy masz jakiś pomysł? - odwrócił się do lokalizatora. - Czy coś się porusza? Co się dzieje? Chung najwyraźniej się mocno koncentrował. - To bardzo dziwne - powiedział. - Mam chwilowe przebłyski. To bez wątpienia smog umysłowy, ale dochodzi z trzech albo czterech miejsc i trudno jest mi je ustalić. Jeden z nich jest tam na górze, w kopule. Ale reszta... - spojrzał przez opuszczone okno na zacienione skały, a na jego twarzy pojawił się grymas. - Wysoko na górze i głęboko na dole... tylko tyle mogę ustalić. - Na górze to mogłaby być ta kula na szczycie kopuły - zauważył Ian Goodly. Ale Chung tylko się skrzywił. - Możliwe - powiedział. - To jest najsilniejsze ze źródeł. Ale na pewno stosuje zasłony. - Malinari - mruknął Trask. - Jego zamczysko. Obłożone panelami słonecznymi od zewnątrz i pomalowane na czarno oraz najprawdopodobniej zasłonięte od wewnątrz. Drań nie da rady się stąd wydostać! - A więc to jest ten na górze - dodała Liz. - A co z tymi na dole? Wygląda na to, że Jake miał rację, a zgodnie z planami pod ziemią mamy prawdziwy labirynt. - Po czym zwróciła się do Traska i powiedziała: - Ben, chciałabym, żebyś pozwolił mi współpracować z Davidem...
- Nie ma mowy! - rzucił sucho Trask. - To w ogóle nie wchodzi w grę. Nie zezwalam na kontakt telepatyczny, a zwłaszcza z Malinarim. Możemy skorzystać z twojego talentu wyłącznie w ostateczności i tylko ja mogę na to zezwolić. Liz, ten typ jest telepatą, który przewyższa Janosa Ferenczyego. Do jego umysłu nie można wniknąć z własnej i nieprzymuszonej woli. Trask i jego ludzie nie mieli na uszach słuchawek. Jako osoby z paranormalnymi talentami lepiej funkcjonowali bez pomocy technicznego oprzyrządowania. Skoro jednak planowali współpracować z ludźmi z oddziałów specjalnych, potrzebowali utrzymywać z nimi kontakt radiowy. Jednak udało im się usłyszeć zgrzyt w słuchawkach majora, który w tej samej chwili podniósł dłoń. - Widać już ciężarówkę. - Westchnął z ulgą. - Mieli kłopoty, ale już dojechali - dodał, wysiadając z samochodu. - Czas się przewietrzyć, tylko kryjcie się za samochodem. Jesteśmy na linii ognia tych z kasyna. - Masz rację! - zgodził się z nim Chung. - Na schodach zaraz za drzwiami jest kolejne źródło! - Jesteś pewny? - major złapał go za łokieć. - W środku - Chung zaczął się pocić. - Ktoś, coś czeka! - David był cały spocony, mimo że zrobiło się chłodno, a nawet zimno. Pomijając procedurę, major zaczął mówić do mikrofonu: - Uważajcie przy drzwiach. Czeka na was komitet powitalny. Parę granatów przed wejściem do środka powinno rozjaśnić sytuację. Przybyły już odwody. Kiedy się odezwę następnym razem, prawdopodobnie będzie to sygnał do ataku. Bądźcie gotowi. Po chwili rozległ się hałas silnika ciężarówki i syk pneumatycznych hamulców. Potem w słuchawkach słychać było wiadomość, na którą czekał major: - Zero, przepraszamy za spóźnienie. Zajmujemy stanowiska. Major odwrócił się do Traska i powiedział: - Zaczyna się przedstawienie. Masz może coś do przekazania? - Twoim ludziom? - Trask pokręcił głową. - Życz im powodzenia. Kiedy major przekazywał życzenia, Trask pomyślał: Niech to szlag! Nawet nie wiem, jak się gość nazywa! Znam niektórych z jego ludzi, ale nie jego. Tak to jest z tymi ludźmi. Są w pewnym stopniu podobni do Wydziału E, im mniej o nich wiadomo, tym bezpieczniej.
W ciemnościach można było zauważyć sporadyczny ruch. Nisko pochylone cienie ludzkich postaci posuwały się do przodu, wzmacniając oddział szturmowy. Major, korzystając z noktowizora, obserwował ich, jak zajmowali pozycje. Odwrócił się do Traska i zapytał: - Gotowi? - Tak, zaczynajmy - potwierdził Trask. - Im dłużej czekamy, tym gorsze mam przeczucia! - Właśnie - rzekł major. Po czym zaczął mówić do mikrofonu: - Tu Zero do oddziału atakującego. Wchodzimy. Do ataku! - I wówczas rozpętało się piekło - i to nie całkiem takie, jakiego oczekiwali - na dodatek wszystko zdawało się dziać jednocześnie. Lokalizator David Chung złapał Traska pod rękę, otworzył szeroko oczy i wskazał palcem na coś, jakiś niewyraźny punkt, wysoko na powierzchni skały, na tyłach ośrodka. Trask popatrzył na niego ze zdziwieniem. Chung z trudem wysapał: - Co jest do chole... ? I jednocześnie: Pięćdziesiąt stóp za miejscem, gdzie schronili się za „bezpiecznym” samochodem, kula oślepiającego światła rozjaśniła noc. Tuż po tym rozległ się ogłuszający huk eksplozji oraz krzyk żołnierza. Wściekłość wybuchu rzuciła wszystkich na samochód, który zachwiał się na resorach. Wszyscy mrugali oczami i zasłaniali zdumione twarze. Obejrzeli się za siebie, kiedy odłamki zaczęły spadać na dół. Żołnierz sił specjalnych leciał, kręcąc się w powietrzu. Jego ciało było rozerwane na pół, czarne i spalone. Z pewnością był martwy. Cegły z niewielkiego murku, za którym schował się żołnierz - i który ochronił Traska oraz jego ekipę przed głównym impetem wybuchu - opadały teraz na dół i połówka jednej z cegieł trafiła Chunga w czoło, rzucając nim ponownie na karoserię samochodu. Osunął się powoli na stertę mniejszych odłamków. - Jezus Maria! - Major wyprostował się i chciał ruszyć do miejsca, gdzie leżała poskręcana, dymiąca kupka, która jeszcze niedawno była ciałem żołnierza. Trask zatrzymał go, mówiąc chrypiącym głosem: - Widziałeś to samo co ja. Nie możesz mu już pomóc. - Ale co to u diabła...? - bezradnie dopytywał się major. - Moździerz, granat, wypadek? To chyba jakiś wypadek! W tym czasie noc ożywiła się. Od strony kasyna strumień automatycznego ognia posłał odbijające się od pojazdów pociski. Gdzieś w ciemnościach jakiś żołnierz krzyknął:
- Dostałem! Boże, trafili mnie! - Nie brzmiało to jak krzyk mężczyzny, ale raczej jak dziecka, które nie może uwierzyć w to, co się stało. Po chwili wejście do kasyna zostało oświetlone bliźniaczymi kulami oślepiającego światła. Później rozległy się wybuchy w kilku miejscach zewnętrznej ściany Kopuły Rozkoszy. Dwuosobowe zespoły rzucały granaty, aby przebić się przez ścianę, po czym pod osłoną ognia wbiegali do środka przez dymiące dziury. - Też tam musimy wejść - powiedział major. - Inaczej nie będziemy wiedzieć, co się dzieje. Zobaczę jeszcze, co z twoim człowiekiem. Położyli Chunga na tylnym siedzeniu samochodu. Lokalizator odzyskiwał świadomość, mrucząc coś pod nosem. Major podał Liz polowy opatrunek i powiedział: - Zatamuj mu krew. Wygląda dobrze, ale lepiej z nim zostań. Masz broń? Liz wyjęła swojego miniaturowego browninga i położyła go na tylnej szybie samochodu w zasięgu ręki. Trask wsunął się do samochodu i dotknął jej ramienia. - Zrób tak, jak on mówi - powiedział. - Kiedy pójdziemy, zamknij drzwi. - Liz chwilowo wstrząśnięta, zdezorientowana i skupiona na Chungu, zrobiła, co jej powiedziano. Patrzyła przez okno, jak major, Trask i Goodly odchodzą w kierunku kasyna. Po krótkiej chwili Chung otworzył oczy, spojrzał do góry na Liz i powiedział: - On jest na górze... wysoko... Malinari! - Z trudem podniósł się odrobinę, ona w tym czasie zakładała mu opatrunek. Patrzył na (a może patrzył poprzez?) kasyno. Trudno było powiedzieć dokładnie, gdzie patrzył, bo jego oczy nie były jeszcze dość dobrze skupione. - W kuli na szczycie kopuły - zauważyła Liz i pokiwała potwierdzająco głową. Wiemy. Poszli go dorwać. - Nie! - Lokalizator starał się zaprzeczyć ruchem głowy. - Nie w Kopule Rozkoszy, ale tam, u góry! Na górze! - Na górze? - Liz mocowała mu teraz opatrunek. Zawiązywała bandaż i patrzyła, gdzie wskazuje drżąca ręka Chunga. - Góra? - Skała - stęknął. - Jest na skale! Tuż po tym wszystko odbyło się instynktownie, niemal natychmiastowo. Liz nie myślała nad tym długo, tylko wysłała telepatycznie myśli, aby śledzić linię wzroku Chunga. To naprowadziło ją, jak laserowy celownik naprowadza rakietę na cel. Tylko że w tym wypadku cel był o wiele groźniejszy od rakiety. I: - Achhhhh! - odezwał się głos Malinariego w umyśle Liz. Głos o mocy pary wylatującej z zaworu bezpieczeństwa. - Oto słodziutka mała telepatka we własnej osobie! Liz niemal fizycznie odczuła, jak wzorce jej umysłu zostały zbadane, odciśnięte i
zapamiętane. Natychmiast postawiła zasłony i poczuła, jak obślizgła obecność Malinariego wycofuje się. Po czym: - Mój Boże! - wybuchła, przyspieszając nagle działanie. Chwyciła pistolet i tyłem wyczołgała się z samochodu. - Muszę to powiedzieć Benowi. - Na chwilkę zatrzymała się, mówiąc: - David, ja... - W porządku. - Chung dopiero teraz zaczynał w pełni przychodzić do siebie. Znajdź ich, Liz, i powiedz, że Malinari jest na skale. Jeśli wezwą śmigłowiec, to pilot z łatwością namierzy drania w podczerwieni. - Z trudem udało mu się usiąść. - Zamknij drzwi po moim wyjściu - powiedziała. I trzymając tułów jak najbliżej ziemi, pobiegła do kasyna...
VI Pułapka! Pilot śmigłowca numer jeden usłyszał, jak major wydaje rozkaz ataku, zobaczył wybuchy i słyszał także niektóre z wiadomości przekazywanych między żołnierzami na ziemi. Atak na Kopułą Rozkoszy opóźnił się tylko kilka minut w stosunku do planu. Nadszedł czas dać trochę wsparcia siłom lądowym. Na niebie rozbłysł jasny snop światła skierowany do wnętrza kasyna. Światło oślepiłoby każdego, kto chciałby uciec na zewnątrz. Liz, podobnie jak wszyscy atakujący, miała przyczepione do munduru fosforyzujące naszywki. To zabezpieczało ją przed omyłkowym postrzałem. Oświetlona jak neon, z pistoletem w garści wbiegła przez drzwi na szczycie schodów. Wiszące na resztkach zawiasów drzwi jeszcze dymiły dymem pochodzącym z wybuchu granatów. Po żołnierzach nie było śladu, ale nieliczne serie z broni automatycznej pozwalały się zorientować, gdzie są... Kilka minut wcześniej niedaleko od rozwalonego wejścia Trask, Goodly i major natknęli się na rannego żołnierza siedzącego i opartego o automat do gry. Dostał kulą w nogę, ale zdążył już sam siebie opatrzeć. - Dam radę - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Wszystko będzie dobrze, ale wy powinniście to ze sobą zabrać. - Trask wziął od niego miotacz ognia. Ranny został z pistoletem maszynowym; kiedy odchodzili, wkładał świeży magazynek do automatu. Kiedy zanurzali się coraz bardziej w zadymione pomieszczenie, major powiedział do mikrofonu: - Mówi Zero. Weszliśmy przez główne wejście i wchodzimy do środka. Zgłoście się po kolei, odbiór. - Zero, tu grupa Alfa. Jesteśmy w głębi, na schodach, wchodzimy na pierwszy poziom. Nie napotkaliśmy na opór - odezwał się głos w słuchawkach. - Zero, tu grupa Bravo. Na schodach z przodu. Brak oporu. Idziemy na poziom pierwszy. - Zero, tu Charlie. Jesteśmy przed wami na środkowej osi. Zostawiliśmy naszego człowieka przy drzwiach, natknęliśmy się na coś wrednego.
- Zero do Charlie, jak bardzo jest to wredne? - Nie zagraża życiu, ale jest wredne. - Zero do Charlie, widzieliśmy waszego człowieka - powiedział major. - Wszystko z nim dobrze... ale powinniście zabrać jego miotacz ognia. - Charlie do Zero. Nie mogliśmy się zatrzymywać. Ścigamy cel. Wciąż jest w pobliżu. Myślimy, że zmierza do windy. - Zero do Charlie, poczekajcie tam na nas - powiedział major i ruszył z Traskiem przy boku. Dolny poziom kasyna oświetlało kilka zapalonych, fosforowych, syczących flar. Dawały światło, ale także wydzielały dym, co z kolei wytwarzało bardzo tajemniczą, pełną cieni atmosferę. Grupa Charlie czekała w połowie drogi między drzwiami a środkową kolumną z windami. Faktycznie znaleźli coś wstrętnego. Zaczepione na żyrandolu wisiało chude, pająkowate ciało, które powoli obracało się na potrójnych żyłach przewodów elektrycznych. Gardło tego człowieka było rozcięte od ucha do ucha, a jego ciało zupełnie blade, wyssane z krwi. Jednak na podłogę skapnęło kilka czerwonych kropli... Mimo że ciało było odwrócone, Trask natychmiast rozpoznał wiszącą osobę. - Obserwator, którego zauważyła Liz Merrick - rzekł ponuro. - Tak to jest, kiedy pracuje się dla wampira! Trzeba go będzie spalić. Kiedy stąd wyjdziemy, spalimy całe to popieprzone miejsce! Major odwrócił się do niego i powiedział: - Uspokój się, Trask, dobrze? Posłuchajcie. Jest nas pięciu. Wszyscy jesteśmy uzbrojeni i mamy miotacz ognia. Po zewnętrznych schodach wchodzą nasi ludzie. Wiemy, że nasz główny cel jest osaczony w kuli na szczycie kasyna oraz że ma co najmniej jednego żołnierza, strażnika czy... - spojrzał na Traska z prośbą o pomoc. - Niewolnika - powiedział Trask. - Nazywaj go niewolnikiem. - Jednego niewolnika. Jego właśnie ścigaliście. Prawdopodobnie miał pilnować windy. Pamiętajcie, że ten gość ma przewagę, bo bardzo dobrze widzi w ciemności. Rozdzielcie się, ale pozostańcie w zasięgu wzroku. Po chwili środkowa sześcioboczna kolumna była widoczna, a jednocześnie na górze rozległa się seria karabinowa. Grad kul uderzał w maszyny do gry, rozcinał je jak niewidoczna piła, monety z wnętrza maszyn wypadały na podłogę. Wściekły ogień trafił w Bygravesa i ściął go z nóg. Dostał w prawe ramię, ale nie była to groźna rana. Leżał wśród monet, w kałuży krwi i krzyczał z wściekłości.
W samym środku, blisko drzwi do windy z napisem PRYWATNE stało COŚ w ludzkiej formie, ale z ogniście czerwonymi oczami. Puściło jeszcze jedną krótką serię, ale major posłał mu kulę prosto w lewe oko. Wampir poleciał do tyłu na drzwi windy, nogi się pod nim ugięły i opadł na ziemię w pozycji siedzącej. Do Bygravesa podbiegł jeden z żołnierzy, żeby mu pomóc, natomiast Trask z pozostałymi żołnierzami i majorem podeszli do wampira. Jeden z dwóch goryli Malinariego powinien paść trupem... ale nie padł. Otworzył prawe oko, które zaświeciło się na żółto. Opadł na prawy bok, a następnie obrócił się na brzuch i powoli zaczął się czołgać w stronę windy. Jednak już po chwili okazało się, że był to zbyt wielki wysiłek. Zatrzymał się, zakaszlał i powiedział: - Jebać to! Wcześniej wypadł mu z ręki karabin i nie stanowił poważniejszego zagrożenia. Popatrzył na Traska i jego ekipę, a jego zaciśnięta lewa ręka zadrżała i podskoczyła. Lewe oko było czarną dziurą, z której sączyła się krew i mózg, natomiast reszta jego twarzy pokryta była czerwono-szarą mazią. Kiedy major zatrzymał się i starannie wymierzył, dłoń niewolnika otworzyła się i na podłogę wypadł z niej metalowy klucz. Po chwili zabulgotało mu w gardle: - To tego chcecie, co? No to śmiało, skończcie z tym. A potem znajdźcie popierdoleńca i też go wykończcie. Major nie musiał go dobijać. Kiedy głowa opadła mu na ziemię, z oczodołu bryznęła krew i płyny ustrojowe, drgnął po raz ostatni i było po nim. Trask przywołał windę i kiedy drzwi się otworzyły, Goodly podniósł klucz, a major zawołał żołnierza, który poszedł pomóc Bygravesowi, i powiedział: - Wyprowadź go stąd i sprawdź, czy wszystko w porządku z waszym numerem trzecim. My jedziemy na górę. - Wsiadł do windy razem w Traskiem i Goodlym. Umiejscowiony z tyłu windy panel z przyciskami miał dwa guziki do jazdy na dolne poziomy, poziom parteru i dwa piętra do góry. Ponadto były jeszcze dziurki na dwa klucze. Jeden był na swoim miejscu, przy napisie PRYWATNE. Druga dziurka była pusta. Prekognita spojrzał na klucz w swojej dłoni, mówiąc: - Prościej to już nie można... - To zbyt proste - warknął Trask. - Poza tym mamy straty w ludziach. - Czy to twój talent się odzywa? - zapytał major. - Wciąż czujesz się nieswojo?
- Jestem za bardzo tym przestraszony! - odpowiedział Trask. - Wszystko jest nie tak. Ale musimy działać dalej. - Skinął głową do Goodly'ego, a ten włożył kluczyk do dziurki „GÓRA” i przekręcił go... Liz natknęła się na rannego żołnierza zaraz za głównym wejściem do Kopuły. Pomogła mu wydostać się na zewnątrz, na świeże powietrze. Pomyślała, że żołnierz może mieć możliwość skontaktowania się ze śmigłowcem, ale jego radionadajnik uległ uszkodzeniu. Dowiedziała się, że Trask razem z całą ekipą skierował się do środka kopuły, gdzie mieściły się windy. Ponadto ostrzegł ją, że wampirzy snajper, który go postrzelił, może być jeszcze groźny. Kiedy Liz weszła do kasyna, nie ośmieliła się na głos zawołać Traska, aby nie zwrócić na siebie uwagi uzbrojonego wampira. Do tego czasu niektóre z flar zdążyły zgasnąć i w środku zrobiło się ciemniej, a dym zgęstniał. Kiedy więc usłyszała hałasy gdzieś wewnątrz krzyki, strzały i trzaskanie - postanowiła pójść okrężną drogą, aby uniknąć ewentualnych kłopotów, i minęła się z „Rudzielcem” Bygravesem oraz wyprowadzającym go żołnierzem. Jednak kiedy skupiła się na swoim zadaniu - odnalezieniu Bena Traska i przekazaniu wiadomości od Chunga - osłabiła tym samym swoje telepatyczne zasłony. A właśnie na coś takiego czekał Nephram Malinari. - Ben, gdzie jesteś? - zastanawiała się zaniepokojona, patrząc na wznoszącą się do góry sześciokątną kolumnę z windami. Oczywiście Trask nie był telepatą i pytanie Liz pozostało bez odpowiedzi. A przynajmniej powinno pozostać bez odpowiedzi. Jednak: - Liz? (Był to głos Bena Traska - jego telepatyczny głos? - w jej głowie!) Czy to ty, Liz? Czy... mnie słyszysz? Jeśli tak to posłuchaj mnie, proszę. Musisz nam pomóc. Wpadliśmy w pułapkę na dole, zatrzasnęły się za nami drzwi, które można otworzyć tylko z zewnątrz. Wybuchła tutaj strzelanina i teraz się tutaj pali. Jeśli nas stąd nie wypuścisz, to też się spalimy! Gdzieś w tym mentalnym SOS była w stanie wyczuć nawet gorąc i niemal zobaczyć płomienie. Przekaz był niezwykle wyraźny, jak nigdy wcześniej. Być może Jake miał rację: jej talent z minuty na minutę robił się coraz silniejszy. Na pewno tak było! - Ben - pomyślała intensywnie. - Jak się do was dostać? Gdzie jesteście? - Na dole - odpowiedział. - W podziemiach kasyna. Możesz do nas dojechać, korzystając z windy. To jedyna droga.
W podziemiach? Gdzieś w plątaninie tuneli, przewodów i rur? Instynktownie spojrzała na podłogę i zobaczyła postać nieżywego mężczyzny, który leżał z mózgiem wyciekającym przez oczodół! Liz przeskoczyła przez nogę i usłyszała Bena, który najprawdopodobniej widział jej oczami. - Tego drania dorwaliśmy, pojechaliśmy za resztą na dół. Ale będziesz bezpieczna, bo oni są z drugiej strony pożaru. Skorzystaj z windy z napisem PRYWATNE. Tylko, proszę, pospiesz się! Liz przywołała windę, drzwi otworzyły się, weszła z lekką obawą i wówczas odezwał się w jej umyśle głos Traska: - Czy w którejś z dziurek od klucza znajduje się klucz. Jego głos był wystraszony, ponaglający oraz przepełniony czymś jeszcze... może oczekiwaniem? Na pewno tak było! W końcu ona była ich całą nadzieją, a oni czekali na ratunek. - Tak, klucz - odpowiedziała. - Jest w dziurce „do góry”. - Wyjmij go - rzekł głos. - Włóż do drugiej dziurki. Przekręć pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Tylko szybko, Liz. Szybko! Zrobiła tak, jak mówił. Kabina zaczęła zjeżdżać coraz niżej i niżej... *** Na wyspie Jethra Manchestera Jake Cutter, Lardis Lidesci i Joe Davis doszli do zadaszonej części kanału, w którym zacumowany był jacht milionera. Właściwie był to dom na wodzie, rodzaj willi na morzu. Usłyszeli odgłosy gwałtownej sprzeczki i rozdzielili się. Jacht wciąż był jeszcze przycumowany. Jacht i nabrzeże były oświetlone. Na zadaszonej części pokładu, za kabinami stało twarzami do siebie dwóch mężczyzn. Jeden był starszy, miał siwe włosy i siwą brodę. Miał na sobie koszulkę i spodenki koloru khaki, stał dumnie wyprostowany i wyglądał prawie jak żołnierz. Jake zorientował się, że jest to Jethro Manchester we własnej osobie. Młodszy mężczyzna, który trzymał karabin był niższy, ale jego opalone ciało i pozostałe cechy fizjonomii bardzo przypominały Bruce'a Trenniera, starszego brata, którego Jake nigdy nie zapomni. - Martin - donośnym głosem mówił Manchester - nie widzisz, że to już koniec i że nie uciekniesz przed tymi ludźmi? Jesteś jak chodząca zaraza, epidemia. Ja także. Jesteśmy jednak o wiele gorszą zarazą niż jakakolwiek, która pojawiła się na świecie czy w Biblii!
Chcesz to rozsiać wśród ludzi? Widzę, że jesteś do tego zdolny. Rób, co chcesz, ale nie dam ci mojego jachtu. Należy do mnie i zabiorę go ze sobą. Manchester trzymał w obu rękach kanister i kiedy to mówił, jednocześnie rozlewał zawartość kanistra po pokładzie. Czuć było zapach oleju napędowego. - Jethro, nigdy nie zapomnę, co ci zawdzięczam - odpowiedział Martin Trennier. Tylko dlatego jeszcze żyjesz i dlatego rozmawiamy. Ale mylisz się, sądząc, że to koniec. To dopiero początek! Ty byłeś ostatni, który został przemieniony, po tym, jak stało się to z twoją rodziną. On ci obiecał, że jest na to odtrutka i można to wyleczyć. No cóż, okłamał cię. Kazał mi ciebie także przemienić. Ale byłeś ostatni i wciąż nie jesteś do końca wampirem. Kiedy jednak całkowicie się przemienisz, a to na pewno nastąpi, to zorientujesz się, że miałem rację. Odsuń się i pozwól mi odpłynąć. Albo popłyń ze mną, to lepsze wyjście. Zobaczymy, co możemy wspólnie zdziałać. Kiedy Trennier to mówił, zszedł z pokładu, żeby odwiązać linę. Manchester skorzystał z okazji, żeby wziąć drugi kanister. Jednak tym razem, zanim zdążył rozlać pierwszą kroplę, Trennier doskoczył do niego i wytrącił mu kanister z rąk. Teraz skierował lufę broni prosto w pierś Manchestera. - Nie mam czasu, Jethro - warknął. - Albo płyniesz ze mną, albo zostajesz. Możesz żyć lub umrzeć. Wybieraj. Decyduj się. Manchester wyjął z kieszeni spodni zapalniczkę. Nacisnął, ale zapalniczka się nie zapaliła! Trennier zaklął, ale nie dał starszemu mężczyźnie drugiej okazji. Uderzył Manchestera kolbą karabinu w twarz, a siła uderzenia wyrzuciła mężczyznę za burtę. Kiedy Manchester płynął do brzegu kanału, Trennier stanął na skraju pokładu i z bezpośredniej odległości wystrzelił ze swojej broni. Jake na to tylko czekał. Zadziałali równocześnie z Joe Davisem, który nadbiegł z drugiej strony jachtu i strzelał w stronę Trenniera. Jake biegł w jego kierunku, w pewnej chwili zatrzymał się, przyklęknął i skierował końcówkę miotacza ognia na jacht i na człowieka na pokładzie. Trennier wystrzelił jeszcze kilka razy, ale nie wiedział, do kogo strzelać, ponieważ ogarniał i zjadał go ogień, a łódź dosłownie eksplodowała płomieniami. Po chwili Trennier zamienił się w czarną, podrygującą, tańczącą w agonii postać, która w końcu skurczyła się, przewróciła i znieruchomiała. Jake wyłączył płomień i wówczas od strony kanału dobiegły odgłosy chlapania. To był Manchester. Tył głowy, szyja i ramiona zamieniły mu się w czerwoną, mięsistą, płynną, żywą miazgę.
- Pozwólcie mi wyjść! - wołał. - Pozwólcie mi wyjść i dopiero wtedy umrzeć. Żyłem w wodzie, dla wody i dlatego nie chcę w niej umierać. Kiedy wyszedł i chwiał się na nogach na suchym lądzie, Jake powiedział do niego: - Panie Manchester, wszystko słyszeliśmy i bardzo nam przykro. - Wiem, wiem - Manchester pokiwał zakrwawioną głową. Cieszę się, że tu przybyliście. Nie ma już... mojej rodziny, a ja... nie mam ani powodu, ani prawa do życia. Rozstawił szeroko ręce, zamknął żółte, świecące oczy. Stał, tworząc sobą kształt krzyża. Joe Davis zacisnął zęby, trafił starszego mężczyznę celnym, litościwym strzałem. Stary Lidesci podszedł do ciała i zamachnął się maczetą, i w końcu, żeby być całkowicie pewnym, Jake dokończył dzieła w huku płomieni. W tym samym czasie jacht zamienił się w pochodnię skaczących płomieni, a trzech świadków odsunęło się i patrzyło, jak się dopala... Po chwili zaskrzeczało radio Davisa, po czym pilot zapytał, czy już po wszystkim. Davis odpowiedział, że tak, i wezwał na dół śmigłowiec numer dwa. Powiedział też wszystkim, że czas zacząć sprzątanie. Kiedy jednak zaczęli wracać do willi: - Co? - powiedział Jake, stając na palcach. Miał szeroko otwarte oczy i rozglądał się po całym ogrodzie. Jego oświetlona ogniem twarz wyglądała na zmieszaną i zszokowaną. Liz? Ale wtedy właśnie otworzył szerzej oczy w przypływie zrozumienia. To faktycznie Liz go wołała, tyle że była w Xanadu! - Jake! Jake, jeśli mnie słyszysz (jej telepatyczny głos był cieniutkim, wystraszonym szeptem, gdzieś w kąciku umysłu), to proszę, błagam, wyciągnij mnie stąd! Oprócz jej słodkiego głosu, było coś jeszcze, coś, co burczało basem jak średniowieczny kocioł stosowany do tortur: - O nie, moja mała złodziejko myśli. Myślałaś, że wykorzystasz swoją telepatię przeciwko mnie, ale to Malinari zastosował telepatię przeciw tobie! Okłamałem Bena Traska, zrobiłem coś, co wydawało się niemożliwe, i zlokalizowałem oraz wprowadziłem w dezorientację lokalizatora. A jeśli chodzi o wspaniałego prekognitę: on wyczuwa tylko zamieszanie, problemy, a to dlatego, że przewidział swoją i waszą śmierć! A teraz ten Jake, to chyba twój kochanek, co? Cha cha chaaaaaa! - O Jezu - jęknął Jake. Jednocześnie wiedział, że musi działać. - Korath! - krzyknął w przestrzeń w mowie umarłych. - Jestem - odpowiedział głos Koratha. - Tylko powiedz mi najpierw, czy zawarliśmy umowę, o której mówiliśmy? Czy z wolnej woli dajesz mi dostęp do swojego umysłu? Nie było czasu na sprzeczki i targowanie się. - Tak! - odpowiedział Jake. - Wszystko, co zechcesz, tylko pokaż mi te liczby.
- Niech tak się stanie - rzekł Korath. W umyśle Jake'a pojaśniało, jakby ktoś zapalił lampę, a niesamowity ciąg liczb przesuwał się w nieskończonym ciągu tak, jakby były wyświetlane na ekranie komputera... Jednak nie był to nieskończony przepływ czy też ciąg liczb. Jake rozpoznał nagle wzór i nagle, „instynktownie” wiedział, w którym miejscu je zatrzymać. A potem: Drzwi! - Ruszaj! - powiedział Korath. - Ja idę za tobą... Jake wszedł w drzwi i zniknął z pola widzenia Lardisa Lidesciego i Joe Davisa. - Co to? - Davis zamarł ze zdumienia. I nawet Lardis na chwilę zaniemówił, jak zwykle zadziwiony tym zjawiskiem. Jednak już po chwili doszedł do siebie i powiedział: - Nie przejmuj się. On robi taki trick. To tylko wzrokowa, eee, znaczy wzrokowe, no, ten... - Złudzenie wzrokowe? - Davisowi opadła szczęka ze zdziwienia. - No właśnie, coś w tym stylu - z wdzięcznością odparł Lardis. - Ale nie musimy na niego czekać, on ma swoje sposoby transportu. - A potem jeszcze raz pokiwał swoją niedźwiedzią głową i rzekł: - No, no... W całkowitych, pierwotnych ciemnościach Kontinuum Möbiusa Jake obracał się jak liść na wietrze. - TYLKO DOKĄD? - powiedział i niemal ogłuchł, kiedy jego słowa zabrzmiały jak uderzenia serca gigantycznego dzwonu! - Wygląda na to, że wystarczy tylko myśleć - powiedział Korath, który sam był pod wrażeniem Kontinuum. - Wyczuwam, że to miejsce jest istotą nicości, gdzie mowa - jako coś materialnego - nie może zaistnieć. Jednak mowa umarłych, która nie jest materialna, jest dozwolona. Jake zatrzymał ruch swojego ciała, odkrywając jednocześnie, że jest do tego zdolny. - Dokąd? Był w stanie wyczuć, jak ciągnie go Kontinuum, i wiedział, dokąd zabrałoby go, gdyby na to pozwolić: do pokoju Harry'ego w Kwaterze Głównej Wydziału E. Ale nie tam chciał się dostać. - A kto cię interesuje? - logicznie zapytał Korath. Oczywiście, że Liz! To ona wołała Jake'a - prosiła o pomoc - a jej telepatyczny głos był jak latarnia morska. Teraz przypomniał sobie, przypomniał sobie współrzędne i ruszył do niej. To było bardzo proste. Sama droga i dotarcie było niezwykle proste, ale reszta już nie.
Kiedy uformowały się drzwi, Jake nie wiedział, jak przez nie wyjść, i po prostu przez nie przeleciał. Wpadł wprost na ożywiony koszmar! Było to pomieszczenie, szyb albo jaskinia, ale jego oświetlenie, po kompletnych ciemnościach Kontinuum Möbiusa, było wręcz oślepiające. Po gwałtownym powrocie grawitacji z trudem łapał równowagę (przeciążony masą miotacza ognia), potknął się i wpadł na ścianę. Pod stopami wyczuwał coś miękkiego, wijącego się i usuwającego się spod stóp... ...Coś, co krzyknęło ze strachu, ale już po chwili objęło go ramionami. - Jake, och, Jake! - zawołała Liz, tuląc się mocno do niego, a jednocześnie kopiąc w coś i desperacko się odganiając. W zaciśniętej dłoni trzymała miniaturowego browninga, wymierzyła i nacisnęła spust. Klik! klik! klik! - usłyszeli, gdy iglica trzykrotnie uderzyła w pustą przestrzeń. Kilka łusek po nabojach leżało na piaszczystej podłodze, w miejscu, gdzie strzelała przed chwilą. Jake dopiero teraz zaczął orientować się w położeniu i w sytuacji. Zobaczył, co zamieniło tę dzielną, pewną siebie kobietę w przestraszoną dziewczynkę. To był dziwaczny, zwyrodniały ruch. Podłoga w tym miejscu była żywa... a raczej nieumarła! Jake ledwie mógł w to uwierzyć - właściwie to nie wierzył własnym oczom - ale musiał, ponieważ nie miał wyboru. Grota miała rozmiar dużego pomieszczenia. Wyłożony deskami chodnik biegł środkiem pomieszczenia i znikał w tunelach z obu stron jaskini. Po drugiej stronie chodnika jakieś piętnaście stóp dalej, podłoga była... inna. Była wybrzuszona, żylasta, pofałdowana i... ruszała się! To nie była podłoga! Coś się tam odwróciło. Poruszyło się, przełknęło ślinę i westchnęło. Było mięsiste i przypominało ośmiornicę, wielki, surowy kawał metamorficznego mięsa podrzucił w górę czerwono-żylaste odnóża, które spadły z powrotem w masę... tego! W większości miało to kolor martwego mięsa, dymiło i śmierdziało jak gaz produkujący bąble błotnego gazu. Bezrozumnie i bezcelowo pracowało nad stworzeniem czegoś podobnego do lian. A może nie całkiem bezrozumni. Bo kiedy Jake usiadł i przytulił do siebie Liz, owa rzecz wypuściła z siebie mackę, która niczym wijący się bicz zbliżała się ostrożnie do nich, przekraczając chodnik, jakby obwąchując znalezisko. Macka pulsowała, wibrowała, a na samym jej końcu utworzyło się oko! Oko miało jednolicie czerwony kolor, czujne, bez powiek. Musiało coś zobaczyć lub wyczuć, bo kiedy Liz pociągnęła znowu za spust - klik! klik! klik! - to pojawiła się zaraz druga macka wyciągająca się w ich kierunku.
Kiedy macka zbliżała się, na całej długości metamorficznej istoty wyrosły chciwe, żądne pożywienia paszcze. Te paszcze śliniły się i wykrzywiały - i miały ludzkie zęby! Ale co gorsza, niektóre z nich przemieniały się i przybierały kształt czerwono-żylastych penisów! Jake poczuł się jak wrośnięty w ziemię. Widok tego monstrum chwilowo sparaliżował go. Wyglądało na to, że cała masa tego cielska znajdującego się przed chwilą po drugiej stronie chodnika zaczyna zmierzać w jego kierunku, a już na pewno w kierunku Liz! Tego już było za wiele. Doszedł do siebie, odsunął Liz, podniósł lufę miotacza ognia i nacisnął spust, zapalając mały płomień. Zaklął szpetnie, ponieważ nic się nie stało. Nacisnął spust ponownie i jeszcze kilka razy, aż w końcu płomień małego palnika zapalił się. Następnie przesunął dźwignię i uruchomił równy, stały i śmiertelny wytrysk substancji palnej. Jake najpierw skierował strumień ognia pod własne nogi, celując w macki, chcąc je odsunąć od siebie. Z ogromną ulgą zobaczył, jak płoną i kurczą się pod bezlitosną nawałą ognia miotacza. Później podszedł kilka kroków z Liz kurczowo trzymającą się z tyłu za jego kurtkę. Doszedł do chodnika i zaczął palić brzuch tej rzeczy. Słychać było syk i widać było parę i agonalne podrygiwanie. I kiedy macki, ociekając osoczem, skurczyły się - a główna masa ciała skupiła się w jednym miejscu - na podłodze zaczęły się pojawiać skupiska czarnych grzybków, które roztapiały się w chemicznym ogniu. Smród spalenizny był obezwładniający i przyprawiał o mdłości, ale Jake nie przestawał strzelać, nieustannie obrzucając przekleństwami płonący „ogród” Malinariego. Ale było to podstępne, wampirze dzieło. W kurczącym się ciele pojawił się otwór i wyskoczyła z niego głowa, głowa niemalże ludzka, a z niej wyrosły ramiona. Jake znowu poczuł się chwilowo sparaliżowany i nie był w stanie uwierzyć w to, co widzą jego oczy. Ale koszmar był naprzeciw niego i to absolutnie realny. Ale był z nimi także Korath i to z całkiem realną obecnością. Pojawił się w umyśle Jake'a, sycząc w mowie umarłych: - To on! Demetrakis Mindsthrall, były porucznik Malinariego, kolejny po mnie rangą! Malinari wykorzystał go, ponieważ od bardzo dawna był wampirem. Tylko ciało zakażone bardzo dawno temu może wydać takie plony. I pomyśleć, że jeśli nie byłby to Demetrakis, to na pewno mnie spotkałby taki los... Ktokolwiek to był, to przyszedł na niego czas.
- To prawda - zgodził się z nim Korath. - Czas na prawdziwą śmierć. Wiem, że będzie ci za to wdzięczny. - Jake skierował ogień na tę straszną rzecz, a ona topniała i zajęła się ogniem jak żywa pochodnia. Po jakimś czasie nacisnął dźwignię przepustnicy, zmniejszając ogień. Chciał zobaczyć, czy dokonał wystarczających zniszczeń. Jaskinia śmierdziała spalonym mięsem i wypełniał ją czarny, gęsty dym. Nie było żadnego ruchu, prócz słabo oświetlonego kąta. Coś się tam poruszyło i Jake zbliżył się, idąc po dymiącej podłodze. Stawiając kroki, upewniał się, czy nie wszedł w zakażone resztki. Kiedy doszedł do kąta, usłyszał: - Pomocy! - Był to ledwo słyszalny, cichutki szept. - Pomóż mi, proszę! Krótki, pojedynczy płomień z miotacza odgonił zmrok, a późniejszy dłuższy potwierdził, że to, co zobaczył, nie było złudzeniem. To potwierdzenie było naprawdę niezbędne. W kącie jaskini było coś, co od szyi w górę było człowiekiem, a od szyi w dół człowiekiem już nie było. Z tej purpurowej, niegdyś pyszałkowatej twarzy wystawały wyłupiaste oczy zdradzające agonalne cierpienie, którego intensywności Jake mógł się tylko domyślać. Ciało tego „czegoś” było bagnistym, nagim tułowiem bez kończyn, mięsem różniącym się składem od monstrualnego strażnika ogrodu Malinariego. Jake'a opanowały nudności - z trudem opanował odruch wymiotny - kiedy dotarło do niego, że to zmutowane zwyrodnienie było kiedyś człowiekiem, którego zamieniono w żywy pokarm dla tego ogrodu i jego strażnika! Pulsujące, przeźroczyste arterie grubości palca - jak mięsiste robale - wciąż łączyły dwa organizmy i sięgały do środka jaskini, gdzie ze spalonego i rozdartego na części ciała strażnika wciąż jeszcze tryskała żółta i karmazynowa plazma, pulsując w zadymionym powietrzu. To dopełniało całość tragicznego obrazu. Jednak najgorsze w tym wszystkim było to, że Jake wiedział, kim był ten człowiek, a raczej to, co z niego zostało. Był to wciąż egzystujący Peter Miller - o ile można to nazwać egzystencją - który zdawał sobie sprawę ze swego losu. Zakrawało na cud, że jeszcze mógł prosić o pomoc. Jednak takie życie było klątwą, której Jake nie życzyłby nawet swemu najgorszemu wrogowi. Było to gorsze od jakiejkolwiek śmierci, sama śmierć w porównaniu z tym losem była błogosławieństwem. I kiedy Miller zdołał zebrać siły i szepnąć: - Proszę... pomóż mi,
proszę! - to Jake był szczęśliwy, że może spełnić jego prośbę. Trochę to potrwało, ale trzeba było zużyć cały zapas paliwa, aż do ostatniej kropli. Gdy było po wszystkim, Jake odwrócił się i spojrzał na Liz. Dokąd teraz? - Faktycznie możesz to zrobić? - Liz już prawie doszła do siebie, ale wciąż kurczowo trzymała się jego kurtki. - Kontinuum Möbiusa? - Tak - odpowiedział. - My... to znaczy ja mogę to zrobić. - Do kuli na szczycie kopuły - powiedziała. - Tam jest Ben. Muszę mu coś powiedzieć. Wpadliśmy w pułapkę, Jake, i to wszyscy. Myślę, że grozi nam poważne niebezpieczeństwo. Malinari wkradł się do mojego umysłu i udawał Bena! Ale pod sam koniec - tuż przed zakończeniem komunikacji - to ja byłam w jego umyśle! Telepatia działa w dwie strony. On był strasznie pewny siebie! Myślę, że coś jeszcze planuje. Wyczułam to w jego umyśle. - Kiedy mnie wezwałaś - zauważył Jake. - Usłyszałem coś z tego, co mówił do ciebie. Masz rację, wydawał się bardzo pewny siebie. Może nawet zbyt pewny. Liz skinęła głową i powtórzyła: - Kopuła, nad kasynem. Zabierz nas tam. - Trzymaj się mnie - powiedział Jake. Leciał helikopterem nad Xanadu i dzięki temu znał współrzędne. A Korath znał liczby... Usadowiony w swoim punkcie obserwacyjnym na skalnej ścianie Malinari przemierzał palcami po szeregu przycisków i zastanawiał się, który z nich wybrać. Dziewczyna na pewno została już wchłonięta przez jego ogród, i trochę szkoda... że nie mógł z nią trochę dłużej poprzebywać w jej umyśle, żeby wyjaśnić, co ją czeka, poczuć jej przerażenie. Ale cóż, miał inne rzeczy do zrobienia. Mgła podniosła się i na całym terenie Xanadu sięgała już do kolan. Ta mgła była jak sieć pajęcza, która przenosi informację o najmniejszym drgnieniu do swojego pana i stwórcy. To było medium pozwalające rozprzestrzenić telepatyczne czułki. Dzięki tej mgle mógł dotykać ludzkich much, które w nią „wpadły”. Znał położenie każdego człowieka w Xanadu. Ale byli tam również i tacy, którzy nie potrzebują żadnej mgły. Jednym z nich był lokalizator: ranny, siedział na dole w samochodzie i trzymał się za głowę... co za szkoda, że obszar koło niego nie był zaminowany. W kuli na szczycie kopuły był jeszcze tak zwany prekognita razem z Benem Traskiem. W tak bliskiej odległości ich talenty były niczym magnesy przyciągające uwagę Malinariego do najwyżej położonej
kondygnacji kasyna. Był w stanie wyczuć ich obecność! Kula na kopule została zaminowana, wystarczyło jedynie dotknąć przełącznika. Znowu jego ręka zawisła pożądliwie nad głównym przełącznikiem... Nie. Musi trzymać się planu. Niech przed śmiercią dowiedzą się, jaki błąd popełnili. Najpierw to co na zewnątrz, żeby zobaczyli, że wpadli w pułapkę, później ładunki w środku, a sama kula na samym końcu. Teraz jego palce poruszały się pewnie i szybko. Kolejno dotykały zewnętrznego kręgu przełączników... Lokalizator nagle zobaczył przez rozbite okno samochodu dziwną postać wychodzącą z gęstniejącej mgły. Mgła opływała samochód i znacznie ograniczała widoczność. Jednak Chung nieraz był już w znacznie gorszych tarapatach, no i posiadał gotowy do strzału pistolet maszynowy. Dziwna, otulona mgłą sylwetka podeszła bliżej. Chung wymierzył dokładnie w jej środek. W następnej chwili zobaczył błysk odblaskowego paska, westchnął i rozluźnił się. Dostrzeżony dziwny obiekt był żołnierzem niosącym w strażackiej pozycji drugiego żołnierza. We mgle wyglądali razem jak wieloręka postać. Kiedy Chung zorientował się, z kim ma do czynienia, wysiadł z samochodu i zawołał: - Tutaj! Przynieś go do samochodu. - Za pierwszą dwójką nadchodził jeszcze ktoś. Machnął ręką i widać było, że chodzenie sprawia mu trudności. Lokalizator poznał „Rudzielca” Bygravesa i ruszył na jego spotkanie. - Wszystko w porządku? - zapytał. Wziął go pod lewe ramię, dodając: - Mogę ci pomóc? - Przeżyję - warknął Bygraves. Po chwili zobaczył błysk zniecierpliwienia w oczach Chunga. - O co chodzi? - O twoje radio - powiedział Chung. - Czy można przywołać helikopter? Wiem, gdzie się schował Malinari! Oczy Bygravesa rozjaśniły się i zapłonęły. Zacisnął zęby i kliknął kilka razy mikrofonem, aby zwrócić na siebie uwagę pilota. - Zaraz go ściągnę - zwrócił się do lokalizatora. - Powiedz tylko, gdzie ma skierować ogień. To wszystko... Z tego co Trask, Goodly i major mogli zobaczyć, wnętrze kuli było z przepychem urządzoną poczekalnią pełną marmuru, chromu i skóry. Pięć obłożonych marmurem
słupów otaczało pojedynczy szyb windy i podpierało wysoko zawieszony sufit. Znajdujący się w środku pomieszczenia szyb windy otaczały spiralne schody, które prowadziły do pomieszczeń prywatnych lub do biura. Pomieszczenie miało bardzo słabe oświetlenie składające się z licznych, niebieskich żaróweczek tworzących miniaturowe konstelacje imitujące nocne niebo. Granatowa, duszna atmosfera przypominała noce z Krainy Gwiazd, co jeszcze bardziej przypominało siedzibę Wampyra. Jednak Trask wraz z kolegami nie mieli szansy zebrać więcej informacji o tym miejscu, ponieważ zaraz po tym, jak zamknęły się za nimi drzwi windy, znaleźli się pod obstrzałem. Prawdę mówiąc, to strzały rozległy się dopiero, kiedy już wychodzili z windy, jak drzwi całkowicie się otworzyły. Błyskawicznie schowali się za filarami, z których kule odłupywały marmurowe odpryski. Dla Traska nie wyglądało to zbyt dobrze. W zamkniętej klatce stanowili o wiele lepszy cel, w który naprawdę trudno byłoby nie trafić. Zwłaszcza gdyby ktoś oczekiwał na przybyszów! A jednak nikogo nie trafiono, chociaż przez kilka długich minut musieli ukrywać się za kolumnami przed sporadycznymi wystrzałami. Gdzieś w głębi siebie Trask wyczuwał (albo tak doradzał mu jego talent), że ktoś się zabawia ich kosztem. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że nie można dopuścić do tego, żeby działać dalej zgodnie z narzuconym scenariuszem. Patrzył na prekognitę oraz majora, którzy schowali się za kolumnami, i zastanawiał się, co robić dalej. Jeżeli chodziło o snajpera (co raczej nie było najlepszym określeniem dla tego strzelca), to najprawdopodobniej był sam. Wszystkie wystrzały dochodziły tylko z jednego miejsca na trochę wyższym poziomie i nigdzie indziej nie słychać było oznak ruchu czy innych dźwięków. Trask skorzystał z przerwy pomiędzy strzałami i zawołał do majora: - Co teraz? Major nie tracił czasu, przez cały czas namierzał pozycję strzelca, nabrał pewności co do jego usytuowania. - Teraz padnij! - zawołał. Ostrzeżenie nadeszło w samą porę. Mimo zamkniętych oczu i zasłaniającej go kolumny Trask widział oślepiająco białe światło, które przebiło się przez zaciśnięte powieki... i jednocześnie poczuł straszliwy wstrząs podłogi, i usłyszał wybuch, a po nim uderzenia fruwających wszędzie szklanych odłamków. Na chwilę zapadła całkowita cisza, a później dał się słyszeć jęk, który zamienił się w krzyk.
Z dymu wyłonił się strzęp męskiej postaci, utykał i sam wydzielał z siebie dym. Jego oczy świeciły jak rozpalone węgliki. Major, Trask i Goodly nie czekali ani chwili na to, co ta postać mogłaby zrobić, tylko otworzyli zmasowany ogień w jej kierunku. - Mamy go! Dorwaliśmy Malinariego! - Major podniósł się i pobiegł do góry po marmurowych schodach. Prekognita i Trask dołączyli do niego chwilę później. Trask pokręcił głową. - To nie Malinari - Trask zakrztusił się dymem. - I to jeszcze nie koniec. Winda pojechała i zostaliśmy uwięzieni. Wpadliśmy w pułapkę zastawioną przez stwora, którego chcieliśmy dopaść... Jego słowa zlały się z nagłym grzmotem i oślepiającym światłem dochodzącym zza porozbijanych okien. Mężczyźni spojrzeli po sobie, po czym podbiegli do okien i popatrzyli na scenę przypominającą dantejskie piekło. Na obrzeżach Xanadu unosiły się w powietrzu ruiny zabudowań, przybierając czerwono-żółte barwy. Kolejne ogniste kule unosiły w nocne niebo grzyby kurzu i popiołu. Ale Trask miał rację: to nie był jeszcze koniec. Kiedy praktycznie ubezwłasnowolnieni patrzyli we trójkę na to, co się dzieje, w środku, między płonącym okręgiem a kasynem, druga seria eksplozji, a zaraz po niej trzecia rozdarła na strzępy cały ośrodek. Do Kopuły Rozkoszy zbliżały się kręgi destrukcji, wyrzucając w powietrze płonące odłamki i zamieniając noc w jasność dnia. - Zaraz zatrzaśnie się pułapka - zachrypiał Trask. - Xanadu nie jest mu już potrzebne i zniszczy je do końca, a nas wraz z nim. Teraz kolej na nas! - Cały teren został zaminowany! - Majorowi zszarzała twarz. - Powinienem wiedzieć o tym w chwili, gdy nastąpił pierwszy wybuch, kiedy zginął mój pierwszy człowiek. - Nie obwiniaj się - powiedział Trask. - Wszyscy byliśmy równie głupi. A ten drań sobie gdzieś siedzi i obserwuje nas, mając świadomość, że już wiemy, co nas czeka. Domyślam się, że wezwanie śmigłowca nie ma sensu? - Miałoby to sens, gdyby było możliwe. Ale nie w tym miejscu. Tak czy owak kiedy weszliśmy do windy, moje radio przestało działać. Jakieś sprzężenie. Kiedy kończył wypowiedź, Goodly zachwiał się i złapał majora za ramię. - Jake! - wyrzucił z siebie prekognita. - O Boże, Ben! To Jake! - Jake? - Trask powtórzył za nim. - Co z nim? - On... jest w drodze do nas - odpowiedział Goodly. - Ale winda także! - Jake jest w windzie? - Trask nie mógł go zrozumieć.
- Nie - Goodly zaprzeczył ruchem głowy. - Jake jest w Kontinuum Möbiusa. To bomba jest w windzie! Potknąłem się, bo właśnie miałem wizję. Bomba wybucha i to bardzo blisko i na dodatek zaraz! Major już miał się pytać, o co chodzi, ale nie było na to czasu. Jake razem z przyczepioną do niego jak pijawka Liz pojawił się w kłębach zadymionego powietrza dokładnie w chwili, gdy zadźwięczał dzwonek oznajmiający przybycie windy. Jake i Liz chwiali się jeszcze na nogach i byli nieco zdezorientowani. Major nie wiedział, co to wszystko znaczy, a prekognita, który wiedział, że ma umrzeć, nie mógł oderwać wzroku od windy. Tylko Trask zobaczył całą „prawdę” o tym zdarzeniu i dzięki temu wiedział, co trzeba robić. - Do mnie! - krzyknął. - Do mnie! - i nie czekając dalej, zgarnął całą czwórkę, ściskając ich ku sobie ramionami. - Co? - zapytał Jake, który kompletnie nie wiedział, o co chodzi. - Zrób drzwi! - krzyknął na niego Trask. - Na litość boską, zrób te cholerne drzwi, i to duże! Natychmiast! Jake i Korath utworzyli drzwi. Podmuch wybuchu wrzucił całą piątkę (albo szóstkę, licząc Koratha) w Kontinuum Möbiusa. Wybuch i podążający za nim ogień nie pozostawał Jake'owi wyboru: tylko jedno miejsce wydawało się bezpieczne. Przypomniał sobie niemal nagich, zrelaksowanych, odpoczywających przy basenie ludzi oraz helikopter, który rzucał cień na wodę. Wraz z tym wspomnieniem automatycznie ukazały się współrzędne. Nagle wszyscy wylądowali w basenie i wynurzyli się, kaszląc i wypluwając wodę... ...i od razu zobaczyli, jak śmigłowiec numer jeden ustawia się przodem do zbocza na wysokości stu pięćdziesięciu stóp. Zawisa jak jastrząb w powietrzu i otwiera ogień z działek do niezbyt widocznego celu. Malinari także zobaczył śmigłowiec ze swej kryjówki i trudno mu było uwierzyć w ten widok. Jednak musiał uwierzyć w to, kiedy działko zaczęło wyrzucać z siebie pociski, trafiając w komin. Została mu jeszcze chwila, żeby włączyć ostatnie przyciski. W następnej chwili rzucił się przez okno w dół, przekształcając po drodze ciało. Pilot tylko przez moment miał szansę go zobaczyć, w podczerwieni ukazała się zmieniająca się spłaszczona plamka postaci, która najpierw pomknęła w dół jak kawałek ołowiu, następnie przybrała kształt płaszczki, aż w końcu poszybowała, znikając z pola widzenia. Pilot miał nawet możliwość zestrzelenia obiektu, ale potężne podmuchy
piekielnych wybuchów wytrąciły maszynę z równowagi i pilot ratował się, uciekając z miejsca zagrożenia. Kiedy Jake razem z pozostałymi osobami wychodzili z basenu, nad nimi przeleciał z szybkością strzały Nephram Malinari. Wyglądał jak prymitywny pterodaktyl z epoki dinozaurów, choć w rzeczywistości był to drapieżca z innego, równoległego świata. Trask zobaczył go - karmazynowe oczy, ciemny, rozmyty obraz pędzącego kształtu - a później usłyszał dobiegający z wysoka śmiech. Słysząc ten śmiech i przypominając sobie Zek - nigdy o niej nie zapominając wszystko, czego Trask chciał w tej chwili, to wyrzucić z siebie całą nienawiść i życzyć temu potworowi jak najgorszej śmierci. Wiedział, że to niemożliwe, ale nigdy niczego w życiu tak nie pragnął. Malinari dzięki bliskości oraz sile intencji Traska przechwycił jego myśli i odpowiedział: - Taka nienawiść woła o uwagę, panie Trask. Ona podsyca nienawiść! Jeśli chodzi o życzenie śmierci: jeszcze okaże się, kto jest najsilniejszy. Nie tu i nie teraz, ale w innym miejscu i o innej porze. Na razie tylko pokazałem ci część tego, co potrafię, ale jeśli chcesz walczyć dalej, to najpierw musisz przetrwać tę noc. Niestety, myślę, że ci się nie uda. Jeśli jednak przeżyjesz, to nie rozpaczaj. Bo będę na ciebie czekać, panie Trask, będę czekać... Nie tylko Trask, ale wszyscy słyszeli ten ciemny głos we wnętrzach umysłów. Najwyraźniej dotarło to do Liz. Słyszała i mogła nawet coś więcej zobaczyć. Dostrzegła plan Malinariego: przelot do bezpiecznego schronienia w innym miejscu i w innym kraju. Omal nie udało jej się odkryć, jakie to było państwo, ale niestety Malinari zauważył jej obecność i wycofał się do sfery mrocznej ciemności. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą brzmiał jego złowrogi telepatyczny głos, pozostał tylko gęsty, umysłowy smog, który jak dym podążył za nim. Malinari zniknął... Jednak jeżeli chodzi o Traska i resztę ludzi w Xanadu, to daleko im było do jakiegoś bezpiecznego miejsca. Cały teren Xanadu zamienił się w gigantyczny pożar. Rozbrzmiewały kolejne, gigantyczne eksplozje, które wstrząsały okolicą. Na szczycie Kopuły Rozkoszy nie było już kuli Malinariego, za to na ziemię wciąż spadał deszcz szkła i plastiku. Nocne niebo było pełne fruwających płonących skrawków i odłamków. W miejscu, gdzie na początku akcji wylądował helikopter, teraz uniosła się fontanna z ziemi i trawy. Tutaj Malinari popełnił błąd. Jeden z nielicznych i zapewne ostatni.
Ale sama kopuła, budynek kasyna wciąż stał. Lecz właśnie w tym momencie prekognita Ian Goodly krzyknął: - Wielkie bum dopiero nadchodzi. To kasyno. Opóźniony zapłon, jak chwila przerwy przed finałem w pokazach sztucznych ogni! Całe szczęście Bygraves przejął inicjatywę. Sądząc, że dowódca zginął w chwili, gdy ustał kontakt radiowy z majorem, rozkazał wszystkim żołnierzom opuścić kasyno. Właśnie wybiegli i gromadzili się koło basenu. Ale rozglądając się wokół basenu, aż do najdalszych granic ośrodka wszędzie widać było piekielne płomienie. Nawet gdyby już nic więcej nie wybuchło, to z pewnością temperatura rozprzestrzeniającego się pożaru zabiłaby wszystkich w połowie drogi. - Zaraz wybuchnie! Zaraz wybuchnie! - zaczął krzyczeć prekognita. Wyglądał przy tym tak, jakby nagle dopadł go atak paniki. Zaraz potem nadleciał płonący odłamek kuli, który szybował jak lądujący spadochroniarz. Opadając zahaczył o przewód elektryczny. Nagle posypały się iskry, co zwróciło uwagę Traska i majora. Spojrzeli po sobie i ruszyli do miejsca, gdzie wsiadało się do jednoszynowej kolejki, nie dalej niż pięćdziesiąt stóp od basenu. Reszta ludzi pospieszyła za nimi. - Co zamierzacie? - Jake zapytał Traska. - Jednoszynówka jest na słupach - wysapał Trask. - Tam jest zasilanie. Może uda nam się uruchomić kolejkę i wydostać się stąd, a przynajmniej oddalić od tego, co najgorsze. Może dostaniemy się na parking i do ciężarówki. Był to pomysł równie dobry jak inne, ponieważ opancerzony samochód leżał na boku przewrócony eksplozją w ogrodzie. Na szczęście lokalizator David Chung razem z Bygravesem i jego ludźmi zdążyli do tego czasu opuścić to miejsce. Stwierdzili podobnie jak Jake, że basen może być jedynym schronieniem przed wybuchami i pożarem, który z każdą chwilą coraz bardziej się zbliżał. Rosnąca temperatura i coraz gęstszy dym zaczynały dusić ludzi. Jake pociągnął za sobą Liz i będąc pierwszym, wsiadł na samym początku pierwszego z dwóch otwartych wagoników. Zajął miejsce kierowcy, nacisnął czerwony guzik i kiedy zabrzęczał silnik, kurczowo złapał za drążek kierowniczy. Trudno było o prostszy system kierowania tym pojazdem. Popchnięcie drążka rozpędzało wagoniki, a cofnięcie zatrzymywało skład. Przed nimi pojedyncza szyna wznosiła się do góry i zakręcała, kończąc się przy zewnętrznym parkingu, w pobliżu
recepcji, bramy Xanadu i strefy bezpieczeństwa. Kiedy silnik rozgrzewał się, prekognita powtarzał, głośno krzycząc: - To zaraz wybuchnie! Nadbiegali ludzie, niektórych niesiono, wskakiwali do wagoników. W końcu Trask zawołał: - Już wszyscy. Zabieraj nas stąd! Jake przesunął dźwignię do przodu. Powoli, niesamowicie powoli, a przynajmniej tak się wszystkim zdawało, wagoniki wznosiły się po szynie do góry i nabierały szybkości, podążając wzdłuż unoszącej się na słupach szynie. Pięćdziesiąt stóp, sto, wciąż nabierali prędkości. I wtedy wybuchła Kopuła Rozkoszy. Wybuch był potworny i kasyno dosłownie podniosło się do góry, opadło, pękło pod wpływem niepowstrzymanych gazów i rozprysło wokoło czerwono-żółtymi strumieniami ognia. Cała budowla zniknęła w kurzu, gruzie i ogniu i po chwili gorący podmuch ruszył na zewnątrz, i zakołysał wagonikami, zmuszając pasażerów do zaciśnięcia zębów i kurczowego trzymania się uchwytów. Jednak szybko wagoniki uspokoiły się i niebezpieczeństwo minęło. Tak przynajmniej wszyscy pomyśleli... ...oprócz Goodly'ego. - Została jeszcze jedna bomba! - krzyknął znienacka. - W pobliżu recepcji domu przy bramie! - Miał rację. Ta bomba, podobnie jak bomba w Kopule Rozkoszy, miała urządzenie opóźniające zapłon. Kiedy wybuchła, zabrała ze świata żywych przyzwoitego człowieka, tylną straż. Ale zabrała także ostatni odcinek torowiska! Za Jakiem siedziała Liz. - Patrz! Popatrz! - wskazywała przed kolejkę. Jake właśnie tam patrzył. Poprzez dym i ogień zobaczył, że wybuch zniósł z powierzchni ziemi wieżę podtrzymującą torowisko. Tuż za nią ziała pusta przestrzeń, pod spodem, jakieś trzydzieści stóp niżej, otwierało się czerwone, ryczące piekło! Jake przesunął dźwignię maksymalnie do tyłu... ale nic to nie dało. Zasilanie zniknęło razem z kablami zmiecionymi siłą wybuchu. Wagoniki toczyły się dalej siłą rozpędu z szybkością około trzydziestu mil na godzinę. Ale talent Iana Goodly'ego znowu działał z pełną siłą. Pochylił się nad Jakiem i krzyczał mu do ucha:
- Posłuchaj, Jake! Jest jeszcze wyjście. Widzę je. Uda się nam! I powiedział Jake'owi, co zobaczył, i to w chwili, gdy wagoniki dotarły już do końca toru i chyliły się w kierunku rozpalonego, czekającego na dole piekła. Korath też wiedział, co jest potrzebne, i wytworzył fantastyczne wzory matematyczne, które znowu zaczęły przebiegać przez umysł Jake'a, który zastopował je i otworzył takie drzwi, że nawet Harry Keogh byłby z nich dumny. A potem ciemność otoczyła wagoniki - Ostateczna Ciemność, pochodząca z okresu, gdy jeszcze nie było czasu - a już po chwili, która jednakże mogła trwać tyle co wieczność, światło, łagodny księżyc i blask gwiazd rozbłysły, w chwili gdy Jake otworzył drzwi wyjściowe z Kontinuum Möbiusa w dobrze znanym sobie miejscu. Wagoniki miały od spodu kształt łódek. Dzięki temu nie zakopały się w ziemi, ale sunęły po suchej trawie i piaszczystej glebie ogrodu bezpiecznego domu, w którym urządzono zaledwie przed kilkoma dniami główną kwaterę w Brisbane. Wagoniki zatrzymały się tuż przy murze ogrodzenia. Tylny wagonik trochę się przekrzywił, ale nie na tyle, żeby ktoś z niego wypadł... Przez dłuższą chwilę panowała cisza. W końcu Jake i ludzie z Wydziału E zaczęli się wygrzebywać z pierwszego pojazdu. Z trudem zachowywali równowagę i chętnie kładli się na wyschniętej trawie, głęboko oddychając. Po chwili ktoś (Liz rozpoznała głos „Rudzielca” Bygravesa) powiedział: - Ja pierdolę! - I wszyscy zaczęli mówić jednocześnie.
Epilog Jethro Manchester zbudował w Xanadu Kopułę Rozkoszy. Teraz nie było już ani kopuły, ani Jethra Manchestera. Ich koniec był równie niezasłużony, jak brutalny i przerażający. Odszedł także ten, kto przyczynił się do zrujnowania Xanadu oraz życia Manchestera. Tylko że Nephram Malinari nie umarł, lecz umknął. Polowanie na tego przybysza z innej planety dopiero się rozpoczęło i stało się tak ważne jak żadne wcześniejsze zadanie. Bo jeśli Vavara i Szwart próbowali dokonać tego, co zaczął robić Malinari ze swoim podziemnym „ogrodem”, to cenne ludzkie życie może być zagrożone jak nigdy dotąd przez to co nieumarłe... Następnego dnia, po tym jak Australijczycy skremowali swoich czterech poległych towarzyszy broni, major i jego dwóch przybocznych oficerów odprowadziło Traska i resztę ludzi z Wydziału E na lotnisko w Brisbane. Trask siedział z majorem, ciesząc się, że mogą zamienić kilka słów na osobności. Jake, Liz i reszta ekipy usiadła przy stoliku razem z Bygravesem i Davisem, ale rozmowa niezbyt się kleiła. Wyglądało to tak, jakby niewiele było do powiedzenia. Ale Trask i major sił specjalnych mieli coś jeszcze do omówienia. - No to czeka cię ciąg dalszy - powiedział major. - Wygląda na to, że to się nigdy nie skończy - powiedział Trask. - Kiedy już myślimy, że jest po wszystkim, to zawsze pojawia się coś nowego. Nie zawsze jest to aż tak poważne jak to, przez co razem przeszliśmy, ale zawsze jest to coś wrednego. - A ty nigdy nie dasz sobie z tym spokoju - rzekł major i było to bardziej stwierdzenie faktu niż pytanie. - Nigdy! - warknął Trask. - Na dodatek tym razem jest to osobista sprawa. Tylko że osobista czy nie osobista, zawsze jest tak samo. Widzieliśmy to już wcześniej i zobaczymy znowu. Jeżeli o mnie chodzi, to nie spocznę, dopóki drań nie zdechnie. Albo dopóki ja nie umrę. - Malinari?
- Oczywiście - przytaknął Trask. - Chcę zobaczyć jego trupa i tylko to mnie interesuje! I dorwę go bez względu na koszty. Lardis Lidesci powiedziałby, że to jest moje przyrzeczenie. Oczywiście! Cygańskie ślubowanie. - Masz niezłych pomocników - major rzucił spojrzeniem na ludzi siedzących z jego oficerami. - Dość dziwni, ale naprawdę nieźli. Na przykład ten David Chung. Taki spokojny człowiek, a nosi w sobie stację radarową. A ten wysoki facet, Ian Goodly, nie chciałbym grać z nim w karty. Albo Liz, która wie, o czym myślą ludzie. Z nią tym bardziej nie zagrałbym w karty! A co do Jake'a... po prostu nie wierzę w to co on wyprawia! Choć uratował mi życie, to ja i tak nie mogę w to uwierzyć. - Wiem - odpowiedział Trask. - I nie mogę ci pomóc, bo nie wolno nam o tym rozmawiać. Jako facet ze służb specjalnych wiem, że mnie zrozumiesz. Jeśli ci to pomoże, to przyznam się, że czasami sam w to nie wierzę. Czasem budzę się rano i myślę, że śnił mi się koszmar. A przy tym pamiętaj, że jestem jedynym gościem, który rzeczywiście wie, co jest prawdziwe! Major pokręcił głową i stwierdził: - Jesteście bardzo szczególni. Bardzo. Ale cieszę się, że mogłem was poznać. - Ja też - odparł Trask. - Bardzo mi przykro, że... - Wiem - przerwał mu major. - Jedynym pocieszeniem jest to, że nam się udało. Tych czterech żołnierzy być może uratowało tysiące innych istot. Ale Trask pokręcił głową. - Tysiące? Na tej planecie żyje ponad sześć miliardów ludzi. To tyle ludzi uratowaliśmy. Albo zaczęliśmy ratować. - Słysząc to, wiem, że było warto - stwierdził major. W tej chwili Liz zawołała: - Zaczęła się odprawa. . . - Czas na nas - powiedział Trask, podnosząc się z miejsca. Major wyciągnął przed siebie rękę na pożegnanie, spojrzał na nią, podał mu swoją i rzekł: - Nawet nie znam twojego imienia! - Jestem Tom. - Tylko Tom? Major Tom? - Tyle wystarczy - odrzekł major, uśmiechając się szeroko. Trask również się uśmiechnął i stwierdził: - No cóż, majorze Tom, czeka na nas kontrola. Major miał przy sobie grubą paczkę o długości osiemnastu cali. Teraz podał ją Traskowi.
- To dla ciebie - powiedział. - Moi ludzie to znaleźli, kiedy sprzątali tunele pod Xanadu. Została opalona, więc gwarantuję, że nie jest skażona. Nie wierzę w zdobywanie trofeów, przynajmniej przestałem w nie wierzyć po tym, co tutaj się stało. Po czym podali sobie dłonie raz jeszcze, bo i tak na nic więcej nie zostało już czasu. Trask ze swoimi ludźmi ruszyli na pokład odrzutowca linii Qantas... Kiedy czekali przy bramce na odprawę, Jake wyczuł na sobie czyjeś spojrzenie i spojrzał
w
stronę
ściany
oddzielającej
stanowiska
odprawy
od
balkonu
dla
odprowadzających. Zza szyby zniekształcona odbiciami innych pasażerów patrzyła na niego szczupła, dziobata twarz. Na chwilę ich spojrzenia spotkały się i Jake odwrócił wzrok. Odwrócił wzrok, lecz tylko na moment... ...ponieważ coś zaskoczyło w jego pamięci i sprawiło, że spojrzał ponownie. Ale twarz zniknęła. Ben Trask, który stał tuż za Jakiem, zauważył jego reakcję i spytał: - Zauważyłeś coś? Jake zmarszczył brwi, ale po chwili zaprzeczył ruchem głowy. - Nie - odpowiedział. - Nie sądzę. Przez chwilkę wydawało mi się, że kogoś rozpoznałem. Trask popatrzył na niego w szczególny sposób, przechylając jednocześnie głowę. - A może martwisz się tym, że ktoś ciebie rozpoznał? Jake wzruszył ramionami, odpowiadając: - To też. Ale tutaj, w Australii? Niemożliwe. Tak, niemożliwe. No bo co robiłaby tutaj ta zawszona, wredna morda mordercy twarz człowieka, która pojawiała się w najgorszych koszmarach Jake'a. Twarz jednego z żołnierzy Luigiego Castellana, facjata, której nie sposób zapomnieć od czasu potwornej nocy w Marsylii. Co robiłby tutaj ktoś taki? Znowu wzruszył ramionami i usunął skojarzenia z umysłu. Był to fragment jego obsesji i tyle. Po prostu od czasu do czasu zdarza mu się widzieć twarze oprawców, z których większość na szczęście już nie żyje. Jake znowu złapał się na tym, że patrzy na szybę oddzielającą ich od innych pasażerów. Oczywiście za szybą już nie było nikogo o tej twarzy... Kiedy samolot wzlatywał do góry, człowiek o dziobatej twarzy stał w budce telefonicznej i prowadził międzykontynentalną rozmowę z Palermo.
- Bez wątpienia - rzekł po włosku. - Wszędzie bym go rozpoznał. Żyje i ma się dobrze, i na dodatek brał udział w niezłym zamieszaniu! Chodzi o Xanadu. Mówią, że była tam zaraza i przypadkowy pożar wszystko spalił. Mogę ci jednak powiedzieć, że ktoś z tej ekipy był tam po pożarze i sprzątał to. Poza tym Cuttera i resztę jego brytyjskich kolegów odprowadzali na samolot ludzie o zdecydowanie wojskowym wyglądzie. Ciekaw jestem, czy spodziewałeś się zastać tam Cuttera? Nie wiedziałeś? Interesowało cię tylko Xanadu?... Tak, wiem, zadaję zbyt wiele pytań. Przepraszam. Masz rację. To co teraz? Mam się dowiedzieć, kim są ci Brytyjczycy? Lecieć za nimi następnym samolotem? Oczywiście, da się zrobić. I mogę korzystać z konta w Anglii? Zabawić się trochę? To mi się podoba! Proszę...? I jeśli nie dowiem się, kim oni są, to mam nie wracać do Marsylii... w ogóle nie wracać. Rozumiem, Luigi. Tylko że... - po czym wydał stłumiony okrzyk do słuchawki. W słuchawce słychać było głuche mruczenie, po czym ten och-jakże-ciemny głos zniknął... Na pokładzie samolotu, który nabrał już pełnej wysokości, Ben Trask zaczął odpakowywać prezent otrzymany od majora. Jednak gdy tylko pojawiły się lśniące metalowe haki, blaszki nachodzące na siebie jak rybie łuski, pobladł i przestał odwijać opakowanie, a następnie zapakował paczkę z powrotem. W obcym świecie, w Krainie Gwiazd, świecie wampirów, widział to nieraz i od razu wiedział, co to jest: rękawica bojowa, której używają Wampyry! Kiedy jednak rozejrzał się i jego wzrok spoczął na Davidzie Chungu, jego twarz z powrotem nabrała rumieńców i pojawił się na niej złowrogi uśmiech. - Lordzie Malinari - zamruczał do siebie, wibrując podobnie do samolotowych silników - możesz uciekać, ale nie dasz rady się schować. Po czym jeszcze raz pokiwał głową. - Nie ukryjesz się, Malinari, ani przede mną, ani przed Wydziałem E...
Tytuł oryginału: Necroscope: lnvaders Copyright © by Brian Lumley, 1999 Copyright© for this edition by vis-a-vis/Etiuda, Cracow 2006 Tłumaczenie: Robert Palusiński Projekt okładki: Marcin Wojciechowski Skład i łamanie: Joanna Czubryckowska Korekta: Humbert Muh Wydawnictwo: vis-a-vis/Etiuda 30-549 Kraków, ul. Traugutta 16b/9 tel. 0-12 423-52-74; 0501419889 e-mail:
[email protected] www.visavisetiuda.pl
Druk: Drukarnia Colonel, Cracow ISBN: 83-89640-52-X
ZAJRZYJ NA TE STRONY: www.brianlumley.com www.brianlumley.one.pl (OFICJALNA POLSKA STRONA BRIANA LUMLEYA!!!)