Elizabeth Noble
NASZE SPRAWY
Prawdziwym, choć ukrytym tematem rozważań dyskusyjnego klubu czytelniczego są jego
członkowie.
Margaret Atwood
19.15
Clar...
3 downloads
11 Views
Elizabeth Noble
NASZE SPRAWY
Prawdziwym, choć ukrytym tematem rozważań dyskusyjnego klubu czytelniczego są jego
członkowie.
Margaret Atwood
19.15
Clare przyjrzała się młodej kobiecie, którą minęła na szpitalnym korytarzu. Zdecydowanie był to jej
pierwszy raz, bo na pobladłej twarzy widniała panika i podekscytowanie. Szła wolno, przygarbiona, na
ugiętych nogach, ciągnęła za sobą kroplówkę, szurając stopami w dziewczęcych kapciach; kupionych za-
pewne specjalnie na tę okazję. Jej spojrzenie mówiło: „Pomóż mi. Kiedy to wszystko się skończy? Kiedy
ono się wreszcie urodzi?". Prawdopodobnie miała rozwarcie na pół cala - najpierw przypuszczalnie usiło-
wała uśmierzyć ból domowymi sposobami, potem zadzwoniła po matkę i po raz kolejny przepakowała
torbę z nieprawdopodobnie maleńkimi białymi śpioszkami, rękawiczkami i czapeczkami w kształcie kap-
turka na jajka.
Dwuskrzydłowe drzwi zamknęły się i otworzyły. Do kobiety podszedł duży, ciemnowłosy mężczy-
zna, wziął ją za rękę i objął ramieniem. Prowadził ją z wielką ostrożnością. Był jeszcze bledszy niż ona.
Typ X, pomyślała Clare. Ci sobie zawsze dobrze radzą. Typ Y z trudem powstrzymywał się od płaczu pod-
czas podawania znieczulenia zewnątrzoponowego. O ileż szczęśliwsi czuli się ojcowie w zeszłym stuleciu,
gdy samotnie przemierzali szpitalne korytarze z zatkniętym za ucho cygarem. Clare wolała typ Y.
Elliot przypuszczalnie był typem X. A może hybrydą: igrekiem udającym iksa. Tacy zachowywali
się dobrze, dopóki nie zaczęło się dziać coś przerażającego. Kogo chciała oszukać? Nie miała pojęcia, ja-
kim Elliot okaże się typem. To już zresztą nieważne.
Dziewczyna jęknęła i zgięła się wpół. Clare odpowiedziała na pytające spojrzenie mężczyzny. Nig-
dy nie była obojętna. Interesowała ją każda historia, każde życie zaczynające się w tych ścianach. Być mo-
że kiedyś się to zmieni.
- Poczekaj, pomogę ci. Jak masz na imię?
- Lynne.
- W porządku, Lynne. Chodźmy z powrotem do pokoju. Musisz chyba trochę odpocząć. Kto się to-
bą opiekuje?
W drzwiach pojawiła się pielęgniarka.
- Przepraszam. Już jestem. Trzymaj się, Lynne. Zajmę się nią, Clare. Skończyłaś dyżur, prawda?
- Tak.
- No to dobranoc.
- Cześć.
T L
R
Dziś wieczorem, chwała Bogu, miała powód, żeby nie zostawać w domu i nie rozmawiać z Ellio-
tem. Prawdopodobnie znowu wyjdzie, zanim on wróci z college'u, gdy zaś położy się obok niego do łóżka,
będzie już spał.
A ta dziewczyna, Lynne, będzie trzymała w ramionach swoje dziecko.
19.20
Jak zawsze o tej porze Harriet wspinała się po schodach, trzymając oburącz przelewającą się stertę
skarpetek nie od pary, zmiętych swetrów, porzuconych zabawek - urobek całego dnia. Na dole jak zwykle
zostały jeszcze kubki, plastikowe naczynia wydobyte spod łóżek, zaczytane gazety i lepkie od syropu ły-
żeczki. Podobnie na górze. Mimo wszystko, powtarzała sobie z kwaśnym uśmiechem, różnorodność ubar-
wia życie. Cha, cha, cha. Upojne życie domowe przypominało jej Dzień Świstaka, obejrzany kiedyś głupi
film, w którym pewien facet był zmuszony przeżywać bez końca jeden i ten sam dzień i nie miał szans na
zdobycie ukochanej, ponieważ nie mógł zmienić biegu wydarzeń. Cokolwiek wyżej na kulturalnej drabinie
znajdował się ten facet z mitologii - Syfi... Syzyf chyba? Skazany przez bogów za jakieś przewinienie na
pchanie ogromnego głazu pod górę po to tylko, żeby potem patrzeć, jak spada, i tak bez końca. Pchanie
głazu pod górę przynajmniej szybko rozwiązałoby kwestię wałków tłuszczu na biodrach, pomyślała Har-
riet. Zamiatanie podłogi w kuchni cztery razy dziennie, trzykrotne ładowanie pralki i odpowiadanie na
czterdzieści dwa pytania, dlaczego nie ma już dinozaurów i jak duże robiłyby kupki, gdyby żyły, nie zmie-
niało zbyt wiele.
Na piętrze po raz pierwszy od szóstej rano zapanowała cisza. Harriet weszła do sypialni za głosem
Tima; siedział na kanapie pod oknem. Jego dręczyciele pozwolili mu zdjąć buty i marynarkę oraz poluzo-
wać krawat. Dzieci, czyste i wilgotne po kąpieli, wtulone w niego słuchały bajki. Tim czytał powoli, uży-
czając każdej postaci innego głosu, czasami żywo gestykulował. Harriet poczuła wyrzuty sumienia. Sama
na ogół wybierała najkrótszą historyjkę i czytała ją jak najszybciej. Mimo wszystkich wysiłków, jakie po-
dejmowała, aby zmieniać sposób mówienia, jej dzieci zapewne żyły w przekonaniu, że wszystkie postaci
literackie należą do klasy średniej i mieszkają w południowej Anglii. To jednak było prostsze: przyjść wie-
czorem, kiedy gile, łzy i sos pomidorowy zostały wytarte z twarzy, a bitwa o szczoteczki do zębów i
wściekłe wrzucanie zabawek do dwóch małych szafek zakończone, prawda? Łatwo wynagrodzić żywioło-
we powitanie ciepłem, czułością i czytaniem bajek w stylu słuchowiska radiowego. Dzieci wyładowały
całą energię w ciągu długiego dnia, a Harriet ją wchłonęła. Teraz nie były już w wojowniczym nastroju,
lecz łagodne i zaspane. Ona za to znajdowała się w stanie katatonii.
Harriet zatrzymała się w progu, nie chcąc psuć idealnego obrazka, jaki tworzyli. Jakoś nie pasowała
do tego kręgu pełnego miłości. Cisnęła swój tobołek na zapasowe łóżko i poszła do łazienki. Zignorowała
brudną obwódkę z piany wokół wanny i pastę do zębów wyciśniętą na kurek od umywalki. Bezskutecznie
usiłowała przygładzić w lustrze potargane włosy, przypudrowała nos i brodę. Szybko przeciągnęła szminką
T L
R
po górnej wardze, a potem dokładnie zacisnęła usta (nie dla niej system konturówka - szminka - błyszczyk,
zalecany przez pisma ilustrowane, z którymi stykała się raz na trzy miesiące u fryzjera).
W drzwiach pojawił się Tim z na wpół uśpioną Chloe na rękach.
- Powiedz „dobranocki, mamusiu".
Z kciukiem mocno tkwiącym w buzi Chloe machnęła kubeczkiem z ciepłym mlekiem w stronę Har-
riet.
- Dobranocki, śpij dobrze, kochanie - uśmiechnęła się Harriet.
Stojący za Timem Josh zapytał:
- Wychodzisz, mamo?
- Tak, skarbie. Tata się wami zaopiekuje. Mogę wrócić późno.
- Przytulisz mnie, jak wrócisz? Nawet jak będzie bardzo późno? Obiecujesz?
- Jasne, króliczku. Daj buziaczka na do widzenia.
Harriet odprowadziła syna do sypialni i patrzyła, jak wspina się do łóżeczka.
- Mamo, nie gaś światła. Tata obiecał, że przeczytamy jeszcze jeden rozdział Harry'ego Pottera,
kiedy Chloe już będzie spała.
- Naprawdę? No proszę, dwie bajki naraz. Czy tata chce, żebym wyszła na beznadziejną mamę?
Powiedziała to półżartem. Nagle Tim stanął za nią.
- Nie mógłbym, nawet gdybym chciał.
Wszedł do pokoju i pocałował ją w policzek.
- A teraz, Josh, przypomnij mi, gdzie skończyliśmy.
I zagłębili się w lekturze. Tim podniósł głowę i mrugnął na pożegnanie, kiedy Harriet zamykała za
sobą drzwi.
Harriet schodziła ciężko po schodach. To wszystko jest cholernie fantastyczne, pomyślała. Tyle że
chyba już go nie kocham. Jeżeli w ogóle kiedykolwiek kochałam.
19.25
Nicole czuła się tak, jakby jakiś niewyobrażalny ciężar przygniatał jej klatkę piersiową, ściskając
gardło i uniemożliwiając oddychanie. Doświadczała jednocześnie tak wielu uczuć: gniewu, poczucia
krzywdy, frustracji, upokorzenia, a także bezbrzeżnej miłości. Jak zawsze działało to na nią otępiająco.
Przebrnęła przez cały dzień w stanie absolutnej obojętności, który opracowała do perfekcji. Odłoży-
ła wszystko do zaryglowanej komórki w głowie i nie odważyła się do niej zbliżyć. Otworzyć ją i dać się
ponieść emocjom oznaczałoby koniec normalnego funkcjonowania. Odcinając się od tego wszystkiego,
stanowiła ideał samokontroli i praktyczności. Zawiozła buty do naprawy i brudną bieliznę do pralni, w pie-
cyku dusiła się potrawka w rozmaitych ziołach, dzieci zajmowały się edukacyjnymi grami, Cecile, jej po-
moc au pair, otrzymała wyczerpujące instrukcje.
T L
R
Do tego Nicole wyglądała doskonale. Włosy, makijaż, figura, ubranie; wszystko było świetne, jak
zawsze. Inne kobiety w chwilach kryzysu miały na głowie wronie gniazdo, Nicole układała włosy w ideal-
ne fale. Zdradzało ją jedynie bicie serca. Jak w opowiadaniu Edgara Allana Poego. Była pewna, że jeśli
ktokolwiek ją obserwuje, uśmiechającą się łagodnie, musi je słyszeć, jak bije coraz głośniej i głośniej, sta-
rając się wyrwać na zewnątrz.
Postawiła talerz z crostini na stoliku w holu i spojrzała w lustro. Na dole panowała cisza. Na piętrze
Will, George i Martha leżeli pogrążeni w głębokim śnie, wyczerpani pływaniem i zabawą. Z najwyższego
piętra, gdzie miała swój pokój Cecile, zza zamkniętych drzwi dobiegał miękki dźwięk muzyki i odgłosy
ożywionej rozmowy po francusku. Prawdopodobnie plotkuje przez telefon (i kto to mówi) z inną przed-
stawicielką mafii au pair, opisując przygody minionego dnia lub planując następne. Dzisiaj au pair zosta-
wały przez cały dzień z dziećmi, wychodziły, kiedy rodzice wracali do domu. „Och, nie, pani Thomas, to
się zaczyna, wie pani, dopiero o północy". Wracały o czwartej rano po wypaleniu jakichś czterdziestu pa-
pierosów i po dwóch godzinach snu miały siłę o siódmej rano z uśmiechem układać płatki śniadaniowe w
zwierzęce kształty, aby zachęcić niejadków. Sprawiało to czasami, że Nicole czuta się, jakby miała sto lat.
Mimo to lubiła Cecile. Była taka bystra, nie trzeba jej było wszystkiego tłumaczyć. Nicole wierzyła także,
że pozostawała rozsądnie nieczuła na wszelkie uroki roztaczane przez Gavina, co akurat doskonale jej od-
powiadało.
Zesztywniała na dźwięk samochodu przed domem, czekając na zgrzyt klucza w zamku. Co ma po-
wiedzieć? Wcześniej, pod prysznicem, wypróbowała rozmaite scenariusze, wyobrażając sobie, jak robią to
inne kobiety. Mimo to na jego widok zrozumiała, że zachowa się jak zawsze. Stało się to jej przyzwyczaje-
niem, częścią ich wspólnego życia. Nigdy nie przypuszczała, że do tego dojdzie.
Boże, jaki on piękny. Te ogromne lśniące oczy. Kto by pomyślał, że nigdy nie zdradzają jego sekre-
tów?
Uśmiechnął się, potem zauważył tacę z jedzeniem i to, że Nicole stoi w płaszczu i szaliku.
- Cześć, kochanie. Przepraszam za spóźnienie. Miałem okropny dzień. Co to takiego? Dokąd się
wybierasz?
Nachylił się, żeby ją pocałować.
Nicole odsunęła się, tak że cmoknął powietrze.
- Będę u Susan, kochanie.
Ostatnie słowo zawisło w powietrzu z ciężkim sarkazmem. Tylko na tyle było ją stać. Na to i na
wyzywające trzaśnięcie drzwiami. Szybko. Nie chciała, żeby zobaczył, jak taca z jedzeniem drży jej w rę-
kach.
19.30
Pierścionek był cudowny. Całkiem spory, ale nie prostacki. Niektóre tak okropnie rzucały się w
oczy, że ich właścicielki mogły równie dobrze nosić na lewej ręce odcisk platynowej karty kredytowej
T L
R
swoich narzeczonych. Nowoczesna oprawa, ale nie tak modna, że będzie wyglądać śmiesznie za dziesięć
lat (zakładając, że nadal będzie miała ochotę go nosić). Nawet kamień - rubin - pasował do niej idealnie.
Dokładnie taki wybrałaby sama, gdyby ktoś ją zapytał. Co było raczej nieprawdopodobne, ponieważ zarę-
czyny spadły na nią jak grom z jasnego nieba. To żenujące, pomyślała Polly, gapić się na wystawy i za-
chwycać pierścionkiem za pięć tysięcy funtów, zastanawiając się cały czas, czy on przypadkiem nie patrzy
na ten za pięćset. Czy jednak wybór właściwego pierścionka oznaczał, że to także właściwy facet? Czy to
jakiś symbol? Czy po prostu świadczył o zmyśle obserwacyjnym - albo o niezłym guście? Czy może kogoś
się poradził? Cressidy? Suze? Wydawało się jej to niemożliwe. To nie w stylu Jacka. Uprzedziłyby ją chy-
ba, gdyby wiedziały, do czego zmierza. Chociaż pewnie jednak nie. Tak się nie robiło. Pierścionek wyglą-
dał ładnie na palcu. Przekręciła ponownie rękę, oglądając kamień pod światło, potem zachichotała na wi-
dok swojego odbicia w lustrze toaletki. Zdjęła pierścionek, upchnęła między warstwami aksamitu, zatrza-
snęła pudełeczko i wsunęła je z powrotem do szuflady z bielizną, pomiędzy wyjściowe i codzienne majtki.
Otworzyła szafę na ubrania w poszukiwaniu luźnego swetra, który, jak jej się wydawało, ostatnio
tam wcisnęła.
Ach, ta moja schizofreniczna garderoba. Rzeczy po prawej stronie wisiały równiutko i porządnie.
„Paralegalny szyk", jak je nazywała. Spódnice do kolan i buty odpowiednie na rozprawy sądowe, zgodne z
gustem partnerów kancelarii Smith, March i May. Po lewej stronie rozpościerała się instalacja Tracey
Emin.
Jaką będzie panną młodą? Zawsze marzyła o czerwonej sukni z głębokim dekoltem. Chociaż z dru-
giej strony tak mogła się ubrać na pierwsze lepsze przyjęcie bożonarodzeniowe. Podczas gdy koronki nie
pasowały do zbyt wielu okazji. Gdyby było chłodno, mogłaby włożyć białe koronki i jedną z tych bajecz-
nych aksamitnych czapeczek. Czerwoną albo ciemnozieloną? I pantofle z koralikami.
Na litość boską, Polly - czy raczej Pollyanno - czy nie jesteś odrobinę za stara na takie marzenia?
Czy nie powinnaś być już odrobinę mądrzejsza? Pierścionek i zaręczyny, a ty się od razu zachowujesz jak
szesnastolatka.
- Mamo?
Polly chwyciła zjedzony przez mole sweter i naciągając go przez głowę, wyszła na półpiętro.
- Mamo? To dla mnie?
To był Daniel, zaróżowiony po treningu piłki nożnej, mierzący pięć stóp, spocony, pryszczaty, wy-
głodniały piętnastolatek, buszujący po domu w poszukiwaniu jedzenia.
- Tak, kochanie. Podgrzej w mikrofalówce, dwie minuty. Potem mamy ciasto z bakaliami i paszte-
ciki.
Polly wsunęła głowę przez drzwi salonu. Jej córka Cressida siedziała jak zaczarowana, gapiąc się na
EastEnders, obejmując ramionami kolana, z głową na poduszce.
- Cress, kochanie, będę u Susan, pamiętasz? Nie wrócę zbyt późno.
- No.
T L
R
Urocze, pomyślała Polly. Dziewczyna się robi gburowata. Kogo ja chcę oszukać, u licha, marząc w
sypialni o zaręczynach, kiedy tych dwoje tutaj przypomina mi co dzień, kim jestem, co robiłam i co mi nie
wychodzi. Co powiedzieć? Tak? Nie? Czy wystarczy mu „może"?
19.35
Pięć minut później Cressida siedziała w łazience z mocno zaciśniętymi powiekami i usiłowała prze-
kupić Pana Boga. Nie wierzyła w Boga, ale co z tego? Uwierzy, jeśli tylko On sprawi, że wynik będzie
negatywny.
Jak u diabła znalazła się w tak beznadziejnym położeniu?
Cressida najbardziej na świecie nienawidziła klisz i stereotypów. I oto ona, studentka kochająca
swoje zajęcia i mogąca wybierać w wielu uczelniach, które otworzą przed nią tak wiele dróg, fascynują-
cych przyjaźni i wolności, miała stać się postacią najbardziej stereotypową z możliwych, jak jakaś pieprzo-
na bohaterka książek Catherine Cookson, złapana na gorącym uczynku i okryta hańbą. To nie mogło się
zdarzyć. Po prostu nie mogło.
Dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności. Jedna minuta. Ponownie przeczytała instrukcję. Ulot-
ka była sformułowana oględnie, jakby jej autorzy brali pod uwagę dwa skrajne rodzaje ludzi przeprowa-
dzających test. Niektórzy pragnęli pojawienia się niebieskiego paska bardziej niż czegokolwiek na świecie.
Inni oddaliby nerkę w zamian za puste okienko. Cressida usiłowała wyobrazić sobie pragnienie pozytyw-
nego wyniku, lecz było to zbyt trudne. Wszystko, ale to absolutnie wszystko, musiałoby się wtedy zmienić.
Ona sama musiałaby się kompletnie zmienić. Wyobraziła sobie dużo starszą Cressidę, z rozsądnie przycię-
tą długą czupryną. Modne dżinsy zastąpiłyby ubrania dla dorosłych, papierosy i wódka stałyby się odle-
głym wspomnieniem. Życiorys zakończony na maturze. I oczywiście mąż. W tym punkcie Cressida była
dziwnie staroświecka. Cóż, żadna z wymienionych wyżej wizji nie wydawała się zbyt prawdopodobna.
Zwłaszcza rozstanie z papierosami i alkoholem, pomyślała na wspomnienie sylwestra. Obudziła się wtedy
niepewna, czy zabije ją ból głowy, czy gardła, w nadziei, że stanie się to prędko. Jeśli dziecko się urodzi,
pewnie będzie miało dwie głowy. Chryste.
Byli zawsze tacy ostrożni - choć nie myślała obsesyjnie o antykoncepcji. W końcu urodziła się w la-
tach osiemdziesiątych - w dekadzie AIDS. Co gorsza, on był pierwszy. Czy to nie tragiczne? Dwudziesto-
letnia dziewica.
Co prawda dziewictwo niespecjalnie jej ciążyło. Inne dziewczyny traktowały kolejne urodziny jako
swego rodzaju kamienie milowe: w wieku szesnastu lat zdaj egzaminy, siedemnastu - zdobądź prawo jaz-
dy, osiemnastu - zagłosuj. W każdym z tych momentów rozpocznij życie seksualne z pierwszym lepszym
niezbyt odpychającym osobnikiem płci męskiej. Nie, Cressida nie była jedną z tych fanatyczek, wierzących
w zachowanie czystości do ślubu. Po prostu nikt nie podobał się jej wystarczająco. A może z żadnym z
chłopaków, z którymi chodziła, nie czuła się wystarczająco bezpiecznie. Bez wątpienia psychoterapeuta
obarczyłby tu winą ojca. Jej zaufanie do mężczyzn ucierpiało, gdy porzucił mamę. Co było bzdurą, bo jeśli
T L
R
już, to porzucili się nawzajem. Cressida nie rozumiała rozterek osób, cierpiących z powodu rozwodów w
rodzinie. Kochała oboje rodziców raczej oddzielnie niż razem. Tata był szczęśliwy z Tiną. Mama była za-
dowolona sama, a może będzie jeszcze szczęśliwsza z Jackiem. „W życiu dzieją się gorsze rzeczy", jak
mawiała babcia. Cressida nie martwiła się ranami, jakie być może zadało jej sercu życie. Jak cudownie się
czuła, kiedy go spotkała! Cieszyła się, że z nikim nie była wcześniej tak blisko. To jak podarunek, który
dla niego przygotowała. Leżała potem u jego boku, podekscytowana, że to właśnie z nim przeżyła swój
pierwszy raz, że nic już nie mogło tego zmienić. Nie oznaczało to, że było aż tak cudownie, po prostu była
zadowolona. Aż do teraz. O, nie. Nie! Wynik był pozytywny.
19.45
Szczęśliwa i zmęczona Susan oparła się o drzwi. W salonie ponownie zapanował porządek. Mój
Boże, ale się bałagani na Gwiazdkę, pomyślała. Wcześniej przez sześć tygodni żyjemy w obłędzie zaku-
pów i zapełniamy nieczytelnym pismem niekończące się listy. Końcowa wyprawa do sklepu przypomina
operację wojskową. Misja życia i śmierci - zdobyć ostatnie świeże żurawiny, zanim dorwie się do nich
wróg, załadować do wypełnionego wózka jeszcze jedno opakowanie świątecznych cukierków. Każda po-
wierzchnia w domu musi zostać wyszorowana, jakby zaraz miała się na niej odbyć operacja kardiochirur-
giczna. Potem ustawia się domowej roboty aniołki i świeczki. Z religijnym namaszczeniem stosujemy się
do wszystkich zaleceń „Porad na zorganizowanie najbardziej niekłopotliwej Gwiazdki", co o mało nie do-
prowadza nas do zapaści. Wszystko to oznacza jednak, że o wpół do jedenastej wieczorem w Wigilię moż-
na zasiąść ze szklaneczką ajerkoniaku (oczywiście domowej roboty) i być panią sytuacji. Trzy dni później
jest już po wszystkim, a ty zostajesz z resztkami indyka, nietkniętym świątecznym ciastem i bałaganem,
jak po obozującym pułku. Ale dla Susan były to najwspanialsze trzy dni minionego roku. Tylko ich pię-
cioro. Ona i Roger, Alex i Ed, i jej mama Alice.
Susan najbardziej lubiła swój dom w takich chwilach. Jej przystojni, mili chłopcy śpią piętro wyżej,
w pokoju, w którym nadal królują modele samolotów i szkolne puchary sportowe. Młode, zabawne dziew-
czyny zajmują sąsiedni pokój. Alice leży uśpiona pod swoim własnym kocem w dawnym pokoju dzie-
cinnym przylegającym do sypialni Susan. I Roger obok niej - ostatnio delikatnie pochrapujący. Czemu
niektóre kobiety skarżą się, że chrapanie doprowadza je do szału? Susan lubiła to rytmiczne mruczenie
znaczące upływ czasu w nocnej ciszy.
Susan odstawiła odkurzacz do szafki w przedpokoju i ulokowała na półpiętrze ostatnie pudło ozdób
choinkowych - kiedy Roger wróci z wieczornego dyżuru, poprosi go, żeby odniósł wszystko na stryszek.
U szczytu schodów pojawiła się Alice. Ona również wydawała się zmęczona w tym roku, zauważy-
ła Susan. Straciła apetyt, choć jak zawsze cieszyła się towarzystwem swoich wspaniałych wnuków. Susan
była zadowolona, że zdołała zatrzymać matkę na kilka tygodni po Nowym Roku.
„Pozwól mi się obsługiwać", żartowała Susan. Alice miała już siedemdziesiąt lat. Było bardzo miło
mieć ją w domu.
T L
R
- Czy wszystko dobrze, mamo?
- Tak, kochanie. Nie spałam, tylko słuchałam sobie radia i pozwoliłam odpocząć oczom.
Susan uśmiechnęła się. Ach, ten odpoczynek oczu u starszych osób. Jak dzieci, nigdy nie chcieli
przyznać, że są zmęczeni.
Zerknęła na zegar stojący na półce nad kominkiem w salonie. Przyjdą za jakieś dwadzieścia minut.
Powinna zająć się przyniesionymi z biura fakturami, ale to musi poczekać. W przedświąteczne dni zawsze
przeżywała ob...