Graham Greene
Konsul honorowy
Żadna z postaci tej książki — od ambasadora brytyjskiego aż po starego Jose — nie jest
portretem osób żyjących. Prowincj...
5 downloads
6 Views
Graham Greene
Konsul honorowy
Żadna z postaci tej książki — od ambasadora brytyjskiego aż po starego Jose — nie jest
portretem osób żyjących. Prowincja argentyńska i miasto, gdzie głównie toczy się akcja, są
rzecz jasna podobne do jakiegoś naprawdę istniejącego miasta czy prowincji. Nie opatrzyłem
ich żadną nazwą, gdyż chciałem mieć swobodę i nie wiązać się jakimkolwiek planem ulic czy
mapą określonej prowincji.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Doktor Eduardo Plarr stał w małym rzecznym porcie nad Paraną, wśród szyn kolejowych
i żółtych dźwigów, obserwując poziomą smugę dymu nad Chaco, leżącą między czerwonymi
promieniami zachodzącego słońca niby strzęp flagi narodowej. O tej godzinie, prócz niego i
marynarza pilnującego budynku zarządu portu, nikogo tu nie było. Za sprawą tajemnego
pomieszania gasnącego światła z zapachem dziwnej rośliny taki wieczór jak ten u jednych
przywołuje dzieciństwo i nadzieję na przyszłość, u innych świadomość czegoś, co utracili i o
czym niemal zapomnieli.
Szyny, dźwigi, budynki zarządu portu — to właśnie zobaczył przybywając po raz
pierwszy do swej przybranej ojczyzny. Lata nic tu nie zmieniły, dodały tylko smugę dymu,
która — gdy tu przyjechał wtedy — jeszcze nie wisiała nad horyzontem. Fabryka, znad której
ten dym się unosił, nie była jeszcze zbudowana, kiedy przeszło dwadzieścia lat temu przy-
jechał z matką z Paragwaju. Pamiętał dobrze, jak ojciec — ubrany na szaro szczupły
mężczyzna o zapadniętej klatce piersiowej — stojąc na nabrzeżu w Asunción obok trapu ma-
łego rzecznego statku, ze sztucznym optymizmem obiecywał im, że wkrótce do nich
przyjedzie. Za miesiąc, najdalej za trzy — te pełne nadziei słowa skrzypiały mu w gardle jak
zardzewiała maszyna.
Czternastoletniemu chłopcu nie wydało się dziwne, może tylko nieco cudzoziemskie, że
ojciec pocałował swoją żonę w czoło z szacunkiem, raczej jak matkę niż jak współmałżonkę.
Doktor Plarr uważał siebie w owym czasie za tak rdzennego Hiszpana jak jego matka,
podczas gdy po jego ojcu wyraźnie znać było angielskie pochodzenie. Jego ojciec prawnie, a
nie tylko z racji posiadanego paszportu, pochodził z legendarnej śnieżnej i zamglonej wyspy,
ojczyzny Dickensa
i Conan Doyle'a, chociaż zachował zapewne niewiele prawdziwych wspomnień o kraju, z
którego wyjechał mając dziesięć lat. Książka z obrazkami pod tytułem Londyńska panorama,
w ostatniej chwili przed wejściem na statek kupiona przez jego rodziców, przetrwała, i Henry
Plarr często oglądał ją
z małym Eduardo przewracając strony szarych matowych fotografii ukazujących pałac
Buckingham, Tower, widok Oxford Street z zaprzężonymi w konie powozami obok pań
wytwornym gestem unoszących długie spódnice. Jego ojciec, jak to zrozumiał znacznie
później doktor Plarr, był wygnańcem politycznym, a ten kontynent właśnie dawał schronienie
wygnańcom: Włochom, Czechom, Polakom, Walijczykom, Anglikom. Kiedy doktor Plarr
jako chłopiec czytał powieści Dickensa, jak cudzoziemiec przyjmował wszystko za istniejącą
współcześnie rzeczywistość, gdyż nie znał innych świadectw. Przypominał tym naiwnych,
którzy wierzą, iż pomocnik szeryfa
i trumniarz wciąż bez zmian wykonują swój zawód w świecie, gdzie Oliver Twist jest
więziony w londyńskiej piwnicy.
W wieku czternastu lat nie rozumiał motywów, które kazały jego ojcu zostać na bulwarze
starej nadrzecznej stolicy. Minęło wiele lat w Buenos Aires, nim pojął, że egzystencja
wygnańca, który stale musiał zbierać dokumenty i odwiedzać przeróżne urzędy, nie jest
rzeczą prostą. Prostota była przywilejem ludzi urodzonych na miejscu, tutejsze warunki życia
uważających za oczywiste, choć dziwne. Język hiszpański wywodzi się z romańskiego, a
Rzymianie byli ludźmi prostymi. Machismo — poczucie, męskiej dumy — to hiszpański
odpowiednik virtus, niewiele mający wspólnego z angielską „odwagą" czy „dumnie
wzniesionym czołem". Może jego ojciec na swój cudzoziemski sposób starał się naśladować
machismo, kiedy postanowił sam borykać się z codziennie rosnącym'niebezpieczeństwem po
paragwajskiej stronie granicy, ale na nabrzeżu widać było tylko to dumnie wzniesione czoło.
Eduardo wrlaz z matką — w drodze do wielkiej, hałaśliwej stolicy położonej na południu
republiki (ich wyjazd opóźniły
o kilka godzin demonstracje polityczne) — przybyli do nadrzecznego portu o takiej samej
wieczornej godzinie i pewne szczegóły scenerii: stare domy w kolonialnym stylu, kruszący
się stiuk na ulicy, biegnącej wzdłuż nabrzeża, para całująca się na ławce, oblany poświatą
księżycową posąg nagiej kobiety, popiersie admirała o swojsko irlandzkim nazwisku i pęk
elektrycznych żarówek niby dojrzałe winne grono wiszący nad straganem z lemoniadą tak
mocno utkwiły w pamięci chłopca jako symbol niezwykłego spokoju, że gdy wreszcie poczuł
nieodpartą chęć ucieczki od drapaczy chmur, zatorów samochodowych, syren policyjnych
wozów i karetek pogotowia oraz pomników bohaterskich oswobodzicieli na koniach,
postanowił przyjechać znowu do tego małego północnego miasteczka i rozpocząć praktykę w
chwale wykwalifikowanego
lekarza z samego Buenos Aires. Żaden z przyjaciół czy kawiarnianych znajomych w stolicy
nie potrafił zrozumieć jego motywów: ostrzegali, że na północy klimat jest wilgotny, bardzo
niezdrowy, powtarzali z naciskiem, że to nudne miasto, w którym nic nigdy się nie dzieje, nie
ma tam nawet najmniejszych przejawów gwałtowności.
— Być może równie niezdrowo dla mnie byłoby zabiegać
o lepszą praktyką — odpowiadał z uśmiechem podobnie nic nie znaczącym albo fałszywym,
jak wtedy wyraz nadziei na twarzy jego ojca.
W Buenos Aires, podczas długich lat rozłąki, dostali od ojca jeden jedyny list. Koperta
była zaadresowana do nich obojga, Señora e hijo. List przyszedł nie przez pocztę. Znaleźli go
wetknięty pod wejściowe drzwi mieszkania pewnego niedzielnego wieczoru, w cztery lata po
przyjeździe do Buenos Aires, kiedy wrócili z Przeminęło z wiatrem, które oglądali po raz
trzeci. Jego matka szła na każde powtórzenie filmu, może dlatego, że dzięki staremu filmowi
i starym gwiazdom wojna domowa na kilka godzin stawała się czymś statycznym, po-
zbawionym grozy, a Clark Gable i Vivien Leigh znowu ukazywali się niezmienieni, mimo
upływu lat i strzelaniny.
Koperta była bardzo brudna i pognieciona, zaznaczono na niej: „Doręczyć osobiście", ale
nigdy nie dowiedzieli się, kto ją przyniósł. List nie został napisany na dawnym papierze
listowym, który nosił elegancki gotycki napis z nazwą ich estancia, ale na poliniowanych
kartkach taniego bloku. Litery, jak głos na nabrzeżu, pełne były udawanej nadziei: „Sprawy"
— pisał ojciec — wkrótce się wyjaśnią, nie określił jednak terminu jakąś datą, a więc
„nadzieja" mogła się już wyczerpać na długo przedtem, nim list do nich dotarł. Nigdy więcej
nie usłyszeli o ojcu, żadna plotka czy wiadomość nie dotarła do nich ani o jego uwięzieniu,
ani o śmierci. List zakończył z wyszukaną hiszpańską grzecznością: „Wielką jest dla mnie
pociechą, że Wy dwoje, istoty, które najbardziej kocham na świecie, przebywacie w
bezpiecznym miejscu. Wasz szczerze oddany mąż i ojciec, Henry Plarr".
Doktor Plarr sam nie potrafił dokładnie określić, w jakiej mierze do powrotu do małego
portu rzecznego skłoniło go przekonanie, że tutaj będzie znajdował się w pobliżu granicy
kraju, gdzie się urodził i gdzie jego ojciec został pogrzebany: w więzieniu, a może w ziemi, o
czym się zapewne nigdy nie dowie. Wystarczyło pojechać kilka kilometrów na północny
wschód i spojrzeć poza zakręt rzeki. Wystarczyło jak przemytnik wsiąść do łodzi... Czasem
miał wrażenie, że pełni
straż, że czeka na sygnał. To był oczywiście ten najbardziej bezpośredni motyw. Kiedyś
powiedział jednej z kochanek: „Wyjechałem 1 Buenos Aires, żeby jak najdalej znaleźć się od
mojej matki". To prawda: zniknęła już jej uroda i stale teraz narzekała na utratę majątku, na
życie w wielkiej hałaśliwej stolicy z iantastica aiquitectuia, na drapacze chmur chaotycznie
wzniesione na nędznych ulicach i do dwudziestego piętra pokryte ogłoszeniami pepsi-coli.
Doktor Plarr odwrócił się plecami do portu i kontynuował wieczorną przechadzkę wzdłuż
brzegu rzeki. Niebo było już tak ciemne, że niewidoczna stała 'się smuga dymu i zarys
przeciwległego brzegu. Prom, który łączył miasto z prowincją Chaco, jak oświetlony ołówek
zbliżał się powoli, drżąc wyraźnie, kiedy statek mozolnie płynął pod silny południowy prąd.
Trzy Marie wisiały na niebie niby resztka zerwanego różańca — krzyż leżał w innym
miejscu, tam, gdzie upadł. Doktor Plarr co dziesięć lat odnawiał swój angielski paszport,
właściwie dotąd nie bardzo wiedząc, dlaczego; w tej chwili poczuł nagle chęć na
niehiszpańskie towarzystwą.
W mieście było tylko dwóch Anglików: stary nauczyciel języka angielskiego, który
przybrał sobie tytuł doktora, choć jego noga nigdy nie postała na uniwersytecie, i Charley
Fort- num, konsul honorowy. Od pewnego poranka, kilka miesięcy temu, kiedy Plarr zaczął
sypiać z żoną Fortnuma, niezbyt dobrze czuł się w jego towarzystwie, zapewne dokuczało
mu prymitywne poczucie winy, a może irytowała ufność Fortnuma, który z taką
niezachwianą pewnością wierzył w wierność żony. Raczej z dumą niż zaniepokojeniem
rozprawiał o jej dolegliwościach we wczesnym okresie ciąży, jakby to był komplement dla
jego męskości, aż Plarr miał wprost ochotę zawołać: „Ale kto, u licha, jest ojcem, twoim
zdaniem?"
Wobec tego tylko doktor Humphries... chociaż było jeszcze za wcześnie, żeby go zastać
w hotelu „Bolivar”.
Doktor Plarr znalazł miejsce pod jedną z białych kul oświetlających nabrzeże i wyciągnął
z kieszeni książkę. Z miejsca, gdzie siedział, mógł widzieć swój samochód zaparkowany koło
kiosku z coca-colą. Książka, którą ze sobą nosił, była powieścią napisaną przez jednego z
jego pacjentów — Jorge Julio Saavedrę. Saavedra również miał tytuł doktora, zresztą
autentyczny, gdyż dwadzieścia lat temu w stolicy przyznano mu honorowy stopień naukowy.
Powieść — pierwsza, która odniosła największy sukces — nosiła tytuł Milczące serce i
została napisana ciężkim, melancholijnym stylem, pełnym ducha machismo.
Plarr nie mógł więcej przeczytać za jednym razem niż kilka stron. Szlachetni sztywni
bohaterowie latyno-amerykańskiej literatury byli jego zdaniem zbyt nieskomplikowani i
heroiczni, żeby mogli mieć swoje wzorce w życiu. Rousseau i Chateaubriand wywarli na
Amerykę Południową większy wpływ niż Freud — w Brazylii nawet pewne miasto zostało
nazwane Beniamin Constant. Zaczął czytać: „Julio Moreno w dni, kiedy od morza wiał
uporczywy wiatr, pokrywając solą kilka hektarów nieurodzajnej ziemi, wysuszając rzadkie
rośliny, które przetrwały od ostatniej wichury, siedział całymi godzinami w milczeniu, brodę
oparłszy o dłonie, z zamkniętymi oczami, jak gdyby chciał żyć tylko w tajemnym zakątku
swojej duszy, do którego nawet żona nie miała dostępu. Nigdy się nie skarży... Ona przez
długie minuty zwykła stać koło niego, trzymając w lewej ręce tykwę z maté, a gdy otworzył
oczy, brał od niej naczynie bez słowa. Może tylko drgnięcie dumnych, niepokonanych ust
było wyrazem podziękowania".
Doktor Plarr, wychowany przez ojca na książkach Dickensa
i Conan Doyle'a, z trudem czytał powieść Saavedry, ale uważał ten wysiłek za część swoich
lekarskich obowiązków. Za kilka dni jak zwykle razem z doktorem Saavedrą zjedzą kolację
w hotelu „National", musi więc być przygotowany do zrobienia paru uwag na temat książki,
którą autor zadedykował mu tak serdecznie: „Mojemu przyjacielowi i doradcy, doktorowi
Eduardo Plarrowi, ofiaruję tę swoją pierwszą książkę, by się przekonał, że nie zawsze byłem
powieściopi- sarzem politycznym, i by w największym zaufaniu ukazać mu pierwszy owoc
mej inspiracji". Doktor Saavedra bynajmniej nie był milczący, a to dlatego, jak podejrzewał
Plarr, że uważał siebie za Moreno manqué. Moreno nosił przecież nawet jedno z jego imion...
Waściwie Plarr nigdy dotąd nikogo w mieście nie przyłapał na czytaniu. Kiedy czasem
bywał na proszonej kolacji, widział książki uwięzione za szkłem, mającym je chronić przed
wilgocią. Nigdy nie spotkał nikogo czytającego cokolwiek nad rzeką czy na którymś skwerze
— z wyjątkiem oczywiście „El Litoral”, miejscowej gazety. Na ławkach siadywali
zakochani, zmęczone kobiety z koszykami pełnymi zakupów, włóczędzy, ale nigdy ludzie
czytający. Ten czy ów włóczęga bezczelnie rozwalał się na całej ławce, i wtedy nikt nie
siadał obok (nie śmiał), tak że przeciwnie niż na całym świacie mógł się wyciągnąć jak długi.
Może czytanie na świeżym powietrzu było nawykiem przejętym od ojca, który zawsze
zabierał ze sobą książkę, gdy
szedł z nim, bo przecież to w jego opuszczonym i pachnącym pomarańczami świecie doktor
Plarr przeczytał całego Dickensa z wyjątkiem Opowieści wigilijnej. Tutejsi ludzie, pierwszy
raz widząc go na ławce z otwartą książką, przyglądali mu się z wielką ciekawością. Może
uważali, że taki jest zwyczaj leka- rzy-cudzieziemców. Nie dlatego, żeby to zajęcie było
niegodne mężczyny, ale z pewnością dopatrywali się w nim czegoś obcego. Mężczyźni w
tym kraju woleli wystawać na rogach ulic
i rozmawiać, albo siedzieć przy filiżance kawy i rozmawiać, albo wychylać się przez okno i
rozmawiać. A przez cały czas, kiedy rozmawiali, dotykali się nawzajem, żeby podkreślić ja-
kąś ważną kwestię czy po prostu ze zwykłej przyjaźnij Plarr publicznie dotykał tylko książki.
To znaczyło, podobnie jak jego angielski paszport, że zawsze pozostanie obcy: nigdy
naprawdę się nie zasymiluje.
Zaczął znowu czytać: „Ona sama pracowała również w niezmąconym milczeniu, godząc
się z tą znojną pracą jak ze złą pogodą, jak z nieuniknionym prawem natury".
Doktor Saavedra miał za sobą okres pełnego, choć nie pozbawionego krytyki, sukcesu w
stolicy. Kiedy zaczął odczuwać lekceważenie swojej osoby przez recenzentów — a co gorsza
przez damy z towarzystwa i reporterów gazet — wyjechał na północ Argentyny, gdzie jego
dziadek był gubernatorem i gdzie mu okazywano respekt należny słynnemu literatowi ze
stolicy, chociaż z pewnością niewiele osób czytało tu jego powieści. Dziwna rzecz, ale
wyimaginowana geografia jego książek pozostała bez zmian. Swą mityczną krainę znalazł w
czasach wczesnej młodości podczas wakacji spędzonych w małym miasteczku nad morzem,
daleko na południu kraju w pobliżu Trelew, i gdziekolwiek by teraz zamieszkał, zawsze
widział tylko ją. Nigdy nie spotkał Juliana Moreno, ale pewnego wieczoru w barze
skromnego hoteliku, gdzie siedział obok mężczyzny pogrążonego w melancholijnym
milczeniu nad kieliszkiem, wyobraził go sobie bardzo wyraźnie.
Doktor Plarr dowiedział się tego wszystkiego w stolicy od starego przyjaciela,
zazdrosnego wroga pisarza, i znajomość przeszłości Saavedry bardzo mu się przydała, kiedy
zaczął go leczyć z ataków depresji maniakalnej. Ciągle ten sam bohater pojawiał się w
powieściach pisarza, i choć dzieje Moreno zmieniały się nieco, nigdy nie zmieniało się jego
smutne, uparte milczenie. Przyjaciel i wróg, który towarzyszył wtedy młodemu Saavedrze w
tej odkrywczej podróży, stwierdził z pogardą: „A wie pan, kim był ten człowiek?
Walijczykiem,
tak, Walijczykiem. Czy kto kiedy słyszał o Walijczyku obdarzonym machismo? W tamtych
stronach wielu było Walijczyków. Ten był po prostu pijany, ot i wszystko. Po przyjeździe |
interioru pił na umór przez cały tydzień".
Prom ruszył w kierunku niewidocznego bagnistego brzegu porośniętego krzakami i po
pewnym czasie wrócił. Plarr z trudem mógł się skoncentrować na milczeniu serca Juliana
Moreno. Żona porzuciła go wreszcie uciekając z robotnikiem, który u nich pracował; był
młody, przystojny i dużo mówił, ale czuła się nieszczęśliwa w nadmorskim mieście, gdzie jej
kochanek nie mógł znaleźć pracy. Wkrótce popadł w alkoholizm i stał się gadatliwy w łóżku,
a ona zaczęła rozpaczliwie tęsknić za długotrwałym milczeniem i pokrytą solą, wyschłą
ziemią. Wróciła więc do Moreno, który bez słowa zrobił jej miejsce przy stole, gdzie właśnie
przygotowywał sobie skromny posiłek; potem siedział jak zwykle w swoim fotelu z brodą
opartą o dłonie, a ona stała obok trzymając tykwę z maté. Powieść miała jeszcze sto stron,
choć zdaniem Plarra powinna się była na tym skończyć. Jednak machismo Juliana Moreno
nie znalazło pełnego wyrazu i kiedy przekazał swojej żonie w najbardziej skąpych słowach
wiadomość, że wybiera się do miasta Trelew, Plarr wiedział, co się tam stanie: Julian Moreno
w miejscowym barze spotka kochanka żony, odbędzie się walka na noże, w której zwycięży
oczywiście młody człowiek. Czyż, kiedy odjeżdżał, nie dostrzegła w oczach Moreno „wyrazu
wyczerpanego pływaka, poddającego się ciemnej fali nieuchronnego przeznaczenia"?
Nie twierdził, że doktor Saavedra pisał źle. Jego styl cechowała pełna powagi
muzykalność, zawsze też pobrzmiewały w nim fanfary przeznaczenia, ale Plarr nieraz miał
ochotę zawołać do swego melancholijnego pacjenta: „Życie wcale nie jest takie. Życie nie
jest ani szlachetne, ani czcigodne. Nawet życie w Ameryce Południowej. Nie ma rzeczy nieu-
chronnych. Życie stale zaskakuje, jest absurdalne. A ponieważ jest absurdalne, zawsze
istnieje nadzieja. Przecież pewnego dnia możemy wynaleźć lekarstwo na raka i zwykły
katar". Zajrzał na ostatnią stronę. Oczywiście krew Juliana sączyła się między popękanymi
kaflami podłogi baru w Trelew, a jego żona (jakim cudem dotarła tam tak szybko?) stała koło
niego i choć raz nie trzymała tykwy z maté. „Łagodny wyraz, jaki przemknął przez te twarde,
niepokonane usta, powiedział jej wyraźnie, zanim zamknęły się jego oczy znużone
istnieniem, że się ucieszył z jej obecności."
Plarr zamknął książkę poirytowany. Krzyż Południa spo
czywał na swoim miejscu na ciemnym niebie pełnym gwiazd. Nic nie zakłóciło niezmąconej
czamości horyzontu — ani miasta, ani maszty telewizyjne, ani oświetlone okna. Czy jeśli
wróci do domu, grozi mu jeszcze telefoniczne wezwanie?
Skończył wizytę u ostatniej pacjentki, żony sekretarza wydziału finansowego, która
dostała gorączki, i postanowił wrócić do domu dopiero nad ranem. Wolał się trzymać z dala
od telefonu, aż będzie za późno na niezawodowe wezwanie. Teraz tylko jeden telefon mógł
go zaniepokoić. Charley Fortnum,
o czym wiedział, jadł kolację z gubernatorem, który potrzebował tłumacza dla honorowego
gościa, ambasadora amerykańskiego. A Klara nie bała się już telefonu, bez przeszkód
dzwoniła do niego z prośbą, by pod nieobecność męża dotrzymywał jej towarzystwa, a on
właśnie tego wtorkowego wieczoru nie miał ochoty jej widzieć. Jego pożądanie uśpiła oba-
wa. Wiedział, że Charley może wrócić nieoczekiwanie wcześniej, gdyż kolacja, jak
przypuszczał, nie odbędzie się z przyczyn, których on sam nie powinien był znać.
Dlatego postanowił trzymać się z dala od swego domu aż do północy. O tej porze
przyjęcie u gubernatora z pewnością się skończy, a Charley Fortnum będzie w drodze do
domu.
Nie jestem mężczyzną obdarzonym machismo, myślał ze skruchą doktor Plarr, chociaż
nie potrafił sobie wyobrazić Fortnuma rzucającego się na niego z nożem. Wstał z ławki. Było
na tyle późno, że profesora angielskiego z pewnością zastanie w hotelu.
Jednak nie zastał doktora Humphriesa. Doktor mieszkał na parterze w małym pokoiku z
prysznicem, z okna miał widok na patio z zakurzoną palmą i nieczynną fontanną. Drzwi nie
zamknął, co świadczyło zapewne o jego zaufaniu do stabilizacji miejscowego życia. Doktor
Plarr pamiętał, że w ich domu w Paragwaju ojciec co wieczór zamykał na klucz nawet drzwi
wewnętrzne: do sypialń, łazienek, nie używanych pokoi gościnnych, nie w obawie przed
bandytami, ale policją, umundurowanymi i oficjalnymi mordercami, chociaż zamknięte drzwi
nie na długo stanowiłyby dla nich przeszkodę.
W pokoiku Humphriesa z trudnością mieściło się łóżko, toaletka, dwa krzesła, umywalnia i
prysznic. Trzeba było torować sobie między nimi drogę jak w zatłoczonej kolei podziemnej.
Plarr zauważył, że Humphries przylepił na ścianie nowy obrazek z hiszpańskiego wydania
„Life'u": była to królowa Elżbieta na koniu podczas parady wojskowej. Wybór nie świadczył
o patriotyzmie czy nostalgii za krajem, po prostu
na ścianach pojawiały się ciągle nowe plamy wilgoci i doktor Humphries zakrywał je taką
ilustracją, jaką akurat miał pod ręką. Jednak jego wybór ...