Graham Greene
Spokojny Amerykanin
prosiłem, byście mi pozwolili poświęcić Wam tę książkę, nie tylko przez pamięć szczęśliwych wieczorów, jakie...
5 downloads
6 Views
Graham Greene
Spokojny Amerykanin
prosiłem, byście mi pozwolili poświęcić Wam tę książkę, nie tylko przez pamięć szczęśliwych wieczorów, jakie spędziłem z Wami w Sąjgonie w ciągu ostatnich pięciu lat, lecz także dlatego, że wręcz bezwstydnie pożyczyłem sobie położenie Waszego mieszkania, by umieścić jedną z postaci tej książki Pożyczyłem też Twoje imię, Phuong, dla wygody czytelników, bo jest proste, piękne i łatwe do wymówienia, czego nie można powiedzieć o większości imion Twych rodaczek. Oboje zauważycie, że poza tym niewiele tu zapożyczeń: na pewno nie ma między nimi nikogo z Wietnamu. Pyle, Granger, Fowler, Vigot, Joe - żadna z tych postaci nie posiada pierwowzoru w Sąjgonie czy Hanoi, a generał Thé nie żyje; powiadają, że dostał kulę w plecy. Poprzestawiałem nawet zdarzenia historyczne. Na przykład wielka bomba pod „Continentalem” poprzedziła bomby rowerowe, a nie odwrotnie. Nie mam skrupułów wprowadzając takie drobne zmiany. Ta książka jest opowieścią, nie sprawozdaniem. Ufam, żejako opowiadanie o kilku fikcyjnych postaciach pomoże Wam spędzić któryś z upalnych sąjgońskich wieczorów.
Wasz
Graham Greene
Nie lubię wzruszeń, pobudzają bowiem wolę, a działanie Jest rzeczą wielce niebezpieczną; drżę na myśl o czymś udawanym, o Jakimś fałszerstwie serca, o sposobach nierzetelnych; Jakże skłonni jesteśmy do tych rzeczy, tak strasznie pojmując obowiązek.
Oto epoka wynalazków świeżych Do zabijania ciał, zbawiania dusz, Które z intencją najlepszą się szerzy.
Po kolacji siedziałem w swoim pokoju przy ulicy Catinat, czekając na Pyle’a. Powiedział mi: „Będę u ciebie najpóźniej o dziesiątej”, więc gdy wybiła północ, nie mogłem dłużej wytrzymać i zszedłem na ulicę. Grupa staiych kobiet w czarnych spodniach przycupnęła na podeście. Mieliśmy luty. pewnie było im za gorąco w łóżkach. W stronę nadbrzeży rzeki jechał rikszarz pedałując powoli. Widziałem lampy płonące tam. gdzie wyładowano nowy transport amerykańskich samolotów. Na długiej ulicy nie było nigdzie śladu Pyle’a.
Oczywiście mogli go z jakiegoś powodu zatrzymać w Poselstwie Amerykańskim, mówiłem sobie, ale w takim wypadku na pewno by zadzwonił do restauracji. Zawsze był skrupulatny i uprzejmy w drobiazgach. Zawróciłem do domu i wówczas dojrzałem dziewczynę czekającą w sąsiedniej bramie. Nie widziałem Jej twarzy, tylko białe jedwabne spodnie i długą kwiecistą suknię, ale i tak ją poznałem. Jakże często czekała na mój powrót w tym samym miejscu, o tej samej porze.
- Phuong - rzekłem (to imię znaczy Feniks, ale dzisiaj nic nie Jest bajeczne i nic nie odradza się z popiołów). Wiedziałem, zanim zdążyła mi to oznajmić, że czeka na Pyle’a. - Nie ma go tu.
- Je sals. Je t’ai uu seul d la fenêtre
I
- Radziłbym ci zaczekać na górze - powiedziałem. - Wkrótce przyjdzie.
- Zostanę tutaj.
| Lepiej nie. Może cię zabrać policja.
Poszła za mną na górę. Nasunęło mi się parę ironicznych, niemiłych żartów, lecz nie znała ani angielskiego, ani francuskiego na tyle, by zrozumieć ironię, a poza tym - dziwna rzecz
- nie miałem ochoty ranić ani jej, ani nawet siebie.
Gdy doszliśmy do podestu, wszystkie starowiny obróciły głowy, a ledwieśmy je minęli, gwar wzniósł się i opadł, jakby śpiewały chórem.
- O czym one mówią?
- Sądzą, że wracam.
W moim pokoju drzewko, które postawiłem tu przed paru tygodniami na chiński Nowy Rok, straciło prawie wszystkie żółte kwiaty. Opadły między klawisze maszyny do pisania. Wyciągnąłem je.
-Ta es trouble 1 - rzekła Phuong.
- To do niego niepodobne. Jest taki punktualny.
Zdjąłem krawat i buty i położyłem się na łóżku. Phuong zapaliła piecyk gazowy i nastawiła wodę na herbatę. Było niemal tak, jak pół roku temu.
- Mówi, że już niedługo wyjeżdżasz - powiedziała.
- Być może.
- Bardzo cię lubi.
- Niech to sobie daruje - rzekłem.
Zauważyłem, że czesze się Inaczej. Nosiła teraz proste włosy rozpuszczone na ramiona. Pamiętałem, że Pyle kiedyś skrytykował jej wymyślną fryzurę, zdaniem Phoung stosowną dla córki mandaryna. Zamknąłem oczy i była znów taka Jak kiedyś: szumem wody w czajniku, brzękiem filiżanki, którąś godziną nocy l obietnicą odpoczynku.
- Już niedługo przyjdzie - zapewniła, jakby trzeba było mnie pocieszać, że nie ma Pyle’a.
Ciekawe - pomyślałem - o czym też oni mówią, kiedy są razem. Pyle brał wszystko poważnie, męczył mnie odczytami o Dalekim Wschodzie, choć znał go tyle miesięcy, ile ja lat.
Innym ulubionym jego tematem była demokracja. Miał zdecydowane i denerwujące opinie o tym, jak wiele robią dla świata Stany Zjednoczone. A znowu Phuong odznaczała się zaskakującą ignorancją. Jeśli się w rozmowie wspomniało o Hitlerze, przerywała, pytając, kto to taki. Wyjaśnić było tym trudniej, że nigdy nie zetknęła się z żadnym Niemcem czy Polakiem i miała bardzo mgliste pojęcie o geografii Europy, choć naturalnie o księżniczce Małgorzacie wiedziała więcej niż ja. Usłyszałem, że stawia tacę w nogach łóżka.
- Czy nadal jest w tobie zakochany, Phuong?
Gdy się bierze do łóżka Annamitkę, to jakby się brało ptaka: szczebioczą i śpiewają na poduszce. Był czas, kiedy myślałem, że żaden tutejszy głos nie śpiewa tak jak głos Phuong. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem ramienia dziewczyny. Ich kości także są kruche jak kości ptaków.
- Powiedz, Phuong?
Roześmiała się i usłyszałem, że pociera zapałkę.
- Zakochany?
Było to może jedno z tych wyrażeń, których nie rozumiała.
- Czy mogę ci przygotować fajkę? - spytała.
Gdy otworzyłem oczy, zapaliła Już lampkę i przyszykowała tacę. Światło lampki nadawało jej skórze ciemny, bursztynowy ton, gdy ze ściągniętymi w skupieniu brwiami pochylała się nad płomieniem, obracając igłę, by podgrzać kuleczkę opium.
- Czy Pyle nadal nie pali? - spytałem.
-Nie.
- Namów go, bo inaczej nie wróci.
Wśród tutejszych kobiet istnieje przesąd, że kochanek, który pall opium, zawsze wraca, nawet z Francji. Możliwe, że
opium zmniejsza potencję, ale wolą kochanka wiernego niż kochanka bardzo sprawnego. Teraz ugniatała kuleczkę gorącego ciasta na wklęsłej krawędzi miseczki i czułem już zapach opium. Nie ma na świecie drugiego takiego zapachu. Budzik obok łóżka wskazywał dwunastą dwadzieścia, ale napięcie słabło. Pyle zmalał. Światło lampki padało na twarz Phuong. Napełniała długą fajkę, pochylona nad nią z takim poważnym skupieniem, z jakim mogłaby doglądać dziecka. Lubiłem tę fajkę: blisko metr prostego bambusa zakończonego po obu stronach kością słoniową. Na dwóch trzecich długości cybucha mieściła się miseczka w kształcie kielicha powoju. Jej wklęsły brzeg wypolerował się i ściemniał przez częste ugniatanie opium. Phuong szybkim przegięciem ręki włożyła igłę w maleńkie wgłębienie, zostawiła tam opium i odwróciła fajkę nad płomieniem, trzymając ją nieruchomo, abym mógł palić. Opiumowy koralik skwierczał łagodnie, gdy wdychałem dym.
Wprawny palacz może wchłonąć całą porcję jednym haustem, ale ja musiałem zawsze pociągnąć parę razy. Potem położyłem się na wznak, oparłszy głowę na skórzanej poduszce, a Phuong przygotowywała drugą kuleczkę opium.
- Słuchaj - odezwałem się - przecież to jasne jak słońce. Pyle wie, że przed snem wypalam kilka fajek, więc nie chce mi przeszkadzać. Zajdzie tu rankiem.
Igła znów się zanurzyła i wypaliłem drugą fajkę. Odkładając ją powiedziałem:
- Nie ma się czym niepokoić. Zapewniam cię.
Pociągnąłem łyk herbaty i ująłem Phuong pod rękę.
- Gdy mnie opuściłaś - mówiłem dalej - na szczęście miałem jeszcze punkt oparcia. Znam dobrą palarnię na ulicy d'Or- may. My, Europejczycy, lubimy robić wiele hałasu o nic. Nie powinnaś żyć z człowiekiem, który nie pali, Phuong.
- Ale on się ze mną ożeni. Już niedługo.
- Tak, to co innego.
- Czy mam cl przygotować jeszcze jedną fajkę?
-Tak.
Zastanowiłem się, czy zgodziłaby się spać ze mną tej nocy, jeśli Pyle wcale nie przyjdzie, ale wiedziałem, że po wypaleniu czterech fajek już nie będę jej pragnął. Oczywiście byłoby miło czuć udo Phuong obok siebie w łóżku - zawsze spała na wznak. A rano, gdy się zbudzę, mógłbym zacząć dzień od fajki zamiast od obcowania z samym sobą.
- Pyle już teraz nie przyjdzie - powiedziałem. - Zostań tu, Phuong.
Podała mi fajkę, potrząsając głową. Wypaliłem opium. Niewiele teraz znaczyło, czy Phuong jest, czyjej nie ma.
- Dlaczego Pyle nie przyszedł? - spytała.
- Skąd mam wiedzieć?
- Czy pojechał do generała Thé?
- Nie mam pojęcia.
- Powiedział mi, że jeśli nie zdąży zjeść z tobą kolacji, to przyjdzie tutaj.
- Nie martw się. Przyjdzie. Zrób mi jeszcze jedną fajkę.
Gdy pochyliła się nad płomieniem, przyszedł mi na myśl
wiersz Baudelaire'a: „Mon enfant, ma soeur" '... Jakże to idzie dalej?
Aimer d loisir.
Aimer et mourir
Au pays qui te ressemble.3
Przy nadbrzeżu drzemały statki, „dont l'humeur est vagabonde3". Pomyślałem, że wąchając jej skórę czułbym leciutką woń opium... ta skóra ma barwę płomyczka lampki. Kwiaty z sukni Phuong widziałem nad kanałami na północy. Była wro
śnięta w tę ziemię jak roślina, a ja wcale nie pragnąłem wracać do kraju.
- Chciałbym być Pyle'em - powiedziałem głośno, a ból był niewielki i znośny. Opium czuwało. Ktoś zastukał do drzwi.
1 Pyle - powiedziała.
- Nie. on tak nie stuka.
Znowu ktoś zastukał niecierpliwie. Wstała szybko, potrącając żółte drzewko, tak że płatki znów posypały się na klawisze maszyny. Otworzyła drzwi.
- Monsieur Foulair - zabrzmiał rozkazująco czyjś głos.
- Jestem Fowler - powiedziałem. Nie zamierzałem wstawać z powodu policjanta. Nie podnosząc głowy widziałem jego szorty barwy khaki.
Wyjaśnił ledwo zrozumiałą wietnamską francuszczyzną, że wzywają mnie natychmiast - w tej chwili - jak najszybciej - na Sûreté.
- Na francuską czy na wietnamską Sûreté?
- Na francuską.
W jego ustach słowo to brzmiało „Fransung”.
- O co chodzi?
Nie wiedział; miał rozkaz mnie sprowadzić.
- Toi aussi zwrócił się do Phoung.
- Mówcie vous, kiedy zwracacie się do pani - powiedziałem.
- Skąd wiedzieliście, że jest tutaj?
Powtórzył tylko, że ma taki rozkaz.
- Przyjdę rano.
- Sur le chung *- odparł.
Nie warto było się kłócić z tą schludną, upartą figurką, więc wstałem, włożyłem krawat i buty. Policja miała tu ostatnie słowo. Mogli mi odebrać przepustkę, mogli mnie wykluczyć z konferencji prasowych, mogli nawet - gdyby im się spodobało - od
mówić mi wizy powrotnej. To były Jawne, legalne sposoby, ale umiano też obejść się bez nich w kraju, gdzie toczyła się wojna. Znałem pewnego człowieka, który nagle i nlepojęcie utracił kucharza. Dotarł po jego śladzie do Sûreté wietnamskiej, lecz policjanci zapewnili go, że kucharza po przesłuchaniu zwolniono. Rodzina nigdy więcej go nie zobaczyła. Może przystał do komunistów, może go wcielono do jednej z prywatnych armii, które kwitły wokół Sajgonu: Hoa-Hao, kaodaiści, generał Thé? Może siedział we francuskim więzieniu? Może się szczęśliwie dorabiał jako sutener w chińskiej dzielnicy, Cholonie? Może jego serce nie wytrzymało przesłuchania? Powiedziałem:
- Nie mam zamiaru iść pieszo. Będziecie musieli zapłacić za rikszę.
Należało zachować godność.
Dlatego też nie przyjąłem papierosa od francuskiego oficera w Sûreté. Czułem, że po trzech fajkach mam umysł jasny i czujny. Tego rodzaju decyzje przychodziły mi łatwo, nie przesłaniając głównej sprawy: czego ode mnie chcą? Vigota spotykałem kilkakrotnie na różnych przyjęciach. Zauważyłem go, bo wyglądał na niedorzecznie zakochanego w swojej żonie, ordynarnej platynowej blondynce, która go zupełnie ignorowała. Teraz była druga rano. Zmęczony i znękany Vigot siedział w dymie papierosów i w obezwładniającym upale. Czoło osłaniał mu zielony daszek. Dla zabicia czasu czytał Pascala. Otwarty tomik leżał przed nim na biurku. Gdy nie zgodziłem się na przesłuchanie Phuong beze mnie, ustąpił natychmiast, raz tylko westchnął, co mogło wynikać ze znużenia Sajgonem, upałem albo w ogóle losem człowieka.
- Bardzo mi przykro, że musiałem pana tu poprosić - powiedział po angielsku.
- To nie była prośba, tylko rozkaz.
- Och, ci krajowi policjanci... nic nie rozumieją.
Oczy miał wciąż utkwione w stronicy .Myśli”, Jakby go w dalszym ciągu pochłaniały te smutne wywody.
- Chciałem panu postawić kilka pytań w sprawie Pyle’a.
1 Niech pan się lepiej spyta jego samego...
Zwrócił się ostro do Phuong. Przesłuchiwał ją po francusku.
- Jak dawno żyjecie z panem Pyle'em?
- Miesiąc... zresztą nie wiem - odparła.
- Ile zapłacił?
- Nie ma pan prawa pytać jej o to - rzekłem. - Nie jest na sprzedaż.
- Żyła z panem, prawda? - spytał porywczo. - Przez dwa lata.
- Jestem dziennikarzem, który ma podobno pisać reportaże z waszej wojny... o ile mu na to pozwalacie. Niechże pan nie wymaga, żebym zasilał ponadto waszą kronikę obyczajową.
- Co pan wie o Pyle’u? Proszę odpowiadać na moje pytania, panie Fowler. Nie mam ochoty ich stawiać, ale to poważna sprawa. Proszę mi wierzyć: bardzo poważna.
- Nie jestem konfidentem. Wszystko, co mógłbym powiedzieć o Pyle’u, sam pan wie. Lat trzydzieści dwa, pracuje w Misji Pomocy Ekonomicznej, narodowość amerykańska.
- Miałem wrażenie, że pan się z nim przyjaźni - rzekł Vigot. Jego spojrzenie minęło mnie i pobiegło ku Phuong.
Policjant krajowiec wniósł trzy filiżanki czarnej kawy.
- Może wolicie herbatę? - spytał Vigot.
- Rzeczywiście przyjaźnię się z nim - powiedziałem. - Czemu by nie? Pewnego dnia wrócę do kraju, prawda? Nie mogę zabrać jej ze sobą. Z nim będzie jej doskonale. To rozsądna kombinacja. Zresztą ona twierdzi, że Pyle się z nią ożeni. Gotów tak zrobić. To dobry chłopak, na swój sposób. Poważny. Nie z tych, co rozrabiają jak bydlaki w „Continentalu”. Spokojny Amerykanin - określiłem go zwięźle, jakbym mówił „błękitna jaszczurka" czy „biały słoń”.
- Istotnie - rzekł Vigot.
Zdawało się, że szuka na biurku słów, które by mu pozwoliły wyrazić się tak samo zwięźle.
- Bardzo spokojny Amerykanin.
Siedział w tym dusznym pokoiku i czekał, aż któreś z nas się odezwie. Moskit bucząc ruszył do ataku. Patrzyłem na Phu- ong. Opium usprawnia myśl może tylko dlatego, że odpręża nerwy i tłumi wzruszenia. Nic - nawet śmierć - nie wydaje się zbyt ważne. Pomyślałem, że Phuong nie uchwyciła w tonie Vi- gota czegoś nieodwracalnego i pełnego melancholii. Zresztą bardzo słabo znała angielski. Siedząc tak na twardym biurowym krześle, wciąż jeszcze czekała cierpliwie na Pyle'a. Ja w tej właśnie chwili zrezygnowałem z czekania i zauważyłem, że Vi- got zakarbował sobie oba te fakty.
- Gdzie go pan spotkał po raz pierwszy?
Czy warto tłumaczyć Vigotowi, że to Pyle spotkał mnie?
Ujrzałem go pół roku temu, we wrześniu, gdy przechodzi! przez plac w stronę baru „Continentalu". Niby grot drasnął nas wszystkich widok jego niedoświadczonej, tak uderzająco młodej twarzy. Widząc te długie, plączące się nogi, włosy obcięte najeża i spojrzenie nawykłe do przestrzeni campusu, miało się wrażenie, że jest absolutnie nieszkodliwy. Większość stolików na chodniku była zajęta.
- Czy można? - spytał grzecznie i poważnie. - Nazywam się Pyle. Dopiero co przyjechałem. - Usadowił na krześle niezgrabne ciało i zamówił piwo. Wpatrzył się w ostry blask przedpołudnia. - Czy to był wybuch granatu? 1 spytał z podnieceniem i nadzieją.
- Nie, to pewnie wystrzał z rury wydechowej - powiedziałem i raptem zmartwiło mnie jego rozczarowanie. Tak szybko zapomina się własną młodość. Kiedyś i mnie ciekawiło to, co w braku lepszego słowa nazywa się wiadomościami. Ale granaty Już mi się opatrzyły. Odnotowywano je na ostatniej stronie miejscowego dziennika - wczoraj wieczór tyle to w Sajgonie, tyle to w Cholonie. Prasa europejska nawet o nich nie wspominała. Ulicą sunęły urocze, płaskie figurki - białe jedwabne spodnie, długie obcisłe tuniki w różowo-flołkowy deseń, rozcięte aż do uda. Patrzyłem na nie z ową nostalgią, którą będę czuł - wiedziałem to
- gdy już opuszczę te strony na zawsze.
- Jakie śliczne, prawda? - spytałem nad piwem, a Pyle spojrzał za nimi przelotnie w ulicę Catinat.
- Tak, racja - rzekł zdawkowo. Należał do ludzi poważnych.
- Minister bardzo się trapi tymi granatami. Obawia się grubych nieprzyjemności, gdyby się zdarzył jakiś wypadek... to znaczy komuś z nas.
i Komuś z was? Tak, to byłoby chyba groźne. Kongres byłby niezadowolony...
Dlaczego człowiek ma ochotę droczyć się z niewinnymi? Ledwie dziesięć dni temu szedł sobie pewno przez park w Bostonie, obładowany książkami o Dalekim Wschodzie i problemach Chin. Nawet nie słyszał tego, co powiedziałem. Postanowił - wkrótce miałem się o tym przekonać - czynić dobro nie jakiejś jednej osobie, lecz krajowi, kontynentowi, światu. No więc teraz był w swoim żywiole, miał do naprawienia cały wszechświat.
- Czy jest w kostnicy? - spytałem Vigota.
- Skąd pan wie, że nie żyje?
Było to głupie policyjne pytanie, niegodne urzędnika, który czytał Pascala, niegodne też człowieka, który tak dziwnie kochał żonę. Nie można kochać bez intuicji.
- Jestem niewinny - powiedziałem.
Mówiłem sobie, że to prawda. Czyż Fyle nie chodził zawsze własnymi drogami? Szukałem w sobie jakiegoś uczucia, choćby niechęci wobec tych policyjnych podejrzeń, ale nic nie znalazłem. Całą odpowiedzialność ponosił Pyle. Cóż może być lepszego dla nas wszystkich niż śmierć? - przekonywało mnie opium. Spojrzałem ukradkiem na Phuong, bo dla niej to było ciężkie. Musiała kochać go po swojemu: przecież mnie lubiła, a jednak opuściła mnie dla Pyle’a. Przywiązała się do młodości, nadziei i powagi, a tymczasem zawiodły ją bardziej niż dojrzałość i zwątpienie. Siedziała tak, patrząc na nas obu, i pomyślałem, że wciąż jeszcze nie rozumie. Należało zabrać ją stąd, nim zda sobie sprawę. Byłem gotów odpowiadać na wszystkie pyta-
nia, byle przesłuchanie skończyło się szybko 1 na tyle niejednoznacznie, żebym mógł jej to powiedzieć później w cztery oczy, z dala od wzroku policjanta, od twardych krzeseł biurowych, od nagiej żarówki, wokół której krążyły ćmy.
- Jaka pora pana interesuje? - spytałem Vigota.
- Między szóstą i dziesiątą.
- O szóstej wypiłem szklankę piwa w „Continentalu”. Kelnerzy sobie przypomną. O szóstej czterdzieści pięć zszedłem na nadbrzeże, żeby zobaczyć, jak wyładowują amerykańskie samoloty. Przy wejściu do „Majesticu" spotkałem Wilkinsa z Associated News”. Potem poszedłem do kina, w sąsiednej bramie. Chyba będą tam pamiętać, bo wydawali mi drobne. Stamtąd wziąłem rikszę do „Vieux Moulin”, przyjechałem chyba o pół do dziewiątej i zjadłem samotnie kolację. Był tam Granger, może się pan go spytać. Potem, jakiś kwadrans przed dziesiątą, wróciłem rikszą do domu. Pewno potraficie odnaleźć rikszarza. Oczekiwałem Pyle'a o dziesiątej, ale nie przyszedł.
- Dlaczego czekał pan na niego?
- Telefonował do mnie. Powiedział, że chce się ze mną zobaczyć w jakiejś ważnej sprawie.
- Domyśla się pan, o co mu chodziło?
- Nie. Dla Pyle’a wszystko było ważne.
- A ta jego dziewczyna? Czy pan wie, co się z nią działo?
-...