Le pécheur est au coeur même de la chrétienté…
Nul n’est aussi compétent que le pécheur en
matière de chrétienté.
Nul, si ce n’est le saint.
CHARLES P...
4 downloads
5 Views
Le pécheur est au coeur même de la chrétienté…
Nul n’est aussi compétent que le pécheur en
matière de chrétienté.
Nul, si ce n’est le saint.
CHARLES PÉGUY
Księga pierwsza
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Wilson siedział na balkonie hotelu. Różowe kolana oparł o żelazną balustradę. Była niedziela.
Dzwon katedry wzywał na ranną mszę. Po drugiej stronie Bond Street tkwiły w oknach
gimnazjum młode Murzynki w granatowych szkolnych bluzkach, próbując bezskutecznie ułożyć
w fale włosy skręcone jak druciane sprężyny. Wilson gładził młodzieńczy zarost i dumał
czekając na gin z piołunówką.
Siedział patrząc na Bond Street, z twarzą zwróconą ku morzu. Jego bladość zdradzała, że
niedawno zszedł na ląd; dowodził tego także brak zainteresowania pensjonarkami z przeciwka.
Był niby luźna wskazówka barometru, stojąca wciąż jeszcze na »Pogodzie«, podczas gdy jej
towarzyszka dawno przesunęła się ku »Burzy«. Czarni kanceliści sunęli pod balkonem w
kierunku kościoła, ale ich żony w jaskrawych popołudniowych sukniach – błękitnych i
wiśniowych – nie budziły zainteresowania w Wilsonie. Był na balkonie sam, nie licząc
brodatego Hindusa w turbanie, który już przedtem próbował mu wróżyć. Ani godzina, ani dzień
nie nadawały się dla białych ludzi; znajdowali się z pewnością na plaży, o osiem kilometrów
stąd, ale Wilson nie miał samochodu. Czul się nieznośnie samotny. Po obu stronach szkoły
blaszane dachy schodziły ku morzu. Karbowana blacha nad głową Wilsona dzwoniła i zgrzytała,
kiedy lądował na niej sęp.
Ukazało się trzech oficerów marynarki handlowej z konwoju, który stał w porcie. Zostali
momentalnie otoczeni przez małych chłopców w szkolnych czapkach, których monotonna
paplanina dochodziła słabo do uszu Wilsona niby wierszyk dziecinny: – Pan kapitan chcieć zyk,
zyk, moja siostra ładna dziewczynka nauczycielka, pan kapitan chcieć zyk zyk. – Brodaty
Hindus marszczył się nad jakąś zawiłą kalkulacją na odwrocie koperty – horoskop czy koszty
utrzymania? Kiedy Wilson znów spojrzał na ulicę, oficerowie już sobie wywalczyli przejście, a
chłopcy roili się wokół samotnego marynarza: poprowadzili go triumfalnie w kierunku burdelu
opodal posterunku policji, niby do ochronki.
Czarny boy przyniósł gin. Wilson ciągnął go powolutku, bo nie miał nic lepszego do roboty,
chyba wrócić do swego dusznego, brudnego pokoju i czytać powieść albo wiersze. Wilson lubił
wiersze, lecz pochłaniał je skrycie jak narkotyk. „Skarbczyk poezji” towarzyszył mu wszędzie,
ale zażywał go nocą, w małych porcjach – szczypta Longfellowa, Macaulaya, Mangana.
Powiedz, jak roztrwoniłeś skarbiec twego ducha,
Jak cię przyjaźń zdradziła, miłość oszukała…
Miał gust romantyczny. Na pokaz trzymał Wallace’a. Namiętnie pragnął niczym nić odróżniać
się zewnętrznie od innych ludzi: nosił wąsy niby krawat klubowy – był to najwyższy
współczynnik pospolitości – ale zdradzały go oczy, psie oczy, oczy setera, żałośnie skierowane
ku Bond Street.
– Przepraszam – odezwał się jakiś głos – czy pan Wilson?
Spojrzał na mężczyznę w średnim wieku, ubranego naturalnie w szorty khaki, z wychudzoną
twarzą barwy siana.
– Tak, to ja.
– Czy mogę się przysiąść? Nazywam się Harris.
– Bardzo mi przyjemnie.
– Pan jest nowym buchalterem UAC?
– Tak jest. Napije się pan?
– Napiję się soku cytrynowego, jeśli pan pozwoli. Nie mogę pić alkoholu w południe.
Hindus wstał i zbliżył się z uszanowaniem.
– Pan mnie sobie przypomina, panie Harris. Może pan powie swemu znajomemu o moich
zdolnościach. Może zechciałby przeczytać moje listy polecające… – Plik zatłuszczonych kopert
tkwił stale w jego ręku. – Czołowi przedstawiciele towarzystwa.
– Wynocha. Odwal się, stary draniu – powiedział Harris.
– Skąd pan wiedział, jak się nazywam? – spytał Wilson.
– Zobaczyłem na jakiejś depeszy. Jestem cenzorem depesz – odrzekł Harris. – Co za
robota! Co za dziura!
– Już z góry widzę, panie Harris, że pański los bardzo się zmienił. Gdyby pan chciał pójść ze
mną do łazienki…
– Odwal się, Gunga Din.
– Czemu do łazienki? – zaciekawił się Wilson.
– Zawsze tam wróży. Przypuszczam, że to jedyny pokój do dyspozycji. Nigdy nie przyszło mi
do głowy spytać, dlaczego.
– Długo pan tu siedzi?
– Osiemnaście cholernych miesięcy.
– Prędko do domu?
Harris popatrzył ponad blaszanymi dachami w stronę portu.
– Ciągle wieją przeciwne wiatry – rzekł. – Ale kiedy nareszcie będę w domu, nigdy więcej
mnie tu nie zobaczycie. – Zniżył głos i powiedział jadowicie nad sokiem: – Nie znoszę tej
dziury. Nie znoszę tych ludzi. Nie znoszę tych cholernych Negrów. Pan wie, że nawet nie wolno
nam ich tak nazywać.
– Mój boy wydaje mi się całkiem do rzeczy.
– Boy jest zawsze do rzeczy. To prawdziwy Murzyn. Ale ci, niech pan spojrzy, niech pan
spojrzy na to stworzenie ustrojone w boa z piór. To nie są nawet prawdziwe Negry, tylko faceci z
Antyli; a jednak trzęsą Wybrzeżem. Urzędnicy w składach, rada miejska, prawnicy, mój Boże!
Wszystko dobrze, tam, w Protektoracie. Nie mam nic przeciw prawdziwemu Negrowi. Pan Bóg
stworzył różne barwy skóry. Ale ci tutaj, mój Boże! Rząd się ich boi, policja się ich boi…
Niechże pan spojrzy – mówił Harris – niech pan spojrzy na Scobiego.
Sęp załopotał skrzydłami i przesunął się po blaszanym dachu; Wilson spojrzał na Scobiego.
Spojrzał bez zainteresowania, stosując się do wskazówki obcego człowieka, i zdawało mu się, że
nic szczególnie ciekawego nie wiąże się z krępym siwym mężczyzną idącym samotnie ulicą. Nie
mógł wiedzieć, że była to jedna z tych chwil, których się nigdy nie zapomina: na pamięci
powstała blizna, ranka, która zaboli, ilekroć złączą się pewne rzeczy – smak ginu w południe,
zapach kwiatów pod balkonem, dźwięk karbowanej blachy, brzydki ptak przesuwający się po
dachu z łopotem skrzydeł.
– Tak ich kocha – powiedział Harris. – Śpi z nimi.
– Czy to jest mundur policji?
– Tak. Naszej znakomitej policji. „Zgubionej nie odnajdą rzeczy…” zna pan ten wiersz?
– Nie czytuję wierszy – odparł Wilson. Jego wzrok podążył za Scobiem wzdłuż tonącej w
słońcu ulicy. Scobie stanął i zamienił parę słów z czarnym człowiekiem w białej panamie; minął
ich czarny policjant salutując sprężyście. Scobie poszedł dalej.
– Gdyby tak dobrze poszukać, pewnie by się okazało, że jest na żołdzie Syryjczyków.
– Syryjczyków?
– To istna wieża Babel – powiedział Harris. – Ludzie z Antyli, Afrykańczycy, Hindusi,
Syryjczycy, Anglicy, Szkoci w Urzędzie Robót Publicznych. Księża irlandzcy, księża francuscy,
księża alzaccy.
– A co robią Syryjczycy?
– Robią forsę. Prowadzą wszystkie składy w głębi kraju i większość składów tutaj.
„Prowadzą” też diamenty.
– Myślę, że jest tego mnóstwo.
– Niemcy dużo płacą.
– Czy on tu nie ma żony?
– Kto? Aha, Scobie. Niby tak, ma żonę. Może gdybym miał taką żonę, też bym spał z
Murzynkami. Poznają pan niedługo. To lokalna intelektualistka. Lubi sztukę, poezję. Urządziła
kiedyś wystawę sztuki na rzecz rozbitków. Wie pan, jak to wygląda: wiersze o wygnaniu pisane
przez mechaników, akwarele malowane przez maszynistów, wycinanki ze szkółek misyjnych.
Biedny stary Scobie. Napije się pan?
– Chyba tak – odrzekł Wilson.
Scobie skręcił w James Street wzdłuż Sekretariatu. Ten budynek ze swoimi długimi
balkonami przypominał mu zawsze szpital. Przez piętnaście lat Scobie przyglądał się coraz to
nowym pacjentom; regularnie po osiemnastu miesiącach odsyłano niektórych do domu,
pożółkłych i nerwowych, a inni zajmowali ich miejsce: sekretarze kolonialni, sekretarze
rolnictwa, skarbnicy i dyrektorzy robót publicznych. Przyglądał się wykresom temperatury
każdego z nich: pierwszy wybuch bezsensownej złości, za dużo picia, nagłe przestrzeganie zasad
po roku pobłażliwości. Czarni urzędnicy obnosili po korytarzach swoją pielęgniarską łagodność
niby doktorzy; z pogodą, wyrozumiałością i uszanowaniem przyjmowali każdą zniewagę. Pacjent
miał zawsze rację.
Za rogiem, naprzeciw starego drzewa bawełnianego, wokół którego zebrali się pierwsi
osadnicy w dzień wylądowania na nieprzyjaznym wybrzeżu, stały budynki sądu i posterunek
policji, wielki kamienny gmach, niby chełpliwa przechwałka ludzi słabych. W tej masywnej
skorupie człowiek tłukł się po korytarzach jak wyschnięta pestka. Nikt nie dorastał do tak
patetycznego pomysłu. Ale sama idea nie była głębsza niż jeden pokój. W ciemnym, wąskim
korytarzu od tyłu, w sali rozpraw i w celach Scobie zawsze wyczuwał odór ludzkiej nędzy i
niesprawiedliwości – była to woń ogrodu zoologicznego, trocin, odchodów, amoniaku i braku
wolności. Budynek szorowano codziennie, ale tego zapachu nie dało się wygnać. Więźniowie i
policjanci nosili go w fałdach ubrania jak dym papierosów.
Scobie wszedł po wielkich schodach i skręcił na prawo krytym gankiem do swego biura: stół,
dwa kuchenne krzesła, szafa, para zardzewiałych kajdanków wiszących jak stary kapelusz na
gwoździu, szafka na papiery; ktoś obcy uważałby, że to pusty, niewygodny pokój, ale dla
Scobiego to był dom. Inni ludzie budują poczucie domu powoli, przez kumulację: nowy obraz,
coraz więcej książek, dziwny przycisk na biurko, popielniczka nabyta nie wiadomo po co
podczas jakichś wakacji. Scobie budował swój dom przez redukcję. Kiedy zaczynał piętnaście lat
temu, miał znacznie więcej rzeczy niż teraz. Była tu wówczas fotografia jego żony, barwne
skórzane poduszki kupione na targu, fotel, wielka kolorowa mapa portu na ścianie. Mapę
pożyczyli sobie młodsi. Nie była mu już potrzebna: całą linię wybrzeża kolonii miał w oczach.
Jego rewir sięgał od Kufa Bay do Medley. Jeśli chodzi o poduszki i fotel, stwierdził wkrótce, że
tego rodzaju komfort w dusznym mieście oznacza gorąco. W miejscu, gdzie coś dotykało dała
lub otaczało je, występował pot. Na ostatku fotografia jego żony stała się niepotrzebna z powodu
obecności jej samej. Przybyła do niego w pierwszym roku tej niby-wojny i teraz nie mogła
odjechać; niebezpieczeństwo łodzi podwodnych umocowało ją tak jak te kajdanki na gwoździu.
Poza tym była to bardzo dawna fotografia, a Scobie nie miał już ochoty przypominać sobie tej nie
uformowanej jeszcze twarzy, spokojnego i łagodnego wyrazu nieświadomości, warg
rozchylonych posłusznie w uśmiechu, którego żądał fotograf. Piętnaście lat kształtuje twarz,
łagodność zanika ze wzrostem doświadczenia – a Scobie zawsze zdawał sobie sprawę z własnej
odpowiedzialności. On prowadził: doświadczenie, które do niej przyszło, było doświadczeniem
wybranym przez niego samego. On uformował jej twarz.
Zasiadł przed pustym stołem i niemal równocześnie czarny sierżant stuknął głośno obcasami
w progu.
– Pan?
– Co nowego?
– Komisarz chciał rozmawiać, pan.
– Jest co na liście karnej?
– Dwa czarni ludzie bić się na targu, pan.
– O mammy?
– Tak, pan.
– Co jeszcze?
– Panna Wilberforce chcieć widzieć pan. Mówię, pan do kościół, ona przyjść potem; ale ona
siedzieć. Ona mówić, ona nie pójść.
– Która to panna Wilberforce, sierżancie?
– Nie wiem, pan. Ona z Sharp Town, pan.
– No dobrze, załatwię ją po rozmowie z komisarzem. Ale nikogo więcej, pamiętaj.
– Tak jest, pan.
Scobie idąc korytarzem do pokoju komisarza ujrzał dziewczynę siedzącą samotnie pod ścianą.
Rzucił przelotnie okiem – niejasne wrażenie młodej czarnej twarzy afrykańskiej i jaskrawej
bawełnianej sukni – już jej nie pamiętał. Rozmyślał, co też powinien powiedzieć komisarzowi.
Chodziło mu to po głowie od tygodnia.
– Niech pan siada – komisarz był starym, pięćdziesięciotrzyletnim człowiekiem. Wiek
liczyło się według lat, które ktoś przesłużył w kolonii. Komisarz miał dwadzieścia dwa lata
służby i był tu najstarszy, a gubernator był sobie sześćdziesięciopięcioletnim młodzieniaszkiem
w porównaniu z byle zarządcą okręgu mającym za sobą pięć lat doświadczenia.
– Idę na emeryturę, panie Scobie, po tym turnusie.
– Wiem.
– Myślę, że wszyscy wiedzą.
– Słyszałem, jak ludzie o tym gadają.
– A przecież pan jest drugim człowiekiem, któremu to komunikuję. Czy mówią, kto obejmie
moje stanowisko?
– Wiedzą, kto go nie obejmie – rzekł Scobie.
– To cholerne świństwo – powiedział komisarz. – Nie mogę już zrobić nic więcej niż to, co
zrobiłem. Ma pan talent do robienia sobie nieprzyjaciół, panie Scobie. Jak Arystydes
Sprawiedliwy.
– Nie myślę, żebym był taki znów sprawiedliwy.
– Ale chodzi o to, co pan zamierza dalej robić. Przysyłają z Gamby jegomościa, nazywa się
Baker. Jest młodszy od pana. Czy chce pan podać się do dymisji, czy pójść na emeryturę, czy
prosić o przeniesienie?
– Chcę zostać – odparł Scobie.
– Pańskiej żonie się to nie spodoba.
– Siedzę tu zbyt długo, by móc odejść.
„Biedna Luiza – pomyślał sobie. – Gdybym był oddał decyzję w jej ręce, gdzie byśmy teraz
byli?” I przyznał otwarcie, że nie byliby tutaj, tylko w jakimś znacznie lepszym miejscu, w
lepszym klimacie, z lepszą pensją, na lepszym stanowisku. Korzystałaby z każdej okazji, by to
stanowisko poprawić; sterowałaby zgrabnie ku coraz wyższym szczeblom nie drażniąc
kłębowiska żmij. „Ja ją tu wpakowałem” – rozmyślał z tym dziwnym przedsmakiem winy,
który odczuwał zawsze, jak gdyby był odpowiedzialny za coś w przyszłości, czego nawet nie
mógł przewidzieć. Powiedział głośno:
– Pan wie, że lubię to miejsce.
– Tak mi się wydaje. Zastanawiam się, dlaczego.
– Ładnie tu wieczorami – odparł mgliście Scobie.
– Czy zna pan ostatnią historyjkę, którą ukuli przeciwko panu w Sekretariacie?
– Przypuszczam: że jestem na żołdzie Syryjczyków?
– Tak daleko jeszcze nie doszli. To będzie następny etap. Nie: śpi pan z czarnymi
dziewczynami. Pan wie, co w tym siedzi, panie Scobie; trzeba było flirtować z którąś z ich żon.
Czują się obrażeni.
– Może powinienem spać z czarną dziewczyną. Wtedy nie musieliby już wymyślać czego
innego.
– Człowiek, który tu był przed panem, spał z całymi tuzinami dziewczyn – rzekł komisarz.
– Jakoś to nikomu nie szkodziło. Wykombinowali inną sztukę. Powiedzieli, że pije w ukryciu.
Dzięki temu czuli się lepsi pijąc publicznie. Co to za bydło, panie Scobie.
– Pierwszy zastępca sekretarza kolonialnego to porządny gość.
– Tak, pierwszy zastępca sekretarza kolonialnego jest niczego sobie. – Komisarz zaśmiał się.
– Straszny człowiek z pana. Scobie Sprawiedliwy.
Scobie wrócił korytarzem. Dziewczyna siedziała w półmroku. Nogi miała bose; stały obok
siebie jak odlewy w muzeum. Nie należały do jaskrawej bawełnianej sukni.
– Panna Wilberforce? – spytał Scobie.
– Tak, proszę pana.
– Nie mieszkasz tutaj, prawda?
– Nie. Ja mieszkam w Sharp Town, proszę pana.
– Chodźmy.
Wszedł do swego pokoju i usiadł za biurkiem. Nie było na nim ołówka, więc otworzył
szufladę. Tutaj – i tylko tu – zebrały się różne przedmioty: listy, gumy, rozerwany różaniec;
ołówka nie było.
– O co chodzi, panno Wilberforce?
Dostrzegł zdjęcie jakiejś grupki na plaży; jego żona, żona sekretarza kolonialnego, dyrektor
oświaty trzymający coś jakby zdechłą rybę, żona skarbnika kolonialnego. Tyle białego ciała –
wyglądali jak zebranie albinosów; wszystkie usta rozdziawiał uśmiech.
Dziewczyna odezwała się:
– Moja gospodyni, ona włamać się tamta noc do moja mieszkanie. Przyjść, jak ciemno, i
zwalić przegrodę, i ukraść skrzynkę, gdzie wszystkie moje rzeczy.
– Masz pełno sublokatorów?
– Tylko trzy, proszę pana.
Wiedział dokładnie, jak to wygląda; lokator brał jednopokojową budę za pięć szylingów
tygodniowo, stawiał kilka cienkich przegródek i odnajmował tak zwane pokoje po pół korony
lokatorom „drugiego stopnia”. Na umeblowanie każdego pokoju składały się: pudło zawierające
trochę szkła i porcelany „darowanej” przez chlebodawcę, czyli skradzionej chlebodawcy, łóżko
sklecone ze starych skrzyń i lampa naftowa. Szkło tych lamp nigdy nie trwało długo. Małe
odsłonięte płomyki były zawsze gotowe skoczyć na rozlaną gdzieś naftę; ogień lizał dyktowe
przepierzenia i wzniecał niezliczone pożary. Czasem jakaś gospodyni wpadała do swego domu i
obalała niebezpieczne przegrody. Czasem kradła lampy lokatorów, a skutki tego postępku
rozchodziły się coraz szerszymi kręgami kradzieży lamp, aż sięgały dzielnicy europejskiej i
stawały się przedmiotem klubowych plotek. „Nie można utrzymać lampy w domu za żadne
skarby świata.”
– Twoja gospodyni – rzekł ostro Scobie do dziewczyny – ona mówić, ty robić wielki
bałagan; za dużo lokatorów, za dużo lamp.
– Nie, proszę pana. Nie być palaver z lampami.
– Palaver z mammy, co? Ty zła dziewczyna?
– Nie, proszę pana.
– Czemu ty przyjść tu? Czemu nie do kaprala Laminah w Sharp Town?
– On brat moja gospodyni, proszę pana.
– Ach tak? Ta sama matka, ten sam ojciec?
– Nie, proszę pana. Ten sam ojciec.
Rozmowa biegła jak rytualne odpowiedzi księdza i ministranta. Scobie wiedział dokładnie, co
by było, gdyby jeden z jego ludzi prowadził śledztwo w tej sprawie. Gospodyni opowiadałaby, że
prosiła już najemcę, aby zwalił przegrody, a kiedy to nie skutkowało, sama musiała się wziąć do
dzieła. Mówiłaby, że nigdy nie było skrzynki z porcelaną. Kapral potwierdziłby jej zeznanie.
Okazałoby się, że n:c jest bratem gospodyni, tylko pozostaje z nią w jakimś nieokreślonym i
prawdopodobnie mało zaszczytnym stopniu pokrewieństwa. Łapówki noszące godną nazwę
prezentów wędrowałyby z rąk do rąk. Ukoiłyby się fale oburzenia i gniewu, które wyglądały tak
prawdziwie. Przegrody stanęłyby ponownie; nikt nie słyszałby więcej o skrzynce, a kilku
policjantów byłoby bogatszych o parę szylingów. W początkach swojej służby Scobie rzucał się
z zapałem w tego rodzaju śledztwa i zawsze w końcu znajdował się w sytuacji stronniczej;
zdawało mu się, że popiera biednego i niewinnego lokatora przecie, bogatemu i winnemu
właścicielowi domu. Odkrył jednak wkrótce, że wina i niewinność były równie względne jak
bogactwo. Poszkodowany lokator okazywał się zarazem bogatym kapitalistą, który zarabiając na
pojedynczym pokoju pięć szylingów tygodniowo, sam mieszka za darmo. Później Scobie
próbował dławić te sprawy w zarodku. Dyskutował ze stroną oskarżającą i wykazywał, że
śledztwo na nic się nie przyda, a z pewnością będzie kosztować masę czasu i pieniędzy;
parokrotnie odmawiał nawet prowadzenia śledztwa. Wynikiem tej biernej postawy było ciskanie
kamieni w szyby jego samochodu, dziurawienie opon i przezwisko „Złego Człowieka”, które
przylgnęło do niego na przeciąg całego długiego, przykrego objazdu. Przejmował się tym bez
sensu, w upale i wilgoci; nie umiał lekko traktować takich spraw. Zaczął już wtedy pragnąć
zaufania tych ludzi. Owego roku dostał czarnej febry i omalże nie musiał wycofać się ze służby
wskutek złego stanu zdrowia.
Dziewczyna czekała cierpliwie na jego decyzję; umieli być nieskończenie cierpliwi, jeśli było
trzeba – tak samo. jak nie znali żadnych granic w złości, jeśli mogli coś na tym zyskać. Siedzieli
cały dzień spokojnie na podwórzu białego człowieka, żeby błagać o coś, czego nie był w stanie
załatwić, albo wrzeszczeli, bili się i przeklinali, byle ich pierwszych obsłużono w sklepie. „Jakaż
ona śliczna” pomyślał. Dziwne; piętnaście lat temu nie byłby dostrzegł jej piękności – małych,
wysokich piersi, cienkich przegubów rąk, jędrnej wypukłości młodych pośladków; nie
odróżniałaby się od swoich towarzyszek: Czarna. W tamtych dniach uważał swoją żonę za
piękność. Biała skóra nie przypominała mu wtedy albinosa. Biedna Luiza.
– Daj ten papierek sierżantowi przy biurku – powiedział.
– Dziękuję, proszę pana.
– W porządku. – Uśmiechnął się. Spróbuj powiedzieć mu prawdę.
Patrzył na nią, kiedy wychodziła z ciemnego biura, jak na piętnaście zmarnowanych lat.
Scobiego „wymanewrowano” w nie kończącej się wojnie o mieszkania. Podczas ostatniego
urlopu stracił bungalow na Cape Station (było to główne skupisko europejskie) na rzecz
wyższego urzędnika służby zdrowia, niejakiego Fellowesa. Został usunięty do kwadratowego
piętrowego domu, zbudowanego pierwotnie dla jakiegoś syryjskiego handlarza, poniżej dawnej
siedziby Scobiego, na kawałku osuszonego bagna, który zamieniał się ponownie w bagno z
nadejściem pory deszczowej.
Z okien miał Scobie widok wprost na morze, ponad szeregiem domów kreolskich. Po drugiej
stronie drogi charczały ciężarówki w wojskowym parku samochodowym, a sępy spacerowały
niby indyki po pułkowym śmietniku. Za domem, na paśmie niewielkich wzgórz, leżały
bungalowy wśród niskich chmur; lampy płonęły cały dzień, w szafach pleśń osiadała na butach –
ale jednak były to domy dla l...