Naomi Novik Wybrana Tytuł oryginału: Uprooted Przekład Zbigniew A. Królicki Rozdział 1 Nasz Smok nie pożera dziewcząt, które zabiera, nieważne, jakie ...
16 downloads
15 Views
1MB Size
Naomi Novik Wybrana Tytuł oryginału: Uprooted Przekład Zbigniew A. Królicki
Rozdział 1
Nasz Smok nie pożera dziewcząt, które zabiera, nieważne, jakie historie opowiadają poza naszą doliną. Słyszymy je czasem od przejeżdżających tędy podróżnych. Mówią o tym tak, jakbyśmy składali ofiary z ludzi, a on był prawdziwym smokiem. Oczywiście to nieprawda: może sobie być nieśmiertelnym czarodziejem, ale nadal jest człowiekiem i nasi ojcowie skrzyknęliby się i zabili go, gdyby chciał co dziesięć lat zjadać jedną z nas. On broni nas przed Borem, a my jesteśmy mu wdzięczni, ale nie do tego stopnia. Wcale ich nie pożera; tylko tak się mówi. Zabiera dziewczynę do swojej wieży, a po dziesięciu latach ją wypuszcza, choć już jako inną osobę. Ma ona wtedy zbyt ładne stroje, mówi jak dwórka i skoro przez dziesięć lat mieszkała sama z mężczyzną, oczywiście jej reputacja jest zszargana, chociaż dziewczęta twierdzą, że on nigdy żadnej nie tknął. A co innego mają mówić? I to nie jest w tym najgorsze – w końcu Smok daje każdej sakiewkę srebra za usługi, kiedy ją wypuszcza, więc każdy byłby szczęśliwy, gdyby mógł się z taką ożenić, ze zszarganą reputacją czy nie. Jednak one nie chcą za nikogo wychodzić. Wcale nie chcą tutaj zostać. – Zapominają, jak tu żyć – niespodziewanie powiedział mi kiedyś ojciec. Jechałam obok niego na koźle wielkiego pustego wozu, wracając do domu po dostarczeniu tygodniowego zapasu drewna opałowego. Mieszkaliśmy w Dwierniku, który nie jest największą ani najmniejszą wioską w dolinie i nie leży najbliżej Boru, tylko siedem mil od niego. Droga wiodła przez wysokie wzgórze, z którego w pogodny dzień widać całą rzekę aż po jasnoszary pas wypalonej ziemi na samym skraju, a za nim litą ciemną ścianę drzew. Wieża Smoka znajdowała się spory kawałek dalej w przeciwną stronę, niczym ułomek białej kredy tkwiący w podnóżu zachodnich gór. Byłam jeszcze bardzo mała – chyba nie miałam więcej niż pięć lat. Jednak już wiedziałam, że nie
rozmawia się o Smoku ani o dziewczynach, które zabiera, więc zapamiętałam to, że mój ojciec złamał tę niepisaną zasadę. – Pamiętają, że tu muszą się bać – dodał ojciec. Nic więcej nie dodał. Cmoknął na konie, a on pociągnęły żwawiej, w dół zbocza i z powrotem między drzewa. Nie widziałam w tym żadnego sensu. Wszyscy baliśmy się Boru. Jednak ta dolina była naszym domem. Jak można opuścić dom? Mimo to te dziewczyny nigdy tu nie zostawały. Smok wypuszczał je z wieży, a one na krótki czas wracały do swoich rodzin – na tydzień lub czasem miesiąc, nigdy na dłużej. Potem zabierały swoje srebro i odchodziły. Przeważnie do Kralii i na uniwersytet. Równie często wychodziły za jakiegoś mieszczanina albo zostawały uczonymi lub sklepikarkami, chociaż niektórzy ludzie szeptali, że Jadwiga Bach, która została wzięta przed sześćdziesięcioma laty, została kurtyzaną i kochanką barona oraz księcia. Gdy jednak ja przyszłam na świat, ona była już tylko bogatą staruszką, która przysyłała wspaniałe prezenty swoim wnuczkom i siostrzenicom, ale nigdy nie przyjeżdżała w odwiedziny. Tak więc nie można nazwać tego oddawaniem córki na pożarcie, ale też i nie wzbudza to radości. W dolinie nie ma aż tylu wiosek, żeby zagrożenie było niewielkie, ponieważ on wybiera tylko siedemnastoletnie dziewczyny urodzone po pierwszym października. Z mojego rocznika było takich jedenaście, tak więc prawdopodobieństwo wyboru było nieco mniejsze niż przy rzucie kostką. Wszyscy mówią, że zrodzoną dla Smoka dziewczynę z wiekiem kocha się bardziej, wiedząc, że tak łatwo można ją stracić. To jednak nie dotyczyło mnie i moich rodziców. Zanim urosłam na tyle, żeby zrozumieć, że mogę być wybrana, wszyscy wiedzieliśmy, że on weźmie Kasię. Tylko podróżni, którzy nic nie wiedzieli, gratulowali rodzicom Kasi lub mówili im, jaka ich córka jest piękna, mądra i miła. Smok nie zawsze wybierał najładniejszą dziewczynę, ale zawsze pod jakimś względem niezwykłą: jeśli była jakaś bez wątpienia najśliczniejsza lub najmądrzejsza, najlepiej tańcząca albo najmilsza, jakoś zawsze potrafił taką zabrać, chociaż rzadko zamieniał z nią choć słowo, zanim dokonał wyboru. A Kasia miała wszystkie te zalety. Miała gęste i jasne jak pszenica włosy, które nosiła splecione w warkocz do pasa, pełne ciepła piwne oczy i śmiech jak piosenka, którą chce się wspólnie śpiewać. Wymyślała najlepsze zabawy, potrafiła układać opowieści i nowe figury taneczne, gotować jak na ucztę, a kiedy przędła wełnę z owiec swojego ojca, nić schodziła z krosna gładka i równa, bez jednego węzełka czy pętelki. Wiem, że opisuję ją tak, jakby nie należała do tej opowieści. Jednak było wprost przeciwnie. Kiedy matka opowiadała mi bajki o księżniczce prządce, dzielnej gęsiareczce lub rusałce, wyobrażałam je sobie jako trochę podobne do Kasi; tak właśnie o niej myślałam. Byłam jeszcze młoda i nieroztropna, więc kochałam ją bardziej, a nie mniej, ponieważ wiedziałam, że wkrótce zostanie wybrana. Mówiła, że się tym nie przejmuje. Była również nieustraszona; jej matka Wensa o to zadbała. Pamiętam, że kiedyś powiedziała do mojej matki: „Będzie musiała być dzielna”, skłaniając oporną Kasię, żeby wspięła się na drzewo, a mama tuliła ją wtedy ze łzami w oczach.
Mieszkaliśmy tylko trzy domy od siebie, a ja nie miałam siostry, tylko trzech starszych braci. Kasia była moją najlepszą przyjaciółką. Od kołyski bawiłyśmy się razem, najpierw w kuchniach, starając się nie plątać matkom pod nogami, a potem na ulicy przed domem, dopóki nie byłyśmy dostatecznie duże, żeby bawić się w lesie. Jeśli tylko mogłam, to zamiast siedzieć w domu, zawsze wolałam biegać między drzewami, trzymając Kasię za rękę. Wyobrażałam sobie, że drzewa zginają konary, żeby nas osłonić. Nie wiedziałam, jak to zniosę, kiedy Smok ją zabierze. Moi rodzice niespecjalnie obawialiby się, że mnie stracą, nawet gdyby nie było Kasi. Jako siedemnastolatka wciąż byłam chuderlawym i niezgrabnym źrebakiem o zmierzwionych spłowiałych włosach, a moim jedynym talentem – jeśli można go tak nazwać – była zdolność do darcia, plamienia lub gubienia w jeden dzień wszystkiego, w co mnie ubrano. Zanim ukończyłam dwanaście lat, zrezygnowana matka pozwalała mi biegać w rzeczach po starszych braciach z wyjątkiem świąt, kiedy musiałam przebierać się nie wcześniej niż dwadzieścia minut przed wyjściem z domu, a potem siedzieć na ławce przed domem, dopóki nie poszliśmy do kościoła. Pomimo to były niewielkie szanse na to, że dotrę na błonia, nie zawadziwszy o jakąś gałąź i nie opryskawszy się błotem. – Będziesz musiała wyjść za krawca, moja mała Agnieszko – mawiał ze śmiechem mój ojciec, kiedy wieczorem wracał z lasu, a ja wybiegałam mu na spotkanie z umorusaną buzią, co najmniej jedną dziurą w ubraniu i bez szalika. Pomimo to podnosił mnie i całował, a matka tylko cicho wzdychała: który rodzic martwiłby się kilkoma takimi wadami u dziewczyny urodzonej w smoczych miesiącach? Ostatnie lato przed wyborem było długie, ciepłe i pełne łez. Kasia nie płakała, ale ja tak. Siedziałyśmy do późna w lesie, usiłując rozciągać cudowne godziny dnia, a potem wracałam do domu głodna i zmęczona, żeby od razu pójść do łóżka i leżeć w ciemnościach. Matka przychodziła i głaskała mnie po głowie, cicho śpiewając, gdy zasypiałam zapłakana. Zostawiała przy moim łóżku talerz z jedzeniem, żebym miała co jeść, kiedy obudzę się głodna w środku nocy. Nie próbowała mnie pocieszać, no bo jak? Obie wiedziałyśmy, że obojętnie, jak bardzo kocha Kasię i jej matkę Wensę, mimo woli czuje w głębi serca ulgę – Smok nie weźmie mojej córki, nie mojej jedynej. I oczywiście nie chciałabym, żeby czuła co innego. Przez prawie całe tamto lato byłyśmy tylko my dwie, Kasia i ja. Tak było od dawna. W dzieciństwie bawiłyśmy się z innymi dziećmi z wioski, ale kiedy podrosłyśmy i Kasia wypiękniała, jej matka powiedziała: „Lepiej nie pokazuj się chłopcom, to będzie najodpowiedniejsze dla ciebie i dla nich”. Ja jednak trzymałam się jej, a moja matka naprawdę kochała Kasię i Wensę, więc nie próbowała nas rozdzielić, chociaż wiedziała, że przez to w końcu będę bardziej cierpieć. Ostatniego dnia znalazłam dla nas polankę w lesie, gdzie drzewa wciąż miały liście, złote i ognistoczerwone, które szeleściły nam nad głowami, a wszędzie na ziemi leżały dojrzałe kasztany. Rozpaliłyśmy ognisko z gałązek i suchych liści, żeby upiec w nim garstkę. Nazajutrz był pierwszy października i miał się odbyć wielki festyn dla uhonorowania naszego patrona i pana. Jutro przybędzie Smok. – Miło byłoby być trubadurem – oznajmiła Kasia, leżąc na plecach z zamkniętymi oczami. Nuciła cicho; wędrowny minstrel przybył na festyn i tego ranka ćwiczył piosenki na błoniu. Wozy z daniną przyjeżdżały cały tydzień. – Przejechać całą Polnię i śpiewać dla króla.
Powiedziała to w zadumie, nie jak rozmarzone dziecko, lecz jak ktoś, kto naprawdę myśli o opuszczeniu doliny i wyjeździe na zawsze. Wyciągnęłam rękę i uścisnęłam jej dłoń. – I przyjeżdżałabyś do domu w każde zimowe święta – powiedziałam – i śpiewałabyś nam te wszystkie piosenki, których się nauczyłaś. Mocno ściskałyśmy sobie dłonie i starałam się nie pamiętać o tym, że dziewczęta zabrane przez Smoka nigdy nie chciały wrócić. Oczywiście w tym momencie żarliwie go nienawidziłam. Nie był jednak złym panem. Po drugiej stronie północnych gór baron z Żółtych Moczarów miał pięciotysięczną armię walczącą w wojnach prowadzonych przez Polnię, zamek z czterema wieżami i żonę, która nosiła klejnoty koloru krwi i futro z białych lisów, a wszystko to z lenna nie bogatszego od naszej doliny. Ludzie musieli przez jeden dzień w tygodniu pracować na polach barona, który miał najlepsze ziemie i zabierał ich synów do wojska, a przy tylu kręcących się wokół żołnierzach dorosłe dziewczęta musiały siedzieć w domach lub chodzić pod eskortą. A nawet on nie był złym panem. Smok miał tylko jedną wieżę i ani jednego zbrojnego czy choćby sługi poza dziewczyną, którą zabierał. Nie musiał trzymać armii: był winien królowi tylko swoje usługi, swoją magię. Czasem musiał udać się na dwór, żeby odnowić przysięgę wierności, i zapewne król mógł wezwać go na wojnę, lecz przeważnie musiał przede wszystkim być tutaj, pilnować Boru i bronić króla przed jego złowrogim wpływem. Jego jedyną ekstrawagancją były książki. Wszyscy byliśmy oczytani jak na wieśniaków, ponieważ płacił złotem za każdy zdobyty tom, tak więc handlarze ciągnęli tu zewsząd, chociaż nasza wieś znajdowała się na samym krańcu Polnii. A dopóki przyjeżdżali, napełniali juki swoich mułów wszelkimi używanymi lub tanimi książkami, jakie mieli, i sprzedawali je nam za grosze. Tylko naprawdę ubogi dom w dolinie nie miał co najmniej dwóch lub trzech książek dumnie stojących na półce. Komuś, kto nie mieszkał dostatecznie blisko Boru, mogłoby się to wydawać trywialne i nieistotne, na pewno nie skłaniałoby do oddawania córki. Ja jednak przeżyłam Zielone Lato, gdy gorący wiatr przynosił pyłki z zachodniej części Boru aż w dolinę, na nasze pola i ogrody. Wszystko rosło bujnie, ale było dziwne i zdeformowane. Każdy, kto zjadł te plony, wpadał w szał, atakował bliskich, a w końcu uciekał do Boru i znikał, jeżeli go nie związano. Miałam wtedy sześć lat. Rodzice próbowali mnie chronić, najlepiej jak mogli, ale mimo to doskonale pamiętam nastrój zgrozy, ogólny strach i nigdy niekończące się głodowe skurcze żołądka. Do lata zjedliśmy wszystkie zapasy z poprzedniego roku, licząc na to, że odnowimy je wiosną. Jeden z naszych sąsiadów, ogłupiały z głodu, zjadł trochę zielonego groszku. Pamiętam, że tamtej nocy słyszałam krzyki dobiegające z jego domu, a przez okno zobaczyłam, jak mój ojciec biegnie z pomocą i chwyta widły oparte o ścianę stodoły. Pewnego dnia tamtego lata, za mała, żeby w pełni zrozumieć niebezpieczeństwo, wymknęłam się spod opieki zmęczonej, chudej matki i pobiegłam do lasu. W dolince osłoniętej od wiatru znalazłam kępę na wpół uschniętych jeżyn. Przedarłam się przez twarde suche pnącza do chronionego przez nie
środka i zerwałam garść cudownych jeżyn, zupełnie niezdeformowanych, całych, soczystych i doskonałych. Każda była eksplozją smaku w ustach. Zjadłam dwie garście i napełniłam podołek, po czym z sukienką przesiąkającą i poplamioną na fioletowo ich sokiem pospieszyłam do domu, gdzie matka załkała ze zgrozy na widok mojej usmarowanej twarzy. Nie zachorowałam: jeżyny jakoś uniknęły przekleństwa Boru i ich owoce były dobre. Łzy matki jednak bardzo mnie przestraszyły i później przez kilka lat nie zbierałam jeżyn. Tamtego roku Smok został wezwany na dwór. Wrócił wcześnie, od razu pojechał na pola i wezwał czarodziejski ogień, którym spalił wszystkie skażone uprawy i zatrute plony. To był jego obowiązek, ale później odwiedził każdy dom, w którym ktoś zachorował, i dał chorym napić się magicznego eliksiru przywracającego im rozum. Wydał rozkaz, żeby leżące dalej na zachód wioski, które ominęła plaga, podzieliły się z nami zbiorami, i nawet całkowicie zrezygnował w tamtym roku ze swojej daniny, żeby nikt z nas nie głodował. Następnej wiosny tuż przed siewami ponownie wyszedł na pola i spalił nieliczne pozostałe skażone rośliny, zanim zdążyły się na nowo zakorzenić. Chociaż nas uratował, nie kochaliśmy go. Nigdy nie wychodził ze swej wieży, żeby wystawić napoje dla ludzi w porze żniw, tak jak robił to baron z Żółtych Moczarów, ani nie kupił żadnego drobiazgu na odpuście, jak to często robiły baronowa i jej córki. Czasem wędrowne trupy aktorskie dawały przedstawienia lub minstrele przechodzili przez przełęcz z Rusji. Nigdy nie przychodził posłuchać. Kiedy lennicy przywozili mu daninę, drzwi wieży same się otwierały i zostawiali wszystko w piwnicy, nawet się z nim nie spotkawszy. Nigdy nie zamienił więcej niż kilka słów z sołtysem naszej wioski ani nawet burmistrzem Olszanki, największej miejscowości w dolinie, leżącej bardzo blisko jego wieży. Wcale nie próbował zdobyć naszej miłości; nikt z nas go nie znał. I oczywiście był też mistrzem czarnej magii. W pogodne noce jego wieżę oświetlały błyskawice, nawet zimą. Białe pasma, które wypuszczał z okien, unosiły się nocami nad drogami i rzeką, zmierzając w kierunku Boru, żeby go pilnować. I czasem, kiedy Bór kogoś schwytał – pasterkę, która ze swoim stadem podeszła za blisko jego skraju, myśliwego, który napił się z niewłaściwego strumienia, pechowego podróżnego, który przeszedł górską przełęcz, nucąc urywek piosenki zapadającej w pamięć – no cóż, Smok i dla nich schodził z wieży, a ci, których ratował, też nigdy nie wracali. Nie był zły, ale chłodny i straszny. I miał zabrać Kasię, więc nienawidziłam go przez długie lata. Tamtej ostatniej nocy moje uczucia się nie zmieniły. Zjadłyśmy z Kasią resztę kasztanów. Słońce zaszło, a nasze ognisko przygasło, ale zostałyśmy na polance, dopóki się żarzyło. Rano nie czekała nas daleka droga. Dożynki zwykle odbywały się w Olszance, ale w roku wyboru zawsze urządzano je w wiosce, w której mieszkała przynajmniej jedna z dziewcząt, żeby rodziny nie musiały daleko jechać. A w naszej wiosce była Kasia. Nienawidziłam Smoka jeszcze bardziej, gdy następnego dnia wkładałam zieloną szatę. Mojej matce drżały ręce, gdy zaplatała mi warkocz. Wiedziałyśmy, że to będzie Kasia, ale to nie oznaczało, że wcale się nie bałyśmy. Uniosłam jednak kraj sukienki i weszłam na wóz, najostrożniej jak mogłam, uważając na drzazgi i pozwalając, żeby ojciec mi pomógł. Postanowiłam szczególnie się postarać. Wiedziałam, że to nic nie da, ale chciałam, by Kasia wiedziała, że kocham ją tak bardzo, że dam jej szansę. Nie zamierzałam zrobić z siebie czupiradła, zezowatej czy garbatej, jak to czasem robiły
dziewczyny. Zebrałyśmy się na błoniu. Wszystkie jedenaście stanęłyśmy w szeregu. Stoły biesiadne były ustawione w czworobok i przeładowane, ponieważ nie były na tyle duże, żeby mieściły daninę całej doliny. Mieszkańcy zebrali się za nimi. Worki z pszenicą i owsem piętrzyły się na trawie, ułożone w piramidy. Tylko my stałyśmy na trawie z naszymi rodzinami i sołtyską Danką, która nerwowo przechadzała się przed szeregiem i bezgłośnie poruszała wargami, ćwicząc przemówienie powitalne. Słabo znałam pozostałe dziewczyny. Nie były z Dwiernika. Wszystkie byłyśmy milczące i sztywne, w najlepszych ubraniach i z zaplecionymi warkoczami, obserwowałyśmy drogę. Jeszcze nie było na niej widać Smoka. Najdziksze myśli przychodziły mi do głowy. Wyobrażałam sobie, że kiedy przybędzie, zasłonię sobą Kasię i powiem, żeby zamiast niej zabrał mnie, albo oznajmię, że ona nie chce z nim iść. Wiedziałam jednak, że nie jestem na tyle odważna, żeby zrobić coś takiego. A on przybył nagle, nieoczekiwanie. Wcale nie przyszedł drogą, po prostu nagle się zjawił. Akurat patrzyłam w tym kierunku: najpierw w powietrzu pojawiły się palce, potem ręka i noga, a później pół człowieka, co było tak niewiarygodne i niewłaściwe, że nie mogłam oderwać od tego oczu, choć skręciło mnie na ten widok. Inni mieli więcej szczęścia. Zauważyli go dopiero wtedy, gdy zrobił pierwszy krok w naszą stronę, i wszyscy wokół starali się nie okazywać zdziwienia. Smok był niepodobny do żadnego mężczyzny z naszej wioski. Powinien być stary, zgarbiony i siwy, bo mieszkał w tej wieży od stu lat, ale w rzeczywistości był wysoki, trzymał się prosto, nie nosił brody i miał gładką skórę. Gdybym minęła go na ulicy, wzięłabym go za młodego człowieka, tylko trochę starszego ode mnie, kogoś, do kogo mogłabym uśmiechać się nad biesiadnym stołem i kto mógłby poprosić mnie do tańca. Jego twarz wyglądała jednak nieco nienaturalnie: miał siateczkę zmarszczek wokół oczu, jakby czas nie mógł go dotknąć, ale zmęczenie i owszem. Pomimo wszystko nie była to brzydka twarz, tylko chłodny wyraz czynił ją nieprzyjemną; wszystko w nim mówiło: „Nie jestem ani nie chcę być jednym z was”. Oczywiście nosił drogie szaty: za brokat jego żupana cała rodzina miałaby co jeść przez rok, nawet bez złotych guzików. Był jednak chudy niczym człowiek, który na każde cztery lata ma trzy nieurodzajne. Choć sztywny, tryskał nerwową energią jak ogar, jakby niczego bardziej nie pragnął, niż wynieść się stąd jak najszybciej. Dla nas był to najgorszy dzień w życiu, lecz on nie miał do nas cierpliwości. Gdy nasza sołtyska Danka skłoniła się i powiedziała: „Panie, pozwól, że przedstawię ci te…”, on przerwał jej: – Tak, załatwmy to. Na ramieniu czułam ciepłą dłoń stojącego obok ojca, który się skłonił, a dłoń matki mocno uścisnęła moją z drugiej strony. Niechętnie cofnęli się razem z innymi rodzicami. Instynktownie wszystkie jedenaście przysunęłyśmy się do siebie. Kasia i ja stałyśmy prawie na końcu szeregu. Nie odważyłam się wziąć jej za rękę, ale stałam tak blisko, że dotykałyśmy się ramionami. Obserwowałam Smoka i nienawidziłam go, nienawidziłam, gdy szedł wzdłuż szeregu i kładąc palec pod brodę, lekko unosił twarz każdej dziewczyny, żeby się jej przyjrzeć.
Nie rozmawiał ze wszystkimi. Nie odezwał się słowem do dziewczyny stojącej obok mnie, tej z Olszanki, chociaż jej ojciec Borys był najlepszym hodowcą koni w dolinie, a ona miała wełnianą suknię ufarbowaną na jasnoczerwono i długie czarne włosy zaplecione w piękne warkocze przetykane czerwonymi wstążkami. Gdy przyszła moja kolej, ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na mnie – zimnymi czarnymi oczami, wydymając blade usta – po czym rzekł: – Jak masz na imię, dziewczyno? – Agnieszka – powiedziałam, albo spróbowałam powiedzieć; odkryłam, że zaschło mi w ustach. Przełknęłam ślinę. – Agnieszka – powtórzyłam szeptem. – Panie. Piekła mnie twarz. Spuściłam oczy. Zauważyłam, że chociaż uważałam, na mojej spódnicy są trzy duże plamy błota pełznące od rąbka w górę. Smok poszedł dalej. Nagle przystanął, patrząc na Kasię, choć wcześniej nie zatrzymał się przy żadnej z nas. Stał tak, trzymając palce pod jej brodą, z nikłym uśmiechem zadowolenia wyginającym jego cienkie okrutne wargi, a Kasia patrzyła na niego odważnie i nawet nie drgnęła. Kiedy zadał jej pytanie, nie próbowała mówić chrapliwie lub piskliwie, lecz spokojnie i melodyjnie odpowiedziała: – Kasia, panie. Uśmiechnął się do niej znowu, nie miło, lecz jak zadowolony kot. Tylko z obowiązku dotarł do końca szeregu, ledwie zerkając na dwie dziewczyny, które stały za nią. Za plecami usłyszałam głośny oddech Wensy, bardziej przypominający szloch, gdy Smok zawrócił i podszedł ponownie do Kasi, wciąż z tym uśmiechem zadowolenia. Nagle znów zmarszczył brwi, obrócił głowę i spojrzał na mnie. Zapomniałam się i jednak wzięłam Kasię za rękę. Ściskałam ją z całej siły, a ona moją. Po chwili puściła mnie, a ja splotłam dłonie przed sobą, zarumieniona i przestraszona. On tylko jeszcze przez chwilę patrzył na mnie, mrużąc oczy. Potem podniósł rękę i w jego palcach pojawiła się kula błękitno-białego płomienia. – Ona nie chciała – powiedziała Kasia, po trzykroć dzielna, nie tak jak ja w jej obronie. Jej głos był drżący, lecz wyraźny, a ja zastygłam jak przerażony królik, wpatrując się w tę kulę. – Proszę, panie… – Milcz, dziewczyno – rzekł Smok i wyciągnął do mnie rękę. – Weź ją. – Mam… co? – odezwałam się, bardziej zaskoczona, niż gdyby rzucił mi ją w twarz. – Nie stój jak idiotka – powiedział. – No, weź ją. Ręka mi drżała, więc kiedy ją podniosłam, mimowolnie musnęłam jego palce, usiłując wyjąć z nich kulę. Nie spodobało mi się to; jego skóra była nienaturalnie gorąca. Ognista kula była jednak zimna jak marmur i nic mnie nie zabolało, gdy ją dotknęłam. Przyjemnie zaskoczona, trzymałam ją w palcach, gapiąc się na nią. On spojrzał na mnie ze zirytowaną miną. – Cóż – powiedział z niezadowoleniem – zatem to chyba ty. – Wyjął kulę z mojej ręki i na moment zacisnął pięść; kula znikła równie nagle, jak się pojawiła. Obrócił się i powiedział do Danki: –
Przyślijcie daninę, kiedy będziecie mogli. Nadal nic nie rozumiałam. Chyba nikt nie zrozumiał, nawet moi rodzice; wszystko potoczyło się tak szybko i byłam zaszokowana tym, że w ogóle zwrócił na mnie uwagę. Nie zdążyłam nawet się odwrócić i pożegnać, zanim się obrócił i chwycił moją rękę w przegubie. Tylko Kasia się poruszyła: obejrzałam się i zobaczyłam, że próbuje mnie złapać, żeby zaprotestować, ale Smok niecierpliwym i gwałtownym szarpnięciem pociągnął mnie za sobą i zniknęliśmy. Kiedy znów się pojawiliśmy, przyciskałam wolną rękę do ust, krztusząc się. Gdy mnie puścił, opadłam na kolana i zwymiotowałam, nawet nie patrząc, gdzie się znajduję. Wydał nieartykułowany pomruk obrzydzenia, bo opryskałam długi szpic jego eleganckiego skórzanego buta. – Bezużyteczna – mruknął. – Przestań dyszeć, dziewczyno, i sprzątnij to. Odszedł, stukając obcasami o kamienne płyty posadzki. Pozostałam tam drżąca, aż nabrałam pewności, że już nic się nie zdarzy, a wtedy otarłam usta wierzchem dłoni i uniosłam głowę, żeby się rozejrzeć. Klęczałam na kamiennej posadzce, nie z byle jakiego kamienia, ale z białego marmuru przetykanego zielonymi żyłkami. Komnata była mała i owalna, z wąskimi oknami, umieszczonymi zbyt wysoko, żeby przez nie wyjrzeć, lecz strop nad moją głową był mocno wygięty. Znajdowałam się na samym szczycie wieży. W komnacie nie było żadnych mebli ani niczego, czym mogłabym wytrzeć podłogę. W końcu użyłam mojej spódnicy – i tak już była brudna. Potem, posiedziawszy tam chwilę, coraz bardziej przerażona, kiedy nic się nie zdarzyło, wstałam i ostrożnie wyszłam na korytarz. Wybrałabym każdą drogą, byle nie tę, którą on wybrał – gdyby było stamtąd jakieś inne wyjście. Nie było. Jego jednak też już nie było. Krótki korytarz był pusty. Pod nogami miałam ten sam zimny twardy marmur, oświetlony nieprzyjaznym bladym światłem tkwiących pod sufitem lamp. Właściwie to nie były lampy, tylko wielkie bryły jasnego polerowanego i jarzącego się kamienia. Zobaczyłam zaledwie jedne drzwi, a na końcu korytarza łukowate przejście prowadzące na schody. Pchnęłam drzwi i nerwowo zajrzałam do środka, ponieważ to było lepsze, niż przejść obok, nie wiedząc, co tam jest. Za nimi jednak był tylko pusty pokoik z wąskim łóżkiem i umywalką. Naprzeciw było duże okno, przez które zobaczyłam niebo. Podbiegłam tam i wychyliłam się. Wieża Smoka wznosiła się u podnóża gór na zachodnim krańcu jego ziem. Cała nasza długa dolina z jej wioskami i zagrodami rozpościerała się na wschód od niej i z tego okna widziałam srebrzystobłękitną wstęgę Wrzeciona, płynącego jej środkiem, a obok niej ciemnobrązową nitkę drogi. Ta droga i rzeka biegły razem aż na drugi koniec ziem Smoka, zanurzając się w lesie i ponownie wychodząc zeń w wioskach, aż droga kończyła się w oddali tuż przez wielkim i ciemnym gąszczem Boru. Rzeka płynęła dalej sama i znikała w głębi lasu, z którego już nie wypływała. Była tam Olszanka, miasteczko znajdujące się najbliżej wieży, w którym w niedziele był wielki targ, na który ojciec dwukrotnie mnie zabrał. Poniec i Radomsko obejmowały brzegi niedużego jeziora, a dalej był mój Dwiernik z rozległym zielonym placem. Widziałam nawet duże białe stoły
rozstawione do biesiady, na której Smok nie chciał zostać. Osunęłam się na kolana, oparłam czoło o parapet i zapłakałam jak dziecko. Matka jednak nie przyszła, żeby pogładzić mnie po głowie; ojciec nie podniósł mnie i nie rozśmieszył. Szlochałam, aż głowa rozbolała mnie tak, że nie mogłam dłużej płakać, a potem byłam zziębnięta i zesztywniała od klęczenia na tej twardej posadzce, ciekło mi z nosa i nie miałam czym go wytrzeć. Zrobiłam to suchym kawałkiem spódnicy i usiadłam na łóżku, próbując wymyślić, co robić. Pokój był pusty, ale wywietrzony i czysty, jakby dopiero zwolniony. Zapewne tak było. Jakaś inna dziewczyna mieszkała tu dziesięć lat, zupełnie sama, spoglądając na dolinę. Teraz poszła do domu, żeby się pożegnać z rodziną, i pokój był mój. Na ścianie naprzeciw łóżka wisiał obraz w wielkiej złoconej ramie. Wyglądał bezsensownie, zbyt okazały do takiego małego pomieszczenia, i właściwie nie był obrazem: zwykły kawał bladozielonego płótna, szarobrązowego na brzegach, z jedną lśniącą błękitno-srebrzystą linią wijącą się przez środek łagodnymi skrętami i węższymi liniami wychodzącymi jej na spotkanie od brzegów. Patrzyłam nań i zastanawiałam się, czy on też jest zaczarowany. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Jednak w różnych miejscach wzdłuż tej srebrnej linii były namalowane kółeczka w znajomych odległościach i po chwili zrozumiałam, że to malowidło przedstawia dolinę, tylko w taki sposób, w jaki mógłby ją widzieć lecący wysoko ptak. Tą srebrną linią było Wrzeciono płynące z gór do Boru, a kółeczka były wioskami. Kolory były żywe, a płótno lśniące i pofalowane w maleńkie górskie szczyty. Niemal widziałam fale na rzece i słońce odbijające się w wodzie. Obraz przykuwał wzrok, tak że chciałam patrzeć na niego bez końca. A jednocześnie nie podobał mi się. Był jak ramka nakreślona wokół żyjącej doliny i zamykająca ją, więc kiedy na niego patrzyłam, też czułam się zamknięta. Oderwałam od niego wzrok. I tak nie mogłam zostać w tej komnacie. Nie zjadłam ani kęsa podczas śniadania i kolacji poprzedniego wieczoru; wszystko smakowało mi jak popiół. Teraz tym bardziej nie powinnam mieć apetytu, skoro przydarzyło mi się coś gorszego, niż sobie wyobrażałam, a jednak byłam okropnie głodna i w wieży nie było służby, więc nikt nie mógł mi podać obiadu. Potem przyszła mi do głowy nieprzyjemna myśl: a jeśli Smok spodziewa się, że ja mu ugotuję? A potem jeszcze gorsza: co po obiedzie? Kasia zawsze mówiła, że wierzyła wracającym kobietom, które mówiły, że Smok żadnej z nich nie tknął. – Zabiera dziewczęta już od stu lat – powtarzała stanowczo. – Któraś z nich powiedziałaby, gdyby to robił, i wieść by się rozeszła. Kilka tygodni temu jednak w tajemnicy poprosiła moją matkę, żeby powiedziała jej, co się dzieje, kiedy dziewczyna wychodzi za mąż – aby powiedziała jej to, co matki mówią swoim córkom przed ślubem. Usłyszałam ich rozmowę przez okno, ponieważ akurat wracałam z lasu, i wysłuchałam tego ze łzami spływającymi po twarzy, rozgniewana, tak bardzo rozgniewana losem Kasi. Teraz to miało przydarzyć się mnie. A ja nie byłam dzielna – nie sądziłam, że potrafię głęboko
oddychać i rozluźnić się, jak moja matka radziła Kasi, żeby nie bolało. Przez jeden okropny moment wyobrażałam sobie twarz Smoka tak blisko mojej, jeszcze bliżej niż wtedy, kiedy oglądał mnie, dokonując wyboru – jego czarne oczy zimne i lśniące jak kamień, te twarde jak z żelaza i dziwnie ciepłe palce ściągające ze mnie ubranie, a wszystko to z tym nikłym uśmiechem satysfakcji. A jeśli cały był taki rozpalony jak w gorączce, że poczułabym go jak rozżarzone węgle na moim ciele, gdy ległby na mnie i… Zadrżałam, otrząsając się z tych myśli, i wstałam. Popatrzyłam na łóżko, na cały ten pokoik, w którym nie było się gdzie ukryć, po czym pospiesznie wyszłam z powrotem na korytarz. Na jego końcu były schody, które opadały ciasną spiralą, więc nie widziałam, co jest za ich zakrętem. Wydaje się to głupie, bać się zejść po schodach, ale byłam przerażona. Już chciałam wrócić do mojego pokoju. W końcu jednak zaczęłam powoli schodzić, przytrzymując się jedną ręką gładkiej kamiennej ściany, stając na każdym stopniu i nasłuchując, zanim zeszłam na następny. Kiedy w ten sposób minęłam pierwszy zakręt i nic na mnie nie skoczyło, poczułam się jak idiotka i zaczęłam schodzić szybciej. Potem jednak minęłam kolejny zakręt i jeszcze jeden, a tam nadal nie było podestu i znów zaczęłam się bać, że te schody są zaczarowane i będę tak szła całe wieki, aż… no cóż. Szłam coraz szybciej, aż przeskoczyłam trzy stopnie, wylądowałam na podeście i wpadłam prosto na Smoka. Byłam chuda, ale mój ojciec był najwyższym mężczyzną w wiosce, a ja sięgałam mu do ramienia, Smok zaś nie był duży. O mało razem nie stoczyliśmy się ze schodów. Jedną ręką błyskawicznie złapał poręcz, a drugą moje ramię i jakoś zdołał uchronić nas przed upadkiem. Uwiesiłam się na nim, chwytając za okrycie i patrząc z bliska w jego zdziwioną twarz. Przez moment był zbyt zdumiony, żeby trzeźwo myśleć, i wyglądał jak zwykły człowiek zaskoczony zderzeniem z drugą osobą, z trochę głupawą miną, z rozchylonymi ustami i wytrzeszczonymi oczami. Ja byłam tak zaskoczona, że znieruchomiałam i tylko gapiłam się na niego bezradnie. Szybko doszedł do siebie, ze złością szorstko oderwał mnie od siebie, stawiając na nogi. Wtedy uświadomiłam sobie, co zrobiłam. – Szukam kuchni! – wypaliłam w panice, zanim zdążył coś powiedzieć. – Naprawdę? – wycedził. Jego twarz nie była już łagodna, ale stężała i gniewna, i nie puścił mojego ramienia. Jego uścisk był mocny, bolesny; czułam jego ciepło przez rękaw koszuli. Szarpnięciem przyciągnął mnie – myślę, że chciał groźnie się nade mną pochylić, a ponieważ nie zdołał, rozgniewał się jeszcze bardziej. Gdybym miała czas pomyśleć, odchyliłabym się i skuliła, ale byłam zbyt zmęczona i przestraszona. Tak więc jego twarz znalazła się tuż przy mojej, tak blisko, że czułam jego oddech na wargach i tyleż poczułam, co usłyszałam, jego zimny zjadliwy szept: – Może lepiej cię tam zaprowadzę. – Mogę… mogę… – próbowałam powiedzieć, drżąc i usiłując się odsunąć.
Odwrócił się na pięcie i pociągnął mnie za sobą po schodach. Kręciliśmy się w kółko i dopiero po pięciu takich skrętach dotarliśmy do następnego podestu, a potem zatoczyliśmy jeszcze trzy i robiło się coraz ciemniej, zanim w końcu wyprowadził mnie na parter wieży, do dużej i pustej komnaty o kamiennych ścianach i z ogromnym kominkiem w kształcie obróconych w dół ust, pełnym szaleńczo tańczących płomieni. Powlókł mnie ku niemu i z przerażeniem pojęłam, że zamierza mnie tam wrzucić. Był silny, o wiele silniejszy, niż na to wyglądał, i bez trudu ciągnął mnie za sobą po schodach. Nie zamierzałam mu jednak pozwolić na to, żeby wrzucił mnie w ogień. Nie byłam cichą i wychuchaną panienką; przez całe życie biegałam po lesie, wspinałam się na drzewa i przedzierałam przez chaszcze, a strach dodał mi sił. Kiedy zaciągnął mnie bliżej, wrzasnęłam, a potem zaczęłam się wić, szarpać go i drapać, tak że tym razem naprawdę go przewróciłam. Upadłam razem z nim. Oboje uderzyliśmy głowami o posadzkę i przez moment leżeliśmy nieruchomo, zaplątani. Płomienie skakały i trzaskały obok nas, i gdy trochę ochłonęłam, zauważyłam w ścianie przy kominku żelazne drzwiczki piekarnika, obok nich rożen do pieczenia, a nad nimi szeroką półkę z garnkami. To była tylko kuchnia. – Jesteś wariatką? – zapytał mnie po chwili niemal z zaciekawieniem. – Myślałam, że zamierzasz wrzucić mnie do pieca – powiedziałam, wciąż oszołomiona, a potem zaczęłam się śmiać. To właściwie nie był śmiech, bo byłam bliska histerii, wymęczona i głodna, z kostkami i kolanami posiniaczonymi na schodach, a głowa bolała mnie tak, jakbym miała pękniętą czaszkę, ale nie mogłam się powstrzymać. On jednak tego nie wiedział. Wiedział tylko, że jakaś głupia wiejska dziewucha, którą wybrał, śmieje się z niego. Smoka, największego czarodzieja w królestwie, jej pana i władcy. Nie sądzę, żeby ktoś śmiał się z niego w ciągu ostatnich stu lat. Podniósł się, odrywając swoje nogi od moich, a potem spojrzał na mnie, zjeżony jak kot. Ja roześmiałam się jeszcze głośniej, a wtedy gwałtownie się odwrócił i odszedł, zostawiając mnie na posadzce, jakby nie miał pojęcia, co ze mną zrobić. Kiedy sobie poszedł, powoli przestałam chichotać i poczułam się nieco mniej odrętwiała i przestraszona. W końcu nie wrzucił mnie do pieca ani nawet nie spoliczkował. Wstałam i rozejrzałam się wokół: trudno było coś zobaczyć, ponieważ ogień płonął tak jasno i nie było innego źródła światła, ale kiedy stanęłam plecami do kominka, zaczęłam dostrzegać szczegóły. To wielkie pomieszczenie jednak było podzielone na wnęki i części niskimi ściankami oraz stojakami pełnymi błyszczących szklanych butelek – zapewne z winem. Mój wujek przyniósł kiedyś butelkę do domu mojej babki, na święta. Wszędzie były zapasy: beczki z jabłkami zapakowanymi w siano, worki z ziemniakami, marchewką i pasternakiem, długie wianki cebuli. Na stole pośrodku sali znalazłam książkę obok niezapalonej świeczki, kałamarza i gęsiego pióra, a kiedy ją otworzyłam, odkryłam, że to księga inwentarzowa ze spisem wszystkich zapasów, prowadzona zdecydowanym charakterem pisma. Na dole pierwszej strony była notatka napisana bardzo małymi literkami; kiedy zapaliłam świeczkę, nachyliłam się
i wytężyłam wzrok, ledwie zdołałam ją odczytać. Śniadanie o ósmej, obiad o pierwszej, kolacja o siódmej. Zostaw posiłek na stole w bibliotece, pięć minut wcześniej, a nie będziesz musiała go widzieć – nie trzeba mi było wyjaśniać kogo – przez cały dzień. Odwagi! Bezcenna rada, a ten dopisek „Odwagi!” był jak dotyk przyjacielskiej dłoni. Przycisnęłam książkę do piersi, czując się mniej osamotniona niż wcześniej. Wyglądało na to, że zbliża się południe, a Smok nic nie zjadł w naszej wiosce, więc zabrałam się do przygotowywania obiadu. Nie byłam dobrą kucharką, ale matka dopilnowała, żebym umiała przygotować znośny posiłek, i robiłam to przy wszystkich rodzinnych okazjach, więc potrafiłam odróżnić świeże od zepsutego i dojrzałe owoce od kwaśnych. Nigdy nie miałam aż tylu produktów do dyspozycji; były tu nawet szuflady z przyprawami pachnącymi jak świąteczne ciasto oraz beczka pełna drobnej szarej soli. Na końcu pomieszczenia było dziwnie zimne miejsce, gdzie znalazłam zawieszone mięso, całą sarnę i dwa duże zające, oraz wyłożoną sianem skrzynkę z jajkami. Obok pieca leżał świeżo upieczony bochenek chleba zawinięty w lnianą serwetę, a obok niego odkryłam garnek z potrawką z królika z kaszą gryczaną i zielonym groszkiem. Skosztowałam: potrawa była godna dzisiejszej biesiady, słona, a zarazem słodka, rozpływająca się w ustach. Następny prezent od anonimowej autorki notatki w książce. Nie umiałam gotować takich przysmaków i przerażała mnie myśl, że Smok będzie tego oczekiwał. Pomimo to cieszyłam się, że mam tę przygotowaną potrawkę. Odstawiłam ją z powrotem na półkę nad kominkiem, żeby ją podgrzać – przy czym ochlapałam sobie sukienkę – włożyłam do piekarnika garnek z dwoma jajkami, a potem znalazłam tacę, głęboki i płytki talerz oraz łyżkę. Kiedy potrawka była gotowa, postawiłam ją na tacy i odkroiłam kawałek chleba – musiałam to zrobić, ponieważ urwałam piętkę i zjadłam, czekając, aż gulasz się podgrzeje – a obok postawiłam masło. Nawet upiekłam jabłko z cynamonem; matka nauczyła mnie to robić na niedzielne obiady w zimie, a ponieważ tutaj było tyle piekarników, mogłam podgrzewać w innym potrawkę. Kiedy wszystko już było ustawione na tacy, poczułam się dumna z siebie: to wyglądało jak wakacyjna uczta, chociaż nieco dziwna i tylko dla jednej osoby. Ostrożnie zaczęłam nieść to po schodach, ale za późno uświadomiłam sobie, że nie wiem, gdzie jest biblioteka. Gdybym zastanowiła się chwilę, może wpadłabym na to, że nie będzie się znajdowała na najniższej kondygnacji, i istotnie jej tam nie było, ale odkryłam to, dopiero przeszedłszy z tacą przez ogromną owalną salę z zasłoniętymi oknami i wielkim, podobnym do tronu fotelem na końcu. Na samym końcu sali były następne drzwi i kiedy je otworzyłam, zobaczyłam tylko sień oraz wielką bramę wieży, trzykrotnie wyższą ode mnie i zaryglowaną grubą drewnianą belką w żelaznych obejmach. Zawróciłam i poszłam z powrotem przez salę do schodów, weszłam na następne piętro i znalazłam tam marmurową posadzkę nakrytą miękkim jak futro materiałem. Nigdy wcześniej nie widziałam dywanu. Dlatego nie słyszałam kroków Smoka. Z lękiem przekradłam się przez tę salę i uchyliłam pierwsze drzwi. Pospiesznie cofnęłam się: w tej komnacie było mnóstwo długich stołów, dziwnych butli, bulgoczących wywarów oraz przedziwnych kolorowych płomieni, które nie buchały z paleniska; nie chciałam spędzić tu ani chwili dłużej. Pomimo to zdążyłam zaczepić suknią o drzwi i rozedrzeć ją.
W końcu za następnymi drzwiami po drugiej stronie sali natknęłam się na pokój pełen książek; drewniane półki wznoszące się od podłogi po sufit były nimi zapchane. W pomieszczeniu unosił się zapach kurzu, a nieliczne wąskie okienka wpuszczały niewiele światła. Tak się ucieszyłam, że znalazłam bibliotekę, że w pierwszej chwili nie zauważyłam, że Smok tam jest; siedział w masywnym fotelu z jakąś księgą rozłożoną na pulpicie, który trzymał na kolanach, tak wielką, że każda kartka miała szerokość mojego przedramienia, a z jej otwartej okładki zwisała wielka złota kłódka. Zastygłam, patrząc na niego, i poczułam się tak, jakby autorka rady mnie zdradziła. Nie wiedzieć czemu założyłam, że Smok będzie uprzejmie trzymał się ode mnie z daleka, dopóki nie zostawię mu posiłku. Nie podniósł głowy, żeby na mnie spojrzeć, ale zamiast spokojnie podejść z tacą do stołu na środku pokoju, postawić ją tam i uciec, powiedziałam w progu: – Przy…przyniosłam obiad. Nie chciałam odchodzić, dopóki mi nie każe. – Naprawdę? – spytał zjadliwie. – Nie wpadłaś po drodze w jakieś bagno? Jestem zdumiony. – Dopiero wtedy spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. – A może jednak wpadłaś? Popatrzyłam na siebie. Na spódnicy miałam wielką plamę wymiocin, którą w kuchni wytarłam, jak mogłam najlepiej, ale wcale nie zeszła – i drugą w miejscu, w które wytarłam nos. Były też trzy czy cztery zacieki po potrawce oraz mokre ślady powstałe podczas wycierania naczyń. Rąbek ubłociłam jeszcze rano, a kilka dziur wydarłam, nawet tego nie zauważając. Matka rano rozczesała mi włosy, zaplotła je w warkocz i upięła, ale prawie zsunął mi się z głowy i zmienił w wielki splątany węzeł zwisający prawie na kark. Nie zauważyłam tego, gdyż nie było to dla mnie niczym niezwykłym, jeśli nie liczyć tego, że pod tym wszystkim miałam ładną sukienkę. – Ja… gotowałam i czyściłam… – próbowałam wyjaśnić. – Najbrudniejsza w tej wieży jesteś ty – powiedział, słusznie, ale nieuprzejmie. Zaczerwieniłam się i ze spuszczoną głową podeszłam do stołu. Rozstawiłam naczynia, popatrzyłam na nie i nagle z przygnębieniem uświadomiłam sobie, że podczas mojej długiej wędrówki wszystko wystygło, poza masłem, które zmieniło się w maselnicy w papkę. Nawet moje ładnie upieczone jabłko stwardniało. Gapiłam się na to stropiona, nie wiedząc, co robić; zabrać wszystko z powrotem na dół? A może nie przeszkadza mu to, że wszystko wystygło? Odwróciłam się, żeby na niego spojrzeć, i o mało nie wrzasnęłam – stał tuż za mną, patrząc mi przez ramię na jedzenie. – Teraz rozumiem, dlaczego się bałaś, że mogę cię upiec – powiedział, nachylając się, żeby nabrać łyżkę potrawki. Przedarł się przez warstwę zastygłego tłuszczu na powierzchni i zrezygnował. – Byłabyś lepszym daniem niż to.
– Nie jestem wspaniałą kucharką, ale… – zaczęłam, chcąc wyjaśnić, że nie jestem taka okropna, tylko nie wiedziałam, gdzie jest biblioteka, ale prychnął, przerywając mi. – Czy coś w ogóle umiesz robić? – spytał drwiąco. Gdyby nauczono mnie lepiej służyć, gdybym przypuszczała, że mogę być wybrana, i lepiej się przygotowała na taką ewentualność, gdybym nie była taka przygnębiona i zmęczona, a wcześniej trochę dumna z siebie w kuchni, gdyby nie wyśmiewał mojej podartej sukni złośliwie zamiast czule, jak robili to wszyscy, którzy mnie kochali – gdyby nie to i gdybym nie wpadła na niego na schodach i nie odkryła, że jednak nie zamierza wrzucić mnie w ogień, zapewne tylko zaczerwieniłabym się i uciekła. Zamiast tego gniewnie rzuciłam tacę na stół i zawołałam: – Zatem dlaczego mnie wziąłeś? Dlaczego nie wybrałeś Kasi? Zaraz jak to powiedziałam, ugryzłam się w język, zawstydzona i przerażona. Już miałam otworzyć usta i pospiesznie odwołać te słowa, powiedzieć mu, że przepraszam, że nie chciałam tak powiedzieć, wcale nie uważam, że powinien był zamiast mnie wziąć Kasię, że pójdę i przygotuję mu drugą tacę… – Kogo? – zapytał ze zniecierpliwieniem. Rozdziawiłam usta. – Kasi! – powiedziałam. On tylko popatrzył na mnie, jakbym dała mu kolejny dowód mojego zidiocenia, i zbita z tropu zapomniałam o moich szlachetnych intencjach. – Miałeś zabrać ją! Ona… ona jest mądra, odważna, wspaniale gotuje i… Z każdą chwilą był bardziej zagniewany. – Tak – rzucił, przerywając mi. – Przypominam sobie tę dziewczynę. Nie miała końskiej twarzy, nie była niechlujna i zapewne nie wrzeszczałaby na mnie teraz. Dość tego. Wy, wiejskie dziewczyny, wszystkie z początku jesteście bardziej lub mniej męczące, ale ty stanowisz naprawdę nadzwyczajny przykład nieudolności. – Zatem nie musisz mnie tu trzymać! – wypaliłam, zła i zraniona, bo ta uwaga o końskiej twarzy mnie ubodła. – Ku mojemu ogromnemu ubolewaniu – rzekł – tu się mylisz. Złapał mnie za przegub i okręcił, po czym stanął tuż za mną i wyciągnął moją rękę nad rozłożonym na stole jedzeniem. – Lirintalem – powiedział, a to obce słowo gładko wypłynęło z jego ust i głośno zadźwięczało w moich uszach. – Powtórz za mną.
– Co? – powiedziałam. Nigdy nie słyszałam tego słowa. On jednak przycisnął mnie mocniej, przyłożył wargi do mojego ucha i szepnął groźnie: – Mów! Zadrżałam i pragnąc tylko tego, żeby mnie puścił, powtórzyłam za nim, gdy on wciąż trzymał moją rękę nad jedzeniem. – Lirintalem. Powietrze nad stołem zafalowało, okropny widok, jakby cały świat był stawem, do którego może wrzucać kamyki. Kiedy się uspokoiło, jedzenie zupełnie się zmieniło. W miejscu jajek na twardo pojawił się pieczony kurczak, zamiast potrawki z królika sterta młodej wiosennej fasolki, chociaż sezon na nią skończył się siedem miesięcy temu, a zamiast pieczonego jabłka był placek z cienkimi jak papier plasterkami jabłka, nadziewany rodzynkami i glazurowany miodem. Puścił mnie. Zatoczyłam się, pozbawiona oparcia, i złapałam krawędzi stołu, bez tchu, jakby ktoś usiadł mi na klatce piersiowej; czułam się jak wyciśnięta cytryna. Gwiazdy zawirowały mi w oczach i pochyliłam się, na pół omdlała. Ledwie widziałam, jak spogląda na tacę z dziwnym grymasem na twarzy, jakby jednocześnie zaskoczony i rozgniewany. – Co mi zrobiłeś? – wyszeptałam, kiedy znów złapałam oddech. – Przestań jęczeć – zbył mnie. – To zwykły urok, nic więcej. – Jeśli naprawdę był zdziwiony, to już mu przeszło; machnięciem ręki wskazał mi drzwi, siadając przy stole do obiadu. – No dobrze, wynoś się. Widzę, że będziesz marnować ogromną ilość mojego czasu, ale na dziś mam już tego dość. W końcu chętnie go posłuchałam. Nie próbowałam zabrać tacy, tylko powoli wymknęłam się z biblioteki, przyciskając rękę do piersi. Nogi wciąż się pode mną uginały. Potrzebowałam prawie pół godziny, żeby wejść po tych wszystkich schodach na sam szczyt wieży, a potem poszłam do tego pokoiku, zamknęłam drzwi, zastawiłam je komodą i upadłam na łóżko. Jeśli Smok próbował otworzyć drzwi, kiedy spałam, ja nic nie słyszałam.
Rozdział 2
Nie widziałam Smoka przez następne cztery dni. Spędziłam je w kuchni, od rana do wieczora. Znalazłam tam kilka książek kucharskich i pospiesznie wypróbowałam wszystkie przepisy, usiłując zostać najwspanialszą kucharką, o jakiej słyszał świat. W spiżarni było tyle jedzenia, że nie przejmowałam się marnotrawstwem. Jeśli coś było niedobre, zjadałam to sama. Poszłam za radą
autorki notatki i zanosiłam mu posiłki do biblioteki dokładnie pięć minut przed wyznaczoną godziną, nakrywałam naczynia i zmykałam. Więcej już go tam nie zastawałam, więc byłam zadowolona i nie słyszałam jego narzekań. W skrzyni w moim pokoju było kilka samodziałowych ubrań, które mniej więcej na mnie pasowały – wprawdzie odsłaniały moje nogi od kolan w dół, a ręce od łokci, i musiałam mocno zawiązywać je w talii, ale wyglądałam schludniej niż kiedykolwiek. Nie zamierzałam sprawiać mu przyjemności, ale nie chciałam, żeby znów mi to zrobił, czymkolwiek było to zaklęcie. Czterokrotnie budziłam się w nocy, czując słowo lirintalem na wargach, a jego smak w ustach, jakby tam było jego miejsce, oraz gorącą dłoń Smoka na moim przegubie. Strach i praca nie były złymi kompanami. Obie te rzeczy były lepsze niż samotność i głębsze obawy, o których wiedziałam, że się spełnią: że nie zobaczę matki i ojca przez dziesięć lat, że już nie będę mieszkać w moim domu, swobodnie biegać po lesie, że ta dziwna magia działająca na dziewczyny Smoka wkrótce zacznie brać w posiadanie i mnie, przez co zmienię się w kogoś, kogo w końcu sama nie rozpoznam. Przynajmniej krojąc i pocąc się przy piecu, nie miałam czasu myśleć o tym wszystkim. Po kilku dniach, kiedy zrozumiałam, że on nie będzie rzucał na mnie takiego czaru przy każdym posiłku, przeszedł mi ten kuchenny szał. Wtedy jednak odkryłam, że nie mam nic do roboty, nawet kiedy próbowałam coś sobie znaleźć. Chociaż wieża była duża, nie wymagała sprzątania; kurz nie zbierał się w kątach i na parapetach ani nawet na maleńkich rzeźbionych pnączach winorośli złoconej ramy. Wciąż nie podobało mi się, że ten obraz – mapa – wisi w moim pokoju. Co noc miałam wrażenie, że słyszę dobywający się z niego cichy bulgot, jakby wody spływającej rynną, i każdego dnia tkwił na tej ścianie w swej agresywnej wspaniałości, próbując mnie zmusić do wpatrywania się weń. Posławszy mu groźne spojrzenie, zeszłam na dół. Wysypałam rzepę z worka w piwnicy, rozerwałam szwy i zasłoniłam nim obraz. Bez jego złotego splendoru mój pokój od razu zaczął wyglądać lepiej. Przez resztę tego poranka znów spoglądałam przez okno na dolinę, samotna i chora z tęsknoty. To był zwyczajny dzień pracy, więc mężczyźni na polach zbierali plony, a kobiety nad rzeką prały. Nawet Bór wyglądał niemal kojąco w swej rozległej, dzikiej, nieprzebytej czerni: niezmienny stały element. Wielkie stado owiec z Radomska pasło się na łagodnych zboczach wzgórz na północnym krańcu doliny; wyglądało jak wędrująca biała chmura. Przez chwilę obserwowałam je i trochę płakałam, ale nawet żal ma pewne granice. Do obiadu byłam już okropnie znudzona. Moja rodzina nie była ani biedna, ani bogata; mieliśmy w domu siedem książek. Przeczytałam tylko cztery z nich; niemal każdą wolną chwilę spędzałam na dworze, nawet w zimie i deszczu. Teraz jednak już nie miałam takiej możliwości, więc kiedy po południu zaniosłam tacę do biblioteki, popatrzyłam na półki. Przecież nie zrobię nic złego, jeśli pożyczę sobie jakąś. Inne dziewczyny na pewno brały książki, ponieważ wszyscy zawsze mówili, że po zakończeniu służby umiały dobrze czytać. Tak więc śmiało podeszłam do półki i wybrałam książkę, która niemal sama się o to prosiła: była
pięknie oprawiona w garbowaną skórę koloru pszenicy, lśniącą w blasku świec, gruba i zachęcająca. Kiedy ją zdjęłam z półki, zawahałam się: była większa i cięższa niż każda z książek mojej rodziny, a ponadto jej okładkę zdobiły piękne złocenia. Nie było jednak na niej zamka, więc zaniosłam ją do mojego pokoju z lekkim poczuciem winy, choć próbowałam sobie wmówić, że nie powinnam go mieć. Potem otworzyłam ją i zrobiło mi się głupio, ponieważ niczego nie mogłam zrozumieć. Nie dlatego, że nie znałam tych słów lub nie wiedziałam, co one oznaczają – bo naprawdę rozumiałam je i wszystko, co przeczytałam na pierwszych trzech stronach, ale nagle przerwałam lekturę i zaczęłam się zastanawiać, o czym jest ta książka. Nie potrafiłam powiedzieć; nie miałam pojęcia, co właśnie przeczytałam. Wróciłam do początku, spróbowałam ponownie i znów byłam pewna, że rozumiem i wszystko to ma sens – a nawet więcej, wydaje się prawdą, czymś, co zawsze wiedziałam, tylko nie potrafiłam tego wyrazić słowami, albo jasno i wyraźnie wyjaśnia mi coś, czego nigdy nie pojmowałam. Kiwałam głową z satysfakcją, pochłonięta lekturą, i tym razem doszłam do piątej strony, zanim znów sobie uświadomiłam, że nie potrafiłabym nikomu opowiedzieć, co było na pierwszej stronie ani nawet na poprzedniej. Z urazą spojrzałam na książkę, a potem znów otworzyłam ją na pierwszej stronie i zaczęłam czytać na głos, słowo po słowie. Słowa wylatywały jak ptaki z moich ust, piękne i smakowite niczym owoce w syropie. Nadal nie mogłam zatrzymać ich w pamięci, ale czytałam rozmarzona, aż drzwi otworzyły się z trzaskiem. Przestałam już zastawiać je meblami. Siedziałam na łóżku, które przesunęłam pod okno, gdzie było jaśniej, a Smok stał w drzwiach dokładnie naprzeciw mnie. Zamarłam zaskoczona i przestałam czytać, gapiąc się na niego z rozdziawionymi ustami. Był wściekły, oczy miał błyszczące i straszne. Wyciągnął rękę i rzekł: – Tualidetal. Książka próbowała wyrwać się z moich rąk i przelecieć przez pokój do niego. Odruchowo złapałam ją w powietrzu, wiedziona jakimś źle pojętym instynktem opiekuńczym. Walczyła, próbując odlecieć, ale z głupim uporem szarpnęłam ją i zdołałam znowu złapać. On wytrzeszczył oczy i rozzłościł się jeszcze bardziej; gniewnie przeszedł przez pokoik, gdy ja daremnie próbowałam się przed nim cofnąć – nie miałam gdzie się skryć. W mgnieniu oka dopadł mnie i przycisnął do poduszek. – No cóż – wycedził, naciskając dłonią mój obojczyk i bez trudu unieruchamiając mnie. Miałam wrażenie, że moje serce skacze jak szalone między mostkiem a plecami, wstrząsając mną przy każdym uderzeniu. Wyjął mi książkę z ręki – bo przynajmniej nie byłam taka głupia, żeby nadal próbować ją trzymać – i niedbale rzucił tak, że wylądowała na stoliku. – Agnieszka, tak? Agnieszka z Dwiernika. Zdawał się czekać na odpowiedź. – Tak – wyszeptałam.
– Agnieszka – wymamrotał, pochylając się nade mną, i zdałam sobie sprawę, że zamierza mnie pocałować. Byłam przerażona, a jednocześnie niemal chciałam, żeby to zrobił, żebym miała to za sobą i nie musiała już się tak bać, ale on wcale tego nie zrobił. Nachylony tak blisko, że w jego oczach widziałam odbicie moich, powiedział: – Powiedz mi, droga Agnieszko, skąd ty naprawdę jesteś. Czy przysłał cię Sokół? A może nawet sam król? Przestałam gapić się z przerażeniem na jego usta i zerknęłam mu w oczy. – Ja… co? – wykrztusiłam. – Dowiem się – powiedział. – Obojętnie, jak zręczne jest zaklęcie twego pana, muszą być w nim jakieś luki. Twoja… rodzina – prychnął drwiąco – może myśleć, że cię pamięta, ale nie będzie miała wszystkich drobnych rzeczy z życia dziecka. Para rękawiczek czy znoszona czapeczka, kolekcja zepsutych zabawek… nie znajdę czegoś takiego w twoim domu, prawda? – Wszystkie moje zabawki były zepsute? – powiedziałam bezradnie, czepiając się jedynej części jego wypowiedzi, którą zrozumiałam. – Zostały… tak? Wszystkie moje ubrania zawsze były znoszone i szły na szmaty… Mocno przycisnął mnie do łóżka i nachylił się jeszcze bliżej. – Nie waż się mnie okłamywać! – syknął. – Wyrwę ci prawdę z gardła… Jego palce spoczywały na mojej szyi, a jedno kolano oparł na łóżku, pomiędzy moimi nogami. Z okrzykiem przerażenia oparłam obie ręce o jego pierś i z całej siły odepchnęłam się plecami od łóżka, tak że spadliśmy z niego oboje. Z łoskotem runęliśmy na posadzkę, przy czym on znalazł się pode mną, a ja jak przestraszony królik wyplątałam się z jego objęć i pomknęłam do drzwi. Pobiegłam do schodów. Nie wiem, dokąd chciałam uciec; nie mogłam wydostać się zamkniętymi frontowymi drzwiami, a innych nie było. Pomimo to uciekłam: zbiegłam dwa piętra niżej i słysząc za sobą odgłos jego kroków, rzuciłam się w półmrok laboratorium, z jego syczącymi oparami i dymem. Rozpaczliwie przeczołgałam się pod stołami w ciemny kąt za wysoką szafą i skuliłam się tam. Zamknęłam za sobą drzwi, ale on najwidoczniej i tak wiedział, gdzie się ukryłam. Otworzył je i zajrzał do środka. Zobaczyłam go nad blatem jednego ze stołów, jego zimne i gniewne oczy między dwoma szklanymi kolbami, jego twarz pomalowaną przez płomienie na różne odcienie zieleni. Miarowym i niespiesznym krokiem obszedł stół, a kiedy znalazł się na jego końcu, ja spróbowałam przemknąć się w przeciwną stronę, żeby dopaść drzwi – pomyślałam, że zamknę go tutaj. Potrąciłam jednak wąski regał stojący pod ścianą. Jeden z zakorkowanych słoiczków uderzył mnie w plecy, spadł i rozbił się na posadzce pod moimi nogami. Chmura szarego dymu uniosła się i spowiła mnie, wdzierając się do nosa i ust, dusząc i zatrzymując mnie. Piekły mnie oczy, ale nie mogłam mrugnąć ani ich przetrzeć, ponieważ ręce odmówiły mi posłuszeństwa. Kaszel uwiązł mi w gardle; całe moje ciało powoli zastygło, wciąż na czworakach na posadzce. Jednak już się nie bałam, a po chwili nawet nie było mi niewygodnie. Czułam się jednocześnie ociężała i lekka jak piórko, odległa. Kroki Smoka wydawały się bardzo ciche, gdy podchodził, żeby stanąć nade mną. Nie obchodziło mnie, co zrobi.
Spoglądał na mnie z zimnym zniecierpliwieniem. Nie próbowałam zgadywać, co zrobi: nie mogłam myśleć ani się dziwić. Świat był bardzo szary i nieruchomy. – Nie – powiedział po chwili. – Nie, to niemożliwe, żebyś była szpiegiem. Odwrócił się i zostawił mnie tam na jakiś czas – nie potrafię powiedzieć, na jak długi, mogła to być godzina, tydzień lub rok, chociaż później dowiedziałam się, że to było tylko pół dnia. W końcu wrócił, z niezadowoleniem zaciskając wargi. Pokazał mi małą obszarpaną maskotkę, prosiaczka zrobionego na drutach z wełny i wypchanego słomą, którego nosiłam do lasu przez pierwszych siedem lat mojego życia. – A zatem – rzekł – nie szpieg. Tylko niedojda. – Potem położył dłoń na mojej głowie i powiedział: – Tezavon tahozh, tezavon tahozh kivi, kanzon lihush. Nie tyle wyrecytował te słowa, co je zanucił, niemal jak piosenkę, a gdy je wypowiedział, świat odzyskał barwy, czas i oddech; znów mogłam poruszać głową i odchyliłam ją od jego dłoni. Moje ciało powoli przestawało być skamieliną. Zaczęłam machać rękami, usiłując chwycić się czegoś, gdy moje wciąż sztywne jak kamień nogi zatrzymywały mnie w miejscu. Złapał mnie za nadgarstki, więc gdy w końcu mogłam się ruszyć, trzymał mnie, nie dając szansy ucieczki. Nie próbowałam jednak uciec. Moje nagle oswobodzone ręce poruszały się na wszystkie strony, jakby nadrabiały stracony czas, ale pomyślałam, że gdyby chciał zrobić mi coś strasznego, to mógł po prostu pozostawić mnie zmienioną w kamień, i że przynajmniej przestał mnie uważać za jakiegoś szpiega. Nie rozumiałam, dlaczego myślał, że ktoś mógł chcieć go szpiegować, a tym bardziej król; przecież był królewskim czarodziejem, no nie? – A teraz mi powiedz: co robiłaś? – spytał. Wciąż patrzył podejrzliwie, zimnymi i błyszczącymi oczami. – Chciałam tylko poczytać jakąś książkę – powiedziałam. – Nie… nie sądziłam, że to coś złego… – I wzięłaś sobie do poczytania akurat Przywołanie Luthe’a – rzekł ze zjadliwym sarkazmem – i zupełnie przypadkowo… – Widocznie moja przestraszona i głupia mina przekonała go, gdyż urwał i popatrzył na mnie z nieskrywaną irytacją. – Masz niezrównany dar wywoływania katastrof. Potem ze zmarszczonymi brwiami spojrzał pod nogi i zobaczyłam tam leżące wokół kawałki szklanego słoiczka. Z sykiem wciągnął powietrze przez zęby. – Posprzątaj to – powiedział – a później przyjdź do biblioteki. I niczego już nie dotykaj. Odszedł, zostawiając mi poszukiwania w kuchni jakichś szmat i wiadra; pozbierałam kawałki szkła i zmyłam podłogę, chociaż nie było na niej śladu po rozlanym płynie, jakby magia wyparowała niczym alkohol z ciasta. Co chwilę przerywałam pracę i odrywałam rękę od posadzki, żeby poruszyć nią do przodu i do tyłu, upewniając się, że czubki palców nie zaczynają znów się zamieniać w kamień. Mimo woli zastanawiałam się, dlaczego trzymał słoik z czymś takim na półce i czy użył
tego kiedyś na kimś innym – kimś, kto zmienił się w posąg stojący gdzieś i nieruchomymi oczami obserwujący przepływający czas. Zadrżałam. Bardzo, ale to bardzo uważałam, żeby już niczego nie dotknąć w tym pomieszczeniu. Kiedy w końcu wzięłam się w garść i poszłam do biblioteki, książka, którą zabrałam, stała już z powrotem na półce. On przechadzał się po pokoju, a książka, którą sam czytał, leżała zapomniana na stoliku. Kiedy weszłam, znów spojrzał na mnie z gniewnie zmarszczonymi brwiami. Popatrzyłam na siebie; moja spódnica miała mokre ślady po myciu posadzki, a ponadto była za krótka i ledwo zasłaniała mi kolana. Rękawy koszuli były w jeszcze gorszym stanie: rano smażyłam mu jajka na śniadanie i trochę osmaliłam jeden na łokciu, kiedy zdejmowałam grzankę z ognia, zanim mogła się spalić. – Zatem zacznijmy od tego – powiedział Smok. – Nie chcę się denerwować za każdym razem, kiedy na ciebie popatrzę. Powstrzymałam się od przeprosin; gdybym zaczęła przepraszać za mój nieporządny wygląd, przepraszałabym do końca życia. Już po tych kilku dniach zamieszkiwania w wieży zorientowałam się, że on lubi piękne rzeczy. Nawet jego niezliczone książki nie były identyczne; ich skórzane oprawy miały różne kolory, złote zszywki i zamknięcia, a czasem nawet były wysadzane klejnotami. Wszystko, na czym można było zatrzymać wzrok, czy to mała kryształowa filiżanka na parapecie okna w bibliotece, czy obraz w moim pokoju, było piękne i ustawione w takim miejscu, w którym mogło olśniewać, przykuwając uwagę. Ja byłam irytującą plamą na tej doskonałości. Nie przejmowałam się jednak tym: nie uważałam, że mam obowiązek być piękna. Niecierpliwie przywołał mnie skinieniem dłoni, a ja ostrożnie podeszłam do niego; wziął mnie za ręce i skrzyżował mi je na piersi, tak że czubki palców spoczywały na ramionach. – A teraz: vanastalem – powiedział. Popatrzyłam na niego z niemym protestem. To słowo, które wypowiedział, wydało mi się podobne do tamtego zaklęcia, do którego mnie wykorzystał. Czułam, jak chce się wedrzeć do moich ust i wyssać ze mnie siły. Złapał mnie za ramię i ścisnął boleśnie; przez koszulę poczułam ciepło jego palców. – Mogę znieść nieudolność, ale nie będę tolerował tchórzostwa – powiedział. – Powiedz to. Pamiętałam, jak zmieniłam się w kamień; co jeszcze mógł mi zrobić? Zadrżałam i powiedziałam bardzo cicho, jakby szept mógł powstrzymać to przed zawładnięciem mną: – Vanastalem. Moja siła wezbrała w moim ciele i wytrysnęła z ust, a gdy mnie opuściła, powietrze zafalowało i spiralą owinęło się wokół mnie. Padłam na kolana, łapiąc powietrze, w dziwnie obfitych szatach z szeleszczącego jedwabiu, w zielonym i rdzawym kolorze. Otaczały moją talię i spowijały nogi
swym bezmiarem. Głowa opadała mi pod ciężarem ozdobnej opaski do włosów, a na plecy spływał woal z koronki zdobionej wyszywanymi złotą nicią kwiatuszkami. Tępo spojrzałam na buty Smoka z dobrze wyprawionej skóry z wytłoczonym wzorem winorośli. – Spójrz na siebie, znów omdlałaś po takim prostym zaklęciu – rzekł nade mną, wyraźnie rozczarowany swoim dziełem. – Przynajmniej twój wygląd trochę się poprawił. Postaraj się od tej pory wyglądać schludnie. Jutro spróbujemy czegoś innego. Buty odwróciły się i odeszły ode mnie. Chyba usiadł na fotelu i wrócił do lektury, nie jestem pewna. Po jakimś czasie na czworakach wyszłam z biblioteki w tej pięknej sukni, nawet nie podnosząc głowy. Kilka następnych tygodni było podobnych do siebie. Co rano budziłam się przed świtem i leżałam w łóżku, gdy za oknem jaśniało, próbując wymyślić jakiś sposób ucieczki. I co rano, nie zdoławszy niczego dokonać, niosłam mu tace ze śniadaniem do biblioteki, a on rzucał ze mną następne zaklęcie. Jeśli nie udało mi się wyglądać dostatecznie schludnie – a przeważnie nie – najpierw rzucał vanastalem, a potem inne zaklęcie. Wszystkie moje samodziałowe suknie znikały jedna po drugiej, a sztywne eleganckie suknie zalegały w mojej sypialni niczym małe góry, tak ciężkie od brokatu i haftów, że prawie same stały. Ledwie udawało mi się wydostawać z nich, kiedy szłam spać, i z trudem oddychałam przez te okropne gorsety. Wciąż byłam obolała. Po każdym ranku wlokłam się wykończona do mojej komnaty. Prawdopodobnie Smok sam robił sobie obiad, bo ja na pewno nic mu nie gotowałam. Leżałam w łóżku do kolacji, a wtedy zwykle jakoś udawało mi się zwlec po schodach na dół i przygotować jakiś prosty posiłek, bardziej z głodu niż troski o jego potrzeby. Najgorsze w tym było to, że nie rozumiałam, dlaczego wykorzystuje mnie w ten sposób. Wieczorami, zanim zasnęłam, wyobrażałam sobie najgorsze rzeczy wzięte z opowieści i baśni, wampiry i inkuby wypijające życiodajną krew dziewic, i z przerażeniem obiecywałam sobie, że rano znajdę jakąś drogę ucieczki. Oczywiście nigdy nie znalazłam. Moim jedynym pocieszeniem było to, że nie jestem pierwsza; powtarzałam sobie, że robił tak z tymi wszystkimi dziewczynami przede mną, a one jakoś przez to przeszły. Nie było to wielką pociechą: dziesięć lat wydawało mi się wiecznością. Czepiałam się jednak każdej myśli, która przynosiła mi choć trochę ulgi. On nigdy mnie nie pocieszał. Złościł się na mnie za każdym razem, gdy przychodziłam do biblioteki, nawet w te rzadkie dni, kiedy udało mi się wyglądać dość schludnie; jakbym to ja przychodziła go denerwować i przeszkadzała mu, a nie on mnie dręczył i wykorzystywał. A kiedy kończył rzucać z moją pomocą swoje czary, po których leżałam bez sił na podłodze, spoglądał na mnie gniewnie i nazywał bezużyteczną. Pewnego dnia próbowałam trzymać się z daleka. Pomyślałam, że jeśli wcześniej zostawię mu posiłek, zupełnie o mnie zapomni. Skoro świt zaniosłam mu śniadanie, a potem zbiegłam na dół i schowałam się w kuchni. Jednak dokładnie o siódmej jeden z jego duszków, tych, które czasem widywałam, gdy zmierzały wraz z Wrzecionem w kierunku Boru, spłynął po schodach. Z bliska przypominał nieforemną bańkę mydlaną, falującą i migotliwą, prawie niewidoczną, chyba że światło odbiło się od jej opalizującej powierzchni. Zaczął zaglądać we wszystkie kąty, aż w końcu dotarł do
mnie i ponaglająco zawisł nad moimi kolanami. Skulona podniosłam głowę i zobaczyłam moją twarz spoglądającą na mnie z widmowej powierzchni. Powoli podniosłam się i podążyłam za duszkiem z powrotem do biblioteki, gdzie Smok odłożył książkę i posłał mi gniewne spojrzenie. – Chociaż chętnie zrezygnowałbym z wątpliwej przyjemności oglądania tego, jak padasz niczym śnięty węgorz po byle rzuconym uroku – prychnął – to już widziałem skutki pozostawiania cię samej sobie. Jak zdołałaś już zrobić z siebie kocmołucha? Rozpaczliwie starałam się wyglądać schludnie, żeby uniknąć przynajmniej pierwszego zaklęcia. Dziś, przygotowując śniadanie, tylko trochę usmarowałam suknię i w jednym miejscu zaplamiłam ją olejem. Ściskałam palcami fałdę materiału, żeby nie było tego widać. On jednak i tak patrzył na mnie z obrzydzeniem, a kiedy powiodłam wzrokiem za jego spojrzeniem, z przygnębieniem zobaczyłam, że w kuchni najwidoczniej zawadziłam suknią o pajęczynę – zapewne jedyną pajęczynę w całej wieży – która teraz ciągnęła się za mną jak cienki poszarpany welon. – Vanastalem – powtórzyłam za nim zrezygnowana i patrzyłam, jak piękna fala pomarańczowego i żółtego jedwabiu bezładnie unosi się z podłogi i otacza mnie niczym liście gnane przez wiatr jesienną alejką. Zachwiałam się, ciężko dysząc, gdy on znowu usiadł. – A teraz… – powiedział. Miał na stole równy stosik książek, które machnięciem ręki rozrzucił w bezładną stertę. – Ułóż je: darendetal. Wskazał ręką stół. – Darendetal – wymamrotałam za nim zaklęcie, które z trudem przeszło mi przez gardło. Książki na stole zadrżały, jedna po drugiej uniosły się, wirując, i ułożyły, niczym przedziwne kolorowe ptaki w swych czerwonych, żółtych, niebieskich i brązowych okładkach. Tym razem nie upadłam na podłogę, tylko oburącz chwyciłam krawędź stołu i przytrzymałam się go. Smok marszczył brwi, patrząc na stos książek. – Co to za idiotyzm? – warknął. – Nie są ułożone, spójrz. Spojrzałam na książki. Były ułożone w równy stosik, kolorami… – Kolorami? – powiedział, podnosząc głos. – Kolorami? Ty… – Był na mnie tak wściekły, jakby to była moja wina. Może jakoś popsułam jego czary, kiedy brał ode mnie siłę do ich rzucania? – Och, wynoś się! – warknął, a ja pospiesznie wyszłam, skrywając złośliwą satysfakcję. Cieszyłam się, że jakoś popsułam jego magię. W połowie schodów musiałam przystanąć, żeby złapać oddech w tej obcisłej sukni, ale wtedy nagle uświadomiłam sobie, że już nie wlokę się na czworakach. Nadal byłam zmęczona, ale nie spowiła mnie mgła skrajnego wyczerpania. Zdołałam nawet dotrzeć na samą górę, nie zatrzymując się ponownie, i chociaż zaraz padłam na łóżko i przespałam pół dnia, przynajmniej nie czułam się jak bezmózgie warzywo.
Opar zmęczenia rozwiewał się coraz bardziej przez następne tygodnie, jakbym dzięki ćwiczeniom nabierała siły i mogła łatwiej znosić to, co mi robił. Te sesje powoli stawały się… może nie przyjemne, ale już nie przerażające: męczący obowiązek, jak mycie naczyń w zimnej wodzie. Znów mogłam spać w nocy i zaczęła mi wracać odwaga. Z każdym dniem czułam się lepiej i z każdym dniem byłam bardziej zła. W żaden sposób nie mogłam ponownie włożyć żadnej z tych śmiesznych sukni. Próbowałam, ale nie mogłam nawet dosięgnąć guzików i tasiemek na plecach, i zwykle musiałam rozrywać szwy i miętosić halki, żeby je zdjąć. Tak więc co wieczór rzucałam je na stertę w kącie i każdego ranka wkładałam następną samodziałową, po czym starałam się jej nie ubrudzić, a on co kilka dni tracił cierpliwość i zmieniał ją w elegancką suknię. A teraz skończył mi się zapas samodziałowych. Trzymałam w rękach tę ostatnią sukienkę z niefarbowanej wełny, jakby to była lina ratunkowa, a potem w porywie buntu zostawiłam ją na łóżku i wbiłam się w tę rdzawozieloną. Nie mogłam zapiąć guzików na plecach, więc wzięłam długi welon z czepka, dwukrotnie owinęłam się nim w talii i zawiązałam, co ledwie wystarczyło, żeby cały ten strój ze mnie nie spadł, po czym pomaszerowałam do kuchni. Tym razem nawet nie próbowałam się nie ubrudzić; zaniosłam tacę na górę wyzywająco opryskana tłuszczem z jajecznicy i herbatą, z włosami w strąkach, wyglądając jak jakaś szalona szlachcianka, która uciekła do lasu z balu. Oczywiście to nie trwało długo. Gdy tylko niechętnie powiedziałam razem z nim vanastalem, jego magia pochwyciła mnie i odebrała odwagę, wcisnęła z powrotem w gorset i upięła włosy na głowie, tak że znów wyglądałam jak lalka jakiejś księżniczki. Tego ranka jednak po raz pierwszy od wielu tygodni byłam szczęśliwa i od tej pory wciąż rzucałam mu to wyzwanie. Chciałam, żeby się złościł za każdym razem, kiedy na mnie spojrzy, i żeby moje wysiłki każdorazowo nagradzał jego grymas niedowierzania. – Jak ty to robisz? – zapytał mnie niemal z podziwem pewnego dnia, kiedy przyszłam z odrobiną budyniu ryżowego – bo przypadkowo zawadziłam łokciem o łyżkę i trochę poleciało w powietrze – oraz wielkim czerwonym zaciekiem dżemu na gorsie mojej pięknej sukni z kremowego jedwabiu. Tę ostatnią samodziałową sukienkę trzymałam w mojej komodzie. Każdego dnia, kiedy już mnie nie potrzebował, szłam na górę. Zrzucałam z siebie balową suknię, uwalniałam włosy z siateczek i czepków, rozrzucając po posadzce zdobione klejnotami szpilki, a potem wkładałam miękką i znoszoną samodziałową kieckę, którą sama prałam i czyściłam. Później schodziłam do kuchni, żeby upiec sobie chleb, i odpoczywałam przy ciepłym piecu, kiedy się piekł, nie zważając na ślady popiołu i mąki na ubraniu. Odzyskałam energię na tyle, żeby znów się nudzić. Jednak nawet nie próbowałam brać następnej książki z biblioteki. Zamiast tego zabrałam się do szycia, chociaż bardzo tego nie lubiłam. Skoro każdego ranka miałam tracić siły na wyczarowywanie tych sukien, to pomyślałam, że równie dobrze mogę je spruć i zrobić z nich coś pożytecznego, może prześcieradła lub chusteczki. Koszyk z przyborami do szycia stał nietknięty w skrzyni w moim pokoju. Na zamku nie było czego
zszywać poza moimi strojami, które dotychczas z ponurym uporem zostawiałam podarte. Kiedy jednak go otworzyłam, w środku znalazłam pozostawioną kartkę z notatką napisaną kawałkiem węgla charakterem pisma mojej przyjaciółki z kuchni. Jesteś przestraszona. Nie bój się! On cię nie tknie. Będzie tylko chciał, żebyś ładnie wyglądała. Nie przyjdzie mu do głowy, żeby ci coś dać, ale możesz wziąć ładną suknię z któregoś z pokoi gościnnych i przerobić tak, żeby na ciebie pasowała. Kiedy cię wezwie, śpiewaj mu lub opowiadaj coś. On potrzebuje towarzystwa, ale rzadko: przynoś mu posiłki i unikaj go, jeśli możesz, a niczego innego nie będzie chciał. Jakże bezcenne byłyby dla mnie te rady, gdybym pierwszego wieczoru otworzyła koszyk i znalazła ten list. Teraz trzymałam go i drżałam na wspomnienie jego głosu nakładającego się na moje jąkanie, wyciągającego ze mnie magię i siły, ubierającego mnie w jedwabie i aksamit. Myliłam się. Nie robił tego żadnej z innych kobiet.
Rozdział 3
Całą tę bezsenną noc kuliłam się w łóżku, znów zrozpaczona. Jednak uciec z wieży nie było łatwiej tylko dlatego, że jeszcze bardziej tego pragnęłam. Rano poszłam do tych wielkich drzwi i po raz pierwszy spróbowałam podnieść ogromną antabę, nieważne, jak daremna była to próba. Oczywiście nie zdołałam jej unieść nawet na ćwierć cala. W spiżarni, używając rondla z długą rączką jako dźwigni, podważyłam wielką żelazną pokrywę zsypu i zajrzałam do niego. W dole palił się ogień – tędy nie ucieknę. Z trudem zasunęłam żelazną pokrywę na miejsce, a potem zaczęłam obmacywać ściany, zaglądając we wszystkie ciemne kąty i szukając jakiegoś otworu, wyjścia. Jeśli jednak jakieś tam było, ja go nie znalazłam, a na schody za moimi plecami już wchodził ranek niepożądanym złotym blaskiem. Musiałam przygotować śniadanie i zanieść tacę mojemu dręczycielowi. Stawiając na niej talerz z jajkami, grzanki i przetwory, raz po raz zerkałam na długi rzeźnicki nóż, którego rękojeść sterczała z drewnianego bloku. Używałam go do krojenia mięsa; wiedziałam, jaki jest ostry. Moi rodzice co roku hodowali świniaka. Pomagałam przy świniobiciu, podstawiając wiadro przy spuszczaniu krwi, lecz myśl o wbiciu noża w człowieka była czymś zupełnie innym, niewyobrażalnym. Tak więc nie próbowałam sobie tego wyobrażać, tylko położyłam nóż na tacy i poszłam na górę. Kiedy weszłam do biblioteki, on stał przy oknie plecami do mnie, z irytacji sztywno wyprostowany. Machinalnie postawiłam talerze na stole, jeden po drugim, aż na tacy został tylko nóż. Sukienkę miałam ubrudzoną mąką i jajkiem, więc za moment powie mi…
– Zostaw to – powiedział – i idź na górę. – Co? – powtórzyłam tępo. Nóż wciąż leżał pod serwetką, skupiając całą moją uwagę, więc dopiero po chwili zrozumiałam, że zostałam odprawiona. – Nagle ogłuchłaś? – warknął. – Przestań się bawić tymi talerzami i zabieraj się stąd. I nie wychodź ze swojego pokoju, dopóki znów cię nie wezwę. Suknię miałam poplamioną i pomiętą, a wstążki splątane w węzeł, ale on nawet się nie odwrócił, żeby na mnie spojrzeć. Złapałam tacę i uciekłam stamtąd, nie potrzebując zachęty. Wbiegłam po schodach na górę, niemal jakbym frunęła, bez tego straszliwego, obezwładniającego zmęczenia. Wpadłam do mojego pokoju, zamknęłam drzwi i zdarłam z siebie jedwabną suknię, po czym znów włożyłam samodziałową i opadłam na łóżko, kuląc się z ulgi jak dziecko, które uniknęło chłosty. A potem zobaczyłam porzuconą na podłodze tacę z odsłoniętym i lśniącym nożem. Och. Och, jakaż byłam głupia, choćby myśląc o tym. Był moim panem; gdybym jakimś okropnym przypadkiem naprawdę go zabiła, z pewnością zostałabym za to skazana na śmierć, prawdopodobnie razem z moimi rodzicami. Morderstwo nie było żadnym wyjściem; lepiej po prostu rzucić się z okna. Nawet odwróciłam się i spojrzałam przez okno z przygnębieniem, a wtedy zobaczyłam, na co Smok patrzył z takim niesmakiem. Na drodze do wieży unosiła się chmura kurzu. Nie jechał nią wóz, ale wielki kryty powóz, niemal jak dom na kołach, zaprzężony w zgrzane konie, z poprzedzającymi go dwoma konnymi odzianymi w taką samą szarozieloną liberię jak woźnica. Z tyłu podążali jeszcze czterej jeźdźcy w podobnych strojach. Powóz podjechał pod bramę; na drzwiach miał zielony herb przedstawiający wielogłowego potwora. Jeźdźcy eskorty zeskoczyli ze swoich wierzchowców i zaczęli się uwijać jak w ukropie. Wszyscy cofnęli się o krok, gdy brama wieży otworzyła się bezgłośnie – te ogromne drzwi, których antaby nawet nie mogłam poruszyć. Wyciągnęłam szyję, żeby spojrzeć w dół, i zobaczyłam, jak Smok wychodzi z wieży i staje w jej progu. Jakiś człowiek wynurzył się z wnętrza powozu, wysoki, złotowłosy i barczysty, w takim samym jasnozielonym płaszczu; zbiegł po schodkach, które mu podstawiono, wziął podany przez jednego ze służących miecz i bez wahania raźnie pomaszerował ze swoimi ludźmi do drzwi, przypasując go po drodze. – Nienawidzę powozów bardziej niż chimer – powiedział do Smoka tak wyraźnie, że usłyszałam jego głos z mojego miejsca w oknie mimo parskania koni. – Cały tydzień jazdy w tym pudle. Dlaczego nigdy nie bywasz na dworze? – Wasza wysokość będzie musiał mi wybaczyć – zimno rzekł Smok. – Zatrzymują mnie tu obowiązki. Wychylałam się tak bardzo, że z łatwością mogłam przypadkiem spaść, zapomniawszy o strachu i udręce. Król Polnii miał dwóch synów, ale następca tronu książę Zygmunt był naprawdę rozsądnym
młodzieńcem. Był dobrze wykształcony i poślubił córkę jakiegoś władcy z północy, zyskując dzięki temu sojusznika i port. Już zapewnił sukcesorów, płodząc chłopca i dziewczynkę, podobno okazał się wspaniałym administratorem i zapowiadał się na wspaniałego króla; był wszystkim doskonale obojętny. Książę Marek był o wiele ciekawszą postacią. Słyszałam co najmniej tuzin opowieści i ballad o tym, jak zabił hydrę znad Wandalu. Każda była inna, ale zapewniano mnie, że wszystkie są najzupełniej prawdziwe, a ponadto zabił co najmniej trzech, czterech lub dziewięciu olbrzymów podczas ostatniej wojny z Rusją. Raz nawet wyprawił się zabić smoka, ale okazało się, że to tylko wieśniacy nakłamali o atakach smoka i ukryli owce, które jakoby pożarł, żeby nie płacić podatku. A on nawet ich nie kazał stracić, tylko skarcił ich pana za nakładanie zbyt wysokich danin. Wszedł do wieży ze Smokiem i drzwi zamknęły się za nimi; ludzie księcia zaczęli rozbijać obóz na pobliskim polu. Wróciłam do mojego pokoiku i zaczęłam po nim krążyć; w końcu wyszłam i po cichu zeszłam po schodach, nadstawiając uszu. Skradałam się, aż usłyszałam ich głosy dochodzące z biblioteki. Wyłapywałam nie więcej niż co piąte słowo, ale rozmawiali o wojnach z Rusją i o Borze. Nie próbowałam ich podsłuchiwać, bo nie obchodziło mnie, o czym mówią. Znacznie ważniejszy był dla mnie promyk nadziei na wybawienie; cokolwiek Smok ze mną robił, to okropne wysysanie energii życiowej na pewno było sprzeczne z królewskim prawem. Kazał mi trzymać się z daleka i nie pokazywać. A jeśli powiedział tak nie tylko dlatego, że byłam takim czupiradłem, co mógł zmienić jednym zaklęciem, ale ponieważ nie chciał, aby książę wiedział, co on robi? A gdybym zdała się na łaskę księcia, a on zabrał mnie stąd… – Dość – rzekł książę Marek i jego słowa przerwały mi te rozważania. Usłyszałam jego głos wyraźniej, jakby zbliżał się do drzwi. Brzmiał w nim gniew. – Ty, mój ojciec i Zygmunt, wszyscy beczycie jak barany. Dość tego. Nie zamierzam tak tego zostawić. Pospiesznie umknęłam po schodach na górę, boso, najciszej jak mogłam. Pokoje gościnne znajdowały się na drugim piętrze, tym pomiędzy moim a biblioteką. Usiadłam na szczycie schodów, słuchając odgłosów ich kroków na dole, dopóki nie ucichły. Nie byłam pewna, czy zdołam otwarcie stawić czoło Smokowi; gdyby przyłapał mnie na pukaniu do drzwi księcia, z pewnością zrobiłby mi coś strasznego. I tak jednak już robił mi coś strasznego. Byłam pewna, że Kasia wykorzystałaby taką okazję. Gdyby tu była, poszłaby i otworzyła drzwi, żeby klęknąć przed księciem i błagać go o ratunek, nie jak przestraszone i bełkoczące dziecko, ale uciśniona panna z opowieści. Wróciłam do mojego pokoju i zaczęłam ćwiczyć tę scenę, mamrocząc słowa pod nosem, gdy słońce powoli zachodziło. Kiedy w końcu było ciemno i późno, po cichu ruszyłam po schodach z mocno bijącym sercem. Wciąż jednak się bałam. Najpierw zeszłam na dół i upewniłam się, że w bibliotece i laboratorium nie pali się światło; Smok poszedł spać. Na drugim piętrze słaby pomarańczowy blask sączył się spod drzwi pierwszego pokoju gościnnego, ale w ogóle nie widziałam drzwi sypialni Smoka; skrywał je mrok na końcu korytarza. Pomimo to zawahałam się, stojąc na podeście – a potem zeszłam do kuchni. Wmawiałam sobie, że jestem głodna. Zjadłam kilka kęsów chleba i sera, żeby dodać sobie animuszu,
stojąc drżąca przed kominkiem, a następnie wróciłam na górę. Na samą górę, do mojego pokoju. Nie mogłam sobie wyobrazić, że pukam do drzwi księcia, klękam i wygłaszam gładką przemowę. Nie byłam Kasią ani nikim nadzwyczajnym. Tylko zalałabym się łzami i wyglądałabym jak wariatka, a on zapewne wyrzuciłby mnie albo gorzej, zawołałby Smoka, żeby mnie należycie ukarał. Bo dlaczego miałby mi uwierzyć? Wieśniaczce w samodziałowej sukni, służącej Smoka, która budzi go w środku nocy i opowiada zwariowaną historię o tym, że wielki czarodziej ją dręczy? Przygnębiona wróciłam do mojego pokoju i zamarłam. Książę Marek stał na środku komnaty, oglądając obraz, z którego zdjął worek. Odwrócił się i spojrzał na mnie pytająco. – Panie, wasza wysokość – powiedziałam, choć niezupełnie. Te słowa wydobyły się z moich ust jako tak cichy szept, że mógł usłyszeć tylko nieartykułowany bełkot. Najwyraźniej mu to nie przeszkadzało. – Cóż – powiedział – nie jesteś jedną z jego ślicznotek, prawda? Zrobiwszy tylko dwa kroki, przeszedł przez pokój, który przez samą jego obecność wydawał się mniejszy. Ujął palcami moją brodę i obrócił twarz na prawo i lewo, przyglądając się jej. Patrzyłam na niego tępo. Dziwnie było stać tak blisko księcia Marka. Przytłaczał mnie: wyższy ode mnie, postawny mężczyzna, który niemal nie zdejmował zbroi, przystojny jak z obrazka i gładko ogolony, świeżo wykąpany, ze złotymi włosami ciemniejszymi i lekko kręcącymi się na karku. – Może jednak masz jakiś szczególny dar, słodka, który to rekompensuje? To dla niego typowe, prawda? Nie mówił tego złośliwie, tylko żartobliwie, z konspiracyjnym uśmiechem. Wcale nie poczułam się urażona, jedynie oszołomiona tym, że w ogóle zwrócił na mnie uwagę, jakbym już została ocalona, choć nie powiedziałam ani słowa. A wtedy roześmiał się, pocałował mnie i zręcznie wepchnął rękę pod moją sukienkę. Podskoczyłam jak ryba próbująca uciec z sieci i zaczęłam go odpychać. Jakbym bezskutecznie zmagała się z drzwiami wieży; ledwo zauważył, że próbowałam. Znów się zaśmiał i ucałował moją szyję. – Nie martw się, on nie może zaprotestować – powiedział, jakby to był jedyny powód mojego protestu. – Nadal jest wasalem mojego ojca, nawet jeśli przebywa na tym odludziu, gdzie jesteś jego jedyną poddaną. Nie czerpał przyjemności z przezwyciężania mojego oporu. Wciąż milczałam i w oszołomieniu słabo się broniłam, myśląc, że przecież to niemożliwe, książę Marek, bohater, nie mógłby mnie pragnąć. Nie krzyczałam, nie błagałam i sądzę, że on nawet nie wyobrażał sobie, że mogłabym się opierać. Zapewne w zwyczajnym szlacheckim domu jakaś bardziej niż chętna pokojówka już zakradłaby się do jego sypialni i oszczędziła mu fatygi poszukiwań. Prawdę mówiąc, może sama byłabym chętna, gdyby mnie poprosił i dał mi czas na pokonanie zdziwienia i odpowiedź. Opierałam się bardziej
odruchowo niż świadomie. On jednak dał sobie ze mną radę. Wtedy zaczęłam się naprawdę bać i zapragnęłam uciec. – Książę – odezwałam się, odpychając jego ręce. – Nie, proszę, zaczekaj – wymamrotałam. Chociaż może nie oczekiwał oporu, to kiedy go napotkał, wcale nań nie zważał, tylko jeszcze bardziej się podniecił. – Już dobrze, dobrze, w porządku – powiedział, jakbym była narowistym koniem, którego trzeba uspokoić, i jednocześnie unieruchomił mi ręce. Moją samodziałową sukienkę przytrzymywała w talii szarfa zawiązana na kokardę; już ją rozwiązał i podkasał mi kieckę. Próbowałam ją ściągnąć w dół, odepchnąć go i się wyrwać; na próżno. Przytrzymał mnie bez trudu. Potem sięgnął do swoich spodni, a ja powiedziałam głośno i wyraźnie, bez namysłu: – Vanastalem. Wstrząsnęła mną emanacja mocy. Wyszywany perłami jedwab i tasiemki gorsetu zacisnęły się pod jego rękami jak zbroja, a on gwałtownie mnie puścił i cofnął się, gdy rozdzielił nas mur szeleszczącego aksamitu sukni. Drżąc i spazmatycznie łapiąc powietrze, przytrzymałam się ściany, a on gapił się na mnie. Potem powiedział zupełnie innym tonem, którego nie zrozumiałam: – Jesteś czarownicą. Odsunęłam się od niego jak spłoszone zwierzę. Kręciło mi się w głowie i nie mogłam złapać tchu. Suknia ocaliła mnie, ale teraz gorset nie pozwalał mi swobodnie oddychać, a halki były sztywne i ciężkie, jakby rozmyślnie stały się nieprzebytą barierą. On podszedł do mnie powoli z wyciągniętą ręką, mówiąc: „Słuchaj…”, ale ja nie miałam zamiaru go słuchać. Złapałam tacę śniadaniową, która wciąż leżała na komodzie, i z całej siły rąbnęłam go w głowę. Z głośnym brzękiem trafiłam go w skroń, aż się zatoczył. Chwyciłam tacę oburącz, uniosłam ją i w desperacji uderzyłam go ponownie parę razy. Zamachnęłam się znowu, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Smok w długim pięknym szlafroku narzuconym na nocną koszulę i śmiercią w oczach. Wszedł do pokoju i zastygł, kiedy nas zobaczył. Ja też znieruchomiałam, zdyszana, trzymając nad głową tacę. Książę osunął się na kolana. Miał zalaną krwią twarz i sińce na czole. Zamknął oczy i z łoskotem padł nieprzytomny na posadzkę. Smok przyjrzał mu się, a potem popatrzył na mnie. – Ty idiotko, co znowu narobiłaś? – zapytał. Razem położyliśmy księcia na moim wąskim łóżku. Jego twarz już zsiniała od uderzeń; leżąca na podłodze taca miała spore wgłębienie po gwałtownym zetknięciu z jego czaszką. – Cudownie – wycedził przez zęby Smok, dokonując oględzin.
Oczy księcia były nieruchome, nieobecne i puste, kiedy uniósł mu powieki, a podniesiona i puszczona ręka bezwładnie opadła i zwisła z boku łóżka. Dyszałam w ciasnej sukni, zapomniawszy o gniewie, teraz tylko przerażona. Choć może to dziwnie zabrzmi, nie bałam się tylko tego, co mnie czeka; nie chciałam, żeby książę umarł. Częściowo nadal był dla mnie bohaterem z legend, niepokojąco przeobrażonym w brutala, który dopiero co mnie obmacywał. – On nie… on nie… – Jeśli nie chcesz kogoś zabić, to nie wal go po głowie – warknął Smok. – Idź do laboratorium i przynieś mi ten żółty eliksir w przezroczystej buteleczce stojącej na półce z tyłu. Nie czerwony i nie fioletowy. I jeśli to możliwe, spróbuj nie rozbić jej, kiedy będziesz wchodziła po schodach, chyba że chcesz przekonywać króla, że twoja cnota była warta życia jego syna. Położył dłonie na głowie księcia i zaczął cicho recytować słowa, od których przeszedł mnie dreszcz. Podkasałam suknię i zbiegłam po schodach. W mgnieniu oka wróciłam z eliksirem, zdyszana z pośpiechu w tych krępujących ruchy halkach, i zastałam Smoka wciąż robiącego swoje. Nie przestał recytować, tylko niecierpliwie i ponaglająco wyciągnął do mnie rękę, a ja umieściłam w niej buteleczkę. Palcami jednej ręki wyjął korek i wlał w usta księcia łyk płynu. Ten śmierdział ohydnie, jak zepsuta ryba. Zemdliło mnie, chociaż stałam kilka kroków od nich. Smok, nie patrząc, oddał mi buteleczkę i korek, a ja musiałam wstrzymać oddech, żeby ją zamknąć. Oburącz zacisnął szczękę księcia. Nawet nieprzytomny i ranny, książę zadygotał i usiłował wypluć lek. Eliksir zaświecił w jego ustach tak jasnym blaskiem, że zobaczyłam zarys szczęki i zębów, wyraźny jak u trupiej czaszki. Udało mi się zakorkować buteleczkę i nie zwymiotować, a potem pospieszyłam z pomocą. Zacisnęłam palcami nos księcia i po chwili w końcu połknął płyn. Ten jasny blask przeszedł przez jego przełyk i do żołądka. Wciąż widziałam, jak się przemieszcza w jego ciele jako światło, które sączyło się przez ubranie, gasło, w miarę jak płyn rozchodził się w rękach i nogach, aż w końcu stało się zbyt słabe, by je dostrzec. Smok puścił głowę księcia i przestał recytować zaklęcie. Z zamkniętymi oczami oparł się o ścianę. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak wyczerpanego. Stałam zaniepokojona przy łóżku, przy nich obu. – Czy on… – wypaliłam w końcu. – Nie dzięki tobie – odparł Smok, ale to mi wystarczyło. Pozwoliłam sobie opaść na podłogę w stercie tego kremowego aksamitu i oprzeć głowę na rękach okrytych haftowanym złotogłowiem. – A teraz pewnie zaczniesz beczeć – powiedział nade mną Smok. – Co sobie myślałaś? Dlaczego włożyłaś tę śmieszną suknię, jeśli nie chciałaś go uwieść?
– Bo to było lepsze niż zostać w tej, którą ze mnie zdzierał! – zawołałam, podnosząc głowę i wcale nie płacząc, bo już wypłakałam wszystkie łzy i został mi tylko gniew. – Nie chciałam być w tej… Urwałam, patrząc na fałdę grubego jedwabiu, którą trzymałam w rękach. Smoka nie było w pobliżu, nie użył swojej magii, nie rzucił żadnego czaru. – Co ty mi zrobiłeś? – szepnęłam. – On powiedział… nazwał mnie czarownicą. Zrobiłeś ze mnie czarownicę. Smok prychnął. – Gdybym umiał robić z kobiet czarownice, na pewno nie wybrałbym do tego przygłupiej wieśniaczki. Nic ci nie zrobiłem, jedynie próbowałem wbić kilka nędznych zaklęć do twojego zakutego łba. Z jękiem podniósł się z łóżka, walcząc ze zmęczeniem, tak jak ja przez te okropne tygodnie, kiedy on… Kiedy on uczył mnie magii. Wciąż na klęczkach, popatrzyłam na niego z niedowierzaniem, choć mimo woli zaczynałam już w to wierzyć. – Tylko dlaczego miałbyś mnie uczyć? – Z przyjemnością zostawiłbym cię w tej twojej zapyziałej wiosce, ale miałem bardzo ograniczone możliwości wyboru. – Na widok mojej głupiej miny zmarszczył brwi. – Tych, którzy mają dar, trzeba uczyć; tak nakazuje królewskie prawo. W każdym razie głupio bym zrobił, gdybym zostawił cię, żebyś tkwiła tam jak dojrzała śliwka, aż coś wyjdzie z Boru i cię pożre, zmieniając w coś naprawdę koszmarnego. Kiedy wzdrygnęłam się na samą myśl, skierował swe groźne spojrzenie na księcia, który właśnie cicho jęknął i poruszył się we śnie; zaczynał się budzić, niepewnie podnosząc rękę, żeby dotknąć swej twarzy. Przestraszona podniosłam się z podłogi i odsunęłam się od łóżka, bliżej Smoka. – No i masz – powiedział Smok. – Kalikual. To lepsze niż ogłuszać kochanków. Spojrzał na mnie wyczekująco. Popatrzyłam na niego, potem na powoli budzącego się księcia i znów na niego. – Gdybym nie była czarownicą… – zaczęłam. – Gdybym nie była czarownicą, czy pozwoliłbyś… czy mogłabym wrócić do domu? Czy nie mógłbyś pozbawić mnie tych zdolności? Milczał. Już przyzwyczaiłam się do sprzeczności, jaką sama w sobie była jego twarz – młodego, a zarazem starego czarodzieja. Pomimo wieku miał tylko kurze łapki w kącikach oczu, pionową zmarszczkę między brwiami i dwie bruzdy wokół ust – nic więcej. Poruszał się jak młodzieniec, a jeśli ludzie z wiekiem stają się łagodniejsi i milsi, jemu się to nie przydarzyło. W tym momencie jednak jego oczy były zdecydowanie stare i dziwne.
– Nie – powiedział i uwierzyłam mu. Potem wzdrygnął się i wskazał coś. Odwróciwszy się, zobaczyłam, że książę podnosi się z posłania i sennie mruga; wciąż był oszołomiony i zagubiony, ale dostrzegłam w jego oczach błysk rozpoznania – przypomniał sobie mnie. – Kalikual – szepnęłam. Moc uszła ze mnie gwałtownie. Książę Marek opadł z powrotem na poduszki, zamknął oczy i zasnął. Chwiejnie doszłam do ściany i osunęłam się po niej na posadzkę. Rzeźnicki nóż nadal leżał tam, gdzie upadł. Podniosłam go i w końcu użyłam, do rozcięcia sukni i tasiemek mojego gorsetu. Suknia rozchyliła się, odsłaniając cały mój bok, ale przynajmniej mogłam oddychać. Przez chwilę leżałam pod ścianą z zamkniętymi oczami. Potem spojrzałam na Smoka, który odwrócił się, zniecierpliwiony moim zmęczeniem, i z irytacją spoglądał na księcia. – Czy jego ludzie nie będą o niego pytać rano? – dociekałam. – Myślałaś, że będziesz w nieskończoność trzymać uśpionego księcia Marka w mojej wieży? – rzucił przez ramię Smok. – Jednak kiedy się zbudzi… – zaczęłam i urwałam. – Czy mógłbyś… mógłbyś sprawić, żeby zapomniał? – Och, oczywiście – rzekł Smok. – I na pewno niczego nie zauważy, kiedy ocknie się z okropnym bólem głowy i sporą luką w pamięci. – A gdyby… – Podniosłam się z podłogi, wciąż ściskając nóż. – A gdyby pamiętał coś innego? Że po prostu położył się spać w swoim pokoju… – Nie bądź głupia – odparł Smok. – Powiedziałaś, że go nie uwodziłaś, więc przyszedł tutaj z własnej inicjatywy. Kiedy wpadł na ten pomysł? Dopiero leżąc w łóżku? Czy może myślał o tym przez całą drogę – o ciepłym łóżku, szeroko otwartych ramionach… Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że twoje takie nie były, dobitnie tego dowiodłaś – warknął, gdy chciałam zaprotestować. – Z tego, co wiemy, wyruszył w drogę z takim postanowieniem. Miała to być rozmyślna zniewaga. Przypomniałam sobie, jak książę powiedział, że to „typowe” dla Smoka – jakby to wcześniej przemyślał, niemal zaplanował. – Chciał cię znieważyć? – zapytałam. – On myśli, że biorę kobiety i zmuszam je, żeby się ze mną puszczały – powiedział Smok. – Większość tych dworaków tak uważa, bo oni by tak robili, gdyby mieli okazję. Tak więc zapewne uważał, że przyprawia mi rogi. Jestem pewny, że z lubością opowiadałby o tym na dworze. W taki właśnie sposób magnaci zabijają czas. Mówił o tym pogardliwie, ale kiedy wpadł do komnaty, był niewątpliwie rozgniewany.
– Dlaczego miałby chcieć cię obrazić? – zapytałam nieśmiało. – Czy nie przyjechał, żeby… żeby prosić cię o jakiś czar? – Nie, przybył tu, by napawać się widokiem Boru – warknął Smok. – Oczywiście, że przyjechał tu po magię, a ja kazałem mu zająć się tym, co umie robić, siec wrogich rycerzy i nie wtrącać się do spraw, których nie rozumie. – Prychnął. – Uwierzył swoim trubadurom i chciał spróbować odzyskać królową. – Przecież królowa nie żyje – powiedziałam zaskoczona. Przez to wybuchły wojny. Następca tronu Rusji, książę Wasyl, przybył z wizytą do Polnii jako ambasador przed prawie dwudziestoma laty. Zakochał się w królowej Hannie i uciekli razem, a gdy żołnierze króla wpadli na ich ślad, umknęli do Boru. I to był koniec tej opowieści, bo żaden z tych, którzy weszli do Boru, już z niego nie wyszedł, a przynajmniej nie cały i zdrowy. Czasem wracał ślepy i oszalały, czasem powykręcany i zniekształcony nie do poznania, a w najgorszym razie na pozór taki sam, ale z żądzą mordu, ze straszliwie zmienioną duszą. Królowa i książę Wasyl wcale nie wyszli. Król Polnii zarzucał dziedzicowi Rusji, że ją porwał, a król Rusji winił Polnię za śmierć swego dziedzica i od tej pory toczyliśmy jedną wojnę za drugą, przerywane sporadycznymi zawieszeniami broni i krótkotrwałymi traktatami pokojowymi. Tu w dolinie z ubolewaniem kręciliśmy głowami; wszyscy zgodnie uważaliśmy, że to od początku była wina Boru. Królowa, matka dwojga dzieci, uciekła z gachem? Aby rozpocząć wojnę ze swoim mężem? Ich związek był sławny; skomponowano dziesiątki ballad o ich ślubie. Matka śpiewała mi jedną, a przynajmniej te fragmenty, które pamiętała. Oczywiście żaden z wędrownych minstreli już nie miał ich w repertuarze. Bór musiał się za tym kryć. Może ktoś otruł ich oboje wodą nabraną z rzeki w miejscu, gdzie wpadała do Boru; może jakiś dworzanin podróżujący górskim szlakiem do Rusji przypadkiem spędził noc pod ciemnymi drzewami na jego skraju i wrócił na dwór zupełnie odmieniony. Wiedzieliśmy, że to przez Bór, ale to niczego nie zmieniało. Królowa Hanna znikła, a z nią książę Rusji, tak więc toczyliśmy wojnę, a Bór co roku wchodził trochę głębiej w oba królestwa, żywiąc się śmiercią ich obojga i wszystkich później poległych. – Nie – rzekł Smok. – Królowa nie umarła. Nadal jest w Borze. Spojrzałam na niego ze zdumieniem. Powiedział to obojętnie, lecz z przekonaniem, chociaż ja nigdy o tym nie słyszałam. To było jednak wystarczająco okropne, żebym uwierzyła. Utknąć w Borze na dwadzieścia lat, być tam uwięzionym na wieki – właśnie coś takiego mógł ci zrobić Bór. Smok wzruszył ramionami i wskazał palcem księcia. – Nie zdoła jej stamtąd wydostać, a jeśli tam wejdzie, tylko pogorszy sytuację, ale nie chce mnie słuchać. – Prychnął. – Myśli, że zabicie jednodniowej hydry czyni go bohaterem.
Żadna z ballad nie wspominała o tym, że hydra znad Wandala zginęła po przeżyciu tylko jednego dnia; to bardzo umniejszało znaczenie tego zwycięstwa. – W każdym razie – mówił Smok – sądzę, że on naprawdę jest zły. Lordowie i książęta nienawidzą magii, głównie dlatego, że tak bardzo jej potrzebują. I owszem, tego rodzaju małostkowa zemsta jest bardzo prawdopodobna. Łatwo mogłam w to uwierzyć i pojęłam sens słów Smoka. Jeśli książę zamierzał zabawić się z towarzyszką Smoka, kimkolwiek by była – z oburzeniem pomyślałam, że na moim miejscu mogła być Kasia, która nie miała nawet niechcianej magii na swoją obronę – to nie poszedłby spać po kolacji. To wspomnienie nie pasowałoby do innych, jak niewłaściwy fragment układanki. – Jednakże – dodał lekko protekcjonalnie Smok, jakbym była szczeniakiem, który nauczył się nie gryźć butów – to nie jest całkiem zły pomysł. Chyba zdołam zmienić jego wspomnienia w inny sposób. Podniósł rękę, a ja zapytałam z zaciekawieniem: – W inny sposób? – Podsunę mu fałszywe wspomnienie o tym, jak cieszył się twoimi wdziękami – rzekł Smok. – Pełne należytego entuzjazmu z twojej strony i jego zadowolenia z tego, że zrobił za mnie durnia. Jestem pewny, że przełknie to bez oporu. – Co takiego? – zawołałam. – Chcesz mu… nie! On… on… – Chcesz mi powiedzieć, że obchodzi cię to, co on o tobie myśli? – spytał Smok, unosząc brew. – Jeśli pomyśli, że z nim spałam, to co go powstrzyma od… od próby powtórzenia tego? – spytałam. Smok zbył to machnięciem ręki. – Zrobię z tego nieprzyjemne wspomnienie o niezdarnej i piskliwie chichoczącej kochance. Chyba że masz lepszy pomysł? – dodał złośliwie. – Może wolałabyś, żeby po przebudzeniu pamiętał, jak robiłaś, co mogłaś, żeby go zamordować? Tak więc następnego ranka skręcałam się, kiedy zobaczyłam, jak książę Marek przystaje za progiem wieży, żeby spojrzeć w moje okno i posłać mi wesołego i niedyskretnego całusa. Patrzyłam na to, bo chciałam się upewnić, że naprawdę odjechał; tylko resztki ostrożności powstrzymały mnie przed rzuceniem mu czegoś na głowę i nie mam na myśli jakiegoś drobiazgu na pamiątkę mojego afektu. Smok jednak słusznie uważał, że trzeba zachować ostrożność. Nawet z takim wygodnym wspomnieniem zapisanym w pamięci książę zatrzymał się na stopniach karety i spojrzał na mnie, lekko marszcząc brwi, jakby coś go niepokoiło, zanim w końcu wskoczył do środka i pozwolił się odtransportować. Stałam przy oknie, patrząc, jak wzbijany przez koła kurz powoli opada na drogę, aż wreszcie powóz naprawdę znikł za wzgórzami. Dopiero wtedy odeszłam od okna i znów poczułam się bezpieczna – absurdalne uczucie w tej zaczarowanej wieży z czarnoksiężnikiem i magią czającą
się we mnie samej. Włożyłam rdzawozieloną suknię i powoli zeszłam po schodach do biblioteki. Smok znów siedział na swoim fotelu z otwartą księgą na kolanach i odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć. – Bardzo dobrze – powiedział, kwaśno jak zawsze. – Dzisiaj spróbujemy… – Czekaj – przerwałam mu. – Możesz mi powiedzieć, jak zrobić z tego coś, co mogłabym nosić? – Jeśli do tej pory nie opanowałaś vanastalem, to w żaden sposób nie potrafię ci pomóc – warknął. – W istocie, zaczynam wierzyć, że jesteś niedorozwinięta umysłowo. – Nie! Ja nie chcę… tego zaklęcia – powiedziałam pospiesznie, unikając wypowiadania tego słowa. – Nie mogę się ruszać w tych sukniach ani sama ich pozapinać, ani sprzątać… – Dlaczego nie użyjesz odpowiednich zaklęć sprzątających? – zapytał. – Nauczyłem cię co najmniej pięciu. Starałam się je zapomnieć. – Bo szorowanie mniej mnie męczy! – wypaliłam. – No tak, widzę, że będziesz jasną gwiazdą na firmamencie magii – rzekł z irytacją, ale to nie mogło mnie zranić, bo wszelka magia była wystarczająco przykra i nie miałam ochoty zostać wielką i potężną czarownicą. – Ależ z ciebie dziwne stworzenie! Czy wszystkie wiejskie dziewczyny nie marzą o książętach i balowych sukniach? Zatem spróbuj je psuć. – Co? – zdziwiłam się. – Pomiń jakąś część słowa – rzekł. – Wymamrocz je, wykrztuś, coś w tym stylu… – Po prostu… dowolną część? – spytałam z powątpiewaniem, ale spróbowałam: – Vanalem? To krótsze słowo lepiej zabrzmiało w moich ustach; było jakby przyjaźniejsze, chociaż może tylko tak sobie wyobrażałam. Suknia zafalowała wokół mnie i halki opadły, zmieniając się w ładną sukienkę z niefarbowanego lnu, sięgającą do kostek, oraz prosty brązowy fartuszek z zieloną szarfą do zawiązania. Odetchnęłam z zadowoleniem. Znikł przygniatający ciężar spowijającej mnie od stóp do głów sukni, duszący gorset i ciągnący się za mną tren; poczułam się normalnie i swobodnie. Nawet rzucone zaklęcie nie zmęczyło mnie tak okropnie. Właściwie wcale nie czułam zmęczenia. – Jeśli dopasowałaś strój do swoich upodobań… – zaczął Smok głosem pełnym sarkazmu. Wyciągnął rękę i przywołana księga przyleciała z półki. – Zaczniemy od sylabizowania.
Rozdział 4
Chociaż niezbyt lubiłam posługiwać się magią, byłam zadowolona z tego, że już nie jestem wciąż taka wystraszona. Nie byłam jednak zdolną uczennicą; jeśli nie zapominałam słów zaklęć, których mnie uczył, to przekręcałam je, przeciągałam, zniekształcałam i łączyłam, tak że zaklęcie, które powinno z tuzina składników wyczarować smaczną zapiekankę – „Na pewno nie będę cię uczył sporządzania nalewek”, rzekł zjadliwie – zamiast tego robiło z nich zbitą masę, która nie nadawała się nawet na moją kolację. Inne, które powinno rozpalić ogień na kominku w bibliotece, zdawało się nie działać, dopóki nie usłyszeliśmy złowieszczych trzasków w oddali. Kiedy pobiegliśmy na górę, zobaczyliśmy zielonkawe płomienie buchające z kominka w gościnnym pokoju nad biblioteką i haftowane zasłony okienne stojące w ogniu. Kiedy w końcu zdołaliśmy ugasić ten ponury i uporczywy ogień, wrzeszczał na mnie przez dziesięć minut, wyzywając od bezmózgiej niedojdy spłodzonej przez świniopasa. – Mój ojciec jest drwalem – sprostowałam. – Raczej burakiem z siekierą! – warknął. Pomimo wszystko już się nie bałam. W końcu zmęczył się i zamilkł, a potem mnie odesłał, a ja już wcale się nie przejmowałam jego wrzaskami, wiedząc, że na tym się sprawa skończy. Niemal było mi przykro, że nie jestem lepszą uczennicą, gdyż teraz wiedziałam, że powodem jego frustracji jest umiłowanie piękna i doskonałości. Nie chciał brać uczennicy, ale skoro już musiał, to chciał nauczyć mnie swojej sztuki i zrobić ze mnie potężną i zdolną czarownicę. Wiedziałam, że kocha swoją pracę, bo gdy pokazywał mi przykłady bardziej zaawansowanej magii, łącząc słowa i gesty, które były harmonijne jak pieśni, jego oczy błyszczały i skrzyły się w magicznym świetle, a rozpromieniona twarz stawała się niemal urodziwa. Kochał magię i chętnie podzieliłby się ze mną tą miłością. Tymczasem ja byłam równie zadowolona, gdy wymamrotawszy kilka zaklęć i wysłuchawszy nieuniknionego wykładu, mogłam zejść na dół do kuchni i ręcznie kroić cebulę na obiad. To bezgranicznie go irytowało, i nie bez racji. Wiedziałam, że głupio postępuję. Nie przywykłam jednak uważać się za ważną osobę. Zawsze potrafiłam nazbierać najwięcej orzechów, grzybów i jagód, nawet jeśli dany skrawek lasu został już kilkakrotnie przeszukany; umiałam znaleźć późne zioła jesienią i wczesne śliwki na wiosnę. Jak mówiła moja matka, robiłam wszystko to, przy czym można się najbardziej ubrudzić; czy musiałam kopać, czy przedzierać się przez kępy jeżyn lub wspinać na drzewa, zawsze wracałam z pełnym koszykiem, zmuszając ją do skwitowania stanu mojej garderoby smętnymi westchnieniami zamiast krzykiem. Zawsze jednak uważałam, że na tym kończą się moje zdolności, nieistotne dla nikogo poza moją najbliższą rodziną. Nawet teraz nie myślałam o tym, jakie znaczenie dla mnie mogła mieć ta magia
poza wyczarowywaniem absurdalnie eleganckich sukien i wyręczaniem w drobnych pracach, które wolałam wykonywać ręcznie. Nie przejmowałam się tym, że nie robię żadnych postępów ani jak bardzo go to rozwściecza. Nawet udało mi się czerpać z tego pewien rodzaj satysfakcji, ale dni mijały i nadeszły święta. Przez okno widziałam oświetlone świeczkami drzewka na placach każdej wioski, światełka rozjaśniające ciemną dolinę aż po skraj Boru. W moim domu matka podlewała tłuszczem wielką szynkę i przewracała ziemniaki na patelni. Ojciec i jego bracia pewnie zwozili do wszystkich domów zapasy drewna opałowego na święta, przykryte świeżo ściętymi świerkowymi gałęziami; na pewno już ścięli choinkę dla naszej wioski, wysoką, prostą i gęstą. U sąsiadów Wensa pewnie gotowała kasztany, suszone śliwki i marchewkę z kawałem cielęciny do zaniesienia w gości, a Kasia… Kasia też tam będzie. Przygotowuje przy kominku piękny sękacz na obracanej formie, przy każdym obrocie polewając ją następną warstwą rzadkiego ciasta, żeby utworzyć sterczące sęki. Nauczyła się to robić, kiedy miałyśmy dwanaście lat; Wensa dała pewnej kobiecie ze Smolnika swój długi koronkowy ślubny welon za wyjawienie Kasi przepisu. Po to, by Kasia mogła robić takie sękacze dla pana. Próbowałam cieszyć się jej szczęściem. Głównie jednak użalałam się nad sobą. Ciężko było siedzieć tak samotnie w zimnej komnacie na wysokiej wieży. Smok nie obchodził świąt; chyba nawet nie wiedział, jaki to dzień. Jak zawsze zeszłam do biblioteki i wyrecytowałam następne zaklęcie, a on pokrzyczał na mnie przez chwilę, a potem odprawił. Usiłując zapomnieć o samotności, zeszłam do kuchni i przygotowałam sobie skromną ucztę – szynkę z kaszą i pieczone jabłka – ale kiedy nałożyłam wszystko na talerz, wyglądało to tak zwyczajnie i nijako, że po raz pierwszy wykorzystałam zaklęcie lirintalem dla siebie, pragnąc czegoś przypominającego świąteczny obiad. Powietrze zafalowało i nagle miałam talerz pieczonej wieprzowiny, gorącej, różowej i soczystej, moją ulubioną owsiankę z łyżką topionego masła i kosteczkami razowego chleba w środku, stertę świeżutkiego groszku, jakiego nikt w mojej wiosce nie będzie jadł do wiosny, oraz orzechowe ciasto, które dotychczas jadłam tylko raz u sołtyski wioski tego roku, kiedy byliśmy jej gośćmi w porze żniw, z kandyzowanymi owocami jak kolorowe klejnoty, ciastem zrumienionym na lekko brązowo, małymi jasnymi orzechami laskowymi, a wszystko to zeszkliwione i lśniące od syropu na miodzie. To jednak nie był świąteczny obiad. Nie czułam przyjemnego głodu po całym dniu gotowania i sprzątania, nie słyszałam wesołego zgiełku zbyt wielu osób stłoczonych przy stole, śmiejących się i sięgających po talerze. Patrząc na moją maleńką ucztę, tylko poczułam się bardziej samotna. Myślałam o mojej matce, gotującej wszystko nawet bez pomocy mojej pary niezdarnych rąk, i piekły mnie oczy, gdy złożyłam głowę na poduszce, zostawiwszy na stole nietkniętą tacę. Dwa dni później wciąż byłam przygnębiona i smutna, i jeszcze bardziej niezdarna niż zwykle. Właśnie wtedy przybył jeździec. Usłyszałam szybki stukot końskich kopyt i łomotanie w bramę. Smok odłożył księgę, z której próbował mnie uczyć, a ja zeszłam w ślad za nim po schodach. Drzwi wieży otworzyły się przed nim same i posłaniec omal nie wpadł do środka; miał na sobie ciemnożółty płaszcz typowy dla Żółtych Moczarów i twarz zlaną potem. Uklęknął, blady, przełykając ślinę, ale nie czekał, aż Smok pozwoli mu mówić.
– Mój pan baron prosi, żebyś natychmiast przybył – powiedział. – Napadła na nas chimera z górskiej przełęczy… – Co takiego? – ostro rzucił Smok. – To nie ta pora roku. A dokładnie co to za zwierzę? Może jakiś idiota nazwał skrzydlatego smoka chimerą, a inni to powtarzają… Posłaniec pokręcił głową tam i z powrotem, jakby miał ją uwiązaną na sznurku. – Ogon węża, skrzydła nietoperza, łeb kozła – widziałem ją na własne oczy, wielmożny panie Smoku, i dlatego mój pan mnie wysłał… Smok syknął cicho i gniewnie: jak ta chimera śmie zakłócać mu spokój teraz, poza sezonem? Ja ze swej strony zupełnie nie rozumiałam, dlaczego chimera miałaby pojawiać się tylko w określonej porze roku. Przecież to magiczne zwierzę, więc może chyba robić, co chce. – Staraj się nie być zupełną kretynką – rzekł Smok, gdy poszłam za nim do laboratorium. Otworzył kuferek i kazał sobie przynosić to tę fiolkę, to tamtą. Robiłam to z nieszczęśliwą miną, bardzo ostrożnie. – Chimera powstaje dzięki złej magii, co nie oznacza, że nie jest żywym stworzeniem, które ma swoje zwyczaje. Przeważnie jest potomstwem węży, ponieważ gady wylęgają się z jaj. Ich krew jest zimna. W zimie nie ruszają się i jeśli tylko mogą, grzeją się w słońcu. W lecie latają. – Zatem dlaczego ta przyleciała teraz? – spytałam, próbując nadążyć. – Najprawdopodobniej wcale nie przyleciała, a ten zasapany dureń na dole przestraszył się własnego cienia – rzekł Smok, ale ten zasapany dureń wcale mi nie wyglądał na głupca czy tchórza i pomyślałam, że Smok sam nie wierzy w swoje słowa. – Nie, nie tę czerwoną, idiotko, to serce ognia. Chimera piłaby to galonami, gdyby miała okazję, i przez to stałaby się bardzo podobna do prawdziwego smoka. Czerwonofioletową, dwie butelki dalej. Dla mnie obie wyglądały na czerwonofioletowe, ale pospiesznie zamieniłam eliksiry i dałam mu ten, który chciał mieć. – W porządku – powiedział, zamykając kuferek. – Nie czytaj żadnych ksiąg, niczego nie dotykaj w tym pokoju ani w żadnym innym, jeśli tylko możesz, i staraj się nie zmienić tej wieży w stertę gruzów przed moim powrotem. Dopiero wtedy zrozumiałam, że mnie tu zostawia. Spojrzałam na niego z niepokojem. – Co mam tutaj robić sama? – zapytałam. – Czy nie mogę… pojechać z tobą? Jak długo cię nie będzie? – Tydzień, miesiąc lub wieczność, jeśli nie będę uważał, zrobię coś głupiego i dam się rozszarpać na kawałki chimerze – warknął – co oznacza, że odpowiedź brzmi: Nie, nie możesz. I o ile to możliwe, masz nic nie robić. I już wybiegł z pracowni. Pobiegłam do biblioteki i wyjrzałam przez okno. Drzwi zamknęły się za nim, gdy zbiegał po schodkach. Posłaniec zerwał się na równe nogi.
– Wezmę twojego konia – usłyszałam głos Smoka. – Idź za mną do Olszanki; tam ci go zostawię i wezmę nowego. A potem okręcił rumaka i władczo machnął ręką, mamrocząc jakieś słowa. Na ośnieżonym trakcie przed nim zapaliła się ognista kula i potoczyła jak piłka, wytapiając mu drogę. Natychmiast ruszył za nią stępa, chociaż przestraszony koń położył uszy po sobie. Zapewne zaklęcie pozwalające mu przenosić się do Dwiernika i z powrotem nie działało na taką odległość, a może mógł je wykorzystywać tylko na swojej ziemi. Stałam w bibliotece i patrzyłam, dopóki nie zniknął. Nie żeby kiedykolwiek był miłym kompanem, ale bez niego wieża zrobiła się kompletnie pusta. Próbowałam cieszyć się jego nieobecnością jak wakacjami, ale nie byłam dostatecznie zmęczona. Przez chwilę bez przekonania szyłam poszewkę, a potem tylko siedziałam przy oknie i spoglądałam na dolinę, na pola, wioski i lasy, które kochałam. Patrzyłam na stada krów i owiec idących do wodopoju, wozy z drewnem i nielicznych jeźdźców podążających drogą, na śnieżne zaspy, aż w końcu zasnęłam z głową opartą o framugę okna. Było późno, kiedy się ocknęłam w ciemności i zobaczyłam szereg ogni ostrzegawczych płonących w oddali, niemal na całej długości doliny. Gapiłam się na nie rozespana. Przez moment myślałam, że znów zapalono świece na choinkach. Tylko trzy razy w życiu widziałam w Dwierniku płonące ognie ostrzegawcze: podczas Zielonego Lata, raz z powodu śnieżnych klaczy, które wyszły z Boru, kiedy miałam dziewięć lat, a potem tamtego lata, kiedy skończyłam czternaście lat i podstępne pnącza przez noc spowiły cztery domy na skraju wioski. Smok przybywał za każdym razem; odpierał atak Boru i znów znikał. Coraz bardziej przestraszona policzyłam ostrzegawcze ognie, żeby sprawdzić, gdzie zapalono pierwsze, i krew zastygła mi w żyłach: było ich dziewięć w linii prostej, wzdłuż Wrzeciona. Dziewiąty palił się w Dwierniku. Alarm ogłoszono w mojej wiosce. Patrzyłam na te ognie i nagle uświadomiłam sobie, że Smok wyjechał. Teraz był już daleko na górskim szlaku, w drodze do Żółtych Moczarów. Nie zobaczy tych ogni, a nawet gdyby ktoś przekazał mu wiadomość, najpierw będzie musiał rozprawić się z chimerą – co zajmie mu tydzień, powiedział, i nie ma tu nikogo innego…
Wtedy zrozumiałam, jaka byłam głupia. Nigdy nie myślałam, że czary, moje czary, mogą się do czegoś przydać. Pojęłam to dopiero, stojąc tam i wiedząc, że nie ma nikogo poza mną, że nikt w wiosce nie ma nawet tak skromnych, niezdarnych i niepełnych umiejętności rzucania czarów jak ja. I że oni potrzebują pomocy, a w tej chwili tylko ja mogę im jej udzielić. Po chwili otrząsnęłam się z zaskoczenia, odwróciłam i zbiegłam po schodach do laboratorium. Weszłam tam z dreszczem strachu i wzięłam szary eliksir, ten, który zamienił mnie w kamień. Wzięłam też serce ognia, eliksir, którym Smok potraktował księcia, ratując mu życie, oraz ten zielony, który, jak kiedyś wspomniał, wspomagał wzrost roślin. Nie miałam pojęcia, czy któryś z nich się przyda, ale przynajmniej wiedziałam, jak działają. Nie znałam nawet nazw innych eliksirów i nie odważyłam się ich dotknąć. Zaniosłam te wybrane do mojego pokoju i zaczęłam desperacko drzeć stertę eleganckich sukni, wiążąc linę z pasów jedwabiu. Kiedy była dostatecznie długa – a przynajmniej taką miałam nadzieję – spuściłam ją za okno i wyjrzałam. Była ciemna noc. Na dole nie paliło się żadne światło, przy którym mogłabym zobaczyć, czy moja lina sięgnęła ziemi. Nie miałam jednak innego wyjścia, musiałam spróbować i sama to sprawdzić. Kiedy szyłam różne rzeczy z sukien, zrobiłam kilka jedwabnych woreczków i teraz włożyłam szklane buteleczki do jednego z nich, wyścieliwszy go najpierw dobrze skrawkami materiału, a potem zarzuciłam go sobie na ramię. Starałam się nie myśleć o tym, co zaraz zrobię. Ściskało mnie w gardle. Oburącz złapałam linę i przeszłam przez parapet. Wspinałam się na wysokie drzewa; uwielbiałam stare dęby i wchodziłam na nie, zarzuciwszy na konar kawałek starego sznura. To jednak było zupełnie co innego. Kamienie wieży były niezwykle gładkie, szpary między nimi bardzo wąskie i równo wypełnione zaprawą, która nie popękała ani nie wykruszyła się z czasem. Zrzuciłam z nóg buty na ziemię, ale nawet bosymi stopami nie mogłam znaleźć żadnego punktu podparcia. Cały ciężar mojego ciała utrzymywała ta jedwabna lina; miałam mokre od potu dłonie i obolałe ręce. Zsuwałam się i opuszczałam, a od czasu do czasu tylko wisiałam na nich. Worek był rozkołysanym i ograniczającym swobodę ruchów ciężarem na moich plecach, a butelki pobrzękiwały. Opuszczałam się, ponieważ nie miałam innego wyjścia. Powrót byłby jeszcze trudniejszy. Zaczęłam snuć myśli o puszczeniu liny, zrozumiałam, że moje siły są na wyczerpaniu, i już prawie zdołałam sobie wmówić, że upadek nie byłby taki groźny, gdy niespodziewanie poczułam przeszywający ból nogi, która przebiła kilkucalową warstwę śniegu i natrafiła na twardy grunt u podnóża wieży. Wykopałam buty ze śniegu i pobiegłam odśnieżoną ścieżką, którą Smok zrobił do Olszanki. Kiedy tam dotarłam, w pierwszej chwili nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Wtoczyłam się do gospody spocona, a jednocześnie zmarznięta, z włosami przylepionymi do czaszki i oszronionymi w pobliżu ust, z których przy każdym oddechu wydobywała się para. Nie było tam nikogo znajomego. Znałam burmistrza, ale nigdy nie zamieniłam z nim słowa. Zapewne uznaliby mnie za wariatkę, gdyby nie Borys, ojciec Marty, jednej z dziewcząt z mojego rocznika. Był świadkiem wyboru. – To dziewczyna Smoka – powiedział. – Córka Andrzeja.
Żadna z dziewcząt nigdy nie opuściła wieży przed upływem dziesięcioletniego okresu służby. Pomimo rozpaczliwej sytuacji z początku myślałam, że woleliby sami uporać się z tym, co przysłał im Bór, niż mieć mnie na karku jako pewny problem i niepewną pomoc. Powiedziałam im, że Smok udał się do Żółtych Moczarów i że ktoś musi zabrać mnie do Dwiernika. Niechętnie uwierzyli w to pierwsze i szybko pojęłam, że nie mieli zamiaru zrobić tego drugiego, pomimo tego, co im mówiłam o lekcjach magii. – Spędzisz tę noc w moim domu pod opieką mojej żony – rzekł burmistrz, odwracając się. – Danuszek, jedź do Dwiernika. Powiedz im, że muszą wytrzymać, cokolwiek tam jest, a my musimy wiedzieć, jakiej potrzebują pomocy. Poślemy człowieka w góry… – Nie zamierzam spędzić tej nocy w twoim domu! – oznajmiłam. – A jeśli mnie nie zawieziecie, pójdę sama, i tak dotrę tam szybciej niż jakakolwiek inna pomoc! – Dość tego! – warknął na mnie burmistrz. – Posłuchaj, głupie dziecko… Oczywiście się bali. Uważali, że uciekłam i usiłuję dostać się do domu. Nie chcieli, żebym zaczęła błagać ich o pomoc. Myślę, że wstydzili się tego, że oddali dziewczynę Smokowi; wiedzieli, że to nie w porządku, ale zrobili to, ponieważ nie mieli innego wyjścia, a nie było to takie straszne, żeby wywołać bunt. Nabrałam tchu i znów użyłam vanastalem jako broni. Myślę, że Smok niemal byłby ze mnie zadowolony, gdyż wymówiłam każdą sylabę tak dźwięcznie, jakbym cięła świeżo naostrzonym mieczem. Odsunęli się o krok, gdy magia zawirowała wokół, tak jasna, że przyćmiła blask ogniska. Gdy zgasła, byłam parę cali wyższa i absurdalnie wystrojona, w dworskich butach na wysokich obcasach i odziana jak królowa w żałobie, w suknię z czarnego aksamitu obszytego czarną koronką i wyszywanego czarnymi perełkami, ostro kontrastującą z moją skórą, która od pół roku nie widziała słońca, z bufiastymi rękawami przytrzymywanymi przez złote bransolety. Na nią miałam narzucony jeszcze bardziej ekstrawagancki płaszcz ze złocistego i czerwonego jedwabiu, z kołnierzem z czarnego futra, spięty w talii złotym pasem. Moje włosy przytrzymywała siateczka ze złotej plecionki, zdobiona klejnotami. – Nie jestem głupia i nie kłamię – powiedziałam – a jeśli nawet nie zdołam w niczym pomóc, to przynajmniej spróbuję coś zrobić. Przyprowadźcie mi sanie!
Rozdział 5
Oczywiście pomogło to, że nikt z nich nie wiedział, iż to prosta sztuczka, ani nie widział wielu
rzucanych czarów. Nie wyjaśniałam im tego. Zaprzęgli cztery konie do najlżejszych sań, jakie mieli, i powieźli szybko drogą biegnącą wzdłuż skutej lodem rzeki, w tym moim idiotycznym – ale ciepłym! – stroju. To była szalona i nieprzyjemna jazda na złamanie karku po oblodzonej drodze, lecz nie dość szybka i niebezpieczna, aby zagłuszyć myśli o tym, jak niewielkie mam szanse cokolwiek zrobić i nie dać się przy tym zabić. Borys zaproponował, że mnie zawiezie – domyślałam się, że z poczucia winy. To ja zostałam zabrana, a nie jego ukochana córka. Ona była bezpieczna w domu, może już zaręczona lub zamężna. Ja zaś zostałam zabrana niecałe cztery miesiące temu, a już zmieniłam się nie do poznania. – Czy wiadomo, co się stało w Dwierniku? – zapytałam go, kuląc się z tyłu pod stertą koców. – Nie, jeszcze nie ma żadnych wiadomości – rzucił przez ramię. – Dopiero co zapalono ognie. Spotkamy po drodze posłańca, jeśli… – zaczął i urwał. Nie chciał mówić o tym, że może nie został tam już nikt, kogo mogliby wysłać. Zamiast tego powiedział: – Pewnie spotkamy go w połowie drogi. Zaprzężony w wielkie konie ciężki wóz mojego ojca w lecie jechał cały dzień z Olszanki do Dwiernika, z postojem po drodze. W środku zimy jednak drogę pokrywała gruba warstwa zmrożonego śniegu, pogoda była ładna, a konie zostały podkute twardymi lodowymi podkowami. Gnaliśmy przez noc i kilka godzin przed świtem zmieniliśmy konie w wiosce Wiosna, nie zatrzymując się w niej na dłużej; nawet nie zsiadłam z sań. Nikt nie zadawał żadnych pytań. – Jedziemy do Dwiernika – powiedział tylko Borys, a oni spojrzeli na mnie z zaciekawieniem, ale bez cienia powątpiewania, z pewnością nie poznając. Gdy zaprzęgali świeże konie, żona stajennego przyniosła mi kawałek pasztetu i kubek grzanego wina, opatulona grubym futrem. – Zechcesz ogrzać dłonie, pani? – spytała. – Dziękuję – powiedziałam z zakłopotaniem, czując się niemal jak oszustka i złodziejka. To nie powstrzymało mnie przed pochłonięciem pasztetu kilkoma szybkimi kęsami, a potem wypiciem wina, głównie dlatego, że nie wiedziałam, co innego mogłabym z nim zrobić, nie obrażając tej kobiety. Po trunku byłam trochę oszołomiona i otępiała, a świat stał się milszy, cieplejszy i spokojniejszy. Już się tak nie bałam, co oznaczało, że wypiłam za dużo, ale i tak byłam wdzięczna za poczęstunek. Zmieniwszy konie, Borys jechał szybciej i po godzinnej jeździe w rozjaśniającym niebo przed nami wschodzącym słońcu zobaczyliśmy w oddali zmierzającego ku nam człowieka. Kiedy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że to nie mężczyzna. Była to Kasia w chłopięcym stroju i ciężkich butach. Podeszła do nas, bo byliśmy jedynymi podróżnymi zmierzającymi w kierunku Dwiernika. Zasapana złapała bok sań i dygnęła. – Atakuje bydło i dopadło już wszystkie krowy, a jeśli dorwie człowieka, to też go powala.
Walczymy i próbujemy utrzymać je w zagrodach, ale brakuje nam ludzi – powiedziała bez żadnych wstępów, a wtedy ja wygrzebałam się spod sterty koców i wyciągnęłam do niej ręce. – Kasia – wykrztusiłam. Oniemiała popatrzyła na mnie i przez długą chwilę spoglądałyśmy na siebie w głuchym milczeniu, a potem powiedziałam: – Szybko, wsiadaj, opowiem ci wszystko po drodze. Wspięła się na sanie i usiadła przy mnie pod stertą koców. Tworzyłyśmy zabawnie niedobraną parę – ona w brudnym samodziałowym ubraniu świniarczyka, z długimi włosami schowanymi pod czapką i w grubym kożuszku, a ja w tym eleganckim stroju. Wyglądało to tak, jakby wróżka z bajki pojawiła się przed sierotką wybierającą popiół z kominka. Znów jednak trzymałyśmy się za ręce, jak gdyby nic się nie stało, a gdy sanie mknęły naprzód, nieskładnie opowiedziałam jej moją historię – pierwszych trudnych dni i długich męczących tygodni, podczas których Smok najpierw zmuszał mnie do rzucania czarów, a potem zaczął mnie uczyć. Kasia cały czas trzymała mnie za rękę, a kiedy w końcu niechętnie wyznałam jej, że umiem rzucać czary, powiedziała coś, co zaparło mi dech. – Powinnam była wiedzieć – rzekła, a ja wytrzeszczyłam oczy. – Zawsze przydarzały ci się dziwne rzeczy. Szłaś do lasu i wracałaś z owocami, nawet poza sezonem, albo z kwiatami, jakich nikt wcześniej nie widział. Kiedy byłyśmy małe, zawsze opowiadałaś mi historie zasłyszane od drzew, aż pewnego dnia brat cię wyśmiał, że bujasz w obłokach, i przestałaś. Nawet to, że twoja odzież zawsze była ubrudzona bardziej, niż zdołałabyś ją zabrudzić, gdybyś się starała, a przecież wiedziałam, że nie robisz tego specjalnie. Kiedyś widziałam, jak gałąź pochyliła się i szarpnęła twoją spódnicę, naprawdę to… Drgnęłam i zaprotestowałam, więc zamilkła. Nie chciałam tego słuchać. Nie chciałam, żeby mi powiedziała, że przez cały czas miałam w sobie tę magię i nie zdołam się od niej uwolnić. – Jeśli naprawdę tak jest, to nie na wiele się to przydaje poza tym, że robi ze mnie kocmołucha – powiedziałam, próbując zażartować. – Przybywam tylko dlatego, że jego nie ma. A teraz powiedz mi, co się stało. Kasia powiedziała mi, że bydło zachorowało w ciągu jednej nocy. Pierwsze chore zwierzęta miały ślady ugryzień, jakby pokąsały je jakieś dziwnie wielkie wilki, chociaż tych przez całą zimę nie widziano w pobliżu wioski. – Należały do Jerzego. Nie zabił ich od razu – ponuro powiedziała Kasia. Kiwnęłam głową. Jerzy powinien być mądrzejszy i natychmiast oddzielić pogryzione krowy od stada, żeby poderżnąć im gardła, a nie zostawiać je z innymi zwierzętami. Żaden zwyczajny wilk nie zostawiłby takich śladów. Jerzy jednak był biedny. Nie miał pól ani fachu, tylko swoje krowy. Jego żona nieraz wyprosiła od nas trochę mąki, a ilekroć nazbierałam w lesie więcej, niż potrzebowaliśmy, matka posyłała mnie z koszykiem do ich domu. Przez lata usiłował uzbierać pieniądze na trzecią krowę, która pozwoliłaby im wyrwać się z nędzy, i zaledwie przed dwoma laty to mu się udało. Jego żona
Krystyna w porze żniw dumnie nosiła nową czerwoną chustę obszytą koronką, a on czerwoną kamizelkę. Stracili czworo dzieci, zanim zostały ochrzczone, a teraz znów spodziewali się kolejnego. Dlatego nie dość szybko zabił swoje zwierzęta. – Pogryzły go i zaraziły inne zwierzęta – ciągnęła Kasia. – Teraz wszystkie są agresywne i zbyt niebezpieczne, żeby się do nich zbliżać, Agnisiu. Co zamierzasz zrobić? Może Smok wiedział, jak wyleczyć te zwierzęta. Ja nie. – Będziemy musieli je spalić – powiedziałam. – Mam nadzieję, że on później coś na to zaradzi, ale ja nie znam żadnego innego sposobu. Prawdę mówiąc, pomimo okropności całej tej sytuacji byłam zadowolona, i to bardzo. Przynajmniej nie były to ziejące ogniem potwory ani jakaś śmiertelna zaraza i wiedziałam, że coś mogę zrobić. Wyjęłam eliksir serca ognia i pokazałam Kasi. Nikt się ze mną nie spierał w Dwierniku. Nasza sołtyska Danka była równie zaskoczona jak Kasia i mieszkańcy Olszanki, kiedy wygramoliłam się z sań, ale miała poważniejsze zmartwienia. Wszyscy zdrowi mężczyźni i co silniejsze kobiety na zmianę próbowali utrzymać biedne udręczone zwierzęta w zagrodach, wymachując widłami i pochodniami, ślizgając się na zlodowaciałej ziemi i nie czując zgrabiałych dłoni. Były to zaciekłe walki i nasza wioska przegrywała. Już próbowano spalić zarażone zwierzęta, ale było za zimno. Drewno nie zapalało się dość szybko i bydło rozrzucało ułożone sterty. Kiedy powiedziałam Dance, jak działa eliksir, skinęła głową i posłała po kilofy i łopaty wszystkich, którzy nie pilnowali zagrody. Potem odwróciła się do mnie. – Twój ojciec i bracia muszą przywieźć więcej drewna – powiedziała bez ogródek. – Teraz są w domu, bo pracowali całą noc. Mogę cię po nich posłać, ale to może przysporzyć wam cierpień, kiedy później będziesz musiała wrócić do wieży. Chcesz po nich pójść? Przełknęłam ślinę. Nie myliła się, ale nie mogłam się nie zgodzić. Kasia wciąż trzymała mnie za rękę, gdy razem biegłyśmy przez wieś do mojego domu. – Wejdziesz pierwsza i uprzedzisz ich? – zapytałam. Tak więc moja matka już płakała, gdy przeszłam przez drzwi. Wcale nie widziała mojej sukni, tylko mnie, i tuliłyśmy się w stercie aksamitu na podłodze, gdy mój ojciec i bracia, zaspani, wyszli ze swoich pokoi. Wszyscy płakaliśmy, chociaż powtarzaliśmy sobie, że nie ma czasu na płacz, i przez łzy powiedziałam ojcu, co ma zrobić. On i moi bracia pobiegli zaprzęgać konie, które na szczęście były bezpieczne w naszej solidnej stajni obok domu. Wykorzystałam tę krótką chwilę, żeby usiąść przy stole z matką. Raz po raz gładziła mnie po twarzy, wciąż roniąc łzy. – Nawet mnie nie tknął, mamusiu – powiedziałam jej, nie wspominając o księciu Marku. – On jest w porządku.
Nic nie odpowiedziała, tylko znów pogładziła mnie po głowie. Ojciec zajrzał do kuchni i powiedział, że są gotowi, więc musiałam iść. – Zaczekaj moment – rzekła matka i znikła w sypialni. Wróciła z węzełkiem moich ubrań i drobiazgów. – Myślałam, że ktoś z Olszanki zaniesie je do wieży na wiosnę, kiedy znoszą mu dary po festynie – powiedziała, po czym znów mnie ucałowała i uściskała, a potem puściła. To rzeczywiście bolało. Naprawdę. Ojciec podjeżdżał do każdego domu w wiosce, a moi bracia zeskakiwali z sań i zabierali z każdej drewutni całe drewno, jakie tam wcześniej zwieźli, wrzucając je z powrotem na sanie. Kiedy były pełne, podjechali do zagród i w końcu zobaczyłam te biedne zwierzęta. Już nawet nie wyglądały jak krowy, gdyż ich ciała były spuchnięte i zdeformowane, a rogi wielkie, ciężkie i zakręcone. Z niektórych sterczały strzały, a nawet drzewca włóczni, wbite głęboko w ciało i przypominające okropne kolce. Stwory wychodzące z Boru często można było zabić tylko poprzez spalenie lub ucięcie łba, a rany jeszcze bardziej je rozwścieczały. Wiele krów przednie nogi i piersi miało osmalone płomieniami ognisk, które wcześniej rozrzuciły. Atakowały grube drewniane ogrodzenie zagrody, uderzając nienaturalnie wielkimi rogami i rycząc okropnie, bo najzupełniej zwyczajnie. Krąg mężczyzn i kobiet odpierał te ataki nastawionymi widłami, włóczniami oraz zaostrzonymi drągami. Kilka kobiet już kopało niemal nieośnieżoną ziemię obok zagrody, zgrabiwszy zeschniętą trawę. Danka nadzorowała ich pracę. Machnięciem przywołała mojego ojca i nasze konie zaczęły parskać spłoszone, gdy podjechały bliżej i wyczuły woń zepsucia. – W porządku – powiedziała Danka. – Przed południem będziemy gotowi. Zgromadzimy w zagrodzie drewno i siano, a potem zapalimy pochodnie nasączone eliksirem i wrzucimy je tam. Postaraj się zaoszczędzić go jak najwięcej, na wypadek gdybyśmy musieli to powtórzyć – dodała, odwracając się do mnie. Kiwnęłam głową. Przybywało rąk do pracy, gdyż ludzie wcześniej przerywali odpoczynek, aby pomóc w przygotowaniach do wielkiego finału. Wszyscy wiedzieli, że przerażone bydło spróbuje się wydostać z płonącej zagrody, i każdy, kto mógł utrzymać kij, stawał w szeregu, żeby je powstrzymać. Inni zaczęli wrzucać do zagrody bele siana z poprzecinanymi sznurami, żeby się rozsypały przy upadku na ziemię, a moi bracia rzucali wiązki drewna. Stałam zaniepokojona obok Danki, trzymając butelkę i czując, jak zawarty w niej magiczny eliksir burzy się, grzeje moje palce i pulsuje, jakby wiedział, że wkrótce zostanie wypuszczony, żeby zrobić swoje. W końcu Danka była zadowolona z przygotowań i podała mi pierwszą pochodnię do podpalenia – długi suchy kij, który rozszczepiono do połowy, wetknięto w szparę gałązki i siano, po czym zawiązano. Eliksir serca ognia usiłował wykipieć z butelki, gdy tylko złamałam pieczęć; musiałam mocno przytrzymać korek. Płyn ponuro się cofnął, a ja wyjęłam korek i wylałam kroplę – malutką, jak
najmniejszą – na sam koniec pochodni. Ta natychmiast stanęła w ogniu, tak że Danka ledwie zdążyła przerzucić ją przez ogrodzenie, a potem odwróciła się i wepchnęła rękę w stertę śniegu, krzywiąc się, bo palce już miała poparzone i czerwone. Ja byłam zajęta wpychaniem korka z powrotem i zanim podniosłam głowę, pół zagrody już spowijały płomienie, a bydło wściekle ryczało. Wszyscy byliśmy zaskoczeni gwałtownym działaniem tej magii, chociaż słyszeliśmy opowieści o sercu ognia, powtarzane w niezliczonych balladach o wojnach i oblężeniach, a także o jego tworzeniu, o tym, że potrzeba tysiąckrotnego ciężaru w złocie, żeby stworzyć zawartość jednej buteleczki, i tylko nadzwyczaj zręczny czarodziej może go uwarzyć w kotłach z czystego kamienia. Przezornie nie wspominałam nikomu, że nie miałam pozwolenia na zabranie eliksirów z wieży; jeśli Smok miał się na kogoś rozzłościć, to chciałam, żeby rozgniewał się tylko na mnie. Jednak słuchać opowieści o tym to nie to samo, co zobaczyć to na własne oczy. Byliśmy nieprzygotowani, a chore bydło już wpadło w szał. Dziesięć krów zebrało się razem i zaatakowało tylną część zagrody, uderzając w ogrodzenie i nie zważając na nastawione drągi oraz kije. Wszyscy baliśmy się nadziania na rogi lub ugryzienia, a nawet dotknięcia, gdyż zło Boru rozprzestrzeniało się tak łatwo. Garść obrońców się cofnęła, a Danka wrzeszczała na nich, gdy ogrodzenie zaczęło trzeszczeć. Smok nieustannie uczył mnie, z ponurą determinacją, kilku drobnych zaklęć naprawiających, których jednak nie opanowałam najlepiej. Desperacko spróbowałam; wdrapałam się na puste sanie ojca, wskazałam palcem płot i powiedziałam: „Paran kivitash farantem, paran paran kivitam!”. Wiedziałam, że połknęłam jakąś sylabę, ale chyba byłam blisko, gdyż największa belka, już nadłamana, nagle znów cała weszła na swoje miejsce i wypuściła gałązki z nowymi liśćmi, a stare żelazne się wyprostowały. Stara Hanka, która jako jedyna nie ruszyła się z miejsca – „Jestem zbyt skwaszona, żeby umierać”, powiedziała potem, zbywając pochwały za odwagę – trzymała już tylko kawałek trzonka grabi, gdyż reszta odłamała się, zaklinowana między rogami jednego zwierzęcia. Ten krótki ułomek zmienił się w długi i ostry pręt z błyszczącej stali, który natychmiast wbiła w gardło krowy napierającej z rykiem na ogrodzenie. Włócznia przeszyła na wylot czaszkę zwierzęcia, tak że ogromne zwierzę ciężko opadło na płot i martwe osunęło się na ziemię, zagradzając drogę innym krowom. Okazało się, że była to najtrudniejsza chwila tej walki. Jeszcze przez kilka minut powstrzymywaliśmy pozostałe zwierzęta, po czym to zadanie stało się łatwiejsze; wszystkie stanęły w ogniu i wokół rozszedł się straszliwy, mdlący smród. W panice straciły instynkt stadny i tylko pojedynczo rzucały się na ogrodzenie, dopóki nie powalił ich ogień. Jeszcze dwukrotnie rzucałam zaklęcie naprawiające i pod koniec bez sił opierałam się na Kasi, która weszła na sanie, żeby mnie podtrzymać. Starsze dzieci zziajane biegały wokół z wiadrami na wpół stopionego śniegu, gasząc każdą iskrę, która upadła na ziemię. Wszyscy dorośli byli wyczerpani od machania drągami, twarze mieli czerwone i spocone od skwaru, a plecy zziębnięte od zimnego powietrza, ale razem utrzymaliśmy zwierzęta w zagrodzie i nie dopuściliśmy do rozprzestrzenienia się zarazy i pożaru. W końcu padła ostatnia krowa. Tłuszcz dymił, syczał i skwierczał w ogniu. Wszyscy wyczerpani usiedliśmy luźnym kręgiem wokół zagrody, trzymając się poza zasięgiem dymu i patrząc, jak serce ognia wypala się i gaśnie, spalając wszystko na popiół. Wiele osób kasłało. Nikt się nie odzywał
i nie wiwatował. Nie było powodu do radości. Wszyscy byliśmy radzi, że najgorsze zagrożenie minęło, ale koszt tego był ogromny. Nie tylko Jerzy stał się nędzarzem. – Czy Jerzy jeszcze żyje? – spytałam cicho Kasię. Zastanowiła się, a potem skinęła głową. – Słyszałam, że jest w ciężkim stanie – powiedziała. Borowa zaraza nie zawsze była nieuleczalna; wiedziałam, że Smok uratował kilka dotkniętych nią osób. Dwa lata temu wschodni wiatr owiał naszą przyjaciółkę Trinę na brzegu rzeki, gdzie prała. Wróciła chora i na wpół przytomna, z praniem w koszu pokrytym srebrzystoszarym pyłkiem. Matka nie wpuściła jej do domu. Rzuciła pranie w ogień i zabrała Trinę nad rzekę, żeby raz po raz zanurzać ją w wodzie, a Danka natychmiast wysłała jeźdźca do Olszanki. Smok przybył wieczorem. Pamiętam, że poszłam do domu Kasi i razem patrzyłyśmy z podwórka za jej domem. Nie widziałyśmy go, tylko zimne niebieskie światło błyskające w oknie na piętrze domu Triny. Rano jej ciotka powiedziała mi przy studni, że Trina wyzdrowieje, i dwa dni później rzeczywiście znów była sobą, tylko trochę zmęczona, jak ktoś, kto przeszedł ciężką grypę. Nawet cieszyła się, że ojciec zaczął kopać studnię przy domu, bo dzięki temu już nie będzie musiała chodzić aż nad rzekę, żeby zrobić pranie. Jednak tamto było tylko jednym podmuchem złośliwego wiatru niosącego pyłki. A to był jeden z najgorszych ataków Boru, jaki pamiętałam. Tyle krów zachorowało tak okropnie i zaraza rozprzestrzeniła się tak szybko, co oznaczało, że była naprawdę bardzo groźna. Danka usłyszała, że rozmawiałyśmy o Jerzym. Podeszła do sań i spojrzała mi w oczy. – Czy możesz jakoś mu pomóc? – spytała bez ogródek. Wiedziałam, o co naprawdę pyta. Jeśli zarazy nie uda się zwalczyć, chorego czeka powolna i okropna śmierć. Bór pożera cię jak zgnilizna zwalone drzewo, trawiąc cię od środka i pozostawiając koszmarną skorupę pełną trucizny, która myśli tylko o tym, jak by ją dalej rozprzestrzenić. Gdybym powiedziała, że nic nie mogę zrobić, gdybym przyznała, że nic nie wiem, gdybym wyznała, że jestem wyczerpana – wobec tak złego stanu Jerzego i co najmniej tygodniowej nieobecności Smoka Danka wydałaby polecenie. Posłałaby kilku mężczyzn do domu Jerzego. Zabraliby Krystynę na drugi koniec wioski. Weszliby do środka i wyszli z jego ciałem zawiniętym w gruby całun. Rzuciliby je na ten stos, na którym płonęły zwierzęta. – Mogę spróbować – powiedziałam. Danka skinęła głową. Powoli i ociężale zeszłam z sań. – Pójdę z tobą – powiedziała Kasia i wzięła mnie pod rękę, podtrzymując; nie musiałam jej mówić, że potrzebuję takiej pomocy.
Razem powoli poszłyśmy w kierunku domu Jerzego. Chata Jerzego była nie najlepiej położona. Stała na skraju wioski daleko od zagrody, a za blisko lasu, który podchodził do ogródka. Droga była niezwykle opustoszała jak na tę porę dnia, gdyż wszyscy wciąż byli przy zagrodzie. Pod naszymi stopami skrzypiał ostatni śnieg, który spadł w nocy. Niezdarnie brnęłam przez niewielkie zaspy w mojej długiej sukni, ale nie chciałam tracić sił na przebieranie się w praktyczniejszy strój. Zbliżając się do domu, usłyszałyśmy go – bulgoczący głuchy jęk, który nie cichł ani na chwilę, coraz głośniejszy, w miarę jak podchodziłyśmy. Musiałam się przemóc, żeby zapukać do drzwi. Chatka była mała, ale czekałyśmy długo. W końcu Krystyna uchyliła drzwi i spojrzała przez szparę. Popatrzyła na mnie, nie poznając, zresztą sama niemal nie do rozpoznania: miała ciemne kręgi pod oczami i bardzo duży brzuch w mocno zaawansowanej ciąży. Spojrzała na Kasię, która powiedziała: „Agnieszka przyszła z wieży, żeby pomóc”, a potem znów na mnie. Po długiej chwili Krystyna przemówiła ochrypłym głosem: – Wejdźcie. Zanim przyszłyśmy, siedziała na bujanym fotelu przy kominku, obok drzwi. Zrozumiałam, że czekała na ludzi, którzy przyjdą i zabiorą Jerzego. W chacie był tylko jeszcze jeden pokój, odgrodzony kotarą zawieszoną w drzwiach. Krystyna wróciła do bujanego fotela i znów na nim usiadła. Nie szyła ani nie robiła na drutach, nie zaproponowała nam filiżanki herbaty, tylko patrzyła w ogień i kołysała się na fotelu. Wewnątrz domu ten jęk był jeszcze głośniejszy. Mocno uścisnęłam dłoń Kasi i razem podeszłyśmy do zasłony. Kasia wyciągnęła rękę i odsunęła ją. Jerzy leżał na łóżku. Było toporne, zrobione z połączonych ze sobą cienkich bali, co w tym wypadku okazało się przydatne. Ręce i nogi Jerzego przywiązano do narożnych słupków łoża, a jego tułów przytrzymywały sznury przeciągnięte pod spodem. Czubki palców nóg miał poczerniałe, ze schodzącymi paznokciami, i otwarte rany w miejscach, gdzie sznury otarły ciało. Szarpał się w pętach i jęczał, a język miał spuchnięty, pociemniały i niemal wypełniający jamę ustną, ale zamilkł, gdy weszłyśmy. Uniósł głowę, spojrzał na mnie i uśmiechnął się, pokazując zakrwawione zęby i żółte białka oczu. Zaczął się śmiać. – Patrzcie no – powiedział – mała czarownica, patrzcie no, patrzcie. Powtarzał to zawodzącym, to podniesionym, to znów cichnącym głosem. Szarpnął więzy tak, że całe łóżko podskoczyło i przesunęło się cal po podłodze w moją stronę, a on wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Podejdź bliżej, podejdź, podejdź, podejdź – zawodził – mała Agnieszko, podejdź, podejdź, podejdź. Powtarzał to jak jakąś okropną dziecięcą rymowankę, a łóżko rytmicznie podskakiwało na podłodze, gdy drżącymi rękami otwierałam moją sakwę z eliksirami, starając się na niego nie patrzeć. Jeszcze nigdy nie znajdowałam się tak blisko kogoś zarażonego przez Bór. Kasia podtrzymywała mnie, stojąc
prosto i spokojnie. Myślę, że gdyby jej tam nie było, uciekłabym z tej chaty. Nie zapamiętałam zaklęcia, którego Smok użył do uzdrowienia księcia, ale nauczył mnie takiego, które goiło skaleczenia i oparzenia, kiedy gotowałam lub sprzątałam. Pomyślałam, że nie powinno zaszkodzić. Zaczęłam je cicho recytować, nalewając żółty eliksir na dużą łyżkę i kręcąc nosem na jego odór zepsutych ryb. Potem razem z Kasią ostrożnie podeszłyśmy do Jerzego. Kłapał na mnie zębami i otarł sobie ręce do krwi, szarpiąc sznury i usiłując mnie podrapać. Zawahałam się. Nie chciałam, żeby mnie ugryzł. – Zaczekaj – powiedziała Kasia. Poszła do pierwszego pokoju i wróciła z pogrzebaczem oraz grubą skórzaną rękawicą do wkładania bierwion do ognia. Krystyna patrzyła na to z oszołomioną i obojętną miną. Położyłyśmy pogrzebacz na szyi Jerzego i naciskając na oba jego końce, przycisnęłyśmy go nim do łóżka, a potem moja nieustraszona Kasia włożyła rękawicę i zacisnęła palcami nos zarażonego. Trzymała go, chociaż próbował poruszać głową, aż w końcu musiał otworzyć usta, żeby złapać oddech. Wlałam w nie porcję eliksiru i odskoczyłam w samą porę, bo zdołał unieść brodę i zacisnąć zęby na koronce mankietu mojej aksamitnej sukni. Wyrwałam rękaw z jego zębów i cofnęłam się, wciąż drżącym głosem recytując zaklęcie, a Kasia puściła pogrzebacz i wróciła do mnie. Nie było wewnętrznego blasku, który pamiętałam, ale przynajmniej ten okropny bełkot ucichł. Dostrzegłam słabą poświatę eliksiru spływającego mu do żołądka. Jerzy opadł na łóżko i leżał, rzucając się na boki i wydając słabe jęki protestu. Ja nadal recytowałam zaklęcie. Łzy płynęły mi z oczu: byłam taka zmęczona. Czułam się tak słabo jak w pierwszych dniach pobytu w wieży Smoka, a nawet gorzej, ale wciąż recytowałam zaklęcie, ponieważ nie mogłam przestać, dopóki sądziłam, że może to zmienić ten koszmarny stan, w jakim znajdował się leżący przede mną człowiek. Usłyszawszy mój głos, siedząca w drugim pokoju Krystyna powoli wstała i podeszła do drzwi, z nadzieją malującą się na twarzy. Jarzący się w brzuchu Jerzego eliksir był jak rozżarzony węgiel, świecił i wiele krwawych ran na jego piersi i przegubach zaczęło się goić. Niebawem jednak ciemnozielone pasma zasnuły ten blask jak chmury przesłaniające tarczę księżyca w pełni. Były coraz liczniejsze i coraz gęstsze, aż blask zupełnie znikł. Jerzy powoli przestał się szarpać i legł bezwładnie na łóżku. Przestałam recytować i w pokoju zapadła cisza. Ostrożnie podeszłam krok bliżej, wciąż z nadzieją, a wtedy on nagle uniósł głowę, spojrzał na mnie tymi żółtymi oczami szaleńca i ponownie zachichotał. – Spróbuj jeszcze raz, mała Agnieszko – powiedział i zakłapał zębami jak pies. – Chodź tu i spróbuj jeszcze raz, no chodź tu, chodź! Krystyna z głośnym jękiem osunęła się po framudze drzwi na podłogę. Miałam łzy w oczach; czułam się chora i bezsilna po tej porażce. Jerzy znów śmiał się okropnie i szarpał więzy, tak że ciężkie nogi łóżka z łoskotem uderzały o podłogę. Nic się nie zmieniło. Bór wygrał. Choroba była zbyt ciężka i zaawansowana. – Agnisiu? – odezwała się cicho i ze smutkiem Kasia.
Otarłam nos wierzchem dłoni, a potem z przygnębieniem znów sięgnęłam do sakwy. – Wyprowadź Krystynę z domu – powiedziałam i zaczekałam, aż Kasia pomoże cicho zawodzącej Krystynie wstać i wyprowadzi ją na zewnątrz. Kasia posłała mi jeszcze jedno zaniepokojone spojrzenie, a ja spróbowałam się do niej uśmiechnąć, ale moje wargi nie chciały mnie usłuchać. Zanim ostrożnie zbliżyłam się do łóżka, zdjęłam z siebie grubą aksamitną kamizelę i owinęłam nią twarz, zasłaniając trzema warstwami nos i usta, aż prawie się udusiłam. Potem nabrałam powietrza i wstrzymując oddech, odkorkowałam buteleczkę z szarym kłębiącym się płynem i skropiłam kamieniejącym eliksirem twarz szczerzącego zęby i warczącego Jerzego. Zakorkowałam buteleczkę i odskoczyłam, najszybciej jak mogłam. Chory wciągnął powietrze; dym wnikał do jego nozdrzy i ust. Zrobił zdziwioną minę, lecz jego skóra już szarzała i twardniała. Zamilkł z szeroko otwartymi ustami i oczami, znieruchomiały, zaciskając pięści. Odór choroby słabł. Zaklęcie jak fala przypływu objęło całe jego ciało, dokańczając dzieła, a ja dygotałam z ulgi i przerażenia. Na łóżku leżał związany posąg, który mógł być tylko dziełem szaleńca, o twarzy wykrzywionej nieludzką wściekłością. Sprawdziłam, czy buteleczka jest dobrze zakorkowana, i schowałam ją z powrotem do sakwy, zanim poszłam otworzyć drzwi. Kasia i Krystyna stały na podwórzu, w śniegu po kostki. Twarz Krystyny była mokra od łez i zasmucona. Wpuściłam je do środka. Krystyna podeszła do wąskich drzwi i wytrzeszczyła oczy na widok leżącego na łóżku posągu, chwilowo bez życia. – On nie czuje bólu – wyjaśniłam. – Ani upływu czasu, zapewniam cię. Dzięki temu, jeśli Smok zna jakiś sposób wyleczenia z tej choroby… Zamilkłam, bo Krystyna ze spuszczoną głową bezwładnie opadła na fotel, jakby dłużej nie mogła utrzymać się na nogach. Nie byłam pewna, czy naprawdę wyświadczyłam jej przysługę, czy tylko oszczędziłam sobie cierpień. Nigdy nie słyszałam, żeby wyleczono kogoś tak ciężko chorego jak Jerzy. – Nie wiem, jak go uratować – powiedziałam. – Może Smok zdoła to zrobić, kiedy wróci. Pomyślałam, że warto zaryzykować. Przynajmniej teraz w domu było cicho, chory nie wył i nie unosił się odór choroby. Twarz Krystyny straciła ten okropny nieobecny wyraz, jaki miała przedtem, gdy nie mogła ona znieść myśli o tym, co się dzieje, i po chwili położyła dłoń na brzuchu i spojrzała nań. Była tak bliska rozwiązania, że nawet przez ubranie dostrzegłam, jak dziecko się poruszyło. Popatrzyła na mnie. – Krowy? – Spalone – odparłam. – Wszystkie. Spuściła głowę; nie ma męża, nie ma krów, a dziecko wkrótce przyjdzie na świat. Oczywiście Danka
będzie próbowała jej pomóc, ale to będzie ciężki rok dla wszystkich mieszkańców wioski. – Czy masz jakąś suknię, którą możesz mi dać w zamian za moją? – zapytałam nagle. Wytrzeszczyła oczy. – Nawet nie chcę myśleć o tym, że mam zrobić w niej choć jeszcze jeden krok. Z powątpiewaniem znalazła mi starą, połataną samodziałową sukienkę i płaszcz z szorstkiej wełny. Chętnie zostawiłam przy jej stole stertę aksamitu, jedwabiu i koronek; za to z pewnością można było kupić co najmniej jedną krowę, a przez jakiś czas mleko będzie miało w wiosce jeszcze większą wartość. Zmierzchało, gdy w końcu wyszłyśmy z Kasią z domku. Ognisko w zagrodzie wciąż płonęło, rzucając pomarańczową łunę na drugim końcu wioski. Wszystkie domy były wciąż opustoszałe. Chłód wdzierał się pod moje cieńsze teraz odzienie i byłam zupełnie wykończona. Wlokłam się za Kasią, która torowała mi drogę w śniegu i raz po raz odwracała się, żeby wziąć mnie za rękę i podtrzymać. Pocieszała mnie jedna przyjemna myśl: nie muszę wracać do wieży. Pójdę do domu, do matki i zostanę tam, aż Smok znów po mnie przyjdzie. Czy było dla mnie lepsze miejsce? – Wróci najwcześniej za tydzień – powiedziałam do Kasi – i może będzie miał mnie już dość i pozwoli mi zostać. Nie powinnam nawet tak myśleć. – Nie mów tego nikomu – dodałam pospiesznie, a ona przystanęła, odwróciła się, objęła mnie i mocno uściskała. – Byłam gotowa pójść – oświadczyła. – Przez te wszystkie lata… byłam przygotowana, żeby dzielnie z nim pójść, ale nie mogłam znieść tego, że zabrał ciebie. Miałam wrażenie, że to wszystko było na próżno, a jednocześnie świat się nie zmienił, jakby cię nigdy nie było… Zamilkła. Stałyśmy razem, trzymając się za ręce, płacząc i uśmiechając się do siebie, lecz nagle wyraz jej twarzy się zmienił. Szarpnęła mnie za rękę, pociągając do tyłu. Odwróciłam się. Powoli wyszły z lasu, miarowym krokiem i na szeroko rozstawionych łapach, które nie łamały cienkiej skorupy śniegu. Wilki polowały w naszych lasach, szybkie, zwinne i szare; potrafiły porwać ranną owcę, ale uciekały przed myśliwymi. Te nie były takie. Ich pokryte grubym białym futrem grzbiety sięgały mi do pasa, z pysków zwisały różowe jęzory, a ogromne paszcze były pełne ostrych kłów. Patrzyły na nas – na mnie – bladymi żółtymi ślepiami. Przypomniałam sobie słowa Kasi, że pierwsza krowa, która zachorowała, została pogryziona przez wilka. Przywódca stada był nieco mniejszy od reszty. Wciągnął w nozdrza mój zapach, a potem gwałtownie obrócił łeb w bok, nie spuszczając mnie z oczu. Kolejne dwa wilki wyszły spomiędzy drzew. Wataha rozstawiła się jakby na dany znak, otaczając mnie półkolem. Polowały na mnie. – Kasiu – powiedziałam z mocno bijącym sercem. – Kasiu, uciekaj, już! Wyrwałam rękę z jej uścisku i sięgnęłam do sakwy.
– Biegnij! – krzyknęłam, wyjęłam korek i chlusnęłam kamieniejącym eliksirem na przywódcę stada, który na mnie skoczył. Spowiła go szara mgła i wielki kamienny posąg runął u moich stóp, usiłując złapać mnie za kostkę szybko nieruchomiejącymi szczękami. Skraj oparu spowił jeszcze jednego wilka i ciało tego skamieniało nieco wolniej, gdy przez moment przebierał w śniegu przednimi łapami, usiłując uciec. Kasia nie uciekła. Złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą w stronę najbliższego domostwa – chaty Ewy. Wilki zaprotestowały straszliwym wyciem, ostrożnie obwąchując oba posągi, a potem jeden z nich zaskomlił i wszystkie mu zawtórowały. Odwróciły się i długimi susami pognały za nami. Przebiegłyśmy z Kasią przez furtkę ogrodu przed domem i zatrzasnęłyśmy ją, ale wilki przeskoczyły przez płot zwinnie jak jelenie. Nie odważyłam się rzucić w nie sercem ognia, skoro nie miałam przed nim żadnej ochrony, nie po tym, co widziałam tego dnia; spaliłoby to całą naszą wioskę, może całą dolinę, a na pewno Kasię i mnie. Zamiast tego wyjęłam mały zielony flakonik w nadziei, że odwrócę uwagę wilków na krótką chwilę, która pozwoli nam schronić się w chacie. „Powoduje wzrost trawy – zbył mnie Smok, kiedy go zapytałam. Ciepły i zdrowy kolor płynu wydał mi się przyjazny, inaczej niż w wypadku wszystkich innych zimnych eliksirów w jego laboratorium. – Oraz ogromnej ilości chwastów. Tak więc jest przydatny tylko wtedy, jeśli trzeba zupełnie wypalić pole”. Myślałam, że wykorzystam ten płyn do odnowienia naszej łąki po użyciu serca ognia. Drżącymi palcami wyjęłam korek i płyn oblał mi palce; pachniał cudownie, dobrze, czysto i świeżo, był przyjemnie lepki jak sok zgniecionej wiosennej trawy i liści. Złożonymi rękami chlusnęłam nim na zasypany śniegiem ogród. Wilki biegły na nas. Pnącza niczym wijące się węże wyskoczyły z grządek zeschniętych warzyw, owijając się grubymi splotami wokół ich nóg i obalając na ziemię dosłownie kilka centymetrów od nas. Wszystko rosło błyskawicznie, jakby całoroczny wzrost nagle przebiegał w minutę; fasola, chmiel i dynie nagle pokryły cały teren, osiągając absurdalnie wielkie rozmiary. Zagrodziły drogę wilkom, które walczyły z nimi, warczały i gryzły. Pnącza stały się jeszcze grubsze i wypuściły kolce wielkości sztyletów. Jeden wilk został zmiażdżony w splotach pędu grubości pnia drzewa, a drugi uderzony przez dynię tak ogromną, że padł pod jej ciężarem. Kasia pociągnęła mnie za rękę, wyrywając z transu. Odwróciłam się i chwiejnie pobiegłam za nią. Frontowe drzwi domu nie chciały się otworzyć, choć Kasia szarpała klamkę. Pobiegłyśmy do małej i pustej obory, a właściwie chlewika, i zamknęłyśmy się w środku. Nie było tam wideł; pewnie zabrano je do zagrody. Jedyne, co mogło nam posłużyć za broń, to toporek do rąbania drewna. Rozpaczliwie go złapałam, a Kasia zamknęła drzwi. Pozostałe wilki wydostały się z kwitnącego ogrodu i znów pędziły na nas. Stając na tylnych łapach, drapały i gryzły drzwi, a potem złowieszczo przestały to robić. Słyszałyśmy, jak biegają wokół, a potem jeden zawył na drugim końcu obórki, przed wysokim okienkiem. Gdy odwróciłyśmy się w przestrachu, trzy z nich wskoczyły do środka, jeden po drugim. A pozostałe wyły po drugiej stronie drzwi. Miałam pustkę w głowie. Próbowałam przypomnieć sobie jakieś zaklęcie, którego się nauczyłam,
cokolwiek, co mogłoby pomóc. Może ten zielony eliksir ożywił mnie tak samo jak ogród, a może strach dodał mi sił, bo już nie byłam omdlewająco słaba i znów mogłabym rzucić jakieś zaklęcie, gdybym tylko przypomniała sobie coś, co byłoby przydatne. Zastanawiałam się przez chwilę, czy vanastalem mogłoby wyczarować zbroję, a potem powiedziałam: „Rautalem?” – w popłochu myląc to z zaklęciem do ostrzenia noży kuchennych – i złapałam starą blaszaną miednicę. Nie miałam pojęcia, czy coś przez to osiągnę, ale na to liczyłam. Może magia starała się uratować mnie i siebie, ponieważ miednica spłaszczyła się i zmieniła w ogromną tarczę z grubej stali. Skuliłyśmy się za nią z Kasią w kącie chlewika, gdy wilki skoczyły na nas. Kasia wyrwała mi toporek i rąbała nim ich łapy i pyski, gdy wilki wtykały je za tarczę, próbując ją rozszarpać lub wyrwać. Obie rozpaczliwie trzymałyśmy uchwyty tarczy, gdy ku mojemu przerażeniu jeden z wilków – wilk! – podszedł do zamkniętych drzwi chlewika i nosem podniósł antabę, otwierając je. Reszta stada rzuciła się na nas. Nie miałyśmy dokąd uciec, a moja sakwa była już pusta. Tuląc się do siebie, trzymałyśmy z Kasią tarczę, aż nagle cała ściana chlewika zwaliła się za naszymi plecami. Obie runęłyśmy w śnieg, prosto pod nogi Smoka. Wilcze stado rzuciło się z wyciem na niego, lecz on podniósł rękę i wypowiedział niewiarygodnie długie zdanie, nie robiąc przerwy na nabranie tchu. Złamał wilkom karki w powietrzu, z okropnym trzaskiem przypominającym odgłos łamanych gałęzi. Martwe upadły na śnieg. Wciąż tuliłyśmy się z Kasią do siebie, gdy wilcze zwłoki z łoskotem padały wokół nas na ziemię. Popatrzyłyśmy na Smoka, a on spojrzał na mnie gniewnie, sztywny i wściekły. – Ze wszystkich idiotyzmów, jakie mogłaś zrobić, ty potwornie głupia dziewczyno… – zaczął. – Uważaj! – krzyknęła Kasia, ale za późno. Ostatni wilk, kulejący, z futrem poplamionym pomarańczowym sokiem dyni, przeskoczył przez mur ogrodu i chociaż Smok, obracając się, rzucił zaklęcie, zdychająca bestia szarpnęła pazurami jego przedramię. Trzy jasne krople krwi splamiły szkarłatem śnieg u jego stóp. Smok osunął się na kolana, ściskając rękę w łokciu. Czarna wełna jego kurtki była rozerwana. Ciało wokół rany już zieleniało, zakażone. Ten niezdrowy kolor zatrzymał się w miejscu, gdzie Smok ściskał ciało, a z jego palców sączyła się słaba poświata, lecz żyły przedramienia nabrzmiewały. Sięgnęłam do sakwy po eliksir. – Polej – wycedził przez zaciśnięte zęby, kiedy próbowałam podnieść buteleczkę do jego ust. Polałam ranę płynem i wszyscy wstrzymaliśmy oddech, lecz ciemne zabarwienie nie znikło, tylko przestało się tak szybko rozchodzić. – Do wieży – powiedział. Pot oblał mu czoło. Zaciskał zęby tak, że ledwie mógł mówić. – Słuchaj: Zokinen valisu, akenezh hinisu, kozhonen valisu. Wytrzeszczyłam oczy. Chyba nie zamierzał powierzyć mi tego zadania, przeniesienia nas tam
z powrotem? Nie powiedział jednak nic więcej. Najwyraźniej wszystkimi siłami powstrzymywał zakażenie i za późno przypomniałam sobie to, co mi mówił: że gdyby Bór mnie schwytał jako niewyszkoloną i bezużyteczną czarownicę, mógłby zmienić mnie w straszliwego potwora. W co zmieniłby jego, największego czarodzieja królestwa? Odwróciłam się do Kasi, wyjęłam buteleczkę serca ognia i wepchnęłam ją do jej dłoni. – Powiedz Dance, że musi wysłać ludzi do wieży – powiedziałam pospiesznie i rozpaczliwie. – Jeśli oboje nie wyjdziemy i nie powiemy, że wszystko jest w porządku, jeśli będą mieli jakieś wątpliwości, niech ją doszczętnie spalą. Oczy miała pełne obawy o mnie, ale kiwnęła głową. Odwróciłam się do Smoka i uklękłam na śniegu przy nim. – Dobrze – powiedział do mnie, zerknąwszy na Kasię. Wiedziałam, że moje najgorsze obawy nie są bezpodstawne. Ścisnęłam jego rękę, zamknęłam oczy i pomyślałam o komnacie na wieży. Wypowiedziałam słowa zaklęcia.
Rozdział 6
Pomogłam Smokowi chwiejnie przejść krótką drogę korytarzem do mojej małej sypialni, gdzie sznur z jedwabnych sukien wciąż zwisał z okna. Nie było szans na doprowadzenie go do jego pokoju; bezwładnie osunął się na łóżko, zaledwie tam doszliśmy. Wciąż ściskał rękę, jakimś cudem powstrzymując zakażenie, lecz poświata wokół jego dłoni była coraz słabsza. Ułożyłam go na posłaniu i przez moment stałam nad nim zaniepokojona, czekając, aż się odezwie i powie mi, co mam robić, ale nic nie mówił i niewidzącymi oczami wpatrywał się w sufit. Zadrapanie nabrzmiało jak po ukąszeniu jadowitego pająka. Oddychał szybko i chrapliwie, a przedramię poniżej łokcia przybrało ten chorobliwie zielony kolor – taki sam, jaki miała skóra Jerzego. Czubki palców już zaczynały mu sinieć. Zbiegłam do biblioteki, pośliznąwszy się przy tym na schodach, tak że zdarłam sobie skórę na łydce. Nawet tego nie poczułam. Księgi stały w równych i eleganckich rzędach jak zwykle, spokojne i obojętne na wszystko. Niektóre z nich już znałam; nazwałabym je starymi wrogami, pełnymi zaklęć, które moje wargi niezmiennie przekręcały, o pergaminowych stronicach wywołujących przy dotknięciu nieprzyjemne mrowienie. Pomimo to weszłam na drabinę i zdjęłam je z półki. Otwierałam jedną po drugiej i sprawdzałam spisy treści, ale wszystko na próżno: destylowana esencja mirtu
mogła być niezmiernie użyteczna, ale dla mnie w tej chwili zupełnie nieprzydatna, a przeglądanie sześciu przepisów na prawidłowe zamykanie butelek z eliksirem było denerwującą stratą czasu. Jednak te bezużyteczne próby dały mi czas na zebranie myśli. Zrozumiałam, że nie mogę liczyć na znalezienie lekarstwa na tak ciężkie zakażenie w spisach zaklęć, których próbował mnie nauczyć. Jak sam mi mówił wielokrotnie, były to trywialne i drobne czary, jakie każdy początkujący czarodziej powinien opanować niemal od razu. Niepewnie spojrzałam na dolne półki, na których trzymał te tomy, które sam czytał i do których nie pozwalał mi zaglądać. Niektóre były oprawione w świeżo wyprawioną skórę szamerowaną złotem, inne stare i rozsypujące się; jedne tak grube jak moja ręka, a inne mieszczące się w dłoni. Przesunęłam po nich palcami i wiedziona dziwnym odruchem wzięłam jedną z niedużych, z licznymi sterczącymi zakładkami; ta miała wytartą okładkę i tytuł wydrukowany zwykłymi literami. Był to dziennik pisany drobnym maczkiem, trudnym do odczytania i pełnym skrótów. Na zakładkach były notatki sporządzone charakterem pisma Smoka, wetknięte niemal przy każdej kartce. Opisywał w nich różne sposoby rzucania zaklęć z objaśnieniami, jak działają; to wyglądało bardziej obiecująco, jakby jego głos mógł przemówić do mnie z tych kartek. Było tam co najmniej tuzin zaklęć uzdrawiających i oczyszczających rany – z zakażeń i gangreny, a nie złych uroków, ale warto było spróbować. Przeczytałam jeden przepis, który zalecał przebicie rany, wypełnienie jej rozmarynem i świeżo obraną cytryną oraz zrobienie czegoś, co autor nazywał „tchnieniem”. Smok napisał cztery pełne kartki na ten temat i nakreślił tabelę, w której zawarł z sześćdziesiąt różnych wariantów: tyle rozmarynu, suszonego lub świeżego; tyle skórki cytrynowej z bielmem lub bez, obranej stalowym lub żelaznym nożem; z takim lub owakim zaklęciem. Nie napisał, które z tych wariantów działają lepiej, a które gorzej, skoro jednak zadał sobie tyle trudu, ta kuracja musiała na coś działać. Teraz musiał tylko powiedzieć mi kilka słów i pokazać właściwy kierunek. Zbiegłam do kuchni i znalazłam wielki pęk suszonego rozmarynu oraz cytrynę. Wzięłam czysty nóż do filetowania, trochę czystych ściereczek i garnek z gorącą wodą. Potem zawahałam się, gdy moje spojrzenie padło na wielki tasak leżący na bloku do rąbania mięsa. Jeśli niczego nie zdziałam, jeśli nie zdołam przywrócić mu odrobiny sił, żeby coś mi powiedział… Nie wiedziałam, czy będę w stanie to zrobić – odciąć mu rękę. Widziałam jednak leżącego na łóżku Jerzego, chichoczącego i odrażającego, zupełnie innego niż ten cichy, smutny mężczyzna, który zawsze pierwszy mi się kłaniał na ulicy. Widziałam zasmuconą twarz Krystyny. Przełknęłam ślinę i wzięłam tasak. Naostrzyłam oba noże, starając się nie myśleć o niczym, a potem zaniosłam wszystko na górę. Okno i drzwi były otwarte, a mimo to straszny smród zgnilizny już zaczął się gromadzić w moim pokoiku. Mdliło mnie i od niego, i ze strachu. Nie sądziłam, że zdołałabym znieść widok zarażonego Smoka, jego gnijącego ciała, wycia i warczenia zamiast zwykłych ostrych uwag. Oddech miał urywany, a oczy przymknięte. Twarz strasznie bladą. Owinęłam jego rękę lnianą ścierką i obwiązałam ją kawałkiem sznurka. Zdjęłam szerokie płaty skórki z cytryny, oberwałam listki rozmarynu z łodyżek, zgniotłam to wszystko i wrzuciłam do gorącej wody, tak że słodki silny zapach rozszedł się po komnacie i zagłuszył odór. Potem przygryzłam wargę, zebrałam siły i rozcięłam nabrzmiałe ciało nożem do filetowania. Z rany wypłynęła zielona maź. Polewałam ranę gorącą wodą, aż stała się
czysta. Wtedy napełniłam ją mieszaniną namoczonych liści rozmarynu i skórki cytrynowej. Notatki Smoka nie wyjaśniały, na czym polega owo tchnienie leczące ranę, więc pochylona nad nią łamiącym się głosem recytowałam różne zaklęcia. Wszystkie brzmiały dziwnie, niezręcznie i niewłaściwie, i nic się nie działo. Załamana znów zajrzałam do spisanych maczkiem notatek; było tam zdanie: „Kai i tihas, nucone wedle potrzeby, będą miały szczególną wartość”. We wszystkich notatkach Smoka powtarzały się różne warianty tych sylab połączone z innymi, tworzące długie i złożone zdania, przy których plątał mi się język. Zamiast tego pochyliłam się nad chorym, powtarzając raz po raz: „Tihas, tihas, kai tihas, kai tihas”, aż przyłapałam się na tym, że nucę je na melodię piosenki Sto lat. Brzmi to absurdalnie, lecz ta melodia była prosta i znajoma, krzepiąca. Przestałam zastanawiać się nad słowami; wypełniły moje usta i wylewały się z nich jak woda z kubka. Zapomniałam o szaleńczym śmiechu Jerzego i złowrogiej zielonej chmurze, która przesłoniła światło w jego ciele. Była tylko ta swobodnie śpiewana piosenka i wspomnienie roześmianych twarzy wokół stołu. I nagle w końcu magia popłynęła ze mnie, ale nie w taki sam sposób jak wtedy, kiedy zmuszał ją do tego uczący mnie zaklęć Smok. Teraz miałam wrażenie, że dźwięki piosenki zmieniły się w strumień stworzony po to, żeby niósł magię, a ja stoję na jego brzegu z pucharem bez dna, wlewając cienką srebrzystą strużkę do płynącej wody. Spod moich dłoni uniósł się słodki zapach rozmarynu i cytryny, zagłuszając odór rozkładu. Z rany zaczęło wypływać coraz więcej ropy, aż zaczęłabym się niepokoić, gdyby nie to, że ręka Smoka wyglądała coraz lepiej; ten okropny zielonkawy kolor bladł, a pociemniałe i nabrzmiałe żyły znikały. Zabrakło mi tchu, ale czułam, że już skończyłam i zrobiłam swoje. Przestałam nucić i zamilkłam, zresztą pod koniec i tak tylko mruczałam pod nosem. Ta poświata w miejscu, gdzie ściskał swoją rękę, teraz stała się wyraźniejsza, jaśniejsza i nagle cienkie promienie światła wytrysnęły spod jego palców, przemykając w jego żyłach i rozgałęziając się jak konary. Zakażenie ustępowało; ciało wyglądało zdrowo, a skóra odzyskała swój zwykły kolor, wprawdzie zbyt blady od rzadkiego przebywania na słońcu, ale naturalny. Obserwowałam to z zapartym tchem, ledwie odważając się mieć nadzieję, i nagle się poruszył. Zrobił głęboki, długi wdech i zamrugał, odzyskując przytomność, a potem powoli rozluźnił palce, którymi w żelaznym uścisku trzymał swoją rękę. O mało nie załkałam z ulgi; z niedowierzaniem oraz nadzieją popatrzyłam na jego twarz i na moich wargach powoli pojawiał się uśmiech. Gapił się na mnie z gniewnym zdumieniem. Usiadł na łóżku. Zdjął z ręki okład z rozmarynu i cytryny, spojrzał nań z niedowierzaniem, po czym nachylił się i złapał dziennik leżący na kołdrze okrywającej jego nogi. Położyłam go tam, żeby zaglądać doń przy pracy. Popatrzył na zaklęcie, obrócił tomik, by spojrzeć na grzbiet, jakby nie wierzył własnym oczom, a potem prychnął na mnie. – Ty niemożliwe, okropne, pełne sprzeczności stworzenie, co, do licha, zrobiłaś tym razem? Usiadłam w kucki, lekko urażona. Coś takiego, kiedy właśnie uratowałam nie tylko jego i wszystkich, całe królestwo, przed tym, co mógł z niego zrobić Bór.
– A co powinnam była zrobić? – zapytałam. – I skąd miałam to wiedzieć? Poza tym to podziałało, czyż nie? Z jakiegoś powodu to tylko jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Podniósł się z mojego łóżka, cisnął książeczką przez pokój, aż kartki z notatkami rozleciały się na wszystkie strony, i bez słowa wybiegł na korytarz. – Mógłbyś podziękować! – zawołałam za nim, sama rozzłoszczona, a jego kroki ucichły w oddali, zanim przypomniałam sobie, że przecież został ranny, kiedy ratował mi życie, i niewątpliwie zadał sobie wiele trudu, żeby przyjść mi z pomocą. Oczywiście ta myśl tylko pogłębiła mój ponury nastrój. Tak samo jak żmudne porządkowanie mojego biednego pokoiku i zmienianie pościeli, bo plamy ropy nie chciały zejść i wszystko brzydko pachniało, chociaż już nie wywoływało poczucia zagrożenia. W końcu zdecydowałam, że jednak użyję czarów. Zaczęłam rzucać jedno z zaklęć, których nauczył mnie Smok, ale nagle przerwałam, poszłam w kąt pokoju i podniosłam dziennik. Byłam wdzięczna tej książeczce i temu, kto dawno temu ją napisał, czarodziejowi lub czarownicy, nawet jeśli Smok nie był mi wdzięczny. Z zadowoleniem znalazłam niemal na samym początku zaklęcie odświeżające pokój: „Tishta, śpiewana to cicho, to głośno, przy pracy”. Nuciłam je cicho pod nosem, zdejmując z materaca wilgotną i poplamioną pościel. Powietrze w komnacie stało się zimne i rześkie, ale nie mroźne, i zanim skończyłam, pościel była czysta i biała jak świeżo uprana, a materac pachniał jak dopiero co wypełniony sianem z letniego stogu. Ponownie posłałam łóżko, a potem usiadłam na nim z impetem, niemal zaskoczona, gdy opuściło mnie napięcie, a z nim resztki sił. Padłam na wznak i ledwie zdołałam nakryć się kołdrą, zanim zasnęłam. Budziłam się powoli, spokojnie, łagodnie, w słońcu padającym przez okno, i dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że Smok jest w moim pokoju. Siedział pod oknem, na taborecie, patrząc na mnie gniewnie. Usiadłam, przetarłam oczy i odpowiedziałam równie gniewnym spojrzeniem. Podniósł rękę, w której trzymał książeczkę. – Co cię skłoniło do wybrania akurat tej? – zapytał. – Było w niej mnóstwo zakładek! – odparłam. – Pomyślałam, że musi być ważnym dziełem. – Nie jest – powiedział i chociaż wyglądał na tak zagniewanego, nie uwierzyłam mu. – Jest bezwartościowa i była bezwartościowa przez całe pięćset lat od czasu powstania i sto lat badań nie uczyniło jej mniej bezużyteczną. – Cóż, dzisiaj nie była bezużyteczna – zauważyłam, splatając ręce na piersi. – Skąd wiedziałaś, ile użyć rozmarynu? – spytał. – I cytryny? – W tabelach podałeś najrozmaitsze dawki! – odparłam. – Pomyślałam, że ilość nie ma znaczenia. – W tabelach są zapisane nieudane próby, ty kretynko! – wrzasnął. – Żadna z tych proporcji nie
zadziałała: ani samoistnie, ani jako domieszka, ani z żadnym zaklęciem. Co zrobiłaś? Spojrzałam na niego ze zdumieniem. – Wzięłam tyle składników, żeby ładnie pachniały, i namoczyłam je, żeby wzmocnić ich działanie. I wypowiedziałam zaklęcie zapisane na tej stronie. – Tu nie ma żadnego zaklęcia! – rzekł. – Tylko dwie zwykłe sylaby bez żadnej mocy… – Śpiewane dostatecznie długo, miały magiczny wpływ – powiedziałam. – Nuciłam je na melodię Sto lat – dodałam. Jeszcze bardziej poczerwieniał i zesztywniał. Przez następną godzinę wypytywał mnie o najdrobniejsze szczegóły tego, jak rzuciłam zaklęcie, i coraz bardziej się złościł, bo niewiele mogłam mu wyjaśnić. Chciał znać każdą sylabę i wiedzieć, ile razy ją powtórzyłam, jak blisko byłam jego ręki, ile wzięłam gałązek rozmarynu i skórek cytryny. Starałam się odpowiadać na jego pytania, ale czułam, że to daremny trud. – W sumie to wszystko nie ma znaczenia – wypaliłam w końcu, gdy gniewnie notował na kartkach. Podniósł głowę i obrzucił mnie złowrogim spojrzeniem, lecz mimo to dodałam nieskładnie, ale z przekonaniem: – To po prostu… droga, którą poszłam. A dróg jest wiele. – Machnięciem ręki wskazałam jego notatki. – Próbujesz znaleźć drogę tam, gdzie jej nie ma. To jak… jak chodzenie po lesie – powiedziałam pospiesznie. – Musisz przedostać się przez krzaki i chaszcze, za każdym razem inną drogą – zakończyłam triumfalnie, zadowolona, że znalazłam tak zadowalająco jasne wyjaśnienie. On rzucił pióro na stolik i gniewnie opadł na krzesło. – Nonsens – powiedział niemal błagalnie, a potem ze zniechęceniem spojrzał na swoją rękę, jakby wolał znów się rozchorować niż przyznać, że może się mylić. Przeszył mnie gniewnym wzrokiem, kiedy mu to powiedziałam. Ja też byłam już zirytowana, spragniona i głodna, wciąż w obszarpanej samodziałowej sukience Krystyny, która wisiała na mnie jak na kiju i nie chroniła przed chłodem. Miałam dość, więc wstałam, nie zważając na jego minę. – Schodzę do kuchni – oznajmiłam. – Świetnie – warknął i pomaszerował do swojej biblioteki. Nie mógł jednak znieść nierozwiązanego problemu. Zanim ugotowałam rosół, Smok znów pojawił się przy kuchennym stole, niosąc następny tomik oprawiony w jasnoniebieską skórę z dużymi i eleganckimi srebrnymi tłoczeniami. Położył go obok deski do krojenia. – Oczywiście – rzekł stanowczo. – Masz zdolności uzdrowicielskie i dlatego intuicyjnie dobrałaś właściwe zaklęcie, chociaż nie pamiętasz szczegółów. To by wyjaśniało twoją nieudolność; uzdrawianie jest odrębną dziedziną magii. Spodziewam się, że poczynisz znacznie szybsze postępy,
kiedy skupimy uwagę na sztuce uzdrawiania. Zaczniemy od rzucania prostych uroków Groshno. Wziął do ręki książkę. – Nie, nic z tego, dopóki nie zjem śniadania – oznajmiłam, nie przerywając pracy. Kroiłam marchewkę. Wymamrotał pod nosem coś o upartych idiotkach. Zignorowałam to. Był jednak na tyle zadowolony, że usiadł i zjadł miskę zupy, którą mu podałam, z grubą pajdą wiejskiego chleba, który upiekłam… zaledwie przedwczoraj, jak sobie uświadomiłam; nie było mnie w wieży tylko przez jeden dzień i noc. A wydawało się, że minęło tysiąc lat. – Co się stało z chimerą? – zapytałam przy jedzeniu. – Na szczęście Włodzimierz nie jest głupcem – rzekł Smok, ocierając usta wyczarowaną serwetką. Dopiero po chwili zrozumiałam, że mówi o baronie. – Po wysłaniu posłańca zwabił stwora bliżej granicy, podsuwając mu cielęta i każąc swoim pikinierom zagradzać mu drogę w każdym innym kierunku. Stracił dziesięciu, ale zdołał skierować chimerę w miejsce odległe o niecałą godzinę jazdy od przełęczy. Udało mi się zabić ją szybko. Była mała, mniejsza nawet od kucyka. Miał dziwnie ponurą minę. – To chyba dobrze? – powiedziałam. Spojrzał na mnie z irytacją. – To był podstęp – prychnął, jakby powinno to być oczywiste dla każdego myślącego człowieka. – Miałem być daleko, kiedy zaraza obejmie i pochłonie cały Dwiernik. Spojrzał na swoją rękę, otwierając i zaciskając dłoń. Zmienił koszulę na tę z jasnozielonej wełny, ze złotymi zapinkami w mankietach. Rękaw zakrywał przedramię; zastanawiałam się, czy została mu blizna. – Zatem – podjęłam – dobrze zrobiłam, że tam poszłam? Zrobił minę tak kwaśną jak mleko pozostawione w lecie na słońcu. – Jeśli można tak powiedzieć po tym, jak w jeden dzień zużyłaś moje najcenniejsze eliksiry, które gromadziłem pięćdziesiąt lat. Nie przyszło ci do głowy, że gdyby można ich tak rozrzutnie używać, dałbym pół tuzina buteleczek sołtysom wszystkich wiosek i oszczędził sobie trudu odwiedzania waszej doliny? – Nie mogą być więcej warte niż ludzkie życie – odpaliłam. – Życie jakiegoś człowieka nie jest warte życia stu innych ludzi, którzy umrą za trzy miesiące – rzekł. – Słuchaj, głupia dziewucho, właśnie oczyszczam jedną butelkę serca ognia. Zacząłem to robić
sześć lat temu, kiedy króla było stać na to, żeby dać mi potrzebne do tego złoto, a skończę za cztery. Jeśli zużyjemy cały zapas wcześniej, czy myślisz, że Rusja łaskawie powstrzyma się od spalenia naszych pól, wiedząc, że skoro nie możemy im się zrewanżować tym samym, będziemy głodować i prosić o pokój? Równie kosztowny będzie brak pozostałych eliksirów, które zużyłaś. Tym bardziej że na każdych dwóch naszych czarodziejów, którzy potrafią sporządzać takie eliksiry, Rusja ma trzech. – Przecież nie prowadzimy wojny! – zawołałam. – Na wiosnę będziemy prowadzić – rzekł – jeśli usłyszą balladę o sercu ognia, zamienianiu w kamień oraz rozrzutności i pomyślą, że mają nad nami przewagę. – Zamilkł, a potem dodał posępnie: – Lub jeśli usłyszą balladę o uzdrowicielce tak zręcznej, że może uleczyć zarazę Boru, i pomyślą, że uzyskamy nad nimi przewagę, kiedy zakończysz naukę. Przełknęłam ślinę i spojrzałam w moją miskę z zupą. Wydawało się to nierealne, kiedy mówił o Rusji wypowiadającej nam wojnę z mojego powodu, z powodu tego, co zrobiłam lub co ich zdaniem mogłabym zrobić. Znów jednak przypomniałam sobie strach wywołany widokiem ognisk palących się pod jego nieobecność i świadomością tego, jak niewiele mogę zrobić, żeby pomóc tym, których kocham. Nadal nie żałowałam, że wzięłam te eliksiry, ale nie mogłam już udawać, że nie ma żadnego znaczenia, czy nauczę się choćby jednego prostego zaklęcia. – Czy myślisz, że zdołam pomóc Jerzemu, kiedy się nauczę? – zapytałam Smoka. – Pomóc zarażonemu człowiekowi? – Smok zmarszczył brwi. Zaraz jednak niechętnie przyznał: – Teoretycznie mnie też nie mogłaś pomóc. Podniosłam miskę i wypiłam resztę zupy, po czym odstawiłam ją i spojrzałam na niego nad poplamionym i nierównym kuchennym stołem. – W porządku – powiedziałam ponuro. – Zaczynajmy. Niestety, chęć nauczenia się czarów to nie to samo, co ich sprawne rzucanie. Rzucanie prostych uroków Groshno okropnie mnie męczyło, a zaklęcia Metrodory pozostały dla mnie zagadką. Po kolejnych trzech dniach męczarni Smok przeszedł do zaklęć uzdrawiających, które wydawały mi się równie dziwaczne i nieprzyjemne jak wszystkie inne. Następnego dnia zeszłam do biblioteki, trzymając w dłoni tę podniszczoną książeczkę, i położyłam ją na stole przed nim, na co on zmarszczył brwi. – Dlaczego nie uczysz mnie z tej? – zapytałam. – Dlatego, że się nie nadaje – warknął. – Ledwie zdołałem skodyfikować w czytelny sposób najprostsze czary, ale nie ważniejsze zaklęcia. Chociaż słynna, jest praktycznie bezwartościowa. – Jak to słynna? – zdziwiłam się, a potem spojrzałam na książkę. – Kto ją napisał? Znów zmarszczył brwi.
– Jaga – powiedział, a ja na moment zastygłam i zamilkłam. Baba Jaga umarła dawno temu, ale niewiele było o niej ballad, a te nieliczne minstrele śpiewali rzadko, tylko w lecie i za dnia. Umarła i została pochowana przed pięciuset laty, ale to nie powstrzymało jej przed pojawieniem się w Rusji zaledwie czterdzieści lat temu, na chrzcinach nowo narodzonego księcia. Zamieniła sześciu próbujących ja zatrzymać gwardzistów w ropuchy, uśpiła dwóch czarodziejów, podeszła do kołyski i ze zmarszczonymi brwiami spojrzała na niemowlę. Potem się wyprostowała. – Czas mi się poprzestawiał – oznajmiła z irytacją, zanim znikła w wielkiej chmurze dymu. Tak więc śmierć nie wykluczała jej ewentualnego powrotu w celu odzyskania tej książki, ale Smok tylko jeszcze bardziej się rozzłościł na widok mojej miny. – Przestań się zachowywać jak sześcioletnie dziecko. Wbrew powszechnym wyobrażeniom ona naprawdę nie żyje i nawet jeśli wcześniej podróżowała w czasie, to zapewniam cię, że miała po temu ważniejsze powody niż podsłuchiwanie, co o niej plotkują. Co do tej książki, to zdobycie jej kosztowało mnie wiele trudu i pieniędzy. I gratulowałem sobie tego nabytku, dopóki nie zrozumiałem, jak jest niekompletna. Najwyraźniej miała tylko odświeżać pamięć, bo nie zawiera żadnych szczegółowych zaklęć. – Te cztery, które wypróbowałam, działały doskonale – powiedziałam, a on popatrzył na mnie ze zdumieniem. Nie wierzył mi, dopóki nie kazał mi rzucić niektórych zaklęć Jagi. Wszystkie były podobne: kilka słów, kilka gestów, trochę ziół i innych rzeczy. Żadne z nich nie miało decydującego znaczenia, a słowa nie były ułożone w określonej kolejności. Teraz rozumiałam, dlaczego uważał, że tych zaklęć nie da się nauczyć, ponieważ nawet kiedy już je rzuciłam, nie potrafiłam sobie przypomnieć, jak to zrobiłam, a tym bardziej nie mogłam wyjaśnić kolejnych kroków, ale wypowiadanie ich było dla mnie nieopisaną ulgą po tych sztywnych, zbyt skomplikowanych formułkach, których on mnie uczył. Mój pierwszy opis okazał się trafny. Miałam wrażenie, że idę przez las, którego nigdy wcześniej nie widziałam, a słowa Jagi przypominały wskazówki innej doświadczonej kobiety, która gdzieś przede mną wołała do mnie: „Na północnym zboczu są jagody”, „Pod brzozami rosną kozaki” lub „Na lewo jest przejście między kępami jeżyn”. Nie interesowało jej to, czy zbiorę te jagody; ona tylko wskazywała mi właściwy kierunek i pozwalała mi samej odnaleźć do nich drogę. Smoka denerwowało to tak, że prawie było mi go żal. W końcu ograniczał się do stania nade mną, gdy rzucałam ostatnie zaklęcie, i notowania najdrobniejszych szczegółów tego, co robiłam, nawet kichnięcia, gdy użyłam za dużo cynamonu, a później próbował sam to powtórzyć. Dziwnie było go obserwować. Jakbym z opóźnieniem patrzyła na schlebiające odbicie w lustrze: robił wszystko dokładnie tak jak ja, ale zręczniej, z idealną precyzją wymawiając każdą wymamrotaną przeze mnie sylabę, lecz zanim doszedł do połowy, już wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Korciło mnie, żeby mu to powiedzieć. Spojrzał na mnie gniewnie, więc zrezygnowałam i pozwoliłam, by wpuścił się w maliny, bo tak o tym myślałam. – Nie powinieneś był mówić miko – zauważyłam, kiedy skończył i zupełnie nic się nie stało.
– Ty powiedziałaś! – warknął. Bezradnie wzruszyłam ramionami. Nie wątpiłam, że miał rację, chociaż szczerze mówiąc, zupełnie tego nie pamiętałam. To jednak nie było na tyle ważne, żeby to zapamiętywać. – Kiedy ja to mówiłam, tak było dobrze – wyjaśniłam mu – ale nie wtedy, kiedy ty to powiedziałeś. To tak, jakbyś szedł tą samą ścieżką, ale tymczasem upadło na nią drzewo lub wyrósł na niej żywopłot, a ty mimo to uparłeś się, żeby tamtędy przejść, zamiast obejść… – Tam nie ma żadnych żywopłotów! – wrzasnął. – To chyba skutek – dodałam w zadumie, jakbym mówiła sama do siebie – zbyt długiego przebywania w samotności i czterech ścianach. Zapomina się, że nie wszystkie rzeczy zostają tam, gdzie się je położy. Zapienił się i kazał mi wyjść. Muszę przyznać, że wprawdzie boczył się do końca tygodnia, ale potem wygrzebał ze swojej biblioteki niewielki zbiór innych magicznych ksiąg, zakurzonych i nieczytanych, pełnych niechlujnych zaklęć podobnych do tych z notatnika Jagi. Wszystkie były dla mnie jak najmilsi przyjaciele. Przejrzał je i wyszukał odniesienia do nich w innych swoich księgach, po czym uzbrojony w tę wiedzę wytyczył mi kierunek dalszej nauki i ćwiczeń. Przestrzegł mnie przed wszelkimi niebezpieczeństwami związanymi z zaawansowaną magią: powiedział o wyrywających się spod kontroli i szalejących zaklęciach, o zatraceniu się w magii i pozostaniu w niej niczym w realistycznym śnie, aż ciało umrze z pragnienia, o zaklęciach przekraczających magiczne umiejętności rzucającego i wysysających je z niego do cna. Chociaż nadal nie rozumiał, jak działa ta magia, która mi odpowiadała, stał się moim zażartym krytykiem i wymagał, żebym z góry mówiła mu, co zamierzam osiągnąć, a kiedy nie potrafiłam dokładnie przewidzieć skutków zaklęcia, kazał mi je wielokrotnie powtarzać, aż mogłam to zrobić. Krótko mówiąc, starał się uczyć mnie, najlepiej jak umiał, i kierować moją wędrówką na oślep przez ten nowy las, chociaż dla niego też był to obcy teren. Nadal z niechęcią odnosił się do mojego sukcesu, nie z zazdrości, ale dla zasady; jego poczucie ładu obrażał fakt, że moje chaotyczne czary rzeczywiście działają, i marszczył brwi zarówno wtedy, gdy dobrze sobie radziłam, jak i wtedy, gdy popełniłam jakiś ewidentny błąd. Po miesiącu tego szkolenia patrzył na mnie gniewnie, gdy usiłowałam wyczarować złudzenie kwiatu. – Nie rozumiem – powiedziałam, a tak naprawdę wyjęczałam, bo okazało się to absurdalnie trudne. Rezultaty trzech pierwszych prób wyglądały jak zrobione z bawełnianych gałganów. Teraz zdołałam stworzyć dziką różę, nawet dość przekonujące złudzenie, dopóki nie próbowało się jej powąchać. – Znacznie łatwiej wyhodować prawdziwy kwiat, więc po co się męczyć? – To kwestia skali – powiedział. – Zapewniam cię, że o wiele łatwiej stworzyć złudzenie armii niż prawdziwe wojska. Jak to możliwe, że to w ogóle działa? – wypalił nagle, jak zawsze gdy nie mógł już znieść tej mojej dziwacznej magii. – Wcale nie rzuciłaś zaklęcia, nic nie powiedziałaś, nie
kiwnęłaś palcem… – A mimo to rzucam czary. Bardzo silne czary – dodałam smutno. Pierwsze zaklęcia, przy których nie czułam się tak, jakby wyrywano mi zęby, były taką ulgą, że prawie uznałam, że najgorsze minęło i teraz, gdy już rozumiem, jak magia powinna działać – cokolwiek mówił o tym Smok – wszystko będzie łatwe. No cóż, wkrótce przekonałam się, że tak nie jest. Desperacja i strach były podłożem moich pierwszych sukcesów, a następne próby były równie trudne jak rzucanie tych pierwszych uroków, których usiłował mnie nauczyć, prostych zaklęć, które jego zdaniem powinnam opanować bez trudu. Gdyż teraz te pierwsze istotnie opanowałam z łatwością, a wtedy bezlitośnie kazał mi rzucać prawdziwe zaklęcia i wszystko znów stało się… jeśli nie tak nieznośne, to co najmniej nadzwyczaj trudne. – Jak rzucasz te czary? – wycedził przez zęby. – Znalazłam właściwą drogę! – odparłam. – I po prostu trzymam się jej. Nie… nie czujesz tego? – spytałam nagle i wyciągnęłam do niego rękę, w której trzymałam kwiat. Zmarszczył brwi i ujął go w dłonie, a potem rzekł: „Vadiya rusha ilikad tuhi” i dołożył drugie złudzenie do mojego. Druga róża pojawiła się obok mojej – i ta jego, co łatwo było przewidzieć, miała trzy kręgi idealnych płatków i delikatny zapach. – Spróbuj taką zrobić – rzekł z roztargnieniem, lekko poruszając palcami, i stopniowo upodobniliśmy te iluzje tak, że niemal nie można było ich odróżnić. – Ach! – powiedział nagle, gdy zaczęłam dostrzegać jego magię, ów dziwny mechanizm leżący na jego stoliku, z lśniącymi i poruszającymi się częściami. Pod wpływem impulsu spróbowałam dopasować nasze magie; wyobraziłam sobie jego czary jako młyńskie koło, a moje jako pędzącą i obracającą je wodę. – Co ty… – zaczął, a wtedy nagle z dwóch róż zrobiła się jedna i zaczęła rosnąć. I nie tylko ta róża; pnącza zaczęły piąć się po wszystkich regałach, oplatając starożytne księgi i wychodząc przez okno; wysokie smukłe kolumny tworzące łuk portalu drzwi znikły w gąszczu brzóz rozkładających długie i palczaste liście; mchy i fiołki wyrosły z podłogi, a paprocie rozwijały swe delikatne łodyżki. Wszędzie rozkwitły kwiaty, jakich nigdy nie widziałam, dziwne zwisające kielichy lub sterczące i jaskrawo zabarwione, i komnatę wypełnił ich słodki aromat, a także zapach zgniecionych liści i wonnych ziół. Rozglądałam się wokół z radosnym podziwem, a magia wciąż płynęła ze mnie swobodnie. – O tym mówiłeś? – zapytałam Smoka. To naprawdę wcale nie było trudniejsze od wyczarowania jednego kwiatu. On jednak bez słowa patrzył na gąszcz kwiecia wokół nas, równie zdziwiony jak ja. Potem spojrzał na mnie, zaskoczony i chyba po raz pierwszy zdezorientowany, jakby natknął się na coś zupełnie nieoczekiwanego. Długimi smukłymi dłońmi obejmował moje dłonie i oboje razem trzymaliśmy różę. Magia śpiewała we mnie i przeze mnie; czułam pomruk jego mocy nucącej tę samą piosenkę. Nagle oblał mnie żar i poczułam się dziwnie nieswojo. Wyrwałam dłonie z jego uścisku.
Rozdział 7
Unikałam go przez cały następny dzień, co było głupie, i za późno zrozumiałam, że udało mi się to tylko dlatego, że on też mnie unikał, choć dotychczas nigdy nie pozwolił mi opuścić żadnej lekcji. Nie chciałam się zastanawiać nad powodem. Usiłowałam udawać, że to nic nie oznacza, że po prostu oboje chcieliśmy odpocząć od moich żmudnych ćwiczeń. W nocy jednak nie mogłam zasnąć i następnego ranka zeszłam do biblioteki zaspana i zdenerwowana. Nie popatrzył na mnie, kiedy weszłam. – Na początek fulmkea, strona czterdziesta trzecia – rzekł tylko. Było to zupełnie inne zaklęcie i przez cały czas pochylał głowę nad swoją książką. Chętnie schroniłam się w bezpiecznej rutynie moich ćwiczeń. Prawie nie odzywaliśmy się do siebie przez cztery dni i zapewne przez miesiąc nie zamienilibyśmy więcej niż kilka słów dziennie, gdyby zostawiono nas w spokoju. Jednak rankiem czwartego dnia pod wieżę zajechały sanie i kiedy wyjrzałam przez okno, zobaczyłam Borysa, ale nie samego; przywiózł matkę Kasi, Wensę, która kuliła się na siedzeniu, unosząc do mnie okrytą chustą głowę oraz bladą i owalną twarz. Od tamtej nocy nie widziałam nikogo z Dwiernika. Danka odesłała serce ognia z powrotem do Olszanki, pod niechętną eskortą zebraną we wszystkich wioskach doliny, którym przekazano wiadomość. Przybyli gromadą do wieży cztery dni po tym, jak wróciłam do niej ze Smokiem. Wykazali odwagę, ci kmiecie i rzemieślnicy, którzy przybyli stawić czoło niewyobrażalnemu koszmarowi i nie mogli uwierzyć, że Smok został uzdrowiony. Burmistrz Olszanki odważył się nawet zażądać, żeby Smok pokazał ranę miejskiemu medykowi. Smok niechętnie usłuchał, podwinął rękaw i pokazał ledwie widoczną białą bliznę, jedyny ślad po ranie, a nawet pozwolił medykowi utoczyć kroplę krwi z czubka swojego palca; okazała się czysta, czerwona. Poza tym jednak przyprowadzili także starego księdza w fioletowej szacie, żeby go pobłogosławił, co strasznie rozwścieczyło Smoka. – Po co, do licha, dałeś się namówić na ten idiotyzm? – zapytał księdza, którego najwyraźniej znał. – Pozwoliłem ci pobłogosławić tuzin ofiar zarazy. Czy któraś z nich wypuściła różane pączki albo nagle oznajmiła, że jest uzdrowiona i zbawiona? Co właściwie przyniosłyby modlitwy, gdybym naprawdę był zarażony? – Zatem jesteś zdrowy – rzekł sucho ksiądz i w końcu wszyscy w to uwierzyli, a burmistrz z ogromną
ulgą oddał serce ognia. Oczywiście mojemu ojcu i braciom nie pozwolono przyjść, ani nikomu z mojej wioski, kto mógłby być zrozpaczony, gdyby widział, jak płonę. Ci zaś, którzy przybyli, patrzyli na mnie stojącą u boku Smoka, i nie wiem, jak nazwać to, co dostrzegłam w ich oczach. Znów miałam na sobie wygodne zwyczajne suknie, lecz pomimo to na koniec spoglądali na mnie może i nie wrogo, ale też nie tak jak na córkę drwala z Dwiernika. Raczej tak, jak ja z początku patrzyłam na księcia Marka. Spoglądali na mnie i widzieli postać z opowieści, która może przejeżdżać przez wieś i na którą można się gapić; już nie byłam częścią ich życia. Skuliłam się pod ich wzrokiem i z ulgą wróciłam do wieży. Tego dnia zaniosłam książkę Jagi do biblioteki na dole i zażądałam, żeby Smok przestał udawać, że mam jakieś nadzwyczajne umiejętności uzdrawiania, i pozwolił mi uczyć się takiej magii, jaką mogę się posługiwać. Nie próbowałam napisać listu, chociaż Smok pewnie pozwoliłby mi go wysłać. Co miałabym napisać? Byłam w domu i nawet uratowałam wieś, ale to już nie było moje miejsce; nie mogłam pójść tańczyć na placu z moimi przyjaciółmi, tak samo jak przed sześcioma miesiącami nie mogłam wmaszerować do biblioteki Smoka i usiąść przy jego stole. Kiedy jednak zobaczyłam twarz Wensy, nawet z wysokiego okna biblioteki, nie myślałam o tym wszystkim. Zostawiłam zaklęcie niedokończone i zawieszone w powietrzu, czego wielokrotnie przykazywał mi nigdy nie robić, po czym zbiegłam po schodach. Wołał coś za mną, ale nie słuchałam go, ponieważ Wensy nie byłoby tutaj, gdyby Kasia mogła przyjechać. Zbiegłam po kilku ostatnich schodach do wielkiej sali i tylko na moment przystanęłam przed drzwiami. – Irronar, irronar – zawołałam. Było to proste zaklęcie do rozplątywania splątanych nici, ponadto wypowiedziane zbyt rozwlekle, ale poparłam je energicznym uderzeniem mocy, jakbym chciała utorować sobie drogę przez gąszcz, zamiast tracić czas na obchodzenie go. Drzwi podskoczyły, jakby zaskoczone, i otworzyły się przede mną. Wytoczyłam się za nie na nagle miękkich nogach – bo jak Smok lubił mi powtarzać zjadliwie, nie bez powodu potężniejsze zaklęcia są także bardziej skomplikowane – ale odzyskałam równowagę i złapałam Wensę za ręce, które uniosła, żeby zapukać w drzwi. Twarz miała zapłakaną, włosy wymykały się z grubego warkocza i w nieładzie opadały na plecy, odzienie, nocna koszula i szlafrok, było podarte i brudne. – Agnisiu – odezwała się, tak mocno ściskając moje dłonie, że niemal nie czułam ich i tego, że wbija w nie paznokcie. – Agnisiu, musiałam tu przyjść. – Mów – powiedziałam. – Zabrały ją dziś rano, kiedy poszła po wodę – oznajmiła Wensa. – Były trzy. Trzy włóczykije – wyjaśniła łamiącym się głosem. To była niedobra wiosna, kiedy jakiś włóczykij wyszedł z Boru i zaczął porywać ludzi, jakby zrywał owoce. Kiedyś widziałam jednego, daleko i między drzewami; niczym ogromny patyczak był niemal
niewidoczny w poszyciu, długoręki, długonogi i okropny, więc gdy się poruszył, cofnęłam się z dreszczem zgrozy. Włóczykije miały kończyny jak konary, z długimi rozgałęzionymi palcami. Skradały się przez las, znajdowały sobie miejsca przy uczęszczanych ścieżkach, źródłach wody i polanach, po czym czekały w bezruchu. Jeśli ktoś znalazł się w zasięgu ich rąk, nie było dla niego ratunku, chyba że w pobliżu było wielu mężczyzn z toporami i ogniem. Kiedy miałam dwanaście lat, dopadli jednego włóczykija pół mili od Zatoczka, małej osady na samym końcu doliny, niedaleko skraju Boru. Włóczykij złapał dziecko, małego chłopca, który niósł matce wiadro z wodą potrzebną do prania; zauważyła to i wrzasnęła. W pobliżu były inne kobiety, które podniosły alarm i spowolniły ucieczkę stwora. W końcu zatrzymali go kręgiem ognia, ale i tak cały dzień trwało porąbanie potwora na kawałki. Włóczykij złamał dziecku rękę i nogi, które ściskał, a puścił je dopiero wtedy, kiedy rodzina zdołała rozciąć jego gruby jak pień tułów i odrąbać mu kończyny. Nawet wtedy trzeba było trzech silnych mężczyzn, żeby odgiąć paluchy stwora, a dzieciakowi zostały na rękach i nogach blizny przypominające odcisk kory dębu. Ci, których włóczykije porwały do Boru, mieli mniej szczęścia. Nie wiedzieliśmy, co się tam z nimi działo, ale czasem wracali odmienieni w najgorszy możliwy sposób: uśmiechnięci i zadowoleni, pozornie zdrowi. Wydawali się zupełnie normalni każdemu, kto nie znał ich dobrze, i mogłeś rozmawiać z takim przez cały dzień, nie zauważając, że coś z nim jest nie w porządku, dopóki nie złapałeś za nóż, żeby odciąć sobie dłoń oraz język i wyłupić oczy, podczas gdy on przez cały czas mówił coś z okropnym uśmiechem. A potem brał ten nóż i szedł do twojej chaty, do twoich dzieci, gdy ty leżałeś na zewnątrz ślepy, dławiąc się krwią i nie mogąc nawet krzyczeć. Jeśli włóczykije porwały kogoś z naszych bliskich, mogliśmy tylko mieć nadzieję, że umarł, a i to mogła być tylko nadzieja. Nigdy nie wiedzieliśmy na pewno, dopóki któryś z nich przyszedł i nie okazało się, że nie umarł, a wtedy trzeba było go zabić. – Nie Kasia – powiedziałam. – Tylko nie Kasia. Wensa pochyliła głowę. Roniła łzy na moje ręce, które wciąż ściskała w żelaznym uścisku. – Proszę, Agnisiu. Proszę – wykrztusiła ochryple, bezradnie. Wiedziałam, że nigdy nie przyszłaby tutaj prosić Smoka o pomoc; wiedziała, że to nic nie da. Przyszła jednak do mnie. Nie mogła powstrzymać łez. Wprowadziłam ją do środka, do niewielkiej sieni, a Smok ze zniecierpliwieniem wszedł do komnaty i podał jej coś do picia. Skuliła się, kryjąc twarz, dopóki ja nie podałam jej kubka. Po wypiciu napoju niemal natychmiast się uspokoiła i jej twarz się wygładziła; pozwoliła mi zaprowadzić się do mojej małej komnaty na górze i położyć na łóżku. Leżała nieruchomo z otwartymi oczami. Smok stał w progu, obserwując nas. Pokazałam mu medalion, który Wensa nosiła zawieszony na szyi. – Jest w nim kosmyk włosów Kasi.
Wiedziałam, że odcięła go wieczorem w dniu poprzedzającym wybór, sądząc, że Wensa nie będzie miała żadnej innej pamiątki po córce. – Gdybym użyła loytalal… Przecząco pokręcił głową. – I jak myślisz, co znajdziesz poza uśmiechniętym trupem? Ta dziewczyna jest zgubiona. – Ruchem głowy wskazał Wensę, która zamknęła oczy. – Uspokoi się, jak się prześpi. Powiedz woźnicy, żeby wrócił rano i zabrał ją do domu. Odwrócił się i wyszedł, a najgorsze było to, że powiedział to tak rzeczowo. Nie warknął na mnie ani nie nazwał głupią; nie oświadczył, że nie powinnam ryzykować, że stanę się kolejną ofiarą Boru, próbując ratować życie wieśniaczce. Nie uznał mnie za idiotkę upojoną sukcesem, jakim było użycie eliksirów czy wyczarowanie kwiatów, i na tej podstawie przekonaną, że zdołam ocalić kogoś porwanego przez Bór. „Ta dziewczyna jest zgubiona”. Wydawał się nawet tym zasmucony na swój sposób. Siedziałam przy Wensie, zdrętwiała i zziębnięta, trzymając na podołku jej zaczerwienioną i stwardniałą od ciężkiej pracy rękę. Na zewnątrz zapadał zmrok. Jeśli Kasia jeszcze żyła, to była w Borze i patrzyła, jak słońce zachodzi, a światło dnia gaśnie za zasłoną listowia. Ile trzeba czasu, żeby zmienić kogoś w pustą skorupę? Myślałam o Kasi w mocy włóczykijów, o ich długich palcach zaciśniętych na jej rękach i nogach, o Kasi, która zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje i co się z nią stanie. Zostawiłam śpiącą Wensę i zeszłam do biblioteki. Smok przeglądał jedną z opasłych ksiąg, w których robił notatki. Stanęłam w progu, patrząc na jego plecy. – Wiem, że jest ci bliska – rzucił przez ramię. – Jednak to żadna przysługa dawać złudną nadzieję. Nic nie powiedziałam. Księga zaklęć Jagi leżała na stole, mała i podniszczona. W tym tygodniu studiowałam tylko zaklęcia ziemi: fulmkea, fulmedesh, fulmishta, solidne i trwałe, tak odmienne od magii powietrza, ognia i iluzji, jak tylko mogą być czary. Za plecami Smoka wzięłam tę książkę i wsunęłam ją do kieszeni, a potem odwróciłam się i cicho zeszłam po schodach. Borys wciąż czekał na zewnątrz, z ponurą miną; oderwał wzrok od okrytych kocami koni, kiedy wyszłam z wieży. – Zawieziesz mnie do Boru? – zapytałam. Skinął głową, a ja wsiadłam na jego sanie i okryłam się kocami, kiedy szykował konie do drogi. Usiadł na koźle i kazał im ruszać, szarpnąwszy lejce. Sanie pomknęły po śniegu. Tej nocy księżyc stał wysoko na niebie, pełny i piękny, oblewając śnieg wokół swym niebieskim światłem. Gdy jechaliśmy, otworzyłam książkę Jagi i znalazłam zaklęcie wydłużające kroki. Cicho zanuciłam je koniom, one nastawiły uszy i wiatr wzmógł się i nasilił, smagając moje policzki
i wyciskając łzy z oczu. Skute lodem Wrzeciono było jak jasna srebrzysta droga biegnąca wzdłuż traktu, a na wschodzie przed nami niska smuga cienia powoli rosła, aż zaniepokojone konie zwolniły i zatrzymały się bez żadnego polecenia czy pociągnięcia za lejce. Świat znieruchomiał. Przystanęliśmy w niewielkiej kępie sosen. Za pasem dziewiczego śniegu rozpościerał się Bór. Raz w roku, gdy przychodziła odwilż, Smok zabierał wszystkich nieżonatych i ponadpiętnastoletnich mężczyzn na skraj Boru. Wypalał wzdłuż niego pas ziemi, a mężczyźni podążali za nim, posypując pogorzelisko solą, żeby nic tam nie wyrosło ani się nie zakorzeniło. We wszystkich naszych wioskach widzieliśmy unoszące się chmury dymu. Widzieliśmy je także po drugiej stronie Boru, w odległej Rusji, i wiedzieliśmy, że oni robią to samo. Ogień jednak zawsze gasł, gdy docierał do cienia zalegającego pod drzewami. Zeszłam z sań. Borys spojrzał na mnie, jego twarz zdradzała napięcie i lęk. – Zaczekam – powiedział jednak, chociaż wiedziałam, że nie powinien. Bo jak długo miał czekać? I na co? Czekać tutaj, na samym skraju Boru? Pomyślałam o moim ojcu, który czekałby na Martę, gdybym to ja znalazła się na miejscu Kasi. Potrząsnęłam głową. Jeśli zdołam wyprowadzić stamtąd Kasię, zapewne zawiozę ją do wieży. Miałam nadzieję, że zaklęcie Smoka nas wpuści. – Jedź do domu – poleciłam, a potem zapytałam, bo nagle zapragnęłam się tego dowiedzieć: – Czy Marta dobrze się ma? Skinął głową. – Wyszła za mąż – powiedział, zawahał się i dodał: – Spodziewa się dziecka. Pamiętałam ją z dnia wyboru przed pięcioma miesiącami, jej czerwoną suknię, piękne czarne warkocze i bladą przestraszoną twarz. Nie sądziłam, żebyśmy jeszcze kiedykolwiek stały obok siebie: ona, ja i Kasia. Zaparło mi dech i zakłuło w piersiach na myśl o niej siedzącej przy kominku jako młoda mężatka spodziewająca się dziecka. – Cieszę się – wykrztusiłam, nie pozwalając, by zazdrość zamknęła mi usta. Nie żebym pragnęła mieć męża i dziecko; nie chciałam tego, a raczej chciałam tak samo, jak dożyć stu lat: kiedyś, w odległej przyszłości, nie myśląc o szczegółach. Mąż i dziecko jednak oznaczali życie; ona żyła, a ja nie. Nawet jeśli jakimś cudem wyjdę z Boru żywa, nigdy nie będę miała tego, co ona. A Kasia… Kasia być może już nie żyje. Jednak nie zamierzałam wchodzić do Boru z zawiścią. Nabrałam tchu i zdołałam powiedzieć: – Życzę jej łatwego porodu i zdrowego dziecka. I nawet powiedziałam to szczerze; poród to przerażająca rzecz, nawet jeśli jest częścią znanej
rzeczywistości. – Dziękuję – dodałam i odwróciłam się, żeby przejść przez pas pustego terenu do ściany wielkich ciemnych pni. Za plecami usłyszałam pobrzękiwanie uprzęży, gdy Borys pospiesznie zawrócił i odjechał, lecz te dźwięki były stłumione i niebawem ucichły. Nie rozglądałam się, tylko stawiałam krok za krokiem, aż dotarłam do pierwszych gałęzi. Prószył śnieg, miękki i cichy. Medalion Wensy mroził mi dłoń, gdy go otwierałam. Jaga podała pół tuzina różnych zaklęć odnajdujących, prostych i łatwych – najwyraźniej miała skłonność do gubienia rzeczy. – Loytalal – powiedziałam cicho do małego pukla włosów Kasi. „Dobre do znajdowania całości z części” – głosił dopisek pod tym zaklęciem. Para mojego oddechu uniosła się bladą chmurką i odleciała, prowadząc mnie między drzewa. Przeszłam między dwoma pniami i podążyłam za nią w głąb Boru. Spodziewałam się, że będzie straszniejszy. Tymczasem początkowo wyglądał tylko jak bardzo, bardzo stary las. Drzewa były niczym wielkie kolumny mrocznej i bezkresnej sali, oddalone od siebie, z poskręcanymi korzeniami okrytymi ciemnozielonym mchem i paprociami zwiniętymi na noc. Duże blade grzyby stały gromadami jak maszerujące blaszane żołnierzyki. Śnieg nie zalegał pod drzewami, nawet w środku zimy. Cienka warstwa szronu przywarła do liści i gałązek. Słyszałam pohukiwanie sowy w oddali, gdy ostrożnie szłam przez ten las. Księżyc wciąż lśnił na niebie, a jego czysty jasny blask przechodził przez nagie gałęzie. Podążałam za mgiełką mojego oddechu i wyobrażałam sobie, że jestem myszką ukrywającą się przed sowami, myszką szukającą ziarna zboża lub schowanego orzeszka. Kiedy chodziłam do lasu zbierać jeżyny lub grzyby, często śniłam na jawie; pogrążałam się w chłodnym cieniu zieleni, w piosnkach ptaków i żab, w bulgocie strumyka płynącego po kamieniach. Teraz próbowałam robić to samo, stać się częścią tego lasu, niezwracającą niczyjej uwagi. Coś mnie jednak obserwowało. Czułam to coraz wyraźniej z każdym kolejnym krokiem w głąb Boru, niczym ciężkie żelazne jarzmo przygniatające mi barki. Wcześniej spodziewałam się zobaczyć trupy wiszące na każdej gałęzi, wilki skaczące na mnie z cienia. Wkrótce żałowałam, że to nie są wilki, było to bowiem coś gorszego. W Borze było coś, co dostrzegłam w oczach Jerzego, coś żywego, a ja z tym utknęłam w dusznym pomieszczeniu bez okien i drzwi, wciśnięta w kąt. Ta puszcza też miała swoją pieśń, lecz był to okropny śpiew o szaleństwie, furii i rozlewie krwi. Szłam dalej skulona, usiłując być jak najmniejsza. Nagle natknęłam się na strumyk – zaledwie strużkę, zamarzniętą przy obu brzegach i toczącą między nimi swą czarną wodę, widoczną w blasku księżyca padającym przez lukę między drzewami. A po jej drugiej stronie włóczykij pochylał swe dziwne patykowate ciało nad wodą i pił ją ustami przypominającymi pęknięcie. Podniósł ociekającą głowę i spojrzał na mnie. Jego ślepia były jak
otwory w pniu, okrągłe ciemne dziuple, w których mogłyby mieszkać jakieś małe zwierzęta. Z jednej z jego nóg zwisał strzęp zielonego materiału, zaczepiony o sterczący staw. Patrzyliśmy na siebie przez wąską strużkę. – Fulmedesh – przemówiłam drżącym głosem i pod włóczykijem rozwarła się ziemia, pochłaniając jego tylne nogi. Rozpaczliwie i bezgłośnie przebierał pozostałymi odnóżami, próbując się wydostać i wzbijając fontanny wody, lecz ziemia już uwięziła połowę jego ciała i nie mógł się uwolnić. Ja zaś zgięłam się wpół, tłumiąc krzyk bólu. Poczułam się tak, jakby ktoś zdzielił mnie kijem po plecach; Bór zdał sobie sprawę z tego, co zrobiłam. Byłam tego pewna. Już mnie szukał. Wypatruje mnie i wkrótce znajdzie. Musiałam się spieszyć. Przeskoczyłam strumień i pobiegłam za nikłym obłoczkiem mojego zaklęcia, który wciąż płynął przede mną. Włóczykij próbował mnie złapać swymi długimi zdrewniałymi palcami, ale go ominęłam. Przeszłam przez krąg większych pni i znalazłam się na otwartej przestrzeni pokrytej grubą warstwą śniegu i otaczającej małe drzewko. Leżało na niej też drugie drzewo, olbrzymie, o grubym pniu przewyższającym mnie. Kiedy upadło, stworzyło tę polanę, na której środku wyrosło nowe drzewko. Jednak nie takiego samego gatunku. Wszystkie inne drzewa, które widziałam w Borze, należały do znanych mi gatunków, pomimo ciemniejszej kory i nienaturalnie powykręcanych gałęzi: dęby, czarne olchy, wysokie świerki. Takiego drzewa jednak jeszcze nigdy nie widziałam. Już miało tak gruby pień, że nie zdołałabym go objąć rękami, chociaż to olbrzymie nie mogło runąć dawno. Miało gładką szarą korę na dziwnie sękatym pniu i długie konary wyrastające równymi okółkami i tworzące równą modrzewiową koronę. Pomimo zimy jego gałęzie nie były nagie, lecz pokryte mnóstwem suchych i srebrzystych liści, które szeleściły na wietrze. Ten dźwięk zdawał się dobiegać z jakiegoś innego miejsca, jakby tuż poza polem widzenia stali jacyś ludzie i cicho rozmawiali ze sobą. Opar mojego oddechu rozwiał się w powietrzu. Na głębokim śniegu zobaczyłam dziury pozostawione przez nogi włóczykijów i bruzdy wyryte przez ich brzuchy, wszystkie zmierzające do drzewa. Ostrożnie zrobiłam krok w jego kierunku, potem drugi i przystanęłam. Kasia była przywiązana do drzewa. Stała plecami do pnia, a ręce miała związane za nim. Nie dostrzegłam jej od razu, ponieważ już pokryła ją kora. Twarz miała nieco uniesioną, wystającą spod warstwy pokrywającej ją kory. Zobaczyłam jej szeroko otwarte usta, które krzyczały w niemym proteście, gdy kora zamykała się wokół niej. Wydałam zduszony, bezradny okrzyk, podbiegłam tam i wyciągnęłam do niej ręce. Kora twardniała pod moimi palcami, szara, gładka i sztywna, jakby Kasia już została połknięta przez pień i stała się częścią tego drzewa i Boru. Nie mogłam powstrzymać kory, chociaż rozpaczliwie próbowałam chwycić ją i zedrzeć. Przynajmniej jednak zdołałam zerwać mały kawałek z policzka Kasi i wyczułam jej miękką skórę, wciąż ciepłą i żyjącą. Tylko że ledwie dotknęłam ją czubkiem palca, a już kora szybko zakryła otwór i musiałam cofnąć rękę, żeby i mnie nie złapała. Coraz bardziej zrozpaczona, przycisnęłam dłonie do
ust. Wciąż tak mało umiałam. Żadne zaklęcie nie przychodziło mi do głowy, żaden sposób uwolnienia Kasi, żaden czar, który wyczarowałby toporek lub nóż, choć i tak nie było czasu, żeby rozciąć korę. Bór wiedział, że tu jestem; jego mieszkańcy już zmierzali ku mnie, cicho skradając się przez gęstwinę, włóczykije, wilki i jeszcze gorsze stwory. Nagle nabrałam przekonania, że są tu stworzenia, które nigdy nie opuszczają Boru, tak okropne, że nikt ich nigdy nie widział. I szły po mnie. „Kiedy stoisz boso na ziemi, fulmia, wypowiedziane dziesięć razy z przekonaniem, wstrząśnie ziemią aż do korzeni, jeśli masz siłę” – powiedziała mi książka Jagi, a Smok uwierzył w to na tyle, że nie pozwolił mi spróbować tego w pobliżu wieży. Ja miałam pewne wątpliwości co do tego „przekonania”, gdyż nie sądziłam, że mam jakiś powód, żeby wstrząsać ziemią aż do korzeni. Teraz jednak przykucnęłam i zaczęłam odgarniać śnieg, suche gałęzie, zbutwiałe liście i mech, aż dotarłam do zmarzniętej gleby. Wyrwałam z niej duży kamień i zaczęłam raz po raz uderzać nim w ziemię, rozbijając zamarzniętą warstwę i zmiękczając ją śniegiem, który topniał pod moimi palcami, a także gorącymi łzami płynącymi mi przy tym z oczu. Kasia stała nade mną z uniesioną głową i ustami otwartymi w bezgłośnym krzyku, niczym posąg w kościele. – Fulmia – powiedziałam z wbitymi w ziemię palcami, krusząc w nich zmarznięte grudy. – Fulmia, fulmia – nuciłam, choć pozdzierałam paznokcie do krwi i czułam, że ziemia słucha mnie niechętnie. Nawet ona była tu skażona, zatruta, ale splunęłam na nią i wrzasnęłam: – Fulmia! Wyobraziłam sobie, że moja magia spływa w tę ziemię niczym woda, znajdując szczeliny i pęknięcia, rozchodząc się pod moimi rękami, pod moimi mokrymi i zziębniętymi kolanami, a wtedy ziemia zadrżała i poruszyła się. Zadygotała w miejscu, gdzie trzymałam dłonie, i pomogła mi, kiedy zaczęłam ciągnąć za korzenie drzewa. Zamrożona gleba wokół nich zaczęła pękać i osypywać się kawałkami, a wstrząsy rozchodziły się jak fale. Konary nade mną wściekle podrygiwały, jakby przestraszone, a szelest liści zmienił się w cichy szum. Wyprostowałam się, wciąż klęcząc. – Wypuść ją! – wrzasnęłam na drzewo, tłukąc w jego pień ubłoconymi pięściami. – Wypuść ją albo cię obalę! Fulmia! – krzyknęłam z wściekłością, tłukąc pięściami ziemię, a ta unosiła się i falowała jak rzeka wezbrana od deszczu. Magia wylewała się ze mnie strumieniem; zignorowałam wszystkie przestrogi, jakich kiedykolwiek udzielił mi Smok. Byłam gotowa zatracić się w tym i umrzeć tam, żeby zwalić to okropne drzewo; nie wyobrażałam sobie, że mogłabym żyć, zostawiwszy Kasię na żer tego potwora. Wolałabym umrzeć, zabita przez to trzęsienie ziemi, które sama wywołałam, byle tylko zabrać go ze sobą. Szarpałam ziemię, szykując się do otwarcia przepaści, która pochłonie całą naszą trójkę. A wtedy z trzaskiem kry pękającej na wiosnę kora otworzyła się na całej długości w tym miejscu, gdzie trzymała ciało Kasi. Natychmiast zerwałam się i wepchnęłam palce w szparę, poszerzając ją i sięgając po Kasię. Złapałam ją za przegub, za bezwładną i ciężką rękę, i pociągnęłam. Wypadła z tej strasznej pułapki, zginając się wpół jak szmaciana lalka, a ja cofnęłam się i pociągnęłam ją za sobą w śnieg, oburącz obejmując ją w talii. Jej skóra miała trupio blady, niezdrowy kolor, jakby
nigdy nie widziała słońca. Sok pachnący jak wiosenny deszcz spływał zielonymi strużkami po jej ciele. Nie ruszała się. Opadłam przy niej. – Kasiu – powiedziałam, płacząc. – Kasiu. Kora już zamknęła się jak zaszyta w miejscu, gdzie była szpara. Chwyciłam dłonie Kasi w moje, mokre i zabłocone, po czym przycisnęłam je do ust. Były zimne, ale nie tak jak moje; wyczułam w nich ślad życia. Pochyliłam się i wzięłam ją na plecy.
Rozdział 8
Chwiejnie wyszłam z Boru o świcie, niosąc Kasię na plecach jak wiązkę drewna. Bór cofał się przede mną, gdy szłam, jakby bał się sprowokować mnie do ponownego rzucenia zaklęcia. Słowo fulmia odbijało się jak dźwięk dzwonu w mojej głowie, gdy dźwigałam Kasię, wciąż ubłoconymi dłońmi trzymając jej bladą rękę i nogę. W końcu wydostałam się spomiędzy drzew w głęboki śnieg na skraju Boru i upadłam. Wyczołgałam się spod Kasi i przewróciłam ją na plecy. Wciąż miała zamknięte oczy. Jej włosy były wilgotne i przyklejone do czaszki w miejscach, gdzie nasiąkły sokiem. Oparłam jej głowę na moim ramieniu, zamknęłam oczy i wypowiedziałam zaklęcie. Smok czekał na nas w komnacie na piętrze wieży. Z ponurą miną złapał mnie za brodę, żeby podnieść moją głowę i spojrzeć mi w oczy. Odpowiedziałam mu zmęczonym i pustym spojrzeniem, a on przez chwilę patrzył na moją twarz. W drugiej ręce trzymał buteleczkę z jakimś kordiałem. Po długiej chwili odkorkował ją i podał mi. – Wypij to – powiedział. – Wszystko. Podszedł do leżącej na posadzce i wciąż nieruchomej Kasi. Wyciągnął nad nią ręce i gniewnie spojrzał na mnie, kiedy zaprotestowałam i próbowałam go powstrzymać. – Już – warknął – jeśli nie chcesz, żebym natychmiast ją spopielił po to, żeby zająć się tobą. Zaczekał, aż zacznę pić, po czym wymamrotał krótkie zaklęcie, posypując jej ciało jakimś proszkiem. Złocista jak bursztyn sieć otoczyła ją niczym klatka dla ptaków, a on odwrócił się, by popatrzeć, jak piję. Pierwszy łyk był nieopisanie dobry, jakbym połknęła ciepły miód z cytryną na chore gardło. Jednak w miarę jak piłam, żołądek zaczął mi się wywracać od nadmiaru słodyczy. Musiałam przerwać
w połowie. – Nie mogę – wykrztusiłam. – Do dna – powiedział Smok. – A potem jeszcze jedną butelkę, jeśli uznam to za konieczne. Pij. – Zmusiłam się do przełknięcia następnego łyka, a potem kolejnych, aż opróżniłam butelkę. Wtedy złapał mnie za nadgarstki i powiedział: – Ulozishtus sovjenta, megiot kozhor, ulozishtus megiot. Wrzasnęłam; odniosłam wrażenie, że podpalił mnie od środka. Zobaczyłam blask sączący się przez moją skórę, zmieniający moje ciało w jasno płonącą lampę, a kiedy podniosłam ręce, z przerażeniem dostrzegłam poruszające się pod nią niewyraźne cienie. Zapomniawszy o bólu, złapałam kraj sukni i ściągnęłam ją przez głowę. Smok klęknął na podłodze obok mnie. Świeciłam jak słońce, a cienie poruszały się we mnie jak ryby pływające pod lodem w zimie. – Usuń je – powiedziałam. Teraz, kiedy je ujrzałam, nagle też je poczułam, bo pełzały we mnie jak ślimaki. Naiwnie sądziłam, że jestem bezpieczna, ponieważ wyszłam z Boru bez jednego zadrapania, skaleczenia czy ugryzienia. Myślałam, że Smok podejmuje zbyteczne środki ostrożności. Teraz zrozumiałam, że z każdym oddechem wciągałam zarazę unoszącą się w Borze i nie zauważyłam, jak wniknęła we mnie, delikatnie i niepostrzeżenie. – Usuń je… – Próbuję – odparł, ściskając moje przeguby. Zamknął oczy i znów zaczął recytować zaklęcia, cicho i powoli, bez końca, podsycając ten płonący we mnie ogień. Ja wpatrywałam się w okno i wstający za nim świt, starałam się oddychać, choć płonęłam. Strumienie łez płynęły mi po twarzy, parząc policzki. W porównaniu z nimi jego palce na moich przegubach wydawały się dla odmiany chłodne. Cienie pod moją skórą zaczęły się zmniejszać, ich brzegi kruszyły się w świetle, które trawiło je tak, jak woda rozmywa piasek. Śmigały tu i tam, próbując znaleźć jakąś kryjówkę, lecz Smok nie pozwolił światłu nigdzie przygasnąć. Widziałam moje kości i narządy wewnętrzne jako jarzące się w moim ciele kształty, a jednym z nich było serce bijące w mojej piersi. Z każdym uderzeniem biło wolniej. Pojęłam, że problem polega na tym, czy Smok zdoła wypalić we mnie zarazę, zanim ono przestanie bić. Zachwiałam się. Mocno mną potrząsnął i otworzywszy oczy, zobaczyłam, że patrzy na mnie gniewnie; ani na moment nie przestał recytować zaklęcia, ale nie musiał mi nic wyjaśniać. „Nie marnuj mojego czasu, kretynko” – mówiło jego gniewne spojrzenie, więc przygryzłam wargę i starałam się wytrzymać jeszcze chwilę. Ostatnie śmigające we mnie cienie skurczyły się do falujących nitek, a potem znikły, tak cienkie, że już niedostrzegalne. Smok zwolnił tempo recytacji, a potem ją przerwał. Ogień we mnie przygasł, co przyjęłam z niewymowną ulgą. – Wystarczy? – zapytał ponuro.
Otworzyłam usta, żeby powiedzieć „tak, dziękuję”. – Nie – szepnęłam zamiast tego, nagle okropnie przestraszona. Jeszcze czułam w sobie cienie, które poruszały się jak kuleczki rtęci. Gdybyśmy teraz przestali, schowałyby się głęboko w moich żyłach i brzuchu. Zakorzeniłyby się, zaczęły rosnąć i nie przestałyby, aż udusiłyby mnie. Skinął głową. Wyciągnął rękę, wypowiedział słowo i pojawiła się w niej następna buteleczka. Wzdrygnęłam się. Musiał mi pomóc, wlewając eliksir w moje otwarte usta. Przełknęłam go, krztusząc się, a Smok znów zaczął recytować zaklęcie. Znów buchnął we mnie ogień, oślepiający, płonący, parzący. Po trzech kolejnych łykach, z których każdy jeszcze bardziej podsycał ten ogień, byłam prawie pewna. Zmusiłam się do wypicia jeszcze jednego łyka, żeby mieć całkowitą pewność, a potem w końcu niemal z płaczem powiedziałam: – Wystarczy. Tyle wystarczy. On jednak zaskoczył mnie i wmusił we mnie jeszcze jeden łyk, a gdy się zakrztusiłam, zakrył mi dłonią usta i nos i wypowiedział inne zaklęcie, które nie parzyło, lecz zaparło mi dech. Przez pięć okropnych uderzeń serca nie mogłam oddychać, szarpiąc go i spazmatycznie łapiąc powietrze; to było gorsze niż wszystko do tej pory. Patrzyłam na niego, a on nie odrywał ode mnie swych czarnych oczu, niewzruszonych i przenikliwych. Zaczęły pochłaniać cały mój świat, ciemniało mi w oczach i ręce odmawiały mi posłuszeństwa, aż w końcu przestał i moje płuca rozszerzyły się jak miechy, wciągając powietrze. Wydałam gniewny i nieartykułowany okrzyk i odepchnęłam go tak, że runął jak długi na podłogę. Podniósł się, zdoławszy jakoś uratować buteleczkę przed rozbiciem, po czym popatrzyliśmy na siebie, równie wściekli. – Ze wszystkich głupstw, jakie dotychczas udało ci się zrobić… – zaczął gniewnie. – Mogłeś mnie uprzedzić! – krzyknęłam, przyciskając dłonie do piersi, wciąż roztrzęsiona. – Wytrzymałam wszystko inne, zniosłabym i to… – Nie, gdybyś była zarażona – rzekł beznamiętnie, przerywając mi. – Gdybyś była odmieniona, a ja bym cię uprzedził, starałabyś się tego uniknąć. – I w ten sposób dowiedziałbyś się, że jestem odmieniona! – powiedziałam, a on zacisnął wargi w cienką linię, dziwnie zesztywniał i odwrócił wzrok. – Tak – rzekł krótko. – Dowiedziałbym się. A wtedy… musiałby mnie zabić. Musiałby to zrobić, słuchając moich próśb i błagań o darowanie życia, gdy udawałabym – a może nawet wmówiłabym sobie – że jestem niezmieniona. Zamilkłam, oddychając powoli, miarowo i głęboko.
– Czy teraz… teraz jestem uleczona? – spytałam w końcu, bojąc się odpowiedzi. – Tak – odparł. – Żadna zaraza nie zdołałaby się ukryć przed tym ostatnim zaklęciem. Gdybyśmy rzucili je wcześniej, zabiłoby cię. Te cienie musiałyby kraść powietrze z twojej krwi, żeby przeżyć. Osunęłam się na podłogę i ukryłam twarz w dłoniach. Smok podniósł się i zakorkował buteleczkę. – Vanastalem – mruknął, poruszając rękami. Podszedł do mnie i podał mi równo złożony płaszcz z grubego podbitego jedwabiem aksamitu, ciemnozielony i wyszywany złotem. Tępo spojrzałam na tę szatę, a potem na niego i dopiero kiedy odwrócił ode mnie oczy ze zirytowaną miną, zdałam sobie sprawę z tego, że ostatnie światła dogasają po moją skórą i wciąż jestem naga. Nagle zerwałam się z podłogi, przyciskając do piersi zapomniany płaszcz. – Kasia! – zawołałam i odwróciłam się ku niej, leżącej w tej złotej klatce. Smok nic nie powiedział. Popatrzyłam na niego z rozpaczą. – Idź się ubrać – rzekł w końcu. – Nie ma pośpiechu. Pochwycił mnie natychmiast, gdy wróciłam do wieży; nie stracił ani chwili. – Musi być jakiś sposób – powiedziałam. – Musi. Dopiero co ją dopadły. Nie mogła długo być w tym drzewie. – Co takiego? – zdziwił się. Marszcząc brwi, wysłuchał mojej relacji o uwolnieniu Kasi z rosnącego na polance drzewa. Usiłowałam mu opowiedzieć o straszliwym naporze obserwującego mnie Boru i o wrażeniu, że na mnie poluje. Mówiłam nieskładnie; brakowało mi słów. Pomimo to słuchał z coraz bardziej ponurą miną, aż zakończyłam opisywać, jak zataczając się, wyszłam w głęboki śnieg. – Miałaś niewiarygodne szczęście – rzekł w końcu. – I niewiarygodnie głupi pomysł, chociaż u ciebie jedno zawsze łączy się z drugim. Nikt nigdy nie zapuścił się tak głęboko w Bór i nie wyszedł z tego cały; nie od czasu… Urwał i chociaż nie dokończył, domyśliłam się, o kim mówił; to Jaga weszła do Boru i wyszła z niego. Zauważył, że się domyśliłam, i posłał mi gniewne spojrzenie. – Miała wtedy – dodał lodowatym tonem – ponad sto lat i tyle magii, że czarne grzyby wyrastały wszędzie, gdzie stanęła jej noga. I nawet ona nie była taka głupia, żeby rzucać tam silne zaklęcie, chociaż przyznaję, że tylko to cię uratowało. – Potrząsnął głową. – Pewnie powinienem był przykuć cię do ściany, gdy tylko ta wieśniaczka przyjechała tu, żeby wypłakać się na twoim ramieniu.
– Wensa – powiedziałam, gdy mój otępiały i wyczerpany umysł uczepił się tej jednej myśli. – Muszę powiedzieć Wensie. Zerknęłam w kierunku korytarza, ale Smok mnie zatrzymał. – I co jej powiesz? – spytał. – To, że Kasia żyje – odparłam. – I że wydostała się z Boru… – I że na pewno będzie musiała umrzeć? – rzekł brutalnie. Instynktownie cofnęłam się ku niej, zasłaniając ją swoim ciałem i podnosząc ręce, co byłoby daremną próbą obrony, gdyby chciał mnie usunąć z drogi, ale on tylko pokręcił głową. – Przestań się stroszyć jak kogut – powiedział bardziej ze znużeniem niż z irytacją i kiedy usłyszałam ten ton jego głosu, przeszedł mnie dreszcz. – Nie potrzeba nam teraz kolejnych dowodów na to, że jesteś gotowa popełnić każde głupstwo, żeby ją ratować. Możesz trzymać ją przy życiu, dopóki uda nam się powstrzymywać przemianę. Jednak w końcu się przekonasz, że nie można jej pomóc. Mimo wszystko powiedziałam o ratunku Wensie, kiedy zbudziła się trochę później tego ranka. Uradowana uścisnęła mi ręce. – Pozwól mi ją zobaczyć – zażądała, ale Smok wyraźnie mi tego zabronił. – Nie – powiedział. – Możesz się zadręczać, jeśli chcesz; na to ci pozwolę. Tylko nie rób tej kobiecie złudnych nadziei i nie pozwól jej zbliżać się do córki. Gdybyś posłuchała mojej rady, powiedziałabyś, że jej córka nie żyje, i pozwoliłabyś jej się z tym pogodzić. Ja jednak zebrałam siły i powiedziałam jej prawdę. Pomyślałam, że powinna wiedzieć, że Kasia wydostała się z Boru i nie cierpi, nawet jeśli nie ma lekarstwa, które mogłoby ją uleczyć. Nie byłam pewna, czy dobrze robię. Wensa szlochała, płakała i błagała mnie; gdybym mogła, nie posłuchałabym Smoka i zabrała ją do niej. On jednak nie ufał mi w tej sprawie; zabrał Kasię i ukrył w jakiejś celi w podziemiach pod wieżą. Oświadczył, że nie zaprowadzi mnie tam, dopóki nie nauczę się zaklęcia ochronnego, które obroni mnie przez zarazą Boru. Musiałam powiedzieć Wensie, że nie mogę spełnić jej prośby; musiałam przysiąc, kilkakrotnie, zanim mi uwierzyła. – Nie wiem, gdzie ją umieścił – zawołałam w końcu. – Nie wiem! Przestała błagać i patrzyła na mnie zdyszana, ściskając moje ramiona. – Jesteś niedobra, zazdrosna – zawsze jej nienawidziłaś, zawsze. Chciałaś, żeby została wybrana! Ty i Galinda wiedziałyście, że on ją weźmie, wiedziałyście i cieszyłyście się, a teraz nienawidzisz jej, ponieważ zabrał ciebie, a nie ją…
Potrząsała mną gwałtownie i przez moment nie mogłam jej powstrzymać. To było zbyt okropne, słuchać, jak mówi mi takie rzeczy, jakby trucizna tryskała zamiast źródlanej wody. Byłam okropnie znużona i wyczerpana po kuracji zaaplikowanej przez Smoka; wynosząc Kasię z Boru, zupełnie opadłam z sił. W końcu wyrwałam się Wensie i wybiegłam z komnaty, nie mogąc już tego znieść. Stanęłam na korytarzu, opierając się o ścianę i płacząc, zbyt zmęczona, by choćby otrzeć łzy. Wensa po chwili wyszła za mną, też płacząc. – Wybacz mi – powiedziała. – Agnisiu, wybacz mi. Nie chciałam tego powiedzieć. Wcale tak nie myślę. Wiedziałam, że tak nie myśli, ale miała trochę racji, w pewien pokrętny sposób. Obnażyła moje skrywane poczucie winy, moje pytanie: „Dlaczego nie wziąłeś Kasi zamiast mnie?”. Przez te wszystkie lata rzeczywiście byłyśmy zadowolone, moja matka i ja, bo sądziłyśmy, że nie zostanę wybrana, a potem naprawdę byłam przygnębiona, chociaż wcale nie nienawidziłam za to Kasi. Nie zmartwiło mnie, kiedy Smok odesłał Wensę do domu. Nawet nie spierałam się długo, gdy nie chciał w tym dniu spróbować nauczyć mnie zaklęcia ochronnego. – Staraj się nie być głupsza, niż jesteś – warknął. – Potrzebujesz odpoczynku, a tak czy owak, to ja muszę odpocząć przed męczącym zadaniem, jakim niewątpliwie będzie wbijanie ci do głowy niezbędnych zaklęć ochronnych. Nie ma pośpiechu. Nic się nie zmieni. – Skoro jednak Kasia jest zarażona tak jak ja… – zaczęłam i urwałam, bo Smok pokręcił głową. – Wciągnęłaś w płuca trochę tamtejszych cieni i natychmiastowe leczenie nie pozwoliło im cię opętać – rzekł. – Stan Kasi jest zupełnie inny. To nie jest jakieś trzeciorzędne zarażenie jak w wypadku tego pechowego właściciela krów, którego zamieniłaś w kamień bez konkretnego powodu. Nie rozumiesz, że to drzewo, które widziałaś, jest jednym z drzew serca Boru? Tam, gdzie one wyrastają, tam przesuwa się jego granica, a włóczykije żywią się ich owocami. Kasia była całkowicie w mocy Boru. Idź spać. Kilka godzin w niczym nie zmieni jej sytuacji, a może powstrzyma cię przed jakimś nowym szaleństwem. Naprawdę byłam zmęczona i z niechęcią musiałam to przyznać, choć w głębi ducha miałam ochotę się z nim spierać. Odłożyłam to na później. Gdybym wcześniej posłuchała jego ostrzeżeń i poleceń, Kasia nadal byłaby uwięziona w drzewie, zostałaby pożarta i przetrawiona, a gdybym przyswoiła wszystko, co mi mówił o magii, to wciąż rzucałabym zaklęcia dodające mi sił. Sam mi mówił, że nikt jeszcze nie został uwolniony z uścisku drzewa, nikt nie wydostał się z Boru – ale dokonała tego Jaga, a teraz ja. Mógł się mylić; pomylił się w sprawie Kasi. Bezsprzecznie. Wstałam przed świtem. W notatkach Jagi znalazłam zaklęcie wykrywające zgniliznę, proste aish aish aishimad, które wypróbowałam w kuchni, znalazłszy miejsce, gdzie pleśń rosła na beczce stojącej pod ścianą, kawałek zmurszałej zaprawy w murze, zepsute jabłka i główkę kapusty, która wpadła pod stojak z butelkami wina. Gdy słoneczny blask w końcu oświetlił schody, poszłam do biblioteki i zaczęłam z trzaskiem przekładać książki na półkach, aż Smok się zjawił, zaspany i zirytowany. Nie skarcił mnie; tylko spojrzał ze zmarszczonymi brwiami, a potem odwrócił się bez słowa. Wolałabym, żeby krzyczał.
Wyjął jednak złoty kluczyk i otworzył zamkniętą szafkę z czarnego drzewa na drugim końcu komnaty. Zajrzałam do niej; była pełna cienkich szklanych płytek w stojaku, z tkwiącymi w nich kawałkami pergaminu. Wyjął jedną i pokazał mi. – Zachowałem to główne jako ciekawostkę – rzekł – ale wydaje się, że tobie to najlepiej pasuje. Położył na stole szklaną płytkę z zatopioną w niej kartką zapisaną niestarannym charakterem pisma, dziwnymi literami, ze szkicami ukazującymi sosnową gałąź i dym wchodzący w nozdrza jakiejś postaci. Wymieniono tam tuzin różnych wariantów: suoltal videl, suoljata akorata, videlaren, akordel, estepum i inne. – Którego mam użyć? – zapytałam. – Co? – zdziwił się, a gdy wyjaśniłam mu, że są to różne zaklęcia, a nie jedno długie, zjeżył się urażony, co świadczyło, że nie zdawał sobie z tego sprawy. – Nie mam pojęcia – odparł krótko. – Wybierz jakieś i spróbuj. Mimo woli poczułam skrywane zadowolenie; kolejny dowód na to, że jego wiedza ma pewne granice. Poszłam do laboratorium po igły sosnowe i zrobiłam z nich małe ognisko płonące i dymiące w szklanej misce na bibliotecznym stole, a potem pospiesznie pochyliłam głowę nad pergaminem i spróbowałam. – Suoltal – powiedziałam, czując kształt tego słowa w moich ustach; okazał się on jednak dziwny, jakby coś z nim było nie tak. – Valloditazh aloito, kes vallofozh – rzekł Smok. Ostry dźwięk tego zaklęcia wbił się we mnie jak haczyk, a wtedy Smok skinął palcem i moje dłonie same podniosły się ze stołu i klasnęły trzykrotnie. Nie pogubiłam się, nie miałam wrażenia, że gwałtownie przebudziłam się ze snu, w którym spadałam w otchłań. Moje ręce poruszały się sprawnie, jakby ktoś pociągał za niewidzialne sznurki. Ktoś nimi kierował, ale nie ja. Już miałam użyć jakiegoś zaklęcia przeciwko Smokowi, lecz nagle znów kiwnął palcem, haczyk znikł i odzyskałam kontrolę nad swoim ciałem. Natychmiast odskoczyłam i stanęłam kilka kroków od niego, ciężko dysząc. Patrzyłam na niego gniewnie, ale on nie zamierzał mnie przepraszać. – Kiedy zrobi to Bór – powiedział – nie poczujesz haczyka. Spróbuj jeszcze raz. Opracowanie zaklęcia zajęło mi pół godziny. Żadne nie brzmiało prawidłowo, jak na kartce. Musiałam wypróbować wszystkie, wypowiadając je na rozmaite sposoby, zanim w końcu zrozumiałam, że niektórych liter wcale nie należy wymawiać tak, jak z początku myślałam. Spróbowałam je zmieniać, dopóki nie natrafiłam na sylabę, która gładko wychodziła mi z ust; potem następną i kolejne, aż ułożyłam zaklęcie. Smok kazał mi ćwiczyć to przez kilka godzin. Wdychałam sosnowy dym i wymawiałam słowa, a on atakował mój umysł to jednym, to drugim nieprzyjemnym zaklęciem.
W końcu pozwolił mi odpocząć przez resztę popołudnia. Opadłam na fotel, pokiereszowana i wyczerpana; moja bariera ochronna wytrzymała, ale czułam się tak, jakby pokłuto mnie ostrymi igłami. Spojrzałam na ten kawałek pergaminu, tak starannie zatopiony w szkle i pokryty dziwnymi znakami; zastanawiałam się, czy jest bardzo stary. – Bardzo – rzekł Smok. – Starszy od Polnii, może nawet starszy od Boru. Spojrzałam na niego ze zdumieniem; nigdy nie przyszło mi do głowy, że Bór może nie zawsze tu był i nie zawsze był tym, czym jest. Smok wzruszył ramionami. – O ile wiemy, zawsze był. Na pewno jest starszy od Polnii i Rusji; rósł tutaj, zanim ta dolina została zasiedlona. – Postukał palcem w zatopiony w szkle pergamin. – Napisali to pierwsi ludzie mieszkający w tej części świata, o ile nam wiadomo, kilka tysięcy lat temu. Ich królowie-czarodzieje przynieśli na zachód język magii z pustynnych ziem daleko za Rusją, kiedy osiedlili się w tej dolinie. A potem Bór przetoczył się po nich, zrównał z ziemią ich fortece i zmienił pola uprawne w ugory. Niewiele po nich pozostało. – Niemniej – powiedziałam – jeśli Boru tu nie było, kiedy się tutaj osiedlili, to skąd się wziął? Smok wzruszył ramionami. – Gdybyś się udała do stolicy, znalazłabyś tam wielu trubadurów, którzy z ochotą zaśpiewają ci o powstaniu Boru. To częsty temat ich pieśni, przynajmniej kiedy znajdą słuchaczy, którzy wiedzą o tym jeszcze mniej niż oni; mają wtedy ogromne pole do twórczej interpretacji. Może nawet któryś z nich przypadkiem wyśpiewa prawdę. Zapalmy igły i zacznijmy naukę. Dopiero późnym wieczorem, gdy robiło się ciemno, usatysfakcjonowały go moje wyniki. Próbował posłać mnie spać, ale nie chciałam. Słowa Wensy wciąż tkwiły jak zadra w mojej podświadomości i przyszło mi do głowy, że może Smok chciał mnie zmęczyć, żeby zatrzymać mnie w łóżku przez następny dzień. Chciałam zobaczyć Kasię na własne oczy, dowiedzieć się, z czym mam do czynienia, jak wygląda to zakażenie, które mam zwalczyć. – Nie – powiedziałam. – Nie. Mówiłeś, że będę mogła ją zobaczyć, kiedy nauczę się bronić. Rozłożył ręce. – W porządku – powiedział. – Chodź ze mną. Sprowadził mnie schodami na dół, do piwnicy za kuchnią. Pamiętałam, jak rozpaczliwie szukałam tam jakiegoś wyjścia, kiedy myślałam, że wysysa ze mnie życie. Przesuwałam rękami po każdej ścianie, wpychałam palce w każdą szczelinę i szarpałam każdą luźną cegłę, szukając drogi ucieczki. Teraz zaprowadził mnie do gładkiej, jakby wypolerowanej części ściany, litej płyty białego kamienia, niespojonego zaprawą. Lekko dotknął ją palcami jednej ręki, przebierając nimi jak pająk odnóżami; przeszedł mnie lekki dreszcz, gdy poczułam działanie jego magii. Cała kamienna płyta
odchyliła się, odsłaniając schody z tego samego białego kamienia, ciemne i strome. Poszłam za nim. Ta klatka schodowa różniła się od reszty wieży, była starsza i dziwniejsza. Stopnie miały po bokach ostre krawędzie, ale na środku były wyślizgane, a na obu ścianach tuż nad nimi wyryto jakieś napisy w alfabecie nieużywanym w Polnii ani w Rusji, znaki bardzo podobne do liter na pergaminie z ochronnym zaklęciem. Wydawało się, że schodzimy bardzo długo, i byłam coraz bardziej świadoma ciężaru skał nad nami i ciszy wokół nas. Czułam się jak w grobowcu. – Bo to jest grobowiec – powiedział Smok. Dotarliśmy na sam dół schodów, do niewielkiej owalnej komnaty. Powietrze wydawało się tam gęściejsze. Napis zszedł z jednej ze ścian i nieprzerwaną linią obiegł komnatę, po czym po przeciwnej stronie wzniósł się szerokim łukiem po suficie, żeby znów opaść i pomknąć po drugiej ścianie klatki schodowej z powrotem na górę. Pod tym łukiem, u podstawy, był widoczny prostokąt jaśniejszego kamienia – jakby resztę ściany wzniesiono wcześniej, a później zamurowano otwór. Ten był ledwie wystarczająco szeroki, żeby człowiek zdołał się przezeń przeczołgać. – Czy… czy ktoś jest tam pochowany? – zapytałam nieśmiało, szeptem. – Tak – odparł Smok. – Jednak nawet królowie po śmierci nie protestują przeciwko sublokatorom. Teraz posłuchaj – rzekł, odwracając się do mnie. – Nie nauczę cię zaklęcia pozwalającego przechodzić przez ściany. Kiedy zechcesz ją zobaczyć, sam cię przeprowadzę. Jeśli spróbujesz jej dotknąć albo pozwolisz jej się zbliżyć na odległość wyciągniętej ręki, natychmiast cię stąd zabiorę. A teraz rzuć zaklęcie ochronne, jeśli koniecznie chcesz ją zobaczyć. Zapaliłam garść sosnowych igieł na podłodze i rzuciłam zaklęcie, wetknąwszy twarz w ich dym, a potem podałam mu rękę i dałam się przeciągnąć przez ścianę. Obawiałam się najgorszego: Kasi równie udręczonej jak Jerzy, toczącej pianę z ust i szarpiącej paznokciami swoje ciało, Kasi pełnej tych wijących się złowrogich cieni, które trawią ją od wewnątrz. Zebrałam wszystkie siły i byłam przygotowana na wszystko. Kiedy jednak przeprowadził mnie przez ścianę, ona siedziała skulona na wąskiej pryczy w kącie, obejmując rękami kolana. Na podłodze obok niej stał talerz z jedzeniem i naczynie z wodą. Kasia najwidoczniej zjadła trochę i napiła się, a także obmyła twarz i zaplotła włosy. Wyglądała na zmęczoną i przestraszoną, ale wciąż była sobą. Wstała i podeszła do mnie, wyciągając ręce. – Agnisiu – powiedziała. – Agnisiu, znalazłaś mnie. – Nie podchodź bliżej – rzekł beznamiętnie Smok i dodał: – Valur polzhys. Nagle z podłogi między nami wystrzeliła bariera płomieni, gdy nie mogąc się powstrzymać, wyciągnęłam ręce do Kasi. Opuściłam je i zacisnęłam pięści, a Kasia też się cofnęła, odchodząc od ognia. Posłusznie skinęła głową Smokowi. Bezradnie patrzyłam na nią, mimo woli pełna nadziei.
– Czy jesteś… – zaczęłam, ale głos uwiązł mi w gardle. – Nie wiem – drżącym głosem odparła Kasia. – Ja… nie pamiętam. Niczego po tym, jak zabrały mnie do Boru. Zawlokły mnie do Boru i… i… Zamilkła z rozchylonymi ustami. W oczach miała lęk, ten sam lęk, jaki czułam, kiedy znalazłam ją w drzewie, uwięzioną pod korą. Z trudem powstrzymałam chęć objęcia jej. Znów byłam w Borze i widziałam jej nieruchomą, skurczoną twarz oraz błagalnie złożone dłonie. – Nie mów o tym – powiedziałam ochrypłym i zgnębionym głosem. Byłam zła na Smoka, że powstrzymywał mnie tak długo. Już układałam plany. Za pomocą zaklęcia Jagi dowiem się, gdzie zaraza zakorzeniła się w jej ciele, a potem poproszę Smoka, żeby nauczył mnie tych zaklęć oczyszczających, którymi mnie uleczył. Przejrzę notatki Jagi i znajdę inne o takim działaniu, po czym wypędzę z Kasi to zło. – Na razie nie myśl o tym, tylko powiedz mi, jak się czujesz. Czy masz mdłości albo dreszcze… W końcu rozejrzałam się po tej komnacie. Jej ściany były z tego samego gładkiego i białego marmuru, a w głębokiej niszy po przeciwnej stronie leżała ciężka kamienna skrzynia wielkości dorosłego mężczyzny, z wyrytymi na wieku tymi samymi starymi runami, ozdobiona na bokach płaskorzeźbami przedstawiającymi wysokie kwitnące drzewa i splątane winorośle. Na pokrywie palił się niebieski płomyczek, podsycany powietrzem płynącym z wąskiej szczeliny w ścianie. Komnata była piękna, lecz lodowato zimna, nieprzeznaczona na mieszkanie żywej istoty. – Nie możemy jej tu trzymać – zwróciłam się gniewnie do Smoka, lecz on tylko pokręcił głową. – Ona potrzebuje słońca i świeżego powietrza… Możemy ją zamknąć w moim pokoju zamiast… – Lepiej tutaj niż w Borze! – przerwała mi Kasia. – Agnisiu, proszę powiedz mi, czy z moją mamą wszystko jest w porządku. Próbowała ścigać włóczykijów i bałam się, że ją też porwą. – Tak – odparłam, otarłszy twarz i nabrawszy tchu. – Nic jej nie jest. Martwi się o ciebie, i to bardzo. Powiem jej, że wszystko z tobą w porządku… – Czy mogę napisać do niej list? – zapytała Kasia. – Nie – rzekł Smok, a ja rzuciłam się na niego. – Przecież możemy dać jej ołówek i kilka kartek papieru! – oświadczyłam gniewnie. – Chyba nie prosi o zbyt wiele. Z jego twarzy nic nie dało się wyczytać. – Chyba nie jesteś aż tak głupia – powiedział do mnie. – Myślisz, że przez całą noc była uwięziona w drzewie serca Boru i wyszła z tego zupełnie niezmieniona?
Zamilkłam przestraszona. Na usta cisnęło mi się zaklęcie Jagi znajdujące zepsucie. Otworzyłam usta, żeby je rzucić… ale to przecież była Kasia. Moja przyjaciółka, którą znałam lepiej niż kogokolwiek na świecie. Spojrzałam na nią, a ona na mnie, nieszczęśliwa i wystraszona, ale nieskora do płaczu i błagań. Była sobą. – Włóczykije umieściły ją w drzewie – powiedziałam. – Oszczędziły ją dla niego, a ja wyciągnęłam ją, zanim… – Nie – odparł beznamiętnie, a ja przeszyłam go gniewnym spojrzeniem i znów odwróciłam się do niej. Kasia uśmiechnęła się do mnie dzielnie, pomimo wszystko. – W porządku, Agnisiu – rzekła. – Najważniejsze, że mamie nic się nie stało. Co… – Przełknęła ślinę. – Co ze mną będzie? Nie wiedziałam, co jej powiedzieć. – Znajdę jakiś sposób, żeby cię uzdrowić – obiecałam z rozpaczą, nie patrząc na Smoka. – Znajdę jakieś zaklęcie, które pozwoli mi to zrobić… To były jednak tylko słowa. Nie wiedziałam, jak mogłabym udowodnić Smokowi, że Kasia jest zdrowa. On po prostu nie chciał dać się przekonać. A jeśli nie zdołam jakoś tego dokonać, będzie trzymał tu Kasię do końca jej życia, w tym grobowcu starożytnego władcy, bez promyka słońca. Kasia nigdy już nie ujrzy żadnej z bliskich jej osób, nigdy nie będzie naprawdę żyła. Był dla niej takim samym zagrożeniem jak Bór – wcale nie chciał, żebym ją ratowała. I już wcześniej, co uświadomiłam sobie z goryczą, zamierzał ją tutaj uwięzić, porwać tak samo jak Bór i wykorzystać na swój sposób. Nie obchodziło go to, że wyrwie ją z jej środowiska i uwięzi w swej wieży, żeby mu usługiwała. Dlaczego teraz miałby się tym przejmować i zaryzykować wypuszczenie jej stąd? Stał kilka kroków za mną, dalej od ognia i Kasi. Jego nieruchoma twarz niczego nie zdradzała, a cienkie wargi były zaciśnięte. Odwróciłam wzrok, usiłując zrobić obojętną minę i ukryć moje uczucia. Gdybym nauczyła się jakiegoś zaklęcia umożliwiającego przechodzenie przez ściany, wystarczyłoby mi znaleźć jakiś sposób, żeby dostać się tu niepostrzeżenie. Mogłabym rzucić na niego zaklęcie usypiające albo wsypać coś do jego filiżanki przy kolacji. „Piołun zagotuj z jagodami cisu i wywar zagęść do maści, dodaj trzy krople krwi i wypowiedz zaklęcie, a otrzymasz szybko działającą truciznę bez żadnego smaku…” Nagle ostry i kwaśny zapach płonących igieł wdarł się do mojego nosa i ta myśl nabrała dziwnie gorzkiego posmaku, który wydobył z niej całą niegodziwość. Wzdrygnęłam się zaskoczona i cofnęłam się o krok od ognistej bariery. Po jej drugiej stronie Kasia czekała na to, co powiem, z dzielną miną, jasnooka, ufna, kochająca i wdzięczna, a także trochę przestraszona i zaniepokojona, ale po prostu ludzka. Popatrzyłam na nią, a ona odpowiedziała mi niespokojnym spojrzeniem, wciąż w swoim stylu. Ja jednak nie mogłam wydobyć z siebie słowa. W ustach wciąż miałam zapach igieł, a oczy
piekły mnie od dymu. – Agnisiu? – przemówiła Kasia głosem drżącym z rosnącego strachu. Nadal nic nie mówiłam. Spoglądała na mnie przez barierę ognia, a jej twarz w falującym powietrzu najpierw wyglądała na uśmiechniętą, a potem skrzywioną, jej wargi drżały, przybierając raz taki, a raz inny kształt, próbując… próbując różnych grymasów. Cofnęłam się jeszcze o krok i zaczęło to wyglądać jeszcze gorzej. Przechyliła głowę, nie odrywając szeroko otwartych oczu od mojej twarzy. Poruszyła się, zmieniając pozycję. – Agnisiu – powiedziała i teraz głos już jej nie drżał, był pewny siebie i miły. – Wszystko w porządku. Wiem, że mi pomożesz. Stojący obok mnie Smok milczał. Nabrałam tchu. Wciąż nic nie mówiłam. Ściskało mnie w gardle. W końcu zdołałam wyszeptać zaklęcie: – Aishimad. W powietrzu rozszedł się kwaśny, gorzki odór. – Proszę – powiedziała do mnie Kasia. Nagle jej głos przeszedł w szloch, jak u aktorki ćwiczącej różne role. Wyciągnęła do mnie ręce i podeszła bliżej ognia, pochylając się. Za blisko. Odór stał się jeszcze silniejszy: zapach palonego drewna, świeżego i pełnego soku. – Agnisiu… – Przestań! – krzyknęłam. – Przestań. Zamilkła. Jeszcze przez moment Kasia stała tam, a potem opadły jej ręce i twarz przybrała nieobecny wyraz. W komnacie rozszedł się smród zbutwiałego drewna. Smok podniósł rękę. – Kulkias vizhkias haishimad – powiedział i blask bijący z jego dłoni oświetlił jej skórę. Tam, gdzie jej dotknął, dostrzegłam ciemnozielone cienie, zbite jak gruba warstwa liści. Coś spojrzało na mnie jej oczami, z twarzy nieruchomej, obcej i nieludzkiej. Rozpoznałam to: to samo próbowało mnie znaleźć w Borze. Po Kasi nie zostało nawet śladu.
Rozdział 9
Podtrzymywał mnie, gdy przechodziliśmy z powrotem przez ścianę do przedsionka grobowca. Kiedy tam wróciliśmy, osunęłam się na posadzkę przy kupce popiołu ze spalonych igieł i patrzyłam na nie tępym wzrokiem. Niemal znienawidziłam je za to, że zdemaskowały oszustwo. Nawet nie mogłam płakać; to było gorsze, niż gdyby Kasia umarła. Smok stał nade mną. – Jest jakiś sposób – powiedziałam, podnosząc głowę. – Jest jakiś sposób, żeby to z niej wygnać – mówiłam błagalnie jak dziecko. Nie odezwał się. – To zaklęcie, którym mnie uleczyłeś… – Nie – rzekł. – Nie w tym wypadku. Nawet na ciebie ledwie podziałało. Ostrzegałem cię. Czy to próbowało cię namówić, żebyś zrobiła sobie krzywdę? Zadrżałam ze zgrozy, przypomniawszy sobie smak popiołu w ustach, gdy do głowy przyszła mi ta okropna myśl o truciźnie z piołunu i jagód cisu. – Tobie – odparłam. Skinął głową. – Właśnie tego by chciało, namówić cię, żebyś mnie zabiła, a potem jakoś znów zwabić cię do Boru. – Co to takiego? – spytałam. – Czym jest to coś… w niej? Mówimy o Borze, ale te drzewa – powiedziałam z nagłą pewnością siebie – te drzewa są tak samo zarażone jak Kasia. Bór jest tylko miejscem, gdzie to żyje. – Nie wiemy, co to jest – odparł. – Było tutaj, zanim przybyliśmy. Może zanim oni tu przybyli – dodał, wskazując na ściany z widniejącym na nich dziwnym napisem. – Oni zbudzili Bór, albo stworzyli go, i przez jakiś czas walczyli z nim, zanim ich zniszczył. Pozostał po nich tylko ten grobowiec. Wznosiła się tu starsza wieża. Była już jedynie stertą cegieł, kiedy Polnia zagarnęła tę dolinę i znów przebudziła Bór. Zamilkł. Wciąż kuliłam się na podłodze, obejmując rękami kolana. Nie mogłam przestać się trząść. – Czy jesteś gotowa pozwolić mi to zakończyć? – zapytał wreszcie poważnym tonem. – Najprawdopodobniej nie zostało z niej nic, co można by uratować. Chciałam przytaknąć. Chciałam, żeby to coś zniknęło, zostało zniszczone – to coś, co przejęło twarz Kasi i używało nie tylko jej ciała, ale wszystkiego, co miała w sercu i duszy, żeby zniszczyć bliskie jej osoby. Niemal nie dbałam o to, czy Kasia nadal tam jest. Jeśli tak, to nie mogłam sobie wyobrazić niczego gorszego od takiego uwięzienia we własnym ciele, którym to coś manipuluje jak jakąś monstrualną lalką. I nie mogłam już dłużej wątpić w słowa Smoka, który powiedział, że Kasia odeszła i że żadna znana mu magia nie jest w stanie jej pomóc. A jednak uratowałam go, kiedy sądził, że już nic mu nie pomoże. I wciąż tak mało umiałam, po omacku miotając się od jednej niemożności do drugiej. Wyobraziłam sobie, jak bym cierpiała, gdybym znalazła skuteczne zaklęcie w jakiejś książce za miesiąc lub rok. – Jeszcze nie – szepnęłam. – Jeszcze nie.
Jeśli przedtem nie byłam dobrą uczennicą, to teraz tym bardziej, tylko w inny sposób. Czytałam księgi, które dopiero mieliśmy przerabiać, i kiedy nie widział, brałam z półek te, których mi nie dawał. Przeglądałam wszystko, co mogłam znaleźć. Zaczynałam rzucać zaklęcia i przerywałam je w połowie, przechodząc do następnych; brałam się do czarów, nie wiedząc, czy mam potrzebną do nich moc. Miotałam się w lesie magii, przedzierając przez kępy jeżyn, nie zważając na zadrapania i błoto, nie patrząc, dokąd zmierzam. Przynajmniej co parę dni znajdowałam coś dostatecznie obiecującego, żeby sobie wmówić, że warto spróbować. Smok prowadził mnie do Kasi, ilekroć o to poprosiłam, czyli znacznie częściej, niż znajdowałam coś, czego naprawdę warto było spróbować. Pozwalał mi przetrząsać bibliotekę i nic nie mówił, kiedy rozlewałam olejki lub rozsypywałam proszki na stole. Nie nalegał, żebym pozwoliła Kasi odejść. Nienawidziłam jego i tego milczenia; wiedziałam, że pozwala mi dojść do wniosku, iż nic nie można zrobić. Ona – a raczej ta istota w niej – już przestała udawać. Obserwowała mnie sokolim wzrokiem i czasem uśmiechała się, kiedy moje próby nic nie dawały. Był to okropny uśmiech. – Agnisiu, Agnieszko – nuciła czasem, kiedy próbowałam rzucić jakieś zaklęcie, żebym pomyliła słowa, słuchając jej. Wracałam od niej zmęczona i cała obolała, powoli wchodząc po schodach i roniąc łzy. Do tej pory w dolinie zawitała już wiosna. Kiedy patrzyłam przez okno, co teraz rzadko robiłam, widziałam wezbrane od topniejącej kry i spienione Wrzeciono oraz coraz szerszy pas trawy na nizinach, przeganiający śnieg na zbocza po obu stronach gór. W dolinie padały ulewne deszcze. Ja w wieży byłam wyschnięta jak pustynia. Przeczytałam od deski do deski książkę Jagi, kilkanaście innych opisujących magię pasującą do moich chaotycznych zdolności, a także wszelkie inne, które podsuwał mi Smok. Były tam zaklęcia uzdrawiające, oczyszczające, odmładzające i przedłużające życie. Wypróbowałam wszystkie, ale na próżno. Przed siewami w dolinie urządzano wiosenny festyn. W Olszance zapalono wielkie ognisko z dobrze wysuszonego drewna, którego blask wyraźnie widziałam nawet z wieży. Byłam sama w bibliotece, kiedy usłyszałam cichy strzęp melodii niesiony przez wiatr i spojrzałam na świętujących. Wydało mi się, że cała dolina tętni życiem, wczesne zboża kiełkują na wszystkich polach, a las wokół każdej wioski pokrywa się mgiełką jasnej zieleni. Głęboko zaś pod tymi zimnymi kamieniami Kasia siedziała w grobowcu. Odwróciłam się, położyłam ręce na stole, oparłam na nich czoło i zapłakałam. Kiedy znów podniosłam głowę, czerwona i zapłakana, on był w pokoju. Siedział blisko mnie i z nieprzeniknioną miną spoglądał przez okno. Ręce trzymał na podołku, splótłszy palce, jakby starając się mnie nie dotknąć. Położył chusteczkę na stole przede mną. Podniosłam ją, otarłam twarz i wydmuchałam w nią nos. – Raz próbowałem – rzekł nagle. – Kiedy byłem młody. Mieszkałem wtedy w stolicy. Pewna kobieta… – Lekko wykrzywił wargi z autoironią. – Oczywiście najpiękniejsza dama dworu. Chyba nikomu nie zaszkodzi, jeśli wymienię jej imię teraz, gdy już od czterdziestu lat spoczywa w grobie: księżna Ludmiła.
O mało nie rozdziawiłam ust, nie wiedząc, co najbardziej mnie zaskoczyło. Był Smokiem; zawsze mieszkał w tej wieży i zawsze będzie, jako stały element krajobrazu, niczym góry na zachodzie. Myśl, że kiedyś mieszkał gdzie indziej i był młodym człowiekiem, wydawała się bzdurna, a jednocześnie moją uwagę przykuł fakt, że kochał kobietę, która nie żyje od czterdziestu lat. Choć już dobrze znałam jego twarz, teraz znów spojrzałam na niego ze zdumieniem. W kącikach oczu i ust miał te ledwie widoczne zmarszczki, ale tylko one zdradzały jego wiek. Pod każdym innym względem był młodym mężczyzną, o wyrazistych rysach twarzy, czarnych włosach nietkniętych siwizną, bladych i gładkich policzkach oraz smukłych i zręcznych dłoniach. Spróbowałam wyobrazić go sobie jako młodego nadwornego czarodzieja – niemal wyglądał na takiego w swoim eleganckim stroju – który zaleca się do jakiejś pięknej szlachcianki, ale zawiodła mnie wyobraźnia. Dla mnie był molem książkowym, którego miejsce jest w bibliotece i laboratorium. – Ona… została zarażona? – spytałam bezradnie. – Och, nie ona – odparł. – Jej mąż. Zamilkł i nie wiedziałam, czy powie coś więcej. Nigdy nie opowiadał mi o sobie, a o dworze zawsze wyrażał się lekceważąco. Po chwili jednak zaczął mówić, a ja słuchałam zafascynowana. – Książę pojechał do Rusji, żeby negocjować traktat za przełęczą. Wrócił z warunkami nie do zaakceptowania, i do tego zarażony. Ludmiła miała na dworze znachorkę, pokojówkę, która znała się na tym na tyle, że ją ostrzegła. Zamknęli go w celi i zapieczętowali drzwi solą, a wszystkim powiedzieli, że jest chory. Nikt w stolicy niczego nie podejrzewał, kiedy jego piękna młoda żona zaczęła się skandalicznie zachowywać pod nieobecność chorego małżonka, a najmniej ja, który stałem się obiektem jej afektu. Byłem wówczas jeszcze na tyle młody i niedoświadczony, że uwierzyłem, iż moja osoba i magia mogą budzić podziw, a nie strach, a ona była sprytna i bardzo pragnęła wykorzystać moją próżność. Całkowicie owinęła mnie wokół palca, zanim poprosiła mnie, żebym go uratował. Doskonale znała ludzką naturę – dodał sucho. – Powiedziała mi, że nie może go opuścić w takim stanie. Wyznała, że jest gotowa zrezygnować ze swojej pozycji na dworze, tytułu i reputacji, ale dopóki on jest zarażony, honor nakazuje jej pozostać u jego boku. Tylko jeśli go uratuję, ona stanie się wolna i będzie mogła uciec ze mną. Wykorzystała mój egoizm i dumę. Zapewniam cię, że uważałem się za szlachetnego bohatera, gdy obiecywałem, że ocalę męża mojej kochanki. A potem pokazała mi go. Zamilkł. Ledwie śmiałam oddychać, siedząc jak mysz pod miotłą i czekając na to, żeby znów zaczął mówić. Patrzył w dal niewidzącym wzrokiem i to przypomniało mi Jerzego, który zaśmiewał się ze mnie na łożu boleści, i siedzącą w lochu pod wieżą Kasię z tą straszliwą istotą wyzierającą z jej oczu. Wiedziałam, że moja twarz też ma taki sam wyraz jak jego. – Próbowałem przez pół roku – rzekł w końcu. – Już uważano mnie za najpotężniejszego czarodzieja w Polnii i byłem pewny, że nie ma rzeczy, których nie mógłbym zrobić. Przetrząsnąłem bibliotekę króla i uniwersytetu, po czym uwarzyłem kilkanaście leków. – Wskazał stół, na którym leżała zamknięta książka Jagi. – Właśnie wtedy kupiłem tę książkę, co było jedną z mądrzejszych decyzji. Wszystkie próby okazały się nieudane. Skrzywił się.
– Potem przybyłem tutaj. – Zakręcił palcem, pokazując wieżę. – Wtedy mieszkała tu inna czarownica pilnująca Boru, Wrona. Myślałem, że ona może znać odpowiedź. W końcu zestarzała się i większość czarodziejów na dworze starannie jej unikała. Nikt nie chciał zostać wysłany na jej miejsce, kiedy ona umrze. Ja się tego nie bałem, bo byłem zbyt potężny, żeby odprawiono mnie z dworu. – Jednak… – powiedziałam, zaskoczona tym, że się odezwałam, i zaraz przygryzłam wargę. On dopiero teraz spojrzał na mnie, sarkastycznie unosząc brwi. – Jednak w końcu wysłano cię tutaj? – dodałam niepewnie. – Nie – powiedział. – Postanowiłem tu zostać. Król nie był wtedy zachwycony moją decyzją; wolałby mieć mnie na oku, a jego następcy często nalegali, żebym wrócił. Jednak ona… namówiła mnie. – Znów spojrzał w dal, za okno i za dolinę, na Bór. – Czy słyszałaś o miejscowości zwanej Porosna? Ta nazwa wydawała mi się znajoma. – Piekarz w Dwierniku – odparłam – miał babcię w Porośnie. Ona piekła takie bułeczki… – Tak, tak – przerwał mi niecierpliwie. – A czy masz pojęcie, gdzie leży ta miejscowość? Daremnie próbowałam sobie przypomnieć; zapamiętałam tylko nazwę. – Na Żółtych Moczarach? – spytałam. – Nie – rzekł Smok. – Pięć mil drogi od Zatoczka. Zatoczek leżał niecałe dwie mile od pasa nagiej ziemi, który otaczał Bór. Był ostatnią osadą w dolinie, ostatnim bastionem przed Borem, przez całe moje życie. – Bór ją pochłonął? – szepnęłam. – Tak – potwierdził Smok. Wstał i poszedł po tę wielką księgę, w której robił notatki tamtego dnia, gdy Wensa przyjechała powiedzieć nam o porwaniu Kasi. Przyniósł tom, położył go na stole i otworzył. Każda z wielkich stron była podzielona na równe części, kolumny i wiersze, starannie jak w książce rachunkowej, ale wpisano tam nazwy miast, nazwiska ludzi i liczby; tylu a tylu zarażonych lub porwanych, tylu uleczonych, tylu zabitych. Kartki były pokryte słowami i cyframi. Wyciągnęłam rękę i przewróciłam kilka stron wstecz. Pergamin jeszcze nie pożółkł, a atrament nie wyblakł; unosił się nad nimi słaby zapach konserwującego zaklęcia. W miarę jak się cofałam w przeszłość, zapisy stawały się rzadsze. Ostatnio częściej zdarzały się takie incydenty i były one poważniejsze. – Pochłonęło Porosnę tej samej nocy, gdy umarła Wrona – rzekł Smok. Wyciągnął rękę i przewrócił plik kartek, dochodząc do miejsca, gdzie zapiski prowadził ktoś inny, nie tak schludny; każdy incydent był rozwlekle opisany, a litery większe, kreślone lekko drżącą ręką.
Dziś był jeździec z Porosny; mają tam zarazę i siedmiu chorych. Nie zatrzymywał się po drodze. Też był chory. Nalewka z wiciokrzewu złagodziła objawy, a siódme zaklęcie Agaty skutecznie usunęło przyczyny choroby. Zużyto szafran wartości siedmiu uncji srebra i wiciokrzew wart piętnastu. Był to ostatni zapis tym charakterem pisma. – Byłem wówczas w drodze powrotnej na dwór – rzekł Smok. – Wrona powiedziała mi, że Bór rośnie, i prosiła mnie, żebym został. Odmówiłem urażony, uważałem, że to poniżej mojej godności. Stwierdziła, że księciu w żaden sposób nie można pomóc, co mi się nie spodobało. Oznajmiłem jej wyniośle, że znajdę jakiś sposób. I że cokolwiek zdziała magia Boru, ja mogę to naprawić. Mówiłem sobie, że ona jest niedołężna i głupia, a Bór szaleje, wykorzystując jej słabość. Kuliłam się, patrząc na starannie prowadzoną księgę i pustą stronę pod ostatnim wpisem. Pragnęłam, żeby przestał mówić, bo nie chciałam usłyszeć nic więcej. Usiłował być miły, opowiadając mi o swoim niepowodzeniu, lecz ja myślałam tylko o Kasi. – Z tego, czego dowiedziałem się później, gdy rozgorączkowany posłaniec dogonił mnie na drodze, wynika, że ona udała się do Porosny ze swoimi eliksirami i opadła z sił, lecząc chorych. I wtedy oczywiście Bór zaatakował. Zdołała przenieść garstkę dzieci do sąsiedniego miasteczka – przypuszczam, że była wśród nich babka twojego piekarza. Mówiono o nadejściu siedmiu włóczykijów rozsiewających nasiona drzew serca Boru. Kiedy tam dotarłem, półtora dnia później, zdołałem jeszcze przedrzeć się przez drzewa. Zasadziły drzewo serca Boru w jej ciele. Jeszcze żyła, jeśli można to tak nazwać. Zdołałem zapewnić jej łagodną śmierć, ale tylko tak mogłem jej pomóc. Musiałem uciekać. Wioska została wchłonięta przez Bór, który rozszerzył swoje granice. To było ostatnie takie starcie – dodał. – Powstrzymałem jego napór, zająwszy jej miejsce, i robię to od tej pory, lepiej lub gorzej. Bór jednak wciąż próbuje. – A gdybyś tu nie przybył? – zapytałam. – Jestem jedynym czarodziejem w Polnii, który może go powstrzymać – odparł Smok i nie chwalił się, lecz stwierdzał fakt. – Co kilka lat sprawdza moją siłę, a raz na jakieś dziesięć lat podejmuje poważniejszą próbę, taką jak ten ostatni atak na twoją wioskę. Dwiernik to jedyna większa miejscowość położona tak blisko skraju Boru. Gdyby zdołał mnie zabić lub zarazić i zasadzić tu drzewo serca, zanim przybyłby inny czarodziej, Bór wchłonąłby zarówno twoją wioskę, jak Zatoczek i znalazł się tuż przy wschodniej przełęczy prowadzącej na Żółte Moczary. I gdyby tylko miał okazję, ruszyłby dalej. Gdybym pozwolił na przysłanie tu innego czarodzieja po śmierci Wrony, do tej pory Bór opanowałby całą tę dolinę. Tak właśnie się dzieje po stronie Rusji. W ciągu ostatnich dziesięciu lat stracili cztery wioski, a przedtem jeszcze dwie. Później Bór dotrze do południowej przełęczy wiodącej do prowincji kijawskiej, a potem… – Wzruszył ramionami. – Pewnie dowiemy się, czy zdoła przejść przez przełęcz. Siedzieliśmy w milczeniu. Po jego słowach zobaczyłam, jak Bór maszeruje powoli, lecz nieustannie, na mój dom i całą dolinę, a potem cały świat. Wyobraziłam sobie, jak patrzę z okna wieży na otaczające ją i niekończące się rzędy czarnych drzew; złowrogo falujący w podmuchach wiatru ocean, który rozpościera się wszędzie wokół, bez żadnego żywego stworzenia w zasięgu wzroku. Bór udusiłby wszystkie i wciągnął je w siebie. Tak jak zrobił z Porosną. I z Kasią.
Łzy płynęły mi po twarzy, powoli i cicho. Byłam zbyt przygnębiona, żeby szlochać. Światło dnia na zewnątrz gasło, a magiczne ognie jeszcze się nie zapaliły. Twarz Smoka przybrała nieobecny i nieodgadniony wyraz, a z jego oczu nic nie dało się wyczytać. – I co się z nimi stało? – musiałam spytać i przerwać tę głuchą ciszę. – Co się z nią stało? Drgnął. – Z kim? – zapytał, wyrwany z zadumy. – Och, z Ludmiłą? – Milczał chwilę. – Kiedy ostatni raz byłem na dworze – rzekł w końcu – powiedziałem jej, że jej mężowi nie można pomóc. Przyprowadziłem dwóch innych nadwornych czarodziejów, żeby świadczyli, że jego choroba jest nieuleczalna. Byli oburzeni, że pozwoliłem mu tak długo z nią żyć, i jeden z nich skrócił jego cierpienia. – Wzruszył ramionami. – Próbowali to wykorzystać, gdyż tak się składa, że wśród czarodziejów jest wiele zawiści. Zasugerowali królowi, żeby zesłał mnie tutaj za karę, za to, że ukrywałem chorobę księcia. Chcieli, by król odmówił i wybrał jakąś inną karę, zapewne lekką, żeby dać mi po łapach. Załamali się, gdy oznajmiłem, że tu osiądę, niezależnie od tego, kto co o tym myśli. A Ludmiły już nigdy więcej nie widziałem. Próbowała wydrapać mi oczy, kiedy powiedziałem jej, że musieliśmy go uśmiercić, a jej słowa szybko rozwiały wszelkie moje złudzenia co do rzeczywistego charakteru uczuć, jakimi mnie darzyła – dodał sucho. – Odziedziczyła jednak tytuł i kilka lat później ponownie wyszła za mąż za jakiegoś księcia, urodziła mu trzech synów oraz córkę i dożyła siedemdziesięciu sześciu lat jako szacowna matrona na królewskim dworze. Sądzę, że nadworni trubadurzy przedstawiali mnie jako łotra, a ją jako wierną żonę, która próbuje ze wszelką cenę uratować męża. Pewnie nie kłamali. Właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że już znałam tę historię. Słyszałam tę pieśń o Ludmile i Czarodzieju. Tylko że mówiła o dzielnej księżnej, która przebrała się za starą wieśniaczkę, żeby gotować i sprzątać u czarodzieja. Ten ukradł serce jej męża, a ona znalazła je w jego domu zamknięte w skrzyni, po czym wykradła je i uratowała małżonka. Oczy piekły mnie od gorących łez. W pieśniach nikt nigdy nie był nieodwracalnie zaczarowany. Bohaterowie zawsze ratowali ukochane osoby. Nie było przykrych chwil w ciemnym lochu, gdy księżna daremnie płakała i błagała, gdy trzej czarodzieje uśmiercali księcia, a potem wykorzystali to w dworskich intrygach. – Czy jesteś gotowa dać jej odejść? – zapytał Smok. Nie byłam, ale cóż. Byłam taka zmęczona. Nie mogłam znieść ciągłego chodzenia po tych schodach do tego czegoś, co miało twarz Kasi. Wcale jej nie uratowałam. Wciąż była w Borze, pochłonięta przezeń. Gdzieś jednak w głębi mnie nadal drżała i czekała fulmia, i gdybym powiedziała mu „tak” – gdybym została tu, schowała głowę w ramionach i pozwoliła mu tam pójść, a potem wrócić i powiedzieć, że już po wszystkim – pewnie znów wypadłaby ze mnie z rykiem i zwaliła wieżę na nasze głowy. Rozpaczliwie rozejrzałam się po półkach z ich niekończącymi się rzędami ksiąg o grzbietach i okładkach niczym ściany cytadeli. A jeśli któraś z nich wciąż skrywa tajemnicę, sztuczkę, która uwolniłaby Kasię? Wstałam, podeszłam i dotknęłam ich, tych wytłaczanych złotych liter, które nic nie mówiły moim pozbawionym czucia palcom. Moją uwagę znów przykuło Przywołanie Luthe’a, ten piękny oprawiony w skórę tom, który pożyczyłam tak dawno temu, rozwścieczając tym Smoka, zanim
dowiedziałam się czegokolwiek o magii i zanim zdałam sobie sprawę z tego, ile i jak niewiele potrafię. Dotknęłam tej księgi i nagle zapytałam: – Kogo ona przywołuje? Demona? – Nie, nie mów głupstw – rzekł ze zniecierpliwieniem Smok. – Wywoływanie duchów to czysta szarlataneria. Łatwo twierdzić, że się wezwało coś, co jest niewidzialne i bezcielesne. Przywołanie nie robi niczego tak trywialnego. Przywołuje… – Zamilkł i ze zdziwieniem zobaczyłam, że szuka odpowiednich słów. – Prawdę – rzekł w końcu z lekkim wzruszeniem ramion, jakby to słowo było nieodpowiednie i niewłaściwe, ale najbliższe rzeczywistości. Nie rozumiałam, jak można przywołać prawdę, chyba że miał na myśli zdemaskowanie kłamstwa. – Tylko dlaczego tak się rozgniewałeś, kiedy zaczęłam ją czytać? – spytałam. Posłał mi gniewne spojrzenie. – Czy to ci się wydaje trywialnym zadaniem? Pomyślałem, że zostałaś tu przysłana z niewykonalną misją przez jakiegoś nadwornego czarodzieja, który zamierza doprowadzić do zniszczenia tej wieży, kiedy wyczerpiesz wszystkie siły, a zaklęcie zadziała autodestrukcyjnie, przez co wyjdę na niekompetentnego głupca, który nie umie sobie poradzić z uczennicą. – Przecież to by mnie zabiło – powiedziałam. – Myślisz, że ktoś na dworze mógłby…? – Poświęcić życie wieśniaczki i pół uncji magii, żeby odnieść zwycięstwo nade mną i może zobaczyć, jak mnie upokorzą, każąc wrócić na dwór? – powiedział Smok. – Oczywiście. Większość dworzan uważa wieśniaków za tylko odrobinę ważniejszych od krów i o wiele mniej ważnych od ich ulubionych koni. Z chęcią poświęcą tysiąc wieśniaków w walce z Rusją o jakieś niewielkie dobra na granicy i nawet nie mrugną okiem. – Machnięciem ręki zbył tę przejmującą wizję. – W każdym razie z pewnością nie sądziłem, że ci się uda. Patrzyłam na stojącą na półce książkę, której dotykałam. Przypomniałam sobie, jak ją czytałam, to uczucie głębokiej satysfakcji, i nagle zdjęłam tom z półki i odwróciłam się do Smoka, przyciskając ją do ciała. Patrzył na mnie czujnie. – Czy to mogłoby pomóc Kasi? – zapytałam. Widziałam, że otworzył usta, żeby zaprzeczyć, ale się zawahał. Spojrzał na księgę, w milczeniu marszcząc brwi. – Wątpię – rzekł w końcu. – Jednak Przywołanie to dziwna księga. – Nie zaszkodzi spróbować – powiedziałam, lecz w nagrodę tylko spojrzał na mnie z irytacją. – To pewne, że może zaszkodzić – oznajmił. – Nie słuchałaś, co przed chwilą mówiłem? Całe zawarte w niej zaklęcie należy wypowiedzieć za jednym razem, a jeśli zabraknie ci na to siły, konstrukcja zawali się z katastrofalnym skutkiem. Tylko raz widziałem, jak je rzucano. Robiły to trzy czarownice, które przekazywały sobie książkę, żeby odczytywać kolejne części. O mało ich to nie
zabiło, a wcale nie były słabe. Popatrzyłam na księgę, którą trzymałam w dłoniach, ciężką i złotą. Nie wątpiłam, że mówi prawdę. Pamiętałam, jak spodobał mi się smak tych słów na języku, ich urok. Nabrałam tchu. – Rzucisz ze mną to zaklęcie? – zapytałam.
Rozdział 10
Najpierw ją zakuliśmy. Smok zniósł na dół grube żelazne okowy i zaklęciem zatopił jeden ich koniec w kamiennej ścianie lochu, podczas gdy Kasia – a raczej ta istota w Kasi – stała i obserwowała nas, nie mrugnąwszy okiem. Ja ogrodziłam ją pierścieniem ognia, a kiedy Smok skończył, podprowadziłam ją do niego, a on kolejnym zaklęciem zakuł jej ręce w kajdany. Opierała się, chyba bardziej dla przyjemności, jaką dawało jej sprawianie nam kłopotów, niż z obawy, gdyż przez cały czas nie zmieniła wyrazu twarzy i nie oderwała ode mnie wzroku. Była szczuplejsza niż przedtem. To coś mało jadło. Tylko tyle, żeby utrzymać Kasię przy życiu, nie dość, abym przestała z niepokojem obserwować, jak niknie w oczach, jej ciało chudnie, a policzki się zapadają. Smok wyczarował wąski drewniany pulpit i położył na nim Przywołanie. Spojrzał na mnie. – Jesteś gotowa? – zapytał poważnie i urzędowo. Miał na sobie piękną szatę z wielu warstw jedwabiu, skóry i aksamitu, a na dłoniach rękawiczki; jakby opancerzył się przed czymś podobnym do tego, co się wydarzyło, kiedy ostatnio pracowaliśmy razem. Tamten moment wydawał mi się równie odległy jak księżyc. Ja byłam w zwyczajnej samodziałowej sukience i związałam włosy byle jak, żeby nie wpadały mi do oczu. Wyciągnęłam rękę, otworzyłam księgę i zaczęłam głośno czytać. Zaklęcie znów mnie chwyciło, niemal natychmiast, a ja już wystarczająco dużo wiedziałam o magii, aby poczuć, jak wysysa ze mnie siłę. Przywołanie jednak nie próbowało wyrywać jej ze mnie całymi kawałkami; starałam się karmić je tak, jak większość moich zaklęć, równomiernie dozowanym strumieniem, nie rwącą rzeką magii, a ono pozwalało mi to robić. Słowa nie wydawały się już takie nieprzeniknione. Wciąż nie nadążałam za tokiem opowieści ani nie przypominałam sobie żadnych jej fragmentów, ale zaczęłam przeczuwać, że wcale nie powinnam. Gdybym je pamiętała, co najmniej niektóre słowa byłyby niewłaściwe; jakbym słuchała na pół zapomnianej, ulubionej w dzieciństwie bajki i odkryła, że jest niezbyt interesująca, a przynajmniej nie taka, jak ją zapamiętałam. Właśnie w ten sposób Przywołanie pozostawało idealne, żyjąc w tym zakamarku niejasnej, lecz czułej pamięci. Pozwoliłam mu przepływać przeze mnie, a kiedy skończyłam odczytywać stronę, urwałam
i Smok przejął ode mnie książkę. Posępnie uparł się, że będzie czytał dwa razy tyle co ja, kiedy nie dałam się odwieść od podjęcia tej próby. Wymawiał słowa nieco inaczej niż ja, wyraźniej i nie tak rytmicznie, i z początku wydawało mi się to niezupełnie właściwe. O ile jednak mogłam to ocenić, konstruowanie zaklęcia przebiegało bez żadnych problemów i pod koniec drugiej strony jego głos brzmiał już całkiem dobrze – jakbym słuchała utalentowanego gawędziarza, który opowiada inną wersję mojej ulubionej opowieści i który przezwyciężył moją instynktowną niechęć wywołaną tym, że ktoś opowiada ją inaczej. Kiedy jednak sama musiałam znów zacząć czytać, z trudem podjęłam przerwany wątek i czytałam z większym wysiłkiem niż przy pierwszej stronie. Próbowaliśmy opowiadać tę historię razem, ale zmierzaliśmy w różnych kierunkach. Z niepokojem pojęłam, że nie wystarczy, że jest moim nauczycielem: tamte trzy czarownice, które kiedyś widział, musiały być bardziej podobne do siebie w swej magii i działaniach niż on i ja. Nie przestawałam czytać i zdołałam dotrzeć do końca strony. Kiedy kończyłam, opowieść znów płynęła gładko, ale tylko dlatego, że znowu stała się moją opowieścią, a kiedy Smok ponownie zaczął czytać, zgrzyt był jeszcze gorszy. Poruszyłam wyschniętymi wargami, przełykając ślinę, i oderwałam wzrok od pulpitu – a Kasia patrzyła na mnie spod ściany, do której była przykuta, uśmiechając się z twarzą rozpromienioną obrzydliwym zadowoleniem. Tak samo jak ja wiedziała, że to się nie uda, że nie zdołamy dokończyć tego zaklęcia. Spojrzałam na Smoka, który ponuro czytał dalej, skupiony na lekturze, ze zmarszczonymi brwiami. Ostrzegał mnie, że przerwie rzucanie zaklęcia, zanim zabrniemy za daleko, jeśli uzna, że nie może się nam udać; spróbuje opanować magię, najlepiej jak będzie mógł, i ograniczyć wyrządzone przez nią szkody. Zgodził się spróbować dopiero wtedy, kiedy zgodziłam się zdać na jego ocenę sytuacji, w razie potrzeby też przerwać zaklinanie i starać się mu przy tym nie przeszkadzać. Ten czar jednak już był potężny, pełen mocy. Oboje musieliśmy wytężać siły, żeby go podtrzymać. Może już nie ma bezpiecznego wyjścia. Spojrzałam na twarz Kasi i przypomniałam sobie, jak się czułam, wiedząc, że jest w niej to coś, czego obecność wyczuwałam w Borze. Jeśli Bór był tutaj w Kasi – jeżeli zdawał sobie sprawę z tego, co robimy, i dowiedziałby się, że Smok jest ranny, wyczerpany i pozbawiony sił – natychmiast znów uderzy. Ponownie zaatakuje Dwiernik, a może tylko Zatoczek, aby zadowolić się mniejszym łupem. Oddaliśmy je na pastwę Boru, ponieważ ja rozpaczliwie pragnęłam uratować Kasię, a Smok zlitował się nade mną. Usiłowałam znaleźć jakieś wyjście, jakiekolwiek, i nagle porzuciłam wahania i wyciągnęłam drżącą dłoń, żeby nakryć nią jego rękę trzymającą kartkę. Zerknął na mnie, a ja nabrałam tchu i zaczęłam czytać razem z nim. Nie przerwał, chociaż spojrzał na mnie gniewnie. „Co ty wyprawiasz?” – mówił jego wzrok, ale po chwili zrozumiał, co próbowałam zrobić. Nasze głosy z początku brzmiały razem okropnie, niezgrane i zgrzytliwe; zaklęcie chwiało się jak wieża z kamieni budowana przez dziecko. Zaraz jednak poniechałam prób naśladowania Smoka i po prostu czytałam razem z nim, zdając się na mój instynkt. Odkryłam, że pozwalam mu czytać słowa z księgi, a sama nadaję im śpiewne brzmienie, wybieram jakiś wyraz lub zdanie, aby wypowiedzieć je dwa czy trzy razy, czasem mruczę, zamiast czytać, i przytupuję nogą do taktu.
Z początku się opierał, trzymając się dokładnie tekstu, lecz moja magia zapraszała go i stopniowo zaczął czytać nie mniej wyraźnie, ale w podawanym przeze mnie rytmie. Zostawiał miejsce na moje improwizacje, dając mi swobodę działania. Razem przewróciliśmy kartkę, bez żadnej przerwy czytaliśmy dalej i w połowie strony wypłynęła z nas jakby czysta muzyka: jego głos wyraźnie wypowiadał słowa, a ja je nuciłam, wysoko i nisko, i nagle, w zaskakujący sposób, wszystko to było łatwe. Nie, nie łatwe – to nieodpowiednie słowo. Jego dłoń mocno uścisnęła moją, nasze palce splotły się i nasza magia także. Zaklęcie wyszło z nas śpiewnie, swobodnie, jak woda spływająca po zboczu. Trudniej byłoby je teraz przerwać niż dokończyć. I teraz zrozumiałam, dlaczego on nie mógł znaleźć właściwych słów, dlaczego nie mógł mi powiedzieć, czy to zaklęcie pomoże Kasi czy nie. Przywołanie nie przyzywało żadnej bestii czy przedmiotu ani nie powodowało przypływu mocy; nie sprowadzało ogni czy błyskawic. Jedynie wypełniało komnatę czystym chłodnym blaskiem, nawet nie tak jasnym, aby oślepiał. W tym świetle jednak wszystko zaczęło wyglądać inaczej, stało się inne. Kamienne ściany zrobiły się przezroczyste, ich białe żyły przypominały płynące rzeki, a kiedy na nie spojrzałam, opowiedziały mi historię, dziwną, głęboką, niekończącą się opowieść niepodobną do żadnej ludzkiej, tak powolną i odległą, że słuchając jej, niemal sama czułam się jak kamień. Błękitny płomień tańczący w kamiennym kubku był pogrążony w niekończącym się śnie, jak pieśń rozbrzmiewająca bez końca. Patrzyłam na jego migotanie i widziałam świątynię, z której pochodził, leżącą daleko stąd, już dawno w ruinie. Pomimo to nagle pojęłam, gdzie stała ta świątynia i jak rzucić zaklęcie, które stworzyłoby taki płomień, niegasnący po mojej śmierci. Rzeźbione ściany grobowca ożywały, a runy się jarzyły. Byłam pewna, że gdybym patrzyła na nie dłużej, mogłabym je odczytać. Zabrzęczały łańcuchy. Kasia szarpała je teraz wściekle i szczęk żelaznych ogniw uderzających o ścianę byłby potwornie głośny, gdyby nie zagłuszało go zaklęcie. A tak zmieniało je w ciche pobrzękiwanie, jakby w oddali, które nie rozpraszało mojej uwagi. Nie śmiałam na nią spojrzeć, jeszcze nie. Kiedy to zrobię, dowiem się. Będę wiedziała, jeśli Kasi już nie ma, jeśli nic z niej nie zostało. Wpatrywałam się w kartki, gdy recytowaliśmy kolejne słowa. Smok zaczynał każde, a ja podchwytywałam je i kończyłam. Plik kartek pod moją dłonią rósł, a zaklęcie wciąż płynęło z nas i w końcu podniosłam głowę, by ze ściśniętym gardłem przenieść wzrok na nią. Bór odpowiedział mi spojrzeniem z twarzy Kasi, bezkresną głębią szeleszczących liści, szepczących nienawistnie, pożądliwie i wściekle. Smok zamilkł na moment, a ja zacisnęłam palce na jego dłoni. Kasia też tam była. Była tam. Widziałam ją, zagubioną i błądzącą w tym ciemnym lesie, po omacku szukającą drogi, patrzącą niewidzącymi oczami i kulącą się, gdy gałęzie smagały ją po twarzy, a ciernie do krwi raniły jej ramiona. Nawet nie wiedziała, że już nie znajduje się w Borze. Wciąż była jego więźniem, a Bór powoli rozrywał jej ciało, napawając się jej cierpieniem. Puściłam dłoń Smoka i zrobiłam krok ku niej. Czar nie prysnął; Smok nie przestawał czytać, a ja wspomagałam zaklęcie moją magią. – Kasiu – zawołałam i uniosłam złożone dłonie ku jej twarzy. Światło zaklęcia zebrało się w nich, oślepiająco jasne. W jej szeroko otwartych szklistych oczach
ujrzałam odbicie mojej twarzy i mojej skrywanej zazdrości; jakże pragnęłam mieć te wszystkie jej zalety, chociaż nie za taką cenę, jaką miała za nie zapłacić. Łzy stanęły mi w oczach; znów czułam się jak wtedy, gdy napadła na mnie Wensa, tylko że teraz nie mogłam uciec. Wróciły wszystkie te chwile, kiedy myślałam, że jestem nikim i nikt mnie nigdy nie zechce, gdy czułam się przy niej niezdarna, niezgrabna i brzydka. I te specjalne względy, jakie jej okazywano, zawsze pozostawiając dla niej najlepsze miejsce, obdarzając prezentami i komplementami, starając się kochać ją, dopóki jest. Niekiedy chciałam być na jej miejscu, chciałam być tą, która niechybnie zostanie wybrana. Przelotnie, tylko przelotnie, choć teraz wydawało się to tchórzostwem, marzyłam, żeby być tą wybraną, i skrycie zazdrościłam jej tego, chociaż miałam ten luksus, że mogłam odpychać od siebie te myśli, kiedy chciałam. Nie przestawałam i światło ją dotknęło. Zwróciła się do mnie. Zagubiona w Borze, zwróciła się do mnie i na jej twarzy zobaczyłam gniew, głęboko skrywany od lat. Przez całe życie wiedziała, że zostanie wybrana, czy tego chce czy nie. Ujrzałam koszmar tysiąca długich nocy, gdy leżała w ciemnościach, zastanawiając się, co z nią będzie, wyobrażając sobie dotyk dłoni straszliwego czarodzieja i jego oddech na swoim policzku. Za moimi plecami Smok głośno wciągnął powietrze, zakrztusił się i urwał. Światło zebrane w moich dłoniach zamigotało. Posłałam mu rozpaczliwe spojrzenie, ale już podjął przerwaną recytację, zdecydowanym głosem, nie odrywając oczu od kartki. Światło przenikało go całego; jakby nagle zmienił swoje ciało w szkło bez żadnych myśli i uczuć, żeby dalej recytować zaklęcie. Och, jakże chciałabym to zrobić, ale nie sądziłam, że mogę. Musiałam skupić się na Kasi, pełna wszystkich tych pokrętnych myśli i skrywanych pragnień, i pozwolić, by je zobaczyła, żeby zobaczyła mnie jak bladego wijącego się robaka spod odwróconej kłody. Musiałam zobaczyć ją obnażoną, i to bolało jeszcze bardziej, ponieważ ona też mnie nienawidziła. Nienawidziła mnie za to, że byłam bezpieczna i kochana. Matka nie kazała mi wspinać się na zbyt wysokie drzewa, nie zmuszała do trzygodzinnej codziennej wędrówki do rozgrzanej i dusznej piekarni w sąsiednim miasteczku, żebym nauczyła się piec dla pana. Kiedy płakałam, moja matka nie odwracała się do mnie plecami i nie mówiła, że muszę być dzielna. Nie szczotkowała moich włosów trzystoma pociągnięciami każdego wieczoru, nadając im piękny połysk, jakby chciała, żebym została wybrana; jakby chciała mieć córkę, która zamieszka w mieście, wzbogaci się i będzie przysyłała pieniądze braciom i siostrom, tym, których pozwoli sobie kochać. Och, nawet nie wyobrażałam sobie tej skrywanej goryczy, kwaśnej jak zsiadłe mleko. A potem… potem nienawidziła mnie nawet za to, że zostałam wybrana. W końcu jej jednak nie wybrano. Widziałam, jak siedziała później na festynie, zdezorientowana, gdy wszyscy szeptali; nigdy nie wyobrażała sobie, że zostanie w tej wiosce, w domu, w którym nie oczekiwano jej powrotu. Była gotowa się poświęcić i być dzielna, a teraz już nie musiała się poświęcać i nie widziała dla siebie żadnej przyszłości. Starsi chłopcy w wiosce uśmiechali się do niej poufale, z dziwną satysfakcją. Kilku z nich rozmawiało z nią podczas festynu. Chłopcy, którzy nigdy się do niej nie odzywali i tylko przyglądali się jej z daleka, jakby nie śmieli jej dotknąć, teraz podchodzili i rozmawiali z nią, jakby nie miała nic innego do roboty, tylko siedzieć tu i czekać, aż wybierze ją ktoś inny. A ja wróciłam w jedwabiach i aksamitach, z włosami upiętymi zdobioną klejnotami siatką i rękami pełnymi magii, zdolna do robienia wszystkiego, co chcę. Wtedy pomyślała: „To powinnam być ja, to powinnam być
ja”, jakbym była złodziejką, która zabrała coś, co należało do niej. To było nie do zniesienia i zobaczyłam, że nią to również wstrząsnęło, ale jakoś musiałyśmy to znieść. – Kasiu! – zawołałam do niej zduszonym głosem, mocno trzymając światło tak, żeby je widziała. Zobaczyłam, jak waha się jeszcze chwilę, a potem chwiejnie ruszyła ku mnie, wyciągając ręce. Bór jednak próbował ją zatrzymać, szarpiąc gałęziami i owijając pnączami jej nogi, a ja nic nie mogłam na to poradzić. Mogłam tylko stać i trzymać w dłoniach światło, gdy ona padała i podnosiła się, żeby znów upaść, coraz bardziej przerażona. – Kasiu! – krzyknęłam. Teraz czołgała się, lecz nadal walczyła, z determinacją zaciskając zęby, zostawiając za sobą krwawy ślad na opadłych liściach i ciemnym mchu. Chwytając się korzeni, pełzła naprzód, chociaż gałęzie smagały ją po plecach, ale wciąż była daleko. I nagle, gdy spojrzałam na jej ciało i na twarz, w której zamieszkał Bór, ten uśmiechnął się do mnie. Nie mogła uciec. Bór rozmyślnie pozwalał jej podejmować próby, sycąc się jej odwagą i moją nadzieją. W każdej chwili mógł wciągnąć ją z powrotem. Pozwoliłby jej podejść na tyle blisko, żeby mnie zobaczyła, może nawet poczuła własne ciało i świeży wietrzyk owiewający jej twarz, po czym pnącza skoczyłyby i owinęły się wokół niej, zakryłby ją całun spadających liści i Bór znów pochłonąłby Kasię. Wydałam jęk protestu i o mało nie zgubiłam wątku zaklęcia, a wtedy Smok za moimi plecami przemówił dziwnym i cichym głosem, jakby był gdzieś daleko: – Agnieszko, oczyszczenie. Ulozishtus. Spróbuj. Dokończę sam. Ostrożnie wycofałam moją magię z rytuału Przywołania, powoli, powolutku, jakbym przechylała butelkę, nie chcąc uronić z niej ani kropli. Światło nie zgasło. – Ulozishtus – wyszeptałam. Było to jedno z zaklęć Smoka, z rodzaju tych, które nie przychodziły mi łatwo; nie pamiętałam pozostałych słów, które nade mną wypowiedział. Pozwoliłam jednak temu słowu przetoczyć się po moim języku, starannie je formując, przypominając sobie jego smak, ten ogień, który zapłonął w moich żyłach, oraz straszną słodycz eliksiru. – Ulozishtus – powtórzyłam powoli. – Ulozishtus. – Z każdej sylaby w moich ustach uczyniłam iskierkę padającą na podpałkę, odrobinę rozpościeranej magii. I w Borze ujrzałam cienką smużkę dymu unoszącą się z jednej kępy zarośli otaczających Kasię. – Ulozishtus – szepnęłam do niej i do następnej smużki dymu, która uniosła się obok, a kiedy zrobiłam to po raz trzeci, pełgający żółty płomień wyrósł w pobliżu jej ręki. – Ulozishtus – powiedziałam, użyczając jej kolejnej odrobiny magii, jakbym podkładała szczapy do ognia rozpalonego na kominku. Płomień urósł, a dotknięte przezeń pnącza cofnęły się pospiesznie. – Ulozishtus, ulozishtus – nuciłam, podsycając go, powiększając, a gdy buchnął wyżej, wyjęłam z niego płonące gałęzie i podpaliłam resztę Boru. Kasia chwiejnie wstała, uwalniając ręce z dymiących pnączy, lekko zaróżowiona od ognia. Teraz mogła poruszać się szybciej i pobiegła ku mnie przez dym i syczące w ogniu liście, między
płonącymi drzewami, w gradzie spadających wokół gałęzi. Miała osmalone włosy i podarte odzienie, a skórę czerwoną i pokrytą pęcherzami. Łzy płynęły jej z oczu. Jej ciało przede mną szarpało okowy, wijąc się i wrzeszcząc z wściekłości, a ja załkałam i ponownie krzyknęłam: „Ulozishtus!”. Ogień rósł i wiedziałam, że tak samo jak ja mogłam zginąć wtedy, gdy Smok oczyszczał moje ciało z cieni Boru, tak teraz Kasia mogła umrzeć, spłonąwszy od rzuconego przeze mnie zaklęcia. W tej chwili byłam wdzięczna za te długie i okropne miesiące prób znalezienia we mnie czegoś, czegokolwiek, za te wszystkie niepowodzenia, za każdą minutę, którą musiałam spędzić w tym grobowcu z drwiącym ze mnie Borem. To dało mi siłę potrzebną do podtrzymania zaklęcia. Głos Smoka rozbrzmiewał pewnie za moimi plecami i był dla mnie jak kotwica, gdy kończył Przywołanie. Kasia zbliżała się, a wszędzie wokół niej Bór płonął. Już prawie nie widziałam drzew, gdyż była dostatecznie blisko, żeby spoglądać własnymi oczami, a płomienie z rykiem i trzaskiem lizały jej skórę. Wyginała ciało, uderzając nim o kamienną ścianę. Jej palce zesztywniały, rozcapierzyły się i nagle żyły jej rąk przybrały jasnozielony kolor. Krople soku wypłynęły strumieniami z jej oczu i nosa, a ich rześki świeży zapach wydawał się okropnie nienaturalny. Usta miała szeroko otwarte w niemym krzyku i nagle spod jej paznokci wypełzły maleńkie białe korzonki, niczym z żołędzia kiełkującego przez noc. Ze straszliwą szybkością pokryły okowy, natychmiast twardniejąc w szare drewno, i z dźwiękiem przypominającym trzask lodu pękającego na wiosnę rozerwały łańcuchy. Nic nie zrobiłam. Nie było czasu, żeby cokolwiek zrobić, gdyż zdarzyło się to, zanim zdążyłam się połapać. W jednej chwili Kasia była przykuta do ściany, a w następnej rzuciła się na mnie. Była niewiarygodnie silna i przewróciła mnie. Z krzykiem złapałam ją za ramiona i przytrzymałam. Sok ściekał po jej twarzy, plamiąc suknię i spadając na mnie kroplami jak deszcz. Spływał po mojej skórze, odpychany przez zaklęcie ochronne. Jej ściągnięte w gniewnym grymasie wargi odsłoniły zęby. Zacisnęła dłonie na mojej szyi, twarde jak konary i tak gorące, że parzyły, i te białe korzonki zaczęły po mnie pełzać. Smok coraz szybciej wymawiał ostatnie słowa, żeby jak najszybciej zakończyć rzucanie zaklęcia. – Ulozishtus! – wykrztusiłam jeszcze raz, patrząc na Bór i twarz Kasi, wykrzywioną ze złości i gniewu. Spoglądała na mnie. Światło Przywołania pojaśniało, wypełniając każdy kąt pomieszczenia wszechobecnym blaskiem. Zajrzałyśmy w siebie wzajemnie, widząc każdy najmniejszy sekret, skrywaną nienawiść i zazdrość, i na jej twarzy łzy zmieszały się z sokiem. Ja też szlochałam, gdy jej dłonie pozbawiały mnie tchu i powoli ciemność zasnuwała mi oczy. – Agnisiu – wykrztusiła własnym głosem, trzęsąc się z wysiłku. Odginając jeden palec po drugim, puściła moją szyję. Rozjaśniło mi się w oczach i zobaczyłam, że z jej twarzy znika wstyd. Spoglądała na mnie czule i odważnie. Znów załkałam, ale tylko raz. Sok wysychał i pochłaniał go ogień. Białe korzonki uschły i rozsypały się w proch. Wiedziałam, że kolejne zaklęcie ją zabije; widziałam to. A Kasia uśmiechnęła się do
mnie, ponieważ nie mogła wykrztusić słowa, i tylko powoli skinęła głową. Poczułam, że moją twarz wykrzywia brzydki grymas cierpienia, a potem powiedziałam: – Ulozishtus. Popatrzyłam na twarz Kasi, bo chciałam zobaczyć ją ten ostatni raz, lecz z jej oczu wyzierał Bór: mroczny, wściekły, pełen dymu, płonący, z korzeniami wczepionymi zbyt głęboko, by je wyrwać. Kasia wciąż trzymała dłonie z daleka od mojej szyi. I nagle… Bór znikł. Kasia osunęła się na mnie. Krzyknęłam z radości i objęłam ją ramionami, a ona przywarła do mnie, drżąc i łkając. Wciąż była w gorączce, cała się trzęsła i zwymiotowała na posadzkę, kiedy ją trzymałam, cicho płacząc. Jej ręce sprawiały mi ból; były parzące i twarde, ściskała mnie tak mocno, aż trzeszczały mi żebra. To jednak była ona. Smok z głuchym trzaskiem zamknął księgę. Komnata była pełna oślepiającego światła; Bór nie miał się gdzie ukryć. To była Kasia, i tylko Kasia. Zwyciężyliśmy.
Rozdział 11
Smok był dziwnie milczący, gdy powoli prowadziliśmy Kasię po schodach na górę. Była półprzytomna i tylko chwilami trzeźwiała na moment, kurczowo zaciskając dłonie, po czym znów traciła przytomność. Jej bezwładne ciało było nienaturalnie ciężkie, jak z litego dębu, jakby Bór w jakiś sposób je odmienił. – Odszedł? – z niepokojem spytałam Smoka. – Naprawdę już go nie ma? – Tak – odparł krótko, gdy taszczyliśmy ją po tych długich spiralnych schodach. Pomimo jego niezwykłej siły pokonywanie każdego stopnia przychodziło nam z takim trudem, jakbyśmy nieśli pień zwalonego drzewa, więc oboje byliśmy zmęczeni. – Przywołanie pokazałoby nam, gdyby było inaczej. Nie powiedział nic więcej, dopóki nie zanieśliśmy jej do gościnnego pokoju na górze. Potem stanął przy łóżku i spojrzał na nią, marszcząc brwi, a następnie odwrócił się i wyszedł. Nie miałam czasu zastanawiać się nad jego zachowaniem. Kasia przez miesiąc leżała chora, w gorączce. Czasem zrywała się półprzytomna z koszmarnego snu, w którym wciąż była w Borze, i wtedy potrafiła nawet Smoka odepchnąć z taką siłą, że przeleciał przez pół pokoju. Musieliśmy przywiązać ją do ciężkiego łoża, najpierw sznurami, a później łańcuchami. Ja spałam zwinięta na
podłodze, zrywając się, żeby dać jej wody, ilekroć zawołała, czy żeby spróbować wcisnąć w jej usta trochę jedzenia. Z początku nie była w stanie zjeść więcej niż kilka kęsów chleba. Kolejne dni i noce zlewały się ze sobą, przerywane jej przebudzeniami – z początku co godzinę, a ponieważ trzeba ją było uspokajać przez co najmniej dziesięć minut, byłam wiecznie niewyspana i półprzytomna. Dopiero po tygodniu nabrałam pewności, że będzie żyła, i znalazłam chwilę, żeby napisać do Wensy i zawiadomić ją, że Kasia jest wolna i wraca do zdrowia. – Czy ona zachowa to dla siebie? – zapytał Smok, kiedy poprosiłam go, żeby wysłał ten list. Byłam zbyt wyczerpana, żeby zapytać, dlaczego się tym przejmuje. Tylko otworzyłam list i dopisałam „Na razie nie mów nikomu”, a potem znów mu go dałam. Powinnam była zapytać, a on powinien bardziej nalegać, żebym była ostrożna. Oboje jednak byliśmy wykończeni. Nie wiedziałam, nad czym pracuje, ale kiedy szłam do kuchni po rosół dla chorej, widziałam światło palące się do późnej nocy w jego bibliotece oraz stosy kartek pokrytych rysunkami i notatkami na jego biurku. Pewnego popołudnia, poczuwszy zapach dymu, weszłam do laboratorium i zobaczyłam, że zasnął. Dno stojącej przed nim retorty już poczerniało od płomienia świecy, a jej zawartość wyparowała. Smok podskoczył, kiedy go zbudziłam, i z nietypową dla niego niezręcznością wywrócił to wszystko, powodując mały pożar. Musieliśmy gorączkowo gasić go razem i Smok zjeżył się jak kot, urażony taką zniewagą. Trzy tygodnie później Kasia ocknęła się po pełnych czterech godzinach snu, obróciła do mnie głowę i wymówiła moje imię, wyczerpana, ale w pełni przytomna, a jej ciemnobrązowe oczy były ciepłe i jasne. Ujęłam jej twarz w dłonie, śmiejąc się przez łzy, a ona zdołała zacisnąć swe wychudłe dłonie na moich i odpowiedzieć uśmiechem. Od tej chwili zaczęła szybko wracać do zdrowia. Kiedy już mogła wstać z łóżka, z początku nie mogła się przyzwyczaić do swojej niezwykłej siły. Wpadała na meble, a kiedy po raz pierwszy próbowała zejść do kuchni, w której gotowałam dla niej zupę, spadła ze schodów. Kiedy jednak przybiegłam jej z pomocą, była cała i zdrowa, nawet nieposiniaczona, i z trudem się podnosiła. Zabrałam ją do wielkiej sali, żeby znów nauczyć ją chodzić, i próbowałam podtrzymywać, gdy powoli krążyłyśmy po komnacie, chociaż najczęściej to ona wywracała mnie niechcący. Smok schodził na dół, żeby wziąć coś z piwnicy. Stanął i przez chwilę obserwował nasze poczynania, z poważną i nieodgadnioną miną. Kiedy zaprowadziłam ją z powrotem na górę, a Kasia ostrożnie położyła się na łóżku i znów zasnęła, zeszłam do biblioteki, żeby z nim porozmawiać. – Co jej jest? – zapytałam. – Nic – obojętnie odparł Smok. – O ile mogę powiedzieć, nie jest zarażona. W jego głosie nie słyszałam zadowolenia. Nie rozumiałam go. Zastanawiałam się, czy może niepokoi go to, że ktoś jeszcze przebywa w wieży.
– Już jej lepiej – powiedziałam. – Nie zostanie tu długo. Spojrzał na mnie z wyraźną irytacją. – Nie zostanie? – rzekł. – A co zamierzasz z nią zrobić? Otworzyłam usta i znów je zamknęłam. – Ona… – Wróci do domu? – powiedział Smok. – Wyjdzie za jakiegoś wieśniaka, jeśli znajdzie takiego, któremu nie będzie przeszkadzało to, że ma żonę z drewna? – Ona ma prawdziwe ciało, nie jest z drewna! – zaprotestowałam, ale już zrozumiałam, szybciej, niż chciałam, że ma rację: dla Kasi nie było już miejsca w naszej wiosce, tak samo jak dla mnie. Powoli usiadłam, zaciskając dłonie na krawędzi stołu. – Ona… weźmie swoje wiano – powiedziałam, szukając jakiegoś rozwiązania. – Będzie musiała wyjechać, do miasta, na uniwersytet, tak jak te inne kobiety… Już miał coś powiedzieć, ale zamilkł, spojrzał na mnie i zapytał: – Co? – Inne wybrane, te, które zabierałeś – dodałam bez zastanowienia, bo za bardzo martwiłam się o Kasię, o to, co ona zrobi. Nie była czarownicą; to ludzie mogliby zrozumieć. Po prostu była odmieniona w okropny sposób i nie sądziłam, żeby zdołała to ukryć. Przerwał mi te rozmyślania. – Powiedz mi – prychnął z gryzącą ironią, a ja drgnęłam i spojrzałam na niego – czy wy wszyscy zakładacie, że ja je zniewalałem? Tylko gapiłam się na niego, a on przeszywał mnie gniewnym wzrokiem, naburmuszony i urażony. – Tak – przyznałam z niedowierzaniem. – Oczywiście, że tak. Dlaczego mielibyśmy uważać inaczej? Jeśli nie, to dlaczego… dlaczego po prostu nie zatrudnisz służącej… Jeszcze zanim skończyłam to mówić, zaczęłam się zastanawiać, czy tamta kobieta, która zostawiła mi list z informacjami, nie miała racji. Może po prostu pragnął czyjegoś towarzystwa – ale tylko czasami i na jego warunkach – a nie kogoś, kto mógł go opuścić w każdej chwili. – Zatrudniane służące okazały się nieodpowiednie – odparł wymijająco; nie wyjaśnił dlaczego. Ze zniecierpliwieniem machnął ręką, nie patrząc na mnie; gdyby zobaczył moją minę, zapewne by zamilkł. – Nie biorę zawodzących dziewcząt, które chcą poślubić kochanka z sąsiedniej wsi, ani takich, które kulą się na mój widok… Zerwałam się tak gwałtownie, że krzesło z trzaskiem upadło na posadzkę. Spóźniony, lecz
niepohamowany gniew wezbrał we mnie jak fala przypływu. – Zatem bierzesz tylko takie jak Kasia – wypaliłam – które są na tyle dzielne, że to zniosą, które nie płaczą, bo to jeszcze bardziej zraniłoby ich rodziny, i uważasz, że to w porządku? Nie gwałcisz ich, tylko zamykasz w wieży na dziesięć lat, i narzekasz, że uważamy cię za gorszego, niż jesteś? Patrzył na mnie ze zdumieniem, a ja na niego, ciężko dysząc. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to powiem; nie wiedziałam, że tak myślę. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby tak się odezwać do mojego pana, Smoka; nienawidziłam go, ale nie mogłam go skarcić, tak samo jak nie krytykowałabym pioruna, który uderzył w mój dom. Smok nie był zwyczajnym człowiekiem, był panem i czarodziejem, dziwną postacią z zupełnie innego wymiaru, równie obcą jak burze i szarańcza. Wyszedł jednak z tego innego wymiaru; okazał mi naprawdę wiele uprzejmości. Pozwolił swojej magii zmieszać się z moją w ten dziwny i zapierający dech intymny sposób, a wszystko po to, żeby razem ze mną uratować Kasię. Pewnie może wydać się to dziwne, że dziękowałam mu za to, krzycząc na niego, ale było to coś więcej niż podziękowanie; chciałam, żeby był ludzki. – To nie w porządku – powiedziałam. – To nie w porządku! Wstał i przez moment patrzyliśmy na siebie nad stołem, oboje wściekli i, myślę, równie wstrząśnięci; potem odwrócił się, z rumieńcem gniewu na policzkach podszedł do okna i wyjrzał przez nie, zaciskając dłonie na parapecie. Ja wypadłam z komnaty i pobiegłam na górę. Przez resztę dnia pozostałam przy śpiącej Kasi, siedząc na jej łóżku i trzymając jej wychudłą dłoń. Nadal była ciepła i pełna życia, ale Smok się nie mylił. Pod miękką skórą było twarde ciało, nie jak skała, lecz jak wypolerowany bursztyn, o gładko oszlifowanych kantach. Włosy Kasi lśniły w złocistym blasku świecy, poskręcane w loki jak gałązki drzewa. Wyglądała jak posąg. Powtarzałam sobie, że nie jest aż tak odmieniona, ale wiedziałam, że się mylę. Zaślepiało mnie uczucie; patrzyłam i widziałam tylko ją. Ktoś, kto jej nie znał, natychmiast dostrzegłby jej obcość. Zawsze była piękna, a teraz wprost emanowała nieziemską urodą, trwałą i olśniewającą. Zbudziła się i spojrzała na mnie. – Co się stało? – Nic – powiedziałam. – Jesteś głodna? Nie wiedziałam, co dla niej zrobić. Zastanawiałam się, czy Smok pozwoli jej tu zostać; mogłybyśmy dzielić mój pokoik na górze. Może ucieszyłby się ze służącej, która nie może odejść, skoro tak nie lubił uczyć nowych. To była przykra myśl, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy. Gdyby ktoś obcy przyszedł do naszej wsi i wyglądał tak jak ona, z pewnością uznalibyśmy go za zarażonego, za jakiegoś nowego potwora przysłanego przez Bór. Następnego ranka postanowiłam poprosić go, żeby pomimo wszystko pozwolił jej zostać. Wróciłam do biblioteki. Stał przy oknie, trzymając w dłoniach jednego ze swoich ulotnych jak pasma mgły
posłańców. Przystanęłam. W łagodnie falującej powierzchni dostrzegłam jakieś odbicie, jakby nieruchomą taflę wody, a kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że nie widać w niej wnętrza tej komnaty, lecz drzewa, niekończące się szeregi ciemnych, maszerujących drzew. Odbicie stopniowo się zmieniało, gdy na nie patrzyliśmy; domyśliłam się, że pokazywało miejsca, gdzie był duszek. Wstrzymałam oddech, gdy po jego powierzchni przesunął się cień: stwór podobny do włóczykija, tylko mniejszy, który, zamiast patykowatych, miał nogi grube i srebrzystoszare, żyłkowane jak liście. Przystanął i obrócił dziwną głowę bez twarzy w kierunku duszka. W przednich nogach trzymał naręcze wyrwanych drzewek i roślin, ze zwisającymi korzeniami: wyglądał zupełnie jak ogrodnik, który plewił. Zakołysał głową z boku na bok, a potem poszedł dalej i znikł między drzewami. – Nic – rzekł Smok. – Żadnego gromadzenia sił, żadnych przygotowań… – Potrząsnął głową. – Odsuń się – rzucił do mnie przez ramię. Wypchnął posłańca za okno, a potem wziął stojący pod ścianą kij, który brałam za czarodziejską różdżkę, podpalił jego koniec od ognia na kominku i wetknął w sam środek pasemka. Cała ta unosząca się w powietrzu mgiełka rozbłysła błękitnym blaskiem, spłonęła i znikła, a przez okno wpadł słaby słodkawy odór – zapach zarazy. – One ich nie widzą? – zapytałam zafascynowana. – Bardzo rzadko jeden z nich nie wraca, więc pewnie czasem chwytają niektórych – odparł Smok. – Jednak posłaniec staje w płomieniach, jeśli go dotkną. Mówił z roztargnieniem, marszcząc brwi. – Nie rozumiem – powiedziałam. – Czego się spodziewałeś? Czy to źle, że Bór nie przygotowuje ataku? – Powiedz – rzekł – czy sądziłaś, że ona przeżyje? Oczywiście nie sądziłam. To wyglądało na cud, którego za bardzo pragnęłam, żeby go analizować. Wolałam się nad tym nie zastanawiać. – Pozwolił jej odejść? – szepnęłam. – Niezupełnie – powiedział Smok. – Nie mógł jej zatrzymać; Przywołanie i zaklęcie oczyszczające go odpędzały. Jestem jednak pewny, że mógł ją utrzymać dostatecznie długo, żeby umarła. A Bór raczej nie jest łaskawy w takich wypadkach. Bębnił palcami po parapecie w rytmie, który wydał mi się dziwnie znajomy. Rozpoznałam rytm naszego Przywołania w tej samej chwili, w której on go poznał. Natychmiast przestał bębnić. – Wyzdrowiała? – zapytał oficjalnym tonem. – Czuje się lepiej – odparłam. – Dziś rano sama weszła po schodach na górę. Umieściłam ją w moim pokoju…
Zbył to machnięciem ręki. – Pomyślałem, że jej rekonwalescencja ma odwrócić naszą uwagę – wyjaśnił. – Skoro jednak już dobrze się czuje… Pokręcił głową. Po chwili znów się wyprostował. Zdjął dłoń z parapetu i odwrócił się twarzą do mnie. – Cokolwiek zamierza Bór, już straciliśmy dość czasu – stwierdził ponuro. – Bierz swoje księgi. Musimy wracać do nauki. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. – Przestań się na mnie gapić – powiedział. – Czy ty chociaż rozumiesz, co zrobiliśmy? – Wskazał na okno. – To w żadnym razie nie był jedyny zwiadowca, którego tam wysłałem. Inny znalazł to drzewo serca Boru, które więziło dziewczynę. Rzucało się w oczy – dodał sucho – ponieważ było obumarłe. Kiedy wypaliłaś zarazę z ciała dziewczyny, spaliłaś także to drzewo. Wciąż nie rozumiałam jego ponurego nastroju, tym bardziej kiedy znów zaczął mówić. – Włóczykije już je obaliły i posadziły nowe drzewko, ale gdyby to była zima, a nie wiosna, i gdyby ta polana znajdowała się bliżej skraju Boru… Gdybyśmy byli przygotowani, moglibyśmy posłać tam gromadę drwali, żeby wyrąbać i spalić Bór aż do tej polany. – A nie możemy… – zaczęłam zaskoczona, nie potrafiąc oblec pomysłu w słowa. – Zrobić tego ponownie? – dokończył. – Owszem. I właśnie dlatego Bór musi zareagować, i to szybko. W końcu zaczęłam pojmować jego niepokój. Nagle zrozumiałam, że tak samo jak z Rusją, toczyliśmy wojnę z Borem i nasz wróg wiedział, że mamy nową broń, której możemy użyć przeciwko niemu. Smok spodziewał się, że Bór zaatakuje nie z zemsty, ale w samoobronie. – Sporo trzeba zrobić, zanim będziemy mogli liczyć na to, że uda nam się to powtórzyć – dodał i wskazał na stół, zasypany jeszcze większymi stertami notatek. Przyjrzałam się im i dopiero teraz uświadomiłam sobie, że te zapiski dotyczą naszej wspólnej pracy. Był tam schemat: nas dwoje jako postacie przy tomiku Przywołania, naprzeciw nas Kasia przedstawiona jako krąg z napisem KANAŁ oraz linia przeciągnięta od niej do ładnie naszkicowanego drzewa serca Boru. Postukał w nią palcem. – To połączenie będzie największym problemem. Nie możemy oczekiwać, że za każdym razem uda nam się znaleźć ofiarę wyrwaną z objęć drzewa serca Boru. Zamiast tego jednak możemy użyć schwytanego włóczykija albo mniej zarażoną ofiarę… – Jerzy – odezwałam się nagle. – Czy możemy spróbować z Jerzym?
Smok zamilkł i gniewnie zacisnął wargi. – Być może – rzekł. – Najpierw jednak – dodał – musimy spisać główne reguły zaklęcia i musisz przećwiczyć każdy jego składnik. Uważam, że to podchodzi pod kategorię zadań piątego stopnia, gdzie Przywołanie jest szkieletem, samo zarażenie zapewnia kontakt, a zaklęcie oczyszczające daje impuls. Czy nie zapamiętałaś niczego z moich nauk? – zapytał, widząc, że przygryzam wargę. To prawda, że nie starałam się zbyt wiele zapamiętać z jego wykładów o hierarchii zaklęć, która głównie wyjaśniała, dlaczego niektóre zaklęcia są trudniejsze od innych. Jak dla mnie wszystko sprowadzało się do oczywistego faktu, że zwykle trudniej jest połączyć dwa zaklęcia w jedno nowe, niż rzucić oba oddzielnie, ale poza tym te zasady uważałam za niezbyt przydatne. Połączenie trzech zaklęć byłoby trudniejsze niż rzucenie każdego z nich z osobna, ale niekoniecznie od jednoczesnego posłużenia się dowolną parą z nich. Wszystko zależało od tego, co się chciało zrobić i w jakiej kolejności. A jego zasady nie miały absolutnie nic wspólnego z tym, co zdarzyło się w lochu pod wieżą. Nie chciałam o tym mówić i wiedziałam, że on też nie chce. Pomyślałam jednak o Kasi brnącej ku mnie przez chaszcze Boru i o Zatoczku leżącym na skraju Boru, który mógł go pochłonąć w następnym ataku. – To wszystko nie ma żadnego znaczenia i dobrze o tym wiesz – powiedziałam. Jego dłoń zacisnęła się, gniotąc kartki, i przez moment myślałam, że zacznie na mnie krzyczeć. Jednak tylko popatrzył na nie i nic nie powiedział. Po chwili poszłam po moją księgę zaklęć i odnalazłam w niej iluzję, którą stworzyliśmy razem w zimie, kilka miesięcy temu. Przed tą historią z Kasią. Odsunęłam na bok stos papierów, robiąc trochę miejsca na stole, i położyłam księgę przed sobą. Po chwili bez słowa wziął z półki inną: cienki czarny tomik, którego okładka słabo lśniła przy jego dotyku. Otworzył go na zaklęciu ciągnącym się przez dwie strony i zapisanym wyraźnym charakterem pisma, z rysunkiem kwiatu, którego każda część w jakiś sposób łączyła się z jedną sylabą. – Bardzo dobrze – rzekł. – Zaczynajmy. I wyciągnął do mnie rękę nad stołem. Tym razem trudniej było ją ująć, dokonać świadomego wyboru nieułatwionego rozpaczliwą sytuacją. Mimowolnie pomyślałam o sile jego uścisku, o długich i zręcznych palcach trzymających moją dłoń, o ich ciepłych i twardych czubkach dotykających mojego przegubu. Czułam jego puls i ciepło jego skóry. Spojrzałam w moją księgę i zaczerwieniona próbowałam znaleźć sens tych liter, gdy on głośno i wyraźnie zaczął rzucać swoje zaklęcie. Złudzenie nabrało kształtu – kolejny pojedynczy i doskonale uformowany kwiat, pachnący, piękny i cały nieprzezroczysty, z łodygą niemal całkiem pokrytą kolcami. Zaczęłam szeptać. Rozpaczliwie usiłowałam nie myśleć, nie czuć jego magii na mojej skórze. Zupełnie nic się nie stało. Nic do mnie nie powiedział, w skupieniu wbijając wzrok w jakiś punkt nad moją głową. Zamilkłam i wzięłam się w garść. Potem zamknęłam oczy i poczułam kształt jego
magii, tak pełnej kolców jak stworzone przez niego złudzenie, skrytej i pilnie strzeżonej. Wymamrotałam moje zaklęcie, ale odkryłam, że nie myślę o róży, lecz o wodzie i spragnionej ziemi, o dopełnieniu jego magii, a nie zdominowaniu jej. Usłyszałam, jak głośno wciąga powietrze w płuca, i kanciasty gmach jego zaklęcia niechętnie pozwolił mi wejść. Róża między nami oplotła korzeniami cały stół i wypuściła nowe odnogi. Nie była to taka dżungla jak wtedy, gdy po raz pierwszy rzuciliśmy to zaklęcie; on hamował swoją magię, a ja swoją, i oboje pozwalaliśmy tylko cienkim strumyczkom mocy zasilać iluzję. Różany krzew jednak wyglądał teraz inaczej. Już nie potrafiłabym stwierdzić, czy jest złudzeniem. Długie węźlaste korzenie poskręcały się ze sobą, wpychając się w każdą szparę stołu i owijając wokół jego nóg. Kwiaty nie były tylko obrazem, ale prawdziwymi kwiatami dzikiej róży, jedne jeszcze nierozwinięte, inne na wpół zwiędłe, z wysychającymi i osypującymi się płatkami. W powietrzu unosił się ich silny zapach, zbyt słodki, i ujrzeliśmy pszczołę, która wleciała przez okno i wpełzła do jednego z kwiatów, żeby obszukać go z determinacją. Kiedy nie znalazła nektaru, zaczęła sprawdzać następne kwiaty, skrobiąc nóżkami płatki, które uginały się dokładnie tak, jak powinny pod jej ciężarem. – Niczego tu nie znajdziesz – odezwałam się do wiszącej w powietrzu pszczoły i dmuchnęłam na nią, ale ona tylko znowu podjęła próby. Smok przestał wpatrywać się w przestrzeń nad moją głową, z zamiłowania do magii zapominając o niezręcznej sytuacji. Przyglądał się naszemu wspólnemu zaklęciu z takim samym skupieniem, z jakim rzucał najbardziej skomplikowane czary, z błyskiem w oczach i zaciekawioną miną; chciał to zrozumieć. – Czy sama możesz to podtrzymać? – zapytał. – Tak sądzę – powiedziałam, a on powoli puścił moją rękę, zostawiając mi zadanie utrzymania iluzji krzewu dzikiej róży. Bez solidnego oparcia jego magii chciała opaść jak nagle pozbawione podpory pnącze, ale odkryłam, że mogę podtrzymać jego magię; tylko jej skrawek, szkielet konstrukcji, który podparłam swoją mocą. Wyciągnął rękę i przewrócił kilka kartek swojej książki, aż znalazł następne zaklęcie, które tworzyło iluzję owada, równie starannie rozrysowanego jak ta róża. Szybko i gładko wypowiedział słowa zaklęcia, tworząc dziesiątkę pszczół, które wypuścił na ten różany krzew, co jeszcze bardziej stropiło naszego pierwszego pszczelego gościa. Podawał mi je delikatnie; jakoś zdołałam je schwytać i posłać do pracy przy krzewie. – Zamierzam teraz przyłączyć im zaklęcie obserwujące. To samo, które niosą posłańcy – oznajmił. Skinęłam głową, a on skupił się na rzucaniu zaklęcia. Czy coś mniej rzucałoby się w oczy w Borze niż zwykła pszczoła? Otworzył księgę prawie na jej końcu i wyjął plik swoich notatek. Gdy jednak zaczął pracę, cały ciężar zaklęcia spadł na iluzję pszczoły i na mnie. Podtrzymywałam ją z trudem, czując, że moja magia wyczerpuje się zbyt szybko, aż wydałam bezgłośny jęk, a on oderwał się od
tego, co robił, i wyciągnął do mnie rękę. Równie nieostrożnie chwyciłam go dłonią i magią, a on ze swej strony też wsparł mnie swoją magią. Głośno westchnął i nasze zaklęcia złączyły się ze sobą, a magia je wypełniła. Różany krzew znów zaczął rosnąć, jego korzenie zeszły ze stołu, a pędy wypełzły przez okno. Brzęczące pszczoły o dziwnie błyszczących oczach wyroiły się w kwieciu i odleciały. Gdybym wzięła jedną w rękę i przyjrzała się jej, ujrzałabym w jej oczach odbicie wszystkich róż, które dotknęła. Nie miałam jednak głowy do pszczół, róż czy szpiegowania ani do niczego prócz magii, która płynęła rwącym potokiem, i jego dłoni, która była moją jedyną opoką, tylko że ten nurt porwał i jego. Czułam jego zaskoczenie i niepokój. Instynktownie pociągnęłam go ze sobą tam, gdzie magia płynęła słabiej, jakbym naprawdę była we wzburzonej rzece i chciała dopłynąć do brzegu. Razem zdołaliśmy się wydostać. Różany krzew powoli zmniejszył się do jednego kwiatu; iluzoryczne pszczoły powchodziły do zamykających się kwiatów lub po prostu rozwiały się w powietrzu. Ostatnia róża zamknęła się i znikła, a my oboje ciężko usiedliśmy na podłodze, wciąż trzymając się za ręce. Nie wiedziałam, co się stało; często mówił mi o niebezpieczeństwie związanym z brakiem magicznej mocy potrzebnej do rzucenia danego zaklęcia, ale jeszcze nigdy nie wspomniał o zagrożeniu związanym z jej nadmiarem. Kiedy chciałam go o to zapytać, zobaczyłam, że siedzi z odchyloną do tyłu głową, oparty plecami o półkę, a jego oczy są równie zdziwione jak moje. Zrozumiałam, że tak samo jak ja nie ma pojęcia, co się stało. – Cóż – powiedziałam od niechcenia. – Sądzę, że to zadziałało. Popatrzył na mnie z lekkim oburzeniem, a ja zaczęłam się śmiać i nie mogłam przestać. Zanosiłam się śmiechem, odurzona magią i przeżytym lękiem. – Ty nieznośna wariatko – warknął na mnie, a potem ujął moją twarz w dłonie i pocałował mnie. Nie zastanawiając się nad tym, co się dzieje, odwzajemniłam pocałunek, choć chwilami wciąż jeszcze mną wstrząsał śmiech. Nadal byłam z nim złączona i nasza magia splątała się w jeden wielki supeł. Nie miałam z czym porównać intymności tej chwili. Byłam bardzo zmieszana, ale trochę przypominało to pokazanie się nago komuś obcemu. Nie łączyłam tego z seksem, czyli czymś, co było poetycznymi wzmiankami w pieśniach, praktycznymi wskazówkami mojej matki i tymi kilkoma przykrymi chwilami w wieży z księciem Markiem, dla którego równie dobrze mogłabym być szmacianą lalką. Teraz jednak przewróciłam Smoka, trzymając go za ramiona. Gdy upadliśmy, jego udo wcisnęło się przez spódnicę między moje nogi i z dreszczem zaskoczenia poczułam coś zupełnie nowego. Jęknął głucho i jego dłonie wsunęły się w moje włosy, rozwiązując je i rozpuszczając na ramiona. Wciąż trzymałam go i rękami, i magią, jednocześnie wstrząśnięta i uradowana. Jego szczupłe i muskularne ciało oraz warstwa aksamitu, jedwabiu i skóry pod moimi palcami nagle nabrały zupełnie innego znaczenia. Siedziałam na nim okrakiem i czułam jego gorące ciało; jego dłonie niemal boleśnie ściskały przez suknię moje uda. Pochyliłam się i pocałowałam go znowu, w cudowne miejsce pełne nieskomplikowanej tęsknoty. Moja magia i jego magia stały się jednością. Jego dłoń przesunęła się po mojej nodze pod spódnicę
i kciukiem zręcznie pogładził mnie między nogami. Wydałam zduszony jęk zaskoczenia, jakby owiał mnie zimowy wiatr. Mimowolny rozbłysk przemknął po moich dłoniach i jego ciele, jak promyki słońca odbijające się w płynącej rzece. Klamerki spinające długim rzędem przód jego kubraka otworzyły się, a tasiemki koszuli same się rozwiązały. Aż do tej chwili, gdy moje dłonie spoczęły na jego nagiej piersi, nie zdawałam sobie w pełni sprawy z tego, co robię. A raczej pozwalałam sobie wybiegać myślą w przeszłość tylko na tyle, żeby dostać to, czego chciałam, i nie oblekałam tego w słowa. Teraz jednak, kiedy miałam go pod sobą w takim szokującym dezabilu, nie mogłam dłużej udawać, że niczego nie rozumiem. Nawet tasiemki jego spodni były rozwiązane; czułam, jak swobodnie opadły na moje uda. Mógł odgarnąć moje suknie i… Policzki miałam zarumienione z desperacji. Pragnęłam go i jednocześnie chciałam uciec, a przede wszystkim chciałam wiedzieć, której z tych rzeczy pragnę bardziej. Zamarłam i spoglądałam na niego szeroko otwartymi oczami, a on odpowiedział mi nieruchomym spojrzeniem, bardziej wytrącony z równowagi niż kiedykolwiek wcześniej, czerwony na twarzy i rozczochrany, w porozpinanym ubraniu, równie zdumiony i prawie rozgniewany. Nagle mruknął pod nosem: „Co ja robię?”, złapał mnie za ręce, odsunął je, po czym wstał, podnosząc i mnie. Zachwiałam się i przytrzymałam stołu, czując ulgę zmieszaną z żalem. Odwrócił się do mnie plecami, już zawiązując tasiemki, sztywno wyprostowany. Rozplątane nitki mojej magii stopniowo zwinęły się i znikły, a jego magia puściła mnie; przycisnęłam dłonie do zarumienionych policzków. – Nie chciałam… – wypaliłam i urwałam; nie wiedziałam, co zamierzałam powiedzieć. – Tak, to najzupełniej oczywiste – warknął przez ramię. Zapinał kubrak na rozpiętej koszuli. – Wynoś się. Uciekłam. W moim pokoju Kasia siedziała na łóżku, ponuro walcząc z moim zestawem do robótek; na stole leżały trzy złamane igły, a ona z najwyższym trudem zszywała nierównym ściegiem podartą suknię. Podniosła głowę, gdy wpadłam do pokoju, wciąż zarumieniona i z ubraniem w nieładzie, dysząc, jakbym się z kimś ścigała. – Agnisiu! – wykrzyknęła, upuszczając robótkę i wstając. Zrobiła krok i wyciągnęła do mnie ręce, ale zawahała się; nauczyła się już obawiać swojej siły. – Czy ty… czy on cię… – Nie! – powiedziałam, nie wiedząc, czy się cieszyć, czy smucić. Teraz była we mnie tylko moja magia. Przygnębiona z impetem usiadłam na łóżku.
Rozdział 12
Nie dano mi czasu na zastanowienie się nad tą sytuacją. Tuż po północy leżąca obok mnie Kasia drgnęła tak, że o mało nie spadłam z łóżka. Smok stał w progu pokoju, z nieodgadnioną miną, z magicznym światłem płonącym w dłoni; miał na sobie nocną koszulę i szlafrok. – Na drodze są żołnierze – oznajmił. – Ubierzcie się. Odwrócił się i wyszedł, nie mówiąc nic więcej. Obie wstałyśmy i ubrałyśmy się, po czym zbiegłyśmy po schodach do wielkiej sali. Smok stał przy oknie, już ubrany. W oddali widziałam jeźdźców, duży oddział. Z przodu mieli dwie zapalone latarnie zawieszone na długich drzewcach i jeszcze jedną z tyłu, ich blask odbijał się od uprzęży i zbroi, a dwaj z nich prowadzili szereg zapasowych koni. Ci na przedzie nieśli dwa proporce, z niewielkimi kulami białej magii przed każdym; zielona trzygłowa bestia, podobna do smoka, na białym tle była herbem księcia Marka, drugi natomiast przedstawiał czerwonego sokoła z wyciągniętymi szponami. – Po co przybywają? – szepnęłam, chociaż byli za daleko, żeby mogli mnie usłyszeć. Smok nie odpowiedział od razu. – Po nią – rzekł po chwili. W ciemności złapałam mocno dłoń Kasi. – Dlaczego? – Ponieważ jestem zarażona – powiedziała Kasia. Smok nieznacznie skinął głową. Przybyli, żeby dokonać egzekucji Kasi. Za późno przypomniałam sobie o moim liście; nie dostałam nań żadnej odpowiedzi i nawet zapomniałam, że go wysłałam. Później dowiedziałam się, że po opuszczeniu wieży Wensa wróciła do domu i popadła w głęboką apatię. Inna kobieta, która odwiedzała chorą, otworzyła list, niby to z dobroci serca, po czym rozpowiedziała wszędzie, że wydostaliśmy kogoś z Boru. Wieść dotarła do Żółtych Moczarów, a potem do stolicy, zaniesiona przez bardów; to sprowadziło do nas księcia Marka. – Czy oni ci uwierzą, że Kasia nie jest zarażona? – zapytałam Smoka. – Muszą ci uwierzyć… – O ile pamiętasz – odparł sucho – mam w tych sprawach złą reputację. – Zerknął za okno. – I wątpię, czy Sokół fatygował się tak daleko, żeby się ze mną zgodzić. Odwróciłam się i spojrzałam na Kasię, której twarz była nieruchoma i nienaturalnie spokojna.
Nabrałam tchu i złapałam ją za rękę. – Nie pozwolę im – powiedziałam do niej. – Nie. Smok prychnął ze zniecierpliwieniem. – Zamierzasz ich zabić, a razem z nimi oddział królewskich żołnierzy? I co potem? Uciec w góry i zostać wyjętą spod prawa? – Jeśli będę musiała! – odparłam, ale Kasia ścisnęła moją dłoń, więc odwróciłam się do niej. Pokręciła głową. – Nie możesz – powiedziała. – Nie możesz, Agnisiu. Wszyscy cię potrzebują. Nie tylko ja. – Zatem pójdziesz w góry sama – odparłam buntowniczo. Czułam się jak zwierzę zapędzone do zagrody i słyszące zgrzyt ostrzonego rzeźnickiego noża. – Albo zabiorę cię tam i wrócę… Jeźdźcy byli już tak blisko, że stukot kopyt zagłuszał mój głos. Czas uciekał. My nie. Ściskałam dłoń Kasi, kiedy stałyśmy w płytkiej alkowie wielkiej sali Smoka. On czekał na swoim fotelu, z nieprzeniknioną i nieobecną miną; usłyszeliśmy dźwięk zatrzymującego się powozu, parskanie i rżenie koni oraz ludzkie głosy stłumione przez grube drzwi. Zapadła cisza; nikt nie zapukał, choć tego oczekiwałam, a po chwili wyczułam powoli rosnącą magię zaklęcia rzuconego po drugiej stronie drzwi. Obmacywało i szarpało zaklęcie Smoka, usiłując je podważyć, a potem nagle padł szybki i silny cios: uderzenie magii, które miało przełamać jego opór. Smok na moment zmrużył oczy i zacisnął wargi; słabe błękitne światło przemknęło po powierzchni drzwi, i to wszystko. W końcu rozległo się pukanie, a raczej uderzenia zakutej w stal pięści. Smok kiwnął palcem i drzwi otworzyły się do wewnątrz; książę Marek stał w progu, a obok niego inny mężczyzna, który choć był o połowę mniejszy od niego, wydawał się równie ważną osobą. Miał na sobie długi biały płaszcz z czarnymi wzorami w kształcie ptasich skrzydeł i włosy koloru wyblakłej owczej wełny, ale z czarnymi odrostami, jakby je tlenił. Rozchylony na jednym ramieniu płaszcz ukazywał srebrnoczarne szaty, a na twarzy widniał wystudiowany wyraz zbolałego zatroskania. Obaj przybysze tworzyli malowniczą parę, niczym słońce i księżyc, gdy stali tak w drzwiach we wpadającym przez nie świetle. Potem książę Marek wszedł do wieży, zdejmując rękawice. – No dobrze – rzekł. – Wiesz, dlaczego tu jesteśmy. Zobaczmy dziewczynę. Smok nic nie powiedział, tylko wskazał Kasię, na wpół skrytą ze mną w płytkiej niszy. Marek natychmiast odwrócił się i spojrzał na nią, mrużąc oczy w namyśle. Przeszywałam go gniewnym spojrzeniem, chociaż nie robiło to na nim żadnego wrażenia; nawet na mnie nie popatrzył. – Sarkanie, coś ty zrobił? – odezwał się Sokół, podchodząc do siedzącego na fotelu Smoka. Mówił czystym i dźwięcznym tenorem, jak dobry aktor; jego głos wypełnił salę, smutny i oskarżycielski. – Czy zupełnie postradałeś zmysły, ukrywając się na tym odludziu…
Smok nie ruszył się z fotela, na którym siedział z brodą podpartą pięścią. – Powiedz mi coś, Solia – rzekł. – Czy pomyślałeś, co zastałbyś w mojej wieży, gdybym naprawdę wypuścił kogoś z zarażonych? Sokół przystanął, a Smok powoli podniósł się z fotela. Sala wokół niego pociemniała z błyskawiczną, przerażającą szybkością, gdy cienie wypełzły z kątów i pochłonęły wysokie świece palące się magicznym ogniem. Zszedł z podium i każdy jego krok rozbrzmiewał głuchym echem jak uderzenia jakiegoś wielkiego dzwonu w oddali, jedno po drugim. Książę Marek i Sokół mimo woli się cofnęli; książę złapał rękojeść swego miecza. – Gdybym wpadł w sidła Boru – ciągnął Smok – co waszym zdaniem moglibyście zdziałać w mojej wieży? Sokół już złączył dłonie, tworząc trójkąt z kciuków i palców wskazujących; mamrotał coś pod nosem. Poczułam pomruk jego rosnącej mocy i cienkie migotliwe promienie światła zaczęły przelatywać przez przestrzeń obejmowaną jego palcami. Poruszały się coraz szybciej, aż cały ten trójkąt świecił i, jakby był zapalającą iskrą, całe ciało Sokoła spowiła otoczka białych płomieni. Mag rozłożył ręce, jakby szykował się do rzucenia ognia, który syczał i trzaskał, sypiąc skry na posadzkę. W tych płomieniach wyczułam ten sam głód co w butelce z sercem ognia, jak gdyby chciały pochłonąć wszystko, nawet powietrze. – Triozna greszhni – powiedział Smok wyraźnie i zdecydowanie. Płomienie zgasły niczym wypalone świece; zimny wiatr przeleciał po sali, przejmując mnie dreszczem, nim ucichł. Gapili się na niego oniemiali, a Smok rozłożył ręce i wzruszył ramionami. – Na szczęście – przemówił swoim zwykłym zjadliwym tonem – nie byłem taki głupi, za jakiego mnie mieliście. Tak więc możecie uważać się za szczęściarzy. Odwrócił się i ponownie usiadł na swoim fotelu, a cienie umykały przed nim, chowając się w kątach. Znów zrobiło się jasno. Dobrze widziałam minę Sokoła; nie wyglądał na szczególnie wdzięcznego. Twarz miał nadal zimną jak lód, a wargi zaciśnięte w cienką linię. Zapewne miał dość tego, że uważano go za drugiego czarodzieja Polnii. Nawet ja słyszałam o nim co nieco – często wymieniano jego imię w pieśniach o wojnie z Rusją – choć oczywiście w naszej dolinie bardowie niewiele mówili o innych czarodziejach. Chcieliśmy słuchać opowieści o Smoku, o naszym czarodzieju, należącym do nas, ponieważ wzbudzały w nas dumę i satysfakcję, a ponadto to on był najpotężniejszym czarodziejem w królestwie. Dotychczas jednak nie zastanawiałam się nad tym, co to naprawdę oznacza, i już przestałam się go bać po tak długim czasie spędzonym zbyt blisko niego. Widok tego, jak łatwo poradził sobie z magią Sokoła, natychmiast przypomniał mi, że Smok jest potężnym czarodziejem, którego mogą się obawiać nawet królowie i inni czarodzieje. Widziałam, że księciu Markowi nie spodobało się to tak samo jak Sokołowi; wciąż trzymał dłoń na
rękojeści miecza, a jego twarz stężała. Znów jednak spojrzał na Kasię. Drgnęłam i daremnie próbowałam złapać ją za rękę, gdy odsunęła się ode mnie, wyszła z alkowy i podeszła do niego. Powstrzymałam słowa spóźnionego ostrzeżenia, gdy dygnęła przed nim i skłoniła złotowłosą głowę. Wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy; właśnie tak, jak sama zamierzałam to zrobić przed kilkoma długimi miesiącami. Nie jąkała się. – Panie – powiedziała – wiem, że zapewne wątpisz w moje słowa. Wiem, że wyglądam dziwnie. Jednak to prawda, jestem wolna. Podświadomie przypominałam sobie zaklęcia, rozpaczliwie szukając odpowiedniego. Jeśli wyciągnie miecz… jeśli Sokół spróbuje rzucić na nią czar… Książę Marek spojrzał na nią; twarz miał nieruchomą i zimną, skupioną. – Byłaś w Borze? – zapytał. Skinęła głową. – Porwały mnie włóczykije. – Podejdź i spójrz na nią – rzucił przez ramię do Sokoła. – Wasza wysokość – zaczął Sokół, podchodząc do niego. – Dla każdego jest oczywiste, że… – Milcz – rzekł książę tonem ostrym jak nóż. – Nie lubię go tak samo jak ty, ale nie ściągnąłem cię tutaj, żeby bawić się w politykę. Spójrz na nią. Jest zarażona czy nie? Sokół zamilkł, marszcząc brwi; był zaskoczony. – Ktoś, kto spędził noc w Borze, nieuchronnie… – Czy jest zarażona? – zapytał książę, głośno i wyraźnie wypowiadając każde słowo. Sokół powoli obrócił się i spojrzał na Kasię – naprawdę dopiero teraz na nią popatrzył i zmieszany powoli zmarszczył brwi. Zerknęłam na Smoka, ledwie odważając się mieć nadzieję, a jednak ją mając; skoro byli gotowi wysłuchać… Smok jednak nie patrzył na mnie ani na Kasię. Spoglądał na księcia, a jego twarz była posępna i nieruchoma jak głaz. Sokół natychmiast zaczął ją badać. Zażądał nalewek z zapasów Smoka i ksiąg z jego biblioteki, po które Smok bez oporu natychmiast mnie wysłał. Resztę dnia kazał mi spędzić w kuchni; z początku sądziłam, że chce oszczędzić mi oglądania magicznych prób, niekiedy równie okropnych i wyczerpujących jak te, którym poddał mnie po powrocie z Boru. Nawet w kuchni słyszałam słowa rzucanych przez Sokoła zaklęć i trzask magicznych wyładowań. Czułam je aż do szpiku kości, niczym dudnienie wielkiego bębna w oddali.
Rankiem trzeciego dnia jednak dostrzegłam swoje odbicie w ściance jednego z wielkich miedzianych czajników i zauważyłam, że wyglądam jak kocmołuch. Nie pomyślałam, żeby przebrać się w jakieś czyste rzeczy, nie przy tym rozgardiaszu na górze i obawie o los Kasi. Nic dziwnego, że moje ubranie miało mnóstwo plam, zacieków i rozdarć, co wcale mi nie przeszkadzało. Smok o tym nie wspomniał. Przyszedł do kuchni kilkakrotnie, żeby powiedzieć mi, co mam przygotować. Przyjrzałam się swojemu odbiciu i kiedy znowu się pojawił, wypaliłam: – Ukrywasz mnie tu przed nimi? Przystanął, jeszcze nie zszedłszy z ostatniego schodka. – Oczywiście, że cię tu ukrywam, ty idiotko. – Przecież on nic nie pamięta – stwierdziłam, nawiązując do księcia Marka. Zabrzmiało to jednak jak pytanie. – Przypomni sobie, jeśli będzie miał szansę – odparł Smok. – To dla niego zbyt ważne. Schodź im z oczu, zachowuj się jak zwyczajna służąca i nie używaj magii w obecności jego lub Solii. – Kasi nic nie będzie? – Na tyle, na ile to możliwe – odrzekł. – Tym najmniej powinnaś się przejmować; jej teraz o wiele trudniej jest wyrządzić krzywdę niż zwyczajnemu człowiekowi, a Solia nie jest kompletnie głupi. A przynajmniej dobrze wie, czego chce książę, i w ostatecznym rozrachunku woli mu to dać. Przynieś trzy butelki świerkowego mleka. No cóż, ja nie wiedziałam, czego chce książę, a ponadto nie podobała mi się myśl, że ma to dostać – cokolwiek to było. Poszłam na górę do laboratorium po świerkowe mleko; Smok robił ten wywar ze świerkowych igieł, które w trakcie zmieniały się w mlecznobiały bezwonny płyn, chociaż kiedy raz próbował mnie tego nauczyć, uzyskałam tylko cuchnącą papkę z świerkowego igliwia i wody. Ten wywar naprawiał magię i wchodził w skład każdego leczniczego naparu, a także eliksiru zamieniającego w kamień. Zaniosłam buteleczki do wielkiej sali. Kasia stała na jej środku, w podwójnym kręgu z soli zmieszanej z ziołami, żmudnie usypanym na posadzce. Nałożyli jej na kark ciężkie jarzmo, jak mułowi w zaprzęgu, z czarnego żelaza, z zaklęciami grawerowanymi srebrzystymi literami, a łańcuchy łączyły je z okowami na przegubach. Nie dali jej żadnego krzesła, na którym mogłaby usiąść, więc powinna uginać się pod tym ciężarem, lecz stała wyprostowana, dźwigając go z łatwością. Uśmiechnęła się do mnie, gdy weszłam do sali: „Nic mi nie jest”. Sokół był bardziej zmęczony od niej, a książę Marek rozcierał sobie twarz, aby ukryć szerokie ziewnięcie, chociaż tak naprawdę nie robił nic, tylko siedział i patrzył. – Tam – powiedział do mnie Sokół, machnięciem ręki wskazując zastawiony stolik i tak jak poprzednio nie zwracając na mnie uwagi.
Smok siedział na swoim fotelu i przeszył mnie wzrokiem, gdy się zawahałam. Postawiłam butelki na stole, lecz w cichym buncie nie opuściłam sali. Stanęłam przy drzwiach i patrzyłam. Sokół umieścił w tych trzech butelkach zaklęcia oczyszczające, w każdej inne. Pracował szybko; tam, gdzie Smok podążał meandrami magii, Sokół zmierzał prosto do celu. Jego magia jednak działała w ten sam sposób; miałam wrażenie, że tylko wybierał jedną z wielu dróg, a nie błądził wśród drzew, tak jak ja. Wręczył butelki Kasi, trzymając je długimi żelaznymi szczypcami; wydawało się, że w miarę upływu czasu stawał się nie mniej, lecz bardziej ostrożny. Płyn po wypiciu przeświecał przez jej skórę i ten blask się utrzymywał. Kiedy wypiła zawartość wszystkich trzech butelek, rozświetlała całą salę. Nie było w niej żadnego cienia, nawet maleńkiego włókienka zarazy. Książę siedział wygodnie wyciągnięty na fotelu z dużym kielichem wina, swobodny i odprężony, ale teraz zauważyłam, że nawet nie tknął tego wina i nie odrywał oczu od twarzy Kasi. Korciło mnie, żeby użyć magii; chętnie spoliczkowałabym go tylko po to, żeby przestał się na nią gapić. Sokół spoglądał na nią przed długą chwilę, a potem wyjął z kieszeni płaszcza opaskę i zawiązał nią sobie oczy, gruby czarny aksamit ozdobiony srebrnymi literami, na tyle szeroki, żeby zasłonić mu i czoło. Wymamrotał coś; litery rozjarzyły się, a potem w masce na środku jego czoła pojawił się otwór. Spoglądało przezeń oko, duże i dziwnego kształtu, owalne, z ogromną źrenicą otoczoną kręgiem tak ciemnej barwy, że prawie czarnym, ale ze srebrzystymi drobinkami. Podszedł na skraj kręgu i spojrzał tym okiem na Kasię, a potem, nie odrywając od niej wzroku, trzykrotnie obszedł ją wkoło. W końcu się oddalił. Najpierw zamknęło się oko, później otwór w opasce, a on uniósł drżące ręce, żeby ją zdjąć, niezdarnie szarpiąc węzeł. Mimowolnie spojrzałam na jego czoło. Nie było na nim żadnego trzeciego oka ani nawet śladu po nim, tylko jego oczy były okropnie przekrwione. Ciężko opadł na fotel. – No? – ostro zapytał książę. Sokół przez chwilę nic nie mówił. – Nie znajduję żadnych oznak zepsucia – rzekł wreszcie niechętnie. – Nie przysięgnę, że ich nie ma… Książę nie słuchał go. Wstał i podniósł ze stołu ciężki żelazny klucz. Przeszedł przez salę do Kasi. Światło w jej ciele przybladło, ale jeszcze nie zgasło; rozrzucił butami krąg z soli, przechodząc przezeń, żeby otworzyć ciężki kołnierz i kajdany. Zdjął je z Kasi i rzucił na posadzkę, a potem, pożerając ją wzrokiem, wyciągnął do niej rękę, tak dwornie, jakby była szlachcianką. Kasia się zawahała. Wiedziałam, że obawia się, iż może niechcąco złamać mu rękę. Osobiście miałam nadzieję, że ją złamie, ale ona ostrożnie podała mu dłoń. Książę Marek mocno ją złapał, odwrócił się i poprowadził do stóp podium, na którym siedział Smok. – A teraz, Smoku – rzekł cicho – powiesz nam, jak to zrobiłeś. – Potrząsnął ręką Kasi, podniósłszy ją do góry. – Potem pójdziemy do Boru, Sokół i ja, jeśli jesteś zbyt wielkim tchórzem, żeby nam towarzyszyć, i wyprowadzimy stamtąd moją matkę.
Rozdział 13
Nie dam ci miecza, żebyś się nim przebił – odparł Smok. – Jeśli się przy tym upierasz, możesz użyć tego, który masz u boku, bo wtedy nie zaszkodzisz tak bardzo innym. Książę Marek wyprężył ramiona i mięśnie jego karku wyraźnie się napięły; puścił dłoń Kasi i zrobił krok w kierunku podium. Twarz Smoka pozostała zimna i nieprzenikniona. Myślę, że książę z przyjemnością by go uderzył, ale Sokół podniósł się ze swego fotela. – Proszę o wybaczenie, wasza wysokość, nie trzeba. Jeśli pamiętasz zaklęcie, które rzuciłem pod Kijawą, kiedy zdobyliśmy obóz generała Niczkowa… tutaj też nam posłuży. Pokaże mi, jakiej użyto magii. – Uśmiechnął się do Smoka z zaciśniętymi wargami, nie odsłaniając zębów. – Myślę, że Sarkan przyzna, że nawet on nie zdoła niczego przede mną ukryć. Smok nie zaprzeczył, tylko rzucił: – Przyznam, że jesteś większym głupcem, niż przypuszczałem, jeśli zamierzasz brać udział w tym szaleństwie. – Nie nazwałbym szaleństwem próby uratowania królowej – rzekł Sokół. – Dotychczas wszyscy chyliliśmy czoła przed twoją mądrością, Sarkanie. Z pewnością nie było sensu podejmować próby wydostania królowej tylko po to, żeby skazać ją na śmierć. Teraz jednak – wskazał Kasię – mamy przed oczami wyraźny dowód istnienia innej możliwości. Dlaczego ukrywałeś go tak długo? Sokół powiedział to, chociaż po przyjeździe uparcie twierdził, że nie ma innej możliwości, i potępiał Smoka za to, że w ogóle pozwolił Kasi żyć! O mało mu tego nie wygarnęłam, ale on nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że zmienił zdanie. – Jeśli rzeczywiście jest jakaś nadzieja na uratowanie królowej, nazwałbym zdradą niepodejmowanie takiej próby – dodał Sokół. – To, co raz się udało zrobić, ktoś może zrobić ponownie. – Kto może? Ty? – prychnął Smok. Cóż, nawet ja widziałam, że to nie był właściwy sposób na powstrzymanie Sokoła. Zmrużył oczy, odwrócił się i zimno powiedział do księcia: – Udam się teraz na spoczynek, wasza wysokość. Muszę nabrać sił, żeby rano rzucić zaklęcie.
Książę Marek odprawił go machnięciem ręki i z przestrachem zobaczyłam, że kiedy obserwowałam ten spór czarodziejów, on rozmawiał z Kasią, trzymając jej dłoń. Jej twarz wciąż była nienaturalnie nieruchoma, ale dostatecznie dobrze ją znałam, aby wiedzieć, że jest zmieszana. Już miałam ruszyć jej na pomoc, gdy puścił jej dłoń i sam pośpiesznie wyszedł z sali. Po chwili obcasy jego butów zadudniły na schodach. Smok patrzył w ślad za nim, marszcząc brwi, i z irytacją bębnił palcami w poręcz fotela. – Czy on może to zrobić? – zapytałam. – Może sprawdzić, jakiej użyto magii? Stuk, stuk, stuk, bębniły jego palce. – Nie, jeśli nie znajdzie grobowca – odparł w końcu Smok. I po chwili niechętnie dodał: – Co może mu się udać, bo jest dobrym jasnowidzem. Wtedy jednak będzie musiał znaleźć sposób, żeby tam wejść. Wyobrażam sobie, że to zajmie mu co najmniej kilka tygodni; dostatecznie długo, żebym zdążył przekazać wiadomość królowi, który może zapobiec tej głupocie. Odprawił mnie machnięciem ręki, a ja chętnie odeszłam, ciągnąc za sobą Kasię po schodach na górę i czujnie sprawdzając drogę. Na drugim podeście wyjrzałam zza zakrętu i upewniłam się, że na korytarzu nie ma księcia ani Sokoła, po czym przeszłam nim z Kasią, a kiedy dotarłyśmy do mojego pokoju, kazałam jej zaczekać na zewnątrz, aż otworzę drzwi i sprawdzę. Był pusty. Wpuściłam ją do środka i zabarykadowałam za nami drzwi, wpychając krzesło pod klamkę. Zamknęłabym je magicznym zaklęciem, gdyby Smok nie przestrzegł mnie przed ich używaniem, ale chociaż nie życzyłam sobie następnej wizyty księcia Marka, jeszcze mniej chciałam, aby przypomniał sobie, co naprawdę się wtedy stało. Nie wiedziałam, czy Sokół zauważyłby to, gdybym rzuciła maleńki urok na zamek w drzwiach mojej komnaty, ale jego magię czułam aż w kuchni, więc nie zamierzałam ryzykować. Odwróciłam się do Kasi. Ciężko usiadła na łóżku. Plecy miała wyprostowane – teraz zawsze była wyprostowana – ale dłonie złożyła na podołku i pochyliła głowę. – Co on ci mówił? – zapytałam, czując wzbierający gniew, ale Kasia tylko pokręciła głową. – Prosił mnie, żebym mu pomogła – odparła. – Powiedział, że znów porozmawia ze mną jutro. Uniosła głowę i spojrzała na mnie. – Agnisiu, uratowałaś mnie… czy możesz uratować królową Hannę? Przez moment znów byłam w Borze, w głębokim mroku pod konarami drzew, gdzie przygniatał mnie ciężar jego nienawiści, a cienie wchodziły we mnie z każdym oddechem. Strach ścisnął mi gardło. Myślałam jednak także o fulmii, która przetaczała się jak grom w moim brzuchu, o twarzy Kasi i następnym drzewie rosnącym na polanie, o rysach wygładzonych nie do rozpoznania przez dwudziestoletnią warstwę kory, znikających niczym posąg zanurzający się w rzece. Smok był w swojej bibliotece i pisał coś z irytacją, która wzrosła, gdy przyszłam i zadałam mu to
samo pytanie. – Staraj się nie być głupsza, niż jesteś – powiedział. – Czy wciąż nie dostrzegasz pułapki? To robota Boru. – Myślisz, że Bór opętał księcia Marka? – spytałam, zastanawiając się, czy to by wszystko wyjaśniało; jeśli dlatego… – Nie, jeszcze nie – stwierdził Smok. – Jednak nie dość, że sam mu się odda, to jeszcze dostarczy mu czarodzieja. Doskonała zamiana za wieśniaczkę, znacznie lepsza, jeśli i ty do nich dołączysz! Bór zasadzi drzewa serca w tobie i Solii, po czym w tydzień pochłonie tę dolinę. Właśnie dlatego ją puścił. Ja jednak pamiętałam jego zaciekły opór. – Nie puścił jej! – powiedziałam. – Nie pozwalał mi jej zabrać… – Do pewnego stopnia – rzekł Smok. – Bór mógł robić co w jego mocy, żeby zachować drzewo serca, jak generał, który usiłuje utrzymać fortecę. Kiedy jednak stracił to drzewo – a z pewnością stracił, bez względu na to, czy dziewczyna przeżyłaby czy nie – wtedy oczywiście spróbował jakoś obrócić tę stratę na swoją korzyść. Wałkowaliśmy tę kwestię. Nie dlatego, że uważałam, że się myli. To wyglądało właśnie na coś takiego, co zrobiłby Bór – zmienił synowską miłość w swój oręż. Uważałam jednak, że to wcale nie oznacza, że nie warto zaryzykować. Uwolnienie królowej oznaczałoby koniec wojny z Rusją, wzmocniłoby oba nasze narody, a gdybyśmy w trakcie zniszczyli następne drzewo serca, mielibyśmy okazję złamać potęgę Boru na długi czas. – Tak – powiedział. – A gdyby kilkanaście aniołów zechciało sfrunąć z niebios i wykarczować cały Bór ognistymi mieczami, sytuacja również znacząco by się poprawiła. Prychnęłam rozzłoszczona i wzięłam z półki wielką księgę. Z trzaskiem położyłam ją na stole między nami i otworzyłam na ostatnich stronicach, pełnych starannie sporządzonych przez niego notatek. Pokazałam mu je. – Przecież zwyciężał, nieprawdaż, pomimo wszystkiego, co mogłeś zrobić? – Jego lodowate milczenie było najlepszą odpowiedzią. – Nie możemy czekać. Nie możemy ukrywać tej tajemnicy w wieży, czekając na to, aż będziemy doskonale przygotowani. Jeśli Bór próbuje atakować, powinniśmy przeprowadzić kontratak, i to szybko. – Jest ogromna różnica pomiędzy szukaniem doskonałości a pożałowania godnym pośpiechem – rzekł. – Tak naprawdę chcesz powiedzieć, że słyszałaś zbyt wiele potajemnie śpiewanych ballad o smutnej zaginionej królowej oraz pogrążonym w żałobie królu i wydaje ci się, że żyjesz w jednej z tych opowieści i masz okazję zostać jej bohaterką. Jak myślisz, co z niej zostało po dwudziestu latach pożerania przez drzewo serca Boru?
– Więcej niż zostanie po dwudziestu jeden latach! – odpaliłam. – I czy zostało z niej tyle, że będzie wiedziała, kiedy umieszczą w tym drzewie jej dziecko? – spytał bezlitośnie i ta okropna myśl mnie uciszyła. – To moje zmartwienie, nie wasze – rzekł książę Marek. Oboje drgnęliśmy i odwróciliśmy się; stał w progu, bezszelestnie zaszedłszy nas boso i w nocnej koszuli. Spojrzał na mnie i wiedziałam, że fałszywe wspomnienia się rozsypują; przypomniał mnie sobie, a ja nagle też przypomniałam sobie, jak zmienił się na twarzy, gdy użyłam przy nim magii, i jakim tonem powiedział: „Jesteś czarownicą”. Przez cały czas szukał kogoś, kto by mu pomógł. – Ty to zrobiłaś, prawda? – powiedział do mnie z błyskiem w oczach. – Powinienem był wiedzieć, że ten zasuszony stary wąż nigdy nie nadstawiłby karku, nawet dla tak ładnej sztuki. To ty uwolniłaś tę dziewczynę. – My… – wykrztusiłam, posławszy rozpaczliwe spojrzenie Smokowi, ale Marek tylko prychnął. Wszedł do biblioteki i ruszył ku mnie. Widziałam ledwie widoczną bliznę na jego czole, tuż przy linii włosów, tam, gdzie uderzyłam go ciężką tacą; magia jak tygrys prężyła się we mnie, gotowa skoczyć z rykiem. Mimo wszystko jednak poczułam także lęk. Gdy podchodził do mnie, mój oddech stał się urywany; gdyby jeszcze bardziej się zbliżył, gdyby mnie dotknął, chyba rzuciłabym jakieś zaklęcie. Kilkanaście najgorszych zaklęć Jagi jak rój ważek przeleciało mi przez głowę, usiłując jak najszybciej spłynąć z moich ust. On jednak nagle się zatrzymał i tylko nachylił się do mnie. – Ta dziewczyna jest zgubiona, wiesz – powiedział, patrząc mi w oczy. – Król nie będzie słuchał czarodziejów, którzy twierdzą, że uzdrowili zarażonych; zbyt wielu z nich niebawem również okazuje się ofiarami zarazy. Prawo mówi, że ona musi zostać stracona, a Sokół z pewnością nie stanie w jej obronie. Zdradziłam się i wiedziałam o tym, ale mimo to nie zdołałam powstrzymać grymasu udręki. – Pomóż mi uratować królową – dodał cicho i współczująco – a ocalisz tę dziewczynę. Kiedy król odzyska moją matkę, będzie musiał oszczędzić je obie. Doskonale rozumiałam, że to jest groźba, a nie próba przekupstwa; oświadczył mi, że każe stracić Kasię, jeśli odmówię. Nienawidziłam go jeszcze bardziej, a jednocześnie nie mogłam znienawidzić go całkowicie. Przeżyłam trzy okropne miesiące, dręczona taką rozpaczą; on żył z nią od dziecka, pozbawiony matki; mówiono mu, że spotkał ją straszny los, gorszy od śmierci, i że nigdy jej nie odzyska. Nie współczułam mu, ale go rozumiałam. – A kiedy świat zacznie się obracać w przeciwną stronę, słońce niechybnie wzejdzie na zachodzie – rzucił Smok. – Jedyne, co zdziałasz, to dasz się zabić, i to razem z nią. Książę obrócił się twarzą do niego i rąbnął pięściami w dzielący ich stół, aż podskoczyły świece
i księgi. – A jednak uratowałeś jakąś bezużyteczną wieśniaczkę, a królową Polnii zostawiłeś, żeby zgniła? – warknął, tracąc pozory ogłady. Zamilkł i zaczerpnął tchu, krzywiąc wargi w kiepskiej parodii uśmiechu, który to pojawiał się, to znikał. – Posuwasz się za daleko, Smoku. Nawet mój brat nie będzie po tym słuchał twoich rad. Przez lata łykał wszystko, co nam opowiadałeś o Borze… – Skoro wątpisz w moje słowa, weź ludzi i idź tam – syknął w odpowiedzi Smok. – Sam sprawdź. – Zrobię to – powiedział książę Marek. – I zabiorę ze sobą tę twoją wiedźmę, a także śliczną wieśniaczkę. – Nie zabierzesz nikogo, kto nie zechce pójść – oznajmił Smok. – Od dziecka uważałeś się za bohatera z baśni… – To lepsze niż być nędznym tchórzem – rzekł książę, szczerząc do niego zęby w uśmiechu, i widmo przemocy szybko formowało się między nimi niczym żywy stwór. Nim Smok zdążył odpowiedzieć, pospiesznie wypaliłam: – A gdybyśmy zdołali osłabić Bór, zanim tam wejdziemy? Oderwali oczy od siebie nawzajem i popatrzyli na mnie zaskoczeni. Znużona twarz Krystyny jeszcze się wydłużyła i zastygła, gdy za moimi plecami ujrzała tłum ludzi i obu czarodziei, błyszczące zbroje i nerwowo kręcące się konie. – Przyjechaliśmy do Jerzego – powiedziałam cicho. Nie patrząc na mnie, nerwowo kiwnęła głową i cofnęła się w głąb domu, żeby mnie wpuścić. Robótka leżała na bujanym fotelu, a niemowlę spało w kojcu przy kominku; duże, zdrowe i rumiane, ściskało w piąstce ogryzioną drewnianą grzechotkę. Podeszłam do niego i oczywiście Kasia przyszła za mną, żeby również zajrzeć do kołyski. O mało jej nie powstrzymałam, ale odwróciła się, kryjąc twarz przed blaskiem kominka, więc nic nie powiedziałam. Krystyna nie potrzebowała nowych powodów do obaw. Skuliła się w kącie za mną, zerkając mi przez ramię, gdy Smok wszedł do chaty. Szeptem powiedziała mi, że chłopczyk ma na imię Anatol. Zamilkła, gdy do chaty wkroczyli książę Marek i Sokół w swym olśniewająco białym płaszczu, do którego nie przywarła ani odrobina brudu. Nikt z nich nie zwracał uwagi na niemowlę i Krystynę. – Gdzie jest zarażony? – zapytał książę. – W oborze – szepnęła do mnie Krystyna. – Umieściliśmy go tam, bo… mamy mało miejsca i nie chcieliśmy… pomyślałam, że to nic złego… Nie musiała mi tłumaczyć, dlaczego nie chciała widzieć w swoim domu tej udręczonej twarzy.
– Wszystko w porządku – powiedziałam. – Krystyna, Jerzy może… Spróbujemy czegoś, co może podziała… albo i nie. Może jednak przez to umrzeć. Ściskała rękami brzeg kołyski, ale skinęła głową. Sądzę, że już uznała go za martwego; jakby wziął udział w przegranej bitwie i czekała tylko na potwierdzenie wiadomości o jego śmierci. Wyszliśmy na dwór. Siedem prosiaków i ich wielkobrzucha matka spoglądały na nasze konie, węsząc obojętnie w nowo wybudowanej zagrodzie z boku domu, za jasnobrązowym i jeszcze niepociemniałym płotem. Objechaliśmy go i wąską, już prawie zarośniętą ścieżką między drzewami dotarliśmy do szarej obórki. Stała w wysokiej trawie pełnej szybko rosnących drzewek, z kilkoma dziurami w strzesze, wyszarpanymi przez ptaki wijące gniazda, i z zardzewiałą antabą zamykającą drzwi. Wyglądała na długo nieużywaną. – Otwórz drzwi, Michał – powiedział kapitan gwardii. Jeden z żołnierzy zsiadł z konia i ruszył przez wysoką trawę. Był młody i jak większość żołnierzy miał długie i proste włosy, obwisłe wąsy i zaplecioną w warkoczyki brodę – wszyscy oni wyglądali jak dawni zbrojni na ilustracjach w historycznych książkach Smoka o utworzeniu Polnii. Był krzepki jak młody dąb, wysoki i niezwykle barczysty nawet jak na żołnierza; jedną ręką zdjął antabę, a drugą z łatwością pchnął drzwi, wpuszczając do obory blask słonecznego popołudnia. Natychmiast odskoczył ze zduszonym okrzykiem, sięgając po miecz, i niemal się przewrócił. Jerzy siedział oparty o przeciwległą ścianę i słońce oświetliło jego wykrzywioną twarz. Spoglądał na nas nieruchomymi oczami jak posąg. – Co za odrażający grymas – zauważył obojętnie książę Marek. – W porządku, Janusz – powiedział do dowódcy, zsiadając z konia. – Zabierz ludzi i konie na błonia i znajdź dla nich jakąś kwaterę. Spodziewam się, że zwierzętom nie spodobałoby się słuchanie zaklęć i wycia. – Tak jest, wasza wysokość – odparł Janusz i skinął na swego zastępcę. Żołnierze byli równie zadowoleni z tego jak konie. Zabrali również nasze wierzchowce i oddalili się pospiesznie. Mało który zerknął przez drzwi obory do środka. Widziałam, że Michał kilkakrotnie obejrzał się przez ramię. Jego policzki straciły zdrowy rumiany wygląd. Nikt z nich nie rozumiał, czym naprawdę jest Bór. Nie byli z doliny – jak już mówiłam, Smok nie musiał wysyłać poddanych na służbę w królewskiej armii – ani z pobliskich okolic. Mieli tarcze z herbem przedstawiającym rycerza na koniu, więc wszyscy byli mieszkańcami północnych prowincji wokół Tarakaja, skąd pochodziła królowa Hanna. Magia była dla nich uderzeniem pioruna na polu bitwy, czymś śmiercionośnym i czystym. Nie wiedzieli, czemu mają stawić czoło. – Zaczekaj – powiedział Smok do Janusza, zanim ten okręcił swojego wierzchowca, żeby pojechać za pozostałymi. – Skoro tu jesteście, to kupcie dwa worki soli i podzielcie ich zawartość na małe woreczki, po jednym dla każdego. Potem znajdźcie jakieś chusty do owiązania ust i nosów, a także kupcie wszystkie siekiery, jakie uda wam się dostać. – Spojrzał na księcia. – Nie będzie czasu do stracenia. Jeśli to w ogóle się powiedzie, w najlepszym razie będziemy mieli krótką chwilę,
najwyżej dzień lub dwa, zanim Bór otrząśnie się po zadanym ciosie. Książę Marek skinął głową Januszowi, potwierdzając rozkaz. – Dopilnuj, żeby wszyscy trochę odpoczęli, jeśli zdołają – powiedział. – Pojedziemy do Boru, jak tylko tutaj skończymy. – I módlcie się, żeby królowa nie była zbyt głęboko w Borze – dodał beznamiętnie Smok. Janusz zerknął na niego, a potem znów na księcia, lecz Marek tylko klepnął jego konia po zadzie i odwrócił się, co oznaczało koniec rozmowy. Janusz pojechał wąską ścieżką za swoimi ludźmi i znikł nam z oczu. W piątkę staliśmy przy drzwiach obory. W promieniach słońca unosiły się drobiny kurzu, a słodki zapach siana mieszał się ze słabym odorem butwiejących liści. Zobaczyłam nierówną dziurę wyrwaną w ścianie; przeszły przez nią wilki, nie po to, żeby pożreć krowy, lecz żeby je poszarpać i zarazić. Skuliłam się. Robiło się późno; wyruszyliśmy przed świtem i przejechaliśmy przez dolinę prosto do Dwiernika, zatrzymawszy się tylko na krótki odpoczynek. Wiatr wpadł przez otwarte drzwi i oziębił mi kark. Pomarańczowe promienie słońca oświetlały twarz Jerzego i jego szeroko otwarte, nieruchome i niewidzące oczy. Pamiętałam chłód i bezruch obrócenia w kamień; zastanawiałam się, czy Jerzy widzi coś swoimi oczami, czy może Bór zamknął go w ciemnościach. Smok spojrzał na Sokoła i z kpiącą miną wskazał Jerzego. – Może zechciałbyś mi pomóc? Sokół z uśmiechem lekko skinął głową, podszedł do posągu i uniósł ręce. Słowa, które miały cofnąć zaklęcie, dźwięcznie popłynęły z jego ust, pięknie modulowane, a gdy je wypowiadał, palce Jerzego zacisnęły się nagle, odzyskując czucie. Zesztywniałe, wyprostowane ręce nadal były skute zardzewiałymi łańcuchami przybitymi do ściany. Metalowe ogniwa ze zgrzytem ocierały się o siebie, kiedy zaczął się poruszać. Sokół cofnął się nieco, wciąż uśmiechnięty, gdy kamień powoli ustąpił z głowy Jerzego, który wywrócił oczami i się poruszył. Cichy i piskliwy śmiech wydobył się z jego odczarowanych ust; potem kamień uwolnił jego płuca i uśmiech znikł z twarzy Sokoła, gdy chichot zmienił się w przeraźliwy rechot. Kasia przysunęła się do mnie, a ja ścisnęłam jej dłoń. Stała przy mnie sama nieruchoma jak posąg, zesztywniała, dobrze pamiętając o wszystkim. Jerzy bez końca wył i zanosił się śmiechem, jakby próbował wyrzucić z siebie wszystkie te odgłosy, których nie mógł wydać, kiedy był zamieniony w kamień. Wył, aż zabrakło mu tchu, a wtedy podniósł głowę i wyszczerzył do nas w uśmiechu sczerniałe i popsute zęby. Na skórze wciąż miał zielone plamy. Marek gapił się na niego, zaciskając dłoń na rękojeści miecza, a Sokół cofnął się i stanął obok księcia. – Hej, księciuniu – zagruchał Jerzy. – Tęsknisz za swoją mamusią? Chciałbyś usłyszeć jej krzyk? Marek! – zawołał nagle Jerzy piskliwym i zdesperowanym kobiecym głosem. – Mareczku, ratuj mnie! Książę skulił się, jakby ktoś rąbnął go pięścią w brzuch, i jego miecz prawie do połowy wysunął się
z pochwy. – Ucisz go! – warknął. – Zamknij mu usta! Sokół podniósł rękę. – Elrekaduht! – powiedział, wciąż zdumiony i zniesmaczony. Chichot Jerzego przycichł, jakby zamknięto go w pomieszczeniu o grubych ścianach, przez które wciąż dochodziło słabe zawodzenie: „Mareczku, Mareczku”. Sokół odwrócił się do nas. – Chyba nie zamierzacie naprawdę uzdrowić tego… – Ach, teraz nagle zacząłeś się bać? – powiedział Smok zimno i zjadliwie. – Spójrz na niego! – odparł Sokół. Odwrócił się i powiedział: – Lehleyast palezh! Machnął otwartą dłonią w powietrzu, jakby przecierał zaparowaną szybę. Cofnęłam się, a ręka Kasi boleśnie ścisnęła moją dłoń; spoglądałyśmy na Jerzego ze zgrozą. Jego skóra zrobiła się przezroczysta, cienka i zielonkawa jak warstewka cebuli, a pod nią wiła się czarna masa zarazy, kipiąca i spieniona. Jak te cienie, które widziałam pod moją skórą, ale do tego stopnia rozrośnięte, że pożarły wszystko, co w nim było, zwinięte nawet pod skórą twarzy, tak że jego pożółkłe oczy ledwie wyglądały spod tych groteskowych, zbitych chmur. – A jednak byłeś gotowy ruszyć beztrosko do Boru – rzekł Smok. Odwrócił się. Książę Marek z twarzą szarą jak popiół patrzył na Jerzego, zaciskając usta w wąską bezkrwistą linię. Smok zwrócił się do niego: – Posłuchaj. To? – Wskazał Jerzego. – To nic. Jego choroba ma trzykrotnie lżejszy przebieg i trwa niecałe trzy dni dzięki zaklęciu, które obróciło go w kamień. Gdyby była czterokrotnie lżejsza, mógłbym go uleczyć zwykłym zaklęciem oczyszczającym. Królowa była przetrzymywana w drzewie serca Boru przez dwadzieścia lat. Jeśli ją znajdziemy, jeśli ją stamtąd wydobędziemy i zdołamy oczyścić, co jest bardzo wątpliwe, i tak będzie miała za sobą dwadzieścia lat najstraszniejszych tortur, jakie może wymyślić Bór. Nie uściska cię. Nawet cię nie pozna. Tutaj naprawdę możemy pokonać Bór. Jeśli zdołamy oczyścić tego człowieka i zniszczymy przy tym następne drzewo serca, nie powinniśmy tego wykorzystywać do lekkomyślnej i straceńczej szarży w trzewia Boru. Powinniśmy zacząć od najbliższego skraju i wyciąć w Borze drogę tak długą, jaką zdołamy wyrąbać od świtu do zmierzchu, a potem rzucić w gąszcz serce ognia i się wycofać. Możemy odzyskać dwadzieścia mil tej doliny i osłabić Bór na trzy pokolenia. – A jeśli moja matka spłonie w tym pożarze? – spytał książę Marek, gwałtownie obracając się ku niemu. Smok skinął głową w kierunku Jerzego. – Wolałbyś, żeby żyła w takim stanie?
– Lepsze to niż spłonąć żywcem! – rzekł Marek. – Nie. – Westchnął ciężko, jakby żelazne obręcze ściskały mu pierś. – Nie. Smok zacisnął wargi. – Jeśli zdołamy osłabić Bór, nasze szanse odnalezienia jej… – Nie – powtórzył Marek, machnięciem ręki ucinając dalszą dyskusję. – Wyprowadzimy stamtąd moją matkę, a przy tym zniszczymy tyle Boru, ile zdołamy. Potem, Smoku, kiedy ją uzdrowisz i spalisz to drzewo serca, które ją więzi, przysięgam, że dam ci tylu ludzi z toporami, ilu tylko mój ojciec zdoła tu przysłać, i spalimy nie tylko dwadzieścia mil Boru. Spalimy go aż do Rusji i pozbędziemy się go na dobre. Przy tych słowach wyprostował się i wojowniczo wyprężył ramiona. Przygryzłam wargę. Nie ufałam księciu Markowi, który myślał tylko o sobie, ale mimo woli czułam, że ma rację. Gdybyśmy zdołali wyrąbać dwadzieścia mil kwadratowych Boru, byłoby to wielkie zwycięstwo, ale tylko chwilowe. Chciałam, żeby cały spłonął. Oczywiście zawsze nienawidziłam Boru, ale w zasadzie nie myślałam o nim. Był jak gradobicie przed żniwami lub chmara szarańczy na polu, straszniejszy od nich obu, przypominał bardziej senny koszmar, a mimo to zachowywał się zgodnie ze swoją naturą. Teraz był czymś zupełnie innym, żywym stworzeniem rozmyślnie starającym się ze wszystkich sił skrzywdzić mnie i wszystkich moich bliskich; czaił się w pobliżu mojej wioski, gotowy pożreć ją jak Porosnę. Nie marzyłam o zostaniu bohaterką, o co oskarżał mnie Smok, ale naprawdę chciałam pojechać do Boru z toporem i ogniem. Pragnęłam wyrwać królową z jego uścisku, zebrać wojska po obu jego stronach i ściąć wszystkie jego drzewa. Po chwili Smok lekko pokręcił głową, ale milczał, już się nie spierał. Natomiast teraz zaprotestował Sokół, który wcale nie był tak pewny siebie jak książę Marek. Nadal nie odrywał oczu od Jerzego i zakrywał usta oraz nos skrajem swojego białego płaszcza, jakby widział w nim więcej niż my i bał się wciągnąć w płuca jakąś zarazę. – Mam nadzieję, że wybaczycie mi moje wątpliwości; może jestem jedynie żałośnie niekompetentny w tych sprawach – rzekł i sarkastyczny ton jego głosu dał się wyraźnie słyszeć nawet przez materiał. – Nazwałbym to jednak naprawdę poważną chorobą. Ryzykowne byłoby nawet ścięcie mu głowy przed spaleniem na stosie. Może lepiej upewnijmy się, że możecie go uzdrowić, zanim wybierzecie jeden z tych wspaniałych planów, z których żadnego nawet nie można jeszcze zacząć. – Zgodziłeś się! – zaprotestował książę Marek, odwracając się do niego. – Zgodziłem się, że warto podjąć takie ryzyko, jeśli Sarkan naprawdę znalazł sposób leczenia tej zarazy – powiedział Sokół. – Jednak to…? – Znów spojrzał na Jerzego. – Nie, dopóki nie zobaczę, jak to robi, a nawet wtedy dobrze się zastanowię. Równie dobrze dziewczyna mogła wcale nie być zarażona, a on tylko rozpuścił taką plotkę, żeby dodać sobie splendoru. Smok prychnął pogardliwie i nawet nie raczył na to odpowiedzieć. Odwrócił się i wyciągnął garść
źdźbeł słomy z jednej z rozpadających się bel, po czym zaczął mamrotać nad nimi słowa zaklęcia, szybko zgiąwszy je w palcach. Książę Marek złapał Sokoła za rękę i odciągnął na bok, gniewnie coś szepcząc. Jerzy wciąż nucił coś pod nosem za tłumiącym jego głos zaklęciem, a ponadto szarpał łańcuchy, rzucając się naprzód tak daleko, jak na to pozwalały, napinając je i ciągnąc, wyciągając szyję i kłapiąc zębami. Wywiesił ohydnie spuchnięty i poczerniały język, przypominający ogromnego ślimaka, poruszał nim i przewracał oczami. Smok nie zwracał na niego uwagi. Źdźbła słomy w jego rękach pogrubiały i zmieniły się w stoliczek na toczonych nogach, mający zaledwie stopę szerokości. Potem podniósł i otworzył skórzaną sakwę, którą ze sobą przyniósł. Ostrożnie wyjął z niej Przywołanie. Złote litery na okładce księgi zabłysły w zachodzącym słońcu, a on położył ją na stoliku. – W porządku – rzekł do mnie. – Zaczynajmy. Dopóki książę i Sokół nie odwrócili się do nas, nie myślałam o tym, że będę musiała na ich oczach wziąć Smoka za rękę i połączyć moją magię z jego mocą. Żołądek skurczył mi się jak suszona śliwka. Zerknęłam na Smoka, lecz na jego twarzy ujrzałam tylko wystudiowany spokój, jakby niezbyt interesowało go to, co robimy. Niechętnie podeszłam do niego. Sokół nie odrywał ode mnie wzroku i byłam pewna, że w jego spojrzeniu jest magia, drapieżna i przeszywająca. Denerwowało mnie to, że mam się odsłonić przed nim i przed Markiem, a jeszcze bardziej, że jest tu Kasia, która tak dobrze mnie zna. Nie powiedziałam jej o tamtym wieczorze, kiedy Smok i ja ostatni raz próbowaliśmy współpracować. Nie byłam w stanie opisać tego słowami; nie chciałam myśleć o tym zbyt wiele. Nie mogłam jednak odmówić, kiedy Jerzy kołysał się w łańcuchach jak zabawka, którą dawno temu wystrugał mi ojciec, śmieszna kukiełka, podskakująca i fikająca koziołki między dwoma kijami. Przełknęłam ślinę i położyłam dłoń na okładce Przywołania. Otworzyłam księgę i razem ze Smokiem zaczęłam czytać. Staliśmy sztywno i niezręcznie obok siebie, lecz nasze magie się połączyły, jakby już bez nas znały drogę. Odprężyłam się i podniosłam głowę, z ulgą wciągając powietrze do płuc. Nie mogłam się powstrzymać. Nie obchodziło mnie, czy cały świat na to patrzy. Przywołanie płynęło leniwie jak rzeka; głos Smoka był falującym nurtem, który ja uzupełniałam wodospadami oraz skaczącymi rybami, i nagle wokół nas rozbłysło światło, jasne i ciepłe jak przedwczesny świt. Bór spojrzał z twarzy Jerzego i warknął na nas bezgłośnie, z nienawiścią. – To działa? – za naszymi plecami książę Marek zapytał Sokoła. Nie usłyszałam odpowiedzi. Jerzy był zagubiony w Borze tak jak Kasia, ale on się poddał; siedział bezradnie oparty o pień drzewa, wyciągnąwszy przed siebie zakrwawione nogi, i z rozdziawionymi ustami tępo spoglądał na swoje leżące na podołku dłonie. Nie poruszył się, kiedy go zawołałam.
– Jerzy! – krzyknęłam. Apatycznie uniósł głowę, apatycznie popatrzył na mnie i znowu ją opuścił. – Widzę, tam jest połączenie – powiedział Sokół. Zobaczyłam, że znów nałożył sobie opaskę na oczy. To dziwne sokole oko o czarnej i wielkiej źrenicy spoglądało z jego czoła. – W ten sposób zaraza wydostaje się z Boru. Sarkanie, jeśli teraz rzucę na nią oczyszczający ogień… – Nie! – zaprotestowałam. – Wtedy Jerzy umrze. Sokół posłał mi obojętne spojrzenie. Oczywiście on nie dbał o to, czy Jerzy przeżyje, czy umrze. Kasia jednak odwróciła się, wypadła z obory i pobiegła ścieżką, żeby po krótkiej chwili wrócić z Krystyną, która trzymała na rękach niemowlę. Krystyna cofnęła się na widok magii oraz wijącego się Jerzego, lecz Kasia szepnęła jej coś pospiesznie. Krystyna mocniej przytuliła dziecko i powoli zrobiła krok naprzód, a potem następny, aż mogła spojrzeć na twarz męża. Jej twarz się zmieniła. – Jerzy! – zawołała. – Jerzy! – Wyciągnęła do niego rękę. Kasia powstrzymała ją przed dotknięciem jego twarzy, lecz w głębi Boru zobaczyłam, że uniósł głowę, a potem powoli podniósł się z ziemi. Światło Przywołania nie było dla niego łaskawsze. Tym razem czułam je z daleka, nie dotykało mnie, ale obnażało go przed nami, pełnego gniewu. Ujrzałam małe mogiłki jego dzieci i twarz Krystyny wykrzywioną w niemym cierpieniu, głodowe skurcze w żołądku i rozgoryczenie, z jakim starał się nie zauważać pochowanych po kątach koszyków z drobnymi datkami, które świadczyły o tym, że żebrała. Głęboką rozpacz na widok zarażonych krów, które były jego ostatnią nadzieją na wyrwanie się z nędzy. Niemal chciał, żeby te bestie go zabiły. Twarz Krystyny zdradzała rosnącą rozpacz, bezsilność i mroczne myśli: matka mówiła jej, żeby nie wychodziła za biedaka, jej siostra w Radomsku miała czworo dzieci i męża tkacza. Dzieci jej siostry żyły, a ona sama nigdy nie marzła i nie głodowała. Jerzy wykrzywił usta ze wstydu, trzęsąc się i zaciskając zęby. Krystyna jednak załkała i znów wyciągnęła do niego ręce, a wtedy dziecko zbudziło się i zapłakało; jego przeraźliwy krzyk zdawał się cudowny w tej ciszy, taki zwyczajny i nieskomplikowany, wyrażający najprostszą potrzebę. Jerzy zrobił krok. I nagle wszystko stało się znacznie łatwiejsze. Smok miał rację, jego przemiana nie była tak głęboka jak w przypadku Kasi, chociaż wyglądała tak okropnie. Jerzy nie był w głębi Boru, tak jak ona. Kiedy zaczął iść, szybko, choć chwiejnie, zbliżał się do nas, a mimo że gałęzie próbowały go zatrzymać, były zbyt cienkie i tylko go chłostały. Osłonił rękami twarz i pobiegł ku nam, przeciskając się przez nie. – Przejmij zaklęcie – powiedział do mnie Smok, gdy dotarliśmy do końca, a ja zacisnęłam zęby i ze wszystkich sił podtrzymywałam Przywołanie, gdy odłączył swoją magię od mojej. – Teraz – rzekł do Sokoła. – Kiedy wyjdzie. – A kiedy Jerzy był tuż-tuż, obaj podnieśli ręce i powiedzieli
jednocześnie: – Ulozishtus sovjenta! Jerzy wrzasnął, przedzierając się przez oczyszczający ogień, ale przeszedł; kilka smolistych cuchnących łez spłynęło mu z kącików oczu i z nosa, żeby dymiąc, upaść na ziemię, a jego ciało bezwładnie obwisło w łańcuchach. Kasia nogą zasypała dymiące krople, a Smok złapał Jerzego za brodę, podnosząc go, gdy ja wreszcie zakończyłam odczytywać Przywołanie. – Spójrz teraz – powiedział do Sokoła. Sokół ujął twarz Jerzego w dłonie i wypowiedział zaklęcie, śmigłe jak strzała. Wyleciało ze świstem, w ostatnim straszliwym rozbłysku światła Przywołania. Na ścianie pomiędzy łańcuchami, nad głową Jerzego, zaklęcie Sokoła otworzyło okno i przez moment wszyscy widzieliśmy wysokie i stare drzewo serca Boru, dwukrotnie większe od tego, w którym tkwiła Kasia. Wściekle kołysało gałęziami w trzaskającym ogniu.
Rozdział 14
Żołnierze wesoło żartowali, gdy nazajutrz przed świtem opuszczaliśmy Dwiernik. Mieli broń i wszyscy pięknie wyglądali w błyszczących zbrojach, zdobionych piórami hełmach i długich zielonych płaszczach, z malowanymi tarczami zawieszonymi przy siodłach. I wiedzieli o tym; dumnie jechali ciemnymi uliczkami na swych rumakach i nawet one wdzięcznie wyginały szyje. Oczywiście w małej wiosce niełatwo było znaleźć trzydzieści chust, tak więc większość miała grube zimowe szale z szorstkiej wełny, owinięte wokół szyi i twarzy, tak jak kazał Smok. Często zapominali o ostrożności i mimo woli ukradkiem sięgali pod nie, żeby się podrapać.
Dorastałam przy wielkich i powolnych koniach pociągowych mojego ojca, które tylko obejrzałyby się na mnie ze zdziwieniem, gdybym usiadła na którymś z nich, i nawet nie próbowałyby jechać stępa, a tym bardziej kłusem. Książę Marek jednak wsadził nas na zapasowe konie, które przyprowadzili ze sobą jego rycerze, a te zwierzęta były zupełnie inne. Kiedy przypadkowo zbyt silnie szarpnęłam wodze, mój koń stanął dęba i zaczął młócić powietrze kopytami przednich nóg, podczas gdy ja zaskoczona trzymałam się jego grzywy. Po chwili przestał, z równie nieodgadnionego dla mnie powodu, po czym szedł dalej dumnie, bardzo zadowolony z siebie. Przynajmniej dopóki nie minęliśmy Zatoczka.
Biegnąca przez dolinę droga nie prowadziła do żadnej miejscowości. Zapewne kiedyś wiodła jeszcze dalej – do Porosny, a może jakiejś innej bezimiennej wioski, dawno pochłoniętej przez Bór. Zanim jednak poskrzypywanie młyna przy moście w Zatoczku ucichło w oddali, chwasty i trawy zaczęły wpełzać na jej brzegi i po kolejnej mili trudno było dostrzec, że wciąż jedziemy drogą. Żołnierze wciąż śmiali się i śpiewali, ale konie były chyba mądrzejsze od nas. Zwolniły bez polecenia jeźdźców. Nerwowo parskały i podrzucały łbami, strzygąc uszami i nerwowo poruszając bokami, jakby cięły je gzy. Tyle że tu nie było żadnych much. Przed nami czekała czarna ściana drzew. – Zatrzymajcie się tutaj – powiedział Smok, a wszystkie konie niemal natychmiast stanęły, jakby go zrozumiały, zadowolone z pretekstu. – Napijcie się i zjedzcie coś, jeśli chcecie. Kiedy znajdziemy się pod drzewami, nie bierzcie niczego do ust. Zeskoczył z konia. Ja ostrożnie zsiadłam z mojego. – Wezmę ją – powiedział do mnie jeden z żołnierzy, jasnowłosy chłopak o przyjaznej okrągłej twarzy, nieco zdeformowanej przez dwukrotnie złamany nos. Cmoknął na moją klacz, wesoło i fachowo. Wszyscy jeźdźcy napoili konie w rzece, a potem podawali sobie bochny chleba i flaszki z napitkiem. Smok skinął na mnie. – Zabezpiecz się zaklęciem ochronnym, najsilniejszym, jakie potrafisz rzucić – powiedział. – A potem spróbuj objąć nim żołnierzy, jeśli zdołasz. Ja wzmocnię je własnym. – Czy to powstrzyma cienie? – spytałam z powątpiewaniem. – Nawet w samym Borze? – Nie, ale nieco je spowolni – odrzekł. – Tuż za Zatoczkiem jest stodoła; trzymam w niej środki oczyszczające na wypadek, gdybym musiał wejść do Boru. Kiedy stamtąd wyjdziemy, pojedziemy tam i zażyjemy je. Dziesięciokrotnie silniejszą dawkę, nawet jeśli uważasz, że to niepotrzebne. Spojrzałam na tłumek młodych żołnierzy, którzy rozmawiali, śmiali się i zajadali chleb. – Masz dość leków dla nich wszystkich? Odwrócił się i obrzucił ich zimnym spojrzeniem, co przypominało machnięcie kosą. – Dla tylu, ilu ich zostanie – powiedział. Zadrżałam. – Nadal uważasz, że to zły pomysł. Nawet po wyleczeniu Jerzego. Nad Borem wciąż unosił się cienki słup dymu ze spalonego wczoraj drzewa.
– To okropny pomysł – odparł Smok. – Jednak jeszcze gorzej byłoby pozwolić Markowi poprowadzić tam ciebie i Solię beze mnie. Ja chociaż mniej więcej wiem, czego się spodziewać. Chodź, nie mamy wiele czasu. Kasia w milczeniu pomogła mi nazbierać sosnowych igieł potrzebnych do rzucenia zaklęcia. Sokół już tworzył wymyślną osłonę dla księcia Marka, jak mur z lśniących cegieł układanych jedna po drugiej, a gdy wzniósł go powyżej głowy księcia, cała ta konstrukcja rozbłysła i szczelnie go spowiła. Kiedy zerkałam na Marka z boku, widziałam, jak osłona słabo się jarzy na jego skórze. Następnym zaklęciem Sokół zabezpieczył siebie. Zauważyłam jednak, że nie zapewnił ochrony żadnemu z żołnierzy. Uklękłam i podpaliłam stosik sosnowych igieł i gałązek. Gdy polanę spowił gorzki i drapiący w gardle dym, popatrzyłam na Smoka. – Rzucisz teraz swoją? – zapytałam. Spoczywające na moich ramionach zaklęcie Smoka było jak gruby płaszcz nałożony do siedzenia przy kominku; było mi za gorąco i niewygodnie, i zbyt wiele myślałam o tym, dlaczego w ogóle go potrzebuję. Kiedy on rzucał swoje zaklęcie ochronne, ja wymamrotałam moje, wyobrażając sobie, że nakładam inne części zimowej garderoby, ciepłe rękawiczki, wełniany szalik, czapkę z nausznikami, grube spodnie i na to wszystko płaszcz, spowijający mnie szczelnie i niepozostawiający żadnych szpar, którymi mogłoby się przedostać zimne powietrze. – Wszyscy naciągnijcie chusty na usta – powiedziałam ze wzrokiem wbitym w moje dymiące ognisko, na moment zapominając, że mówię do dorosłych mężczyzn, żołnierzy; jeszcze dziwniejsze było to, że zrobili, co kazałam. Spowiłam ich dymem, pozwalając mu wsiąknąć w wełnę i bawełnę ich chust, wraz z ochronną magią. Ostatnie igły rozsypały się w popiół. Ogień zgasł. Nieco chwiejnie podniosłam się z ziemi, kaszląc od dymu i trąc załzawione oczy. Kiedy zamrugałam i znów zobaczyłam wszystko wyraźnie, drgnęłam – Sokół obserwował mnie uważnie, zasłaniając skrajem płaszcza usta i nos. Pospiesznie się odwróciłam, żeby pójść do rzeki, napić się wody i zmyć zapach dymu z twarzy i rąk. Nie spodobało mi się jego świdrujące spojrzenie. Podzieliłyśmy się z Kasią bochenkiem chleba, tym tak dobrze znanym produktem piekarza z Dwiernika, z chrupiącą skórką, szarobrązowym i odrobinę kwaśnym – taki jadłyśmy codziennie rano w domu. Żołnierze chowali flaszki, strząsali okruchy i wsiadali na konie. Słońce wspięło się nad korony drzew. – No dobrze, Sokole – powiedział książę Marek, gdy wszyscy znów siedzieliśmy na koniach. Zdjął rękawicę. Na pierwszym paliczku jego małego palca tkwił cienki złoty pierścionek z niebieskimi klejnocikami – najwyraźniej kobiecy. – Wskaż nam drogę. – Przytrzymaj kciuk nad pierścionkiem – powiedział Sokół i przechyliwszy się w siodle, nakłuł palec Marka ozdobioną klejnotem szpilką, a potem ścisnął. Duża kropla krwi spadła na pierścionek, plamiąc złoto czerwienią, a Sokół wymamrotał zaklęcie odszukujące.
Niebieskie klejnociki stały się ciemnofioletowe. Fiołkowa poświata otoczyła dłoń Marka i nie zgasła, nawet gdy znów nałożył rękawicę. Wyciągnął przed siebie pięść i poruszył nią z boku na bok; światło pojaśniało, gdy była zwrócona w kierunku Boru. Ruszył ku niemu, a nasze konie kolejno przeszły nad popiołem ogniska i wjechały w leśny mrok. Bór na wiosnę wyglądał zupełnie inaczej niż w zimie. Wyczuwało się pośpiech i ożywienie. Gdy tylko dotknęły mnie pierwsze cienie konarów, przeszedł mnie dreszcz; wszędzie wokół wyczuwałam śledzące mnie oczy. Kopyta koni głucho uderzały o ziemię, tratując mech i poszycie, omijając kępy jeżyn wyciągających po nas swe długie kłujące kolce. Niemal niewidoczne, milczące czarne ptaki przelatywały przed nami z jednych drzew na drugie. Nagle nabrałam pewności, że gdybym przyszła tu sama na wiosnę, nie zdołałabym dotrzeć do Kasi – nie bez walki. Dziś jednak eskortowało nas trzydziestu mężczyzn, uzbrojonych i opancerzonych. Żołnierze mieli długie ciężkie miecze, pochodnie i worki z solą, tak jak kazał Smok. Jadący na przedzie torowali drogę przez zarośla, poszerzając ścieżkę, a my podążaliśmy za nimi. Pozostali podpalali kępy jeżyn po obu stronach i posypywali solą ścieżkę za nami, żebyśmy mogli wycofać się tą samą drogą, którą przybyliśmy. Ich śmiechy ucichły. Jechaliśmy w milczeniu przerywanym tylko pobrzękiwaniem uprzęży, cichym stukaniem kopyt o nagą ziemię oraz sporadycznymi szeptami żołnierzy. Konie nawet już nie rżały. Obserwowały drzewa wielkimi, wytrzeszczonymi ślepiami. Wszyscy czuliśmy się jak łowna zwierzyna. Kasia jechała obok mnie z głową nisko pochyloną nad końskim karkiem. Zdołałam wyciągnąć rękę i dotknąć jej palców. – O co chodzi? – spytałam cicho. Oderwała wzrok od naszej ścieżki i wskazała jakieś drzewo w oddali, stary poczerniały dąb, przed laty trafiony przez piorun, z mchem zwisającym z jego uschniętych gałęzi i przywodzącym na myśl zgarbioną staruszkę, która szeroko rozpościerała spódnice, aby dygnąć. – Pamiętam to drzewo – powiedziała. Opuściła rękę i spoglądała prosto przed siebie nad końskimi uszami. – I tę czerwoną skałę, którą minęliśmy, i te szare zarośla – wszystko. Jakbym wcale się stąd nie wydostała. – Również szeptała. – To tak, jakbym wcale stąd nie odeszła. Już nawet nie wiem, czy jesteś rzeczywista, Agnisiu. A jeśli to wszystko jest tylko kolejnym snem? Bezradnie ścisnęłam jej rękę. Nie wiedziałam, jak ją pocieszyć. – W pobliżu coś jest – dodała. – Przed nami. Kapitan usłyszał i obejrzał się na nią. – Coś groźnego? – Coś martwego – odparła Kasia i wbiła wzrok w łęk siodła, zaciskając w rękach wodze.
Światło wokół nas pojaśniało i ścieżka pod kopytami naszych koni poszerzyła się. Ich kopyta uderzały w nią z głuchym łoskotem. Spojrzałam w dół i dostrzegłam popękany bruk na pół skryty pod mchem. Kiedy znów podniosłam wzrok, drgnęłam. W oddali, spomiędzy drzew, spoglądała na mnie upiorna szara twarz z wielkim pustym okiem nad szerokim prostokątem ust – waląca się stodoła. – Zjedźcie ze szlaku – rozkazał ostro Smok. – Objedziemy wioskę, od północy czy od południa, to bez znaczenia. Tylko nie jedźcie przez plac i nie przystawajcie. – Co to za miejsce? – spytał Marek. – Porosna – odparł Smok. – A raczej to, co z niej zostało. Okręciliśmy konie i pojechaliśmy na północ, lawirując pomiędzy kępami jeżyn i ruinami chatek z przekrzywionymi ścianami i zapadniętymi strzechami. Starałam się nie patrzeć na ziemię. Mech i niska trawa zupełnie ją pokrywały, a wysokie młode drzewka wyciągały się do słońca, już rozpościerając korony i rozbijając słoneczny blask na ruchliwe, zmienne plamy. Pod mchem jednak wciąż tkwiły na wpół zagrzebane kształty, a tu i ówdzie koścista dłoń sterczała z murawy, wyciągając białe palce przez miękki zielony dywan, który zimno błyszczał w słońcu. Nad domami, tam gdzie powinien się znajdować główny plac wioski, rozciągał się lśniący srebrzysty baldachim listowia i w oddali słyszałam szelest liści drzewa serca Boru. – Czy nie moglibyśmy się zatrzymać i spalić tego? – szepnęłam do Smoka, najciszej jak mogłam. – Pewnie – rzekł. – Gdybyśmy użyli serca ognia i natychmiast wycofali się tą samą drogą, którą przybyliśmy. Byłaby to mądra decyzja. Nie starał się mówić cicho. Książę Marek jednak się nie odwrócił, chociaż kilku żołnierzy spojrzało na nas. Drżące konie wyciągały szyje, więc odjechaliśmy szybko, zostawiając martwych. Zatrzymaliśmy się trochę później, żeby dać odpocząć wierzchowcom. Wszystkie były zmęczone, tyleż ze strachu, co z wysiłku. Ścieżka rozszerzyła się na nieco podmokłym terenie, gdzie wiosenny strumyk wysychał, niezasilany już przez topiący się lód. Cienka strużka wciąż pluskała na kamieniach i tworzyła szerokie czyste jeziorko w skalnej niecce. – Czy możemy napoić tu konie? – zapytał książę Marek Smoka, który tylko wzruszył ramionami. – Dlaczego nie – odparł. – To niewiele gorsze od pojenia ich pod drzewami. Zresztą i tak będziecie je musieli potem zabić. Janusz już zsiadł z konia i trzymał dłoń na jego pysku, uspokajając zwierzę. Gwałtownie obrócił głowę. – To szkolone rumaki bojowe! Są warte swojej wagi w srebrze. – A eliksir oczyszczający jest wart swojej wagi w złocie – odparł Smok. – Jeśli darzycie je takim uczuciem, nie powinniście wprowadzać ich do Boru. Jednak nie martwcie się niepotrzebnie. Być może w ogóle nie będziecie mieli takiego problemu.
Książę Marek obrzucił go ciężkim spojrzeniem, ale się nie sprzeczał. Zamiast tego odprowadził Janusza na bok i powiedział coś uspokajająco. Kasia stanęła na skraju polany, gdzie widać było biegnące dalej ślady jelenia; nie patrzyła na jeziorko. Zastanawiałam się, czy i to miejsce widziała, kiedy długo błąkała się po Borze. Spoglądała w cień drzew. Smok przeszedł obok, zerknął na nią i powiedział coś; zobaczyłam, jak odwróciła do niego głowę. – Zastanawiam się, czy wiesz, ile on ci zawdzięcza – powiedział niespodziewanie Sokół za moimi plecami. Drgnęłam i odwróciłam się. Mój spragniony koń pił, a ja ścisnęłam jego wodze i przysunęłam się do jego ciepłego boku. Nic nie powiedziałam. Sokół tylko uniósł jedną brew, czarną i równo wyskubaną. – Królestwo nie ma niewyczerpanego zapasu czarodziei. Zgodnie z prawem twój dar znosi poddaństwo. Teraz masz prawo do miejsca na dworze i opieki samego króla. W ogóle nie powinnaś być przetrzymywana w tej dolinie, a tym bardziej traktowana jak popychadło. Machnięciem ręki wskazał mój strój. Ubrałam się jak do zbierania kłosów, w wysokie kalosze, luźne robocze spodnie uszyte z worka, a na to wszystko narzuciłam brązową opończę. On wciąż miał na sobie biały płaszcz, chociaż złośliwość Boru była silniejsza od magii, której używał do utrzymywania go w nieskazitelnym stanie w zwyczajnych lasach; rąbek już był wystrzępiony. Źle zrozumiał moje powątpiewanie. – Twój ojciec jest zapewne rolnikiem? – Drwalem – odparłam. Machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że to żadna różnica. – Zatem pewnie nic nie wiesz o dworze. Kiedy mój talent się ujawnił, król pasował mojego ojca na rycerza, a kiedy ukończyłem naukę, zrobił go baronem. Dla ciebie nie będzie mniej hojny. – Nachylił się do mnie i moja klacz parsknięciem wzburzyła wodę, gdy mocno przywarłam do jej boku. – Cokolwiek mogłaś słyszeć, kiedy dorastałaś na tym odludziu, Sarkan na pewno nie jest jedynym wybitnym czarodziejem w Polnii. Zapewniam cię, że nie musisz czuć się z nim związana tylko dlatego, że odkrył… interesujący sposób wykorzystania twoich zdolności. Jestem pewny, że z wieloma czarodziejami mogłabyś się sprzymierzyć. – Wyciągnął do mnie rękę i rzucił zaklęcie, po którym z jego dłoni uniósł się cienki spiralny płomyk. – Może zechciałabyś spróbować? – Z tobą? – wypaliłam bezceremonialnie. Lekko zmrużył oczy, ale wcale nie było mi przykro. – Po tym, co zrobiłeś Kasi? Przybrał zbolałą minę jak drugi płaszcz.
– Wyświadczyłem przysługę jej i tobie. Czy sądzisz, że ktoś uwierzyłby Sarkanowi w to, że ją uleczył? Twojego patrona można, delikatnie mówiąc, nazwać ekscentrykiem, który zakopał się tutaj i przybywa na dwór tylko wtedy, kiedy go tam wezwą, ponury jak burza i ostrzegający przed nieuchronnymi katastrofami, które jakoś nigdy nie następują. Nie ma na dworze żadnych przyjaciół, a ci nieliczni, którzy by go poparli, to ci sami prorocy zagłady, którzy nalegali na natychmiastową egzekucję twojej przyjaciółki. Gdyby nie książę Marek, król przysłałby tu zamiast niego kata i wezwał Sarkana do stolicy, żeby odpowiedział za zbrodnię, jaką popełnił, pozwalając jej tak długo żyć. To on miał być tym katem, co najwyraźniej nie przeszkadzało mu twierdzić, że wyświadczył mi grzeczność. Nie wiedziałam, jak odpowiedzieć na taką bezczelność; jedynym dźwiękiem, jaki mogłabym z siebie wydać, byłoby gniewne syknięcie. Nie kontynuował jednak tematu, więc zdołałam się powstrzymać. Rzekł tylko łagodnie, jakby dawał mi do zrozumienia, że jestem nierozsądna: – Pomyśl trochę o tym, co ci powiedziałem. Nie mam ci za złe twego gniewu, ale nie odrzucaj za jego sprawą dobrej rady. – Ukłonił mi się dwornie. Taktownie odszedł, gdy Kasia dołączyła do mnie. Żołnierze znów siadali na konie. Miała ponurą minę i rozcierała ręce. Smok poszedł do swojego rumaka; zerknęłam na niego, zastanawiając się, co jej powiedział. – Wszystko w porządku? – zapytałam Kasię. – Powiedział mi, żebym się nie obawiała tego, że wciąż jestem zarażona – rzekła. Jej wargi nieznacznie się rozciągnęły w namiastce uśmiechu. – Powiedział, że jeśli mogę się tego bać, to zapewne jestem zdrowa. – A potem jeszcze bardziej nieoczekiwanie dodała: – Powiedział, że przykro mu, że się go bałam… no wiesz, tego, że zostanę wybrana. Powiedział, że już nigdy żadnej nie wybierze. Wcześniej nakrzyczałam na niego z tego powodu; nie spodziewałam się, że posłucha. Spojrzałam na nią ze zdziwieniem, ale nie miałam czasu na rozmyślania. Janusz wsiadł na konia, popatrzył na swoich ludzi i nagle zapytał: – Gdzie jest Michał? Policzyliśmy ludzi i konie, a potem go nawoływaliśmy. Nie odpowiedział, a żadne połamane gałęzie i rozrzucone liście nie zdradzały, gdzie się podział. Dopiero co widziano, jak poił swojego konia. Jeśli został porwany, to bezgłośnie. – Wystarczy – rzekł w końcu Smok. – Przepadł. Janusz pytająco spojrzał na księcia. Marek milczał chwilę. – Ruszamy dalej – polecił w końcu. – Jechać dwójkami i nie spuszczać siebie nawzajem z oczu.
Janusz z zaciętą i niezadowoloną miną znów owinął chustą nos i usta, ale ruchem głowy dał znak pierwszym dwom żołnierzom i po chwili wszyscy pojechaliśmy dalej ścieżką. Wkraczaliśmy coraz głębiej do Boru. Pod gałęziami trudno było powiedzieć, która jest godzina i jak długo jedziemy. Bór był tak cichy jak żaden inny las; nie było słychać brzęczenia owadów ani choćby sporadycznych trzasków gałązek pod króliczymi łapkami. Nawet nasze konie nie robiły hałasu, kiedy szły po miękkim mchu, trawie i chaszczach, a nie po nagiej ziemi. Szlak powoli znikał. Jadący na przedzie musieli przez cały czas wyrąbywać krzaki, torując nam drogę. Zza drzew doleciał nas szum płynącej wody. Szlak nagle się rozszerzył. Zatrzymaliśmy się; stanęłam w strzemionach i zza pleców żołnierza przede mną zobaczyłam lukę między drzewami. Znów znaleźliśmy się na brzegu Wrzeciona. Wyjechaliśmy z gąszczu i przystanęliśmy nad rzeką, na łagodnie opadającym brzegu. Drzewa i krzewy zwisały nad wodą, a długie i wiotkie gałęzie wierzb wpadały w trzciny gęsto rosnące na skraju wody, pomiędzy plątaniną odsłoniętych bladych korzeni drzew na podmokłym gruncie. Rzeka była na tyle szeroka, że światło dnia przedzierało się przez baldachim listowia. Odbijało się od powierzchni wody, nie wnikając w nią, i zorientowaliśmy się, że nadchodzi wieczór. Przez długą chwilę patrzyliśmy w milczeniu. Było coś niedobrego w tym, że napotkaliśmy rzekę, która przecięła nam drogę. Jechaliśmy na wschód, a więc powinniśmy się posuwać wzdłuż niej. Kiedy książę Marek wskazał ręką nurt, klejnoty pierścionka błysnęły fioletowo; zachęcał nas do przeprawy, ale woda płynęła szybko i nie wiedzieliśmy, jaka jest głęboka. Janusz rzucił do wody gałązkę ułamaną z jednego z drzew; natychmiast została porwana przez rwący prąd i znikła w kipieli. – Poszukamy brodu – powiedział książę Marek. Zawróciliśmy i gęsiego pojechaliśmy wzdłuż rzeki, przy czym żołnierze wycinali chaszcze, żeby ułatwić marsz koniom. Nigdzie nie widzieliśmy żadnych zwierzęcych tropów wiodących do wody, a Wrzeciono płynęło wartko, nie zwężając się w żadnym miejscu. Tutaj, pod drzewami, była to inna rzeka niż w dolinie, rwąca i cicha, tak przytłoczona przez Bór jak my. Wiedziałam, że wcale nie wypływa z niego po drugiej stronie, w Rusji, tylko znika w jakimś mrocznym miejscu. Kiedy spoglądało się tutaj na jej szerokie i ciemne wody, wydawało się to prawie niemożliwe. Gdzieś za moimi plecami jeden z mężczyzn głośno westchnął – z ulgą, jakby zrzucił z ramion ogromny ciężar. W ciszy Boru ten dźwięk wydał się bardzo głośny. Obejrzałam się. Chusta zsunęła mu się z twarzy; był to ten przyjacielski młody żołnierz ze złamanym nosem, który zaprowadził moją klacz do wodopoju. Wyjął nóż, ostry i srebrzyście lśniący, po czym złapał za głowę żołnierza jadącego przed nim i poderżnął mu gardło od ucha do ucha. Zaatakowany żołnierz umarł bez jęku. Krew trysnęła na szyję konia i liście. Zwierzę zarżało i stanęło dęba, a gdy jeździec zsunął się z jego grzbietu, skoczyło w krzaki i znikło. Młody żołnierz z nożem wciąż się uśmiechał. Nagle zeskoczył z konia do wody. Wszyscy zamarliśmy, zaskoczeni gwałtownością tych wydarzeń. Przede mną książę Marek
z ostrzegawczym krzykiem zeskoczył ze swojego rumaka i zbiegł po stromym brzegu nad wodę, wzbijając fontanny ziemi. Próbował podać rękę tonącemu, lecz ten nie wyciągnął swojej. Przepłynął obok księcia na wznak na wodzie, nieruchomo jak kłoda, ciągnąc za sobą rozwiązaną chustę i płaszcz. Jego nogi już zapadały się w toń, gdyż buty napełniły się wodą, a po chwili całe jego ciało zatonęło. Jeszcze przez moment widzieliśmy w słońcu jego bladą okrągłą twarz zwróconą w górę. Potem woda zamknęła się nad jego głową i złamanym nosem; wciągnęła jego wydęty powietrzem zielony płaszcz. Znikł. Książę Marek się wyprostował. Stał nad rzeką, przytrzymując się młodego drzewka, aż żołnierz zginął w głębinie. Potem odwrócił się i wspiął po brzegu. Janusz zsiadł ze swojego konia i trzymał wodze rumaka księcia; teraz wyciągnął rękę, żeby pomóc mu wejść na górę. Inny żołnierz złapał wodze bezpańskiego konia, który drżał i rozdymał nozdrza, ale stał spokojnie. Znów zapadła głucha cisza. Rzeka płynęła, gałęzie zwisały nieruchomo, a słońce oświetlało wodę. Nawet nie słyszeliśmy tego drugiego konia, który uciekł. Jakby nic się nie stało. Smok popędził wierzchowca wzdłuż szeregu i spojrzał na księcia Marka. – Pozostali zginą, nim zapadnie noc – wypalił. – Ty może również. Marek spojrzał na niego, po raz pierwszy z niepewną miną, jakby zobaczył coś, czego nie był w stanie pojąć. Zauważyłam, że stojący obok nich Sokół przygląda się nieruchomym spojrzeniem żołnierzom, usiłując dostrzec coś niewidzialnego. Marek popatrzył na niego; Sokół odwzajemnił spojrzenie i nieznacznie skinął potwierdzająco głową. Książę wsiadł na konia. – Oczyścić teren – rozkazał znajdującym się przed nim żołnierzom. Ci zaczęli wycinać krzaki wokół nas, a pozostali dołączyli do nich, paląc i posypując ziemię solą, aż oczyścili spory plac, na którym wszyscy mogliśmy się zmieścić. Konie chętnie zbiły się w stado. – W porządku – rzekł książę Marek do żołnierzy, którzy nie odrywali od niego oczu. – Wszyscy wiecie, po co tu jesteśmy. Każdy z was został starannie wybrany. Jesteście ludźmi północy, najlepszymi, jakich mam. Poszliście za mną walczyć z magią Rusji i staliście przy mnie murem, gdy atakowała nas ich konnica; nie ma wśród was takiego, który nie nosiłby blizn po tamtej bitwie. Pytałem każdego z was, zanim wyruszyliśmy, czy pojedzie ze mną w to nawiedzone miejsce, i odpowiedzieliście, że tak. No cóż, teraz nie przysięgnę wam, że wszystkich was wyprowadzę stąd żywych, ale obiecuję, że każdego, kto wydostanie się stąd razem ze mną, spotkają wszelkie zaszczyty, jakimi mogę obdarzać, i że każdy zostanie panem na włościach. Przeprawimy się przez tę rzekę tu i teraz, najszybciej jak się da, i pojedziemy dalej, na spotkanie śmierci, a może czegoś gorszego, ale jak mężczyźni, a nie przestraszone myszy polne. Do tej pory musieli już zrozumieć, że Marek sam nie wie, co się stanie, że nie jest gotowy do walki z cieniem Boru. Widziałam jednak, że jego słowa odpędziły trochę tego cienia z ich twarzy; rozpromienili się i odetchnęli. Żaden nie prosił, żeby zawrócić. Marek wziął zawieszony przy siodle róg myśliwski. Ten był długi i mosiężny, wypolerowany i zakręcony. Przyłożył go do ust i zadął co
tchu w piersi, wydobywając z instrumentu donośny sygnał bojowy, który nie powinien dodać mi otuchy, lecz zrobił to. Konie tańczyły w miejscu i strzygły uszami, a żołnierze wyjęli miecze i wydali chóralny okrzyk. Marek okręcił konia i pierwszy zjechał galopem po zboczu do zimnej i ciemnej rzeki, a wszyscy pozostali ruszyli za nim. Szokująco zimna woda zalała mi łydki i uniosła się spieniona przed szeroką piersią mojego wierzchowca. Jechaliśmy dalej. Woda sięgnęła mi do kolan, a potem do ud. Mój koń trzymał łeb wysoko i z rozdętymi nozdrzami przebierał nogami po dnie rzeki, prąc naprzód i usiłując nie stracić gruntu. Gdzieś za mną jeden z koni potknął się i stracił równowagę. Nurt natychmiast go przewrócił i pchnął na sąsiedniego jeźdźca. Rzeka porwała obu żołnierzy wraz z ich rumakami. Nie zatrzymaliśmy się, nie mogliśmy. Szukałam jakiegoś zaklęcia, ale żadne nie przychodziło mi do głowy; woda pędziła z rykiem i obu nieszczęśników już nie było. Książę Marek ponownie zadął w róg. Jego koń już wspinał się na drugi brzeg, zmierzając między drzewa. Po kolei wynurzaliśmy się z rzeki, ociekając wodą, i pojechaliśmy dalej, przedzierając się przez krzaki, podążając za fioletowym blaskiem pierścienia Marka i dźwiękiem jego rogu. Drzewa umykały do tyłu. Po tej stronie rzeki zarośla były rzadsze, a drzewa większe i bardziej oddalone od siebie. Już nie maszerowaliśmy rzędem; widziałam, że kilka koni podążało równolegle z moim, gdy oddalaliśmy się, a właściwie uciekaliśmy od rzeki. Straciłam nadzieję, że zdołam pokierować moim koniem, więc puściłam wodze i tylko mocno trzymałam się jego grzywy, przywierając do jego karku, żeby nie zawadzić o jakąś gałąź. Obok widziałam Kasię, a przed sobą biel rozwianego płaszcza Sokoła. Klacz pode mną dyszała i dygotała. Wiedziałam, że nie wytrzyma długo; nawet silne i wyćwiczone rumaki bojowe padną, jeśli będą tak pędzić po przeprawie przez zimną rzekę. – Nen elshayon – szepnęłam jej do ucha. – Nen elshayon. Dodałam jej trochę siły i nieco ogrzałam. Z wdzięcznością podrzuciła pięknym łbem, a ja zamknęłam oczy i spróbowałam rozszerzyć ten czar na wszystkie konie, powtarzając nen elshayine i wyciągając rękę w kierunku rumaka Kasi, jakbym rzucała mu linę. Poczułam, jak łapie tę wyimaginowaną linę; rzuciłam ją następnym i wszystkie konie podjechały bliżej, biegnąc teraz swobodniej. Smok zerknął na mnie przez ramię. Podążaliśmy za dźwiękiem rogu i w końcu zobaczyłam, że coś porusza się między drzewami. Włóczykije, mnóstwo włóczykijów, które szybko zbliżały się ku nam, miarowo przebierając patykowatymi odnóżami. Jeden z nich wyciągnął długą łapę i zrzucił któregoś z żołnierzy z konia, ale wszystkie zaraz zostały w tyle, jakby nie spodziewały się, że będziemy gnali z taką zawrotną prędkością. Przemknęliśmy przez ścianę świerków na rozległą polanę, konie przeskoczyły przez kępę krzaków, po czym zatrzymały się i zobaczyliśmy przed sobą ogromne drzewo serca Boru. Pień był szerszy od końskiego boku i wznosił się ku nieprawdopodobnie rozłożystej koronie. Jego gałęzie okrywały blade srebrzystozielone liście i złociste małe owoce o obrzydliwym zapachu, a spod kory spoglądała na nas ludzka twarz, wrośnięta i wygładzona tak, że była ledwie widoczna,
podobnie jak dwie ręce skrzyżowane na piersi jak u ciała w trumnie. U podstawy drzewa rozwidlały się dwa wielkie korzenie, a we wgłębieniu między nimi leżał szkielet, niemal schowany w mchu i gnijących liściach. Inny, mniejszy korzeń przechodził przez pusty oczodół, a trawa sterczała między żebrami i kawałkami zardzewiałej zbroi. Na zwłokach leżały resztki tarczy z ledwie widocznym czarnym dwugłowym orłem, królewskim herbem Rusji. Zatrzymaliśmy nasze parskające i zziajane konie tuż przed gałęziami drzewa. Nagle usłyszałam za plecami głośny trzask, przypominający trzaśnięcie drzwiczkami piekarnika, i w tym samym momencie zwalił się na mnie jakiś ciężar, zrzucając mnie z siodła. Z łoskotem runęłam na ziemię. Skaleczyłam się w łokieć, posiniaczyłam sobie nogi i zaparło mi dech. Obróciłam się. Kasia leżała na mnie; to ona zrzuciła mnie z konia. Spojrzałam dalej. Mój koń wisiał w powietrzu nad nami, pozbawiony głowy. Jakiś potwór podobny do modliszki trzymał go w przednich łapach. Modliszka stapiała się z drzewem; jej wąskie złociste ślepia miały ten sam kształt co owoce, a ciało taki sam srebrzysty połysk jak liście. Jednym kłapnięciem szczęk odgryzła koniowi łeb. Za nami jakiś inny żołnierz runął z oderwaną głową, a trzeci wrzeszczał, bez nogi, wijąc się w uścisku innej modliszki; kilkanaście tych stworów wychodziło spomiędzy drzew.
Rozdział 15
Srebrna modliszka upuściła mojego konia na ziemię i wypluła jego łeb. Kasia zerwała się z ziemi i odciągnęła mnie. Wszyscy na moment zastygliśmy z przerażenia, a potem książę Marek z nieartykułowanym okrzykiem cisnął rogiem myśliwskim w łeb srebrnej modliszki. Wyjął miecz. – Naprzód! Osłonić czarodziei! – ryknął. Popędził swego rumaka, wjeżdżając pomiędzy nas a potwora i tnąc go mieczem. Ostrze prześliznęło się po chitynowym pancerzu, ścinając długi półprzezroczysty pas, jakby książę Marek obierał marchew. Rumaki bojowe dowiodły, że naprawdę są warte tyle srebra, ile ważą. Nie wpadły w panikę, jak zwyczajne konie, ale stanęły dęba i młóciły kopytami, przeraźliwie rżąc. Ich kopyta z głuchym łoskotem uderzały w pancerze modliszek. Żołnierze utworzyli luźny krąg wokół mnie i Kasi, a Smok i Sokół na swych wierzchowcach zajęli miejsca obok nas. Wszyscy żołnierze trzymali teraz wodze w zębach; połowa z nich już wyjęła miecze, chroniąc nas murem błyszczącej stali, a inni najpierw chwycili tarcze. Modliszkowate stwory wychodziły spomiędzy drzew i otaczały nas. Wciąż trudno było je zauważyć
w świetle rozpraszanym przez kołyszące się gałęzie, ale nie były całkiem niewidoczne. Nie poruszały się tak jak włóczykije, powoli i niezdarnie; biegły zwinnie na czterech nogach, potrząsając wielkimi szczypcami kolczastych przednich odnóży. – Suitah liekin, suitah lang! – krzyczał Sokół, przywołując ten oślepiający biały płomień, którego używał w wieży. Smagnął nim jak batem po przednich nogach najbliższej modliszki, gdy ta stanęła na tylnych, próbując złapać następnego żołnierza. Szarpnął ten promień jak człowiek wlokący oporne cielę i pociągnął modliszkę ku sobie; z jej pancerza uniosły się cienkie smużki białego dymu i rozszedł się gorzki odór spalonego oleju. Tracąc równowagę, modliszka kłapnęła straszliwą paszczęką. Sokół zręcznie przyciągnął ją bliżej i jeden z żołnierzy ciął mieczem w jej kark. Nie sądziłam, że to wywrze jakiś efekt: w dolinie nasze topory, miecze i kosy ledwie przecinały skórę włóczykijów. Ten miecz jednak wbił się głęboko. Kawałki chityny poleciały w powietrze, a żołnierz stojący z drugiej strony wbił swój miecz w staw łączący łeb modliszki z karkiem. Poparł pchnięcie całym ciężarem ciała i przebił potwora. Pancerz modliszki pękł z głośnym trzaskiem, jak odnóże kraba, jej łeb opadł, a paszcza rozchyliła się bezwładnie. Z ran wypłynęła parująca maź, oblewając ostrze miecza, i przez moment widziałam złocisty blask jarzących się na stali liter, zanim znikły. Jednak zdychająca modliszka runęła na nas, rozrywając krąg i niemal wpadając na rumaka Sokoła. Następna modliszka sięgnęła przez lukę, próbując go złapać, lecz on jedną ręką szarpnął wodze, nie pozwalając koniowi stanąć dęba, a drugą zamachnął się i smagnął ognistym promieniem w jej pysk. Leżałam z Kasią na ziemi, więc niewiele widziałam. Słyszałam okrzyki księcia Marka i Janusza, którzy dodawali otuchy żołnierzom, i przeraźliwy zgrzyt metalu uderzającego w chitynowe pancerze. W ogólnym zamieszaniu i hałasie wszystko działo się tak szybko, że niemal nie mogłam oddychać, a co dopiero zebrać myśli. Rozpaczliwie zerknęłam na Smoka, który usiłował zapanować nad swoim przerażonym rumakiem; warknął coś pod nosem i kopnięciem uwolnił nogi ze strzemion. Zeskoczył na ziemię obok nas, rzucając wodze jednemu z żołnierzy, którego koń słaniał się z okropną ziejącą raną w piersi. – Co mam robić? – krzyknęłam do niego. Na próżno szukałam w pamięci jakiegoś zaklęcia. – Murzhetor…? – Nie! – zawołał do mnie w ogólnym zgiełku i złapawszy mnie za ramię, obrócił twarzą do drzewa serca Boru. – Przybyliśmy tu po królową. Jeśli wyczerpiemy siły na niepotrzebną walkę, wszystkie nasze wysiłki okażą się daremne. Trzymaliśmy się z daleka od drzewa, ale modliszki powoli spychały nas ku niemu, aż wszyscy znaleźliśmy się pod jego rozłożystymi konarami i smród owoców podrażnił mi nozdrza. Jego pień był odrażająco szeroki. Nigdy nie widziałam tak dużego drzewa, nawet w najgłębszej puszczy, i ten kształt miał w sobie coś groteskowego, jak opity krwią kleszcz. Tym razem sama groźba by nie poskutkowała, nawet gdybym mogła wzbudzić w sobie taki gniew,
żeby wezwać fulmię; Bór nie zamierzał oddać królowej, żeby ocalić nawet tak ogromne drzewo, skoro już wiedział, że i tak możemy zabić drzewo później, gdy będziemy ją leczyć. Nie miałam pojęcia, co moglibyśmy zrobić temu drzewu; jego gładka kora błyszczała jak stal. Smok spoglądał na nie ze zmrużonymi oczyma, mamrocząc coś i poruszając rękami, lecz jeszcze zanim strumień ognia rozprysnął się na korze, instynktownie wyczułam, że to nic nie da. Nie wierzyłam, żeby nawet zaczarowane miecze żołnierzy zdołały choćby ją przeciąć. Smok próbował różnych zaklęć, łamiących, otwierających, mrożących i rażących piorunem, gdy wokół nas toczyła się bitwa. Szukał jakiegoś słabego punktu, szczeliny w pancerzu. Drzewo jednak opierało się wszystkiemu i zapach owoców stał się jeszcze silniejszy. Jeszcze dwie modliszki zostały zabite i zginęło czterech żołnierzy. Kasia wydała zduszony okrzyk, gdy coś z przetoczyło się po ziemi i z głuchym stuknięciem uderzyło mnie w nogę. Spojrzałam w dół i zobaczyłam głowę Janusza, z jasnoniebieskimi oczami wciąż patrzącymi w skupieniu. Odskoczyłam ze zgrozą, potknęłam się i upadłam na kolana. Zemdliło mnie i zwymiotowałam na trawę. – Nie teraz! – krzyknął do mnie Smok, jakbym coś mogła na to poradzić. Jeszcze nigdy nie widziałam bitwy, a na pewno nie takiej rzezi. Żołnierze byli szlachtowani jak bydło. Załkałam na czworakach i moje łzy spadły na ziemię, a wtedy wyciągnęłam ręce i złapałam znajdujące się najbliżej korzenie. – Kisara, kisara, vizh – powiedziałam śpiewnie. Korzenie zadrgały. – Kisara – zaczęłam powtarzać raz po raz. Na powierzchni korzeni powoli zaczęły zbierać się krople wody, wypływając z nich i łącząc w wilgotne plamy, jedna po drugiej. Te plamy wilgoci powiększały się, aż zmieniły się w krąg między moimi rękami. Najcieńsze korzonki kurczyły się gwałtownie. – Tulejon vizh – powiedziałam zachęcającym szeptem. – Kisara. Korzenie zaczęły się wić i kurczyć w ziemi niczym grube dżdżownice, gdy zaklęcie wyciskało z nich wodę, która wypływała cienkimi strużkami. Teraz między moimi dłońmi była błotnista, rozszerzająca się kałuża, zasilana przez większe korzenie i odsłaniająca je coraz bardziej. Smok klęknął obok mnie. Zaczął nucić słowa zaklęcia, które wydały mi się dziwnie znajome, tak jakbym słyszała je już dawno temu. Przypomniałam sobie kiedy – na wiosnę po Zielonym Roku, kiedy przybył pomóc oczyścić nam pola. Wtedy sprowadził wodę z Wrzeciona, kanałami ciągnącymi się od rzeki aż na nasze spalone i jałowe pola. Tym razem jednak te wąskie kanały biegły od drzewa serca Boru, a gdy zaklęciem wycisnęłam wodę z jego korzeni, ta odpłynęła daleko i ziemia wokół drzewa zaczęła się zmieniać w pustynię spękanego i wyschniętego błota, kurzu i piasku. Nagle Kasia złapała nas oboje za ręce i niemal podniosła z ziemi, pociągając za sobą. Włóczykije, które minęliśmy po drodze, teraz wychodziły na polanę; cała horda jakby tylko na nas czekała.
Srebrzysta modliszka straciła kończynę ale wciąż atakowała, skacząc na boki i uderzając kolczastymi odnóżami, jeśli tylko mogła się zamachnąć pod konarami drzewa. Niemal wszystkie konie, o które tak się martwił Janusz, zostały zabite lub uciekły. Książę Marek walczył ramię w ramię z ustawionymi w szyku szesnastoma żołnierzami, a ich tarcze tworzyły mur, zza którego Sokół smagał napastników ogniem, ale wciąż spychano nas coraz bliżej pnia. Liście drzewa serca Boru coraz głośniej i groźniej szeleściły na wietrze, a my byliśmy już prawie u jego stóp. Nabrałam tchu i o mało znów nie zwymiotowałam, gdy poczułam obrzydliwy słodkawy odór owoców. Jeden z włóczykijów próbował zajść walczących z boku, obracając głowę, żeby nas zobaczyć. Kasia złapała leżący na ziemi miecz, upuszczony przez jakiegoś żołnierza, i zadała zamaszysty cios. Ostrze uderzyło włóczykija w bok i przecięło go z trzaskiem łamanej gałęzi. Padł na ziemię, zadrgał i znieruchomiał. Smok obok mnie zakrztusił się odorem owoców. Znów jednak zaczęliśmy rzucać zaklęcie, zdesperowani, odbierając więcej wody korzeniom. Tutaj, bliżej drzewa, grube korzenie z początku stawiały opór, lecz połączona moc naszej magii wyciskała wodę z nich oraz z ziemi i ta wokół drzewa zaczęła pękać. Gałęzie zatrzęsły się; woda spłynęła grubymi zielonkawymi kroplami również po pniu. Liście zaczęły usychać i opadać wokół nas jak grad, ale nagle usłyszałam straszny krzyk; to srebrna modliszka złapała następnego żołnierza i tym razem nie zabiła go. Odgryzła mu rękę, w której trzymał miecz, i rzuciła go włóczykijom. Te zerwały z drzewa owoce, po czym włożyły mu je do ust. Wrzeszczał, krztusząc się, ale wepchnęły ich jeszcze więcej i siłą zacisnęły mu szczęki, aż sok popłynął po brodzie nieszczęśnika. Prężył się, szamocząc się w ich uścisku. Podniosły go w powietrze, głową w dół. Modliszka dźgnęła go kolczastą łapą w szyję, z której trysnął strumień krwi, opryskując jak deszcz wyschnięte korzenie. Drzewo wydało przeciągłe westchnienie, gdy cienkie czerwone strumyczki wsiąkły w jego korzenie i srebrzysty pień. Załkałam ze zgrozy, patrząc, jak życie uchodzi z nieszczęśnika – rzucony przez księcia Marka sztylet przebił jego pierś i utkwił w sercu. Nasza praca jednak już w znacznej mierze poszła na marne i włóczykije otoczyły nas kręgiem, jakby wygłodniałe; nasi zdyszani ludzie zwarli szyk. Smok zaklął pod nosem. Znów odwrócił się do drzewa i rzucił inne zaklęcie; widziałam, jak używał go do tworzenia butelek na eliksiry. Następnie wetknął rękę w suchy piach pod naszymi stopami i zaczął wyciągać z niego sznury i odłamki płonącego szkła. Rzucał je stertami na odsłonięte korzenie i opadłe liście. Te zapaliły się w kilku miejscach wokół nas, rozsnuwając mglisty opar dymu. Drżałam, oszołomiona tymi okropnościami i rozlewem krwi. Kasia zasłoniła mnie własnym ciałem, stając przede mną z mieczem w ręku, chociaż i jej łzy płynęły z oczu. – Uważaj! – krzyknęła, a ja odwróciłam się i zobaczyłam, jak pęka gruby konar nad Smokiem. Spadł i całym ciężarem uderzył go w ramię, pozbawiając równowagi.
Smok instynktownie przytrzymał się pnia, wypuszczając szklany sznur, który trzymał. Usiłował się cofnąć, ale drzewo już go złapało i kora obrosła jego dłonie. – Nie! – wrzasnęłam, wyciągając do niego dłoń. Zdołał uwolnić jedną rękę kosztem drugiej; srebrzysta kora skryła ją aż do łokcia, a korzenie wyskoczyły z ziemi i owinęły wokół jego nogi, przyciągając go bliżej pnia. Rozdzierały jego odzienie. Złapał mieszek, który miał przy pasie, rozwiązał go szarpnięciem i wepchnął mi coś do rąk; zabulgotało. Flakonik jarzył się oślepiającym, czerwono-fioletowym blaskiem. Zawierał serce ognia, sporą porcję. Smok potrząsnął mną wolną ręką. – Zrób to, głupia! Jeśli mnie wchłonie, wszyscy zginiecie! Spal je i uciekaj! Oderwałam wzrok od buteleczki i spojrzałam na niego. Zrozumiałam, że każe mi spalić drzewo. Chciał, żebym spaliła to drzewo – i jego razem z nim. – Czy myślisz, że wolałbym tak żyć? – powiedział do mnie przez zaciśnięte zęby, jakby to już się stało; kora już połknęła jedną z jego nóg i sięgnęła prawie do ramienia. Kasia stała obok mnie, blada i zrozpaczona. – Agnisiu, to gorsze niż śmierć – oznajmiła. – Gorsze. Ścisnęłam w dłoni buteleczkę, której blask przesączał się między moimi palcami, a potem położyłam dłoń na jego ramieniu. – Ulozishtus – powiedziałam. – Zaklęcie oczyszczające. Rzuć je ze mną. Spojrzał na mnie ze zdumieniem. Potem kiwnął głową. – Daj jej flakonik – wycedził przez zaciśnięte zęby. Wręczyłam Kasi buteleczkę i chwyciłam dłoń Smoka, po czym razem zaczęliśmy rzucać zaklęcie. – Ulozishtus, ulozishtus – powtarzałam miarowo, a on przyłączył się do mnie, wyraźnie wypowiadając słowa długiego zaklęcia. Jeszcze jednak nie wypuszczałam uzdrawiającej magii; wstrzymywałam ją. W myślach stworzyłam tamę przed tą siłą, pozwalając naszemu wspólnemu zaklęciu stworzyć ogromne jezioro mocy, coraz większe i większe. Jego rosnący żar wypełnił mnie, palący, niemal nie do zniesienia. Nie mogłam oddychać, a płuca skurczyły mi się boleśnie; serce biło z najwyższym trudem. Nic nie widziałam. Gdzieś tam trwała bitwa, jakby w oddali: krzyki, upiorny stukot włóczykijów, szczęk mieczy. Zdawała się przybliżać. Czułam, że Kasia przyciska swoje plecy do moich, osłaniając mnie jak tarczą. Serce ognia śpiewało radośnie i pożądliwie we flakoniku, który trzymała. Miało nadzieję, że zostanie wypuszczone i pożre nas wszystkich – co było niemal pocieszającą perspektywą. Wstrzymywałam czar, dopóki mogłam, aż głos Smoka ucichł – a wtedy znów otworzyłam oczy. Kora zakryła jego szyję i sięgnęła policzka. Zamknęła mu usta i wpełzała na oko. Jeszcze ścisnął moją
dłoń, a wtedy wlałam całą spiętrzoną moc przez niego, przez na wpół utworzony kanał, w pożerające go drzewo. Zesztywniał, szeroko otwarłszy niewidzące oczy. Jego dłoń zacisnęła się na mojej w niemej męce. Nagle kora zasłaniająca mu usta odpadła, obłażąc jak skóra jakiegoś monstrualnego węża, i zaczął krzyczeć. Oburącz trzymałam jego dłoń, przygryzając wargę z bólu wywołanego jego brutalnym uściskiem, a on krzyczał. Drzewo wokół niego poczerniało i odpadło zwęglonymi kawałkami, a liście nad nami płonęły z trzaskiem. Opadały, rozsypując się w powietrzu na parzący popiół, a wokół rozszedł się odrażający smród rozgotowanych owoców. Sok spływał po konarach, a kipiąca żywica tryskała z pnia przez szpary w korze. Korzenie zajęły się błyskawicznie jak dobrze wysuszone drewno, tyle wyciągnęliśmy z nich wody. Kora wielkimi płatami odłaziła z pnia. Kasia złapała Smoka za rękę i wyciągnęła z drzewa jego bezwładne ciało, poparzone i podrapane. Pomogłam jej odciągnąć go przez kłęby dymu, a wtedy odwróciła się i znów wpadła w tę chmurę. Zobaczyłam, jak chwyciła gruby płat kory i odciągnęła go, wepchnęła miecz w szparę i podważyła, oddzierając jeszcze więcej. Położyłam Smoka na ziemi i chwiejnie ruszyłam jej pomóc; drzewo było zbyt gorące, żeby go dotknąć, ale mimo to położyłam na nim dłonie, szukając w pamięci słów. – Ilmeyon! – zawołałam. „Wychodź, wychodź” – jakbym była Jagą, która każe wyjść z nory królikowi, żeby go zjeść na obiad. Kasia ponownie uderzyła mieczem, a wtedy drewno pękło z trzaskiem i przez szparę dostrzegłam zastygłą kobiecą twarz i niewidzące niebieskie oczy. Kasia złapała brzegi otworu i zaczęła go rozciągać, i nagle królowa wypadła z pnia. Całe jej ciało bezwładnie się pochyliło, pozostawiając w drzewie wgłębienie w kształcie kobiecej sylwetki. Strzępy zbutwiałego odzienia spadły z niej i stanęły w ogniu, zanim jeszcze przeleciała przez poszerzony otwór. Zawisła w powietrzu, gdyż jej głowę przytrzymywała plątanina złotych włosów, niewiarygodnie długich i wrośniętych w drewno wokół niej. Kasia przecięła je mieczem, uwalniając królową, która wpadła w nasze ramiona. Była ciężka i nieruchoma jak kłoda. Spowijały nas dym i płomienie, a nad nami jęczały i trzeszczały konary; drzewo zmieniło się w słup ognia. Serce ognia tak szalało w swojej buteleczce, pragnąc wyjść i przyłączyć się do zabawy, że niemal słyszałam jego wycie. Chwiejnie ruszyliśmy przed siebie, przy czym Kasia właściwie wlokła całą naszą trójkę, mnie, królową Hannę i Smoka. Wydostaliśmy się spod korony drzewa na otwartą przestrzeń. Tylko Sokół i książę Marek zaciekle walczyli, stojąc plecami do siebie. Miecz Marka płonął takim samym białym ogniem jak ten, którym smagał Sokół. Ostatnie cztery włóczykije zbliżały się do nich. Nagle zaatakowały; Sokół powstrzymał je smagnięciem ognistego bicza, a Marek doskoczył do jednego, złapał go za szyję dłonią w stalowej rękawicy i oplótł nogami, zaczepiając stopę o jedną z przednich nóg. Z całej siły wbił miecz w kark stwora i przekręcił, jakby odłamywał gałązkę z konara. Długi i wąski łeb włóczykija pękł i rozleciał się w drzazgi. Marek puścił jego drgające ciało i wskoczył z powrotem w krąg dogasających płomieni, zanim dopadły go pozostałe włóczykije. Cztery inne leżały na ziemi w takim samym stanie, tak więc znalazł
sposób na ich zabijanie. Teraz jednak o mało go nie dopadły i słaniał się na nogach ze zmęczenia. Zdjął i odrzucił hełm. Pochylił głowę i otarł zlane potem czoło, ciężko dysząc. Sokół obok niego też osłabł. Chociaż jego wargi nie przestały się poruszać, srebrzysty ogień wokół jego dłoni ledwie się tlił; biały płaszcz leżał porzucony na ziemi, dymiąc w kilku miejscach, na które upadły płonące liście. Trzy włóczykije odstąpiły, szykując się do następnego ataku. Sokół się wyprostował. – Agnisiu – powiedziała Kasia, wyrywając mnie z transu. Chwiejnie ruszyłam naprzód, otwierając usta. Jednak z mojego wysuszonego przez dym gardła wydobył się tylko ochrypły charkot. Z trudem nabrałam tchu i zdołałam wyszeptać: „Fulmedesh” – a przynajmniej dźwięk na tyle podobny do tego słowa, że zdołałam nadać mu magiczną moc, zanim upadłam, przyciskając dłonie do ziemi. Ta pękła, tworząc szczelinę biegnącą dalej, do włóczykijów. Kiedy wpadły w nią, młócąc odnóżami, Sokół cisnął ogień w rozpadlinę, która zamknęła się nad nimi. Marek się odwrócił, a potem nagle rzucił się do mnie biegiem, gdy chwiejnie wstawałam z ziemi. Przeszorował po ziemi stopami naprzód i podciął mi nogi. Srebrna modliszka wyskoczyła z chmury dymu otaczającej płonące drzewo serca Boru. Jej skrzydła się paliły, trzaskając w ogniu, lecz wciąż pałała żądzą zemsty. Spojrzałam w jej złociste, nieludzkie ślepia; zamachnęła się kolczastą łapą. Marek leżał na ziemi pod jej brzuchem. Wetknął miecz w spojenie skorupy i kopniakiem złamał jedną z trzech pozostałych nóg stwora. Modliszka upadła, nabijając się na miecz; zadrgała i upadła na bok, a on ostatnim kopniakiem zepchnął ją z klingi i odrzucił z powrotem w szalejące płomienie. Wpadła w nie i znieruchomiała. Marek odwrócił się i pomógł mi wstać. Nogi uginały się pode mną i cała się trzęsłam. Zawsze z powątpiewaniem słuchałam opowieści o wojnach i pieśni o bitwach; sporadyczne bójki chłopców ze wsi kończyły się tarzaniem w błocie, rozbitymi nosami i zadrapaniami. W zasmarkanych nosach i płaczu nie było niczego wzniosłego, więc nie sądziłam, żeby miecze i śmierć miały to poprawić. Nie wyobrażałam sobie jednak takiego koszmaru. Sokół chwiejnie podszedł do żołnierza leżącego na ziemi. Zza pasa wyjął buteleczkę z jakimś eliksirem; dał leżącemu wypić łyk i pomógł mu wstać. Razem podeszli do trzeciego, który stracił rękę; opalił kikut w ogniu i leżał oszołomiony na ziemi, patrząc w niebo. Zostało tylko dwóch żołnierzy z trzydziestu. Książę Marek nie wyglądał na przybitego. Machinalnie otarł rękawem czoło, jeszcze bardziej brudząc twarz sadzą. Już prawie doszedł do siebie; jego pierś podnosiła się i opadała swobodnie, nie z najwyższym trudem, z jakim ja łapałam oddech, gdy z łatwością pociągnął mnie za sobą dalej od płomieni, w chłód drzew na skraju polany. Nie odezwał się do mnie. Nie wiem, czy mnie rozpoznał; miał szkliste spojrzenie. Kasia dołączyła do nas, niosąc Smoka; z niewiarygodną łatwością dźwigała jego ciężkie ciało. Marek zamrugał, gdy Sokół przyprowadził do nas tych dwóch żołnierzy, a potem chyba wreszcie uświadomił sobie, że drzewo płonie coraz żywszym ogniem, sypiąc poczerniałymi gałęziami. Jego dłoń boleśnie zacisnęła się na moim ramieniu, siniacząc ciało żelazną rękawicą. Próbowałam się wyrwać, a on odwrócił się do mnie, szeroko otwierając oczy z wściekłości i przerażenia.
– Coś ty zrobiła? – warknął na mnie, ochrypły od dymu, i nagle znieruchomiał. Królowa stała przed nami, nieruchoma i złota w blasku płonącego drzewa. Z bezwładnie opuszczonymi rękami tkwiła jak posąg tam, gdzie postawiła ją Kasia. Jej przycięte włosy były równie złociste jak włosy Marka, gęste i ładne; otaczały jej głowę niczym chmura. Gapił się na nią z rozdziawionymi ustami jak wygłodniały ptak. Puścił mnie i wyciągnął rękę. – Nie dotykaj jej! – rzucił ostro Sokół, zachrypnięty od dymu. – Przynieś łańcuchy. Marek zastygł. Nie odrywał od niej oczu. Przez moment myślałam, że nie posłucha; potem odwrócił się i powlókł przez pobojowisko do zwłok swojego konia. Łańcuchy, którymi Sokół skuł Kasię, kiedy ją badał, były w tobołku przytroczonym do siodła. Marek odwiązał go i przyniósł do nas. Sokół wziął od niego zawiniątko i ostrożnie, jakby miał do czynienia z wściekłym psem, podszedł do królowej. Nie poruszyła się, nawet nie mrugnęła okiem, jakby w ogóle go nie widziała. Pomimo to zawahał się, a potem zabezpieczył się ochronnym zaklęciem, zanim szybkim ruchem nałożył jarzmo na jej kark i się cofnął. Nadal się nie poruszyła. Ponownie podszedł z zawiniątkiem i zatrzasnął okowy na jej przegubach, a następnie rozwinął tobołek i okrył nim jej ramiona. Za naszymi plecami rozległ się przeraźliwie głośny trzask. Wszyscy podskoczyliśmy jak króliki. Drzewo serca Boru pękło na dwie połowy i jedna z nich upadła z potwornym łoskotem, łamiąc stuletnie dęby na skraju polany; z wnętrza pnia z rykiem wzbiła się chmura pomarańczowych iskier. Druga połowa drzewa nagle cała stanęła w płomieniach, które pochłonęły ją łapczywie. Kikuty gałęzi zakołysały się ostatni raz i znieruchomiały. Ciało królowej ożyło w jednym spazmatycznym ruchu; łańcuchy zazgrzytały i zadzwoniły, gdy poruszyła się i z brzękiem metalu chwiejnie zaczęła oddalać się od nas, podnosząc ręce. Materiał zsunął się z jej ramion, ale nawet tego nie zauważyła. Jęczała i drapała twarz zbyt długimi, zagiętymi paznokciami, raniąc ją do krwi. Marek doskoczył i złapał ją za skute nadgarstki, a ona konwulsyjnym ruchem odepchnęła go z nadludzką siłą. Potem znieruchomiała i wbiła w niego wzrok. Zatoczył się w tył, złapał równowagę i się wyprostował. Zakrwawiony, wysmarowany sadzą i spocony, wciąż wyglądał jak rycerz i książę; zielony herb z koroną i hydrą nadal był widoczny na jego piersi. Królowa spojrzała na herb, a potem na jego twarz. Wciąż się nie odzywała, ale nie odrywała od niego oczu. Marek zaczerpnął tchu. – Matko – rzekł.
Rozdział 16
Nie odpowiedziała. Marek stał z zaciśniętymi pięściami, czekając, wpatrując się w jej twarz. Królowa jednak nie odpowiedziała. Milczący i przygnębieni, wciąż wdychaliśmy dym drzewa serca Boru, palących się zwłok ludzi i stworów. W końcu Sokół pozbierał się i pokuśtykał naprzód. Uniósł ręce do jej twarzy, zawahał się, ale królowa ani drgnęła. Położył dłonie na jej policzkach i obrócił ją twarzą do siebie. Spojrzał jej w oczy, przy czym jego źrenice rozszerzyły się i zwęziły, zmieniając kształt, a barwa jego tęczówek z zielonej przeszła w żółtą, a potem czarną. – Nie ma nic – przemówił ochrypłym głosem. – Nie mogę w niej znaleźć żadnego śladu choroby. Puścił jej ręce. Nie było w niej jednak też niczego innego. Nie patrzyła na nas, a jeśli nawet, to było to jeszcze gorsze, gdyż jej szeroko otwarte oczy nie rozpoznawały naszych twarzy. Marek ciężko dyszał i gapił się na nią. – Matko – powtórzył. – Matko, to ja, Marek. Przyszedłem zabrać cię do domu. Jej twarz nie zmieniła wyrazu. Początkowe przerażenie już znikło. Teraz tylko patrzyła, pusta jak skorupa. – Kiedy wydostaniemy się z Boru… – zaczęłam, ale słowa uwięzły mi w gardle. Czułam się zagubiona i chora. Czy w ogóle można wydostać się z Boru, jeśli tkwiło się w nim przez dwadzieścia lat? Marek jednak podchwycił tę sugestię. – Którędy? – zapytał, chowając miecz do pochwy. Otarłam rękawem popiół z twarzy. Spojrzałam na moje poparzone, popękane, zakrwawione dłonie. Całość z części. – Loytalal – szepnęłam do mojej krwi. – Zabierz mnie do domu. Wyprowadzałam ich z Boru jak najkrótszą drogą. Nie wiedziałam, co zrobilibyśmy, gdybyśmy napotkali następnego włóczykija, a co dopiero modliszkę. Nie byliśmy już tym sprawnym oddziałem, który rano wjechał do Boru. W myślach postrzegałam nas jako grupę grzybiarzy, którzy przemykali chyłkiem przez las do domów przed zmierzchem, starając się nie spłoszyć żadnego ptaka. Ostrożnie wybierałam drogę między drzewami. Nie mogliśmy liczyć na znalezienie jakiegoś traktu, więc musieliśmy podążać ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta.
Wydostaliśmy się z Boru półtorej godziny przed zmrokiem. Chwiejnie wyszłam spomiędzy drzew, wciąż podążając za blaskiem mojego zaklęcia i śpiewnie powtarzając w myślach „dom, dom”. Cienka linia skręcała na południowy zachód, do Dwiernika. Nogi same mnie wzdłuż niej niosły, przez nagi pas jałowej ziemi i ku ścianie wysokiej trawy, która w końcu stała się tak gęsta, że mnie zatrzymała. Kiedy powoli wyciągnęłam szyję nad morzem traw, ujrzałam w oddali porośnięte lasem zbocza, mgliście brązowe w promieniach zachodzącego słońca. Północne góry. Wyszliśmy niedaleko przełęczy prowadzącej do Rusji. Miało to sens, jeśli królowa i książę Wasyl uciekali do Rusji i tam zostali schwytani, a następnie uprowadzeni do Boru. Oznaczało to jednak, że znajdujemy się wiele mil od Zatoczka. Książę Marek wyszedł z Boru za mną ze spuszczoną głową, zgarbiony, jakby taszczył ogromny ciężar. Za nim wlekli się dwaj żołnierze. Po drodze zdjęli swoje kolczugi i zostawili je gdzieś w Borze, pasy rycerskie także. Tylko książę nadal miał na sobie zbroję i miecz w dłoni, lecz kiedy dotarliśmy do wysokich traw, osunął się na kolana i się nie ruszał. Żołnierze doszli do niego i padli na murawę, jakby ciągnął ich za sobą. Kasia położyła Smoka na ziemi przy mnie, udeptawszy najpierw trawę. Był bezwładny, nie ruszał się i nie otwierał oczu. Prawy bok miał poparzony i cały w pęcherzach, zaczerwienionych i groźnie błyszczących, a odzienie podarte i nadpalone. Nigdy nie widziałam tak strasznych oparzeń. Sokół osunął się na ziemię obok niego. Trzymał koniec łańcucha połączonego z jarzmem na szyi królowej; pociągnął zań i ona też przystanęła, nieruchoma i samotna na pasie jałowej ziemi otaczającym Bór. Jej twarz była równie nieruchoma jak Kasi, tylko jeszcze bardziej nieludzka, ponieważ w jej oczach nie było życia. Jakby prowadził kukłę. Kiedy ciągnął łańcuch, ona szła sztywnym krokiem jak marionetka, jakby już nie umiała posługiwać się rękami i nogami, a one nie zginały się we właściwy sposób. – Musimy oddalić się od Boru – rzekła Kasia. Nikt z nas nie odpowiedział ani nie zareagował; wydawało mi się, że powiedziała to z bardzo daleka. Ostrożnie chwyciła mnie za ramię i potrząsnęła. – Agnisiu – rzuciła. Nie zareagowałam. Niebo ciemniało przed zmrokiem i wokół było mnóstwo wczesnowiosennych komarów, bzyczących nad uchem. Nie byłam w stanie nawet podnieść ręki, żeby zatłuc tego, który usiadł na moim ramieniu. Kasia wyprostowała się i popatrzyła na nas wszystkich niezdecydowana. Nie sądzę, żeby chciała zostawić nas tam samych w takim stanie, ale nie miała innego wyjścia. Przygryzła wargę, a potem przyklękła przede mną i spojrzała mi w oczy. – Pójdę do Kamyka – powiedziała. – Myślę, że stąd jest do niego bliżej niż do Zatoczka. Będę biegła całą drogę. Wytrzymajcie, Agnisiu, wrócę, jak tylko uda mi się tam kogoś znaleźć. Tylko na nią popatrzyłam. Zawahała się, a potem sięgnęła do kieszeni mojej spódnicy i wyjęła książkę Jagi. Wcisnęła mi ją do ręki. Zacisnęłam na niej palce, ale się nie poruszyłam. Kasia odwróciła się i zaczęła torować sobie drogę przez wysoką trawę, podążając za ostatnimi
promieniami zachodzącego słońca. Siedziałam jak mysz polna, nie myśląc o niczym. Odgłosy przedzierania się Kasi przez trawę ucichły. Powiodłam palcem po zszytym grzbiecie książki Jagi, bezmyślnie dotykając miękkich krawędzi skóry i gapiąc się na nie. Smok leżał nieruchomo obok mnie. Jego poparzenia wyglądały coraz gorzej, całą skórę pokrywały przezroczyste pęcherze. Powoli otworzyłam książkę i zaczęłam przewracać kartki. „Dobre na oparzenia, lepsze z ranną pajęczyną i odrobiną mleka” – głosił lakoniczny dopisek przy jednym z jej prostszych przepisów. Nie miałam pajęczyn ani mleka, ale po chwili ospałych rozmyślań chwyciłam w palce jedną z wielu przerwanych łodyżek traw i wycisnęłam na palec kilka mlecznych kropel. Roztarłam je kciukiem, mrucząc „Iruch, iruch”, raz ciszej, raz głośniej, jakbym usypiała dziecko, po czym zaczęłam czubkiem palca delikatnie dotykać jego największych pęcherzy. Każdy z nich kurczył się i powoli zaczynał znikać, tracąc czerwony kolor. Kiedy to robiłam, poczułam się… może nie zdrowsza, ale czystsza, jakbym przemywała ranę wodą. Nuciłam bez końca. – Przestań hałasować – syknął w końcu Sokół, podniósłszy głowę. Wyciągnęłam rękę i złapałam go za przegub. – To zaklęcie Groshno leczące oparzenia – oznajmiłam; było to jedno z zaklęć, których Smok próbował mnie nauczyć, kiedy wciąż upierał się przy tym, że muszę być uzdrowicielką. Sokół zamilkł, a potem wychrypiał: „Oyideh vi ruch”, początek zaklęcia, a ja znów nuciłam: „Iruch, iruch”, czując jego magię, kruchą jak koło o słomianych, a nie drewnianych szprychach, i dołączyłam moją moc. Przestał rzucać zaklęcie. Zdołałam je podtrzymać dostatecznie długo, żeby skłonić go do wznowienia czaru. Nie było to takie łatwe jak rzucanie zaklęć ze Smokiem. Bardziej przypominało próbę zaprzężenia niezbyt lubianego starego i krnąbrnego muła, który tylko czekał na to, żeby ugryźć mnie swymi wielkimi zębiskami. Chociaż wspólnie rzucaliśmy zaklęcie, starałam się trzymać Sokoła na dystans. Kiedy jednak złapał wątek, poszło nam szybciej. Oparzenia Smoka zaczęły szybko znikać, pozostawiając nową skórę, z wyjątkiem okropnej błyszczącej blizny, która wiła się przez środek jego ramienia i bok tam, gdzie były najgorsze pęcherze. Głos stojącego przy mnie Sokoła przybierał na sile, a mnie też rozjaśniło się w głowie. Moc przepływała przez nas odnowioną i wezbraną falą, a Sokół pokręcił głową, mrugając. Obrócił dłoń i złapał mnie za rękę, prosząc o więcej mojej magii. Instynktownie wyrwałam się i straciliśmy wątek zaklęcia. Smok jednak już obrócił się na czworaki i z trudem łapał oddech, krztusząc się. Wykaszlał mnóstwo czarnej i mokrej sadzy z płuc. Gdy atak minął, Smok ze znużeniem przykucnął, otarł usta i spojrzał na nas. Królowa wciąż stała w pobliżu na pasie nagiej ziemi jak złowroga kolumna w półmroku. Przycisnął dłonie do oczu.
– Ze wszystkich głupich pomysłów, o jakich słyszałem… – wycharczał tak ochryple, że ledwie go zrozumiałam, po czym znów opuścił ręce. Wyciągnął je do mnie, a ja pomogłam mu wstać. Byliśmy sami na morzu chłodnych traw. – Musimy wrócić do Zatoczka – powiedział. – Do zapasów, które tam zostawiliśmy. Odpowiedziałam mu otępiałym spojrzeniem, znów osłabiona po rzuceniu zaklęcia. Sokół powoli osunął się na ziemię. Żołnierze zaczęli się trząść i wiercić, spoglądając takim wzrokiem, jakby widzieli inny świat. Nawet Marek znieruchomiał, milczący jak głaz. – Kasia poszła po pomoc – wymamrotałam w końcu. Smok popatrzył na księcia, żołnierzy i królową, a potem znowu na mnie i Sokoła, zupełnie wykończonych. Potarł twarz. – Dobrze – rzekł. – Pomóż mi położyć ich na plecach. Księżyc prawie wzeszedł. Zdołaliśmy ułożyć księcia Marka i obu żołnierzy na plecach na murawie, tak by patrzyli niewidzącymi oczami w niebo. Zanim z trudem wydeptaliśmy trawy wokół nich, księżyc już oświetlał ich twarze. Smok umieścił mnie pomiędzy sobą a Sokołem. Nie mieliśmy siły, żeby wykonać całkowite oczyszczenie; Smok i Sokół wypowiedzieli tylko kilka zdań zaklęcia osłaniającego, które rzucił tego ranka, a ja zanuciłam moje małe zaklęcie oczyszczające: „Puhas, puhas, kai puhas”. Ich twarze jakby nieco odzyskały zdrowy kolor. Kasia wróciła niecałą godzinę później, z zaciętą miną powożąc furmanką drwala.
– Przepraszam, że to trwało tak długo – powiedziała tylko. Nie pytałam, skąd ma ten wóz. Wiedziałam, co ktoś mógł sobie pomyśleć, kiedy zobaczył, że przychodzi w takim stanie od strony Boru. Próbowaliśmy jej pomóc, ale przeważnie musiała radzić sobie sama. Umieściła księcia Marka i obu żołnierzy na wozie, a potem wsadziła nań naszą trójkę. Siedzieliśmy z tyłu, dyndając nogami. Kasia podeszła do królowej i stanęła pomiędzy nią a drzewami, zasłaniając je. Królowa spojrzała na nią tym samym pustym wzrokiem. – Już tam nie jesteś – odezwała się Kasia do królowej. – Jesteś wolna. Jesteśmy wolne. Królowa nie odpowiedziała. Byliśmy w Zatoczku przez tydzień, wszyscy leżeliśmy na pryczach w stodole na skraju osady. Nie pamiętam nic od chwili, gdy zasnęłam na wozie, aż do przebudzenia trzy dni później w uspokajającym zapachu siana, z Kasią siedzącą przy moim łóżku i ocierającą mi twarz wilgotną szmatką. Na wargach czułam przeraźliwie słodki smak oczyszczającego eliksiru Smoka. Kiedy nabrałam sił na tyle, żeby podnieść się z posłania później tego ranka, przeprowadził mnie przez następną część oczyszczającego rytuału, a potem kazał mi odprawić następny dla niego. – Królowa? – zapytałam, gdy później usiedliśmy na ławce, oboje wykończeni. Wskazał ruchem brody i zobaczyłam ją. Spokojnie siedziała na jakimś pniaku w cieniu wierzby po drugiej stronie polany. Wciąż nosiła to zaczarowane jarzmo, ale ktoś dał jej białą suknię. Na tej nie było żadnej plamy ani smugi; nawet jej rąbek był czysty, jakby królowa nie ruszyła się z miejsca, od kiedy ją ubrano. Jej piękna twarz była pusta jak niezapisana kartka. – Cóż, jest wolna – powiedział Smok. – Czy to było warte życia trzydziestu ludzi? Powiedział to z gniewem, a ja się skuliłam. Nie chciałam myśleć o tej koszmarnej bitwie, o tej rzezi. – A ci dwaj żołnierze? – spytałam szeptem. – Przeżyją – odparł. – Tak jak nasz zacny książę, który ma więcej szczęścia niż rozumu. Bór nie trzymał ich mocno. – Wstał. – Chodź. Oczyszczam ich stopniowo. Czas na następną rundę. Dwa dni później książę Marek doszedł do siebie z szybkością, której mu zazdrościłam. Rano wstał z łóżka, na obiad pochłonął całą kurę, a potem zaczął ćwiczyć. Ja niemal nie czułam smaku tych kilku kęsów chleba, które w siebie wmusiłam. Kiedy patrzyłam, jak podciąga się na konarze drzewa, poczułam się jak ścierka do podłogi, którą zbyt wiele razy zamaczano i wykręcano. Ci dwaj żołnierze, Tomasz i Olek, też się ocknęli. Do tej pory poznałam ich imiona, zawstydzona tym, że nie wiedziałam, jak nazywali się ci, których zostawiliśmy w Borze. Marek usiłował nakarmić królową. Tylko patrzyła na talerz, który jej podał, i nie chciała przeżuwać, kiedy wkładał kawałki mięsa do jej ust. Potem spróbował z miską owsianki; nie odepchnęła go, ale
i nie współpracowała. Musiał karmić ją łyżką jak matka, która uczy dziecko jeść. Uparcie próbował dalej, lecz po godzinie, zdoławszy wmusić w nią zaledwie kilka łyżek, wstał i cisnął miską o kamień, aż owsianka i kawałki naczynia rozleciały się na wszystkie strony. Odmaszerował wściekły. Królowa nawet nie mrugnęła. Stałam w drzwiach stodoły, obserwując to z przygnębieniem. Nie żałowałam, że ją wydostaliśmy – przynajmniej już nie dręczył jej Bór. Ten okropny stan półżycia jednak wydawał się gorszy od śmierci. Nie była chora ani nie majaczyła jak Kasia kilka dni po oczyszczeniu. Po prostu wyglądało na to, że nie zostało z niej tyle, żeby mogła coś czuć czy myśleć. Następnego ranka Marek zaszedł mnie od tyłu i złapał za ramię, gdy wracałam do stodoły z wiadrem studziennej wody. Podskoczyłam przestraszona i oblałam wodą nas oboje, usiłując się wyrwać. Zignorował wodę i moją szarpaninę. – Dość tego! – warknął. – Są żołnierzami, nic im nie będzie. Już byliby zdrowi, gdyby Smok nie wlewał w nich tyle tych naparów. Dlaczego nic nie robicie dla niej? – A co twoim zdaniem mielibyśmy zrobić? – odezwał się Smok, wychodząc ze stodoły. Marek obrócił się ku niemu. – Ona potrzebuje leczenia! Nawet jej nie uśpiłeś, chociaż masz dość lekarstw… – Gdyby można było ją uzdrowić, zrobilibyśmy to – odparł Smok. – Nie da się uleczyć czegoś, czego nie ma. Ciesz się, że nie spłonęła z drzewem serca Boru, jeśli chcesz nazywać to darem, a nie kaprysem losu. – Twoim kaprysem, jeśli tylko taką masz na to radę – rzekł Marek. Błysk w oczach Smoka wskazywał, że do głowy przyszło mu kilkanaście ciętych replik, ale zacisnął usta i się nie odezwał. Marek zgrzytał zębami, a jego zaciśnięta na moim ramieniu dłoń zdradzała ogromne napięcie; trząsł się jak przestraszony koń, choć na tamtej polanie, w obliczu niebezpieczeństwa i śmierci, był niewzruszony jak głaz. – Nie pozostał w niej nawet ślad skażenia – powiedział Smok. – Resztę tylko czas może uleczyć. Zabierzemy ją z powrotem do wieży, gdy tylko skończę oczyszczać twoich ludzi i będą mogli bezpiecznie przestawać z innymi. Zobaczę, co jeszcze mogę dla niej zrobić. Do tego czasu siedź przy niej i mów o znanych jej sprawach. – Mam mówić? – oburzył się Marek. Gwałtownie puścił moje ramię i woda znów oblała mi stopy, gdy odchodził. Smok wziął ode mnie wiadro, a ja poszłam za nim do stodoły. – Czy możemy coś dla niej zrobić? – zapytałam. – A co można zrobić z czystą tablicą? – zapytał. – Dajmy jej trochę czasu, a może zapisze ją od nowa.
Natomiast przywrócenie do dawnego stanu… – Pokręcił głową. Marek przez resztę dnia siedział przy królowej; kiedy kilka razy wychodziłam ze stodoły, widziałam jego spuszczoną głowę i zaciętą minę. Przynajmniej jednak zdawał się akceptować fakt, że nie będzie nagłego i cudownego ozdrowienia. Wieczorem wstał i poszedł do Zatoczka porozmawiać z sołtysem; następnego dnia, gdy Tomasz i Olek w końcu zdołali samodzielnie dotrzeć do studni i wrócić, powiedział, mocno ściskając ich ramiona: – Jutro rano zapalimy ogień za innych na głównym placu wioski. Z Zatoczka przyszli ludzie i przyprowadzili nam konie. Traktowali nas z rezerwą i nie mogłam mieć im tego za złe. Smok wcześniej powiadomił ich, gdzie mają nas trzymać i jakich oznak zarazy wypatrywać, gdybyśmy wyszli z Boru, ale pomimo to nie zdziwiłabym się, gdyby przyszli z pochodniami, żeby spalić nas wszystkich w stodole. Oczywiście gdyby Bór naprawdę nas opętał, robilibyśmy gorsze rzeczy, a nie przez tydzień siedzieli spokojnie w stodole i wracali do sił. Marek osobiście pomógł Tomaszowi i Olkowi dosiąść koni, po czym podsadził królową na jej wierzchowca, spokojną około dziesięcioletnią kasztankę. Hanna siedziała sztywno i nieruchomo; musiał wepchnąć jej stopy w strzemiona. Przez chwilę spoglądał na nią i na luźno zwisające wodze, które wetknął w jej skute ręce. – Matko – ponownie spróbował nawiązać rozmowę. Nawet na niego nie spojrzała. Po chwili zacisnął zęby. Wziął sznur, uwiązał jej rumaka do swojego siodła i ruszyliśmy. Wjechaliśmy za nim na plac, gdzie zobaczyliśmy przygotowany stos suchego drewna i wszystkich mieszkańców wioski w najlepszych odświętnych strojach po drugiej stronie. W rękach trzymali pochodnie. Nie znałam dobrze nikogo w Zatoczku, ale wiosną wieśniacy czasem przyjeżdżali na nasz targ. Gdy stałam przed nimi z księciem i czarodziejami, kilka znanych mi z widzenia twarzy spoglądało na mnie z tłumu przez siwy opar dymu niczym duchy z innego życia. Marek też wziął pochodnię. Stanął obok stosu, trzymając ją wysoko nad głową, i wymienił imiona wszystkich żołnierzy, którzy zginęli w Borze, jednego po drugim, a Janusza na końcu. Potem skinął na Tomasza i Olka. Wszyscy trzej podeszli i wepchnęli swoje pochodnie w stos drewna. Dym szczypał mnie w oczy i ledwie zagojone gardło, a żar był potworny. Smok z kamienną twarzą patrzył na płonący ogień, a potem odszedł. Wiedziałam, że irytuje go widok księcia czczącego pamięć ludzi, których poprowadził na śmierć. Ja jednak poczułam ulgę, kiedy usłyszałam ich imiona. Ognisko płonęło długo. Wieśniacy przynieśli jedzenie i piwo, tyle, ile mieli, i wmuszali je w nas. Schowałam się z Kasią w kącie i wypiłam zbyt wiele kufli, usiłując spłukać przygnębienie, dym i smak oczyszczającego eliksiru, aż w końcu cicho płakałyśmy, oparte o siebie. Ja musiałam trzymać się jej, ponieważ ona bała się ścisnąć mnie za mocno. Trunek poprawił mi humor, a jednocześnie przytępił zmysły; rozbolała mnie głowa i zaczęłam zasypiać. Po drugiej stronie placu książę Marek rozmawiał z sołtysem i młodym woźnicą o szeroko
otwartych oczach. Stali obok ładnego zielonego wozu, świeżo pomalowanego i zaprzężonego w cztery konie o grzywach i ogonach z niezdarnie wplecionymi równie zielonymi wstążkami. Królowa już siedziała na wozie wyłożonym sianem. Na ramionach miała wełniany płaszcz. Złote łańcuchy zaczarowanego jarzma zabłysły w słońcu, migocząc na tle jej sukni. Zamrugałam kilkakrotnie w tym słonecznym blasku i zanim zdążyłam zrozumieć, na co patrzę, Smok już pomaszerował przez plac i spytał: – Co wy robicie? Podniosłam się i ruszyłam do nich. Książę Marek odwrócił się w chwili, gdy byłam przy wozie. – Przygotowujemy transport, żeby zabrać królową do domu – odparł uprzejmie. – Nie mów głupstw. Ona potrzebuje leczenia… – Które może przejść w stolicy równie dobrze jak tutaj – rzekł książę Marek. – Nie zamierzam pozwolić ci trzymać mojej matki w wieży, dopóki nie zechcesz łaskawie jej wypuścić, Smoku. Nie myśl, że zapomniałem, jak niechętnie z nami poszedłeś. – Zdajesz się ochoczo zapominać o wielu innych sprawach – prychnął Smok. – Takich jak twoje przyrzeczenie, że wytniesz Bór aż do Rusji, jeśli nam się uda. – O niczym nie zapomniałem – odparł Marek. – Nie mam teraz żołnierzy, żeby wam pomóc. Jak mam szybko ściągnąć potrzebnych ci ludzi, jeśli nie wrócę na dwór i nie poproszę o nich mojego ojca? – Na dworze to możesz jedynie pokazywać wszystkim tę bezmyślną lalkę i robić z siebie bohatera – powiedział Smok. – Po prostu poślij po ludzi! Nie możemy teraz odjechać. Myślisz, że Bór nie zareaguje na to, co zrobiliśmy, jeśli odjedziemy i zostawimy dolinę pozbawioną obrony? Marek nadal się uśmiechał, ale już niepewnie, a jego dłoń raz po raz zaciskała się na rękojeści miecza. Sokół zręcznie stanął między nimi, dotykając ramienia Marka. – Wasza wysokość – powiedział – chociaż jego ton pozostawia wiele do życzenia, w tej sprawie Sarkan się nie myli. Przez moment myślałam, że może Sokół wreszcie wszystko zrozumiał; kiedy sam poczuł na sobie wrogie działanie Boru, może pojął, jakim on jest zagrożeniem. Ze zdziwieniem i nadzieją spojrzałam na Smoka, lecz jego twarz była jak z kamienia, zanim jeszcze Sokół zwrócił się do niego z uprzejmym skinieniem głowy: – Myślę, że Sarkan się zgodzi, że pomimo jego zdolności Wierzba przewyższa go w sztuce uzdrawiania i jeśli ktoś może pomóc królowej, to tylko ona. A jego zaprzysiężonym obowiązkiem jest odpierać ataki Boru. Nie może opuścić doliny.
– Bardzo dobrze – oznajmił od razu książę Marek, chociaż wycedził to przez zaciśnięte zęby; przygotowana reakcja. Z rosnącym gniewem uświadomiłam sobie, że ukartowali to we dwóch. – A z kolei ty musisz zrozumieć, Sarkanie – dodał Sokół – że książę Marek nie może pozwolić ci przetrzymywać tutaj królowej Hanny i tej twojej wieśniaczki. – Wskazał stojącą obok mnie Kasię. – Oczywiście obie muszą niezwłocznie udać się do stolicy i stanąć przed trybunałem, który orzeknie, czy są zarażone. – Zręczny manewr – powiedział do mnie później Smok – i skuteczny. On ma rację. Ja nie mogę opuścić doliny bez pozwolenia króla, a zgodnie z prawem obie muszą zostać osądzone. – Przecież nie muszą być sądzone natychmiast! – powiedziałam. Zerknęłam na królową siedzącą nieruchomo na wozie, na który wieśniacy ładowali zbyt wiele zapasów i koców, więcej, niż potrzebowalibyśmy na trzy nieprzerwane podróże do stolicy i z powrotem. – A gdybyśmy zabrali ją teraz z powrotem do wieży… ją i Kasię? Król na pewno zrozumiałby… Smok prychnął. – Król jest rozsądnym człowiekiem. Nie miałby nic przeciwko temu, gdybym cichaczem ukrył gdzieś królową na czas jej rekonwalescencji, zanim ktokolwiek by ją zobaczył czy choćby dowiedział się, że została uwolniona. A teraz? – Wskazał ręką wieśniaków. Wszyscy szerokim kręgiem otoczyli wóz, żeby z bezpiecznej odległości gapić się na królową i szeptem przekazywać sobie strzępy informacji. – Nie. Energicznie sprzeciwiłby się, gdybym jawnie złamał prawo na oczach tylu świadków. Potem popatrzył na mnie. – A ja nie mogę wyjechać. Król może by na to pozwolił, ale nie Bór. Odpowiedziałam mu zafrasowanym spojrzeniem. – Nie mogę im pozwolić tak po prostu zabrać Kasię – powiedziałam niemal błagalnie. Wiedziałam, że moje miejsce jest w dolinie, bo tu jestem potrzebna, ale pozwolić im zaciągnąć Kasię do stolicy na sąd, który mógł zakończyć się dla niej karą śmierci… Absolutnie nie ufałam księciu Markowi. Wiedziałam, że dba wyłącznie o własne interesy. – Wiem – odparł Smok. – Może to i dobrze. Bez żołnierzy, i to wielu, nie możemy teraz nic zrobić Borowi. Będziesz musiała wyprosić ich u króla. Cokolwiek Marek mówi, myśli tylko i wyłącznie o królowej, a Solia może nie jest łotrem, ale często bywa zbyt sprytny, ze szkodą dla wszystkich. – Solia? – odważyłam się w końcu zapytać. To imię dziwnie zabrzmiało, wylatując z moich ust i krążąc jak cień wielkiego ptaka; gdy tylko je wypowiedziałam, odniosłam wrażenie, że ktoś przeszywa mnie wzrokiem. – To oznacza sokoła w języku magii – wyjaśnił Smok. – Tobie też nadadzą jakieś imię, zanim
zostaniesz przyjęta w poczet czarodziejów. Nie pozwól im odkładać tego do czasu zakończenia procesu, bo inaczej nie będziesz miała prawa zeznawać. I posłuchaj mnie: to, czego tutaj dokonałaś, ma szczególnego rodzaju moc. Nie pozwól, by Solia przypisał całą zasługę sobie, i nie wahaj się tego wykorzystać. Nie wiedziałam, jak wykonać wszystkie te polecenia, którymi mnie zasypał. Jak miałam namówić króla, żeby przysłał nam jakichś żołnierzy? Marek jednak już rozkazał Tomaszowi i Olkowi, żeby wsiadali na konie, a Smok nie musiał dodawać, że będę musiała sama uporać się z tym wszystkim. Tak więc zamiast zaprotestować, tylko przełknęłam ślinę i skinęłam głową, a potem powiedziałam: – Dziękuję ci… Sarkanie. Jego imię miało posmak ognia i skrzydeł, kłębów dymu, subtelności, siły i cichego chrzęstu łusek. Zmierzył mnie wzrokiem i dorzucił kwaśno: – Nie wpakuj się w tarapaty i chociaż to dla ciebie trudne, postaraj się wyglądać przyzwoicie.
Rozdział 17
Niezbyt dobrze mi szło wykonywanie jego poleceń. Od ośmiu dni podążaliśmy do stolicy i mój koń przez całą drogę podrzucał łbem; raz, dwa, trzy i gwałtowny nerwowy podskok do przodu, co wyciągało wodze i moje ręce, aż mój kark i ramiona zrobiły się twarde jak kamień. Zawsze wlokłam się z tyłu naszej małej karawany i wielkie okute żelazem koła wozu wzbijały przede mną sporą chmurę kurzu, wskutek czego mój wierzchowiec do człapiącego chodu dodał regularne kichanie. Zanim minęliśmy Olszankę, byłam pokryta jasnoszarym pyłem, zlepionym przez pot, a pod moimi paznokciami zebrały się grube brązowe cienie. W ciągu tych kilku ostatnich minut, jakie spędziliśmy razem, Smok przekazał mi list do króla. W zaledwie kilku zdaniach pospiesznie napisanych na tanim papierze blaknącym atramentem pożyczonym od wieśniaków poinformował go, że jestem czarownicą, i poprosił o ludzi. Następnie złożył kartkę, naciął sobie kciuk sztyletem, posmarował krawędź własną krwią i nakreślił na tej smudze swoje imię – „Sarkan” – dużymi czarnymi literami o dymiących brzegach. Kiedy wyjęłam list z kieszeni spódnicy i dotknęłam palcami tych liter, szept dymu i łopot skrzydeł się przybliżyły. To było pocieszające, a jednocześnie zniechęcające, gdyż z każdą milą oddalałam się od miejsca, w którym powinnam być – we wsi, gdzie pomagałabym powstrzymać Bór. – Dlaczego nalegasz, żeby zabrać Kasię? – zapytałam Marka, próbując po raz ostatni odwieść go od tego, pierwszego wieczoru, gdy obozowaliśmy u podnóża gór, w pobliżu płytkiego koryta strumienia
płynącego pośpiesznie do Wrzeciona. Na południu widziałam wieżę Smoka, oświetloną pomarańczowym światłem zachodzącego słońca. – Weź królową, jeśli pragniesz, a Kasię pozwól nam zabrać z powrotem. Widziałeś Bór, widziałeś, czym jest… – Mój ojciec przysłał mnie tutaj, żebym załatwił sprawę zarażonej wieśniaczki Sarkana – powiedział, opryskując twarz i kark wodą. – Spodziewa się, że przywiozę ją lub jej głowę. Co byś wolała? – Przecież zrozumie stan Kasi, kiedy zobaczy królową – powiedziałam. Marek otrząsnął się z wody i uniósł głowę. Królowa wciąż tkwiła milcząca i nieruchoma na wozie, patrząc przed siebie, gdy wokół niej zamykała się noc. Kasia siedziała obok niej. Obie były odmienione, obie dziwne, sztywne i nawet po całodniowej podróży niezmęczone, lecz świeże jak oheblowane drewno. Głowa Kasi była jednak zwrócona w kierunku Olszanki i doliny, a jej wargi i oczy poruszały się niespokojnie. Patrzyliśmy na nie razem, a potem Marek wstał. – Podzieli los królowej – rzucił beznamiętnie i odszedł. Zniechęcona uderzyłam pięścią w wodę, a potem zaczerpnęłam jej w dłonie i obmyłam sobie twarz. Brud czarnymi strużkami spływał mi między palcami. – Jakie to okropne – rzekł Sokół, wyrastając za moimi plecami tak niespodziewanie, że aż się zakrztusiłam. – Być eskortowaną przez księcia do Kralii, żeby zostać uznaną za czarownicę i bohaterkę. Co za przykrość! Otarłam twarz spódnicą. – Do czego jestem wam tam potrzebna? Na dworze są inni czarodzieje. Sami zobaczą, że królowa nie jest zarażona… Solia kręcił głową, jakby litował się nade mną, głupią wiejską dziewuchą, która nic nie rozumie. – Naprawdę myślisz, że to takie proste? Prawo mówi wyraźnie – zarażeni muszą zginąć w płomieniach. – Przecież król ją ułaskawi? – powiedziałam mimo woli pytającym tonem. Solia w zadumie spojrzał na królową, teraz prawie niewidoczną, cień w półmroku. Nie odpowiedział. Znów zerknął na mnie. – Wyśpij się, Agnieszko – doradził. – Przed nami jeszcze długa droga. Odszedł, aby dołączyć do Marka przy ognisku. Ja po tym wcale nie spałam dobrze, ani tej nocy, ani przez następne.
Wieści nas wyprzedzały. Kiedy mijaliśmy wioski i miasteczka, ludzie przerywali pracę, żeby stanąć przy drodze i gapić się na nas szeroko otwartymi oczami, ale nie podchodzili blisko i mocno trzymali swoje dzieci. A ostatniego dnia czekał na nas cały tłum na skrzyżowaniu dróg przed królewskim miastem. Do tej pory przestałam liczyć godziny i dni. Bolały mnie ramiona, krzyż i nogi. Najbardziej bolała mnie głowa, jakby jakaś część mnie była przywiązana do doliny i w miarę oddalania się od niej rozciągała się, tracąc kształt i usiłując go odzyskać. Nawet góry, ten stały element znanego mi krajobrazu, znikły. Oczywiście wiedziałam, że w niektórych częściach kraju nie ma gór, ale wyobrażałam sobie, że nadal są tam widoczne w oddali, jak księżyc. Tymczasem za każdym razem, gdy oglądałam się za siebie, były coraz mniejsze, aż w końcu znikły z ostatnim westchnieniem łagodnych wzgórz. Wokół rozległe pola obsiane pszenicą zdawały się ciągnąć bez końca, płaskie i monotonne; cały ten świat wyglądał obco. Tu nie było żadnych lasów. Wjechaliśmy na ostatnie wzgórze i z jego wierzchołka ujrzeliśmy ogrom stolicy, Kralii: domy o żółtych ścianach z pomarańczowo-brązowymi dachami wyrastające jak polne kwiaty na brzegach szerokiego i lśniącego Wandalu, a pośród nich zamek Orle Gniazdo, zbudowaną z czerwonej cegły siedzibę królów, wznoszącą się na wysokiej skale. Była większa od wszystkich budynków, jakie mogłam sobie wyobrazić; wieża Smoka była mniejsza od najniższej z jego wieżyczek, a chyba kilkanaście sterczało tam w niebo. Sokół obejrzał się na mnie, bo zapewne chciał zobaczyć moją reakcję na ten widok, lecz to miasto było takie duże i obce, że nawet się nie zdziwiłam. Miałam wrażenie, że patrzę na obrazek w książce, a nie na coś rzeczywistego, a ponadto byłam taka zmęczona, że wszystkie odczucia zdominowało moje ciało, tępe pulsowanie ud, drżenie rąk, drażniąca warstwa kurzu przylepionego do skóry. Oddział żołnierzy czekał na nas poniżej, na skrzyżowaniu, ustawiony wokół dużego podium wzniesionego na środku. Stali na nim kapłani i mnisi, otaczając człowieka w najbardziej zdumiewających szatach kapłańskich, jakie widziałam, ciemnofioletowych z bogatym złotym haftem. Miał pociągłą i surową twarz, jeszcze wydłużoną przez wysoką, rozwidloną czapkę. Marek zatrzymał się, spoglądając na nich, więc zdążyłam podjechać do niego i Sokoła na mojej człapiącej chabecie. – Cóż, mój ojciec przysłał tu tego starego durnia – rzekł Marek. – Ten obwiesi ją relikwiami. Czy to wywoła jakieś komplikacje? – Nie sądzę – odparł Sokół. – Nasz drogi arcybiskup bywa trochę męczący, przyznaję, ale jego sztywny kark w tym momencie jest bardzo przydatny. Nigdy nie pozwoliłby nikomu podłożyć fałszywej relikwii, a te prawdziwe nie wykażą tego, czego nie ma. Oburzona ich bezbożnym zachowaniem – nazywać arcybiskupa starym durniem! – przegapiłam okazję, by poprosić o wyjaśnienie: dlaczego ktoś miałby chcieć wykazać chorobę, której nie było? Marek już popędził rumaka naprzód. Wóz z królową z turkotem jechał za nim i chociaż twarze gapiów zdradzały żywe zaciekawienie, tłum cofnął się jak fala odbita od brzegu, trzymając się z daleka od ciężkich kół. Zauważyłam, że niektórzy nosili tanie amulety chroniące przed złem i robili
znak krzyża, gdy ich mijaliśmy. Królowa nie rozglądała się i nie wierciła, tylko kołysała się do przodu i do tyłu wraz z wozem. Kasia przysunęła się do niej, posławszy mi zdumione spojrzenie. Nigdy w życiu nie widziałyśmy tylu ludzi. Niektórzy stali tak blisko, że ocierali się o moje nogi, nie zważając na ciężkie podkowy mojego wierzchowca. Kiedy dotarliśmy do podium, żołnierze przepuścili nas przez swe szeregi, a potem otoczyli z nastawionymi pikami. Z przerażeniem zauważyłam, że na środku podium znajduje się wysoki stos, a pod nim wiązka słomy i chrustu. Zaniepokojona wyciągnęłam rękę i złapałam Sokoła za rękaw. – Przestań się zachowywać jak przestraszony królik, siedź prosto i uśmiechaj się – syknął do mnie. – Ostatnie, czego nam teraz trzeba, to dać im jakiś powód do podejrzeń, że coś jest nie tak. Marek sprawiał wrażenie, że nawet nie zauważa ostrych stalowych grotów znajdujących się niecałe dwie stopy od jego głowy. Zsiadł z konia, łopocząc płaszczem, który kupił w jednym z mijanych miasteczek, po czym podszedł do wozu, żeby zdjąć z niego królową. Kasia musiała podtrzymać ją z drugiej strony i na niecierpliwe skinienie Marka zeszła z wozu za nią. Wcześniej tego nie wiedziałam, ale tak wielki tłum wydaje jednostajny szum niczym rzeka, wznoszący się i opadający pomruk, który nigdy nie rozdziela się na poszczególne głosy. Teraz jednak nagle zapadła głęboka cisza. Marek wprowadził królową po schodach na podium, wciąż z tym złotym jarzmem na szyi, i postawił ją przed kapłanem w wysokiej czapce. – Księże arcybiskupie – powiedział Marek głośno i wyraźnie. – Z narażeniem życia moi towarzysze i ja uwolniliśmy królową Polnii z niewoli niegodziwego Boru. Teraz powierzam ci obowiązek dokładnego zbadania jej z użyciem wszelkich twoich relikwii i władzy twego wysokiego urzędu. Upewnij się, że nie ma w niej śladu zepsucia, które mogłoby się rozszerzyć i zakazić inne niewinne dusze. Oczywiście właśnie po to arcybiskup tu przybył, chociaż nie sądzę, żeby spodobało mu się, że Marek przedstawił to jako swój pomysł. Dostojnik zacisnął wargi w cienką linię. – Bądź pewien, że to zrobię, wasza wysokość – rzekł zimno, odwrócił się i skinął ręką. Jeden z mnichów podszedł do niego, niski, zaniepokojony mężczyzna w prostej lnianej szacie, z kasztanowymi włosami wygolonymi w tonsurkę. Nerwowo mrugał wielkimi oczami za szkłami okularów w złotych oprawkach. W rękach trzymał długą drewnianą skrzynkę. Otworzył ją, a arcybiskup sięgnął do środka i oburącz wyjął połyskującą złotem i srebrem tkaninę, cieniutką jak siateczka. Tłum wydał pomruk aprobaty, który przypominał szelest wiosennych liści na wietrze. Trzymając tkaninę, arcybiskup modlił się długo i monotonnie, a potem odwrócił się i zarzucił ją na głowę królowej. Opadła łagodnie i rozwinęła się, spowijając ją całą. Wtedy ku mojemu zdziwieniu mnich podszedł do królowej i położył dłonie na siateczce. – Yilastus kosmet, yilastus kosmet vestuo palta – zaczął i mówił dalej, rzucając zaklęcie, które
wniknęło w nitki tkaniny i rozjarzyło je. Światło wypełniło całe ciało królowej, rozświetliło je. Jasno świeciła, stojąc z podniesioną głową na podium. To nie był blask Przywołania. Tamten był zimny i jaskrawy, ostry i oślepiający. Natomiast to przywodziło na myśl zapraszającą lampę, którą widzisz w oknie, gdy wracasz późno do domu w środku zimy; blask pełen miłości i ciepła. Tłum westchnął. Nawet kapłani przez moment tylko patrzyli na rozświetloną królową. Mnich nadal trzymał dłonie na siatce, nieprzerwanie przesyłając magię. Ubodłam piętami boki mojej klaczy, która niechętnie podeszła bliżej Sokoła. – Kto to? – zapytałam, przechyliwszy się w siodle. – Pytasz o naszą zacną Sowę? To ojciec Ballo – rzekł. – Jest oczkiem w głowie arcybiskupa, co łatwo zrozumieć, bo nieczęsto można znaleźć łagodnego i posłusznego czarodzieja. Powiedział to pogardliwym tonem, ale mnie ten mnich nie wyglądał na bardzo łagodnego, raczej na niespokojnego i niezadowolonego. – A ta siateczka? – spytałam. – Z pewnością słyszałaś o welonie świętej Jadwigi – rzekł Sokół tak beznamiętnie, że rozdziawiłam usta. To była najświętsza relikwia całej Polnii. Słyszałam, że wyjmowano ten welon tylko na koronacje królów, aby dowieść, że są wolni od wszelkich wpływów zła. Teraz tłum usiłował podejść bliżej i napierał na kordon żołnierzy, a nawet oni byli zafascynowani i unosili groty pik w powietrze, pozwalając się spychać do podium. Kapłani cal po calu badali królową, pochylając się, by sprawdzić palce stóp, unosząc ręce i oglądając palce, patrząc na włosy. Wszyscy jednak widzieli, jak świeci jasnym światłem – nie było w niej cienia. Kapłani jeden po drugim prostowali się i potrząsali głowami, patrząc na arcybiskupa. Nawet jego surowa twarz złagodniała w tym cudownym blasku. Kiedy zakończyli oględziny, ojciec Ballo delikatnie zdjął siatkę. Kapłani przynieśli także inne relikwie i teraz je rozpoznałam: napierśnik świętego Kazimierza z dziurą po zębie smoka z Kralii, którego zabił, poczerniałą od ognia kość ręki świętego Firana w szkatule ze złota i szkła, złoty puchar uratowany przez świętego Jacka z kaplicy. Marek kładł dłonie królowej na każdej z nich, a arcybiskup się modlił. Powtórzyli wszystkie te próby z Kasią, ale nią tłum się nie interesował. Wszyscy obserwowali królową w ciszy, ale teraz, gdy kapłani badali Kasię, ludzie głośno rozmawiali, niesforniejsi niż jakikolwiek tłum, który dotychczas widziałam, niebaczni na obecność tylu świętych relikwii i samego arcybiskupa. – Niczego innego nie można oczekiwać po kralijskiej tłuszczy – powiedział Solia, widząc moją
zaszokowaną minę. W tłumie uwijali się nawet handlarze sprzedający słodkie bułeczki, a z wysokości mojego wierzchowca zauważyłam paru przedsiębiorczych jegomości, którzy rozstawili przy drodze stragan i sprzedawali piwo. To zaczynało przypominać piknik albo jakiś festyn. W końcu kapłani napełnili złoty puchar świętego Jacka winem i ojciec Ballo wymamrotał nad nim zaklęcie. Z wina uniosła się cienka smużka dymu i rozwiała w powietrzu. Królowa wypiła całą zawartość pucharu, który przytknięto jej do ust, i nie padła w konwulsjach. Nawet nie zmieniła wyrazu twarzy, ale to nie miało znaczenia. Ktoś w tłumie podniósł w górę kufel z piwem. – Bogu dzięki! – krzyknął. – Królowa jest ocalona! Zapomniawszy o obawach, wszyscy ludzie zaczęli cisnąć się do nas i wiwatować jak szaleni, tak głośno, że ledwie słyszałam, jak arcybiskup niechętnie zezwolił Markowi wjechać z królową do miasta. Euforia tłumu była niemal groźniejsza niż piki żołnierzy. Marek musiał odpychać ludzi, żeby wóz mógł podjechać do podium, a potem na rękach wniósł nań królową i Kasię. Zostawił swojego rumaka, wskoczył na wóz i chwycił lejce. Z wysokości kozła energicznymi uderzeniami bata zmusił napierających, żeby się rozstąpili, a Solia i ja musieliśmy jechać tuż za wozem, gdyż ludzie natychmiast zamykali lukę. Towarzyszyli nam przez całe pięć mil dzielące nas od miasta, biegnąc obok nas i za nami, a kiedy któryś zostawał w tyle, inni natychmiast zajmowali jego miejsce. Zanim dotarliśmy do mostu na Wandalu, wszyscy okoliczni mieszkańcy porzucili zajęcia i dołączyli do pochodu, a tuż przed bramą zamku ledwie mogliśmy przejechać przez opętańczo wiwatujący tłum, który napierał na nas ze wszystkich stron jak żywy stwór o dziesięciu tysiącach krzyczących radośnie gardeł. Wieść już nas wyprzedziła: królowa została uratowana, królowa jest uzdrowiona. Książę Marek w końcu uwolnił królową. Miałam wrażenie, że wszyscy jesteśmy bohaterami pieśni. Tak się czułam, chociaż złotowłosa głowa królowej kołysała się bezwładnie w rytm podskoków wozu, chociaż wiedziałam, jak skromne jest w rzeczywistości to zwycięstwo i ilu ludzi dla niego zginęło. Dzieci biegły obok mojego konia, śmiejąc się – zapewne nie do mnie, a ze mnie, ponieważ byłam brudna i rozczochrana, w podartej sukni – ale to mi nie przeszkadzało. Patrzyłam na nie i śmiałam się razem z nimi, zapominając o zesztywniałych rękach i zdrętwiałych nogach. Marek jechał na czele pochodu z miną niemal ekstatyczną. Zapewne też odnosił wrażenie, że jego życie stało się balladą. W tym momencie nikt nie myślał o żołnierzach, którzy nie wrócili. Olek wciąż miał mocno zawiązany kikut ręki, ale drugą energicznie machał do tłumu i słał całusy każdej ładnej dziewczynie w zasięgu wzroku. Nawet kiedy przejechaliśmy przez bramę zamku, tłum nie zmalał; królewscy żołnierze wyszli z koszar, a szlachta ze swoich domów, żeby rzucać nam kwiaty pod nogi, podczas gdy zbrojni uderzali mieczami o tarcze w hałaśliwym aplauzie.
Jedynie królowa nie zwracała na to wszystko uwagi. Zdjęli z niej jarzmo i łańcuchy, ale wcale nie siedziała swobodniej, tylko wciąż jak posąg z drewna. Przez ostatnią bramę musieliśmy przejechać pojedynczo, żeby dostać się na wewnętrzny dziedziniec zamku. Ten był oszałamiająco wielki. Wokół wznosiły się trzy rzędy arkad i niezliczone twarze wyglądały z balkonów, uśmiechając się do nas. Oszołomiona spoglądałam na nie, na wszechobecne haftowane proporce z feerią kolorów, na kolumny i wieżyczki. Sam król stał na szczycie schodów zajmujących jeden bok dziedzińca. Miał na sobie błękitny płaszcz spięty pod szyją zapinką z ogromnym klejnotem, czerwonym rubinem w złotej oprawie wysadzanej perłami. Zza murów wciąż dochodził stłumiony ryk wiwatów. Na zamkowym dziedzińcu zapadła cisza niczym na początku przedstawienia. Książę Marek zniósł królową z wozu. Poprowadził ją schodami w górę, przez tłum dworzan, który rozstąpił się przed nim jak fale odpływu, aż dotarł z nią do króla. Zauważyłam, że sama też wstrzymuję oddech. – Wasza wysokość – powiedział Marek – oddaję ci twoją królową. Słońce świeciło jasno, a on wyglądał jak jakiś święty wojownik w swej zbroi i zielonym płaszczu, w białej jace. Stojąca obok niego królowa była wysoka i nieruchoma, w białej koszuli, z chmurą krótko ściętych złotych włosów i prawie przezroczystą skórą. Król spoglądał na nich ze zmarszczonymi brwiami. Wyglądał na bardziej zmartwionego niż uradowanego. Wszyscy milczeli, czekając. W końcu nabrał tchu, żeby coś powiedzieć, i dopiero wtedy królowa się poruszyła. Powoli podniosła głowę i spojrzała na niego. On na nią. Zamrugała, a potem z cichym westchnieniem zaczęła się osuwać na kamienie, bezwładnie jak worek grochu. Książę Marek złapał ją i podtrzymał, inaczej upadłaby na schody. Król wypuścił powietrze z płuc i wyprostował się, swobodniejszy, jakby zerwał niewidoczne pęta. Jego donośny głos rozszedł się po dziedzińcu. – Zabierzcie ją do Szarych Komnat i poślijcie po Wierzbę. Służba już nadciągała niczym morska fala. Zabrała ją i uniosła do zamku. I tak po prostu przedstawienie się skończyło. Na dziedzińcu gwar znów wzrósł do zgiełku konkurującego z rykiem tłumu na zewnątrz, gdy na wszystkich trzech piętrach wszyscy próbowali mówić jednocześnie. Upajające poczucie triumfu znikło, jakby ktoś opróżnił odkorkowaną butelkę. Za późno przypomniałam sobie, że nie przybyłam tutaj świętować zwycięstwa. Kasia siedziała na wozie w białej więziennej koszuli, samotna i przygnębiona; Sarkan sto mil stąd usiłował beze mnie utrzymać Bór z daleka od Zatoczka, a ja nie wiedziałam, jak mam to wszystko naprawić. Wyjęłam stopy ze strzemion, przeniosłam nogę nad końskim grzbietem i nieelegancko zsunęłam się na ziemię. Nogi ugięły się pode mną. Stajenny przyszedł po moją klacz. Pozwoliłam mu ją zabrać, trochę niechętnie; nie była dobrym wierzchowcem, ale czymś dobrze znanym w tym oceanie obcych rzeczy. Książę Marek i Sokół wchodzili do zamku z królem. Tomasz i Olek już znikli mi z oczu w tłumie, otoczeni przez innych żołnierzy.
Kasia schodziła z wozu, a niewielki oddział żołnierzy już na nią czekał. Przepchnęłam się przez tłum służących i dworzan, żeby zasłonić ją własnym ciałem. – Co zamierzacie z nią zrobić? – zapytałam łamiącym się z niepokoju głosem. Zapewne wyglądałam śmiesznie w tym zakurzonym i podartym stroju wieśniaczki, jak wróbel popiskujący na stado polujących rysi; nie widzieli przyczajonej we mnie, gotowej wyskoczyć z rykiem magii. Jednak pomimo mojego wyglądu byłam częścią tego triumfu, przyczyniłam się do uratowania królowej. Poza tym oni nie mieli złych zamiarów. Dowódca gwardzistów, mężczyzna z największymi wąsami, jakie widziałam, o końcach nawoskowanych w sztywne zawijasy, zwrócił się do mnie dość uprzejmie: – Jesteś jej pokojówką? Nie bój się. Mamy zabrać ją do samej królowej, do Szarej Wieży, gdzie zajmie się nimi Wierzba. Wszystko odbędzie się jak należy i zgodnie z prawem. To nie było zbyt pocieszające, bo zgodnie z prawem Kasia i królowa powinny zostać natychmiast stracone. Kasia jednak mnie uspokoiła. – Wszystko w porządku, Agnisiu – szepnęła. Nie było w porządku, ale nic nie mogłam na to poradzić. Gwardziści otoczyli ją – czterej z przodu i czterej z tyłu – i poprowadzili do pałacu. Przez moment spoglądałam za nimi tępo, a potem uświadomiłam sobie, że jeśli się nie dowiem, dokąd ją zabierają, to nigdy nie zdołam jej odnaleźć w tym ogromnym zamku. Pobiegłam za nimi. – Hej, chwileczkę! – powiedział do mnie wartownik przy drzwiach, gdy próbowałam za nimi wejść. Rzuciłam mu tylko dwa słowa: „Param, param”, nucąc je jak piosenkę o małej muszce, której nikt nie może złapać, a on zamrugał i minęłam go. Podążałam za gwardzistami jak przyczepiona nić, rzucając to zaklęcie, które każdemu mijanemu mówiło, że jestem kimś zupełnie niepozornym i nieważnym. To nie było trudne. Czułam się tak mała i nieważna, jak tylko można sobie wyobrazić. Korytarz ciągnął się bez końca. Wszędzie były drzwi z grubego drewna, okute żelazem. Słudzy i dworzanie kręcili się po ogromnych komnatach obwieszonych gobelinami, pełnych rzeźbionych mebli i kamiennych kominków większych od frontowych drzwi mojego domu. Z sufitów zwisały błyszczące lampy pełne magii, a w korytarzach stały kandelabry z wysokimi białymi świecami, które płonęły, lecz się nie topiły. Wreszcie korytarz zakończył się żelaznymi drzwiczkami, przy których też stał wartownik. Gwardziści kiwnęli głowami eskorcie Kasi, po czym przepuścili nas na wąskie i kręte schody, prześliznąwszy się po mnie wzrokiem. Wchodziliśmy długo i moje obolałe nogi z trudem pokonywały każdy kolejny stopień, aż wreszcie dotarliśmy do ciasnej i owalnej komnaty. Była ciemna i zadymiona, gdyż nie było w niej żadnego okna, tylko zwykły kaganek postawiony w płytkiej niszy w ścianie. Oświetlał
matową szarość kolejnych masywnych żelaznych drzwi z wielką kołatką w formie głowy wygłodniałego chochlika, którego trzymał w szeroko otwartych ustach uchwyt w kształcie pierścienia. Od żelaza ciągnął dziwny chłód, jakby zimny wiatr owiewał moją skórę, chociaż stałam wtulona w kąt za plecami rosłych gwardzistów. Dowódca straży zastukał i drzwi otworzyły się do środka. – Przyprowadziliśmy tę drugą dziewczynę, pani – powiedział. – W porządku – rozległ się kobiecy głos. Gwardziści rozstąpili się, przepuszczając Kasię. W drzwiach stanęła wysoka i szczupła kobieta z żółtymi warkoczami, upiętymi i nakrytymi złotym czepkiem, w błękitnej sukni wyszywanej klejnocikami na szyi i w talii, z trenem ciągnącym się za nią po posadzce, chociaż o rękawach praktycznie ściągniętych koronką od łokci do przegubów. Odsunęła się i dwoma niecierpliwymi machnięciami wąskiej dłoni zaprosiła Kasię do środka. Dostrzegłam dużą komnatę, ładnie umeblowaną i wygodną, oraz królową, która siedziała prosto na fotelu z wysokim oparciem i obojętnie spoglądała przez okno na lśniącą wstęgę Wandalu. – A to kto? – powiedziała dama, odwracając się i patrząc na mnie. Wszyscy gwardziści wytrzeszczyli oczy, zobaczywszy mnie. Zamarłam. – Ja… – wyjąkał dowódca straży, lekko czerwieniejąc i groźnie spoglądając na tych dwóch gwardzistów, którzy szli na końcu oddziału; ten wzrok obiecywał im kłopoty za to, że mnie nie zauważyli. – Ona… – Nazywam się Agnieszka – oznajmiłam. – Przyjechałam z Kasią i królową. Dama obrzuciła mnie niedowierzającym spojrzeniem, które dostrzegło każdą zaciągniętą nitkę i plamę błota na moich sukniach, nawet te na plecach, i najwyraźniej była zdumiona tym, że mam czelność mówić. Spojrzała na gwardzistę. – Czy ona też jest podejrzana? – spytała. – Nie, pani, nic o tym nie wiem – odparł. – Zatem czemu ją do mnie przyprowadzacie? Mam tu dość roboty. Okręciła się i wróciła do komnaty, ciągnąc za sobą tren sukni i zatrzaskując drzwi. Kolejna fala zimna owiała mnie i wróciła do chochlika z pożądliwie otwartymi ustami, zabierając resztki mojego skrywającego zaklęcia. Pojęłam, że te drzwi pożerały magię; pewnie dlatego przyprowadzali tutaj zarażonych więźniów. – Jak się tu dostałaś? – podejrzliwie zapytał dowódca straży, a jego żołnierze otoczyli mnie kręgiem. Najchętniej znów ukryłabym się za zaklęciem, ale nie mogłam tego zrobić w obecności tego
wygłodniałego chochlika. – Jestem czarownicą – powiedziałam. Spojrzeli na mnie jeszcze podejrzliwiej. Wyjęłam list, który wciąż trzymałam w kieszeni spódnicy. Papier był trochę zabrudzony, lecz zwęglone litery pieczęci nadal lekko dymiły. – Smok dał mi list do króla.
Rozdział 18
Zabrali mnie na dół i z braku lepszego pomieszczenia umieścili w małej nieużywanej kancelarii. Gwardziści stanęli na straży przed drzwiami, gdy ich dowódca odszedł z moim listem w ręku, żeby się dowiedzieć, co mają ze mną zrobić. Nogi uginały się pode mną, ale nie było tu na czym usiąść, jeśli nie liczyć kilku eleganckich krzeseł zepchniętych pod ścianę, delikatnych i kruchych, pokrytych białą farbą i złoceniami, z tapicerką z czerwonego aksamitu. Nie domyśliłabym się, że służą do siedzenia, gdyby nie ustawiono czterech takich w rzędzie. Przez chwilę opierałam się o ścianę, a potem spróbowałam usiąść na kominku, ale od dawna w nim nie palono. Popiół wystygł, a kamienie były zimne. Wróciłam pod ścianę. W końcu doszłam do wniosku, że nikt nie wstawiałby tu krzeseł, gdyby nie wolno było na nich usiąść, i ostrożnie przysiadłam na brzegu jednego z nich, przytrzymując suknię. W następnej chwili otworzyły się drzwi i weszła służąca, kobieta w prostej czarnej sukni, mniej więcej w wieku Danki, z lekko wydętymi z dezaprobatą ustami. Z poczuciem winy zerwałam się z krzesła. Cztery długie błyszczące nitki oderwały się z obicia, zaczepione o rzep na mojej sukni, a długa pokryta białą farbą drzazga wbiła się w rękaw i odłamała. Kobieta jeszcze bardziej wydęła wargi, ale powiedziała tylko oficjalnym tonem: – Tędy, proszę. Przeprowadziła mnie obok gwardzistów, którzy nie wyglądali na zmartwionych moim odejściem, a potem w górę kolejnymi schodami – tych już pokonałam trochę w tym zamku – i do maleńkiej ciemnej celi na piętrze. Wąskie okno wychodziło na kamienną ścianę katedry i wieńczący koniec rynny wygłodniały gargulec szyderczo śmiał się ze mnie rozdziawioną paszczą. Zostawiła mnie tam, zanim przyszło mi do głowy, żeby zapytać ją, co mam teraz robić. Usiadłam na pryczy. Najwidoczniej zasnęłam, ponieważ jakiś czas potem uświadomiłam sobie, że leżę na niej, chociaż wcale nie zamierzałam tego robić; nawet nie pamiętałam, jak się położyłam. Wstałam, wciąż obolała i zmęczona, lecz aż nazbyt świadoma tego, że nie mam czasu do stracenia ani pojęcia, co robić. Nie wiedziałam, jak mam sprawić, żeby ktoś mnie wysłuchał, chyba żebym stanęła
na środku dziedzińca i zaczęła rzucać ognistymi kulami w ściany. Wątpiłam jednak, żeby to przekonało króla, że powinien pozwolić mi przemówić w obronie Kasi. Teraz żałowałam, że oddałam list Smoka, moje jedyne narzędzie i talizman. Skąd mogłam wiedzieć, czy został doręczony? Postanowiłam się tego dowiedzieć. Zapamiętałam twarz dowódcy straży, a przynajmniej jego wąsy. Nawet w Kralii nie mogło być wiele takich wąsów. Wstałam, śmiało otworzyłam drzwi, wyszłam na korytarz i niemal wpadłam na Sokoła. Zamierzał właśnie położyć rękę na klamce moich drzwi. Zwinnie zszedł mi z drogi, ratując nas oboje przed zderzeniem, po czym posłał mi słaby, uprzejmy uśmiech, który zupełnie nie wzbudzał mojego zaufania. – Mam nadzieję, że wypoczęłaś – powiedział i podał mi swoje ramię. Nie skorzystałam. – Czego chcesz? Zręcznie zmienił ten gest w zachęcający ruch ręką, wskazując na korytarz. – Odprowadzić cię do Sali Czarowników. Król wydał rozkaz, żeby przeegzaminowano cię jako kandydatkę. Poczułam taką ulgę, że nie całkiem mu uwierzyłam. Patrzyłam na niego z ukosa, niemal spodziewając się podstępu. On jednak nadal stał z wyciągniętą ręką i uśmiechem. – Natychmiast – dodał – chociaż może najpierw chciałabyś się przebrać? Chętnie powiedziałabym mu, co może zrobić z tym swoim kpiącym uśmieszkiem, ale spojrzałam na siebie. Byłam w błocie i pyle, z bruzdami pozostawionymi przez spływający pot, w znoszonej odzieży wyżebranej od dziewczyny z Zatoczka, samodziałowej spódnicy ledwie za kolana i spłowiałej brązowej bawełnianej koszuli. Nie wyglądałam jak służąca: one były tu o wiele lepiej ubrane niż ja. Tymczasem Solia zmienił czarny strój do konnej jazdy na długą szatę z czarnego jedwabiu i płaszcz bez rękawów z zielono-srebrnym haftem, a białe włosy spływały mu gęstą falą na ramiona. Nawet z odległości mili można było rozpoznać w nim czarodzieja. Gdyby jednak nie uważali mnie za czarodziejkę, nie chcieliby mnie egzaminować. „Postaraj się wyglądać przyzwoicie” – poradził wcześniej Sarkan. Wymamrotane zaklęcie vanastalem dało mi odzienie pasujące do mojego ponurego nastroju, sztywną i niewygodną suknię z czerwonego jedwabiu, z mnóstwem falban obszytych pomarańczowymi jak płomień wstążkami. Przydałoby mi się silne ramię, na którym mogłabym się wesprzeć przy pokonywaniu schodów w tej ogromniastej sukni zakrywającej moje stopy, ale ponuro zignorowałam subtelnie ponowioną propozycję Solii na górze schodów i powoli zeszłam sama, odnajdując krawędzie stopni palcami w ciasnych pantofelkach. On schodził za mną z założonymi do tyłu rękami. – Oczywiście te próby często bywają prawdziwym wyzwaniem – napomknął mimochodem. –
Zapewne Sarkan przygotował cię na nie? Obrzucił mnie pytającym spojrzeniem. Nie odpowiedziałam, ale nie zdołałam się powstrzymać i lekko przygryzłam dolną wargę. – Cóż – powiedział – jeśli istotnie okażą się dla ciebie trudne, możemy urządzić wspólny pokaz dla egzaminatorów. Jestem pewny, że uznaliby to za dostateczny dowód. Tylko przeszyłam go wzrokiem i zmilczałam. Byłam pewna, że czegokolwiek dokonaliśmy, on całą zasługę przypisze sobie. Nie nalegał, wciąż uśmiechnięty, jakby nie zauważył mojej chłodnej miny, niczym wysoko krążący drapieżny ptak, który czeka na okazję. Przeprowadził mnie przez łukowate przejście pilnowane przez dwóch młodych gwardzistów, którzy spojrzeli na mnie z zaciekawieniem, a potem do Sali Czarowników. Kiedy weszłam do tej przepastnej komnaty, mimowolnie zwolniłam. Sklepienie było jak wrota nieba, z przesłaniającymi błękitny nieboskłon malowanymi chmurami, na których leżeli aniołowie i święci. Przez ogromne okna wlewało się popołudniowe słońce. Patrzyłam, oszołomiona i o mało nie wpadłam na stół, na oślep wyciągnęłam ręce, żeby przytrzymać się jego rogu i wymacać sobie drogę. Wszystkie ściany zajmowały regały z księgami, a przez całą długość sali biegł wąski balkon, na którym stał drugi rząd jeszcze wyższych regałów. Z sufitu zwieszały się drabinki zakończone kółeczkami. Większość pomieszczenia zajmowały wielkie i masywne dębowe stoły z marmurowymi blatami. – To tylko próba odwleczenia tego, co, jak wszyscy wiemy, trzeba zrobić – mówiła jakaś kobieta gdzieś w pobliżu. Miała głęboki, ładny i miły głos, lecz w jej słowach słychać było gniewną nutę. – Nie, nie zaczynaj mi znów opowiadać o relikwiach, Ballo. Każde zaklęcie można pokonać, tak, nawet to na welon błogosławionej świętej Jadwigi, i nie rób takiej zgorszonej miny, kiedy to mówię. Solia chyba za bardzo upoił się polityką, skoro w ogóle wziął udział w tym przedsięwzięciu. – Daj spokój, Aleksa. Sukces z pewnością usprawiedliwia każde ryzyko – łagodnie rzekł Sokół, gdy wyszliśmy zza regału i zobaczyliśmy troje czarodziei siedzących przy dużym stole w alkowie z szerokim oknem wpuszczającym popołudniowe słońce. Zmrużyłam oczy, wynurzywszy się z półmroku pałacowych korytarzy. Kobieta, którą nazwał Aleksą, była wyższa nawet ode mnie, o czarnej jak heban skórze i barach równie szerokich jak mojego ojca, z czarnymi włosami ciasno opinającymi czaszkę. Miała na sobie męskie ubranie, czerwone spodnie z nogawkami wpuszczonymi w wysokie skórzane buty i skórzany płaszcz. Ten płaszcz i buty były piękne, ze skomplikowanymi złotymi i srebrnymi tłoczeniami, ale mimo to wyglądały praktycznie; zazdrościłam ich jej w tej mojej śmiesznej sukni. – Sukces – powtórzyła. – Tak nazywasz sprowadzenie na dwór pustej skorupy, która zostanie spalona na stosie? Zacisnęłam pięści. Sokół jednak tylko się uśmiechnął, zanim odpowiedział:
– Może lepiej będzie na razie odłożyć ten spór. W końcu nie przyszliśmy tutaj osądzać królowej, prawda? Moja droga, pozwól, że przedstawię ci Aleksę, nasz Miecz. Spojrzała na mnie podejrzliwie i bez uśmiechu. Pozostali dwaj byli mężczyznami; jednym z nich był ojciec Ballo, który badał królową. Nie miał ani jednej zmarszczki, jego włosy były pozbawione śladu siwizny, lecz mimo to wydawał się stary, w tych okularach, które zsuwały mu się z perkatego nosa na okrągłej twarzy, gdy patrzył na mnie z powątpiewaniem. – To jest ta uczennica? Drugi mężczyzna wyglądał jak jego przeciwieństwo, wysoki i chudy, w ciemnoczerwonej, kunsztownie haftowanej złotem kamizelce, ze znudzoną miną; jego wąska szpicbródka była starannie podkręcona na końcu. Wyciągnął się na fotelu, położywszy nogi na stole. Obok niego leżał stosik krótkich złotych sztabek i aksamitny mieszek pełny błyszczących czerwonych klejnocików. W dłoniach trzymał dwie sztabki, szepcząc jakieś zaklęcie, bezgłośnie poruszając wargami. Łączył końce sztabek, które pod jego palcami rozciągały się w cienki pasek. – A to jest Ragostok, Wspaniały – rzekł Solia. Ragostok nic nie powiedział i nawet nie podniósł głowy, tylko zmierzył mnie wzrokiem i najwyraźniej raz na zawsze uznał za niegodną jego zainteresowania. Wolałam jednak jego brak zainteresowania od podejrzliwie zaciśniętych warg Aleksy. – Gdzie dokładnie Sarkan cię znalazł? – zapytała. Wyglądało na to, że już znali jakąś wersję wydarzeń, ale książę Marek i Sokół nie trudzili się relacjonowaniem tych faktów, które im się nie podobały, tak więc ci czarodzieje nie wiedzieli wszystkiego. Niechętnie wyjaśniłam, w jaki sposób poznałam Sarkana, nieprzyjemnie świadoma wpatrzonych we mnie oczu Sokoła, bystrych i czujnych. Chciałam jak najmniej mówić o Dwierniku i mojej rodzinie; i tak już mógł wykorzystywać Kasię, żeby wywierać na mnie nacisk. Zapożyczyłam sobie obawy Kasi i próbowałam zasugerować, że moja rodzina chciała oddać mnie Smokowi; podkreśliłam, że mój ojciec jest drwalem, bo dobrze wiedziałam, że to wzbudzi ich pogardę, i nie wymieniłam żadnych imion. Mówiłam „sołtys” i „jeden z pasterzy”, zamiast „Danka” i „Jerzy”, a także starałam się przedstawić Kasię jako moją jedyną, a nie najdroższą mi, przyjaciółkę, zanim zacinając się, opowiedziałam, jak ją uratowaliśmy. – I zapewne ładnie poprosiłaś, a Bór wam ją oddał? – rzekł Ragostok, nie odrywając oczu od swojego dzieła; kciukami wciskał czerwone klejnociki w złoto, jeden po drugim. – Smok… Sarkan… – odkryłam, że sam dźwięk jego imienia dodaje mi otuchy – on uważał, że Bór oddał mi ją, żeby móc zastawić pułapkę. – Zatem wtedy jeszcze zachował trochę rozsądku – powiedziała Aleksa. – Dlaczego natychmiast jej nie zabił? Zna prawo równie dobrze jak każdy.
– Pozwolił… pozwolił mi spróbować – powiedziałam. – Pozwolił mi spróbować ją uzdrowić. A kiedy to się udało… – Albo kiedy tak sobie wyobraziłaś – powiedziała. Potrząsnęła głową. – I tak litość doprowadziła do katastrofy. Cóż, jestem zaskoczona, kiedy słyszę coś takiego o Sarkanie, ale lepsi od niego tracili głowy dla dziewczyn o połowę młodszych od siebie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć; chciałam zaprotestować, wyjaśnić, że to nie tak, nic podobnego, ale słowa uwięzły mi w gardle. – Czy sugerujesz, że ja też straciłem dla niej głowę? – z rozbawieniem spytał Sokół. – I książę Marek na dokładkę? Spojrzała na niego niemal z pogardą. – Kiedy Marek był ośmioletnim chłopcem, płakał przez miesiąc, domagając się, żeby ojciec poszedł z armią i wszystkimi czarodziejami Polnii do Boru i sprowadził jego matkę z powrotem – powiedziała. – Jednak nie jest już dzieckiem. Powinien mieć więcej rozumu, i ty także. Ilu zginęło podczas waszej krucjaty? Zabraliście trzydziestu zaprawionych w bojach kawalerzystów, samych wybornych żołnierzy, uzbrojonych w miecze z mojej kuźni… – I odbiliśmy twoją królową – powiedział Sokół z nagłym naciskiem. – Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie? Ragostok westchnął głośno i przeciągle, nie odrywając oczu od złotej obręczy. – A czy to teraz jest ważne? Król chce, żebyśmy poddali tę dziewczynę próbie, więc zróbmy to i skończmy tę rozmowę. Jego ton jasno dawał do zrozumienia, że nie spodziewa się, żeby to trwało długo. Ojciec Ballo odkaszlnął, sięgnął po pióro, zanurzył je w kałamarzu i nachylił się do mnie, zerkając przez swoje okularki. – Wydajesz się raczej młoda na kandydatkę. Powiedz mi, moja droga, jak długo uczyłaś się u swego mistrza. – Od żniw – powiedziałam i spokojnie popatrzyłam na ich niedowierzające miny. Sarkan nie wspomniał mi, że czarodzieje zwykle się uczą przez siedem lat, zanim poproszą o umieszczenie na liście. A kiedy przez trzy godziny sknociłam połowę zaklęć, które kazali mi rzucać, zupełnie opadając przy tym z sił, nawet ojciec Ballo był skłonny uwierzyć, że Sarkan zgłupiał z miłości do mnie albo zażartował sobie z nich, przysyłając mnie na ten egzamin. Sokół w niczym mi nie pomógł. Z umiarkowanym zainteresowaniem przysłuchiwał się z boku ich deliberacjom, a kiedy zapytali go, czy widział, jak rzucałam jakieś czary, niewiele im powiedział.
– Nie sądzę, żebym mógł to właściwie ocenić. Zawsze trudno jest oddzielić pracę czeladnika od mistrza, a oczywiście Sarkan cały czas tam był. Wolałbym, żebyście sami wydali osąd w tej sprawie. A potem zerknął na mnie spod przymkniętych powiek, przypominając o tym, o czym napomknął mi na korytarzu. Zacisnęłam zęby i ponownie spróbowałam wytłumaczyć to ojcu Ballo, ponieważ wydawało się, że najbardziej mogę liczyć na sympatię z jego strony, pomimo jego rosnącej irytacji. – Panie, mówiłam już, że to nie mój rodzaj zaklęć. – To nie są zaklęcia jakiegoś rodzaju – odparł, z urazą wydymając usta. – Sprawdzamy wszystkie twoje umiejętności, od uzdrawiania po inskrypcje, z wszystkimi żywiołami i każdym kwartałem powinowactwa. Nie ma kategorii, która obejmowałaby wszystkie te zaklęcia. – To jednak wasz rodzaj magii, a nie… nie Jagi – powiedziałam, podając znany im przykład. Ojciec Ballo spojrzał na mnie z jeszcze większym powątpiewaniem. – Jaga? Czego, do licha, uczył cię Sarkan? Jaga to postać z ludowych bajań. – Spojrzałam na niego ze zdumieniem. – Przypisywane jej dokonania kilku prawdziwych czarodziejów, z upływem lat ubarwione i przesadzone, stworzyły mityczną postać. Gapiłam się na niego bezradnie. Tylko on był dla mnie miły, a teraz mówił mi prosto w oczy, że Jaga jest wymyśloną postacią. – No cóż, to była strata czasu – rzekł Ragostok, chociaż on nie miał prawa się uskarżać; ani na chwilę nie przerwał pracy i teraz ze złotych sztabek otrzymał szeroką obręcz z wgłębieniem na środku, czekającym na jakiś większy klejnot. Ozdoba cicho pobrzmiewała uwięzioną w niej magią. – Umiejętność rzucania kilku uroków to za mało, żeby umieścić ją na liście, teraz czy kiedykolwiek. Aleksa od początku miała rację co do Sarkana. – Zmierzył mnie całą wzrokiem. – Szczerze mówiąc, dziwi mnie jego gust. Byłam upokorzona i rozgniewana, a najbardziej przestraszona, gdyż o ile wiedziałam, proces mógł się rozpocząć rano. Nabrałam tchu, pokonując opór fiszbinów gorsetu, odepchnęłam krzesło i wstałam, a potem tupnęłam nogą w posadzkę i powiedziałam: – Fulmia. Pięta zabolała mnie od uderzenia w kamień, które zadźwięczało we mnie i rozeszło się falą magii. Zamek wokół nas zadrżał jak budzący się olbrzym. Wstrząs poruszył kryształkami żyrandoli nad naszymi głowami, aż zabrzęczały cichutko, uderzając o siebie, i zrzucił z regałów książki, które upadły z łoskotem. Ragostok zerwał się z krzesła, przewracając je, a obręcz wypadła mu z rąk i z brzękiem upadła na stół. Zaskoczony ojciec Ballo rozejrzał się wokół, mrugając, zanim ze zdumieniem popatrzył na mnie, jakby był pewny, że musi być jakieś inne wytłumaczenie. Dyszałam z zaciśniętymi pięściami, wciąż
czując wibrującą we mnie od stóp do głów moc. – Czy ta magia wystarczy, żeby umieścić mnie na liście? – zapytałam. – Czy chcecie zobaczyć jej więcej? Gapili się na mnie ze zdumieniem i w ciszy słyszałam krzyki oraz tupot nóg na dziedzińcu. Po chwili do sali zajrzeli gwardziści, trzymając dłonie na rękojeściach mieczy, i uświadomiłam sobie, że właśnie zatrzęsłam królewskim zamkiem w samej stolicy i nakrzyczałam na najpotężniejszych czarodziei w królestwie. Tak więc jednak umieścili mnie na liście. Król zażądał wyjaśnień co do tego trzęsienia ziemi i powiedziano mu, że to moja wina; potem nie mogli już twierdzić, że nie jestem czarownicą. Nie byli jednak tym szczególnie uszczęśliwieni. Ragostok poczuł się dotknięty i zdawał się żywić do mnie urazę, co uważałam za niemądre; w końcu przecież to on mnie obraził. Aleksa traktowała mnie jeszcze bardziej podejrzliwie, jakby uważała, że podstępnie ukrywałam moją moc, a ojciec Ballo po prostu niechętnie godził się z faktem, że moje umiejętności wykraczają poza zakres jego wiedzy. Nie był nieuprzejmy, ale tak samo jak Sarkan obsesyjnie szukał wyjaśnienia, choć brakowało mu jego pokory. To, czego Ballo nie mógł znaleźć w księgach, nie istniało, natomiast to, o czym przeczytał w trzech, było niepodważalną prawdą. Tylko Sokół uśmiechał się do mnie z tym irytującym skrywanym rozbawieniem, a ja chętnie obyłabym się bez tych jego uśmieszków. Musiałam znów stawić im czoło w bibliotece następnego ranka podczas ceremonii nadania imienia. Otoczona przez tę czwórkę czułam się bardziej samotna niż podczas pierwszych dni spędzonych w wieży Smoka, oderwana od wszystkiego, co znałam. Świadomość tego, że nikt z nich nie żywi do mnie przyjaznych uczuć ani nawet dobrze mi nie życzy, była gorsza od samotności. Gdyby nagle poraził mnie piorun, przyjęliby to z ulgą, a przynajmniej bez żalu. Postanowiłam jednak nie przejmować się tym; naprawdę ważne było tylko to, że będę mogła przemówić w obronie Kasi. Wiedziałam już, że nikt inny tutaj nie poświęca jej ani chwili uwagi; była dla nich nieważna. Ceremonia nadania imienia bardziej przypominała egzamin. Postawili mnie przy stole, na którym umieścili miskę z wodą, trzy spodki z różnymi proszkami, czerwonym, żółtym i niebieskim, oraz świecę i żelazny dzwonek z wytłoczonym złotymi literami napisem. Ojciec Ballo położył przede mną arkusz pergaminu z zaklęciem nadającym imię; składało się z dziewięciu długich i skomplikowanych słów, opatrzonych szczegółowymi instrukcjami dotyczącymi wymawiania każdej sylaby i nacisku, z jakim należy wymawiać poszczególne słowa. Wymamrotałam je pod nosem, usiłując wyczuć istotne sylaby, ale nie chciały wychodzić z moich ust, uparcie pozostając na języku. – No? – niecierpliwie powiedział Ragostok. Jakoś wypowiedziałam całe to wykręcające język zaklęcie i zaczęłam sypać proszki do wody, szczyptę tego i tamtego. Magia zaklęcia zbierała się leniwie i opornie. Zmieniłam wodę w brązowawą ciecz, obsypałam sobie spódnicę wszystkimi trzema proszkami i w końcu zaprzestałam prób poprawienia czegokolwiek. Podpaliłam proszek i mrużąc oczy w chmurze dymu, po omacku sięgnęłam po dzwonek.
Uwolniłam magię i dzwonek zadźwięczał w mojej dłoni; przeciągła i wydłużona nuta, przedziwnie donośna, która przypominała uderzenie kościelnego dzwonu codziennie rano wzywającego miasto na jutrznię, wypełniła całą komnatę. Metal jeszcze mruczał w moich palcach, kiedy odkładałam go, wyczekująco spoglądając na pergamin, ale moje imię nie pojawiło się ani na nim, ani w postaci liter płonących w powietrzu czy gdzieś indziej. Wszyscy czarodzieje najwyraźniej się zezłościli, chociaż tym razem nie na mnie. – To miał być żart? – zapytał Aleksę zirytowany ojciec Ballo. Czarownica ze zmarszczonymi brwiami wyciągnęła rękę, podniosła dzwonek i odwróciła go. W środku nie było serca. Wszyscy gapili się na to, a ja na nich. – Skąd ma się wziąć to imię? – spytałam. – Ten dzwonek powinien je podać – krótko odparła Aleksa. Odłożyła go; ponownie cicho brzęknął, co było echem tego głębokiego uderzenia, a ona spojrzała nań gniewnie. Po tym nikt nie wiedział, co ze mną począć. Wszyscy przez chwilę stali w milczeniu, gdy ojciec Ballo narzekał na odstępstwa od procedury, po czym Sokół – który wciąż zdawał się doskonale bawić wszystkim, co robiłam – rzucił niedbale: – Może nasza nowa czarownica powinna sama sobie wybrać imię. – Sądzę, że byłoby właściwsze, gdybyśmy to my je wybrali – oświadczył Ragostok. Wiedziałam, że nie mogę pozwolić, żeby miał jakiś wpływ na ten wybór, bo niewątpliwie zostałabym Prosiaczkiem albo Glistą. Jednak i tak czułam, że wszelkie propozycje do mnie nie pasują. Wprawdzie zgodziłam się na cały ten wymyślny rytuał, ale nagle uświadomiłam sobie, że nie chcę zmieniać mojego imienia na inne, połączone z magią, tak jak nie chciałam mieć na sobie tej eleganckiej sukni z długim trenem, który zbierał kurz z korytarzy. Nabrałam tchu i wypaliłam: – Moje obecne imię jest całkiem dobre. I tak zostałam przedstawiona na dworze jako Agnieszka z Dwiernika. Podczas tej prezentacji prawie pożałowałam, że odmówiłam przybrania innego imienia. Ragostok powiedział mi, zapewne próbując mi dokuczyć, że ta ceremonia będzie krótka, bo król nie ma czasu na formalności wypadające niespodziewanie poza harmonogramem. Nowi czarodzieje zwykle są umieszczani na liście wiosną lub jesienią, wtedy także pasuje się na rycerzy. Jeśli mówił prawdę, mogłam tylko dziękować losowi, kiedy stałam na końcu tej długiej sali i długiego czerwonego dywanu przypominającego jęzor jakiejś ogromnej bestii. Po obu jego stronach liczni wystrojeni szlachcice gapili się na mnie, szepcząc do siebie i zasłaniając usta bufiastymi rękawami. Czułam się nieswojo; w tym momencie prawie chciałam mieć inne imię, niczym przebranie wraz
z moją niedopasowaną, rozłożystą suknią. Zacisnęłam zęby i poszłam przez tę niekończącą się salę, aż dotarłam do podium i uklękłam przed królem. Wciąż wyglądał na zmęczonego, tak jak na dziedzińcu, kiedy tu przybyłam. Na głowie nosił koronę z ciemnego złota, która musiała sporo ważyć, lecz nie pochylał głowy tylko ze zmęczenia. Jego twarz pod ciemnobrązową i szarą brodą była pobrużdżona jak twarz Krystyny, jak oblicze człowieka, który nie może przestać się martwić o następny dzień. Wziął mnie za ręce, a ja wykrztusiłam kilka słów ślubowania. Odpowiedział na nie długą i wprawną przemową, puścił moje dłonie i skinął głową, pozwalając mi odejść. Jakiś stojący obok tronu paź zaczął mnie przywoływać, ale ja dopiero teraz uświadomiłam sobie, że to moja pierwsza i zapewne jedyna okazja, żeby poprosić króla o coś. – Wasza wysokość, za pozwoleniem – odezwałam się, starając się nie zważać na urażone sapanie wszystkich dworzan, którzy stali dostatecznie blisko tronu, żeby mnie usłyszeć. – Nie wiem, czy czytałeś list Sarkana… Jeden z wysokich i krzepkich lokai stojących obok tronu niemal natychmiast wziął mnie pod rękę i próbował odciągnąć, z przyklejonym do twarzy uśmiechem skłoniwszy się królowi. Zaparłam się w posadzkę i zignorowałam go, mruknąwszy pod nosem parę sylab ziemnego zaklęcia Jagi. – Mamy teraz szansę zniszczyć Bór – powiedziałam – lecz on nie ma żołnierzy i… Tak, zaraz sobie pójdę! – syknęłam do lokaja, który złapał mnie za ramiona i próbował oderwać od podium. – Muszę tylko wyjaśnić… – W porządku, Bartoszu, przestań, bo złamiesz sobie kręgosłup – przemówił król. – Możemy poświęcić chwilę naszej najnowszej czarownicy. – Dopiero teraz przyjrzał mi się uważnie, a w jego głosie dało się wyczuć lekkie rozbawienie, kiedy powiedział: – Istotnie czytaliśmy ten list. Mógłby być mniej lakoniczny. Szczególnie w części dotyczącej ciebie. – Przygryzłam wargę. – O co chciałabyś prosić swojego króla? Na usta cisnęło mi się to, czego naprawdę pragnęłam. „Uwolnij Kasię!” – chciałam zawołać. Jednak nie mogłam. Wiedziałam, że nie mogę. To byłoby samolubne; chciałam tego dla siebie, z całego serca, a nie dla Polnii. Nie mogłam poprosić o to króla, który nawet swojej małżonce nie pozwolił uniknąć procesu. Spuściłam głowę, przenosząc wzrok z jego twarzy na czubki butów ze złotymi tłoczeniami, ledwie wystające spod obszytego futrem rąbka jego płaszcza. – O ludzi do walki z Borem – wyszeptałam. – Tylu, ilu możesz posłać, wasza wysokość. – Brakuje nam żołnierzy – powiedział i uniósł dłoń, gdy znów nabrałam tchu. – Zobaczymy jednak, co się da zrobić. Panie Spytko, rozeznaj się w tej sprawie. Może da się wysłać tam kompanię. Mężczyzna stojący obok tronu skinął głową.
Z głęboką ulgę odeszłam – lokaj patrzył na mnie koso, gdy go mijałam – przez drzwi za podium. Znalazłam się w małym przedsionku, gdzie królewski sekretarz, surowy starszy pan z miną zdradzającą głęboką dezaprobatę, formalnie poprosił mnie o przeliterowanie imienia. Myślę, że słyszał zamieszanie, jakie wywołałam na zewnątrz. Zapisał moje imię w opasłej, oprawionej w skórę księdze, na początku pustej strony. Obserwowałam go uważnie, pilnując, żeby się nie pomylił, i nie zważając na jego dezaprobatę, zbyt zadowolona i wdzięczna, żeby się tym przejmować. Król wydawał się całkiem rozsądny. Z pewnością ułaskawi Kasię podczas procesu. Może nawet odjedziemy stąd z żołnierzami i dołączymy do Sarkana w Zatoczku, żeby rozpocząć walkę z Borem. – Kiedy zacznie się proces? – zapytałam sekretarza, kiedy skończył zapisywać moje imię. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem, oderwawszy na moment wzrok od kartki. – Ja z pewnością nie mogę tego powiedzieć – rzekł, a potem spojrzał w kierunku drzwi, dając znak równie zrozumiały, jakby pogonił mnie widłami. – Czy nie ma… Chyba musi zacząć się wkrótce? – nalegałam. Już znów wbił wzrok w księgę. Tym razem podniósł głowę jeszcze wolniej, jakby nie mógł uwierzyć, że wciąż tu jestem. – Zacznie się – powiedział dobitnie – kiedy król rozkaże.
Rozdział 19
Trzy dni później proces jeszcze się nie zaczął, a ja znienawidziłam wszystkich wokół. Sarkan mówił mi, że można tu zdobyć władzę, i zapewne tak było – w wypadku kogoś, kto rozumiałby reguły gry obowiązujące na królewskim dworze. Przekonałam się, że wpisanie mojego nazwiska do królewskiej księgi ma pewną magiczną moc. Po rozmowie z sekretarzem wróciłam stropiona do mojego pokoiku, nie wiedząc, co robić, i usiadłam na łóżku, lecz w ciągu półgodziny pokojówki pięciokrotnie pukały do drzwi, przynosząc zaproszenia na obiady i przyjęcia. Za pierwszym razem myślałam, że to jakaś pomyłka, lecz po kolejnych zrozumiałam, że wszyscy nie mogli oszaleć równocześnie. Nadal nie miałam pojęcia, co z nimi zrobić ani dlaczego je otrzymałam. – Widzę, że już jesteś rozchwytywana – zauważył Solia, wyłaniając się z cienia i przechodząc przez moje drzwi, zanim zdążyłam je zamknąć za pokojówką, która przyniosła następne zaproszenie.
– Czy to właśnie powinniśmy robić? – spytałam czujnie. Zaczynałam się zastanawiać, czy czasem nie jest to obowiązek królewskich czarodziei. – Czy ci ludzie chcą, żebym rzuciła dla nich jakieś czary? – Och, w końcu mogą cię o to poprosić – odparł. – W tym momencie chcą mieć tylko zaszczyt pokazania się z najmłodszą królewską czarownicą, jaką kiedykolwiek mianowano. Już krąży masa plotek na temat twojej nominacji. – Wyjął zaproszenia z mojej ręki, przejrzał je i oddał mi jedno. – Hrabina Bogusława jest z nich wszystkich najbardziej wpływowa. Król słucha rad hrabiego, z którym na pewno skonsultuje się w sprawie królowej. Zaprowadzę cię na ten wieczorek u niej. – Nie, nie zaprowadzisz! – odpaliłam. – Mówisz, że oni po prostu chcą, żebym ich odwiedziła? Przecież nawet mnie nie znają. – Wystarczająco znają – odparł cierpliwie. – Wiedzą, że jesteś czarownicą. Moja droga, naprawdę myślę, że byłoby lepiej, gdybyś przyjęła moją propozycję wspólnej wyprawy na twój pierwszy wieczór. Dwór bywa… trudny do zrozumienia, jeśli nie zna się jego zwyczajów. Wiesz, że oboje chcemy tego samego, oczyszczenia królowej i Kasi z podejrzeń. – Nie oddałbyś zeschniętej skórki chleba, żeby ocalić Kasię – powiedziałam – i nie podoba mi się sposób, w jaki uzyskujesz to, co chcesz mieć. Nie dał się wyprowadzić z równowagi. Tylko z uprzejmym ukłonem wycofał się w ciemny kąt mojego pokoju. – Mam nadzieję, że z czasem nabierzesz o mnie lepszego zdania. – Jego głos jeszcze dobiegał mnie z oddali, choć Solia już znikł. – Staraj się pamiętać, że chętnie służę ci przyjacielską pomocą, jeśli się pogubisz. Rzuciłam za nim zaproszeniem od hrabiny Bogusławy. Zatrzepotało w powietrzu i upadło na podłogę w ciemnym kącie. Nie ufałam mu, chociaż mimo woli niepokoiła mnie myśl, że może w jego słowach było trochę prawdy. Zaczynałam rozumieć, jak mało wiem o życiu dworu. Czy, według Solii, jeśli pokażę się na przyjęciu wydanym przez kobietę, która wcale mnie nie zna, to będzie jej przyjemnie i powie o tym mężowi, a on oznajmi królowi, że nie powinien skazywać swojej małżonki na śmierć? I król go posłucha? To nie miało dla mnie sensu, tak jak przysłanie stert zaproszeń przez nieznajomych ludzi tylko dlatego, że ktoś zapisał moje imię w księdze. Dostałam jednak te zaproszenia, więc najwyraźniej coś musiałam przeoczyć. Pragnęłam porozmawiać z Sarkanem, poprosić go o radę i ponarzekać. Nawet otworzyłam książkę Jagi i poszukałam w niej zaklęcia, które pozwoliłoby mi się z nim skontaktować, ale nie znalazłam żadnego, które na pewno mogłoby zadziałać. Najbardziej prawdopodobnym było kialmas, z dopiskiem: „żeby cię usłyszano w sąsiedniej wiosce”, ale nie sądziłam, żeby komukolwiek się spodobało, gdybym zaczęła wrzeszczeć tak głośno, że mój głos doleciałby do miejsca oddalonego o tydzień podróży, i nie przypuszczałam, że góry przepuściłyby ten dźwięk, nawet gdyby ogłuszył wszystkich w Kralii.
W końcu wybrałam najwcześniej dostarczone zaproszenie i poszłam. Byłam głodna. Resztka chleba schowanego w kieszeni spódnicy była już tak zeschnięta, że nawet z pomocą czarów nie dało się go łatwo przełknąć ani napełnić nim żołądka. Gdzieś w zamku musiały być kuchnie, ale służba patrzyła na mnie dziwnie, kiedy zaszłam za daleko niewłaściwym korytarzem; nie wyobrażałam sobie, jakie mieliby miny, gdybym wmaszerowała do kuchni. Nie mogłam jednak się zmusić do zatrzymania którejś z pokojówek, dziewczyny takiej jak ja, i zażądania, żeby mi usługiwała – jakbym się uważała za prawdziwą damę, a nie tylko się przebrała, udając taką. Przemierzałam tam i z powrotem schody i korytarze, aż znalazłam wyjście na dziedziniec, a tam zebrałam całą odwagę, podeszłam do jednego z gwardzistów przy drzwiach i zapytałam go o drogę, pokazując mu zaproszenie. Obrzucił mnie równie zdziwionym spojrzeniem co służba, ale spojrzał na nazwę domu. – To żółty budynek, trzeci od bramy. Pójdziesz tędy i zobaczysz go, kiedy miniesz katedrę. Chcesz fotel? Pani? Ostatnie słowo dodał z lekkim powątpiewaniem. – Nie – odparłam, nie rozumiejąc pytania, po czym ruszyłam. Nie był to długi spacer. Szlachta mieszkała w domach wewnątrz pierwszego kręgu murów twierdzy – przynajmniej ta najbogatsza. Lokaje przy drzwiach żółtego domu też wytrzeszczyli na mnie oczy, gdy w końcu tam dotarłam, ale wpuścili mnie. Przystanęłam w progu. Teraz z kolei ja wytrzeszczyłam oczy. Po drodze minęłam niejedną parę mężczyzn taszczących dziwne wysokie skrzynie; nie wiedziałam, do czego służą. Jedną z nich zaniesiono do schodów pałacu tuż za mną. Lokaj otworzył drzwi z boku i rzeczywiście w środku był fotel. Z lektyki wysiadła młoda dama. Lokaj podał jej rękę, kiedy stawała na schodach, ale potem wrócił na swoje miejsce. Ona zatrzymała się na najniższym stopniu, patrząc na mnie. – Potrzebujesz pomocy? – zapytałam niepewnie. Nie stała tak, jakby była kulawa, ale trudno było powiedzieć, co znajduje się pod tą obszerną suknią, a nie wyobrażałam sobie innego powodu, dla którego dała się zamknąć w tym upiornym pudle. Ona jednak tylko wytrzeszczyła na mnie oczy, a wtedy za nią pojawiły się kolejne dwie lektyki, z których wyszli kolejni goście. Po prostu w ten sposób przenosili się z jednego miejsca na drugie. – Czy nikt z was nigdy nie chodzi? – spytałam zdumiona. – A jak ty zdołałaś się cała nie ubłocić? – odpaliła. Obie spojrzałyśmy w dół. Zabłociłam cały dolny rąbek mojej dzisiejszej sukni, szerszej niż koło od wozu i uszytej z fioletowego aksamitu obszytego srebrną koronką. – Nie zdołałam – odparłam ponuro.
I tak poznałam panią Alicję z Lidzwaru. Weszłyśmy do domu i natychmiast rozmowę przerwała nam gospodyni, która pojawiła się przy nas w holu, bardzo oficjalnie powitała panią Alicję, po czym złapała mnie za ramiona i ucałowała w oba policzki. – Moja droga pani Agnieszko – powiedziała – jak miło, że zdołałaś przyjść, i to w jakże czarującej sukni; z pewnością zapoczątkuje nową modę. Zmieszana spoglądałam na jej rozpromienioną twarz. Jej nazwisko kompletnie wyleciało mi z głowy. To jednak wydawało się nie mieć znaczenia. Zanim wymamrotałam coś uprzejmie i z wdzięcznością, włożyła uperfumowaną dłoń pod moje ramię i zaciągnęła do salonu, w którym zebrali się jej goście. Pokazała mnie wszystkim po kolei, podczas gdy ja w milczeniu jeszcze bardziej nienawidziłam Solii za to, że miał rację. Wszyscy tak cieszyli się z zawarcia ze mną znajomości i byli tacy uprzejmi – przynajmniej z początku. Nie prosili mnie o rzucanie czarów. Chcieli usłyszeć plotki o uratowaniu królowej. Byli zbyt dobrze wychowani, żeby zapytać wprost, ale każdy z nich mówił coś takiego jak: „Słyszałem, że pilnowała jej chimera…” – i robił wyczekującą pauzę, zachęcając mnie do sprostowania tego. Mogłam powiedzieć cokolwiek. Mogłabym zbyć to żartem lub zmyślić kilka cudów; byli gotowi mnie podziwiać, pozwolić mi udawać bohaterkę. Ja jednak wzdrygnęłam się na myśl o tamtej strasznej rzezi, o krwi zamieniającej ziemię w błoto. Krzywiłam się tylko, zaprzeczając lub nic nie mówiąc, wpuszczając jedną rozmowę po drugiej w otchłań niezręcznej ciszy. Rozczarowana gospodyni w końcu porzuciła mnie w kącie blisko drzewa – bo w środku tego domu rosło drzewko pomarańczowe w donicy – i poszła przygładzać rozwichrzone piórka innych gości. Było dla mnie najzupełniej oczywiste, że jeśli mogłam tutaj w jakiś sposób przysłużyć się Kasi, to zrobiłam coś wręcz przeciwnego. Ponuro zastanawiałam się, czy nie powinnam przełknąć dumy i jednak pójść poszukać Solii, gdy obok mnie pojawiła się pani Alicja. – Nie zdawałam sobie sprawy, że jesteś tą nową czarownicą – powiedziała, biorąc mnie pod rękę i nachylając się konspiracyjnie. – Oczywiście nie potrzebujesz lektyki. Czy podczas podróży zmieniasz się w ogromnego nietoperza? Jak Baba Jaga… Byłam zadowolona, że mogę rozmawiać o Jadze, o czymkolwiek poza Borem, i że przede wszystkim znalazłam kogoś innego niż Solia, kto chciał mnie wprowadzić na dwór. Zanim skończył się obiad, zgodziłam się pójść nazajutrz z panią Alicją na śniadanie, na karty i kolację. Następne dwa dni spędziłam niemal wyłącznie w jej towarzystwie. Tak naprawdę nie uważałam, że jesteśmy przyjaciółkami. Nie byłam w nastroju do zawierania przyjaźni. Ilekroć wychodziłam lub wracałam do zamku, musiałam mijać koszary królewskiej gwardii, gdzie na środku dziedzińca stał posępny żelazny blok, poszczerbiony i czarny, na którym ścinano opętanych przed spaleniem ich zwłok na stosie. Kuźnia Aleksy znajdowała się w pobliżu i najczęściej ogień huczał tam na palenisku, ukazując jej sylwetkę wzbijającą fontanny pomarańczowych iskier uderzeniami młota. – Jedynym aktem miłosierdzia, jaki można okazać zarażonym, jest dobre naostrzenie miecza –
powiedziała, gdy usiłowałam ją namówić, żeby choć raz odwiedziła Kasię. Teraz nie mogłam powstrzymać myśli, że może akurat ostrzy katowski topór, gdy ja przesiaduję w dusznych salonach i jem rybią ikrę na kromkach z odciętą skórką, piję herbatę słodzoną cukrem i próbuję rozmawiać z ludźmi, których nie znam. Uważałam, że pani Alicja jest miła, skoro wzięła pod swoje skrzydła niezdarną wieśniaczkę. Była tylko rok czy dwa starsza ode mnie, ale już wyszła za bogatego starego barona, który większość czasu spędzał na grze w karty. Wydawała się znać wszystkich. Byłam wdzięczna, starałam się okazywać tę wdzięczność i miałam poczucie winy z powodu tego, że nie jestem lepszą towarzyszką i nie rozumiem zwyczajów panujących na dworze. Nie wiedziałam, co powiedzieć, kiedy pani Alicja upierała się, by głośno i z zapałem komplementować nadmiar koronek przy mojej sukni lub nieudolne próby tańca, gdy namówiła jakiegoś onieśmielonego młodego szlachcica, żeby mnie poprosił, ze znacznym uszczerbkiem dla palców jego nóg i ku rozbawieniu obecnych. Dopiero trzeciego dnia zrozumiałam, że przez cały czas ze mnie drwiła. Miałyśmy spotkać się na wieczorku muzycznym w domu pewnej baronowej. Na wszystkich przyjęciach była muzyka, więc nie rozumiałam, dlaczego to nosi nazwę wieczorku muzycznego. Alicja tylko się roześmiała, kiedy ją zapytałam. Posłusznie pojawiłam się tam po obiedzie, starając się unosić długi srebrzysty tren i utrzymywać na głowie długi, wygięty i ciężki stroik, który nieustannie chciał przekrzywić się do przodu lub do tyłu i absolutnie nie zamierzał zostać na swoim miejscu. Kiedy wchodziłam do salonu, zaczepiłam trenem o próg i potknęłam się, a wtedy stroik przekrzywił mi się na głowie. Alicja zauważyła mnie i z przesadnym pośpiechem przeszła przez pokój, żeby uścisnąć moje dłonie. – Moja droga – powiedziała zdyszana – co za oryginalny pomysł. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. – Czy ty – wypaliłam – starasz się być nieuprzejma? I kiedy ta myśl przyszła mi do głowy, nagle wszystkie te dziwne rzeczy, które mówiła i robiła, nabrały osobliwego, nieprzyjemnego sensu. W pierwszej chwili nie mogłam w to uwierzyć; nie rozumiałam, dlaczego miałaby to robić. Nikt nie kazał jej ze mną rozmawiać ani mi towarzyszyć. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego miałaby zadawać sobie tyle trudu tylko po to, żeby być nieuprzejma. Zaraz jednak moje wątpliwości się rozwiały; zrobiła niewinną, zdziwioną minę, która dobitnie mówiła, że owszem, stara się być nieuprzejma. – Cóż, Agnisiu… – zaczęła, jakby na domiar wszystkiego uważała mnie za idiotkę. Gwałtownie wyrwałam ręce z jej dłoni, patrząc na nią. – Nazywaj mnie Agnieszką – rzuciłam ostrym tonem – a ponieważ tak bardzo podoba ci się mój styl, katboru. Stroik zsunął się jej na tył głowy – i pociągnął za sobą kunsztownie kręcone loki po obu stronach jej
twarzy, najwyraźniej sztuczne. Pisnęła z przerażenia, chwytając je rozpaczliwie, i wybiegła z salonu. Nie to jednak było najgorsze. Jeszcze gorsze było złośliwe rozbawienie wszystkich obecnych, mężczyzn, z którymi tańczyła, i kobiet, które nazywała swoimi najlepszymi przyjaciółkami. Zerwałam z głowy stroik i pospieszyłam do obficie zastawionego bufetu, żeby się ukryć za paterami winogron. Nawet tam jakiś młodzieniec w haftowanym surducie, który jakaś kobieta zapewne wyszywała przez rok, przysunął się do mnie i wyszeptał z rozbawieniem, że Alicja przez rok nie będzie w stanie pokazać się na dworze – jakby to miało mnie ucieszyć. Zdołałam mu umknąć, korzystając z przejścia dla służby, a tam zdesperowana wyjęłam z kieszeni książkę Jagi i znalazłam zaklęcie szybkiego wyjścia, które pozwoliło mi przejść przez ścianę domu, dzięki czemu nie musiałam wracać do salonu i wychodzić frontowymi drzwiami. Nie zniosłabym kolejnych złośliwych gratulacji. Przeniknęłam przez mur z żółtej cegły i odetchnęłam z ulgą, jakbym uciekła z więzienia. Na środku placyku cicho szemrała mała fontanna w formie lwa z otwartym pyskiem, popołudniowe słońce migotało w wodzie, a stadko rzeźbionych ptaków cicho śpiewało na jej szczycie. Od razu odgadłam, że to dzieło Ragostoka. A na brzegu fontanny siedział Solia, przebierając palcami w rozświetlonej słońcem wodzie. – Cieszy mnie to, że się uratowałaś – powiedział. – Chociaż wpakowałaś się w to na własne życzenie. Nie był w tamtym domu, ale byłam pewna, że zna każdy szczegół tej kompromitacji i pomimo zbolałej miny z uciechą patrzył, jak robiłam z siebie idiotkę. Przez cały czas byłam wdzięczna Alicji, że nie chce mojej magii ani moich tajemnic, i nie przyszło mi do głowy, że mogła chcieć czegoś innego. Nawet gdybym na to wpadła, nie podejrzewałabym, że szukała obiektu dla złośliwych drwin. W Dwierniku nie bywaliśmy dla siebie tacy okrutni. Oczywiście zdarzały się swary i niektórych ludzi mniej lubiano, a czasem nawet wybuchały bójki, jeśli ktoś się naprawdę rozzłościł. W porze żniw jednak sąsiedzi przychodzili pomagać zbierać i wiązać snopki, a żyjąc w cieniu Boru, wiedzieliśmy, że nie należy jeszcze pogłębiać mroku. I nikt, żeby nie wiem co, nie byłby nieuprzejmy dla czarownicy. – Myślałam, że nawet szlachcianka powinna mieć więcej rozumu – powiedziałam. Solia wzruszył ramionami. – Może nie wierzyła, że jesteś czarownicą. Otworzyłam usta, żeby powiedzieć, że przecież widziała, jak rzucam czary, ale chyba tak nie było; na pewno nie tak jak Ragostok, który wpadłby jak piorun na salony w deszczu srebrnych iskier i świergocie ptaków rozlatujących się na wszystkie strony, nawet nie jak Solia, który pojawiał się i znikał niespodziewanie w swoich eleganckich strojach i którego bystre oczy zdawały się widzieć wszystko, co się dzieje na zamku. Przywdziewałam balowe suknie w zaciszu mojego pokoju i uparcie chodziłam na przyjęcia w tym ciasnym gorsecie, który pozbawiał mnie tchu, nawet jeśli nie rzucałam
czarów, żeby się popisywać. – A w jaki sposób jej zdaniem zostałam wpisana na listę? – zapytałam. – Podejrzewam, że była tego samego zdania co inni czarodzieje na początku. – Że umieściliście mnie na liście, ponieważ Sarkan się we mnie zakochał? – spytałam sarkastycznie. – Raczej Marek – odparł najzupełniej poważnie, a ja spojrzałam na niego ze zgrozą. – Naprawdę, Agnieszko, sądziłem, że powinnaś to już zrozumieć. – Nie chcę rozumieć niczego takiego! – odparłam. – Ci ludzie w tym domu cieszyli się, kiedy Alicja ze mnie drwiła, a potem z tego, że ją upokorzyłam. – Oczywiście – rzekł. – Z przyjemnością odkryli, że udawałaś naiwną tylko po to, żeby zakpić z pierwszej osoby, która dała się na to nabrać. To świadczy, że znasz reguły gry. – Wcale nie zastawiłam na nią pułapki! – zawołałam. Chciałam dodać, że nikt nie wymyśliłby takiej intrygi, a przynajmniej nikt zdrowy na umyśle, ale miałam nieprzyjemne wrażenie, że niektórzy z tych ludzi byli do tego zdolni. – Nie, wcale cię o to nie podejrzewam – rzekł uspokajająco Solia. – Może jednak powinnaś pozwolić ludziom tak uważać. I tak będą tak myśleć, obojętnie, co powiesz. – Wstał z fontanny. – Tę sytuację można jeszcze naprawić. Myślę, że podczas kolacji odkryjesz, że wszyscy są do ciebie przyjaźniej nastawieni. Czy pozwolisz, żebym ci towarzyszył? Zamiast odpowiedzi obróciłam się na pięcie i odeszłam od niego i jego uśmiechu rozbawienia, pozwalając, by ten głupi tren ciągnął się za mną po ziemi. Jak chmura burzowa opuściłam wypielęgnowany dziedziniec i wyszłam na gwarne i rojne błonia wokół zamku. Przy drodze łączącej wewnętrzną bramę z prowadzącą na zewnątrz leżała sterta bel siana i beczek, która oczekiwała na przewiezienie do miejsca przeznaczenia. Usiadłam na jednej z tych bel, żeby się zastanowić. Miałam okropne przeczucie, że Solia nie myli się i w tej sprawie. To oznaczało, że każdy dworzanin, który chciałby teraz ze mną rozmawiać, lubi takie złośliwe zabawy; porządni ludzie nie będą chcieli mieć ze mną do czynienia. Nie miałam jednak z kim porozmawiać ani nawet nie mogłam zapytać nikogo o radę. Służący i żołnierze też mnie unikali, tak jak urzędnicy spieszący do swoich obowiązków. Kiedy mnie mijali, wszyscy spoglądali na mnie podejrzliwie: elegancka dama siedząca na beli siana w satynowej sukni obszytej koronką, z trenem uwalanym trawą i piaskiem, przypominała zeschnięty liść w wypielęgnowanym ogrodzie. Nie pasowałam do otoczenia. Gorzej, byłam bezużyteczna – dla Kasi, Sarkana i wszystkich w naszej dolinie. Byłam gotowa zeznawać, lecz proces się nie rozpoczął; prosiłam o żołnierzy, ale ich nie wysłano. W ciągu tych trzech dni pojawiłam się na większej liczbie przyjęć niż w całym dotychczasowym życiu i nic nie zdziałałam, tylko zrujnowałam reputację jednej głupiej dziewczyny, która zapewne nigdy nie miała
prawdziwej przyjaciółki. W przypływie zniechęcenia i gniewu rzuciłam zaklęcie vanastalem, bardzo niewyraźnie, i między jednym przejeżdżającym obok wozem a drugim odziałam się znów w strój córki drwala, porządną samodziałową sukienkę, niezbyt długą i odsłaniającą wygodne buty, z fartuszkiem z dwiema dużymi kieszeniami. Natychmiast zaczęłam oddychać swobodniej i nagle stałam się niewidzialna. Nikt już na mnie nie patrzył. Nikogo nie obchodziło, kim jestem ani co robię. Ta niewidzialność miała też pewne wady. Gdy stałam na poboczu drogi i cieszyłam się, że mogę swobodnie oddychać, jakiś ogromny, szeroki i długi powóz z czterema stojącymi na stopniach lokajami przemknął obok mnie z turkotem, o mało mnie nie potrącając. Musiałam uskoczyć mu z drogi w kałużę, grzęznąc w błocie i opryskując sobie nim suknię. Jednak nie przejęłam się tym. Po raz pierwszy od tygodnia byłam sobą i stałam na ziemi, a nie na polerowanym marmurze. Wróciłam na zamkowe wzgórze po śladach powozu, maszerując raźnie i swobodnie w wygodnym stroju, po czym bez trudu wśliznęłam się na wewnętrzny dziedziniec. Wielki powóz zatrzymał się i wypluł z siebie jakiegoś ambasadora w białym płaszczu i z jaskrawoczerwoną szarfą jego urzędu. Następca tronu wyszedł mu na spotkanie z gromadą dworzan i gwardią honorową niosącą flagę Polnii oraz żółto-czerwony sztandar z herbem przedstawiającym ośli łeb, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam. Ambasador najwyraźniej przybył na oficjalne przyjęcie. Miałam być na nim wieczorem razem z Alicją. Wszyscy wartownicy i tak przyglądali się temu uroczystemu powitaniu, więc gdy szepnęłam im, że nie warto zwracać na mnie uwagi, chętnie omijali mnie wzrokiem. Wychodzenie z mojego ciasnego pokoiku na przyjęcia i wracanie z nich trzy razy dziennie przyniosło przynajmniej jedną korzyść; poznałam rozkład zamku. Na korytarzach kręcili się słudzy, ale wszyscy taszczyli obrusy lub srebra i spieszyli się, aby przygotować przyjęcie. Nikt z nich nie zwrócił uwagi na uwalaną błotem podkuchenną. Przemknęłam między nimi i ruszyłam długim ciemnym korytarzem do Szarej Wieży. O tak późnej porze pilnujący jej czterej wartownicy byli znudzeni i senni. – Przeoczyłaś drzwi do kuchni, słodziutka – dobrodusznie powiedział do mnie jeden z nich. – Są tam w głębi korytarza. Zachowałam tę informację na później, a potem spróbowałam spojrzeć na nich tak, jak wszyscy patrzyli na mnie przez ostatnie trzy dni, jakbym była bezgranicznie zdziwiona ich ignorancją. – Nie wiecie, kim jestem? – spytałam. – Jestem Agnieszka, czarownica. Przyszłam zobaczyć się z Kasią. I przede wszystkim zerknąć na królową. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak długo odwlekano proces, chyba że król chciał, żeby w tym czasie królowa wyzdrowiała. Wartownicy niepewnie popatrzyli na siebie. Zanim zdążyli zdecydować, co ze mną zrobić, wyszeptałam: „Alamak, alamak” i przeszłam przez zamknięte drzwi.
Nie byli szlachcicami, więc zapewne nie mieli ochoty narażać się czarownicy. A przynajmniej nie ścigali mnie, kiedy wspinałam się na te niekończące się spiralne schody, aż dotarłam na podest, gdzie ten wygłodniały chochlik wytrzeszczał na mnie oczy. Kiedy chwytałam klamkę, miałam wrażenie, że całą moją rękę oblizuje lew, sprawdzając, czy jestem smaczna czy nie. Trzymając ją czubkami palców, zastukałam do drzwi. Przygotowałam dla Wierzby argumenty, które wspierałam determinacją. Byłam gotowa przecisnąć się obok niej, jeśli będzie trzeba; podejrzewałam, że jest zbyt elegancką damą, żeby się ze mną szarpać. Wcale jednak nie podeszła do drzwi, a kiedy przyłożyłam do nich ucho, usłyszałam ciche krzyki w środku. Zaniepokojona cofnęłam się i spróbowałam zebrać myśli. Czy wartownicy zdołaliby wyważyć te drzwi, gdybym ich zawołała? Nie sądziłam. Były z żelaza i nie dostrzegłam w nich nawet dziurki od klucza. Popatrzyłam na chochlika, który odpowiedział mi lubieżnym spojrzeniem. Z jego rozdziawionych ust emanował głód. A gdybym je zatkała? Rzuciłam proste zaklęcie, wyczarowując odrobinę światła. Chochlik natychmiast zaczął wsysać magię, ale karmiłam zaklęcie mocą, aż w mojej dłoni zapalił się wreszcie migoczący płomyczek. Chochlik był niewiarygodnie wygłodniały i wsysał niemal całą moją magię, ale zdołałam oddzielić od niej cienki srebrny strumień. Pozwoliłam, by urósł we mnie w jeziorko, a potem wydusiłam z siebie: „Alamak” i jednym rozpaczliwym susem przebyłam te drzwi. Zużyłam na to resztę sił. Potoczyłam się po podłodze komnaty i wykończona rozciągnęłam się na plecach. Usłyszałam tupot biegnących stóp i Kasia stanęła u mojego boku. – Agnieszko, nic ci nie jest? Krzyki dobiegały z sąsiedniego pomieszczenia. Marek stał z zaciśniętymi pięściami na środku komnaty i wrzeszczał na Wierzbę, sztywną jak kij i pobladłą z gniewu. Oboje nie zwrócili uwagi na moje niespodziewane wejście. Byli zbyt zajęci wściekaniem się na siebie nawzajem. – Spójrz na nią! – Marek machnął ręką w kierunku królowej. Siedziała przy tym samym oknie co przedtem, nieporuszona i obojętna. Jeśli słyszała te krzyki, to nawet nie drgnęła. – Trzy dni i ani słowa z jej ust, a ty nazywasz się uzdrowicielką? Jaki z ciebie pożytek? – Najwyraźniej żaden – odparła lodowato Wierzba. – Zrobiłam wszystko, co można było zrobić, i tak jak należy. – W końcu jednak zauważyła moją obecność, bo odwróciła się i wyniośle spojrzała na mnie leżącą na ziemi. – Rozumiem, że to jest ta królewska cudotwórczyni. Może oszczędzisz jej wizyt w twoim łożu dostatecznie długo, żeby spisała się lepiej. Do tego czasu sam zajmuj się matką. Nie zamierzam stać tutaj i słuchać twoich wrzasków. Przemaszerowała obok mnie, okręcając suknię na bok tak, żeby nawet się o mnie nie otrzeć, jakby nie chciała się zarazić. Antaba podniosła się na skinienie jej ręki. Wierzba wypadła na zewnątrz i masywne żelazne drzwi zatrzasnęły się za nią, zazgrzytawszy o kamienie jak spadające ostrze topora. Marek rzucił się na mnie, jeszcze nie wyładowawszy swego gniewu.
– A ty? Masz być najpotężniejszą czarownicą, a kręcisz się po zamku w stroju garkotłuka. Myślisz, że ktoś uwierzy w choć jedno słowo wychodzące z twoich ust? Trzy dni, od kiedy umieściłem cię na liście… – Umieściłeś?! – prychnęłam urażona, stając na nogach z pomocą Kasi. – …a ty jedynie przekonałaś cały dwór, że jesteś bezużyteczną przybłędą! A teraz to? Gdzie jest Solia? Miał cię wprowadzić. – Nie chcę być wprowadzana – odparłam. – Nie obchodzi mnie, co ktokolwiek z tych ludzi o mnie myśli. To, co oni myślą, nie ma żadnego znaczenia! – Oczywiście, że ma! Złapał mnie za ramię i wyrwał z rąk Kasi. Chwiejnie poszłam za nim, usiłując znaleźć jakieś zaklęcie, żeby go powalić, ale zaciągnął mnie do okna i pokazał zamkowy dziedziniec. Przystanęłam i zaskoczona spojrzałam w dół. Nie działo się tam nic niepokojącego. Ambasador z czerwoną szarfą właśnie wchodził do budynku z księciem Zygmuntem. – Ten człowiek obok mojego brata jest posłem z Mondrii – rzucił cicho i gniewnie Marek. – Ich książę małżonek umarł zeszłej zimy i za sześć miesięcy księżniczce skończy się żałoba. Teraz rozumiesz? – Nie – odparłam zaskoczona. – Ona chce być królową Polnii! – krzyknął Marek. – Przecież królowa nie umarła – powiedziała Kasia i nagle obie zrozumiałyśmy. Spojrzałam na Marka, zmrożona i przerażona. – Przecież król… – zaczęłam. – On kochał… – Urwałam. – Odkłada proces, żeby zyskać na czasie, rozumiesz? – wyjaśnił Marek. – Kiedy wspomnienia o ratunku się zatrą, nakłoni szlachtę, żeby odwróciła głowy, a wtedy będzie mógł spokojnie skazać ją na śmierć. Zatem pomożesz mi czy będziesz się błąkać po zamku, aż spadnie śnieg i spalą ją razem z twoją ukochaną przyjaciółką, kiedy będzie za zimno, żeby ktoś przyszedł popatrzeć? Mocno zacisnęłam palce na sztywnej dłoni Kasi, jakbym mogła w ten sposób ją ochronić. To było tak okrutne i ponure, że trudno było to sobie wyobrazić. Wyglądało na to, że zdołaliśmy uratować królową Hannę i wyprowadzić ją z Boru tylko po to, żeby król mógł uciąć jej głowę i poślubić inną kobietę. Tylko po to, żeby dołączyć do Polnii następną prowincję, kolejny klejnot do swojej korony. – Przecież on ją kochał – powtórzyłam, nie mogąc powstrzymać się od protestu, co zapewne było naiwnością. Jednak ta opowieść o zaginionej ukochanej królowej miała dla mnie więcej sensu niż ta, którą
przedstawił mi Marek. – I myślisz, że z tego powodu wybaczy jej to, że zrobiła z niego głupca? – powiedział Marek. – Jego piękna żona uciekła od niego z chłopcem z Rusji, który śpiewał jej ładne piosenki w ogrodzie. Tak o niej mówiono, dopóki nie urosłem na tyle, żeby zabijać ludzi, którzy to powtarzali. Kiedy byłem chłopcem, zabraniano mi nawet wymawiać przy nim jej imię. Spoglądał na siedzącą na fotelu królową Hannę o twarzy tak pustej jak kartka papieru. Nagle ujrzałam go takiego, jakim był kiedyś, małego chłopca ukrywającego się w opuszczonym ogrodzie matki przed tym samym tłumem złośliwych dworaków – którzy plotkowali na jej temat, kręcili głowami z udawanym smutkiem i oświadczali, że od początku to wiedzieli. – I uważasz, że możemy uratować ją i Kasię, tańcząc tak, jak nam zagrają? – zapytałam. Oderwał wzrok od królowej i spojrzał na mnie. Chyba po raz pierwszy naprawdę mnie usłyszał. Westchnął ciężko. – Nie – przyznał w końcu. – Oni to sępy, on zaś jest lwem. Będą kręcić głowami, mówić, że to szkoda, i podnosić kości, które im rzuci. Czy możesz zmusić mojego ojca do tego, żeby je ułaskawił? – zapytał swobodnie, jakby nie prosił mnie o rzucenie czaru na króla i pozbawienie go własnej woli, co byłoby równie okropne jak to, co robił Bór. – Nie! – odparłam wstrząśnięta. Spojrzałam na Kasię. Trzymała rękę na oparciu fotela królowej, wyprostowana, złotowłosa i spokojna, i patrząc na mnie, pokręciła głową. Ona nigdy nie poprosiłaby mnie o to. Nie zaproponowałaby nawet, żebym z nią uciekła, pozostawiając naszych ludzi na pastwę Boru – nawet jeśli to oznaczało, że król ją zamorduje tak samo jak królową. Przełknęłam ślinę. – Nie – powtórzyłam. – Nie zrobię tego. – Zatem co zrobisz? – warknął Marek, znów rozgniewany, po czym wyszedł z komnaty, nie czekając na moją odpowiedź. I dobrze, bo nie wiedziałam, co powiedzieć.
Rozdział 20
Wartownicy przed Salą Czarowników poznali mnie pomimo mojego stroju. Otworzyli przede mną
masywne drewniane drzwi i je za mną zamknęli. Stanęłam, opierając się o nie plecami, patrząc na złocenia i anioły na suficie oraz niekończące się regały z książkami, które ciągnęły się pod jedną i drugą ścianą, wchodziły i wychodziły z jednej alkowy po drugiej. Kilka osób pracowało przy niektórych stołach, młodzi ludzie w długich szatach, którzy pochylali się nad alembikami lub księgami. Nie zwrócili na mnie uwagi; byli zbyt zajęci. Sala Czarowników była dla mnie odpychająca, zimniejsza od biblioteki Smoka i zbyt bezosobowa, ale przynajmniej zrozumiała. Wciąż nie miałam pojęcia, jak uratować Kasię, ale wiedziałam, że mam większe szanse znaleźć na to sposób tutaj niż na sali balowej. Chwyciłam najbliższą drabinkę i z piskiem przeciągnęłam ją do pierwszej szafki, a potem podciągnęłam suknię, wspięłam się na górę i zaczęłam szperać. Był to dobrze mi znany rodzaj poszukiwań. Nie chodziłam do lasu po coś konkretnego; zbierałam to, co można było znaleźć, zależnie od sytuacji. Jeśli odkryłam kępę grzybów, nazajutrz jedliśmy zupę grzybową, a jeżeli natrafiłam na ładne płaskie kamienie, to naprawialiśmy dziurę w drodze przed naszym domem. Teraz byłam pewna, że musi być tu co najmniej kilka książek, które przemówią do mnie tak jak książka Jagi. Może nawet mają tu inne jej dzieło, ukryte gdzieś między tymi pięknie oprawionymi tomami. Pracowałam najszybciej, jak mogłam. Sprawdzałam najbardziej zakurzone księgi, te najrzadziej czytane. Przesuwałam po nich palcami, odczytywałam tytuły na grzbietach. Pomimo wszystko była to powolna praca i pełna rozczarowań. Kiedy przejrzałam dwanaście szerokich szaf z trzydziestoma półkami zapełnionymi od góry do dołu, zaczęłam się zastanawiać, czy jednak cokolwiek tu znajdę. Wszystkie te księgi były w dotyku suche i pozbawione życia; żadna nie zachęcała mnie do lektury. W końcu zrobiło się późno. Ci nieliczni uczniowie odeszli i magiczne światła w całej bibliotece przygasły do słabej poświaty wypalonych węgli, jakby zasnęły. Nadal paliło się jasno tylko to jedno na mojej półce, a moje plecy i nogi protestowały. Stałam wykręcona na drabinie, zaczepiwszy jedną nogę o poręcz, żeby dosięgnąć i wyjąć najdalej stojące księgi. Ledwie przejrzałam jedną czwartą zbioru na jednej ścianie sali, a i to szybko i pobieżnie, sprawdzając dokładniej zaledwie co dziesiątą księgę. Sarkan skwitowałby to jakąś niepochlebną uwagą. – Czego szukasz? O mało nie spadłam z drabiny na głowę ojca Ballo. W ostatniej chwili złapałam się poręczy, boleśnie wykręcając sobie nogę w kostce. W połowie sali część regału była odchylona i odsłaniała wejście do jakiegoś ukrytego pomieszczenia, z którego wyszedł. Trzymał cztery grube tomy, które zapewne zamierzał odłożyć z powrotem na półki, i patrzył na mnie podejrzliwie. Jeszcze nie otrząsnęłam się z zaskoczenia i odpowiedziałam bez namysłu: – Szukam Sarkana. Ballo odruchowo spojrzał na półki, które przeszukiwałam. Czy myślałam, że znajdę Smoka wciśniętego między kartki jakiejś księgi? Kiedy jednak usłyszałam własne słowa, zrozumiałam, że właśnie o to mi chodziło. Chciałam Sarkana. Chciałam, żeby podniósł głowę znad stosu swoich ksiąg i zburczał mnie za bałagan, jaki zrobiłam. Chciałam wiedzieć, co robi i czy Bór odpowiedział
atakiem. Chciałam, żeby mi powiedział, jak mam przekonać króla, żeby uwolnił Kasię. – Chcę z nim porozmawiać – powiedziałam. – Chcę się z nim zobaczyć. Już wiedziałam, że w księdze Jagi nie ma takiego zaklęcia, a sam Sarkan nigdy mnie żadnego takiego nie nauczył. – Ojcze, jakiego użyłbyś zaklęcia, gdybyś chciał porozmawiać z kimś w innej części królestwa? – spytałam, ale Ballo już kręcił głową. – Rozmowa na odległość to pomysł wzięty z baśni, aczkolwiek bardzo wygodny dla bardów – powiedział, jakby wygłaszał wykład. – W Wenecji odkryto sposób porozumiewania się za pomocą dwóch luster zrobionych z tej samej kałuży rtęci. Król ma takie lustro, a bliźniacze dostaje dowódca armii wyruszającej na front. Jednak nawet one mogą się kontaktować tylko ze sobą nawzajem. Dziadek obecnego króla nabył je za pięć butelek serca ognia – dodał, przez co mimowolnie pisnęłam z podziwu; za taką cenę można by kupić królestwo. – Magia może wyostrzać zmysły, poprawiać wzrok i słuch, wzmacniać głos lub ukrywać go w czymś, żeby wydobył się później. Nie może w mgnieniu oka przesłać twojego obrazu przez pół królestwa ani przynieść ci czyjegoś głosu. Słuchałam go niezadowolona, lecz niestety miało to sens. Po co Sarkan wysyłałby gońców lub pisał listy, gdyby mógł rzucić odpowiednie zaklęcie? Mógł się przenosić w obrębie doliny, na swoim terenie, ale nie był w stanie przemieścić się do stolicy i z powrotem. – Czy są tu jakieś inne księgi z zaklęciami Jagi, które mogłabym przejrzeć? – zapytałam, chociaż wiedziałam, że Ballo nie chce o niej słyszeć. – Moje dziecko, ta biblioteka jest ośrodkiem naukowej magii w Polnii – rzekł. – Książek nie umieszcza się na tych półkach wedle kaprysu jakiegoś kolekcjonera czy machinacji księgarza. Znajdują się tutaj nie dlatego, że są cenne lub że mają złocenia cieszące oko szlachcica. Każdy dodawany do zbioru tom jest starannie studiowany przez co najmniej dwóch królewskich czarodziejów, musi mieć szczególną wartość i co najmniej trzy czary o potwierdzonym działaniu, w dodatku o dużej mocy, żeby zasłużyć sobie na miejsce tutaj. Osobiście niemal całe życie poświęciłem odrzucaniu mniej wartościowych dzieł z dawnych czasów, kuriozalnych lub śmiesznych. Z pewnością nie znajdziesz w tej bibliotece niczego takiego. Spojrzałam na niego ze zdumieniem. Całe życie! I z pewnością natychmiast odrzucał wszystko, co mogłoby mi się przydać. Zsunęłam się po drabinie, nie używając szczebli, na co patrzył z dezaprobatą. Zapewne tak samo odnosiłby się do kogoś wchodzącego na drzewo. – Spaliłeś je? – zapytałam bezradnie. Wzdrygnął się, jakbym to jego chciała spalić. – Księga nie musi być magiczna, żeby mieć wartość – powiedział. – W istocie chętnie włączyłbym je do księgozbioru uniwersyteckiego, żeby dokładniej je przestudiować, ale Aleksa nalegała, żeby trzymać je tutaj pod kluczem – co bezsprzecznie jest rozsądnym środkiem ostrożności, gdyż takie
książki mogą przyciągać najgorsze części pospólstwa, a jeśli dostaną się w niepowołane ręce, czasem nawet odrobina magii może być niebezpieczna. Wierzę jednak, że uniwersyteckim archiwistom, którzy są doskonale wyszkoleni, przy odpowiednim instruktażu i rygorystycznym systemie nadzoru można by powierzyć przechowanie pomniejszych… – Gdzie są te księgi? – przerwałam mu. Maleńki pokoik, do którego mnie zaprowadził, był zapchany starymi księgami o podniszczonych okładkach. Nie było tam nawet najmniejszego okienka, którym mogłoby wpaść świeże powietrze. Musiałam zostawić drzwi niedomknięte. Czułam się lepiej, przeglądając tutaj te sterty książek, ponieważ nie musiałam układać ich w jakiejkolwiek kolejności, ale większość z nich była dla mnie równie bezużyteczna jak te na półkach. Odsuwałam na bok suche opracowania z zakresu historii magii, a także zbiory skomplikowanych czarów, z których co najmniej połowa zajęłaby dwukrotnie więcej czasu i pięciokrotnie częściej zakończyłaby się fiaskiem niż w wypadku normalnych zaklęć, oraz inne dzieła, które wydawały mi się całkiem przyzwoitymi magicznymi księgami, ale najwyraźniej nie spełniały bardziej rygorystycznych wymagań ojca Ballo. W tych stertach były jeszcze dziwniejsze rzeczy. Jeden tom wyglądał jak magiczna księga, był pełen tajemniczych słów, rysunków i schematów, takich jak w wielu książkach Smoka, ale zawierał zupełnie bezsensowne objaśnienia. Przez dobre dziesięć minut próbowałam rozszyfrować ten tekst, ale powoli pojęłam, że to szaleństwo. Tę księgę napisał wariat, który udawał czarodzieja lub chciał nim być; to nie były prawdziwe zaklęcia, tylko zmyślone. Było w tym coś bezgranicznie smutnego. Wepchnęłam ten tom w ciemny kąt. W końcu w moje ręce wpadł mały, cienki tomik. Na pozór wyglądał jak zbiór świątecznych przepisów kulinarnych mojej matki, a w dotyku był ciepły i przyjazny. Papier był tani, pożółkły i łamliwy, ale ładnym charakterem pisma spisano na nim liczne proste i przyjemne zaklęcia. Kartkowałam ją, mimowolnie się uśmiechając, a potem spojrzałam na stronę tytułową. Tym samym charakterem pisma napisano: „Maria Olszankina”, 1267. Jednocześnie byłam i nie byłam zaskoczona. Ta czarownica mieszkała w mojej dolinie ponad trzysta lat temu. Niedługo po tym, jak dolina została zasiedlona, gdyż na wielkim kamieniu węgielnym kościoła w Olszance, najstarszego budynku w dolinie, wyryto datę 1214. Gdzie urodziła się Jaga? Nagle zaczęłam się zastanawiać. Była Rusjanką. Czy mieszkała w dolinie po tamtej stronie Boru, zanim Polnia dotarła do niej z drugiej strony? Wiedziałam, że ten tomik mi nie pomoże. Był miły i przyjemny w dotyku, tyle że jak dobry przyjaciel, który usiądzie z tobą przy ciepłym kominku, ale nie może zmienić tego, co się stało. W większości dużych miast szamanki leczyły niektóre choroby ludzi i zwierząt; zapewne Maria była jedną z nich. Przez chwilę wyobrażałam ją sobie jako postawną, wesołą kobietę w czerwonym fartuchu, zamiatającą podwórze, z kręcącymi się jej pod nogami dziećmi i kurami, wchodzącą do chaty, żeby przygotować zaniepokojonemu młodemu ojcu syrop od kaszlu dla chorego dziecka, nalewającą mu lek do kubka i nakazującą biec z nim przez miasto bez nakrycia głowy. Była w niej jakaś delikatność, jezioro magii, nie wartki strumień porywający wszelkie inne aspekty jej zwyczajnego życia. Westchnęłam i mimo wszystko wetknęłam tę książeczkę do kieszeni. Nie chciałam zostawiać jej tutaj, odrzuconej i zapomnianej.
Wśród tysięcy upchanych tu książek znalazłam jeszcze dwie takie i przekartkowałam je. Było w nich kilka użytecznych zaklęć i trochę dobrych rad. Nie podano w nich miejsca pochodzenia, ale skądś wiedziałam, że one również powstały w mojej dolinie. Jedną napisał gospodarz, który odkrył sposób przywoływania deszczowych chmur. Narysował pole pod zachmurzonym niebem, a w oddali znajomy łańcuch szarych gór. Poniżej zaklęcia umieścił notatkę z ostrzeżeniem: „Uważaj, gdy niebo zrobi się szare; jeśli przywołasz ich zbyt wiele, uderzy piorun”. Dotknęłam tego prostego słowa czubkami palców, kalmoz, i wiedziałam, że mogę wywołać piorun, który zygzakiem przetnie niebo. Zadrżałam i odłożyłam księgę. Mogłam sobie wyobrazić, jak chętnie Solia pomógłby mi rzucić tego rodzaju zaklęcie. W żadnej księdze nie było tego, czego potrzebowałam. Zrobiłam trochę miejsca na podłodze i szukałam dalej. Pochylona nad jedną księgą, już na oślep wyciągałam ze sterty następną. W pewnej chwili moje palce dotknęły łuskowatej skóry. Gwałtownie cofnęłam rękę i wyprostowałam się drżąca. Pewnego razu, kiedy nie miałam jeszcze dwunastu lat, znalazłam zimą w lesie dziwny biały worek, który leżał między korzeniami drzewa, przysypany zeschłymi liśćmi. Kilkakrotnie szturchnęłam go kijem, a potem pobiegłam na porębę, gdzie pracował mój ojciec, i przyprowadziłam go tam, żeby mu to pokazać. Ściął najbliżej stojące drzewa, żeby się nie zajęły, po czym spalił ten worek i drzewo razem z nim. W popiele, który rozgarnęliśmy kijami, znaleźliśmy skulony szkielet jakiegoś zdeformowanego płodu, który nie był żadnym ze znanych nam zwierząt. „Trzymaj się z daleka od tej polany, Agnisiu, słyszysz?” – przykazał mi ojciec. Nagle przypomniałam sobie, że powiedziałam mu, że już wszystko jest w porządku. Skądś to wiedziałam. „Mimo wszystko” – odparł i nigdy więcej o tym nie rozmawialiśmy. Nawet nie powiedzieliśmy o tym mojej matce. Nie chcieliśmy myśleć, co to oznacza, że potrafię znaleźć zły czar ukryty pod drzewem. To wspomnienie nagle powróciło z całą siłą: słaby wilgotny zapach butwiejących liści, zimna i biała para mojego oddechu w powietrzu, szadź na gałęziach i korze drzew, głucha cisza lasu. Przyszłam tam rankiem w poszukiwaniu czegoś innego i zawędrowałam na tę polanę, kierowana jakimś nieprzyjemnym przymusem. Teraz też tak się czułam. Byłam jednak w Sali Czarowników, w środku królewskiego pałacu. Jak mógł się tu dostać Bór? Otarłam palce o suknię, zebrałam siły i wyjęłam tę książkę ze sterty. Jej okładka była malowana i kunsztownie rzeźbiona, wiernie przedstawiała wyprostowaną amfisbaenę z niebieskimi wężowymi łuskami i rubinowymi ślepiami, otoczoną gąszczem zielonych liści z wiszącym nad nimi słowem Bestiariusz, którego złote litery łączyły się z gałęziami jak owoce. Przewracałam kartki, ostrożnie chwytając je za rogi palcem wskazującym i kciukiem. Był to dziwny
bestiariusz, pełen potworów i chimer. Nie wszystkie z nich rzeczywiście istniały. Powoli przewróciłam jeszcze kilka kartek, tylko zerkając na słowa i obrazki, i z przedziwnym, nieprzyjemnym dreszczem uświadomiłam sobie, że kiedy to robiłam, te potwory wydawały się rzeczywiste. Zaczynałam w nie wierzyć, a gdybym wierzyła dostatecznie długo… Gwałtownie zatrzasnęłam księgę, położyłam ją na podłodze i odsunęłam się od niej. Duszna i ciasna komnata nagle stała się jeszcze bardziej duszna, jak w najgorętszy dzień lata, gdy powietrze jest rozgrzane i parne pod ciężkim baldachimem nieruchomych liści, które nie przepuszczają najlżejszego podmuchu wiatru. Otarłam dłonie o suknię, żeby pozbyć się wspomnienia lepkich kartek, i podejrzliwie spojrzałam na księgę. Miałam wrażenie, że jeśli oderwę od niej wzrok, zamieni się w jakiegoś stwora, który rzuci mi się do gardła, sycząc i szarpiąc pazurami. Instynktownie sięgnęłam po zaklęcie ognia, chcąc ją spalić, ale gdy otworzyłam usta, nagle zastygłam, pojmując, jak głupio bym postąpiła. Stałam w komnacie pełnej starych ksiąg, w powietrzu tak suchym, że każdy oddech miał smak kurzu, a za drzwiami znajdowała się ogromna biblioteka. Byłam jednak pewna, że niebezpiecznie byłoby zostawić tu tę księgę choćby chwilę dłużej, choć jednocześnie nie wyobrażałam sobie, że mogłabym znów ją dotknąć… Drzwi otworzyły się na oścież. – Rozumiem twoją ostrożność, Alekso – mówił urażonym tonem Ballo – ale nie mam pojęcia, co to szkodzi, że… – Stać! – zawołałam i oboje zatrzymali się w wąskim przejściu, patrząc na mnie ze zdumieniem. Zapewne wyglądałam dziwacznie, kiedy stałam tam jak poskramiacz lwów przed szczególnie niebezpieczną bestią, patrząc na spokojnie leżącą na podłodze księgę. Ballo spojrzał na mnie zdumiony, a potem zerknął na księgę. – Co, na litość… Aleksa jednak już się otrząsnęła z zaskoczenia. Delikatnie odsunęła go na bok i wyjęła zza pasa długi sztylet. Przykucnęła i wyciągnąwszy rękę, szturchnęła księgę jego końcem. Całe ostrze rozjarzyło się srebrzystym blaskiem, a w miejscu, gdzie dotknęło księgi, pojawił się zielonkawy opar skażenia. Cofnęła sztylet. – Jak to znalazłaś? – Leżało w tej stercie książek – odparłam. – Próbowało mnie usidlić. Czułam… czułam, że to Bór. – Jak to możliwe… – zaczął Balllo, lecz Aleksa już znikła za drzwiami. Po chwili wróciła z dłonią w grubej żelaznej rękawicy. Chwyciła księgę dwoma palcami i ruchem głowy pokazała nam drzwi. Podążyliśmy za nią do głównej części biblioteki. Kiedy szliśmy, światła pozapalały się nad naszymi głowami, a ona zepchnęła stertę ksiąg z jednego z tych dużych kamiennych stołów i położyła na nim książkę.
– Jak to paskudztwo uszło twojej uwadze? – zapytała Ballo, który zaglądał jej przez ramię z przestrachem i zmarszczonymi brwiami. – Sądzę, że nawet do niej nie zajrzałem – odparł Ballo nieco obronnym tonem. – Nie było takiej potrzeby. Już na pierwszy rzut oka widziałem, że to nie jest poważne dzieło i że nie ma dla niego miejsca w naszej bibliotece. W istocie pamiętam, że powiedziałem kilka dość ostrych słów o tym biednemu Georgowi, który upierał się, żeby zostawić ją w zbiorze, chociaż nie było w niej śladu magii. – Georgowi? – powtórzyła posępnie Aleksa. – Czy to było tuż przed jego zniknięciem? Ballo zastanowił się i skinął głową. – Gdybym dalej ją przeglądała – zapytałam – czy ona stworzyłaby jednego z tych potworów? – Sądzę, że raczej zamieniłaby ciebie w jakiegoś – odparła złowieszczo Aleksa. – Pięć lat temu zaginął nam praktykant i tego samego dnia z pałacowych kanałów wypełzła hydra i zaatakowała mieszkańców zamku. Myśleliśmy, że go pożarła. Chyba lepiej będzie, jeśli zdejmiemy głowę biednego Georga ze ściany w sali audiencyjnej. – Tylko jak się to tutaj znalazło? – zapytałam, spoglądając na księgę, na te cętkowane jasne i ciemnozielone liście oraz dwa żmijowe łby mrużące czerwone ślepia. – Och… – Ballo zawahał się, a potem poszedł w głąb sali, do półki pełnej rejestrów; każda z tych ksiąg ważyła prawie połowę tego, co on. Wymamrotał nad nimi jakieś stare zaklęcie, wodząc palcami po ich grzbietach, i jedna strona spisu rozjarzyła się w rzędzie stojących na półce ksiąg. Stęknąwszy, wziął ciężki tom i z niedbałą wprawą przyniósł do naszego stołu, po czym otworzył na jarzącej się stronie, na której lśnił tylko jeden wiersz. – Bestiariusz, ładnie ozdobiony, nieznanego pochodzenia – przeczytał. – Dar dworu… Rusji. – Zamilkł. Patrzył na datę, trzymając przy niej poplamiony atramentem palec. – Dwadzieścia lat temu, jako jedno z kilku darowanych wówczas dzieł – dodał w końcu. – Widocznie przywieźli je książę Wasyl i jego świta. Złowrogo zdobiona księga leżała na środku stołu. Staliśmy wokół niej w milczeniu. Przed dwudziestoma laty rusjański książę Wasyl przyjechał do Kralii, a trzy tygodnie później odjechał w środku nocy razem z królową Hanną, uciekając do Rusji. Za bardzo zbliżyli się do granicy Boru, kiedy próbowali zgubić pościg. Tak mówiono. Może jednak zostali schwytani znacznie wcześniej. Może jakiś nieszczęsny skryba lub introligator zapuścił się zbyt blisko Boru i pod jego konarami zrobił papier z zeschniętych liści, atrament z dębowych galasówek oraz wody, tak że tchnął zepsucie w każde pisane słowo, tworząc pułapkę, która mogła zadziałać nawet w królewskim zamku. – Możemy to tutaj spalić? – spytałam. – Co takiego? – zaprotestował Ballo, podskakując jak marionetka. Zapewne wzdragał się na myśl o paleniu jakiejkolwiek książki, co uważałam za chwalebne, choć nie w przypadku tej jednej. – Ballo – odezwała się Aleksa, która, jak wskazywała jej mina, podzielała moją opinię.
– Spróbuję oczyścić księgę, żeby bezpiecznie ją zbadać – rzekł Ballo. – Jeśli to się nie uda, wtedy oczywiście będziemy musieli pomyśleć, jak się jej pozbyć. – Czegoś takiego nie należy przechowywać, nawet po oczyszczeniu – powiedziała ponuro Aleksa. – Powinniśmy zabrać ją do kuźni. Rozpalę biały ogień i przytrzymamy ją w nim, aż zmieni się w popiół. – Nie możemy spalić jej natychmiast, nieważne, jak działa – rzekł Ballo. – To dowód w sprawie królowej i król musi się o tym dowiedzieć. Za późno uświadomiłam sobie, że to dowód skażenia. Jeśli królowa dotknęła tej księgi i ta zaprowadziła ją do Boru, to została opętana, zanim znalazła się pod konarami drzew. Gdyby przedstawiono to na procesie… Z niepokojem spojrzałam na Aleksę i Ballo. Nie przyszli tutaj mi pomóc. Przyszli uniemożliwić mi znalezienie czegoś użytecznego. Aleksa westchnęła. – Nie jestem twoim wrogiem, chociaż za takiego chcesz mnie uważać. – Ty chcesz ich skazać na śmierć! – syknęłam. – Królową i Kasię… – Przede wszystkim – odpowiedziała Aleksa – chcę zapewnić królestwu bezpieczeństwo. Ciebie i Marka obchodzą tylko wasze smutki. Ty jesteś za młoda, żeby mieć taką moc jak obecnie, na tym polega problem. Nie godziłaś się jeszcze z odchodzeniem ludzi. Kiedy sama zobaczysz, jak przemija stulecie, nabierzesz rozsądku. Już miałam zaprotestować, ale to mnie uciszyło i spojrzałam na nią ze zgrozą. Może to głupie z mojej strony, ale dotychczas nie zdawałam sobie sprawy z tego, że będę żyła, tak jak Sarkan i Aleksa, sto lub dwieście lat. Czy czarownice w ogóle umierają? Nie zestarzeję się, po prostu będę zawsze taka sama, a wszyscy wokół zwiędną i odejdą niczym boczne pędy dzikiego wina. – Nie chcę być rozsądna! – powiedziałam, przerywając ciszę, która zapadła w sali. – A przynajmniej jeśli to oznacza, że mam przestać kochać ludzi. Czy jest coś poza ludźmi, dla czego warto trwać? Może w jakiś sposób, pomyślałam gorączkowo, da się oddać część tego wiecznego życia; może mogłabym podzielić się nim z moją rodziną, z Kasią… Gdyby tylko chcieli je wziąć, bo kto chciałby czegoś takiego za cenę oderwania się od tego świata, pozostania na uboczu życia. – Moje drogie dziecko, popadasz w przygnębienie – odezwał się Ballo, niezręcznie próbując mnie uspokoić. Spojrzałam na niego i te ledwie widoczne kurze łapki przy kącikach oczu, po całym życiu, które spędził nad zakurzonymi księgami, nie kochając nikogo. On i Aleksa, która równie swobodnie mówiła o paleniu ludzi co książek. Przypomniałam sobie Sarkana w jego wieży, wybierającego dziewczyny z doliny, i jego oziębłość, kiedy się tam zjawiłam, jakby nie pamiętał, co myśli i czuje normalny człowiek.
– Naród to też ludzie – powiedziała Aleksa. – Więcej ludzi niż tylko te kilka osób, które najbardziej kochasz. A Bór zagraża im wszystkim. – Przez całe życie mieszkam siedem mil od Boru – podkreśliłam. – Nie trzeba mi mówić, czym on jest. Gdybym nie chciała go powstrzymać, dawno uciekłabym z Kasią, zamiast wydawać ją wam, żebyście traktowali ją jak pionek w grze, jakby nie miała żadnego znaczenia! Zaskoczony Ballo próbował protestować, ale Aleksa tylko zmarszczyła brwi. – A jednak chcesz pozwolić żyć zarażonej, jakbyś nie wiedziała, że to błąd – zauważyła. – Bór nie jest tylko jakąś enklawą zła, czyhającą na to, żeby schwytać tych nierozsądnych, którzy się weń zapuszczą, a jeśli kogoś uda się stamtąd wyciągnąć, to po problemie. Nie jesteśmy pierwszym narodem, który stanął przed jego potęgą. – Mówisz o ludziach, którzy zbudowali wieżę – powiedziałam powoli, przypominając sobie pochowanego tam króla. – Widziałaś grobowiec, prawda? – rzekła Aleksa. – I magię, która go tworzy i której już nie znamy? To powinno być dla ciebie wystarczającym ostrzeżeniem. Ci ludzie nie byli słabi ani nieprzygotowani. A jednak Bór zburzył ich wieżę, wilki i włóczykije polowały na nich, a drzewa porosły całą dolinę. Kilku ich mniej potężnych czarodziei uciekło na północ, zabierając ze sobą trochę ksiąg i opowieści. A pozostali? – Wskazała księgę. – Przekształcili się w koszmarne bestie mordujące swoich braci. W to właśnie Bór zmienił tych ludzi. W nim jest coś gorszego niż potwory, coś, co te potwory tworzy. – Wiem o tym lepiej od ciebie! – zawołałam. Wciąż swędziały mnie dłonie, a ta złowroga księga leżała na stole. Nie mogłam przestać myśleć o tym, co widziałam w oczach Kasi i Jerzego, o wrażeniu, że coś poluje na mnie w głuszy. – Naprawdę? – spytała Aleksa. – A gdybym kazała przesiedlić wszystkich ludzi mieszkających w waszej dolinie, przenieść ich do innej części królestwa i zostawić ją Borowi, ocalić ich i mieć spokój, to czy usłuchalibyście? – Popatrzyłam na nią zaskoczona. – Dlaczego już jej nie opuściliście, skoro o tym mowa? – dodała. – Dlaczego nadal tam żyjecie, w jego cieniu? Są takie miejsca w Polnii, gdzie nie sięga zło. Szukałam odpowiedzi i nie znajdowałam żadnej. Ta myśl po prostu była mi obca. Kasia wyobrażała sobie, że opuści dolinę, ponieważ musiała to zrobić; ja nie. Kochałam Dwiernik, rozległe bezpieczne lasy wokół mojego domu i długą jasną wstęgę Wrzeciona w słońcu. Kochałam górski łańcuch, który osłaniał nas jak mur. W naszej wiosce, w naszej dolinie, żyliśmy w pokoju; nie tylko dlatego, że Smok tego pilnował. To był nasz dom. – Dom, w którym jakiś zdeformowany stwór może nocą wyjść z lasu i porwać wasze dzieci – powiedziała Aleksa. – Jeszcze zanim Bór znów stał się potężny, ta dolina była dotknięta zepsuciem. W Żółtych Moczarach krążą stare opowieści o włóczykijach, których widywano po drugiej stronie przełęczy, zanim przeszliśmy przez góry i zaczęliśmy wycinać drzewa. Ludzie jednak zawsze szukali tej doliny, zasiedlali ją i próbowali tam żyć.
– Myślisz, że wszyscy jesteśmy opętani? – spytałam z przerażeniem. Może wolałaby spalić całą dolinę wraz z nami wszystkimi, gdyby jej pozwolono. – Nie opętani – odparła. – Zauroczeni. Powiedz mi, dokąd płynie rzeka. – Wrzeciono? – Tak – odparła. – Rzeki wpadają do mórz, jezior lub mokradeł, nie nikną w lasach. Gdzie ta się podziewa? Co roku zasilają ją śniegi z tysiąca gór. Ta woda tak po prostu nie wsiąka w ziemię. Myśl – dodała zjadliwie – zamiast kierować się zachciankami. W waszej dolinie jest jakaś ukryta moc, jakaś niepojęta siła, która wykracza poza zwyczajną magię, przyciąga ludzi, zapuszcza w nich korzenie – i nie tylko w ludziach. Czymkolwiek jest to, co mieszka w tym Borze i emanuje zepsuciem, co osiadło tam i pije tę magię jak z pucharu. Zabiło ludzi z wieży, a potem drzemało przez tysiąc lat, ponieważ nikt nie był na tyle głupi, żeby to niepokoić. Potem zjawiliśmy się my, z naszymi wojskami, toporami i czarami, i stwierdziliśmy, że tym razem możemy zwyciężyć. Potrząsnęła głową. – Niedobrze, że w ogóle tam poszliśmy – podjęła. – Jeszcze gorzej, że przemy dalej, wycinając drzewa, aż znów obudzimy Bór. Kto wie, czym wtedy się to skończy? Byłam rada, kiedy Sarkan udał się tam, żeby to powstrzymać, ale teraz postępuje jak głupiec. – Sarkan nie jest głupi – warknęłam – i ja też nie. Byłam zła i nie tylko; również przestraszona, ponieważ to, co mówiła, było zbyt bliskie prawdy. Moja tęsknota za domem była jak fizyczny głód; czułam w sobie pustkę. Tęskniłam za doliną, od kiedy ją opuściliśmy, przeprawiając się przez góry. Korzenie – tak. Zapuściła korzenie w moim sercu, równie silne jak zły czar. Pomyślałam o Marii Olszankinie i o Jadze, moich siostrach w tej dziwnej magii, której nikt inny zdawał się nie rozumieć, i nagle pojęłam, dlaczego Smok brał dziewczyny z wioski. Wiedziałam, dlaczego wziął pierwszą i dlaczego odeszła po dziesięciu latach. Byłyśmy częścią doliny. Zrodzone w niej, w rodzinach, które zakorzeniły się zbyt głęboko, żeby stąd odejść, nawet kiedy wiedziały, że ich córki mogą zostać zabrane; wychowane w dolinie, piłyśmy tę moc, która zasilała także Bór. Nagle przypomniałam sobie obraz, ten dziwny gobelin w moim pokoiku, ukazujący srebrzystą linię rzeki i wszystkie jej dopływy, oraz jego dziwne przyciąganie, które sprawiło, że instynktownie go zasłoniłam. Byłyśmy jego kanałem. Wykorzystywał nas, żeby podłączyć się do mocy kryjącej się w dolinie, i trzymał każdą dziewczynę tak długo, aż jej korzenie uschły i kanał wysechł. A wtedy ona nie czuła się już dłużej związana z doliną. Mogła odejść i robiła to, żeby trzymać się z daleka od Boru, jak każda rozsądna osoba. Teraz jeszcze bardziej chciałam porozmawiać z Sarkanem i nakrzyczeć na niego. Chciałam stanąć przed nim, złapać go za ramiona i mocno nim potrząsnąć. Zamiast tego wyładowałam się na Aleksie. – Może nie powinniśmy się tam osiedlać – powiedziałam – ale już jest za późno. Bór nie pozwoli nam odejść, nawet gdybyśmy mogli. On nie chce nas wypędzić, chce nas pożreć. Chce pochłonąć wszystko, żeby już nikt tam nigdy nie wrócił. Musimy go powstrzymać, a nie stamtąd uciekać.
– Boru nie pokona się samym pragnieniem – powiedziała. – Trzeba próbować, kiedy mamy szansę! – odparłam. – Już zniszczyliśmy trzy drzewa serca Boru za pomocą Przywołania i zaklęcia oczyszczającego. Możemy zniszczyć ich więcej. Gdyby tylko król dał nam dość żołnierzy, Sarkan i ja moglibyśmy zacząć palić… – O czym ty mówisz, dziecko? – z niedowierzaniem zapytał Ballo, wtrącając się do rozmowy. – Masz na myśli Przywołanie Luthe’a? Nikt nie rzucał tego czaru od pięćdziesięciu lat… – No dobrze – rzekła Aleksa, przyglądając mi się spod czarnych brwi. – Powiedz mi, jak właściwie zniszczyliście te drzewa, wszystko od początku. Nie powinniśmy wierzyć, że Solia przekaże nam dokładną relację. Zacinając się, opowiedziałam im, jak pierwszy raz rzuciliśmy Przywołanie, o długim paśmie jaskrawego światła oblewającego Kasię, o tkwiącym w niej Borze, który próbował ją zatrzymać, o tych ostatnich okropnych chwilach, gdy jej palce zaciskały się na mojej szyi i wiedziałam, że będę musiała ją zabić, żeby ją ocalić. Opowiedziałam im też o Jerzym i o tym dziwnym wewnętrznym Borze ukazanym przez Przywołanie, gdzie oboje się błąkali. Kiedy Ballo słuchał mojej relacji, wyglądał na przygnębionego, wahał się między niedowierzaniem a niechętną aprobatą, czasem słabo protestował. – Nigdy nie słyszałem, żeby… Przywołaniu nigdy nie przypisywano takiego… Milkł jednak, gdy Aleksa uciszała go niecierpliwym gestem. – Cóż – powiedziała, kiedy skończyłam. – Przyznaję, że ty i Sarkan jednak coś zrobiliście. Nie jesteście zupełnie głupi. – Wciąż trzymała w ręku sztylet i stukała jego końcem w kamienny blat stołu. Stuk, stuk, klinga pobrzękiwała jak dzwoneczek. – To nie oznacza, że królową warto było ratować. Spodziewaliście się, że co z niej zostało po dwudziestu latach pobytu w tym mrocznym miejscu, które widzieliście? – Niczego się nie spodziewaliśmy – odparłam. – Ani Sarkan, ani ja. Musieliśmy jednak… – Ponieważ Marek zagroził, że inaczej skaże twoją przyjaciółkę na śmierć – dokończyła za mnie Aleksa. – Niech go diabli porwą. Niczego nie byłam mu winna, ale uczciwie przyznałam: – Gdyby to była moja matka, też próbowałabym wszystkiego. – Wtedy zachowałabyś się jak dziecko, a nie książę – powiedziała Aleksa. – Tak jak on i Solia. – Zwróciła się do Ballo: – Powinniśmy byli się domyślić, kiedy zaproponowali, że pojadą po dziewczynę, którą Sarkan wyprowadził z Boru. – Spojrzała na mnie ponuro. – Za bardzo się martwiłam, że Bór w końcu dopadł Sarkana. Chciałam tylko jak najszybciej ją stracić, a Sarkana sprowadzić tutaj, żebyśmy wszyscy mogli go zbadać. I wciąż nie jestem pewna, czy pomimo wszystko tak nie byłoby najlepiej.
– Kasia nie jest skażona! – rzuciłam. – I królowa też nie. – Co nie oznacza, że nie mogą służyć Borowi. – Nie możecie skazać ich na śmierć tylko dlatego, że może się zdarzyć coś strasznego, nawet nie z ich winy. – Nie mogę się z nią nie zgodzić, Aleksa – powiedział Ballo. – Skoro relikwie już dowiodły, że są czyste… – Pewnie, że możemy je stracić, jeśli w ten sposób ocalimy królestwo przed podbiciem przez Bór – oznajmiła Aleksa, brutalnie nam zaprzeczając. – To jednak nie oznacza, że tego chcę, a tym bardziej – odwróciła się do mnie – sprowokować ciebie do zrobienia czegoś głupiego. Zaczynam rozumieć, dlaczego Sarkan ma do ciebie taką słabość. Znów postukała sztyletem o stół, zanim podjęła nagłą decyzję i rzekła: – Gidna. Zamrugałam. Oczywiście słyszałam o Gidnie, chociaż tylko niejasne wzmianki. Było to wielkie portowe miasto daleko na północy, które dostarczało nam tran i ubrania z zielonej wełny; stamtąd pochodziła żona następcy tronu. – To dość daleko od Boru, a ocean jest odporny na zepsucie – wyjaśniła Aleksa. – Może wystarczy, jeśli król je tam wyśle. Tamtejszy hrabia ma swoją czarownicę, Białą Olchę. Niech ma je na oku, a po dziesięciu latach – lub wcześniej, jeśli zdołamy spalić cały ten przeklęty Bór – przestanę się tak niepokoić. Ballo już kiwał głową. Jednak… dziesięć lat! Chciałam krzyczeć, protestować. To tak, jakby znów odebrano mi Kasię. Tylko ktoś, kto ma ponad sto lat, mógł tak łatwo mówić o dziesięciu latach rozłąki. Zawahałam się. Aleksa nie była głupia i rozumiałam, że słusznie stara się zachować ostrożność. Spojrzałam na bestiariusz leżący na stole. Bór raz po raz zastawiał na nas nowe pułapki. To on wysłał chimerę na Żółte Moczary i białe wilki na Dwiernik, usiłując złapać Smoka. Bór porwał Kasię, żeby mnie zwabić. Kiedy znalazłam sposób, żeby ją wydostać, Bór nadal próbował przy pomocy Kasi opętać Smoka i mnie, a gdy i to się nie udało, pozwolił jej żyć, żeby znów nas zwabić. Udało nam się wyrwać i z tej pułapki, ale jeśli była jeszcze jedna, jeśli Bór zdoła jakoś zmienić nasze zwycięstwo w klęskę? Nie wiedziałam, co robić. Jeśli się zgodzę, jeżeli przyznam rację Aleksie, to czy król jej wysłucha? A gdybym napisała do Smoka, a on poleci, żebym się zgodziła? Przygryzłam wargę, a Aleksa uniosła jedną czarną brew, czekając na moją odpowiedź. Nagle się odwróciła – drzwi do Sali Czarowników otworzyły się na oścież. W progu stanął Sokół w śnieżnobiałym płaszczu lśniącym w magicznym świetle, biała sylwetka na tle czarnego prostokąta drzwi. Zmrużył oczy, widząc naszą trójkę, a potem obdarzył nas jednym z tych swoich uśmiechów. – Widzę, że jesteście zajęci – rzucił niedbale. – Tymczasem jednak sytuacja się zmieniła. Może
zechcecie przyjść na proces?
Rozdział 21
Poza zaciszem Sali Czarowników puste korytarze rozbrzmiewały gwarem przyjęcia. Ucichły dźwięki muzyki, lecz morze podniesionych głosów szumiało w oddali i ryczało jak fale przyboju, coraz głośniej i głośniej, gdy Sokół prowadził nas do królewskiej sali balowej. Lokaje pospiesznie otworzyli przed nami drzwi na schody prowadzące na rozległy parkiet. Ambasador w białym surducie siedział na fotelu obok królewskiego tronu, na wysokim podium górującym nad parkietem; książę Zygmunt i jego żona zajmowali miejsca po drugiej ręce monarchy. Król zaciskał ręce na lwich łapach poręczy swego tronu, z twarzą zaczerwienioną z gniewu. Na środku sali przed nim Marek utworzył krąg, otoczony sześcioma rzędami wstrząśniętych i wytrzeszczających oczy tancerzy, z damami w obszernych balowych sukniach, przypominających rozrzucone w tłumie kwiaty. W środku tego kręgu stała królowa z twarzą bez wyrazu i w białej więziennej sukni, a Kasia trzymała ją pod rękę. Kasia rozejrzała się i na jej twarzy pojawiła się ulga, kiedy mnie ujrzała, ale nie mogłam się do niej dopchać. Na schodach stał zbity tłum ludzi, którzy cisnęli się do balustrady galerii, żeby spojrzeć na dół. Królewski sekretarz niemal rozpłaszczył się przed Markiem, kiedy przemawiał drżącym głosem, trzymając przed sobą ciężki kodeks jak tarczę. Nie mogłam mieć mu za złe, że się boi. Marek stał dwa kroki od niego jak postać żywcem wzięta z pieśni, zakuty w zbroję z jasnej, polerowanej stali, trzymając w jednej ręce miecz, którym można by zaszlachtować osła, a pod pachą hełm. Wyglądał jak uosobienie zemsty i niemej groźby. – W przypadkach… w przypadkach zarażenia – wyjąkał sekretarz – pojedynek sądowy jest… jest zdecydowanie wykluczony edyktem Bogusława… Cofnął się, bulgocząc. Marek machnął mieczem tuż przed jego nosem. I kontynuował ten ruch, obracając się na pięcie. Obserwujący to z zapartym tchem krąg widzów zrobił krok w tył. – Królowa Polnii ma prawo mieć obrońcę! – zawołał Marek. – Niech jakiś czarodziej wystąpi i dowiedzie, że jest w niej choć ślad zepsucia! Ty, Sokole – powiedział, odwracając się i wskazując na schody, przez co oczy całego dworu skierowały się na nas – rzuć teraz na nią zaklęcie! Niech cały dwór zobaczy, czy jest w niej choć… Cały dwór zgodnie westchnął w ekstazie, zarówno arcyksiążęta jak służące.
Myślę, że właśnie dlatego król od razu tego nie przerwał. Tłum na schodach rozstąpił się, żeby zrobić nam przejście, a Sokół zszedł w swej powłóczystej szacie i przed podium dwornie skłonił się królowi. Najwyraźniej poczynił przygotowania na tę chwilę; miał spory mieszek z czymś ciężkim. Skinieniem palca przywołał cztery magiczne lampy, które spłynęły z sufitu i ustawiły się wokół królowej. Wtedy otworzył mieszek i rzucił w powietrze nad jej głową garść jakiegoś błękitnego proszku, mówiąc coś cicho. Nie słyszałam słów zaklęcia, ale oślepiająco białe światło trysnęło z jego palców i przeszyło chmurę spadającego proszku. Rozszedł się zapach topionego szkła i uniosły się cienkie smużki dymu, opadający proszek znikł, a powietrze lekko zafalowało, przybierając niebieskawą barwę, tak że patrzyłam na królową i Kasię jakby przez grubą taflę szkła z rozstawionymi wokół lustrami. Blask magicznych lamp przechodził przez tę taflę, która jeszcze go wzmacniała. Widziałam kości spoczywającej na ramieniu królowej dłoni Kasi oraz słabe kontury jej czaszki i zębów. Marek wyciągnął rękę i ujął dłoń królowej, po czym oprowadził ją dookoła, pokazując wszystkim. Ci dworzanie nie widzieli prób przeprowadzonych przez arcybiskupa z welonem Jadwigi. Z nabożnym podziwem spoglądali na królową w białej sukni, na jej naczynia krwionośne widoczne w niej jako siatka jaśniejących nitek; jej oczy były jasne jak dwie lampy, a z rozchylonych ust wydobywał się jaśniejący oddech; ani smużki cienia czy mroku. Dwór zaczął szeptać, zanim ten blask powoli zgasł. Szkło rozsypało się i opadło brzęczącym deszczem, rozpływając się w pasemka niebieskiego dymu przy zetknięciu z podłogą. – Badajcie ją dalej! – polecił Marek, przekrzykując rosnący gwar rozmów, niemal promieniejąc słusznością swojej sprawy. – Wezwijcie na świadków Wierzbę i arcybiskupa… W tym momencie sala należała do Marka; nawet ja mogłam przewidzieć, jak zrodzą się tu tysiące plotek o próbie morderstwa, jeśli król odrzuci prośbę Marka, każe odprowadzić królową i później ją ściąć. Król też to rozumiał. Popatrzył na swoich dworzan, a potem kiwnął głową, niemal dotykając brodą piersi, i usiadł wygodniej na tronie. Tak więc Marek na razie zdołał dopiąć swego nawet bez czarów. Czy król tego chciał czy nie, proces właściwie już się zaczął. Do tej pory jednak widziałam króla już trzy razy. I gdyby mnie pytano, nazwałabym go… niekoniecznie miłym, gdyż miał zbyt głębokie bruzdy na twarzy i zbyt zmarszczone czoło, żeby uznać go za delikatnego lub łagodnego. Gdybym miała opisać go jednym słowem, powiedziałabym „zaniepokojony”. Teraz użyłabym słowa „rozgniewany”, choć był chłodny jak zimowa burza. W końcu to on miał wydać wyrok. Chciałam wybiec na środek i przerwać to, powiedzieć Markowi, żeby cofnął swoje słowa, ale było za późno. Wierzba już wystąpiła, aby dać świadectwo, prosta jak świeca, w srebrzystej sukni. – Nie znalazłam żadnego śladu zepsucia, ale nie przysięgnę, że go nie ma – powiedziała spokojnie wprost do króla, ignorując zaciśnięte zęby Marka oraz chrzęst jego żelaznej rękawicy na rękojeści miecza. – Królowa nie jest sobą. Nie odezwała się słowem i wydaje się nikogo nie poznawać. Całe jej ciało jest zmienione. Nic nie zostało z jej ścięgien i kości. I chociaż ciało może się zmienić
w kamień i metal, nawet jeśli nie zostanie skażone złem, tej przemiany niewątpliwie dokonało zło. – A jednak gdyby jej zmienione ciało przenosiło zło – wtrącił Sokół – czy nie powinniśmy go dostrzec pod moim zaklęciem? Wierzba nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem; najwyraźniej odezwał się nie w porę. Tylko lekko skinęła głową królowi, który odpowiedział tym samym i odprawił ją nieznacznym ruchem ręki. Arcybiskup był równie niezdecydowany. Powiedział tylko, że sprawdził królową wszystkimi świętymi relikwiami katedry, nie oznajmił, że nie jest skażona złem. Domyślałam się, że nikt z nich nie chciał, żeby kiedyś zarzucono mu pomyłkę. Tylko kilku świadków wystąpiło, aby przemówić w obronie królowej – byli to medycy sprowadzeni do niej przez Marka. Nikt nic nie mówił o Kasi. Wcale o niej nie myśleli, chociaż od nich zależało, czy będzie żyła czy nie. A królowa stała obok niej milcząca i obojętna. Jej blask już zgasł i pozostawił ją niemą i wypaloną na oczach całego dworu. Spojrzałam na stojącą obok mnie Aleksę i Ballo przy jej drugim boku. Wiedziałam, że kiedy przyjdzie ich kolej, staną i powiedzą królowi o tym odrażającym bestiariuszu, który leżał w Sali Czarowników w grubym kręgu soli i opiłków żelaza, pod wszelkimi zaklęciami ochronnymi, jakie zdołali nań rzucić, i z pilnującymi go wartownikami. Aleksa uzna, że nie należy ryzykować. Powie królowi, że byłoby to zbyt wielkim zagrożeniem dla królestwa. A wtedy król, jeśli zechce, wstanie i powie, że prawa dotyczące skażenia złem są nienaruszalne. Zrobi smutną minę i skaże królową na śmierć, a Kasię razem z nią. Uważałam, że tak zrobi. Na pewno. Zapadł głęboko w swój wielki rzeźbiony fotel, jakby potrzebował wsparcia, i zasłonił dłonią surowo zaciśnięte usta. Podejmował decyzję powoli, lecz nieubłaganie, jak śnieg, który powoli zakrywa wszystko kolejnymi warstwami. Pozostali świadkowie przemówią, ale on nie będzie ich słuchał. Już zdecydował. W jego ponurej, posępnej twarzy widziałam śmierć Kasi i rozpaczliwie popatrzyłam na drugi koniec sali, żeby uchwycić wzrok Sokoła. Marek stał obok niego spięty, zaciskając dłoń na rękojeści miecza. Solia popatrzył na mnie i tylko nieznacznie rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: „Zrobiłem, co mogłem”. Nachylił się do Marka i szepnął mu coś, a kiedy ostatni medyk powiedział swoje, książę rzekł: – Wezwijmy Agnieszkę z Dwiernika, aby dała świadectwo, jak uwolniono królową. W końcu tego chciałam; dlatego tutaj przybyłam i walczyłam o to, żeby wpisano mnie na listę czarodziejów. Wszyscy spojrzeli na mnie, nawet król ze zmarszczonymi brwiami. Ja jednak wciąż nie wiedziałam, co powiedzieć. Jakie znaczenie będzie miało dla króla i tych dworzan moje oświadczenie, że królowa nie jest skażona złem? Z pewnością nie obchodziło ich to, co powiedziałam o Kasi. Może Solia spróbowałby rzucić ze mną zaklęcie Przywołania, gdybym go o to poprosiła. Pomyślałam o tym, wyobrażając sobie to białe światło ukazujące całemu dworowi prawdę. Królowa
jednak już została sprawdzona welonem Jadwigi. Dwór widział ją pod czarem rzuconym przez Sokoła. Król wiedział, że ona nie jest skażona. Tu nie chodziło o prawdę. Dwór nie chciał prawdy i król również. Cokolwiek mogłam im powiedzieć, zignorowaliby to równie łatwo jak wszystko inne. Nie zmieniłoby to ich nastawienia. Mogłam jednak dać im coś zupełnie innego. To, czego naprawdę chcieli. I nagle zrozumiałam, że jednak wiem, co to jest. Oni chcieli wiedzieć. Chcieli zobaczyć, jak było. Chcieli poczuć się częścią tego, zobaczyć, jak uratowano królową, pragnęli przeżyć tę sagę. A ta była daleka od prawdy, i to bardzo, ale mogła ich przekonać, żeby oszczędzili Kasię. Zamknęłam oczy i przypomniałam sobie zaklęcie tworzące iluzje. „Łatwiej niż prawdziwe wojska” – powiedział Sarkan i gdy zaczęłam szeptać słowa zaklęcia, uświadomiłam sobie, że miał rację. Równie łatwe jak stworzenie pojedynczego kwiatu było wyczarowanie całego potwornego drzewa serca Boru, które wyrosło z marmurowej posadzki. Kasia wciągnęła oddech; jakaś kobieta wrzasnęła; gdzieś w sali z łoskotem upadło przewrócone krzesło. Odcięłam się od tych dźwięków. Pozwoliłam zaklęciu śpiewnie płynąć z moich ust, wraz z magią i tą paskudną, mdlącą obawą, która tak długo ściskała mój żołądek. Drzewo rosło, rozkładając wielkie srebrzyste konary w całej sali, aż srebrne listowie powoli przesłoniło sklepienie, a wokół rozszedł się ohydny odór jego owoców. Znów poczułam mdłości i głowa Janusza potoczyła się po trawie u moich stóp, uderzając o grube korzenie. Wszyscy dworzanie z krzykiem odskoczyli pod ściany, lecz już rozwiewali się i znikali. Ściany wokół nas też znikły, pozostały tylko las i szczęk stali. Marek drgnął zaskoczony i uniósł miecz do ciosu, gdyż srebrzysta modliszka wyrosła przed nim, szykując się do ataku. Gdy uderzyła go łapą, jej pazury zazgrzytały o stal jego jasnej zbroi. Trupy szklistymi oczami patrzyły na to z murawy u jego stóp. Mgła dymu przesłoniła mi oczy i usłyszałam trzask płomieni. Odwróciłam się do drzewa i Sarkan też tam był, uwięziony w pniu, którego srebrzysta kora usiłowała go pożreć. „Teraz, Agnieszko” – powiedział, a serce ognia płonęło czerwono między jego palcami. Niemal instynktownie wyciągnęłam do niego rękę, przypominając sobie tamtą zgrozę i lęk, i przez moment, przez jedną krótką chwilę, wcale nie był złudzeniem, nie tylko iluzją. Zaskoczony spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami, a jego oczy mówiły: „Co robisz, idiotko?”. Jakimś cudem to był on, naprawdę on – a potem oczyszczający ogień rozdzielił nas i Smok zniknął. Znów był tylko złudzeniem i płonął. Położyłam ręce na pniu drzewa, gdy jego kora skurczyła się i pękła jak skórka przejrzałego pomidora. Kasia była obok mnie, rzeczywista; pień pękał pod jej uderzeniami. Poszerzyła szczelinę i królowa chwiejnie zrobiła krok ku nam, wyciągając ręce, szukając pomocy, z twarzą nagle ożywioną i przerażoną. Chwyciłyśmy ją i wyciągnęły. Usłyszałam, jak Sokół wykrzykuje zaklęcie ognia – i nagle uświadomiłam sobie, że naprawdę je wykrzykuje, a my nie znajdujemy się w Borze. Jesteśmy w królewskim zamku… Gdy tylko pozwoliłam sobie o tym przypomnieć, złudzenie prysło, wymykając mi się z rąk. Drzewo spłonęło w powietrzu; płomienie liżące jego korzenie strzeliły w górę, pochłaniając pień i cały Bór. Zwłoki znikły i zdążyłam tylko jeszcze raz spojrzeć na ich twarze, na wszystkich tam poległych,
zanim zamknął się nad nimi biały marmur. Patrzyłam na nich i łzy płynęły mi po twarzy. Nie wiedziałam, że zapamiętałam tych żołnierzy na tyle dobrze, żeby odtworzyć tak wielu. A potem cień listowia znikł i znów byliśmy w pałacu, przed tronem i wstrząśniętym królem stojącym na podium. Zdyszany Sokół okręcił się na pięcie, spoglądając wokół, a ogień nadal trzaskał w jego dłoniach i kapał na marmurową posadzkę. Marek także rozglądał się, szukając wroga, którego nie było. Klinga jego miecza znów była czysta, a zbroja jasna i niepogięta. Królowa stała na środku sali, drżąca, z szeroko otwartymi oczami. Wszyscy dworzanie tulili się do ścian i siebie wzajemnie, jak najdalej od nas i od środka sali. Osunęłam się na klęczki, trzęsąc się, przyciskając ręce do brzucha i czując mdłości. Nigdy nie chciałam wrócić do Boru. Marek pierwszy doszedł do siebie. Podszedł do tronu, wciąż ciężko dysząc. – Oto, od czego ją wybawiliśmy! – zawołał do ojca. – Oto zło, które pokonaliśmy, żeby ją wydostać, i cena, jaką za to zapłaciliśmy! Oto zło, któremu usłużycie, jeśli… Nie pozwolę na to! Ja… – Dość! – wrzasnął na niego król, pobladły pod gęstą brodą. Twarz Marka była rozpalona i płonęła żądzą walki. Wciąż trzymał w ręku miecz. Zrobił krok w kierunku tronu. Król wytrzeszczył oczy, zarumienił się z gniewu i skinął na gwardzistów; sześciu stało obok podium. – Nie! – krzyknęła nagle królowa Hanna. Marek okręcił się na pięcie i spojrzał na nią. Niezdarnie i chwiejnie postąpiła naprzód, powłócząc nogami, jakby poruszała nimi z najwyższym trudem. Marek gapił się na nią. Zrobiła następny krok i złapała go za ramię. – Nie – powtórzyła. Zmusiła go do opuszczenia podniesionej ręki. Opierał się, ale popatrzyła mu w oczy i nagle jego nachylona nad nią twarz stała się twarzą małego chłopca. – Uratowałeś mnie – powiedziała do niego. – Mareczku, już mnie uratowałeś. Opuścił rękę, a ona, wciąż go trzymając, powoli obróciła się do króla. Ten spoglądał na nią z podium. Jej obramowana chmurą krótkich włosów twarz była blada i piękna. – Chciałam umrzeć – powiedziała. – Tak bardzo chciałam umrzeć. Zrobiła kolejny chwiejny krok i uklękła na szerokich schodach podium, pociągając za sobą Marka, który skłonił głowę, wbijając wzrok w posadzkę. Królowa jednak nie spuszczała oczu. – Wybacz mu – powiedziała do króla. – Znam prawo. Jestem gotowa umrzeć. – Mocno przytrzymała Marka, który drgnął na te słowa. – Jestem królową Polnii! – oznajmiła głośno. – Jestem gotowa umrzeć za mój kraj. Jednak nie jako zdrajczyni. Nie jestem zdrajczynią, Kazimierzu – podkreśliła, wyciągając do niego rękę. – On mnie uprowadził. Porwał mnie! Po sali rozszedł się pomruk wzbierający jak rzeka na wiosnę. Ze znużeniem uniosłam głowę i rozejrzałam się, niczego nie pojmując. Zauważyłam, że Aleksa marszczy brwi. Królowa mówiła
drżącym głosem, lecz dostatecznie głośno, żeby zagłuszyć hałas. – Skażcie mnie na śmierć jako dotkniętą złem – powiedziała. – Jednak Bóg mi świadkiem, że nie opuściłam mojego męża i dzieci. Ten zdrajca Wasyl ze swymi żołnierzami uprowadził mnie z dworu i zawiózł do Boru, a tam osobiście przywiązał mnie do drzewa.
Rozdział 22
Ostrzegałam cię – powiedziała Aleksa, nie przestając rytmicznie i dźwięcznie uderzać młotem. Obejmując rękami kolana, siedziałam w kącie kuźni, tuż za zasięgiem spadających iskier. Nic nie powiedziałam. Nie miałam na to odpowiedzi; istotnie mnie ostrzegała. Nikogo nie obchodziło, że książę Wasyl też musiał być zarażony, żeby popełnić tak szalony czyn. Nikogo nie obchodziło, że umarł w Borze, a jego zwłokami pożywiły się korzenie drzewa serca Boru. Nikogo nie obchodziło, że wszystko to było winą bestiariusza. Książę Wasyl porwał królową i oddał ją Borowi. Wszyscy byli tak rozgniewani, jakby zrobił to wczoraj, i zamiast maszerować na Bór, chcieli ruszyć na Rusję. Próbowałam porozmawiać z Markiem, co okazało się stratą czasu. Nim minęły dwie godziny od ułaskawienia królowej, już na dziedzińcu koszar oglądał konie i wybierał te, które zabierze na front. – Pojedziesz z nami – oznajmił, jakby to nie podlegało dyskusji. Nawet przy tym nie oderwał wzroku od nóg wysokiego siwka, którego oprowadzał wkoło, w jednej ręce trzymając uwiąz kantara, a w drugiej bat. – Solia mówi, że zdołasz podwoić siłę jego zaklęć, a może nie tylko. – Nie! – powiedziałam. – Nie zamierzam pomagać wam zabijać Rusjan! To z Borem powinniśmy walczyć, nie z nimi. – I będziemy – rzekł niedbale Marek. – Kiedy zdobędziemy wschodni brzeg Rydwy, pójdziemy na południe, przedostaniemy się na ich stronę gór Dżaral i okrążymy Bór. W porządku, weźmiemy tego – rzekł do stajennego, rzucając mu sznur i zręcznym ruchem ręki łapiąc zwisający koniec bata, po czym zwrócił się do mnie: – Słuchaj, Agnisiu… Bez słowa przeszyłam go gniewnym wzrokiem. Jak śmiał zwracać się do mnie tak poufale? On jednak tylko objął moje ramiona i pociągnął ze sobą. – Gdybyśmy zabrali połowę naszych wojsk do waszej doliny, oni przeprawiliby się przez Rydwę za naszymi plecami i splądrowali Kralię. Zapewne po to sprzymierzyli się z Borem. Chcieli, żebyśmy to
zrobili. Bór nie ma armii. Zostanie tam, gdzie jest, dopóki nie rozprawimy się z Rusją. – Nikt nie sprzymierza się z Borem! – zauważyłam. Wzruszył ramionami. – Nawet jeśli tego nie zrobili, to i tak z rozmysłem użyli go przeciwko nam – orzekł. – Jak myślisz, jaka to pociecha dla mojej matki, że ten kundel Wasyl też zginął po tym, jak skazał ją na wieczne męki? I nawet jeśli był zarażony wcześniej, to chyba rozumiesz, że to nieistotne. Rusja bez skrupułów wykorzysta okazję, jeśli ruszymy na południe. Nie możemy zaatakować Boru, dopóki nie zabezpieczymy się z flanki. Nie bądź krótkowzroczna. Wyrwałam się i odeszłam, bo nie mogłam znieść jego poufałego i protekcjonalnego zachowania. – To nie ja jestem krótkowzroczna – oznajmiłam ze złością Kasi, gdy pospieszyłyśmy przez dziedziniec, żeby porozmawiać z Aleksą w jej kuźni. Czarownica jednak tylko ponuro, lecz beznamiętnie przypomniała, że mnie ostrzegała. – Potęga Boru to nie ślepa zwierzęca nienawiść. On myśli, planuje i realizuje swoje cele. Umie wejrzeć w serca ludzi, żeby tym łatwiej je zatruć. – Zdjęła miecz z kowadła i zanurzyła go w zimnej wodzie; buchnęły kłęby pary niczym oddech jakiejś potwornej bestii. – Skoro nie było oznak skażenia, można było odgadnąć, że chodzi o coś innego. Siedząca obok mnie Kasia podniosła głowę. – Czy… czy ja też jestem jego narzędziem? – zapytała przygnębiona. Aleksa przerwała pracę i zerknęła na nią. Wstrzymałam oddech, a po chwili Aleksa wzruszyła ramionami. – Czy nie jest już wystarczająco źle? Ty jesteś wolna, królowa jest wolna, a teraz cała Polnia i Rusja mogą stanąć w płomieniach. Nie stać nas na utratę tych ludzi, których wysyłają na front – dodała. – Gdyby było inaczej, już by tam byli. Król ściąga wszystkie rezerwy, a Rusja będzie musiała zrobić to samo, żeby stawić nam czoło. W tym roku zbiory będą kiepskie dla wszystkich, zwycięzców i zwyciężonych. – I właśnie tego od początku chciał Bór – zauważyła Kasia. – Między innymi tego – powiedziała Aleksa. – Nie wątpię, że chętnie pożarłby Agnieszkę i Sarkana, gdyby zdołał, a wtedy mógłby przez jedną noc pochłonąć resztę doliny. Jednak drzewo to nie kobieta; ma wiele nasion. Rozsiewa ich jak najwięcej w nadziei, że niektóre z nich urosną. Ta księga była jednym z nich; królowa drugim. Należało ją odesłać natychmiast jak najdalej, a ciebie razem z nią. – Znów zajęła się kowadłem. – Teraz jest za późno, żeby to naprawić. – Może powinnyśmy po prostu wrócić do domu – zwróciłam się do Kasi i próbowałam zignorować tęsknotę, która wezbrała we mnie na samą myśl o tym, ów nieodparty zew. Chciałam wierzyć
w swoje słowa, gdy mówiłam: – Nie mamy tu już nic do roboty. Wrócimy do domu i pomożemy spalić Bór. Możemy zebrać w dolinie co najmniej setkę ludzi… – Setkę ludzi – prychnęła Aleksa znad swojego kowadła. – Nie wątpię, że ty z Sarkanem i setką ludzi możecie wyrządzić mu pewne szkody, ale drogo zapłacicie za każdy cal zdobytej ziemi. A tymczasem Bór sprawi, że dwadzieścia tysięcy ludzi będzie się mordować na brzegach Rydwy. – Bór i tak do tego doprowadzi! – odparłam. – A ty nie możesz czegoś zrobić? – Robię – powiedziała Aleksa i znów włożyła miecz do ognia. Od kiedy usiadłyśmy tutaj, uczyniła to już czterokrotnie, co moim zdaniem nie miało sensu. Nie wiedziałam, jak się wykuwa miecze, ale dość często przyglądałam się pracy kowala. Jako dzieci wszyscy lubiliśmy patrzeć, jak wykuwa kosy, i udawaliśmy, że robi miecze; braliśmy kije i toczyliśmy udawane bitwy wokół dymiącej kuźni. Dlatego wiedziałam, że kling nie wykuwa się bez końca, niemniej Aleksa raz po raz przekuwała miecz na nowo i uświadomiłam sobie, że tworzy magiczne ostrze. Jej wargi poruszały się bezdźwięcznie, gdy pracowała. Była to dziwna magia, ponieważ niedokończona; Aleksa wychwytywała unoszący się w powietrzu czar, po czym zostawiała go na chwilę, zanim kolejny raz zanurzyła miecz w zimnej wodzie. Wyjmowała z wody ociekający miecz, z lśniącą ciemną klingą. Sprawiał wrażenie czegoś obcego, wygłodniałego. Widziałam w nim głęboką otchłań jakiejś rozpadliny, z ostrymi skałami na dnie. Nie był taki jak zaczarowane miecze, które nosili żołnierze Marka; ten chciał wypijać życie. – Wykuwam ten miecz od stu lat – oświadczyła Aleksa, unosząc go. Spojrzałam na nią, chętnie odrywając oczy od tej klingi. – Zaczęłam pracę, kiedy umarła Wrona i Sarkan zamieszkał w wieży. Teraz jest w nim mniej żelaza niż magii. Ten miecz tylko pamięta kształt, jaki miał niegdyś, i można nim zadać tylko jeden cios, ale więcej nie trzeba. Znów wetknęła go do paleniska i patrzyliśmy, jak kąpie się w ogniu jako długi jęzor cienia. – Ta siła w Borze – powoli powiedziała Kasia, wpatrując się w płomienie. – Czy to można zabić? – Ten miecz może zabić wszystko – powiedziała Aleksa, a ja jej uwierzyłam. – Jeśli tylko skłonimy to coś, żeby wystawiło łeb. Do tego jednak – dodała – będziemy potrzebowali więcej niż stu ludzi. – Mogłybyśmy poprosić królową – nagle podsunęła Kasia. Zamrugałam. – Wiem, że niektórzy szlachcice są jej osobistymi lennikami – chyba kilkunastu próbowało przyjść i złożyć jej hołd, kiedy byłyśmy razem uwięzione, ale Wierzba ich nie wpuściła. Królowa na pewno ma żołnierzy, których może nam dać, zamiast posyłać ich do Rusji. I ona przynajmniej na pewno chciałaby zadać dotkliwy cios Borowi. Nawet jeśli nie wysłucha mnie Marek, ani król, ani nikt inny na dworze, może ona zechce to zrobić. Tak więc poszłyśmy z Kasią, żeby zaczekać przed wielką salą obrad. Królowa właśnie brała udział w naradzie wojennej. Strażnicy wpuściliby mnie do środka; teraz już wiedzieli, kim jestem.
Obserwowali mnie kącikami oczu, jednocześnie nerwowo i z zainteresowaniem, jakbym w każdej chwili miała rzucić na nich czar i zamienić ich w żaby. Ja jednak nie zamierzałam wchodzić do sali; nie chciałam zostać wmieszana w spory magnatów i generałów szukających najlepszego sposobu zamordowania dziesięciu tysięcy ludzi i pławienia się w chwale, gdy plony będą gniły na polach. Nie zamierzałam oddawać się im do dyspozycji jako jeszcze jedna broń, której będą mogli użyć. Tak więc czekałyśmy na zewnątrz i zostałyśmy pod ścianą, gdy narada się skończyła i tłum szlachciców oraz żołnierzy opuścił salę. Myślałam, że królowa wyjdzie za nimi, z podtrzymującymi ją sługami. Jednak nie zrobiła tego; wyszła razem ze wszystkimi. Na głowie miała diadem zrobiony przez Ragostoka, nad którym pracował podczas mojego egzaminu. Złoto błyszczało, a rubiny jarzyły się na jej złotowłosej głowie. Była ubrana w suknię z czerwonego jedwabiu i wszyscy dworzanie garnęli się do niej jak wróble do pięknie upierzonego kardynała. To król wyszedł na końcu, rozmawiając przyciszonym głosem z ojcem Ballo i dwoma doradcami. Kasia spojrzała na mnie. Musiałybyśmy przecisnąć się przez ten tłum, żeby do niej podejść, co byłoby zuchwałe, ale możliwe; Kasia utorowałaby nam drogę. Królowa jednak wyglądała teraz zupełnie inaczej. Już nie była sztywna i milcząca. Kiwała głową otaczającym ją panom i uśmiechała się; znów była jedną z nich, głównych aktorów tej sceny, równie zręczna jak inni. Nie ruszyłam się. Popatrzyła w bok, prawie w naszym kierunku. Nie próbowałam pochwycić jej spojrzenia; zamiast tego złapałam Kasię za rękę i przyciągnęłam do siebie, z powrotem pod ścianę. Coś mnie powstrzymywało, jak instynkt, który nakazuje myszy pozostać w dziurze, gdy słychać szmer skrzydeł przelatującej sowy. Strażnicy ruszyli za dworzanami, jeszcze oglądając się na mnie, i korytarz opustoszał. Drżałam. – Agnisiu – powiedziała Kasia. – Co jest? – Pomyliłam się – odparłam. Popełniłam błąd; jeszcze nie wiedziałam jaki, ale świadomość tego zapadała we mnie jak pieniążek wpadający do studni. – Pomyliłam się. Kasia poszła za mną korytarzami i wąskimi schodami, pod koniec prawie biegnąc, z powrotem do mojego pokoiku. Obserwowała mnie zaniepokojona, gdy zamknęłam drzwi i oparłam się o nie jak przestraszone dziecko. – Chodzi o królową? – spytała. Spojrzałam na nią, stojącą na środku mojego pokoju, z blaskiem ognia na kominku wyzłacającym jej skórę i włosy, i przez jedną okropną chwilę wydała mi się obcą osobą noszącą maskę Kasi; przez moment myślałam, że sprowadziłam tu mrok. Odskoczyłam od niej do stołu. Przyniosłam do sypialni kilka sosnowych gałązek, żeby mieć je pod ręką. Wzięłam garść igieł, spaliłam je na palenisku, wdychając ich dym, ostry gorzki zapach, i wyszeptałam zaklęcie oczyszczające. Wrażenie obcości minęło. Zasmucona Kasia siedziała na łóżku i obserwowała mnie. Spojrzałam na nią z nieszczęśliwą miną; dostrzegła cień podejrzenia w moich oczach. – Sama o tym myślałam – powiedziała. – Agnisiu, powinnam… może królowa, może my obie powinnyśmy zostać… – Głos jej drżał.
– Nie! – zawołałam. – Nie. Nie wiedziałam jednak, co robić. Ciężko dysząc, siedziałam zaniepokojona przy kominku, a potem gwałtownie obróciłam się do ognia, złączyłam dłonie i przywołałam dobrze wypraktykowane złudzenie, małą i bardzo kolczastą różę, której usiane pączkami pędy leniwie wspięły się na okap kominka. Nucąc, powoli dodałam jej zapach, kilkanaście brzęczących pszczół, podwinięte na brzegach listki z ukrytymi pod nimi biedronkami. Następnie po jej drugiej stronie przywołałam Sarkana. Wywołałam jego dłonie w moich, długie i smukłe delikatne palce z odciskami od pióra, emanującą ciepłem skórę, i pojawił się przy kominku, siedział obok mnie, a jednocześnie siedzieliśmy też w jego bibliotece. Nie przestawałam nucić krótkiego zaklęcia, zasilając iluzję strumykiem magii, słabym, lecz stałym. Nie było jednak tak jak dzień wcześniej, przy drzewie serca Boru. Patrzyłam na jego twarz, zmarszczone brwi i karcąco spoglądające na mnie czarne oczy, ale to nie był naprawdę on. Uświadomiłam sobie, że potrzebowałam nie tylko jego wyczarowanego obrazu, jego widoku, zapachu czy nawet głosu. Nie dlatego drzewo serca Boru było żywe w sali tronowej. Wyrosło z mojego serca, z lęku, pamięci i skręcającego wnętrzności strachu. W dłoniach trzymałam różę. Spojrzałam na Sarkana po drugiej stronie jej płatków i pozwoliłam sobie poczuć, jak bierze mnie za ręce, jak czubki jego palców muskają moją skórę, jak łączą się nasze dłonie. Przypomniałam sobie niepokojące ciepło jego warg, fałdy koronek i jedwabi pomiędzy naszymi ciałami, jego ciężar na mnie. I pomyślałam o moim gniewie, o wszystkim, czego się nauczyłam, o jego tajemnicach, o tym, co ukrywał. Puściłam różę i złapałam poły jego płaszcza, żeby nim potrząsnąć, pocałować go… A wtedy zamrugał i spojrzał na mnie, a za jego plecami zobaczyłam łunę pożaru. Policzek miał umazany sadzą, drobinki popiołu we włosach i zaczerwienione oczy; ogień na kominku trzaskał, ale był to trzask płomieni szalejących między drzewami. – Tak? – zapytał ochrypłym i zirytowanym głosem. To naprawdę był on. – Nie możemy tego długo robić, cokolwiek to jest. Nie mogę się rozpraszać. Zacisnęłam dłonie na materiale jego płaszcza. Poczułam nierówne szwy i piekące cząstki popiołu na rękach, w nosie i w ustach. – Co się dzieje? – Bór próbuje zająć Zatoczek – odparł. – Palimy go codziennie, ale już straciliśmy z milę terenu. Włodzimierz przysłał z Żółtych Moczarów tylu żołnierzy, ilu mógł, ale to nie wystarczy. Czy król wysyła tu ludzi? – Nie – odparłam. – On… oni zaczynają następną wojnę z Rusją. Królowa powiedziała, że to książę Wasyl oddał ją Borowi. – Królowa przemówiła? – rzucił ostro i znów poczułam strach, który ścisnął mi gardło.
– Przecież Sokół dokładnie ją zbadał – powiedziałam, usiłując przekonać tyleż siebie, co jego. – Poddali ją próbie z welonem świętej Jadwigi. Nie było w niej zła. Ani śladu, nikt nie znalazł nawet cienia… – Zepsucie to nie jedyna broń Boru – rzekł Sarkan. – Zwyczajne męki równie dobrze mogą złamać człowieka. Może rozmyślnie ją wypuścił, żeby mu służyła nieskażona złem. A może umieścił coś na niej lub w pobliżu. Jakiś owoc, nasiona… Zamilkł i odwrócił głowę, żeby spojrzeć na coś, czego nie mogłam zobaczyć. – Puść! – polecił i gwałtownie oderwał swoją magię. Runęłam z kominka na podłogę, boleśnie się uderzając. Róża rozsypała się w proch i znikła, a on razem z nią. Kasia doskoczyła, żeby mnie podnieść, lecz ja już gramoliłam się z podłogi. „Owoc, nasiona…” Te słowa wzbudziły we mnie lęk. – Ten bestiariusz – wykrztusiłam. – Ballo zamierzał go oczyścić… Wciąż byłam oszołomiona, ale odwróciłam się i wybiegłam z pokoju, gnana rosnącym niepokojem. Ballo zamierzał powiedzieć królowi o tej księdze. Kasia biegła obok, podtrzymując mnie, gdy się chwiałam. Kiedy zbiegałyśmy po pierwszych wąskich schodach dla służby, usłyszałyśmy krzyk. „Za późno, za późno” – mówił tupot moich stóp na kamiennych stopniach. Nie wiedziałam, skąd dobiegają te krzyki. Rozlegały się gdzieś w oddali i odbijały dziwnym echem w zamkowych korytarzach. Pobiegłam w kierunku Sali Czarowników, mijając dwie wytrzeszczające oczy pokojówki, które przycisnęły się do ściany, mnąc niesione obrusy. Zbiegłyśmy z Kasią krętymi schodami na parter w chwili, gdy z trzaskiem rozbłysnął tam biały ogień, rzucając wyraziste cienie na ściany. Oślepiające światło przygasło i ujrzałam Solię, który przeleciał w powietrzu i z głuchym łoskotem uderzył o mur. Wybiegłyśmy z klatki schodowej i zobaczyłyśmy go leżącego nieruchomo pod przeciwległą ścianą. Oczy miał otwarte i szkliste, krew płynęła mu z nosa i ust, a jego pierś przecinały płytkie i krwawiące rany. Stwór, który wypełznął z korytarza wiodącego do Sali Czarowników, niemal całkowicie wypełniał drzwi. Był nie tyle bestią, co straszliwym konglomeratem różnych części ciała, z ogromnym psim łbem, jedynym okiem na środku czoła i pyskiem pełnym ostrych kłów, które bardziej przypominały noże niż zęby. Sześć potężnie umięśnionych nóg zakończonych łapskami o lwich pazurach sterczało z jego wzdętego cielska pokrytego wężowymi łuskami. Z rykiem rzucił się ku nam tak szybko, że nie zdążyłam zareagować. Kasia złapała mnie i pociągnęła z powrotem na schody, a wyjący stwór zgiął się wpół i wepchnął łeb w drzwi klatki schodowej, kłapiąc zębami i tocząc zieloną pianę z pyska. – Polzhyt! – krzyknęłam, kopniakiem odrzucając jego łeb, a stwór gwałtownie odskoczył, gdy strumień ognia trysnął ze schodów i osmalił mu pysk.
Dwa grube bełty wbiły się w jego bok z głuchym, metalicznym stukiem i potwór okręcił się, warcząc. Stojący za nim Marek odrzucił kuszę. Przerażony młody giermek u jego boku zdjął ze ściany włócznię i ścisnął ją kurczowo, gapiąc się na bestię. Zachował choć na tyle przytomności umysłu, żeby puścić tę broń, gdy Marek wyrwał mu ją z rąk. – Obudź straże! – krzyknął do chłopca, a ten drgnął i pobiegł. Marek dźgnął włócznią w łeb potwora. Rozbite drzwi do komnaty za jego plecami ukazywały czarno-białą posadzkę zbryzganą krwią i trzy leżące na niej ciała szlachciców w porwanej odzieży. Spod stołu patrzył na to starzec o pobladłej i przestraszonej twarzy – królewski sekretarz. Dalej, na korytarzu, leżeli dwaj zabici gwardziści, jakby potwór wypadł gdzieś z głębi zamku i rozbił te drzwi, żeby rozszarpać ludzi w tej komnacie. A może tylko jednego, konkretnego człowieka. Warczał na dźgającego go włócznią Marka, ale zaraz, szczerząc kły, z rozmysłem obrócił ciężki łeb ku Solii. Ten wciąż nieruchomo spoglądał w sufit szklistymi oczami, powoli skrobiąc palcami kamienną podłogę, jakby szukał oparcia. Zanim stwór zdążył skoczyć, Kasia ominęła mnie i jednym długim susem zeskoczyła ze schodów. Potknęła się, wpadła na ścianę i odzyskała równowagę. Złapała inną włócznię wiszącą na ścianie i pchnęła nią bestię. Psi łeb złapał zębiskami drzewce, ale zaraz puścił je z wyciem, bo Marek wbił włócznię w jego bok. Słychać było tupot nóg i okrzyki nadbiegających gwardzistów, a dzwony katedry nagle zaczęły bić na alarm, najwidoczniej podniesiony przez wysłanego giermka. Widziałam to wszystko i mogłam później mówić, że to się działo, ale w tamtym momencie nie byłam tego świadoma. Czułam tylko wdzierający się na schody gorący i cuchnący oddech potwora, odór krwi i bicie mojego serca. Wiedziałam, że muszę coś zrobić. Bestia ryknęła i znów obróciła się do Kasi i Solii, a ja stałam na schodach. Dzwony biły bez końca. Słyszałam ich dźwięk nad głową, wpadający przez wysokie okno wychodzące z klatki schodowej na wąski skrawek nieba zasnutego perłowoszarą mgiełką pochmurnego letniego dnia. – Kalmoz! – zawołałam, wyciągnąwszy rękę. Chmury na zewnątrz zbiły się jak gąbka w czarny kłąb burzowej chmury, która opryskała mnie kroplami deszczu, i błyskawica z trzaskiem wpadła przez okienko do moich rąk niczym jasny syczący wąż. Złapałam ją na oślep w tym białym blasku i wysokim dźwięcznym skowycie; nie mogłam złapać tchu. Cisnęłam ją w dół schodów, w bestię. Usłyszałam ogłuszający huk gromu, odleciałam do tyłu i boleśnie rozciągnęłam się na podeście schodów w trzasku wyładowania oraz gorzkim i gryzącym dymie. Leżałam na plecach, dygocząc, i łzy płynęły mi z oczu. Dłonie piekły mnie i bolały, a dym unosił się z nich niczym poranna mgła. Nic nie słyszałam. Kiedy rozjaśniło mi się w oczach, dwie przerażone pokojówki pochylały się nade mną, bezdźwięcznie poruszając wargami. Ich delikatne, pomagające mi wstać dłonie mówiły za nie. Chwiejnie podniosłam się na nogi. U podnóża schodów Marek i trzej gwardziści stali przy łbie potwora, czujnie dźgając go włóczniami. Bestia leżała dymiąca i nieruchoma, a na osmalonym murze za nią pozostał zarys jej cielska.
– Dźgnijcie go włócznią w ślepie, żeby mieć pewność – powiedział Marek i jeden z gwardzistów głęboko wbił grot w jedno okrągłe oko, już zmętniałe. Stwór ani drgnął. Z trudem zeszłam po schodach, przytrzymując się ściany, i usiadłam na stopniach nad nim. Kasia pomagała wstać Solii, który wierzchem dłoni otarł zakrwawioną twarz i dysząc, spoglądał na bestię. – Co to za stwór, do diabła? – zapytał Marek. Martwy potwór wyglądał jeszcze dziwaczniej. Niedopasowane kończyny sterczały z tułowia pod nienaturalnymi kątami, jakby jakaś szalona szwaczka pozszywała kawałki różnych lalek. Spoglądałam z góry na ten psi łeb, bezwładnie rozrzucone nogi, wężowe ciało, i powoli przypomniałam sobie obrazek, który widziałam poprzedniego dnia kątem oka, kiedy usiłowałam nie patrzeć. – Psiogłów – powiedziałam. Znów wstałam, za szybko, i musiałam przytrzymać się ściany. – Psiogłów. – Co? – rzekł Solia, patrząc na mnie. – Co to… – To stwór z bestiariusza! – oznajmiłam. – Musimy znaleźć ojca Ballo… – Zamilkłam, spojrzałam na bestię, na jej jedno zasnute bielmem oko, i nagle zrozumiałam, że go nie znajdziemy. – Musimy znaleźć tę księgę – wyszeptałam. Chwiałam się i miałam mdłości. Zatoczyłam się przy wejściu do sali i o mało nie upadłam, potknąwszy się o trupa. Marek złapał mnie pod rękę i podtrzymał, po czym wraz z uzbrojonymi we włócznie gwardzistami poszliśmy do Sali Czarowników. Wielkie drewniane drzwi wisiały przekrzywione na jednym tylko zawiasie, roztrzaskane i zakrwawione. Marek postawił mnie pod ścianą niczym rozchwierutaną drabinę i skinął na jednego z gwardzistów. Razem złapali ciężkie rozbite drzwi i usunęli je z drogi. Biblioteka była zrujnowana, lampy porozbijane, stoły powywracane i połamane. Paliło się tylko parę słabych lampek, ukazując przewrócone regały leżące na stertach pozrzucanych z nich tomów. Stojący na środku masywny kamienny stół pękł na krzyż i się zapadł. Bestiariusz leżał na samym środku tej sterty gruzu, a ostatnia cała lampa oświetlała jego nietknięte kartki. Na podłodze wokół spoczywały porozrzucane ciała, poszarpane i martwe, niemal skryte w półmroku, lecz idący obok mnie Marek nagle stanął jak wryty. A potem rzucił się naprzód, krzycząc: – Poślijcie po Wierzbę! Niech tu… Z poślizgiem opadł na kolana przy najdalej leżących zwłokach i zamilkł, gdy obrócił je na plecy i światło padło na twarz tego człowieka – na twarz króla.
Król nie żył.
Rozdział 23
Wszędzie wokół krzyczeli ludzie; gwardziści, słudzy, ministrowie, medycy i inni tłoczyli się przy zwłokach króla. Marek zostawił trzech gwardzistów, żeby go pilnowali, i znikł. Zostałam zepchnięta w kąt sali jak gałąź niesiona przypływem i oczy same mi się zamykały, gdy bezsilnie oparłam się o regał. Kasia przecisnęła się do mnie. – Agnisiu, co mam robić? – zapytała, pomagając mi usiąść na taborecie. – Sprowadź Aleksę – powiedziałam, bo instynktownie chciałam mieć tu kogoś, kto wiedziałby, co robić. Była to szczęśliwa decyzja. Jeden z asystentów Ballo przeżył. Uciekł i wspiąwszy się do komina wielkiego bibliotecznego kominka, uszedł bestii. Jakiś gwardzista zauważył ślady pazurów na kominku i rozsypany na podłodze popiół. Znaleźli asystenta w kominie, gdzie wciąż dygotał z przerażenia. Wyciągnęli go i dali mu pić, a wtedy wstał, pokazał na mnie palcem i wypalił: – To ona! To ona to znalazła! Byłam oszołomiona, obolała i wciąż roztrzęsiona po rzuceniu gromu. Wszyscy zaczęli na mnie wrzeszczeć. Próbowałam powiedzieć im o księdze, która przez cały czas była ukryta w bibliotece, ale oni bardziej chcieli obwinić kogoś, niż słuchać wyjaśnień. Poczułam zapach sosnowych igieł. Dwaj gwardziści złapali mnie za ręce i pewnie za chwilę zawlekliby mnie do lochu lub zrobili coś gorszego. – To czarownica! – krzyknął ktoś. – Jeśli pozwolimy jej odzyskać siły… Aleksa ich powstrzymała; weszła do sali i trzy razy klasnęła w dłonie, tak donośnie, jakby wmaszerował cały oddział żołnierzy. Wszyscy umilkli, żeby jej posłuchać. – Posadźcie ją na taborecie i przestańcie zachowywać się jak głupcy – powiedziała. – Zamiast niej przytrzymajcie Jakuba. Był tutaj cały czas. Czy nikt z was nie miał dość rozumu, żeby podejrzewać, że i on mógł zostać skażony złem? Miała autorytet. Wszyscy ją znali, szczególnie gwardziści, którzy wyprężyli się, jakby była generałem. Puścili mnie i złapali biednego, protestującego Jakuba. Wciąż się opierał, gdy zaciągnęli go przed Aleksę.
– Przecież to ona! Ojciec Ballo mówił, że to ona znalazła tę księgę… – Bądź cicho – rozkazała Aleksa, wyjmując sztylet. – Przytrzymaj go za rękę – zwróciła się do jednego z gwardzistów, który przycisnął rękę praktykanta do stołu, przegubem do góry. Wymamrotała nad nim zaklęcie i lekko nacięła skórę w łokciu, po czym przytrzymała klingę przy krwawiącej ranie. Wił się i szarpał w uścisku, jęcząc, a potem czarne smużki zaczęły się unosić z rany i przywierać do jasnej klingi. Aleksa powoli obracała sztylet, zbierając te smużki, jakby nawijała przędzę, aż rana przestała dymić. Czarownica uniosła nóż i spojrzała nań, mrużąc oczy. – Hulvad elolveta – powiedziała i dmuchnęła trzy razy. Przy każdym dmuchnięciu klinga rozpalała się bardziej i dym spalił się z odorem siarki. Zanim skończyła, sala znacznie opustoszała, a wszyscy pozostali wycofali się pod ściany, poza pobladłymi i nieszczęśliwymi gwardzistami trzymającymi praktykanta. – W porządku, dajcie jakiś bandaż. Przestań wrzeszczeć, Jakubie – rzekła. – Byłam przy tym, kiedy to znalazła, ty idioto. Ta księga od lat była w naszej bibliotece, tkwiła tutaj jak zgniłe jabłko. Ballo zamierzał ją oczyścić. Co się stało? Jakub nie wiedział, bo wysłano go po sól i zioła. Kiedy wychodził, króla tutaj nie było, a gdy wrócił, król i jego gwardziści stali nieruchomo wokół podium, a Ballo głośno czytał księgę i już się przeistaczał. Spod szaty wyłaniały się zakończone pazurami łapy, dwie następne wyrosły z jego boków, rozdzierając materiał, twarz wyciągnęła się w psi pysk, z którego wciąż płynęły słowa, choć już bełkotliwe i zduszone… Jakub podczas opowieści podnosił głos, aż ten załamał mu się i umilkł. Ręce mu się trzęsły. Aleksa nalała mu następny kieliszek nalewki z karafki. – To jest silniejsze, niż myśleliśmy – powiedziała. – Musimy natychmiast to spalić. Próbowałam podnieść się ze stołka i podejść do niej, ale Aleksa pokręciła głową. – Jesteś wykończona. Usiądź przy kominku i obserwuj mnie, ale nic nie rób, chyba że zobaczysz, że to mnie pokonuje. Księga wciąż spokojnie leżała na stercie szczątków kamiennego stołu, oświetlona blaskiem lampy, niewinna. Aleksa pożyczyła od jednego z gwardzistów rękawice i podniosła ją. Położyła ją na kominku i wezwała ogień. – Polzhyt, polzhyt mollin, polzhyt talo – zaczęła rzucać długie zaklęcie i wystygły popiół na kominku buchnął płomieniem jak palenisko w jej kuźni. Ogień lizał stronice, lecz księga tylko się otworzyła, jej kartki falowały, trzaskając jak flagi łopoczące na wietrze, a oświetlone płomieniami obrazki bestii próbowały przykuć wzrok.
– Cofnąć się! – powiedziała ostro Aleksa do gwardzistów, bo niektórzy z nich już chcieli podejść bliżej i zauroczeni patrzyli z zaciekawieniem. Zaświeciła im w oczy blaskiem płomieni odbitym od klingi sztyletu, a wtedy zamrugali i gwałtownie się cofnęli, bladzi i przestraszeni. Aleksa obserwowała ich czujnie, dopóki nie odeszli pod ściany, a potem odwróciła się, nie przestając rzucać zaklęcie ognia, raz po raz, i szeroko rozłożonymi rękami utrzymując go na kominku. Księga jednak wciąż tylko syczała i trzeszczała w płomieniach jak świeżo ścięte mokre drewno, które nie chce się zająć. W sali rozszedł się rześki zapach wiosennych liści. Widziałam żyły nabrzmiewające na szyi Aleksy, jej napiętą twarz. Starała się patrzeć na kominek, lecz jej wzrok wciąż mimowolnie wędrował ku stronicom księgi. Za każdym razem naciskała kciukiem ostrze swego sztyletu. Krew kapała na podłogę i Aleksa odrywała oczy od tomu. Jej głos stawał się ochrypły. Rój pomarańczowych iskier wylądował na dywanie, gdzie zgasły, dymiąc. Nie wstając z taboretu, popatrzyłam na nie i powoli zaczęłam nucić starą piosnkę o iskierce w popielniku: – Była sobie raz królewna, pokochała grajka; król wyprawił im wesele i skończona bajka! Była sobie Baba Jaga, miała domek z masła, a w tym domku same dziwy – psyk! – iskierka zgasła. Zgasła wraz z tą opowieścią. Cicho zanuciłam to ponownie, powiedziałam: „Kikra, kikra” i zaśpiewałam piosnkę jeszcze raz. Strzelające skry zaczęły padać jak deszcz na kartki księgi, a każda pozostawiała maleńką zwęgloną plamkę, zanim zgasła. Padały jasnym deszczem, a gdy ten zmienił się w ulewę, z księgi uniosły się smużki dymu. Aleksa zaczęła mówić wolniej i umilkła. Księga wreszcie zajęła się płomieniem. Jej kartki zwijały się na brzegach jak konające zwierzątka, a z kominka płynął zapach palącej się żywicy, który przypominał woń palonego cukru. Kasia delikatnie wzięła mnie za rękę i cofnęłyśmy się od ognia, który powoli pożerał księgę, jak ktoś zmuszający się do zjedzenia czerstwego chleba. – Jak ten bestiariusz dostał się w twoje ręce? – ryknął na mnie jeden z ministrów, a kilku innych mu zawtórowało. – Dlaczego król się tam znalazł? Sala narad była pełna szlachciców krzyczących na mnie, na Aleksę, na siebie wzajemnie, przestraszonych i żądających odpowiedzi, których nie było. Połowa z nich wciąż podejrzewała mnie o zastawienie pułapki na króla i mówiła o wrzuceniu mnie do lochu; inni uznali bez jakichkolwiek dowodów, że roztrzęsiony Jakub jest rusjańskim agentem, który zwabił króla do biblioteki i namówił ojca Ballo do czytania księgi. Biedak zaczął szlochać i zaprzeczać, ale ja nie miałam siły znów się bronić. Zamiast tego usta same mi się rozciągnęły w mimowolnym ziewnięciu, co jeszcze bardziej ich rozgniewało. Nie zamierzałam okazywać im lekceważenia, po prostu nie mogłam się powstrzymać. Nie mogłam swobodnie oddychać. Nie mogłam myśleć. Dłonie wciąż mnie piekły od błyskawicy i nieustannie czułam zapach płonącego papieru. Wszystko to wydawało mi się jeszcze nierealne. Śmierć króla, śmierć ojca Ballo. Widziałam ich zaledwie przed godziną, kiedy cali i zdrowi wychodzili z sali
konferencyjnej. Pamiętałam tamten moment aż nazbyt wyraziście: zmarszczkę na czole ojca Ballo, niebieskie buty króla. W bibliotece Aleksa rzuciła zaklęcie oczyszczające na zwłoki króla, a potem księża zanieśli ciało do katedry, żeby nad nim czuwać, pospiesznie zawinąwszy je w całun. Te buty wystawały spod materiału. Magnaci wciąż na mnie krzyczeli. Nie poprawiało sytuacji to, że naprawdę czułam się winna. Wiedziałam, że coś jest nie tak. Gdybym tylko zareagowała szybciej, gdybym spaliła tę księgę od razu po jej znalezieniu. Skryłam twarz w piekących dłoniach. Marek jednak stanął przy mnie i uciszył szlachtę głośnym okrzykiem popartym autorytetem zakrwawionej włóczni, którą wciąż trzymał. Z trzaskiem rzucił ją na stół przed radą. – Ona unicestwiła bestię, która mogła zabić Solię i jeszcze kilkunastu innych ludzi – oświadczył. – Nie mamy czasu na takie idiotyzmy. Za trzy dni ruszamy za Rydwę! – Nigdzie nie ruszymy bez rozkazu króla! – odważył się odkrzyknąć jeden z ministrów. Na szczęście dla niego znajdował się po drugiej stronie stołu, ale i tak się skulił, gdy Marek nachylił się nad stołem, zaciskając pięść w żelaznej rękawicy i płonąc słusznym gniewem. – On ma rację – rzuciła ostro Aleksa, uniesioną dłonią powstrzymując Marka i zmuszając do spojrzenia jej w twarz. – To nie jest odpowiednia chwila, żeby rozpoczynać wojnę. Połowa siedzących przy stole magnatów warczała na siebie nawzajem, obwiniając Rusję, mnie, a nawet biednego ojca Ballo. Tron u szczytu stołu stał pusty. Książę Zygmunt, następny król, siedział po jego prawej stronie. Mocno zaciskał splecione dłonie. Spoglądał na nie, nic nie mówiąc w tej wrzawie. Królowa siedziała po lewej. Nadal nosiła złoty diadem Ragostoka do czarnej sukni z gładkiej i lśniącej satyny. Mimochodem zauważyłam, że czyta jakiś list; obok niej stał zmieszany posłaniec z pustą sakwą. Zapewne właśnie wszedł do sali. Królowa wstała. – Panowie. – Wszyscy obrócili głowy, żeby na nią spojrzeć. Pokazała im list, niewielką złożoną kartkę papieru ze złamaną czerwoną pieczęcią. – Zauważono rusjańskie wojska zmierzające nad Rydwę; będą tam rano. Nikt się nie odezwał. – Musimy odłożyć na później naszą żałobę i gniew – powiedziała. Patrzyłam na nią ze zdziwieniem. Była uosobieniem królowej, dumna i wyniosła, z podniesioną głową, a jej głos dźwięcznie rozbrzmiewał w sali narad. – To nie jest odpowiednia chwila na to, aby Polnia okazywała słabość. – Obróciła się do następcy tronu; wpatrywał się w nią tak jak ja, zaskoczony i oniemiały, z ustami lekko rozchylonymi do słów, które uwięzły mu w gardle. – Zygmuncie, wysłali tylko cztery kompanie. Jeśli zbierzesz oddziały już stacjonujące za miastem i wyruszysz natychmiast, będziesz miał liczebną
przewagę. – To ja powinienem…! – zaczął Marek, usiłując protestować, ale królowa Hanna uciszyła go, podnosząc rękę. – Książę Marek zostanie w mieście i będzie go bronił na czele gwardii królewskiej oraz dodatkowych oddziałów, które tu przybędą – zwróciła się do dworu. – Będzie kierował się zaleceniami tej rady oraz, mam nadzieję, moimi. Bo z pewnością nic innego nie można teraz zrobić? Zygmunt wstał. – Zrobimy tak, jak proponuje królowa – powiedział. Rozczarowany Marek poczerwieniał, ale głośno odetchnął i niechętnie rzekł: – Bardzo dobrze. I nagle wyglądało na to, że wszystko się rozstrzygnęło. Ministrowie natychmiast zaczęli się rozchodzić do swoich spraw, zadowoleni z przywrócenia porządku. Nie było okazji do protestu lub zaproponowania innego postępowania; nie było szansy powstrzymania wojny. Wstałam. – Nie – odezwałam się. – Zaczekajcie. Nikt jednak nie słuchał. Sięgnęłam po resztki mojej mocy, żeby wzmocnić swój głos, żeby ich zawrócić. „Zaczekajcie” – próbowałam powiedzieć i sala wokół mnie nagle odpłynęła w ciemność. Ocknęłam się w moim pokoju i gwałtownie usiadłam na posłaniu. Wszystkie włosy stanęły mi dęba i paliło mnie w gardle. Kasia siedziała w nogach mojego łóżka, a Wierzba prostowała się z miną wyrażającą głęboką dezaprobatę, trzymając jakąś buteleczkę w ręku. Nie pamiętałam, jak tutaj wróciłam. Stropiona spojrzałam za okno; słońce przesunęło się na niebie. – Zemdlałaś w sali obrad – oznajmiła Kasia. – Nie mogłam cię ocucić. – Byłaś przemęczona – powiedziała Wierzba. – Nie, nie próbuj wstać. Lepiej zostań w łóżku i nie próbuj używać magii przez co najmniej tydzień. To naczynie, które trzeba napełniać, kiedy się opróżni, a nie studnia bez dna. – Ale królowa…! – zawołałam. – Bór… – Możesz zignorować moje rady, zużyć resztki twojej mocy i umrzeć, to twoja sprawa – rzekła obojętnie Wierzba. Nie wiem, jak Kasia namówiła ją, żeby przyszła mnie zbadać, ale jak można było sądzić po chłodnych spojrzeniach, które wymieniły, kiedy Wierzba przechodziła obok niej do drzwi, nie była to zbyt łagodna perswazja.
Przetarłam pięściami oczy i wyciągnęłam się na posłaniu. W brzuchu czułam rozgrzewające działanie eliksiru, który podała mi Wierzba, jakbym zjadła jakieś danie ze zbyt dużą ilością ostrej papryki. – Aleksa kazała mi sprowadzić do ciebie Wierzbę – wyjaśniła Kasia, wciąż pochylając się nade mną z niepokojem. – Powiedziała, że zamierza powstrzymać następcę tronu przed wyruszeniem na wojnę. Zebrałam siły i podniosłam się, łapiąc rękę Kasi. Mięśnie brzucha miałam słabe i obolałe. Nie mogłam jednak teraz leżeć w łóżku, bez względu na to, czy byłam w stanie użyć magii, czy nie. Na zamku nadal panowała ta przygnębiająca atmosfera, ta straszliwa presja Boru. On w jakiś sposób wciąż tu był. Jeszcze z nami nie skończył. – Musimy ją znaleźć. Gwardziści przed pokojami księcia byli w pełnej gotowości i najchętniej nie wpuściliby nas tam, ale głośno zawołałam Aleksę. Kiedy wychyliła głowę i powiedziała im kilka słów, pozwolili nam wejść do apartamentu, gdzie trwały gorączkowe przygotowania do podróży. Książę Zygmunt jeszcze nie miał na sobie zbroi, ale już nałożył nagolenniki i kolczugę i trzymał dłoń na ramieniu syna. Jego żona, księżna Małgorzata, stała przy nim z małą dziewczynką na rękach. Chłopiec miał miecz – prawdziwy ostry miecz, tylko mały, taki, który mógł utrzymać. Nie liczył jeszcze siedmiu lat. Byłam gotowa się założyć o sporą sumę, że nim minie dzień, utnie sobie palec – albo komuś innemu – ale trzymał go wprawnie jak żołnierz. Z zaniepokojoną miną podawał go ojcu. – Nie będę sprawiał kłopotów – obiecał. – Musisz zostać i opiekować się Marysią – rzekł książę, gładząc chłopczyka po głowie. Spojrzał na księżną; miała ponurą minę. Nie pocałował jej w usta, tylko w rękę. – Wrócę najszybciej jak będę mógł. – Po pogrzebie zamierzam zabrać dzieci do Gidny – oświadczyła księżna; niejasno pamiętałam, że to nazwa jej rodzinnego miasta, portu nad oceanem, który jej małżeństwo otwarło dla Polnii. – Morskie powietrze będzie dla nich zdrowe, a moi rodzice nie widzieli Marysi od jej chrzcin. Po słowach można by sądzić, że właśnie wpadła na ten pomysł, ale powiedziała to tak, jakby przygotowała je wcześniej. – Nie chcę jechać do Gidny! – zawołał chłopiec. – Tato…! – Dość, Staszku – rzekł książę. – Rób, co uważasz za najlepsze – oznajmił małżonce i zwrócił się do Aleksy. – Czy pobłogosławisz mój miecz? – Raczej nie – odparła ponuro. – Dlaczego bierzesz w tym udział? Po naszej wczorajszej rozmowie… – Wczoraj żył mój ojciec – powiedział książę Zygmunt. – Dziś nie żyje. Jak myślisz, kogo magnaci wybiorą na jego następcę, jeśli pozwolę Markowi wyruszyć na wojnę i pokonać rusjańską armię? – No to wyślij jakiegoś generała – podsunęła Aleksa bez przekonania. Zrozumiałam, że tak naprawdę
szukała w myślach innego rozwiązania. – Może barona Golszkina… – Nie mogę – odparł. – Jeśli nie pojadę na czele armii, zrobi to Marek. Myślisz, że jakiś generał, którego mógłbym wyznaczyć, byłby w stanie przyćmić bohatera Polnii? Cały kraj śpiewa o nim pieśni. – Tylko głupiec umieściłby na tronie Marka zamiast ciebie – zauważyła Aleksa. – Ludzie są głupi – rzekł Zygmunt. – Daj mi twoje błogosławieństwo i pilnuj moich dzieci. Patrzyłyśmy, jak odjeżdża. Dwoje małych dzieci klęczało na taborecie, zerkając nad parapetem, a ich matka stała za nimi, trzymając dłonie na ich główkach, złocistej i czarnej. Wyruszał z małym oddziałem eskorty i swoją świtą, a nad nimi powiewał biały sztandar z czerwonym orłem. Aleksa w milczeniu obserwowała to ze mną z drugiego okna, dopóki nie wyjechali z dziedzińca. Wtedy odwróciła się do mnie. – Za wszystko trzeba zapłacić – skomentowała ze smutkiem. – Tak – powiedziałam cicho. I nie sądziłam, że rachunki już zostały spłacone.
Rozdział 24
Teraz już nic nie mogłam zrobić, tylko spać. Aleksa powiedziała, żebym położyła się w tym pokoju, co zrobiłam, nie zważając na podejrzliwe spojrzenia księżnej. Zasnęłam na miękkim wełnianym kilimie przed kominkiem; był utkany w dziwny wzór jakby roztańczonych wielkich kropel deszczu, a może łez. Posadzka pod nim była twarda, lecz ja byłam zbyt zmęczona, żeby się tym przejmować. Przespałam cały wieczór oraz noc i obudziłam się wczesnym rankiem, wciąż zmęczona, ale z nieco trzeźwiejszą głową; oparzone błyskawicą dłonie już mnie nie piekły. Magia płynęła we mnie powoli, szemrząc jak woda na kamieniach. Kasia spała na dywaniku u stóp łóżka; przez szparę w zasłonach dostrzegłam księżną i przytuloną do niej dwójkę dzieci. Drzwi pilnowali dwaj senni gwardziści. Aleksa siedziała na fotelu przy kominku, trzymając na kolanach wygłodniały miecz i ostrząc go palcem. Czułam szept jej magii, gdy przesuwała opuszkiem kciuka nad klingą. Chociaż nie dotknęła ostrza, cienka strużka krwi pojawiła się na jej ciemnej skórze i uniósłszy się czerwoną mgiełką, zatonęła w mieczu. Fotel był ustawiony tak, że widziała z niego drzwi i okna, jakby pilnowała ich całą noc.
– Czego się obawiasz? – spytałam cicho. – Wszystkiego – odparła. – Skażenie złem w pałacu… Król nie żyje, Ballo także, następca tronu został wywabiony na pole bitwy, gdzie wszystko może się zdarzyć. Najwyższy czas, żeby zachowywać ostrożność. Przez kilka nocy mogę obejść się bez snu. Lepiej się czujesz? – Skinęłam głową. – To dobrze. Posłuchaj, musimy wyplenić zarazę z pałacu, i to szybko. Nie wierzę, że położyliśmy jej kres, kiedy zniszczyliśmy tę księgę. Usiadłam i objęłam rękami kolana. – Sarkan uważa, że to mogła jednak zrobić królowa. Myśli, że mogła zostać… zmuszona torturami do współpracy, bez zarażenia złem. Zastanawiałam się, czy miał rację. Może królowa jakoś przemyciła tu jeden złocisty owoc zabrany z Boru i teraz w jakimś ciemnym zakątku pałacowego ogrodu srebrzyste drzewko wyrosło z ziemi, szerząc wokół zepsucie. Trudno mi było sobie wyobrazić, że królowa mogła do tego stopnia zapomnieć o tym, kim była, że sprowadziła tu Bór, zwracając się przeciwko rodzinie i królestwu. Aleksa jednak podjęła. – Może Bór nie musiał jej długo torturować, żeby pomogła mu zabić męża, który zostawił ją tam na dwadzieścia lat. I być może starszego syna również – dodała, kiedy wzdrygnęłam się na znak sprzeciwu. – Zauważyłam, że to Marka powstrzymała od wyruszenia na front. W każdym razie można śmiało powiedzieć, że królowa jest w centrum ostatnich wydarzeń. Czy możesz rzucić na nią to twoje zaklęcie Przywołania? Nie odpowiedziałam. Pamiętałam, jak w sali tronowej zastanawiałam się nad rzuceniem tego zaklęcia na królową. Zamiast tego postanowiłam pokazać dworowi iluzję, teatralne przedstawienie, żeby uzyskać ułaskawienie Kasi. Może to mimo wszystko był błąd. – Nie sądzę, żebym mogła zrobić to sama – powiedziałam. Czułam, że Przywołania tak naprawdę nie należy rzucać w pojedynkę, tak jakby prawda nie miała znaczenia, jeśli nie można się nią z nikim podzielić. Możesz przez wieczność na próżno wykrzykiwać słowa prawdy w powietrze, jeśli nikt nie przyjdzie cię wysłuchać. Aleksa pokręciła głową. – Ja nie mogę ci pomóc. Nie zostawię księżnej i jej dzieci bez ochrony, dopóki nie będą bezpieczne w Gidnie. – Solia mógłby mi pomóc – powiedziałam niechętnie. Nie miałam najmniejszej ochoty rzucać z nim zaklęcia i dawać mu więcej powodów do nieustannych prób wykorzystania mojej magii, ale może jego moc nadałaby większą siłę zaklęciu. – Solia. – Aleksa z dezaprobatą wymówiła jego imię. – No cóż, jest głupi, ale inteligentny. Możesz
spróbować go namówić. Jeśli nie zechce, idź do Ragostoka. Nie jest tak silny jak Solia, ale może sobie poradzi. – A zechce mi pomóc? – spytałam z powątpiewaniem, pamiętając o diademie na głowie królowej. Ponadto Ragostok niezbyt mnie lubił. – Zrobi to, jeśli mu każę – powiedziała Aleksa. – To mój prawnuk. Jeśli będzie się opierał, powiedz, żeby przyszedł do mnie. Tak, wiem, że to osioł – dodała, źle zrozumiawszy moje spojrzenie, i westchnęła. – Jest jedynym moim potomkiem wykazującym jakieś magiczne zdolności, przynajmniej w Polnii. – Pokręciła głową. – Przeszły na dzieci i wnuki mojej ulubionej wnuczki, ale ona wyszła za mieszkańca Wenecji i wyjechała z nim na południe. Ściągnięcie tu któregoś zajęłoby ponad miesiąc. – Masz jeszcze inną rodzinę oprócz nich? – spytałam nieśmiało. – Och, mam… chyba sześćdziesięciu siedmiu praprawnuków? – odezwała się po chwili namysłu. – Może już więcej, bo powoli rozchodzą się po świecie. Kilkoro z nich posłusznie przysyła mi świąteczne życzenia. Większość nie pamięta, że jest moimi potomkami, o ile kiedykolwiek to wiedzieli. Mają skórę koloru kawy z mlekiem, ale to tylko chroni ich przed słońcem, a mój mąż nie żyje od stu czterdziestu lat. Powiedziała to spokojnie, jakby to nie miało już znaczenia – i może tak było. – I to wszystko? – powiedziałam. Słuchałam tego ze smutkiem. Praprawnuki, połowa z nich nie wiadomo gdzie, a reszta tak daleko, że Aleksa mogła tylko wzdychać nad Ragostokiem z jedynie lekką irytacją. Nie wydawali się na tyle jej bliscy, żeby wiązać ją z tym światem. – Od początku nie miałam żadnych krewnych. Moja matka była niewolnicą z Namibu, ale umarła przy porodzie, więc jej nie znałam. Jakiś baron z południa kupił ją od mondriańskiego handlarza, żeby podarować swojej żonie. Byli dla mnie dość mili, nawet zanim objawiły się moje zdolności, lecz to była uprzejmość panów, nie byli moją rodziną. – Wzruszyła ramionami. – Od czasu do czasu miewam kochanków, przeważnie żołnierzy. Kiedy jednak osiągniesz pewien wiek, oni zaczynają przypominać kwiaty – już wstawiając je do wazonu, wiesz, że zwiędną. Nie zdołałam się powstrzymać. – Zatem po co… po co w ogóle tu jesteś? Dlaczego przejmujesz się Polnią lub… lub czymkolwiek?
– Bo jeszcze nie umarłam – odparła urażona Aleksa. – I zawsze lubiłam solidną robotę. Polnia miała wielu dobrych władców. Służyli ludowi, budowali biblioteki i drogi, stworzyli uniwersytet i umieli na tyle dobrze wojować, że nie pozwolili, by nieprzyjaciel podbił kraj i wszystko zniszczył. Byli użytecznymi narzędziami. Może odeszłabym stąd, gdyby stali się źli i niegodziwi. Z pewnością nie dałabym ludziom mieczy, żeby ruszyli za tym przeklętym zapaleńcem Markiem na kolejne wojny dla chwały. Zygmunt jednak jest rozsądnym człowiekiem, dobrym dla swojej żony. Chętnie pomogę mu bronić twierdzy. Zauważyła moją przygnębioną minę i z szorstką uprzejmością dodała: – Nauczysz się nie przeżywać tego tak bardzo, dziecko, albo kochać inne rzeczy. Tak jak biedny Ballo – powiedziała z lekkim smutkiem, nie na tyle głębokim, żeby można nazwać go żalem. – Przez czterdzieści lat mieszkał w klasztorze i przepisywał rękopisy, zanim ktoś zauważył, że wcale się nie starzeje. Myślę, że zawsze był zdziwiony swymi magicznymi zdolnościami. Znów zajęła się ostrzeniem, a ja wyszłam z komnaty, obolała i bardziej nieszczęśliwa niż przed tą rozmową. Myślałam o moich braciach, którzy się zestarzeją, o moim małym bratanku Danuszku z marsową miną przynoszącym mi piłkę; jego twarz z biegiem lat stanie się twarzą starca, zmęczoną i pomarszczoną. Wszyscy, których znam, umrą, zostaną tylko ich dzieci, które będę mogła kochać. Jednak lepsze to, niż gdyby nikt nie został. Byłoby lepiej, gdyby te dzieci mogły bezpiecznie biegać po lesie. Skoro mam tę moc, skoro mi ją dano, mogę być ich tarczą – mojej rodziny, Kasi, tych dwojga dzieci śpiących na łóżku i ludzi śpiących w cieniu Boru. Tak sobie mówiłam i próbowałam uwierzyć, że to wystarczy, ale ta myśl wydała mi się przykra i gorzka, gdy tak stałam sama w mrocznym korytarzu. Służące właśnie zaczynały dzień pracy, bezszelestnie wchodziły do komnat i rozpalały ogień na kominkach, tak samo jak poprzedniego dnia, chociaż król już nie żył. Życie toczyło się dalej. – Nie musisz podkładać do ognia, Elżbieto. Bądź grzeczną dziewczynką i przynieś nam tylko gorącą herbatę i śniadanie – powiedział Solia, kiedy otworzyłam drzwi. Ogień na dużym kamiennym kominku już się palił i pożerał dwie świeżo podłożone kłody. Nie dla niego klitka z widokiem na gargulca. Miał dwa pokoje, każdy trzy razy większy od tego, w którym mnie upchnęli. Posadzkę zakrywała warstwa białych kilimów, miękkich i grubych; musiał używać magii, żeby pozostały tak białe. Przez otwarte drzwi do drugiego pokoju było widać niezaścielone łóżko ze skotłowaną pościelą. Na jego szerokim drewnianym podnóżu był wyrzeźbiony sokół z rozpostartymi skrzydłami i okiem z jakiegoś wypolerowanego złocistego kamienia z czarną wąską źrenicą. Na środku pierwszego pokoju stał okrągły stół, przy którym Marek towarzyszył Solii, nadąsany i wygodnie wyciągnięty w fotelu, w szlafroku i obszytej futrem koszuli wyłożonej na spodnie. W srebrnym stojaku na stole było osadzone wysokie owalne lustro długości mojej ręki. Po chwili uświadomiłam sobie, że nie patrzę na nie pod jakimś dziwnym kątem ukazującym mi zasłony łóżka; obraz w tym lustrze nie był odbiciem. Było to jakby okno do namiotu, którego środkowy maszt
podtrzymywał boczne ściany, a przez trójkątny otwór wejścia widać było zielone pole. Solia uważnie patrzył w to lustro, trzymając dłoń na jego ramie. Jego oczy były jak dwie czarne studnie, które pochłaniały wszystko, a Marek obserwował jego twarz. Żaden z nich mnie nie zauważył, dopóki nie stanęłam tuż przy nich, a nawet wtedy Marek ledwie na mnie zerknął. – Gdzie byłaś? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, dorzucił: – Przestań znikać, bo będę musiał nałożyć ci dzwonek. Rusja musi mieć tu na zamku szpiega, i to pewnie nie jednego, skoro wiedzą, że ruszamy nad Rydwę. Od tej pory bądź przy mnie. – Spałam – odparłam oschle, zanim przypomniałam sobie, że wczoraj stracił ojca, i poczułam odrobinę współczucia. Nie wyglądał jednak na pogrążonego w żałobie. Zapewne stosunki między królem i księciem różnią się od tych między ojcem a synem, a ponadto nie wybaczył ojcu, że pozwolił królowej wpaść w sidła Boru. Pomimo to spodziewałam się, że będzie miał choć trochę zaczerwienione oczy – z niewyspania, jeśli nie od płaczu. – No tak, bo co innego jest do roboty? – rzekł kwaśno i znów gniewnie spojrzał w lustro. – Gdzie, do diabła, oni się podziali? – Teraz już są w polu – z roztargnieniem odparł Solia, nie odrywając oczu od obrazu. – Tam, gdzie powinienem być ja, gdyby Zygmunt nie był takim cwanym lizusem – rzekł Marek. – Chciałeś powiedzieć: kompletnym idiotą, którym nie jest – zauważył Solia. – Nie mógł pozwolić ci odnieść zwycięstwa, bo równie dobrze mógłby od razu oddać ci koronę. Zapewniam cię, że on wie, że mamy już połowę głosów magnatów. – I co z tego? Jeśli nie potrafi poradzić sobie ze szlachtą, to nie zasługuje na koronę – warknął Marek, zakładając ręce na piersi. – Gdybym tylko tam był… Znów tęsknie spojrzał na puste lustro, a ja patrzyłam na nich obu z rosnącym oburzeniem. Zatem obawy Zygmunta, że magnaci oddadzą tron Markowi, nie były bezpodstawne; Marek wręcz próbował na nim zasiąść. Nagle zrozumiałam, dlaczego księżna patrzyła na mnie koso – myślała, że jestem sojuszniczką Marka. Przełknęłam dziesięć ostrych uwag, jakie cisnęły mi się na usta, i tylko krótko powiedziałam do Solii: – Potrzebuję twojej pomocy. To w końcu skłoniło go do spojrzenia na mnie tymi czarnymi jak otchłań oczami i uniesienia brwi. – Jestem równie rad z tego, że mogę ci pomóc, moja droga, jak z tego, że słyszę, jak to mówisz. – Chcę, żebyś rzucił ze mną zaklęcie – oznajmiłam. – Musimy zastosować Przywołanie na królowej. Zamilkł, już nie tak zadowolony, a Marek odwrócił się i posłał mi groźne spojrzenie.
– Co ci znów przyszło do głowy? – Coś jest nie tak! – zawołałam. – Nie możesz udawać, że tego nie widzisz. Od kiedy wróciliśmy, jedna katastrofa następuje po drugiej. Król, ojciec Ballo, wojna z Rusją – to wszystko jest dziełem Boru. Przywołanie wykaże… – Co? – warknął Marek, wstając. – Co twoim zdaniem wykaże? Pochylił się nade mną, a ja twardo popatrzyłam w oczy. – Prawdę! – powiedziałam. – Trzy dni temu wypuściliśmy ją z wieży, a już król nie żyje, po pałacu biegają potwory, a Polnia rozpoczyna wojnę. Coś przeoczyliśmy. – Zwróciłam się do Solii: – Pomożesz mi? Solia spoglądał na Marka i na mnie, usilnie coś rozważając. W końcu odezwał się łagodnie. – Królowa została ułaskawiona, Agnieszko. Nie możemy tak po prostu rzucać na nią czaru bez powodu, tylko dlatego, że się niepokoisz. – Chyba widzisz, że coś jest nie w porządku! – powiedziałam gniewnie. – Coś było nie w porządku – protekcjonalnie i z zadowoleniem rzekł Solia; z przyjemnością bym nim potrząsnęła. Za późno pożałowałam, że się z nim nie zaprzyjaźniłam. Nie mogłam go skusić. Teraz już doskonale wiedział, że nie będę się z nim regularnie dzieliła moją magią, nawet jeśli gotowa byłam to czasem znieść z jakiegoś ważnego powodu. – I to bardzo – ciągnął. – Przez tę paskudną księgę, którą znalazłaś. Została zniszczona i nie ma powodu doszukiwać się jakichś mrocznych przyczyn, skoro już je znamy. – A ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuje Polnia, są kolejne ponure plotki – nieco spokojniej rzekł Marek, który odprężył się, słuchając Solii i akceptując to niebezpiecznie wygodne wyjaśnienie. Opadł z powrotem na krzesło i znów położył nogi na stole. – O mojej matce czy o tobie, nieważne. Wszyscy magnaci zostali wezwani na pogrzeb, a kiedy się zbiorą, ogłoszę nasze zaręczyny. – Co takiego? – zdziwiłam się. Powiedział to tak, jakby przekazywał mi jakąś umiarkowanie interesującą wiadomość, która niespecjalnie mnie dotyczy. – Zasłużyłaś sobie na to, zabijając potwora, a ponadto pospólstwo uwielbia takie wydarzenia. Nie rób zamieszania – dodał, nawet na mnie nie patrząc. – Polnia jest w niebezpieczeństwie i potrzebuję cię u mojego boku. Stałam oniemiała z gniewu, ale oni w ogóle przestali zwracać na mnie uwagę. W lustrze ktoś wchodził do namiotu. Jakiś mężczyzna w mundurze z rzędem medali ciężko opadł na krzesło.
Wydawało się, że upływ lat rozciągnął całą jego twarz; miał obwisłe policzki i wąsy, worki pod oczami i opadłe kąciki ust, a spływające strużki potu pozostawiły bruzdy w pokrywającym ją kurzu. – Sawienia! – zawołał Marek, nachylając się do lustra i wbijając w nie wzrok. – Co się dzieje? Czy Rusjanie zdążyli ufortyfikować pozycje? – Nie – odparł stary generał, ze znużeniem ocierając ręką czoło. – Nie umacniali przepraw. Zastawili zasadzkę na Długim Moście. – Głupio zrobili – orzekł Marek. – Nie zdołają utrzymać nieumocnionych przepraw dłużej niż parę dni. Przez noc ściągnie tu dwa tysiące żołnierzy z zaciągu i jeśli wyruszę z nimi natychmiast… – Pokonaliśmy ich o świcie – rzekł Sawienia. – Wszyscy zginęli. Sześć tysięcy. Marek zamilkł, wyraźnie zaskoczony; tego się nie spodziewał. Wymienił spojrzenia z Solią, lekko marszcząc brwi, jakby nie podobało mu się to, co usłyszał. – Ilu straciliśmy? – zapytał. – Cztery tysiące i zbyt wiele koni. Pokonaliśmy ich – powtórzył Sawienia łamiącym się głosem, wyraźnie załamany. Nie wszystkie bruzdy na jego twarzy były śladami potu. – Marek, wybacz mi. Twój brat… nie żyje. Zabili go w pierwszym starciu, kiedy pojechał obejrzeć przeprawę. Cofnęłam się od stołu, jakbym mogła uciec od tych słów. Ten chłopczyk na górze, który unosząc twarz, podał swój miecz ze słowami: „Nie będę sprawiał kłopotów”. Wspomnienie to przeszyło mnie jak nożem. Marek zamilkł. Jego twarz wyrażała głównie zaskoczenie. Solia jeszcze przez chwilę rozmawiał z generałem. Nie mogłam znieść tego, że są tacy spokojni. W końcu Solia wyciągnął rękę i zakrył zwierciadło kawałkiem grubej tkaniny. Odwrócił się i spojrzał na Marka. Ten dochodził już do siebie. – Na Boga – odezwał się wreszcie. – Wolałbym jej nie mieć, niż zdobyć w taki sposób. – Solia tylko skinął głową, obserwując go z błyskiem w oku. – Nie mam jednak wyboru. – Nie – cicho przyznał Solia. – Dobrze, że magnaci są już w drodze; natychmiast przeprowadzimy głosowanie. Czułam w ustach słony smak łez. Płakałam, nie zdając sobie z tego sprawy. Cofnęłam się jeszcze dalej. Chwyciłam rzeźbioną klamkę w kształcie głowy sokoła i poczułam w dłoni jej wgłębienia oraz wypukłości. Przekręciłam ją, wymknęłam się na korytarz i cicho zamknęłam za sobą drzwi. Stałam na korytarzu roztrzęsiona. Aleksa miała rację. Jedna pułapka po drugiej, dawno ukryte pod dywanem zeschłych liści, w końcu się zatrzaskiwały. Maleńkie kiełki spychały z drogi zasłaniające je gałęzie. Jedna pułapka po drugiej.
Ledwie to pomyślałam, już zaczęłam biec. Gnałam, łomocząc butami o kamienie, mijając zaskoczoną służbę, w jasno świecącym za oknami porannym słońcu. Zanim dotarłam do apartamentów następcy tronu, byłam mocno zdyszana. Drzwi były zamknięte, ale niestrzeżone. Rzadka szara mgiełka sączyła się spod nich na korytarz. Gwałtownie otworzyłam drzwi, szarpnąwszy gorącą klamkę. Zasłony łoża stały w płomieniach, a dywan był osmalony. Martwi gwardziści leżeli skuleni na podłodze. Dziesięciu milczących mężczyzn otaczało Aleksę. Była okropnie poparzona; połowa jej zbroi wtopiła się w ciało, ale ona jakimś cudem wciąż walczyła. Za jej plecami leżała martwa księżna, własnym ciałem zasłaniając drzwi do garderoby. Kasia stała nad nią w porozcinanym odzieniu, ale nawet niedraśnięta. Trzymała wyszczerbiony miecz i dzielnie odpierała nim ataki dwóch napastników, którzy próbowali wedrzeć się do garderoby. Aleksa powstrzymywała resztę dwoma długimi sztyletami, które ze świstem cięły powietrze, pozostawiając za sobą ogniste smugi. Siekała ich niemal na plasterki i podłoga była śliska od krwi, ale napastnicy nie zamierzali się wycofać. Nosili rusjańskie mundury, lecz oczy mieli zielone i nieruchome. W komnacie unosił się zapach świeżo rozłupanej brzozowej kłody. Chciałam wrzeszczeć i szlochać. Chciałam machnąć ręką i zatrzeć ten okropny widok. – Hulvad – powiedziałam, wypychając magię wyciągniętymi rękoma. – Hulvad – powtórzyłam, przypomniawszy sobie, jak Aleksa wyciągnęła nikły opar zepsucia z praktykanta ojca Ballo. Smugi czarnego dymu trysnęły z napastników, z każdej rany ciętej czy kłutej. Ten dym uleciał przez otwarte okno w słoneczny blask i nagle znów byli tylko ludźmi, zbyt ciężko rannymi, żeby żyć. Jeden po drugim osunęli się na podłogę. Gdy jej przeciwnicy padli. Aleksa odwróciła się i rzuciła sztyletami w tych dwóch, którzy usiłowali zabić Kasię. Ostrza głęboko wbiły się w ich plecy i nowe chmury tego paskudnego dymu trysnęły z ran. Upadli obaj. W komnacie nagle zrobiło się bardzo cicho. Zaskrzypiały zawiasy drzwi garderoby. Podskoczyłam, słysząc ten dźwięk. Drzwi uchyliły się i Kasia pospiesznie odwróciła się do nich. Staszek próbował zajrzeć do sypialni. Miał przestraszoną minę, lecz w rączce ściskał miecz. – Nie patrz – powiedziała Kasia. Wyjęła z garderoby długi płaszcz z grubego czerwonego aksamitu. Zakryła nim główki dzieci i wzięła je na ręce. – Nie patrzcie – dodała i przytuliła je. – Mama – odezwała się dziewczynka. – Bądź cicho – powiedział do niej chłopczyk drżącym głosem. Zakryłam usta dłonią, tłumiąc szloch. Aleksa oddychała ciężko i z trudem; na jej ustach pękały pęcherzyki krwi. Osunęła się na łoże. Chwiejnie podeszłam, żeby jej pomóc, ale powstrzymała mnie. Skinęła dłonią, mówiąc: „Hatol”, i wyczarowała ten śmiercionośny miecz. Podała mi go rękojeścią naprzód.
– Cokolwiek jest w tym Borze – przemówiła ochrypłym szeptem, straciwszy głos w ogniu. – Znajdź to i zabij. Zanim będzie za późno. Wzięłam miecz i trzymałam go niezgrabnie. Zaledwie Aleksa mi go oddała, osunęła się na podłogę. Uklękłam przy niej. – Musimy sprowadzić Wierzbę – powiedziałam. Nieznacznie pokręciła głową. – Ruszaj. Zabierz stąd dzieci – poleciła. – W zamku nie są bezpieczne. Ruszaj. Oparła się głową o łóżko, zamykając oczy. Jej klatka piersiowa ledwie się unosiła i opadała w płytkim oddechu. Wstałam, drżąc. Wiedziałam, że ma rację. Czułam to. Król, następca tronu, a teraz księżna. Bór chciał zabić ich wszystkich, tych dobrych władców Aleksy, a także wymordować czarodziejów Polnii. Spojrzałam na martwych żołnierzy w rusjańskich mundurach. Marek znów będzie obwiniał Rusję i właśnie o to chodziło. Włoży koronę i pomaszeruje na wschód, a kiedy osłabi naszą armię, zarzynając tylu Rusjan, ilu zdoła, Bór pochłonie i jego, niszcząc kraj i unicestwiając królewski ród. Znów byłam w Borze, pod gałęziami, i czułam obserwującą mnie nienawistnie istotę. Chwilowa cisza w komnacie była tylko jej przerwą na nabranie tchu. Kamienne mury i słoneczny blask nie miały znaczenia. Bór spoglądał na nas. Bór tu był.
Rozdział 25
Owinęłyśmy się poszarpanymi płaszczami zdjętymi z zabitych gwardzistów i uciekłyśmy, rąbkami szat rozmazując strumienie krwi na podłodze. Wepchnęłam miecz Aleksy z powrotem do jego dziwnej przechowalni, zaklęciem hatol otworzywszy rodzaj kieszeni w przestrzeni. Kasia niosła dziewczynkę, a ja trzymałam Staszka za rączkę. Zeszliśmy po schodach wieży, mijając podest, gdzie dwaj mężczyźni stojący na korytarzu spojrzeli na nas ze zdziwieniem. Pospiesznie zbiegliśmy niżej i dotarliśmy do wąskiego korytarza dla służby, który prowadził do kuchni. Staszek próbował mi się wyrwać. – Chcę do taty! – powiedział drżącym głosem. – Chcę do wujka Marka! Dokąd idziemy? Nie wiedziałam. Chciałam tylko uciec; wiedziałam, że musimy się stąd wydostać. Bór rozsiał tu zbyt wiele nasion; wszędzie wokół leżały spokojnie w ziemi, a teraz miały wydać owoce. Nigdzie na
zamku nie było bezpiecznie, skoro został skażony tym złem. Księżna zamierzała zabrać dzieci do rodziców, do Gidny nad północnym morzem. „Ocean jest odporny na zepsucie”, powiedziała Aleksa. W Gidnie jednak też rosły drzewa, a Bór będzie ścigał te dzieci nawet tam. – Do wieży – odparłam. Nie zamierzałam tego powiedzieć. Te słowa same wyrwały się z moich ust, tak jak ten okrzyk z ust Staszka. Pragnęłam ciszy biblioteki Sarkana, słabego zapachu przypraw i siarki w jego laboratorium, tych zacisznych wąskich korytarzy, prostoty i pustki. Wysokiej wieży stojącej samotnie na tle gór. Bór nie miał tam dostępu. – Schronimy się w wieży Smoka. Niektórzy słudzy przystawali, gapiąc się na nas. Usłyszałam czyjeś kroki za naszymi plecami. – Hej, wy! – usłyszałam władczy głos. – Trzymajcie się mnie – oznajmiłam. Oparłam dłoń o mur i wyszeptałam zaklęcie, które nas przezeń przeniosło prosto do kuchennych ogrodów, gdzie zaskoczony ogrodnik klęczał na grządce. Przebiegłam między rzędami fasoli, a Staszek, któremu udzielił się nasz przestrach, z szeroko otwartymi oczami biegł obok mnie, przed Kasią. Dotarliśmy do zewnętrznego muru, grubego i ceglanego. Przeniosłam nas i przez ten. Za nami zamkowe dzwony zaczęły bić na alarm, gdy wzbijając fontanny ziemi, zbiegaliśmy po stromym zboczu na brzeg płynącego w dole Wandalu. Rzeka opływała zamek wartkim i głębokim nurtem, a potem podążała na wschód. Wysoko w górze krzyczał drapieżny ptak, sokół, który zataczał szerokie kręgi nad zamkiem. Czy to Solia nas obserwował? Urwałam wiązkę rosnących na brzegu trzcin, nie używając żadnego zaklęcia ani czaru, bo wszystkie wyleciały mi z głowy. Wyrwałam nitkę z mojego płaszcza i związałam nią oba końce trzciny. Rzuciłam tę wiązkę na wodę przy brzegu i użyłam czarów. Wiązka zmieniła się w długą i lekką łódkę, do której weszliśmy, zanim rzeka zabrała ją razem z nami, niosąc między sterczącymi głazami. Za nami słychać było krzyki gwardzistów pojawiających się wysoko na zewnętrznym murze zamku. – Padnij! – krzyknęła Kasia, popychając dzieci na dno łódki i zasłaniając je swoim ciałem. Żołnierze strzelali do nas z łuków. Jedna strzała przeszyła jej płaszcz i trafiła w plecy. Druga przeleciała obok mnie i utkwiła w burcie łodzi. Oderwałam pióra brzechwy i rzuciłam je w powietrze za nami. Przypomniały sobie, czym kiedyś były, i zmieniły się w stado fruwających i ćwierkających ptaków, które przez chwilę zasłaniały łódkę i nas. Złapałam burty łodzi i wypowiedziałam przyspieszające zaklęcie Jagi. Pomknęliśmy naprzód. Zamek i miasto rozmazaną smugą pozostały za nami w oddali, wyglądając jak zabawki. Sekundę później znikły za zakrętem rzeki. Po następnej dziób uderzył o brzeg. Moja łódź z trzciny rozsypała się pod nami i wpadliśmy do wody.
O mało nie utonęłam. Ciężar ubrania ściągał mnie na dno, w mętną toń, która ciemniała nade mną. Obok zobaczyłam wydęte powietrzem suknie Kasi. Wyrwałam się na powierzchnię, macając na oślep, i napotkałam wyciągniętą rączkę. Staszek naprowadził moją dłoń na korzeń drzewa. Chwyciłam go, kaszląc, i zdołałam stanąć na nogach w wodzie. – Agnisiu! – wołała Kasia, trzymając w ramionach Marysię. Wygramoliłyśmy się na bagnisty brzeg. Kasia zapadała się przy każdym kroku, zostawiając za sobą głębokie dziury, które powoli wypełniały się wodą. Opadłam na błotnistą murawę. Drżałam, gdyż magia chciała wyrwać się ze mnie i pierzchnąć na wszystkie strony. Wszystko działo się zbyt szybko. Moje serce wciąż galopowało, jak gdybyśmy nadal rozpaczliwie uciekali przed gradem strzał, a nie byli na tym cichym brzegu rzeki, gdzie owady śmigały nad pozostawionymi przez nas kręgami na wodzie, a błoto oblepiło moje suknie. Tak długo żyłam w zamku, otoczona przez ludzi i mury, że ten brzeg rzeki wydawał się niemal nierealny. Staszek siedział skulony obok mnie, ze zdumioną miną, a Marysia przysunęła się i przytuliła do niego. Objął ją ramieniem. Kasia usiadła przy nich. Ja chętnie położyłabym się i zasnęła na cały dzień albo tydzień. Marek jednak wiedział, dokąd się udamy. Solia będzie obserwował rzekę. Nie było czasu na odpoczynek. Z rzecznego błota ulepiłam dwa toporne muły i tchnęłam w nie trochę życia, a potem z gałązek wyczarowałam wóz. Nie podążaliśmy drogą nawet godzinę, gdy Kasia powiedziała ostrzegawczo: „Agnisiu”, oglądając się przez ramię. Pospiesznie wjechałam w kępę drzew rosnących w pobliżu traktu. Za nami unosiła się chmura pyłu. Trzymałam wodze, a ospałe muły stały posłusznie; wszyscy wstrzymaliśmy oddech. Chmura rosła niezwykle szybko. Zbliżała się i wkrótce oddział uzbrojonych w kusze i miecze jeźdźców w czerwonych płaszczach przemknął obok nas. Spod końskich kopyt tryskały skry magii, a ich stalowe podkowy dźwięczały jak dzwony na bitym trakcie. Dzieło rąk Aleksy teraz służyło Borowi. Zaczekałam, aż chmura znikła w oddali, po czym skierowałam wóz z powrotem na drogę. Kiedy wjechaliśmy do pierwszej osady, już znaleźliśmy rozwieszone ogłoszenia. Długie arkusze pergaminu z niezdarnie i pospiesznie narysowanymi naszymi twarzami, przybite do drzewa przed kościołem. Nie przewidziałam wszystkich konsekwencji tego, że staliśmy się ściganą zwierzyną. Ucieszyłam się na widok tej wsi, zamierzając zatrzymać się w niej i kupić żywność, bo żołądki ściskały się nam z głodu. Zamiast tego nakryliśmy głowy kapturami i pojechaliśmy dalej, nie porozmawiawszy z nikim. Moje dłonie, w których trzymałam lejce, trzęsły się przez cały czas, ale miałam szczęście. Był dzień targowy, a wioska była duża i znajdowała się w pobliżu stolicy, tak więc przybyło tam wielu obcych i nikt nie zwrócił na nas uwagi ani nie zażądał, żebyśmy pokazali twarze. Gdy tylko wyjechaliśmy spomiędzy zabudowań, popędzałam muły, aż wieś całkowicie znikła za nami. Jeszcze dwukrotnie musieliśmy zjechać z drogi, kryjąc się przed przejeżdżającymi oddziałami jeźdźców. Późnym wieczorem tego samego dnia zrobiliśmy to jeszcze raz, kiedy mijał nas królewski posłaniec w czerwonym płaszczu, gnający w kierunku Kralii, a podkowy jego rumaka krzesały jasne skry w półmroku. Nie zauważył nas, pilnując drogi, gdyż byliśmy tylko cieniami za żywopłotem. Kiedy się tam chowaliśmy, dostrzegłam za nami ciemny prostokąt otwartych drzwi opuszczonej chaty,
na wpół ukrytej w kępie drzew. Gdy Kasia przytrzymywała muły, ja splądrowałam zarośnięty ogród: garść późnych truskawek, trochę rzepy i cebuli, nieco fasoli. Większością tego nakarmiłyśmy dzieci, które zasnęły na wozie, gdy tylko wyjechaliśmy z powrotem na drogę. Przynajmniej nasze zrobione z gliny muły nie musiały jeść ani pić. Mogły ciągnąć wózek przez całą noc. Kasia usiadła obok mnie na koźle. Gwiazdy zabłysły na niebie, tak szerokim, ciemnym i odległym od wszystkich żywych istot. Noc była zimna, spokojna i aż za cicha; wóz nie skrzypiał, a muły nie parskały i nie prychały. – Nie próbowałaś wysłać wiadomości do ich ojca – zauważyła cicho Kasia. Spoglądałam przed siebie, na drogę. – On też nie żyje – powiedziałam. – Zginął w zasadzce zastawionej przez Rusjan. Kasia ostrożnie ujęła moją dłoń i trzymałyśmy się za ręce, gdy wóz jechał dalej. – Księżna zginęła na moich oczach – odezwała się po chwili Kasia. – Wepchnęła dzieci do garderoby, a potem zasłoniła drzwi własnym ciałem. Dźgali ją raz po raz, a ona wciąż stała przed tymi drzwiami. – Jej głos drżał. – Agnisiu, możesz mi zrobić miecz? Nie chciałam tego. Oczywiście rozsądek nakazywał dać jej broń, na wypadek gdyby nas dopadli. Nie bałam się o nią. Kasia byłaby stosunkowo bezpieczna, gdyż ostrza tylko tępiłyby się na jej ciele, a strzały łamałyby się, nawet jej nie drasnąwszy. Z mieczem jednak byłaby niebezpieczna i straszna. Nie potrzebowałaby tarczy ani zbroi, nie musiałaby nawet myśleć. Przeszłaby przez szeregi żołnierzy, kładąc ich pokotem powoli i metodycznie. Pomyślałam o mieczu Aleksy, tym dziwnym orężu żądnym zabijania; był zamknięty w tej magicznej kieszeni, ale wciąż czułam jego ciężar na barkach. Kasia byłaby jak ten miecz, niepokonana, ale nie tylko w jednym starciu. Nie chciałam, żeby robiła coś takiego. Nie chciałam, żeby potrzebowała miecza. Nic jednak nie mogłam na to poradzić. Wyjęłam zza pasa nóż, a ona dała mi swój. Oderwałam sprzączki z naszych pasków i butów, zapinki płaszczy, a z mijanego drzewa odłamałam kij i wszystko to zebrałam w fałdzie spódnicy. Gdy Kasia powoziła, ja nakazałam tym wszystkim przedmiotom, żeby były proste, ostre i mocne; zamruczałam im piosenkę o siedmiu rycerzach, a one rozbłysły i połączyły się na moim podołku w długą wygiętą klingę z jednym ostrzem, bardziej podobną do kuchennego noża, z jasnymi stalowymi bolcami do osadzenia drewnianej rękojeści. Kasia wzięła to i zważyła w dłoniach, a potem skinęła głową i schowała miecz pod siedzenie. Jechaliśmy tą drogą przez trzy dni i góry w oddali powoli rosły, dodając nam otuchy. Muły podążały w niezłym tempie, ale wciąż musieliśmy kryć się za żywopłotami, pagórkami lub opuszczonymi chatami przed przejeżdżającymi jeźdźcami. Z początku byłam tylko zadowolona z tego, że udaje nam się przed nimi chować, czując zbyt wielki strach i ulgę, żeby się nad tym zastanawiać. Kiedy jednak zerkałyśmy zza żywopłotu, obserwując kolejną chmurę kurzu znikającą w oddali, Kasia zauważyła: „Oni nieustannie jeżdżą” i przeszedł mnie zimny dreszcz, gdy uświadomiłam sobie, że zbyt wielu ich tutaj widzimy. Nie potrzeba było aż tylu, aby przekazać wiadomość o naszej ucieczce. Wykonywali jakieś inne zadanie.
Jeśli Marek kazał zablokować przełęcze, jeśli jego ludzie okrążyli wieżę, jeżeli zaatakowali Sarkana i wzięli go z zaskoczenia, gdy usiłował powstrzymać Bór przed pochłonięciem Zatoczka… Mogliśmy tylko jechać dalej, lecz widok gór już nas nie pocieszał. Nie wiedzieliśmy, co zastaniemy po ich drugiej stronie. Gdy droga zaczęła łagodnie piąć się na wzgórza, Kasia przez cały dzień jechała z dziećmi na wozie, trzymając dłoń na rękojeści ukrytego pod płaszczem miecza. Słońce wspięło się wysoko i jego ciepły złocisty blask oświetlał jej twarz. Wyglądała dziwnie i obco, nieludzko spokojna. Dotarliśmy na szczyt wzgórza, do ostatniego skrzyżowania dróg na Żółtych Moczarach, z małą studnią i poidłem. Na drodze nie było nikogo, chociaż po obu jej stronach widniały liczne ślady ludzi i koni. Nie miałam pojęcia, czy taki ruch był tutaj zwyczajną rzeczą, czy nie. Kasia nabrała wiadrem ze studni wody do picia i umycia zakurzonych twarzy, a potem zmieszałam trochę świeżego błota, żeby połatać muły, bo tu i ówdzie popękały po całodziennym marszu. Staszek w milczeniu podawał mi garście gliny zmieszanej z trawą. Powiedziałyśmy dzieciom, najdelikatniej jak mogłyśmy, o ich ojcu. Marysia nie rozumiała tego, ale się bała. Kilkakrotnie pytała o mamę. Teraz niemal przez cały czas trzymała się spódnicy Kasi, jak malutkie dziecko, i ani na moment nie spuszczała jej z oczu. Staszek rozumiał wszystko aż za dobrze. Przyjął wiadomość w milczeniu. – Czy wujek Marek próbuje nas zabić? – zapytał mnie później. – Nie jestem dzieckiem – dodał, patrząc mi w twarz, jakby musiał to wyjaśnić po tym, jak zadał mi to pytanie. – Nie – zdołałam wykrztusić przez ściśnięte gardło. – On tylko pozwala na to, by kierował nim Bór. Nie jestem pewna, czy Staszek mi uwierzył. Od tej pory był bardzo milczący. Cierpliwie znosił towarzystwo Marysi, która i jego nie odstępowała na krok, i pomagał nam, jeśli tylko mógł. Prawie jednak się nie odzywał. – Agnieszko – powiedział, kiedy skończyłam łatać tylną nogę drugiego muła i wstałam, żeby zmyć glinę z rąk. Powiodłam wzrokiem za jego spojrzeniem. Widzieliśmy stąd okolicę w promieniu wielu mil. Na zachodzie gęsta chmura kurzu zasłaniała drogę. Zdawała się poruszać, zbliżając się do nas. Kasia wzięła Marysię na ręce. Ja osłoniłam oczy dłonią, mrużąc je w słońcu. Zobaczyłam maszerujący tłum, tysiące ludzi. Z przodu sterczały rzędy długich pik trzymanych przez jeźdźców i łopotał biało-czerwony sztandar. Dostrzegłam na czele gniadosza i jadącą na nim postać w srebrzystej zbroi, a obok niego siwka z jeźdźcem w białym płaszczu… Świat przechylił się, zwęził, pomknął ku mnie. Z tłumu wyłoniła się twarz Sokoła, który patrzył wprost na mnie. Tak gwałtownie odskoczyłam, że upadłam. – Agnisiu? – zaniepokoiła się Kasia.
– Szybko – wysapałam, gramoląc się z ziemi i popychając Staszka na tył wozu. – Zobaczył mnie. Pojechałyśmy w góry. Próbowałam odgadnąć, jak daleko za nami są te wojska. Popędziłabym muły, gdyby to coś dało, ale już gnały, najszybciej jak mogły. Droga była usiana kamieniami, wąska i kręta, więc ich nogi szybko zaczęły pękać i się kruszyć. Nie było tu gliny, którą mogłabym je naprawić, nawet gdybym śmiała się zatrzymać. Nie odważyłam się użyć zaklęcia przyspieszającego, bo nie wiedziałam, co się znajduje za następnym zakrętem. A gdyby czekali tam zbrojni, a ja wpakowałabym nas prosto w ich ramiona, albo gorzej, strąciła naszą czwórkę do wąwozu? Muł po lewej nagle się potknął, wpadł na skałę i rozleciał się na kawałki. Drugi ciągnął nas jeszcze kawałek dalej, a potem rozsypał się w pół kroku. Wóz przechylił się do przodu, gwałtownie tracąc równowagę, i wszyscy czworo wylądowaliśmy na tyłkach w stercie gałęzi i suchej trawie. Znajdowaliśmy się już w głębi gór, gdzie drzewa były wątłe i karłowate, a po obu stronach krętej ścieżki wznosiły się wysokie szczyty. Nie widzieliśmy drogi za nami, więc nie mieliśmy pojęcia, jak blisko znajduje się wojsko. Zwykle przeprawa przez przełęcz zajmowała cały dzień. Kasia wzięła Marysię na ręce, a Staszek szedł sam. Dzielnie kroczył obok mnie i nie narzekał na szybkie tempo marszu, obolałe stopy czy ostre i rzadkie powietrze, którym trudno było oddychać. Przystanęliśmy, żeby złapać oddech przy sterczącej skale, z której ciurkał strumyczek wody, ledwie wystarczający, żebyśmy wypili po kilka łyków. Kiedy się prostowałam, podskoczyłam, usłyszawszy hałaśliwe krakanie tuż nad głową. Czarna wrona o błyszczących piórach gapiła się na mnie z gałęzi wątłego drzewka uczepionego ziemi między skałami. Znów zakrakała głośno. Gdy uciekaliśmy, towarzyszyła nam, przeskakując z gałęzi na głazy. Rzuciłam w nią kamieniem, próbując odgonić; tylko odskoczyła i znów zakrakała, głośno i triumfalnie. Nieco dalej dołączyły do niej dwie inne. Ścieżka zakosami wiodła na grań, po której obu stronach opadały zielone i strome zbocza. Biegliśmy dalej. Ścieżka gwałtownie opadała, gdyż jeden górski szczyt odsunął się od niej, tworząc zapierającą dech w piersi przepaść. Może już minęliśmy przełęcz. Nie mogłam się zatrzymać, żeby się nad tym zastanowić. Prawie ciągnęłam Staszka za rękę. Gdzieś za nami usłyszałam rżenie konia; jakby się pośliznął, gnając zbyt szybko po wąskiej górskiej ścieżce. Wrony wzbiły się w powietrze, zatoczyły krąg i odleciały popatrzeć; wszystkie oprócz tej jednej, która stale nam towarzyszyła, przeskakując z kamienia na kamień i nie odrywając od nas żółtych oczu. Powietrze było rzadkie; z trudem łapaliśmy oddech. Słońce zachodziło. – Stać! – krzyknął ktoś daleko za nami i wypuszczona strzała przeleciała nam nad głowami i zagrzechotała na skałach. Kasia przystanęła, a kiedy się z nią zrównałam, oddała mi Marysię i zajęła miejsce z tyłu. Staszek obejrzał się, posyłając mi przestraszone spojrzenie. – Nie zatrzymuj się! – przykazałam. – Nie zatrzymuj się, dopóki nie zobaczysz wieży!
Staszek potruchtał dalej i znikł mi z oczu za skalnym załomem. Przytuliłam Marysię do piersi, a ona mocno objęła rękami moją szyję, nogami zaś oplotła mnie w pasie. Pobiegłam dalej. Konie były tak blisko, że słyszeliśmy chrzęst kamieni pod ich kopytami. – Widzę wieżę! – zawołał przed nami Staszek. – Trzymaj się mocno – powiedziałam do Marysi i popędziłam ile sił w nogach, czując, jak jej ciało podskakuje na moim. Przycisnęła policzek do mojego ramienia i nic nie mówiła. Staszek odwrócił się zaniepokojony, gdy zdyszana wypadłam zza zakrętu. Stał na skalnej półce, tak szerokiej, że niemal mogłaby być górską halą. Nie czułam nóg; rozciągnęłam się na ziemi, ledwie utrzymawszy równowagę dostatecznie długo, żeby postawić Marysię na ziemi i jej nie przygnieść. Dotarliśmy na południowe zbocza. Pod nami ścieżka wiła się po zboczu góry aż do Olszanki. A po drugiej stronie miasteczka, u podnóża zachodnich gór, stała lśniąca w słońcu wieża Smoka, nadal mała i odległa. Otaczał ją krąg żołnierzy, mała armia ludzi w żółtych płaszczach. Patrzyłam na nich z rozpaczą. Czy wdarli się do środka? Wielkie drzwi były zamknięte, a z okien nie wydobywał się dym. Nie chciałam wierzyć, że wieża mogła zostać zdobyta. Pragnęłam wykrzyczeć imię Sarkana. Chciałam rzucić się w przepaść. Wstałam. Kasia stanęła na wąskiej ścieżce za nami. Gdy wierzchowce wyłoniły się zza zakrętu, sięgnęła po miecz, który jej zrobiłam. Żołnierzami dowodził Marek; ostrogi miał mokre od krwi, trzymał miecz w ręku i szczerzył zęby w groźnym grymasie. Jego rumak runął naprzód, lecz Kasia ani drgnęła. Wiatr rozwiewał jej rozpuszczone włosy. Stanęła na szeroko rozstawionych nogach, trzymając przed sobą miecz, i Marek musiał gwałtownie szarpnąć wodze, żeby nie nadziać się na nastawione ostrze. Zdołał je ominąć i obracając konia na wąskiej ścieżce, ciął mieczem. Kasia odparowała cios i z ogromną siłą odbiła jego klingę w bok. Wytrąciła miecz z dłoni Marka. Uderzył o skraj ścieżki i spadł, znikając w otchłani w gradzie kamyków i ziemi. – Pikę! – krzyknął Marek i jakiś żołnierz rzucił mu ją. Złapał ją zręcznie i okręcił konia. Zadał piką szeroki, zamaszysty cios, o mało nie trafiając Kasi w brzuch. Musiała odskoczyć; gdyby zdołał ją zrzucić ze ścieżki, nie miałoby znaczenia, że była silniejsza niż on. Próbowała złapać pikę, ale Marek za szybko ją cofnął. W następnej chwili popędził rumaka i poderwał go tak, że koń stanął dęba, stalowymi podkowami mierząc w jej głowę. Musiała się cofać. Gdyby zepchnął ją do miejsca, gdzie ścieżka się rozszerzała, żołnierze mogliby ją otoczyć i ominąć, żeby dopaść mnie i dzieci. Rozpaczliwie spróbowałam przenoszącego zaklęcia Smoka. Valisu, a potem zokinezh – lecz już próbując wypowiedzieć te słowa, wiedziałam, że to na nic. Jeszcze nie byliśmy w dolinie i ta droga była dla nas zamknięta. Kręciło mi się w głowie z braku powietrza i rozpaczy. Staszek podniósł Marysię i obejmował ją. Zamknęłam oczy i wypowiedziałam zaklęcie; wywołałam złudzenie biblioteki Sarkana, z półkami
sterczącymi wokół nas z litej skały, złotymi literami tytułów na grzbietach i zapachem skóry, zegarem z kukułką, oknem wychodzącym na zieloną dolinę i wijącą się po niej rzeką. Nawet nas umieściłam w tym złudzeniu, maleńkie jak mrówki postacie, które poruszały się na zboczu góry. Za Markiem podążał szereg dwudziestu żołnierzy: jeśli zdoła zepchnąć Kasię w tył, zaraz nas dopadną. Wiedziałam, że Smoka tam nie ma. Był na wschodzie, w Zatoczku, gdzie na skraju Boru wznosił się cienki słup dymu. Pomimo to umieściłam go w tej bibliotece, przy stole, gdzie wyraziste rysy jego twarzy oświetlał blask nigdy niestapiających się świec. Spoglądał na mnie z irytacją i niedowierzaniem: „Co ty znowu wyprawiasz?”. – Pomóż mi! – zawołałam do niego i popchnęłam Staszka. Smok odruchowo wyciągnął ręce i dzieci w nie wpadły. Staszek krzyknął i zobaczyłam, że patrzy na Smoka szeroko otwartymi oczami. Sarkan odpowiedział mu takim samym spojrzeniem. Odwróciłam się, w połowie w bibliotece, w połowie na zboczu góry. – Kasiu! – zawołałam. – Idź! – odkrzyknęła. Jeden z żołnierzy za Markiem miał już w polu widzenia mnie i bibliotekę; chwycił łuk i nałożył strzałę na cięciwę. Kasia dała nura pod drzewce piki, dopadła rumaka Marka i popchnęła zwierzę, oparłszy obie ręce o jego pierś. Rżący koń stanął dęba i skacząc na tylnych nogach, próbował bić przednimi. Marek kopnął Kasię w brodę, aż głowa odskoczyła jej do tyłu, i wepchnął pikę między nią a rumaka, wbijając grot w ziemię tuż za jej nogą. Teraz trzymał pikę oburącz, puściwszy wodze, a jednak jakoś potrafił kierować wierzchowcem. Rumak się obrócił, a Marek okręcił się w siodle, ściskając pikę, i podciął nogi Kasi. Koń uderzył ją zadem, odrzucając na skraj ścieżki, a wtedy Marek z całej siły pchnął piką. Kasia spadła; nie zdążyła nawet krzyknąć, wydała tylko cichy jęk zdziwienia i poleciała, wyrywając kępę trawy, której próbowała się przytrzymać. – Kasia! – wrzasnęłam. Marek obrócił się do mnie. Łucznik wypuścił strzałę; brzęknęła cięciwa. Dwie dłonie złapały mnie za ramiona ze znajomą, niespodziewaną siłą, i pociągnęły mnie w tył. Ściany biblioteki gwałtownie pomknęły ku mnie i zamknęły się, zanim strzała zdążyła przez nie przelecieć. Świst wiatru ucichł i na skórze nie czułam już jego zimnego powiewu. Gwałtownie obróciłam się na pięcie i wytrzeszczyłam oczy. Sarkan stał tuż za mną. To on mnie odciągnął. Wciąż trzymał dłonie na moich ramionach, a ja opierałam się o jego pierś. Byłam przestraszona i miałam tysiąc pytań, ale on puścił mnie i cofnął się, a wtedy uświadomiłam sobie, że nie jesteśmy sami. Na stole leżała rozłożona mapa całej doliny, a ogromny barczysty mężczyzna z długą brodą i w kolczudze pod żółtym płaszczem stał nad nią, gapiąc się na nas, a czterej zbrojni za nim ściskali
rękojeści swoich mieczy. – Kasia! – krzyczała Marysia w ramionach Staszka, próbując mu się wyrwać. – Chcę Kasi! Ja też chciałam. Wciąż drżałam na wspomnienie tego, jak zsunęła się ze ścieżki. Z jakiej wysokości mogła spaść, nie robiąc sobie krzywdy? Podbiegłam do okna. Byliśmy daleko, ale widziałam chmurę pyłu tam, gdzie to się stało, ciągnącą się jak welon na zboczu góry. Sto stóp niżej, na wijącej się wokół góry ścieżce, dostrzegłam ciemną plamkę brązowego płaszcza i jej złote włosy. Spróbowałam zebrać myśli i moją magiczną moc. Nogi wciąż uginały się pode mną ze zmęczenia. – Nie – przemówił Sarkan, podchodząc do mnie. – Przestań. Nie wiem, jak to wszystko zrobiłaś, i pewnie będę wstrząśnięty, kiedy się dowiem, lecz przez ostatnią godzinę zbyt hojnie szafowałaś swoją magią. Wskazał palcem za okno, na skulone ciało Kasi, i zmrużył oczy. – Tualidetal – rzekł. Zacisnął pięść, gwałtownie ją cofnął, po czym wskazał palcem wolne miejsce na podłodze. Kasia pojawiła się w powietrzu i spadła na podłogę w tumanie brązowego pyłu. Przetoczyła się i stanęła na nogach, tylko trochę chwiejnie; na rękach miała kilka krwawiących zadrapań, ale nie wypuściła z dłoni miecza. Spojrzała na zbrojnych stojących za stołem i złapała Staszka za ramię; zasłoniła go własnym ciałem i wyciągnęła przed siebie miecz. – Sza, Marysiu – powiedziała i pogładziła policzek dziewczynki, żeby ją uspokoić, bo mała próbowała wspiąć się na nią. Olbrzymi mężczyzna tylko patrzył na to wszystko ze zdumieniem. – Boże w niebiesiech – rzekł nagle. – Sarkanie, przecież to młody książę. – Tak mi się zdaje – odparł czarodziej zrezygnowanym tonem. Patrzyłam na niego, wciąż niezupełnie wierząc, że tutaj jest. Był teraz chudszy i wyglądał niemal równie niechlujnie jak ja. Na policzku i szyi miał smugi sadzy, która szarą warstewką pokrywała całą jego twarz, tak że w dekolcie rozpiętej koszuli widać było granicę między czystą a brudną skórą. Ubrany był w długi skórzany płaszcz rozpięty od góry do dołu, z osmalonymi rękawami i połami, cały usiany powypalanymi dziurami. Wyglądał, jakby oderwał się na chwilę od wypalania Boru. Mimowolnie zadałam sobie pytanie, czy może przywołałam go tutaj moim zaklęciem. – Baron Włodzimierz? – odezwał się Staszek, który wyglądał zza pleców Kasi. Mocniej przytulił Marysię i spojrzał na Sarkana. – Czy ty jesteś Smokiem? – zapytał i w jego drżącym dziecinnym głosie słychać było zwątpienie, tak jakby Sarkan wcale nie wyglądał na czarodzieja. – Agnieszka sprowadziła nas tutaj, bo tu będziemy bezpieczni – dodał z jeszcze większym powątpiewaniem. – Oczywiście – zgodził się Sarkan.
Spojrzał za okno. Marek i jego ludzie już zjeżdżali stromą ścieżką, i to nie sami. Z przełęczy schodziła długa kolumna żołnierzy, wzbijając wyzłoconą słońcem chmurę kurzu, która niczym mgła potoczyła się w kierunku Olszanki. Smok odwrócił się do mnie. – No cóż – zauważył ironicznie – rzeczywiście sprowadziłaś tu całą armię.
Rozdział 26
Musiał tu ściągnąć wszystkie oddziały z południa Polnii – ocenił baron z Żółtych Moczarów, przyglądając się armii Marka. Był wielkim, sympatycznym grubasem, który nosił zbroję tak swobodnie, jakby nic nie ważyła. Mógłby być jednym z gości w naszej wiejskiej gospodzie. Właśnie kończył przygotowania do podróży do stolicy na pogrzeb króla, gdy przybył magicznie przyspieszony posłaniec Marka, ogłosił, że następca tronu też nie żyje, i przekazał mu rozkazy. Baron miał przejść przez góry, pojmać Sarkana jako skażonego złem zdrajcę i zastawić pułapkę na mnie i dzieci. Baron kiwnął głową, kazał żołnierzom szykować się do wymarszu i zaczekał, aż posłaniec odjedzie. Potem przeprowadził żołnierzy przez przełęcz i poszedł do Sarkana, żeby powiedzieć mu, że w stolicy dzieją się jakieś okropne rzeczy. Razem przybyli do wieży i to jego żołnierze obozowali wokół niej, pospiesznie ją fortyfikując. – Nie zdołamy jednak się obronić dłużej niż dzień przy takich siłach – powiedział baron, kciukiem wskazując za okno na żołnierzy schodzących z gór. – Zatem byłoby dobrze, gdybyście mieli jakiegoś asa w rękawie. Kazałem żonie napisać do Marka, że postradałem zmysły i zostałem skażony złem, więc mam nadzieję, że nie zetnie głów jej i moim dzieciom, ale wolałbym moją też zachować na karku. – Czy mogą wyłamać bramę? – zapytałam. – Jeśli będą dostatecznie długo próbować – odparł Sarkan. – Mury również mogą zburzyć, skoro o tym mowa. – Pokazał mi dwa drewniane wozy zjeżdżające po zboczu i obładowane długimi lufami dział. – Czary nie mogą w nieskończoność powstrzymywać salw. Odwrócił się plecami do okna.
– Wiesz, że już przegraliśmy – wypalił bez ogródek. – Każdy żołnierz, którego zabijemy, każde zużyte zaklęcie i eliksir, wszystko to przyniesie korzyści Borowi. Moglibyśmy zabrać dzieci do rodziny ich matki i stworzyć nową linię obrony na północy, wokół Gidny… Nie mówił niczego, o czym bym nie wiedziała już wtedy, kiedy wracałam tu do domu jak ptak do palącego się gniazda. – Nie – powiedziałam. – Posłuchaj – rzekł. – Wiem, że twoje serce jest w tej dolinie. Wiem, że nie możesz stąd odejść… – Ponieważ jestem z nią związana? – rzuciłam ostro. – Ja i wszystkie te dziewczyny, które wybierałeś? Wpadłam do jego biblioteki z armią depczącą mi po piętach, obok było kilka innych osób i nie było czasu na pogawędki, ale nadal mu nie wybaczyłam. Chciałam dopaść go gdzieś na osobności i potrząsać nim, dopóki mi wszystkiego nie wyjaśni, a potem jeszcze trochę. Zamilkł, a ja opanowałam szalejący we mnie gniew. Wiedziałam, że to nie jest odpowiednia chwila. – Nie z tego powodu – rzuciłam, zamiast się złościć. – Bór zdołał dosięgnąć królewskiego zamku w Kralii, który znajduje się tydzień drogi stąd. Myślisz, że jest jakieś miejsce, do którego moglibyśmy zabrać te dzieci, tak by Bór nie mógł ich dosięgnąć? Tu przynajmniej mamy szansę zwyciężyć. Jeśli jednak uciekniemy i pozwolimy Borowi pochłonąć całą dolinę, już nigdy nie zbierzemy takiej armii, która zdołałaby się wedrzeć do jego serca. – Niestety – odezwał się zjadliwie – ta, którą teraz mamy, atakuje w niewłaściwym kierunku. – Zatem musimy nakłonić Marka, żeby skierował ją w przeciwną stronę. Zaprowadziłyśmy z Kasią dzieci do lochu, najbezpieczniejszego miejsca w wieży, i zrobiłyśmy im posłanie ze słomy i zapasowych koców wziętych z magazynu. Kuchenne zapasy były nietknięte, a wszyscy tak zgłodnieliśmy po całodziennej ucieczce, że nawet niepokój nie odebrał nam apetytu. Wzięłam królika z chłodni na tyłach, włożyłam go do garnka z kilkoma marchewkami oraz kaszą gryczaną, wlałam wodę i rzuciłam zaklęcie lirintalem, żeby zrobić z tego coś jadalnego. Wszyscy pochłonęliśmy swoje porcje, nie kłopocząc się używaniem talerzy, po czym zmęczone dzieci niemal natychmiast zasnęły, przytulone do siebie. – Zostanę z nimi – oznajmiła Kasia, siadając przy ich posłaniu. Obok posłania umieściła swój miecz i położyła dłoń na główce śpiącej Marysi. Ja w dużej misce zarobiłam ciasto, zwyczajny zaczyn z mąki i wody ze szczyptą soli, po czym zaniosłam je na górę, do biblioteki. Na zewnątrz żołnierze rozstawili namiot Marka, biały pawilon z dwoma magicznymi latarniami wbitymi w ziemię przed wejściem. Ich błękitne światło nadawało białemu płótnu nieziemski blask, jakby cały namiot spadł prosto z nieba, i zapewne taki był tego zamysł. Na najwyższym maszcie namiotu łopotał królewski proporzec z czerwonym orłem w koronie, z otwartym dziobem i rozcapierzonymi szponami. Słońce zachodziło. Długie cienie zachodnich gór powoli zakrywały
dolinę. Wyszedł herold i stanął między lampami, w urzędowym nieskazitelnie białym mundurze i z grubym złotym łańcuchem na szyi. Następne dzieło Ragostoka – łańcuch wzmacniał jego głos tak, że uderzał o mury wieży niczym dźwięk trąb. Wyliczał wszystkie nasze zbrodnie: zepsucie, zdradę, zamordowanie króla, zamordowanie księżnej Małgorzaty, zamordowanie ojca Ballo, spiskowanie ze zdrajczynią Aleksą, porwanie księcia Kazimierza Stanisława Algirdona oraz księżniczki Regelindy Marii Algirdon – dopiero po chwili zrozumiałam, że chodzi o Stasia i Marysię – układanie się z wrogami Polnii i tak dalej. Ucieszyłam się, kiedy usłyszałam, że nazywają Aleksę zdrajczynią; to mogło oznaczać, że jeszcze żyje. Wyliczankę zakończyło żądanie zwrócenia dzieci i natychmiastowej kapitulacji. Herold zrobił przerwę, żeby zaczerpnąć tchu i napić się wody, po czym znów zaczął recytować tę ponurą litanię. Ludzie barona kręcili się nerwowo u podnóża wieży, gdzie obozowali, i zerkali w kierunku naszych okien. – No tak, Marka istotnie będzie łatwo przekonać – zauważył Sarkan, wchodząc do komnaty. Na jego szyi, grzbiecie dłoni i czole błyszczały smużki olejku; robił w laboratorium eliksiry na sen i zapomnienie. – Co zamierzasz z tym zrobić? Wątpię, by Marek zjadł kromkę zatrutego chleba, jeśli taki miałaś zamysł. Położyłam ciasto na gładkim marmurowym blacie długiego stołu. Myślałam o mułach, o tym, jak je ulepiłam; wprawdzie się rozsypały, ale były z gliny. – Masz trochę piasku? – spytałam. – I może kilka kawałków żelaza? Gdy herold wciąż powtarzał swoje, zagniotłam ciasto z żelaznymi opiłkami i piaskiem. Sarkan usiadł naprzeciwko mnie i jego gęsie pióro poskrzypywało, gdy zapisywał długie zaklęcie wywołujące iluzję i wzbudzające niepokój, zestawione na podstawie jego ksiąg. W stojącej między nami klepsydrze przesypywał się piasek, który mierzył upływ czasu w trakcie przyrządzania wywarów. Kilku nieszczęśliwych żołnierzy barona czekało na nie w kącie komnaty, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. Odłożył pióro dokładnie w chwili, gdy w klepsydrze przesypywało się kilka ostatnich ziarenek piasku. – No dobrze, chodźcie ze mną – powiedział i zabrał ich do laboratorium, gdzie wręczył im flaszki, które mieli zanieść na dół. Tymczasem ja nuciłam piosenki, które śpiewała przy pracy moja matka, miarowo zagniatając ciasto. Myślałam o Aleksie, która nieustannie przekuwała miecz, umieszczając w nim kolejne porcje magii. Kiedy moje ciasto było elastyczne i gładkie, oderwałam kawałek, wytoczyłam z niego wieżę i umieściłam na środku placka, którego jeden brzeg wywinęłam, tworząc góry za nami. Sarkan wrócił i zmarszczył brwi na widok mojego dzieła. – Czarujący model – rzekł. – Jestem pewny, że dzieci będą zachwycone.
– Chodź tu i pomóż mi – powiedziałam. Z miękkiego ciasta wzniosłam mur wokół wieży i zaczęłam nad nim mamrotać zaklęcia ziemi: „Fulmedesh, fulmishta”, raz po raz i w miarowym rytmie. Dalej uformowałam drugi mur, a potem trzeci, wciąż cicho nucąc. Za oknem rozległ się przeciągły jęk jakby drzew gnących się na wietrze i podłoga pod naszymi stopami lekko zadygotała. To budziły się ziemia i skały. Sarkan patrzył na to, jeszcze przez chwilę marszcząc brwi. Czułam na karku jego spojrzenie. Przypomniało mi się, jak ostatni raz pracowaliśmy razem w tej komnacie, a róże i ciernie nagle wyrosły wszędzie między nami. Pragnęłam jego pomocy, a zarazem nie chciałam jej. Chciałam gniewać się na niego dłużej, ale bardziej pragnęłam nawiązać z nim kontakt, dotknąć go i poczuć w dłoniach ten jasny rześki chłód jego magii. Z pochyloną głową nie przerywałam pracy. Odwrócił się i podszedł do jednej z szafek, po czym przyniósł mi szufladkę z kawałkami kamienia wyglądającego tak jak ten szary granit, z którego była zrobiona wieża. Zaczął je wyjmować i długimi palcami wciskać w ulepione przeze mnie ściany. Pracując, recytował zaklęcie naprawiające, zasklepiające pęknięcia i spajające kamień. Jego magia wlała się w ciasto, jasna i skrząca tam, gdzie otarła się o moją. Włączył kamień w swe zaklęcie, tworząc głębokie fundamenty, unosząc mnie i moje dzieło. Jakby wznosił pode mną postument, żebym mogła wyżej wznieść te mury. Wciągnęłam jego magię w moje dzieło, przesuwając dłońmi po murach, wciąż wtórując jego melodyjnej recytacji. Odważyłam się zerknąć na niego. Spoglądał na ciasto, usiłując nadal marszczyć brwi, jednocześnie rozświetlony tym nieziemskim blaskiem wywołanym przez jego skomplikowany czar; był uradowany, a jednocześnie mimo woli rozgniewany. Słońce na zewnątrz już zaszło. Słabe niebiesko-fioletowe płomyki zamigotały na powierzchni ciasta, jakby ktoś zapalił w misce wysokoprocentowy alkohol. Ledwie coś widziałam w półmroku. Nagle nasze dzieło zapaliło się jak wiązka chrustu. Magia runęła rwącym strumieniem, lecz tym razem Sarkan był na to przygotowany. Gdy tylko zaklęcie zadziałało, gwałtownie się wycofał. W pierwszej chwili odruchowo chciałam go zatrzymać, ale zaraz też się wycofałam. Wróciliśmy do swoich ciał, zamiast zalewać się nawzajem magią. Przez okno wpadły głośny trzask, który przypominał odgłos pękającego lodu, i krzyki. Zaczerwieniona przemknęłam obok Sarkana, żeby popatrzeć. Magiczne lampy przed namiotem Marka powoli podnosiły się i opadały jak latarnie na kołysanych przez fale łodziach. Ziemia falowała jak morze. Wszyscy ludzie barona pospiesznie wycofali się pod mury wieży. Ich wątła palisada z nazbieranych w pobliżu gałęzi się rozpadała. W magicznym świetle zobaczyłam, jak Marek wybiega z namiotu, złotowłosy, w lśniącej zbroi i ze złotym łańcuchem – tym samym, który nosił herold – w zaciśniętej dłoni. Za nim podążał tłum pierzchających dworzan i służących, którzy uciekali z walącego się namiotu. – Zapalcie pochodnie i ogniska! – ryknął Marek nienaturalnie donośnym głosem. Ziemia jęczała i jej głuchy pomruk zlewał się z okrzykami przestrachu.
Solia wybiegł z namiotu wraz z innymi. Podniósł z ziemi jedną z magicznych lamp i uniósł ją wysoko, rzucając krótkie zaklęcie, po którym zaświeciła jaśniej. Teren pomiędzy wieżą a ich obozem wybrzuszył się i wypiętrzył niczym grzbiet jakiejś zirytowanej i leniwie podnoszącej się bestii. Kamienie i ziemia zaczęły tworzyć trzy wysokie ściany wokół wieży, złożone ze świeżo rozłupanych głazów z białymi żyłkami i ostrymi krawędziami. Marek musiał wydać swoim ludziom rozkaz pospiesznego odciągnięcia dział, ponieważ przed wypiętrzającymi się murami ziemia usuwała im się spod kół. W końcu ziemia znieruchomiała z cichym westchnieniem. Ostatnie wstrząsy rozeszły się wokół wieży jak kręgi na wodzie, po czym ustały. Tu i ówdzie z murów osypywał się deszcz ziemi i kamyków. W świetle magicznych lamp na twarzy Marka malowały się zaskoczenie i wściekłość. Przez chwilę patrzył gniewnie na mnie; odpowiedziałam mu takim samym wzrokiem. Sarkan odciągnął mnie od okna. – Doprowadzając Marka do szału, nie przekonasz go, żeby cię wysłuchał – rzekł, gdy obróciłam się i wpadłam na niego, w gniewie zapominając o konwenansach. Staliśmy bardzo blisko siebie. Zauważył to w tej samej chwili co ja. Gwałtownie mnie puścił i cofnął się. Odwrócił oczy i podniósł rękę, żeby otrzeć sobie pot z czoła. – Lepiej zejdźmy i powiedzmy Włodzimierzowi, żeby się nie niepokoił, bo nie zamierzamy wrzucić go wraz z jego żołnierzami do wnętrza ziemi. – Mogliście nas uprzedzić – rzekł sucho baron, kiedy wyszliśmy na zewnątrz – ale nie będę narzekał. Teraz zdobycie tych murów będzie go drogo kosztowało. Straci więcej ludzi, niż może sobie pozwolić – jeśli tylko będziemy mogli swobodnie się między nimi poruszać. Te głazy przecinają nasze sznury. Potrzebne nam przejście. Chciał, żebyśmy zrobili dwa tunele na przeciwnych końcach murów, tak by atakujący Marek miał do przebycia jak najdłuższy dystans pomiędzy jednym a drugim. Zaczęłam z Sarkanem od północnego końca. Żołnierze już przy świetle pochodni układali pod murem piki, ostrymi grotami w górę. Narzuciwszy na nie płaszcze, otrzymywali małe namioty, w których mogli spać. Niektórzy siedzieli wokół obozowych ognisk, rozgotowując suszone mięso w kociołkach i mieszając kaszę, żeby się nie przypaliła. Nie musieliśmy nic mówić – przestraszeni sami pospiesznie schodzili nam z drogi. Sarkan zdawał się tego nie zauważać, ale ja mimo woli czułam się dziwnie i źle. Jeden z żołnierzy był chłopcem w moim wieku. Pracowicie i zręcznie ostrzył osełką groty pik, jeden po drugim; po sześć pociągnięć na każdy, a tak szybko, że inni żołnierze ledwie nadążali mu je podawać. Nie miał ponurej czy nieszczęśliwej miny. Chciał być żołnierzem. Może jego historia zaczynała się tak: w domu biedna owdowiała matka i trzy młodsze siostry do wykarmienia, poza tym dziewczyna z sąsiedztwa, która uśmiechała się do niego zza płotu, gdy co rano pędziła stado krów ojca na łąkę. Tak więc dał matce pieniądze otrzymane od werbownika i wyruszył zdobywać fortunę. Ciężko pracował, bo chciał szybko awansować na kaprala, a potem na sierżanta; wtedy wróci do domu w swoim pięknym mundurze, wciśnie w matczyne dłonie trochę srebra i poprosi tę uśmiechniętą dziewczynę, żeby za niego wyszła.
A może straci nogę i wróci do domu przygnębiony i rozgoryczony, żeby odkryć, że ona wyszła za mężczyznę, który jest w stanie pracować na roli; może się rozpije, żeby zapomnieć o tym, że zabijał ludzi, próbując się wzbogacić. To też była opowieść; każdy z nich miał swoją. Mieli matki i ojców, siostry i kochanki. Nie byli na świecie sami, nieważni dla nikogo prócz siebie. Nie wypadało traktować ich jak miedziaki w sakiewce. Chciałam podejść i porozmawiać z tym chłopcem, zapytać go o nazwisko, poznać jego prawdziwą historię. To jednak byłoby nieuczciwe, takie samooszukiwanie się. Czułam, że żołnierze doskonale rozumieją, że ujmujemy ich sumarycznie – tylu możemy stracić, a tylu nie, jakby każdy z nich nie był realną postacią. Sarkan prychnął. – I co im to da, jeśli zaczniesz krążyć wśród nich i zadawać im pytania, żeby się dowiedzieć, że ten jest z Dębna, ojciec tamtego jest krawcem, a tamten zostawił w domu troje dzieci? Lepiej im się przysłużyłaś, kiedy wzniosłaś te mury, które nie pozwolą żołnierzom Marka zabić ich rano. – Najlepiej byłoby, gdyby Marek w ogóle nie zaatakował – odparłam zniecierpliwiona tym, że nie chce tego zrozumieć. Jedynym sposobem nakłonienia Marka do negocjacji było stworzenie murów, których zdobycie tak wiele by go kosztowało, że wolałby nie płacić takiej ceny. Wciąż jednak byłam zła na niego, na barona, na Sarkana i na siebie. – A ty masz jeszcze jakąś rodzinę? – spytałam nagle. – Trudno powiedzieć – odparł. – Byłem trzyletnim ulicznikiem i żebrakiem, kiedy podpaliłem Warszę, próbując ogrzać się w pewną zimową noc. Nie trudzili się szukaniem mojej rodziny, tylko odesłali mnie do stolicy. – Powiedział to obojętnie, jakby nie przeszkadzał mu ten brak rodzinnych więzi. – Nie rób takiej smutnej miny – dodał. – To było sto pięćdziesiąt lat temu i od tego czasu wyzionęło ducha pięciu królów… nie, sześciu – poprawił się. – Chodź tu i pomóż mi znaleźć szczelinę, którą moglibyśmy poszerzyć. Zrobiło się już zupełnie ciemno i musieliśmy szukać po omacku. Położyłam dłoń na murze i o mało nie odskoczyłam. Kamień tak dziwnie mruczał pod moimi palcami, chórem basowych głosów. Przyjrzałam mu się uważnie. Wzruszyliśmy coś więcej niż samą skałę i ziemię. Zobaczyłam wystające fragmenty strzaskanych kamiennych bloków – szkielet dawnej wieży. Na niektórych były wyryte prastare inskrypcje, ledwie widoczne i prawie zatarte przez czas, ale wciąż można było je wyczuć, jeśli nie zobaczyć. Oderwałam od nich dłonie i roztarłam je. Palce miałam zakurzone, suche. – Już dawno ich nie ma – przypomniał Sarkan. Echa jednak nadal tu pozostały. Bór obalił tę ostatnią wieżę, pochłonął i rozproszył po świecie tych ludzi. Może przydarzyło im się to samo co nam, może zostali odmienieni i zwrócili się przeciwko sobie nawzajem, aż wszyscy zginęli i korzenie Boru mogły spokojnie oplątać ich kości. Ponownie oparłam dłonie o kamień. Sarkan znalazł szczelinę w murze, tak wąską, że ledwie zdołał wepchnąć w nią czubki palców. Złapaliśmy krawędzie i zaczęliśmy ją rozciągać.
– Fulmedesh – powiedziałam, gdy on rzucił zaklęcie otwierające i szczelina przed nami poszerzyła się z odgłosem przypominającym trzask talerzy rozbijanych na posadzce. Ze szpary osypała się lawina kamyków. Żołnierze wybierali te kamienie hełmami i rękami w żelaznych rękawicach, gdy my poszerzaliśmy szparę. Kiedy skończyliśmy, otrzymaliśmy tunel dostatecznie szeroki, żeby mógł przejść nim lekko pochylony człowiek w zbroi. Tu i ówdzie na ścianach widać było jarzące się niebieskim blaskiem napisy. Przemknęłam przez tę mysią norę, najszybciej jak mogłam, starając się nie patrzeć na nie. Za nami żołnierze zaczęli kopać okop, a my przeszliśmy wzdłuż długiego muru na jego południowy koniec, żeby zrobić drugi tunel. Zanim skończyliśmy wykonywać drugie przejście, żołnierze Marka podjęli próbę zdobycia zewnętrznego muru, na razie niezbyt poważną; rzucali płonące szmaty nasączone naftą i żelazne kulki ze sterczącymi na wszystkie strony kolcami. To jednak niemal uszczęśliwiło żołnierzy barona. Przestali gapić się na Sarkana i na mnie jak na jadowite węże i z ulgą zaczęli wykrzykiwać rozkazy oraz przygotowywać się do odparcia szturmu, czyli tego, na czym najwyraźniej dobrze się znali. Nie było dla nas miejsca wśród nich; tylko byśmy im przeszkadzali. Tak więc nie próbowałam rozmawiać z żadnym z nich i w milczeniu wróciłam ze Smokiem do wieży. Zamknął za nami wielkie drzwi i łoskot antaby opadającej w żelazne obejmy odbił się echem od marmurów. To wejście i wielka sala się nie zmieniły, wąskie i niewygodne drewniane ławy nadal stały pod ścianami, a z sufitu zwisały lampy. Wszystko wyglądało równie odpychająco i oficjalnie jak pierwszego dnia, gdy przechodziłam tędy z tacą z jedzeniem, taka wystraszona i samotna. Nawet baron wolał spać na zewnątrz razem ze swoimi ludźmi w taką ciepłą noc. Słyszałam ich głosy za wąskimi jak strzelnice oknami, lecz słabo, jakby dobiegały z daleka. Kilku żołnierzy zaczęło śpiewać jakąś piosenkę, zapewne sprośną, ale melodyjną. Nie słyszałam słów. – W końcu będziemy mieli trochę spokoju – rzekł Sarkan, odwracając się od drzwi do mnie. Otarł czoło, pozostawiając wyraźny ślad w warstwie szarego kamiennego pyłu, który przywarł do jego skóry; dłonie miał poplamione zielonym proszkiem i olejem, który opalizował w świetle lampy. Z obrzydzeniem popatrzył na nie i na rozpięte rękawy swojej roboczej koszuli. Przez moment jakbyśmy znów byli sami w wieży, tylko nas dwoje bez czekających na zewnątrz wojsk, bez ukrytych w lochach dzieci, z cieniem Boru sięgającym do naszych drzwi. Zapomniałam, że miałam być na niego zła. Chciałam paść mu w ramiona, przycisnąć twarz do jego piersi i wdychać jego zapach dymu, popiołu i potu. Pragnęłam zamknąć oczy i znaleźć się w jego ramionach. Chciałam zostawić ślady rąk w pokrywającym go pyle. – Sarkanie – odezwałam się. – Najprawdopodobniej zaatakują o brzasku – rzekł zbyt pospiesznie, zanim zdążyłam powiedzieć coś więcej. Jego twarz była zamknięta jak drzwi. Odsunął się ode mnie i wskazał na schody. – Najlepsze, co możesz teraz zrobić, to trochę się przespać.
Rozdział 27
Jakże rozsądna rada. Leżała mi na żołądku jak coś niestrawnego. Zeszłam do lochów, żeby położyć się obok Kasi i dzieci, pieniąc się w duchu. Obok słyszałam ich ciche oddechy. Ten dźwięk powinien mnie uspokoić, ale tylko ze mnie drwił: „One śpią, a ty nie!”. Podłoga celi nie chłodziła mojej rozpalonej skóry. Moje ciało pamiętało cały ten niekończący się dzień. Zbudziłam się rano po drugiej stronie gór; wciąż słyszałam zbliżający się stukot końskich kopyt na kamieniach za moimi plecami i z trudem łapałam oddech, uciekając z Marysią w ramionach. Miałam siniaki w miejscach, gdzie jej pięty obijały się o moje nogi. Powinnam być wykończona. Magia jednak wciąż była we mnie, żywa i wibrująca, a jej nadmiar nie znajdował ujścia, jakbym była przejrzałym pomidorem, który zaraz pęknie, a przed naszymi drzwiami stała cała armia. Nie sądziłam, żeby Solia przez cały ten wieczór przygotowywał obronne i nasenne zaklęcia. Raczej spróbuje zalać nasze okopy białym ogniem i pokaże Markowi, jak wycelować działa, żeby zabić jak najwięcej ludzi. Był wojującym czarodziejem i brał udział w wielu bitwach, a Marek miał za sobą całą armię Polnii, sześć tysięcy ludzi przeciwko naszym sześciuset. Jeśli ich nie powstrzymamy, jeżeli Marek wedrze się na zbudowane przez nas mury i rozbije drzwi, zabije nas wszystkich i zabierze dzieci… Odrzuciłam koc i wstałam. Kasia na moment otworzyła oczy, spojrzała na mnie i znów zasnęła. Wymknęłam się i roztrzęsiona usiadłam przy wygasłym kominku. Nie mogłam przestać myśleć o tym, jak łatwo możemy przegrać, a wówczas ciemny i straszny Bór przetoczy się po dolinie zieloną i pochłaniającą wszystko falą. Starałam się tego nie widzieć, lecz oczami duszy patrzyłam, jak drzewo serca Boru wyrasta na głównym placu Dwiernika, rozłożyste i potworne tak jak to straszne drzewo we wchłoniętej Porośnie, i wszyscy, których kochałam, znikają pod plątaniną jego korzeni. Wstałam i pobiegłam po schodach na górę, uciekając przed tym obrazem. W wielkiej sali wąskie okna były ciemne; już nawet strzępy pieśni nie wpadały przez nie do środka. Wszyscy żołnierze zasnęli. Weszłam wyżej, mijając laboratorium i bibliotekę, gdzie zielone, fioletowe i błękitne płomyki wciąż migotały w szparach ich drzwi. Nie było w nich nikogo, kto by na mnie nakrzyczał lub warknął, żebym nie była głupia. Weszłam jeszcze wyżej i przystanęłam na następnym podeście, na skraju wystrzępionego chodnika. Spod drzwi znajdujących się najdalej w głębi korytarza sączyło się słabe światło. Nigdy tam nie wchodziłam, do sypialni Smoka. Kiedyś była dla mnie jaskinią ogra. Chodnik był gruby i ciemny, z wzorem utkanym złocistożółtą nitką. Ten wzór tworzył nieprzerwaną linię zaczynającą się ciasną spiralą jak jaszczurczy ogon. Złocista linia powoli poszerzała się
i zaczynała wić tam i z powrotem przez całą długość chodnika, niemal jak ścieżka wiodąca w cień w głębi korytarza. Moje stopy zapadały się w miękką wełnę. Podążałam za tą linią, która poszerzała się pod moimi nogami i tworzyła łuskowaty, słabo świecący wzór. Minęłam pokój gościnny oraz dwoje drzwi znajdujących się naprzeciw siebie, po czym weszłam w gęściejszy półmrok. Po drodze czułam jakiś opór, jakbym szła pod wiatr. Wzór dywanu układał się w wyraźniejsze kształty. Przeszłam po wielkiej łapie z pożółkłymi pazurami i po szerokich złotych skrzydłach z ciemnobrązowymi żyłkami. Wiatr pochłodniał. Ściany znikły, stając się częścią ciemności. Chodnik poszerzył się, aż wypełnił cały korytarz jak okiem sięgnąć i jeszcze dalej. Już nie wyglądał na wełniany. Stałam na ciepłych, zachodzących na siebie łuskach, miękkich jak skóra, unoszących się i opadających pod moimi nogami. Szmer oddechu odbijał się echem od ścian jaskini, poza zasięgiem wzroku. Moje serce instynktownie chciało bić mocniej ze strachu. Moje nogi pragnęły odwrócić się i uciec. Zamiast tego zamknęłam oczy. Już znałam tę wieżę i wiedziałam, jak długi powinien być ten korytarz. Zrobiłam jeszcze trzy kroki po pokrytym łuską grzbiecie, a potem skręciłam i wyciągnęłam rękę, szukając klamki, która powinna tam być. Moje palce zacisnęły się na ciepłym metalu. Znów otworzyłam oczy i znalazłam się na korytarzu, spoglądając na drzwi. Kilka kroków dalej kończyły się korytarz i chodnik. Złoty wzór zawijał się i błyszczące zielone oko spoglądało na mnie znad pyska pełnego srebrnych zębów czekających na tego, kto nie wiedział, gdzie skręcić. Nacisnęłam klamkę. Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Komnata była nieduża. Łóżko było małe i wąskie, z baldachimem i zasłonami z czerwonego aksamitu. Przed kominkiem stał jeden pięknie rzeźbiony fotel, a na stoliku obok niego leżała książka i stał kielich z niedopitym winem. Ogień przygasł do żarzących się węgli, a lampy były zgaszone. Podeszłam do łóżka i odsunęłam zasłonę. Sarkan spał wyciągnięty na łóżku, w spodniach i rozpiętej koszuli; zdjął tylko płaszcz. Stałam, trzymając zasłonę. Zamrugał, kiedy się budził, zbyt zaskoczony, żeby się oburzyć, jakby nie spodziewał się, że ktoś może go tu nachodzić. Wyglądał na tak zdumionego, że już nie miałam ochoty na niego krzyczeć. – Jak się tu dostałaś? – spytał, podnosząc się na łokciu, lekko urażony, więc popchnęłam go z powrotem i pocałowałam. Wydał pomruk zaskoczenia pod moimi wargami i złapał mnie za ramiona, odsuwając od siebie. – Posłuchaj, ty niemożliwe stworzenie – zaczął – jestem o ponad sto lat starszy od… – Och, bądź cicho – powiedziałam ze zniecierpliwieniem; ze wszystkich możliwych wymówek akurat ta przyszła mu do głowy. Wgramoliłam się do łóżka i na niego, spoczywającego na uginającym się puchowym materacu. Zmierzyłam go wzrokiem. – Chcesz, żebym sobie poszła? Jego dłonie zacisnęły się na moich ramionach. Nie patrzył mi w oczy. Przez chwilę nic nie mówił. – Nie – odparł w końcu ochrypłym głosem.
A potem przyciągnął mnie do siebie, a jego wargi były słodkie, gorące i cudowne jak studnia zapomnienia. Już nie musiałam myśleć. Drzewo serca Boru buchnęło ogniem i znikło. Był tylko żar jego dłoni przesuwających się po moich chłodnych nagich ramionach, znów budzący dreszcze. Obejmował mnie jedną ręką, mocno przytulając. Złapał skraj mojej bluzki i pociągnął do góry. Pochyliłam głowę i wyjęłam ręce z rękawów, włosy rozsypały mi się na ramionach, a on jęknął i schował twarz w ich splątanym gąszczu, całując mnie, moją szyję, ramiona, piersi. Przywarłam do niego zdyszana i szczęśliwa, pełna nieskomplikowanego, niewinnego przestrachu. Nie przyszło mi do głowy, że on… Jego język przesunął się po moim sutku i wciągnął go do ust, a ja zadrżałam i złapałam go za włosy, zapewne boleśnie. Odsunął się, bo nagle poczułam chłodny podmuch na skórze. – Agnieszko – powiedział cicho i poważnie, niemal z rozpaczą, jakby wciąż chciał mnie zwymyślać i nie mógł. Okręcił się i przygniótł mnie do poduszek. Złapałam go za koszulę i pociągnęłam, gorączkowo. Usiadł, ściągnął ją przez głowę i odrzucił, a ja odchyliłam głowę i patrzyłam na baldachim łóżka, gdy podciągał tę irytującą plątaninę moich sukien. Rozpaczliwie potrzebowałam dotyku jego rąk. Próbowałam nie pamiętać tamtego jednego, szokującego momentu, gdy wsunął kciuk między moje nogi, tak dawno temu; jednak och, tak, pamiętałam. Musnął mnie palcami i znów przeszył mnie ten gwałtowny słodki dreszcz. Zadygotałam i instynktownie zacisnęłam uda na jego dłoni. Chciałam mu powiedzieć, żeby się pospieszył i jednocześnie żeby zwolnił. Zasłona opadła. Pochylał się nade mną, jego oczy były tylko błyskiem w ciemnej zamkniętej przestrzeni łóżka, gdy uważnie wpatrywał się w moją twarz. Wciąż mógł lekko poruszać kciukiem, dotykając mnie. Zrobił to tylko raz. Z gardła wyrwało mi się ni to westchnienie, ni jęk, a on pochylił się i pocałował mnie tak, jakby chciał mnie zjeść, całą ogarnąć swoimi wargami. Znów poruszył kciukiem i przestałam zaciskać uda. Złapał za nie i rozchylił, po czym uniósł jedną moją nogę i położył na swoim biodrze, przez cały czas patrząc na mnie pożądliwie. – Tak – powiedziałam pospiesznie, próbując poruszać się wraz z nim, ale on wciąż pieścił mnie palcami. – Sarkan. – Chyba nie oczekuję za wiele, prosząc o odrobinę cierpliwości – rzucił z błyskiem w czarnych oczach. Spojrzałam na niego gniewnie, ale znów mnie pogładził delikatnie, wsuwając we mnie palce, raz po raz kreśląc długą linię między moimi udami, zakończoną kółeczkiem. Zadawał mi pytanie, na które nie znałam odpowiedzi, aż ją znalazłam; nagle wyprężyłam się i wilgotna przywarłam do jego dłoni. Drżąca i zdyszana, opadłam na poduszki. Odgarnęłam splątane włosy i przycisnęłam ręce do spoconego czoła. – Och – jęknęłam. – Och.
– Tak – rzekł, zadowolony z siebie, a ja usiadłam i popchnęłam go na poduszki. Złapałam pasek jego spodni – on wciąż miał na sobie spodnie! – Hulvad – powiedziałam. Znikły w powietrzu, a ja w ślad za nimi zrzuciłam moje spódnice. Leżał nagi pode mną, szczupły i długi, mrużąc oczy i trzymając dłonie na moich biodrach. Uśmiech samozadowolenia znikł z jego twarzy. Dosiadłam go. – Sarkan – przemówiłam, smakując dym i grom tego imienia jak przysmak, po czym opadłam na niego. Zamknął oczy, mocno zaciskając powieki, niemal jakby cierpiał. Całe moje ciało było cudownie ciężkie, a rozkosz rozchodziła się w nim coraz szerszymi kręgami, niemal bolesna. Dobrze było czuć go głęboko we mnie. Dyszał, z trudem łapiąc oddech. Mocno zaciskał dłonie na moich biodrach. Oparłam dłonie na jego ramionach i kołysałam się na nim. – Sarkan – powtórzyłam. Smakowałam to imię, badałam jego wszystkie liczne i ciemne zakamarki oraz głęboko ukryte fragmenty, a on jęczał bezradnie i wychodził mi naprzeciw. Ścisnęłam go nogami w pasie, a on mocno mnie przytulił, raz po raz unosząc mnie i wbijając w łóżko. Leżałam przyciśnięta do jego boku na tym wąskim łóżku, łapiąc oddech. Jego dłoń tkwiła w moich włosach, a jego spoglądająca na baldachim twarz miała dziwnie zdumiony wyraz, jakby nie mógł sobie przypomnieć, jak to wszystko się stało. Moje ręce i nogi były senne i tak ociężałe, że chyba potrzebny byłby dźwig, żeby je podnieść. Oparta o niego, w końcu zapytałam: – Dlaczego nas zabierałeś? Jego palce machinalnie błądziły w moich włosach, rozplątując je. Teraz znieruchomiały. Po chwili westchnął przy moim policzku. – Jesteście złączeni z tą doliną, wy wszyscy, urodzeni i wychowani tutaj – rzekł. – Ona was trzyma. Jest to jednak swego rodzaju kanał i mogłem go wykorzystywać do podbierania Borowi części jego mocy. Podniósł rękę i przesunął nią poziomo w powietrzu nad naszymi głowami, a za jego dłonią pojawiła się siatka cienkich i srebrzystych nitek, szkic obrazu wiszącego w moim pokoiku, który przedstawiał mapę magicznych sił przecinających dolinę. Biegły wzdłuż długiej i jasnej ścieżki Wrzeciona oraz wszystkich jego dopływów spływających z gór, a Olszanka i nasze wioski były jej lśniącymi gwiazdami. Nie wiadomo czemu, ten widok mnie nie zaskoczył; jakbym w głębi serca zawsze o tym wiedziała. Plusk wpadającego do wody wiadra odbijający się echem w głębokiej studni na głównym placu
Dwiernika; szum wartkiego nurtu Wrzeciona w lecie. Było w nich mnóstwo magii, siły, którą można było czerpać. Tak więc Smok tworzył rowy irygacyjne, żeby zabierać jej jak najwięcej, zanim przechwyci ją Bór. – Tylko do czego byłyśmy ci potrzebne? – spytałam, nadal nie pojmując. – Mogłeś po prostu… Zrobiłam gest zaczerpywania wody dłonią. – Musiałbym sam związać się z doliną – odparł, jakby to wszystko wyjaśniało. Znieruchomiałam, jeszcze bardziej zdziwiona. – Nie musisz się obawiać – dodał sucho, całkowicie opacznie to interpretując. – Jeśli zdołamy przeżyć dzisiejszy dzień, znajdziemy jakiś sposób, żeby cię uwolnić. Machnął ręką w powietrzu i siatka srebrzystych linii znikła. Nie mówiliśmy nic więcej; nie wiedziałam, co powiedzieć. Po chwili jego oddech zaczął miarowo muskać mój policzek. Otoczył nas gęsty mrok grubych aksamitnych zasłon, jakbyśmy leżeli w jego obwarowanym sercu. Nie czułam już zimnego uścisku strachu, ale przeszywający ból. Łzy napłynęły mi do oczu, gorące i piekące, jakby chciały wypłukać z nich kurz, ale było ich na to za mało. Prawie pożałowałam, że przyszłam tu na górę. Nie zastanawiałam się nad tym, co będzie potem, kiedy powstrzymamy Bór i przeżyjemy; wydawało się absurdem myśleć o czymś tak nieprawdopodobnym. Teraz jednak zrozumiałam, że podświadomie wyobrażałam sobie, że będzie dla mnie miejsce w tej wieży. Ten pokoik na górze, radosne poszukiwania w laboratorium i bibliotece, dręczenie Sarkana niczym niesforny duch przestawiający jego książki i otwierający wielkie drzwi, który namówił go, żeby przyszedł na letni festyn i został dostatecznie długo, aby potańczyć. Nawet bez oblekania tego w słowa wiedziałam, że już nie mogę wrócić do rodzinnego domu. Wiedziałam jednak również, że nie chcę przez całe życie przemierzać świata w chatce na kurzej nóżce, jak bajano o Jadze, ani żyć w królewskim zamku. Kasia chciała być wolna, marzyła o tym, żeby świat stanął przed nią otworem. Ja nigdy tego nie chciałam. Nie mogłam też pozostać tutaj z nim. Sarkan zamknął się w tej wieży, wybierał jedną z nas po drugiej i wykorzystywał do swoich celów, a wszystko po to, żeby nie związać się z doliną? Z określonego powodu nigdy nie bywał w dolinie. Nie musiał mi mówić, że nie może przychodzić do Olszanki i tańczyć, bo wtedy zapuści korzenie, a tego nie chciał robić. Od stu lat trzymał się na uboczu za tymi kamiennymi murami nasyconymi prastarą magią. Może pozwoliłby mi tu wejść, ale chciałby zamknąć za mną drzwi. Przecież już raz to zrobił. Splotłam sobie linę z jedwabiu i magii, żeby się wydostać, ale nie mogłam zmusić go, żeby się stąd wyrwał, jeśli tego nie chciał. Odsunęłam się od niego i usiadłam. Jego dłoń wysunęła się z moich włosów. Rozchyliłam ciężkie zasłony i wymknęłam się z łóżka, owinąwszy się jedną z kap. Podeszłam do okna, otworzyłam okiennice i wystawiłam głowę oraz ramiona na nocne powietrze, żeby poczuć na twarzy podmuch wiatru. Nie nadleciał; powietrze wokół wieży było nieruchome. Bardzo nieruchome. Zastygłam, oparta rękami o kamienny parapet. Był środek nocy, bezksiężycowej i ciemnej, gdyż ogniska w większości zgasły lub ledwie się tliły. Nie widziałam niczego na dole. Posłuchałam
starych głosów kamienia w murach, które wznieśliśmy, i usłyszałam jak mruczą zaniepokojone. Pospieszyłam do łóżka i potrząsnęłam Sarkanem. – Coś jest nie tak – powiedziałam. Pospiesznie się odzialiśmy. Zaklęcie vanastalem sprawiło, że czyste spódnice zawirowały wokół moich nóg i owinął mnie w talii nowy kaftanik. Sarkan trzymał w dłoniach bańkę mydlaną, mniejszą wersję tych, które wykorzystywał jako swoich posłańców, i przekazywał wiadomość. – Włodek, szybko zbudź ludzi. Tamci szykują coś pod osłoną nocy. Dmuchnięciem posłał banieczkę przez okno i pobiegliśmy. Zanim dotarliśmy do biblioteki, w okopach na dole już zapalano pochodnie i latarnie. Tych niemal nie było w obozie Marka poza kilkoma trzymanymi przez wartowników i jedną palącą się w jego namiocie. – Tak – przyznał Sarkan. – On coś szykuje. Odwrócił się do stołu, na którym leżało kilkanaście ksiąg o obronnej magii. Ja jednak zostałam przy oknie i spoglądałam w dół, marszcząc brwi. Wyczuwałam wzbierającą magię o znamionach Solii, ale było coś jeszcze, coś poruszającego się powoli i głęboko. Nadal nic nie widziałam. Tylko kilku wartowników, którzy robili obchód. W namiocie Marka jakaś postać przeszła między lampą a ścianą namiotu, rzucając na nią cień. Zobaczyłam profil kobiecej twarzy, wysoko upięte włosy i ostre kontury diademu. Odskoczyłam od okna, dysząc, jakby mogła mnie zobaczyć. Sarkan spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Ona tu jest – powiedziałam. – Królowa jest tutaj. Nie było czasu zastanawiać się nad tym, co to oznacza. Działa Marka ze straszliwym hukiem plunęły pomarańczowym ogniem i fontanny kurzu trysnęły w powietrze, gdy pierwsze kule armatnie uderzyły w zewnętrzny mur. Usłyszałam donośny okrzyk Solii i w całym obozie Marka zapaliły się światła; ludzie rzucali rozżarzone węgle na wiązki słomy i chrustu, ułożone rzędem. Przed moim murem wyrosła ściana płomieni, a Solia stał za nią. Pomarańczowo-czerwony ogień, który buchał z jego szeroko rozłożonych rąk, zabarwiał mu biały płaszcz. Twarz miał wykrzywioną z wysiłku, jakby podnosił coś ciężkiego. Szum płomieni zagłuszał słowa, ale Solia niewątpliwie rzucał jakieś zaklęcie. – Spróbuj coś zrobić z tym ogniem – przykazał mi Sarkan, zerknąwszy na dół. Odwrócił się z powrotem do stołu i wziął jeden z kilku przygotowanych poprzedniego dnia zwojów, z zaklęciem, które miało osłabić ogień dział. – Tylko co… – odezwałam się, ale on już zaczął czytać i długie splątane sylaby płynęły jak muzyka, więc spóźniłam się ze swoim pytaniem.
Na zewnątrz Solia zgiął kolana i wyciągnął ręce przed siebie, jakby rzucał ogromną kulę. Cała ściana ognia wystrzeliła wysoko w powietrze, przeleciała łukiem nad murem i spadła na okop, w którym kryli się żołnierze barona. Ich okrzyki i wrzaski zagłuszyły trzask płomieni i na moment zamarłam. Niebo nad nami było czyste i aż zbyt jasne, rozgwieżdżone od końca do końca, bez jednej chmurki, z której mogłabym wycisnąć deszcz. Zrozpaczona pobiegłam w kąt pokoju po dzban z wodą. Pomyślałam, że jeśli zdołałam z jednej chmury wywołać burzę, to mogę z jednej kropli sprowadzić deszcz. Nalałam trochę wody na swoją dłoń i wyszeptałam nad nią zaklęcie sprowadzające deszcz, sugerując kroplom, że mogą być deszczem, burzą, ulewą – aż w zagłębieniu dłoni pojawiło się maleńkie i lśniące jeziorko. Cisnęłam tę wodę za okno, a ona istotnie zmieniła się w deszcz, strugę, która z czkawką gromu spadła na okop, gasząc ogień w jednym miejscu. Działa huczały przez cały czas. Sarkan stał teraz obok mnie przy oknie, osłaniając wieżę przed pociskami, lecz każde uderzenie odczuwał jak cios. Pomarańczowy ogień z dołu oświetlał jego twarz i zaciśnięte zęby, gdy jęczał przy każdym trafieniu. Chętnie porozmawiałabym z nim pomiędzy salwami, zapytała, jak nam idzie, bo nie potrafiłam ocenić, czy dobrze, czy źle. Ogień w okopie jednak wciąż płonął. Nieustannie słałam tam deszcz, ale była to ciężka praca i przychodziła mi z coraz większym trudem. Powietrze wokół mnie było suche i parzące, moja skóra i włosy sztywne jak na mrozie, jakbym wysysała całą wilgoć z otoczenia, lecz każda struga deszczu tylko częściowo gasiła pożar. Ludzie barona robili, co mogli, żeby pomóc, tłukąc płomienie mokrymi płaszczami. Nagle dwa działa ryknęły jednocześnie. Tym razem jednak lecące kule płonęły błękitnym i zielonym ogniem, ciągnącym się za nimi jak warkocz komety. Uderzenie odrzuciło Sarkana do tyłu. Wpadł na stół, mocno uderzając się w bok. Zachwiał się, kaszląc, i czar prysł. Te dwie kule przedarły się przez jego osłonę i wbiły w mur, niemal powoli, jakby ktoś kroił nożem niedojrzały owoc. Skała wokół nich zdawała się topić, a krawędzie otworów jarzyły się czerwono. Kule znikły w murze, a potem wybuchły ze stłumionym hukiem. Wielka chmura ziemi uniosła się w powietrze, a odłamki skały poleciały tak daleko, że usłyszałam ich grzechot o ściany samej wieży i na środku muru pojawiła się wyrwa. – Naprzód! – wrzasnął Marek, unosząc włócznię w powietrze. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego ktoś miałby go posłuchać. W poszarpanym otworze wciąż buchały i syczały płomienie, pomimo moich starań, i słychać było wrzaski palących się obrońców. A jednak jego ludzie wykonywali rozkaz; potok trzymających włócznie żołnierzy runął do ataku w płonącą czeluść wyłomu. Sarkan oderwał się od stołu i wrócił do okna, ocierając strużkę krwi spływającą mu z nosa i wargi. – Postanowił być rozrzutny – zauważył ponuro. – Każdą z tych kul wykuwano przez dziesięć lat. Polnia nie ma nawet dziesięciu takich pocisków.
– Potrzebuję więcej wody! – powiedziałam, złapałam Sarkana za rękę i wciągnęłam w moje zaklęcie. Czułam, że chce zaprotestować; nie miał przygotowanego czaru, który uzupełniłby mój. Tylko jednak wymamrotał coś z irytacją pod nosem, a potem wspomógł mnie prostym urokiem, jednym z tych pierwszych, których usiłował mnie nauczyć, mającym napełnić szklankę wodą ze studni w lochach. Tak się złościł, kiedy rozlewałam wodę po jego stole albo sprowadzałam zaledwie kilka kropel. Kiedy wypowiedział to zaklęcie, woda natychmiast wypełniła mój dzban aż po samą krawędź, a ja moje sprowadzające deszcz zaklęcie zanuciłam dzbankowi i studni na dole, całej tej zimnej i spokojnej wodzie, po czym rzuciłam cały dzban za okno. Przez moment nic nie widziałam. Wiatr z wyciem cisnął mi w oczy strumienie deszczu, lodowatego jak zimowa ulewa. Otarłam rękami twarz. W okopie masa wody całkowicie ugasiła pożar, pozostawiając tylko niewielkie i pojedyncze ogniska, a zbrojni po obu stronach ślizgali się i padali, zbijani z nóg przez rwący nurt. Z wyłomu w murze tryskał strumień błota, a niepowstrzymywani już przez pożar ludzie barona stłoczyli się z pikami przy wyrwie, wypełniając ją błyszczącymi grotami i odpierając atak żołnierzy Marka. Z ulgą ciężko oparłam się o parapet. Ugasiliśmy pożar wywołany przez Solię i atak Marka. Solia już zużył tyle magicznej mocy, z pewnością więcej, niż powinien, a mimo to powstrzymaliśmy go. Z pewnością teraz dobrze się zastanowi… – Przygotuj się – powiedział Sarkan. Solia rzucał następne zaklęcie. Spojrzał w kierunku wieży i wyciągnął ręce nad głowę z rozcapierzonymi palcami, z których wystrzeliły srebrzyste promienie, rozdzielając się na trzy. Te promienie łukiem przeskoczyły mur i każdy znalazł sobie inny cel – oko żołnierza, szczelinę w zbroi u nasady szyi, w zgięciu łokcia lub pod pachą w okolicy serca. W pierwszej chwili wydawało się, że te promienie są nieszkodliwe. Po prostu wisiały w powietrzu, ledwie widoczne w mroku. Nagle dziesiątki cięciw brzęknęły jednocześnie. Za piechotą Marek ustawił trzy szeregi łuczników. Strzały pomknęły po tych srebrzystych liniach do celów. Podniosłam rękę w bezsilnym geście protestu. Strzały leciały dalej. Trzydziestu ludzi padło pod ich gradem, sami obrońcy przy wyrwie w murze. Żołnierze Marka wpadli przez nią do okopu, a reszta armii za nimi. Próbowali zepchnąć żołnierzy barona w kierunku pierwszego tunelu. Prowadzono zawziętą walkę o każdy cal. Ludzie barona utworzyli najeżony włóczniami i mieczami mur. A w wąskim przejściu żołnierze Marka nie mogli ich dosięgnąć, nie nadziewając się na nie. Jednak Solia wysłał następną sieć promieni za mur, ku obrońcom. Sarkan odwrócił się i sięgnął po swoje notatki, szukając jakiegoś pomocnego zaklęcia, ale nie miał szans, aby znaleźć je na czas. Znów uniosłam rękę, lecz tym razem spróbowałam zaklęcia, którego Smok użył do sprowadzenia Kasi ze zbocza góry. – Tual, tual, tual – zawołałam do tych promieni, sięgając po nie, i poczułam, jak brzęczą w mojej garści.
Wychyliłam się i odrzuciłam je w kierunku szczytu wieży. Strzały poleciały ich śladem i uderzyły o kamienie, po czym spadły bezładną stertą. Przez moment myślałam, że ten srebrzysty blask tylko pozostał na moich dłoniach i oświetlał moją twarz. Nagle Sarkan krzyknął ostrzegawczo. Kilkanaście nowych promieni wpadło przez okno prosto ku mnie, zmierzając ku mojej szyi, piersi i oczu. Ledwie zdążyłam złapać je wszystkie w garść i odepchnąć. W następnej chwili grad strzał ze świstem wleciał przez okno i uderzył tam, gdzie skierowałam promienie, w biblioteczkę, podłogę i fotel. Wbiły się głęboko i sterczały z lekko drgającymi brzechwami. Spoglądałam na nie, z początku zbyt zaskoczona, żeby się przestraszyć, nie rozumiejąc, że o mało nie przeszyło mnie kilkanaście strzał. Na zewnątrz ryknęło działo. Już zaczęłam się przyzwyczajać do tego huku; odruchowo drgnęłam, wciąż zafascynowana tym, jak blisko przeleciały te strzały. Sarkan jednak nagle przewrócił stół, tak ciężki, że fotele zadygotały, gdy mebel uderzył o podłogę. Leżące na blacie papiery rozsypały się na wszystkie strony. Smok pociągnął mnie za tę osłonę. Świst nadlatującego pocisku był coraz głośniejszy. Mieliśmy dość czasu, żeby zgadnąć, co się stanie, ale za mało, żeby temu zaradzić. Skuliłam się w uścisku Sarkana, patrząc na spód stołu i światło przeświecające przez szpary w grubych deskach. Kula armatnia rozbiła parapet okna i kawałki rozbitej szyby osypały się z trzaskiem. Pocisk potoczył się po posadzce i z głuchym łoskotem zatrzymał pod ścianą, a potem nagle rozpadł się na kawałki i buchnęła z niego chmura gęstego szarego dymu. Sarkan zatkał mi dłonią usta i nos. Wstrzymałam oddech; rozpoznałam zaklęcie zmieniające w kamień. Gdy szara mgła powoli sunęła ku nam, Sarkan machnął ręką w powietrzu i jeden z tych jego kulistych posłańców przyleciał do jego dłoni. Smok otworzył banieczkę, zrobił w niej otwór i wciąż bez słowa władczym ruchem wepchnął tę szarą mgłę do kuli, w której zmieściła się cała, skłębiona jak chmura. Zanim skończył, już pękały mi płuca. Wiatr ze świstem wpadał przez dziurę w ścianie i z głośnym szelestem przewracał kartki porozrzucanych wokół ksiąg. Przepchnęliśmy stół do wybitej dziury, żeby przez nią nie wypaść. Sarkan przez kawałek materiału chwycił odłamek kuli i podsunął swojemu posłańcowi jak trop do wąchania ogarowi. – Menya kaizha, stonnan olit – powiedział i pchnięciem wysłał posłańca w nocne niebo. Szara bańka odleciała, wtapiając się w pasmo mgły. Wszystko to mogło trwać najwyżej kilka minut – nie dłużej, niż mogłam wstrzymać oddech. Jednak następni ludzie Marka wpadli do okopu, spychając ludzi barona do pierwszego tunelu. Solia wypuścił kolejną siatkę naprowadzającą strzały i zrobił im więcej miejsca, a ponadto Marek i jego rycerze jechali tuż za atakującymi, ponaglając ich. Widziałam, jak okładali batami i włóczniami własnych żołnierzy, pędząc ich do wyrwy w murze. Ci w pierwszych szeregach zostali dosłownie wepchnięci na ostrza obrońców, w okropny sposób. Za nimi napierali następni i krok po kroku żołnierze barona musieli się cofać jak korek wypychany z butelki. Okop był już zasłany ciałami, a było ich mnóstwo, jedne leżały na drugich. Żołnierze Marka
wspinali się na te sterty, żeby strzelać z łuków do ludzi barona, nie zważając na to, że depczą po ciałach martwych towarzyszy. Z drugiego okopu ludzie barona zaczęli rzucać za mur przygotowane przez Sarkana kule z eliksirami. Rozbijały się, tworząc błękitne chmury spowijające żołnierzy, a pochwyceni przez te opary ludzie osuwali się na kolana lub rozciągali na ziemi oszołomieni, zapadając w sen. Za nimi jednak szli następni, tratując ich jak mrówki. Spoglądałam z przerażeniem i niedowierzaniem na te okropności. – Źle oceniliśmy sytuację – rzekł Sarkan. – Jak on tak może? – spytałam drżącym głosem. Wyglądało na to, że Marek tak bardzo chce zwyciężyć, że nie dba o to, ile będzie go to kosztowało, był gotów zapłacić każdą cenę i bez końca posyłać żołnierzy na śmierć. – Musi być opętany… Nie mogłam sobie wyobrazić żadnego innego powodu, który pozwalałby mu rozlewać ludzką krew jak wodę. – Nie – powiedział Sarkan. – Marek nie walczy o wieżę. Walczy o tron. Jeśli tu teraz przegra, wyjdzie na słabego w oczach magnatów. Jest przyparty do muru. Zrozumiałam, chociaż nie chciałam tego rozumieć. Marek naprawdę był gotów poświęcić wszystkich. Żadna cena nie była za wysoka. Wszyscy ci ludzie, których już stracił, i magia, którą zużył, tylko pogarszały sprawę, gdyż jak człowiek pakujący resztę fortuny w chybioną inwestycję nie mógł pogodzić się ze stratą. Nie mogliśmy go po prostu powstrzymać. Będziemy musieli z nim walczyć do ostatniego człowieka, a miał ich jeszcze tysiące. Działa huknęły ponownie, jakby podkreślając ten straszliwy wniosek, a potem nagle na szczęście zamilkły. Jeden z unoszących się w powietrzu posłańców Sarkana upadł i rozbił się na rozgrzanym metalu. Tuzin ludzi obsługujących działo zamienił się w posągi. Jeden stał przed działem po lewej ze stemplem wepchniętym w jego lufę; inni pochylali się nad linami, ciągnąc prawe działo na pozycję, a jeszcze inni trzymali kule lub worki z prochem; pomnik niezakończonej jeszcze bitwy. Marek natychmiast rozkazał innym żołnierzom zabrać stamtąd te posągi. Zaczęli je ciągnąć i pchać, przewracając na ziemię. Wzdrygnęłam się, widząc, jak odłamują palce jednemu z posągów, żeby wyjąć z nich sznury. Chciałam krzyknąć do nich, że ci zamienieni w kamień ludzie nadal żyją. Nie sądziłam jednak, żeby Marek się tym przejął. Posągi były ciężkie i praca szła wolno, więc mieliśmy chwilę wytchnienia od armatniego ognia. Wzięłam się w garść i odwróciłam do Sarkana. – Gdybyśmy zaproponowali, że się poddamy – spytałam – wysłuchałby nas? – Z pewnością – odparł Sarkan. – Po czym natychmiast zabiłby nas oboje i niewątpliwie równie dobrze mogłabyś sama poderżnąć dzieciom gardła, jak oddawać je jemu, ale na pewno
z przyjemnością wysłuchałby takiej propozycji. Teraz on zajął się łamaniem zaklęcia kierującego strzały. Wycelował palec, rzucając na nie urok, i następna chmura naprowadzanych srebrzystymi promieniami strzał uderzyła w mur. Pokręcił głową i ręką w przegubie, patrząc w dół. – Rano – rzekł w końcu. – Nawet jeśli Marek jest gotowy poświęcić całą armię, ludzie nie będą mogli walczyć bez odpoczynku, jedzenia i picia. Jeśli wytrzymamy do rana, będzie musiał wycofać ich na chwilę. Wtedy może zechce pertraktować. Jeśli wytrzymamy do rana. Ranek wydawał się bardzo odległy. Tempo bitwy nieco opadło. Już wszyscy ludzie barona wycofali się do drugiego okopu, zapełniając tunel ciałami, co uniemożliwiało atak żołnierzom Marka. On sam jeździł na koniu tam i z powrotem wzdłuż muru, rozgorączkowany, gniewny i zniecierpliwiony, patrząc, jak jego ludzie usiłują nabić działo. W pobliżu niego Solia raz po raz słał w kierunku drugiego okopu promienie naprowadzające strzały. Łatwiej było mu je wysyłać, niż nam je odbijać. Ich groty były dziełem Aleksy. Same chciały wbijać się w ciało, więc musiał tylko pokazywać im drogę. Tymczasem my musieliśmy je od tego odwodzić, walcząc nie tylko z jego, ale również z jej zaklęciem, siłą jej woli i determinacją, z jaką wkuła magię w żelazne groty, a ponadto zmieniać lot strzał. Odchylanie ich było nużącą i ciężką pracą, natomiast Solia słał w powietrze te srebrzyste promienie niedbałymi machnięciami ręki, jak siewca. Sarkan i ja musieliśmy zmagać się z tym na zmianę, po każdej skierowanej w bok chmurze strzał. Nie mieliśmy czasu ani sił na nic więcej. Wpadliśmy w stały rytm: odciągnięcie w bok chmury strzał, przypominające wyciągnięcie ciężkiej sieci na ryby, następnie przerwa, żeby napić się wody i odsapnąć, podczas gdy drugie z nas przejmowało obronę, a po chwili powrót do okna. Solia jednak raz po raz zakłócał ten rytm. Wciąż słał te promienie w najgorszych dla nas odstępach czasu, tak że nie mogliśmy między nimi usiąść i odpocząć, lecz niekiedy robił niespodziewanie dłuższą przerwę, kierował strzały prosto w nas albo wypuszczał jedną chmurę zaraz po drugiej. – Nie może mieć nieograniczonego zapasu strzał – powiedziałam, opierając się o mur, wyczerpana i obolała. Łucznikom towarzyszyli chłopcy, którzy zbierali wystrzelone strzały, wyrywali je z ciał zabitych i murów, po czym zanosili do ponownego użycia. – Nie może – potwierdził cicho Sarkan, też osłabiony ciągłym odpływem mocy. – Jednak używa ich oszczędnie. Zapewne wystarczy mu ich do rana. Po kolejnej zmianie Sarkan na chwilę wyszedł z komnaty i przyniósł z laboratorium zapieczętowany szklany słój z wiśniami w syropie. Na stoliku w kącie biblioteki trzymał duży srebrny samowar, który był nigdy niewysychającym źródłem herbaty i jakoś przetrwał wybuch kuli armatniej, chociaż delikatna filiżanka spadła i się zbiła. Sarkan napełnił herbatą dwie menzurki i podsunął mi słoik
z wiśniami. Były to ciemnoczerwone i kwaśne wiśnie z sadów wokół Wiosny, wioski w środku doliny, zalane syropem z dodatkiem alkoholu. Dodałam do herbaty dwie spore porcje i łapczywie oblizałam łyżeczkę. Smakowały domem i miały w sobie niespieszną magię doliny. Sarkan wziął tylko trzy wisienki, ostrożnie i oszczędnie, jakby nawet teraz dbał o linię. Odwróciłam wzrok i z przyjemnością piłam herbatę, trzymając menzurkę w dłoniach. Noc była ciepła, ale przeszedł mnie zimny dreszcz. – Połóż się i prześpij trochę – rzekł Sarkan. – Zapewne tuż przed świtem przypuści decydujący atak. Działa w końcu wystrzeliły, ale nie wyrządziły większych szkód. Odgadłam, że wszyscy ci, którzy umieli je obsługiwać, zostali obróceni w kamień. Niektóre kule poleciały za blisko i upadły między ludźmi Marka, a inne za wysoko i przeleciały nad wieżą. Mury wciąż stały. Ludzie barona nakryli drugi okop kocami i namiotami rozciągniętymi na drzewcach pik i włóczni, kryjąc się przed strzałami. Nawet wypita herbata mnie nie orzeźwiła; czułam się zmęczona i otępiała, jak nóż, którym strugano drewno. Złożyłam kilim, robiąc z niego posłanie, na którym z przyjemnością się położyłam. Sen jednak nie przyszedł. Te srebrzyste pasma naprowadzające strzały co chwilę w nierównych odstępach czasu oświetlały framugę okna. Cichy głos odchylającego je Sarkana zdawał się dochodzić z bardzo daleka. Jego twarz była widoczna w półmroku, a profil wyraźnie rysował się na tle ściany. Podłoga wieży pode mną lekko drżała od tych zmagań, jakby wstrząsały nią ciężkie kroki nadchodzącego olbrzyma. Zamknęłam oczy i próbowałam nie myśleć o niczym poza swoim oddechem. Zasnęłam na chwilę, po czym nagle usiadłam, gwałtownie budząc się ze snu, w którym spadałam w przepaść. Sarkan wyglądał przez rozbite okno. Strzały przestały nadlatywać. Wstałam i podeszłam do niego. Rycerze i słudzy kłębili się wokół namiotu Marka jak rój rozdrażnionych pszczół. Królowa wyszła z namiotu. Miała na sobie zbroję, kolczugę na prostej białej sukni, a w ręku trzymała miecz. Marek podjechał do niej i nachylił się, mówiąc coś, a ona uniosła do niego twarz jasną i twardą jak stal. – Oni oddadzą te dzieci Borowi, tak jak Wasyl oddał mnie! – zawołała tak głośno, że usłyszeliśmy jej słowa. – Prędzej dam się posiekać na kawałki! Marek zawahał się, a potem zeskoczył z konia i kazał sobie przynieść tarczę; też wyciągnął miecz. Pozostali rycerze zsiadali z koni i dołączali do niego, a Solia im towarzyszył. Bezradnie spojrzałam na Sarkana. Niemal uważałam, że Marek, który poprowadził tylu swoich ludzi na śmierć, zasługuje na to, by zginąć, ale jeśli naprawdę w to wierzył, jeśli sądził, że zamierzamy zrobić coś tak strasznego tym dzieciom… – Jak on może w to wierzyć? – spytałam. – A jak wmówił sobie, że to wszystko było zbiegiem okoliczności? – odparł Sarkan, już stojąc przy regale z księgami. – To kłamstwo jest zgodne z tym, czego on chce.
Oburącz zdjął z półki jakąś księgę, ciężki tom prawie metrowej wysokości. Wyciągnęłam ręce, żeby mu pomóc, i mimowolnie gwałtownie je cofnęłam, bo księga była oprawiona w nieprzyjemną w dotyku poczerniałą skórę, która zdawała się pozostawiać na palcach jakiś lepki i niemożliwy do starcia osad. – Tak, wiem – powiedział Sarkan, kładąc księgę na fotelu. – To nekromantyczne i odrażające dzieło. Wolę jednak wykorzystać umarłych niż tracić żywych ludzi. Zaklęcie było zapisane długim i staroświeckim pismem. Spróbowałam pomóc mu je rzucać, ale nie mogłam; odrzuciło mnie już po pierwszych słowach. Korzeniami tego zaklęcia była śmierć; od początku do końca tylko śmierć. Nie mogłam patrzeć na tę księgę. Na widok mojej niechęci Sarkan z irytacją zmarszczył brwi. – Jesteś beksą? – zapytał. – Nie, nie jesteś. No to w czym rzecz, do diabła? Nieważne; spróbuj ich spowolnić. Odskoczyłam, z ulgą oddalając się od tej księgi, i pospieszyłam do okna. Podniosłam z posadzki kilka kawałków kamienia i spróbowałam zaklęcia sprowadzającego deszcz, tego samego, które rzuciłam na dzban z wodą. Grad kamieni i kamyków spadł na żołnierzy Marka. Musieli szukać osłony, zasłaniając głowy rękami, ale królowa nawet nie przystanęła. Przeszła przez wyrwę w murze i wspięła się na wał trupów, przy czym rąbek jej sukni nasiąknął krwią. Marek i jego rycerze wybiegli przed nią, trzymając nad sobą tarcze. Rzucałam na nich cięższe kamienie, większe kawałki gruzu zmieniające się w głazy, lecz choć kilku z nich osunęło się na kolana, większość pozostała bezpieczna pod tarczami. Dotarli do tunelu i zaczęli wyciągać z niego ciała poległych. Ludzie barona kłuli ich włóczniami. Pchnięcia trafiały w tarcze i zbroje rycerzy Marka. Nie wszystkie. Pomimo tych błyszczących pełnych zbroi kilku atakujących padło przed wejściem. Pozostali jednak naparli, zrobili wyłom w obronie i królowa weszła do tunelu. Nie widziałam toczącej się tam walki, lecz ta zakończyła się szybko. Z tunelu wypłynął potok krwi, czarnej w świetle pochodni, i królowa wyszła po drugiej stronie muru. Odrzuciła odciętą ludzką głowę, którą trzymała w wolnej ręce. Przerażeni obrońcy zaczęli się przed nią cofać. Marek i jego rycerze natarli za nią, siekąc i zabijając, a za nimi podążała piechota. Solia słał trzaskające strumienie białej energii. Ludzie barona zaczęli się wycofywać, pospiesznie i w nieładzie, pierzchając przed królową. Wyobraziłam sobie Kasię z mieczem – byłaby równie przerażająca. Królowa raz po raz machała mieczem, dźgając i siekąc z brutalną skutecznością, a ich ciosy jej nie raniły. Marek wykrzykiwał rozkazy. Ludzie barona za ostatnim murem wspięli się na górę i zaczęli strzelać stamtąd do królowej z łuków, strzały jednak nie przebijały jej skóry. Odwróciłam się i wyrwałam czarnopiórą strzałę z biblioteczki, w którą się wbiła. Była to jedna z tych strzał, które posłał ku mnie Solia, zrobiona przez Aleksę. Podeszłam z nią do okna i zawahałam się. Ręce mi się trzęsły. Nie wiedziałam, co innego mogłabym robić. Nikt z nich nie mógł jej powstrzymać. Jednak… jeśli zabiję królową, Marek nigdy nas nie posłucha, przenigdy; równie dobrze mogłabym zabić teraz i jego. Jeśli ją zabiję… Ta myśl była jednocześnie dziwna
i straszna. Z tej wysokości królowa wydawała się mała i daleka, jak podnosząca i opuszczająca rękę kukiełka, a nie żywa istota. – Chwileczkę – odezwał się Sarkan. Cofnęłam się z ulgą, chociaż musiałam zakryć rękami uszy, gdy recytował długie i okropne słowa zaklęcia. Wiatr wpadł ze świstem do komnaty i owiał mnie, co odczułam jak dotknięcie wilgotnej, tłustej dłoni, cuchnącej zgnilizną i żelazem. Wiał uparcie i nieprzyjemnie, a w okopach na dole martwi poruszyli się i zaczęli wstawać. Nie podnieśli mieczy. Nie potrzebowali broni. Nie próbowali ranić żołnierzy, tylko wyciągali puste ręce i przytrzymywali ich, po dwóch lub trzech na jednego. W okopach było już więcej zabitych niż żywych, a wszyscy martwi usłuchali zaklęcia Smoka. Żołnierze Marka zawzięcie cięli i kłuli, ale martwi nie krwawili. Ich twarze były nieruchome, puste i obojętne. Kilku wygramoliło się z okopu, żeby złapać za ręce i nogi rycerzy oraz królową. Ona jednak wyrwała się im, a chronieni przez zbroje rycerze posiekali ich na kawałki. Ludzie barona byli przerażeni tym zaklęciem na równi z żołnierzami Marka; pospiesznie cofali się przed zmarłymi i niepokonaną królową. A ta parła naprzód. Martwi powstrzymali resztę piechoty, a ludzie barona walczyli z rycerzami wokół niej, ale ona się nie zatrzymywała. Jej suknia już nie była biała, lecz zakrwawiona od kostek do pasa; cała jej kolczuga spływała krwią, która pokrywała jej dłonie, ramiona i twarz. Spojrzałam na strzałę i dotknęłam magii Aleksy. Poczułam, jak strzała rwie się do lotu, pragnie szukać ciepłego ludzkiego ciała. Grot był wyszczerbiony; wyrównałam go palcami, ugniatając stal tak, jak Aleksa robiła to z mieczem. Tchnęłam weń więcej magii i poczułam, jak staje się ciężka w mojej dłoni, pełna śmierci. – W udo – przykazałam jej, wzdragając się przed morderstwem. To na pewno zatrzyma królową. Wycelowałam strzałę w nią i rzuciłam. Strzała pomknęła w dół, lecąc prosto i z radosnym świstem. Trafiła królową w lewe udo, przebijając kolczugę. I utkwiła tam. Nie wypłynęła ani kropla krwi. Królowa wyrwała strzałę i odrzuciła ją. Uniosła głowę i przez moment spoglądała w okno wieży. Cofnęłam się. Znów zaczęła mordować. Twarz bolała mnie jak od uderzenia; czułam znajomy tępy ucisk u nasady nosa. – To Bór – powiedziałam. – Co? – zdziwił się Sarkan. – To Bór – powtórzyłam. – Jest w niej Bór. Wszystkie zaklęcia, jakie rzuciliśmy na królową, cały rytuał oczyszczania, święte relikwie, wszelkie próby, to wszystko nie miało znaczenia. Nagle byłam tego pewna. To Bór spoglądał na mnie. Bór znalazł sposób, żeby się w niej skryć.
Zwróciłam się do Smoka. – Przywołanie – oświadczyłam. – Sarkanie, musimy im to pokazać. Markowi, Solii i wszystkim ich żołnierzom. Jeśli zobaczą, że zawładnął nią Bór… – I myślisz, że on w to uwierzy? – rzekł Sarkan. Spojrzał jednak przez okno i po chwili powiedział: – Dobrze. I tak oddaliśmy mury. Wprowadzimy ocalałych do wieży. I miejmy nadzieję, że drzwi wytrzymają na tyle długo, że zdążymy rzucić to zaklęcie.
Rozdział 28
Zbiegliśmy do wielkiej sali i otworzyliśmy drzwi. Ludzie barona wycofali się do środka; było ich żałośnie mało. Może setka. Stłoczyli się w sali i w piwnicy, wszyscy brudni i zmęczeni, z twarzami zmrożonymi oglądaniem jednego koszmaru po drugim. Byli zadowoleni z tego, że mogą schronić się w wieży, ale odsuwali się od Sarkana i ode mnie. Nawet baron patrzył na nas z ukosa. – To nie była robota tamtych – powiedział, zbliżając się do Sarkana i stając w pustym kręgu pozostawionym wokół nas przez jego ludzi. – Ci ożywieni nieboszczycy. – Nie, i jeśli wolałbyś stracić pozostałych żywych, niż korzystać z takiej pomocy, to mi powiedz, a wtedy następnym razem będę miał na względzie twoją wrażliwość. – Sarkan był zmęczony, a ja czułam się równie wyczerpana. – Niech odpoczną, póki mogą, i częstują się wszystkim, co znajdą. Niebawem Kasia przyszła z dołu, przeciskając się przez tłum żołnierzy, gdyż baron wysłał na dół rannych i najbardziej zmęczonych; pozostali przy nim tylko najwytrzymalsi. – Rozbijają beczki z winem i piwem – powiedziała cicho do mnie. – Nie sądzę, żeby dzieci były tam bezpieczne. Agnisiu, co się dzieje? Sarkan wszedł na podium i rozkładał księgę Przywołania na poręczach wielkiego fotela. Zaklął pod nosem. – Tylko tego nam teraz potrzeba. Zejdź na dół i zmień wszystkie trunki w cydr – powiedział do mnie. Zbiegłam z Kasią na dół. Żołnierze pili ze złożonych dłoni i hełmów albo podstawiali usta lub butelki pod wybite w beczkach otwory; niektórzy już zaczęli się kłócić. Pokrzykiwanie przy winie widocznie wydawało się bezpieczniejsze niż mówienie o okropnościach, zabitych towarzyszach i rzezi. Kasia torowała mi drogę, a oni nie próbowali się opierać, kiedy mnie zobaczyli. Podeszłam do największej beczki i położyłam na niej dłonie. – Lirintalem – powiedziałam, ze znużeniem posyłając falę magii, i usiadłam, gdy wypłynęła ze mnie i przeniknęła wszystkie butelki oraz baryłki. Żołnierze nadal cisnęli się i przepychali do trunków; dopiero po jakimś czasie zdadzą sobie sprawę, że już się nie upijają. Kasia ostrożnie dotknęła mojego ramienia, a ja odwróciłam się i mocno ją uściskałam, ciesząc się jej siłą. – Muszę wracać na górę – powiedziałam. – Opiekuj się dziećmi.
– Czy nie powinnam tam być z tobą? – zapytała cicho. – Opiekuj się dziećmi – powtórzyłam. – A jeśli będziesz musiała… Złapałam ją za rękę i zaciągnęłam na drugi koniec piwnicy. Staszek i Marysia siedzieli tam, czujnie obserwując żołnierzy. Marysia przecierała oczy. Oparłam dłonie o mur i znalazłam krawędzie przejścia. Położyłam dłoń Kasi na szczelinie, pokazałam jej, gdzie jest, a potem wepchnęłam tam cienką pętlę z magii jako uchwyt. – Otwórz te drzwi, zabierz je do środka i zamknij drzwi za sobą – powiedziałam. Potem podniosłam rękę. – Hatol – rzuciłam zaklęcie i wyjęłam miecz Aleksy z ukrycia. Podałam go Kasi. – Weź i to. Skinęła głową i zawiesiła miecz na ramieniu. Pocałowałam ją ostatni raz i pobiegłam po schodach na górę. Wszyscy ludzie barona byli w środku. Wzniesione przez nas mury wciąż nas chroniły, gdyż działa Marka nie mogły strzelać w drzwi. Kilku naszych łuczników zajęło stanowiska przy wąskich jak strzelnice oknach po obu stronach sali, przez które strzelali do żołnierzy na zewnątrz. Drzwi dygotały raz pod silnymi uderzeniami, a raz pod silną falą magii; dolatywały zza nich krzyki i tupot nóg. – Podkładają ogień pod drzwi – zawołał jeden z żołnierzy przy oknach, gdy wróciłam do wielkiej sali. – Pozwólcie im na to – rzekł Sarkan, nie podnosząc głowy. Dołączyłam do niego na podium. Zamienił podobny do tronu fotel w zwyczajną ławkę z dwoma siedzeniami i łączącym je blatem. Opasły tom Przywołania leżał na nim, znajomy i jednocześnie obcy. Powoli opadłam na ławkę i położyłam dłoń na okładce – złote tłoczone litery, a pod nimi cichy szum jakby roju pszczół w oddali. Byłam tak zmęczona, że nawet straciłam czucie w palcach. Otworzyliśmy księgę i zaczęliśmy czytać. Sarkan głośno i wyraźnie wypowiadał słowa zaklęcia i powoli spowijająca mój umysł mgła się rozwiała. Szeptałam, nuciłam i mruczałam, wtórując mu. Żołnierze wokół nas umilkli; usiedli w kątach i pod ścianami, słuchając nas tak, jak słucha się w tawernie dobrego minstrela i smutnej ballady późną nocą. Mieli lekko zdziwione miny, próbując nadążać za tą opowieścią i daremnie usiłując ją zapamiętać, unoszeni magią. Zaklęcie niosło mnie wraz z nimi, a ja chętnie się w nim zatraciłam. Wszystkie okropności tego dnia nie znikły, lecz Przywołanie czyniło z nich tylko część tej opowieści, i to nie najważniejszą. Moc wzbierała i płynęła, jasna i czysta. Poczułam, jak zaklęcie powstaje niczym druga wieża. Kiedy będziemy gotowi, otworzymy drzwi i wypuścimy jej niepowstrzymany blask na dziedziniec przed drzwiami. Za oknami niebo jaśniało; wschodziło słońce. Drzwi zatrzeszczały. Coś wsuwało się przez ledwie widoczne szpary między podwojami. Stojący najbliżej nich krzyknęli ostrzegawczo. Cienkie i szybko poruszające się cienie jak widmowe żmije wślizgiwały się przez najmniejsze szczeliny; pędy i korzenie kruszyły drewno i kamień, znajdując drogę do środka. Rozeszły się po drewnie jak mróz na szybie, ściskając i rozpychając, roztaczając
znajomy mdląco słodki odór. To był Bór. Teraz uderzał jawnie, jakby wiedział, co robimy, jakby zdawał sobie sprawę, że zamierzamy zdemaskować jego podstęp. Przestraszeni żołnierze z Żółtych Moczarów cięli te wici mieczami i sztyletami; wiedzieli dość o Borze, żeby go rozpoznać. Jednak przez poszerzone szpary i otwory wdzierało się coraz więcej pnączy. Na zewnątrz ludzie Marka znów uderzyli taranem i drzwi zadrżały od góry do dołu. Pnącza złapały żelazne obejmy zawiasów i antaby. Pomarańczowoczerwone plamy rdzy rozlały się po żelazie tak szybko jak rozlana krew, w kilka chwil dokonując wielowiekowego dzieła zniszczenia. Pędy wepchnęły się w powstające dziury, owinęły wokół żelaza i zaczęły zaciekle szarpać. Bolce głośno zabrzęczały. Sarkan i ja nie mogliśmy przerwać. Czytaliśmy dalej, jąkając się w pośpiechu i jak najszybciej przewracając stronice. Przywołanie jednak miało swoje tempo. Tej opowieści nie można było przyspieszyć. Zręby mocy, którą tworzyliśmy, chwiały się z powodu naszego pośpiechu, jakby gawędziarz gubił wątek swojej opowieści. Przywołanie nas trzymało. Z głośnym trzaskiem spory kawał odłamał się z dołu prawej połowy drzwi. Kolejne pędy wdarły się przez otwór, grubsze i dłuższe. Kilka z nich złapało żołnierzy, wyrwało miecze z ich rąk i cisnęło nimi na boki. Inne znalazły ciężką antabę, owinęły się wokół niej i powoli odciągnęły ją na bok, cal po calu, aż całkiem wysunęła się z pierwszego uchwytu. Taran na zewnątrz znów uderzył w drzwi, które rozwarły się na oścież, odrzucając i przewracając stojących przed nimi ludzi. Marek był po drugiej stronie, wciąż na swym rumaku, stał w strzemionach i dął w róg. Twarz miał tak rozognioną wściekłością i żądzą krwi, że nawet nie spojrzał, żeby sprawdzić, dlaczego drzwi otworzyły się tak nagle. Pędy wrosły w ziemię wokół schodków, a ich splątane korzenie kryły się w załomach i szczelinach stopni, ledwie widoczne w słabym świetle poranka. Marek przejechał nad nimi, nawet nie zerknąwszy na nie, przeskoczył przez stopnie i rozbite drzwi, a jego pozostali rycerze pognali za nim. Ich miecze unosiły się i opadały w deszczu krwi, a żołnierze barona dźgali ich włóczniami. Konie padały z rżeniem, wierzgając nogami w agonii, a wokół nich ginęli ludzie. Łzy spływały mi po twarzy i spadały na kartki księgi. Nie mogłam jednak przerwać rzucania zaklęcia. Nagle poczułam silne uderzenie, które zaparło mi dech. Słowa zamarły mi na ustach. Na moment wszystkie odgłosy wokół mnie ucichły, a potem Sarkana i mnie ogłuszył potworny ryk, w którym utonęły wszystkie inne dźwięki. Jakbym znalazła się w samym oku burzy, na środku rozległego pola, i obserwowała deszcz lejący jak z cebra wszędzie wokół, tylko nie na mnie, choć wiedziałam, że za chwilę… Nagle staliśmy się centralnym punktem, od którego zaczęły rozchodzić się pęknięcia biegnące przez księgę, fotel, podium, posadzkę i ściany. Nie były to szczeliny w drewnie i kamieniu, ale w samym świecie. Nie było w nich nic – tylko czarna pustka. Pięknie oprawiony tom Przywołania zamknął się i zatonął jak kamień w głębokiej wodzie. Sarkan złapał mnie za ramię, ściągnął z fotela i sprowadził z podium. Fotel też się zapadł, a potem całe podium, wszystko to znikło w pustce. Sarkan nadal rzucał zaklęcie, a raczej je utrzymywał, powtarzając w kółko ostatnie słowa. Próbowałam dołączyć do niego, choćby nucąc, ale zabrakło mi tchu. Czułam się bardzo dziwnie. Bolało mnie ramię, lecz gdy na nie spojrzałam, nie zauważyłam niczego złego. Potem popatrzyłam
powoli niżej. Brzechwa strzały sterczała tuż poniżej mojej piersi. Gapiłam się na nią zdziwiona. W ogóle tego nie poczułam. Wysokie i piękne witrażowe szyby rozsypały się z cichym brzękiem i w deszczu kolorowego szkła, gdy dotarły do nich pęknięcia. Te rozchodziły się coraz dalej. Ludzie wpadali w nie z krzykiem, który urywał się gwałtownie, gdy znikali w otchłani. Kawałki kamiennych murów i posadzki również znikały. Ściany wieży protestowały jękiem. Sarkan z najwyższym trudem podtrzymywał zaklęcie, jak człowiek, który próbuje zapanować nad rozszalałym wierzchowcem. Usiłowałam przekazać mu trochę magii. Podtrzymywał mnie, obejmując silnym ramieniem. Potykałam się o własne nogi, niemal ciągnąc je za sobą. Poczułam przeszywający ból w piersi, jakby moje ciało w końcu się zbudziło i zauważyło, że stało się coś bardzo złego. Przy każdym oddechu chciałam wrzeszczeć, a brakowało mi powietrza, żeby krzyczeć. Żołnierze wciąż walczyli w kilku miejscach, lecz inni po prostu wybiegli z wieży, usiłując uciec z tego walącego się świata. Zobaczyłam, że Marek zeskakuje z martwego rumaka i przeskakuje kolejną szczelinę, która sunie ku niemu po posadzce. W rozbitych drzwiach pojawiła się królowa i w porannym świetle przez moment wydawało mi się, że w progu nie stoi kobieta, lecz drzewo o srebrzystej korze, które wyrasta z posadzki pod sufit. Potem Sarkan pociągnął mnie za sobą na schody i poprowadził na dół. Wieża drżała i po schodach za nami toczyły się kamienie. Sarkan przy każdym kroku wypowiadał słowa zaklęcia, nie pozwalając mocy wyrwać się na wolność. Nie mogłam mu pomóc. Gdy znów otworzyłam oczy, zaniepokojona Kasia klęczała przy mnie. W powietrzu unosił się kurz, lecz mury wreszcie przestały drżeć. Byłam oparta o ścianę piwnicy; zeszliśmy do podziemi. Nie pamiętam, jak pokonałam resztę schodów. W pobliżu baron wykrzykiwał rozkazy reszcie żołnierzy, którzy przesuwali stojaki, beczki z winem oraz żelazne kotły, układając z nich barykadę u podnóża schodów, wzmocnioną spadłymi kamieniami. Zobaczyłam światło dochodzące z góry, zza zakrętu schodów. Sarkan stał obok mnie, wciąż powtarzając te same słowa lekko ochrypniętym głosem. Usadowił mnie obok metalowej szafki o osmalonych drzwiczkach. Wskazał Kasi zamek. Chwyciła klamkę. Z zamka trysnęły płomienie, spowijając jej dłonie, ale zacisnęła zęby i otworzyła drzwi. W środku stał rząd buteleczek z jarzącym się płynem. Sarkan wziął jedną i wskazał na mnie. Kasia ze zdumieniem popatrzyła na niego, a potem na strzałę. – Mam ją wyciągnąć? – zapytała. Zrobił gest popychania, a ona przełknęła ślinę i kiwnęła głową. Znowu uklękła przy mnie. – Agnisiu, trzymaj się. Oburącz złapała strzałę i odłamała pierzastą brzechwę, która wciąż sterczała z mojej piersi. Grot poruszył się w moim ciele. Otworzyłam i zamknęłam usta w niemej męce. Nie mogłam oddychać. Pospiesznie oderwała co większe drzazgi, wygładzając drzewce, a potem obróciła mnie na bok, opierając o ścianę, i jednym potężnym pchnięciem przebiła mnie strzałą na wylot. Chwyciła grot sterczący z moich pleców i wyciągnęła resztę strzały.
Jęknęłam, a ciepła krew popłynęła mi po torsie i plecach. Sarkan otworzył buteleczkę. Wylał trochę płynu w zagłębienie swojej dłoni i wtarł go w moją skórę, wprowadzając do otwartej rany. Okropnie piekło. Nieporadnie spróbowałam odepchnąć go jedną ręką, ale zignorował to i rozchylił mi suknię, żeby wetrzeć więcej płynu. Potem Kasia pochyliła mnie i polali tym płynem ranę na moich plecach. Wrzasnęłam na nich, bo nagle odzyskałam głos. Kasia dała mi zwitek materiału, żebym zacisnęła na nim zęby; dygotałam przy tym. Ból się nasilał, zamiast ustępować. Odsunęłam się od nich i próbowałam wbić się w ścianę, w ten zimny i twardy kamień, stać się jego częścią i przestać czuć cokolwiek. Wbijałam paznokcie w zaprawę, skamląc, a Kasia trzymała rękę na moim ramieniu – i nagle najgorsze minęło. Krwawienie się zmniejszyło, a potem ustało. Znów zaczęłam widzieć i słyszeć – odgłosy walki na schodach, szczęk mieczy uderzających o siebie lub w kamienne mury, zgrzyt, a czasem brzęk metalu. Krew spływała po barykadzie. Sarkan oparł się o ścianę obok mnie. Wciąż poruszał wargami, lecz już prawie bezgłośnie, i zaciskał powieki z wysiłku. Przywołanie było jak zamek z piasku, którego jedna ściana została rozmyta, a pozostałe grożą zawaleniem. Podtrzymywał je tylko siłą woli. Zastanawiałam się, czy jeśli runą pozostałe, to pustka pochłonie całą wieżę oraz nas wszystkich, pozostawiając w tym świecie dziurę, która zaraz się zasklepi; z góry zejdzie lawina i wypełni ten otwór, jakbyśmy wszyscy nigdy nie istnieli. Sarkan otworzył oczy i spojrzał na mnie. Wskazał Kasię i skulone za nią dzieci, które z przestrachem spoglądały na barykadę. Ponownie skinął ręką: „Odejdź stąd”. Chciał, żebym zabrała je i uciekła, przeniosła się stąd gdzie indziej. Zawahałam się, a on spojrzał na mnie z gniewnym błyskiem w oczach. Machnął ręką, jakby zamiatał podłogę. Księga znikła; Przywołanie przepadło. Nie mogliśmy dokończyć zaklęcia, a kiedy on opadnie z sił… Nabrałam tchu, splotłam palce z jego palcami i wznowiłam rzucanie zaklęcia. Opierał się. Z początku śpiewałam cicho, łapiąc powietrze, szukając swojej drogi. Nie mieliśmy już mapy i nie pamiętałam słów, ale nie robiliśmy tego pierwszy raz. Pamiętałam, dokąd zmierzaliśmy i co próbowaliśmy stworzyć. Pchnęłam więcej piasku pod mur i wykopałam fosę powstrzymującą fale, długą i szeroką. Wciąż nuciłam urywki opowieści i piosenek. W myślach zaczęłam usypywać kopiec z piasku. Sarkan zwlekał zdumiony, nie wiedząc, jak mi pomóc. Zaśpiewałam coś dłuższego, podsuwając mu fragmenty melodii niczym mokre kamyki, a on powoli zaczął mi je oddawać, nucąc powoli, równo i dokładnie, układając jeden kamień po drugim u podnóża wilgotnej ściany zamku z piasku, osłaniając naszą wieżę. Zaklęcie nabierało mocy, znów potężniało. Zatrzymaliśmy lawinę. Nie przerywałam pracy, naprawiając barierę tu i tam, znajdując drogę i pokazując mu ją. Usypałam więcej piasku i pozwoliłam mu wygładzić i wyrównać ścianę. Razem zatknęliśmy na jej szczycie gałązkę z trzepoczącymi listkami zamiast proporczyka. Wciąż brakowało mi tchu. Czułam dziwny twardy węzeł w piersi i ból tam, gdzie eliksir nadal działał, ale magia płynęła przeze mnie obfitym, jasnym i rwącym strumieniem. Ludzie krzyczeli. Ostatni żołnierze barona gramolili się przez barykadę, większość bez mieczy, tylko po to, żeby uciec. Z góry schodów schodziła jasna poświata i to ją poprzedzały te wrzaski. Żołnierze
wyciągali ręce, pomagając przejść uciekającym przez barykadę. Nie było ich wielu. Po chwili przestali się pojawiać. Żołnierze rzucili na barykadę resztki rozbitych beczek i wielkie żelazne kotły, starając się zatarasować przejście. Za barierą odbijał się echem głos Marka i dojrzałam złocistą głowę królowej. Żołnierze barona dźgali ją włóczniami, lecz te odbijały się od jej skóry. Barykada zaczęła się rozpadać. Nadal nie mogliśmy przerwać rzucania zaklęcia. Kasia wstała i otwierała drzwi grobowca. – Na dół, szybko! – powiedziała do dzieci. Zaczęły schodzić po schodkach. Złapała mnie za rękę i pomogła mi wstać, a Sarkan sam się podniósł. Wepchnęła nas do przejścia, podniosła miecz z posadzki i chwyciła kolejną zalakowaną buteleczkę z szafki. – Tędy! – zawołała do naszych ludzi. Pobiegli za nami. Przywołanie pozostało z nami. Gdy zbiegałam po krętych schodach, a Sarkan za mną, magia śpiewała między nami. Z góry dobiegł mnie przeciągły zgrzyt i na schodach zrobiło się ciemniej; któryś z żołnierzy zamknął drzwi. Długi napis biegnący po obu stronach świecił i cicho pomrukiwał w półmroku. Instynktownie zmieniłam nieco zaklęcie, żeby gładko prześlizgiwać się między tą obcą magią. Zaczęłam inaczej odbierać tę wewnętrzną wieżę; stała się szersza i wyższa, z tarasami i oknami, nakryta złotą kopułą, o ścianach z jasnego białego kamienia ze srebrnymi inskrypcjami, takimi jak ta na schodach. Sarkan zaczął wolniej wypowiadać słowa zaklęcia; on też widział tę starą wieżę, straconą i zburzoną dawno temu. Wokół nas robiło się jaśniej. Wpadliśmy do obszernej komnaty na dole schodów. Było w niej duszno i brakowało powietrza dla tylu osób, ale Kasia wzięła jeden stary żelazny świecznik i wybiła nim w ścianie grobowca otwór, z którego osypały się cegły. Przez dziurę wpadło zimne powietrze, a ona wepchnęła dzieci do środka i kazała im się ukryć za trumną starego króla. Wysoko w górze dał się słyszeć odgłos rozbijania kamieni. Królowa prowadziła Marka i jego ludzi za nami. Kilkudziesięciu żołnierzy stłoczyło się w komnacie i pod ścianami. Na ich twarzach malował się lęk. Nosili żółte płaszcze, a raczej ich strzępy, tak więc byli to nasi, ale nie rozpoznałam żadnego. Nie widziałam barona. W oddali słychać było szczęk mieczy. Pozostali na schodach żołnierze z Żółtych Moczarów jeszcze walczyli. Blask Przywołania był coraz jaśniejszy. Marek pchnął mieczem ostatniego żołnierza na schodach i kopniakiem zrzucił jego ciało na dół. Żołnierze skoczyli mu na spotkanie niemal z ulgą, bo on przynajmniej był realnym nieprzyjacielem, którego można pokonać. Marek jednak przyjął cięcie pierwszego na tarczę, przysiadł i przebił przeciwnika mieczem; błyskawicznie obrócił się i ściął głowę drugiemu; kończąc cios, ogłuszył następnego rękojeścią, a kolejnego pchnął w oko. Stojąca obok mnie Kasia z okrzykiem protestu zrobiła krok naprzód, unosząc miecz, ale wszyscy czterej padli, zanim zdążyła zamknąć usta. Ukończyliśmy jednak Przywołanie. Wyśpiewałam trzy ostatnie słowa, Sarkan je powtórzył, a potem
zaśpiewaliśmy je razem. Rozbłysło światło, zalewając całą komnatę, jakby padało z marmurowych ścian. Marek wepchnął się w lukę, którą sobie wyrąbał, a królowa ruszyła za nim. W opuszczonej ręce trzymała zakrwawiony miecz. Jej twarz była spokojna, nieruchoma i piękna. Światło padało na nią i przez nią, prześwietlając całe jej ciało; nie było w nim śladu zepsucia. Również Marek był od niego wolny i stojący za nim Solia; oblewające ją światło oświetlało ich również i nie było tam cienia, tylko harda samolubna duma, jak wyniosłe mury cytadeli. W królowej jednak nie było nawet tego. Patrzyłam na nią, zdyszana, zdumiona. Nie było w niej śladu skażenia złem. Nie było w niej nic. Światło Przywołania przechodziło przez nią swobodnie. Była pusta wewnątrz; jej ciało było jak warstwa kory otaczającej pustą przestrzeń. Nie zostało w niej nic, co mogłoby być skażone złem. Za późno pojęłam prawdę. Wyruszyliśmy ratować królową Hannę, więc Bór pozwolił nam znaleźć to, czego szukaliśmy. Znaleźliśmy jednak tylko pustą skorupę, fragment drzewa serca Boru. Bezwolną marionetkę, która czekała, aż zakończymy wszystkie próby i upewnimy się, że wszystko z nią jest w porządku, a wtedy Bór będzie mógł do woli pociągać za sznurki. Światło nadal przechodziło przez nią i stopniowo w końcu dostrzegłam w niej Bór, jakbym spoglądała na chmurę i zobaczyła drzewo zamiast kobiecej twarzy. Bór był tam – i tylko on. Złociste kosmyki jej włosów były bladymi żyłkami liści, jej kończyny konarami, a palce nóg długimi korzeniami pełznącymi po podłodze i wbijającymi się głęboko w ziemię. Spoglądała na ścianę za nami, na otwarte przejście do grobowca z błękitnym płomykiem, i po raz pierwszy jej twarz się zmieniła. Ta zmiana była jak ruch wiotkiej wierzby, która gnie się na silnym wietrze, gdy burza targa koronami drzew. Ta nieznana siła ożywiająca Bór musiała tu już kiedyś być. Mlecznobiała twarz królowej Hanny znikała w blasku Przywołania jak farba zmywana przez pędzącą wodę. Pod nią była inna królowa, brązowa, zielona i złocista, o skórze ze wzorem drewna klonu i włosach tak ciemnozielonych, że prawie czarnych, przetykanych czerwienią, złotem i brązem jesieni. Ktoś oddzielił złote pasma jej włosów i zaplótł je w warkocz opasujący głowę, ozdobioną białymi wstążkami. Miała niedopasowaną białą suknię; włożyła ją, chociaż jej nie potrzebowała. Zobaczyłam, jak pomiędzy nami pojawia się ciało pogrzebanego króla. Sześciu mężczyzn niosło je na płachcie z białego lnu; twarz miał nieruchomą i zastygłą, a oczy zasnute bielmem. Wnieśli go do grobowca, delikatnie opuścili do wielkiej kamiennej trumny, a potem zakryli lnianym całunem. W blasku Przywołania ta inna królowa weszła za nimi do grobowca. Pochyliła się nad trumną. Na jej twarzy nie było smutku, tylko lekkie zdziwienie, jakby nic nie rozumiała. Dziwnie długimi i sękatymi jak gałęzie palcami dotknęła twarzy króla i jego powiek. Nie poruszył się. Drgnęła i cofnęła rękę, odsuwając się od mężczyzn. Oni nakryli trumnę wiekiem, z którego trysnął błękitny płomień. Obserwowała ich wciąż zaskoczona. Jeden z żałobników powiedział coś do niej cicho, zapewne że może zostać, jak długo chce, po czym skłonił się i zgięty opuścił grobowiec przez otwór, zostawiając ją w środku. Gdy odwrócił się do niej plecami w jego twarzy było coś, co Przywołanie ukazało nawet po tylu wiekach, jakaś zimna determinacja.
Bór-królowa nie widziała tego. Stała przy kamiennym sarkofagu, trzymając na nim rozpostarte ręce i niczego nie pojmując, tak jak Marysia. Nie rozumiała, czym jest śmierć. Spoglądała na pełgający błękitny płomyk i kiedy obróciła się w tej ponurej kamiennej sali, była zraniona i urażona. Nagle znieruchomiała i popatrzyła uważnie. Mały otwór w ścianie wypełniano kamiennymi blokami. Zamurowywano ją w tym grobowcu. Przyglądała się temu przez moment, a potem podbiegła i uklękła przed niezamurowanym jeszcze otworem. Mężczyźni już zamknęli go prawie całkowicie, pracując szybko. Ten o zimnej twarzy rzucał przy tym czar i srebrzysto-niebieskie światło z trzaskiem tryskało z jego rąk na kamienne bloki, spajając je. Wyciągnęła do niego rękę w geście protestu. Nie odpowiedział; nie patrzył na jej twarz. Żaden z nich na nią nie patrzył. Zamknęli otwór ostatnim blokiem, wpychając go wraz z jej ręką. Wstała samotna. Była zaskoczona, zła, zmieszana, ale jeszcze nie przestraszona. Podniosła rękę, zamierzając coś zrobić. Za jej plecami jednak błękitny płomyk palił się na kamiennym sarkofagu. Litery na ścianach odbijały ten blask, kończąc długi napis na ścianach schodów. Kobieta okręciła się, a ja czytałam razem z nią: POZOSTAŃ WIECZNIE, SPOCZYWAJ WIECZNIE, BY NIGDY NIE WYJŚĆ, NIGDY NIE WRÓCIĆ. To nie było tylko epitafium króla. Nie był to grobowiec, ale więzienie. Dla niej. Odwróciła się i tłukła pięściami w ścianę, daremnie próbując wybić otwór, wepchnąć palce w jakąś szparę. Jej strach rósł. Kamień trzymał ją w środku, zimny i nieczuły. Wykuli ten grobowiec w samym sercu gór. Nie mogła się stąd wydostać. Nie mogła… Bór-królowa gwałtownie odepchnęła te wspomnienia. Światło Przywołania spłynęło jak woda po kamieniach grobowca. Sarkan zatoczył się w tył, a ja niemal upadłam na ścianę. Znów znaleźliśmy się w owalnej komnacie, lecz strach królowej tłukł się w mojej klatce piersiowej jak ptak. Bez słońca, wody i powietrza. Nie mogła jednak umrzeć. I nie umarła. Stała przed nami, tylko na wpół skryta za twarzą królowej Hanny, i w tym wcieleniu też już nie była królową. Znalazła jakąś drogę ucieczki. Wydostała się na wolność, a potem… zabiła ich? Tak, i nie tylko ich, ale ich małżonki, dzieci i wszystkich; pożarła ich i stała się takim samym potworem jak oni. To ona stworzyła Bór. Cicho syczała w ciemności, choć nie był to syk węża, lecz szelest liści, zgrzyt konarów ocierających się na wietrze, a gdy ruszyła naprzód, pnącza wypadły z klatki schodowej za jej plecami, łapiąc pozostałych żołnierzy za kostki, przeguby lub szyje, przyciskając ich do ścian lub sufitu, torując jej drogę. Sarkan i ja jeszcze się podnosiliśmy z posadzki. Kasia zasłoniła nas sobą jak tarczą i odcięła wyciągające się po nas pędy, nie pozwalając nas schwytać, lecz inne ominęły ją i wsunęły się do grobowca. Oplątały dzieci i zaczęły je ciągnąć. Marysia wrzeszczała, a Staszek daremnie rąbał pnącza mieczem, aż złapały go za rękę. Kasia z udręką na twarzy zrobiła krok w kierunku dzieci, bo nie mogła chronić nas wszystkich. Wtedy Marek skoczył ze swoim lśniącym magią mieczem. Przeciął pnącza i stanął pomiędzy królową a dziećmi, po czym tarczą wepchnął je z powrotem w zacisze grobowca. Zagrodził królowej drogę. Ona zatrzymała się przed nim, a wtedy on z rozpaczą powiedział: „Matko” i upuścił miecz, żeby złapać ją za ręce. Spojrzał jej w twarz, którą powoli ku niemu uniosła.
– Matko – powtórzył. – Uwolnij się od niej. To ja, Marek, twój Mareczek. Wróć do mnie. Podniosłam się i oparłam o ścianę. Emanował determinacją i tęsknotą. Zbroję miał zakrwawioną i okopconą, a na policzku szeroką smugę krwi, lecz w tym momencie wyglądał jak dziecko lub jakiś święty o czystych intencjach. Królowa popatrzyła na niego, położyła rękę na jego piersi i zabiła go. Jej palce zmieniły się w splot cierni, gałęzi i pnączy; zatopiła je w jego zbroi i zacisnęła dłoń w pięść. Jeśli zostało w niej cokolwiek z królowej Hanny, jakiś strzęp woli, to może zużyła go na ten drobny przejaw miłosierdzia – umarł, nie wiedząc, co zrobił. Jego twarz nie zmieniła wyrazu. Ciało bezwładnie osunęło się na posadzkę, niewiele zmienione: tylko w napierśniku ziała dziura w miejscu, gdzie wbiła dłoń. Upadł na wznak ze szczękiem zbroi na kamiennych płytach, wciąż jasnooki i pewny siebie, pewny, że zostanie wysłuchany, pewny zwycięstwa. Wyglądał jak król. Zaraził nas wszystkich tą swoją pewnością. Przez moment byliśmy tak zaszokowani, że zastygliśmy w bezruchu. Wstrząśnięty Solia głośno wciągnął powietrze. Kasia skoczyła naprzód, tnąc mieczem. Królowa odbiła cios swoim. Stały blisko siebie i z obu ścierających się kling tryskały skry; królowa naparła, powoli spychając Kasię w tył. Sarkan rzucał zaklęcie. Z jego ust płynęły słowa wywołujące żar i ogień, a z posadzki pod nogami królowej wystrzeliły żółto-czerwone i parzące płomienie. Osmaliły skórę Kasi w miejscach, które polizały; pochłonęły oba miecze. Kasia musiała pospiesznie uskoczyć. Srebrna zbroja królowej stopiła się i spłynęła z niej strugami lśniącej cieczy, która zebrała się w kałużach na posadzce i pokryła poczerniałą zastygłą skorupą. Jej suknia stanęła w płomieniach i wypełniła komnatę chmurą gorącego dymu. Ogień jednak nie tknął jej ciała; blade kończyny królowej pozostały całe i nienaruszone. Solia też smagał ją wyładowaniami swej białej energii i płomienie z trzaskiem przybierały błękitną barwę tam, gdzie spotykała się moc jego i Smoka. Ta połączona energia przelatywała po całym jej ciele, usiłując znaleźć jakiś słaby punkt, jakieś wejście. Ścisnęłam dłoń Sarkana, dając mu magię i moc, żeby mógł nadal ją atakować. Jego ogień usmażył pnącza. Ci żołnierze, których nie udusiły, chwiejnie ruszyli po schodach na górę – przynajmniej im uda się uciec. Inne zaklęcia, jedno po drugim, przychodziły mi do głowy, ale z góry wiedziałam, że nie będą działać. Ogień jej nie spali, a stal nie skaleczy, obojętnie, jak długo by rąbać. Ze zgrozą zadałam sobie pytanie, czy nie powinniśmy byli przerwać rzucać Przywołanie i pozwolić na to, żeby ta wszechogarniająca pustka zabrała i ją. Nie sądziłam jednak, żeby nawet to ją unicestwiło. Była zbyt potężna. Mogła wypełnić wszystkie dziury, jakie zrobilibyśmy w tym świecie, i jeszcze sporo by jej zostało. Była Borem, a Bór był nią. Zbyt głęboko zapuściła korzenie. Sarkan oddychał z najwyższym trudem, kiedy tylko mógł. Solia upadł na schody wyczerpany, a jego biały ogień zgasł. Oddałam Sarkanowi więcej mocy, ale wkrótce i on opadł z sił. Królowa spojrzała na nas. Nie uśmiechała się. Na jej twarzy nie było triumfu, tylko nieustanny gniew i świadomość zwycięstwa. Za jej plecami Kasia wstała z podłogi. Wyjęła zawieszony w pochwie na plecach miecz Aleksy. Zadała cios.
Ostrze miecza wbiło się w szyję królowej i utknęło w połowie drogi. Potwornie głośny ryk rozdarł mi bębenki w uszach i wszystko wokół pociemniało. Twarz królowej zastygła. Miecz zaczął pić bez końca, nienasycony, wiecznie spragniony. Ryk stał się jeszcze głośniejszy. Było to starcie dwóch nieskończoności, jakby bezdennej otchłani i wezbranej rzeki. Wszyscy staliśmy nieruchomo, pełni nadziei. Twarz królowej nie zmieniła wyrazu. Tam, gdzie miecz wbił się w jej szyję, czarna i szklista plama rozchodziła się wokół rany jak chmura atramentu w szklance czystej wody. Powoli podniosła rękę i dotknęła rany palcami, a wtedy ich czubki również stały się czarne i szkliste. Popatrzyła na nie. A potem przeniosła wzrok na nas, z nieoczekiwaną pogardą, i niemal pokręciła głową nad naszą głupotą. Nagle opadła na kolana, a całe jej ciało, głowa i kończyny gwałtownie zadrgały, jak u marionetki, której sznurki puścił lalkarz. I natychmiast płomienie Sarkana objęły ciało królowej Hanny. Jej krótkie złote włosy spłonęły w chmurze dymu, a skóra poczerniała i popękała. Przez pęknięcia tej poczerniałej skorupy przezierała biel i przez moment myślałam, że może się udało, może miecz odebrał Borowi-królowej nieśmiertelność. Przez te szczeliny jednak gęstymi strumieniami wytrysnął bladoszary dym, który przemknął obok nas z szumem, umykając, tak jak Bór-królowa kiedyś uciekła ze swego więzienia. Miecz Aleksy jeszcze próbował pić, wsysać te smugi dymu, lecz umykały zbyt szybko poza jego zasięg. Solia zasłonił głowę, gdy przelatywały nad nim i schodami w górę. Inne umknęły kanałem wentylacyjnym, a kolejne wpadły do grobowca i znikły w wąziutkiej szparze w suficie, której inaczej nigdy bym nie zauważyła. Kasia zasłoniła dzieci własnym ciałem, a Sarkan i ja przycisnęliśmy się do ściany, zakrywając usta. Znikająca chmura dymu przesunęła się po naszej skórze oleistym i okropnym oparem zepsucia, ciepłym odorem gnijących liści i pleśni. Ten zaraz się rozwiał – królowa znikła. Porzucone ciało królowej Hanny natychmiast rozsypało się w proch jak spalona kłoda. Miecz Aleksy z brzękiem upadł na posadzkę. Byliśmy sami i ciszę przerywały tylko nasze chrapliwe oddechy. Wszyscy pozostali przy życiu żołnierze uciekli, a martwych pochłonęły pnącza i ogień, pozostawiając tylko osmalone plamy na marmurowych ścianach. Kasia gwałtownie usiadła, a dzieci tuliły się do niej. Ja opadłam na kolana, drżąc ze zgrozy i rozpaczy. Tuż przede mną była wyciągnięta ręka Marka. Jego twarz spoglądała niewidzącymi oczami w górę, gdy tak leżał na środku komnaty wśród osmalonych kamieni i stopionej stali. Czarna klinga znikała w powietrzu. Po chwili pozostała tylko rękojeść. Miecz Aleksy zużył swą moc. A Bór-królowa przeżyła.
Rozdział 29
Wynieśliśmy dzieci z wieży na poranne słonko, niewiarygodnie jasno świecące nad pobojowiskiem, na którym poległo sześć tysięcy żołnierzy. Już bzyczały nad nimi roje much i zleciały się stada wron; kiedy wyszliśmy, poderwały się z ziemi i usiadły na murach, żeby zaczekać, aż sobie pójdziemy. W piwnicy minęliśmy barona opartego o ścianę przy kominku, który siedział w kałuży krwi i spoglądał przed siebie nieruchomymi oczami. Kasia znalazła jedną całą buteleczkę eliksiru nasennego, którą ściskał w ręku leżący obok niego martwy żołnierz. Otworzyła ją i od razu dała dzieciom po łyku, zanim je stamtąd wyprowadziliśmy. Już i tak dość się napatrzyły. Staszek spoczywał bezwładnie na jej ramieniu, a Sarkan trzymał na rękach śpiącą Marysię. Ja wlokłam się za nimi, zbyt znużona, żeby mieć mdłości czy płakać. Wciąż brakowało mi tchu i kłuło mnie w piersi. Solia szedł ze mną, chwilami pomagając mi przedostać się przez szczególnie wysokie zwały trupów w zbrojach. Nie wzięliśmy go do niewoli; po prostu ruszył za nami ze zdziwioną miną człowieka, który wie, że nie śni, chociaż wolałby śnić. Jeszcze w lochu dał resztki swojego białego płaszcza Sarkanowi, który okrył nimi małą księżniczkę. Wieża wciąż stała, ale ledwie co. Podłoga wielkiej sali była rumowiskiem potrzaskanych kamiennych płyt oraz pokrywających je obumarłych korzeni i uschniętych pędów, zwęglonych tak jak ciało królowej w podziemiu. Kilka kolumn runęło. W suficie była dziura, przez którą widać było znajdującą się powyżej bibliotekę i zaklinowany fotel. Sarkan spojrzał nań, gdy wychodziliśmy, gramoląc się przez rumowisko. Musieliśmy przejść wzdłuż całej długości murów, które wznieśliśmy, próbując zatrzymać Marka. Głosy starych kamieni smutno szeptały do mnie, gdy przechodziliśmy przez tunele. Nie napotkaliśmy nikogo żywego, dopóki nie dotarliśmy do obozu. Przynajmniej tam było kilku żołnierzy, którzy plądrowali zapasy; paru wybiegło z namiotu, uciekając przed nami ze srebrnymi pucharami. Chętnie oddałabym kilkanaście srebrnych kielichów, żeby tylko usłyszeć czyjś głos i móc uwierzyć, że nie wszyscy zginęli. Pozostali przy życiu jednak uciekli albo ukryli się przed nami za namiotami czy stertami zapasów. Staliśmy na cichym pobojowisku i dopiero po chwili przypomniałam sobie coś. – Obsługa dział – powiedziałam. Wciąż tam byli jako grupa odsuniętych na bok posągów, które pustymi oczami spoglądały na wieżę. Większość z nich nie odniosła poważnych uszkodzeń. Stanęliśmy nad nimi w milczeniu. Nikt z nas nie miał siły, żeby zdjąć z nich czar. W końcu wyciągnęłam rękę do Sarkana. Przeniósł Marysię na drugie ramię i pozwolił mi ująć swoją dłoń. Zdołaliśmy zebrać dość magii, żeby zdjąć zaklęcie. Żołnierze wili się i dygotali, wracając do życia, wstrząśnięci nagłym powrotem czasu i oddechu. Kilku straciło palce lub zyskało blizny w miejscach, gdzie ich skamieniałe ciała zostały uszkodzone, lecz w końcu byli dobrze wyszkoleni i obsługiwali działa równie straszne jak zły czar. Cofnęli się na nasz widok, wytrzeszczając oczy, ale potem popatrzyli na Solię i w końcu go rozpoznali.
– Jakie rozkazy, panie? – zapytał niepewnie jeden z nich. Solia przez chwilę patrzył na niego, a potem równie niepewnie spojrzał na nas. Razem poszliśmy do Olszanki, drogą jeszcze zakurzoną po wczorajszym przemarszu tak licznych oddziałów. Usiłowałam o tym nie myśleć; wczoraj tą drogą przeszło sześć tysięcy żołnierzy, a dziś wszyscy oni nie żyli. Leżeli martwi w okopach, w wielkiej sali i piwnicy, na wiodących do niej długich krętych schodach. Gdy szliśmy, w pyle widziałam ich twarze. Ktoś w Olszance zauważył, że nadchodzimy, i Borys wyjechał po nas furmanką, na której przejechaliśmy resztę drogi. Kołysaliśmy się razem z wozem jak worki z ziarnem. Poskrzypywanie kół było każdą z pieśni o wojnach i bitwach, jakie kiedykolwiek słyszałam, a stukot końskich kopyt był werblem. Wszystkie te opowieści musiały kończyć się jednakowo – ktoś znużony wracał do domu z usłanego trupami pobojowiska, tylko nikt o tym nie śpiewał. Żona Borysa, Natalia, położyła mnie w dawnej sypialni Marty, słonecznym pokoiku z wystrzępioną szmacianą lalką na półce i łóżku z krótką kołderką. Marta miała teraz własny dom, lecz ten pokój wciąż zachował jej charakter; był ciepły i gościnny, a dłoń Natalii na moim czole była matczyną dłonią, usypiającą mnie i zapewniającą, że potwory nie przyjdą. Zamknęłam oczy i udałam, że w to wierzę. Nie zbudziłam się aż do wieczora, ciepłego letniego wieczora z zapadającym niebieskawym zmrokiem. W domu słychać było znajome odgłosy krzątaniny; ktoś przygotowywał kolację, ktoś wracał po całodziennej pracy. Usiadłam przy oknie i nie ruszałam się przez długi czas. Ta rodzina była bogatsza niż moja; ich dom miał piętro, gdzie znajdowały się tylko sypialnie. Marysia biegała po dużym ogrodzie z psem i czwórką innych dzieci, w większości starszych od niej; miała na sobie czystą bawełnianą sukienkę już ze śladami od trawy, a kosmyki włosów wymykały jej się z równo splecionych warkoczy. Staszek siedział przy drzwiach i tylko ich obserwował, chociaż jeden z chłopców był prawie w jego wieku. Nawet w prostym odzieniu Staszek nie wyglądał na zwyczajnego chłopca, tak sztywny i poważny jak na mszy w kościele. – Musimy zawieźć je z powrotem do Kralii – rzekł Solia. Ten krótki odpoczynek przywrócił mu częściowo tę jego denerwującą pewność siebie i siedział teraz przy nas, jakby był z nami od początku. Było ciemno i dzieci położono spać. Odpoczywaliśmy w ogrodzie z kieliszkami chłodnej śliwowicy i miałam wrażenie, że jesteśmy dziećmi udającymi dorosłych. Za bardzo przypominało to moich rodziców, którzy sadzali gości na fotelach lub bujanej ławce na skraju lasu i rozmawiali o zbiorach i rodzinach, podczas gdy my, dzieci, szalałyśmy wesoło, szukając jagód czy kasztanów albo po prostu bawiąc się w berka. Przypomniało mi się, jak mój najstarszy brat ożenił się z Małgosią i nagle oboje przestali się z nami bawić, a zaczęli przesiadywać z rodzicami. To była bardzo poważna przemiana i uważałam, że nie powinna była zaskoczyć mnie tak niespodziewanie. Teraz wydawało mi się nierealne nawet to, że siedzę tutaj, a tym bardziej że zupełnie poważnie rozmawiam o tronach i morderstwach, jakby były czymś rzeczywistym, a nie fragmentami pieśni.
Jeszcze dziwniej się czułam, słuchając, jak się kłócą. – Należy natychmiast koronować księcia Staszka i ustanowić regencję – ciągnął Solia. – Arcyksięcia Gidny i arcyksięcia Warszy, co najmniej… – Te dzieci mogą pojechać tylko do swoich dziadków – powiedziała Kasia. – Nawet gdybym musiała wziąć je na plecy i nieść całą drogę. – Moja droga dziewczyno, nie rozumiesz… – zaczął Solia. – Nie jestem twoją drogą dziewczyną – rzuciła Kasia ostrym tonem, który go uciszył. – Jeśli Staszek jest teraz królem, to dobrze. Król prosił mnie, żebym zabrała go i Marysię do rodziny ich matki. I tam się udadzą. – Stolica i tak jest za blisko. – Sarkan zbył ten pomysł niecierpliwym machnięciem ręki. – Naprawdę rozumiem, że arcyksiążę Warszy nie zechce, by król był w Gidnie – dodał cierpko, gdy Solia nabrał tchu, żeby się spierać. – I nic mnie to nie obchodzi. Kralia nie była bezpiecznym miejscem przedtem i nie będzie teraz. – Przecież nigdzie nie będzie bezpiecznie – zauważyłam, przerywając im. – Jeszcze długo nie. Wyglądało to tak, jakby wszyscy sprzeczali się o to, czy zbudować dom na tym czy na tamtym brzegu rzeki, ignorując widniejący na pobliskim drzewie znak wskazujący poziom wód podczas powodzi, który znajdował się wyżej, niż miałaby być górna krawędź drzwi – po obu stronach. – Gidna leży nad morzem – rzekł po chwili Sarkan. – Zamki na północy dzięki dogodnemu położeniu pozwolą stworzyć linię obrony… – Bór i tak przyjdzie! – powiedziałam. Wiedziałam, że tak będzie. Widziałam twarz Boru – królowej, czułam emanujący z niej nieubłagany gniew. Przez te wszystkie lata Sarkan powstrzymywał Bór niczym kamienna tama powódź; rozpraszał jego moc na tysiąc strumieni i źródeł, rozrzuconych po całej dolinie. Ta tama jednak nie była wieczna. Dziś, za tydzień lub rok Bór się przez nią przedrze. Odzyska wszystkie te studnie i strumyki, z rykiem wdzierając się na zbocza. I zasilony tą na nowo zdobytą mocą przejdzie przez przełęcze. Nikt nie zdoła go powstrzymać. Armia Polnii została rozbita, armia Rusji zdziesiątkowana – a Bór może sobie pozwolić na przegranie paru bitew. Zdobędzie przyczółki i rozsieje swe nasiona, i nawet jeśli zostanie odrzucony za jedną czy drugą przełęcz, w ostatecznym rozrachunku nie będzie to miało znaczenia. Będzie nadal atakował. Ona będzie atakowała. Możemy powstrzymać Bór na tyle długo, aby Staszek i Marysia dorośli, zestarzeli się i umarli, lecz co z wnukami Borysa i Natalii, którzy biegali z nimi w ogrodzie? Albo z ich dziećmi, które będą dorastać w coraz dłuższym cieniu Boru? – Nie możemy powstrzymać Boru, kiedy mamy za plecami płonącą Polnię – zauważył Sarkan. – Rusjanie przejdą przez Rydwę w poszukiwaniu zemsty, jak tylko się dowiedzą, że Marek nie żyje… – W ogóle nie możemy powstrzymać Boru! – zaznaczyłam. – Oni właśnie tego próbowali, dokładnie
tego. Musimy powstrzymać go na dobre. Musimy powstrzymać ją. Spojrzał na mnie ze złością. – Tak, to wspaniały pomysł. Jeśli nie zabił jej miecz Aleksy, to nic nie zdoła. Co proponujesz? Odpowiedziałam mu takim samym spojrzeniem i w jego oczach dostrzegłam skurcz własnego strachu. Jego twarz zastygła. Przestał mierzyć mnie gniewnym wzrokiem. Oklapł na krześle, wciąż na mnie patrząc. Solia mierzył nas wzrokiem, nic nie rozumiejąc, a Kasia obserwowała mnie z niepokojem. Nie było jednak innego wyjścia. – Nie wiem – powiedziałam drżącym głosem do Sarkana. – Jednak coś zrobię. Pójdziesz ze mną do Boru? Kasia stała ze mną na skrzyżowaniu dróg przed Olszanką, niezdecydowana i nieszczęśliwa. Niebo miało jeszcze blady różowo-szary kolor przedświtu. – Agnisiu, jeśli uważasz, że mogę ci pomóc… – odezwała się cicho, ale ja pokręciłam głową. Pocałowałam ją, a ona ostrożnie mnie objęła i powoli zacisnęła ręce, przytulając mnie. Zamknęłam oczy i ściskałam ją, i przez chwilę znów byłyśmy dziećmi, małymi dziewczynkami, które żyją w cieniu Boru, ale mimo to są szczęśliwe. Potem słońce oświetliło drogę i nas. Odsunęłyśmy się od siebie. Ona była złocista i surowa, niemal zbyt piękna jak na żywą istotę, a ja miałam w sobie moc. Na moment ujęłam jej twarz w moje dłonie i dotknęłyśmy się czołami, a potem się odwróciła. Staszek i Marysia siedzieli na wozie razem z Solią, niespokojnie obserwując Kasię; powoził jeden z żołnierzy. Do miasteczka dotarło ich więcej; ci, którzy uciekli z pobojowiska i z wieży pod koniec bitwy, zarówno ludzie z Żółtych Moczarów, jak żołnierze Marka. Teraz wszyscy tworzyli eskortę. Już nie byli wrogami; tak naprawdę nie byli nimi od początku. Nawet żołnierze Marka myśleli, że ratują królewskie dzieci. Wszyscy zostali postawieni po przeciwnych stronach szachownicy przez Bórkrólową, która zamierzała stać z boku i patrzeć, jak zabijają siebie nawzajem. Wóz był wyładowany zapasami z całego miasteczka, które inaczej oddano by później jako tegoroczną daninę Sarkanowi. Zapłacił Borysowi złotem za konie i wóz. – Zapłacą ci także za powożenie – rzekł, wręczając mu sakiewkę. – Zabierz ze sobą rodzinę, to wystarczy, żeby zacząć od nowa. Borys spojrzał na Natalię. Ona lekko pokręciła głową. Obrócił się z powrotem do Sarkana. – Zostaniemy. Sarkan mruknął coś pod nosem, zirytowany tym, co uważał za głupotę. Ja jednak napotkałam spojrzenie Borysa. Dolina cicho mruczała pod moimi stopami swą piosenkę o domu. Specjalnie wyszłam na zewnątrz bez butów, żeby poczuć palcami nóg miękką trawę oraz ziemię i zaczerpnąć jej moc. Wiedziałam, dlaczego nie odejdzie, dlaczego moja matka i ojciec nie odeszliby, gdybym poszła do Dwiernika i poprosiła ich, żeby to zrobili.
– Dziękuję – powiedziałam do niego. Skrzypiąc, wóz odjechał. Żołnierze ruszyli za nim. Siedząca z tyłu Kasia patrzyła na mnie, obejmując dzieci, aż wzbity nogami kurz uniósł się za nimi mętną chmurą i przestałam widzieć ich twarze. Odwróciłam się z powrotem do Sarkana; spoglądał na mnie z zaciętą, posępną miną. – I cóż? – spytał. Poszliśmy drogą biegnącą od wielkiego domu Borysa ku poświstom i stęknięciom drewnianego młyńskiego koła, powoli obracanego przez rzekę. Pod naszymi nogami droga powoli zmieniła się w piarżysty trakt, który wpadał w czystą i spienioną wodę. Przy brzegu było kilka przycumowanych łodzi. Odwiązaliśmy najmniejszą i zepchnęliśmy ją na wodę; ja podkasałam spódnicę, a on wrzucił buty do łodzi. Wsiedliśmy niezbyt zwinnie, ale zdołaliśmy nie zamoczyć przy tym ubrań, i Sarkan chwycił wiosła. Usiadł plecami do Boru. – Pilnuj za mnie czasu – przykazał, a gdy zaczął wiosłować, ja cicho zaśpiewałam przyspieszającą piosnkę Jagi i brzegi się rozmazały, uciekając do tyłu. Wrzeciono płynęło prosto, jasne we wschodzącym palącym słońcu. Woda się skrzyła. Szybko mknęliśmy po niej, pół mili przy każdym pociągnięciu wiosłami. Dostrzegłam kobiety z Pońca, które robiły pranie na brzegu, siedziały przy stosach białych płócien i patrzyły, jak przemykamy obok ze świstem, a gdy mijaliśmy Wiosnę, przez moment płynęliśmy pod wiśniami, na których już zaczynały formować się owoce, a woda wciąż niosła opadające płatki kwiatów. Nie zobaczyłam Dwiernika, chociaż wiedziałam, kiedy go minęliśmy. Poznałam zakręt rzeki, pół mili na wschód od wioski, a obejrzawszy się, ujrzałam mosiężnego kurka na kościelnej wieży. Wiatr wiał nam w plecy. Wciąż cicho śpiewałam, aż przed nami pojawiła się ciemna ściana Boru. Sarkan położył wiosła na dnie łodzi. Obrócił się i z ponurą miną popatrzył na teren przed drzewami. Po chwili uświadomiłam sobie, że już nie było tam widać pasa spalonej ziemi, tylko gęstą zieloną trawę. – Wypaliliśmy pas o szerokości mili wzdłuż całej linii drzew – powiedział. Spojrzał na południe, w kierunku gór, jakby próbował zmierzyć odległość, jaką już przeszedł Bór. Nie sądziłam, żeby to było teraz ważne. Ile by nie przeszedł, i tak dotarł za daleko, choć nie tak daleko, jak zamierzał. Znajdziemy jakiś sposób, żeby go powstrzymać, lub nie. Nurt Wrzeciona niósł nas powoli. Przed nami smukłe ciemne drzewa wyciągały długie ramiona i splatały palce nad rzeką, tworząc ściany na obu brzegach. Sarkan odwrócił się do mnie i wzięliśmy się za ręce. Rzucił zaklęcie odwracające i czyniące rzeczy niewidzialnymi, a ja podjęłam je i przekazałam szeptem łódce, każąc jej być dryfującą łajbą z postrzępioną i zerwaną cumą, łagodnie uderzającą o kamienie. Staraliśmy się być niezauważalni i nieważni. Słońce wspięło się wysoko na niebie i rzeka płynęła jak wstęga światła między cieniem drzew. Używałam jednego wiosła jako steru, utrzymując nas na tej jasnej drodze.
Brzegi porastał coraz bujniejszy gąszcz jeżyn, pełen czerwonych owoców i kolców niczym smocze kły – białych i morderczo ostrych. Drzewa rosły coraz gęściej, zdeformowane i ogromne. Pochylały się nad rzeką i wyciągały cienkie bicze gałęzi w powietrze, zasłaniając coraz więcej nieba. Budziły grozę jak smoczy pomruk. Bezpieczny pas wody zmniejszał się coraz bardziej, a rzeka pod nami płynęła cicho, jakby i ona chciała się ukryć. Kuliliśmy się na środku łodzi. Zdradził nas motyl, trzepoczący czarno-żółty skrawek, który zabłądził nad Borem. Usiadł, żeby odpocząć na dziobie naszej łódki, a czarny ptak błyskawicznie jak cios sztyletu wypadł spomiędzy drzew i złapał go. Przysiadł na dziobie z połamanymi skrzydłami motyla sterczącymi mu z dzioba i pożarł go trzema szybkimi kłapnięciami, patrząc na nas oczkami jak czarne paciorki. Sarkan próbował go złapać, lecz ptak umknął między drzewa i zimny wiatr przeleciał nad rzeką za naszymi plecami. Na brzegach rozległ się przeciągły jęk. Jedno ze starych i potężnych drzew mocno się pochyliło, wyrywając korzenie z ziemi, i z łoskotem runęło w wodę tuż za naszą łódką. Rzeka uniosła się pod nami. Prąd wyrwał mi z ręki wiosło i uniósł w dal. Złapaliśmy się burt i trzymaliśmy, gdy łódka obróciła się i wbiła w wodę rufą do przodu. Zanurzyła się i woda wlała się przez burty, lodowato zimna pod moimi bosymi nogami. Wirowaliśmy uderzani przez fale i podczas kolejnego obrotu zobaczyłam włóczykija, który schodził z brzegu na pień leżącego w wodzie drzewa. Obrócił patykowatą głowę, patrząc na nas. – Rendkan selkhoz! – zawołał Sarkan i nasza łódź wróciła na kurs. Wycelowałam palec we włóczykija, ale wiedziałam, że już jest za późno. – Polzhyt – powiedziałam i na jego sękatym grzbiecie nagle wykwitły jasnopomarańczowe płomienie. Pomimo to odwrócił się i na czterech nogach umknął w las, ciągnąc za sobą warkocz dymu i pomarańczową łunę. Zostaliśmy zauważeni. Spojrzenie Boru padło na nas jak silny cios. Osunęłam się pod nim na dno łodzi i zadrżałam, poczuwszy zimną wodę przesiąkającą przez moje ubranie. Drzewa sięgały po nas, wyciągając kolczaste gałęzie nad wodą, a liście sypały się i zbierały za rufą naszej łódki. Minęliśmy zakręt i przed nami ujrzeliśmy kilku włóczykijów z ciemnozieloną modliszką na czele. Wszystkie stały w rzece niczym żywa zapora. Nurt przyspieszył, jakby sama rzeka chciała przenieść nas dalej, ale było ich zbyt wiele i następne wchodziły już do wody. Sarkan stanął w łodzi, nabierając tchu, aby rzucić zaklęcie, gotowy cisnąć w nie ogniem czy błyskawicą. Uniosłam się, złapałam go za rękę i pociągnęłam za sobą przez rufę łodzi w wodę, czując pod palcami jego zaskoczenie i urazę. Wpadliśmy w toń i wynurzyliśmy się jako liść na gałązce, jasnozielony i brązowy, wirujący na wodzie wraz z innymi. To było i nie było złudzeniem; podtrzymywałam je z całego serca, nie pragnąc niczego bardziej, niż być liściem, brązowym listeczkiem. Rzeka złapała nas w swój rwący nurt i poniosła ochoczo, jakby tylko na to czekała. Włóczykije złapały naszą łódkę, a modliszka rozszarpała ją potężnymi przednimi łapami, rozbijając
w drzazgi i zanurzając w nie łeb, jakby próbowała nas znaleźć. Wytrzeszczała błyszczące mozaikowe ślepia, rozglądając się wokół. My jednak już przepłynęliśmy obok jej nóg; rzeka wciągnęła nas na moment w ciszę mętnej zielonej toni, skrywając przed oczyma Boru, po czym znów wypluła nieco dalej, w prostokącie słonecznego blasku, wraz z tuzinem innych liści. Za nami włóczykije i modliszka wzbijały fontanny wody, tłukąc w nią odnóżami. W milczeniu unosiliśmy się na powierzchni; rzeka zabrała nas stamtąd. Przez długi czas byliśmy liściem i gałązką w półmroku. Rzeka skurczyła się wokół nas, a drzewa stały tak ogromne i wysokie, że ich gałęzie splotły się na górze w gęsty baldachim, który nie przepuszczał słonecznego światła, tylko przefiltrowaną przezeń słabą poświatę. Poszycie znikło, pozbawione słońca. Wąskolistne paprocie i czerwone muchomory porastały brzegi wraz ze stojącymi w wodzie szarymi trzcinami oraz skłębionymi zwojami bladych, sterczących w czarnym błocie, odsłoniętych korzeni, którymi drzewa wypijały rzekę. Między ich ciemnymi pniami było więcej wolnej przestrzeni. Włóczykije i modliszki wychodziły na brzegi, wypatrując nas, podobnie jak inne stwory. Jednym z nich był ogromny, chrząkający odyniec wielkości kuca, z przerośniętym cielskiem i ślepiami jak czerwone węgle; ostre kły sterczały mu z dolnej szczęki. Ten podszedł do nas najbliżej, obwąchując brzeg, ryjąc błoto i sterty butwiejących liści blisko nas, gdy ostrożnie, bardzo ostrożnie przepływaliśmy obok. „Jesteśmy listkiem i gałązką – nuciłam bezgłośnie – listkiem i gałązką, niczym innym”. Gdy prąd poniósł nas dalej, zobaczyłam, że odyniec z niezadowoleniem potrząsa łbem i wraca między drzewa. Był ostatnim zwierzęciem, jakie zobaczyliśmy. Straszliwa furia Boru osłabła, gdy znikliśmy mu z oczu. Szukał nas, ale już nie wiedział, gdzie patrzeć. Napięcie opadało, w miarę jak rzeka unosiła nas dalej. Świergoty i popiskiwania ptaków oraz bzyczenie owadów cichły. Tylko Wrzeciono bulgotało nieco głośniej; znów stało się trochę szersze, płynąc po płyciźnie usianej gładkimi kamieniami. Nagle Sarkan ruszył się, odetchnął ludzkimi płucami i poderwał mnie w powietrze. Niecałe sto stóp dalej rzeka z rykiem spadała w przepaść, a my tak naprawdę nie byliśmy przecież liśćmi, nawet jeśli przezornie starałam się o tym zapomnieć. Rzeka próbowała nas łagodnie pociągnąć dalej. Kamienie był śliskie jak lód. Otarły mi kostki, łokcie i kolana, gdy trzy razy runęliśmy w wodę. Wspięliśmy się na skały tuż przy krawędzi wodospadu, przemoczeni i dygoczący. Drzewa wokół nas były ciche i ciemne; nie obserwowały nas. Były tak wysokie, że tu, na ziemi, wyglądały jak długie i smukłe wieże, o sercach, które urosły przed wiekami; dla nich byliśmy jak wiewiórki szperające między ich korzeniami. Z podnóża wodospadu unosił się ogromny obłok mgły, skrywający wodospad i wszystko na dole. Sarkan spojrzał na mnie. „I co teraz?” Ostrożnie weszłam w tę mgłę, wymacując sobie drogę. Ziemia pod moimi stopami oddychała, żyzna i wilgotna, a nadrzeczna mgiełka przywierała do mojej skóry. Sarkan trzymał dłoń na moim ramieniu. Znajdowałam stopnie i uchwyty, mozolnie schodziliśmy po poszarpanym urwisku, aż nagle pośliznęłam się i usiadłam z impetem. On upadł razem ze mną i zsunęliśmy się razem do końca zbocza, ledwie utrzymując się w siedzącej pozycji, zamiast koziołkować, aż pęd rzucił nas na pień drzewa, ryzykownie pochylonego nad kipiącym wodospadem i obejmującego korzeniami potężny głaz, co powstrzymywało je przed upadkiem. Ogłuszeni, bez tchu leżeliśmy na plecach, patrząc w górę. Szara skała spoglądała na nas marsowo
niczym starzec z wielkim nosem i krzaczastymi brwiami korzeni. Nawet posiniaczona i podrapana, instynktownie poczułam głęboką ulgę, jakbym na moment znalazła się w bezpiecznym miejscu. Furia Boru tutaj nie sięgała. Mgła przetaczała tam i z powrotem gęste opary, przez które obserwowałam łagodnie kołyszące się liście, jasnożółte na srebrzystych gałęziach, ciesząc się tą chwilą wytchnienia, gdy nagle Sarkan zaklął pod nosem, wstał i złapał mnie za ramię. Prawie podniósł mnie, protestującą, i odciągnął, aż stanęliśmy po kostki w wodzie. Zatrzymał się poza zasięgiem gałęzi, a ja obejrzałam się za siebie. Leżeliśmy pod starym i poskręcanym drzewem serca Boru, które rosło na brzegu. Uciekliśmy stamtąd wąskim korytem rzeki. Wrzeciono było tam już zaledwie strugą, dostatecznie szeroką, żebyśmy mogli pobiec razem po szarym i bursztynowym piasku dna, rozpryskując wodę. Mgła zrzedła, gdyż wiatr szybko unosił jej zasłonę, a ostatni podmuch zupełnie ją rozwiał. Stanęliśmy jak wryci. Byliśmy na szerokiej polanie pełnej drzew serca Boru, które wznosiły się szeregami wokół nas.
Rozdział 30
Staliśmy, mocno ściskając się za ręce i ledwie oddychając, jakby wystarczyło się nie poruszać, żeby drzewa nas nie zobaczyły. Rzeka odpływała dalej między drzewami, łagodnie pomrukując. Było tak jasno, że widziałam ziarna piasku na jej dnie, czarne, srebrnoszare i brązowe, usiane gładkimi kawałkami bursztynu i kwarcu. Słońce znów świeciło. Te drzewa serca Boru nie były potężnymi milczącymi kolumnami, jak te na wzgórzu. Były ogromne, ale nie wyższe od dębów, za to rozłożyste, z gąszczem splątanych gałęzi i bladobiałymi wiosennymi kwiatami. Pod nimi leżał dywan suchych złocistych liści z ostatniej jesieni, a wokół unosił się słaby winny zapach spadłych owoców, nawet przyjemny. Mięśnie moich ramion usiłowały się rozluźnić. W tych koronach powinny śpiewać nieprzeliczone stada ptaków, a małe zwierzęta powinny zbierać owoce. Zamiast tego panowała tam głucha cisza. Rzeka wciąż śpiewała cichutko, lecz poza nią nic się nie poruszało; nie było żadnego życia. Nawet drzewa serca Boru się nie poruszały. Wietrzyk lekko kołysał gałęziami, lecz liście tylko sennie szeleściły przez chwilę, po czym milkły. Woda omywała moje stopy, a słońce świeciło przez listowie. W końcu zrobiłam krok. Nic nie wyskoczyło z gąszczu drzew; żaden ptak nie podniósł alarmu. Zrobiłam następny krok i jeszcze jeden. Woda była ciepła, a prześwitujące przez gałęzie słońce dostatecznie mocne, żeby moje mokre ubranie zaczęło wysychać. Szliśmy przez tę grobową ciszę. Wrzeciono prowadziło nas łagodnie wijącą się ścieżką pomiędzy drzewami, aż w końcu wpadło do stawu o nieruchomej toni.
Po drugiej stronie stawu rosło jeszcze jedno drzewo serca Boru, grube i górujące nad wszystkimi innymi, a przed nim wznosił się zielony kopczyk pokryty opadłym białym kwieciem. Na nim leżało ciało Boru-królowej. Rozpoznałam tę białą żałobną szatę, którą nosiła w wieży; wciąż miała ją na sobie, a raczej jej resztki. Długa prosta spódnica była poszarpana i rozdarta po bokach, rękawy na wpół zbutwiałe. Ich wyszywane perełkami mankiety zbrązowiały od zaschniętej krwi. Zielonoczarne włosy rozsypały się na boki i splątały z korzeniami drzewa; te korzenie wspięły się na kopczyk i delikatnie okryły długimi brązowymi palcami jej ciało, owinęły się wokół kostek i ud, ramion i szyi, wplotły we włosy. Oczy miała zamknięte – śniła. Gdybyśmy nadal mieli miecz Aleksy, moglibyśmy go użyć, przebić nim jej serce i przyszpilić do ziemi. Może to by ją zabiło, tutaj, przy źródle mocy, w jej własnym ciele. Miecza jednak już nie było. Zamiast niego Sarkan chwycił ostatnią buteleczkę z eliksirem serca ognia; czerwony i wygłodniały płyn ochoczo podskakiwał za szkłem. Spojrzałam nań bez słowa. Przybyliśmy tu położyć kres zepsuciu. Przyszliśmy spalić Bór, a to było jego serce. Ona była sercem Boru. Gdy jednak wyobraziłam sobie, że oblewam jej ciało sercem ognia i patrzę, jak miota się w agonii… Sarkan popatrzył na moją twarz. – Wróć nad wodospad – zaproponował, żeby mi tego oszczędzić. Ja jednak pokręciłam głową. Nie wzdragałam się przed zabiciem jej. Bór-królowa zasługiwała na śmierć w męczarniach, bo zasiała to ziarno, hodowała i zbierała jego plon, a chciała jeszcze więcej. Bezgłośny krzyk Kasi pod korą drzewa serca Boru; rozpromieniona twarz Marka, gdy zabijała go własna matka. Przerażenie mojej matki, gdy jej mała córeczka przyniosła do domu w podołku jagody, ponieważ Bór nie oszczędzał nawet dzieci. Wypatroszone domy Porosny pod drzewem serca Boru i ojciec Ballo przemieniony w żądnego krwi potwora. Cichy głosik Marysi, która szepnęła „mamo” nad zakrwawionym ciałem matki. Nienawidziłam jej i chciałam, żeby spłonęła, tak jak wielu dotkniętych zepsuciem przez jej dotyk. Okrucieństwo jednak wydawało się kolejną złą odpowiedzią w niekończącym się łańcuchu. Ludzie z wieży zamurowali ją, potem ona pozabijała ich wszystkich. Wyhodowała Bór, żeby nas pochłonął; teraz my oddalibyśmy ją sercu ognia i zbrukali tę czystą wodę popiołem. Wszystko to wydawało się niegodziwe. Jednak nie wiedziałam, co innego moglibyśmy zrobić. Przeszłam z Sarkanem przez staw. Woda nie sięgała nam wyżej niż do kolan. Okrągłe kamyki pod naszymi stopami były gładkie. Z bliska Bór-królowa wyglądała jeszcze dziwniej, niezupełnie żywa; wargi miała rozchylone, lecz jej pierś nie unosiła się w oddechu. Równie dobrze mogła być wyrzeźbiona w drewnie. Jej skóra miała ledwie widoczny wzór rozłupanego i wygładzonego drewna, jasnych i ciemnych słojów. Sarkan otworzył buteleczkę i jednym szybkim ruchem wlał serce ognia prosto między jej rozchylone wargi, a potem ostatnimi kroplami skropił jej ciało. Gwałtownie otworzyła oczy. Jej ubranie stanęło w płomieniach, korzenie drzewa serca Boru i jej włosy również. Ogień z rykiem otoczył ją jak chmura, gdy Sarkan odciągnął mnie od kopczyka. Wrzasnęła wściekle. Dym i ogień wytrysnęły z jej ust, a pod jej skórą rozjarzyły się ognie niczym zapalające się pomarańczowe gwiazdy we wszystkich częściach ciała. Miotała się na kopczyku pod
korzeniami, a zielona trawa wokół szybko czerniała i znikała. Kłęby dymu unosiły się wokół niej i nad nią. Ujrzałam jej płuca, serce, wątrobę, niczym cienie w płonącym domu. Długie korzenie drzewa pękły i się zwinęły, a ona zerwała się z kopca. Stanęła przed nami, płonąc jak długo leżąca w ogniu kłoda, ze skórą spaloną na węgiel i spękaną, ukazującą trawiące ją pomarańczowe płomienie, z osypującym się z niej popiołem. Jej włosy były pasmem płomieni spowijających głowę. Znów wrzasnęła, z czerwoną poświatą ognia w gardle i językiem jak czarny węgiel, wciąż płonąc. Ogień tryskał z jej popękanego ciała, lecz skóra zamykała je niczym nowa kora i choć znów czerniała od niegasnącego żaru, ponownie się goiła. Bórkrólowa chwiejnie powlokła się do stawu. Patrząc na to ze zgrozą, przypomniałam sobie wizję Przywołania, jej niedowierzanie i przerażenie, gdy zrozumiała, że została uwięziona w kamiennej celi. Nie była po prostu obdarzona wiecznym życiem, które można by jej odebrać. Była nieśmiertelna. Sarkan wziął garść piachu i kamyków z dna strumienia i rzucił w nią, wypowiadając zaklęcie powiększające. W powietrzu urosły i zmieniły się w głazy. Uderzyły w nią i fontanny iskier trysnęły z jej ciała jak z paleniska poruszonego pogrzebaczem, ale mimo to nie rozsypała się w popiół. Ogień wciąż ją palił, lecz nie mógł strawić. Szła dalej. Na czworakach wpadła do stawu i kłęby pary uniosły się z sykiem wokół niej. Wąski strumień nagle zaczął szybciej płynąć po kamieniach, jakby wiedział, że staw wymaga dopełnienia. Nawet pod falującą powierzchnią wody ona wciąż się jarzyła; serce ognia płonęło w jej ciele, nie dając się ugasić. Nabrała wody w złączone dłonie i wlała sobie do ust. Większość wyparowała w zetknięciu z jej zwęgloną skórą. Potem złapała jeden z głazów, które rzucił w nią Sarkan, i jakimś dziwnym pokrętnym czarem usunęła z niego środek, otrzymując misę, z której mogła pić. – Ze mną, razem! – zawołał do mnie Sarkan. – Utrzymajmy w niej ten ogień! Drgnęłam; jak urzeczona patrzyłam, jak ona żyje i płonie jednocześnie. Ujęłam jego dłoń. – Polzhyt mollin, polzhyt talo – rzekł, a ja zaśpiewałam o płonącym palenisku i delikatnym rozdmuchiwaniu płomieni. Korzenie znów z trzaskiem zapłonęły za Borem-królową, a ogień w niej zapłonął jaśniej. Z okrzykiem wściekłości podniosła głowę znad misy. Jej oczy były jak dwie czarne dziury ziejące ogniem. Pnącza wystrzeliły z dna rzeki i oplątały nasze nogi, pozbawiając nas równowagi. Zdołałam się wyśliznąć, bo byłam bosa, ale złapały sznurówki butów Sarkana i runął on w wodę. Inne pnącza natychmiast owinęły się wokół jego rąk, sięgając do szyi. Zanurzyłam obie dłonie w wodzie, złączyłam je i powiedziałam: „Arakra”, a wtedy jaskrawy zielony rozbłysk, od którego poczułam mrowienie w palcach, przemknął po pnączach i zmusił je do ucieczki. Sarkan szybko rzucił zaklęcie i uwolnił się całkiem, pozostawiając buty w wodzie. Wygramoliliśmy się na brzeg. Wszędzie wokół drzewa serca Boru ożywiły się, trzęsły się i kołysały przelęknione, głośno
szeleszcząc. Bór-królowa odwróciła się od nas. Nadal trzymała miskę, z której piła i lała wodę na płonące korzenie wielkiego drzewa serca Boru, usiłując ugasić pożar. Woda Wrzeciona powoli tłumiła szalejące w niej płomienie; jej zanurzone w stawie stopy były już tylko poczerniałymi kikutami, ale nie płonęły. – To drzewo – odezwał się ochryple Sarkan, podnosząc się z ziemi; na szyi miał czerwone ślady po ukłuciach cierni, otaczające ją jak naszyjnik. – Ona próbuje je chronić. Wstałam i rozejrzałam się; było późne popołudnie, a powietrze ciężkie i parne. – Kalmoz – powiedziałam do nieba, wzywając chmury, które zaczęły się zbierać i łączyć ze sobą. – Kalmoz. Na wodę zaczęły spadać krople deszczu. – Nie chcemy ugasić… – zaczął ostro Sarkan. – Kalmoz! – krzyknęłam, podniosłam ręce i ściągnęłam błyskawicę z nieba. Tym razem wiedziałam, co się stanie, ale to nie oznacza, że byłam na to przygotowana; na coś takiego nie można się przygotować. Błyskawica znów pochłonęła cały świat, w tym jednym, strasznym, oślepiająco białym rozbłysku ciszy, a potem umknęła ode mnie z gromowym rykiem i uderzyła w ogromne drzewo serca Boru z druzgoczącą siłą, w sam środek. Siła wyładowania odrzuciła mnie do tyłu. Okręciłam się w powietrzu i niemal ogłuszona wpadłam do połowy w płynącą wodę. Pod policzkiem poczułam kamyki i trawę, a nad sobą zobaczyłam rozkołysane gałęzie ze złocistymi liśćmi. Byłam oszołomiona, ogłuszona i otępiała. Świat pogrążył się w dziwnej ciszy, lecz jak przez warstwę waty słyszałam narastający, straszliwy wrzask przerażenia i wściekłości. Drżącymi rękami zdołałam podeprzeć głowę. Drzewo serca Boru płonęło, wszystkie jego liście stały w płomieniach, a cały pień był osmalony; piorun uderzył w jeden z grubych dolnych konarów i prawie jedna czwarta drzewa się odłamała. Bór-królowa wrzeszczała. Jakby instynktownie przycisnęła dłonie do pnia, próbując przytrzymać pęknięty konar, ale wciąż się paliła i pień się zajął, gdy go dotknęła. Cofnęła ręce. Pędy bluszczu wyskoczyły z ziemi i wspięły się po pniu, oplatając go i usiłując utrzymać w całości. Ona odwróciła się i ruszyła na mnie przez staw z twarzą wykrzywioną grymasem wściekłości. Próbowałam odczołgać się na czworakach, drżąc i wiedząc, że czar nie podziałał. Nie zranił śmiertelnie jej, tylko drzewo. To drzewo serca Boru nie było kanałem prowadzącym do jej życia. Piorun odrzucił Sarkana między drzewa; teraz chwiejnie wyszedł spomiędzy nich w nadpalonym ubraniu, poczerniałym od dymu, i wskazał palcem strumień. – Kerdul foringan – rzekł głosem, który w moich uszach zabrzmiał jak ciche brzęczenie roju szerszeni. Strumień zafalował. – Tual, kerdul… Brzeg rzeki się osunął. Strumień powoli skręcił i popłynął nowym korytem, omijając staw i płonące
drzewo. Woda, która została w stawie, zaczęła szybko znikać w kłębach pary. Bór-królowa odwróciła się do Sarkana. Wyciągnęła ręce i z wody wystrzeliły następne rośliny. Złapała te pnącza i wyrwała je, a potem rzuciła nimi w Sarkana. W powietrzu urosły i pogrubiały, a potem owinęły go, unieruchamiając ręce i nogi, obalając na ziemię. Spróbowałam się podnieść. Piekły mnie dłonie i w nosie miałam pełno dymu. Ona jednak szła ku mnie zbyt szybko, niczym żywy płomień, wciąż spowita kłębami dymu i mgły. Złapała mnie i wrzasnęłam. Poczułam zapach mojego spalonego ciała, gdy ścisnęła moje ramiona. Poderwała mnie w powietrze. Z bólu zrobiło mi się ciemno przed oczami i nie mogłam zebrać myśli. Moja koszula się tliła, a rękawy zapaliły się i odpadły w uścisku jej palców. Powietrze wokół niej było gorące jak w piecu i falowało jak woda. Odwróciłam twarz, usiłując złapać oddech. Powlokła mnie przez staw, na poczerniały kopczyk jej mogiły, ku strzaskanemu drzewu. Odgadłam, co zamierzała ze mną zrobić, pomimo bólu krzyknęłam i zaczęłam się szamotać. Trzymała mnie w żelaznym uścisku. Kopałam ją bosymi stopami, parząc je; spróbowałam rzucić pierwsze lepsze zaklęcie, ale potrząsnęła mną tak wściekle, że zdołałam wypowiedzieć tylko połowę. Była jak rozżarzony węgiel, który otaczał mnie i palił. Spróbowałam ją złapać, powstrzymać. Wolałam spłonąć żywcem. Nie chciałam się dowiedzieć, w co zamierza mnie przemienić, co chce zrobić z moją mocą przekazaną temu ogromnemu drzewu, tutaj, w środku Boru. Nie zdołałam jednak rozerwać uścisku jej rąk. Wepchnęła mnie przez nadpalone drewno i popiół we wgłębienie pozostawione przez mój piorun w pniu drzewa serca Boru. Pnącza się zacisnęły. Drzewo serca boru zamknęło się wokół mnie jak wieko trumny.
Rozdział 31
Chłodna wilgotna żywica oblała mnie, zielona i lepka, mocząc moje włosy i skórę. Rozpaczliwie pchnęłam oburącz, wykrztusiwszy zaklęcie dodające sił, i drzewo ponownie pękło. Po omacku złapałam krawędzie kory, wepchnęłam bosą stopę w szczelinę i wygramoliłam się z powrotem na polanę, wbijając sobie przy tym drzazgi w palce rąk i nóg. Przerażona uciekałam na oślep od drzewa, najpierw na czworakach, a potem biegiem, aż wpadłam w zimną toń, a kiedy wynurzyłam się z niej, uświadomiłam sobie, że wszystko się zmieniło. Nie było śladu pożaru czy walki. Nigdzie nie widziałam Sarkana ani Boru-królowej. Nawet to ogromne drzewo serca Boru znikło. Tak jak większość innych. Polana była niemal pusta. Stałam sama na brzegu cichego i spokojnego stawu, w jakby innym świecie. Był pogodny ranek a nie popołudnie. Ptaki trzepotały między gałęziami, świergocząc, a żaby śpiewały nad pofalowaną wodą.
Natychmiast zrozumiałam, że wpadłam w pułapkę, ale to miejsce nie przypominało Boru. Nie było okropnym i mrocznym labiryntem, w którym błądziła Kasia, a Jerzy siedział pod drzewem. Nie wydawało się nawet rzeczywiste, wskutek tej nienaturalnej ciszy. Woda stawu delikatnie omywała moje stopy. Odwróciłam się i rozpryskując ją, pobiegłam z powrotem, najpierw korytem strumienia, a potem wzdłuż Wrzeciona. Sarkan nie mógł sam rzucić Przywołania, żeby pokazać mi drogę ucieczki, ale dotarliśmy tutaj rzeką i może dzięki niej się stąd wydostaniemy. Nawet jednak Wrzeciono było tutaj inne. Powoli stało się szersze i głębsze, ale chmura mgły nie podniosła się na moje powitanie i nie słyszałam huku wodospadu. W końcu przystanęłam na zakręcie, który wydał mi się jakby znajomy, i spojrzałam na rosnące na brzegu drzewko – młode drzewo serca Boru, najwyżej dziesięcioletnie, rosło na tym ogromnym szarym głazie w kształcie starca, który widzieliśmy u podnóża urwiska. Było to owo pierwsze drzewo serca Boru, pod którym wylądowaliśmy po szaleńczym zjeździe ze stromizny, na wpół skryte we mgle u stóp wodospadu. Tylko że nie widziałam tu żadnego wodospadu ani urwiska, a to prastare drzewo było małe i młode. Naprzeciw niego na drugim brzegu stało drugie, a za tymi dwoma strażnikami rzeka stopniowo się rozszerzała, coraz ciemniejsza i głębsza. W oddali nie zauważyłam żadnych innych drzew serca Boru, tylko zwyczajne dęby i wysokie świerki. Nagle uświadomiłam sobie, że nie jestem sama. Jakaś kobieta stała na drugim brzegu, pod starszym z tych dwóch drzew. Przez moment myślałam, że to Bór-królowa. Była tak do niej podobna, że mogły być spokrewnione. Ona też miała skórę podobną do kory olchy i takie same rozczochrane włosy, lecz bardziej pociągłą twarz i zielone oczy. Podczas gdy Bór-królowa była złotobrązowa, ona była srebrnoszara, a jej brąz miał jaśniejszy odcień. Spoglądała na rzekę, tak jak ja, i zanim zdążyłam coś powiedzieć, z oddali dobiegło nas ciche skrzypienie wioseł. Pojawiła się długa drewniana łódź, płynąca powoli, długa i kunsztownie rzeźbiona, piękna. Była w niej Bór-królowa. Zdawała się mnie nie widzieć. Stała na dziobie uśmiechnięta, z kwiatami wplecionymi we włosy, i towarzyszył jej jakiś mężczyzna. Dopiero po chwili poznałam tę twarz. Widziałam go jako nieboszczyka: był to król z wieży. Był znacznie młodszy i wyższy, o gładkiej twarzy. Bór-królowa jednak wyglądała tak samo jak w grobowcu, w dniu, w którym ją tam zamurowali. Za nimi siedział dość spięty młodzieniec, jeszcze prawie chłopiec, choć już było widać, kim się stanie, kiedy dorośnie: mężczyzną o zaciętej twarzy, tym z wieży. W łodzi byli również inni ludzie, których tam widziałam: mężczyźni w srebrnych zbrojach, którzy wiosłowali i czujnie spoglądali na potężne drzewa, uderzając wiosłami o wodę. Za nimi płynęły następne łodzie, całe tuziny, ale te wyglądały topornie, bardziej jak tratwy czy ogromne liście. Były pełne ludzi, jakich nigdy nie widziałam, mających w sobie coś z drzew, tak jak sama Bór-królowa, o skórze barwy ciemnego orzecha lub jasnej czereśni, bladego klonu lub ciepłego buka. Było wśród nich sporo dzieci, ale nikogo starego. Rzeźbiona łódź łagodnie stuknęła o brzeg i król pomógł wysiąść Borowi-królowej. Z rozłożonymi rękami podeszła do stojącej na brzegu leśnej kobiety.
– Linaja – odezwała się, a ja skądś wiedziałam, że to słowo było i nie było magiczne, było i nie było imieniem; oznaczało siostrę, przyjaciółkę i towarzyszkę podróży. Odbiło się dziwnym echem wśród drzew. Liście zdawały się powtarzać je szeptem; szmer strumienia podchwytywał je, jakby było napisane na wszystkim wokół mnie. Bór-królowa zdawała się tego nie zauważać. Ucałowała siostrę w oba policzki. Potem ujęła dłoń króla i poprowadziła go między drzewa, w kierunku polany. Ludzie z wieży przycumowali ich łódź i podążyli za tą parą. Linaja w milczeniu czekała na brzegu, patrząc, jak przybijają pozostałe łodzie, jedna po drugiej. Gdy były już puste, kolejno dotykała każdej i łódź zmieniała się w liść na wodzie; prąd łagodnie unosił je do niewielkiego zagłębienia brzegu. Niebawem rzeka była pusta. Ostatni leśni ludzie już podążali w kierunku polany. Nagle Linaja zwróciła się do mnie. – Chodź – powiedziała głębokim i wibrującym głosem, jakby ktoś uderzył w wydrążoną kłodę. Spojrzałam na nią ze zdumieniem. Ona jednak tylko odwróciła się i przeszła przez strumień, a ja po chwili poszłam za nią. Bałam się, ale instynktownie nie obawiałam się jej. Moje nogi rozpryskiwały wodę. Jej nie. Krople wody, które padały na jej skórę, wsiąkały. Czas zdawał się płynąć dziwnie, obok nas. Zanim doszłyśmy na polanę, było już po zaślubinach. Bórkrólowa i król stali na zielonym wzgórku, trzymając się za ręce, owinięci wstęgą splecioną z kwiecia. Leśni ludzie zebrali się wokół nich między drzewami, obserwując ich w milczeniu. We wszystkich była jakaś cisza, głęboki nieludzki spokój. Garstka mężczyzn z wieży spoglądała na nich czujnie, nerwowo reagując na szeleszczące pomruki drzew serca Boru. Młodzieniec o zaciętej minie stał obok młodej pary, z grymasem niesmaku spoglądając na dziwnie długie, sękate palce Borukrólowej, które obejmowały dłonie króla. Linaja wyszła na polanę i dołączyła do nich. Miała oczy wilgotne od łez, błyszczące jak zielone liście po deszczu. Bór-królowa odwróciła się do niej z uśmiechem i wyciągnęła ręce. – Nie płacz – powiedziała głosem roześmianym jak plusk strumienia. – Nie odchodzę daleko. Wieża stoi na końcu tej doliny. Jej siostra nie odpowiedziała. Tylko pocałowała ją w policzek i puściła jej dłonie. Król i Bór-królowa odeszli razem, wraz z ludźmi z wieży. Leśny lud cicho rozszedł się wśród drzew. Linaja westchnęła cicho jak wiatr wiejący w gałęziach. Znów zostałyśmy same na zielonym wzgórku. Obróciła się do mnie. – Nasz lud długo żył tu samotnie – rzekła, a ja w duchu zadałam sobie pytanie, co oznacza słowo „długo” dla drzewa. Tysiąc lat, dwa tysiące, dziesięć? Nieskończona liczba pokoleń, a każde głębiej zapuszczało korzenie. – Zaczęliśmy zapominać, jak to jest być ludem. Było nas coraz mniej. Kiedy przybył tu król-czarodziej ze swym ludem, moja siostra pozwoliła im zamieszkać w dolinie. Myślała, że oni mogą nauczyć nas pamiętać. Sądziła, że możemy się odrodzić, a w zamian ich uczyć, że możemy dać sobie nawzajem nowe życie. Oni jednak się bali. Chcieli żyć, chcieli być silniejsi, ale
nie chcieli się zmieniać. Uczyli się złych rzeczy. Lata przemijały obok nas, kiedy to mówiła, rozmazane jak przez deszcz, szare, zamglone i nakładające się na siebie. Nagle znów było lato, inne lato dużo później, i leśni ludzie wracali spomiędzy drzew. Wielu z nich szło powoli, jakby czujnie. Niektórzy byli ranni, ściskali osmalone kończyny, a jeden kusztykał bez nogi, której kikut wyglądał jak niezdarnie odrąbany kloc. Dwaj inni pomagali mu iść. Odcięta noga wydawała się odrastać. Niektórzy rodzice prowadzili dzieci, a jedna z kobiet miała niemowlę na rękach. W oddali, daleko na zachodzie, cienki słup dymu wzbijał się w niebo. Po drodze leśni ludzie zrywali owoce z drzew serca Boru i robili kubki z kory lub liści, tak jak Kasia i ja robiłyśmy to jako dziewczynki bawiące się w lesie. Zaczerpnęli w nie czystej wody ze stawu i rozeszli się wokół małymi grupkami. Patrzyłam na nich, a oczy miałam pełne łez – choć nie wiedziałam dlaczego. Niektórzy z nich zatrzymywali się na otwartej przestrzeni, na którą padało słońce. Jedli owoce i pili wodę. Matka przeżuła kawałek owocu i włożyła go do ust niemowlęcia, a potem dała mu łyk wody z kubka. Zmieniali się. Ich stopy rosły, palce się wydłużały i zagłębiały w ziemię. Ich ciała rozciągały się i wyciągali ramiona ku słońcu. Odzienie spadało z nich na suche liście i trawę. Dzieci zmieniały się najszybciej, nagle stawały się długimi i pięknymi szarymi kolumnami pni, z rozłożystymi konarami i mnóstwem białych kwiatów, ze srebrzystymi liśćmi wyrastającymi wszędzie, jakby całe ich życie rozkwitło w jednym pospiesznym i gwałtownym spazmie. Linaja zeszła ze wzgórka i weszła między nich. Niektórzy – ranni lub starsi – męczyli się i nie mogli dokończyć przemiany. Niemowlę zmieniło się w piękne drzewko obsypane kwiatami. Jego matka jednak klęczała przy jego pniu, obejmując go rękami, miała pusty kubek, a jej twarz wykrzywiał grymas bólu. Linaja delikatnie dotknęła jej ramienia. Pomogła matce wstać i oddalić się nieco od drzewka, które było jej dzieckiem. Pogładziła ją po głowie, dała owoc do zjedzenia i wodę ze swojego kubka, a potem zaśpiewała jej coś tym dziwnie głębokim głosem. Matka stała z pochyloną głową, roniąc łzy, a potem nagle uniosła twarz do słońca i zaczęła rosnąć, aż znikła. Linaja pomogła kilku ostatnim, którzy mieli kłopoty, dała im się napić ze swojego kubka i włożyła im do ust kawałki owocu. Gładziła ich korę i nuciła im magiczne słowa, aż przeszli resztę przemiany. Jedni zmienili się w karłowate drzewka; najstarsi w zupełnie małe. Polana była pełna drzew. Tylko ona na niej pozostała. Wróciła nad staw. – Dlaczego? – spytałam ją bezradnie. Musiałam to wiedzieć, a jednocześnie byłam prawie pewna, że nie chcę poznać odpowiedzi; nie chciałam wiedzieć, co ich do tego zmusiło. Wskazała palcem na rzekę. – Oni nadchodzą – powiedziała swym głębokim głosem. – Patrz.
Spojrzałam na rzekę. Zamiast odbitego w niej nieba zobaczyłam ludzi przypływających rzeźbionymi łodziami. Mieli lampy, pochodnie i topory. Na dziobie pierwszej łodzi powiewała flaga, a pod nią stał ten młodzian z zaślubin, starszy i z jeszcze bardziej zawziętą miną; to on zamurował Bórkrólową. Teraz nosił na głowie koronę. – Nadchodzą – powtórzyła Linaja. – Zdradzili moją siostrę i uwięzili ją tam, gdzie nie mogła urosnąć. Teraz przychodzą po nas. – Nie możecie z nimi walczyć? – zapytałam. Wyczuwałam w niej potężną i nieruchomą magię, nie jak strumień, lecz studnia bez dna. – Nie możecie uciec… – Nie – odparła. Zamilkłam. Jej oczy miały w sobie głębię lasu, zieloną i bezkresną. Im dłużej na nią patrzyłam, tym mniej wyglądała na kobietę. Ta jej część, którą widziałam, to była tylko połowa – smukły pień, rozłożyste konary, liście, kwiaty i owoce. Poniżej była rozległa plątanina korzeni, długich i ciągnących się daleko pod dnem doliny. Ja też miałam korzenie, ale nie takie. Można mnie było ostrożnie wykopać i przenieść do królewskiego zamku lub wieży z marmuru, gdzie może byłabym nieszczęśliwa, ale mogłam przeżyć. Jej nie można było stąd przenieść. – Uczyli się złych rzeczy – powtórzyła Linaja. – Gdybyśmy jednak zostali i walczyli, pamiętalibyśmy te złe rzeczy. A wtedy stalibyśmy się… – Zamilkła. – Zdecydowaliśmy, że wolimy ich nie pamiętać – dokończyła po chwili. Pochyliła się i znów napełniła swój kubek. – Zaczekaj! – powiedziałam. Złapałam ją za rękę, zanim zdążyła się napić, zanim mnie opuściła. – Czy możesz mi pomóc? – Mogę pomóc ci się przemienić – oznajmiła. – Tkwisz dostatecznie głęboko, żeby pójść ze mną. Możesz rosnąć ze mną i znaleźć spokój. – Nie mogę – powiedziałam. – Jeśli nie pójdziesz, zostaniesz tu sama – rzekła. – Twój smutek i strach zatrują moje korzenie. Stałam przestraszona. Zaczynałam rozumieć, skąd wzięło się zepsucie Boru. Leśni ludzie przemienili się dobrowolnie. Wciąż żyli i spali długim głębokim snem, lecz w sposób bliższy życiu drzew niż ludzi. Nie byli świadomymi, żywymi ludźmi, uwięzionymi pod korą, którzy nieustannie marzyli o tym, by się wyrwać. Jeśli jednak się nie zmienię, jeśli zostanę człowiekiem, samotna i nieszczęśliwa, moja udręka będzie dręczyć jej drzewo serca Boru tak, jak te rosnące daleko od polany, chociaż moja siła utrzyma je przy życiu. – Nie możesz pozwolić mi odejść? – spytałam z rozpaczą. – Ona umieściła mnie w twoim drzewie…
Jej twarz ściągnęła się ze smutkiem. Wtedy zrozumiałam, że tylko w ten sposób mogła mi pomóc. Odeszła. To, co wciąż żyło z niej w tym drzewie, tkwiło głęboko, obce i powolne. Drzewo odnalazło te wspomnienia, te chwile, żeby mogła mi pokazać wyjście – jej wyjście – ale tylko tyle mogła zrobić. Jedynie takie wyjście znalazła dla siebie i swojego ludu. Przełknęłam ślinę i cofnęłam się. Puściłam jej rękę. Patrzyła na mnie jeszcze przez chwilę, a potem się napiła. Tam na brzegu stawu zaczęła się zakorzeniać; rozwijać ciemne korzenie i rozkładać srebrzystą koronę, rosnąć coraz wyżej, tak wysoko jak to bezdenne jezioro mocy, którą miała w sobie. Rosła coraz wyżej, w girlandach białych kwiatów, z pniem lekko pobrużdżonym pod popielatoszarą korą. Znów byłam sama w tym gaju. Teraz jednak głosy ptaków cichły. Między drzewami zobaczyłam stado uciekających, przestraszonych saren; mignęły białymi talerzami i znikły. Liście opadały z drzew, suche i zbrązowiałe, trzeszczące pod nogami, z krawędziami nadgryzionymi przez mróz. Słońce zachodziło. Objęłam się rękami, zmarznięta i wystraszona; mój oddech unosił się białą chmurą, a bose stopy kurczyły się na zamarzniętej ziemi. Bór zaciskał się wokół mnie. I nie było wyjścia. Za mną jednak zapaliło się światło, ostre, jasne i znajome – blask Przywołania. Odwróciłam się z nagle odzyskaną nadzieją i weszłam w gaj zasypany teraz śniegiem; czas znów przemknął dalej. Milczące drzewa były nagie i ponure. Przywołanie oblewało wszystko swym księżycowym blaskiem. Powierzchnia stawu lśniła jak stopione srebro i ktoś z niego wychodził. To była Bór-królowa. Wydostała się na brzeg, pozostawiając w śniegu za sobą czarny pas odsłoniętej ziemi, i upadła, wciąż w przemoczonej, białej, żałobnej szacie. Leżała skulona na boku, łapiąc oddech, a potem otworzyła oczy. Powoli podparła się na rękach, spojrzała wokół, na gaj oraz wszystkie te nowe drzewa, i przerażenie wykrzywiło jej twarz. Z trudem wstała. Ubłocona suknia przymarzała do jej ciała. Ze wzgórka spoglądała na gaj, a potem powoli obróciła się i popatrzyła w górę, na wznoszące się nad nią drzewo serca Boru. Zrobiła kilka chwiejnych kroków, brnąc w śniegu na szczyt pagórka, po czym oparła dłonie o szeroki srebrzysty pień drzewa. Stała tak przez moment, drżąc. Potem pochyliła się i oparła policzek o korę. Nie płakała. Jej oczy były otwarte i puste, niewidzące. Nie miałam pojęcia, jak Sarkan sam zdołał rzucić zaklęcie Przywołania ani na co właściwie patrzę, ale czekałam w napięciu, licząc na to, że magia pokaże mi wyjście z sytuacji. Śnieg padał na nas, skrząc się w jasnym świetle. Nie dotykał mojej skóry, ale szybko zasypywał jej ślady, znów pokrywając ziemię bielą. Bór-królowa się nie ruszała. Drzewo serca Boru cicho zaszeleściło listowiem i jedna nisko zawieszona gałąź łagodnie nachyliła się do niej. Pączek kwiatu wyrósł na niej, chociaż była zima. Rozkwitł i zrzucił płatki, spęczniał w zielony owoc, który dojrzał i przybrał złocistą barwę. Zawisł przed nią na gałęzi, uprzejmie zapraszając. Bór-królowa zerwała ten owoc. Trzymała go w dłoniach, a w ciszy gaju znad rzeki nadleciał znajomy dźwięk, stuk siekiery wbijającej się w drewno.
Bór-królowa znieruchomiała z owocem przy ustach. Obie stałyśmy zastygłe, nasłuchując. Stuk rozległ się znowu. Opuściła ręce. Owoc upadł na ziemię i znikł w śniegu. Uniosła splątane suknie i pobiegła z powrotem, z pagórka nad rzekę. Pobiegłam za nią, z sercem mocno bijącym w rytm uderzeń siekiery. Ich odgłos doprowadził nas na skraj gaju. Drzewko przerodziło się już w krzepkie wysokie drzewo z rozłożystymi gałęziami. Jedna z rzeźbionych łodzi była uwiązana przy brzegu i dwaj mężczyźni ścinali inne drzewo serca Boru. Raźnie pracowali we dwóch, na zmianę machając ciężkimi toporami, które głęboko wbijały się drewno. Srebrzystoszare drzazgi sypały się wokół. Bór-królowa wydała okrzyk przerażenia, który przeciągłym echem przeleciał wśród drzew. Zaskoczeni drwale przerwali pracę, ściskając topory i rozglądając się, lecz ona już ich dopadła. Rękami o długich palcach złapała ich za szyje i odrzuciła precz, do rzeki; kaszląc, bili rękami wodę. Opadła na kolana przy przechylonym drzewie. Przycisnęła dłonie do kapiącej żywicą rany, jakby mogła ją zamknąć. Drzewo jednak było zbyt zranione, żeby dało się je uratować. Już mocno pochyliło się nad wodą. Za godzinę lub dzień runie. Wstała. Wciąż się trzęsła, nie z zimna, lecz z wściekłości, i ziemia drżała wraz z nią. Przed nią nagle rozwarła się szczelina i pobiegła w obie strony wzdłuż skraju gaju. Bór-królowa przestąpiła przez rozszerzające się pęknięcie, a ja w samą porę poszłam za nią. Łódź wpadła w przepaść i znikła, rzeka zaczęła ryczeć, spływając nowym wodospadem, a gaj na skraju powstałego urwiska zatonął w chmurach mgły. Jeden drwal pośliznął się w wodzie i z wrzaskiem runął w przepaść, porwany przez nurt, a drugi krzyknął, za późno próbując złapać go za rękę. Drzewko znikło wraz z gajem; uszkodzone drzewo pozostało. Drugi drwal wygramolił się na brzeg, przywierając do trzęsącej się ziemi. Zamachnął się toporem na zbliżającą się do niego Bór-królową; ostrze uderzyło ją w bok i odskoczyło z brzękiem, wypadając mu z rąk. Nie zwróciła na to uwagi. Jej twarz była zimna i obojętna. Złapała drwala i zaniosła go do zranionego drzewa serca Boru. Daremnie się szarpał, gdy przyciskała go do pnia; pnącza wystrzeliły z ziemi i przytrzymały go. Miotał się z twarzą wykrzywioną przerażeniem. Bór-królowa cofnęła się. Jego stopy oraz kostki nóg były przyciśnięte do wyrąbanego w pniu nacięcia i już się zmieniały, wtapiając się w pień. Buty pękły i spadły mu z nóg, gdy jego palce wydłużyły się w nowe korzenie. Machające ręce zesztywniały i zamieniły się w gałęzie, a palce zrosły się ze sobą. Jego szeroko otwarte w męce oczy znikały pod warstwą srebrzystej kory. Pobiegłam ku niemu, zdjęta litością i przerażona. Nie zdołałam uchwycić palcami kory i moja magia tu nie działała. Nie mogłam jednak tak po prostu stać i patrzeć. Nagle zdołał się jeszcze nachylić do mnie. – Agnieszko – szepnął głosem Sarkana i znikł; jego twarz pochłonęła ciemność wielkiej dziury, która otworzyła się w pniu. Złapałam jej krawędzie i wsunęłam się za nim w ciemność. Korzenie drzewa były ciasno zbite; wilgotna i ciepła woń świeżo poruszonej ziemi dusiła, tak jak pozostały jeszcze zapach ognia i dymu. Pragnęłam się wydostać; nie chciałam tam być. Wiedziałam jednak, że powrót byłby błędem. Byłam tutaj, we wnętrzu drzewa. Pchałam, szarpałam i przeciskałam się naprzód, wbrew temu, co
podpowiadały mi instynkt i strach. Zmusiłam się, aby wyciągnąć rękę i pomacać zwęglone, nadpalone drewno wokół mnie, przy czym drzazgi wbijały mi się w skórę, a lepki sok zatykał mi oczy i nos, nie dawał zaczerpnąć powietrza. W nozdrzach miałam odór drewna, zgnilizny i spalenizny. – Alamak – wychrypiałam zaklęcie, które umożliwiało przechodzenie przez ściany, a potem przepchnęłam się przez korę i rozszczepione drewno z powrotem do dymiących resztek gaju. Wyszłam na wzgórek w sukni nasiąkniętej zielonym sokiem, przed strzaskanym przez piorun drzewem. Blask Przywołania wciąż padał na wodę, a ostatnie płytkie kałuże pozostałe na dnie stawu lśniły, jakby księżyc w pełni wzeszedł nad horyzontem, tak jasno, że aż raziły. Sarkan klęczał po drugiej stronie stawu. Usta miał mokre i woda ściekała mu z dłoni; tylko one nie były czarne od sadzy, ziemi i dymu. Nabierał wodę dłonią. Pił wodę Wrzeciona, chłonął jej wodę i moc, żeby nabrać sił i samemu rzucić Przywołanie. Teraz jednak Bór-królowa stała nad nim i ściskała długimi palcami jego szyję; srebrzysta kora wspinała się z brzegu na jego kolana i uda, gdy usiłował rozerwać jej chwyt. Puściła go i odwróciła się z okrzykiem protestu, zauważywszy moją ucieczkę, ale za późno. Z przeciągłym jękiem wielki nadłamany konar drzewa serca Boru oderwał się od pnia i w końcu runął z łoskotem, pozostawiając płytką, szeroką ranę. Zeszłam ze wzgórka, by stawić jej czoło na mokrych kamieniach, gdy wściekle ruszyła ku mnie. – Agnieszko! – krzyknął ochryple Sarkan, wyciągając rękę i szamocząc się, na wpół zakorzeniony w ziemi. Dopadająca mnie Bór-królowa zwolniła i znieruchomiała. Blask Przywołania oświetlał ją od tyłu, to straszliwe zepsucie, gryzącą czarną chmurę długotrwałej rozpaczy. Oświetlał jednak i mnie, padał na mnie i przeze mnie, i wiedziałam, że w mojej twarzy ujrzała kogoś innego, kto patrzył na nią. Ja widziałam, dokąd poszła z tego gaju, jak dopadła ich wszystkich, tych ludzi z wieży, czarowników, chłopów i drwali. Jak sadziła jedno zepsute drzewo serca po drugim, zakorzenione w jej bólu, i jak podsycała ten ból. Czułam w sobie zmieszane z moją zgrozą współczucie Linai, głębokie i powolne, współczucie, smutek i żal. Bór-królowa też to zobaczyła i dlatego drżąca stanęła przede mną. – Powstrzymałam ich – powiedziała głosem przypominającym zgrzyt gałęzi o szybę okienną w nocy, który rozbrzmiewa, gdy wyobrażasz sobie jakieś mroczne widmo usiłujące dostać się do środka. – Musiałam ich powstrzymać. Nie mówiła do mnie. Patrzyła przeze mnie na twarz siostry. – Oni palili drzewa – dodała, prosząc o zrozumienie tę, która już dawno odeszła. – Ścinali je. Zawsze będą je ścinać. Przychodzą i odchodzą jak pory roku, jak zima, która nie myśli o wiośnie. Jej siostra nie miała już głosu, którym mogłaby mówić, lecz sok drzewa serca Boru oblepiał moją
skórę, a jego korzenie biegły głęboko pod moimi stopami. – Było nam przeznaczone odejść – przemówiłam łagodnie, odpowiadając za nas obie. – Nie mieliśmy pozostać tu na zawsze. Wtedy Bór-królowa w końcu spojrzała na mnie, a nie przeze mnie. – Ja nie mogłam odejść – oznajmiła i wiedziałam, że próbowała. Zabiła władcę wieży i jego żołnierzy, obsadziła wszystkie pola nowymi drzewami i przyszła tutaj z zakrwawionymi rękami, żeby wreszcie zasnąć ze swym ludem. Nie mogła jednak się zakorzenić. Pamiętała złe rzeczy i zbyt wiele zapomniała. Pamiętała, jak zabijać i nienawidzić, a zapomniała, jak rosnąć. I w końcu mogła tylko położyć się obok swojej siostry, nie całkiem śpiąca, nie całkiem martwa. Wyciągnęłam rękę i z nisko zwisającej gałęzi złamanego drzewa zerwałam jeden czekający na to owoc, jasny i złocisty. Podałam go jej. – Pomogę ci – powiedziałam. – Jeśli chcesz ją ocalić, możesz to zrobić. Spojrzała na strzaskane, umierające drzewo. Błotniste łzy płynęły jej z oczu, szerokimi brązowymi strugami spływając po policzkach jako mieszanina ziemi, popiołu i wody. Powoli podniosła ręce, aby wziąć ode mnie owoc, i jej długie sękate palce delikatnie owinęły się wokół niego. Otarły się o moje i popatrzyłyśmy na siebie. Przez moment, w tym spowijającym nas dymie, mogłabym być córką, którą pragnęła mieć, potomkiem mieszkańców wieży i jednocześnie jej ludu; mogłaby być moją nauczycielką i przewodniczką, jak książka Jagi, która wskazywała mi drogę. Mogłyśmy nigdy nie być wrogami. Pochyliłam się i liściem o podwiniętych brzegach nabrałam dla niej trochę wody, resztę czystej wody w stawie. Podniosła owoc do ust i ugryzła, aż sok popłynął jej po brodzie jasnymi złotymi strużkami. Zamknęła oczy i stała bez ruchu. Położyłam dłoń na jej ramieniu; wyczułam w niej nienawiść i cierpienie, które dusiły niczym plątanina pnączy. Drugą dłonią dotknęłam drzewa jej siostry i sięgnęłam do tej głębokiej studni mocy, nieruchomej i spokojnej. Uderzenie pioruna nie zmieniło jej; pozostanie spokojna, nawet jeśli całe drzewo runie, nawet gdy upływ lat skruszy je i przywróci ziemi. Bór-królowa oparła się o ziejącą w pniu ranę i objęła rękami poczerniały pień. Wlałam do jej ust ostatnie krople wody ze stawu, a potem dotknęłam jej ręki. – Vanalem – powiedziałam cicho, po prostu. A ona już się zmieniała. Resztki jej białej sukni opadły, spalona skóra zeszła wielkimi czarnymi płatami i nowa kora uniosła się z ziemi, otaczając ją jak szeroka srebrna spódnica i stapiając się z uszkodzonym pniem drzewa. Jeszcze raz otworzyła oczy i popatrzyła na mnie z nagłą ulgą, a potem znikła, rosnąc, a jej stopy wypuszczały nowe korzenie między stare.
Cofnęłam się, a gdy jej korzenie weszły głęboko w ziemię, odwróciłam się i pobiegłam do Sarkana po błotnistym dnie suchego stawu. Kora przestała go porastać. Razem uwolniliśmy go od niej, zrywając ją z jego ciała, aż oswobodziliśmy nogi. Wyciągnęłam go z kikuta pnia i usiedliśmy razem, opadli z sił, na brzegu strumienia. Byłam zbyt zmęczona, żeby myśleć. On ze zmarszczonymi brwiami spoglądał na swoje dłonie, niemal z niechęcią. Gwałtownie pochylił się nad korytem strumienia i wbił ręce w miękką wilgotną ziemię. Przez chwilę patrzyłam na to tępym wzrokiem, a potem zrozumiałam, że próbuje przywrócić bieg strumienia. Podniosłam się i spróbowałam pomóc. Gdy tylko zaczęłam, natychmiast poczułam to, czego on nie chciał czuć – pojęłam, że tak właśnie należy zrobić. Rzeka chciała płynąć tutaj, zasilać ten staw. Wystarczyło przesunąć kilka garści ziemi, a strumień popłynął między naszymi palcami, oczyszczając sobie drogę. Staw znów zaczął się napełniać. Usiedliśmy znużeni. Sarkan próbował zetrzeć ziemię i wodę z rąk, wycierając je połą zniszczonej koszuli, o trawę i o swoje spodnie, ale tylko jeszcze bardziej rozmazał błoto. Pod paznokciami miał czarne półksiężyce. W końcu westchnął ze zniechęceniem i położył dłonie na podołku; był zbyt znużony, żeby użyć magii. Oparłam się o niego; jego irytacja była dziwnie krzepiąca. Po chwili powoli objął mnie ramieniem. W gaju już znów zapadała głęboka cisza, jakby cały ten pożar i gniew, jaki wywołaliśmy, tylko na krótko zakłócił jego spokój. Popiół opadł na błotniste dno stawu i został wchłonięty. Drzewa pozwoliły swym spalonym liściom spaść do wody, mech wpełzał na wypalone pasy ziemi, a nowe źdźbła trawy już się rozwijały. Na brzegu stawu nowe drzewo serca Boru połączyło się ze starym, obejmując je i zasłaniając poszarpany otwór. Obsypały się białymi kwiatkami jak gwiazdy.
Rozdział 32
Zasnęłam w tym gaju wyczerpana, z pustką w głowie. Nie wiedziałam, że Sarkan wziął mnie na ręce i zaniósł z powrotem do wieży. Ocknęłam się tylko na moment, żeby się poskarżyć na nieprzyjemny skurcz brzucha wywołany jego zaklęciem przenoszącym, a potem znów zapadłam w sen. Kiedy się ocknęłam na moim wąskim łóżku w mojej maleńkiej komnacie, skopałam koc z nóg i wstałam, nie myśląc o ubraniu. Gobelin przedstawiający dolinę był rozdarty na całej szerokości przez ostry odłamek kamienia i kawałki zwisały z ramy, straciwszy całą magię. Wyszłam na korytarz, omijając leżący wszędzie gruz oraz kule armatnie i przecierając zaspane oczy. Kiedy zeszłam na dół, zobaczyłam Sarkana pakującego się do wyjazdu. – Ktoś musi oczyścić stolicę z zepsucia, zanim się rozszerzy – rzekł. – Aleksa będzie długo wracać
do zdrowia, a dwór do końca lata będzie musiał wrócić na południe. Miał na sobie strój do konnej jazdy i buty z czerwonej skóry wytłaczanej srebrem. Ja wciąż byłam umazana sadzą i błotem, a obdarta tak, że mogłabym uchodzić za ducha, gdybym nie wyglądała tak niechlujnie. Niemal nie patrzył na mnie, chowając buteleczki i słoiki do wyściełanej walizki. Sakwa pełna ksiąg już czekała na stole laboratoryjnym pomiędzy nami. Podłoga pod naszymi stopami była lekko pochylona. W ścianach tu i ówdzie ziały dziury po uderzeniach kul armatnich i letni wietrzyk wesoło świszczał, wpadając przez szpary i rozrzucając po całej pracowni papiery oraz proszki, tak że pozostawiał na kamieniach czerwone i niebieskie smugi. – Tymczasowo podparłem wieżę – dodał, pakując dobrze zakorkowaną i zalakowaną buteleczkę z fioletowym dymem. – Biorę ze sobą serce ognia. Możesz zacząć naprawy od… – Nie będzie mnie tu – przerwałam mu. – Wracam do Boru. – Nie mów głupstw – powiedział. – Czy myślisz, że śmierć czarownicy przekreśla wszystko, co uczyniła, a jej wewnętrzna przemiana może natychmiast wszystko naprawić? Bór nadal jest pełen potworów i zepsucia, i długo jeszcze będzie. Nie mylił się, a ponadto Bór-królowa wcale nie umarła; ona tylko zasnęła. Nie wyjeżdżał jednak z powodu zepsucia czy złego stanu królestwa. Jego wieża była zniszczona, napił się wody z Wrzeciona i trzymał mnie za rękę. Dlatego teraz zamierzał uciec jak najszybciej i znaleźć sobie jakieś inne kamienne ściany, żeby się za nimi ukryć. Tym razem zamknie się w nich na dziesięć lat, aż te korzenie zwiędną i nie będzie już odczuwał ich braku. – Nie zmniejszę ich liczby, jeśli będę siedziała na stercie kamieni – oznajmiłam. Odwróciłam się i zostawiłam go z jego buteleczkami i księgami. Nade mną Bór palił się czerwono, złoto i pomarańczowo, lecz trochę spóźnionych wiosennych białych kwiatów wyrastało tu i ówdzie z poszycia. Ostatnia fala letnich upałów przeszła w tym tygodniu, w same żniwa. Na polach żniwiarze pracowali w prażącym słońcu, lecz tu było chłodniej, w półmroku pod baldachimem liści, nad wesoło bulgoczącym Wrzecionem. Przeszłam boso po szeleszczących opadłych liściach z koszykiem pełnym złotych owoców i przystanęłam na zakręcie rzeki. Włóczykij zginał się nad wodą, pochylając patykowatą głowę, żeby się napić. Zobaczył mnie i znieruchomiał czujnie, ale nie uciekł. Wyjęłam z koszyka jeden owoc. Włóczykij powoli podszedł do mnie na swych sztywnych nogach. Stanął tuż poza zasięgiem moich rąk. Nie ruszałam się. W końcu wyciągnął dwie przednie nogi, wziął ode mnie owoc i zjadł, obracając go w łapach i skubiąc, aż zostało tylko nasionko. Potem popatrzył na mnie i zrobił kilka kroków w kierunku lasu. Skinęłam głową. Włóczykij poprowadził mnie daleko w głąb lasu, między drzewa. W końcu zatrzymał się przy grubej zasłonie pnączy zwisających z pionowej i najwyraźniej litej ściany urwiska, po czym pokazał mi
wąską szczelinę w skale, z której wydobywał się słodkawy zapach zgnilizny. Przeszliśmy przez ten przesmyk do wąskiej doliny otoczonej skałami. Na jej końcu stało stare i poskręcane drzewo serca Boru, tak zepsute, że aż szare, z nienaturalnie rozdętym pniem. Jego gałęzie kłoniły się do trawy, tak obciążone owocami, że ich końce dotykały ziemi. Zaniepokojony włóczykij stanął z boku. Te stwory już wiedziały, że mogę uleczyć chore drzewa, jeśli zechcę, i niektóre z nich nawet zaczęły mi pomagać. Miałam wrażenie, że teraz, kiedy zostały uwolnione od furii kierującej Borem-królową, wykazywały instynkt dobrego ogrodnika, a może po prostu bardziej im smakowały owoce niezepsutych drzew. W Borze nadal były koszmarne stwory, które żywiły zbyt wiele własnej nienawiści. Przeważnie mnie unikały, ale od czasu do czasu znajdowałam rozszarpane króliki lub wiewiórki, najwyraźniej zabite ze zwyczajnego okrucieństwa, a czasem któryś z pomagających mi włóczykijów pojawiał się pokaleczony i utykający, z kończyną oderwaną szczękami modliszki lub z głębokimi śladami pazurów na bokach. Raz w mrocznej części Boru wpadłam do dołu zręcznie zamaskowanego liśćmi i mchem, pełnego sterczących patyków i odrażającej lśniącej mazi, która oblepiła i paliła moją skórę, dopóki nie dotarłam do gaju i nie zmyłam jej w stawie. Wciąż miałam wolno gojącą się ranę na nodze, w którą wbił się jeden z tych patyków. Mogła to być pułapka zastawiona na zwierzynę, ale nie sądziłam, żeby tak było. Podejrzewałam, że zastawiono ją na mnie. To mnie nie powstrzymało. Teraz pochylona przeszłam pod gałęziami i z dzbankiem w ręku podeszłam do pnia. Polałam korzenie drzewa wodą Wrzeciona, choć wiedziałam, że nie ma dla niego nadziei. Zbyt wiele dusz, i zbyt długo, było uwięzionych w środku, wykręcając to drzewo na wszystkie strony; nie zostało ich dość, żeby je uwolnić, a uspokojenie, ułagodzenie i uśpienie wszystkich było niemal niemożliwe. Długo dotykałam rękami kory i próbowałam do nich dotrzeć, ale nawet te, które zdołałam odnaleźć, zaginęły tak dawno, że zapomniały swoich imion. Leżały nieruchomo w ciemnych zakamarkach, obojętne i wyczerpane. Ich twarze prawie straciły swój kształt. W końcu musiałam się poddać i odsunąć, drżąca i zziębnięta pomimo słońca grzejącego przez listowie. Przygnębienie przywarło do mojej skóry, chcąc wedrzeć się do środka. Wyszłam spod ciężkich gałęzi drzewa i usiadłam na słońcu po drugiej stronie doliny. Napiłam się wody z dzbanka i oparłam czoło o jego pokryty kropelkami wilgoci bok. Jeszcze dwa włóczykije przeszły przez przesmyk i dołączyły do pierwszego; usiadły rzędem, w skupieniu pochylając długie głowy nad moim koszykiem. Nakarmiłam każdego dobrym owocem i kiedy zabrałam się do pracy, pomogły mi. Razem ułożyliśmy stertę chrustu wokół pnia i odsłoniliśmy szeroki pas ziemi tuż poza zasięgiem gałęzi drzewa. Kiedy skończyliśmy, wyprostowałam się i przeciągnęłam. Potem natarłam dłonie ziemią. Wróciłam do drzewa i oparłam dłonie o jego pień, lecz tym razem nie próbowałam rozmawiać z uwięzionymi w nim duszami. – Kisara – powiedziałam i wyciągnęłam z niego wodę. Pracowałam delikatnie, powoli. Woda zbierała się grubymi kroplami na pniu, wolno ściekała
cienkimi strużkami i wsiąkała w ziemię. Słońce przesunęło się na niebie, jeszcze mocniej grzejąc przez liście, które pozwijały się i uschły. Znikało za horyzontem, zanim skończyłam, z czołem mokrym od potu i rękami pokrytymi żywicą. Ziemia pod moimi nogami była miękka i wilgotna, a drzewo zbielało na kość i jego gałęzie postukiwały na wietrze jak grzechotka. Wszystkie owoce wyschły na gałęziach. Odeszłam od drzewa i podpaliłam je, wypowiadając zaklęcie. Potem usiadłam zmęczona, spróbowałam otrzeć dłonie o trawę i podciągnęłam kolana do piersi. Włóczykije zwinnie podkuliły nogi i usiadły wokół mnie. Drzewo nie miotało się i nie trzeszczało, już prawie martwe, szybko stanęło w płomieniach i spaliło się, nie dając wiele dymu. Płatki popiołu sypały się na wilgotną ziemię i stapiały z nią jak płatki wczesnego śniegu. Czasem lądowały na moich nagich ramionach, nie tak duże, by oparzyć, tylko jako iskierki. Nie odsuwałam się. Tylko my opłakiwaliśmy to drzewo i tych, którzy w nim spali. Nie wiadomo kiedy, strudzona zasnęłam przy tym ognisku. Gdy zbudziłam się rano, drzewo już się spaliło i pozostał z niego tylko czarny kikut, który z łatwością rozkruszyłam na popiół. Włóczykije równo rozgrabiły popiół po polance swymi wielopalczastymi rękami, pozostawiając mały wzgórek na środku, gdzie stało to stare drzewo. Wepchnęłam weń owoc z mojego koszyka. Miałam buteleczkę eliksiru przyspieszającego wzrost, sporządzonego z wody Wrzeciona i nasion drzew serca Boru. Skropiłam nim ziemię i zaśpiewałam owocowi zachęcające zaklęcie, aż srebrzyste drzewko wyszło z ziemi i w mgnieniu oka osiągnęło trzyletnią wysokość. To nowe drzewo nie miało własnego snu pełnego udręki i koszmarów, ale cichy i spokojny sen tego, z którego pochodził owoc. Włóczykije będą mogły spożywać jego owoce, gdy obrodzą. Kiedy odchodziłam, zajmowały się drzewkiem, budowały daszek z długich gałęzi, który miał osłonić delikatne nowe listki przed wysuszeniem przez słońce. Przeszłam z powrotem przez przesmyk do Boru. Na ziemi było mnóstwo dojrzałych orzechów i kęp jeżyn, ale nie zbierałam ich. Minie dużo czasu, zanim można będzie bezpiecznie jeść cokolwiek, co wyrosło poza gajem. Zbyt wiele smutku było pod tymi konarami, zbyt wiele udręczonych drzew serca Boru wciąż rosło w tym lesie. Z drzew serca Boru wydostałam kilka osób z Zatoczka i jeszcze kilku Rusjan. Byli to jednak ci, którzy zostali zabrani niedawno. Drzewa pochłaniały wszystko, nie tylko sny, ale ciało i kości. Przekonałam się, że nadzieje Marka od początku były płonne. Każdy uwięziony dłużej niż parę tygodni za bardzo stawał się częścią drzewa, żeby można go było wyciągnąć. Zdołałam ulżyć niektórym z nich i pomóc im zapaść w długi głęboki sen. Kilku z nich nawet zdołało zasnąć samodzielnie, gdy Bór-królowa odeszła i znikła furia, która ich ożywiała. W Borze jednak wciąż stały setki tych drzew, wiele z nich w mrocznych i niedostępnych zakątkach. Wyciąganie z nich wody i oddawanie ich płomieniom było najłagodniejszym sposobem wyzwalania ich, jaki znalazłam. Pomimo to za każdym razem miałam wrażenie, że kogoś zabijam, chociaż wiedziałam, że to lepsze od pozostawienia ich uwięzionych w drzewie. Potem jednak zawsze czułam smutek i żal. Tego ranka nieoczekiwane pobrzękiwanie dzwonka wyrwało mnie z oparów znużenia i odchyliwszy krzak, zobaczyłam żółtą krowę, która gapiła się na mnie i w zadumie przeżuwała trawę. Uświadomiłam sobie, że znajduję się w pobliżu granicy z Rusją.
– Lepiej wracaj do domu – powiedziałam do krowy. – Wiem, że jest gorąco, ale tutaj możesz zjeść coś, co ci zaszkodzi. W oddali słyszałam nawołujący ją dziewczęcy głos i po chwili pasterka wyszła z krzaków, po czym stanęła jak wryta na mój widok. Miała około dziewięciu lat. – Czy ona często ucieka do lasu? – spytałam ją, zacinając się, po rusjańsku. – Nasza łąka jest za mała – odparła dziewczynka, patrząc na mnie jasnymi niebieskimi oczami. – Zawsze jednak ją znajduję. Spojrzałam na nią i wiedziałam, że mówi prawdę; miała w sobie srebrzyste pasmo, magię skrytą tuż pod powierzchnią. – Nie pozwól jej wejść zbyt głęboko w las – powiedziałam. – A kiedy będziesz starsza, odszukaj mnie i przyjdź do mnie. Mieszkam po drugiej stronie Boru. – Jesteś Babą Jagą? – zapytała z zaciekawieniem. – Nie – odparłam. – Możesz jednak ją nazywać moją przyjaciółką. Teraz, gdy rozbudziłam się na tyle, żeby wiedzieć, gdzie jestem, natychmiast zawróciłam na zachód. Rusjanie wysyłali żołnierzy, którzy patrolowali granicę lasu, i nie chciałam ich denerwować. Chociaż oswobodziłam kilku ich wieśniaków, nadal niepokoiło ich to, że od czasu do czasu pojawiam się po ich stronie, a ja nie mogłam mieć im tego za złe. Wszystkie pieśni śpiewane w Polnii ukazywały mnie w niewłaściwy i budzący strach sposób, a podejrzewałam, że najbardziej irytujących bardowie w ogóle nie śpiewali w naszej dolinie. Słyszałam, że przed kilkoma tygodniami wygwizdano w tawernie w Olszance takiego, który próbował śpiewać o tym, jak zamieniłam się w wilkołaka i pożarłam króla. Pomimo to szłam z lekkim sercem. Spotkanie z tą dziewczynką i jej krową zdjęło część brzemienia smutku z moich ramion. Śpiewając marszową piosenkę Baby Jagi, raźnym krokiem wracałam do domu. Byłam głodna, więc po drodze zjadłam owoc z mojego koszyka. Poczułam na języku smak lasu, ruchliwą magię Wrzeciona, uwięzioną w korzeniach, gałęziach i tym owocu przesyconym słonecznym blaskiem, który zmienił go w słodki sok. Było w nim również zaproszenie i może pewnego dnia zechcę je przyjąć; pewnego dnia, gdy będę zmęczona i gotowa zapaść we własny długi sen. Teraz jednak były to tylko otwarte drzwi na odległym wzgórzu, przyjaciółka machająca do mnie z daleka i głęboki spokój gaju. Kasia napisała do mnie z Gidny. Dzieci miały się tak dobrze, jak tylko można było sobie życzyć. Staszek wciąż był bardzo milczący, ale przemówił przed magnatami, gdy wezwano ich do głosowania, i zdołał ich przekonać, żeby go koronowali, a jego dziadka ustanowili regentem. Ponadto zgodził się na zaręczyny z córką arcyksięcia Warszy, dziewięcioletnią dziewczynką, która najwyraźniej zrobiła na nim ogromne wrażenie swoją umiejętnością plucia na odległość. Trochę powątpiewałam, czy jest to wystarczająca podstawa do zawarcia małżeństwa, ale z pewnością nie gorsza niż zrękowiny z obawy, że w przeciwnym razie arcyksiążę wszcząłby bunt.
Urządzono turniej dla uczczenia koronacji Staszka, który poprosił Kasię, żeby była jego rycerzem – ku ogromnej konsternacji jego babci. Okazało się to całkiem zręcznym posunięciem, bo Rusjanie przysłali zastęp swoich rycerzy i kiedy Kasia pokonała ich wszystkich, stracili ochotę do najeżdżania na nas, żeby zemścić się za klęskę nad Rydwą. Z oblężenia wieży uszło z życiem wystarczająco wielu żołnierzy, żeby snuć opowieści o niepokonanej złotowłosej królowej, której nie imała się stal, i ludzie mylili ją z Kasią. Tak więc Rusja niechętnie przyjęła wysuniętą przez Staszka propozycję odnowienia traktatu pokojowego i pod koniec lata zapanował kruchy pokój, który dał obu stronom czas na leczenie ran. Staszek wykorzystał zwycięstwa Kasi, żeby mianować ją dowódcą swojej gwardii. Teraz uczyła się prawidłowo posługiwać mieczem, żeby podczas ćwiczeń nie wpadać przypadkowo na innych rycerzy i nie powalać ich przy tym na ziemię. Już dwóch szlachciców oraz jeden arcyksiążę prosili, żeby za nich wyszła, i to samo, jak napisała mi z wściekłością, zrobił Solia. Możesz to sobie wyobrazić? Powiedziałam, że uważam go za wariata, a on na to, że będzie żył nadzieją. Aleksa śmiała się przez dziesięć minut, robiąc tylko przerwy na kaszel, a potem powiedziała, że kiedy mi się oświadczał, wiedział, że odmówię, i chciał tylko zademonstrować dworowi, że jest teraz lojalny wobec Staszka. Oznajmiłam, że na pewno nie będę się przechwalać tym, że ktoś prosił mnie o rękę, a ona na to, żebym poczekała, a sam o tym rozpowie. I rzeczywiście po tygodniu kilka osób pytało mnie, czy to prawda. O mało nie poszłam do niego i nie powiedziałam, że jednak przyjmę jego oświadczyny, żeby zobaczyć, jak się wije, ale za bardzo się obawiałam, że z takiego czy innego powodu mógłby jednak zdecydować się na to i znaleźć jakiś sposób, żebym nie mogła się wycofać.Aleksa z każdym dniem jest zdrowsza i dzieci też mają się dobrze. Codziennie rano chodzą się kąpać w morzu, a ja idę z nimi i siedzę na brzegu, ale już nie mogę pływać; poszłabym na dno, a słona woda źle mi robi na cerę, nawet jeśli zamoczę w niej tylko stopy. Proszę, przyślij mi jeszcze jeden dzban wody z rzeki! Tu jestem wiecznie lekko spragniona, a ponadto ta woda dobrze robi dzieciom. Jeśli dam im wypić łyk przed spaniem, nie mają koszmarnych snów o wieży.W zimie przyjadę z prawdziwą wizytą, jeśli uznasz, że to bezpieczne dla dzieci. Myślałam, że nigdy nie będą chciały tam wrócić, ale Marysia zapytała, czy będzie mogła tam pojechać i znów się bawić w domu Natalii.Tęsknię za tobą. Ostatnim siedmiomilowym susem przeniosłam się na Wrzeciono i na polankę, na której stał mój domek w drzewie, przytulony do pnia starego pochylonego dębu. Obok drzwi jego korzenie utworzyły duże zagłębienie, które wyścieliłam trawą. Dbałam o to, żeby zawsze było pełne owoców z gaju, które mogłyby sobie brać włóczykije. Teraz nie było tak pełne jak wtedy, kiedy wychodziłam, a z drugiej strony drzwi ktoś napełnił moją skrzynię na drewno. Włożyłam resztę zebranych owoców do wgłębienia i na chwilę weszłam do środka. Ta chatka nie wymagała sprzątania, bo podłogą był miękki mech, a kołdra traw wygładzała się sama, bez mojej pomocy, gdy rano wstawałam z łóżka. Bardzo potrzebowałam kąpieli, ale tego ranka straciłam już zbyt wiele czasu na wędrówki, byłam przybita i zmęczona. Minęło południe i nie chciałam się spóźnić. Wzięłam tylko list z odpowiedzią dla Kasi oraz zalakowany dzban wody z Wrzeciona i włożyłam je do koszyka, żeby oddać Dance do wysłania. Wróciłam na brzeg rzeki i zrobiłam kolejne trzy wielkie kroki na zachód, wychodząc w końcu z Boru. Przeszłam przez Wrzeciono po moście w Zatoczku, w cieniu rosnącego tam wysokiego i młodego
drzewka serca Boru. Bór-królowa przypuściła ostatni wściekły atak wtedy, gdy Sarkan i ja płynęliśmy rzeką, i drzewa połknęły połowę Zatoczka, zanim ją powstrzymaliśmy. Ludzie uciekający z wioski spotkali mnie, gdy wyszłam z wieży. Przebiegłam resztę drogi i znalazłam garstkę zdesperowanych obrońców, którzy zamierzali ściąć nowo posadzone drzewko serca Boru. Zostali w wiosce, żeby dać rodzinom czas na ucieczkę, ale spodziewali się, że zostaną skażeni i zepsuci; chociaż odważni, ze strachu odchodzili od zmysłów. Nie sądzę, że posłuchaliby mnie, gdyby nie moje powiewające łachmany, czarne od sadzy włosy w strąkach i bose stopy – po prostu mogłam być tylko czarownicą. Pomimo to nie byli całkiem pewni, czy mi wierzyć, gdy powiedziałam im, że Bór został pokonany na dobre. Nikt z nas nigdy sobie nie wyobrażał czegoś takiego. Jednak widzieli, jak modliszki i włóczykije nagle uciekły z powrotem do Boru, a ponadto byli już zmęczeni. W końcu cofnęli się i pozwolili mi pracować. To drzewo nie miało jeszcze dnia. Włóczykije przywiązały do niego sołtysa i trzech jego synów, żeby urosło. Zdołałam uwolnić wszystkich trzech braci, ale ich ojciec nie chciał wyjść; od roku w jego brzuchu powoli płonął rozżarzony węgiel bólu. – Mogę ci pomóc – zaproponowałam, ale staruszek tylko przecząco pokręcił głową, z już sennymi oczami, uśmiechnięty, i twarde węzły jego mięśni uwięzione pod korą nagle rozpłynęły się pod moimi palcami. Pochylone drzewo serca Boru westchnęło i się wyprostowało. W jednej chwili zrzuciło wszystkie zatrute kwiaty; na ich miejscu na gałęziach pojawiły się nowe. Wszyscy przez chwilę staliśmy pod srebrzystymi gałęziami, wdychając ich słaby zapach, niczym nieprzypominający słodkawego odoru zgnilizny zepsutych kwiatów. Potem obrońcy wioski zdali sobie sprawę z tego, co robią, nerwowo odsunęli się i wycofali. Tak samo jak Sarkan i ja w tamtym gaju, obawiali się zaakceptować pokojową propozycję drzewa. Nikt z nas nie wyobrażał sobie, że Bór może zrobić coś takiego, co nie jest złe i pełne nienawiści. Synowie sołtysa patrzyli na mnie bezradnie. – Nie możesz wydostać i jego? – zapytał mnie najstarszy. Musiałam im powiedzieć, że już nie było kogo wydostawać, że to drzewo było nim. Byłam zbyt zmęczona, aby dobrze to wytłumaczyć, a czegoś takiego ludzie nie mogli łatwo zrozumieć, nawet mieszkańcy naszej doliny. Synowie sołtysa stali w milczeniu, nie wiedząc, czy opłakiwać ojca czy nie. – Tęsknił za matką – rzekł w końcu najstarszy i wszyscy pokiwali głowami. Nikt z wioski nie cieszył się z tego, że drzewo serca Boru rośnie na ich moście, ale ufali mi na tyle, że zostawili je w spokoju. Od tej pory znacznie urosło. Jego korzenie już entuzjastycznie splotły się z belkami mostu, obiecując, że nim zawładną. Było na nim pełno owoców, ptaków i wiewiórek. Niewielu ludzi było gotowych jeść owoce tego drzewa, ale zwierzęta ufały węchowi. Ja swojemu również. Zerwałam jeszcze kilkanaście do koszyka i poszłam dalej, śpiewając na zakurzonej długiej drodze do Dwiernika.
Mały Antoś był na dworze przy stadzie swojej rodziny, leżał na plecach w trawie. Zerwał się nerwowo, kiedy zeskoczyłam na ich łąkę, ale już prawie wszyscy się przyzwyczaili do tego, że pojawiam się od czasu do czasu. Z początku trochę obawiałam się wizyty w domu po tym wszystkim, co się zdarzyło, ale po tym okropnym dniu byłam taka zmęczona, samotna, zła i jednocześnie smutna, gdyż żal Boru-królowej złączył się z moim. Gdy wreszcie skończyłam oczyszczać Zatoczek, strudzone nogi niemal bezwiednie zaniosły mnie do domu. Matka tylko popatrzyła na mnie w progu i bez słowa położyła do łóżka. Usiadła przy mnie i głaskała po głowie, nucąc, aż zasnęłam. Wszyscy chodzili koło mnie na palcach, gdy następnego dnia wyszłam na wioskowe błonia, by porozmawiać z Danką i opowiedzieć jej z grubsza, co się stało, zajrzeć do Wensy oraz do Jerzego i Krystyny. Ja jednak wciąż byłam zmęczona i nie przejmowałam się konwenansami, więc zignorowałam te ich podchody i po pewnym czasie, zobaczywszy, że niczego nie podpalam i nie zamieniam się w dziką bestię, przestali się niepokoić. W ten sposób nauczyłam się przyzwyczajać ludzi do mojej osoby, a teraz starałam się regularnie odwiedzać wszystkie wioski, w każdą sobotę inną. Sarkan nie wrócił. Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek wróci. Wieści z czwartej czy piątej ręki donosiły, że wciąż jest w stolicy i porządkuje sytuację, ale nic nie pisał. No cóż, nigdy nie potrzebowaliśmy pana, żeby rozsądzał nasze spory, mogli to robić sołtysi, a Bór nie był już tak niebezpieczny jak przedtem, ale wioska nadal potrzebowała czarodzieja, który załatwiałby pewne sprawy. Tak więc obeszłam wszystkie i rzuciłam czar na ich ognie ostrzegawcze. Jeśli teraz je rozpalali, świeczka w mojej chacie też płonęła, wskazując mi, gdzie jestem potrzebna. Dziś jednak nie przybyłam tu pracować. Pomachałam Antosiowi i pomaszerowałam do wioski. Stoły dożynkowe, nakryte białymi obrusami i pełne jedzenia, ustawiono w podkowę z miejscem do tańczenia pośrodku. Moja matka była tam z dwiema najstarszymi córkami Wensy i rozstawiała miski z marynowanymi grzybkami. Podbiegłam i ucałowałam ją, a ona położyła dłonie na moich policzkach i odgarnęła z nich niesforne włosy, cała rozpromieniona. – Spójrz tylko na siebie – odezwała się, wyjmując z moich włosów długą srebrzystą gałązkę i kilka zeschniętych brązowych liści. – No i mogłabyś nosić buty. Powinnam kazać ci pójść się umyć i siedzieć cicho w jakimś kącie. Moje bose nogi były do kolan pokryte grubą warstwą kurzu. Matka jednak powiedziała to wszystko ze śmiechem, a ojciec właśnie nadjeżdżał wozem wyładowanym drewnem na wieczorne ognisko. – Umyję się przed jedzeniem – powiedziałam, ukradłam grzybka i poszłam posiedzieć z Wensą we frontowym pokoju ich domu. Już czuła się lepiej, ale przez większość czasu odpoczywała na krześle pod oknem, niekiedy tylko coś szyła. Kasia napisała i do niej, ale był to drętwy, oficjalny list. Musiałam go jej przeczytać i złagodziłam go trochę, na ile mogłam. Wensa wysłuchała go w milczeniu. Myślę, że żywiła skrywane poczucie winy dorównujące skrywanej urazie Kasi, jako matka, która pogodziła się z czymś, co nie było nieuchronne. Minie wiele czasu, nim ta rana się zagoi, jeśli kiedykolwiek się to stanie. Pozwoliła mi się namówić i poszła ze mną na festyn. Widziałam, jak usiadła przy stole ze swoimi córkami.
W tym roku nie rozstawiono namiotu, były to tylko skromne dożynki naszej wioski. Wielki festyn odbywał się w Olszance, niezmiennie jak co roku, i tak miało też być i w przyszłych latach. Wszystkim nam było za gorąco i czuliśmy się dziwnie, kiedy tak siedzieliśmy i jedliśmy w środku dnia w porze żniw, ale stopniowo się oswoiliśmy. Ja wcale się tym nie przejmowałam. Zjadłam dużą miskę żurku z pływającymi w nim kawałkami jajka na twardo oraz talerz gotowanej kapusty z kiełbasą, a potem cztery pierogi z wiśniami. Następnie wszyscy usiedliśmy w koło w słońcu, narzekając, że jedzenie było zbyt dobre i zjedliśmy za dużo, podczas gdy małe dzieci biegały jak szalone po łące, aż jedno po drugim położyły się pod drzewami i zasnęły. Ludek przyniósł swoje cymbały, położył je na kolanach i zaczął grać, z początku cicho, a gdy coraz więcej dzieci zaczęło zasypiać, przychodzili inni muzykanci i dołączali do niego, ludzie klaskali lub śpiewali, wpadając w dobry nastrój, otworzono beczki z piwem i podawano sobie dzban z zimną wódką przyniesiony z piwnicy Danki. Tańczyłam z braćmi Kasi i moimi, a potem z kilkoma chłopcami, których znałam z widzenia. Myślę, że byli onieśmieleni i zanim mnie poprosili, najpierw długo się namawiali, ale to mi nie przeszkadzało. Trochę się bali, że mogę pozamieniać ich w żaby, tak samo jak ja bałam się iść o zmroku na podwórze starej Hanki, żeby podkradać wielkie i słodkie czerwone jabłka z jej ogródka, najsmaczniejsze w okolicy. Świetnie się bawiliśmy razem i czułam pieśń rzeki płynącą w ziemi pod naszymi stopami, tę melodię, w takt której naprawdę tańczyliśmy. Padłam zdyszana na trawę przy krześle mojej matki, znów z włosami rozsypanymi na ramionach, a ona westchnęła i położyła je sobie na kolanach, żeby je zapleść. Mój koszyk stał u jej stóp, a ja wzięłam sobie do zjedzenia następny owoc drzewa, złocisty i napęczniały od soku. Oblizywałam palce, zapatrzona w ognisko, gdy Danka nagle podniosła się z długiej ławy na naszym rogu stołu. Odstawiła kubek i powiedziała dostatecznie głośno, żeby zwrócić uwagę wszystkich: – Mój panie. Sarkan stał przed otwartą przestrzenią między stołami. Oparł dłoń o najbliższy blat i migotliwy blask ogniska odbijał się w jego srebrnych pierścieniach, pięknych srebrnych guzikach i srebrzystym hafcie niebieskiego płaszcza, przedstawiającym smoka, którego łeb znajdował się na jednej stronie kołnierza, ogon kończył się na drugiej, tułów zaś ciągnął się wzdłuż skraju szaty. Spod rękawów wystawały białe koronkowe mankiety koszuli, a buty były tak wyglansowane, że odbijało się w nich ognisko. Wyglądał bardziej elegancko, niż gdyby szedł na bal u króla, i kompletnie tu nie pasował. Wszyscy gapili się na niego, ze mną włącznie. Zacisnął wargi, co kiedyś wzięłabym za niezadowolenie, podczas gdy naprawdę wyrażało to skrępowanie. Wstałam i podeszłam do niego, oblizując kciuk. Zerknął na koszyk stojący na ziemi za mną, zobaczył, co jem, i przeszył mnie gniewnym wzrokiem. – To odrażające – oznajmił. – Są cudowne! – zawołałam. – Wszystkie teraz dojrzewają. – I tym łatwiej mogą zamienić cię w drzewo – zauważył.
– Jeszcze nie chcę być drzewem – powiedziałam. Szczęście wzbierało we mnie jak dźwięczny śmiech pluskającego strumyka. Wrócił. – Kiedy przyjechałeś? – Dziś po południu – odparł sztywno. – Oczywiście przybyłem odebrać podatki. – Oczywiście – powtórzyłam. Byłam pewna, że nawet najpierw przybył do Olszanki po daninę, żeby móc udawać jeszcze przez jakiś czas. Ja jednak nie mogłam przy nim ani przez chwilkę udawać, że wierzę w tę bajkę; kąciki moich ust mimowolnie już się unosiły. Zaczerwienił się i odwrócił wzrok, ale to wcale mu nie pomogło, bo wszyscy obserwowali nas z niezdrowym zaciekawieniem, zbyt upojeni piwem i tańcem, żeby pamiętać o dobrym wychowaniu. Wolał znów spojrzeć na mnie i zmarszczył brwi na widok mojego uśmiechu. – Chodź poznać moją matkę – powiedziałam. Wyciągnęłam rękę i ujęłam jego dłoń.
Podziękowania
Imię Agnieszka pochodzi z bajki, której czytania nieustannie domagałam się od mojej mamy, kiedy byłam dzieckiem, zatytułowanej Agnieszka – Skrawek Nieba, w wersji napisanej przez wspaniałą Natalię Gałczyńską. Bohaterka i jej wędrująca żółta krowa pojawiają się w małym epizodzie tej powieści, a korzenie Boru tkwią w dzikim gęstym lesie z tamtej bajki. Ta książka zawdzięcza również bardzo wiele Francesce Coppie i Sally McGrath, które na bieżąco czytały tekst i niemal codziennie podtrzymywały mnie na duchu. Serdeczne podziękowania składam również Seah Levy, Ginie Paterson i Lynn Loschin za przeczytanie wczesnej wersji i rady. Dziękuję mojej cudownej redaktorce Anne Groell i mojej agentce Cynthii Manson, które od samego początku zachęcały mnie do pisania tej książki i przyjęły ją z otwartymi ramionami, oraz wszystkim w wydawnictwie Del Rey za ich pomoc i entuzjazm. A najwięcej podziękowań i wyrazów miłości składam mojemu mężowi, Charlesowi Ardai, dzięki któremu moje życie i praca są lepsze i pełniejsze. Nie każdy autor jest takim szczęściarzem, że ma w domu pisarza i wspaniałego redaktora jako pierwszego czytelnika, więc bardzo się cieszę, że go mam! Od mojej matki i dla mojej córki: od korzeni do kwiatu. Evidence, kiedy będziesz już dość duża, żeby
przeczytać tę książkę, mam nadzieję, że ona połączy cię z twoją babcią i bajkami, które mi opowiadała. Tak bardzo cię kocham.