Graham Greene
Trzeci człowiek
The bird Man and The Fallen Idol
Przełożyła Jolanta Kozak
Prószyński i S-ka
Warszawa 1995
Carolowi Reedowi
z podziwem i ...
5 downloads
7 Views
Graham Greene
Trzeci człowiek
The bird Man and The Fallen Idol
Przełożyła Jolanta Kozak
Prószyński i S-ka
Warszawa 1995
Carolowi Reedowi
z podziwem i serdecznością
na pamiątkę wielu wspólnych
wiedeńskich poranków
w Maximie, Casanowie i Orientali
Trzeci człowiek
Wstęp
„Trzeci człowiek” nie został napisany do
czytania, lecz do oglądania. Na początku -
całkiem jak w romansie - była kolacja w lo-
kalu, a potem seria kaców, które dopadały
autora w Wiedniu, Wenecji, Ravello, Lon-
dynie i Santa Monica.
Większość pisarzy, jak sądzę, nosi w
głowach lub notesach pomysły utworów,
które nigdy nie zostaną napisane. Nieraz
po latach odgrzebie człowiek taki pomysł i
westchnie z żalem: mógł być całkiem nie-
zły - tyle że dawniej, w czasie dziś już
martwym. I ja przed wielu laty zanotowa-
łem na skrzydełku koperty ten oto począt-
kowy akapit: „Tydzień temu po raz ostatni
pożegnałem Harry’ego; jego trumna spo-
częła w skostniałej z zimna lutowej ziemi.
Nie wierzyłem więc własnym oczom, gdy
tenże Harry minął mnie na ulicy jak obcy i
wmieszał się w tłum zapełniający Strand”.
Ani narrator, ani ja nie śledziliśmy dal-
szych kroków Harry’ego, toteż gdy sir
Alexander Korda poprosił mnie o nowy
scenariusz dla Carola Reeda - następny po
naszych „Straconych złudzeniach” - mo-
głem mu zaproponować jedynie powyższy
akapit. Korda chciał kręcić film o okupacji
Wiednia przez cztery mocarstwa; nie miał
jednak nic przeciwko temu, abym poszedł
śladami Harry’ego Lime’a.
Nie umiałbym chyba stworzyć scenariu-
sza bez poprzedzającej go noweli. Nawet
film nie opiera się na samej intrydze, lecz
wymaga głębszej charakteryzacji, nastroju
i atmosfery - a uchwycenie tych cech w
płaskim szkicu wydaje się prawie niemoż-
liwe. Można innymi środkami odtworzyć
raz osiągnięty efekt artystyczny, ale nie
można dokonać aktu twórczego w formie
scenariusza. Autorowi konieczne jest bo-
wiem poczucie, że dysponuje znacznymi
nadwyżkami materiału. Dlatego „Trzeci
człowiek”, jakkolwiek nie napisany z my-
ślą o formie książkowej, zrodził się jako
nowela, a dopiero później poddany został
żmudnemu procesowi przenoszenia na ję-
zyk innego gatunku sztuki.
Pracowaliśmy nad tym wspólnie z Ca-
rolem Reedem, przemierzając co dnia kilo-
metry dywanu i tocząc zacięte boje. Nikt
trzeci nie uczestniczył w naszych konfe-
rencjach; najbardziej owocne jest szczere,
nawet brutalne, zderzenie opinii w cztery
oczy. Jasne, że dla pisarza nie ma lepszego
sposobu wypowiedzi niż powieść - dlate-
go tak mu trudno akceptować zmiany, ko-
nieczne w wersji scenicznej lub filmowej.
Ale „Trzeci człowiek” nigdy nie miał być
niczym więcej niż materiałem dla kina.
Czytelnik noweli dostrzeże sporo różnic
między wersją książkową a filmową, niech
jednak nie myśli, że zmiany zostały wy-
muszone na opornym autorze - najczęściej
to właśnie sam autor je proponował. W
tym przypadku film jest lepszy od noweli,
gdyż to on stanowi ostateczną wersję opo-
wieści.
Niektóre zmiany wprowadziliśmy z
przyczyn tyleż oczywistych, co banalnych,
choćby takich jak obsadzenie w roli głów-
nej Amerykanina zamiast Anglika. Pan Jo-
seph Cotten miał (i słusznie) zastrzeżenia
do imienia Rollo. Należało je zmienić na
inne, równie komiczne - zaproponowałem
Holley, przypomniawszy sobie zabawną
postać amerykańskiego poety Thomasa
Holleya Chiversa. Inny przykład: wyda-
wało się niezbyt prawdopodobne, aby kto-
kolwiek mógł pomylić Amerykanina ze
słynnym angielskim pisarzem, Dexterem
(postać ta ma pewne cechy wspólne z do-
brotliwym geniuszem, E.M. Forsterem). A
więc wątek „komedii omyłek” należałoby
opuścić, nawet gdyby Carol Reed nie za-
oponował (i słusznie) przeciwko naciąga-
nej, wymagającej wielu wyjaśnień sytuacji,
która niemiłosiernie rozwlekałaby i tak już
zbyt długi film. I jeszcze jeden drobiazg:
Coolera zastąpił w filmie Rumun, ponie-
waż mieliśmy już na planie jedną postać
amerykańskiego łotra - grał go Orson Wel-
les. (To właśnie Welles dopisał do scena-
riusza słynną kwestię o szwajcarskich ze-
garach z kukułką).
Jednym z nielicznych istotnych proble-
mów, o które spieraliśmy się z Carolem
Reedem, było zakończenie filmu. Rzeczy-
wistość dowiodła tu absolutnej słuszności
Reeda. Ja byłem zdania, że film jest gatun-
kiem zbyt lekkim, aby mógł obejść się bez
happy endu. Reed natomiast twierdził, że
proponowane przeze mnie zakończenie -
jakkolwiek niejednoznaczne, bo nie padało
w nim ani jedno słowo - może wydać się
niemile cyniczne widowni, która w po-
przedniej scenie była świadkiem śmierci
Harry’ego. Wyznam szczerze, że nie prze-
konał mnie do końca: przypuszczałem, że
niewielu widzów będzie miało dość cier-
pliwości, aby dosiedzieć do końca długiej
sekwencji oddalania się dziewczyny od
grobu; większość - myślałem - wyjdzie z
kina przed napisem „koniec”, przekonana,
że film kończy się konwencjonalnie (tak
jak ja to proponowałem) i trwa trochę za
długo. Nie uwzględniłem mistrzowskiej
reżyserii Reeda, a poza tym na tym etapie
dyskusji nawet Reed nie spodziewał się
jeszcze, że dokona niebawem cudownego
odkrycia w osobie grającego na cytrze p.
Karasa.
Epizod porwania Anny przez Rosjan
(rzecz jak najbardziej możliwa w okupo-
wanym Wiedniu) wycięty został stosunko-
wo późno: nie wiązał się należycie z resztą
filmu i wprowadzał akcent propagando-
wy, którego chcieliśmy uniknąć. Nie cho-
dziło nam o budzenie w widzach emocji
politycznych, lecz o dostarczenie im roz-
rywki, odrobiny strachu i porcji śmiechu.
Rzeczywistość miała grać rolę tła naszej
bajki. A przecież wątek nielegalnego han-
dlu penicyliną opiera się na faktach - tym
bardziej ponurych, że w niecnym procede-
rze uczestniczyło wiele osób znacznie bar-
dziej niż Joseph Harbin nieświadomych i
niewinnych. Niedawno w Londynie pe-
wien lekarz wybrał się na nasz film z dwo-
ma kolegami. Ponieważ sam bawił się do-
skonale, zdziwiły go ich przygnębione
miny, gdy wychodzili z kina. Okazało się,
że obaj pod koniec wojny trafili z RAF-em
do Wiednia, gdzie, jak wielu, handlowali
penicyliną. Nigdy nie przyszło im do gło-
wy, jakie mogą być tego konsekwencje.
***
TRZECI CZŁOWIEK (The Third Man).
Film w reżyserii Carola Reeda z 1949 roku.
Scenariusz: Graham Greene. Zdjęcia: Ro-
bert Krasker oraz John Wilcox i Stan Pavey.
Muzyka: Anton Karaś. Wykonawcy: Jo-
seph Cotten (Holly Martins), Trevor Ho-
ward (mjr Calloway), Alida Valli (Anna
Schmidt), Orson Welles (Harry Lime) i
inni. London Film. Wielka Brytania.
Filmowa alchemia, która wymyka się lo-
gice, przemienia czasem mosiądz w złoto i
sprawia, że wszystko okazuje się doskona-
le precyzyjne - reżyseria, scenariusz, zdję-
cia, aktorzy, zaskakujące użycie muzyki na
cytrę Antona Karasa i, nade wszystko, nie-
zwykła kreacja Orsona Wellesa w roli Har-
ry’ego Lime'a - pisze Barry Norman w
swej książce „100 najlepszych filmów stu-
lecia”. - Wpisane w korupcję i rozpacz po-
wojennego Wiednia, Wellesowskie stu-
dium człowieka inteligentnego i bystrego,
który świadomie wybrał zło, jest, jak są-
dzę, jego największą kreacją. Ale również
wszyscy związani z tym filmem byli w
szczytowej formie. „Trzeci człowiek” za-
chowuje wieczną świeżość - to film, który
nie poddaje się czasowi (tłumaczył An-
drzej Kołodyński).
I
I
Nigdy nie wiemy, kiedy spadnie cios. Po
pierwszym spotkaniu z Rollo Martinsem
sporządziłem o nim tę oto notatkę do akt
tajnej policji: „W normalnych okoliczno-
ściach - wesoły błazen. Za dużo pije, cza-
sem wszczyna awantury. Każdą przecho-
dzącą kobietę taksuje wzrokiem, nie szczę-
dząc komentarzy; mimo to odnoszę wra-
żenie, że woli nie angażować się w roman-
se. Wieczny chłopiec - uwielbienie, jakim
darzył Lime’a, mogło wynikać właśnie z
niedojrzałości”.
Zastrzeżenie „w normalnych okoliczno-
ściach” było konieczne, gdyż poznałem
Rollo Martinsa na pogrzebie Harry’ego Li-
me’a. Był luty; grabarze musieli użyć mło-
tów pneumatycznych, żeby wedrzeć się w
zmarzniętą ziemię wiedeńskiego Cmenta-
rza Centralnego - jakby sama natura
wzdragała się przed przyjęciem Lime’a. W
końcu pochowaliśmy go jednak i zarzucili
bryłami skostniałej ziemi. Lime spoczął w
grobie, a Rollo Martins oddalił się po-
śpiesznie, jakby siłą powstrzymując dłu-
gie, pająkowate nogi, rwące się do biegu;
chłopięce łzy spływały po jego trzydziesto-
pięcioletniej twarzy; Rollo Martins bezgra-
nicznie wierzył w przyjaźń, dlatego to, co
się później stało, wstrząsnęło nim bardziej,
niż wstrząsnęłoby tobą lub mną (tobą - bo
uznałbyś, że ci się przywidziało; mną - bo
natychmiast wymyśliłbym jakieś logiczne,
cóż że niesłuszne, wyjaśnienie). Szkoda, że
Rollo Martins od razu nie powiedział mi
prawdy; oszczędziłoby nam to wielu kło-
potów.
Chcąc zrozumieć tę dziwną, raczej
smutną historię, musisz przynajmniej po-
bieżnie poznać jej tło - zdruzgotane, upior-
ne miasto Wiedeń, podzielone na sektory
pod nadzorem czterech mocarstw: rosyj-
ski, brytyjski, amerykański i francuski.
Granice sektorów zaznaczone są tylko ta-
blicami. Samo centrum miasta - Innere
Stadt - w obrębie Ringu, z jego ciężką ar-
chitekturą gmachów publicznych i pomni-
kami na spiętych w skoku rumakach, po-
zostaje pod wspólną kontrolą czterech mo-
carstw, które co miesiąc przekazują sobie
kolejno władzę - czyli tak zwane „prezy-
dium” - nad eleganckim niegdyś śródmie-
ściem i troskę o jego bezpieczeństwo. Gdy-
by ci wpadł do głowy idiotyczny pomysł
roztrwonienia austriackich szylingów w
nocnym klubie, idąc tam po zmroku spo-
tkałbyś zapewne na ulicy Siły Międzyna-
rodowe w akcji: czwórkę żandarmów (po
jednym z każdego mocarstwa), porozu-
miewających się (jeśli w ogóle) językiem
wspólnego wroga. Nie znałem Wiednia w
okresie międzywojennym, a urodziłem się
za późno, żeby pamiętać stary Wiedeń, pe-
łen muzyki Straussów i beztroskiego, ko-
kieteryjnego czaru; dla mnie jest to miasto
odartych z godności ruin, przemienionych
w lutym owego roku w owiane śniegiem
lodowce. Szary, mulisty, płaski Dunaj prze-
pływał z dala od nas, przez Drugi Bezirk -
sektor rosyjski. W tej samej strefie leżał
zrównany z ziemią, zarośnięty chwastami
Prater. Ocalał z niego tylko wielki diabel-
ski młyn, krążący powoli nad kikutami
zniszczonych karuzeli, które przypomina-
ły zapomniane kamienie milowe, nad
rdzewiejącymi szczątkami pomiażdżonych
czołgów, których nikt nie uprzątnął, nad
zwarzonymi chłodem pędami chwastów,
w miejscach gdzie śnieg leżał cieńszą war-
stwą. Nie starcza mi wyobraźni, aby od-
tworzyć z tych okruchów miasto przeszło-
ści, tak jak nie umiem wyobrazić sobie ho-
telu Sachera w roli innej niż garnizonowej
noclegowni dla angielskich oficerów ani
eleganckich, modnych sklepów na Karnt-
nerstrasse, która dla mnie urywa się mniej
więcej na poziomie wzroku, gdyż do tej
wysokości sięgają prowizorycznie odre-
montowane partery kamienic. Rosyjski
żołnierz w futrzanej czapie mija mnie z ka-
rabinem na ramieniu, kilka prostytutek
otacza ciasnym kordonem Amerykańskie
Biuro Informacyjne, mężczyźni w płasz-
czach siedzą w witrynach kawiarenek Sta-
rego Wiednia i sączą erzac kawy. Nocą naj-
lepiej trzymać się centrum, albo trzech
spośród czterech sektorów - chociaż i tam
zdarzają się porwania, niekiedy całkiem
dla nas bezsensowne, jak choćby uprowa-
dzenie młodej Ukrainki bez paszportu czy
starca, który dawno przekroczył wiek pro-
dukcyjny. Oczywiście, od czasu do czasu
porywano również specjalistów i zdraj-
ców. Do takiego właśnie Wiednia przyje-
chał dnia siódmego lutego ubiegłego roku
Rollo Martins. Całą historię starałem się
odtworzyć jak najwierniej z własnych zapi-
sków i z opowieści Martinsa. Wystrzega-
łem się dodania od siebie choćby jednej
kwestii - jednak nie mogę ręczyć za pa-
mięć Martinsa. To paskudna historia i by-
łaby od początku do końca ponura, smut-
na i nie do naprawienia - gdyby nie dziew-
czyna i niedorzeczna przygoda wykła-
dowcy British Council.
II
Poddany brytyjski ma nadal pełną swo-
bodę podróżowania, jeśli nie przeraża go
limit pięciu funtów angielskich, które wol-
no mu wywieźć z kraju, ale nie wolno wy-
dać za granicą. Do Austrii jednak, będącej
formalnie terytorium okupowanym, Rollo
Martins nie dostałby się bez specjalnego
zaproszenia od Lime’a z Międzynarodo-
wego Biura d/s Uchodźców. Lime zapro-
ponował Martinsowi przyjazd do Wiednia
w celu spisania relacji z działań na rzecz
uchodźców wszystkich narodowości, a
Martins zgodził się, chociaż nie była to
właściwie jego branża. Pilnie potrzebował
urlopu - szczególnie po ostatnim incyden-
cie w Dublinie i wcześniejszym incydencie
w Amsterdamie. „Incydentami” nazywał
Martins kobiety: po prostu przydarzały
mu się, bez najmniejszych wysiłków z jego
strony; agent ubezpieczeniowy zaliczyłby
je wszystkie do kategorii „wypadków lo-
sowych”. Gdy Martins pojawił się w Wied-
niu, miał minę zaszczutego zwierzęcia i co
chwila oglądał się przez ramię - dlatego z
miejsca uznałem go za podejrzanego i
zmieniłem dopiero zdanie stwierdziwszy
ponad wszelką wątpliwość, że Rollo Mar-
tins lęka się tylko jednego: nagłego spotka-
nia z którymś z sześciu „incydentów”.
Zwierzył mi się, że ma zwyczaj „mieszać
trunki” - również tym określeniem charak-
teryzował swoje niefortunne układy z ko-
bietami.
„Branżą” Rollo Martinsa były tanie, kie-
szonkowe powieści o Dzikim Zachodzie,
drukowane pod pseudonimem Buck De-
xter. Westerny Bucka Dextera miały rzesze
wielbicieli, ale dochody przynosiły skrom-
ne. Rollo Martins nie mógłby sobie pozwo-
lić na wyjazd do Wiednia, gdyby nie za-
pewnienie Lime, że pokryje wszystkie
koszty z bliżej nie określonego funduszu
na cele propagandowe. Lime miał też za-
opatrzyć Martinsa w „bafy” - kwity stano-
wiące jedyny (od pensa w górę) środek
płatniczy w brytyjskich hotelach i klubach.
Ufając tym obietnicom, Martins nie przy-
wiózł do Wiednia nic ponad pięć całkowi-
cie bezużytecznych funtowych banknotów.
Dziwna rzecz przytrafiła mu się we
Frankfurcie, gdzie samolot z Londynu wy-
lądował na godzinny postój. Martins po-
szedł na hamburgera do amerykańskiego
kasyna (troskliwe linie lotnicze rozdały
pasażerom bony na posiłek wartości sześć-
dziesięciu pięciu centów) i właśnie tam
zbliżył się do jego stolika gość, po którym
z daleka można było poznać, że jest dzien-
nikarzem.
- Pan Dexter? - spytał bezceremonialnie.
- Owszem - przytaknął zaskoczony Mar-
tins.
- Na zdjęciu wygląda pan starzej. Chce
pan złożyć oświadczenie do prasy? Repre-
zentuję tutejszy dziennik sił zbrojnych.
Ciekawi nas pańska opinia o Frankfurcie.
- Dziesięć minut temu wysiadłem z sa-
molotu.
- No tak - przyznał dziennikarz. - W ta-
kim razie co pan sądzi o powieści amery-
kańskiej?
- Nie czytuję jej.
- Jak zawsze dowcipny, jak zawsze zło-
śliwy - podsumował dziennikarz. - To Ca-
rey? Nie wie pan przypadkiem? - spytał
nagle, wskazując małego, siwego czło-
wieczka z wystającymi zębami, żującego
bezmyślnie kęs chleba.
- Przypadkiem nie wiem. Co za Carey?
- No jak to? J.G. Carey!
- Pierwsze słyszę.
- Wy, pisarze, zawsze jesteście jak nie z
tego świata. Właśnie z powodu tego faceta
tu przyszedłem! - Dziennikarz błyskawicz-
nym susem dopadł Careya w przeciwle-
głym końcu sali. Słynny człowiek powitał
go rutynowym uśmiechem z pierwszych
stron gazet i odłożył na bok nie dojedzoną
kromkę chleba. Chociaż to nie Dexter ścią-
gnął dziennikarza na lotnisko, Martins był
mile połechtany: po raz pierwszy ktoś na-
zwał go pisarzem. Nagle dumny i ważny,
doznał tylko lekkiego rozczarowania
stwierdziwszy, że Lime nie czeka nań na
lotnisku w Wiedniu. Zawsze trudno pogo-
dzić się z tym, że jesteśmy mniej ważni dla
innych ludzi niż oni dla nas - Martins też
zdążył poznać to niemiłe uczucie, że świat
doskonale się bez niego obywa. Stał przy
drzwiach autobusu i patrzył jak pada
śnieg: padał niezbyt gęsto, za to uporczy-
wie, niby przez sito - wielkie zaspy mię-
dzy ruinami budynków zdawały się nie
mieć nic wspólnego z tym mizernym opa-
dem, wyglądały jak trwały element krajo-
brazu spoza granicy wiecznych śniegów.
Lime’a nie było również w hotelu Asto-
ria, gdzie autobus wiozący pasażerów z
lotniska miał końcowy przystanek; nie za-
stał tam też Martins żadnej od Lime’a wia-
domości - jedynie zagadkowy liścik adre-
sowany do p. Dextera przez osobę nazwi-
skiem Crabbin, o której jako żywo nigdy
nie słyszał. „Spodziewaliśmy się Pańskie-
go przylotu jutro. Proszę czekać. Jesteśmy
w drodze. Pokój w hotelu
zarezerwowany”. Rollo Martins nie nale-
żał jednak do tych, którzy w podobnej sy-
tuacji spokojnie czekają. Spokojne czekanie
w hotelowym foyer prędzej czy później
musi sprowokować „incydent” - i znów
zaczęłoby się „mieszanie trunków”. Jesz-
cze dziś słyszę wyraźnie zapewnienie Rol-
lo Martinsa: „Skończyłem z incydentami.
Nigdy więcej incydentów”; ledwie wygło-
sił te słowa, wpakował się po uszy w naj-
poważniejszy incydent w swoim życiu.
Rollo Martins żył w wiecznym rozdarciu
między swoim komicznym imieniem a so-
lidnym, holenderskim (od czterech poko-
leń) nazwiskiem. Rollo oglądał się za każ-
dą spódniczką, a Martins odżegnywał się
od kobiet raz na zawsze. Nie wiem, który
z nich pisywał westerny.
Martins znał wiedeński adres Lime’a, a
osobnika nazwiskiem Crabbin wcale nie
był ciekaw. Wiele wskazywało na to, że
ktoś popełnił grubą omyłkę - chociaż Mar-
tins nie kojarzył jej jeszcze z rozmową na
lotnisku we Frankfurcie. Lime w liście pro-
ponował Martinsowi mieszkanie u siebie,
w wielopokojowym apartamencie na
obrzeżach Wiednia, odebranym właścicie-
lowi-naziście. Pewien, że Lime zapłaci za
taksówkę Martins kazał się wieźć prosto
pod dom, usytuowany w trzecim (brytyj-
skim) sektorze. Tam wysiadł, poprosił tak-
sówkarza, żeby chwilę poczekał, i wspiął
się po schodach na trzecie piętro.
To niebywałe, jak cisza zwraca naszą
uwagę, nawet w mieście tak cichym jak
monotonnie zasypywany śniegiem Wie-
deń. Martins nie dotarł jeszcze do drugie-
go piętra, a już był pewien, że nie zastanie
Lime’a. Cisza, która go powitała, była jed-
nak głębsza niż cisza chwilowej nieobec-
ności: zdawała się wróżyć, że Martins nie
znajdzie Lime’a nie tylko w domu, ale i w
całym Wiedniu - a nawet w całym świecie,
o czym przekonała go szeroka czarna
wstążka zawiązana na klamce. Oczywi-
ście, mógł umrzeć ktoś inny - kucharka,
gosposia - a jednak Martins wiedział (zda-
wało mu się, że wiedział już o dwadzieścia
schodów wcześniej), iż to Harry Lime - ten
Lime, którego on, Rollo Martins, otaczał
bałwochwalczą czcią przez dwadzieścia
lat, od pierwszego spotkania w ponurym
szkolnym korytarzu, przy akompaniamen-
cie pękniętego dzwonka, wzywającego na
modlitwę - iż to Lime właśnie rozstał się z
tym światem. Nie mylił się; w każdym ra-
zie nie do końca. Gdy po raz szósty naci-
snął dzwonek, uchyliły się drzwi jednego z
sąsiednich mieszkań i drobny człowieczek
z kwaśną miną skarcił go zrzędliwym to-
nem:
- Szkoda fatygi. Nikogo tam nie ma. On
umarł.
- Herr Lime?
- Herr Lime, a kto? Martins opowiadał
mi później:
- W pierwszej chwili słowa jego nic dla
mnie nie znaczyły: ot, informacja jak z ru-
bryki W skrócie z „Timesa”. „Kiedy to się
stało? - spytałem. - Jak?”
- Samochód go przejechał - odparł są-
siad Lime’a. - W ubiegły czwartek. - I z
urażoną miną człowieka, który doprawdy
nie ma obowiązku udzielać informacji w
nie swojej sprawie, dodał: - Pogrzeb dzisiaj
po południu. Minął się pan z nimi.
- Z nimi?
- Nic wielkiego, paru znajomych i trum-
na.
- Jak to? Nie był w szpitalu?
- Nie było sensu wieźć go do szpitala.
Zginął tu, pod samym domem, zmarł na
miejscu. Prawy błotnik gruchnął go w ra-
mię i przeturlał jak zająca.
Dopiero wtedy - opowiadał mi Martins
- na słowo „zając”, zmarły Harry Lime
ożył w jego pamięci: ożył jako chłopiec ze
strzelbą, którą nauczył Martinsa „poży-
czać”. Wystawił głowę z długiej, piaszczy-
stej bruzdy pastwiska w Brickworth i po-
naglał: „Strzelaj, idioto, strzelaj! Teraz!” -
zając pokuśtykał w krzaki, raniony strza-
łem Martinsa.
- Gdzie go chowają? - spytał Martins
nieznajomego rozmówcę.
- Na Cmentarzu Centralnym. Nieźle się
napocą przy tym mrozie.
Martins nie wymyślił jeszcze, czym za-
płaci za taksówkę ani gdzie znajdzie w
Wiedniu pokój za pięć funtów brytyjskich
- te problemy musiały jednak poczekać; na
razie chciał po raz ostatni pożegnać Harry-
’ego Lime’a. Kazał się wywieźć z miasta
na przedmieścia (w sektor brytyjski),
gdz...