Ty tuł ory ginału: A Foreign Country Projekt okładki: Agencja Interaktywna Studio Kreacji (studio-kreacji.pl) Redaktor prowadzący : Aleksandra Janecka Redakcja: Jacek Ring Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Małgorzata Kryszkowska, Ewa Mościcka © Charles Cumming 2012 All rights reserved © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2015 © for the Polish translation by Stanisław Bończy k ISBN 978-83-7758-913-7 Warszawskie Wy dawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2015 Wy danie I
Dedykuję Carolyn Hanbury
Jest coś, o czym, jak sądzę, powinien pan wiedzieć przed podjęciem tego rodzaju zajęcia. I nie wolno panu o tym zapominać. Jeżeli się panu powiedzie, nikt panu nie podziękuje, a jeśli wpadnie pan w tarapaty, nikt nie pomoże. Odpowiada to panu? – Jak najbardziej. – A zatem życzę panu miłego popołudnia. W. Somerset Maugham, Ashenden, czyli brytyjski agent[1] Przeszłość to obcy kraj – tam wiele rzeczy robi się inaczej. L.P. Hartley, Posłaniec[2]
Spis treści Tunezja, rok 1978 1 TERAŹNIEJSZOŚĆ 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32
33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69
70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 Beaune, trzy ty godnie później 80 Podziękowania Przy pisy
Tunezja, rok 1978
Więcej na: www.ebook4all.pl
1 Jean-Marc Daumal ocknął się wy rwany ze snu donośny m śpiewem muezina i płaczem dzieci. By ł duszny tunezy jski poranek, tuż po siódmej. Przez parę chwil, który ch jego oczy potrzebowały, by oswoić się ze światłem, nie pamiętał, w jak paskudnej znalazł się sy tuacji. Zaraz jednak świadomość tego, co się stało, dopadła go jak zady szka. Bliski płaczu wbił wzrok w spękany, pobielony sufit. By ł żonaty m czterdziestojednolatkiem zdany m na łaskę złamanego serca. Amelia Weldon zniknęła przed sześcioma dniami. Bez ostrzeżenia i podania przy czy ny, nie zostawiając nawet kartki. Wy dawało się, że jeszcze przed chwilą by ła tuż obok – zajmowała się w willi jego dziećmi, gotowała dla nich i czy tała im bajki na dobranoc. A zaraz potem ślad po niej zaginął. W poniedziałek o świcie żona Jeana-Marca, Celine, odkry ła, że łóżko młodej niani jest puste. Z szafy zniknęły jej walizki, a ze ścian plakaty i fotografie. Rodzinny sejf w pomieszczeniu gospodarczy m by ł zamknięty, ale zabrano z niego jej paszport i naszy jnik. W Port de la Goulette nie odnotowano, by odpowiadająca ry sopisowi Amelii dwudziestoletnia Bry ty jka wsiadła na prom do Europy. Amelia Weldon nie figurowała również w spisach pasażerów żadnej z latający ch z Tunisu linii. Żaden hotel ani hostel w mieście nie miał gościa o takim nazwisku, a nieliczni studenci i młodzi ekspatrianci, z który mi dziewczy na nawiązała w Tunisie kontakty towarzy skie, nie mieli pojęcia, gdzie może się znajdować. Przedstawiając się jako zatroskany pracodawca, Jean-Marc przeprowadził zwiad w ambasadzie bry ty jskiej, wy słał teleks do pary skiej agencji pośrednictwa pracy, która zorganizowała poby t Amelii, a także zatelefonował do jej mieszkającego w Oksfordzie brata. Zaczy nało wy glądać na to, że nikt nie zdoła wy jaśnić tajemnicy jej zniknięcia. Odrobinę otuchy dawał fakt, że w żadny m z zaułków Tunisu i Kartaginy nie odnaleziono jej ciała i że nie przy jęto jej do żadnego z okoliczny ch szpitali po zdiagnozowaniu choroby, która mogłaby odebrać mu ją na zawsze. To z ty m właśnie łączy ł nędzne resztki nadziei, jakie mu pozostały. Kobieta, która skazała go na wy rafinowaną torturę by cia zakochany m, zniknęła bez śladu jak echo w ciemnościach nocy. Płacz dzieci nie ustawał. Jean-Marc zrzucił z siebie białe prześcieradło i usiadł na łóżku. Rozmasowując dłonią ból w lędźwiach, usły szał głos Celine: – Thibaud, ostatni raz ci powtarzam! Nie będzie kreskówek, dopóki nie skończy sz śniadania! Mnóstwo siły kosztowało go, by nie zerwać się z łóżka, nie zbiec w furii do kuchni i nie wy mierzy ć klapsa ubranemu w piżamę z Asterixem sy nowi. Daumal opanował się jednak i zamiast tego wy pił trochę wody ze stojącej na nocny m stoliku, napełnionej do połowy szklanki. Rozchy lił zasłony, wy szedł na balkon na pierwszy m piętrze i spojrzał ponad dachami La Marsy. Na hory zoncie z zachodu na wschód pły nął tankowiec. Dotarcie do Suezu zajmie mu jeszcze dwa dni. Może Amelia odpły nęła na pry watnej łodzi? Marc wiedział, że Guttmann trzy ma w Hammamet jacht. Ten amery kański Ży d miał kontakty i uprzy wilejowaną pozy cję. Ludzie mówili, że jest związany z Mosadem. Daumal szy bko zauważy ł, jak patrzy na Amelię. Od razu by ło widać, że ten człowiek, któremu w ży ciu nigdy niczego nie brakowało, ma ochotę ją zdoby ć. Czy to on mu ją odebrał? Na poparcie tej hipotezy nie by ło żadny ch poszlak. Żadny ch poza
strachem rogacza przed upokorzeniem. Odrętwiały z niewy spania Daumal opadł na stojące na balkonie plastikowe krzesło. Z sąsiedniego ogrodu dolaty wał zapach wy piekanego chleba. O dwa metry od siebie, na okienny m parapecie, Marc dostrzegł paczkę marsów légère. Spokojny m ruchem sięgnął po papierosa i zapalił, krztusząc się przy pierwszy m zaciągnięciu. Odgłos kroków w sy pialni. Dzieci przestały w końcu płakać. W balkonowy ch drzwiach pojawiła się Celine: – Nie śpisz – powiedziała tonem, który sprawił, że chłód, jaki na my śl o niej czuł w sercu Marc, ty lko się spotęgował. Wiedział, że żona wini go za to, co się stało. Nie znała jednak prawdy. Gdy by by ło inaczej, może nawet okazałaby mu wsparcie. Bądź co bądź jej własny ojciec, choć miał żonę, zadawał się z dziesiątkami kobiet. Marc zastanawiał się, dlaczego Celine po prostu nie zwolniła Amelii. Oszczędziłaby mu przy najmniej tego bolesnego okresu. Wy glądało to zupełnie tak, jakby zatrzy mała ją w domu, chcąc z premedy tacją przy sporzy ć mu cierpień. – Nie śpię – odpowiedział, choć Celine dawno już w drzwiach nie by ło. Zamknęła się w łazience. Brała teraz swój codzienny zimny pry sznic, szorując ciało, które po ty m jak urodziła dzieci, stało się dla niego odrażające. Jean-Marc zdusił niedopałek, wrócił do sy pialni i podniósł walający się po podłodze szlafrok. Zarzucił go na siebie i zszedł schodami do kuchni. Fatima, jedna z dwóch pokojówek przy pisany ch do rezy dencji Daumalów w ramach gwarantowanego przez francuskich pracodawców pakietu dla ekspatriantów, wkładała właśnie fartuch. Ignorując jej obecność, sięgnął po stojący na kuchence zaparzacz ciśnieniowy i zrobił sobie café au lait. Z sąsiedniego pokoju dobiegł śmiech Thibauda i Loli, ale Marc nie miał ochoty ich widzieć. Wolał usiąść w biurze i za zamknięty mi drzwiami ły k po ły ku pić kawę. W każdy m pokoju, zapachu i charaktery sty czny m elemencie willi czaiły się wspomnienia o niej. To właśnie w ty m gabinecie po raz pierwszy się całowali. Pod oleandrami na ty łach posesji, które widział teraz z okna, pierwszy raz kochali się ze sobą – po ciemku, w samy m środku nocy, gdy wewnątrz domu spała nieświadoma niczego Celine. W późniejszy m okresie Marc nieraz podejmował kolosalne ry zy ko, wy my kając się z sy pialni o drugiej czy trzeciej nad ranem. A wszy stko po to, żeby by ć z Amelią – trzy mać ją w ramionach, pożerać, łapczy wie doty kać i bawić się jej ciałem, które odurzało go tak bardzo, że śmiał się teraz z samego siebie na wspomnienie tamty ch sy tuacji. Raz po raz przy łapy wał się na snuciu podobny ch my śli i wiedział, że bardzo niewiele dzieli go od użalającego się nad samy m sobą romanty cznego głupca. Ile razy by ł o krok od tego, by do wszy stkiego się przy znać, powiedzieć żonie o romansie i wszy stkich związany ch z nim tajemnicach – o pokojach, które wy najmowali z Amelią w tuniskich hotelach, i o pięciu kwietniowy ch dniach, które spędzili razem w Safakis, gdy ona by ła z dziećmi w Beaune. JeanMarc wiedział jednak od zawsze, że oszukiwanie Celine sprawia mu przy jemność. Mścił się w ten sposób za marazm w ich małżeństwie. Kłamstwa pozwalały mu nie zwariować. Amelia rozumiała to i by ć może ta właśnie wspólna skłonność do oszustwa tak ich do siebie zbliży ła. By ł zdumiony, z jaką finezją dziewczy na prowadziła tę nierozważną grę i jak skutecznie zacierała ślady, sprawiając, że Celine niczego nie podejrzewała. Te jej swawolne kłamstwa przy śniadaniu („Tak, dziękuję. Świetnie spałam!”) doprawione wy studiowaną obojętnością wobec Marca we wszy stkich sy tuacjach, gdy oby dwoje znaleźli się w towarzy stwie jego żony. To Amelia zasugerowała, żeby za pokoje hotelowe płacił gotówką – lepiej unikać podejrzanie wy glądający ch transakcji na wy ciągach bankowy ch. Ona też zdecy dowała się nie uży wać perfum, by zapach Hermèsa Calèche nie wkradł się za Markiem do małżeńskiego łoża. Daumal nie miał żadny ch wątpliwości: czerpała z ty ch potajemny ch gierek ogromną saty sfakcję. Zadzwonił telefon. Bardzo rzadko zdarzało się, by ktoś dzwonił do domu przed ósmą rano, więc Jean-Marc stwierdził naty chmiast, że to na pewno Amelia próbuje się z nim skontaktować.
Sięgnął po słuchawkę. – Oui? – odebrał tonem bliskim rozpaczy. – John Mark? – spy tała mówiąca z amery kańskim akcentem kobieta. Żona Guttmanna, dziedziczka fortuny biały ch protestantów i córka senatora. Pieniądze jej rodziny cuchnęły na kilometr, odkąd jej przodkowie zsiedli z May flower. – Joan? – Tak. Dzwonię w zły m momencie? Nie miał czasu ubolewać nad jej beztroskim odgórny m założeniem, że wszelkie rozmowy pomiędzy nimi powinny by ć prowadzone po angielsku. Ani Joan, ani jej mąż nie podjęli najmniejszego wy siłku, by opanować choćby podstawy francuskiego, nie wspominając o arabskim. – Nie, to nie jest zły moment. Właśnie zbierałem się do pracy. – Podejrzewał, że chce umówić się na spędzanie z dziećmi dnia na plaży. – Dać ci Celine? Chwila ciszy. Z głosu Joan uleciała właściwa mu energia. Gdy znów się odezwała, mówiła tonem bardzo poważny m, by nie powiedzieć – złowieszczy m. – Właściwie to chciałam pomówić z tobą. – Ze mną? – Dzwonię w sprawie Amelii. Joan wie. Dowiedziała się o romansie. Czy teraz go wy da? – O co chodzi? – Jego ton brzmiał teraz wrogo. – Prosiła, żeby m przekazała ci wiadomość. – Widziałaś się z nią? To by ło jak usły szeć, że uznany za zmarłego krewny ży je i ma się dobrze. By ł teraz pewien, że do niego wróci. – Widziałam – odparła Joan. – Ona się niepokoi. Daumal, gdy by ty lko nie musiał podtrzy mać kłamstwa, na ten wy raz oddania rzuciłby się jak wy głodniały pies na kość. – No tak… Celine bardzo się martwiła. Dzieci też. Jednego dnia Amelia by ła tu z nimi, a następnego zniknęła bez śladu… – Nie niepokoi się o Celine ani o dzieci, ty lko o ciebie. Poczuł, jak momentalnie ulatuje z niego nadzieja. Drzwi trzasnęły głośno popchnięte pory wem wiatru. – O mnie? Nie rozumiem. Jeszcze jedna starannie wy ważona pauza. Joan i Amelia zawsze trzy mały się blisko. Podczas gdy Guttmann uwodził ją swoim urokiem i pieniędzmi, Joan odgry wała rolę starszej siostry, wzoru elegancji i wy rafinowania, do którego Amelia kiedy ś może mieć szansę się zbliży ć. – A ja my ślę, że rozumiesz, John Mark. Gierka skończona. Romans się wy dał. Wszy scy wiedzą, że Jean-Marc Daumal idioty cznie i beznadziejnie zakochał się w dwudziestoletniej au pair. Stanie się teraz w kręgach ekspatriantów pośmiewiskiem.
– Zależało mi, żeby złapać cię przed pracą, bo chcę cię zapewnić, że nikt o sprawie nie wie. Nie rozmawiałam o ty m z Davidem i nie zamierzam rozmawiać o ty m z Celine. – Dziękuję – cicho odpowiedział Jean-Marc. – Amelia wczoraj wy jechała z Tunezji. Przez jakiś czas będzie podróżować. Chciała, żeby m ci przekazała, że jest jej bardzo przy kro, że tak to wszy stko wy szło. Nie zamierzała cię skrzy wdzić ani porzucić w taki sposób twojej rodziny. Bardzo jej na tobie zależy, ale po prostu to wszy stko zaczęło ją przy tłaczać. Miała w głowie mętlik. Wy rażam się zrozumiale, John Mark? – Tak, zrozumiale. – Więc powiedz może Celine, że to Amelia dzwoniła z lotniska. I przekaż dzieciom, że nie wróci. – Tak zrobię. – Tak będzie najlepiej, zgodzisz się chy ba? Najlepiej o niej zapomnij.
TERAŹNIEJSZOŚĆ
2 Philippe i Jeannine Malotowie z Rue Pelleport 79 w Pary żu planowali swoje wy marzone wakacje w Egipcie od ponad roku. Philippe’owi, który niedawno przeszedł na emery turę, udało się odłoży ć trzy ty siące euro i znaleźć linię lotniczą gotową (choć o szóstej rano) przewieźć pasażerów do Kairu za mniej, niż kosztuje taksówka tam i z powrotem na lotnisko De Gaulle’a. Malotowie wy szukali w internecie najlepsze hotele w Luksorze i Kairze i skorzy stali ze zniżki dla gości „sześćdziesiąt plus” w luksusowy m kurorcie Szarm el-Szejk. To tam zamierzali spędzić ostatnie pięć dni wy jazdu. Przy lecieli do Kairu w wilgotne letnie popołudnie i wy lądowali w łóżku tuż po ty m, jak zamknęli za sobą drzwi hotelowego pokoju. Kiedy skończy li się kochać, Jeannine zajęła się rozpakowy waniem rzeczy. Philippe został w łóżku i czy tał Echnatona – króla heretyka Nadżiba Mahfuza. Lektura sprawiała mu średnią przy jemność. Po krótkim spacerze po okolicy Malotowie zjedli kolację w jednej z trzech hotelowy ch restauracji, po czy m zasnęli przed północą przy wtórze przy tłumiony ch odgłosów kairskiej ulicy. Trzy kolejne dni by ły udane, choć wy czerpujące. Jeannine, mimo lekkich dolegliwości żołądkowy ch, wy trzy mała w Muzeum Egipskim pięć godzin. Eksponaty oglądała z szeroko otwarty mi oczami, a skarby Tutanchamona, jak sama to ujęła, „zrobiły na niej kolosalne wrażenie”. Drugiego dnia poby tu tuż po śniadaniu Malotowie wsiedli do taksówki, by niedługo spostrzec ze zdumieniem, jak wszy scy po raz pierwszy odwiedzający Gizę, że piramidy stoją w odległości ledwie kilkuset metrów od nijakiego osiedla na obrzeżach miasta. Zaczepiani co krok przez sprzedawców świecidełek i niedouczony ch przewodników obeszli w ciągu dwóch godzin cały teren. Na koniec poprosili ogolonego na ły so tury stę z Niemiec, żeby zrobił im zdjęcie na tle Sfinksa. Jeannine miała wielką chęć wejść do piramidy Cheopsa, ale musiała na zwiedzanie udać się sama. Philippe, który cierpiał na lekką klaustrofobię, został przed wy jazdem ostrzeżony przez jednego ze znajomy ch, że wewnątrz jest potwornie ciasno i nieznośnie duszno. Później Jeannine, rozradowana i z poczuciem, że doświadczy czegoś, o czy m marzy ła od dzieciństwa, zapłaciła pewnemu Egipcjaninowi równowartość piętnastu euro za krótką przejażdżkę na wielbłądzie. Zwierzę niechętnie człapało i śmierdziało olejem napędowy m. Następnego dnia przy obiedzie kobieta próbowała uporządkować zdjęcia w pamięci aparatu i skasowała przez pomy łkę to, na który m w siodle siedział jej mąż. Do Luksoru pojechali nocny m pociągiem, stosując się do rekomendacji z czasopisma we francuskim sty lu. Nocleg zarezerwowali w hotelu Winter Palace – to by ło coś, choć spać mieli nie w ory ginalny m budy nku z czasów kolonialny ch, ty lko w dobudowany m do niego czterogwiazdkowy m aneksie zwany m pawilonem. Agencja tury sty czna oferowała gościom wy cieczki na osłach do Doliny Królów – wy jazd o piątej rano. Malotowie zdecy dowali się naty chmiast. Dzięki tak wczesnej pobudce tuż po szóstej następnego dnia by li świadkami widowiskowego wschodu słońca ponad świąty nią Hatszepsut. Dzień spędzony na wy jazdach do świąty ń w Denderze i Aby dos zgodnie uznali później za najlepszy z całego poby tu. Ostatniego wieczoru w Luksorze Philippe i Jeannine pojechali taksówką do świąty ni w Karnaku, by obejrzeć sły nne przedstawienie „światło i dźwięk”. Philippe po dziesięciu minutach usnął. We wtorek przy jechali do Szarm el-Szejk na półwy spie Sy naj. Hotel, w który m się zatrzy mali, szczy cił się trzema basenami, salonem fry zjerskim, dwoma koktajlbarami, dziewięcioma kortami tenisowy mi i dostateczną liczbą ochroniarzy, by powstrzy mać całą armię muzułmańskich
fanaty ków. Pierwszego wieczoru Malotowie postanowili wy brać się na spacer po plaży. Wszy stkie pokoje by ły zajęte, jednak gdy opuszczali alejką teren hotelu i schodzili na wciąż ciepły piasek, w świetle księży ca nie by ło widać żadny ch tury stów poza nimi. Oceniono później, że napaść na nich musiało co najmniej trzech mężczy zn, każdy uzbrojony w nóż i metalową pałkę. Perły z naszy jnika, który zerwali z szy i Jeannine, rozsy pały się po piasku. Z jej palca zniknęła złota obrączka. Philippe’owi zarzucono na szy ję pętlę i duszono go na stojąco. Jednocześnie który ś z napastników poderżnął mu gardło i kilkakrotnie pchnął go nożem w klatkę piersiową i nogi. Mężczy zna w ciągu dziesięciu minut wy krwawił się na śmierć. Krzy ki Jeannine stłumił oddarty kawałek tkaniny, który wepchnięto jej do ust. Jej również poderżnięto gardło. Na rękach, brzuchu i biodrach miała liczne sińce – ślady uderzeń metalową rurką. Para z Kanady, która spędzała miesiąc miodowy w sąsiednim hotelu, zauważy ła szamotaninę na plaży i usły szała zdławione krzy ki. W słabnący m świetle księży ca nie dało się jednak dostrzec, co dokładnie się dzieje. Nim ty ch dwoje dotarło na plażę, mężczy źni, którzy napadli i zamordowali starszą parę z Francji, zniknęli w ciemnościach, pozostawiając po sobie krwawe pobojowisko. Władze egipskie niezwłocznie uznały zajście za losowy akt przemocy popełniony przez niepowiązany ch z nikim wy rzutków społeczeństwa. „Istnieje znikome prawdopodobieństwo, żeby do tego rodzaju zdarzenia doszło ponownie” – brzmiało oficjalne stanowisko władz.
3 Zgarnąć kogoś z ulicy to równie proste, jak zapalić papierosa, powtarzali mu. Teraz, siedząc w furgonetce, Akim Errachidi by ł pewien, że ma jaja, by sprawę załatwić. By ł poniedziałek. Lipcowa noc. Cel otrzy mał pseudonim „Holst”, a jego ruchy śledzono od czternastu dni. Telefon, e-mail, sy pialnia, samochód – zespół miał oko na wszy stko. Trzeba szefostwu oddać, że są dokładni i zdecy dowani, pomy ślał Akim. Każdy szczegół wzięli pod uwagę. Pracował teraz z zawodowcami i fakty cznie by ło widać różnicę. Obok niego, za kierownicą vana, siedział Slimani Nasah, który bębnił palcami w ry tm lecącego w radiu przeboju R&B i bardzo obrazowo opisy wał, co miałby ochotę zrobić z Bey oncé Knowles. – Jaka dupka, chłopaku! Dałby ś mi z nią pięć minut… – Przesunął dłońmi po wy imaginowany m konturze jej ciała i przy ciągnął je do sugesty wnie poruszający ch się bioder. Akim się zaśmiał. – Wy łącz to gówno – nakazał szef, który przy kucnął przy boczny ch drzwiach i czaił się już do skoku. Slimani wy łączy ł radio. – Holst w zasięgu wzroku. Trzy dzieści sekund. By ło dokładnie tak, jak zapowiadali: pogrążona w mroku ulica, dobrze znany skrót, większość pary żan od dawna w łóżkach. Akim zobaczy ł cel. By ł po przeciwnej stronie ulicy, minął właśnie skrzy nkę na listy i wszedł na jezdnię. – Dziesięć sekund. – Szef by ł w szczy towej formie. – Pamiętaj, nikt nikomu nie robi krzy wdy. Akim wiedział, że cała sztuka polega na ty m, by poruszać się jak najszy bciej i jak najciszej. Na filmach jest odwrotnie: krzy k, powalanie przeciwnika, wjazd nabuzowanej druży ny SWAT, granaty hukowe, czarne karabiny i rozwalanie ścian. – Ale nie u nas – powiedział szef. – U nas ma iść cicho i gładko. Otwieramy drzwi, wrzucamy Holsta na pakę i pilnujemy, żeby nikt nie widział. – Pięć sekund. – Czy sto – powiedział przez radio kobiecy głos. By ł to dla Akima sy gnał, że w zasięgu wzroku nie ma cy wili. – Dobra, zaczy namy. By ły w ty m swoiste piękno i choreografia. W chwili, gdy Holst mijał drzwi samochodu Akima, trzy rzeczy wy darzy ły się jednocześnie. Slimani uruchomił silnik, Akim wy siadł od strony ulicy, a szef odciągnął przesuwne drzwi z boku auta. Jeśli cel zauważy ł, co się dzieje, to nie dał tego po sobie poznać. Akim oplótł lewą ręką jego szy ję i zakneblował mu dłonią otwarte usta. Prawą dźwignął ciało i wcisnął do vana. Szef dokończy ł sprawę, chwy tając Holsta za nogi i wpy chając je do środka. Akim wsiadł za nim i zatrzasnął drzwi – tak jak ćwiczy li to dziesiątki razy. Przy cisnęli pojmanego do podłogi. – Jedź. – Akim usły szał głos szefa, spokojny i opanowany jak u kogoś, kto kupuje bilet na pociąg. Wszy stko trwało mniej niż dwadzieścia sekund.
4 Thomas Kell obudził się w obcy m łóżku, w obcy m domu, w mieście, które znał aż za dobrze. By ła jedenasta rano. Sierpień – ósmy miesiąc od narzuconego mu przejścia na emery turę w Tajnej Służbie Wy wiadowczej. By ł czterdziestodwuletnim mężczy zną ży jący m w separacji ze swoją czterdziestotrzy letnią żoną. Miał kaca, który intensy wnością i rozmachem mógł się równać z reprodukcją obrazu Pollocka na ścianie jego ty mczasowej sy pialni. Gdzie, do cholery, jestem? Kell fragmentary cznie przy pominał sobie czterdziestkową imprezę na Kensington, wy pchaną taksówkę do baru na Dean Street, później klub nocny gdzieś w Hackney. A potem czarna dziura. Odrzucił kołdrę i zorientował się, że spał w ubraniu. W kącie pokoju piętrzy ł się stos zabawek i czasopism. Wstał i rozejrzał się za szklanką wody, ale nigdzie jej nie zobaczy ł. Rozsunął zasłony. Czekając, aż oczy oswoją się ze światłem, poczuł suchość w ustach i nieznośny ucisk w skroniach. Poranek by ł szary, niemrawy i mokry. Wy glądało na to, że wy lądował na pierwszy m piętrze bliźniaka stojącego w bliżej niezidenty fikowanej spokojnej dzielnicy mieszkaniowej. Na podjeździe stał mały różowy rower zabezpieczony gruby m jak py ton elasty czny m łańcuchem. Sto metrów dalej w połowie manewru zawracania na trzy zgasł właśnie samochód z napisem „Jackie – nauka jazdy ”. Kell zasunął zasłony i nasłuchiwał oznak ży cia wewnątrz domu. Bardzo pomału, jak ty lko do połowy zapamiętana anegdota, strzępy poprzedniego wieczoru zaczy nały składać się w większą całość. By ły tace wy pełnione kieliszkami absy ntu i tequili. By ł taniec w suterenie o bardzo niskim stropie. Spotkał sporą grupę studentów z Czech, z który mi długo gadał o serialu Mad Men i Donie Draperze. By ł też niemal pewien, że w który mś momencie wieczoru jechał jedną taksówką z potężny m facetem o imieniu Zenon. W młodości Kellowi nieraz ury wał się film, ale już dawno nie obudził się, nie pamiętając prawie nic z poprzedniej nocy. Dwadzieścia lat pracy dla wy wiadu nauczy ło go, że pozostanie ostatnim na placu boju przy nosi korzy ści. Rozglądał się po pokoju za spodniami, gdy zaczął dzwonić jego telefon. Numer zastrzeżony. – Tom? W pierwszej chwili otumaniony kacem nie rozpoznał głosu. Dopiero po chwili intonacja dzwoniącego zabrzmiała mu znajomo. – Jimmy ? Boże… Jimmy Marquand, jeden z dawny ch kolegów Kella, należał teraz do kierownictwa MI6. To jego dłoń uścisnął ostatnią, nim opuścił Vauxhall Cross[3] w chłodny grudniowy poranek przed ośmioma miesiącami. – Mamy problem. – Tak bez żadny ch grzeczności? Nie jesteś ciekaw, jak ży cie obchodzi się ze mną w sektorze pry watny m? – To poważna sprawa. Lazłem osiemset metrów do budki w Lambeth, żeby nie przechwy cili połączenia. Potrzebuję twojej pomocy. – Pry watnie czy zawodowo? – Kell znalazł spodnie pod kocem wiszący m na oparciu krzesła. – Straciliśmy numer jeden. To go trafiło. Kell wy ciągnął rękę i oparł się o ścianę. Nagle by ł znów trzeźwy jak dziecko
i w pełni przy tomny. – Że co? – Zniknęła. Pięć dni temu. I nikt nie ma sensownego pomy słu, gdzie się mogła podziać ani co się z nią mogło stać. – Z „nią”? Klika przeciwko Stelli Rimington[4] wewnątrz MI6 od dawna reagowała alergicznie na sam pomy sł, by na czele służby postawić kobietę. By ło niemal nie do uwierzenia, że samce z Vauxhall Cross zgodziły się w końcu na to, by najbardziej prestiżowe stanowisko w wy wiadzie bry ty jskim przy padło komuś odmiennej płci. – Kiedy to się stało? – O wielu sprawach nie wiesz – odparł Marquand. – Sporo się zmieniło. Ale nie mogę powiedzieć ci więcej w takiej rozmowie. To po co w ogóle gadać? – pomy ślał Kell. Czy oni chcą, żeby po ty m wszy stkim, co się wy darzy ło, wrócił do służby ? Czy żby Kabul i Yassina tak po prostu zamieciono pod dy wan? – Nie będę pracować dla George’a Truscotta – powiedział, oszczędzając Marquandowi wy siłku związanego z zadaniem następnego py tania. – Nie wracam, jeśli Hay nes wciąż kieruje firmą. – Wróć na tę jedną sprawę. – Mowy nie ma. Kell mówił prawie szczerze. Po chwili usły szał samego siebie dodającego jeszcze: – Zaczy nam lubić to, że nie mam nic do roboty. To już by ło wierutne kłamstwo. Po drugiej stronie coś zatrzeszczało. Może to nadzieje Marquanda skwierczały oblane zimny m pry sznicem. – Tom, to ważne. Potrzebujemy człowieka, który by ł w służbach i wie co i jak, a ty lko tobie możemy zaufać. Kim są ci „my ”? Tą samą zbieraniną dy gnitarzy, którzy wy walili go za Kabul? Ty mi samy mi, którzy z chęcią poświęciliby go w publiczny m dochodzeniu wiszący m nad MI6? – Zaufać? – spy tał, wkładając but. – Tak, zaufać – odpowiedział Marquand i zabrzmiało to niemal szczerze. Kell podszedł do okna i wy jrzał na zewnątrz. Spojrzał na różowy rower i samochód szkoły jazdy Jackie, którego kierowca wrzucał kolejne biegi. Co czeka go w dalszej części dnia? Aspiry na, oglądanie telewizji i Krwawa Mary na klina w Gray houndzie. Prawda by ła taka, że spędził osiem miesięcy, kręcąc się w kółko. Tak wy glądało jego ży cie „w sektorze pry watny m”, czarno-białe filmy w TCM i przepijanie pieniędzy w pubach. Osiem miesięcy prób ratowania małżeństwa, którego uratować się nie dało. – Musi by ć ktoś inny, kto się nada – powiedział, licząc tak naprawdę na to, że takiej osoby nie ma. Miał nadzieję, że właśnie wraca do gry. – To nie jest pierwsza lepsza osoba – odpowiedział Marquand. – Nowy m numerem jeden miała by ć Amelia Levene. Za sześć ty godni powinna objąć stanowisko. Marquand rzucił na stół swojego asa. Kell przy siadł na łóżku i pochy lił się nieco. Obecność Amelii w całej sprawie wszy stko diametralnie zmieniała.
– Właśnie dlatego musisz to zrobić ty, Tom. Chcemy, żeby ś to ty jej szukał, bo jako jedy ny z całego biura rozumiałeś, dlaczego robi różne rzeczy. – Przy milał się, na wy padek gdy by Kell wciąż się wahał. – Nie tego właśnie chciałeś? Drugiej szansy ? Załatw to, a sprawa Yassina zostanie zamknięta. To informacja z samej góry : znajdź ją, a wrócisz do łask.
5 Kell wrócił do swojej kawalerki rozklekotany m fiatem punto. Bliski mechanicznego zgonu samochód prowadził Sudańczy k, który trzy mał na desce rozdzielczej paczkę cukierków Lockets i zaczy tany egzemplarz Koranu. Chwilę po ty m, jak ruszy li spod domu (fakty cznie należącego do towarzy skiego, kochającego ćwiczy ć na siłowni Polaka o imieniu Zenon, z który m jechał po pijaku taksówką z Hackney ), Kell rozpoznał wy nędzniałe ulice Finsbury Park. Kiedy ś przeprowadzał tu wspólną akcję z MI5. Próbował teraz sobie przy pomnieć szczegóły całej operacji. Facet z IRA, spisek mający na celu wy sadzenie centrum handlowego, potem zwolnienie terrory sty na mocy porozumienia wielkopiątkowego. Szefową Kella by ła wtedy Amelia Levene. Jej zniknięcie by ło z pewnością najpoważniejszy m kry zy sem, z jakim MI6 musiała się zmierzy ć od czasów fiaska poszukiwań broni masowego rażenia w Iraku. Oficerowie wy wiadu tak po prostu nie znikają. Nie zostają porwani ani zabici. Nie dezerterują. A już na pewno nie oddalają się samowolnie sześć ty godni przed objęciem najważniejszego stanowiska w Służbie. Jeśli wiadomość o zniknięciu Amelii przecieknie do mediów… Co tam – jeśli przecieknie choćby na kory tarze Vauxhall Cross, rozpęta się piekło. Kell wziął w domu pry sznic i dojadł resztkę kupionego na wy nos libańskiego dania. Spacy fikował kaca dwoma tabletkami kodeiny i pół litrem letniej coli. Godzinę później stał już o sto metrów od Serpentine Gallery, czekając pod jaworem na nadchodzącego Jimmy ’ego Marquanda, który miał taką minę, jakby groziło mu odebranie emery tury. Przy szedł prosto z Vauxhall Cross. Miał na sobie garnitur i krawat, ale w jego ręku nie by ło aktówki, którą zabierał zazwy czaj na oficjalne spotkania. Drobnej postury, szczupły weekendowy rowerzy sta. Cały rok by ł opalony, a dzięki gęstej, lśniącej czupry nie zy skał w MI6 przy domek „Melvy n”. Kell raz po raz powtarzał sobie w duchu, że ma wszelkie prawo odrzucić jego ofertę, a jednak wiedział, że tego nie zrobi. Skoro Amelia zniknęła, to właśnie on musiał ruszy ć na poszukiwania. Uścisnęli sobie pospiesznie dłonie i ruszy li na północny zachód, w stronę pałacu Kensington. – No to jak tam ży cie w sektorze pry watny m? – spy tał Marquand. Nie grzeszy ł poczuciem humoru, zwłaszcza gdy by ł zestresowany. – Znajdujesz sobie zajęcia? Dobrze się prowadzisz? Kell nie do końca rozumiał, po co tamten się wy sila. – Raczej tak – mruknął. – Czy tasz te wszy stkie dziewiętnastowieczne powieści, tak jak sobie obiecałeś? – Marquand mówił, jakby wy głaszał słowa napisane przez kogoś innego. – Pielęgnujesz ogród? Piszesz pamiętniki? – Pamiętnik jest gotowy – powiedział Kell. – Bardzo źle w nim wy padłeś. – Nie gorzej, niż zasłuży łem. – Marquand chy ba nie miał pomy słu na dalszą rozmowę. Kell wiedział, że pozory serdeczności w jego wy konaniu to ty lko maska, za którą skry wa ciężką, insty tucjonalną panikę spowodowaną zniknięciem Amelii. Postanowił ukrócić jego męki. – Jimmy, kurwa, jak to się stało?! Marquand próbował uchy lić się od odpowiedzi. – Niedługo po ty m, jak odszedłeś, odezwało się Downing Street. Zaży czy li sobie arabistę i kobietę. Na posiedzeniu Połączonego Komitetu Wy wiadu zrobiła na premierze duże wrażenie.
Jeśli on się dowie, to kaplica. – Nie o to py tałem. – Wiem, że nie o to py tałeś – odparł oschle Marquand i odwrócił głowę, jakby wsty dząc się, że do kry zy su doszło na jego wachcie. – Dwa ty godnie temu miała odprawę u Hay nesa. Trady cy jne spotkanie w cztery oczy, podczas którego stary szef przekazuje pałeczkę nowemu. Wy miana tajemnic, niewiary godny ch opowieści i informacji, które mają nie dotrzeć do ciebie, do mnie ani do poczciwy ch bry ty jskich oby wateli. – Na przy kład? – Ty mi powiedz. – Czy li co? Kto zabił J.R. Ewinga[5]? Piąty samolot z jedenastego września? Mówmy o faktach, Jimmy. Co on jej takiego powiedział? Darujmy sobie to pieprzenie. – Dobrze już, dobrze. – Marquand odgarnął włosy. – W niedzielę rano dała znać, że musi jechać do Pary ża na pogrzeb i bierze dwa dni urlopu. W środę dotarła do nas inna wiadomość, ty m razem e-mail: czuje się po pogrzebie wy cieńczona i postanowiła zrobić sobie krótkie wakacje. Jedzie na południe Francji. Tak bez ostrzeżenia. Chciała wy korzy stać ostatnie luźniejsze dni, zanim nowe stanowisko pozbawi ją resztek wolnego czasu. Kurs malarstwa w Nicei – coś, „co zawsze chciała zaliczy ć”. Kell miał wrażenie, że wy czuł powiew alkoholu w oddechu Marquanda. Inna sprawa, że równie dobrze mógł poczuć własny. – Dała znać, że wraca za dwa ty godnie i że w nagły ch sy tuacjach jest dostępna pod takim a takim numerem w takim a takim hotelu. – A potem co? Marquand przy trzy my wał włosy, chroniąc je przed gwałtowny mi pory wami londy ńskiego wiatru. Zatrzy mał się po chwili w miejscu. U jego stóp przeleciała po nieskoszonej trawie niesiona wiatrem niebieska torba foliowa, która zaraz zahaczy ła o pobliskie drzewo. Ściszy ł głos, jakby wsty dził się tego, co ma zaraz powiedzieć. – George wy słał za nią człowieka. Nieoficjalnie. – Po co? – Nabrał podejrzeń, bo zrobiła sobie wakacje tuż po odprawie u Hay nesa. To nie wy dawało się do końca normalne. Kell wiedział, że George Truscott, zastępca dy rektora generalnego, by ł szy kowany do zastąpienia Simona Hay nesa jako numeru jeden. Zdaniem większości wtajemniczony ch miała to by ć ty lko kwestia zatwierdzenia nominacji przez premiera. Truscott już miał szy ć sobie garnitur, zamawiać meble na wy miar i rozsy łać pocztą opieczętowane zaproszenia. Amelia Levene zwinęła mu nagrodę główną sprzed nosa. Kobieta. W strukturach MI6 oby watel drugiej kategorii. Musiał czuć do niej zapiekłą urazę. – Co jest takiego niezwy kłego w ty m, żeby o tej porze roku wziąć urlop? Kell podejrzewał, że zna odpowiedź na własne py tanie. Ta cała sy tuacja z Amelią nie miała sensu. Kurs malarstwa – rzecz kompletnie nie w jej sty lu. Kobieta taka jak ona nie potrzebowała hobby. Przez wszy stkie lata, odkąd ją poznał, wakacje traktowała jako czas relaksu. Spa, zabiegi, usuwanie toksy n z organizmu, pięciogwiazdkowe letniska z barami sałatkowy mi i masaży stami o wy miarach dwa na dwa – to lubiła. O ty m, że ma chęć malować, nigdy nie wspominała. Gdy
Marquand zastanawiał się, co odpowiedzieć, Kell wszedł na nieskoszony trawnik, odczepił od drzewa torbę foliową i wcisnął ją do ty lnej kieszeni spodni. – Wzorowy z ciebie oby watel, naprawdę. – Marquand utkwił spojrzenie we własny ch butach i westchnął ciężko. Sprawiał wrażenie kogoś, kto ma dość usprawiedliwiania błędów inny ch. – Oczy wiście nie ma nic niezwy kłego w braniu urlopu o tej porze roku. Ty lko że na ogół dowiadujemy się z większy m wy przedzeniem. Z reguły rzecz jest wpisana do kalendarza kilka miesięcy wcześniej. To wy glądało na decy zję podjętą nagle, na reakcję na coś, o czy m powiedział jej Hay nes. – A jak zareagował sam Hay nes? – Zgodził się z Truscottem, więc poproszono parę przy jaciół z Nicei, żeby mieli ją na oku. Kell ponownie zachował swoje zdanie dla siebie. Pod koniec kariery w wy wiadzie sam stał się ofiarą paranoi Truscotta i jego posunięć, które robiły czasem wrażenie moty wowany ch przy widzeniami. Mimo to by ł jednak autenty cznie zdumiony, że dwóch najważniejszy ch ludzi w MI6 dało zielone światło śledzeniu jednego ze swoich. – Kim są „przy jaciele z Nicei”? Jakieś miejscowe kontakty ? – Na Boga, nie! Za wszelką cenę unikamy żabojadów. Uruchomiliśmy naszy ch dawny ch ludzi, Billa Knighta i jego żonę Barbarę. Po przejściu na emery turę w dziewięćdziesiąty m ósmy m zamieszkali w Menton. Kazaliśmy im zapisać się na ten kurs malarstwa. Widzieli Amelię, kiedy przy jechała w środę po południu. Chwilę sobie porozmawiali. Bill zgłosił jej zaginięcie, kiedy nie pojawiła się przez trzy kolejne poranki. – To takie niety powe? Marquand zmarszczy ł brwi. – Nie jestem pewien, czy za tobą nadążam. – Czy Amelia nie mogła sobie zrobić paru dni wolnego? Może się rozchorowała? – No właśnie. W żaden sposób tego nie zgłosiła. Barbara zadzwoniła do hotelu, ale nie by ło tam po niej śladu. Zadzwoniliśmy do męża Amelii… – Gilesa – wtrącił Kell. – Tak, Gilesa. Nie miał od niej żadny ch wiadomości od momentu jej wy jazdu z Wiltshire. Jej komórka jest wy łączona. Nie odpowiada na maile. Zero ruchu na kartach kredy towy ch. Cisza i spokój. – A policja? – Bof – rzucił z francuskim akcentem Marquand, unosząc krzaczaste brwi. – Nie zeskrobali jej z autostrady ani nie wy łowili z Morza Śródziemnego, jeśli to masz na my śli. Zauważy ł reakcję Kella i uznał, że powinien przeprosić. – Daruj, to by ło w kiepskim sty lu. Nie chciałem się silić na nonszalancję. Cała ta sprawa to jedna wielka pieprzona niewiadoma. Kell przebiegał my ślami listę możliwy ch wy jaśnień, równie niewy czerpaną jak arbitralnie ułożoną. Rosy jski lub irański trop w pry watny m ży ciu Amelii, tajne porozumienie z Amery kanami związane z Libią albo Arabską Wiosną, nagły kry zy s wiary spowodowany czy mś, co usły szała od Hay nesa. W okresie bezpośrednio poprzedzający m zawodową śmierć Kella w MI6 Amelia by ła mocno zaangażowana w działania na terenie francuskojęzy czny ch krajów Afry ki Zachodniej. Mogła ty m wzbudzić zainteresowanie Francuzów albo Chińczy ków.
No i jeszcze niegasnąca przy czy na niepokoju – muzułmańscy fundamentaliści. – Znacie jakieś jej fałszy we tożsamości? – Kell poczuł suchość w ustach i odrętwienie w ciele. Znów dawały o sobie znać kac i ty lko trzy przespane godziny. – Możliwe, że prowadzi działania w ramach operacji, o której nie wiedzą nasze papużki nierozłączki? Marquand rozważał taką ewentualność, ale nie wiedział, co mogłoby by ć tak poufne, by Amelia zniknęła bez śladu, nie zapewniwszy sobie nawet wsparcia GCHQ[6]. – Posłuchaj – zaczął Marquand – wiedzą o ty m ty lko Hay nes, Truscott i Knightowie. Oddział w Pary żu nie ma pojęcia, co się stało, i tak ma zostać. Jeśli sprawa wy cieknie, to cała służba stanie się pośmiewiskiem. Bóg jeden wie, do czego to może doprowadzić. Za dwa ty godnie zaplanowano oficjalne spotkanie Amelii z premierem. Nie da się go odwołać, nie wy wołując rozpierduchy na całe Whitehall. W Waszy ngtonie się wściekną, jeśli się dowiedzą, że straciliśmy najważniejszego szpiega w kraju. Hay nes chce ją znaleźć w ciągu kilku dni i udawać potem, że nic się nie stało. Powinna wrócić w poniedziałek… – Marquand spojrzał nagle w prawo, jakby usły szał niespodziewany hałas. – Wiesz, może sama się jeszcze znajdzie. Okaże się pewnie, że w cały m ty m „zniknięciu” chodzi o jakiegoś pięknisia z Pary ża, jakiegoś Jeana-Pierre’a albo innego Xaviera z duży m kutasem, i wy pad na dy manie do Aix-en-Provence. Wiesz sam, jak jest z nią i facetami. Madonna by się mogła uczy ć. Kell zdziwił się, że Marquand tak wprost mówi o reputacji Amelii. Seks na lewo i prawo, podobnie jak picie, stanowiły w firmie niemalże wy móg. Ale to by ł męski sport, traktowany z przy mrużeniem oka i uprawiany nieoficjalnie. Przez cały okres znajomości z Kellem Amelia miała nie więcej niż trzech kochanków, co nie zmienia faktu, że mówiono o niej tak, jakby przeleciała trzy czwarte służby cy wilnej. – Dlaczego akurat Pary ż? – Zatrzy mała się tam po drodze do Nicei. – Py tanie pozostaje. Dlaczego Pary ż? – Pojechała tam na pogrzeb, który odby ł się we wtorek. – Czy j pogrzeb? – Pojęcia nie mam. – Choć Marquand by ł karierowiczem perfekcjonistą, najwy raźniej nie przejmował się zby tnio tą luką w wiedzy. – Wszy stko działo się bardzo szy bko, Tom. Nie zdąży liśmy ustalić nazwiska. Giles my śli, że pojechała do krematorium w czternastej dzielnicy. Montparnasse i pewnie jakiś znajomy z lat studenckich. – Giles z nią nie pojechał? – Powiedziała mu, że nie jest zaproszony. – No a Giles robi to, co mu się każe. – Kell aż za dobrze znał mechanizmy działania małżeństwa Levene’ów. Przestudiował je starannie jako przestrogę. Marquand wy glądał tak, jakby miał ochotę się roześmiać, ale uznał, że lepiej się opanować. – Dokładnie tak. Sy ndrom Dennisa Thatchera. Mężów powinno by ć widać, nie sły chać. – No to musisz ustalić, kim jest jej przy jaciel – podsumował Kell, ale Marquand nie wiedział za bardzo, co powiedzieć. – Mam przez to rozumieć, że mi pomożesz? Kell spojrzał w górę. Gałęzie drzew przesłaniały grafitowe niebo. Zbierało się na deszcz. Pomy ślał o Afganistanie i o książce, którą miał pisać, o nudny ch nocach spędzany ch samotnie w kawalerskiej norze na Kensal Rise. Pomy ślał o swojej żonie i o Amelii. By ł przekonany, że ta
druga ży je i że Marquand coś przed nim ukry wa. Ilu jeszcze przy wrócony ch do służby za nią wy słano? – Ile proponuje Jej Królewska Mość? – A ile potrzebujesz? – Kasa by ła cudza, więc Jimmy Marquand by ł gotów nią szastać. Kell ani trochę nie dbał o pieniądze, ale zadał py tanie, by nie wy jść na niechluja. Odpowiedź na py tanie Marquanda wziął wprost z szarego, popołudniowego nieba: – Ty siąc dziennie plus koszty. Będą mi potrzebne szy frowane laptop i komórka, tożsamość Stephena Uniacke’a i porządny samochód na lotnisku w Nicei. Jeśli zastanę tam trzy drzwiowego peugeota z radiem na kasety, wracam do domu. – Jasne. – Aha, i George Truscott płaci wszy stkie moje mandaty za prędkość. – Załatwione.
6 Kell złapał samolot startujący z Heathrow o dwudziestej. Już miał przełączy ć telefon na „try b samolotowy ”, kiedy przy szedł SMS: Pamiętaj, że jutro wizyta. Finchley 14.00. Widzimy się w metrze. Finchley i przedśmiertne drgawki jego małżeństwa. Godzina w towarzy stwie ponurej terapeutki dla par, która sy pała komunałami jak z rękawa. Zapinając pas w fotelu od strony przejścia, Kell uświadomił sobie, że dopiero drugi raz w ciągu ośmiu miesięcy opuszcza Londy n. W połowie marca Claire zaproponowała wy pad na „romanty czny weekend” w Brighton. Mieli sprawdzić, czy potrafią jeszcze by ć dla siebie „czy mś więcej niż mijający mi się w ciemności łodziami”. Kłopot w ty m, że zatrzy mali się w hotelu, w który m odby wało się całonocne wesele. W efekcie udało im się przespać ty lko trzy godziny, a nim przy szła niedziela, znów ugrzęźli w bagnie wzajemny ch oskarżeń i pretensji. Miejsce obok niego zajmowała młoda mama. Dziecko posadziła przy oknie i by ła dobrze przy gotowana na czekającą ją batalię. Torba pełna pism i nalepek, ciasteczka bez cukru i butelka wody – wszy stko to czekało pod ręką. Za każdy m razem, gdy chłopczy k za bardzo się wiercił lub za głośno krzy czał, kobieta zwracała się do Kella ze znaczący m, na wpół przepraszający m uśmiechem. Starał się dać jej wy raźnie znać, że jej sy nek ani trochę mu nie przeszkadza. Do Nicei leci się ty lko półtorej godziny. Poza ty m lubił towarzy stwo dzieci. – A pan ma dzieciaki? – Tego py tania nie należało mu nigdy zadawać. – Nie – odparł, podnosząc plastikową figurkę, która spadła na podłogę. – Niestety nie. Ponieważ matka chłopczy ka przez cały lot by ła mocno przejęta, Kell mógł, nie martwiąc się o wędrujące spojrzenia, przeczy tać notatki sporządzone na podstawie teczki Amelii. Mężczy zna po drugiej stronie przejścia wpatrzony by ł w arkusz kalkulacy jny, a kobieta siedząca z ty łu po lewej spała, oparłszy głowę na nadmuchiwanej poduszce. Większość historii Amelii już znał: przez piętnaście lat przy jaźni i dziwnej zaży łości wy mieniali się sekretami. Do tajnego świata weszła bardzo wcześnie. Gdy pod koniec lat siedemdziesiąty ch pracowała jako au pair w Tunisie, talent szpiegowski dostrzegła u niej Joan Guttmann, działająca w głębokim ukry ciu oficer CIA. To ona zwróciła na Amelię uwagę MI6. Tajna Służba Wy wiadowcza miała na dziewczy nę oko podczas studiów na Oksfordzie i zwróciła się do niej z propozy cją werbunku tuż po ty m, jak latem 1983 z wy różnieniem obroniła dy plom z francuskiego i arabskiego. Po roczny m poby cie w MECAS, mieszczącej się w Libanie „szkole dla szpiegów”, w 1985 oddelegowano ją do Egiptu, a w 1989 – do Iraku. Amelia Weldon wróciła do Londy nu wiosną 1993. Szy bko zaręczy ła się z poznany m niedawno Gilesem Levene’em, obracający m obligacjami pięćdziesięciodwulatkiem z trzy dziestoma milionami na koncie i o osobowości, którą jeden z dawny ch kolegów Kella określił jako „boleśnie nasenną”. W aktach odnotowano, ze swoisty m bierny m anty semity zmem, który, jak Kell sądził, zdąży ł w firmie zaniknąć, że postawa Levene’a wobec Izraela jest „ambiwalentna”, natomiast co do „poglądów jego żony w tej kwestii”, to należy „prześwietlić je pod kątem oznak uprzedzenia”. W ty m kontekście historia marszu Amelii po władzę w służbach stawała się fascy nującą lekturą. Dodatkowo, zwłaszcza na wczesny m etapie kariery, zmagać się musiała z potężną falą seksizmu. Przy kładowo, w Egipcie pominięto ją przy awansie, uznając, że i tak
najprawdopodobniej odejdzie ze służby, „osiągnąwszy wiek macierzy ński”. Posadę dano znanemu kairskiemu pijakowi, który miał za sobą dwa małżeństwa i wsławił się sporządzeniem raportu dla przełożony ch na podstawie tekstów zamieszczony ch w ty godniku „Al-Ahram”. Los zaczął jej bardziej sprzy jać w Iraku, gdzie pracowała pod nieoficjalną przy kry wką, podając się za anality czkę francuskiego koncernu. Z irlandzkim paszportem „Ann Wilkes” spędziła w Bagdadzie cały okres pierwszej wojny w Zatoce. Zarówno w Londy nie, jak i w Stanach doceniono bardzo dojścia, jakie uzy skała do urzędników partii BAAS i prominentów armii irackiej. Jej kariera nabrała odtąd rozpędu. Przy szły posady w Waszy ngtonie i w Kabulu, skąd sprawowała kontrolę operacy jną nad działaniami MI6 w cały m Afganistanie przez ponad dwa lata po rozbiciu talibów. Wskazując na rodzaj związany ch ze służbą ambicji, nalegała na wzmocnienie bry ty jskich wpły wów w Afry ce. W obliczu Arabskiej Wiosny stanowisko to uznano na Downing Street za prorocze, ale jednocześnie poskutkowało konfliktem z George’em Truscottem, pogardzany m przez szeregowe kadry biurokratą o korporacy jnej mentalności i zimnowojenny m sposobie my ślenia. Kell zamknął laptopa. Zerknął na dziecko śpiące teraz na rękach matki. Usiłował delektować się poczuciem, że wraca do gry, ale nic nie czuł. Przez osiem miesięcy robił dobrą minę do złej gry, udając przed Claire i sobą samy m, że zdecy dował się pry ncy pialnie przeciwstawić panujący m w Tajny m Państwie zakłamaniu i dwójmy śleniu. To jednak by ła oczy wiście bzdura. Po prostu go wy walili. Wy rzucili w atmosferze wsty du. A kiedy zadzwonił Marquand, sługus Truscotta i Hay nesa, Kell zaraz wskoczy ł z powrotem na pokład. By ł jak dziecko w wesoły m miasteczku, które delektuje się perspekty wą kolejnej przejażdżki na kolejce. Uświadomił sobie, że cała jego determinacja, by wy kazać swoją niewinność, udowodnić tamty m, że się my lili, a nawet – by zacząć nowe ży cie, miała bardzo słabe podstawy. Nie przy świecało mu w ży ciu nic poza powrotem do przeszłości. Nie umiał nic innego niż by ć szpiegiem. Gdzieś nad południowy mi Alpami oświetlenie kabiny przy gasło. Lot nie miał opóźnienia. Kell wy jrzał przez okno po prawej stronie kadłuba w poszukiwaniu świateł Nicei. Stewardesa przy pięła się do siedziska zwróconego ty łem do kierunku lotu, przejrzała pospiesznie w lusterku kieszonkowy m i posłała Kellowi klimaty zowany uśmiech. Ten odwzajemnił się skinieniem głowy, przełknął dwie aspiry ny i popił je resztką wody z butelki. Następnie oparł się wy godnie. Samolot nadlaty wał nad wy brzeże Morza Śródziemnego. Chwilę później paru pijany ch z Yorkshire nagrodziło lądowanie brawami. Kell nie miał bagażu rejestrowanego. Odprawę przeszedł o dwudziestej trzeciej piętnaście, pokazując pry watny paszport. W hali przy lotów czekali Knightowie. Jimmy Marquand kazał mu rozglądać się za „parą Bry ty jczy ków po sześćdziesiątce”, „mieszkańcem solarium z farbowany mi wąsami” i „drobną, raczej ży czliwą kobietą – bardzo sprawną, ale wiecznie w cieniu męża”. Opis okazał się niemal perfekcy jny. Tuż po wy łonieniu się z automaty czny ch drzwi sali odpraw Kell natknął się na ospałego, mocno opalonego Anglika ubranego w wy prasowane chinosy i kremową koszulę. Narzucony na ramiona pistacjowy sweter by ł po śródziemnomorsku zawiązany od przodu. Mężczy zna nie farbował już co prawda wąsów, ale wy glądał tak, jakby poświęcił z piętnaście minut na uczesanie rzednący ch siwy ch kosmy ków. Kell miał przed sobą człowieka, który nie potrafił wy baczy ć sobie, że się starzeje. – Tom, jak sądzę – powiedział zby t głośno, zby t mocno ściskając dłoń w geście powitania. Gdy mówił, jego wargi drżały pod wąsami, tak jakby ży cie chciał smakować jak wino. Thomas bawił się przez chwilę my ślą, by odpowiedzieć: „Wolałby m, żeby przez cały czas zwracał się pan do mnie « panie Kell» ”, ale nie wy krzesał z siebie energii, żeby urazić uczucia rozmówcy. – A to musi by ć Barbara. – Za Knightem, „w pozy cji Rain Mana”, jak powiedziałaby Claire,
czaiła się drobna kobieta o wy mizerowanej posturze. Na nosie miała okulary o półkolisty ch szkłach, a jej ży we, szare oczy o nieśmiały m spojrzeniu starały się przeprosić za nieco groteskowe zachowanie męża. Kontakt wzrokowy wy starczy ł Kellowi, by wy czuć zawodową chemię. Wiedział już, że to głównie Knight będzie mówić, ale najprzy datniejszy ch rzeczy dowie się od jego żony. – Na zewnątrz czeka twój samochód – oznajmiła, gdy ty mczasem Knight zaoferował, że poniesie torbę. Kell podziękował mu, uświadamiając sobie z pewny m niepokojem, że gdy by jego matka ży ła, by łaby w ty m samy m wieku, co ta drobna kobieta o rozczochrany ch siwy ch włosach, wy mięty m ubraniu i nieskomplikowanej, miękkiej gesty kulacji. – To luksusowe auto – powiedział Knight takim tonem, jakby uznawał jego wy najęcie za rozrzutność. Mówił przez nos i z nutą samozadowolenia, co bardzo szy bko stało się iry tujące. – Powinieneś by ć zadowolony. Gdy szli w kierunku wy jścia, Kell spojrzał na odbicie ich trojga w szy bie i poczuł się jak krnąbrny sy n odwiedzający rodziców w ośrodku dla seniorów na Costa del Sol. By ło naprawdę zdumiewające, że ogólnokrajowemu skandalowi związanemu z zaginięciem Amelii mieli zapobiec zwolniony ze służby szpieg na kacu i dwoje staruszków na granicy zdrowia psy chicznego, będący ch poza grą od czasów upadku muru berlińskiego. Może Marquand chciał, żeby Kellowi się nie udało. Czy taki mógł by ć jego plan? A może Knightowie by li tu w ramach zagry wki, która miała udaremnić jego działania, zanim w ogóle przy stąpi do pracy ? – Tędy – powiedział Knight. Wy chudzona jak modelka dziewczy na minęła go i rzuciła się na szy ję szorstkiemu lowelasowi młodszemu od Knighta ledwie o parę lat. Kell usły szał, jak z rosy jskim akcentem mówi do niego: Mon chéri! Zauważy ł też, że całując go, miała cały czas otwarte oczy. Wy szli na zewnątrz. Wieczorne francuskie powietrze by ło wilgotne. Mieli do pokonania jeszcze sto metrów po szerokiej betonowej wy lewce, łączącej budy nek terminalu z położony m na wschód od niego trzy poziomowy m parkingiem. Lotnisko zaczęto pomału zamy kać. Kolejne autobusy zagnieżdżały się w zaciemniony m już przejeździe podziemny m. Jeden z kierowców spał za kierownicą. Kolejka późno przy by ły ch pasażerów czekała na swoją przesiadkę do Monako – wszy scy znacznie spokojniejsi i bardziej szy kowni niż ochlane piwem hordy, które Kell widział na Heathrow. Knight zapłacił za parking, starannie wsunął paragon do portfela, gdzie gromadził pokwitowania wy datków służbowy ch, i zaprowadził go do czarnego citroena C6, stojącego poziom wy żej. – Dokumenty, o które prosiłeś, przy szły przed godziną. Są w kopercie na fotelu pasażera. Kell założy ł, że tamtemu chodzi o tożsamość Uniacke’a. Marquand miał wy słać wszy stko kurierem, żeby Kell nie musiał przenosić przez odprawę fałszy wego paszportu. – Uwaga – konty nuował Knight, bębniąc palcami w szy bę ty lny ch drzwi, jakby w samochodzie ktoś się kry ł – to diesel. Nie umiałby m ci nawet powiedzieć, jak wielu naszy ch znajomy ch przy jechało tu, wzięło samochód z Hertza albo Avisu, a potem zrujnowało sobie urlop, lejąc do baku benzy nę… Barbara postanowiła mu przerwać. – Bill, jestem pewna, że pan Kell potrafi nalać na stacji ropy. – W słaby m, żółtawy m świetle trudno by ło dostrzec, czy jej mąż się zaczerwienił. Thomas przy pomniał sobie ury wek opisu z jego teczki, którą przejrzał pobieżnie w drodze na lotnisko: „Nie znosi konwersacy jnej próżni. Mówi nawet wtedy, gdy mądrzej by łoby zachować milczenie”.
– W porządku – odparł Kell – łatwo się zagapić. Równolegle do citroena stał samochód Knightów – mercedes z kierownicą po prawej stronie, tablicami rejestracy jny mi sprzed dwudziestu lat i wgnieceniem na prawy m błotniku. – Stary mercedes, lekko poobijany – wy jaśnił niepotrzebnie Knight, zupełnie jakby przy wy kł do tego, że auto przy ciąga zdziwione spojrzenia. – Wciąż dobrze nam służy. Raz do roku Barbara i ja musimy skoczy ć do Anglii, żeby odnowić badanie techniczne i ubezpieczenie, ale naprawdę warto, bo… Kell dosy ć się już nasłuchał. Wrzucił torbę na ty lne siedzenie citroena i przeszedł do rzeczy : – Pomówmy o Amelii Levene. Parking by ł opustoszały, a sły szalne chwilami w tle odgłosy silników odrzutowy ch i przejeżdżający ch samochodów skutecznie zagłuszały ich słowa. Knight, któremu przerwał przed chwilą w pół słowa, patrzy ł teraz na niego uważnie. – Londy n poinformował mnie, że pani Levene zniknęła kilka dni temu. Czy rozmawialiście z nią podczas kursu malarstwa, na który się zapisała? – Oczy wiście – odparł Knight takim tonem, jakby Kell próbował kwestionować jego uczciwość. – Jak możecie opisać jej nastrój i zachowanie? Barbara chciała odpowiedzieć, ale Knight wszedł jej w słowo. – By ły całkowicie normalne. Zachowy wała się przy jacielsko i by ła pełna zapału. Przedstawiła się jako emery towana nauczy cielka i wdowa. Nie bardzo jest o czy m opowiadać. Kell przy pomniał sobie teraz inny fragment opisu: „Nie zawsze gotowy podjąć dodatkowy wy siłek. Koledzy ze służby nabrali przez lata wrażenia, że Bill Knight woli mieć święty spokój, niż ubrudzić sobie ręce”. Barbara, zgodnie z oczekiwaniami, uzupełniła niekompletny obraz. – Właściwie – zaczęła, widząc, że Kell nie jest usaty sfakcjonowany odpowiedzią jej męża – to nie zgadzaliśmy się z Billem w tej kwestii. Moim zdaniem, by ło po niej widać zdenerwowanie. Mało malowała, a to dziwne, bo przecież przy jechała tu, żeby się tego uczy ć. Poza ty m co chwila sięgała po telefon i sprawdzała SMS-y. – Barbara zerknęła na Kella z lekkim uśmiechem kogoś, kto odgadł właśnie hasło krzy żówki. – To wy dało mi się szczególnie dziwne. W końcu osoby w jej wieku nie ży ją przy klejone do komórek tak jak młodzież, prawda, panie Kell? – Proszę mi mówić Tom. A co z jej przy jaciółmi i znajomy mi? Widzieliście ją z kimś? Czy po ty m, jak Londy n kazał wam mieć oko na panią Levene, pojechaliście za nią do Nicei? Wy chodziła dokądś wieczorami? – Mnóstwo py tań naraz – rzucił Knight, wy glądając na bardzo zadowolonego z siebie. – Odpowiedzcie po kolei na wszy stkie – odparł Kell, czując wreszcie przy pły w adrenaliny. Przez parking przebiegł nagle gwałtowny podmuch wiatru. Knight przy gładził włosy. – Barbarze i mnie nic nie wiadomo o ty m, by pani Levene chodziła w jakieś szczególne miejsca. W czwartek, na przy kład, zjadła sama kolację w restauracji przy Rue Masséna. Poszedłem za nią do hotelu, a potem do północy siedziałem w mercedesie. Nie widziałem, żeby dokądś wy chodziła. Kell spojrzał mu w oczy : – Nie przy szło wam do głowy, żeby wy nająć pokój w jej hotelu?
Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Żona i mąż spojrzeli po sobie z nietęgimi minami. – Musisz zrozumieć, Tom, że mieliśmy niewiele czasu, żeby zareagować na całą tę sy tuację. – Knight, by ć może nieświadomie, zrobił krok do ty łu. – Góra kazała nam ty lko zapisać się na kurs, mieć oko na panią Levene i meldować, gdy by zachowy wała się w zagadkowy sposób. I ty le. Teraz zamiast męża głos zabrała Barbara. By ła wy raźnie zmartwiona, że zawodowo nie pokazali się Kellowi z najlepszej strony. – Nie wy glądało na to, że góra spodziewa się, że coś się stanie – wy jaśniła. – Sprawiali raczej wrażenie, że chcą, żeby śmy jej przy pilnowali. Minęły raptem dwa czy trzy dni, odkąd zgłosiliśmy jej zniknięcie. – I jesteście pewni, że nie ma jej w Nicei? Że nie zatrzy mała się po prostu u znajomego? – Pewni nie jesteśmy niczego – odparł Knight. By ła to jego najbardziej przekonująca wy powiedź od chwili, gdy Kell opuścił halę odpraw. – Zrobiliśmy, co nam kazali. Pani Levene przestała się pokazy wać na kursie, więc to zgłosiliśmy. Pan Marquand musiał uznać, że coś tu śmierdzi, skoro zdecy dował się przy słać wsparcie. „Wsparcie”… – Kell pomy ślał, że przed dwudziestoma czterema godzinami w zatłoczony m barze kompletnie pijany śpiewał Happy Birthday obchodzącemu czterdzieste urodziny koledze z uczelni, którego nie widział od piętnastu lat. – Londy n zaniepokoił brak transakcji na jej kartach kredy towy ch i wy łączona komórka. – My ślisz, że… przeszła do inny ch? – Sły sząc py tanie Knighta, Kell ledwo powstrzy mał się od uśmiechu. Do jakich „inny ch” miała niby przejść? Pracować dla Moskwy albo Pekinu? Amelia już prędzej zamieszkałaby w Albanii. – To mało prawdopodobne – odpowiedział. – Szefowie służb są zby t rozpoznawalni. By łoby z tego polity czne trzęsienie ziemi. No ale nigdy nie mów nigdy. – Nigdy nie mów nigdy – mruknęła Barbara. – Co z jej pokojem? Ktoś go przeszukał? Knight utkwił spojrzenie w swoich butach, Barbara poprawiła na nosie okulary, a Kell zrozumiał, dlaczego ci dwoje nie zaszli wy żej niż na poziom wsparcia operacy jnego w Nairobi. – Nie otrzy maliśmy instrukcji, żeby przeprowadzić jakiekolwiek przeszukanie – odpowiedział Knight. – A organizatorzy kursu malarstwa? Rozmawialiście z nimi? Knight, wciąż wpatrując się w czubki swoich butów, pokręcił głową. Wy glądał jak strofowany uczniak. Kell postanowił położy ć kres męce ty ch dwojga. – Dobra, słuchajcie, jak daleko jest do hotelu Gillespie? – To przy bulwarze Dubouchage, jakieś dwadzieścia minut drogi stąd. – Barbara wy glądała na zmartwioną. – Jadę tam. Zrobiliście dla mnie rezerwację na nazwisko Uniacke, tak? – Tak jest. – Knight się oży wił. – Ale nie chciałby ś najpierw czegoś zjeść? Barbara i ja zamierzaliśmy zabrać cię do Nicei na kolację. Jest takie miejsce, które oboje lubimy. Mają otwarte do późna i… – Kiedy indziej – odparł Kell. Na Heathrow zjadł meksy kański wrap i spłukał go do żołądka
colą. Do śniadania musiało mu to wy starczy ć. – Ale chciałby m, żeby ście zrobili dla mnie jedną rzecz. – Oczy wiście – odpowiedziała Barbara. Kell widział, że zależy jej na ty m, by ją zauważano, i by ł pewien, że może się jeszcze okazać uży teczna.– Zadzwońcie do hotelu Gillespie. Powiedzcie, że właśnie wy siedliście z samolotu i potrzebujecie pokoju. Jedźcie do hotelu, ale nie wchodźcie do środka. Zanim się zameldujecie, koniecznie ze mną porozmawiajcie. Knight wy glądał na zbitego z tropu. – W porządku? – spy tał go wy mowny m tonem Kell. Skoro jemu płacili ty siąc dziennie, istniała szansa, że ty ch dwoje dostaje przy najmniej połowę tego. Koniec końców mieli obowiązek robić wszy stko, co im poleci. – Muszę uzy skać dostęp do ich sy stemu komputerowego. Potrzebne mi są wszy stkie szczegóły doty czące pokoju Amelii: pora przy jazdu i wy jazdu, korzy stanie z internetu, i tak dalej. Żeby mi się udało, trzeba będzie odwrócić uwagę osoby siedzącej w recepcji na nocnej zmianie. Muszę wy ciągnąć tego kogoś zza lady na pięć–dziesięć minut, a wy możecie mi w ty m bardzo pomóc. Dzwońcie po room service, skarżcie się na cieknący kran, uruchomcie alarm w łazience, cokolwiek. Jasne? – Jasne – odpowiedział Knight. – Macie jakąś walizkę albo coś innego, co może robić za bagaż? – My ślę, że tak – odparła Barbara, namy śliwszy się przez moment. – Dajcie mi pół godziny na zameldowanie, a potem jedźcie do hotelu. – Miał świadomość, że pospiesznie improwizuje. Przy pominał sobie kolejne stare triki. Jego mózg budził się z ośmiomiesięcznego uśpienia. – Nie muszę chy ba mówić, że gdy by śmy spotkali się w holu, to się nie znamy. – Oczy wiście, Tom. – Knight się zaśmiał. – Miejcie włączony telefon – powiedział Kell, wsiadając do citroena. – Możliwe, że zadzwonię do was w ciągu najbliższej godziny.
7 Nawigacja satelitarna citroena wiedziała, jak przebrnąć przez nicejski układ ulic jednokierunkowy ch. Na bulwar Dubouchage doprowadziła Kella w dwadzieścia minut. Hotel Gillespie idealnie odpowiadał gustowi Amelii – niewielki, ale zaprojektowany z klasą; komfortowy, ale nie ostentacy jnie luksusowy. George Truscott wziąłby pokój w Negresco i ostro dał po kieszeni bry ty jskiemu podatnikowi. Trzy skrzy żowania od hotelu znajdował się parking podziemny. Kell rozejrzał się tam za miejscem, w który m mógłby bezpiecznie ukry ć paszport i zawartość portfela. Dostrzegł po chwili wąską szczelinę w ścianie: pęknięty pustak jakieś dwa metry nad podłogą. Marquand przy słał mu komplet dokumentów Stephena Uniacke’a: karty kredy towe, paszport, prawo jazdy i garść codzienny ch drobiazgów w rodzaju supermarketowy ch kart lojalnościowy ch, karnetu członkowskiego Królewskich Ogrodów Botaniczny ch i polisy komunikacy jnej RAC. W portfelu Uniacke’a by ły nawet wy blakłe zdjęcia fantomowy ch dzieci i żony. Kell wy rzucił pustą kopertę i wjechał windą na poziom ulicy. Uniacke – rzekomy doradca marketingowy urzędujący stale w Reading – by ł jedną z trzech tożsamości, który mi Thomas posługiwał się regularnie podczas dwudziestu dwóch lat kariery w wy wiadzie. Skorzy stanie z niej po raz kolejny przy szło mu bardzo naturalnie, a pod wieloma względami by ło wręcz kojące – jakby włoży ł ulubiony stary płaszcz. Hotel oddzielał od jezdni krótki półkolisty podjazd pozwalający gościom wy godnie wy siąść i wy pakować bagaże. Kell wszedł przez automaty czne drzwi i dostał się po schodach do nocnego holu pełnego czarno-biały ch fotografii przedstawiający ch Duke’a Ellingtona, Dizzy ’ego Gillespie i inne muzy czne legendy dawny ch lat. Thomas miał nieuleczalną awersję do jazzu, ale lubił proste, niedoświetlone hole hotelowe, dy wany na drewniany ch podłogach, przy zwoite obrazy olejne i bary dla gości szemrzące rozmowami i pobrzękujące kostkami lodu. Młody mężczy zna w ciemnej mary narce, z trądzikiem i o krótko przy cięty ch blond włosach ustawiał na ladzie recepcy jnej szklaną misę potpourri. Nocny portier z pewny m trudem uśmiechnął się do Kella, a ten naty chmiast zauważy ł, że chłopak ledwo stoi na nogach ze zmęczenia. – Czy m mogę panu służy ć? Kell postawił torbę na podłodze i wy jaśnił po francusku, że ma rezerwację na nazwisko Uniacke. Recepcjonista poprosił go o dowód tożsamości, kartę kredy tową i wy pełnienie formularza. W recepcji stał komputer, do którego mężczy zna wprowadził informacje na temat Uniacke’a. Klawiatura znajdowała się poniżej blatu, więc Kell nie miał szans śledzić ruchu palców recepcjonisty, gdy ten wpisy wał nazwę uży tkownika i hasło. – Już się tu zatrzy my wałem – powiedział, zaglądając do niewielkiego biura w głębi za ladą recepcy jną. Wewnątrz zauważy ł drugi komputer. Obok monitora widać by ło puszkę coli i otwartą grubą książkę w miękkiej okładce. Kell rozglądał się też za kamerami monitoringu, ale żadnej dotąd nie wy patrzy ł. – Może zostały państwu dane w sy stemie? By ło to gotowe py tanie, na które sam znał odpowiedź. Gdy by portier odpowiedział, Kell mógłby zajrzeć za ladę, spojrzeć z udawany m zdziwieniem na ekran i ustalić, z jakiego oprogramowania korzy sta hotel. – Pozwoli pan, że sprawdzę – odparł zgodnie z oczekiwaniami portier. Jego bladą cerę pokry wał miękki zarost. Na podbródku wy skoczy ł chłopakowi pry szcz. – Nie, proszę pana. Nie widzę żadnego śladu po tamty m poby cie…
– Nie? – Kell udał zdumienie i przekręcił ekran lekko ku sobie, by sprawdzić, jaki program rezerwacy jny zainstalowano na komputerze. By ła to Opera, najczęściej wy korzy sty wane w Europie oprogramowanie dla hoteli. Kell umiał się nim nieźle posługiwać. Szczegóły doty czące Uniacke’a wprowadzone zostały do karty gościa, a poszczególne koszty trafiać miały do osobny ch rubry k oznaczony ch jako „wy ży wienie”, „nocleg”, „napoje” i „telefon”. O ile ty lko portier nie wy loguje się z sy stemu, dotarcie do dany ch na temat Amelii nie będzie stanowić problemu. Kell wiedział, że mieszkała w pokoju dwieście osiemnaście, a dzięki zakładkom Opery dwoma lub trzema kliknięciami my szy dotrze do interesujący ch go informacji. – Może pod nazwiskiem mojej żony ? – powiedział, cofając rękę. Z baru wy łonił się gość. Pozdrowił portiera skinieniem głowy i odszedł w stronę wind. Kell cofnął się parę kroków i zajrzał w głąb baru. W jego najdalszy m kącie zobaczy ł młodą parę siedzącą przy koniaku. Barmanka o szerokich biodrach zbierała z dy wanu rozsy pane orzeszki. Poza nią i dwojgiem młody ch pomieszczenie by ło puste. – Mniejsza z ty m – powiedział, zwracając się znów do recepcjonisty. – Mógłby m zamówić budzenie? Na siódmą. Drobiazg, ale dzięki niemu portier będzie przekonany, że monsieur Uniacke zamierza zaraz po dotarciu do pokoju położy ć się spać. – Oczy wiście, proszę pana. Kell dostał pokój na trzecim piętrze. Poszedł schodami, żeby poznać układ kory tarzy i pomieszczeń. Na pierwszy m piętrze zobaczy ł coś, co sprawiło, że zaświtał mu w głowie pewien pomy sł – w niezamkniętm schowku pokojówka pozostawiła odkurzacz i środki czy stości. Ruszy ł dalej, by chwilę później krótkim kory tarzem dotrzeć do właściwego pokoju. Uży ł karty i wszedł do środka. Od razu zaczął się rozpakowy wać. W drodze na Heathrow Marquand dał mu laptopa. Kell wsunął do portu USB szy frowany modem 3G i przez trzy chronione hasłem firewalle wszedł na serwer MI6. W minibarze by ły dwie miniaturowe buteleczki Johnniego Walkera. Sprawdzając skrzy nkę mailową, wy pił ich zawartość pół na pół z wodą Evian. Miał nową wiadomość od Marquanda. Wierzę, że bezpiecznie dojechałeś na miejsce. Nasza przyjaciółka się nie pokazała. Peryferia dalej nieaktywne. Przez „pery feria” należało rozumieć karty kredy towe Amelii i jej telefon komórkowy. Pogrzeby w krematoriach w 14. dzielnicy w pasujące dni, podaję nazwiska: Chamson, Lilar, de Vilmorin, Tardieu, Radiguet, Malot, Bourget. Szukamy dalej. Szczegóły za 24 godz. Kell psiknął pod koszulę trochę wody toaletowej, zmienił kartę SIM w telefonie, żeby sprawdzić pry watne wiadomości z Londy nu, i pożarł opakowanie pringles z minibaru. Następnie włoży ł do aparatu kartę z numerem Uniacke’a i zadzwonił do Knightów. Odebrała Barbara. Jej mąż, sądząc po odgłosach, prowadził samochód. – Pan Kell? – Gdzie jesteście, Barbaro? – Parkujemy właśnie na rogu obok hotelu. Staliśmy chwilę w korku. – Wzięliście pokój? – Tak, zarezerwowaliśmy go z lotniska.
– Kto dzwonił? – Ja. – Powiedziałaś, że pokój ma by ć dwuosobowy ? Barbara zawahała się, nim udzieliła odpowiedzi. Jakby podejrzewała, że Kell szy kuje na nią jakąś zasadzkę. – Nie sprecy zowałam, ale recepcjonista chy ba zrozumiał, że jestem z mężem. Postanowił zary zy kować. – Zmiana planu – powiedział. – Proszę, żeby ś zameldowała się sama. Niech Bill zostanie na zewnątrz. – Rozumiem. – Barbara przy swajała otrzy mane instrukcje, na chwilę zapadło niezręczne milczenie. – O drugiej przeprowadzę działania pozoracy jne. W efekcie portier będzie musiał pójść na górę po odkurzacz. – Na linii pojawiły się na moment zakłócenia. – Po co? – Po odkurzacz. Posłuchaj teraz uważnie. To, co powiem, jest istotne. Odkurzacz stoi w schowku naprzeciw schodów na pierwszy m piętrze. Będziesz tam czekać o drugiej zero zero. Kiedy pojawi się portier, powiesz mu, że się zgubiłaś i nie możesz trafić do pokoju. Każ się zaprowadzić i nie daj mu wrócić do recepcji. Jeśli będzie się upierał, że musi, zacznij mu utrudniać ży cie. Udawaj chorobę, płacz, zrób, co będzie trzeba. Kiedy już dojdziecie pod twój pokój, poproś go, żeby wszedł i pokazał ci, jak się obsługuje telewizor. Kluczowe jest, żeby ś mu wy najdy wała zajęcia. Jeśli wy loguje się z sy stemu, mogę potrzebować dziesięciu minut. Zadawaj mu py tania. Jesteś samotną starszą panią zmęczoną lotem i zmianą czasu. Wszy stko jasne? My ślisz, że dasz radę? – Nie jest to skomplikowane – odparła Barbara, a Kell wy czuł w jej tonie pewną oschłość. Miał świadomość, że zachował się dość szorstko, a nazwanie jej „starszą panią” nie by ło specjalnie konstrukty wne. – Kiedy już się zameldujesz, obudź ekscentry czną część swojej osobowości – konty nuował, próbując ocieplić ton rozmowy. – Zrób bałagan w papierach, spy taj go, jak się uży wa karty do drzwi. Spróbuj trochę poflirtować. Portier na nocnej zmianie to młody chłopak. Prawdopodobnie mówi po angielsku. Spróbuj rozmawiać po naszemu, zanim zdecy dujesz się na francuski, w porządku? Brzmiało to tak, jakby Barbara zapisy wała kolejne punkty na kartce. – Oczy wiście, Tom. Kell wy jaśnił, że o pierwszej czterdzieści pięć zadzwoni jeszcze raz, żeby potwierdzić cały plan. Wcześniej Barbara ma rozejrzeć się po hotelu i sprawdzić, czy w budy nku nie został jakichś ochroniarz, pokojówka albo pracownik kuchni. Jeśli kogoś napotka, ma naty chmiast dać znać. – Który masz pokój? – spy tała. – Trzy dwa dwa. I przekaż Billowi, żeby obserwował wejście. Jeśli między pierwszą pięćdziesiąt pięć a drugą piętnaście ktokolwiek będzie próbował wejść od ulicy, on ma tego kogoś powstrzy mać. – Przekażę. – Dopilnuj, żeby dobrze zrozumiał. Ostatnie, czego mi trzeba, kiedy będę siedział w recepcji,
to gość wchodzący do holu.
8 – Po prostu tego nie rozumiem. Dlaczego on nie chce, żeby m się włączy ł do działania? – Bill Knight oparł się ciężko o kierownicę mercedesa i wpatry wał się w swoje beżowe skórzane buty. Kręcił głową, starając się pojąć i przetrawić najświeższą i ostatnią zapewne zniewagę pod adresem swoich umiejętności operacy jny ch. Przy padkowy przechodzień mógłby, zajrzawszy przez szy bę, odnieść wrażenie, że Knight płacze. – Kochanie, on chce, żeby ś się włączy ł. Ale ty m razem musisz zostać na zewnątrz i przy pilnować drzwi. – O drugiej w nocy ? Kto o tej porze wraca do hotelu? On mi po prostu nie ufa. Uważa, że nie nadaję się do tej roboty. Powiedzieli mu, że to ty jesteś gwiazdą, bo zawsze tak by ło. Barbara Knight niemal czterdzieści lat gładziła i koiła kruche ego swojego męża. Przeprowadziła je przez miriady zawodowy ch poniżeń, nieustanny ch trudności finansowy ch, a nawet jego nieszczęsny ch prób zdrady. Ścisnęła dłonią jego zaciśnięte na hamulcu ręczny m palce. Jak ty lko umiała najlepiej, starała się załagodzić najnowszy mężowski kry zy s. – Oczy wiście, że ludzie wracają do hotelu o drugiej, Bill. Po prostu jesteś już w takim wieku, że o ty m zapomniałeś. – To by ł błąd. Nie należało mu przy pominać o ty m, że się zestarzał. Spróbowała więc podejść go inaczej: – Kell musi uzy skać dostęp do sy stemu rezerwacji. Jeśli ktoś wejdzie i zastanie go w recepcji, może zacząć coś podejrzewać. – Cudownie – odparł Knight – ty lko że w każdy m choć odrobinę przy zwoity m hotelu, żeby wejść o tej porze, trzeba zadzwonić i zaczekać na portiera. Kell mnie zby wa i ty le. Będę tu ty lko tracił czas. Jak na zawołanie pojawiło się dwoje hotelowy ch gości. Stanęli przed wejściem do hotelu, skorzy stali z dzwonka i zaczekali, aż recepcjonista zejdzie po schodach, żeby ich wpuścić. Zupełnie jakby jakieś psotne bóstwo zesłało ich dla zilustrowania, że Knight ma rację. Potwierdziwszy ich tożsamość, chłopak wpuścił gości do holu. Bill i Barbara Knightowie przy glądali się temu wszy stkiemu przez szy bę zaparkowanego o pięćdziesiąt metrów wiekowego mercedesa. – Widzisz? – rzucił tonem znużony m i zarazem triumfalny m. Barbara przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. – A jednak – zaczęła w końcu – lepiej by by ło, żeby nikt wtedy nie dzwonił. Może kup sobie po prostu paczkę papierosów i pokręć się przed hotelem. Możesz się bardzo przy dać, kochanie. Kell poczuł się mamiony. – Nie palę – odparł. Barbarze coraz trudniej by ło znajdować w sobie siłę na użeranie się z jego nadąsaniem. – Słuchaj, przecież to oczy wiste, że wewnątrz hotelu nie miałby ś nic do roboty. Kell chce, żeby m odgry wała pannę Marple i by ła możliwie upierdliwa. Jeśli wejdziemy tam jako mąż i żona, nie będę mogła udawać aż tak bezradnej. Rozumiesz, o co chodzi? Knight zignorował jej py tanie, na co Barbara straciła w końcu cierpliwość. – W porządku – powiedziała – chy ba fakty cznie będzie lepiej, jeśli po prostu pojedziesz do domu.
– Do domu? – Knight odsunął się od kierownicy i wy prostował. Barbara dostrzegła w jego oczach głęboką urazę. Miał przy ty m, o dziwo, ten sam nieszczęsny wy raz twarzy co po niemal każdej rozmowie z ich błądzący m trzy dziestosześcioletnim sy nem. – Nie zostawię cię samej w hotelu z obcy m człowiekiem, żeby ś pracowała po nocy przy jakichś dziwaczny ch kombinacjach… – Skarbie, raczej trudno uznać, że to obcy człowiek. – Nie podoba mi się jego wy gląd. Zachowuje się też dziwnie. – On najwy raźniej tak samo odbiera ciebie. To by ł jej drugi błąd. Knight zrobił ostry wdech przez nos i odwrócił się do okna. Po chwili uruchomił silnik i zaczął Barbarze wy raźnie dawać do zrozumienia, by wy siadła. – Nie złość się – powiedziała, jedną rękę opierając na drzwiach, drugą wciąż trzy mając na hamulcu ręczny m. Pragnęła wejść już do hotelu, zameldować się w pokoju i wy pełnić powierzone jej zadanie. Nieustanne biadolenie jej męża niczemu nie służy ło, a ty lko utrudniało sprawę. – Wiesz przecież, że to nic osobistego. Mężczy zna z wy raźną nadwagą, ubrany w dres i białe adidasy minął wejście do hotelu, skręcił na rogu w lewo w Rue Alberti i zniknął. – Absolutnie nic mi nie grozi. Zadzwonię do ciebie za niecałą godzinę. Jeśli się o mnie martwisz, to po prostu zaczekaj w kawiarni. Tom prawdopodobnie za parę godzin odeśle mnie do domu. – Jakiej kawiarni? Na litość boską, ja mam sześćdziesiąt dwa lata. Nie mogę pójść i siedzieć w kawiarni. Knight w dalszy m ciągu gapił się przez okno. Przy pominał odtrąconego kochanka. – A zresztą, nie opowiadaj głupot. Nie mogę przecież porzucić stanowiska. Facet chce, żeby m pilnował ty ch pieprzony ch drzwi. Zaczęło padać. Barbara pokręciła głową i sięgnęła do klamki. Nie lubiła, kiedy jej mąż przeklinał. Na ty lnej kanapie mercedesa leżała podłużna torba z materiału, której Knightowie na ogół uży wali do wy noszenia puszek i butelek do pojemników na odpady segregowane. Barbara wcisnęła teraz do niej wy mięty egzemplarz „Nice-Matin”, starą czapkę i parę kaloszy, po czy m wy siadła z „bagażem” z samochodu. – Pamiętaj, że mieliśmy kupę zabawy przez ostatnich parę dni i jeszcze nam za to świetnie zapłacili. – Jej słowa chy ba nie przy niosły żadnego wy raźnego efektu. – Zadzwonię do ciebie, gdy ty lko wejdę do pokoju. – Pocałowała go delikatnie w policzek. – Obiecuję.
9 Kell wy żłopał ostatniego Johnnie Walkera i sięgnął po telefon stojący na stoliku przy łóżku. Wy brał zero, by połączy ć się z recepcją. Portier odebrał po drugim sy gnale. – Oui, bonsoir, monsieur Uniacke. Należało zacząć rozkręcać przedstawienie. Hotelowe Wi-Fi nie chce łapać w pokoju, zaczął. Czy recepcjonista mógłby sprawdzić działanie sy stemu? Chłopak przeprosił za utrudnienia i przedy ktował Kellowi przez telefon nowe hasło do sieci. Miał nadzieję, że ty m razem panu Uniacke’owi poszczęści się z połączeniem. Nie stało się tak. Po dziesięciu minutach Kell zabrał laptopa i zjechał windą na parter. Hol opustoszał. Dwoje gości, którzy pili wcześniej koniak, poszło najwy raźniej spać. Stolik by ł już posprzątany, a światła przy gaszone. Barmanka zniknęła. Kell podszedł do lady recepcy jnej. Stał tam przez kilka sekund, nim siedzący w biurze na zapleczu portier oderwał się od lektury podręcznika, zerwał z krzesła i przepraszając za nieuwagę, stanął naprzeciw niego. – Pas de problème – powiedział Kell. Zawsze warto by ło zwracać się do Francuzów w ich ojczy sty m języ ku. Pozwalało to znacznie szy bciej zdoby ć ich zaufanie i szacunek. Otworzy ł laptopa i wskazując na ekran wy jaśnił, że wciąż ma trudności z połączeniem. – Czy jest w hotelu ktoś, kto mógłby mi w ty m pomóc? – Niestety nie, proszę pana. Do piątej jestem tu sam. Ale proszę zwrócić uwagę, że sy gnał w holu jest silniejszy. Proponuję, żeby usiadł pan w barze i spróbował połączy ć się stamtąd. Kell rozejrzał się po zaciemniony m holu. Recepcjonista jakby czy tał mu w my ślach. – Mogę zaraz zapalić światła. Może ma pan też ochotę na coś z baru? – Chętnie. Miło z pana strony. Chwilę później chłopak otworzy ł niskie drzwiczki odgradzające część holu ze stolikami i zniknął za barem. Kell sięgnął po laptopa, szy bkim ruchem przesunął misę potpourri o piętnaście centy metrów w lewo i ruszy ł za nim. – Co pan czy ta? – zapy tał, zająwszy miejsce przy stoliku z częściowy m widokiem na hol. Portier uruchomił ozdobną tablicę świetlną obok oznaczenia „wy jście ewakuacy jne”. Kell w dalszy m ciągu nie wy patrzy ł żadny ch kamer monitoringu. – To na studia – odparł chłopak, podnosząc nieco głos, by gość miał szansę go usły szeć. – Mam zajęcia z mechaniki kwantowej. Kell wiedział na ten temat bardzo niewiele – ty le, ile wy niósł z kilku na wpół zapamiętany ch recenzji książek i przy padkowo wy słuchanego w radiu BBC wy wiadu. Dał jednak radę podtrzy mać przez parę chwil rozmowę o czarny ch dziurach i Stephenie Hawkingu. Chłopak przy niósł mu ty mczasem szklankę wody mineralnej i przedstawił się jako Pierre. Po kilku minutach nawiązała się pomiędzy nimi ty powa relacja, charaktery sty czna dla obcy ch osób, które siedzą obok siebie w środku nocy, gdy cały świat wokół śpi. Kell wy czuł, że Pierre widzi w nim człowieka bezpośredniego i niegroźnego. Odpowiadało mu chy ba to, że ma szansę porozmawiać z gościem. W ten sposób nocna zmiana zlatuje szy bciej. – Chy ba złapałem sieć – obwieścił Kell.
Pierre uśmiechnął się z ulgą i poprawił fragment koszulki, który wy sunął mu się zza paska. Kell połączy ł się z nieakty wną skrzy nką MI6 i zaczął przeglądać wiadomości. – Skończę możliwie szy bko i nie zawracam już panu głowy. – Proszę się nie spieszy ć, monsieur Uniacke. Nikt nie będzie pana poganiał. Gdy by potrzebował pan czegoś jeszcze, proszę dać znać. Chwilę później zadzwonił dzwonek u wejścia frontowego. Pierre przeszedł przez hol, zbiegł po schodach i na moment zniknął Kellowi z oczu. Jeszcze chwila i dobiegł do jego uszu głos mówiącej po angielsku kobiety. Jej ton by ł podenerwowany i przepraszający. Skarży ła się na „tę przeklętą pogodę” i prosiła o wy baczenie, że „niepokoi hotel o tak późnej porze”. Barbara. – Proszę tędy, madame. Pierre zarzucił na ramię podłużną torbę i z wy studiowany m wdziękiem wprowadził nowego gościa do holu. Zaraz zajął miejsce za ladą recepcji, by umieścić w sy stemie dane Barbary, która zachowy wała się jak na zawodowca przy stało. – Lot by ł okropny. Pilot chy ba nie zdawał sobie sprawy z tego, co wy rabia. W jednej chwili lecimy spokojnie w powietrzu, a zaraz potem rzuca nami po asfalcie, jakby śmy jechali traktorem. Wy baczy pan, że nie mówię do niego po francusku. Mieszkałam jako młoda dziewczy na w departamencie Loara i wtedy dogady wałam się zupełnie nieźle. Ale w moim wieku słowa jakoś uciekają z głowy. Zetknął się pan z ty m? – Zatrzy ma się pani u nas sama? – Tak. Mój mąż, biedaczek, zmarł trzy lata temu. – Kell mało nie opluł się wodą Badoit. – Rak w końcu go pokonał. To niezmiernie miło z pana strony, że tak bez rezerwacji znalazł pan dla mnie pokój. Duży robię panu kłopot, prawda? Na lotnisku by ło kilka osób, które nie wiedziały, gdzie się podziać. Powinnam by ła pojechać z nimi jedną taksówką, ale to wszy stko by ło takie zagmatwane. No ale muszę powiedzieć, że ten hotel jest bardzo przy jemny ! Paszport? Oczy wiście. Pewnie będzie panu też potrzebna karta kredy towa? Tak to już jest w dzisiejszy ch czasach. Wszędzie numery PIN. I jak człowiek ma to wszy stko spamiętać? Kell uśmiechnął się szeroko, ale Barbara nie mogła tego widzieć. Oddzielały ich od siebie ekran laptopa i ścianka, na której właściciele hotelu zawiesili czarno-biały portret Niny Simone. Thomas co parę chwil stukał w klawisze, by sprawiać wrażenie, że nadal pracuje na komputerze. Jeszcze chwila i Pierre wy dał Barbarze kartę do pokoju dwieście trzy dzieści dwa, powiedział jej, w jakich godzinach serwowane jest śniadanie, po czy m wskazał, w którą stronę ma się udać. – Proszę pojechać windą na drugie piętro – powiedział, gdy zaczy nała się oddalać. – Ży czę pani dobrej nocy. Kell spojrzał na zegarek. By ła pierwsza trzy dzieści pięć. Dał Barbarze jeszcze dziesięć minut na zadomowienie się i zapoznanie z hotelem. Potem wy słał SMS, dając sy gnał do wdrożenia finalnej części planu. Potwierdź czas: 1.45. Gotowy w holu. Jak ty? Odpowiedź przy szła naty chmiast. Potwierdzam. Będę na pozycji 2.00. Powodzenia.
Kell wsuwał właśnie telefon do kieszeni, gdy Pierre wy łonił się z recepcji i spy tał, czy pan Uniacke ży czy sobie jeszcze coś z baru. – Dziękuję, nie – odparł Kell. – A jak Wi-Fi? Jest pan zadowolony z połączenia? – Owszem. Odczekał, aż Pierre wróci na zaplecze recepcji, po czy m wy słał wiadomość do Knighta. Czysto? Nie by ło żadnej odpowiedzi. Kell wpatry wał się w zegar na ekranie laptopa do godziny pierwszej pięćdziesiąt siedem. Wiedział, że Barbara jest już na pozy cji, więc postanowił spróbować jeszcze raz. Na zewnątrz czysto? Wciąż żadnej odpowiedzi. Nie pozostało nic innego, jak działać zgodnie z ustaleniami i mieć nadzieję, że Knight panuje nad sy tuacją. Kell odłączy ł zasilacz od gniazdka, wziął komputer pod pachę i sięgnął po pustą szklankę. Odstawił ją zaraz na recepcy jną ladę, po prawej stronie, obok plastikowego stojaka pełnego tury sty czny ch ulotek. Pierre siedział znów na krześle w głębi i popijając colę, zgłębiał astrofizy kę. – Chciałby m sprawdzić jedną rzecz – poprosił Kell. – Oczy wiście, proszę pana. – Ile dokładnie płacę za pokój? Zdaje mi się, że w e-mailu z potwierdzeniem jest trochę niższa kwota niż ta, którą państwo pobrali. Pierrę ściągnął brwi, zbliży ł się do lady i zalogowawszy się do Opery, otworzy ł rachunek Unicke’a. Gdy to robił, Kell uniósł swojego laptopa na wy sokość blatu i ustawił go pięć centy metrów od misy potpourri. – Już sprawdzam… – wy mamrotał Pierre, wpatrując się przy mrużony mi oczami w ekran. – Pobraliśmy od pana… Kell oparł łokieć o laptopa i przesunął go minimalnie wzdłuż blatu. W efekcie zrzucił zaraz szklaną misę na podłogę. – Fuck! – zaklął głośno na widok eksplozji kwiatowy ch płatków i drobinek szkła. Pierre oderwał się od komputera i zareagował równie adekwatny m: Merde! Kell przy jrzał się pięknemu bałaganowi, którego narobił. – Przepraszam najmocniej! – powiedział po angielsku, by zaraz powtórzy ć to samo po francusku. – Nie szkodzi, proszę pana. Naprawdę nic się nie stało. Zdarza się. Bez trudu to posprzątam. Schy lając się w poszukiwaniu większy ch kawałków potłuczonego szkła, Kell szukał w głowie francuskiego sformułowania na opisanie zmiotki i szufelki. Nie znalazł. Umiał spy tać ty lko: „Czy mają państwo odkurzacz?”. Pierre wy szedł ty mczasem zza lady i stał teraz nad nim z rękoma oparty mi na biodrach, zastanawiając się nad najlepszy m rozwiązaniem. – Tak, to chy ba dobry pomy sł. Mamy odkurzacz. Zaraz to sprzątnę, proszę się nie
przejmować, monsieur Uniacke. – Niech pan pozwoli sobie pomóc. Pierre przy kucnął obok niego. Ku zaskoczeniu Kella, pokrzepiająco oparł dłoń na jego ramieniu. – Nie, nie, pan jest naszy m gościem. Spokojnie. Zaraz jakiś przy niosę. – Widziałem odkurzacz przy schodach po drodze do mojego pokoju. Tam je państwo trzy mają? Może ja przy niosę, naprawdę chciałby m pomóc… By ł to jedy ny ry zy kowny element całej strategii: możliwość, że portier będzie tak zaniepokojony perspekty wą opuszczenia recepcji, że zgodzi się, by płacący gość hotelu rzeczy wiście poszedł po odkurzacz. Kell nie pomy lił się jednak w ocenie jego osobowości. – Nie, nie, dziękuję. Ja przy niosę. Wiem, gdzie jest schowek. Gdy by mógł pan zaczekać tutaj… W kieszeni Kella zawibrował telefon. Sięgnął po niego, kiedy Pierre zaczął się oddalać. To Knight raczy ł w końcu odpisać. Na zewnątrz czysto, dowódco. Bez odbioru. – Palant – rzucił pod nosem Kell. Upewnił się, czy Pierre poszedł już na górę, po czy m wsunął się za ladę recepcji.
Więcej na: www.ebook4all.pl
10 Barbara Knight zamknęła za sobą drzwi pokoju. Położy ła torbę na podłodze przed wejściem do łazienki, nalała sobie koniaku z minibaru i zadzwoniła do męża. Rozmowa przebiegła przy jemniej, niż się spodziewała. Wy glądało na to, że Bill wy ciągnął od przechodnia papierosa, przy siadł na przy stanku autobusowy m o kilkanaście metrów od wejścia i dla zabicia czasu próbował sobie przy pomnieć szczegóły romansu między francuskim konsulem w Lagos a córką angolskiego spekulanta ropą naftową. By ł to główny temat rozmów, gdy ponad dwie dekady temu mieszkali oboje przez trzy lata w Nigerii. – Czy oni nie ucięli mu w końcu ręki albo coś w ty m sty lu? – spy tał Knight. – Skarbie, nie mam teraz czasu sobie przy pominać. – Barbara zasunęła zasłony i włączy ła jedną z lampek przy łóżku. – Chy ba nie rękę, ty lko palec. A w ogóle to by ł chy ba wy padek. Posłuchaj, później do ciebie zadzwonię. Rozłączy wszy się, odpisała na wiadomość od Kella: Potwierdzam. Będę na pozycji 2.00. Powodzenia. Zdjęła bluzkę i spódnicę. Mając na sobie ty lko rajstopy i biały firmowy szlafrok hotelu Gillespie, wy szła na kory tarz. Niespełna trzy minuty później stała już na stopniach schodów na półpiętrze i trzy mając buty w dłoniach, nasłuchiwała odgłosu kroków portiera z paskudny m trądzikiem, który ledwo co przy dzielił jej pokój. Gdy Pierre pojawił się zgodnie z planem o drugiej zero cztery, cofnął się przestraszony na widok sunącej ku niemu białej zjawy o poczochrany ch włosach i z parą butów w dłoniach. – Madame, czy wszy stko w porządku? – Och, Bogu dzięki, że pana spotkałam. – Barbara drżała w udawany m zdenerwowaniu. Musiała się pilnować, żeby nie przedobrzy ć. – Obawiam się, że się zgubiłam. Szłam właśnie na dół, żeby pana odszukać. Chciałam ty lko wy stawić buty za drzwi do wy pastowania, ale jak ty lko się wy chy liłam, zatrzasnęły się za mną. – Proszę się nie martwić, madame. Możemy zaraz… Przerwała mu: – A teraz w dodatku nie potrafię sobie przy pomnieć, na które piętro powinnam iść. Wy daje mi się, że by ł pan tak miły i dał mi pokój dwieście trzy dzieści dwa, ale nie mogę odszukać… Pierre bezpiecznie doprowadził madame Knight na drugie piętro. Szczęśliwy m dla MI6 zbiegiem okoliczności babcia recepcjonisty cierpiała na wczesne stadium demencji. Rozpoznawszy bratnią duszę, chłopak oparł dłoń na plecach Barbary i powiedział, że z wielką chęcią odprowadzi ją do pokoju. – Jaki pan uprzejmy. Jest pan przemiły m młody m człowiekiem – powiedziała Barbara,
sięgając do kieszeni szlafroka po kartę. – Mam to cholerstwo tu przy sobie, ale nie ma na nim nigdzie numeru pokoju. Kell działał szy bko. Program obsługujący rezerwacje by ł otwarty na pulpicie, a Pierre się nie wy logował. Teraz, gdy udzielał pomocy Barbarze, Thomas wy brał szy bko zakładkę „bieżące”. Na ekranie pojawiła się siatka zawierająca informacje o wszy stkich gościach hotelu: numery pokoi w pionowej kolumnie po lewej, daty objęte rezerwacją w poziomy m wierszu u góry. Kell odszukał właściwe dni i wy brał pokój dwieście osiemnaście, by naty chmiast uzy skać szczegółowe dane na jego temat. Kell do tego stopnia wierzy ł, że Barbarze uda się opóźnić powrót Pierre’a, iż zary zy kował wy drukowanie trzy stronicowego podsumowania poby tu Amelii. Obejmowało ono szczegóły takie jak zamówienia z room service’u, rachunki za pranie i numery telefonów wy brane z aparatu w pokoju. Kell przy wrócił następnie wy jściowy wy gląd ekranu i zabrał wy druk z drukarki na zapleczu. Złoży wszy kartki, wsunął je do ty lnej kieszeni spodni, by na moment jeszcze skierować się za recepcy jną ladę. Obok klawiatury komputera stało urządzenie do szy frowania kart. Uruchomił je i postępując według komunikatów na wy świetlaczu, wy brał opcję „zamelduj”. Wpisał numer pokoju dwieście osiemnaście, ważność karty ustalając na sześć dni, po czy m wcisnął przy cisk „utwórz”. Na prawo od urządzenia leżał niewielki stosik plastikowy ch kart. Wsunął jedną z nich w otwór i słuchał, jak dane zapisują się na pasku. Po chwili wy ciągnął kartę i wsunął ją do tej samej kieszeni, w której miał już fakturę za pokój Amelii. Do czasu gdy Pierre – przeszło pięć minut później – pojawił się z powrotem w recepcji, Kell zdąży ł zebrać z podłogi holu niemal wszy stkie drobinki szkła i zajmował się teraz wy ławianiem z dy wanu płatków potpourri. – Niepotrzebnie pan sobie zawracał głowę, monsieur Uniacke. – Chciałem jakoś pomóc – odpowiedział mu Kell. – Strasznie mi głupio z powodu tego, co się stało.
11 Kory tarz na drugim piętrze by ł pusty. Gdy Kell szedł w stronę pokoju dwieście osiemnaście, towarzy szy ł mu ty lko szum klimaty zacji. Poczuł nagle potworne zmęczenie. Uszła z niego adrenalina, której przy pły w wy wołało wy prowadzanie Pierre’a w pole, a zostały ty lko wspomnienie zarwanej nocy i kac po imprezie na Hackney. Wsunął kartę do zamka i odczekał, aż nad klamką zapali się zielona lampka. Wszedł następnie do pokoju Amelii i cicho zamknął za sobą drzwi. Gdy to robił, przed oczami na ułamek sekundy przewinął mu się obraz jej rozrzuconego na łóżku nagiego ciała – krwawe pobojowisko po brutalny m zabójstwie. W jednej chwili jednak ponura wizja przeminęła. By ła niczy m więcej niż niedorzeczny m przy widzeniem. Łóżko by ło zasłane. Pokojówka uporządkowała ubrania i pry watne rzeczy Amelii i odłoży ła na bok. Układ pokoju by ł identy czny z ty m u Kella: naprzeciwko łóżka telewizor przy twierdzony do ściany powy żej biurka, dalej szeroka rama przeszklony ch drzwi i wąski balkon wy chodzący na bulwar Dubouchage. Wszedł do łazienki i przy jrzał się uważnie znajdujący m się tam przedmiotom. Nie by ło pasty ani szczoteczki. Znalazł za to plastikowe pudełeczko na soczewki i butelkę pły nu Renu. Nie by ło również szczotki do włosów, okularów ani ulubionej wody Amelii, Hermès Calèche. Widział wy raźnie, że wy bierała się w określone miejsce i stosownie to spakowała. Zajrzał teraz do szafy. Na jednej z półek stał niewielki metalowy sejf. W normalny ch okolicznościach oficer o takim doświadczeniu jak Amelia Levene nigdy nie zdałby niczego cennego na łaskę zamka, który recepcjonista może otworzy ć w mniej niż trzy dzieści sekund. Ty m razem jednak z pewnością nie zakładała, że Londy n będzie ją ścigać. Kell odsunął sejf od ściany i obrócił go o sto osiemdziesiąt stopni. Z ty łu znajdowała się przy kurzona tabliczka z nazwą producenta i numerem sery jny m. Przetarł ją rękawem i zadzwonił do działu technicznego, podając kod autory zacji, który otrzy mał od Marquanda. Przedy ktował numer sery jny zaspanemu technikowi siedzącemu gdzieś w trzewiach fortecy przy Vauxhall Cross i poprosił o czterocy frowy PIN do sejfu ty pu Sentinel II. – Czy odpowiedź może pójść SMS-em? – padło py tanie. Zgodził się. Poniżej półki stała duża walizka, ale nigdzie nie by ło śladu po skórzanej torbie podręcznej, którą Amelia zazwy czaj zabierała na krótkie przeloty. W sąsiedniej szafce wisiały spódnica i mary narka od kostiumu, ale Kell nie sły szał o kobiecie, która wy brała się na południe Francji co najmniej bez trzech strojów. Kolejną zmianę ubrań Amelia musiała mieć na sobie, a przy najmniej jeszcze jedną spakować i zabrać ze sobą. Wy ciągnął walizkę z szafy i otworzy ł. W środku znalazł dwie zmięte bluzki, bieliznę i parę rajstop. Najwy raźniej uży ła walizki jako ty mczasowego kosza na pranie. Podszewka wieka by ła zasuwana na zamek. Do tej kieszeni Amelia wsunęła kilka książek w miękkiej oprawie, słuchawki, nieotwartą paczkę papierosów i egzemplarz pisma „Prospect”. Kell zbadał palcami krawędzie wieka, by upewnić się, czy nic nie zostało ukry te pod podszewką. Gdy niczego nie znalazł, odłoży ł walizkę na miejsce i przy siadł na łóżku. By ła druga czterdzieści siedem. Z ulicy dobiegły kocie piski. Kell pomy ślał o Knightach: Barbarze będącej w jedny m z pokoi i Billu wracający m właśnie do Menton. Umówili się na
następny dzień na lunch w zaby tkowej części miasta, ale już teraz wiedział, że niemal na pewno odwoła spotkanie. Jego współpraca z nimi dobiegła końca. Teraz miał jedy nie ochotę wy ciągnąć się na łóżku i przespać choć kilka godzin. Wiedział jednak, że to na razie niemożliwe. Sprawdził szuflady obu szafek nocny ch, ale znalazł tam ty lko kilka firmowy ch czekoladek i wy daną przez Stowarzy szenie Gedeonitów Biblię. Upewnił się, czy pod łóżkiem nie jest schowany laptop, teczka lub telefon komórkowy, i uniósł materac wy soko ponad ramę. Nie znalazł niczego poza kurzem i kłaczkami. W szufladzie biurka by ły : papeteria, przewodnik Nicea i Alpy Nadmorskie i trochę materiałów informacy jny ch na temat hotelu. Poza sejfem nie przy chodziło Kellowi do głowy żaden schowek, w który m Amelia mogłaby ukry ć coś, co naprowadzi go na miejsce jej poby tu. Jedy ny m inny m tropem, jaki miał, by ł numer francuskiej komórki widoczny na fakturze za pokój. Pięć minut po ty m, jak pożegnał się w holu z Pierre’em, zadzwonił do podanego przez Marquanda kontaktu w GCHQ z prośbą o namierzenie tej komórki. – To może potrwać kilka godzin – poinformował dziarski głos z Cheltenham. – O tej porze mamy kocioł, bo w Afganistanie i Pakistanie zaczy nają dzień. Kell zastanawiał się, kto skontaktuje się z nim pierwszy. Techniczni czy GCHQ? To by ło jak wy ścig o palmę pierwszeństwa w ty m, kogo mniej obchodzą jego sprawy. Wszedł jeszcze raz do łazienki. Sprawdził rezerwuar za sedesem i kieszenie wiszący ch przy drzwiach szlafroków. Szukał też obluzowany ch kafelków i naderwanej wy kładziny w pokoju, przy jmując, że Amelia mogła podważy ć je, chcąc coś ukry ć. Nic takiego nie znalazł. Potrząsnął jeszcze zasłonami i zajrzał za telewizor, po czy m dał wreszcie za wy graną. Dlaczego, do cholery, nie dzwonią z Londynu? Czy mogło chodzić o jego kod autoryzacyjny? Techniczni mogli go zgłosić, zaczy nając od świtu rozpierduchę, która i jego, i Marquanda mogła wpędzić w spore kłopoty. Kell leżał na łóżku Amelii, chcąc odpocząć choć parę godzin, kiedy SMS w końcu przy szedł. Dźwignął się z materaca i wbił czterocy frowy numer na klawiaturze sejfu. Zaraz dał się sły szeć bardzo saty sfakcjonujący chrobot zamka, a drzwiczki na dociążony m zawiasie stanęły otworem. W sejfie, na samy m środku leżał jeden przedmiot – nagroda główna dla włamy wacza. Kluczy ki do samochodu z plastikowy m brelokiem Avisu i pilotem z dwoma przy ciskami sterujący mi zamkiem centralny m. Sam kluczy k wy suwał się z plastikowej obudowy za naciśnięciem guzika. Kell zamknął sejf, wsunął kluczy ki do kieszeni i wy szedł z pokoju.
12 – Nie może pan zasnąć, panie Uniacke? Kell by ł wdzięczny za podane mu na tacy gotowe kłamstwo. Oparł się o blat recepcji, przy wołał znużony uśmiech i wy jaśnił, że bezsenność prześladuje go od lat. Na szczęście, dodał, krótki spacer wokół osiedla rozwiązuje z reguły problem. – Oczy wiście. Już otwieram panu drzwi. Dy wan, zauważy ł Kell, by ł nieskazitelnie czy sty. Ani śladu po szkle i płatkach potpourri. Raz jeszcze podziękował Pierre’owi, po czy m ruszy ł za nim krótkimi schodami do drzwi frontowy ch. Pięć minut później stał już przed chronioną kodem furtką parkingu podziemnego przy Place Marshall, na który m zostawił samochód. Założy ł, że Amelia musiała skorzy stać z tego samego miejsca. My lił się. Na próżno zszedł podświetloną na żółto spiralą i przemierzy ł cztery duszne piętra, rozglądając się za mrugający mi światłami wy najętego przez Amelię auta. Wciskał raz po raz przy cisk na pilocie, ale nie znalazł samochodu. Gdy dotarł na najniższe piętro, zawrócił i powtórzy ł całą procedurę w drodze na poziom ulicy. Przy szlabanie wy jazdowy m w budce drzemał stróż. Nogi oparł na biurku, a złożone ręce opadły mu na egzemplarz „Paris Match”. Kell zastukał w szy bę i zbudził go. – Excusez-moi? Żadna część ciała stróża poza oczami nie drgnęła. Ty lko powieki mężczy zny uniosły się jak u lalki. – Oui? – Zdawało mi się, że rano postawiłem tu samochód, ale nie mogę go nigdzie znaleźć. Czy tu obok jest jakiś inny parking? – Etoile – wy mamrotał nocny stróż, zamy kając z powrotem oczy. – Przepraszam? – Nice Etoile. Rue Lamartine. Cinq minutes à pied. Drugi parking podziemny znajdował się w tej samej odległości od hotelu co pierwszy. Z Place Marshall pięć minut piechotą. Kell niczy m intruz szedł opuszczony mi ulicami francuskiego miasta pośród ciszy nocy. Chodząc z poziomu na poziom, powtórzy ł te same czy nności co na pierwszy m parkingu. I w końcu znalazł samochód. Amelia zaparkowała go na przedostatnim poziomie. Gdy wy konując obrót o trzy sta sześćdziesiąt stopni, Kell lustrował wszy stkie zakamarki garażu, dostrzegł w głębi piętra czerwony bły sk ty lny ch świateł. Granatowe renault clio stało wciśnięte pomiędzy zdezelowaną białą furgonetkę a czarnego seata alteę na marsy lskich numerach. Podszedł od razu do bagażnika. Znalazł wewnątrz parasol i parę butów tury sty czny ch. Wy jął je i położy ł na asfalcie, a następnie uniósł wy kładzinę bagażnika, by dostać się do koła zapasowego. By ło przy kręcone i zabezpieczone plastikowy m klipsem ze stalową linką przepuszczoną przez środek felgi. Kell zdjął zabezpieczenie, uwolnił koło i odrzucił je na ziemię, na którą opadło płasko,
zakoły sawszy się parę razy. Gdy ty lko pozby ł się z bagażnika zapasu, naty chmiast zobaczy ł we wnęce pakunek. By ły to zawinięte w hotelową poszewkę od poduszki paszport, prawo jazdy i karty kredy towe Amelii Leven, a także jej klucze do domu. W wy ściełanej kopercie z papieru pakowego zostawiła też kartę SIM w plastikowej osłonce, spięte gumką trzy sta funtów i blackberry, z który m przeważnie nie rozstawała się ani na moment. Kell wsunął do kieszeni kartę SIM i telefon, po czy m przeszukał resztę samochodu. Prawie nim nie jeździła – pod pedałami wciąż leżała ledwie zabrudzona kartka z logo Avisu. Niewielkie ślady pozostawiły podeszwy butów Amelii. Kell umieścił koło zapasowe z powrotem na miejscu, schował poszewkę, buty i parasol do bagażnika i zamknął samochód. Wrócił na poziom ulicy, przeszedł trzy sta metrów bulwarem Dubouchage i zadzwonił do drzwi hotelu Gillespie. – Już gotowy do snu? – spy tał Pierre, jak marny aktor patrząc na zegarek. – Gotowy – odparł Kell, zastanawiając się, czy nie ziewnąć dla wzmocnienia efektu. – Chciałem jeszcze ty lko prosić cię o jedną rzecz. – Naturalnie, monsieur Uniacke. – Anuluj to telefoniczne budzenie. Muszę pospać dłużej niż trzy godziny.
13 Sen nie przy szedł. Thomas wziął pry sznic, położy ł się na łóżku i próbował odegnać wspomnienia wy darzeń dnia, choć te raz po raz stawały mu przed oczami. Wcześniej zadzwonił do Marquanda z py taniem o postępy w sprawie francuskiego numeru telefonu. Poprosił też o wsparcie techniczne w związku z kartą SIM od blackberry. By ło już po czwartej, a wiedział, że Marquand oddzwoni przed siódmą i że Cheltenham w ciągu paru godzin namierzy francuską komórkę. Kell dochodził pomału do wniosku, że nawet nie ma sensu zamy kać oczu. Pokój wy dał mu się nagle obcy. Ta cisza i półmrok. Od momentu odejścia z Vauxhall Cross ani razu nie odczuł tak mocno samotności. Jak nieraz wcześniej w środku nocy, tak i teraz pomy ślał, że zna ty lko jeden sposób ży cia – podążanie ścieżką oderwaną od wszy stkich inny ch. Czasem czuł się tak, jakby cała jego osobowość wzięła początek z tego, co potajemne. Nie pamiętał już, kim by ł, zanim w wieku dwudziestu lat usły szał, że chcą go w MI6. Co stało się z ży ciem, o który m marzy ł? Z ży ciem, które obiecy wał sobie po tamtej stronie rzeki? Wszy stkim, którzy gotowi go by li słuchać, Kell powiedział, że planuje napisać książkę. Przekonał też kiedy ś samego siebie, że chce skończy ć studia i zostać architektem. Obie te rzeczy jawiły się dziś jako tak absurdalne, że aż zaśmiał się pośród panującej w pokoju ciszy. W szary ch miesiącach zaraz po nastaniu nowego roku dzień po dniu starał się zachowy wać jak zwy czajny oby watel. Usiłował stać się człowiekiem, który ma znajomy ch, ogląda mecze i w pubach gada o pierdołach z obcy mi. By ł zdecy dowany przeprowadzić na samy m sobie reedukację – chodzić do kina, oglądać seriale HBO, czy tać powieści i pamiętniki, na które kiedy ś nie miał czasu. Jednak czuł zew tajnego świata. Wbrew wszelkim oznakom uwierzy ł nawet na pewny m etapie, że mógłby w końcu zostać ojcem. To akurat marzenie by ło teraz jednak równie odległe i nieuchwy tne, jak miejsce poby tu Amelii Levene. Pomy ślał teraz o George’u Truscotcie – człowieku, który bez wątpienia miał na przedłużającej się nieobecności Amelii najwięcej do ugrania. Niepokój zesłany przez bezsenność sprawił, że Kell zastanawiał się nawet przez chwilę, czy to czasem nie sam Truscott zaaranżował jej zniknięcie. Z jakiego innego powodu miałby kazać ją śledzić aż do Nicei? I dlaczego ze wszy stkich ludzi będący ch do dy spozy cji posłał na poszukiwania właśnie Thomasa Kella? Otworzy ł oczy. W pokoju panował mrok. Widział ty lko sączące się zza okna słabe światło latarni. Gardził Truscottem. Nie z powodu jego ambicji, cwaniactwa i oszustw, ale dlatego że reprezentował to, czego Thomas najbardziej nienawidził w coraz bardziej korporacy jnej atmosferze MI6. Ty m, co liczy ło się dla Truscotta, nie by ła Służba ani obrona państwa, lecz własny awans. Mając niższe IQ i nieco mniejsze ego, człowiek ten prawdopodobnie wlepiałby mandaty za parkowanie albo pracował jako inspektor nadzoru. W nocy śniłby o wy stawiony ch kwitach albo wy znaczony ch normach dopuszczalnego hałasu. Kell zaśmiałby się może na my śl o ty m, ale by ł zby t przy bity perspekty wą awansu Truscotta na stanowisko nowego numeru jeden i ty m, co awans ten za sobą pociągnie: jeszcze więcej aparatczy ków, jeszcze więcej korporacy jny ch prawników, a jednocześnie – poświęcanie kolejny ch utalentowany ch oficerów w imię pedanterii. Amelia Levene niemal z pewnością by ła ostatnią linią obrony. Jeśli przepadnie – nikt nie uchroni MI6 przez staniem się kolejny m ośrodkiem BHP. Ostatecznie to hotel zadzwonił jako pierwszy. Pierre zapomniał anulować budzenia. Telefon stacjonarny wy rwał Kella ze snu punktualnie o siódmej rano. Uznał, że nie mógł przespać więcej
niż pół godziny. Dziesięć minut później, będąc pod pry sznicem, usły szał znajomy sy gnał komórki. Cały namy dlony zaklął pod nosem. Zakręcił kurek i wy szedł z wanny. Dzwonił wesoło brzmiący Marquand. – Bonjour, Thomas. Comment allez-vous? Zasadą numer jeden by ło w Służbie nigdy nie jęczeć ani nie okazy wać słabości. Kell odpowiedział więc Marquandowi ty m samy m nieco wy niosły m tonem: – Je suis très bien, merci, monsieur. – Zupełnie jakby zwracał się do nauczy ciela francuskiego w podstawówce. – Znalazłeś jej blackberry ? – W bagażniku wy najętego samochodu. By ł zaparkowany cztery sta metrów od hotelu. – Skąd miałeś kluczy ki? – Zostawiła je w sejfie w pokoju. – Z jakiego powodu? – Nie mam pojęcia. Może nie liczy ła na to, że George Truscott wy śle za nią ekipę. – Dał Marquandowi chwilę, by jego słowa do niego dotarły. Widział w my ślach, jak tamten nerwowo przy gładza włosy. – Widać, że nie pakowała się w pośpiechu. W łazience nie by ło szczotki do zębów ani perfum. Większość jej ubrań też zniknęła. Podróżuje pod inną tożsamością, prawdopodobnie w okularach i ze skórzaną torbą. Możliwe, że zostawiła te kluczy ki, bo chciała, żeby m ją znalazł, ale to już śmiała teoria. Spakowała paszport i karty kredy towe razem z blackberry, kluczami do domu i kartą SIM. Wszy stko zostawiła w wy najęty m wozie, bo oczy wiście nie martwiła się, że ktoś go ukradnie. Kell chciał, żeby nad komórką i kartą popracował technik, który potrafi złamać zabezpieczenie MI6. Mimo wczesnej pory Marquand zdąży ł porozmawiać już w tej sprawie z kontaktem w Genui – kobietą. Wy jaśnił, że powinna dotrzeć do Genui w okolicach południa. – To Elsa Cassani. Kiedy ś pracowała dla nas w Rzy mie, teraz jest wolny m strzelcem. Zorientowała się, że w ten sposób więcej zarobi. Może dać wsparcie techniczne, potrafi sprawdzać ludzi i załatwiać kontakty w większej liczbie agencji, niż umiem sobie przy pomnieć. Polubisz ją – kobieta z charakterem, by stra i wy bitnie skuteczna. Szczerze polecam. – Przekaż jej, żeby zadzwoniła do mnie, kiedy już będzie w mieście. – Kell uznał, że może prześpi się parę godzin, jeśli Elsa da mu do dwunastej spokój. – Masz dla mnie coś jeszcze? – Odezwali się z Cheltenham. Przeanalizowali numery, które podałeś. Pierwszy to domowy telefon Amelii w Wiltshire. To wszy stko musiały by ć rozmowy z Gilesem – od ty godnia właściwie się stamtąd nie rusza. Z tego, co wiemy, nie miał od niej żadny ch wieści od momentu, gdy zniknęła. Żadna z ich rozmów nie trwała dłużej niż pięć minut. – Przerwał, by po chwili dodać jeszcze: – Giles prawdopodobnie zanudził ją do stanu śpiączki wegetaty wnej. Kell umieścił na klamce zawieszkę „nie przeszkadzać”. By ł zby t zmęczony, żeby wy chwy cić żart Marquanda. – Tej francuskiej komórki nie mieliśmy w bazie. To nowy numer wy kupiony w Pary żu cztery miesiące temu. Zarejestrowany na niejakiego François Malota. Niewy kluczone, że Amelia nagrała mu się ty lko na pocztę, bo połączenie trwało poniżej trzy dziestu sekund. Kell skojarzy ł zaraz nazwisko.
– Malot to jeden z ty ch, który ch skremowano w czternastej dzielnicy. Zasuwając łańcuszek na drzwiach, przy pomniał sobie, że Marquand dość wolno kojarzy ł. – A tak, jasne. Bardzo dobrze, Tom. Wiedziałem, że wy braliśmy do tej roboty właściwą osobę. Zbadam sprawę. To się zapowiada bardzo ciekawie.
14 Elsa Cassani miała bladą cerę kobiety, która większość ze swoich dwudziestu siedmiu lat ży cia spędziła w ciemny ch pomieszczeniach, przy klejona do komputera. By ła uśmiechniętą Włoszką o pełny ch kształtach i ży wy m usposobieniu. W uszach miała kolczy ki w kształcie ćwieków. Zadzwoniła na komórkę Kella niedługo po dwunastej. Umówiła się z nim na odbiór blackberry i karty SIM w kawiarni na Rue de l’Hôtel de Potes. Przekazanie odby ło się bardzo prosto. Zgodnie z instrukcją Elsa przy szła w kapeluszu, znalazła sobie stolik i zamówiła campari z wodą sodową („Bo jest czerwone” – wy jaśniła wcześniej, zadowolona ze swego zmy ślnego rozwiązania). Kell wszedł kilka minut po niej, zauważy ł kapelusz i czerwonego drinka, podał Elsie oba przedmioty i powiedział, że potrzebuje rezultatów „przed zmierzchem”. Następnie wy szedł, zostawiając ją przy stoliku, i ruszy ł mniej więcej w stronę morza. Nikt wokół nawet nie mrugnął. Sy tuacja nie wy magała szty wnego trzy mania się wy ty czny ch dla przelotnego kontaktu. Tu nie trzeba by ło stosować się do „zasad moskiewskich”. Kell dopiero teraz przy pomniał sobie, jak bardzo nie lubił Nicei. Nie miała ona w sobie nic z kojarzonej z Francją atmosfery. Robiła wrażenie miejsca bez historii – miasta, które nie wie, czy m jest cierpienie. Nienaturalnie czy ste ulice, niepasujące tu jakoś palmy, chodniki pełne pozerów i dziewczy n, które nie by ły właściwie ładne – Nicea to anty septy czny plac zabaw dla bogaty ch przy jezdny ch, którzy nie mają dość fantazji, żeby porządnie wy dać pieniądze. „Miejsce, do którego przy jeżdżają umierać wiecznie opaleni”, przy pomniał sobie stary dowcip. Kell pomy ślał o swoim ostatnim poby cie tutaj – jedy ny m noclegu w ty siąc dziewięćset dziewięćdziesiąty m siódmy m roku. Namierzał wtedy jednego z dowódców Prawdziwej IRA. Tamten zaprzy jaźnił się z podejrzany m Czeczenem, który zajmował się praniem pieniędzy i miał willę w Villefranche. Kell przy leciał do Nicei w wilgotny majowy poranek i zobaczy ł upiorne, stery lne miasto. W otaczający ch pierścieniem stary port kawiarniany ch ogródkach nie by ło nikogo. W Café de Turin pół tuzina gości jadło pół tuzina ostry g na krzy ż. Teraz by ło inaczej. Przez miasto przetaczało się letnie tornado tury stów. Zajęty by ł każdy centy metr plaży i każda przy mierzalnia w eleganckich butikach na ulicach Paradis i Alphonse Kerr. Kell zaczął żałować, że nie został po prostu w hotelu. Trzeba by ło jeść to, co przy niesie room service, i na zmianę oglądać BBC World i filmy z płatny ch kanałów. Zamiast tego wszedł jednak do braserii dwie przecznice od morza i zamówił niejadalny, jak się szy bko okazało, stek z fry tkami. Obsługująca go kelnerka by ła ładną pary żanką bardzo starającą się o napiwek. W oczekiwaniu na jedzenie zaczął czy tać The Spirit Level Seamusa Heaney a. Książkę spakował w Londy nie w ostatniej chwili. Za barem stał pięćdziesięcioparoletni właściciel, który wy glądał tak, jakby wy sty lizował się na Johnny ’ego Hally day a. Zabijał czas, bawiąc się iPhone’em i próbując złapać swoje odbicie w wiszący m niedaleko lustrze. Kell już dawno temu doszedł do wniosku, że wszy stkie restauracje na południu Francji prowadzi jeden i ten sam pięćdziesięcioparoletni właściciel z brzuchem, opalenizną i trzy dziestą czwartą żoną, kombinujący, jakby tu wy dy mać zjawiskową kelnerkę, którą zatrudnił. Wcielenie stojące za ty m akurat barem drapało się nieustannie po ty łku, jak szy kujący się do serwisu Rafael Nadal. Kiedy przy szła pora płacenia rachunku, Kell postanowił trochę się zabawić jego kosztem. – Stek by ł twardy – powiedział po angielsku. – Comment? Właściciel patrzy ł ponad jego ramieniem, jakby nawiązanie kontaktu wzrokowego
z Bry ty jczy kiem by ło poniżej jego godności. – Mówię, że stek by ł twardy. – Kell wskazał gestem dłoni kuchnię. – Dajecie tu niewiele lepsze żarcie niż w Papillon. – Qui? – Uważasz, że to w porządku kasować od tury stów po osiemnaście euro za półkrwistą gumę do żucia? – Il y a un problème, Monsieur? – Nieważne już – rzucił Kell, odwracając się. Wy starczy ło mu, że zmącił samozadowolenie Hally day a. Kelnerka sły szała chy ba ich rozmowę, bo zaraz zaszczy ciła Kella zalotny m uśmiechem. Zostawił jej na stoliku pięćdziesiąt euro z kasy Truscotta i wy szedł na popołudniowe słońce. Jakiś mądry człowiek powiedział, że szpiegostwo to czekanie. Wieczne czekanie na kogoś. Albo na przełom. Dla zabicia czasu Kell przespacerował się ulicami starej Nicei i obejrzał wy stawę prac Yves’a Kleina w Muzeum Sztuki Współczesnej. Przy siadłszy na stalowej ławeczce na półpiętrze, sprawdził wiadomości na londy ńskim telefonie. Zaraz natrafił na serię SMS-ów odzwierciedlający ch narastające rozdrażnienie Claire siedzącej w poczekalni u terapeuty. Kompletnie zapomniał o ich dzisiejszej wizy cie. Wielkie dzięki! Ja pierdolę, tylko zmarnowałam przez ciebie czas. Nie chciał się tłumaczy ć. Nie chciał ujawniać, że Marquand przy garnął go z powrotem. Zamiast tego odpisał pospiesznie: Przepraszam. Zupełnie zapomniałem. Wariackie 24 h. Od wczoraj Franca. Swoją pomy łkę zauważy ł dopiero wtedy, gdy w odpowiedzi otrzy mał rządek zdumiony ch znaków zapy tania. Zadzwonił do Claire, żeby wy jaśnić sprawę, ale nadział się od razu na pocztę głosową. – Hej, przepraszam. Pomy łka. Nie chodziło mi o chorobę. Jestem we Francji, w Nicei. Sprawy służbowe – musiałem jechać z dnia na dzień. Kompletnie zapomniałem o tej wizy cie. Przeproś, proszę, ode mnie… – Tu Kell uświadomił sobie, że nie pamięta, jak nazy wa się ich terapeutka. Miał teraz przed oczami ty lko jej włosy, stojące na biurku ciasteczka i ty kający na kominku zegar. Postanowił ominąć problem: – …przeproś ode mnie panią doktor. Powiedz jej po prostu, że by łem bardzo zajęty. Jeśli możesz, oddzwoń. Siedzę teraz i czekam na spotkanie. Wiedział, że Claire zrozumie, co chciał powiedzieć. Po ty lu latach słuchania eufemizmów tajnego świata nie miała trudności z czy taniem między wierszami. „Wy jazd z dnia na dzień”, „sprawy służbowe”, „oczekiwanie na spotkanie”. Thomas Kell by ł okry ty m niesławą szpiegiem. Jakie niby mógł mieć „sprawy służbowe”? Nie miał też po co chodzić na jakiekolwiek „spotkania”. I z jakiego innego powodu niż praca dla MI6 musiałby z dnia na dzień lecieć do Nicei? Jedny m ze składników jego długiej kariery w ty m zawodzie by ła konieczność okłamy wania Claire na temat charakteru pracy, jaką wy kony wał. Ostatnich kilka miesięcy pozwoliło mu odetchnąć od
zmy ślania, ale teraz znów wpadał w wir utajania, który unosił go przez dwadzieścia lat. Wracał mu naturalny, z łatwością naby ty nawy k utrzy my wania na dy stans każdego, kto się do niego zbliży ł. Zastanawiał się w ty m kontekście, dlaczego Claire by ła tak bardzo za wizy tami u terapeutki. Ich małżeństwo nie miało przecież „wad strukturalny ch” – terapeutka powtarzała to co chwila, wy raźnie delektując się sformułowaniem. Nie by ło też między nimi „zaprogramowanej wrogości”. Przy wszy stkich ty ch nieliczny ch okazjach, gdy spoty kali się, by pomówić o przy szłości, pan i pani Kell zawsze lądowali ze sobą w łóżku. Następnego ranka budzili się, zachodząc w głowę, dlaczego właściwie mieszkają osobno. Powód by ł jednak jasny. Całkowicie jednoznaczny. Bez dzieci nie by ło dla nich przy szłości. Elsa zadzwoniła ostatecznie o siedemnastej. Umówili się na spotkanie pod hotelem Negresco. Zupełnie jakby spotkał się z inną osobą. Po pięciu godzinach pracy nad analizą sprzętową Elsa wy dawała się kompletnie odmieniona. Jej blada wcześniej cera by ła teraz zdrowo rumiana. Oczy, w kawiarni całkiem pozbawione ży cia, lśniły teraz letnim blaskiem. Wy glądała tak, jakby wróciła właśnie z długiego spaceru po plaży. O ile wcześniej wy dawała się nerwowa i nieco zamknięta, o ty le teraz robiła wrażenie oży wionej i pełnej ciepła. Ich kontakt stał się tak łatwy i bezpośredni, że Kell zaczął się zastanawiać, czy Marquand nie przy słał jej czasem, by zdoby ła jego zaufanie. – Jak ci minęło popołudnie? – spy tała, gdy szli w stronę oślepiającego słońca. – Bardzo miło – skłamał. Po spędzony m samotnie czasie by ło mu dobrze w jej towarzy stwie. Nie chciał narzekać i wy jść na zrzędę. – By łem na lunchu, potem w galerii. Trochę poczy tałem… – Nie lubię Nicei – oświadczy ła na to Elsa. Jej angielski by ł precy zy jny i melody jny. – Ja też nie. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się, sły sząc tę nagłą zmianę w zeznaniu. – Trudno to wy tłumaczy ć, bo uwielbiam Francję. Wspaniałe miasta – Pary ż, Marsy lia, świetne wino i kuchnia. Dobre kino… – Tratatata – przekomarzała się Elsa. – …ale Nicea jest nie jak miasto, ty lko jak park rozry wki. – Miasto bez duszy – podsunęła. Kell zastanowił się i przy taknął. – Tak jest. Kompletnie bez duszy. By ły godziny szczy tu, a na światłach uwięzła długa kolejka aut. Przekraczali właśnie Promenade des Anglais, a dwóch biegnący ch z naprzeciwka nastolatków zmusiło ich do przy sunięcia się do siebie. Na pas oddzielający jezdnie wy siadła z jednego samochodów dziwka w skórzanej mini i wy sokich szpilkach. – Na karcie SIM nie ma nic niezwy kłego – zaczęła Elsa, idąc slalomem pomiędzy skuterami. – Cheltenham potwierdza moją analizę. – A blackberry ? – By ł uży wany do połączeń przez Sky pe’a. No jasne. Gdy nie ma bezpiecznej linii, Sky pe to dla szpiega najlepsze dostępne rozwiązanie. Niemal niemożliwy do podsłuchania, trudny do namierzenia. Blackberry został w ty m wy padku uży ty jak najzwy czajniejszy w świecie komputer. Amelia potrzebowała jeszcze ty lko pierwszy ch
lepszy ch słuchawek. Te, które znalazł, poży czy ła prawdopodobnie z recepcji. – Wiesz, z kim rozmawiała? – Tak, zawsze wchodziła na to samo konto i łączy ła z ty m samy m numerem. W sumie trzy razy. Numer, pod który dzwoniła, jest przy pisany do francuskiego konta mailowego. – A konto do jakiegoś nazwiska? – Zawsze ta sama osoba, François Malot. – Kim jest ten facet? – rzucił py tanie Kell, zatrzy mując się. Miało ono by ć w założeniu retory czne. Nie dla Elsy jednak. – Mam chy ba odpowiedź – powiedziała z wy razem twarzy uczennicy, której udało się właśnie rozwiązać zawiłe zadanie. Sięgnęła do torby, by po chwili grzebania w niej wy ciągnąć nagrodę główną. – Mówisz po francusku, prawda? – spy tała, podając Kellowi wy druk gazetowego reportażu. – Mówię – odpowiedział. Oparli się o balustradę oddzielającą chodnik od plaży. W popołudniowy m upale raz po raz mijali ich rolkarze. Arty kuł, który mu podsunęła, pochodził z „Le Monde” i opisy wał makabry czne szczegóły napadu w Szarm el-Szejk. Należąca do klasy średniej para na wakacjach marzeń. Razem od trzy dziestu pięciu lat. Zostają brutalnie napadnięci na plaży na Sy naju przez napastników z nożami i metalowy mi pałkami. – Mało przy jemna śmierć – skomentowała oględnie. Sięgnęła po paczkę papierosów i odwróciwszy się plecami do wiatru, zapaliła jednego. – Poczęstujesz? – spy tał Kell. Dotknęła jego dłoni. Ich spojrzenia spotkały się ponad płomy kiem zapalniczki. Pojawiła się nagle między nimi nuta inty mności: by li sobie obcy, ale znaleźli się razem w ty m samy m mieście, pracowali nad ty m samy m zadaniem i dzielili te same tajemnice. Kell rozpoznawał tego rodzaju znaki. Nieraz by ł już w podobnej sy tuacji. – François Malot to ich sy n – powiedziała. – Mieszka w Pary żu. Nie ma rodzeństwa, żony ani dziewczy ny. – Wiesz to od ty ch z Cheltenham? – Nie potrzebuję ich pomocy – uniosła się Elsa, wy puszczając obłok dy mu. – Umiem takie rzeczy ustalić sama. Zdziwiły go te nagłe dąsy, ale prawdopodobnie chciała na nim po prostu zrobić wrażenie. Wolny m strzelcom takim jak ona zależy na pozy ty wny ch opiniach przedstawiony ch centrali. – Więc skąd te informacje? Z Facebooka? Z My space? Elsa odwróciła się i spojrzała w stronę plaży. Mężczy zna w białej koszuli szedł w stronę morza tak żwawy m krokiem, jakby zamierzał zatrzy mać się dopiero na algierskim brzegu. – Ze źródeł we Francji. My space nie jest już specjalnie popularne – powiedziała takim tonem, jakby Kell by ł ostatnią osobą w Europie, która tego nie wie. – We Francji ludzie uży wają Facebooka i Twittera. Według moich ustaleń, François nie ma konta w żadny m serwisie społecznościowy m. Albo bardzo dba o swoją pry watność, albo… – szukała właściwego sformułowania – jest na to zby t figo – skwitowała po włosku, nie znalazłszy angielskiego określenia kogoś aż nadto fajnego i na czasie. Ze wschodu nadjeżdżała karetka. Pomiędzy liśćmi palm widać by ło jej poły skujące żółte światła. Kell od dziecka w sposób niemal zabobonny obawiał się przejeżdżający ch ambulansów.
Ze strachem obserwował, jak samochód mija ich i się oddala. – Coś jeszcze? – spy tał po chwili. – Jakieś ciekawostki na blackberry ? – Jasne – odparła Elsa tonem sugerujący m szeroko zakrojoną potajemną działalność. – Uży tkownik wchodził na strony dwóch linii lotniczy ch, Air France i Tunis Air. Kell pamiętał zawartość teczki Amelii, ale nie potrafił jakoś znaleźć logicznego powiązania pomiędzy rokiem, który spędziła, pracując w Tunisie jako au pair, a jej nagły m zniknięciem przeszło trzy dzieści lat później. Niewy kluczone, że Służba, a nuż we współpracy z Amery kanami, przy mierzała się do położenia łapy na Tunezji. Kraj, już bez prezy denta Ben Alego, ty lko czekał, aż ktoś się nim poczęstuje. – Kupiła bilet? – Trudno powiedzieć. – Elsa, ściągając brwi, zgasiła papierosa. Miała taką minę, jakby to zdeptane marlboro by ło winne trudnościom. – By ła jakaś transakcja kartą kredy tową w Tunis Air, ale nie dało się ustalić jaka. – Kartą na jakie nazwisko? – Nie wiem. Kwoty też nie znam. Kiedy dane szy fruje bank, sprawa robi się dużo trudniejsza. Ale przekazałam wszy stkie szczegóły moim kontaktom i jestem pewna, że uda im się ustalić tożsamość. Kell starał się ułoży ć w głowie pozostałe elementy układanki. Fakt, że Amelia zostawiła wy najęty samochód w Nicei, sugerował, że opuściła Francję. By łoby to logiczne – wskazy wały na to ślady z blackberry. Z duży m prawdopodobieństwem pojechała do Tunezji. Ty lko po co? I do jakiego miasta? Dawno temu MI6 miało niewielką placówkę w Monasty rze. A może Amelia jest w samy m Tunisie? Odpowiedzi udzieliła mu Elsa. – Jest jeszcze jedna rzecz, chy ba istotna – zaczęła. – Tak? – Komórka François Malota. Mój kontakt ją namierzy ł. Wy gląda na to, że Malot wy jechał z Pary ża na wakacje w Tunezji. Triangulacja sy gnału wskazała, że jest w Kartaginie.
15 Kell odniósł blackberry Amelii i kartę SIM z powrotem na parking podziemny. Odłoży ł je na ich miejsce w bagażniku, po czy m wrócił do hotelu Gillespie. Kluczy k od auta zamknął w sejfie, a upewniwszy się, że pokój Amelii wy gląda tak samo jak w chwili, gdy wchodził do niego po raz pierwszy, korzy stając z laptopa Marquanda, zarezerwował bilet na samolot do Tunisu. O siódmej następnego ranka by ł już w drodze na nicejskie lotnisko. Na miejscu w biurze Hertza porzucił swojego citroena. Na jedenastą zapowiedziano początek strajku bagażowy ch, ale samolot Kella startował tuż po dziesiątej. Niecałą godzinę później wy lądował na rozgrzany m do białości lotnisku TunisKartagina. W GCHQ nie mieli wątpliwości: Malot zatrzy mał się w Gammarth, ekskluzy wny m nadmorskim przedmieściu popularny m wśród klientów biur podróży, finansistów i dy plomatów chcący ch uciec od zgiełku centrum Tunisu. Sy gnał z komórki Francuza namierzono na krótkim odcinku wy brzeża, gdzie na przy legający m do dziewięciodołkowego pola golfowego terenie stały dwa pięciogwiazdkowe hotele. Malot mógł się zatrzy mać w jedny m albo drugim. W pierwszy m, Valencia Carthage, nie sły szano o gościu o takim nazwisku. W drugim, Ramada Plaza, do którego Kell zadzwonił z budki na lotnisku w Nicei, z radością połączono go z pokojem pana Malota, ty siąc dwieście czternaście. Kell zapisał numer, ale rozłączy ł się, nim połączenie zdąży ło zostać przekierowane. Po trzech minutach zadzwonił ponownie i rozmawiając już z inny m recepcjonistą, spróbował zarezerwować pokój dla siebie. I tu pojawił się problem – by ł szczy t sezonu. Ramada pękał w szwach. Kell spróbował jeszcze raz z hali przy lotów lotniska w Tunisie. Liczy ł na to, że gdy by ł w powietrzu, ktoś odwołał swoją rezerwację. Niestety, recepcjonistka nie miała wątpliwości – pierwsze pokoje zwolnią się dopiero za cztery dni. Radzi jednak, dodała zaraz, by spróbował w hotelu Valencia Carthage, położony m tuż obok, przy tej samej plaży. Kell podziękował za cy nk, po czy m zadzwonił do Valencii i wy kupił kartą kredy tową Uniacke’a sześciodniowy poby t z pełny m wy ży wieniem. Dojazd z lotniska do hotelu powinien zająć pół godziny, ale taksówka ugrzęzła w sznurze aut brnący ch na północny wschód, w stronę wy brzeża. Starając się uciec z korka, kierowcy zjeżdżali na pobocze i oddzielający jezdnie ekspresówki pas zieleni. By li nawet tacy, którzy ry zy kowali jazdę pod prąd. Afry ka, pomy ślał Kell i rozparł się w fotelu, obserwując rozgry wający się wokół spektakl. Wiózł go starszy mężczy zna prowadzący auto z dzieloną przednią szy bą i lubiący wcześniejsze kawałki George’a Michaela. Jak ty lko umiał, lawirował i kombinował, by możliwie szy bko przebić się przez korek. Z okien taksówki po obu stronach drogi widać by ło pola uprawne, które niedługo ustąpiły miejsca na wpół zapomniany m blokom z pustaków. Wzdłuż jezdni, nie do końca wiadomo po co, chodziło wielu mężczy zn, młody ch i starszy ch. Okolicę wy pełniał nieprzerwany hałas silników i klaksonów. Wy rwali się w końcu z najgęstszego korka i dotarli na obrzeża La Marsy. Taksówka mknęła teraz nadbrzeżną drogą, przy której roiło się od rezy dencji dy plomatów. Przed ulicą dojazdową do Ramada Plaza i Valencia Carthage ustawiono sąsiadujący z rondem posterunek. Trzem żołnierzom w mundurach koloru khaki polecono sprawdzać każdy samochód jadący w stronę hoteli i kompleksu klubów nocny ch przy plaży. Ostatnim, czego Tunezja potrzebowała tuż po Arabskiej Wiośnie, by ł samobójczy zamach bombowy w nadmorskim hotelu. Najmłodszy z żołnierzy zajrzał na ty ł auta i uważnie popatrzy ł Kellowi w oczy. Ten kiwnął głową i lekko się uśmiechnął. Szy bkie skinienie dłoni i mogli jechać dalej.
Hotel Valencia stał na szesnastohektarowej działce przy legającej bezpośrednio do terenów Ramady. Marquand zorganizował samochód: renault megane czekało już na parkingu. Kell wiedział, jakiego koloru i numeru rejestracy jnego ma szukać, więc znalazł auto bły skawicznie. Zgodnie z ustaleniami z Londy nem kluczy ki zostały wsunięte w głąb rury wy dechowej. Ubrany w czarne spodnie i bordową mary narkę boy o krótko przy cięty ch czarny ch włosach powitał Kella przed wejściem do budy nku tak serdecznie, jakby ten by ł dawno niewidziany m bratem. Pomimo sprzeciwu Thomasa jego torba naty chmiast trafiła na wózek, by na nim przekroczy ć drzwi frontowe. Znalazłszy się już wewnątrz, w błogosławiony m chłodzie klimaty zacji, Kell wręczy ł napiwek boy owi i nie zdejmując torby z wózka, poszedł rozejrzeć się przed zameldowaniem. Hotelowy hol by ł bardzo obszerny i wy soki na trzy kondy gnacje. Skojarzy ł się Kellowi z meksy kańską restauracją w podmiejskim centrum handlowy m, ty le że powiększoną do rozmiarów hangaru lotniczego. Na parterze by ły dwie restauracje, utrzy many w klimacie jazzowy m piano bar i kawiarnia udająca mauretańską. Kell zajrzał do niej i zobaczy ł parę tury stów w czapkach z daszkiem popijający ch herbatkę miętową i palący ch w sziszy ty toń owocowy. Ty m dwojgu pewnie się zdawało, że są na prawdziwy m tunezy jskim suku. Po sąsiedzku znajdował się kiosk sprzedający głównie breloczki z wielbłądami i kremy do opalania po zawy żony ch cenach. Kell kupił egzemplarz „Herald Tribune”, po czy m ustawił się w kolejce do recepcji. Na lewo, przez osobny wewnętrzny hol, wchodziło się do rozbudowanego kompleksu spa oferującego między inny mi masaże hammam i kąpiele solne. Kolejni goście w biały ch hotelowy ch szlafrokach mijali stojący ch w kolejce. Jeden z nich miał zabandażowany nos. Podobnie zresztą jak Włoszka stojąca o kilka osób przed Kellem – ta również pod oczami miała sińce i ciemne worki. Zupełnie jakby w furii pobił ją zazdrosny mężczy zna. Doczekawszy na swoją kolej, Kell postanowił spy tać, o co chodzi. – Dlaczego wszy scy tutaj mają jakieś obrażenia na twarzy ? – Słucham pana? – Py tam o bandaże – odpowiedział, wskazując na twarz. – Goście z połamany mi nosami. Wy glądają jak Jack Nicholson w Chinatown. Co im się stało? Recepcjonistka, młoda, dobrze mówiąca po angielsku Tunezy jka w niebieskiej chuście, uśmiechnęła się i wy jaśniła: – Hotel współpracuje z kliniką chirurgii plasty cznej we Włoszech, panie Uniacke. Ich klienci często przy jeżdżają do nas zregenerować się po operacji. Kell skinął głową, próbując przy pomnieć sobie kształt nosa Amelii Levene. Stwierdził zaraz, że jest absolutnie niemożliwe, by nowo namaszczona szefowa MI6 ukry wała się w Afry ce Północnej dlatego, że w ostatniej chwili postanowiła poprawić swój wy gląd. Dostał pokój pod koniec trzy stumetrowego kory tarza w zachodniej części budy nku wy chodzącej na zewnętrzny basen z własny m barem, restauracją i siedemdziesięcioma leżakami plażowy mi. Kell zamówił w room servisie kanapkę z indy kiem i zadzwonił do Marquanda, by powiadomić go o postępach. Przeszukanie bazy dany ch MI6 dało efekt w postaci jednego zdjęcia François Malota. Marquand wy słał je Kellowi w formacie jpg na laptopa i telefon. – Przy stojny sukinsy n – skomentował Kell, otworzy wszy załącznik. Fotografia przedstawiała Malota w towarzy stwie czterech inny ch mężczy zn. Mieli na sobie biznesowe garnitury i według podpisu pod zdjęciem wszy scy by li konsultantami z branży IT. Malot wy glądał na jakieś trzy dzieści lat. Miał zaczesane na bok gęste czarne włosy. Padający z boku popołudniowy cień podkreślał wy raźnie zary sowaną szczękę i lekki uśmiech na wargach zdradzający zadowolenie
z siebie. Dokładnie w ty pie Amelii, pomy ślał Kell. Marquand zupełnie jakby go usły szał: – Podejrzewasz, że to romans? – Nie wiem, co podejrzewam. – Chwy cił luźny kawałek materiału na stojący m przy biurku krześle. – Jej może tu nawet nie by ć. Może się zaraz okazać, że ten cały Malot to fałszy wy trop. – Czy to morderstwo jego rodziców nie pachnie czy mś ponury m? My ślisz, że nie ma tu żadny ch powiązań? – Jestem tu właśnie po to, żeby to sprawdzić. Kanapka dotarła do pokoju, Kell się rozłączy ł. Skąd u ty ch w Londy nie przekonanie, że zniknięcie Amelii musi mieć podtekst seksualny ? Z tego, co wiedział, w swoim długim ży ciu by ła poza mężem poważniej związana ty lko z dwoma mężczy znami: amery kańskim biznesmenem osiadły m od niedawna w Oregonie i Paulem Wallingerem, bliskim przy jacielem Kella, a obecnie szefem placówki w Ankarze. By ło to jednak dość, by w silnie zmaskulinizowany m zakładzie pracy o nazwie MI6 dorobiła się reputacji bezwsty dnej uwodzicielki. Pomijając wszy stko, jak ona znalazła czas na to, by wdać się w romans z młodszy m od niej przy najmniej o dwadzieścia lat Francuzem? Istniały też oczy wiście i inne możliwości. Malot mógł by ć znajomy m z francuskich służb, DGSE lub DCRI – współpracownikiem w ramach łączonej operacji. To tłumaczy łoby, dlaczego w bazie Służby jest na jego temat tak mało informacji. Ale dlaczego miałaby w takim układzie wspierać go po śmierci rodziców? Musiał istnieć między nimi jakiś rodzaj więzi emocjonalnej. Tu nie mogło chodzić wy łącznie o sprawy zawodowe. Kell rozpakował się, zjadł kanapkę i postanowił się przejść. Chciał poznać teren i rozejrzeć się w Ramada Plaza za Malotem. Kupiwszy w kiosku na parterze słomkowy kapelusz, ruszy ł przed siebie ścieżką prowadzącą znad basenu na plażę. Na rozgrzany m piasku stały długie rzędy leżaków i leżanek, a obsługa podawała gościom drinki. Chętni mogli wy kupić przejażdżkę na ośle lub na wy chudzony m wielbłądzie. Zaraz obok odby wała się sesja zdjęciowa. Modelka w bikini stała w pły tkiej wodzie niedaleko od brzegu. Miała czarne włosy i usta pociągnięte jasnoczerwoną szminką. Kitesurferzy raz po raz przemy kali obok niej po załamujący ch się falach, bezskutecznie próbując zrobić na niej wrażenie. Kell zdjął buty i wszedł na nagrzany piasek. Na plecach czuł powiew ciepłego zachodniego wiatru. Po przejściu jakichś dwustu metrów zastał podobną ludzką zbieraninę – ty m razem przy alejce prowadzącej do Ramada Plaza. Kolejni smażący się na słońcu goście i znów obsługa szy kująca drinki i przekąski w mały m drewniany m pawilonie. Kolejne osły, wielbłądy i ich właściciele starający się naciągnąć tury stów na przejażdżkę. Pomy ślał o Philippe i Jeannine Malotach napadnięty ch na podobny m kawałku plaży, zamordowany ch o rzut beretem od uświęconej przestrzeni pięciogwiazdkowego hotelu. Pobity ch i ograbiony ch dla kilku srebrników. Widoczny z plaży hotel przy pominał wy łaniającą się sponad szczy tów palm białą skałę. Kell ruszy ł w stronę budy nku ścieżką otoczoną wy dmowy mi trawami i kępami bambusa. Idąca z naprzeciwka starsza kobieta z przepasany mi chustką włosami pozdrowiła go wesoło po angielsku. Poczuł się przez moment, jakby by ł na plaży w Essex, a nie w Tunezji. Z lewej strony dobiegały bardzo nieregularne głuche odgłosy uderzeń w piłkę tenisową – niezawodna oznaka obecności na korcie słaby ch graczy, najprawdopodobniej w mocno zaawansowany m wieku i zmordowany ch upałem. Alejka pod koniec rozszerzała się i otwierała na zatłoczony basen o kształcie ósemki, wy raźnie większy od tego, na który wy chodziło jego okno w Valencii. Więcej by ło tu też leżaków i stolików. Całość otaczała z trzech stron potężna bry ła hotelu. Kell miał świadomość, że jako samotny mężczy zna ubrany ani na basen, ani na plażę musi rzucać się w oczy. Zwłaszcza tu, na
otwartej przestrzeni. Zatrzy mał się w chatce na obrzeżu kąpieliska i usiadł przy ladzie. Upał by ł niemiłosierny. Za barem zobaczy ł włoski ekspres do kawy i rząd butelek z napojami. Obok zlewu piętrzy ł się stos ceramiczny ch popielniczek. Lustrował wzrokiem otoczenie, starając się wy patrzy ć pośród leżący ch Amelię albo Malota. Kłopot w ty m, że wielu twarzy nie dało się dostrzec: co najmniej połowa gości opalała się na brzuchu albo spała na boku. Spora część pozostały ch ukry wała się za czasopismami i książkami. Kell wstał i postanowił iść dalej. Boczny m wejściem dostał się do głównego budy nku. Wy strój holu by ł tu znacznie spokojniejszy niż w Valencii. Ramada Plaza przy pominał biznesowy hotel w centrum dużego miasta. Przy recepcji jakaś para kłóciła się po rosy jsku. Wy strojona w białe skóry blondy nka by ła znacznie młodsza od swojego partnera. Miała skwaszoną minę kobiety, którą nuży już rola kochanki. Wy glądało na to, że resztę klienteli stanowiły głównie emery towane małżeństwa z Wielkiej Bry tanii. Pięcioro seniorów przy siadło właśnie na stojącej pośrodku holu potężnej kanapie w kształcie litery „L”. Wszędzie wokół nich stały walizki na kółkach i plastikowe torby wy pchane alkoholem i tunezy jskimi bibelotami. Kell minął ich i ruszy ł w stronę automaty czny ch drzwi głównego wejścia. Gdy wy szedł, znalazł się na parkingu z widokiem na południową fasadę Valencii. Zszedł na drogę oddzielającą od siebie hotele i minął samotnego stróża szlabanu siedzącego w niewielkiej białej budce. I wtedy znalazł to, za czy m się rozglądał – rządek siedmiu żółty ch taksówek czekający ch, aż z któregoś hotelu wy łonią się klienci. Kell wszedł pomiędzy kierowców i zwrócił się po francusku do stojącego najbliżej. Spy tał ty lko o to, ile potrwałby dojazd do centrum Tunisu. – Potrzebna taksówka, proszę pana? Kierowca, który zadał py tanie, by ł przed trzy dziestką, miał na sobie koszulkę FC Barcelony, białe adidasy i sprane jeansy. By ł pewnie weteranem jaśminowej rewolucji, ale miał jeszcze za mało lat i opanowania, by Kell zdecy dował się powierzy ć mu zadanie. – Nie w tej chwili. Chciałem ty lko wiedzieć, ile czasu tam się jedzie. Pojawienie się Kella zwróciło uwagę starszego mężczy zny, przy sadzistego i ły sego, ubranego w koszulę z kołnierzy kiem i wy prasowane spodnie. Przy wołał go skinieniem głowy. Ruchliwe oczy o inteligentny m spojrzeniu, leniwy uśmiech i kiepsko ukry wany piwny brzuch świadczy ły o osobowości, której Kell poszukiwał. Potrzebny by ł mu ktoś, kto zdąży ł poznać ży cie i nie poleci od razu opowiedzieć znajomy m o stercie pieniędzy, którą ma zarobić. – Bonjour. – Bonjour – odpowiedział mężczy zna. W słońcu późnego popołudnia, obok rozkwitającej bugenwilli, we trzech rozmawiali przez chwilę o atrakcjach tury sty czny ch Tunisu. Zaraz jednak uwaga młodszego kierowcy skupiła się na dzwoniący m telefonie. Kell został sam ze starszy m mężczy zną. – Na stałe pracuje pan przy hotelach? – spy tał Kell. Zaczęli rozmawiać po arabsku. – Tak, proszę pana. – W jakich godzinach? Kierowca wzruszy ł ramionami, jakby pojęcie pracy od dziewiątej do siedemnastej by ło mu kompletnie obce. – Może mnie pan zawieźć do La Marsy ? Oczy wiście by ło to pewne ry zy ko. Potrzebował jednak kierowcy na telefon. Kogoś, kto będzie mógł mieć oko na Malota. Normalnie Służba zapewniała w takich sy tuacjach agenta
wspierającego, ale ponieważ poszukiwania Amelii by ły działaniem nieoficjalny m, Kell musiał improwizować. Py tanie brzmiało, czy człowiekowi temu można ufać jako drugiej parze oczu. Thomas zajął miejsce na fotelu pasażera dobrze utrzy manego peugeota dwieście sześć i polecił taksówkarzowi, by jechał w kierunku plaży. Przedstawił mu się jako „Stephen”. Podali sobie ręce ponad drążkiem zmiany biegów. – Sami. Jakieś półtora kilometra od hotelu, już za posterunkiem kontrolny m, Kell kazał kierowcy zjechać na pobocze. Sami trzy mał włączony silnik, żeby klimaty zacja działała. Thomas obrócił się w fotelu i spojrzał wprost na niego. – Mam dla ciebie propozy cję. – Okej. Podobała mu się reakcja Samiego. Lekkie skinienie głową i zerknięcie na licznik. – Co robisz przez najbliższy ch kilka dni? – Pracuję. – Chciałby ś pracować dla mnie? – Okej. Odpowiedź by ła ponownie swobodna i nonszalancka. Kell usły szał hałasujący w pewnej odległości silnik traktora. – Jestem tu służbowo. Będzie mi w hotelu potrzebny kierowca na telefon: od wczesnego rana do późnego wieczora. My ślisz, że dasz radę? – Okej – oparł Sami, namy śliwszy się przez ułamek sekundy. – Dostaniesz pięćset dinarów za dzień. Pierwsza płatność z góry. Mowa by ła o kwocie odpowiadającej jakimś dwustu funtom. Dużo jak na warunki tunezy jskie, gdzie kierowca nie mógł liczy ć na zarobek większy niż ty siąc dinarów miesięcznie. Kell wręczy ł pieniądze Samiemu, który nadal zachowy wał nieprzenikniony spokój. – Kolejne wy płaty będziesz dostawać co drugi dzień. Masz nikomu nie mówić o naszy m układzie. Możliwe, że poproszę cię o śledzenie pewny ch ludzi, jeżeli opuszczą hotel. To dla ciebie problem? – Nie, to nie problem. – Dobrze. Jeżeli będę zadowolony z twojej pracy, wy płacę ci dodatkowo ty siąc dinarów. – Rozumiem. – Sami z powagą skinął głową. Dotarło do niego, jak ważne jest, by sprawę zachować dla siebie. Mężczy źni raz jeszcze podali sobie ręce, po czy m Sami wreszcie zdoby ł się na uśmiech. Do deski rozdzielczej przy mocowane by ło zdjęcie. Przedstawiało dwie młode dziewczy ny ubrane odświętnie na różowo. Kell wskazał na nie ruchem oczu. – To twoje? – Moje wnuczki – odparł Sami, a wzmianka o rodzinie przy pieczętowała jak gdy by zawarty właśnie układ. – Mam sy na. Mieszka w Marsy lii. W listopadzie jadę go odwiedzić. Kell sięgnął po telefon i otworzy ł galerię zdjęć. Znalazł fotografię Malota i pokazał ją Samiemu. – To jest człowiek, który mnie interesuje. Rozpoznajesz go? Taksówkarz musiał włoży ć okulary do czy tania, by móc dobrze przy jrzeć się zdjęciu. Po
chwili pokręcił głową. – Mieszka w Ramadzie – wy jaśnił Kell. – Może by ć razem z tą kobietą. Ona jest Bry ty jką, on Francuzem. – Pokazał Samiemu fotografię Amelii. Plik jpg powstał na bazie zdjęcia paszportowego, a jego jakość by ła dość słaba. – Jeżeli któreś z nich wy jdzie z hotelu i zaży czy sobie taksówki, postaraj się zdoby ć ten kurs. Jeśli będzie trzeba, dogadaj się z inny mi kierowcami, tak żeby mieć tamty ch na oku. Daj mi znać, dokąd jadą i z kim ich widziałeś. Jeśli będziesz musiał ich śledzić, rób to wy jątkowo dy skretnie i zanim ruszy sz, zadzwoń do mnie pod ten numer. Możliwe, że zdążę zejść na dół i pojadę za wami drugim autem. – Wy najął pan samochód? Kell pokręcił głową. Nie chciał wprowadzać zbędnego zamieszania. – Miałem na my śli drugą taksówkę. Wy mienili się numerami telefonów, po czy m Kell podał Tunezy jczy kowi podstawowe godziny pracy : od siódmej do północy. Następnie wy siadł z samochodu na słoneczny skwar. Zobaczy ł ścieżkę prowadzącą na plażę i zdecy dował się pójść piechotą. – Ty wracaj do hotelu – powiedział. – Ustaw się w kolejce po kurs, a jeśli zobaczy sz tamty ch, zadzwoń do mnie. – W porządku – opowiedział Sami z właściwą mu już nonszalancją. Zachowy wał się niemal tak, jakby co chwila przy jmował tego rodzaju potajemne zlecenia. Pół godziny później Kell znalazł się z powrotem w swoim pokoju. Na stoliku przy łóżku wciąż stał talerzy k z resztkami kanapki: okruchy wy mieszane ze skrawkami sałaty i stężały m majonezem. Otworzy ł drzwi i wy stawił tacę na kory tarz. Następnie wziął zimny pry sznic i wy szedł na balkon. Na basenie wciąż panował spory ruch. W wodzie by ło co najmniej dwadzieścia osób, a w brodziku kłębiły się rodziny z piszczący mi i opry skujący mi się wodą dziećmi. Dokładnie poniżej okien pokoju Kella na plastikowy m krześle siedziała kobieta czy tająca czasopismo. Ubrana by ła w długą czarną sukienkę, a na głowię zawiązała apaszkę. Kell przy jrzał się osobom siedzący m po sąsiedzku. Przy gasające słońce rzucało w poprzek basenu cień. I wtedy ją zobaczy ł. Leżała na plecach na jedny m z plastikowy ch leżaków. Miała na sobie jednoczęściowy kostium kąpielowy i kapelusz o szerokim rondzie. Piękna kobieta tuż po pięćdziesiątce, czy tająca książkę i popijająca mały mi ły kami kawę. Amelia Levene.
16 W spokojne piątkowe popołudnie dwa ty godnie wcześniej Amelii Levene udało się wy mknąć z Vauxhall Cross tuż po siedemnastej. Przebiła się przez weekendowe korki i dotarła do swojego domu w Chalke Valley. Miała świadomość, że wobec faktu, iż namaszczono ją właśnie na szefową Tajnej Służby Wy wiadowczej, minie prawdopodobnie wiele miesięcy, nim znów będzie mogła nacieszy ć się weekendem spędzony m w Wiltshire. Wiedziała, że obowiązki związane z objęciem nowego stanowiska zmuszą ją niedługo do zamieszkania niemal na stałe w Londy nie. Oznaczało to konieczność zadomowienia się u Gilesa w Chelsea, ciągłe remonty ulic dookoła i obecność oficera ochrony pod drzwiami. Taka już jest cena sukcesu. Dom Amelii, który odziedziczy ła w połowie lat dziewięćdziesiąty ch po zmarły m bracie, stał przy wąskiej drodze na zachodnim skraju wsi oddalonej o jakieś dwanaście kilometrów od Salisbury. Nim dojechała na miejsce i zaparkowała, zdąży ło się ściemnić. Zatrzy mawszy samochód, przez chwilę jeszcze nie wy jmowała kluczy ka ze stacy jki – chciała posłuchać do końca sonaty fortepianowej pły nącej z radia. Gdy utwór się skończy ł, wy łączy ła telefon. We wsi i tak nie by ło zasięgu. Zgarnęła z fotela pasażera skórzaną torbę podróżną, wy siadła i zamknęła auto. Jaki spokój. Amelia stała w ciemnościach przed bramą wjazdową i wsłuchiwała się w odgłosy nocy. Z drugiej strony doliny dobiegało beczenie niedawno urodzony ch jagniąt. Sły szała też szelest strumienia, który wzbierał na wiosnę – czasem na ty le, że mogła w nim pły wać. Lodowaty prąd unosił ją wtedy pomiędzy polami. Zauważy ła światła w jedny m z trzech domów, które usadowiły się na granicy wsi. Pierwszy, stojący sto metrów od domu Amelii, należał do dwukrotnie rozwiedzionej agentki literackiej, która – tak jak i sama Amelia – pracowała w Londy nie, ale gdy ty lko mogła, starała się przy jeżdżać do Wiltshire. Obie kobiety składały sobie okazjonalne wizy ty, żeby wy pić razem kieliszek wina czy szklaneczkę whisky. Amelia jednak zachowała wobec sąsiadki dy skrecję co do charakteru swojej pracy, oględnie nazy wając samą siebie „pracowniczką służby cy wilnej”. Drugi z sąsiednich domów, ukry ty za stromy m wzgórzem, należał do Charlesa i Susan Hamiltonów, starszej pary, której krewni zamieszkiwali w dolinie od czterech pokoleń. Amelia mieszkała w Chalke Bissett od siedemnastu lat i przez cały ten czas zamieniła z każdy m z ty ch dwojga ledwie parę słów. Na zewnątrz panował chłód, co by ło szczególnie odczuwalne, jeśli chwilę wcześniej wy siadło się z ciepłego samochodu. Amelia sięgnęła do kieszeni płaszcza po klucze od domu, a zaraz po przekroczeniu progu wy łączy ła alarm. Jej weekendy w Wiltshire upły wały przeważnie według szty wnego schematu: wiadomości w Channel Four, duży gin z tonikiem i plasterkiem ogórka, poszukiwanie składników na prostą kolację, a potem kąpiel. Do wanny wlewała zawsze olejek z jednej z trzech tuzinów buteleczek upchnięty ch na łazienkowy ch półkach. Wszy stkie by ły urodzinowy mi lub świąteczny mi prezentami od kolegów ze Służby, którzy w sposób automaty czny obdarowy wali mężczy zn książkami i flaszkami, a kobiety dziwnie drogimi produktami drogery jny mi. W zamrażarce by ło dużo kostek lodu, a w misce na stole leżały cy try ny. Amelia nalała sobie ginu, wkroiła do szklanki plasterek ogórka i wzniosła w samotności toast za nieobecność męża w domu. Giles na cały długi weekend wy jechał do Szkocji, gdzie z powagą zgłębiał historię jednej z uschnięty ch gałęzi swego niewiary godnie nudnego drzewa genealogicznego. Samotność by ła stanem niemal zupełnie dla niej niedostępny m, więc starała się sy cić każdą jej chwilą.
Londy n oznaczał nieprzerwaną karuzelę spotkań, lunchów, koktajli i „uzy skiwania dojść” – Amelii nie zdarzało się zostać samej na dłużej niż dziesięć minut. Taki sty l ży cia przez większość czasu jej odpowiadał. Lubiła bliskość władzy i dreszczy k wpły wów. Frustrował ją jednak przy ty m w ostatnich miesiącach rozrost biurokracji w jej ży ciu zawodowy m. Została w MI6, żeby by ć szpiegiem, a nie po to, żeby przy kanapeczkach z cateringu dy skutować o cięciu kosztów. Rozpaliła ogień w kominku, poszła na górę odkręcić kurki w wannie, po czy m wy jęła z zamrażarki słoik domowego pesto i wstawiła do mikrofalówki na try b rozmrażania. Obok kuchenki leżał stos kopert. Przejrzała korespondencję, jedny m uchem słuchając wiadomości w telewizji. Oprócz pocztówek i rachunków natrafiła na dwa egzemplarze pisma „Chalke Bissett” i trzy wy drukowane na szty wny m papierze zaproszenia na „domowe” przy jęcia koktajlowe w okolicy. Nie namy ślając się, napaliła nimi w kominku. Jeszcze przed dwudziestą przebrała się w szlafrok, sprawdziła maile, dolała sobie ginu i znalazła w spiżarni paczkę spaghetti. I wtedy właśnie zadzwonił telefon.
17 Na kopercie by ł pary ski stempel pocztowy. List wy słano do „Sz.P. Joan Guttmann” na adres The Century Club, ulica Czterdziesta Trzecia Zachodnia 7, Nowy Jork, stan Nowy Jork. Klub przesłał list dalej, do apartamentowca na Upper West Side, w który m mieszkała Guttmann. Tam na czternaste piętro dostarczy ł go Vito, konsjerż, któremu Joan ufała we wszy stkim, począwszy od prognozy pogody, skończy wszy na zakupach spoży wczy ch. List napisano po angielsku. Agencja Père Blancs Rue la Quantine 147 75015 Paryż Francja Szanowna Pani Guttmann Z głębokim żalem wywiązuję się z powierzonego mi obowiązku zawiadomienia Pani o odejściu Pana Philippe’a Malota i Pani Jeannine Malot, którzy ponieśli śmierć podczas wakacji w Egipcie. Członek najbliższej rodziny zmarłych skontaktował się ostatnio z naszą agencją, realizując w ten sposób jedną z klauzul zawartych w testamencie swego ojca. Tym samym, na mocy warunków naszego wcześniejszego porozumienia, agencja podjęła decyzję o skontaktowaniu się z Panią. Jeżeli zamierza podjąć Pani w związku z niniejszym pismem dalsze działania, proponuję, aby skontaktowała się Pani ze mną pisemnie pod naszym paryskim adresem lub zadzwoniła do mnie w wygodnym dla Pani momencie. Pozwolę sobie przypomnieć, że w myśl przepisów prawa francuskiego nie ma Pani takiego obowiązku. Z wyrazami szacunku, Pierre Barenton (sekretarz) Joan Guttmann wy kręciła numer.
18 Odezwała się przedpotopowa automaty czna sekretarka. Amelia usły szała z kasety swój głos, trzeszczący i zanikający po ty siącach odtworzeń. Dzwoniąca nie rozłączy ła się, ty lko pozostała na linii. Jeszcze chwila i Amelia ze zdumieniem rozpoznała głos Joan Guttmann. Amery kanka musiała by ć już po osiemdziesiątce. Wiadomość nagrała chrapliwy m głosem wieloletniej palaczki. Amelio, skarbie, tu twoja stara przyjaciółka z Nowego Jorku. Mam dla ciebie wiadomość. Mogłabyś się do mnie odezwać? Bardzo bym chciała usłyszeć twój głos. W pierwszej chwili przy szło jej do głowy, by podnieść słuchawkę, ale wiedziała, że kontakt telefoniczny z Joan przebiega zgodnie z tak zwany mi zasadami moskiewskimi: żadny ch nazwisk na ogólnodostępnej linii i ani słowa o przeszłości. To dlatego właśnie Guttmann nie przedstawiła się imieniem ani nazwiskiem – dmuchanie na zimne na ewentualność podsłuchu. Na wy padek gdy by istniał ktoś, kto wie o Tunisie. Amelia zrzuciła z siebie szlafrok, a po dwóch minutach miała już na sobie jeansy i sweter. Narzuciła na siebie wy ciągnięty ze składziku płaszcz przeciwdeszczowy, włoży ła kalosze i zamknąwszy dom, ruszy ła w stronę samochodu. Zawróciła i pojechała do wsi, by chwilę później zaparkować sto metrów od pubu przy drodze na Salisbury. Przy skrzy żowaniu stała budka telefoniczna przy jmująca monety i jakimś cudem niezdewastowana. Amelia włączy ła komórkę i wy szukała w kontaktach numer Joan Guttmann. Po chwili usły szała przeciągnięty amery kański sy gnał i odgłos słuchawki zdejmowanej z widełek. – Joan? Dwie kobiety nie rozmawiały ze sobą blisko dziesięć lat, a ich ostatnie spotkanie by ło krótkie i przy gnębiające. Doszło do niego podczas pogrzebu męża Joan, Davida Guttmanna, który zmarł na atak serca w swoim biurze na Manhattanie. Amelia poleciała wtedy za ocean, zwięźle złoży ła kondolencje podczas nabożeństwa przy Madison Avenue, a zaledwie trzy godziny później wsiadła znów do samolotu, by wieczorny m lotem wrócić do Wielkiej Bry tanii. Od tamtego czasu, nie licząc kilku e-maili i napisany ch na kolanie kartek świąteczny ch, nie miały ze sobą kontaktu. – To ty, Amelio? Jak się masz? To bardzo mądrze z twojej strony, że tak szy bko oddzwaniasz. – Głos miałaś taki, jakby chodziło o coś ważnego. Oczy wiście wcale tak nie by ło. Wiadomość na sekretarce brzmiała do bólu pospolicie i by ł to zabieg w pełni celowy. Jednakże „wiadomość” od Joan Guttmann oznaczać mogła ty lko jedno: coś stało się z François. – To jest naprawdę ważne, kochana. Bardzo. Możesz rozmawiać? – Mogę, o ile ty lko ty możesz. Joan odchrząknęła, by zy skać na czasie. Trudno by ło wy wnioskować, czy niepokoi się ty m, co ma zaraz powiedzieć, czy po prostu my śli nad doborem słów. – Zaglądałaś w ogóle w ty m ty godniu do francuskiej prasy ? Amelia nie wiedziała, jak najlepiej odpowiedzieć na tak postawione py tanie. By ła na bieżąco, jeśli chodzi o wy darzenia we Francji, ale w ciągu ostatnich kilku dni nie doniesiono jej o niczy m
szczególnie ważny m. Zaczęła odpowiadać, ale Joan jej przerwała. – Wy darzy ło się coś naprawdę strasznego. Chodzi o Philippe’a i Jeannine. By li na wakacjach w Egipcie. Zostali napadnięci na plaży. Okradziono ich i zamordowano. – To by ł potężny cios. Amelia oparła się o lodowatą szy bę budki telefonicznej. – Chodzi o to, że odezwał się twój sy n. Musiał w jakiś sposób namierzy ć mnie przez sy stem Pères Blancs. Poprosiłam znajomego z Langley, żeby się temu przy jrzał, i wy gląda na to, że wszy stko się zgadza: to François. Chy ba szuka kontaktu. Stracił rodziców i na pewno cierpi. Musiałam ci o ty m powiedzieć, kochana. Jest mi strasznie przy kro, ale muszę wiedzieć, co chcesz, żeby m w tej sprawie zrobiła.
19 Wy glądając przez balkon, Kell zauważy ł, że Amelia Levene nie jest sama. O jakieś dziesięć metrów przed nią z basenu wy łonił się wy sportowany mężczy zna około trzy dziestki. Miał na sobie błękitne szorty i okulary do pły wania o żółtawy ch szkłach. By ł szczupły i zadbany. Szedł przez pły tką wodę butny m krokiem kogoś, kto przy wy kł do tego, że kobiety się za nim oglądają. Gdy zsunął okulary na szy ję, Kell naty chmiast go rozpoznał – by ł pewien, że ma przed sobą François Malota. Ta sama wy raźnie zary sowana szczęka, swobodny wy gląd, uroda i lekki zarost na podbródku. Wy czuwając, że się zbliża, Amelia uniosła wzrok znad książki i sięgnęła do sąsiedniego leżaka po ręcznik. Następnie wstała i wy ciągając rękę, podała go Malotowi. Nie chciała sama się zamoczy ć. Mężczy zna podziękował jej i otarł wodę z twarzy, by następnie wy trzeć plecy i klatkę piersiową, a w końcu przewiązać się ręcznikiem w pasie. Mając na sobie ten niby -sarong, usiadł na brzegu leżaka i spojrzał w stronę basenu. Amelia wpatry wała się w niego przez chwilę, jak gdy by zastanawiała się, co powiedzieć. Zaraz jednak wróciła do czy tania powieści. Kell wrócił szy bko do pokoju i zgarnął z łóżka aparat. Wy celował zaraz obiekty w teleskopowy w parę przy basenie i zrobił kilka zdjęć. Obserwował Amelię i Malota już od jakiegoś czasu i coraz bliższy by ł odrzucenia wersji, wedle której mieli razem pracować. Amelia nigdy chy ba nie osłabiłaby czujności na ty le, żeby tak po prostu pójść na basen z męskim współpracownikiem. Zachowy wali się swobodnie, mowa ciała ich obojga zdradzała znajomość, ale nie świadczy ła o zby tniej inty mności. Ty ch dwojga nie otaczała ognista aura romansu. Amelia odnosiła się do Malota z troską, ale też z zaskakujący m szacunkiem. Kell by ł zaskoczony, widząc, jak nalewa mu szklankę wody, a później częstuje go papierosem. Malot zaczął rozmawiać przez komórkę. Przy gasające pomału słońce nadawało jego umięśniony m plecom wy gląd płaskorzeźby. Stał z przechy loną na bok głową, z wy studiowaną nonszalancją palił papierosa, a na jego ustach malował się ironiczny uśmiech. Co jakiś czas pozwalał opaść ręce, w której trzy mał papierosa, by następnie przesunąć kciukiem po owłosiony m brzuchu i sprawić, że kłąb dy mu odbije się od jego ciała. Amelia doczy tała ty mczasem rozdział do końca. Zamknęła książkę i położy ła ją na niskim plastikowy m stoliku obok leżaka, przy paczce papierosów i litrowej butelce wody. Kell zdołał przez teleobiekty w dostrzec napis na okładce: czy tała Solar Iana McEwana. Po chwili zapłaciła rachunek, narzuciła na siebie hotelowy szlafrok i przewiązała go w talii paskiem. Kellowi trudno by ło oderwać od niej wzrok. Jej uroda fascy nowała go od dawna. Amelia wsunęła na nogi parę biały ch hotelowy ch kapci i zbliży ła się do Malota, dając mu znać, że chce wracać do środka. Francuz przerwał na moment rozmowę, ucałował ją czule w policzek i dotknął zegarka, jakby chciał przy pomnieć, że są umówieni na kolację. Amelia odwróciła się i odeszła w stronę hotelu, by chwilę później wejść do budy nku boczny m wejściem oddalony m od balkonu Kella nie więcej niż trzy dzieści metrów. By ło jasne, że wzięli pokoje w różny ch hotelach – kolejna zasłona dy mna w wy konaniu weteranki szpiegostwa. Niecałą minutę później Malot zakończy ł rozmowę, wrócił do leżaka i zgasił papierosa w popielniczce. Zrzucił z bioder ręcznik, upuścił go na ziemię i włoży ł wy ciągnięty z torby nieskazitelnie biały T-shirt. Kell miał przez moment wrażenie, że Malot flirtuje z atrakcy jną kobietą stojącą po przeciwnej stronie basenu. Ta jednak zaraz odwróciła wzrok, bo jej uwagę odciągnęła od Francuza mała córeczka. Malot pozbierał swoje rzeczy : torbę, książkę, okulary przeciwsłoneczne, paczkę papierosów i butelkę olejku do opalania. Gdy w wieczorny m świetle włoży ł okulary, wy glądał jak idol
z pierwszy ch stron bulwarówki, który spodziewa się za moment nadziać na stado paparazzich. Wsunął na nogi parę butów żeglarskich i oddalił się tą samą ścieżką, którą Kell zszedł wcześniej na plażę. Thomas opuścił obiekty w. Wrócił do pokoju, rzucił aparat na łóżko, sięgnął szy bko po klucz magnety czny i wy szedł na kory tarz. Po piętnastu sekundach by ł już na dole. Zbliży ł się do basenu, podszedł do leżaka Amelii i udając, że się przeciąga, dy skretnie zgarnął rachunek ze stolika. Następnie wy prostował się, wsunął papier do ty lnej kieszeni spodni i spokojnie ruszy ł dalej w stronę holu.
20 Rachunek wy stawiono na panią A.M. Farell z pokoju dwanaście zero osiem. Kell wrócił do siebie i naty chmiast zadzwonił do Marquanda. – Znalazłem twoją zgubę. – Tom, wiedziałem, że ci się uda! Powiedz, jak to wy gląda. – Mieszka w ty m samy m hotelu co ja, Valencia Carthage. Malot ma pokój po drugiej stronie ulicy. – Czy li pieprzą się, ale mieszkają osobno, żeby nikt ich razem nie namierzy ł? Kell wy mijająco odniósł się do tej teorii. Nauczy ł się zajmować wy łącznie faktami. – Uży wa przy kry wki, której wcześniej nie widzieliśmy. Nazwisko Farell, inicjały A.M. Możesz sprawdzić karty kredy towe? Powinien by ć na nich spory ruch. Transakcje w Pary żu, Nicei i Tunisie. – Jasne, Tom. Rozmawiałeś z nią? – A dlaczego niby miałby m to robić? – Najważniejsze, że nic jej nie jest. – Na linii zaległa na moment cisza, jakby Marquand zastanawiał się, co wy pada mu teraz powiedzieć. – Zasrane żabojady – rzucił w końcu. – Zawsze kradną nam najlepsze kobiety. – Truscott i Hay nes na sto procent dowiedzą się zaraz, że zniknięcie Amelii to po prostu przedłużony seksweekend. – Czy ten Malot nie może spuszczać z krzy ża u siebie? Ty le niby jest piękny ch dziewczy n w Pary żu. – Ty mi to powiedz – odparł krótko Kell. – Jak to między nimi wy gląda? – spy tał Marquand. – Malot też jest żonaty ? Wciąż nie możemy nic znaleźć na jego temat. – Trudno powiedzieć. Widziałem ich z daleka, kiedy opalali się razem przy basenie. – Opalali się razem przy basenie! – Marquand płonął z podniecenia. – Już to sobie wy obrażam! – On jest ty pem pozera – stwierdził Kell, starając się uspokoić ton rozmowy. – Paraduje po hotelu jak Montgomery Clift. Nie wy gląda na sy na w żałobie. – Może to poza dla Amelii. Jak oni teraz mówią na starsze kobiety ? „Kuguary ”? – Marquand zaśmiał się z własnego żartu. Zażegnanie kry zy su przy niosło mu wy raźną ulgę – Tak, Jimmy, „kuguary ” – odpowiedział Kell. – Słuchaj, mam parę rzeczy do zrobienia. Przy jrzę się dokładniej temu Malotowi. Jest zawsze taka możliwość, że to człowiek DGSE, a Amelia prowadzi razem z nim operację w Tunisie. – I rucha się z nim na boku. Kell z niedowierzaniem pokręcił głową. – Napij się, Jimmy – powiedział ty lko. – Zasłuży łeś. Rozłączy ł się, odłoży ł telefon na biurko i sięgnął po aparat. Zawiesiwszy go sobie na ramieniu, wy szedł na kory tarz. Na oddzielającej hotele ulicy zastał Samiego za kierownicą taksówki. Tunezy jczy k leniwie przerzucał strony gazety. Kell zastukał w szy bę.
– Chcę ci coś pokazać. – Usiadł na fotelu pasażera, podał Samiemu aparat i pokazał mu, jak przegląda się zrobione zdjęcia. Taksówka przesiąknięta by ła zapachem potu. – To są osoby, które mnie interesują – powiedział Kell, gdy Sami oglądał zdjęcia Amelii i Malota. – Kobieta mieszka w Valencii, on jest gościem Ramady. Rozpoznajesz ich? Sami pokręcił głową. Dwaj inni kierowcy stojący pod bugenwillą gapili się na nich z niecierpliwością i niemal urazą. Przy pominali dziewczy ny na imprezie, który ch nikt nie zaprasza do tańca. – Możliwe, że pójdą dziś razem na kolację – ciągnął Kell. – Dwadzieścia minut temu wy szli z basenu. Jeśli ich zobaczy sz, koniecznie do mnie zadzwoń. Gdy by mój numer nie odpowiadał, połącz się przez recepcję. Mieszkam w pokoju trzy naście trzy naście. Jeśli wsiądą do innej taksówki, jedź za nimi. Jeżeli to ty będziesz ich wiózł, nie ry zy kuj i nie dzwoń do mnie w ich obecności. Ta kobieta pły nnie mówi po angielsku, francusku i arabsku. Po prostu wy ślij SMS i napisz, dokąd kazali ci jechać. – Oczy wiście. Kell wskazał oczami wścibskich kierowców. – Gdy by ci dwaj zaczęli cię o mnie wy py ty wać, powiedz im, że jestem zazdrosny o żonę.
21 Joan Guttmann dała Amelii numer telefonu pary skiej agencji adopcy jnej. Ta, biorąc poprawkę na godzinną różnicę czasu, zadzwoniła tam w sobotni poranek o ósmej trzy dzieści. Ty lko po to, by odkry ć, że w weekendy biuro agencji jest nieczy nne. Na stronie internetowej podano jednak jeszcze jeden numer i w końcu Amelii udało się porozmawiać z niepotrzebnie melodramaty zującą kobietą „w pełni świadomą tragicznej i bezsensownej śmierci państwa Malotów w Egipcie oraz okoliczności związany ch z madame Weldon”. Ustalono, że Amelia nie będzie rozmawiać z François telefonicznie. Doradzono jej, by zamiast tego przy jechała do Francji, spotkała się z sy nem w poniedziałkowe popołudnie i – tu decy zja należeć już będzie do niego – by ć może towarzy szy ć mu podczas uroczy stości pogrzebowy ch. Philippe i Jeannine Malotowie mieli zostać pochowani we wtorek rano na Montparnassie. Amelia dała sobie dwadzieścia cztery godziny na dokonanie własny ch ustaleń w sprawie zabójstwa Malotów i dowiedzenie się czegoś o samy m François. Pomógł jej w ty m człowiek MI6 w DCRI, francuskiej Centralnej Dy rekcji Wy wiadu Wewnętrznego. Gdy miała już pewność, że mężczy zna by ł adoptowany m dzieckiem Malotów, zaczęła poważniej zastanawiać się nad ty m, jaką obrać strategię. Wpuszczenie sy na do jej ży cia by ło jednoznaczne z ry zy kowaniem końca kariery i szansą dla Truscotta. Jadąc do Pary ża, by pocieszy ć François, narazi się na szereg jego reakcji – gniew, pogardę, by ć może litość. Nie wiedziała nic na temat osobowości swojego sy na. Postawiono ją jedy nie przed ty m prosty m faktem, że zwrócił się do niej, będąc w potrzebie. Tak bardzo jednak chciała pomóc, tak bardzo chciała spotkać się ze swoim utracony m dzieckiem twarzą w twarz, że niemal naty chmiast odsunęła na bok wszelkie argumenty prakty czne i zawodowe. Czuła się tak, jakby nie dano jej wy boru: jeśli jej ży cie miało cokolwiek znaczy ć, jeśli miała mieć szansę na prawdziwe i trwałe szczęście, musiała po prostu pogodzić się z przeszłością. Wczesny m rankiem w niedzielę zamknęła dom w Chalke Bissett, wróciła samochodem do Londy nu i naty chmiast udała się do domu Gilesa w Chelsea. Tożsamość pani Farrell – paszport, karty kredy towe i SIM – ukry ta by ła w niewielkim pudełku przy twierdzony m do ty lnej ścianki ubraniowej szafy męża. By się do niego dostać, Amelia musiała wy ciągnąć z niej ponad tuzin opakowany ch w folię koszul i garniturów po praniu chemiczny m, które rzucała kolejno na łóżko. Ta szafa to by ł prawdziwy relikt przesiąknięty świeżo powojenny m zapachem naftaliny i pasty do butów. Giles trzy mał w niej nie ty lko ubrania, lecz także kije golfowe i książki w twardej oprawie. Na dnie ułoży ł dziesiątki egzemplarzy stary ch gazet. By ł to sposób męża Amelii na przechowy wanie pamięci o ważny ch wy darzeniach, do który ch doszło za jego ży cia: zabójstwie Icchaka Rabina, upadku muru berlińskiego, śmiertelny m wy padku księżnej Diany czy jedenasty m września. Pożółkły papier gazetowy trzeszczał w jej dłoniach, gdy przesuwała kolejne paczki. W końcu bezpiecznie wy jęła pudełko ze skry tki. Zadzwoniła następnie do Banku Santander i akty wowała dwa konta do uży tku w konty nentalnej Europie. Następnie, pakując się na podróż do Francji, naładowała komórkę pani Farrell. Na koniec zadzwoniła do będącego w Szkocji Gilesa, by przekazać mu, że jedzie „służbowo” do Pary ża. – To piękna delegacja – powiedział, reagując na wiadomość z właściwą sobie niewzruszoną obojętnością. Amelia miała wrażenie, że nawet podczas rozmowy z nią Giles gdzieś na odludziu w hrabstwie Fife przewracał strony jakiegoś history cznego dokumentu, pieczołowicie katalogując kolejną gałąź rodziny.
– Uważaj na siebie, dobrze, kochanie? Zdzwońmy się jakoś po twoim powrocie. Zarezerwowała bilet na wieczorny pociąg Eurostar. Potem odwołała spotkania umówione na poniedziałek, wtorek i środę. Wy słała e-maile do wy sokich rangą kolegów, wy jaśniając, że musi pojawić się na pogrzebie starego przy jaciela w Pary żu, w związku z czy m nie będzie jej w biurze do środy włącznie. Jimmy Marquand jako jedy ny z ważny ch ludzi w MI6 odpisy wał na tego rodzaju wiadomości. „Moje kondolencje z powodu straty bliskiej osoby ” – przeczy tała w e-mailu od niego. Wreszcie, około szesnastej, Amelia poszła do Petera Jonesa na King’s Road i kupiła dwa nowe stroje – jeden na spotkanie z François, drugi na pogrzeb. Po powrocie do mieszkania zapakowała je do dużej walizki, na wierzch dorzucając dwie książki Iana McEwana i ostatnie wy danie magazy nu „Prospect”. Następnie wy szła przed dom i zatrzy mała taksówkę. Padał lekki deszcz. W niedzielny wieczór ruch na ulicach by ł znikomy. Już po dwudziestu minutach Amelia Levene stała pod imponujący m dachem stacji St. Pancras, ściskając w dłoni bilet klasy biznes do Pary ża. Atmosfera dworca by ła niczy m romanty czny sen o przeszłości: wokół pary jak z czarno-biały ch fotografii całowały się na pożegnanie, a umundurowani konduktorzy kierowali pasażerów do pociągów. Potem przy szła kolej na odprawę bezpieczeństwa. Strażniczka zaraz skinęła ręką na Amelię, by przeszła dalej. Uznała najwidoczniej, że ta jest ty lko kolejną kursującą pomiędzy Londy nem a Pary żem szy kowną żoną jakiegoś burżuja. Amelia znalazła swój wagon i miejsce – fotel przodem do kierunku jazdy przy czteroosobowy m stoliku. Unikała z premedy tacją kontaktu wzrokowego z który mkolwiek ze współpasażerów. Im mniej osób zwróci na nią uwagę, ty m lepiej. Nie chciała też wdawać się w rozmowy z obcy mi, bo wolała zostać sama ze swoimi my ślami. Na stacji zdąży ła kupić egzemplarz „Sunday Timesa”. Gdy pociąg ruszy ł, rozłoży ła gazetę. Na dole pierwszej strony by ł tekst o domniemany m współudziale bry ty jskich służb wy wiadowczy ch w torturowaniu jeńców. Pomy ślała od razu o Thomasie Kellu, ale niemal naty chmiast odkry ła, że koncentracji starcza jej co najwy żej na jeden akapit. Znała tło całej sprawy i wiedziała, że taki arty kuł ma się ukazać. W normalny ch okolicznościach bardzo interesowałoby ją to, jak przedstawione zostaną pewne fakty. Ale nie dziś – François wy łączy ł jej zawodowy radar. Nic poza nim teraz się nie liczy ło. Amelia wy jrzała przez okno. Mogłaby znów mieć dziewiętnaście lat – tak wielkie oczekiwania łączy ła z podróżą do Pary ża. Przez przeszło trzy dzieści lat skonstruowała wokół wraku swego nastoletniego ja nową osobowość. Spojrzała na swoje odbicie w oknie i pomy ślała o dawnej Amelii Weldon. Czy tamta dziewczy na w ogóle jeszcze istniała? Najbliższe dwadzieścia cztery godziny miały w pewny m sensie dać jej odpowiedź na to py tanie. Rozpoczy nała podróż ku przy szłości, a także w przeszłość.
22 Kell golił się w swoim pokoju, kiedy z postoju zadzwonił Sami. – Francuz wszedł właśnie do pana hotelu. Spy tałem, czy będzie potrzebował taksówki, i powiedział, że tak. – Świetnie, Sami. Dziękuję. Doskonale sobie radzisz. – Prawienie drobny ch komplementów prowadzony m agentom zawsze przy chodziło mu z łatwością. – Bądźmy w kontakcie, OK? On prawdopodobnie wszedł do środka po Amelię. Daj mi znać, dokąd chcieli jechać. – Oczy wiście. Po ich rozmowie na telefonie Kella została smużka pianki do golenia. Otarł ją, a następnie kilkoma pociągnięciami ostrza usunął zarost z podbródka. Wy tarł twarz, spry skał pierś wodą kolońską i przy jrzał się swojemu odbiciu w lustrze. Szy bka ocena przed ruszeniem dalej. Na wieszaku znalazł świeżą koszulę. Zamknął paszport w sejfie i wy ciągnął kartę do renault. Gdy ty lko Sami da znać, że Amelia i Malot są w drodze, ruszy za nimi samochodem od Marquanda. Jeśli mieli spotkać się z jakimiś osobami trzecimi, Kell musiał zobaczy ć ich twarze. Elementarne zachowania operacy jne – porządkowanie luźny ch wątków. Usiadł na łóżku i czekał. Serce mu łomotało, a on próbował przy pomnieć sobie, kiedy ostatnim razem poczuł taki przy pły w adrenaliny. Musiały minąć długie miesiące. Wy jął z lodówki piwo i zębami usunął kapsel – ty powa imprezowa sztuczka, ale zdarzało mu się wy kony wać ją i w samotności. Claire, gdy go na ty m przy łapała, za każdy m razem mówiła: „Kurwa, trzonowce ci wy padną”. Tuż po ósmej piętnaście przy szedł SMS. Sami napisał po angielsku. Kobieta i mężczyzna oboje. La Goulette. Kell wpisał „La Goulette” do wy szukiwarki w telefonie i dowiedział się zaraz, że jest to nadmorskie przedmieście położone pomiędzy Gammarth a centralny m Tunisem. Popularne miejsce spędzania wieczorów, pełne restauracji i barów. Amelia i Malot bez wątpienia jechali na kolację. Chwy cił aparat fotograficzny i ruszy ł w stronę wy jścia z hotelu. Ten sam boy, który wprowadził go wcześniej do hotelu, wciąż miał zmianę. Teraz jednak nie powitał Kella grzecznościami i recepcy jny m uśmiechem, a ty lko przemknął obok z tacą herbaty miętowej i ciasteczek. Zadowolony z anonimowości Thomas wy szedł na wciąż rozgrzany słońcem parking. Z odległości dwudziestu metrów otworzy ł renault, wsiadł, odłoży ł aparat na fotel pasażera i wsunął kartę do czy tnika, by uruchomić zapłon. Samochód nie zapalił. Spróbował raz jeszcze, mocno wciskając sprzęgło i dłużej przy trzy mując guzik „start”. Na nic. Przez chwilę rozważał możliwość, że Amelia go zauważy ła i że to ona unieruchomiła auto. Ta hipoteza by ła jednak zby t naciągana, by poważnie brać ją pod uwagę. Prawdopodobnie przy darzy ła się zwy kła usterka układu elektry cznego. Kell spróbował po raz trzeci. Wy jął kartę i wsunął ją z powrotem, raz jeszcze nacisnął sprzęgło i guzik rozrusznika. Znów nic. – Kurwa, nie mogli dać normalnego kluczy ka? – wy mamrotał pod nosem, decy dując się
pojechać do La Goulette taksówką. Na postoju jednak nie by ło taksówek. Co gorsza, przed wy jściem z Ramady tłoczy ło się na chodniku ośmioro emery tów, z który ch każdy niecierpliwie rozglądał się za transportem. W kolejce stało też czworo gości Valencii. Jeden z nich, rówieśnik Kella ubrany w chinosy i jasnożółtą koszulę hawajską, ruszy ł po chwili w stronę głównego skrzy żowania, licząc pewnie na to, że złapie taksówkę przy szosie. – Gdzie są wszy stkie taksówki? – spy tał Kell po francusku, widząc skonsternowane miny emery tów, by zaraz powtórzy ć to samo py tanie po angielsku. – Coś się dziś wieczorem dzieje w La Marsie – odpowiedział sy mpaty czny siwy staruszek. Podpierał się laseczką, a pod pachami miał plamy potu. – Mają tam jakieś festiwal. Kell wrócił więc do renault. Raz jeszcze spróbował szczęścia z kartą. I znów bezskutecznie. Zaklął ty lko do przedniej szy by, żegnając się z my ślą o ty m, że uda mu się dojechać do La Goulette. Sami będzie mieć tamty ch na oku. Dotąd dał się poznać jako opanowany i skuteczny pracownik. Nie by ło podstaw sądzić, że porzuci nagle wy kony wanie zadania albo zwierzy się Amelii i Malotowi, że Kell zapłacił mu stertę pieniędzy za ich śledzenie. Nieobecność Malota w hotelu dawała jednak okazję do działania. Kell wrócił do pokoju po „Herald Tribune”. Z gazetą w ręku wy szedł następnie na zewnątrz i przeszedł przez ulicę do holu w hotelu Ramada. Tam usiadł na jednej z sof, mając dobry widok na recepcję. Jego plan by ł prosty. Chodziło o to, by go zauważono. Chciał, żeby obsługa, choćby nieświadomie, my ślała o nim jako o gościu hotelowy m. Mógł by ć na przy kład mężem czekający m, aż jego żona zejdzie na kolację. Zaczął więc przerzucać niespiesznie strony gazety. Przeczy tał arty kuł o postmubarakowskim Egipcie, a potem tekst o zbliżający ch się wy borach we Francji. Za jego plecami, przy ustawiony m pośrodku holu fortepianie, zainstalowała się starsza tury stka z Wielkiej Bry tanii. Różowa jak balon na przy jęciu grała utwory Cole’a Portera z wy zutą z ży cia dokładnością emery towanej nauczy cielki muzy ki. Zdaje się, że na dobre już zapuściła korzenie w hotelu, bo raz po raz uśmiechał się do niej który ś z przechodzący ch członków personelu. Niedaleko niej znajdowała się tablica ogłoszeń, do której przy czepiono kartkę: Poniedziałek – wieczór filmowy : Billy Elliot. Kell zaczy nał czuć się tak, jakby wy kupił turnus w domu wczasowy m Butlins. Gdy wy biła dwudziesta pierwsza, wokół fortepianu zgromadził się tłumek słuchaczy. Grająca kobieta poczuła się wtedy zachęcona, by wy konać swój numer popisowy, interpretację Sailing Roda Stewarta. Kell zdecy dował się wtedy wy konać ruch. Wsunął gazetę pod pachę, upewnił się, że przy ladzie recepcy jnej nie ma inny ch gości, po czy m stanął naprzeciw recepcjonistów. By ło ich dwoje – mężczy zna i kobieta. Kell zwrócił się do kobiety, opierając się na przeczuciu, że wy gląda na bardziej skorą do współpracy. Ustawił się przed nią i splótł dłonie na ladzie. – Bonsoir. – Kontakt wzrokowy, swobodny uśmiech. Kell mówił po francusku. – Zameldowałem się dziś rano. Może mi pani powiedzieć, w jakich godzinach restauracje przestają wy dawać posiłki? Recepcjonistka naprawdę nie mogła okazać się bardziej pomocna. Wy jęła zaraz kartkę papieru i wy pisała na niej obszerne podsumowanie godzin pracy wszelkich hotelowy ch udogodnień i serwowania posiłków. Zasugerowała, że jeśli będzie mieć ochotę, może przed kolacją wstąpić do baru na drinka. Podpowiedziała też, że śniadania często podawane są również po oficjalnej porze zakończenia. Kell dostał nawet mapkę. Wy słuchał dziewczy ny starannie, podziękował, po czy m wrócił na kanapę, by przez kolejny ch piętnaście minut czy tać gazetę. O dwudziestej pierwszej dwadzieścia przeszedł do drugiej fazy swojego planu. Ten i ty m
razem by ł prosty – stworzy ć wrażenie, że jest gościem hotelu, który na moment wraca do pokoju. Ruszy ł w stronę ruchomy ch schodów po północnej stronie holu. Odczekał, póki nie nabrał pewności, że recepcjonistka go zauważy ła. Potem wjechał na drugie piętro, skąd dla zabicia czasu zadzwonił do Samiego. Jak zawsze w oczekiwaniu na połączenie usły szał nie sy gnał, lecz kakofoniczną północnoafry kańską muzy kę. Głos Samiego odezwał się dopiero po paru sekundach zawodzenia i skrzy pcowy ch pisków. Wy glądało na to, że Amelia i Malot dotarli do La Goulette o dwudziestej trzy dzieści. Sami wy jaśnił, że poszli na drinka do baru na plaży i kazali mu czekać, aż skończą kolację, by później odwiózł ich z powrotem do hotelu. – Idealnie – powiedział Kell. – Czy jest z nimi ktoś jeszcze? – Nie, proszę pana. – A u ciebie wszy stko dobrze? Zjadłeś coś? – Wszy stko dobrze, dziękuję. – Sami wy dawał się powściągliwy i spięty, jakby doświadczał nagłego kry zy su sumienia. – Długo rozmawialiśmy, kiedy siedzieli w samochodzie. – Opowiadaj. – Kell wy jrzał z wy sokości balkonu, by stwierdzić, że przy recepcji nikogo nie ma. – Kiedy wrócisz, możemy się spotkać w moim pokoju. – Z jednej z wind wy łoniła się nastolatka i minęła go, patrząc w podłogę. – Postaraj się zapamiętać każdy szczegół ich rozmowy, kiedy będziecie wracać. To może się okazać ważne. – Oczy wiście. Czas działać. Kell zjechał windą na parter, wy liczy ł czas podejścia do recepcji, po czy m stanął przed ladą ze znużono-przepraszający m uśmiechem. – Mam kłopot – zaczął. – Słucham pana. Nie mogę znaleźć klucza do pokoju. Dziś po południu wy najmowałem na plaży osiołka. Klucz musiał chy ba wy paść mi na piasek. Czy mógłby m dostać zapasowy ? – Oczy wiście. Jaki jest numer pańskiego pokoju? – Dwanaście-czternaście. Recepcjonistka wstukała numer do komputera. – Pańskie nazwisko? – Malot. François Malot.
23 Został poczęty z aktu miłości. Usunięcie go by łoby aktem nienawiści. Amelia pamiętała niemal każde słowo z rozmowy, którą wiele lat wcześniej odby ły z Joan; raz po raz powtarzane argumenty i silne przekonanie, że bez wiedzy Jeana-Marca nie wolno jej usunąć jego dziecka. Joan z początku doradzała jej przerwanie ciąży – namawiała ją, by wróciła do Londy nu, a aborcję zrzuciła na karb okrucieństw młodości. Gdy jednak Amelia przekonała ją o swej determinacji, żeby urodzić, Amery kanka dała poznać się jako bezcenna sojuszniczka i niezawodna przy jaciółka. To Joan umieściła Amelię w jednopokojowy m mieszkaniu o dwa skrzy żowania od rezy dencji Guttmannów. Zrobiła to tak dy skretnie, że o sprawie wiedział wy łącznie jej mąż, David. To ona też załatwiła dziewczy nie pracę w amery kańskiej agencji konsularnej, żeby miała czy m się zajmować przez siedem miesięcy ciąży. Kilka ty godni po wprowadzeniu jej do kawalerki Guttmannowie na dwa ty godnie zabrali Amelię do Hiszpanii. Traktowali ją jak córkę, której nigdy nie mieli. Pokazali jej skarby Prado, wspaniałe zaby tki Kordoby, a nawet zabrali ją na korridę na Las Ventas. David oparł wtedy dłoń na brzuchu Amelii i spy tał: „Jesteś pewna, że kobieta w twoim stanie powinna oglądać takie rzeczy ?”. Joan by ła również osobą, która – gdy wrócili już do Tunisu – podsunęła pomy sł oddania dziecka do adopcji przez agencję Père Blancs. Amelia podchwy ciła ten pomy sł by ć może aż nadto chętnie. By ła pełna ambicji i głodna ży cia. Bała się, że dziecko ograbi ją z doświadczeń i możliwości, które miała przed sobą. Pary ż jakby na nią czekał. Wilgotne letnie ulice by ły zatłoczone, a ogródki kawiarniane rozbrzmiewały wrzawą i rozmowami. By wało, że przy jeżdżając do nowego miasta, Amelia naty chmiast czuła zagrożenie, zupełnie jakby trafiła w obce środowisko przesiąknięte pechem. Wiedziała doskonale, że to ty lko przeczucie, niemal przesąd – coś, z czego jej koledzy zawsze się śmiali, gdy im o ty m wspomniała. A jednak ten szósty zmy sł, czy jak kto woli intuicja, towarzy szy ł jej przez całą karierę i z reguły okazy wał się bardzo pomocny. Choćby w Kairze, gdzie pracowała pod dy plomaty czną przy kry wką, i przez wszy stkie lata w Bagdadzie. Amelia oceniała, że ty lko po to, by przetrwać w tak nieprzy jazny m otoczeniu, musiała by ć o pięćdziesiąt procent spry tniejsza i wy trwalsza niż jej męscy odpowiednicy. Nie we Francji jednak – Francja zawsze przy jmowała ją z otwarty mi rękoma. W Pary żu stawała się bliska swojemu dawnemu ja, temu sprzed Tunisu – dwudziestoletniej Amelii Weldon mającej świat u swy ch stóp. Gdy ty lko zabrali od niej François – a stało się to bły skawicznie: nigdy nie trzy mała go na rękach ani nawet nie widziała – rozpoczął się u niej proces konstruowania nowej, niepodatnej na cios osobowości. Kochankowie zostali zdradzeni, koledzy odrzuceni, przy jaciele zapomniani lub zignorowani. Z perspekty wy czasu oceniała, że podwójne ży cie w ramach pracy dla MI6 pozwoliło jej w warunkach laboratory jny ch stworzy ć siebie na nowo – stworzy ć kobietę, która nigdy więcej nie popełni błędu. Teraz jednak pozwalała sobie na błąd. Nie umiała zachować spokoju i resztek godności, jakie przewiozła przez kanał La Manche. Godziny dłuży ły jej się niemiłosiernie. Marzy ła, by czas przy spieszy ł, by mogła już znaleźć się w pokoju sam na sam ze swoim sy nem. Przy ty m bała się jednak tego, co może odkry ć. Czekała na nią obca osoba, młody mężczy zna, i nie łączy ło jej z nim nic prócz pogardy wobec matki, która porzuciła nowo narodzone dziecko. W hotelu czekała na nią wiadomość od agencji adopcy jnej zaadresowana do „Madame
Weldon”. Konsjerż wręczy ł ją Amelii z pewny m oporem, ponieważ pokój zarezerwowała pod nazwiskiem Levene. Ustąpił, gdy wy jaśniła, że Weldon by ło jej nazwiskiem panieńskim. François skontaktował się z agencją, prosząc, by Amelia przy szła do jego mieszkania w poniedziałek o szesnastej. Nie chciał przed spotkaniem rozmawiać z nią przez telefon ani komunikować się w jakikolwiek inny sposób. Nie wahając się, Amelia zadzwoniła do agencji, by potwierdzić spotkanie. By ła z góry nastawiona na postępowanie według wszelkich otrzy many ch stamtąd instrukcji, ale jednocześnie obawiała się, że taki sposób umawiania się może by ć oznaką złości ze strony jej sy na. Co, jeśli przy spotkaniu twarzą w twarz powie jej, że nigdy nie zastąpi mu zamordowanej matki? Co, jeśli zwabił ją do Pary ża wy łącznie po to, by ją zranić? Przez całe ży cie Amelia umiała trafnie oceniać ludzi. Wy czuwała, gdy ktoś ją okłamy wał, i wy chwy ty wała próby manipulacji. Część tego daru by ła naby ta – owoc pracy w zawodzie, w który m stosunki między ludzkie by ły kluczowe dla wy ników. W większości by ła to jednak kwestia wrodzonego talentu, naturalnej smy kałki, którą inni mają do kopania piłki lub przenoszenia pędzlem na płótno gry świateł. Teraz jednak, w obliczu relacji, która mogła się stać najważniejszą w jej ży ciu, Amelia czuła się niemal bezradna. Tak wiele czasu by ło do zabicia. Oczekiwanie zdawało się trwać bez końca – by ło bardziej nieznośne niż podczas którejkolwiek operacji wy wiadowczej. Ty le przecież razy w swojej karierze siedziała w pokojach hotelowy ch, kry jówkach czy biurach, czekając na wiadomość od Iksińskiego. Teraz jednak wszy stko wy glądało zupełnie inaczej. Nie miała wsparcia zespołu, nie liczy ł się łańcuch dowodzenia ani lata doświadczeń. By ła osobą pry watną, tury stką w Pary żu, jedną z dziesięciu ty sięcy kobiet skry wający ch tajemnicę. Kilka minut po przy jeździe rozpakowała walizkę i torbę podręczną. Kostium od Petera Jonesa powiesiła w szafie, a sukienkę wy braną na spotkanie z François ułoży ła na krześle w kącie pokoju. Chciała przy jrzeć się jej i zdecy dować, czy podjęła wy bór stosowny na tę okazję. Jakby choć trochę obchodziło go jej ubranie! To jej twarz chciał przecież zobaczy ć. Jej oczy, w które będzie patrzy ł, zadając py tania. Przez godzinę Amelia na zmianę próbowała czy tać jedną z zabrany ch ze sobą powieści i oglądać wiadomości w CNN, ale nie by ła w stanie skupić się na dłużej niż pięć minut. Nachodziły ją wspomnienia własnej młodości. Chciałaby tak jak wtedy pomówić szczerze z Joan. Opowiedzieć jej, co ma się niedługo wy darzy ć. Nie mogła jednak mieć pewności, że hotelowa linia stacjonarna jest bezpieczna. Pomy ślała o Thomasie Kellu – ze wszy stkich ludzi to on został jej powiernikiem w sprawach małżeństwa i dzieci. By ł jedy ny m kolegą, któremu mogłaby zaufać. Kella już jednak nie by ło. W cień i niesławę zepchnął go ten sam uparty człowiek, którego wy przedziła na ostatniej prostej w wy ścigu o posadę numeru jeden. Czy Tom wiedział w ogóle o jej triumfie? Wątpiła w to. Pora spotkania zaczęła wreszcie się zbliżać. Ostatnia godzina przed wejściem do mieszkania sy na minęła niepostrzeżenie, jak twarze przechodniów na ulicy. Na drzwiach frontowy ch jakiś wandal zrobił głęboką ry sę. Trzy mająca się za ręce para z Chin uśmiechnęła się do Amelii, gdy ta wchodziła do holu. Tuż po wejściu do środka Amelia miała wrażenie, że zaraz zwy miotuje. Musiała na moment oprzeć się o drzwi. Czy mężczy zna tak by się czuł? – zastanawiała się. Przez całą karierę zawodową stawiała sobie to py tanie. Ty le że żaden mężczy zna nie mógł oczy wiście wiedzieć, co czuje się w takiej sy tuacji. François mieszkał na trzecim piętrze. Amelia zrezy gnowała z windy i poszła schodami, mając wrażenie, jakby w swoim długim ży ciu nigdy nikogo nie spotkała, nie weszła po schodach ani nie nauczy ła się nawet oddy chać. Docierając na górę, zaczęła mieć poczucie, że popełnia koszmarny błąd. Zawróciłaby i odeszłaby, gdy by ty lko miała wy bór.
Zastukała do drzwi.
24 Kell zastukał lekko do drzwi pokoju dwanaście czternaście. Gdy nikt nie odpowiedział, wsunął kartę do zamka, nacisnął klamkę i wszedł do środka. W pokoju Malota pachniało żelem pod pry sznic i rozpalony m nadmorskim powietrzem. Drzwi na balkon z widokiem na Morze Śródziemne Francuz zostawił otwarte. Mimo gorąca Kell poruszał się szy bko. Zaraz zauważy ł otwarty sejf, leżący na stoliku aparat z obiekty wem 35 milimetrów, karton lucky strike’ów light i złotą zapalniczkę z wy grawerowany mi inicjałami P.M. – zapewne od „Philippe Malot”. Na stoliku po prawej stronie podwójnego łóżka stała oprawiona w ramkę fotografia rodziców François. Pogodni i beztroscy uśmiechali się wprost do obiekty wu. Na narzucie łóżka leżał paszport. Francuski, biometry czny, wy raźnie już podniszczony. Kell otworzy ł dokument. Na dole każdej strony powielono perforowany, dziewięciocy frowy kod. Zapisał go na skrawku papieru, który wsunął zaraz do ty lnej kieszeni spodni. Przy jrzał się następnie stronie opisującej tożsamość, gdzie widniały między inny mi drugie imię Malota, Michel, jego data urodzenia, wzrost, kolor oczu, pary ski adres i data wy dania dokumentu. Na kolejny ch stronach by ły stemple wjazdowe z lotniska JFK w Nowy m Jorku, Kapsztadu i Szarm el-Szejk, ten ostatni z datą sprzed dwóch ty godni. Kell sfotografował wszy stko dwukrotnie, upewniając się, czy flesz nie odbija się w laminowanej powłoce. Zamknął następnie paszport i odłoży ł go na narzutę. Obok fotografii w ramce leżała powieść sensacy jna, francuski przekład Ratkinga Michaela Dibdina, a zaraz obok niej – zegarek i oprawiony w skórę kalendarz. Kell sfotografował wszy stkie strony od sty cznia do końca września, pilnując, by zdjęcia wpisów by ły czy telne. Zajęło mu to dłuższą chwilę i choć wiedział, że Malot jest w odległej La Goulette, poczuł, że przy spiesza mu puls. Chciał zakończy ć sprawę jak najszy bciej. Istniało przecież zawsze ry zy ko, że nakry je go tu chociażby pokojówka. Wszedł teraz do łazienki. Przy bory do golenia, nić denty sty czna, pasta do zębów. W kosmety czce znalazł kilka listków z tabletkami: aspiry na i chlorfeniramina, lek przeciwhistaminowy stosowany często w przy padku zaburzeń snu. By ły też dziurawiec, niewielka buteleczka valium, spray na owady i grzebień. Żadny ch prezerwaty w. Przeszukał następnie kieszenie jeansów Malota. Poruszał się ostrożnie, by nie zmienić układu przedmiotów w pokoju. W czarnej skórzanej kurtce znalazł trochę drobny ch, bilet miesięczny na pary skie metro i lucky striki w miękkiej paczce. Przeszukiwał pokój Malota tak samo jak niedawno pokój Amelii. Różnica by ła taka, że o Francuzie nie wiedział nic poza ty m, że ostatnio dotknęła go osobista strata i że – wnosząc z zachowania na basenie – by ł prawdopodobnie człowiekiem próżny m. Pod łóżkiem znalazł pudełko zapałek i darmową Biblię Gedeonitów otwartą na Księdze Powtórzonego Prawa. Pod egzemplarzem powieści Dibdina leżała koperta. Wewnątrz by ł list z czwartego lutego ty siąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, napisany przez ojca Malota. Charakter pisma Philippe’a by ł nieczy telną bazgraniną, ale Kell i tak sfotografował obie strony listu, by następnie ostrożnie wsunąć go z powrotem do koperty. Uznawszy, że starannie przejrzał pokój, wy szedł na kory tarz. Znalazł następnie boczną klatkę schodową prowadzącą do wy jścia od strony basenu i plażą wrócił do Valencia Carthage. Odszukał numer do Elsy Cassani i zadzwonił do niej bezpośrednio z komórki od Marquanda. Ku swemu zaskoczeniu dowiedział się, że Elsa wciąż jest w Nicei.
– Upijam się i wy daję kasę, którą od ciebie dostałam – powiedziała po odebraniu telefonu w barze na stary m mieście. Kell usły szał w tle muzy kę rockową i poczuł dziwne ukłucie zazdrości na my śl o mężczy znach, którzy mogli cieszy ć się jej towarzy stwem. Podejrzewał, że złapał ją na jednej z cichy ch brukowany ch uliczek na południe od bulwaru Jean Jaurès. – Obawiam się, że będziesz musiała przerwać picie. Jest praca do wy konania. – Okej – odpowiedziała. Jeśli czuła się rozczarowana, to nie dała tego po sobie poznać. – Do czego jestem ci potrzebna? – Masz czy m pisać? Usły szał, jak szpera w torebce. Po chwili oznajmiła, że ma już długopis i kawałek papieru. – Znalazłam też sobie ładny schodek do siedzenia. Możesz dy ktować, Tom. Kell zaczął przerzucać fotografie w aparacie. – Potrzebuję dokładniejszy ch informacji na temat François Malota. Nieoficjalnie. Uży j swoich sły nny ch kontaktów. Nie dawaj znać do Cheltenham – prośba by ła nieco niety powa, ale Kell nie chciał alarmować Marquanda. – Masz sposoby, żeby sprawdzać ludzi we Francji, tak? Chwila wy mownej ciszy. – Oczy wiście. – Dobrze. Potrzebny mi jest komplet dany ch i namiarów: konta bankowe, billingi, zeznania podatkowe, wy kształcenie, dy plomy, historia chorób – wszy stko, co znajdziesz. – To wszy stko? Kell nie by ł pewien, czy to py tanie poczy ty wać za sarkazm, czy przejaw nadmiernej pewności siebie. Znalazł jedno ze zdjęć paszportu i odczy tał Elsie pełne imię i nazwisko Malota, datę jego urodzenia oraz adres w Pary żu. Wy ciągnął też z ty lnej kieszeni skrawek papieru, na który m zapisał numer dokumentu, i dopilnował, by Elsa poprawnie go zapisała. – W sty czniu zeszłego roku by ł w Nowy m Jorku, a sześć miesięcy później w Kapsztadzie. W lipcu tego roku pojechał do Szarm el-Szejk. Wy ślę ci mailem serię zdjęć – strony z jego kalendarza. Sam też im się przy jrzę, ale może znajdziesz na nich coś uży tecznego. Jakieś numery telefonów, adresy mailowe, spotkania… – Jasne. – Jeszcze jedno: wy gląda na to, że on jest konsultantem IT. Spróbuj ustalić, gdzie pracuje. Londy n przy słał mi zdjęcie czegoś, co wy glądało na firmową imprezę świąteczną. Też ci je wy ślę. – Na kiedy to wszy stko potrzebujesz? – spy tała Elsa. Kell miał wrażenie, że bardzo stara się nie zrobić wrażenia przy tłoczonej ty m zleceniem. – Jak najszy bciej – odpowiedział. – Dasz radę? – Za to mi płacą.
25 Pierwszą reakcją François by ło stwierdzenie, że Amelia jest piękną kobietą. Nie spodziewał się po niej aż takiej urody. Doskonała prezencja „matki” by ła dla niego zaskoczeniem, ponieważ z rozmy słem nigdy nie spojrzał nawet na jej fotografię. Na jej twarzy malowały się godność i ogromna siła charakteru. By ła elegancko ubrana. Krój żakietu podkreślał pełne piersi i opty cznie zwężał talię. Wy glądała tak, jakby nigdy nie by ła w ciąży. Zauważy ł też, że jest bardzo skromnie umalowana – ty lko bladoróżowa szminka, odrobina podkładu i lekkie podkreślenie oczu. Pierwsze, co zrobił – a już wcześniej zdecy dował, że najlepiej będzie tak rozpocząć – by ło zamknięcie za nią drzwi i wy ciągnięcie ręki w geście powitania. Zaraz jednak wy ciągnął ręce, przy sunął do siebie Amelię i uściskał ją. Z początku stawiła lekki opór i spojrzała na niego z niepokojem, jak gdy by bała się, że ucieknie niczy m przepłoszone zwierzę. Jej uścisk, gdy w końcu przy tuliła się do niego, by ł delikatny i ostrożny. Gdy jednak poczuła na sobie siłę jego ramion, sama ścisnęła nieco mocniej. Nie drżała, ale czuł, że by cie obok niego ją przy tłacza. Pozwolił jej oprzeć na moment głowę na swoim ramieniu. François zauważy ł, że jego oddech przy spieszy ł i stał się niekontrolowany. Uznał, że to oznaka zdenerwowania. – Będzie ci przeszkadzało, jeśli będziemy rozmawiać po francusku? – zadał wielokrotnie przećwiczone py tanie. – Oczy wiście, że nie – odpowiedziała Amelia, a on wy chwy cił naty chmiast, że mówi precy zy jnie i z bezbłędny m akcentem. – Nigdy nie nauczy łem się mówić porządnie po angielsku, a w agencji dowiedziałem się, że ty znasz biegle francuski. – Przesadzili z komplementem. Trochę już ten mój francuski zardzewiał. Następny krok też miał przećwiczony : moja matka jest Bry ty jką, a Bry ty jczy cy lubią pić herbatę. Trzeba więc zaproponować jej filiżankę. To pozwoli przełamać lody, a jednocześnie da mu zajęcie na kilka pierwszy ch niezręczny ch minut. Ku uldze François Amelia podchwy ciła jego propozy cję. Przeprowadził ją przez niewielkie mieszkanie do wy chodzącej na ulicę kuchni. Już wcześniej przy gotował spodki, filiżanki i cukier trzcinowy. Czuł, że kiedy nalewał wodę z czajnika i sięgał do lodówki po karton mleka, przy glądała mu się z uwagą lekarza sądowego. – Masz ochotę na ciastko? – Nie, dziękuję – odpowiedziała z piękny m, otwarty m uśmiechem. Wy glądała naprawdę doskonale – jego dziadek powiedziałby o niej sophistiquée. Choć starała się ją ukry ć, widział w jej oczach prawdziwą euforię. Wiedział, że chce przy tulić go raz jeszcze i przeprosić za to, co zrobiła. Za fasadą szty wny ch gestów i uprzejmy ch uśmiechów kry ła się kobieta niezwy kle poruszona ty m, że może go poznać. Przez następne cztery godziny bez przerwy rozmawiali. Ku jego zaskoczeniu Amelia niemal od razu powiedziała mu, że pracuje dla MI6. – Nie pogodziłaby m się z ty m, żeby weszło pomiędzy nas jakiekolwiek kłamstwo – wy jaśniła – ale oczy wiście nie mówię o ty m za często. – Oczy wiście. – By ł tak zaskoczony jej szczerością, że zdecy dował się z niej zażartować: – W sumie to chy ba fajnie mieć matkę, która jest jak Jason Bourne. Zaśmiała się, ale on uświadomił sobie, że wcześniej niż chciał, wspomniał o jej biologicznej
roli matki. Nie by ł to błąd, ale jego plan popołudnia zakładał co innego. Podejrzewał, że dzieląc się z nim tajemnicą, chciała nawiązać z nim więź. Powiedziała mu coś, czego nie wiedzieli o niej nawet jego przy brani rodzice. Jego domy sł się potwierdził. Czas mijał, a on nie mógł się nadziwić, jak łatwo i swobodnie się z nią rozmawia. Nie by ło ani chwili niezręcznego milczenia, ani przez moment nie pomy ślał, że chciałby, żeby już wy szła i żeby mógł zostać w mieszkaniu sam. Porozmawiali o jego karierze w branży IT i o koszmarny m napadzie w Egipcie. Robiła wrażenie głęboko poruszonej jego stratą, ale jej ton nie by ł przy ty m senty mentalny. Odpowiadało mu to. Widać by ło, że ma charakter. W odpowiednim czasie spy tał ją o Jeana-Marca Daumala, ale wy glądało na to, że Amelia wie o nim bardzo niewiele. – Ostatni raz – wy jaśniła – widziałam go tamtej nocy, kiedy wy niosłam się z ich domu. – Przy znała, że wobec niemal ciągłej pokusy, zwłaszcza w początkach kariery, celowo starała się go nigdy nie namierzy ć i świadomie nie poprosiła kolegi z Pary ża o zajrzenie do ewidencji podatkowej. – Robią takie rzeczy ? – spy tał. – Robią – odparła. Ty lko raz odniósł wrażenie, że lekko przegięła. By ło to po ty m, gdy zasugerowała, że ich spotkanie może stanowić wstęp do odnalezienia przez François biologicznego ojca, o ile rzeczy wiście Jean-Marc wciąż ży je. – Przede wszy stkim – powiedziała wtedy – chcę, żeby ś miał poczucie, że pomimo tego, co się wy darzy ło, są w twoim ży ciu osoby, który m bardzo na tobie zależy. Uznał jej słowa za aroganckie i natrętne, ale nie dał tego po sobie poznać. – Dziękuję – odpowiedział ty lko. Ponieważ stali, pozwolił jej raz jeszcze się objąć. Nie potrafił skojarzy ć zapachu jej perfum. Wy dawało mu się ty lko, że jedna z dziewczy n z jego liceum skropiła się nimi, idąc na imprezę, na której się całowali. – Chciałby m bardzo, żeby ś poszła ze mną jutro na pogrzeb – rzekł po chwili. – To będzie dla mnie zaszczy t – odpowiedziała Amelia. Później, gdy już wy szła, François – pomimo że ich pierwsze spotkanie wy padło znakomicie – czuł się wy cieńczony. W sumie można się by ło tego spodziewać, tłumaczy ł sobie. Zaczy nali nawiązy wać relację, która – jak liczy ł – stanie się głęboka i wartościowa. By jednak to się udało, musiał dotrzeć do pokładów siły i odporności psy chicznej, o który ch istnieniu sam by ć może jeszcze nie wiedział. By ł to element paktu, który zawarł sam ze sobą. Zaczy nali wzajemnie się poznawać.
26 Nim Sami znów zadzwonił, zrobiło się wpół do dwunastej. Kell zdąży ł zjeść kolejną kanapkę z indy kiem i przeczy tać kilkadziesiąt stron The scramble for Africa Thomasa Pakenhama. Kiedy odebrał, znów rozległa się ta sama arabska kakofonia muzy czna – jakby otoczy ły go świetnie się bawiące tancerki brzucha. Dopiero po chwili usły szał głos Samiego. – Przed chwilą ich wy sadziłem. – Mężczy zna wciąż robił wrażenie spiętego. Chy ba w swoim mniemaniu otarł się o granice przy zwoitości. U „raczkujący ch” agentów często się to zdarzało: poczucie winy i adrenalina ścierały się w ich ży łach jak trucizna i antidotum. – François odprowadził ją do Valencii, żeby dopilnować, że bezpiecznie wróci do siebie. Powiedział, że chce się napić koniaku w pana barze hotelowy m. Może spotkam się gdzieś z panem i opowiem, co się działo. Ta jego matka to bardzo interesująca kobieta. Kell omal nie kazał Samiemu powtórzy ć. Naty chmiast jednak wszy stko ułoży ło się w całość logiczną i jasną jak słońce. Malot to jej sy n, urodziła go w Tunisie ponad trzy dzieści lat temu. Możliwe? Kell wrócił my ślami do teczki Amelii. Daty idealnie się zgadzały. Malot urodził się w ty siąc dziewięćset siedemdziesiąty m dziewiąty m, trzy miesiące po ty m, jak Amelia skończy ła pracę jako au pair w Tunisie. Jak mógł przegapić to skojarzenie! Philippe i Jeannine musieli adoptować François tuż po narodzinach, a w papierach adopcy jny ch i akcie urodzenia nie pozostawiono żadnego śladu po Amelii Weldon. Kell by ł pod wrażeniem, że potrafiła utrzy mać w tajemnicy fakt, iż ma dziecko. Wery fikacje przeprowadzane przez MI6 by ły do bólu dokładne, a jednak jakimś cudem François przecisnął się przez sito. Ty lko kto by ł jego ojcem? Ktoś z kręgów ekspatriantów w Tunisie? W przedrekrutacy jny ch dany ch na temat Amelii nie by ło śladu po żadny m związku z tamtego okresu. Czy żby została zgwałcona? Kell utkwił wzrok w pobielonej ścianie pokoju, po czy m spuścił go na beżowy wy deptany dy wan. Przetarł oczy. – Przy jdź do mojego pokoju – powiedział cicho. – Tam pogadamy. Nie spodziewał się, że będzie mieć pretensje, a jednak by ł zły na Amelię. Czuł się, jakby go oszukała. Koniec końców, brak dzieci stanowił jeden z filarów ich przy jaźni. By ła to żałoba, którą oboje po cichu nosili. Teraz okazało się, że przez cały tamten czas mistrzy ni szpiegostwa ukry wała przed nim zdarzenie z młodości. Po chwili Kellowi zaczęło by ć bardzo żal przy jaciółki. Nie umiał sobie nawet wy obrazić, jak musiała cierpieć przez trwałą rozłąkę z dzieckiem. Przez dziewięć miesięcy nosiła je w swoim łonie i słuchała sy gnałów napły wający ch od maleństwa, a potem odebrano jej sy na i przeniesiono do innego ży cia. Ży cia, o który m miała się prawie niczego nie dowiedzieć. Kell miał ochotę zastukać do drzwi Amelii i powiedzieć, że ma w nim przy jaciela, do którego może się zawsze zwrócić, gdy by chciała porozmawiać o ty m, co się wtedy wy darzy ło. – Robisz się miękki – upomniał cicho samego siebie i naty chmiast wstał, jakby miało mu to przy wrócić profesjonalną postawę. Zapalił główne górne światło i nalał sobie resztkę oleistego wina, które zamówił wcześniej przez room service. Hannibal – lokalna trucizna. Sięgnął do łóżka po aparat i zaczął przeglądać zdjęcia zrobione podczas obserwacji basenu. Miał łącznie około pięćdziesięciu ujęć Amelii i Malota. Przy glądając się kolejny m fotografiom, nabrał przekonania, że widać na nich rodzinne podobieństwo. Zaczął też czuć się jak intruz pakujący się z butami do pry watnego ży cia Amelii. Wakacje ty ch dwojga w Tunisie miały by ć jedną z nieliczny ch okazji, które pozwolą im spędzić
razem trochę czasu. Nie miał prawa wokół nich węszy ć. Przez całą swoją długą karierę Kell bardzo cenił swoją pry watność i wiedział, że Amelia ma podobne podejście do swojej. Gdy jest się oficerem wy wiadu, wolny od nadzoru pozostaje niewielki obszar ży cia, więc chwile bez nadzoru by ły święte. Dla Amelii przy stanią, do której najczęściej uciekała od presji tajnego świata, by ł dom w Wiltshire. Kell podobnego miejsca nie miał – kursował pomiędzy Claire i Vauxhall Cross, aż jego pry watne i zawodowe ja zasupłały się w niemożliwy do rozwiązania węzeł. Z jednej strony Służba, która chciała jego głowy za to, co stało się w Afganistanie, z drugiej – żona niedająca mu zapomnieć o urazie i frustracji. – Twoje zdrowie – powiedział na głos, wznosząc kieliszek. – I za to, że zostałaś matką – dodał ciszej, po czy m wy pił do dna.
27 W krematorium pojawiło się ty lko dwanaścioro żałobników. Większą uroczy stość zaplanowano na jesień. François nalegał, by Amelia usiadła pomiędzy nim a siostrą jego matki. Później, w mieszkaniu wuja, przedstawił gościom Amelię jako „wieloletnią przy jaciółkę rodziny z Anglii”. Gdy by ło już po wszy stkim, przeprosił ją za to, tłumacząc, że „nie miał dość odwagi, żeby powiedzieć wszy stkim, kim naprawdę dla niego jest”. Tamtego wieczoru podjęli decy zję, by jechać razem do Tunisu. François wy tłumaczy ł, że bardzo mu zależy, żeby wy jechać z Pary ża, a Amelia nie potrafiła znieść my śli o ty m, że miałaby rozstać się z nim niemal tuż po ty m, jak się poznali. Trudno przewidzieć, kiedy znów będą mieli szansę się spotkać. Skontaktowała się w związku z ty m ze swoją asy stentką w Vauxhall Cross. Dała znać, że potrzebuje po pogrzebie trochę wolnego, i zdradziła, że wy biera się na południe Francji. Zamierzała poby ć tam dwa ty godnie i wy korzy stać pozostający jej urlop. Dla zatuszowania wy jazdu do Tunezji zameldowała się hotelu w Nicei, w której to rzekomo miała chodzić na kurs malarstwa. Otrzy mała niedługo telefon od Simona Hay nesa, który rozumiał, że „chy ba fakty cznie należy się jej odpoczy nek”. Przy szedł też ociekający iry tacją e-mail od George’a Truscotta, który napisał, że „zawiadamianie o opuszczeniu biura z zaledwie dwudziestoczterogodzinny m wy przedzeniem powoduje poważne niedogodności”. Poza ty m zapowiedź absencji nie wy wołała żadnej reakcji. W piątek Amelia by ła już w Gammarth. Zamieszkała pod nazwiskiem Farrell w hotelu sąsiadujący m przez drogę z Ramada Plaza. Choć mogła to by ć pewna przesada, François zameldował się w ty m drugim. Nie próbował kwestionować takiej strategii i nie sprzeciwiał się stosowaniu podstępu. Przeciwnie – można by ło odnieść wrażenie, że delektuje się tą szczy ptą intry gi. Zażartował nawet, że skłonność do niej może by ć dziedziczna. Powrót do Tunezji po ponad trzy dziestu latach przy prawił z początku Amelię o niepokój i melancholię. W miarę jednak jak mijały kolejne dni, a ona i François odwiedzali kolejne miejsca z jej wspomnień, poby t zaczął dawać jej saty sfakcję, jakiej się nie spodziewała. Z pozoru niewiele się tu zmieniło. Pamiętała ten sam gwizd jerzy ków na wieczorny m niebie, gorące suche powietrze i nieustanny gwar męskich rozmów. Wróciło też wspomnienie ogrodu w La Marsie i długich nocy w ramionach kochanka. Ileż pogardy miała wtedy wobec żony i dzieci Jeana-Marca. Jakże okrutna by ła w swojej żądzy zdoby wania go. Zaprosiła François do restauracji Le Golfe, do której jego ojciec nigdy nie odważy ł się jej zabrać. Obawiał się, że wy patrzy ich tam ktoś z przy jaciół albo który ś znajomy z pracy. To właśnie w Tunezji, jeszcze przed zajściem w ciążę, Amelia zaczęła uczy ć się arabskiego. Gdy w spódniczce i chuście na głowie szła ulicami mediny na zajęcia, młodzi Tunezy jczy cy gapili się na nią i cmokali na jej widok. Jak wszy scy o przy tomny ch umy słach w ty m wieku, Amelia Weldon wiedziała, że różni się od pozostały ch studentów i tury stów z plecakami przemierzający ch Tunis – maminsy nków podróżujący ch za pieniądze tatusia. Teraz, po ponad trzy dziestu latach, zatęskniła mocno za tamty mi czasami. Nie pomagało na pewno to, że dawno już przestała by ć jedną z kilku najapety czniejszy ch dziewczy n w mieście. Trwała druga dekada dwudziestego pierwszego wieku, a Amelia Levene by ła po prostu kolejną angielską tury stką w średnim wieku, celem straganiarzy, sprzedawców dy wanów i podrabiany ch koszulek polo. Miała wrażenie, że widzi wokół ty ch samy ch mężczy zn co w ty siąc dziewięćset siedemdziesiąty m ósmy m, pijący ch w ty ch samy ch kawiarniach tę samą herbatę z tej samej filiżanki, i te same kobiety – wszy stkie jednakowe, oskrobujące warzy wa w progach domów i zaułkach mediny. Różowe i kremowe kosze weselne, niesprzedane stosy herbaty i przy praw – wszy stko to wciąż wy pełniało bazar. Nic
się nie zmieniło. Pozornie oczy wiście, bo w rzeczy wistości zmian by ło wiele. Młode kobiety nosiły teraz makijaż i jeansy Dolce & Gabbana. Ich faceci przy ciskali do ucha telefony komórkowe, a na ścianach kawiarni wisiały plakaty z piłkarzami Chelsea. Dzieci, które w siedemdziesiąty m ósmy m biegały jak oszalałe pośród tumanów kurzu i wy ziewów z diesli, by ły teraz dorosły mi – któreś z nich zawiozło Amelię taksówką do Muzeum Bardo, inne podało François serwetkę, gdy usiedli do lunchu w Dar al-Dżald. – By łam tu szczęśliwa – nieostrożnie powiedziała do niego senty mentalny m tonem, by naty chmiast tego pożałować. Jak mogła by ć szczęśliwa, wiedząc, że będzie musiała oddać komuś swojego sy na? – …zanim to wszy stko się wy darzy ło – dodała zaraz, zacinając się na francuskim zwrocie. – Kochałam wolność w ży ciu i to, że jestem daleko od Anglii. – A jednak teraz pracujesz dla Anglii – odparł François. – Ale to ująłeś! – powiedziała, unosząc kieliszek w toaście i przy glądając się odbiciu w szkle. – No, ale chy ba fakty cznie to robię.
28 Pukanie do drzwi. Cichy stukot dobiegający z kory tarza. Kell odsunął łańcuszek na drzwiach i zaprosił Samiego do środka. Niety powe spotkanie dwóch mężczy zn o północy. Thomas otworzy ł drzwi balkonowe, by wpuścić do pokoju trochę świeżego powietrza. Na podłodze przy łóżku stała butelka macallana ze sklepu bezcłowego w Nicei. Kell przy niósł z łazienki dwie szklanki i do każdej wlał whisky na trzy palce. Robiąc to, przeprosił taksówkarza za „robienie tajemnicy ”. Powiedzenie tego po arabsku sprawiło mu pewną trudność. – Nie ma problemu – odparł Sami. – Rozumiem. Popołudnie i wieczór spędzone za kierownicą sprawiły, że Tunezy jczy k wy glądał na przy garbionego i nieruchawego. Kiedy jednak przedreptał przez pokój i opadł na niską kanapę, Kell zauważy ł, że jego oczy aż lśnią z podniecenia. – Miło spędzili wieczór? – Kell zaczął od ogólnikowego py tania, które pozwoli Samiemu uzupełnić to, co mówił wcześniej. – Tak. To w ogóle niesamowita historia. – Sami pochy lił się na krześle, ły sy, przy sadzisty i pełen świeży ch informacji. – Pan wiedział, jak to z nimi jest? – Opowiedz – poprosił Kell. – Nie pamiętam szczegółów. Tak się zaczęło. Trzy dzieści lat temu Amy, jak przedstawiła się Amelia, pracowała w Tunisie. Zaszła wtedy w ciążę. Ponieważ by ła wciąż nastolatką, a jednocześnie córką restry kcy jny ch katolików, zdecy dowano, że odda dziecko do adopcji. Ty m dzieckiem by ł François, którego przewieziono do Pary ża i przekazano Jeannine i Philippe’owi Malotom. Kilka ty godni temu doszło do tragedii: przy brani rodzice mężczy zny zostali zamordowani podczas wakacji w Egipcie. Dopiero czy tając testament ojca, François poznał okoliczności swoich narodzin. Nie wahając się, nawiązał kontakt z agencją w Tunisie, która lata wcześniej zorganizowała jego adopcję. Kell słuchał ze znacznie mniejszy m zdumieniem, niż można by oczekiwać. Spodziewał się usły szeć coś w ty m rodzaju. Historia, koniec końców, zgadzała się we wszy stkich kluczowy ch punktach. Zaskakujący by ł jedy nie fakt, że poznała swojego sy na dopiero kilka dni temu. Kell z jakiegoś powodu założy ł, że relacja między nimi musi trwać od kilku lat. Skąd właściwie takie założenie? – Kto ci to wszy stko powiedział? – zapy tał. – Jak się tego dowiedziałeś? – Od François. Spy tałem go, co robią w Tunezji tak krótko po rewolucji, a on opowiedział mi wtedy całą ich historię. – Amy nic nie mówiła? Wszy stko to wiesz od niego? Kell chciał się dowiedzieć, dlaczego Amelia pozwoliła sy nowi na taką niedy skrecję. Może po prostu zmniejszy ła nieco czujność, a nie widziała powodu, by nie ufać Samiemu. Kierowca skinął głową: – Pani jest znacznie cichsza. To on głównie tam mówi. – Ale wy glądała na szczęśliwą? Robili wrażenie, że im ze sobą dobrze? – Tak – odpowiedział Sami. Zdąży ł już rozprawić się z polaną na trzy palce whisky i podsunął szklankę po dolewkę. – Mogę panu zadać osobiste py tanie? – Jasne – zgodził się Kell, sięgając po butelkę.
– Dlaczego pan chciał, żeby m ich śledził? Sami by ł człowiekiem bezpośrednim, wy raźnie przy ty m dobry m i uległy m. Miał też w sobie odrobinę z romanty ka, który dał o sobie znać w obliczu historii François. – Płacą mi za to – odpowiedział Kell. Za ścianą jakiś mężczy zna zaczął kasłać. Thomas postanowił zmienić temat. – Musisz by ć zmęczony. Sami wzruszy ł ramionami. Podczas dawny ch operacji, ale nawet i teraz, jak w przy padku Elsy, Kell starał się wy obrazić sobie okoliczności ży cia pry watnego swoich kontaktów. By ła to jedna z jego zawodowy ch rozry wek, sposób na zabicie czasu, gdy trzeba by ło długo czekać. Podejrzewał, że Elsa lubiła rockową muzy kę i chętnie brała do łóżka mężczy zn z długimi włosami i tatuażami. A Sami? Kim by ł? Gorliwy m muzułmaninem raczej nie, sądząc po chętny m piciu whisky. Kibicem sportowy m? Miłośnikiem wina i kuchni? Jego tusza i serdeczność oraz tempo, w jakim poradził sobie z drinkiem, wskazy wały by na człowieka o spory m apety cie. – Czy François powiedział, dlaczego mieszkają w różny ch hotelach? – Tak – odparł pospiesznie Sami, trochę wy płoszony, zupełnie jakby podejrzewał, że Kell czy ta w jego my ślach. – W Ramadzie by ł komplet, dlatego wzięła pokój tutaj. – Skinął głową mniej więcej w stronę holu. – Jutro wy jeżdża. Będę ją wiózł na lotnisko. – Powiedzieli ci to wszy stko w czasie jednego kursu? Czy to możliwe, że Amelia się z nim zabawiała? Że zauważy ła śledzącego ją Kella i zwerbowała Samiego? – Dwóch kursów – odparł, pokazując krótkimi palcami churchillowskie „V”. – Ludzie zawsze mi dużo mówią. Lubię zadawać py tania. Kiedy tury ści przy jeżdżają do Tunezji, mówią o swoich sekretach, bo zakładają, że nigdy więcej się nie zobaczy my. Kell zatuszował uśmiechem swoje wątpliwości. – Czy li zabierasz Amy na lotnisko? Sami nagle zaczął wy glądać na zawsty dzonego. Zupełnie jakby odezwał się nie w porę. – W porządku, panie Stephen? – Tak, oczy wiście. – Machnięciem dłoni zby ł wątpliwości Samiego, by zaraz pomy śleć o Marquandzie. Co ma jutro zgłosić, dzwoniąc do Londy nu? Jak ominąć zręcznie tajemnicę Amelii? – Ty lko przy padkiem nie wy gadaj się na temat naszej umowy. Nigdy się nie spotkaliśmy, jasne? Nigdy mnie nie widziałeś ani ze mną nie rozmawiałeś. Nie dostałeś ode mnie żadny ch pieniędzy. Ludzie, którzy mi płacą, wściekliby się, gdy by Amy odkry ła, że ją śledzę. – Oczy wiście. – Sami odstawił szklankę na stolik z miną kogoś, kto został ukarany za niepopełniony jeszcze wy stępek. – Chy ba pora, żeby ś poszedł do domu i trochę się przespał. – Chy ba tak. Chwilę później Kell odprowadził Tunezy jczy ka do drzwi, polecając mu, żeby odpoczął do czasu, aż będzie musiał zawieźć Amy na lotnisko. Patrzy ł, jak odchodzi kory tarzem, zastanawiając się jednocześnie, co Sami powiedziałby François, gdy by wpadł na niego w holu. Czy miałoby to w ogóle jakieś znaczenie, gdy by się spotkali? Zagadka, koniec końców, została rozwiązana. Kell wy konał zadanie.
Zgasił górne światło. Wsłuchując się w szorstki kaszel sąsiada zza ściany, położy ł się na łóżku. Po chwili usły szał też niezrozumiały szmer rozmowy, którą poniżej jego okna toczy li mężczy zna i kobieta. Dochodziła pierwsza, ale Tom nie potrafił się odpręży ć. Zarzucił na siebie mary narkę i zszedł do holu, wy obrażając sobie, że w barze zastanie Amelię. Zaraz jednak okazało się, że z wy jątkiem młodego mężczy zny w recepcji na parterze nikogo nie ma, a bar jest już zamknięty. Kell wy szedł przed hotel na postój taksówek. Gdy kierowca spy tał, czy zabrać go do La Marsy, Thomas, zaskakując samego siebie, odpowiedział twierdząco. Chciał znaleźć się z dala od hotelu, uciec od klaustrofobii utajenia i strategii. Pomijając wszy stko inne, ten dzień należało uczcić. Taksówkarz, który w ciągu dziesięciominutowego kursu nie bąknął ani słowa, wy sadził go przy Plaza Corniche, eleganckim barze w centrum La Marsy. Wewnątrz kelnerzy ubrani jak piloci w przerwie między lotami i na karmelowo opaleni Włosi gapili się na tłumy śliczny ch tunezy jskich dziewczy n. Kell dopiero teraz przy pomniał sobie, jak bardzo nie lubił wy chodzić sam na miasto. By ł za stary na kluby, ale zby t skołowany, by iść spać. Pół godziny później, po wy piciu jednej butelki niemieckiego piwa, wy szedł przed bar i na przeciwległy m rogu znalazł czekającego na niego taksówkarza. Kiedy ruszali, na komórkę Kella zadzwonił Sami. Znów muzy ka, tancerki brzucha i w końcu głos: – Pan Stephen? – Sami? – Kell spojrzał na zegarek. – Co tam sły chać? – Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale zapomniałem panu powiedzieć ważnej rzeczy. – Mów. – Jutro. Statek. François kupił bilet na prom z La Goulette. Wy jeżdża. Będzie pły nął do Marsy lii.
29 W rozkładzie na następny dzień by ł ty lko jeden pasażerski prom do Marsy lii. Kell wrócił do hotelu Valencia, odwołał powrotny lot do Nicei i przez stronę SNCM zarezerwował kajutę. Przespał następnie kilka godzin, a rano zamówił śniadanie do pokoju. Sami zadzwonił o ósmej, by dać znać, że jest w drodze do Ramady po Amelię i François. – Mam zawieźć panią Farrell na lotnisko, a potem podrzucić François do terminalu promowego. Są blisko. Kell uznał, że taksówkarz ma na my śli bliskość położenia portu lotniczego i przy stani promowej, a nie wy raża swojego zdania na temat relacji Amelii i jej sy na. Nie ufał jednak poczuciu humoru Samiego na ty le, by żartować na ten temat. – Masz pojęcie, dlaczego François nie leci samolotem? – Powiedział, że kiedy ma wy bór, woli podróż morską. Amy leci do Nicei. Wraca na kurs malarstwa, pomy ślał Kell, zastanawiając się od razu, czy Knightowie wciąż karnie meldują się co dzień na zajęciach. Liczy ł nieśmiało na to, że zdoła by ć świadkiem ich spotkania. Istniała szansa, że Amelia oczy ści pokój w hotelu Gillespie i wróci do Londy nu w niedzielę wieczorem. – Zadzwoń do mnie, kiedy już wy sadzisz François pod terminalem – powiedział. – Zostawię ci ostatnią ratę w kopercie w recepcji. Ty siąc pięćset dinarów, w porządku? – Bardzo hojnie z pana strony. – Nie ma o czy m mówić. Teren portowy by ł cztery stuhektarową wy betonowaną powierzchnią pełną żurawi, ciężarówek, kołujący ch mew i prowadzący ch na promy ramp zapchany ch samochodami. Kell pojechał taksówką do terminalu SNCM, wy szedł na słoneczny skwar i ustawił się w kolejce na podwy ższony m chodniku. Stał za powłóczącą nogami tunezy jską rodziną, która sprawiała wrażenie, jakby przy by ła z pusty ni. Przy garbiony stary mężczy zna rzucił Kellowi przepełnione pogardą spojrzenie. Następnie kazał chłopcu, zapewne swojemu prawnukowi, zabezpieczy ć wy pchaną ubraniami i butami plastikową torbę, która zaczy nała zsuwać się z grzechoczącego blaszanego wózka. Ręce starca by ły długie, ciemne i grubokościste, ukształtowane latami pracy fizy cznej. Kell zastanawiał się, dlaczego ta rodzina wy biera się w podróż. Chcą emigrować do Francji? Wy glądało na to, że cały swój doby tek wcisnęli do trzech sfaty gowany ch walizek i paru kartonów zapełniający ch wózek. Kolejka przesuwała się szy bko i już niedługo Kell znalazł się wewnątrz pawilonu. By ło to sześcienne pomieszczenie o wy sokim stropie z trzech stron otoczone okienkami, kasami i kioskami z pamiątkami. By ł tu też bar sprzedający pizzę i naleśniki. Kell odebrał swój bilet od pracownika SNCM w wieku Samiego, wy twornego i eleganckiego jak szef londy ńskiej siatki wy wiadowczej. Mężczy zna ten wy kony wał pracę, której Thomas zawsze panicznie się obawiał; codzienne powtarzanie ty ch samy ch nieciekawy ch czy nności w zamknięty m, niezmieniający m się pomieszczeniu, nie by ło dla niego. Kupił kawę i usiadł przy stoliku obok okna wy chodzącego na port. Wszy stko wokół by ło w doty ku dziwnie wilgotne, jakby jakimś cudem poranny przy pły w dotarł aż tutaj.
Po pięciu minutach w tłumie pasażerów czekający ch na kontrolę bezpieczeństwa zauważy ł François. By li od siebie oddaleni zaledwie o kilka metrów. Francuz pokazy wał właśnie strażnikowi bilet. Słuchawki miał zsunięte na szy ję, a w ręku ściskał niewielką kopertówkę w sty lu tak uwielbiany m przez szy kowny ch Europejczy ków z południa. Pogranicznik wskazał na drogie, markowe okulary François – polecił mu zdjąć je i odsłonić oczy. Kell obserwował, jak ten zastosował się do polecenia niemal z pogardą. Kto wie – by ć może ty dzień spędzony z przy szłą szefową Tajnej Służby Wy wiadowczej sprawił, że poczuł się mocny w kontaktach z podrzędny mi przedstawicielami władzy. Po chwili François odszedł w lewo i zniknął Kellowi z pola widzenia. Thomas bez pośpiechu dopił kawę. Nie by ło co panikować – miał przed sobą dwadzieścia dwie godziny na pokładzie, aż nadto czasu, by nawiązać znajomość z panem François Malotem. Prom by ł taki sam jak wiele ty ch, który mi w dzieciństwie Kell pły wał przez kanał La Manche na wakacje do Normandii: samochodowo-pasażerski z kilkoma pokładami, otwarty mi przejściami wzdłuż obu burt i tarasem słoneczny m tuż pod kominem. Namierzy ł w trzewiach statku swoją kajutę – maleńki pokoik pośród setki identy czny ch klitek. A wszy stko to pośród siatki kory tarzy, która zaraz pozbawiła go poczucia kierunków. Usły szał w głowie głos swojego ojca: „Cholera, kot by się tu nie dał rady obrócić”. Idealnie pasowało to i do jego kabiny. Powierzchnia podłogi zmniejszy ła się o połowę, kiedy opuścił przy twierdzone zawiasem do ściany łóżko. Bagaż wsunął pod spód. W głowie łóżka, obok pory sowanego lustra, umieszczono tłoczoną półkę. Na prawo od drzwi znajdowała się łazienka, trochę większa od budki telefonicznej. Kell przy siadł na łóżku i postawił na półce do połowy wy pitego macallana ze sklepu wolnocłowego. Następnie wy jął z aparatu kartę pamięci i poszedł na górę się rozejrzeć. Ani śladu François. Chodził z pokładu na pokład, od sali do sali i zapamięty wał teren. Na poziomie szósty m w holu recepcy jny m zdąży ły już rozbić obóz dwie kobiety o zakry ty ch twarzach. Obie wy ciągnęły maty z gąbki i położy wszy się na nich, szy bko zasnęły. Z holu można by ło przejść do strefy siedzącej. Około pięćdziesięciu Afry kanów zaklepało już sobie miejsca w skórzany ch fotelach w oświetlony m słońcem pomieszczeniu. By ła pora lunchu i wielu zaczy nało posiłek. Chleb, sałata, jajka na twardo. Jeden z mężczy zn kroił scy zory kiem pomidora i smarował bagietkę czy mś, co wy glądało na domową harissę. Jeszcze chwila i jajko by ło obrane. Kell obserwował, jak mężczy zna wrzuca kawałki skorupki do stojącego na podłodze plastikowego kubka. Poczuł głód i postanowił rozejrzeć się za czy mś do jedzenia. Dwa pokłady wy żej by ła restauracja, ty le że zamknięta. Sy mpaty czny francuski kelner wy jaśnił jednak, że jedzenie będzie podawane, gdy ty lko prom odbije od brzegu. Kell wy szedł więc na pokład z widokiem na stronę portu, oparł ręce na barierce pomalowanej łuszczącą się farbą i czekał, aż ostatnie samochody wjadą przez rufę do ładowni. By ł piękny letni dzień. Słońce świeciło jasny m, czy sty m światłem, które odbijało się od słonej wody i raziło w oczy. Kell wziął głęboki wdech, by oczy ścić płuca. Miał wrażenie, jakby cały mi dniami nie wy chodził ostatnio na zewnątrz. Obok niego stał wąsaty Algierczy k i fotografował port. Inny mężczy zna machał grupce krewny ch stojący ch gdzieś na parkingu. Wy glądał, jakby miał się zaraz rozpłakać.
30 Los, jak to mawiają niektórzy, okazał się łaskawy dla Jeana-Marca Daumala. W pierwszy ch miesiącach nowej dekady przeniesiono go z Tunisu do Buenos Aires, gdzie z pierwszego rzędu miał szansę obejrzeć argenty ńską inwazję na Falklandy i gdzie wdał się w burzliwy romans z sekretarką ze swego biura przy alei San Juan. We właściwy m czasie jego zauroczenie Amelią Weldon może nie ty le odeszło w niepamięć, ile ustąpiło miejsca czemuś bliższemu urazie i wsty dowi. Daumalowi działała na nerwy świadomość, że młoda kobieta do tego stopnia zawładnęła jego emocjami. Czy spotkał ją w momencie, gdy by ł szczególnie podatny na zranienie? Żadna z kobiet, z który mi Daumal zadawał się przez pozostałe dwadzieścia sześć lat kariery zawodowej, nie by ła dla niego niczy m więcej niż przelotną przy jemnością, urozmaiceniem szarej codzienności. Daumal ostatecznie rozwikłał zagadkę zniknięcia Amelii. Jakieś szesnaście lat po wy jeździe z Tunezji. Stało się to na przy jęciu weselny m u zamożnego klienta w Atlancie. Jean-Marc oglądał ceremonię spod śnieżnobiałej markizy, stojąc obok Davida i Joan Guttmannów, ży da i białej protestantki, która przy garnęła jego kochankę w noc jej ucieczki z La Marsy. Jeszcze w pierwszy ch, wy czerpujący ch psy chicznie dniach po zniknięciu Amelii w siedemdziesiąty m ósmy m Jean-Marc porzucił swoją teorię, jakoby to Guttmann zgarnął mu ją sprzed nosa, z prostego powodu. Ten ostatni by ł w Izraelu przez sześć ty godni przed cały m wy darzeniem i sześć ty godni po nim. Trzy dni po zniknięciu Amelii Joan w rozmowie z Celine wy jaśniła okoliczności temu towarzy szące. Ponoć Amelia zaszła w ciążę z jedny m z chłopaków z Anglii, z który mi spędzała czas na mieście. Ostatecznie, twierdziła, podjęła bardzo trudną decy zję o powrocie do kraju i poddaniu się aborcji. Według relacji Amery kanki liczy ła na to, że cała sprawa pójdzie w zapomnienie, a Daumalowie znajdą sposób, by wy baczy ć swojej au pair lekkomy ślność i moralnie naganny czy n. Jean-Marc wiedział oczy wiście, że dziecko by ło jego. I choć przy tłaczała go miłość do Amelii, poczuł również kolosalną ulgę, gdy usły szał, że zdecy dowała się usunąć ciążę. Nie miał wątpliwości, że dowiedziawszy się o nieślubny m dziecku, Celine wy stąpiłaby do sądu o rozwód. Wy nikły skandal pozbawiłby go również szans na objęcie placówki w Argenty nie i miałby długofalowy szkodliwy wpły w na rozwój osobowościowy Thibauda i Loli. Tak, z perspekty wy czasu by ł zdecy dowanie zadowolony z tego, że Amelia wy kazała się taką dojrzałością i rozsądkiem. Czekało go jednak zaskoczenie. W tamto słoneczne popołudnie w Georgii David Guttmann wy pił trochę za dużo i zapomniał o misterny ch kłamstwach z ty siąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego. Uznał, że Jean-Marc wie o długich miesiącach, które ciężarna Amelia spędziła w mieszkaniu niedaleko ich domu. Starający się nie dać po sobie poznać zdumienia Daumal uświadomił sobie wtedy, że Amelia nie zdecy dowała się na aborcję. Urodziła ich sy na. Po chwili pijany Guttmann połapał się, że popełnił błąd, i starał się kłamstwem wy prostować sprawę. – Niestety, historia skończy ła się tragicznie. Dziecko zmarło kilka ty godni po urodzeniu. – Naprawdę? – Tak. Okropna sprawa. To by ło jakieś zakażenie krwi, nigdy do końca nie dowiedzieliśmy się, jak to się stało. Joan pamięta więcej, ale chy ba dziś lepiej tego nie wy ciągać, co? O ile pamiętam, w szpitalu nie zadbali o czy stość, tak jak powinni. By ł problem z posocznicą.
Od roku ty siąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego Jean-Marc mieszkał znów w Pary żu. Leciał do domu zdecy dowany ustalić, co stało się z jego dzieckiem. W Wielkiej Bry tanii nie natrafił na żaden ślad Amelii Weldon, chociaż za ciężkie pieniądze wy najął pry watnego detekty wa z May fair. Seria zapy tań skierowany ch do tunezy jskich agencji adopcy jny ch również nie przy niosła efektu. Dopiero dekadę później Jean-Marc, będący już na emery turze i mieszkający w rodzinny m domu w Burgundii, odkry ł, jak potoczy ły się losy Amelii. Thibaud, teraz pary ski dziennikarz, zaprosił do domu Marion, jedną ze swoich dziewczy n, która pracowała w Ministerstwie Spraw Wewnętrzny ch. Ta chciała zrobić wrażenie na potencjalny m teściu i obiecała, że postara się dowiedzieć jak najwięcej o mademoiselle Amelii Weldon. Jej py tania o znaną oficer wy wiadu bry ty jskiego zwróciły uwagę francuskiej zagranicznej służby wy wiadowczej. Poproszona podczas przesłuchania o wy jaśnienie przy czy n zainteresowania Amelią, Marion skierowała uwagę DGSE na Jeana-Marca Daumala. Ten ostatni zgodził się zjeść w Beaune lunch z oficerem, który przedstawił się jako Benedict Voltaire. – Proszę powiedzieć, monsieur – zaczął Benedict, gdy na początku posiłku, który miał się stać pamiętny, kelner otworzy ł przed nimi menu – co pan pamięta ze swojego poby tu w Tunisie? Czy jest przy kładowo coś, co mógłby mi pan powiedzieć o kobiecie, która nazy wała się Amelia Weldon?
31 Szpiegostwo to czekanie. Kell wrócił do kabiny. Zabrał ze sobą Scramble for Africa, zgubił się w plątaninie kory tarzy, by w końcu znaleźć właściwą drogę, trafić do restauracji i zjeść przy zwoity lunch. Prom, który wy chodził właśnie na pełne morze, miał ty lko jakieś pięćdziesiąt procent obłożenia. Przed restauracją nie utworzy ła się kolejka i bez problemu starczy ło stolików dla wszy stkich francuskich tury stów, którzy wy legli grupą z niższy ch pokładów po zaparkowaniu samochodów w ładowni. W zasięgu wzroku nie by ło Afry kanów. Jedzenie by ło francuskie, ceny w euro, a klientela wy łącznie biała. Kell przy książce i kawie czekał, aż pokaże się François, ale poddał się, gdy zaczęła dochodzić czternasta trzy dzieści, a Francuza wciąż nie by ło nigdzie widać. Musiał zjeść w samoobsługowej stołówce. Thomas zapłacił rachunek i ruszy ł na górę. Przeszedł przez stołówkę, gdy pobielone domy Kartaginy nikły na hory zoncie, układając się w cienki kredowy pasek. Nie by ło w niej nikogo z wy jątkiem pary młody ch Bry ty jczy ków, którzy próbowali opanować sy tuację i minimalizować straty, zmagając się z dwojgiem mały ch dzieci i noworodkiem. Kobieta ły żeczką podawała maluchowi papkę, dwoje pozostały ch dzieci bombardowało linoleum plastikowy mi zabawkami. Kawałek podłogi zachlapany by ł morską wodą, a rodzice wy glądali na wy kończony ch. Wreszcie Kell znalazł François, który opierał się o reling tarasu słonecznego na rufie, patrząc w skłębiony kilwater i oddalające się tunezy jskie wy brzeże przy słonięte teraz mgiełką. Obok Francuza stał wy ższy od niego brodaty mężczy zna. Miał na sobie jeansy i niebieską koszulę. Jego włosy by ły lśniące i z pewnością farbowane. Wy glądał na jakieś pięćdziesiąt pięć lat. Palił papierosa bez filtra. Po chwili rzucił niedopałek za burtę, ten nie został jednak uniesiony przez wiatr i wy lądował na niższy m pokładzie. Rozmowa między ty mi dwoma robiła wrażenie swobodnej i raczej nie doty czy ła niczego ważnego, a jednak coś w sposobie, w jaki stali obok siebie, zdradzało, że się znają. Ale może po prostu rozmawiali już od jakiegoś czasu. Może gdzieś się wcześniej spotkali. Kell ustawił się kilka metrów dalej przy tej samej barierce i po chwili udało mu się wy chwy cić imię drugiego mężczy zny, Luc. Usły szał też strzępek rozmowy o „hotelach w Marsy lii”. Nadzieje na to, że zdoła usły szeć coś więcej, przekreślił niski powtarzalny huk doby wający się z komina promu. Kell zapalił teraz papierosa. Zawsze miał przy sobie paczkę, mogła się przy dać, gdy by potrzebne by ło nawiązanie kontaktu z agentem lub zwy czajną postronną osobą. Zapalniczka mogła pomóc zacząć rozmowę, papieros pozwalał czy mś zająć drżące ręce. Kell odwrócił się. Spojrzał na stojące na tarasie plastikowe krzesła i na grupki oddający ch się sjeście w słońcu pasażerów. Podczas podróży trwali w zawieszeniu. Czekali ty lko, aż dotrą z jednego miejsca do drugiego. Nie mieli nic do roboty. Mogli jedy nie czy tać, spać i jeść. Wiatr smagał twarz Kella i szarpał francuską banderę na rufie. Dwaj mężczy źni wciąż rozmawiali ściszony mi głosami. Potoku ich francuszczy zny ani razu nie przerwał śmiech. Kell zszedł w końcu po wilgotny ch schodach na niższy pokład i stanął bezpośrednio pod rozmawiający mi. Nic to jednak nie dało. Ich słowa, wbrew temu, na co liczy ł, nie zawracały z wiatrem w jego stronę, a i tak wszy stko skutecznie zagłuszał łoskot silnika. Nie mając więcej pomy słów, sięgnął po londy ński telefon i zobaczy ł, jak znika ostania kreska wskaźnika zasięgu.
Kolejny raz ujrzał brodatego Luca dopiero przy kolacji. Rozmówca François jadł samotnie przy narożny m stoliku stojący m niewiele ponad metr od tego, przy który m usiadł Kell. By ł zwrócony ty łem do sali i pochy lony wczy ty wał się z dużą uwagą w jakiś długi dokument. Lekturę co jakiś czas przery wał, żeby zjeść ry ż i kurczaka chasseur. Kellowi towarzy szy ły piękny zachód słońca i egzemplarz „Time’a”, a on sam zaczy nał zastanawiać się, dlaczego właściwie trudzi się, tropiąc pły nącego do Marsy lii François. O ileż prościej by łoby polecieć za Amelią do Nicei, wznowić współpracę z Knightami, a następnie złoży ć Londy nowi raport i przedstawić Truscottowi rachunek za faty gę. By ł w połowie puddingu, gdy Luc wstał i podszedł do baru sałatkowego przy wejściu do restauracji. Wy glądało na to, że sprawdza, co jest do wy boru: ogórek w jogurcie, marchew pocięta w kostkę, odcedzona kukury dza z puszki… Gdy Luc częstował się krojony m w plastry serem, do restauracji wszedł François. Znalazł się na wprost tego pierwszego i Kell widział, jak mężczy źni nawiązują kontakt wzrokowy. Nie by ło żadny ch wątpliwości co do tego, że zauważy li swoją obecność. Nie nastąpił jednak żaden ciąg dalszy. Luc spojrzał w dół na swój talerz, a François naty chmiast popatrzy ł w stronę kelnera, który zaprowadził go do stolika na sterburcie. Kell zaczął zastanawiać się nad ty m, co właśnie zobaczy ł. Celowo się wzajemnie ignorowali? Czy by ło to umy ślne unikanie poznanego pasażera, by nie usiąść z nim przy jedny m stoliku? Czy może chodziło tu o coś więcej? François usiadł, rozłoży ł serwetkę na kolanach i sięgnął po menu. Siedział bezpośrednio naprzeciw Kella, ale nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Ani na niego, ani na żadnego innego gościa restauracji. Blask zachodzącego słońca wlewał się przez okna, nadając ścianom głęboko pomarańczowy odcień. Ciekawie by ło przy jrzeć się François, gdy by ł sam. Jego duma i arogancja w znacznej mierze się ulotniły. Wy dawał się teraz dużo mniej efektowny i pewny siebie niż mężczy zna znad hotelowego basenu. By ć może dopadł go żal po stracie? Kell wiedział aż za dobrze, że ból po stracie rodzica potrafi prześladować miesiącami, a nawet latami. Jego matka zmarła na raka piersi, gdy drugi rok pracował dla MI6, a on miał poczucie, że dopiero niedawno pogodził się z jej odejściem. François nie miał za towarzy szkę książki ani gazety. Wy dawał się usaty sfakcjonowany samy m jedzeniem, popijaniem wina i błądzeniem wzrokiem po pomieszczeniu. W pewny m momencie wy czuł, że Kell mu się przy gląda. Ich spojrzenia się spotkały, a Francuz skinął głową w sposób, który naty chmiast przy pomniał Tomowi Amelię. Aż korciło go, żeby wstać, przedstawić się jako jej wieloletni przy jaciel i podzielić się z ty m mężczy zną wspomnieniami z jej ży cia i kariery. Luc ty mczasem skończy ł jeść i niecierpliwy mi gestami starał się zwrócić na siebie uwagę kelnera. Kell zrobił zaraz to samo. Zapłacił za posiłek i wino kartą debetową Uniacke’a i wy szedł za Lukiem z restauracji. Nie by ło łatwo go śledzić. Jeden ostry zakręt, jeden ciekawski ruch głową i Luc z łatwością go zauważy. Schody by ły krótkie i wąskie, a kory tarze promu pełne ludzi. Kell starał się utrzy mać pewien dy stans, ale musiał jednocześnie by ć dość blisko, by w porę zauważy ć nagłą zmianę kierunku albo zejście na niższy pokład. Szy bko stało się jasne, że Luc kieruje się w stronę kabin sy pialny ch. Zszedł cztery pokłady w dół, na poziom bezpośrednio pod kajutą Kella. Jeszcze chwila i znaleźli się pośród plątaniny kory tarzy, a Tom znów stracił poczucie kierunku. W połowie długości jednego z wąskich, oświetlony ch na żółto przejść Luc się zatrzy mał. Stał przed drzwiami swojej kajuty. Kell przy glądał mu się z odległości może pięćdziesięciu metrów, jak wstukuje czterocy frowy kod. Francuz wszedł, zarzucił na klamkę kartonik „nie przeszkadzać” i zamknął za sobą drzwi. Kell odczekał kilka sekund, po czy m ruszy ł przed siebie, by mijając drzwi kajuty, zapamiętać jej numer, cztery ty siące pięćset siedemdziesiąt jeden. Wrócił następnie do własnej kabiny i raz jeszcze przeczy tał wiersz Heaney a, który bardzo spodobał mu się w Tunisie. Chciał
dać François czas na dokończenie kolacji. Wiersz nosił ty tuł Postscriptum, Kell pospiesznie zanotował na ty lnej wy klejce tomiku porównanie, które uznał za wy jątkowo ładne: „Uziemiona bły skawica łabędziego stada”. Książkę zostawił otwartą na łóżku, grzbietem ku górze, po czy m wy szedł i skierował się schodami do pasażerskiej strefy rozry wki. Miał zamiar usiąść tam i czekać z nadzieją, że François wpadnie się napić. Jeśli tak się stanie, nawiąże rozmowę, jeśli nie – postara się znaleźć okazję do rozmowy rano, może na pokładzie, kiedy prom będzie zbliżać się do Marsy lii. Nie by ło sensu śledzić François po jego wy jściu z restauracji czy łamać kod do drzwi jego kajuty. Wszy stkim, czego potrzebował Kell, by ła okazja do rozmowy i dokonania oceny charakteru. Zastanawiał się, czy Amelia powiedziała sy nowi o swojej pracy w MI6. Choć wy kraczało to poza ramy wy znaczonego przez Marquanda zadania, Kell chciał nabrać pewności, że François nie spali przy kry wki Amelii – czy to w rozmowie z który mś z pasażerów, czy już na konty nencie. Jeśli uzna, że sy n Amelii potrafi dotrzy mać tajemnicy, zostawi w spokoju jego i ją.
32 François Malot dokończy ł kolację, zapłacił gotówką i przeszedł do znajdującej się pokład wy żej strefy rozry wki. Miał chęć poznać jakąś kobietę, a jednocześnie wcale nie chciał żadnej poznawać. By ł wewnętrznie rozdarty i odczuwał sprzeczne pragnienia. Chętnie nawiązałby kontakt z nieznajomą, a zarazem nie miał ani trochę ochoty na nużący ry tuał uwodzenia. Zresztą, jaka by ła szansa poznać dziewczy nę na statku takim jak ten? Prom gdzieś pośrodku Morza Śródziemnego to nie to samo co klub w Pary żu albo w Reims. Lepiej zaczekać do Marsy lii i tam po prostu zapłacić jakiejś dziewczy nie. W Tunezji nie mógł ry zy kować wy najęcia prosty tutki – nie przy obowiązujący m tam bardzo surowy m prawie. W czasie poby tu w Ramadzie by ł jednak kilka razy tak spragniony seksu, że zapisy wał się na masaż w spa, żeby przy najmniej poczuć na sobie dłonie kobiety. Kiedy nad basenem Amelia nacierała go kremem do opalania, to nie by ło to samo. Nie tego François chciał. Takie zachowanie raczej go peszy ło. Siedział w barze od jakichś dziesięciu minut, kiedy zauważy ł stojącego obok mężczy znę, próbującego zwrócić uwagę barmanki. François rozpoznał w nim pasażera, którego widział w restauracji czy tającego „Time’a”. Pozdrowili się wtedy skinieniem głowy. François pamiętał, że jedząc makaron, parokrotnie poczuł na sobie spojrzenie tamtego. Po bladej karnacji i trochę niedbały m wy glądzie wnosił, że to Bry ty jczy k. Kołnierzy k koszuli nieznajomego stracił szty wność, mężczy zna by ł nieogolony, a jego buty niedoczy szczone i pory sowane. Nim się zorientował, znów spojrzeli na siebie i zaraz wy wiązała się rozmowa. – Nie da się tu kupić drinka. François wzruszy ł ramionami. Choć rozumiał angielski, nie miał ochoty dukać przez całą rozmowę o niczy m. Poza ty m nienawidził założenia Bry ty jczy ków, że do wszy stkich obcokrajowców można zwracać się po angielsku. Tamten wy czuł opór z jego strony : – Vous êtes français? – Oui – odparł François. – Vous le parlez? Mężczy zna, jak się okazało, nazy wał się Stephen Uniacke i świetnie mówił po francusku. Z początku François by ł trochę zaniepokojony, że Anglik może by ć gejem, ale ten już na wczesny m etapie rozmowy raczy ł wy jaśnić, że jest „szczęśliwie żonaty ” i właśnie wraca z Tunezji po spędzeniu ty godnia w hotelu w Hammamet. – I jak się tam panu podobało? – Klasy ka grupowy ch wakacji z biurem – odparł Stephen. – Dzieciaki pły wające na bananie, ry ba z fry tkami i wszędzie spaleni słońcem Anglosasi. Równie dobrze mogłem nie ruszać się z Reading. Barmanka w końcu podeszła. François skończy ł przed chwilą swój gin z tonikiem i nie by ł zaskoczony, gdy Stephen zaproponował, że postawi mu kolejkę. Uznał, że nie wy pada mu odmówić. – Dziękuję. Miło z pana strony. – Cała przy jemność po mojej stronie. Jest pan w podróży sam? Może facet by ł jednak gejem? Może Stephen Uniacke wy brał się na wakacje do Hammamet, bo lubił podry wać chłopców na plaży. – Tak – odpowiedział François, zastanawiając się, czy znów będzie musiał opowiadać historię
Amelii. Czuł się znudzony już na samą my śl o ty m. – Mieszka pan w Marsy lii? – W Pary żu. Celowa zwięzłość odpowiedzi François skłoniła Anglika do zmiany tematu. Przy siadł na stołku barowy m i wodził spojrzeniem dookoła, jakby zastanawiał się, co powiedzieć. – Ta knajpa wy gląda, jakby na kacu urządzała ją Grace Jones. To by ł dobry opis, bardzo trafny. François zaśmiał się i rozejrzał po pomieszczeniu. Mężczy zna około pięćdziesiątki wcisnął się właśnie do budki didżeja. Starał się zwabić na parkiet grupę dziwnie podekscy towany ch marsy lskich pań domu, ale na razie udało mu się ty lko wzbudzić zainteresowanie jednego dziesięcioletniego chłopca. Jedna z kur domowy ch spojrzała parokrotnie na François, ale ten nie zwrócił na nią uwagi. By ła gruba i robiła wrażenie osoby z niższy ch klas. Oświetlenie zaprojektowano w sty lu i kolory sty ce retro. Szklana dy skotekowa kula, kręcąc się, rzucała na ściany świetlne gwiazdki. Didżej puścił Let me entertain you, na co Stephen wy mownie chrząknął. – Chry ste. – Co takiego? – W imieniu wszy stkich moich rodaków chciałby m przeprosić za Robbiego Williamsa. François znów się zaśmiał. Fajnie by ło pogadać z kimś by stry m i dowcipny m. Amelia by ła taka, ale ich wspólne spędzanie czasu wy glądało inaczej – przy pominało serię wy wiadów albo spotkań biznesowy ch, podczas który ch wzajemnie się rozpracowy wali. Któregoś wieczoru w Tunisie, kiedy Amelia położy ła się już spać, François miał ochotę wy jść na miasto. Taksówką pojechał pod klub w La Marsie. Ty p ży cia nocnego, jaki tam zobaczy ł, nie pasował mu jednak. Siedział sam na skraju parkietu, przy glądając się, jak pewni siebie, bogaci i nieruchawi młodzieńcy z Tunisu próbują uwodzić muzułmańskie dziewczy ny, które na pewno nie pójdą z nimi do łóżka. Seks przedmałżeński to dla wy znawczy ni islamu najcięższy grzech. Wszy scy chłopcy mieli wielkie zegarki i wy muskane włosy, na które wy lali chy ba całe wanny żelu. Dziewczy na o zby t mocno umalowany ch oczach flirtowała przez chwilę z François i przy szło mu do głowy, żeby zaprosić ją do tańca. Nie mógł jednak by ć pewien, kto będzie im się przy glądać. Nie mógł wiedzieć, czy i jakie podjąłby ry zy ko. Wszy scy tunezy jscy mężczy źni wokół wy glądali trochę przy ciężko i nosili podejrzanie wy glądające wąsiki. Który ś z nich mógł by ć jej chłopakiem albo bratem. Żal mu by ło tej dziewczy ny. Zastanawiał się, jak się potoczą jej losy. – Jak panu smakowało jedzenie w Tunezji? – zapy tał Stephen. Czuć by ło, że Anglik walczy o podtrzy manie konwersacji, ale trafił akurat na temat, który by ł dla François ciekawy. Odpowiedział, że miło wspomina wieczór spędzony z matką w La Goulette, w specjalizującej się w ry bach restauracji na świeży m powietrzu. Dodał, że oboje rozczarowani by li za to kuskusem w cieszącej się niezasłużoną renomą restauracji w Sidi Bou Said. – U mnie to by ła jakaś katastrofa – wy jawił Stephen. – W jedny m miejscu zamówiłem merguez, sądząc że to ry ba, a dostałem jakąś kiełbasę. Następny m razem postanowiłem nie ry zy kować i poprosiłem o tadżin, ale okazało się, że to coś w rodzaju omleta. W niczy m to nie przy pominało dań z Maroka. Czy dobrze zrozumiałem, że pana matka mieszka w Tunisie? – To długa historia. Stephen spojrzał na swojego drinka, potem na szklaną kulę i wreszcie na François. – Mam cały wieczór.
To mu opowiedział. Całą historię. Mówił o morderstwie w Egipcie, próbie skontaktowania się z Amelią przez agencję i ich spotkaniu w Pary żu. Opisał też ty dzień, który spędzili razem w Gammarth. Robił to, jakby opowiadał ulubioną anegdotę: upiększał pewne fragmenty i pomijał to, co stało się dla niego nudne. Starał się przy ty m przedstawić Amelię w jak najlepszy m świetle. Stephen reagował zgodnie z oczekiwaniami François: raz by ł zbulwersowany tragiczny m zajściem w Szarm el-Szejk, raz zachwy cony wy nikły m z niego spotkaniem po latach matki i sy na. François dość szy bko zaczęły jednak nuży ć jego py tania i oznaki współczucia. Kiedy dochodziła jedenasta, kończy ł trzeciego drinka – ty m razem to on zapłacił za oba, wy padało przecież zrewanżować się Stephenowi. Bardzo chciał uwolnić się już od niego i wrócić do kajuty. Trzeba by ło ty lko znaleźć sposób ucieczki. Tak się szczęśliwie złoży ło, że już od jakiegoś czasu zerkała w ich stronę kobieta siedząca dalej przy barze. Z początku François nie by ł pewien, z który m z nich próbuje flirtować. Wy glądała na niecałe czterdzieści lat. Robiła wrażenie nieco szorstkiej, ale by ła zdecy dowanie atrakcy jna. Widział ją już wcześniej na promie: po południu siedziała w holu recepcy jny m i czy tała gazetę. W zasadzie Francuz zakładałby, że każda kobieta na pokładzie będzie wolała jego towarzy stwo niż Anglika. Ta jednak chy ba bardziej koncentrowała się na Stephenie. – Chy ba wpadłeś komuś w oko – powiedział, zerkając na kobietę. – Komu? – Wy glądało na to, że Stephen nawet jej nie zauważy ł. – Druga strona baru, babka z farbowany mi blond włosami. Chcesz, żeby m ją tu zaprosił? Stephen spojrzał zalękniony we wskazany m kierunku. François zauważy ł, że zaczerwienił się lekko, gdy napotkał wzrok kobiety. Ona spojrzała w bok. – Jestem prawie pewien, że jest bardziej zainteresowana tobą – odparł Stephen. Miło by ło usły szeć komplement, ale François dostał właśnie okazję, na którą czekał. Jego szklanka by ła pusta, a czekał go jutro długi dzień. Miał komplet pretekstów, żeby się oddalić. – Nie – powiedział wstając. – Zostawię ją tobie. Ciekawie by ło cię poznać. – Uścisnął dłoń Anglika. – Bardzo dobrze mi się z tobą rozmawiało. Może zobaczy my się jeszcze rano. – Mam nadzieję – odpowiedział Stephen. Po ty ch jego słowach mężczy źni się rozstali.
33 Thomas Kell naty chmiast nabrał podejrzeń, bo już od dawna nie przy patry wała mu się żadna kobieta. Dlaczego nagle teraz? Dlaczego na promie? Gdy Malot zniknął, blondy nka na pełny m gazie zajęła się dy skotekowy m podry wem: zachęcające uśmieszki, kuszące spojrzenie spod rzęs, a nawet tłumiony chichot nastolatki, kiedy siedzący w swojej pstrokatej budce didżej puścił na cały regulator Billie Jean. Zachowy wała się w sposób tak nieokrzesany, że Kell by ł coraz bliższy uznania jej za stuprocentowego cy wila sery jnej produkcji. By ło jasne, że żaden oficer wy wiadu, czy to działający pry watnie, czy na zlecenie rządu, nigdy nie zdecy dowałby się na tak bezpośredni „atak”. Gdy ty lko François wy szedł, zaraz wy startowała. Zsunęła się ze stołka i ruszy ła wokół baru. Kell odwrócił się w drugą stronę, w kierunku okien. Zaraz jednak dostrzegł kątem oka mignięcie farbowany ch blond włosów, rąbek spódniczki, kawałek uda. Stała obok niego. Kobieta przed czterdziestką, szczupła, bez obrączki. Gdy ich spojrzenia się spotkały, uśmiechnęła się wy mownie. – Nie pamiętasz mnie, co? Rzeczy wiście nie pamiętał. Jej akcent stanowił mieszankę – by ła rodowitą Francuzką, ale sły chać by ło, że przez dłuższy czas miała do czy nienia z amery kańskim angielskim. Nie miał pojęcia, gdzie ani kiedy mogli się spotkać. Czy znała go jako Thomasa Kella, czy jako kogoś innego? Przez lata posługiwał się masą pseudonimów. Czy by ł dla tej kobiety szpiegiem, czy konsultantem? Prawnikiem czy inży nierem lądowy m? Czy spotkał ją, gdy w Londy nie robił coś dla Ministerstwa Obrony, czy może znał ją z dawny ch lat na uniwersy tecie w Exeter? Nie przy pominał sobie na jej temat nic, mimo że zasadniczo by ł ekspertem od tego rodzaju sy tuacji. Może nicią powiązania między nimi by ła Claire? Kell miał zawsze anty talent do zapamięty wania znajomy ch i kuzy nów swojej żony. – Przy kro mi, ale chy ba nie… – Jestem Madeleine. Waszy ngton, pamiętasz? Kell starał się wy glądać na opanowanego, gdy jednocześnie bły skawicznie przerzucał w głowie setki wspomnień z liczny ch poby tów w amery kańskiej stolicy. Trwające w nieskończoność spotkania w Pentagonie, deszczowy poranek w Muzeum Lincolna, wy cieczki z przewodnikiem po Narodowy m Muzeum Historii; strzelnica w Langley, gdzie nadgorliwy oficer szkoleniowy próbował zorganizować zawody MI6 kontra CIA… W żadny m z dziesiątek kontekstów nie przy pominał sobie szczupłej blondy nki z Francji mówiącej z mieszany m akcentem. – Waszy ngton? – powtórzy ł, by zy skać na czasie. Czy żby spotkał ją w jakimś barze, na kolacji albo w klubie? Pamiętał twarze i imiona jedenastu kobiet, z który mi poszedł w ży ciu do łóżka – nie by ła jedną z nich. – Michael, prawda? – spy tała. Teraz wiedział już na pewno, że się pomy liła. Nigdy nie posługiwał się imieniem Michael. Stephen – tak, Tim, Patrick, Paul – również. Ale nigdy Michael. – Chy ba mnie pani z kimś pomy liła – powiedział. – Jestem Stephen. Stephen Uniacke z Anglii. Miło mi poznać. – Kell wy ciągnął dłoń w przy jacielskim geście. Nie chciał, by kobieta czuła się zażenowana. Niewy kluczone, że zmy śliła całą tę history jkę ty lko po to, by przełamać lody.
– Naprawdę dziwne – odpowiedziała. – Jest pan pewien? – Jej szy ja poczerwieniała ze wsty du. Ludzka energia baru i łomoczące Rolling in the deep zdawały się teraz jakoś ją izolować. – By łam pewna, że się znamy. Bardzo przepraszam… Zaczęła wy cofy wać się w stronę swojego miejsca. Wy glądała jak dziewczy na, której poproszony chłopak odmówił tańca. Barmanka chy ba sy ciła się atmosferą zażenowania. Gapiła się na kobietę, zapamiętując prawdopodobnie okoliczności, żeby móc potem sprzedać anegdotkę reszcie załogi. Kell miał świadomość, że w grę cały czas wchodzi kilka możliwości. „Madeleine” mogła należeć do zespołu obserwującego François. Jeżeli wy wiad francuski dowiedział się o relacji Malota z Amelią, to by ło niemal pewne, że wy słał za nim ludzi. Długa rozmowa, którą Francuz odby ł z Kellem przy barze, zostałaby zauważona. Madeleine, której przy dzielono stanowisko w strefie rozry wki, wiedziałaby, że ma za zadanie dowiedzieć się więcej o Angliku. To tłumaczy łoby niedorzeczną history jkę o Waszy ngtonie. Dziewczy na mogła nie mieć dość czasu – lub doświadczenia – żeby naprędce wy my ślić coś lepszego. – Stawiam drinka, jeśli się zgodzisz – powiedział. Zależało mu teraz na ty m, by ustalić, kim dokładnie jest. Nie przy pominał sobie, żeby widział Madeleine w który mś z hoteli w Tunisie, ale to akurat miało niewielkie znaczenie. Nawet w połowie przy zwoity zespół DGSE pozostałby niezauważony. – Nie chcę ci się narzucać – powiedziała z wy razem twarzy, który całkowicie przeczy ł jej słowom. – Na pewno? Barmanka udawała, że ustawia szklanki, ale by ło jasne, że po prostu podsłuchuje. Kell szorstkim tonem zamówił dwa kieliszki czerwonego wina, licząc na to, że zostawi ich w spokoju. Zaproponował Madeleine stołek zwolniony chwilę wcześniej przez Malota. Jeśli by ła szpiegiem, mógł spodziewać się teraz kilku rzeczy. Na początek „śledcze” rozpy tanie o jego tożsamość: „Kim jesteś, Stephen?”, „Czy m się zajmujesz?”. Później by ć może trochę gadki szmatki, żeby miał czas się rozluźnić i wy pić więcej alkoholu. Potem ciąg dalszy podpy ty wania, mający na celu sprawdzenie spójności jego przy kry wki. Przy kładowo, jako konsultant marketingowy Stephen Uniacke mógł spodziewać się py tań doty czący ch szczegółów jego pracy. Jeśli wspomni o Reading jako miejscu zamieszkania, doświadczony szpieg prawdopodobnie będzie twierdzić, że odwiedził to miasto, i może py tać o jego charaktery sty czne punkty. Oczy wiście działało to w obie strony. Kell miał na tej samej zasadzie okazję, by ocenić Madeleine. „Co robiłaś w Tunisie?”, „Dlaczego wracasz promem?”. O ile mógł sugerować się wy czuwalny m w jej oddechu alkoholem, nie powinna by ć trudna do rozgry zienia. Wy starczy ło zadać właściwe py tania. Tak się zaczęło. Gierka. Taniec. I niemal przez czterdzieści pięć minut Madeleine Brive okazy wała Stephenowi jedy nie bardzo czy telne pożądanie. By ła rozwódką wracającą z „nudny ch” wakacji w La Marsie z przy jaciółką „alkoholiczką”, którą mąż zostawił dla młodszej. By ła też współwłaścicielką sklepu odzieżowego w Tours, sprzedającego markowe ubrania zamożny m paniom domu z Doliny Loary. Martwiła się, że jej czternastoletni sy n „pali za dużo tego pieprzonego zielska”. Kella zdumiało to, że kobieta przede wszy stkim by ła zainteresowana swoim ży ciem. Sama prawie nie zadawała py tań. Dał jej niezliczone okazje, by przetestowała Stephena Uniacke’a pod kątem szczegółów pracy, stanu cy wilnego i rodzinnego miasta, ale ona z żadnej nie skorzy stała. Zamiast tego, wy chy liwszy drugi kieliszek wina, a zaraz po nim trzeci, chwilę po północy dała Kellowi wy raźnie do zrozumienia, że chce iść z nim do łóżka – w sposób tak oczy wisty, że nawet dotknęła jego kolana jak gość talk-show próbujący przy podobać się
dziennikarzowi. – Mam kabinę – powiedziała z przy pominający m czkawkę chichotem. – Jest w niej duuużo miejsca. – Też mam kabinę – odparł Kell, chcąc zdusić sprawę w zarodku. – Moja jest bardzo mała. By ło to przy gnębiające, nawet zniewieściałe, ale nie miał ochoty spać z tą kobietą, tarzać się po łóżku niewiele większy m niż mata do jogi. „Kot by się tu nie obrócił”. Madeleine Brive by ła piękna i samotna, a jej perfumy by ły jak wspomnienie inny ch kobiet. Kiedy się do niego uśmiechnęła, Kell poczuł energię flirtu – ulgę, że w normalny ch okolicznościach został wzięty za normalnego mężczy znę. Że zostaje wciągnięty w odwieczny fascy nujący mechanizm seksu i pożądania. Ale nie miał do tego serca. Jego serce ciągle by ło przy Claire. By ł wciąż żonaty m mężczy zną na statku pośrodku morza. Czuł, że ma obowiązek pozostać wierny żonie, z którą jest w separacji. – Wiesz – zaczął – ostatnio prawie nie spałem. Nie obrazisz się, jeśli już pójdę? – Wy mówka dość żenująca, ale do Uniacke’a akurat pasująca całkiem nieźle. – Bardzo miło by ło cię poznać. Może w Marsy lii zjemy razem lunch? Ku jego zaskoczeniu Madelaine wy glądała niemal tak, jakby jej ulży ło. – Bardzo chętnie! Kocham Marsy lię! Będziesz tam nocował? – Jeszcze nie zdecy dowałem. – Przy najmniej to by ło prawdą. Wy mienili się numerami, zapisując je na serwetkach długopisem poży czony m przez barmankę, która przy jrzała im się ze zmarszczony mi brwiami. Nieśmiało umówili się też na wspólne śniadanie w promowej stołówce. Madeleine wiedziała, która marsy lska restauracja podaje najlepsze bouillabaisse. Obiecała Kellowi, że zabierze go w to miejsce. Wy szła z dy skoteki przed nim. Barmanka odprowadziła ją wzrokiem, po czy m spojrzała spode łba na Kella, jakby doskonale wiedziała, co ma się teraz wy darzy ć. Myślisz sobie, że nikt nie wie, co jest grane? Dała ci numer kabiny, a ty zejdziesz tam za pięć minut. Czekasz tylko, aż zrzuci z siebie wszystko poza bielizną. Gdy Kell spojrzał na nią ostro, zajęła się z powrotem szklankami. Pięć minut później znów by ł znów głęboko w trzewiach statku, niedaleko obszernej kajuty kuszącej Madeleine Brive. Podszedł jednak do drzwi własnej kabiny. Wstukał czterocy frowy kod. Czuł niepokój – dy skomfort, jakby oszukano go albo poniżono. Coś by ło nie tak. Kell wrócił pamięcią do sceny, której świadkiem by ł przy kolacji – dziwnego spotkania Luca i Malota. Dlaczego mężczy źni udawali, że się nie widzą, kiedy François wszedł do restauracji? Czy dlatego, że nie chcieli razem jeść, czy może dlatego, że nie chcieli by ć razem widziani? François okazał się człowiekiem bardzo wy niosły m i delikatny m, próżny m i zarazem wrażliwy m, a przy ty m obdarzony m by strą inteligencją i nieco melancholijny m. To ostatnie Kell zrzucał na karb cierpienia. Czy tego popołudnia Luc zwrócił się do niego z ofertą? Czy Thomas by ł świadkiem propozy cji rekrutacy jnej ze strony DGSE? Sześciocy frowa kwota za wy jawienie wszy stkiego, co wie o Amelii Levene? Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy. Niewy kluczone, że na statku w ogóle nie ma sy tuacji zagrożenia. Madeleine by ła najprawdopodobniej ty m, za kogo się podawała: właścicielką sklepu odzieżowego w Tours, która liczy ła na szy bkie bzy kanie na falach. A Luc? Kto mógł zaręczy ć, że on i François nie odby li po prostu przy padkowej, najzwy czajniejszej w świecie rozmowy na tarasie, by potem rozejść się każdy w swoją stronę? Gdy jednak Kell otworzy ł drzwi kabiny, poczuł, że coś się nie zgadza. Co – tego jeszcze nie wiedział. Schy lając głowę, wszedł do łazienki. Umy ł zęby i zdjął koszulę. Następnie wy ciągnął z walizki aparat, wy jął z kieszeni kartę pamięci i wsunął ją z powrotem do czy tnika. Sięgnął po butelkę macallana i nalał
sobie whisky na sen. The Spirit Level wciąż leżał otwarty na łóżku, rozgięty na grzbiecie. Kell sięgnął po tomik. Chciał raz jeszcze przeczy tać Postscriptum, żeby przegnać chodzące mu po głowie py tania, zmienić nastrój i na kilka zasłużony ch godzin zawiesić operację. „Uziemiona bły skawica łabędziego stada”. Książka by ła otwarta na złej stronie. Postscriptum by ło wierszem zamy kający m tomik, ty mczasem on miał teraz przed oczami U źródła – cztery strony wcześniej. Ktoś uniósł książkę i nie zachował dostatecznej staranności, odkładając ją. Przeszukano jego kabinę.
34 Jeżeli Kell miał jeszcze wątpliwości, czy Madeleine Brive została nasłana, by odwrócić uwagę Stephena Uniacke’a, gdy ty mczasem ktoś trzeci przeszuka jego kabinę, to zostały one rozwiane, gdy otworzy ł marquandowego laptopa. Na komputerze załadowała się strona szy frująca MI6 – małe niebieskie pole pośrodku ekranu czekało na wprowadzenie ciągu znaków. Tego nie mogła zrobić sprzątaczka ani nikt inny z obsługi. Ktokolwiek by ł w ty m pomieszczeniu, chciał uruchomić komputer, ale nadział się na chroniące go oprogramowanie. Nie mogąc wy łączy ć laptopa, zamknął go i odłoży ł na podłogę. Kell położy ł się na łóżku i rozważał możliwości. Czy Uniacke by ł spalony ? Niekoniecznie. Jeśli zespół DGSE miał kontrolę nad promem, to znaczy, że uzy skali dostęp do nazwisk i numerów kabin wszy stkich pasażerów na pokładzie, w ty m „Stephena Uniacke’a”. Madeleine kazano odciągnąć go swoim tańcem i słodzeniem, by dać czas któremuś z kolegów – by ć może Lucowi – na przejrzenie jego rzeczy. Dostanie się do kabiny Kella by ło równie proste jak zbicie szy by. Szy bka łapówka dana recepcjoniście, włamanie do sy stemu rezerwacji SNCM – jedno i drugie pozwalało bły skawicznie uzy skać kod do zamka. A co odkry ł Luc? W najgorszy m razie aparat bez karty pamięci i chronionego hasłem laptopa. Marny materiał na teorię spiskową. Reszta rzeczy w kabinie by ła doskonale przy ziemna i niewinna: ubrania, kosmety ki, książki. Kell przy pomniał sobie nagle – zapewne zby t późno – że mogli zainstalować kamerę. Gdzieś w jego kabinie mogło znajdować się proste urządzenie z obiekty wem do filmowania przy zły m świetle. Leżał nadal na łóżku z głową podpartą dłońmi i szy bko starał się sobie przy pomnieć, co robił od chwili przekroczenia progu. By ł w łazience i umy ł zęby. Nalał sobie whisky, po czy m otworzy ł i zamknął laptopa. Przy jrzał się też – pewnie zby t długo i uważnie – tomikowi wierszy. Jakie wrażenie mogło zrobić jego zachowanie na Lucu obserwujący m go na ekranie o słabej rozdzielczości w kabinie czterdzieści pięć siedemdziesiąt jeden? Czy mogło wy dać mu się podejrzane? Kell w to wątpił. Ewentualne oznaki poruszenia można by ło bez naciągania uznać za oznakę żalu, że nie poszedł z Madeleine do jej kabiny. Zaczął więc układać się do snu. Zdawał sobie sprawę, że jeśli fakty cznie w abażurze lampy albo za lustrem ukry to kamerę, to nie wolno mu próbować jej szukać. Musi zachowy wać się naturalnie. Podniósł się z łóżka, tak jakby po prostu na chwilę zaprzątnęła go jakaś niepokojąca my śl, i wstukał na klawiaturze laptopa dziesięciocy frowe hasło. Przez kilka minut wy pisy wał następnie przy padkowe ciągi znaków, by stworzy ć wrażenie, że pisze jakiś raport albo posta na blogu. Gdy skończy ł, sięgnął po The Spirit Level. Z uwagą wczy tał się w kilka wierszy, jakby jego wcześniejsze zachowanie by ło przejawem jakiegoś rodzaju erudy cy jnego niepokoju. Następnie rozebrał się do bielizny, wy ciągnął z walizki T-shirt i wdrapał się na łóżko. Poczuł ulgę, gdy zgasił światło i leżał niewidoczny po ciemku, czując w ustach smak whisky i pasty do zębów. Bicie jego serca zgrało się z dudnieniem silnika. Czuł się tak, jakby by ł w samy m łonie statku. Kell wiedział, że gdy ty lko prom zbliży się do europejskiego wy brzeża na ty le, by pojawił się sy gnał, będzie musiał zadzwonić do Londy nu z bieżący m raportem. Miał trzy wy jścia. Mógł powiedzieć Jimmy ’emu Marqunadowi, że mianowana szefową MI6 Amelia Levene ma nieślubnego sy na. Taka by ła prawda i Kell ty m samy m wy wiązałby się formalnie ze zobowiązań wobec Służby. Mógł też ujawnić swoje podejrzenie, że francuski wy wiad odkry ł tożsamość Malota, wy słał za nim ludzi do Tunezji i by ć może nawet podjął wobec niego próbę rekrutacji. Oczy wiście tego rodzaju rewelacje miały by dla Amelii katastrofalne skutki
i doprowadziły by do jej naty chmiastowego odwołania. W konsekwencji łeb ukręcono by również wskrzeszaniu jego kariery. Z Truscottem za sterami MI6 Kell pozostałby persona non grata. Istniała jeszcze jedna ewentualność. Kell mógł powiedzieć Marqundowi, że François Malot to oszust, przebieraniec, który udawał sy na Amelii, by następnie wrócić promem do Francji w towarzy stwie co najmniej dwojga oficerów wy wiadu tego kraju. Czy by ł na to jednak jakikolwiek dowód? Kell spędził godzinę, rozmawiając w barze z Malotem, i ani przez chwilę nie odniósł wrażenia, że ma kontakt z oszustem. Sy n Amelii by ł do niej uderzająco podobny, a jego wersja wy darzeń idealnie trzy mała się kupy. Również przeszukanie jego pokoju w Gammarth nie ujawniło nic podejrzanego. Niejasny by łby też powód, dla którego DGSE miałoby montować tego rodzaju operację – bardzo ry zy kowną i trudną. Mógł taki istnieć, jednak następstwo tego faktu, że przy brany ch rodziców Malota zamordowano, a ich pogrzeb upozorowano, by ło zby t paskudne, by rozważać je na serio. Z tego powodu Kell zepchnął tę hipotezę na boczny tor, uznając, że nie ma dowodów na poparcie tego rodzaju teorii spiskowej. Wy brał, nie bez wy rzutów sumienia i z umiarkowany m entuzjazmem, trzecie rozwiązanie. Niech Londy n nadal my śli, że Amelia Levene ma romans. Niech Truscott i Hay nes dalej zakładają, że po prostu urwała się na parę dni ze smy czy, żeby nacieszy ć się świńskim weekendem spędzony m z francuskim kochasiem w Gammarth. Koniec końców, w to właśnie chcieli wierzy ć. Zasługiwali na to, żeby w to wierzy ć. Okłamanie Marquanda w tej sprawie nie by ło czy mś, co rok wcześniej Kell brałby pod uwagę, ale teraz jego lojalność wobec świeżo upieczonego kierownictwa MI6 by ła bliska zeru. „Jeśli musiałby m wy bierać między zdradą wobec mojego kraju i zdradą wobec przy jaciela – przy pominał sobie słowa E.M. Forstera – mam nadzieję, że umiałby m zdoby ć się na zdradę kraju”. Kell po raz pierwszy w ży ciu poczuł, że zdanie to ma dla niego sens.
35 Kry jówka znajdowała się na szczy cie wzgórza z widokiem na południową część Ariége, jakieś trzy kilometry od wsi Salles-sur-l’Hers w departamencie Langwedocja-Rousillon. Dojazd do niej prowadził od południa jednopasmową drogą odchodzącą od szosy D625. Droga mijała dom ciasny m zakrętem, po czy m skręcała ostro w dół, by jakieś dwa kilometry na południowy wschód dołączy ć znów do głównej szosy na Castelnaudary. Przez większość czasu domu pilnowało dwóch strażników, Akim i Slimani. Dwóch to aż nadto, by mieć oko na Holsta. Każdy z mężczy zn miał swoją sy pialnię na piętrze, a w niej laptopa i półki pełne pirackich DVD. W salonie na dole by ł telewizor, do którego podpięto nintendo wii. Akim i Slimani grali na konsoli nawet po cztery –pięć godzin dziennie. Zaliczali kolejne dołki na polu w St. Andrews, rozgry wali mecze na kortach Rolanda Garrosa i walczy li z bojownikami AlKaidy w miejskich zaułkach i jaskiniach Afganistanu. Obaj otrzy mali wy raźny zakaz sprowadzania do domu kobiet. Obaj też ży wili się wy łącznie pieczony m kurczakiem, kuskusem i mrożoną pizzą. Holst zamknięty by ł w mały m pokoju pomiędzy holem wejściowy m a dużą sy pialnią na parterze po południowej stronie domu. Do zaimprowizowanej celi prowadziło dwoje drzwi – główne, wy chodzące na hol i zabezpieczone kłódką, i drugie, mniejsze, łączące ją z łazienką na ty łach. Te utrzy my wały dwie metalowe sztaby zamocowane na hakach. Szef umieścił wizjery w jedny ch i drugich drzwiach, by dniem i nocą dało się obserwować zachowanie Holsta. Ten ostatni dostawał trzy posiłki dziennie, a każdego popołudnia miał prawo do dwudziestu minut gimnasty ki na niewielkim trawniku za domem. Teren ten z trzech stron otaczał wy soki na cztery metry ży wopłot, więc Holsta nie miał szans zauważy ć żaden przy padkowy przechodzień. Więzień nie odmawiał nigdy jedzenia i nie skarży ł się na warunki, w jakich go przetrzy my wano. Jeśli chodzi o załatwianie potrzeb fizjologiczny ch, to w celi stało wiadro, które Akim i Slimani opróżniali w porze posiłków. Co jakiś czas Slimani zaczy nał się nudzić – zaczy nał robić wtedy rzeczy, który ch według Akima robić nie powinien. Raz, przy kładowo, zdarzy ło się, że zakneblował Holsta, wziął nóż, rozgrzał ostrze nad kuchenką i dla wy głupu zaczął zataczać nim kręgi wokół jego oczu, obserwując, jak ten wzdraga się i jęczy. Nigdy jednak nie zrobili więźniowi krzy wdy. Nie spadł mu choćby włos z głowy. Najgorsza chy ba by ła sy tuacja, kiedy Slimani się spił i zaczął opowiadać Holstowi o ty m, jak zgwałcił dziewczy nę. Naprawdę paskudna historia. Akim wszedł wtedy do celi i wy ciągnął tamtego na zewnątrz, żeby trochę ochłonął. Ogólnie jednak uważał, że więzień traktowany jest godnie i z szacunkiem. Po upły wie ty godnia, zgodnie z instrukcjami od szefa, Holst dostał do celi telewizor i pły ty DVD. Zaczął wtedy oglądać filmy nawet po szesnaście godzin dziennie. Wy konując kolejny gest dobrej woli – i postępując wbrew wy ty czny m – Akim dał mu też któregoś wieczoru usiąść obok siebie (choć z ręką przy kutą do fotela) w salonie i obejrzeć mecz między Oly mpique Marsy lia i druży ną z Anglii. Poczęstował więźnia piwem i powiedział mu, że już niedługo dadzą mu wrócić do Pary ża. Jedy ną chwilę niepokoju przeży ł Akim w połowie drugiego ty godnia. Jeden z sąsiadów zaszedł wtedy do domu i spy tał, czy właściciele planują wrócić na jesień. Widok ogolonego na ły so Arabe na langwedockiej prowincji wy raźnie go zaskoczy ł. Mężczy zna wy cofał się o kilka kroków, gdy Akim otworzy ł mu drzwi. W głębi domu Slimani wcisnął Holstowi do ust ścierkę kuchenną i przy łoży ł lufę pistoletu do pachwiny, by przy padkiem więźniowi nie przy szło do głowy wzy wać
pomocy. Akim wy jaśnił, że właściciel jest jego mieszkający m w Pary żu przy jacielem i pojawi się w ciągu kilku dni. Bogu dzięki, szef fakty cznie pojawił się następnego popołudnia. Zaniepokojeni sąsiedzi wcelowujący w dom swoje lornetki mogli z ulgą zobaczy ć brodatego białego mężczy znę koszącego w krótkich spodenkach trawę i wskakującego do basenu w ogrodzie. Przy dobrej pogodzie widać by ło rozciągające się za Ariège pogórze Pirenejów. Kiedy jednak Akim ruszy ł rano na coty godniowe zakupy do Castelnaudary, burza znad Kraju Basków skropiła rzęsiście posiadłość letnim deszczem. Najpierw Akim pojechał do hipermarketu w Villefranchede-Lauragais po jedzenie, potem do Bandol po różowe wino dla Valerie i pastis Ricard dla szefa. W aptece w Castelnaudary kupił dla Holsta lekarstwo na astmę, a sobie dezodorant i aspiry nę – jedno i drugie zaczy nało się w domu kończy ć. Slimani złoży ł zamówienie na kilka pism porno. Akim kupił je w trafice od starszej kobiety, która ani trochę nie starała się ukry ć tego, że obecność Arabe w swoim sklepie uważa za zniewagę wobec republiki. – Męty – wy mamrotała pod nosem, gdy wy chodził na ulicę. Akim mógł jedy nie zdusić wściekłość i iść dalej. Szef nie potrzebował kłopotów. Wrócił do kry jówki, by zastać Holsta oglądającego Divę na DVD. Slimani siedział w kuchni w towarzy stwie dwóch mężczy zn, który ch Akim nigdy wcześniej nie widział. – Szef chce nas na robotę – zaczął tamten. – Te chłopaki przy pilnują naszego przy jaciela. Obaj mężczy źni by li biali i mieli po dwadzieścia parę lat. Przedstawili się jako „Jacques” i „Patrick”. Imiona te Akim uznał za pseudonimy. Slimani trzy mał na kolanach otwartego laptopa. Teraz obrócił go tak, by Akim miał szansę widzieć ekran. By ło na nim nieostre zdjęcie zrobione w otoczeniu, które wy glądało na dy skotekę albo nocny bar. – Zaniepokoił ich jakiś facet na promie – wy jaśnił. – Dziewczy na od Luca chce, żeby śmy go pilnowali. Pakuj się, jedziemy do Marsy lii.
36 O siódmej obudziły Kella dzieci biegające po kory tarzu przed kabiną. Wziął pry sznic w ciasnej łazience, spakował walizkę i z aparatem w ręku wy szedł na pokład. By ł szary poranek. Nisko wiszące chmury powodowały, że wy brzeże Francji pozostawało jeszcze niewidoczne. Kiedy jednak Kell włączy ł londy ńską komórkę, zaraz pojawił się sy gnał. Zadzwonił naty chmiast do Marquanda, by złapać go w domu. Jimmy miał wy raźnie dobry humor i siedział właśnie w swojej kuchni nad miską płatków śniadaniowy ch. – Otręby, Tom. Dużo błonnika – wy jaśnił. – Muszę o siebie dbać. Młodszy już nie będę. – Nie będziesz – odparł Kell, po czy m opisał, co musi szy bko zostać zrobione: – Mogą dzwonić do biura Uniacke’a w Reading, do firmy konsultingowej. Możliwe, że prześwietlą też jego finanse. Możesz dopilnować, żeby wszy stko by ło koszerne? Salda rachunków, zwroty podatków – masz tam kogoś, kto porządnie to zrobi? Uniacke mieszkał w hotelu w Hammamet. To musi się pojawić. Muszą też by ć wy płaty z bankomatów i rachunki w restauracjach. Możesz to załatwić? Marquand wprowadzał kolejne pozy cje do komputera. Kell sły szał miękkie uderzenia jego palców o klawisze. – A kto to, do cholery, będzie sprawdzał? Amelia? Kell miał przy gotowane kłamstwo: – To nie ma z nią nic wspólnego. Chodzi o całkiem odrębną sprawę. Zauważy łem w Tunisie dawny kontakt i zdecy dowałem, że pojadę za nim do Marsy lii. Jestem na promie. – Co?! A co to ma niby wspólnego z naszą umową? – Wszy stko i nic. – Z wnętrza statku wy łoniła się zaspana Afry kanka. Najwy raźniej chciała ocknąć się na wietrze. – Dłuższa historia. Facet pojawił się znikąd. Zdam ci raport po powrocie. Na razie dopilnuj, żeby u Uniacke’a zgadzały się wy datki i całe kry cie. Jeśli ktoś zadzwoni do biura w Reading i spy ta o Stephena, jestem do piątku na wakacjach. Marquand powtórzy ł słowo „piątek”, po czy m zapowiedział, że koniec ze wsparciem finansowy m i logisty czny m. – Słuchaj, jeśli porzuciłeś Amelię i ona jest teraz zdana na siebie, to biuro nie będzie ci płacić od godziny za prowadzenie nowej operacji. Pamiętasz, że wy pchnęli cię z firmy ? Chry ste, prakty cznie to ty zostałeś wy lany. – A kto mówi o porzucaniu Amelii? – Kell wpatry wał się w odwieczną szarość wód uderzający ch o poszy cie kadłuba. Jakie to ty powe dla Marquanda – my śleć wy łącznie o pieniądzach i chronić własną dupę. Biurokrata do szpiku kości. – Wczoraj na lotnisku pocałowała François na do widzenia, klepnęła go po ty łku i kupiła sobie na pociechę flakonik Hermèsa Calèche. Teraz powinna już by ć z powrotem w Nicei. Niech Knightowie przejadą się do hotelu Gillespie. – W słuchawce dało się sły szeć gderanie – znak, że Marquand ustąpi. – Nie musisz mi płacić – dodał Kell. – Skończy łem swoją robotę. Jeśli z tego nowego tematu coś wy jdzie, możesz potem rzucić mi kość. – Kogo ty śledzisz, Tom? – Nie powiem ci więcej, póki nie wrócę – odparł Kell. – Tak jak wspomniałem, to ty lko dawny
kontakt. Po ty ch słowach się rozłączy ł. Minęły cztery godziny. Madeleine nie pokazała się na śniadaniu, Kell nie zauważy ł też nigdzie Luca ani Malota. Stał teraz z aparatem w dłoni na tarasie słoneczny m, a statek przy wtórze nieprzerwanego łoskotu z komina zbliżał się do Marsy lii. Wy brzeże południowej Francji by ło jasno rozświetlone promieniami słońca. Dochodziło południe. Wzdłuż klifów Calanques na wschód i na zachód przemieszczały się łodzie. Kell wy kasował zdjęcia z pokoju Malota w Ramadzie i te, które podczas obserwacji basenu zrobił Amelii. Zastąpił je serią ujęć odpowiadający ch zainteresowaniom i wrażliwości konsultanta marketingowego samotnie podróżującego promem samochodowy m – fotografiami pomarańczowy ch szalup, studium toreb na pranie, piętrzący ch się za iluminatorami o złuszczonej farbie, oraz podniszczony ch zwojów lin. Gdy prom przy bił do Marsy lii, Kell ustawił się w kolejce z pozostały mi, mniej więcej czterdziestoma, pieszy mi pasażerami. Czekali w ciasnej, zatłoczonej i z każdą chwilą bardziej dusznej klatce schodowej prowadzącej do ładowni samochodowy ch. Przy opróżnianiu statku by ło duże opóźnienie, a pozwolono im wy siąść dopiero wtedy, gdy na ląd zjechał ostatni z wozów. Kell zszedł na nabrzeże tuż za irlandzką parą kłócącą się hałaśliwie o to, czy czasem nie spóźnią się na lot do Dublina. Piesi pasażerowie wy legli masą na brzeg, by skierować się wy łożony m wy kładziną kory tarzem do pawilonu z prefabry katów na południowy m krańcu doku. Wewnątrz celnicy na wy ry wki sprawdzali torby na stolikach z laminatu. Kell wiedział, że jeśli DGSE w dalszy m ciągu ma co do niego podejrzenia, to najprawdopodobniej zaraz zostanie poproszony na bok, a jego bagaż poddadzą rewizji. By ł pewien, że nie znajdą niczego, co łączy łoby go z Malotem. Skasował zdjęcia i zniszczy ł wszy stkie paragony Uniacke’a z Valencia Carthage. O ile ty lko Marquand zadbał o księgowe ślady poby tu w Hammamet, wszy stko będzie dobrze. Kellowi pozwolono bez przeszkód przejść odprawę celną. Znalazł się teraz w powoli poruszającej się kolejce do kontroli paszportowej. Nie by ło osobny ch bramek dla oby wateli Unii Europejskiej, a kilku stojący ch przed Thomasem pasażerów miało paszporty tunezy jskie i algierskie. Kell miał świadomość, że Luc albo Madeleine mogą przy glądać mu się przez lustro weneckie, i by ł zaskoczony ty m, jak bardzo jest zdenerwowany. By zająć czy mś my śli i robić wrażenie spokojnego, przeczy tał kilka stron The Scramble for Africa i sprawdził wiadomości na londy ńskim telefonie. Dzwoniła Claire. Nagrała się na pocztę, kiedy w Anglii świtało. Kell poznał naty chmiast po jej pospieszny m sposobie mówienia i opry skliwy m tonie, że wcześniej piła. Jej złość na niego za to, że nie pojawił się w Finchley, przy brała teraz formę przemowy : Tom, to ja. Słuchaj, ja naprawdę nie wiem, po co my się fatygujemy. Ty wiesz? Myślę, że musimy zmierzyć się z tym i poczynić formalne kroki rozwodowe. Wyraźnie widać, że ty tego chcesz… Krótka przerwa w nagranej wiadomości, potem cisza. Kell nacisnął dziewiątkę, by zapisać to, co właśnie usły szał. Następnie przeszedł do kolejnej wiadomości. Ta też by ła od Clarie – zaczy nała się tam, gdzie urwała się poprzednia. Coś nas rozłączyło, nie wiem dlaczego. Próbowałam powiedzieć… Chciałam powiedzieć, że ja tego chcę. Chcę czystego zerwania, Tom.
Jeśli wolno by ło sugerować się przeszłością, Claire musiała by ć w połowie drugiej butelki czerwonego wina. By ło też zapewne kilka ginów. Kolejna przerwa w wiadomości – zbieranie my śli. Kell wiedział, co teraz będzie. Gdy Claire czuła, że jej mąż oddala się od niej, postępowała zawsze według ty powego schematu. Słuchaj, Richard zaprosił mnie do Kalifornii. Ma serię spotkań w San Francisco i w dolinie Napa. Uznałam, że powinieneś wiedzieć o tym, że zarezerwowałam miejsce i chcę z nim tam lecieć. Właściwie to on zrobił dla mnie rezerwację. Pewnie wyjadę, zanim wrócisz stamtąd, gdzie jesteś. Cokolwiek robisz, to twoje sprawy, więc… Znów przerwane połączenie. Ale kolejnej wiadomości nie by ło. Zszokowany i ukłuty zazdrością Kell wsunął telefon do kieszeni. Pogranicznik z wąsikiem i blond smużkami we włosach wskazał, by przesunął się naprzód. Szy bki rzut oka na paszport, skinienie dłoni i Stephen Uniacke mógł iść dalej. Konsultant. Żonaty ojciec dwojga dzieci – nie mąż na najlepszej drodze do rozwodu, którego żona wy latuje właśnie do Kalifornii w ramionach innego mężczy zny. Nie bezdzietny szpieg na tropie nieujawnionego sy na przy jaciółki. Nie Thomas Kell. Po chwili wy szedł na zewnątrz – w marsy lską wrzawę i skwar. Zatrzy mał się przy ty mczasowy m rondzie na zatłoczony m dojeździe do doków i rozejrzał, wiedząc, że niewidzialne oczy będą z samochodów i okien budy nków przy glądać się Stephenowi Uniacke’owi. „Nie ma czegoś takiego jak paranoja – powiedział mu lata temu starszy oficer MI6 – są ty lko fakty ”. Zdanie to zabrzmiało mądrze, ale w prakty ce by ło pozbawione znaczenia. W kontrobserwacji nie ma faktów, są ty lko doświadczenie i intuicja. Wy starczy ło, by Kell choć minimalnie wczuł się w rolę agentów DGSE, żeby wiedzieć, że będzie śledzony przez kilka pierwszy ch godzin poby tu w Marsy lii. Jeśli stwierdzili, że jego kabina warta jest włamania, to z pewnością też uznali, że należy śledzić jego ruchy na stały m lądzie. Marsy lia. Kell chłonął widok błękitnego nieba, majaczącej w oddali katedry Nôtre Dame de la Garde i blasku promieni słońca na łupkowy ch i terakotowy ch dachach. Gdy opuścił głowę, wprost na linii jego wzroku znalazł się François Malot. Francuz stał po przeciwległej stronie ronda i właśnie wsiadał do taksówki prowadzonej przez kierowcę pochodzącego niemal na pewno z Afry ki Zachodniej. Gdy wciskał się na ty lną kanapę, tuż nad dachem auta przeleciała mewa. Kell dobrze widział tablice rejestracy jne wozu i zapamiętał starannie numer. Wbił też do komórki widniejący na drzwiach numer telefonu. Kiedy to robił, pojawiła się wolna taksówka. Uniósł rękę, by przy wołać kierowcę, ale w tej samej chwili dwoje starszy ch pasażerów wy sunęło się przed niego, próbując zatrzy mać auto. – Moja taksówka! – zawołał po francusku, by z zaskoczeniem zauważy ć, że dwoje tury stów ustąpiło. Samochodem, który właśnie podjechał, by ło renault espace, auto wy starczająco duże, by bez problemu zabrać troje pasażerów. Kell zaproponował, by pojechali razem. Decy zję, by to zrobić, podjął wy łącznie przez wzgląd na DGSE. Chciał, by Uniacke robił wrażenie uprzejmego, taktownego herbatopijcy w drodze do miasta, nie podejrzanego szpiega, który otrzy mał instrukcje nieprzerwanego śledzenia François Malota. Dwoje tury stów okazało się Amery kanami. Harry i Penny Curtisowie pochodzili z Saint Louis i oboje by li emery towany mi pracownikami kontroli lotu. Nabrawszy pojęcia, jaki chaos panuje na niebie, poprzy sięgli sobie nigdy więcej nie podróżować samolotem. – Parę ty godni siedzieliśmy w Tunezji i wróciliśmy SNCM – powiedział mężczy zna o czujny m spojrzeniu i szerokiej, przy ciężkiej nieco posturze by łego żołnierza. – By liśmy tam, gdzie kręcili Gwiezdne wojny, obejrzeliśmy rzy mskie ruiny. Zostajesz trochę w Marsy lii, Steve?
Kell wy smaży ł history jkę z my ślą o kierowcy, którego mogło potem rozpy tać DGSE. Auto wiozące Malota dawno już stracił z oczu. – My ślę, że zostanę na jedną noc. Muszę znaleźć hotel. Poznałem na promie osobę, która obiecała, że mnie oprowadzi i zabierze na bouillabaisse. Jeszcze przez parę dni nie muszę wracać do domu, więc mam nadzieję, że spędzimy tu razem trochę czasu. – Brzmi dobrze – powiedział Harry. – Mówisz o jakiejś dziewczy nie? – Owszem – odpowiedział Kell, uśmiechając się wy mownie. Miał oczy wiście na my śli Madeleine. Serwetka, na której nagry zmolony by ł jej numer, czekała na dnie walizki. Wobec faktu, że Malot rozpły nął się w marsy lskich korkach, to ona by ła teraz jego najlepszy m tropem. Zastanawiał się, czy zadzwoni. Jeśli Madeleine nie odezwie się do wieczora, on spróbuje zadzwonić pod numer zapisany na serwetce. Najprawdopodobniej nie uda się z nią skontaktować. W takiej sy tuacji pojedzie na lotnisko i postara się dopaść Malota w Pary żu. – Nasz pociąg wy jeżdża z Marsy lii o piątej – powiedział Harry, drapiąc na przedramieniu coś, co wy glądało jak zainfekowane ugry zienie komara. – TGV do Gare Ly on. – Ljon – poprawiła Penny swojego męża, który „Ly on” wy mówił jak „Lijon”. Kell uśmiechnął się, widząc, jak mruga do Harry ’ego na widok jego skrzy wionej miny. – A potem cały ty dzień w Pary żu, uwierzy łby ś? Luwr, Musée d’Orsay, te wszy stkie sklepy … – …no i jedzenie – dodał Harry, a Kell złapał się nagle na senty mentalny m poczuciu, że chciałby wsiąść razem z nimi w pociąg o piątej. Chciałby słuchać historii z Saint Louis i razem z tą dwójką cieszy ć się poby tem w Pary żu. – Mam nadzieję, że będziecie się wspaniale bawić – powiedział.
37 Amelia Levene bardzo szy bko uporządkowała sprawy związane ze swoim mocno okrojony m poby tem we Francji. W hotelu Gillespie pracowała pokojówka, która za dwa ty siące euro zobowiązała się zataić fakt przeciągającej się nieobecności pani Levene w jej pokoju. Amelia połowę kwoty zapłaciła jej z góry w dniu wy lotu do Tunisu, a teraz uregulowała pozostałą część długu. By odebrać pieniądze, pokojówka przy jechała do hotelu w dniu wolny m od pracy ze swojego mieszkania na przedmieściach Nicei. Następnie Amelia skontaktowała się z austriacką rozwódką, która organizowała kurs malarski. Brigitta Wettig przy jęła jej mocno przesadne przeprosiny za to, że przestała pojawiać się na zajęciach zaledwie po dwóch dniach. Austriaczka założy ła jednak, że Amelia „rozchorowała się albo coś”. Wy glądało na to, że martwi ją teraz wy łącznie to, by tamta nie zażądała zwrotu pieniędzy. – W żadny m razie, Brigitto. I mam nadzieję, że kiedy ś do ciebie wrócę. Naprawdę wspaniale to wszy stko zorganizowałaś. Trzy godziny po wy lądowaniu w Nicei Amelia by ła znów w drodze na lotnisko. Wcześniej wy jęła swoje rzeczy z bagażnika zaparkowanego na Rue Lamartine wy najętego samochodu. Przed ósmą wieczór dotarła do Londy nu i skierowała się do domu Gilesa w Chelsea. By ła z mężem umówiona na kolację. Giles usły szał wcześniej, że Amelia musi pomówić z nim o „czy mś ważny m”. Wy bór padł na ich ulubioną tajską restaurację na zachodnim końcu King’s Road. Giles zamówił zielone curry, Amelia kurczaka w bazy lii smażonego w woku. By ł późny sobotni wieczór. W restauracji poza nimi by ło może dwanaścioro gości, z który ch nikt nie siedział na ty le blisko, by ich usły szeć. Wszy scy by li przy ty m na etapie proszenia o rachunek. – Mówiłaś, że chcesz mi o czy mś powiedzieć – zaczął Giles, mając nadzieję, że uda się szy bko uporać z niewy godny m tematem. Chciał mieć sprawę z głowy i we względny m spokoju nacieszy ć się smakiem curry. Z reguły Amelia zwoły wała tego rodzaju „spotkania na szczy cie”, by przy znać mu się do kolejnej „wpadki” z Paulem Wellingerem, swoim wieloletnim kochankiem. Giles dawno już przestał przejmować się ty m tematem i prawdę powiedziawszy, wolałby nie wiedzieć. Iry towało go to, że jego żona zawsze wy biera na miejsce wy znawania grzechów ich ulubione restauracje. Pozbawiało go to możliwości zrobienia awantury i wy rzucenia z siebie całej wściekłości. – Niestety, nie by łam z tobą do końca szczera, jeśli chodzi o pewne zdarzenia z mojego dzieciństwa. To by ło coś nowego. Zazwy czaj Giles sły szał: „Niestety, niewłaściwie się zachowałam” albo „Obawiam się, że nie ucieszy cię to, co powiem”. Ty m razem jednak Amelia sięgnęła po jakąś tajemnicę z przeszłości. – Z twojego dzieciństwa? Musnęła twarz serwetką i poczęstowała się czipsem krewetkowy m. – Nie całkiem z dzieciństwa. By łam nastolatką. – Właściwie by ła tuż po dwudziestce. – Chodzi ci o Oksford? I tak się wy dało. Historia jej romansu z Jeanem-Markiem Daumalem, narodziny dziecka
i zaadoptowanie go przez Philippe’a i Jeannine Malotów. Gilesowi podano curry, ale on naty chmiast poczuł, że nie jest w stanie go tknąć. Tak bardzo by ł wstrząśnięty i bliski odrazy. Pierwszy ch dziesięć lat jego małżeństwa z Amelią by ło przeciągający m się koszmarem badań płodności, poronień w trzecim try mestrze i rozmów w agencjach adopcy jny ch. Te ostatnie zawsze zmierzały do druzgocącej konkluzji: Giles i Amelia Levene’owie, pomimo nieskazitelnego aspektu osobistego i zawodowego, uznani zostają za zby t stary ch na opiekę nad mały m dzieckiem. A teraz nagle Amelia ze spokojem informowała go, że w wieku lat dwudziestu urodziła zdrowe dziecko. Dziecko to po ponad trzy dziestu latach daje o sobie znać i pojawia się w Pary żu, by skraść jej serce i jeszcze bardziej ją od niego oddalić. Giles po raz pierwszy w ży ciu miał ochotę rzucić się z pięściami na kobietę. Posłać do diabła całe ich bezpłciowe, fasadowe małżeństwo. Giles nie by ł jednak człowiekiem wy lewny m. Brakowało mu odwagi, a przy ty m nienawidził robienia scen. Gdy by by ł osobą bardziej skłonną do samoanalizy, mógłby przy znać, że pobrał się z Amelią, ponieważ by ła od niego emocjonalnie silniejsza, intelektualnie co najmniej mu równa, a przy ty m stanowiła przepustkę do niedostępny ch dla niego wcześniej stołów socjety. Pijąc ły k wina i biorąc do ust pierwszy kęs curry, usły szał samego siebie: – To dobrze, że mi o ty m powiedziałaś. – Naty chmiast pomy ślał, że takim samy m mediacy jny m tonem mówił jego ojciec. – Od jak dawna o nim wiesz? – Jakiś miesiąc – odpowiedziała Amelia, kładąc dłoń na jego dłoni. – Jak się pewnie domy ślasz, nie wiem, jak załatwię sprawę z Biurem. To wprawiło go w zdumienie. – To oni nie wiedzą? Amelia bardzo ostrożnie dobierała słowa, zupełnie jakby wy ławiała papry czki chilli ze swojej potrawy. – Postanowiłam nigdy im się do tego nie przy znawać. Nie chciałam mieć tego w papierach. Sądziłam, że to przekreśli jakiekolwiek moje szanse zrobienia tam kariery. Giles skinął głową. – Oczy wiście w procesie wery fikacji nic się nie wy dało. – Oczy wiście. – Amelia poczuła potrzebę rozwinięcia tematu. – Adopcję przeprowadziła katolicka organizacja z Tunisu. Mieli kontakty we Francji, ale mojego nazwiska nie odnotowano w żadny ch papierach. – Więc w jaki sposób François cię znalazł? Bardziej z nawy ku niż wy rachowania Amelia zdecy dowała się chronić tożsamość Joan Guttmann. – Przez przy jaciela z Tunisu, który pomagał mi w tamty m okresie. Giles naty chmiast wy ciągnął wnioski. – Przez ojca chłopaka? Tego Jeana-Marca? Amelia pokręciła głową. – Nie. Jego nie widziałam od lat. Tak naprawdę to nie jestem pewna, czy w ogóle dowiedział się o istnieniu François. W miarę trwania kolacji Giles uspokoił się, a Amelia powiedziała mu o swoim zamiarze sprowadzenia sy na do Londy nu. Rozmawiała z nim na ten temat w tunezy jskim hotelu: po ty m, jak zamordowano jego przy brany ch rodziców, François stracił chęć do ży cia w Pary żu. Miał
ochotę na zmianę otoczenia. – A co z jego przy jaciółmi? – spy tał Giles. – Ma jakąś żonę, dziewczy nę? Pracę? Amelia umilkła na moment, przy pominając sobie wszy stko, co powiedział jej François. – Nie by ł nigdy w poważny m związku. Można powiedzieć, że to ty p samotnika. Szczerze mówiąc, to dość melancholijna dusza, łatwo dopada go huśtawka nastrojów. W ty m zresztą przy pomina trochę ojca. Giles nie by ł zainteresowany dowiedzeniem się czegoś więcej na ten temat. Spy tał więc Amelię, jak zamierza wy prostować sprawę w MI6. – My ślę, że najlepiej będzie pokazać go jako fait accompli[7]. Trudno uznać urodzenie dziecka za podstawę do zwolnienia z pracy. Giles zauważy ł, jak dumna jest z wy powiedzenia ty ch słów, i ponownie poczuł odrazę. Raz jeszcze dopadło go poczucie upadlającej izolacji. – Rozumiem. Ale pewnie zechcą ustalić, czy jest prawdziwy. To by ła najbliższa zranienia jej rzecz, jaką mógł zrobić. Amelia zareagowała tak, jakby napluł jej do talerza. – Co to ma znaczy ć? – No cóż, poddadzą go przy puszczalnie wery fikacji. Masz zostać szefową Tajnej Służby Wy wiadowczej. Nie mogą sobie pozwolić na żadne kukułcze jaja. Odsunęła od siebie talerz. Ceramika zadzwoniła o szkło kieliszka. – Jest mój! – sy knęła, rzucając serwetkę na blat. – Mogą sobie robić ty le pieprzonej wery fikacji, ile będą mieli ochotę!
Więcej na: www.ebook4all.pl
38 Taksówkarz wy sadził Kella przed trzy gwiazdkowy m hotelem po drodze na dworzec SaintCharles. Tom pożegnał się z Amery kanami i zby wając obiekcje Penny, że płaci „o wiele za dużo”, wręczy ł kierowcy dwadzieścia euro. Wy siadłszy z bagażem na chodnik przy ulicy, udał, że odbiera telefon. Obrócił się twarzą do jezdni i wy patry wał zatrzy mujący ch się pojazdów, potencjalny ch obserwatorów – pieszy ch lub na motocy klach – i wszelkich inny ch podejrzany ch zachowań. By podtrzy mać wrażenie, że prowadzi rozmowę, cały czas wy powiadał do słuchawki ulubione cy taty z Yeatsa. Gdy upewnił się, że brak oznak zagrożenia, wszedł do hotelu, zameldował się na jedną noc, wjechał windą na trzecie piętro i rozpakował się w pokoju pachnący m detergentem i dy mem papierosowy m. Wiadomość od Claire wciąż sprawiała ból – jak ukąszenie na przedramieniu Harry ’ego. By ła to wy rachowana zniewaga wobec jego dumy i wierności. Richard Quinn, dy plomowany spec od funduszy hedgingowy ch i dwukrotny rozwodnik z trójką dzieci w akademii St. Paul, by ł bronią numer jeden w pozamałżeńskim arsenale Claire. Wy korzy sty wała go jak straszak za każdy m razem, gdy odnosiła wrażenie, że Kell zamierza na zawsze od niej odejść. Richard wiedział o powiązaniu Kella z MI6 i wy raźnie traktował je jako afront wobec swojego ego – zupełnie jakby Jej Wy sokość popełniła ogromny błąd, nie rekrutując jego trzy dzieści lat wcześniej do swej służby. Dziś, mając lat pięćdziesiąt pięć i będąc niewy obrażalnie bogaty m, regularnie kusił na nowo wolną Claire pięciogwiazdkowy mi hotelami w Prowansji i Bordeaux. Robił to za każdy m razem, gdy przy woły wało go w tamte strony jego „profesjonalne zainteresowanie winem”. W chwili nieuwagi, po powrocie z tego właśnie rodzaju wy padu do Alzacji, Claire błagała Kella o wy baczenie i przy znała mu się, że uważa Quinna za „nudnego”. „To po co się z nim pieprzy sz?!” – wrzasnął wtedy Kell. Jego umęczona cierpieniem żona odpowiedziała: „Dlatego że jest, kiedy go potrzebuję. Dlatego że ma rodzinę”. Kell nie potrafił wtedy nic odpowiedzieć. Logika jej żalu by ła tak niespójna, a jej rozpacz tak głęboka i na pozór nieuleczalna, że po prostu skończy ły mu się pomy sły na to, jak ją pocieszy ć. Quinn nie mógł dać jej dziecka, tak jak żaden z mężczy zn, do który ch zwracała się w swojej podszy tej rozpaczą rozwiązłości. To ona by ła bezpłodna, nie on. Kell kochał ją bardziej, niż kiedy kolwiek to zapewne przy znał, ale doszedł do wniosku, że realne szanse na przy szłość oboje będą mieć ty lko po rozstaniu. My śl o tej klęsce i o rozwodzie z Claire wy kańczała go. Zadzwonił jego telefon. Ten numer miała ty lko garstka osób. – Stephen? Tego akcentu nie dało się pomy lić. – Madeleine, jak miło cię sły szeć. – No pewnie! – Brzmiało to tak, jakby dzwoniła z osiedlowej ulicy. W tle usły szał bzy czenie przejeżdżającego motoroweru i ogólne echo miasta. – To jak, masz ochotę spotkać się na kolację, tak jak mówiliśmy ? Masz czas? Mogę cię zabrać
na bouillabaisse. – Brzmi super. Bardzo chętnie. Właśnie zameldowałem się w hotelu i… – O, w który m? Gdzie jesteś? Kell powiedział jej, bo nie miał w tej sy tuacji wy boru. Luc i jego kumple poznają teraz jego pozy cję i z pewnością skorzy stają z okazji, żeby spróbować raz jeszcze dobrać się do laptopa. Wiedział, że w komputerze nie ma żadny ch obciążający ch materiałów, ale i tak będzie musiał przy każdy m wy jściu z budy nku zabierać go ze sobą i oczy szczać pokój z wszelkich delikatny ch elementów. – Nie mam pojęcia, na jakiej jest ulicy – powiedział. – Taksówkarz wy sadził mnie na skraju dzielnicy arabskiej, jakieś osiemset metrów od stacji… – Mniejsza z ty m – przerwała Madeleine – trafię tam. Przy jdę po ciebie o dziewiętnastej i pójdziemy do Chez Michel. To po drugiej stronie portu, niedaleko. – Dziewiętnasta – potwierdził Kell. Dawało mu to pięć godzin. Po zjedzeniu lunchu w kawiarni o dwie przecznice od hotelu Kell wrócił do pokoju i skorzy stał z telefonu przy łóżku, by zadzwonić pod fantomowy numer rodziny Uniacke’ów. Za każdy m razem dzwoniący łączy ł się z automaty czną sekretarką, linia została stworzona dla węszący ch szpiegów. Kell usły szał zaraz nagrany głos koleżanki ze Służby udającej żonę Uniacke’a. Halo, dodzwoniłeś się do Stephena i Caroline Uniacke’ów. Nie ma nas teraz w domu, ale jeśli chcesz zostawić wiadomość dla nas, dla Belli albo Dana, prosimy, nagraj się po usłyszeniu sygnału. Kell zrobił to, co musiał. Cześć, skarbie, to ja. Jesteś tam? Jeśli jesteś, odbierz [stosowna pauza]. OK, właśnie zszedłem z promu i chciałem usłyszeć, co u ciebie. Dziś będę nocował w Marsylii. Potem może zatrzymam się w Paryżu po drodze do domu. Chcę się spotkać z jednym z klientów, ale on nie jest pewien, czy będzie w mieście. Może uda mi się złapać jutro samolot do domu – byłbym wtedy na kolację. Albo zostanę parę dni w Paryżu. Tak czy siak, dam ci znać. Tutaj jest piękna pogoda. Wieczorem idę zjeść bouillabaisse. Zadzwoń do mnie na komórkę, jeśli dasz radę, albo spróbuj pod numer hotelowy – tak jest taniej. Mieszkam w Montand, pokój trzysta szesnaście. Podał numer do hotelu, posłał buziaka swojej fantomowej żonie, powiedział, że ją kocha i tęskni za Bellą i Danem. Potem rozłączy ł się i przebrał w świeżą koszulę. Pięć minut później, mając laptopa i telefony komórkowe w torbie na ramieniu, Thomas by ł już w drodze do La Cité Radieuse[8]. To w Marsy lii obowiązkowy punkt dla wszy stkich maniaków architektury, a jednocześnie – idealne miejsca dla drzemiącego w Kellu autody dakty ka, by zabić kilka godzin dzielący ch go od spotkania z Madeleine. Dwudziestoparoletni kierowca taksówki, którą złapał, by ł w mieście nowy. Nigdy nie sły szał o Le Corbusierze, więc Kell postanowił wy jaśnić mu, o co chodzi. – Każdy blok na świecie, każdy trzy dziestopiętrowy mrówkowiec zbudowany dla miejskich ludzi pracy przez ostatnich sześćdziesiąt lat wy gląda tak, jak wy gląda, dlatego że powstała La Cité Radieuse.
– Naprawdę? – Kierowca przy glądał się Kellowi w lusterku wsteczny m, mrużąc oczy od słońca. Trudno by ło stwierdzić, czy się zainteresował, czy po prostu starał się by ć grzeczny. – Naprawdę. Od Sheffield po São Paulo. Jeżeli wy chowałeś się na dziesiąty m piętrze betonowego bloku na osiedlu, to Le Corbusier cię tam wsadził. – Wy chowałem się pod Ly onem – powiedział kierowca. – Mój ojciec ma tam sklep. – Na ty m skończy ła się intelektualna część ich rozmowy. Od tej pory kierowca zdecy dował się mówić wy łącznie o piłce. Kiedy jechali bulwarem Michelet, wskazał Stade Vélodrome – siedzibę Oly mpique Marsy lia. Narzekał też, że Karim Benzema, niegdy ś ulubieniec kibiców Ly onu, „skurwił się i poszedł do Realu”. Po kilku minutach wy sadził Kella przy wejściu do La Cité Radieuse. – To to? – spy tał, badawczo i podejrzliwie przy glądając się budy nkowi. – Wy gląda jak każdy inny zasrany blok w Marsy lii. – Owszem – odparł Kell. Dwieście metrów za taksówką zatrzy mało się na bulwarze dwóch mężczy zn na motorowerach. Thomas by ł pewien, że jednego z nich już widział. Motocy klista w niebieskim kasku siadł im na ogonie na placu Castellane. Po chwili oba motorowery zniknęły w bocznej uliczce. Kell zapłacił taksówkarzowi. – Dobrze się rozmawiało – powiedział. La Cité Radieuse stoi w niewielkim, by le jak utrzy many m ogrodzie miejskim oddzielony m od bulwaru Michelet rzędem drzew. Kell znalazł wejście i po chwili siedział już z kanapką i filiżanką kawy w restauracji na trzecim piętrze. W tej części budy nku znajdowały się ekskluzy wny hotel tematy czny i wy stawa, gdzie goście kompleksu mogli przy jrzeć się przy kładom inny ch prac Le Corbusiera. Reszta w dalszy m ciągu pełniła funkcje mieszkalne. Całości dopełniały mieszczące się na dachu przedszkole oraz rząd sklepów. Naruszając przepis o dostępie do części pry watnej, Kell wszedł wewnętrzną klatką schodową na jedno z wy ższy ch pięter. Chciał rozejrzeć się trochę, nie czując się jak tury sta. To by ł błąd. Gdy wszedł w długi czerwono-czarny, pogrążony w mroku kory tarz, został zupełnie sam. Towarzy szy ły mu ty lko dobiegające raz na jakiś czas z mieszkań odgłosy telewizorów i radia. Gdy by ł w połowie długości ślepego na drugim końcu kory tarza, usły szał za sobą dźwięk. Odwrócił się i zobaczy ł, że zbliża się w jego stronę dwóch młody ch Arabów w dresach. Naty chmiast pomy ślał o dwóch mężczy znach na motorowerach. Jeden z nich, wy wijając metalową pałką, spy tał po angielsku: – Hello, Mister, możemy w czy mś pomóc? Nie wy glądali na lokatorów. La Cité Radieuse by ła zby t drogim miejscem: dwóch chłopaków z imigranckich rodzin nie mogło wy najmować tu mieszkania. – Raczej nie – odpowiedział po francusku. Odłoży ł jednocześnie torbę na ziemię, by móc reagować szy bciej i z większą swobodą. – Ty lko się rozglądam. Jestem wielkim fanem Corbusiera. – Co pan ze sobą ma? – spy tał starszy z mężczy zn, wskazując głową torbę. Kell zauważy ł nóż w jego ręce. Ostrze odbiło przelotnie blask żółtego matowego światła zza drzwi jednego z mieszkań… – Dlaczego pan py ta? O co panu chodzi? Nic więcej nie powiedzieli. Ruszy li na niego. Kell podniósł torbę i bły skawicznie cisnął nią po podłodze na ty le mocno, by pozbawić mężczy znę z nożem równowagi. Tamten jednak nie odpowiedział atakiem, ty lko podniósł torbę, wy cofał się kilka kroków i pozostawił kolegę, by
walczy ł sam. Drugi z Arabów by ł starszy, ale też bardzo zwinny. Szy kując się do starcia, Kell poczuł drętwotę swoich czterdziestoletnich kości. Przy szła pora narobić hałasu: krzy knął głośno po francusku, by zaalarmować mieszkańców. Starał się wy glądać na mocnego, gdy przy glądał się metalowemu prętowi i wy patry wał drugiego ostrza. By ł prakty cznie uwięziony w końcu kory tarza. Nie miał dokąd się zwrócić ani uciec. Dziesięć metrów w dół kory tarza na tle dalekiej białej ściany ry sowała się sy lwetka młodszego Araba, który krzy knął ty lko: „W porządku, mam!”. W tej samej chwili jego wspólnik rzucił się do ataku. Nie uży ł pręta jako broni, ty lko rzucił nim w Kella. Ten miał jednak dość czasu, by się uchy lić, gdy pręt ze świstem przeleciał obok niego i uderzy ł w drzwi na końcu kory tarza. Arab ruszy ł teraz na niego i wy mierzy ł cios, który trafił Kella w żebra. Tom zdołał chwy cić napastnika. Padli na ziemię. Kell, przy wołując nieostre wspomnienia z zajęć z walki wręcz w Fort Monckton, wepchnął palec w lewe oko mężczy zny i wciskał go głęboko w oczodół. – Zabierajmy się! – krzy knął drugi napastnik. Kell kątem oka zobaczy ł tamtego, samemu zaciskając dłoń na gardle przeciwnika i odpy chając jego szy ję do ty łu. W ty m samy m momencie kolano trafiło go w pachwinę. Cios by ł powolny i słaby, ale ból i tak przeszy ł mu ciało. Jęknął, po czy m klnąc, na nowo spróbował złapać szy ję mężczy zny. Temu w jakiś sposób udało się wy swobodzić. Kell niemal czuł w ustach smak jego parodniowego potu. Arab zerwał się na nogi i kopnął Toma prosto w twarz. Kell uniósł ręce, by chronić głowę, i starał się dopaść stóp atakującego, ale w ty m momencie do walki włączy ł się młodszy z mężczy zn. Stanął nad nim i klnąc triumfalnie w wy sokotonowy m, marsy lskim arabskim, wy mierzał kolejne kopniaki w jego ręce i nogi. Kell by ł przerażony, że zaraz uży je noża. Wtedy na kory tarzu zaczęło się poruszenie. Otworzy ły się jedne z drzwi w czarno-czerwonej ścianie. W ciemności rozległ się kobiecy głos: – Co tu się, kurwa, dzieje?! Dwaj napastnicy naty chmiast uciekli, zabierając ze sobą torbę. Gdy odbiegali, podeszwy ich sportowy ch butów piszczały na linoleum. Kell, leżąc na ziemi pokonany, rzucił ty lko za nimi parę przekleństw. Mieli laptopa, aparat fotograficzny, komórkę od Marquanda i paszport Uniacke’a. Mieli wszy stko. Kobieta zbliży ła się do Kella. – Jezu, jest pan cały ?
39 By ła policja i pogotowie. By ło wielu zaniepokojony ch sąsiadów, którzy zbiegli się ze wszy stkich stron budy nku. By ł też oczy wiście wsty d z powodu zostania obrabowany m – szczególne poczucie poniżenia pojawiające się po bolesnej porażce. Przede wszy stkim Kell czuł jednak strach przed biurokracją, wy pełnianiem druczków, narzucony mi wizy tami w szpitalach i udramaty zowany m współczuciem ze strony obcy ch ludzi. Nakazano mu pokazać się lekarzowi. Ten wy stawił Certificat Medicale potwierdzający, że Thomas Kell nie odniósł poważniejszy ch obrażeń, a ma jedy nie ostry siniec na lewy m bicepsie i kolejny na lewy m udzie – oba nabrały już barwy cukinii. Rzepka prawego kolana nieco spuchła. Miał też niewy magające zakładania szwów rozcięcie nad okiem. Zarówno Claude, ratownik z pogotowia, który obejrzał go na miejscu zdarzenia, jak i Laurent, smętny oficer policji, który nad ranem aresztował trois putains de beurs, doradzali, by został na noc w szpitalu i przeszedł kompletne badania. „Może pan by ć w szoku”, zasugerował Claude. „Powinni panu zbadać krew”, powiedział Laurent. Nie dało się stwierdzić z całą pewnością, czy monsieur Uniacke nie doznał obrażeń wewnętrzny ch. Kell, który od piętnastego roku ży cia jako chory spędził w łóżku dokładnie jeden dzień, zawsze wolał słuchać swojego ciała niż asekuranckich rad zblazowany ch pracowników publiczny ch. Ty m razem ciało mówiło mu akurat to, co chciałby usły szeć: nad ranem będzie czuł się odrętwiały i trochę starszy, a uraz kolana sprawi, że przez kilka dni będzie uty kać. W tej bójce w zasadzie najbardziej ucierpiała jego duma. Zajście wpędziło też Thomasa Kella w niewy godny układ, w który m jako Stephen Uniacke musiał złoży ć pod przy sięgą Procés-Verbal wobec marsy lskiej policji. Kłóciło się to z postępowaniem szpiegów, ze wszelkimi odruchami mający mi na celu pozostanie niezauważony m podczas prowadzenia operacji. Skoro jednak DGSE nasłało na niego dwóch arabskich zbirów, Kell uznał, że nie ma specjalnie wy boru. Dzięki sy renie na dachu dotarcie na oddaloną o niespełna kilometr komendę policji zajęło wy pielęgnowanemu citroenowi xsarze Laurenta mniej niż pięć minut. Budy nek by ł pokry ty m piaskowcem trójkondy gnacy jny m hausmannowskim reliktem pośrodku ultranowoczesnego marsy lskiego przedmieścia. Popołudniowa klientela snująca się w holu by ła taka, jakiej należało się spodziewać: nerwowi kieszonkowcy, protestujący dilerzy narkoty ków, biznesmeni, który m po lunchu kazano dmuchnąć w balonik, i pełni pretensji emery ci. Kella sprawnie zaprowadzono do gabinetu na drugim piętrze, gdzie Laurent i jego partner przeprowadzili formalne przesłuchanie. Drugi z policjantów, Alain, wy glądał na twardego. Miał trzy dzieści kilka lat i przy prószony siwizną zarost. Co jakiś czas sięgał do lśniącego pistoletu i gładził go jak kota. Kell został poproszony o podanie całkowitej zawartości torby. Wy mienił starannie wszy stkie przedmioty, wiedząc doskonale, że Marquand i jego liczy krupy z MI6 będą się domagać kopii policy jnego protokołu, by wy ciągnąć z ubezpieczalni pieniądze za laptopa i aparat fotograficzny. Takie właśnie małostkowe i gry zipiórkowe zwy czaje zapanowały w Służbie w ostatnich latach. Po trzy dziestu minutach zaprowadzono go do innego pokoju. Pokazano mu tam serię zdjęć en face przedstawiający ch miejscowy ch żuli arabskiego pochodzenia. Żaden nie odpowiadał ry sopisowi mężczy zn, którzy napadli na Kella. By ło po dziewiętnastej, gdy Laurent stwierdził wreszcie, że poznał wszy stkie szczegóły napaści. Poprosił wtedy Thomasa o podpisanie oficjalnego Plainte Contre X i przeprosił, ku obrzy dzeniu Alaina, za to, że „jako bry ty jski tury sta” padł ofiarą „imigranckich przestępców”. Kell, który nie miał żadny ch wątpliwości, że napastnicy ukradli mu laptopa i telefon na czy jś rozkaz, podziękował obu policjantom za ich „cierpliwość i profesjonalizm”. Poprosił też o jak najszy bsze odwiezienie do hotelu, by mógł odpocząć przed
czekającą go następnego dnia podróżą do Pary ża. Laurent już miał się zgodzić, gdy zadzwonił telefon. „Tak?” – powiedział, odbierając, po czy m wdał się w rozmowę, która robiła wrażenie połączenia wewnętrznego. Oui, oui, wy mamrotał pomału, po czy m na jego twarzy pojawił się półuśmiech. Laurent skinął głową i wy raźnie rozweselony spojrzał Kellowi w oczy. Coś musiało się wy darzy ć. – Wy gląda na to, że znalazła się pańska torba, monsieur Uniacke – powiedział, odkładając słuchawkę. – Została porzucona przy wy jściu z La Cité Radieuse. Tam znalazł ją przechodzień. Mój kolega zaraz ją panu przy niesie. Trzy minuty później ktoś zastukał do drzwi. W pokoju pojawił się trzeci oficer policji. Miał na sobie regulaminowe czarne buty i świeży granatowy mundur. Tak jak Alain nosił przy pasku broń, ale znacznie bardziej niż ten pierwszy wzbudzał respekt. By ł przy sadzisty i robił wrażenie bezlitosnego. Choć nie miał już brody – co sprawiło, że wy glądał o dziesięć lat młodziej – Kell i tak naty chmiast go rozpoznał. Stał przed nim Luc.
40 To, że Luc pofaty gował się, żeby zgolić brodę, powiedziało Kellowi wszy stko, co chciał wiedzieć. Towarzy sz Malota z promu zamierzał prowadzić przesłuchanie, wcielając się w oficera policji, nie ry zy kując przy ty m, że Kell go rozpozna. – Bonjour – rzucił wesoło. Podał torbę Laurentowi, po czy m przedstawił się jako Benedict Voltaire. Kell w ży ciu nie sły szał równie niedorzecznego pseudonimu. – No więc co się tutaj wy darzy ło? – spy tał po angielsku, siadając na krześle zwolniony m przez Alaina, który zachował się tak, jakby ustępował przy by łemu z wizy tą dy gnitarzowi. Kell zauważy ł, że tamten jest wy ższy rangą od dwóch pozostały ch oficerów – na jego pagonach widniała jedna belka więcej. By ł albo funkcjonariuszem policji wy sokiego szczebla, albo, co bardziej prawdopodobne, oficerem francuskiego wy wiadu, który przekonał Laurenta i Alaina, by dali mu się przebrać za policjanta. – Monsieur Uniacke jest oby watelem bry ty jskim. Kiedy zwiedzał La Cité Radieuse, napadło go dwóch młody ch Arabów. Zabrali jego torbę, ale wy gląda na to, że pan Uniacke miał szczęście. – Fakty cznie, na to wy gląda – odparł Luc, ty m razem po francusku. Miał chropawy głos nałogowego palacza. Przy glądał się Kellowi uważnie, jak gdy by chciał opóźnić nieuniknione zdemaskowanie go jako oszusta. Laurent otworzy ł suwak torby. – Chce pan sprawdzić, czy niczego nie brakuje? Przesunął torbę po blacie w stronę Kella. Ten zaczął wy jmować z niej kolejne przedmioty i jeden po drugim układać pomiędzy stosami papierów i stojący mi na stole kubkami. Najpierw wy ciągnął laptopa. Komputer nie by ł w żaden sposób uszkodzony. Potem przy szła pora na aparat fotograficzny i wciąż włączoną komórkę Marquanda. Położy ł ją na blacie obok swojego londy ńskiego telefonu. Na dnie torby, razem z tury sty czny m planem Marsy lii, leżało The Scramble for Africa. Na koniec z wewnętrznej zapinanej kieszeni wy ciągnął portfel Uniacke’a. – Dwa telefony ? – spy tał Luc z nutą podejrzliwości w głosie. Tom wiedział, że zaczy na się bardziej niebezpieczne starcie niż wcześniejsza bójka na kory tarzu. Karta SIM musiała zostać sprawdzona i namierzona. Modlił się ty lko, żeby Marquand usunął w porę ślady poby tu Uniacke’a w Nicei. Kell miał mnóstwo szczęścia, że jego londy ński telefon nie został skradziony. Gdy by Luc uzy skał do niego dostęp, gra by łaby skończona. – Zgadza się – odpowiedział, biorąc do ręki komórkę od Marquanda i sprawdzając jej stan. – Jeden do pracy, drugi pry watny. Wy świetlacz informował o nieprzeczy tany m SMS-ie. Otworzy ł go. By ł od Marquanda. Miałeś rację. Wszyscy bezpiecznie wrócili. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu. – „Pry watny ” – powtórzy ł Luc takim tonem, jakby Kell posłuży ł się przed chwilą eufemizmem. W jego oddechu wciąż czuć by ło wy palonego niedawno papierosa. – Fantasty cznie! – powiedział Kell, starając się nie zwracać uwagi na cy nizm Luca, ty lko okazać entuzjazm i ulgę Stephena Uniacke’a. – Wy gląda na to, że wszy stko jest! Mój laptop, aparat… – Tu przejrzał zawartość portfela: znaczki, karty członkowskie, kredy towe, debetowe… – Kurwa, wzięli wszy stkie pieniądze! – zawołał. W portfelu brakowało co najmniej cztery stu euro.
– Przepraszam za języ k. Laurent się uśmiechnął. – Nie szkodzi. – Zerknął szy bko na Luca, jak gdy by prosząc go milcząco o pozwolenie na zabranie głosu. – Jest pan ubezpieczony, tak? – Oczy wiście. – Ile brakuje? – spy tał Luc. – Ile panu zabrali? – My ślę, że jakieś cztery sta euro. Dziś rano wy jąłem z bankomatu pięćset, ale trochę wy dałem… – Wpisz do formularza ty siąc – powiedział wielkodusznie Luc, kiwając na Laurenta. Spry tne, choć nieco oczy wiste posunięcie psy chologiczne. – Nie jestem pewien, czy to pochwalam – odparł Kell, ale uśmiech na jego twarzy jawnie przeczy ł jakimkolwiek oporom ety czny m. Przestał się zaraz uśmiechać i kiwając głową na znak wdzięczności, powiedział do Luca: „Dziękuję”. Starał się przy ty m zdoby ć na jak najszczerszy ton. By umocnić swój wizerunek jako ojca rodziny, wy łoży ł teraz na blat postrzępione fotografie swoich fantomowy ch dzieci, sy na „Dana” i córki „Belli”. – To są najbardziej wartościowe rzeczy w moim portfelu – dodał zaraz – cieszę się, że nie zginęły. – Oczy wiście – odpowiedział Laurent tonem, w który m brzmiała autenty czna szczerość. Nawet Luc zdawał się poruszony oddaniem Uniacke’a rodzinie. – Jak z komputerem? – spy tał. – Jest uszkodzony ? To by ł najbardziej newralgiczny moment całego przesłuchania – chwila, w której DGSE mogło bez trudu przy łapać go na kłamstwie. Ukradli jego torbę, żeby przy jrzeć się zawartości laptopa. Na sto procent. By ł też przekonany, że nie zwróciliby mu komputera, gdy by złamali szy fr. Nawet gdy by to jednak zrobili, szanse na to, by francuscy technicy znaleźli coś obciążającego, by ły niewielkie. Jeszcze w hotelu Kell uży ł zainstalowanego przez Służbę programu, który usuwał cy frowe ślady po czy nnościach uży tkownika, zastępując je zestawem niegroźnie wy glądający ch „ciasteczek” i adresów URL. DGSE znalazłoby ty lko e-maile i historię wy szukiwania Uniacke’a, konsultanta marketingowego, ojca rodziny, czy telnika „Daily Mail” i niedzielnego hazardzisty grającego na Paddy Power. Bajka Uniacke’a by ła tak dopracowana, że miał on nawet swoje konto na Amazonie. – Działa? – spy tał Luc, wstając na widok tego, że Kell otwiera i uruchamia komputer. By ło jasne, że zamierza stanąć za nim, by przy glądać się, jak ten wprowadza hasło. Kell nie miał wy boru – musiał bez sprzeciwu zrobić to, czego tamten oczekiwał. Wstukał dziesięciocy frową kombinację, a Luc bez żenady patrzy ł mu wprost na ręce. – Wolno spy tać, czemu korzy sta pan z hasła? – Pracuję jako konsultant – odparł Kell, raz jeszcze przy wołując prostolinijną uczciwość swego alter ego. – Mamy wielu wy soko wy ceniany ch klientów, którzy nie chcieliby, żeby informacje o ich biznesie trafiły w niewłaściwe ręce. – Przy pomniał sobie moment, w który m w kabinie na promie wpatry wał się w ekran laptopa. Możliwe, że by ł wtedy pod nadzorem zamontowanej przez DGSE kamery, więc warto by ło podsunąć wy jaśnienie. – Kłopot w ty m, że ciągle zapominam to hasło. Jest cholernie długie. – Jasne – powiedział Luc, który nie drgnął ani odrobinę. – Chciał pan coś zobaczy ć? – spy tał Kell, oglądając się przez ramię. Liczy ł na to, że Benedict
Voltaire z marsy lskiej policji odczy ta to jako sugestię, by nie naruszać jego pry watności. – Wy gląda na to, że wszy stko działa. To starczy ło, żeby zniechęcić Francuza. Sięgając do brody, której już nie by ło, Luc podszedł do okna o podwójnej szy bie w południowy m krańcu pokoju i wy jrzał na ty ły budy nku. Zabębnił dwoma palcami o szkło, a Kell zastanawiał się, jaki będzie jego kolejny ruch. Teraz chy ba DGSE musiało już by ć przekonane o jego niewinności. Nie mogli mieć niczego, co łączy łoby go z Amelią albo Malotem. – Co robił pan w Marsy lii, panie Uniacke? Insty nkt nakazy wał Kellowi wy jaśnić z naciskiem, że po napaści wielokrotnie już odpowiadał na tego rodzaju py tania. Kluczowe by ło jednak to, by nie ulec prowokacjom Luca. – By łem na wakacjach w Tunezji. Przy pły nąłem tu wczorajszy m promem. Luc zwrócił się teraz wprost do niego: – A czy by ł na promie ktoś, kto mógł mieć panu coś za złe? Ktoś, kto miałby powód, żeby pana śledzić i napaść na pana w Marsy lii? Nie takiej linii przesłuchania Kell się spodziewał. Do czego Luc próbował w ten sposób dojść? – Nie wy daje mi się. Rozmawiałem z dwiema osobami w barze i kilkoma ludźmi w kolejce przy wy siadaniu. Poza ty m z nikim. Przez większość czasu czy tałem w mojej kabinie. – Żadny ch kłótni? Żadny ch problemów na promie? Kell pokręcił głową. – Żadny ch. – Szło aż za łatwo. – Żadny ch kłótni – odpowiedział, krzy wiąc się nagle na ukłucie bólu w kolanie. W sąsiednim pokoju jakiś mężczy zna nagle zaczął krzy czeć w przy pły wie gniewu, zupełnie jakby spotkała go jakaś rażąca niesprawiedliwość. Po chwili w budy nku znów zaległa cisza. – Poinformował pan moich kolegów, że jest pan w drodze do Pary ża? Lucowi powinęła się noga. Kell powiedział Laurentowi o planach wy jazdu z Marsy lii, zanim tamten wszedł do pokoju. By ło teraz jasne, że podsłuchiwał ich podczas oficjalnego przesłuchania. – Tak, mam w Pary żu klienta, który w ciągu najbliższy ch dni może by ć akurat w mieście. Zamierzałem pojechać tam i spróbować się z nim spotkać. Jeśli go nie będzie, prawdopodobnie ruszę do domu. – Do Reading? – Przez Londy n do Reading, tak. Kell poczuł nagłe zmęczenie drugą ratą przesłuchania i wy niosłą pozą macho w wy konaniu Luca. By ło jasne, że nic na niego nie mają, a on marzy ł, by wy jść wreszcie z nużącej już ciasnoty tego pokoju. By zakończy ć popołudnie wy pełnione przemocą i biurokracją. Chciał znaleźć Malota. – W takim razie ży czę wszy stkiego dobrego, panie Uniacke – powiedział Luc, doszedłszy najwy raźniej do ty ch samy ch wniosków. – Przepraszam, że tak pana faty gowaliśmy. Naprawdę. – Dziwny moment, poważne spojrzenie Luca zdradzające ukry te znaczenie. Kell nie potrafił go zinterpretować. – Mój kolega Laurent odwiezie pana do hotelu. Dziękujemy za poświęcony nam czas. Wierzę, że reszta wizy ty we Francji upły nie panu przy jemnie.
41 Na prośbę Kella Laurent wy sadził go na rogu Rue Breteuil i Quai des Belges – tak by mógł trasą obok starego portu dojść do hotelu. By ł już ponad godzinę spóźniony na spotkanie z Madeleine Brive. Zamierzał odwołać wspólną kolację, tłumacząc się ty m, że został okradziony i pobity. Na spotkaniu z nią nie mógł już nic zy skać. DGSE miało w ręku wszy stkie karty. Siedząc z Madeleine, musiałby ty lko przez kilka kolejny ch godzin odgry wać Stephena Uniacke’a. Madeleine nie odebrała telefonu. Kell nagrał więc długą wiadomość, przepraszając, że odwołuje spotkanie i tłumacząc, co wy darzy ło się w La Cité Radieuse. Dodał, że ma nadzieję spotkać ją jeszcze kiedy ś, i ży czy ł jej bezpiecznego powrotu do Tours. Port by ł wieczorem pełen ludzi: spacerujący ch par, tury stów w najlepszy ch koszulach, dzieci rzucający ch monety uliczny m arty stom. Kramy sprzedające ry by z wy sy pany ch lodem stołów dawno się już zwinęły, a promy zdąży ły przy wieźć ostatnich pasażerów z wy cieczek widokowy ch do Calanques i Chateau d’If. Kell kupił kartę telefoniczną w trafice przy Quai des Belges i zaczął rozglądać się za budką. Dwie pierwsze, jakie znalazł, by ły zdewastowane. Na północny m krańcu Rue Thubaneau, naprzeciw apteki o zamknięty ch już roletach, trafił jednak na działający aparat France Telecom. Zamknął drzwi budki, położy ł torbę na ziemi i wy brał numer korporacji taksówkowej, z której skorzy stał pod terminalem promowy m Malot. Po piąty m sy gnale odebrała kobieta. Thomas Kell zaczął snuć swoją bajkę. – Halo? Dobry wieczór. Mam nadzieję, że mogę liczy ć na pani pomoc… – Jako uczeń Kell usły szał od nauczy ciela francuskiego, że mówi jak pilot spitfire’a, który katapultował się nad Normandią. Na uży tek tej rozmowy Tom starał się odtworzy ć tamten akcent: – By łem w Marsy lii w zeszły m ty godniu i pod Chez Michel wsiadłem w jedną z waszy ch taksówek. To by ło około dwudziestej trzeciej trzy dzieści. Jechałem biały m mercedesem. Kierowcą by ł mężczy zna z Afry ki Zachodniej, niesły chanie miły człowiek… – Może Arnaud lub Bobo, a może Daniel… – Tak, może. Wie pani, o kim mówię? Miał jakieś pięćdziesiąt pięć lat. – A więc Arnaud. – Tak, zgadza się. – Co w związku z nim? – Jestem Bry ty jczy kiem… – Zorientowałam się. – …i pracuję dla Lekarzy bez Granic. Arnaud dał mi swoją wizy tówkę, bo obiecałem mu, że dowiem się czegoś o jego przy jaciołach z Wy brzeża Kości Słoniowej. Bardzo się o nich niepokoi. – Ach, rozumiem. Trik zdał egzamin: by le wzmianka o łamaniu praw człowieka i dy spozy torka naty chmiast porzuciła obojętny ton. – Problem w ty m, że zgubiłem gdzieś tę wizy tówkę i nie mam jak się z nim skontaktować. Czy mogłaby pani poprosić go, żeby zadzwonił pod mój londy ński numer albo, jeśli to zby t kosztowne, czy ma pani może numer lub adres mailowy, pod który m mógłby m się z nim skontaktować w Marsy lii?
Podstęp nie by ł doskonały, ale Kell wy starczająco dobrze znał francuski charakter, by wiedzieć, że taka prośba nie zostanie odrzucona w imię ochrony pry watności Arnauda. W najgorszy m razie dy spozy torka poprosi o jego numer i obieca, że Arnaud oddzwoni. W najlepszy m – zaraz go z nim połączy. – Dziś wieczorem nie pracuje – powiedziała, co dawało nadzieję, że zaraz poda mu numer. – Nie szkodzi – odparł Kell. – Mogę zawsze zadzwonić do niego w poniedziałek, kiedy będę już w biurze. Mam na komputerze wszy stkie dane, które… – Proszę chwilkę zaczekać. – W słuchawce rozległ się teraz stary utwór Moby ’ego. Nie by ło jasne, czy dziewczy na odbiera inny telefon, czy szuka numeru Arnauda. Po trzy dziestu sekundach znów się odezwała: – W porządku, ma pan długopis? – Tak. – Kell pozwolił sobie na uśmieszek saty sfakcji. – Dziękuję, że zadała sobie pani ty le trudu. My ślę, że Arnaud bardzo się ucieszy. Arnaud, sądząc po odgłosach w tle, siedział w zatłoczonej restauracji lub barze. Nie by ł specjalnie zainteresowany prowadzeniem rozmów z kompletnie obcy m człowiekiem o dwudziestej pierwszej trzy dzieści w niedzielę. – Kto? – spy tał po raz trzeci, gdy Kell tłumaczy ł, że jest bry ty jskim dziennikarzem poszukujący m informacji na temat jednego z pasażerów Arnaud. Nawet gdy usły szał, że tamten oferuje pięćset euro za krótką rozmowę przy piwie, nie by ł do końca przekonany. – Jak to, teraz? Dzisiaj? – Tak, dzisiaj. To pilne. – To niemożliwe, przy jacielu. Dziś odpoczy wam. Może tobie też by się przy dało. Z budy nku, przy który m stała budka telefoniczna, wy szedł jeden z mieszkańców. Zakręcił manetką gazu w motocy klu, tak że Kell musiał przekrzy kiwać hałas przegazowanego silnika. – Podjadę do ciebie! – powiedział. – Powiedz ty lko, gdzie jesteś. Spotkamy się blisko twojego domu. Nie zabiorę ci więcej niż dziesięć minut. Zapadła pełna namy słu cisza. Kell po chwili postanowił ją przerwać. – Halo? Jesteś tam jeszcze? – Jestem. – Arnaudowi schlebiało to, że rozmówca zabiega o jego uwagę. – Ty siąc – rzucił Kell, któremu kończy ły się już pieniądze od Marquanda. Podziałało. Stosowna chwila pauzy, potem py tanie: – Który pasażer cię interesuje? – Nie przez telefon. Powiem ci na miejscu. Czterdzieści minut jazdy taksówką i czterdzieści pięć euro później Kell znalazł się głęboko w Quartier Nord, wiele kilometrów od jachtów, lśniący ch audi i willi z kortami tenisowy mi na Corniche. By ł teraz pośród niewdzięcznego krajobrazu bloków z pustaków i zaśmiecony ch ulic – otaczało go to, czego Le Corbusier w swoim idealisty czny m zapale nie potrafił sobie wy obrazić. Arnaud pił pastis w kawiarni w suterenie jednego z bloków. Teren przed wejściem
„patrolowali” niedoży wieni młodzicy w dresach i najnowszy ch adidasach. Jedna z szy b kawiarni została rozbita, inne okno zakry wała metalowa roleta, na której ktoś wy malował graffiti: MARSEILLE. CAPITALE DE LA CULTURE ou DU BETON. Kell powiedział kierowcy, żeby na niego czekał, po czy m nie zwracając uwagi na cmoknięcia i krzy we spojrzenia, wszedł do kawiarni. Spodziewał się całkowitej ciszy, przerwanej ty lko – jak w westernie – świstem zamy kający ch się za nim drzwi. Zamiast tego klienci, w stu procentach czarni, powitali go lekkimi skinieniami głowy, wy rażający mi umiarkowane zainteresowanie. By ć może rozcięcie nad okiem i fakt, że Kell uty kał, nadawały mu wy gląd człowieka, który swoje już od ży cia oberwał. – Tutaj – powiedział Arnaud siedzący przy barze, poniżej kolażu zdjęć piłkarzy Marsy lii, od dawny ch po obecny ch. Na ścianie naprzeciw niego wisiała fotografia, na której Lilian Thuram, Patrick Vieira i Zinédine Zidane wznoszą puchar mistrzostw świata w dziewięćdziesiąty m ósmy m. Obok – komiksowa kary katura Nicolasa Sarkozy ’ego na przesadnie wy sokim obcasie. Oczy prezy denta ktoś wy dłubał, ktoś inny dory sował długopisem nabrzmiałego penisa. Arnaud wstał. By ł wy sokim, dobrze zbudowany m mężczy zną o wadze co najmniej stu kilogramów. Bez słowa zaprowadził Kella do plastikowego stolika na ty łach kawiarni, stojącego tuż pod przy twierdzony m do ściany telewizorem. Podali sobie ręce nad popielniczką, w której piętrzy ły się pety i gumy do żucia. Usiedli naprzeciw siebie. Dłoń Arnauda by ła sucha i miękka, twarz pozbawiona łagodności, ale niepozbawiona swoistej godności. Ze swoimi ciemny mi oczami o obojętny m spojrzeniu wy glądał zupełnie jak despota w sty lu Idiego Amina. Miało to sens. Arnaud prawdopodobnie tracił twarz, rozmawiając z Kellem, ale uznał, że ty siąc euro za dziesięć minut rozmowy to cena, za którą warto to zrobić. – Więc jesteś dziennikarzem? – Zgadza się. Arnaud nie spy tał jakiej gazety. Rozmawiali po francusku – Kell nie zetknął się dotąd z tak trudny m do zrozumienia akcentem. – I chcesz się czegoś o kimś dowiedzieć? Kell skinął głową. Ktoś włączy ł właśnie telewizor, więc jego odpowiedź zagłuszy ł częściowo komentator meczu koszy kówki. Może Arnaud poprosił o to, by mogli porozmawiać skry cie, a może właściciel udzielał mu w ten sposób repry mendy. – Dziś rano pod terminalem promowy m zgarnąłeś mężczy znę tuż po trzy dziestce. Zsiadł z promu z Tunisu. Arnaud pokiwał głową, ale nie by ło jasne, czy sobie to przy pomina. Miał na sobie zapinaną na guziki jeansową koszulę. Z kieszonki na piersi wy jął paczkę mocny ch winstonów. – Zapalisz? – Jasne – odparł Kell, częstując się papierosem. Na moment zapadła cisza, Arnaud zapalił oba papierosy – najpierw swojego. Potem pochy lił się do przodu. – Denerwujesz się w miejscach takich jak to? Wy glądasz na zdenerwowanego. – Tak? – Kell wiedział, że tak nie jest, a Arnaud próbuje ty lko sprawić, by poczuł się nieswojo. – Zabawne, bo właśnie pomy ślałem sobie, że to miejsce jest bardzo cy wilizowane. – Że jak? Kell spojrzał w stronę baru. Na stoliku przy drzwiach stał talerz na wpół zjedzonego spaghetti. Obok dwóch starszy ch mężczy zn grało w try ktraka.
– Można wy pić espresso, zapalić. Jedzenie dobrze pachnie. – Mówiąc to, celowo patrzy ł Arnaudowi wprost w oczy. Nie chciał tracić więcej czasu na jego gierki. – Jestem przy zwy czajony do miejsc, gdzie nie wolno pić alkoholu i gdzie nie pozwalają kobietom siedzieć razem z mężczy znami, do min przy drogach i snajperów strzelający ch na śniadanie do biały ch. Denerwuję się w miejscach takich jak Bagdad, Arnaud. Denerwuję się w Kabulu. Rozumiesz? Despota poruszy ł się na krześle. Plastik jęknął. – Pamiętam tego faceta. – Kell nie od razu zorientował się, że Arnaud mówi o Malocie. – Na to liczy łem. Powiesz mi, dokąd go zawiozłeś? Arnaud wy dmuchnął smugę dy mu tuż obok ucha Kella. – To wszy stko? Ty le chcesz wiedzieć? – Ty le chcę wiedzieć. Zmarszczy ł brwi. Chłopak mieszanej rasy, mający nie więcej niż piętnaście–szesnaście lat podszedł do stolika i spy tał, czy Kell chce się czegoś napić. – Dla mnie nic. – Zamów coś – powiedział Arnaud. – Piwo. – Kell zaciągnął się papierosem. – Un bière, Pep – wtrącił się Arnaud, jakby zamówienie Kella wy magało tłumaczenia. Podrapał się po boku szy i. – To by ł długi kurs. Drogi. – Jak długi? – Wróciłem dopiero jakieś dwie godziny temu. By liśmy w Castelnaudary. – Castelnaudary ? To obok Tuluzy, tak? – Sprawdź sobie na mapie. Kell wy puścił dy m. – Może jednak ty mi powiesz? – Zapłać mi. Kell sięgnął do kieszeni spodni po kopertę z pieniędzmi i przesunął ją po stole. – A więc, za ty siąc euro, Arnaud, powiesz mi, gdzie jest Castelnaudary ? Taksówkarz uśmiechnął się ucieszony tą gierką. – Na zachód stąd, jakieś trzy godziny autostradą. Za Carcassonne. – Kraina Cassoulet – odpowiedział Kell, mając na my śli Langwedocję-Roussillon i nie licząc za bardzo na reakcję. – Wy sadziłeś go w mieście? Pamiętasz adres? – Nie by ło żadnego adresu. – Arnaud wsunął kopertę do kieszeni chinosów. Za ty le gotówki naty chmiast zrobił się chętniejszy do współpracy. – Tak naprawdę to by ło dziwne. Kazał się wy sadzić na obrzeżu wsi dziesięć kilometrów na południe, w zatoczce w szczery m polu. Powiedział, że ktoś ma go stamtąd zgarnąć. Kell zadał oczy wiste py tanie: – Dlaczego po prostu nie zabrałeś go tam, gdzie chciał się dostać? – Powiedział, że nie zna adresu, a ja nie chciałem się kłócić. W sumie mi nie zależało. Miałem kawał drogi z powrotem do Marsy lii. Chciałem wrócić do domu i zobaczy ć się z córką.
Kellowi przy szło do głowy, że podpy ta o rodzinę, żeby trochę go zmiękczy ć. Nie wy dawała się to jednak takty ka warta wdrożenia. – A co z pozostałą częścią kursu? Rozmawialiście po drodze? Miał ci cokolwiek do powiedzenia? Afry kanin uśmiechnął się teraz szerzej. Kell zobaczy ł jego pożółkłe od papierosów i wieku dziąsła. – Nie, człowieku. – Pokręcił głową. – Ten facet nie rozmawiał. On nawet nie patrzy ł. Większość czasu spał albo gapił się przez okno. Ty powy rasista. Ty powy Francuz. – Uważasz, że jest rasistą? Arnaud zignorował jego py tanie i zadał własne: – Kim on jest? Dlaczego interesuje się nim bry ty jska gazeta? Ukradł coś? Wy dy mał księżną Kate? – Arnaud zaśmiał się serdecznie z własnego żartu. Kell nie by ł zagorzały m rojalistą, ale się nie przy łączy ł. – Po prostu nas interesuje. Pokazałby ś mi na mapie, gdzie dokładnie go wy sadziłeś? Arnaud przy taknął. Kell czekał na jego następny ruch. Siedzieli chwilę w ciszy, aż stało się jasne, że na coś czeka. – Masz mapę? – spy tał. Arnaud skrzy żował ręce na piersi. – Dlaczego miałby m mieć przy sobie mapę? – odparł, patrząc w podłogę. Pod obdarty m skórzany m stołkiem leżała na podłodze stwardniała skórka od chleba z niedojedzonej kanapki. Kell nie mógł złapać internetu na iPhonie, więc musiał wstać i wy jść z kawiarni, raz jeszcze przy ciągając krzy we spojrzenia młodzików w dresach i wałęsający ch się na zewnątrz psów. Podszedł do czekającej na niego taksówki i zastukał w szy bę, budząc kierowcę z przelotnej drzemki. Gdy ten otworzy ł okno, Kell spy tał, czy może poży czy ć mapę drogową Francji. Ta prosta prośba spotkała się z reakcją bliską pogardy, ponieważ wy magała od taksówkarza, by wy siadł z auta i otworzy ł bagażnik mercedesa. – Może powinien pan ją trzy mać w środku – zasugerował Kell, po czy m wrócił do stolika na ty łach kawiarni. Arnaud wziął mapę, przejrzał indeks, znalazł Castelnaudary i wskazał przy bliżone miejsce pożegnania z Malotem. – Tutaj – powiedział. Jego suchy palec z obgry ziony m paznokciem przy słonił na moment dokładną lokalizację. Kell sięgnął po mapę i zapisał nazwę miejscowości: Salles-sur-l’Hers. – Wy sadziłeś go w zatoczce? W szczery m polu? Arnaud skinął głową. – Czy by ło w okolicy cokolwiek charaktery sty cznego? Kościół? Jakieś place zabaw? Arnaud zaprzeczy ł z taką miną, jakby rozmowa zaczy nała już go nudzić. – Nie. Ty lko trochę drzew. I pola. Kurwa, nic tam nie by ło. Wiejski widoczek. – Słowo „wiejski” wy mówił tak, jakby by ła to zniewaga. – Kiedy zawróciłem do domu, po minucie czy dwóch przejechałem obok kontenerów do recy klingu. To ty le. Taka to by ła odległość od Sallessur-l’Hers. – Dziękuję – odparł Kell i przesunął po blacie kartkę z numerem komórki od Marquanda. – Gdy by ś przy pomniał sobie coś jeszcze… – Zadzwonię – rzucił taksówkarz, wsuwając kartkę do tej samej kieszonki, w której trzy mał
papierosy. Ton, jakim odpowiedział, wskazy wał, że jest to ostatni raz, gdy Thomas Kell widzi go lub sły szy. – Co ci się stało w oko? Ten mój pasażer ci to zrobił? – Jego kolega – odpowiedział Kell, wstając. Gdy wy szedł na zewnątrz po mapę, przy niesiono jego piwo. Położy ł na blacie dwa euro, ale nawet nie tknął szklanki. – Dzięki, że zgodziłeś się spotkać. – Nie ma problemu. – Arnaud nie pofaty gował się, żeby wstać. Uścisnął dłoń Kella, a drugą ręką poklepał się po banknotach w kieszeni. – To ja powinienem podziękować twojej gazecie. – Znów uśmiechnął się, pokazując pożółkłe dziąsła. – Przy jemny prezent. Bardzo jesteście hojni.
42 Po powrocie do hotelu Kell znalazł na telefonie wiadomość nagraną przez rozdrażnioną Madeleine Brive. By ło jej przy kro z powodu tego, co wy darzy ło się w La Cité Radieuse, ale jeszcze bardziej ubodło ją to, że Stephen Uniacke nie miał dość wy czucia, by wcześniej dać jej znać, że ich kolacja w Chez Michel jest nieaktualna. W efekcie straciła swój jedy ny wieczór w Marsy lii. – Uroczo – rzucił Kell w przestrzeń i rozłączy ł się. Zastanawiał się, czy wciąż sły szy go Luc. W nocy spał dobrze, równie głęboko jak w pozostałe dni prowadzenia operacji. Rano, po zjedzeniu przy zwoitego śniadania w hotelowej restauracji, wy meldował się, by następnie znaleźć kawiarenkę internetową w pobliżu dworca Saint-Charles. Jego laptop by ł teraz właściwie bezuży teczny. Współpracownicy Luca z DGSE z pewnością zainstalowali w nim urządzenie śledzące albo wgrali key loggera. Kell zobaczy ł, że Elsa Cassani wy słała mu mailem dokument. Plik okazał się ty m, czego się spodziewał – raportem z ustaleń na temat Malota. Samą wiadomość kończy ło zdanie: Zadzwoń do mnie, jeśli masz jakiekolwiek pytania, X. Kell poprosił od wy druk i został bardzo sprawnie obsłużony przez gota z kolczy kiem w języ ku. Na dworcu by ł McDonald. Kell kupił kubek gorącej kawy, znalazł wolny stolik i przy jrzał się znaleziskom Elsy. Poradziła sobie świetnie. Ustaliła, do jakiej szkoły średniej chodził, namierzy ła uczelnię w Tulonie, gdzie studiował techniki informacy jne, a nawet pary ską siłownię, na którą miał karnet. Fotografia Malota przesłana przez Marquanda przedstawiała go z dwoma kolegami z firmy programisty cznej z Brestu, kupionej przez korporację z Pary ża. To w siedzibie spółki matki pracował teraz Malot. Elsa namierzy ła dwa jego rachunki bankowe i zeznania podatkowe z ostatnich siedmiu lat. Jej zdaniem nie by ło w finansach Malota „żadny ch anomalii”. Rachunki płacił na czas, od nieco ponad roku wy najmował mieszkanie w siódmej dzielnicy, jeździł kupiony m w Bretanii uży wany m renault megane. Co do znajomy ch, przy jaciół i dziewczy n poszlaki z biura i siłowni wskazy wały na to, że François to raczej ty p samotnika, człowiek skry ty i chroniący swoją pry watność. Elsa zadzwoniła nawet do szefa Malota. Dowiedziała się od niego, że „biedny François” by ł na przedłużony m zwolnieniu po tragedii rodzinnej, która go spotkała. Z tego, co zdołała ustalić, Malot nie miał konta w żadny m serwisie społecznościowy m. Maile regularnie ściągał na dy sk komputera, którego Elsa nie by ła w stanie zhakować. Bez pomocy Cheltenham nie dało się podsłuchać jego rozmów przez komórkę, ale udało jej się przechwy cić jedną potencjalnie interesującą wy mianę e-maili pomiędzy Malotem a osobą zarejestrowaną na wanadoo jako „Christophe Delestre” – podejrzewała, że ten ostatni to jego krewny lub przy jaciel. Ich korespondencję Elsa załączy ła do pliku głównego. Kell schował resztę dokumentów do torby na ramię, dopił kawę i wy słał Elsie SMS. Robota pierwsza klasa. Dziękuję. W inny ch okolicznościach by ć może jak ona dodałby na końcu „x” – buziaka, ale teraz wy stępował jako szef i miał w związku z ty m obowiązek zachowania pewnego zawodowego
dy stansu. Przeszedł następnie do lektury e-maili. By ły napisane po francusku i pochodziły sprzed pięciu dni, a więc końcowego okresu wakacji, które Malot spędził z Amelią. Od: dugarry
[email protected] Do:
[email protected] Kiedy wracasz do Paryża? Tęsknimy. Kitty chce buziaka od taty chrzestnego. Christophe Od:
[email protected] Do: dugarry
[email protected] W Tunisie dobra zabawa. Wracam w weekend, ale muszę pomyśleć o wielu sprawach. Wziąłem dłuższe wolne z pracy – rewelacyjnie się wobec mnie zachowali. Może pojawię się w domu w Paryżu w przyszłym tygodniu, a może na jakiś czas ruszę w trasę. Nie jestem jeszcze zdecydowany. Ale przekaż Kitty buziaka od jej taty chrzestnego, Frankiego. PS Mam nadzieję, że pozbieraliście się po pożarze. Obiecuję, że załatwię Ci te książki w miejsce tych, które się spaliły. Kell dołączy ł wy druk maila do pozostały ch dokumentów w torbie na ramię. Znalazł w podziemiach dworca publiczną toaletę i wszedł do jednej z kabin, by tam podrzeć komplet papierów i w drobny ch skrawkach spuścić wszy stko w sedesie. Wrócił teraz na górę, kupił kartą kredy tową Uniacke’a bilet i złapał odjeżdżające o dziesiątej TGV do Pary ża. Przy szedł czas na małą pogawędkę z Christophem.
43 Cztery godziny później Kell siedział już samotnie przy stoliku w Brasserie Lipp i wpatry wał się w wy ciągniętą z Facebooka fotografię Christophe’a Delestre’a. Na zdjęciu mężczy zna miał na sobie ogromne okulary przeciwsłoneczne, krótkie bojówki i bordowy T-shirt. Wy glądał na trzy dzieści kilka lat, miał równo przy strzy żone wąsy i kozią bródkę. Żel dodawał nieco ży cia jego rzednący m włosom. Ustawienia pry watności jego konta by ły bardzo ścisłe – Kell nie mógł uzy skać dostępu do innego zdjęcia. Uży tkownicy Facebooka w zasadzie poświęcają swoim profilom sporo uwagi i namy słu – na tej podstawie Tom uznał, że Delestre stara się pokazać jako osoba wy luzowana i serdeczna. Na zdjęciu śmiał się, trzy mając w ręku skręcanego papierosa. W kadrze nie by ło widać nikogo poza nim. Lipp by ła znajdującą się na bulwarze Saint-Germain pary ską brasserią w stary m sty lu. Ulubiony lokal Claire z czasów, gdy jako studentka mieszkała przez rok we francuskiej stolicy. W czasie ich małżeństwa zabrała tam Kella dwa razy. Siedzieli wtedy ramię w ramię przy ty m samy m stoliku obok okna, przy glądając się spacerującej ulicą pary skiej haute bourgeosie. Niewiele się zmieniło od tamtego czasu. Kelnerzy wciąż nosili czarne muszki, białe fartuchy i ostrożne uśmiechy. Wciąż przy rządzali tatar przy wy spie kucharskiej obok wejścia. Kierownik, ubrany jak zawsze w nieskazitelną jedwabną koszulę i garnitur, witał nowy ch gości ze zwy czajowy m froideur, a by walcom nadskakiwał z galijskim wdziękiem. Dwa stoliki od Kella starsza wdowa z czarny m szalem narzucony m na ramiona, przy walona czternastoma kilogramami biżuterii w sty lu art déco, dziobała sałatkę nicejską. Co jakiś czas obrus rozsuwał się, by odsłonić zwiniętego u jej stóp wiernego teriera szkockiego. Kell obstawiał, że pies by ł przez nią bardziej rozpieszczany i uwielbiany niż zmarły mąż. Nieco dalej, przy tej samej ścianie, pod kary katurami Jacques’a Cousteau i Catherine Deneuve, trzy odziane w garnitury Chanel kobiety w średnim wieku prowadziły konspiracy jną rozmowę. By ły zby t daleko, by miał szansę je usły szeć, ale wy obraził sobie, jak Claire, wciąż trzy mająca się kurczowo stereoty pu o zamożny ch Francuzkach, mówi, że „pewnie nie mają lepszego tematu do rozmowy niż seks i władza”. Kochał to miejsce, bo oddawało ducha starego Pary ża, a jednak dziś prawie go nienawidził, bo przy pominało mu o żonie, z którą by ł w separacji. Żonie siedzącej w samolocie lecący m do Kalifornii, popijającej francuskie wina i jedzącej francuskie potrawy w fotelu pierwszej klasy, za który zapłacił Richard Quinn. Będąc na Gare de Ly on, Kell nagrał na poczcie głosowej Claire wiadomość, prosząc, by raz jeszcze przemy ślała kwestię wy jazdu. Oddzwoniła, by powiedzieć, że jest już w drodze na Heathrow. W jej tonie pobrzmiewały zmęczenie i triumf. Ukłuty zazdrością Kell omal nie zadzwonił pod włoski numer Elsy, by zaprosić ją do Pary ża. Towarzy stwo młodej kobiety złagodziłoby skutki ciosu i poniżenie. Zamiast tego jednak złapał taksówkę, pojechał do Lipp, zamówił butelkę Nuits-Saint-Georges Premier Cru i zagłębił się w obmy ślanie strategii wobec Delestre’a. Godzinę później, gdy butelka by ła już pusta, Kell zapłacił rachunek i przeszedł na drugą stronę ulicy, by wy pić espresso w Café Flore. Potem wsiadł do metra i pojechał na stację Pereire w siedemnastej dzielnicy. Znał w tamtej okolicy mały dy skretny hotel przy Rue Verniquet. By ł wolny dwuosobowy pokój. Zameldował się jako Uniacke – siódme łóżko w ciągu siedmiu dni. Maleńki pokój na drugim piętrze miał jasnopomarańczowe ściany. Przy drzwiach do łazienki wisiała reprodukcja Miró. Okno wy chodziło na niewielki dziedziniec. Rozleniwiony wy pitą do lunchu butelką wina Kell nie rozpakował się, zamiast tego wy szedł na popołudniowe słońce i ruszy ł piechotą na Montmartre. Zabrał ze sobą aparat i w oślepiający m świetle zrobił kilka zdjęć
– ujęcia kawiarnianego ży cia, latarni z kutego żelaza, świeży ch warzy w i owoców w witry nach sklepów. Obiekty w służy ł mu za narzędzie poruszania się na ulicy i chwy tania obrazów przechodniów i pojazdów wokół. Choć by ł pewien, że po marsy lskim epizodzie DGSE straciło zainteresowanie Stephenem Uniackiem, aparat i tak przy dawał się jako środek w walce z obserwatorami – będzie mógł później upewnić się, czy pewne twarze lub tablice rejestracy jne nie pojawiły się przy nim w więcej niż jedny m miejscu. Nim wy biła osiemnasta, dotarł na Rue Lamarck, biegnącą poniżej bazy liki Sacré-Coeur głównej arterii Montmartre’u. Zgodnie z ustaleniami Elsy Delestre mieszkał w mieszkaniu na parterze na rogu Rue Darwin i Rue des Saules. Kell zaczął schodzić stromy mi kamienny mi schodami prowadzący mi do skrzy żowania obu ulic. W połowie drogi zatrzy mał się i obejrzał za siebie w stronę Rue Lamarck. Zrobił serię zdjęć, starając się wy glądać na fotografa amatora próbującego uchwy cić szczególny czar Pary ża. Następnie odwrócił się i wy celował obiekty w w rzędy samochodów po obu stronach Rue des Saules. Wy korzy stując teleobiekty w, szukał oznak obecności zespołu obserwacy jnego. Wszy stkie auta robiły wrażenie pusty ch – tak jak podejrzewał Kell, żadna agencja wy wiadowcza nie miałaby dość ludzi, by śledzić wszy stkich bez wy jątku krewny ch i znajomy ch Malota. Stojąc już na dole schodów, ledwie kilka metrów od drzwi Delestre’a, spojrzał w górę, w kierunku mieszkań po przeciwnej stronie, przy Rue Darwin. Ocenił, że nie ma szans wy patrzy ć stąd punktu obserwacy jnego. Musiał po prostu zary zy kować i działać. Obszedł cały kwartał ulic, schodząc Rue des Saules, by następnie od strony zachodniej wrócić na górę Rue Darwin. To by ło ruchliwe sąsiedztwo: starsze panie wracały z zakupów, rodzice odprowadzali dzieci ze szkoły. Kell stanął przed drzwiami Delestre’a, licząc na to, że ten wrócił już z pracy. Usły szał dziecko, zanim zobaczy ł je przez otwarte okno na parterze. W mały m, niedoświetlony m pokoju dzienny m siedziała atrakcy jna kobieta o ciemny ch włosach. Mogła by ć hiszpańskiego lub włoskiego pochodzenia. Trzy mała dziecko na rękach, bujając je, by uspokoiło się i uciszy ło. – Madame Delestre? – spy tał Kell. – Oui? – Czy mąż jest w domu? Kobieta zerknęła szy bko w prawą stronę, po czy m wróciła wzrokiem do stojącego na ulicy obcego. Christophe Delestre by ł w pokoju razem z nią. Wstał i podszedł do okna, ustawiając się pomiędzy Kellem a swoją żoną i dzieckiem. By ć może insty nktownie próbował je chronić. – Mogę w czy mś pomóc? – Chodzi o François Malota. – Odpowiadając po francusku, Kell przez okno podał mężczy źnie rękę. – Jestem tu w sprawie pożaru. Mógłby m wejść?
44 Zdjęcie profilowe z Facebooka by ło my lące. Christophe Delestre zgolił wąsy i kozią bródkę, przy brał paręnaście kilo na wadze i nie nosił już wielkich okularów przeciwsłoneczny ch. Spojrzenie jego brązowy ch oczu by ło szczere, a twarz zmęczona po kilku nieprzespany ch nocach. Miał na sobie proste lniane spodnie, tenisówki i zapinaną na guziki niebieską bawełnianą koszulę. Wprowadził Kella do pokoju i zaprosił go, by usiadł na sofie, na którą narzucono przeżarty przez mole koc. Zamknął wy chodzące na ulicę okno i przedstawił formalnie swoją żonę. Ta, gdy Kell uścisnął jej dłoń, zmruży ła oczy i przy cisnęła dziecko mocniej do siebie. Wy glądało na to, że nie ufa obcemu, który wszedł do jej domu. – Chodzi o ubezpieczenie? – spy tała. Miała na imię María, po francusku mówiła z hiszpańskim akcentem. – Nie – odpowiedział i skinął tkliwie w kierunku dziecka, by trochę ją uspokoić. – Powiedział pan, że ma na imię Tom. Jest pan Anglikiem? – Christophe, przy puszczalnie, żeby wy tchnąć od nużącej opieki nad dzieckiem, chętnie wpuścił Kella do swojego domu. Teraz zachowy wał się już z większą rezerwą. – Skąd pan wie o pożarze? – Powiem szczerze – zaczął Kell, zauważając, że dziecko przestało płakać. Kitty, córka chrzestna Malota. – Pracuję dla MI6. Wiedzą państwo, co to jest? Na chwilę zapadła pełna zdumienia cisza. Delestre’owie spojrzeli po sobie. Ogólnie oficerowie wy wiadu nie wy jawiają swojej tożsamości, ale w pewny ch okolicznościach i wobec pewny ch parametrów psy chologiczny ch rzucenie nazwy „MI6” działa jak wy ciągnięcie policy jnej odznaki obok miejsca zbrodni. Pierwsza odezwała się María: – Jest pan szpiegiem? – Jestem oficerem bry ty jskiej Tajnej Służby Wy wiadowczej. Tak. Zasadniczo jestem szpiegiem. – I czego chce pan od nas? – Christophe patrzy ł na Kella przerażony, jakby ten zaczął stanowić bezpośrednie zagrożenie dla jego żony i dziecka. – Nie mają się państwo czego obawiać. Muszę ty lko zadać kilka py tań w związku z François Malotem. – O co chodzi? – odpowiedziała szy bko María. Dał o sobie znać laty noski gen sprzeciwu wobec władzy. – Kto pana tu przy słał? Czego pan chce? W ciasny m pokoju zrobiło się duszno. Kitty zaczęła popłakiwać. By ć może wy czuła, że atmosfera się zagęszcza i przesiąka nieufnością – w ciepły m zazwy czaj głosie matki pobrzmiewał teraz wrogi ton. – Przepraszam, że nachodzę państwa bez uprzedzenia. By ło istotne, żeby francuskie władze nie dowiedziały się o mojej wizy cie. Christophe zdecy dował się przenieść córkę do pokoju obok. Wziął dziecko z rąk żony i przez aneks kuchenny zaniósł je, jak podejrzewał Kell, do sy pialni lub pokoju dziecinnego. María cały czas przy patry wała się Tomowi. Spojrzenie jej ciemny ch oczu by ło chłodne i nieufne.
– Mógłby pan powtórzy ć swoje nazwisko? – powiedziała. – Chcę je zapisać. Kell spełnił jej prośbę, literując precy zy jnie i powoli: K-E-L-L. Gdy Christophe wrócił do pokoju, zdziwił się na widok pochy lonej nad stołem notującej coś żony. – Nie odpowiada mi ta sy tuacja – powiedział tak, jakby ktoś trzeci poinstruował go, jak się zachowy wać, i tchnął w niego pewność siebie. – Mówi pan, że jest z MI6 i wy daje mi się, że pan kłamie. Czego pan chce? Popełniłem chy ba błąd, pozwalając panu wejść. – Nie mam żadny ch zły ch zamiarów – odparł Kell, czując, że jego francuski zaczy na go nagle zawodzić. Nie udało mu się nadać odpowiedzi odpowiedniej intonacji. Do głosu doszła teraz María. – My ślę, że powinien pan zostawić nas w spokoju – powiedziała. – Nie chcemy mieć z panem nic wspólnego. – Tak jest – dodał Christophe ośmielony odwagą żony. – To by ł błąd z mojej strony. Jeśli chce nas pan przesłuchać, musi się pan zwrócić do policji… – Siadać. – Trawiące Kella rozdrażnienie z powodu Claire i zniecierpliwienie wy wołane zachowaniem Delestre’ów sprawiły, że coś w nim pękło. Poczuł wewnątrz przy pły w gorąca i nagły zanik dobrej woli. Pomy ślał o Kabulu – o siedzący m na krześle rozebrany m do naga Yassinie i strachu w jego oczach. Małżeństwo zareagowało na ostry ton w jego głosie tak, jakby wy ciągnął nagle broń. Christophe zrobił kilka kroków w bok i opadł na fotel. María nie zareagowała od razu, ale pod wpły wem nieustępliwego spojrzenia Kella i ona przy siadła po chwili przy stole. – Czego pan chce? – spy tała. – Czemu się tak bronicie? Jest coś, o czy m powinienem wiedzieć? Christophe próbował odpowiedzieć, ale Kell mu przerwał. – To dziwne, że nie interesuje was, gdzie jest François. Umiecie mi to wy jaśnić? Miałem wrażenie, że to wasz najbliższy przy jaciel. Christophe wy glądał na nieco oszołomionego, jak podróżny obudzony z drzemki w pociągu. Jego zmęczona twarz zasty gła, gdy starał się zrozumieć znaczenie słów Kella. – Wiem, gdzie jest François – odpowiedział, znajdując w sobie w końcu nieco odwagi. Jego prawa dłoń zacisnęła się na poręczy fotela tak mocno, że widać by ło bielejące kostki. W zakolach ponad jego czołem pojawił się pot. – No więc, gdzie jest? – Dlaczego mieliby śmy to panu powiedzieć? – María zerknęła zaniepokojona na męża, który pokręcił głową, jakby chciał przestrzec ją przed stawianiem dalszego oporu. – Mówi pan, że jest szpiegiem, ale równie dobrze może pan pracować dla tego dziennikarza, który dzwonił do nas po ty m, jak zamordowano rodziców François. Mówiliśmy mu to już i jeszcze raz powtarzamy – nie chcemy rozmawiać o ty m, co się tam stało. Kell wstał i podszedł do niej. – Po co dziennikarz miałby udawać szpiega? Po co miałby robić coś tak głupiego? Delestre’owie nie potrafili znaleźć na to py tanie odpowiedzi. – Powiem wprost: istnieje możliwość, że François ma poważne kłopoty. Muszę wiedzieć, czy kontaktował się z wami. Muszę zobaczy ć waszą korespondencję. María pry chnęła pogardliwie. Kell musiał docenić jej odwagę.
– To nasze pry watne maile! – powiedziała. – Czemu mieliby śmy je panu pokazy wać? Nie ma pan prawa… Kell przerwał jej w pół zdania: – Czy Kitty śpi? – spy tał, robiąc krok w stronę pokoju dziecka, jakby zamierzał je porwać. Maríi zajęło ułamek sekundy zrozumienie, co właśnie powiedział. – Skąd pan zna imię naszej córki? Kell zwrócił się w stronę Christophe’a, który wy raźnie zastanawiał się, czy go nie uderzy ć. – A co z książkami, które François obiecał wam w mailu wy słany m z Tunisu? Przy szły ? Czy „wujek Frankie” zajrzał do swojej córki chrzestnej? Delestre próbował wstać, ale Kell zrobił krok w jego stronę i rzucił szy bko: – Zostań na miejscu. By ł znów przy Yassinie, znów działał w imię sprawy, by ł żądny informacji i zemsty. Musiał się pilnować, by nie posunąć się za daleko. – Nie chcę, żeby ta rozmowa stała się dla kogokolwiek z nas trudna. Próbuję powiedzieć wam ty lko ty le, że mogę zdoby ć dostęp, do czego chcę. Potrzebuję waszej pomocy, żeby nie musieć łamać prawa. Wolałby m nie spędzać cały ch dni na podsłuchiwaniu waszy ch pry watny ch rozmów przez telefon. Wolałby m nie kazać pary skiemu oddziałowi MI6 śledzić was, hakować waszy ch komputerów i obserwować waszy ch przy jaciół. Ale zrobię to, jeśli będę musiał. Sprawa, nad którą pracuję, warta jest złamania prawa. Zrozumieliście? Christophe by ł zbity z tropu, wy glądał jak wy straszone dziecko. – Próbuję okazać wam szacunek, będąc szczery. Mogę działać w sposób dla was dotkliwy albo po dobroci, bez żadny ch nieprzy jemności. – Niech pan powie o rozwiązaniu „po dobroci” – odpowiedziała cicho María. Jej kapitulacja stanowiła koniec oporu ze strony Delestre’ów. – Muszę zobaczy ć zdjęcie François – odparł Kell. – Macie jakieś? Podejrzewał, że zna odpowiedź na swoje py tanie, a jego domy sł zaraz się potwierdził. Christophe, poprawiając się na fotelu, pokręcił głową. – Straciliśmy wszy stko w pożarze. Wszy stkie albumy, wszy stkie zdjęcia. Nie mamy fotografii François. – Oczy wiście. – Kell zbliży ł się do okna i wy jrzał na Rue Darwin. Z ulicy dolaty wał smród oleju napędowego. – A internet? – spy tał. – Mogliby ście pokazać mi coś na Twitterze albo Facebooku? María przechy liła głowę i spojrzała skonsternowana na Kella, jakby odkry ła właśnie niepokojący zbieg okoliczności. – Christophe nie może wejść na Facebooka – powiedziała nieco zaskoczony m tonem. – Jego konto od miesiąca nie chce działać. – Kontaktowałem się z nimi – dodał Christophe. Oboje patrzy li na Kella tak, jakby to on by ł temu winien. – Próbowałem zmienić hasło. Raz udało mi się zalogować, ale wszy scy moi znajomi zniknęli. Tak samo jak wszy stkie moje zdjęcia i informacje na profilu. – Tak po prostu zniknęły ? – Zgadza się. Tak samo maile i konta na Dropboksie i Flickerze. Wszy stkie moje rzeczy
w internecie padły. Nic nie zostało. Mam ty lko to jedno konto mailowe, dzięki któremu mogę coś napisać do przy jaciół. Całej reszty już nie ma. Ulicą pod oknem przemknął motocy kl. Zahamował przed zakrętem, po czy m popędził w dół Rue des Saules. – Dlaczego tak się stało? – Kell znów miał poczucie, że zna już odpowiedź. DGSE przeprowadziło cy frowy atak na dom Delestre’ów i usunęło wszelkie ślady ich powiązań z François Malotem. Pożar by ł zapewne „wisienką na torcie”. Niewy kluczone wręcz, że ci dwoje mieli w nim zginąć. – Nie mamy pojęcia – odpowiedziała María, po czy m poprosiła o pozwolenie na wy jście do sy pialni dziecka. Chciała sprawdzić, czy z Kitty wszy stko w porządku. Kell wy konał ży czliwy gest. Rozłoży ł ręce, dłonie kierując ku górze, jak gdy by chciał powiedzieć: „Oczy wiście, to twój dom. Możesz w nim robić, co zechcesz”. Kobieta wróciła chwilę później, niosąc coś za plecami. Kell pomy ślał przez ułamek sekundy, że może to by ć nóż, ale María trzy mała butelkę z mlekiem dla dziecka. – Opowiedzcie o pożarze. By liście wtedy w domu? By li. Ich mieszkanie na najwy ższy m piętrze oddalonego o cztery przecznice budy nku na Montmartrze spaliło się doszczętnie o godzinie drugiej w nocy. Właściciele domu mówili później o awarii elektry cznej. Delestre’owie mieli szczęście, że w ogóle przeży li pożar. María wy jaśniła, że gdy by nie bły skawiczny przy jazd straży pożarnej, Kitty pewnie udusiłaby się dy mem. – Przy chodzi wam do głowy ktoś inny, kto mógłby mieć fotografię François? Jakiś wujek? Ciotka? By ła dziewczy na? Christophe pokręcił głową. – François to samotnik – powiedział. – Nie ma przy jaciół – dodała María takim tonem, jakby od dawna to podejrzewała. – Dziewczy n też nie miewa. Dlaczego wciąż pan py ta o jego fotografie? O co chodzi? Przy siadła teraz na poręczy fotela, w który m siedział jej mąż, i wzięła go za rękę. Kell otworzy ł okno, po czy m zajął fotel zwolniony przez Maríę. Światło na zewnątrz nieco przy bladło. Na ulicy bawiły się dzieci. – Kiedy ostatni raz się do was odezwał? Powiedzieliście, że dostaliście od niego kilka maili. – Wy gląda na to, że już je pan czy tał. – W tonie głosu Christophe’a nie by ło złośliwości. Powiew świeżego powietrza z ulicy jakby przegnał resztkę urazy unoszącej się między nimi. Kell skinął głową. – MI6 przechwy ciło e-mail wy słany przez François trzy dni temu na twoje konto „dugarry lemec”. Niepokoi nas to, co się z nim dzieje. Ten mail został wy słany z Tunisu i to z niego wiem o Kitty, „wujku Frankiem” i książkach. Co jeszcze ci pisał? Py tanie Kella chy ba odblokowało coś w Christophie, który ściągnął zaraz brwi, jakby głowił się nad jakąś zagadką. – Pisał dużo. – Jego łagodne oczy posmutniały. – Muszę by ć z panem szczery. Część tego, co przeczy tałem, mnie niepokoi. Napisał kilka rzeczy, które nie za bardzo mają sens.
45 Wszy stko wy pły nęło, by zostać później ubrane w formę transkry ptu przez anality ka DGSE, który pięć dni po odby tej rozmowie dokonał coty godniowego sprawdzenia zapisu z mikrofonów w mieszkaniu Delestre’ów. Trafił w nim na ich rozmowę z Kellem. Jakość zapisu została uznana za wy jątkowo dobrą. CHRISTOPHE DELESTRE (CD): Pisał wiele rzeczy. Muszę być z panem szczery. Część tego, co przeczytałem, mnie niepokoi. Napisał kilka rzeczy, które nie za bardzo mają sens. THOMAS KELL (TK): Powiedz mi o tym więcej. CD: Znam Frankiego bardzo dobrze, jasne? I to do niego po prostu nie pasuje – zniknąć tak i zacząć gdzieś nowe życie. Nawet po tym, co go spotkało. TK: Co masz na myśli, mówiąc „nowe życie”? MARĺA DELESTRE (MD): W innych mailach wspominał o planie, żeby na stałe wynieść się z Paryża. Pisał, jaki jest przygnębiony po tym, co się stało w Egipcie. Nie wiedział, kiedy wróci do domu... CD: Chodzi o to, że Frankie nigdy nie był blisko związany z rodzicami. Był adoptowany. Wie pan o tym? TK: Tak. CD: Teraz nagle nie jest w stanie wstać rano z łóżka. Nie chce rozmawiać, nie chodzi do pracy... TK: Co to znaczy, że nie chce rozmawiać? CD: Nie mogę się do niego dodzwonić... TK: Nie odbiera? CD: Nie. Nie oddzwania na nagrane wiadomości. A kiedyś gadaliśmy cały czas. Jestem dla niego jak brat. Teraz tylko SMS-y... TK: Tylko pisanie? CD: Właśnie. To kompletnie nie w jego stylu. On nienawidzi [głośniej] pisać SMS-ów. A teraz nagle dostaję po trzy–cztery dziennie. TK: Mogę zobaczyć? Przerwa. Odgłosy ruchu. MD: [niezrozumiałe] CD: Proszę. Może pan przewijać jeden po drugim. MD: [niezrozumiałe] MD: Pan tego nie widzi, ale one są zupełnie nie w jego stylu. Co on tu pisze? „Zaczynam nowe życie”? „Mam dosyć Francji”? „Za dużo wspomnień związanych z Paryżem”? Wszystko [głośniej] tu jest. Frankie nie jest taki sentymentalny. To brzmi, jakby wstąpił do jakiejś sekty czy coś. Albo jakby chodził do jakiegoś terapeuty, który każe mu mówić takie rzeczy, odciąga go od starych znajomych.
TK: Ludzie, kiedy cierpią, potrafią dziwnie się zachowywać. CD: Ale [odgłosy ruchu ulicznego, niezrozumiałe] TK: [dalej odgłosy ruchu ulicznego, niezrozumiałe]. Jak się zachowywał na pogrzebie? MD: Tak jak można było oczekiwać. Był w fatalnym stanie. Zachowywał się dzielnie, ale był bardzo przybity. Wszyscy byliśmy. Pogrzeb był na Père-Lachaise, bardzo oficjalny, tylko dla bliskich przyjaciół i rodziny. TK: Na Père-Lachaise? CD: Tak. To cmentarz jakieś pół godziny od... TK: Wiem, co to za miejsce. CD: [niezrozumiałe] TK: Która to jest dzielnica? MD: Co takiego? CD: Père-Lachaise? Chyba dwudziesta. TK: Nie czternasta? CD: Co? TK: Jesteś pewien, że pogrzeb był w dwudziestej dzielnicy? Nie na Montparnassie? CD [i częściowo MD]: Tak. TK: Możecie podać datę pogrzebu? CD: Jasne. To był piątek, dwudziestego pierwszego albo dwudziestego drugiego.
46 To, że dla Philippe’a i Jeannine Malotów urządzono dwa pogrzeby, utwierdziło Kella w przekonaniu, że Amelia padła ofiarą wy my ślnej prowokacji ze strony DGSE. E-maile, które Christophe dostał od François („Frankie nie jest taki senty mentalny. To brzmi, jakby wstąpił do jakiejś sekty ”) z pewnością zostały napisane przez oszusta. Kell wy meldował się z hotelu i zaczął się szy kować do powrotu do Londy nu. Tam miał skonfrontować Amelię z paskudną prawdą na temat ostatnich wy darzeń. We wczesny ch latach kariery powroty do domu zawsze by ły dla Kella atrakcy jne. Czy wracał ze spotkania w Wiedniu lub Bonn, czy z dłuższej zagranicznej operacji, gdy stawał na bry ty jskiej ziemi, zawsze wzrastało jego poczucie własnej wartości. Przechodząc przez lotniska Heathrow czy Gatwick, czuł się jak istota wy ższego rzędu wśród hałastry śmiertelników. W służbie Jej Królewskiej Mości przemy kał w niewidzialny sposób przez odprawę. Tego rodzaju arogancja i py cha dawno już u niego zanikły. Nie czuł się osobą o szczególny m statusie, miał jedy nie świadomość, że jest inny. W końcowy m okresie pracy dla MI6 zaczął zazdrościć swoim rówieśnikom, mężczy znom i kobietom, ich nieskomplikowanej codzienności. Zastanawiał się, jakie by łoby jego ży cie bez kłamstw. Bez dwójmy ślenia i oceniania ex post, nieodłączny ch elementów tej branży. Został zwerbowany z powodu uroku osobistego i spry tu – wiedział o ty m. Doszedł na szczy ty dzięki swojej wy obraźni i dry gowi do oszukiwania. Jednak wy mogi narzucane przez tę pracę, konieczność by cia zawsze o krok przed konkurencją, nie mówiąc już o rozroście biurokracji w świecie szpiegostwa po jedenasty m września – wszy stko to by ło wy kańczające. Kell zastanawiał się czasami, czy to, co go spotkało w Kabulu, nie by ło przy padkiem błogosławieństwem. Skandal wy rzucił go za burtę w chwili, gdy sam szy kował się już do skoku. W ty m sensie czterdziestodwuletni szpieg nie różni się od czterdziestodwuletniego kucharza czy księgowego. Mężczy źni osiągają w pewny m wieku punkt, w który m potrzebują zmiany. Chcą sami kształtować krajobraz. Chcą zarobić poważne pieniądze, nim będzie zby t późno. Kucharz kupuje wtedy restaurację. Bankier zakłada własny fundusz hedgingowy. A szpieg? Odsetek ludzi, który ch po czterdziesty m piąty m roku ży cia pozby wano się z MI6, należał do wy sokich, co by ło niepokojące, ale nieuniknione. Ścisła czołówka, ludzie jak Amelia, zostawali, licząc, że dotrą do pozy cji numeru jeden. Pozostali by li w sposób widoczny coraz bardziej znudzeni grą i zaczy nali angażować swoją energię w sektorze pry watny m. Znajdowali dobrze płatne zajęcia w branżach finansowej albo naftowej. Niektórzy otwierali swoje notesy z kontaktami ku wdzięczności dy rektorów firm parający ch się szpiegostwem przemy słowy m, za ogromne kwoty spełniający ch zachcianki snujący ch intry gi oligarchów i plutokratów całego świata. A jednak gdy Kell stał w kolejce do Paddington Express na Heathrow, naszła go my śl niepokojąca i powracająca przez całą podróż do Tunezji i Francji: Marnowałem wcześniej czas. Pomy sł, żeby napisać książkę. Pomy sł, żeby uruchomić własny biznes – po co się oszukiwał? Nie potrafił już funkcjonować w świecie poza Służbą, tak samo jak nie umiał wy obrazić sobie zostania ojcem. By ł jak jeden z ty ch nijakich mężczy zn, którzy w jego szkole uczy li matematy ki lub francuskiego. Po dwudziestu pięciu latach wy kony wali swój zawód wciąż w ten sam sposób i w ty m samy m miejscu. Nie by ło dla nich ucieczki. Zadzwonił do Amelii z budki France Telecom na Gare du Nord. Uży ł karty kupionej w Marsy lii. – Tom! Jak dobrze cię sły szeć!
By ła w swoim biurze na Vauxhall Cross. Kell starał się jak najszy bciej zakończy ć rozmowę – nigdy nie wiadomo, kto może słuchać. – Muszę się z tobą zobaczy ć – powiedział. – Masz czas dziś wieczorem? – Dziś? Trochę późno dajesz znać. – Przy pominało to umawianie się na randkę z dziewczy ną, która ma sześć lepszy ch propozy cji. – Giles ma dla nas bilety do National Theatre. – Może pójść sam? Amelia wy czuła u Kella niepokój. Zrozumiała, że chodzi o coś więcej niż zwy kłą zachciankę, by postąpiła po jego my śli. – Ale dlaczego, coś się stało? Chodzi o Claire? Wszy stko w porządku? Kell rozejrzał się i omiótł wzrokiem hałaśliwy tłum na Gare du Nord. Pozwolił sobie też na moment refleksji. Nie. Jeśli chodzi o Claire, to zdecy dowanie nie by ło w porządku. Solidnie mu dowaliła: piła teraz w Napie pinot noir z Ry śkiem Magiczą Py tą. Kell tak naprawdę z chęcią godzinami poopowiadałby Amelii o swoim małżeństwie. – To nie ma nic wspólnego z Claire. Jest tak samo jak wcześniej, przy najmniej pozornie. Chodzi o sprawy zawodowe. Amelia źle go zrozumiała. – Tom, nie mogę rozmawiać o Yassinie, dopóki oficjalnie nie obejmę stanowiska. To się stanie w przy szły m miesiącu. Wtedy siądziemy i wy my ślimy, jak cię oczy ścić. – Nie chodzi o Yassina. Nie martwię się teraz Kabulem. – Kell uświadomił sobie, że wciąż nie złoży ł Amelii formalny ch gratulacji w związku z jej awansem. Stwierdził jednak, że zrobi to później, jeśli (i o ile) będzie okazja. – Tu chodzi o ciebie. Musimy się spotkać i to dzisiaj. – Dobrze. – Jej głos zabrzmiał nagle nieco oschle. Amelia Levene, podobnie jak większość znany ch Kellowi zorientowany ch na cel ludzi sukcesu, nie lubiła, gdy rozstawiano ją po kątach. – Gdzie proponujesz? Kell chciał spotkać się na zewnątrz, ale właśnie zaczęło padać. Potrzebowali miejsca, w który m będą mogli długo porozmawiać bez ry zy ka by cia podsłuchany mi. Dom Amelii i jego mieszkanie nie wchodziły w grę – któraś z zainteresowany ch stron mogła założy ć tam mikrofony i kamery. Dobrze nadawałby się jeden z pry watny ch klubów w Pall Mall, do który ch miał dostęp, gdy by ty lko do tego rodzaju miejsc wpuszczano kobiety. Mogliby też w sumie wziąć pokój w hotelu, ale Kell obawiał się, że Amelia źle odczy ta jego intencje. Ostatecznie to z jej strony padła propozy cja: biuro przy Bay swater. – To za centrum handlowy m Whiteley s – powiedziała. – Korzy stamy z niego od czasu do czasu. W budy nku po osiemnastej nikogo nie ma, ewentualnie może pojawić się ktoś od sprzątania. Pasuje? – Pasuje. Przy szła pieszo, punktualnie, ubrana w swój trady cy jny biurowy strój: spódnicę, pasującą do niej mary narkę, kremową bluzkę, czarne buty i prosty złoty naszy jnik. Kell dotarł prosto ze stacji Paddington i czekał pod budy nkiem na Rendan Place. Walizkę i naramienną torbę położy ł na schodach obok. – Jedziesz dokądś? – spy tała Amelia, całując go w oba policzki. – Właśnie wróciłem – odpowiedział.
47 Biuro znajdowało się na czwarty m piętrze. Kiedy Amelia weszła do środka, akty wował się alarm. Znała jednak hasło i naty chmiast wprowadziła je na klawiaturze. Kell szedł za nią, gdy włączy ła górne oświetlenie. W blady m blasku świetlówek padający m na rzędy stojący ch na biurkach komputerów szli przez otwartą biurową przestrzeń w stronę pomieszczenia przy pominającego kuchnię. Na blatach leżały czasopisma, broszury, słuchawki i stały kubki z niedopitą kawą i herbatą. Wzdłuż ściany po prawej stronie wisiały rzędami zapakowane w folię sukienki. Wy glądało to jak chaoty czne zaplecze pokazu mody. – Co to za miejsce? – Firma prowadzi sprzedaż wy sy łkową z katalogu. – Amelia doszła na koniec pomieszczenia i usiadła na niskiej czerwonej sofie stojącej przy wejściu do kuchni. Kell zamknął za nimi drzwi, położy ł torby na podłodze i podszedł do niej. – Powiedz, co ci się stało w twarz – zaczęła, zaglądając w głąb kuchni. – Bójka. Okradli mnie. – Jezu, gdzie? – W Marsy lii. Amelia w ułamku sekundy dostrzegła zbieg okoliczności, wy raz jej twarzy na moment się zmienił. Zaraz jednak ukry ła zaniepokojenie i powiedziała ty lko: „biedaku”. Czekała, aż to Kell rozwinie temat. Nie miał gdzie usiąść, nie by ło dla niego wy godnego miejsca. Krąży ł po pomieszczeniu tam i z powrotem, zastanawiając się, jak zacząć. Amelia zawsze wy woły wała u niego taki efekt. Młodszy o ponad dziesięć lat czuł się w jej towarzy stwie nerwowy i w pewny m sensie niekompletny. – To, co ci powiem, nie jest ani trochę proste – zaczął. – Zawsze tak jest. – Proszę cię. – Kell poczuł, że jest dość podenerwowany, by zwrócić jej uwagę, żeby mu nie przery wała. – Powiem ci, co wiem. Same fakty. – O ty m napadzie na ciebie? Pokręcił głową. Zrzuciła buty i poprawiła umalowany mi paznokciami materiał rajstop. Kell złapał się na ty m, że gapi się na jej nogi. – Kiedy zdąży sz to wszy stko już przetrawić, mam nadzieję, że zrozumiesz, że jestem po twojej stronie i robię to wszy stko, żeby cię chronić. – O rany boskie, Tom, wy krztuś to wreszcie. Spojrzał na nią, przy pominając sobie, na jak szczęśliwą wy glądała nad basenem, ile uwagi poświęcała François, jaka by ła rozluźniona i jakby bezbronna. Wolałby nie musieć jej tego odbierać. – Twój wy jazd do Francji uruchomił tu alarm. – Że co? – Proszę… – Kell uniósł dłoń, sy gnalizując, że w swoim czasie wszy stko jej wy jaśni. – Simon i George zaczęli się denerwować. Nie potrafili zrozumieć, dlaczego wy jechałaś, dając znać
w ostatniej chwili. Dlatego kazali obserwować cię w Nicei. – Skąd o ty m wiesz? Kell by ł zdumiony ty m, z jaką nonszalancją zadała py tanie – zupełnie jakby dopy ty wała o jakiś drobiazg. Najprawdopodobniej wy przedzała go o kilka posunięć, widziała sprawę w siedmiu wy miarach, przewidy wała, co zaraz powie, i kalkulowała już, co może z tego wy niknąć. – Stąd, że po ty m, jak zniknęłaś, Jimmy Marquand najął mnie, żeby m cię odszukał. Kell obserwował twarz Amelii. – Rozumiem. – Posłuchaj – przy siadł na brzegu dużego stołu, by zaraz jednak wstać i ruszy ć w stronę sofy – nie ma co przedłużać opowieści: wy ciągnąłem z sejfu w twoim pokoju w Gillespiem kluczy ki do samochodu, który wy najęłaś… – Jezu… – To ją trafiło. Wbiła teraz wzrok w ziemię. – Przepraszam – powiedział nieco odruchowo, by naty chmiast stwierdzić, że by ło to idioty czne. – Znalazłem twój blackberry, namierzy łem kilka połączeń… – …i pojechałeś za mną do Tunisu. Tak, rozumiem. – W jej głosie pojawił się wrogi ton. – Mężczy zna, z który m by łaś w Tunisie, nie jest ty m, za kogo go uważasz – powiedział, nie chcąc przedłużać cierpień Amelii. Podniosła wzrok. Miała taki wy raz twarzy, jakby Kell zdeptał jej duszę. – A za kogo go uważam, Tom? – On nie jest twoim sy nem. Cztery lata wcześniej Kell siedział z Amelią w pokoju dowodzenia w prowincji Helmand. Dotarła do nich wtedy wiadomość, że dwóch oficerów MI6 i ich pięciu amery kańskich kolegów zginęło w samobójczy m zamachu bombowy m w Nadżafie. Jeden z mężczy zn siedzący ch w pokoju, nadal wy soko postawiony w MI6, załamał się i zaczął płakać. Kell wy szedł wtedy z pomieszczenia z odpowiedniczką tamtego z CIA – przez piętnaście minut na kory tarzu pełny m nieświadomy ch niczego marines pocieszał ją i starał się uspokoić. Ty lko Amelia pozostała nieporuszona. Taka jest cena toczenia wojny, wy jaśniła potem. Jako niemal jedy na spośród swoich kolegów w pełni popierała inwazję na Irak. Do pasji doprowadzało ją lewicowe bienpensant po obu stronach Atlanty ku i radosna gotowość, by pozostawić ten kraj w rękach maniakalnego ludobójcy. Amelia by ła realistką. Nie ży ła w czarno-biały m świecie prostej prawdy i oczy wistego zła. Wiedziała, że dobry ch ludzi spoty kają złe rzeczy i że jedy ne, co można zrobić, to trzy mać się swoich pry ncy piów. Kella nie zdziwiło więc, gdy spojrzała na niego z uporczy wą niemal obojętnością i spy tała: – Doprawdy ? Znał ten mechanizm. Zrobi teraz wszy stko, by godnie się zachować w jego obecności. – Namierzy łem w Pary żu jego najbliższego przy jaciela – powiedział. – To niejaki Christophe Delestre. Odby ły się dwa pogrzeby. Philippe i Jeannine Malotowie zostali skremowani dwudziestego drugiego lipca na Père-Lachaise. Ta uroczy stość została wy mazana z publicznie dostępny ch rejestrów, prawie na pewno przez ludzi związany ch z DGSE. Ty dwudziestego szóstego lipca by łaś na podobny m kameralny m pogrzebie w krematorium w czternastej dzielnicy, zgadza się?
Amelia skinęła głową. Kell podał jej fotografię Delestre’a, zrobioną telefonem komórkowy m na Montmartrze. Spojrzała na wy świetlacz. – To jest Delestre? – Tak. – Nigdy go nie widziałam. Na pogrzebie nie by ło mowy. Ty lko czy tanie z Biblii i jakieś… – Umilkła, zdawszy sobie sprawę z tego, co się wy darzy ło. – Ten pogrzeb to by ła pozoracja. Kell przy taknął ruchem głowy. Nie chciał patrzeć, jak Amelia cierpi, ale nie miał innego wy jścia, niż konty nuować. – Pod koniec mojego spotkania z Delestre’em i jego żoną pokazałem im zdjęcie François leżącego nad basenem w Valencia Carthage. Nie rozpoznali go. Delestre powiedział, że ten na zdjęciu przy pomina François budową i karnacją, ale na ty m koniec. Nigdy w ży ciu nie widział tego człowieka na oczy. Amelia wstała z kanapy, jakby próbowała fizy cznie odeprzeć wy powiedziane przez Kella słowa. Poszła do kuchni, żeby nalać wody. Wróciła, niosąc dwa plastikowe kubki. Jeden z nich podała Kellowi. Nie wy glądała na gotową, by cokolwiek odpowiedzieć, więc Thomas zebrał końcowe elementy historii i wy łoży ł je jak najdelikatniej. – Jest prawdopodobne, że Pary ż dowiedział się o twoim sy nu w ciągu ostatnich kilku lat. Zlecono zamordowanie Philippe’a i Jeannine Malotów, po czy m podstawiono ci agenta, którego wzięłaś za sy na, bo nie miałaś podstaw wątpić, że nim nie jest. Amelia wy piła ły k wody. Nasuwało się oczy wiste py tanie, ale wy glądało na to, że nie może zdoby ć się na to, by je wy powiedzieć. – Co się stało z François? – spy tała. – Co z moim sy nem? Kell miał chęć podejść i ją przy tulić. Przez całą ich długą znajomość uważał, by jego ciepłe uczucia względem Amelii nie wpły nęły na ich relacje zawodowe. Musiał teraz zdoby ć się na maksimum wy pracowanej dy scy pliny. – Nikt nie wie, co się z nim stało. Delestre dostawał maile i SMS-y wskazujące na to, że François wciąż ży je. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że jest przetrzy my wany przez DGSE, możliwe, że w kry jówce w Langwedocji… Nagle z drugiego końca biura rozległo się brzęknięcie nadjeżdżającej windy. Drzwi się rozsunęły. Kell wstał i zobaczy ł ciągnącego za sobą odkurzacz Laty nosa w średnim wieku. Mężczy zna szedł przez biuro w ich stronę. W dłoni miał pęk kluczy i przy mierzał się do otwarcia drzwi. – Czego pan tu chce?! – krzy knął. – To ty lko sprzątacz – wy mamrotała Amelia. Mężczy zna zza szy by skinął leniwie ręką, dając znać, że przy jdzie, kiedy biuro będzie puste. Kell wrócił na sofę. – Przetrzy my wany ? – spy tała Amelia. Kell widział, że stara się z cały ch sił nie dać po sobie poznać, że jest bliska rozpaczy. – To najsensowniejsze rozwiązanie – odpowiedział, ale złapał się na ty m, że nie potrafi rozwinąć tematu. Poczuł nagle pustkę w głowie. Nie miał pojęcia, gdzie jest François, nie licząc
tej jednej poszlaki, że udający go mężczy zna został przez taksówkarza z Marsy lii wy sadzony niedaleko wsi na południe od Castelnaudary. Amelia włoży ła z powrotem buty. – Ciekawa historia, bez wątpienia. – Kell wciąż nie wiedział, co powiedzieć lub zrobić. Amelia nachy liła się lekko i strzepnęła z rajstop drobinę kurzu. – Ale jest tu duży znak zapy tania, zgodzisz się chy ba? – Kilka – odparł Kell, zastanawiając się, czy Amelia zbiera się do wy jścia. – Podstawowe py tanie: dlaczego? – Dlaczego chcieli uderzy ć w ciebie? – spy tał. – Czy dlaczego porwali François? Rzuciła mu szy bkie pogardliwe spojrzenie. – Nie o ty m mówię. Kell przez chwilę poczuł się dotknięty. – Chodzi mi o to, dlaczego mieliby montować taką operację. Po co zabijać dwoje cy wilów? Service Action mordowała już za granicą, to wiadomo. Ale co komukolwiek zrobili Jeannine i Philippe Malotowie? Po co DGSE miałoby kolejny raz podejmować ry zy ko porówny walne z zatapianiem Rainbow Warrior? Żeby mnie upokorzy ć? – Sły szałaś o oficerze DGSE posługujący m się tożsamością Benedicta Voltaire’a? – spy tał Kell. Amelia pokręciła głową. – Wy soki, pięćdziesiąt parę lat, pali papierosy bez filtra. Dużo. Sarkasty czny, trochę ty p macho. – To opis każdego Francuza w średnim wieku, jakiego spotkałam. Kell by ł zby t spięty, by się zaśmiać. – Farbuje włosy na czarno – dodał. – Możliwe, że naprawdę ma na imię Luc. – Luc? – Amelia się wzdry gnęła. Kell zrobił krok w jej stronę. – My ślisz, że możesz go znać? Amelia chy ba jednak wątpiła, że może tu istnieć jakieś powiązanie. – W DGSE jest na pewno ze stu Luców. W okresie przy gotowawczy m przed inwazją na Irak miałam do czy nienia z facetem, który pasuje do twojego opisu, ale nie ma co wy ciągać pochopny ch wniosków. – „Miałaś do czy nienia” jak? – Kell nie by ł pewien, czy chodziło jej o romans, czy o relacje zawodowe. Amelia zaraz rozwiała jego wątpliwości. – Pamiętasz na pewno okres dwa ty siące dwa–dwa ty siące trzy ; po ty m jak Chirac wy piął się na Blaira i Busha, Biuro przeprowadziło dość agresy wny atak na francuski zespół przy ONZ. Kell podejrzewał, że przeprowadzono tego rodzaju operację, ale poziom jej poufności by ł na ty le wy soki, że nigdy nie mówiono o niej w jego obecności. – W ty m samy m czasie zwerbowałam źródło w Pałacu Elizejskim. – Ty osobiście? – Tak. Kobieta by ła u nas znana jako „Deneuve”.
Kell by ł pod wrażeniem, ale nie czuł zdziwienia. To właśnie takim wy czy nom Amelia zawdzięczała swoją markę. – Luc się o ty m dowiedział? To w ten sposób miałaś z nim „do czy nienia”? Amelia podniosła się i przeszła w stronę południowej ściany biura, jak klientka sprawdzająca parę butów. Minęło kilka sekund, zanim odpowiedziała na py tanie Kella. – Cały czas istniało podejrzenie, że Deneuve jest jako źródło niewiary godna, ale czas naglił. Potrzebowaliśmy jakichkolwiek informacji od ludzi Chiraca. Po rozpoczęciu inwazji kontakty z Deneuve szy bko się skończy ły. Zauważy liśmy, że w ciągu kilku ty godni straciła pracę. Jeśli ten Luc ma na nazwisko Javeau, to mówimy o oficerze DGSE z Pary ża, który otrzy mał zadanie zatuszowania przecieku spowodowanego przez Deneuve. My ślimy, że dziewczy na wskazała mnie jako swoją oficer prowadzącą, żeby uratować skórę. Javeau osobiście do mnie wtedy zadzwonił i przestrzegł przed próbami rozpracowy wania celów we Francji. – To musiała by ć ciekawa rozmowa. – Powiedzmy ty lko, że nie skończy ła się dobrze. Wy parłam się oczy wiście wszy stkiego, ale dla Javeau i tak nastąpiło otwarcie „sezonu na Londy n”. Kell zbliży ł się do niej. – Czy to może by ć próba zemsty ? Amelia by ła zby t doświadczona i inteligentna, żeby bez dowodów całość operacji i sprawę Malotów zrzucać na karb by le zemsty. – Co jeszcze masz? – spy tała. – Może chodzić o Afry kę – zasugerował. – Afry kę? Tę hipotezę Kell rozważał od czasu poby tu w Pary żu. – Arabska Wiosna. Francuzi wiedzieli, że dla Amelii Levene priory tetem jest większe bry ty jskie zaangażowanie w regionie. Wiedzą też, że słucha cię premier. Albo chcieli cię szantażować, żeby ś odpuściła Libię i Egipt, albo zamierzali cię po prostu wy dać po wery fikacji François. Pary ż już w duży m stopniu stracił kontrolę nad francuskojęzy czną Afry ką na rzecz Chińczy ków. Absolutnie tam nie potrzebowali nowej szefowej MI6, która będzie starała się jeszcze zmniejszy ć ich wpły wy. Amelia spojrzała na przeciwległą ścianę biura i zasłoniętą okiennicę od strony Queensway. – Czy li chcą się mnie pozby ć. Do władzy dojdzie wtedy Truscott, a nasza „moskiewska ekipa” wróci do my ślenia sprzed jedenastego września. – Właśnie. – Kella coraz bardziej przekony wał ten scenariusz. – Zero ruchu w Libii, Egipcie i upadającej Algierii. Żadnej znaczącej strategii wobec Chin i Indii. Do tego dwóch oficerów i pies w Brazy lii. Dalej całujemy po dupie Waszy ngton i utrzy mujemy zimnowojenny status quo. To nie przy padek, że operację zaczęli tuż po ty m, jak mianowano cię nową szefową? Możliwe, że DGSE od lat wiedziało o François, ale dopiero teraz zdecy dowało się podjąć działania. To nam coś mówi: wiedzieli, że jeśli odpowiednio go wy korzy stają, mogą cię skompromitować. Gdy by go ujawnili, mógłby to by ć koniec twojej kariery. – Moja kariera już jest skończona, Tom. Niespoty kany u niej defety zm. – Niekoniecznie. – Jedna ze świetlówek nad głową Kella zaczęła migotać. Wy ciągnął dłoń
i kręcił szklaną rurką, aż spowodował, że zgasła. – O tej sy tuacji nie wie nikt poza mną. Amelia spojrzała na niego ostro. – Nie powiedziałeś Marquandowi? – On my śli, że zrobiłaś sobie świńskie wakacje w Tunisie, że pieprzy cie się z François. Oni w biurze wszy scy tak przy puszczają: ot, kolejny pozamałżeński wy skok Amelii. Skrzy wiła się. Kell widział, że posunął się za daleko. To by ła męska hipokry zja przez duże „h”. Amelia wy piła ły k wody i zerknęła na niego wy baczająco. Kell ciągnął więc temat. – Mamy kilka możliwości – powiedział. Nie po raz pierwszy miał przy ty m poczucie, że ratuje jej karierę i ocala swoją. Amelia spojrzała mu w oczy. – Oświeć mnie. Kell zaczął wy jaśniać swój plan. – Dobierzemy się do DGSE – rzekł. – Zajmiemy się agentem, który odgry wa François. Nazwijmy go „Kukuła”. Ty m właśnie ten facet jest: kukułczy m jajem. – Kell wy pił zawartość swojego kubka i odstawił go na stół. – Zaproś go do Chalke Bissett na ten weekend. Taki czas dla matki i sy na, żeby się lepiej poznać i bardziej zbliży ć. Zmontujemy zespół. Przetrzepiemy jego laptopa i telefony. Dostanie podsłuch. Dowiemy się, kto stał za operacją, a w końcu dotrzemy za nim tam, gdzie trzy mają twojego sy na. – Naprawdę wierzy sz, że François wciąż ży je? – spy tała. – Oczy wiście. Pomy śl ty lko. Od początku wiedzieli, że mają polisę ubezpieczeniową. Nawet przy najgorszy m dla nich scenariuszu, jeśli operacja zostanie spalona, to wciąż mają François. Po co mieliby zabijać kogoś tak dla nich cennego?
48 Nie bał się śmierci, ale bał się Slimaniego Nasaha. François potrafił znieść czekanie i brak pry watności, ale bał się Slimaniego, bo ten jako jedy ny w otoczeniu by ł całkowicie nieprzewidy walny. Ton narzucony został niemal od razu, tuż po ty m, jak wy jechali z Pary ża. Luc i Valerie zachowują dy stans, nigdy nie patrzą mu w oczy. Akim ze swoim łagodny m, niewinny m spojrzeniem odgry wa dobrego glinę. A Slimani wy korzy stuje każdą okazję, by dopiec François, szukać u niego oznak słabości i gnębić go wy zwiskami i groźbami. Najgorzej by ło, kiedy zostawali w domu sami. Stało się tak już trzeciego dnia: Akim pojechał po zakupy, a Luc i Valerie wy szli przejść się po ogrodzie. Slimani wszedł wtedy do celi, zamknął drzwi i gestem nakazał François, by zachowy wał się cicho. A zaraz po ty m złapał go za nos, uniemożliwiając mu oddy chanie – zmusił go w ten sposób do otwarcia ust. François poczuł zaraz, że ma w nich kawałek materiału albo jakąś serwetkę. Wy czuł jednocześnie na języ ku smak benzy ny. Pomy ślał wtedy, że Slimani spali mu twarz, podpalając materiał. Gdy Arab związał mu ręce i nogi, François zaczął się szarpać. Podniósł się z łóżka i przesuwał po celi, by zaraz upaść na chłodną podłogę. Slimani wy szedł z celi i zamknął za sobą drzwi, ale zaraz wrócił, trzy mając w ręku nóż. Ostrze rozgrzał nad kuchenką. Z uśmiechem podniósł François i posadził go prosto na łóżku, by następnie czubkiem noża zacząć kręcić kółka wokół jego oczu. Jeszcze chwila i naciął rozgrzaną stalą skórę ponad lewy m okiem François, a gdy po jego policzku spły nęło kilka łez, Arab wy śmiał go, że „płacze jak baba”. Kilka chwil później knebel został usunięty, a nogi i ręce rozwiązane. Slimani wy szedł, ry glując drzwi. Po chwili puścił z iPoda arabską muzy kę, a w powietrzu uniósł się zapach marihuany. François zawsze miał się za odważnego, opanowanego i samodzielnego. Kiedy miał czternaście lat, dowiedział się od rodziców, że jest adoptowany. Że jest sy nem Angielki, która nie mogła o niego zadbać. François wy rósł więc w poczuciu swoistej ty mczasowości i by cia niekochany m. Nie pomogło to, jak uwielbiali go Philippe i Jeannine, którzy okazali się wspaniały mi rodzicami. Nie by li w stanie pokochać go miłością rodzonej matki. Wy kształciło to u niego pewien upór połączony z głębokim brakiem zaufania wobec ludzi. Przerażony perspekty wą by cia zraniony m i porzucony m François, poza bardzo nieliczny mi wy jątkami, emocjonalnie utrzy my wał przy jaciół i kolegów na dy stans. By ł szczery i uczciwy, a ci, którzy go znali, lubili go za to. Wy bór samotniczego ży cia służy ł mu jednak przez większość czasu. François dopilnowy wał, by regularnie się przemieszczać: z pracy do pracy, z jednego miejsca w inne miejsce. Nie by ł w ten sposób zobowiązany do zapuszczania korzeni ani budowania z kimkolwiek długotrwały ch relacji. W swojej niewoli najbardziej nienawidził tego, że Slimani insty nktownie wy czuł i zrozumiał większość tego wszy stkiego. François zaczęła przerażać nie samotność czy strach przed utratą wolności, ale to, że Slimani może w każdej chwili go upokorzy ć. Wy starczy, że przy woła sam fakt jego narodzin. – Zastanów się ty lko – wy szeptał do niego którejś nocy przez drzwi celi. – Własna matka tak cię nienawidziła, że by ła gotowa cię oddać. My ślałeś kiedy ś, jaki musiałeś by ć brzy dki? Co za pizda, żeby dziecku zrobić coś takiego, no nie? By ła trzecia lub czwarta nad ranem, cały dom spał. Ciszy nie zakłócały nawet cy kady. Leżący na łóżku François przy cisnął do uszu poduszkę, ale i tak sły szał każde słowo Slimaniego. – Widziałem zdjęcie twojej matki – ciągnął Arab – dobrze wy gląda. Wy ruchałby m ją. Akim
też. Może zrobimy to razem, jak już cię zabijemy. Co my ślisz? Fajny pomy sł? Obaj wy jebiemy ją w dupę za to, co ci zrobiła, kiedy by łeś mały. To by ła chy ba najgorsza ze wszy stkich nocy. François zapamiętał ją na zawsze. Jednak pomniejsze ciągłe nieprzy jemności ze strony Slimaniego też mocno podkopy wały jego morale. Za każdy m razem, gdy przy nosił jedzenie, opróżniał wiadro albo miał wrażenie, że Akim za bardzo zaprzy jaźnia się z „chłopczy kiem”, Slimani rzucał jakąś uwagę, przy kładał François pistolet do pachwiny, stawał za nim i wy ry wał mu włoski z szy i albo po prostu uderzał go w głowę. Malot zastanawiał się, czy ktoś odważniejszy oddałby cios lub bardziej starał się uciec. Próba ucieczki przy puszczalnie miała sens. Skoro zabili Philippe’a i Jeannine, to na pewno zamierzają zabić też jego. Kiedy wy padała mu nocna zmiana, Slimani często dla zabawy nie dawał François spać. By ł to jeden z jego sposobów, żeby zabić nudę. François odsy piał potem w dzień. Leżąc na łóżku, wsłuchiwał się w dolatujące z ogrodu odgłosy żab i ptaków. Śnił o Pary żu i o rodzicach, którzy powracają do ży cia i ochraniają go przed ty m wszy stkim. Z czasem zaczął też śnić o swojej prawdziwej matce, Amelii Levene – mimo że nie widział umy słem obrazu ani jej, ani mężczy zny, który by ł jego ojcem. Czy by ł podobny do któregoś z nich? By ć może miał już za dużo lat, by zachowało się jakieś podobieństwo. Nie chciał ich nigdy odnaleźć. Odkąd Jeannine i Philippe powiedzieli mu o adopcji, ani razu nie zrobił niczego w ty m kierunku. A jednak w trzecim ty godniu niewoli zaczął modlić się o to, by ci prawdziwi rodzice go uratowali. By zapłacili w jakiś sposób żądany okup i przy wrócili mu jego ży cie w Pary żu. By wało, że François jak dziecko szlochał, my śląc o matce, której nigdy nie widział, i ojcu, którego nigdy nie poznał. W takiej sy tuacji pory wacze nie mogli go usły szeć ani zobaczy ć jego twarzy. Za nic nie dałby Slimaniemu przy jemności oglądania swojej rozpaczy. Ty le przy najmniej godności zdołał zachować François. Wszy stko skomplikowała jednak obecność Vincenta. Sy tuacja stała się wielokroć trudniejsza do zniesienia, odkąd wiedział, że inny mężczy zna wszedł na jego miejsce, ukradł jego ży cie i zaczął budować relację z Amelią. – Vincent mieszka w twoim mieszkaniu – powtarzał mu Slimani co dzień i co noc. – Nosi twoje ubrania i dy ma twoje dziewczy ny. Pojechał nawet na wakacje z twoją matką. Sły szałeś o ty m? Luc mówi, że ona go kocha. Ci dwoje nigdy nie mają siebie dość. Wy jedzie i będzie razem z nią mieszkał w Anglii. Jak ci się to podoba, François? Amelia ma już takiego sy na, jakiego zawsze chciała. Po co miałaby teraz zamieniać go na takiego tępego chuja jak ty ?
49 Amelia zadzwoniła do mężczy zny, który nie by ł już jej sy nem. Do mężczy zny, który tak bardzo ją upokorzy ł. Zadzwoniła do niego z pry watnej komórki, korzy stając z biurowej kuchni, niecałą godzinę po rozpoczęciu spotkania z Kellem na Queensway. Stojący kilka metrów od niej Kell przy glądał się jej bacznie zdumiony jej zdolnością konty nuowania spektaklu pod ty tułem „matczy na miłość”. – François? Tu Amelia. Stęskniłam się za tobą, skarbie. Jak się masz? W Pary żu wszy stko dobrze? Rozmawiali prawie dziesięć minut. „François” streścił jej swój powrót do domu przez Marsy lię. Kłamstwa składające się na jego opowieść by ły wciąż perfekcy jnie spójne. Amelia jeszcze się nie zetknęła z tak dobry m oszustem. Zastanawiała się, czy człowiek, którego Kell nazy wał Lukiem, by ł teraz w Pary żu i siedział tuż obok Kukuły, przy słuchując się rozmowie – tak jak Kell słuchający jej słów. Dwa szpiegowskie duety, w Londy nie i Pary żu, oba pracujące przy założeniu, że są w ty m momencie górą. – Co robisz w ten weekend? – spy tała. – Nic – odpowiedział Kukuła. – Dlaczego py tasz? – Wiesz, zastanawiałam się, czy miałby ś czas przy jechać i odwiedzić mnie w moim domu w Wiltshire. – O… – Może jeszcze na to dla ciebie za wcześnie? – Nie, nie – odparł entuzjasty cznie. – Z chęcią przy jadę. – Wiedział, że mocodawców z Pary ża ucieszy to zaproszenie. – Będzie tam Giles? – Nie. – Amelia zerknęła na Kella, który ściągnął brwi jakby nieco zdezorientowany zainteresowaniem Kukuły jej mężem. – Wy daje mi się, że wy jeżdża na ten weekend. Dlaczego py tasz? Chciałby ś go poznać? – Na razie wolałby m, żeby śmy by li tam ty lko ty i ja – odparł. – W porządku? – Oczy wiście, kochanie. – Tu zrobiła perfekcy jnie wy ważoną pauzę. – Czy li przy jedziesz? – Bardzo, bardzo chętnie. – Wspaniała wiadomość! Nie mogę się już doczekać. – Amelia przy pomniała sobie, jak Kukuła nalegał, by pły nąć promem do Marsy lii, a nie lecieć do Pary ża. Postanowiła przetestować szczelność jego bajki. – Mogę ci wy słać bilet na samolot? – Wolę nie latać samolotem, pamiętasz? – odpowiedział naty chmiast. Mogła ty lko podziwiać, jak bły skawicznie potrafi kłamać. Ależ by ła głupia i naiwna. A teraz sama będzie musiała ży ć kłamstwem, by nie dało się dostrzec różnicy pomiędzy jej zachowaniem w Tunisie i w Wiltshire. Będzie musiała grać czułą matkę, obejmować go, uśmiechać się podczas rozmowy i interesować się jego sprawami. Amelia my ślała o ty m ze strachem, a jednocześnie nie mogła doczekać się chwili, w której się zemści. Ze stanu radości, jaką napełniał ją wspólny czas spędzony w Tunisie, została okrutnie wtłoczona z powrotem w świat swojego ży cia zawodowego – świat ambicji i oddania sprawie, ale niedający osobistego spełnienia. Może to tu właśnie by ło jej miejsce.
– Umieram z głodu – powiedziała do Kella, gdy ty lko się rozłączy ła. Zauważy ła, że jej dłoń sama chwy ta za rękaw jego płaszcza. By ł to jeden z jej zwy czajowy ch sposobów kontrolowania mężczy zn. – Weźmiesz mnie dokądś na kolację? – Jasne. Przeszli kilkaset metrów do libańskiej restauracji na Westbourne Grove, zaczy nając układać plan odnalezienia François. Kiedy siedzieli nad otwarty mi menu, czekając na butelkę wina, pośród restauracy jnej wrzawy zdecy dowali, że zachowają operację w tajemnicy przed Truscottem, Hay nesem i Marquandem: Kell zmontuje niewielki zespół złożony z zaufany ch kontaktów, nic nie trafi do ksiąg Vauxhall Cross. Zaproponował ściągnięcie z Nicei Barbary Knight. Zadzwoni do niej rano i zorganizuje podróż. Gdy zamówili już dania, wy słał SMS do Elsy Cassani, py tając czy dałaby radę wsiąść w pierwszy dostępny samolot lecący do Londy nu. Odpowiedź przy szła w ciągu piętnastu minut (Dla Ciebie wszy stko, Tom!) – Kell uśmiechnął się. Znał też dawnego oficera wsparcia technicznego z jednostki w Bombaju, Harolda Mowbray a, obecnie zatrudnionego w sektorze pry watny m. Ten mógłby pracować w duecie z Elsą nad rozpracowaniem serwera pocztowego Kukuły i jego telefonów komórkowy ch. Potrzebny będzie też człowiek od obserwacji, który zacznie śledzić Kukułę po ty m, jak opuści on dom Amelii. I tu mieli właściwy kontakt – by łego żołnierza królewskiej piechoty morskiej, Kevina Vigorsa. Kell znał go z czasów jego pracy w Londy nie. Vigors zgodził się pracować za gotówkę do ręki. – Będę potrzebował pieniędzy – powiedział do Amelii. – Dużo. To dobrzy ludzie i trzeba im będzie odpowiednio zapłacić. – To się da załatwić. Zastanawiał się, czy w sprawie pieniędzy będzie polegać na Gilesie. – Zobaczę, ile uda mi się wy kopać na temat Luca Javeau, ale muszę w ty m ty godniu by ć w biurze. Do czasu aż w piątek dojadę do Wiltshire, radź sobie sam. Najbliższe dni są od rana do nocy wy pełnione spotkaniami. No a w środę wizy ta u premiera. Dasz radę? Kell skinął głową. – W porządku. Nawet lepiej, jeśli po powrocie Kukuły do Pary ża Amelia nie będzie w to wciągnięta. Jeżeli cokolwiek pójdzie nie tak, po prostu powie, że o niczy m nie wiedziała. – Co z rozwiązaniem siłowy m? – spy tał. – To znaczy ? Postarał się to delikatniej wy jaśnić. – Jeżeli znajdziemy François, możliwe, że będziemy musieli wejść siłą. Gdy by pojawiła się kwestia okupu, z pewnością spróbują go zabić – niezależnie od tego, czy zapłacisz, czy nie. – Rozumiem. By li w połowie posiłku. Amelia zepchnęła resztkę dania na bok talerza. Ciszę, gdy ocierała serwetką usta, Kell my lnie odczy tał jako oznakę niepokoju. – Chcę powiedzieć ty lko ty le, że musimy dotrzeć do nich, zanim sprawa znajdzie się na ty m etapie. Musimy działać przez zaskoczenie… – Zrozumiałam, o co ci chodziło, Tom. – Rozejrzała się po sali rozbrzmiewającej brzękiem sprzątany ch ze stołów naczy ń. – Mamy we Francji i w północnej Hiszpanii ludzi, którzy podejmą się takiego zadania. Nie wiem ty lko, jak ominąć przy ty m Simona. Żeby wy korzy stać SAS, musiałaby m… spry tnie pokombinować.
– Zapomnij o SAS. To trzeba załatwić pry watnie. Amelia dotknęła prostego złotego łańcuszka na szy i. Naciągnęła go lekko w poszukiwaniu pomy słów. – To nie mogą by ć bojowi napaleńcy. Tamci kolesie siedzą ty godniami w bezruchu, czy szczą te swoje cholerne karabiny i wspominają złote czasy w Hereford. Ja nie chcę tutaj spektakularny ch szturmów. Chcę ludzi z doświadczeniem, którzy potrafią poruszać się po Francji. – Oczy wiście. – Chcę, żeby ś wszedł tam z nimi, Tom. Możesz mi to obiecać? Będziesz na nich mieć oko? By ła to zdumiewająca prośba. Choćby dlatego, że przez całą swoją długą karierę Kell, nawet rozzłoszczony, ani razu nie strzelał. Nie mógł jednak odmówić Amelii. – Obiecuję – powiedział. – Jeśli dojdzie do takiej sy tuacji, oczy wiście wejdę tam z nimi. – Półuśmiech, na który się zdoby ł, chy ba ją trochę uspokoił. – Znajdziemy François – dodał – i żeby nie wiem, co się działo, sprowadzimy go do domu.
50 Gdy Vincent Cévennes przy jechał na dworzec St. Pancras o dziewiętnastej dwadzieścia osiem w piątkowy wieczór, jego obecność wy chwy cił dawny współpracownik Vigorsa ze służb specjalny ch, Daniel Aldrich, i naty chmiast wy słał ze swojego blackberry fotograficzne potwierdzenie dla Kella: cel mija pomnik sir Johna Betjemana w hali dworcowej. Amelia nie miała ochoty spędzać w towarzy stwie Kukuły więcej czasu, niż by ło to absolutnie niezbędne, więc zadbała o to, by taksówka odebrała go z St. Pancras i zawiozła na południowy zachód, do Wiltshire. Wmieszany w tłum pieszy ch na pograniczu Euston Road Aldrich obserwował taksówkarza trzy mającego kartkę A4 ze sporządzony m markerem napisem: „Mr. François Malot”. Kukuła zauważy ł kierowcę i wręczy ł mu walizki, które zaraz trafiły do bagażnika. Taksówka włączy ła się w bezładny, piątkowy, wieczorny ruch. Aldrich nie starał się śledzić auta, a Kell nie kazał założy ć w nim podsłuchu. By ło zupełnie nieprawdopodobne, by Vincent w obecności kierowcy zary zy kował telefon do swoich przełożony ch. Miał w końcu wszelkie podstawy sądzić, że ten został wy najęty przez Amelię. Zamiast ruszy ć za taksówką, Aldrich wy słał kolejny e-mail do Kella: Kukuła ma dwie sztuki bagażu – potwierdź. Skórzana podręczna torba na laptopa + sztywna plastikowa walizka na kółkach. Dodatkowo tel. kom. i torba na prezenty od Hermesa. Jest 19.46: samochód w tym momencie rusza z StP. Granatowy renault espace, nr rej.: X164 AEO. Kierowca jedzie na zachód Euston Road. Kell odebrał wiadomość w kuchni domu Amelii na laptopie. Poinformował zgromadzony tam zespół, że Kukuła prawdopodobnie pojawi się w Chalke Bissett około dwudziestej pierwszej trzy dzieści. Korzy stając z pomocy Kella, Harold Mowbray spędził poprzednie dwadzieścia cztery godziny na instalowaniu w cały m domu kamer i akty wowany ch głosem mikrofonów. Amelia przy jechała w porze obiadowej wprost z Vauxhall Cross i zasugerowała, żeby Vincent spał w większej z dwóch gościnny ch sy pialni. Założono ewentualność, że może chcieć zmienić pokój, więc na wszelki wy padek również w sy pialni na lewo od schodów znalazły się kamery i mikrofony, ukry te odpowiednio w złocony m lustrze na północnej ścianie i w ramie obrazu olejnego wiszącego na lewo od łóżka. Na pierwszy m piętrze domu by ły dwie łazienki. Pierwsza tworzy ła amfiladę z pokojem Amelii, druga znajdowała się pomiędzy sy pialnią Kukuły a krótkim, wy łożony m tapetą kory tarzem prowadzący m do schodów. Gość miał korzy stać właśnie z tej drugiej łazienki, w związku z czy m i tam zainstalowano kamerę i mikrofon. – Wiem z doświadczenia, że ludzie robią w toaletach różne dziwne rzeczy – wy mamrotał Mowbray, montując mikroskopijną kamerę w znajdujący m się kilkanaście centy metrów ponad podłogą mocowaniu wieszaka na ręczniki. – Kukuła wlezie tu przekonany, że to miejsce zapewni mu trochę pry watności. Bardzo możliwe, że nie ty lko spuści spodnie, lecz także przestanie na chwilę uważać. Jeśli do kogoś zadzwoni, usły szy my go przez mikrofon. Jeśli ma coś ciekawego w ty ch swoich walizkach, to tu może w nich grzebać. O ile ty lko nie zacznie celowo szukać sprzętu, nie będzie miał pojęcia, że go obserwujemy. Istniało ry zy ko, że Francuzi objęli dom obserwacją. Kell w związku z ty m starał się nie wy chodzić na zewnątrz. Chciał uniknąć by cia rozpoznany m jako Stephen Uniacke. Susie Shand,
agentka będąca sąsiadką Amelii, dała zespołowi Kella zgodę na korzy stanie ze swojego domu. Sama wy jechała na wakacje do Chorwacji, mając w walizce podpisane zobowiązanie o ochronie tajemnicy państwowej. Paul i Susan Hamiltonowie, właściciele trzeciego domu w odosobniony m kącie Chalke Bissett, by li przy zwy czajeni do tego, że w domu Shand pojawiają się przy by sze z Londy nu. Nie zaczepili więc nikogo z zespołu i nie py tali o to, co jego członkowie robią we wsi. W razie gdy by ktoś z mieszkańców zaczął jednak zadawać py tania, Kell polecił swoim ludziom mówić, że są krewny mi agentki literackiej i przy jechali tu na długi weekend. Shand mieszkała w podniszczonej daczy letniskowej o niskim, przeżarty m przez korniki stropie, znajdującej się minutę drogi pieszo od domu Amelii. Z obu domów roztaczał się widok na bujnie porośniętą dolinę po stronie północnej i strome wzgórze po stronie południowej. Ogród Shand przy legał do terenu wokół domu Amelii od strony zachodniej. Pokoje, w który ch rozlokował się zespół, by ły wilgotne, ale wy godne. Kell poczuł, że po podróży przez kilka miast odpowiadają mu panujące na prowincji cisza i spokój. Główne centrum operacy jne urządzili w bibliotece zastawionej książkami sprezentowany mi Shand przez londy ńską śmietankę literacką. Barbara Knight, wieczna bibliofilka, znalazła tu pierwsze wy dania utworów Williama Goldinga, Iris Murdoch i Juliana Barnesa, a także podpisany przez autora egzemplarz Szatańskich wersetów. To tu Elsa Cassani rozstawiła swój warsztat. Na duży dębowy stół trafiły trzy laptopy, a na półki, z który ch zdjęła najpierw książki i starła kurz – dziewięć monitorów odbierający ch sy gnał z kamer. Obraz transmitowany by ł na ży wo ze wszy stkich pomieszczeń w domu Amelii. Podczas przelotnego deszczu w piątkowy poranek na ekranach pojawiły się pewne zakłócenia i nieostrości, ale Kell i tak by ł zadowolony, że będą w sposób ciągły mieć Kukułę pod nadzorem. Jedy ną „czarną dziurą” w cały m do-mu stanowiło pomieszczenie gospodarcze w narożniku domu. By ło mało prawdopodobne, żeby gość kiedy kolwiek się w nim znalazł. Poniżej największego okna biblioteki Elsa położy ła swój materac. W ciągu dnia łapała nieliczne godziny snu pod kołdrą bez poszewki. Trzy mała przy ty m prowizory czny m łóżku butelkę Volvicu, perfumy i parę kremów na noc. Miała też iPoda, który za każdy m razem, gdy wsuwała słuchawki do uszu, wy rzucał z siebie wrzaski i warknięcia. Harold został zakwaterowany na piętrze, w mniejszy m z wolny ch pokoi. Kell miał spać po przeciwnej stronie holu na materacu, który zapadał się jak hamak. Barbara, z uwagi na wiek, dostała największą sy pialnię. – Gillespie się nie umy wa – zażartowała. Większość czasu spędzała sama, siedząc w swoim pokoju, czy tając nową biografię Virginii Wolf i przy gotowując się na sobotni poranek. – Proszę o powtórkę z wy stępu panny Marple – powiedział do niej Kell. – Odegraj to jak w Nicei, a zgłosimy cię do nagrody BAFTA. Szpiegostwo to czekanie. W czwartkowy wieczór, gdy Amelia by ła wciąż w Londy nie, a Vincent w Pary żu, Harold z Barbarą pojechali do kina w Salisbury. Kell i Elsa zostali w domu sami, nie mając do roboty nic poza wspominaniem Nicei i dopracowy waniem ostatnich szczegółów operacji. – Amelia postara się namówić Vincenta na wspólny spacer w niedzielę rano. Jeśli będzie kiepska pogoda, zaproponuje mu, żeby poszli na lunch do pubu obok Tisbury. Na cokolwiek by padło, powinniśmy mieć dość czasu, żeby wejść do jego pokoju i się rozejrzeć. Tu w dolinie komórki nie mają zasięgu, więc jeśli nam się poszczęści, wy łączy telefon i zostawi go w pokoju razem z resztą rzeczy. – Musiałoby się nam chy ba bardzo poszczęścić – odpowiedziała Elsa. Miała w lewy m uchu
trzy oddzielne złote ćwieki. Kell wpatry wał się w nie, my śląc o jej inny ch wcieleniach. – Potrzebuję ty lko piętnastu minut i dostępu do jego laptopa. Mogę skopiować wszy stko, co ma na twardy m dy sku, i przy nieść to później tutaj do analizy. Jeśli dostaje od swoich maile, będziemy mogli je czy tać. Jeżeli zachowają się nieostrożnie, możemy też dać radę namierzy ć, skąd je wy sy łają. – Co masz na my śli, mówiąc o nieostrożny m zachowaniu? – Nikt poważny nie wy sy łałby maila z miejsca, w który m trzy mają sy na Amelii. Odjechałby kilka kilometrów i zrobił to dopiero stamtąd. Ludzie często przechowują w ty m celu osobne urządzenie z dala od bazy, ale trzy manie dy scy pliny by wa upierdliwe. By wa, że komuś nie chce się jechać. Kell pomy ślał o Marsy lii i o swoim przeczesany m przez Luca komputerze, który potem zwrócono mu ze śledzący m klawiaturę key loggerem i urządzeniem lokalizujący m. Opowiedział Elsie o napaści w La Cité Radieuse. Dotknęła blizny na jego twarzy z czułością, której się nie spodziewał. W Nicei obawiał się, że Elsa z nim pogry wa – najprawdopodobniej na polecenie Marquanda. Teraz nie miał już żadny ch podstaw powątpiewać w szczerość jej zachowania. – Przy naszy m pierwszy m spotkaniu traktowałeś mnie trochę lekceważąco – powiedziała. – By łem w pracy – odparł. – W porządku, spodziewałam się tego. Jimmy poinformował mnie, że możesz się wy dać… jak to się mówi? – Cudowny ? – Nie. – Zaśmiała się. – Niecierpliwy, trochę arogancki… – Szorstki. Elsa nie znała angielskiego odpowiednika tego słowa. Powtórzy ła wy raz, oswajając się z nim, by po chwili uznać, że fakty cznie opisuje on trafnie Kella. – Szorstki, tak. Ale później by łeś już milszy. Dobrze mi się z tobą rozmawiało. Zdziwił się, że Elsa tak z nim flirtuje, ale podobało mu się to. Miała sposób na rozmontowanie jego zawodowego pancerza. Potrafiła dotrzeć do bardziej pry watny ch zakamarków jego osobowości, a udawało jej się to chy ba dzięki młodzieńczemu brakowi lęku. – Zrobiłaś fantasty czną robotę – powiedział szczerze. Jej ustalenia na temat Malota pozwoliły wgry źć się w operację DGSE i doprowadziły go do Christophe’a Delestre’a. – Zjedzmy coś – odpowiedziała. Poprzedniego dnia Harold by ł w supermarkecie w Salisbury. Kupił stertę gotowy ch dań dla całego zespołu, które jednak Elsa po zajrzeniu do lodówki w porze lunchu uznała za „skandaliczne”. Zaraz wzięła się do przy gotowy wania własnego, porządnego posiłku. W pół godziny zmieniła kuchnię w pobojowisko pełne mis i kawałków ciasta. Mąka wisiała w powietrzu jak poranna mgła nad doliną Chalke. Elsa szy kowała pastę dla Kella, który otworzy ł przy niesioną z piwniczki Shand butelkę wina, po czy m usiadł przy kuchenny m stole i przy glądał się, jak kroi cukinię i podsmaża ją z czosnkiem na oliwie z oliwek. – Wy glądasz, jakby ś wiedziała, co robisz. – Jestem Włoszką – odpowiedziała radośnie, bawiąc się stereoty pem. – Ale w zamian za kolację chcę usły szeć wszy stkie tajemnice Thomasa Kella. – Wszy stkie?
– Wszy stkie. – To może potrwać. Nie chciał mówić o swoim małżeństwie. To by ła jedy na granica, której nie zamierzał przekraczać. Nie ty le ze względu na lojalność wobec Claire, ile dlatego, że historia ich związku by ła historią klęski. – Zacznij od tego, dlaczego odszedłeś ze Służby. Miał właśnie napić się wina, ale wstrzy mał się i oparł kieliszek o wargę. By ł zaskoczony, że Elsa porusza temat jego okry cia się niesławą. – Skąd o ty m wiesz? Nie by ł zły. Właściwie to poczuł rodzaj dziwnej ulgi. Zorientował się, że ma chęć pomówić szczerze o ty m, co się zdarzy ło. – Ludzie gadają – odpowiedziała. – Sprawa jest skomplikowana. Nie powinienem o ty m mówić. Elsa postawiła garnek na gaz. Posy łając mu przelotne szy dercze spojrzenie, posoliła wodę. – Tom, nikt nas tu nie usły szy. Jesteśmy w ty m domu sami. Opowiedz. Więc opowiedział. Opowiedział jej o Kabulu i o Yassinie. – Po jedenasty m września sporo pracowałem z Amery kanami. Po ty m, co im zrobiono, by li mocno zdenerwowani. Zrozumiałe. Czuli wsty d i chcieli się zemścić. My ślę, że to uczciwa ocena stanu ich umy słów w tamty m okresie. – Mów dalej. – Pod koniec dwa ty siące pierwszego pojechałem z zespołem z Biura do Afganistanu. Operacja łączona, prowadzona wspólnie z Langley. To, co stało się w Nowy m Jorku i Waszy ngtonie, wszy stkich nas zaskoczy ło. Staraliśmy się nadgonić, zacząć nadążać za sy tuacją. Kombinowaliśmy na bieżąco. – Jasne. – Elsa obserwowała garnek zwrócona plecami do Kella. Czekała, aż złapie ry tm. Miała na sobie niebieskie jeansy i biały T-shirt. Kell ukradkowo przesunął po jej ciele wzrokiem żonatego mężczy zny. Cały czas łapał się na ty m, że wpada w pułapkę i obdarza ją zaufaniem. – W ciągu kolejny ch trzech lat by łem w Afganistanie i Pakistanie siedem razy. W dwa ty siące czwarty m CIA zatrzy mało człowieka, o który m mogłaś sły szeć, Yassina Gharaniego. By ł wcześniej w Pakistanie. Pojechał na północny zachód, na obóz szkoleniowy Al-Kaidy. Powiedział jankesom, że jest oby watelem bry ty jskim. Miał na dowód paszport. Przenieśli go wtedy do swojego centrum operacy jnego w Kabulu. Tam zaczęli go przesłuchiwać. – Przesłuchiwać? – Przesłuchiwać. Rozpy ty wać. Rozpracowy wać. – Kell nie by ł pewien, czy udziela właśnie Elsie lekcji angielskiego, czy przeciwnie – Włoszka wy przedziła go o krok w kwestii semanty ki. – Nie znęcali się nad nim, jeśli do tego pijesz. Langley poinformowano, że MI5 ma na Yassina teczkę. By ł na liście obserwowany ch, podejrzany ch o terrory zm z północno-wschodniej Anglii. Nie klasy fikowano go jako zagrożenia ani jako celu. Nie by ł obserwowany. Ale wiedzieli o nim i niepokoiło ich jego zachowanie. Zastanawiali się, dokąd wy jechał. – Dla wszy stkich miało sens, że taki chłopak wy jeżdża do Afganistanu i uczy się walczy ć? – To miało sens. – Kell dolał sobie wina, po czy m wstał, żeby napełnić kieliszek Elsy. Ta
obsmaży ła już cukinię, a teraz wrzucała do wrzącej wody makaron. – Dziękuję – powiedziała, kiwając lekko kieliszkiem. – Robię tagliatelle. Kilka minut i będą gotowe. Kell sięgnął do szafki po dwie miski, a z szuflady wy jął widelce i ły żki. Sztućce położy ł przed sobą na stole, miski postawił niedaleko kuchenki, tak by Elsa mogła do nich swobodnie sięgnąć. Potem podjął opowieść. – No więc mamy Gharaniego, dwudziestojednoletniego studenta z Leeds, udającego, że pojechał w odwiedziny do przy jaciela w Lahaurze. Amery kanie mieli zdjęcia dowodzące, że jest w rzeczy wistości tury stą dżihady stą, który właśnie nauczy ł się w Malakand strzelać z granatnika. Ostrzegłem go, że musi uważać. Powiedziałem mu, że najlepszy m dla niego wy jściem będzie rozmowa z własny m rządem: jeśli szczerze opowie o ty m, co zrobił, i o ludziach, który ch właśnie poznał, mogę mu pomóc. Jeśli nie, jeśli postanowi kry ć ich tajemnice i dalej udawać niewinnego, nie mogę odpowiadać za to, co zrobią z nim Amery kanie. – Znam tę historię – powiedziała Elsa. Spróbowała makaronu, wy ciągając z wody pojedy nczą wstążkę i ściskając ją w palcach. Owinęła ścierką uchwy ty garnka, przestawiła go do zlewu i przesy pała jego zawartość do metalowego durszlaka. Para wzbiła się ku jej twarzy. Odchy liła głowę i powiedziała: – CIA go torturowało, tak? Kell poczuł chwilowy przy pły w iry tacji wobec jej łatwego założenia, że Amery kanie muszą by ć winni. Zastanawiał się, czy Elsa pracowała w jakiś sposób nad tą sprawą, czy ty lko czy tała o niej w europejskiej prasie. – Powiedzmy ty le, że obchodzili się z nim ostro – odparł. – Wszy scy to robiliśmy. – Co to ma znaczy ć? Kell przesunął się na krześle. Odpowiedział, bardzo starannie dobierając słowa. – Ma znaczy ć ty le, że by liśmy kawał drogi od domu. Że staraliśmy się rozbijać komórki terrory sty czne na terenie Wielkiej Bry tanii i Stanów. Czuliśmy, że Yassin wie rzeczy, które mogą się nam przy dać, i straciliśmy cierpliwość, kiedy nie chciał mówić. – Kell odkaszlnął. – By li tacy, którzy stali się w końcu agresy wni. – Pilnował się, by chronić tożsamość ty ch amery kańskich kolegów, którzy posunęli się zby t daleko. – Czy fizy cznie cokolwiek mu zrobiłem? Nie. Czy nim pomiatałem? Nie. Czy groziłem, że zajmę się jego rodziną w Leeds? Ani razu. Elsa nie zareagowała w zauważalny sposób. Jej twarz by ła nieruchoma, gdy odpowiadała: – Czy li przesłuchanie wy glądało tak, jak je opisy wali? – Wy dawało się, że w ostatniej chwili powstrzy mała się od uży cia słowa „tortury ”. – Co tam się wy darzy ło, Tom? Uniósł wzrok. Elsa przestała zajmować się jedzeniem – jakby posiłek odby wał kwarantannę. Nie oceniała Kella. Jeszcze nie. Chciała jednak usły szeć jego odpowiedź. – Py tasz mężczy znę, z który m masz siąść zaraz do kolacji, czy zafundował podejrzanemu podtopienie? Czy wy ry wał mu paznokcie? – A robił to? Kell poczuł, jak beznadzieja i rozpacz ostatnich ty godni na Vauxhall Cross pędzą na niego z całą mocą. Musiał się z nimi teraz zmierzy ć. – My ślisz, że by łby m do tego zdolny ? – My ślę, że wszy scy jesteśmy zdolni do wszy stkiego.
Ton, jakim odpowiedziała, wskazy wał jednak, że ufa mu i wierzy, iż nie przekroczy ł granic prawa ani przy zwoitości. My ślał o niej w tej chwili bardzo ciepło, bo Claire nigdy nie potrafiła podejść do niego w ten sposób. W ostatnich miesiącach, po ty m gdy okry tego milczącą hańbą usunięto go z MI6, czuł się czasem jak przestępca, a czasem jak jedy ny w Anglii człowiek rozumiejący naturę zagrożenia ze strony takich jak Yassin Gharani. – Nie torturowałem go – powiedział. – Służba nie torturuje zatrzy many ch. Oficerowie obu agencji przestrzegają wy ty czny ch, które otrzy mują za każdy m razem, gdy … – Gadasz teraz jak prawnik. – Elsa otworzy ła okno. – Skoro tego nie zrobiłeś, to w czy m problem? – Problemem jest nasz układ z Amery kanami. Problemem jest prasa. Problemem jest też prawo. A gdzieś pomiędzy ty mi trzema czy nnikami są szpiedzy próbujący wy kony wać swoją pracę z jedną ręką związaną za plecami. Media w Londy nie podchwy ciły taką linię: Yassin by ł oby watelem bry ty jskim, któremu nie udowodniono winy, a którego Bush i Cheney wy wieźli do Guantanamo, torturowali i odarli z godności. Pogwałcenie habeas corpus. Dziennikarze oskarży li MI6 o to, że przy mknęło oko na to, co z nim zrobiono. – A jaki ty masz pogląd w tej sprawie? Spy tałeś, dokąd zabierają Yassina? Przejmowałeś się jego stanem? Kella przebiegł dreszcz. Wsty dził się moralnego zaniedbania, ale by ł jednocześnie pewien, że postąpiłby drugi raz w ten sam sposób. – Nie i nie. Elsa uniosła wzrok. Ich spojrzenia się spotkały. Przy pomniał sobie celę w Kabulu – pot i smród, cierpienie na twarzy Yassina; swoją żądzę informacji i pogardę wobec wszy stkiego, o co walczy Gharani. Zapał Kella odrzucał wtedy mało prawdopodobną ewentualność, że siedzący przed nim młody mężczy zna pozbawiony snu i opieki to nikt więcej jak kolejny dżihady sta po praniu mózgu. – Winą moją i jeszcze kilku oficerów wy wiadu by ło z punktu widzenia prawa i prasy to, że pozwoliliśmy inny m działać w sposób niezgody z naszy mi wartościami. Prasa wy my ślała określenia na to, co nam zarzucano: „bierne popracie”, „tortury w wy konaniu podwy konawców”. Twierdzili, że to stara bry ty jska metoda jeszcze z czasów kolonialny ch: niech inni odwalają za ciebie brudną robotę. Elsa położy ła na blacie dwa listki papierowego ręcznika, żeby służy ły za serwetki. – Yassina wy wieziono – Kell pociągnął ły k wina, zbierając my śli – i prawda jest taka, że nie obchodziło mnie, co się z nim stanie. Nie my ślałem o ty m, jakich metod mogą uży ć Egipcjanie, ani o ty m, co wy darzy się w Kairze i w Guantanamo. Ja widziałem ty lko młodego Bry ty jczy ka, którego jedy ny m celem w ży ciu jest mordowanie niewinny ch cy wilów – w Waszy ngtonie, Rzy mie albo w Chalke Bissett. Uważałem go za tchórza i głupca, i szczerze mówiąc, cieszy łem się, że go aresztowano. To mój grzech – zapomniałem zatroszczy ć się o człowieka, który chciał zniszczy ć wszy stko, co w swojej pracy miałem za zadanie chronić. Elsa dolała do makaronu oliwy, po czy m przerzuciła cukinię na szerokie, podłużne wstęgi tagliatelli. Kell nie umiał ocenić jej nastroju ani wy czuć, jakie zdanie ma o ty m, co właśnie usły szała. – Czy li zrobili z ciebie kozła ofiarnego? – spy tała. Kell wiedział, że nie może teraz zacząć biadolić albo się skarży ć. W żadny m wy padku nie chciał, żeby ta urocza dziewczy na czuła w stosunku do niego litość. – Ktoś nim musiał zostać – odpowiedział, przy pominając sobie, jak Truscott dał mu wolną
rękę, zza biurka oddalonego o ty siące kilometrów autory zując obecność MI6 przy przesłuchaniach Yassina. Lata później, gdy zanosiło się na to, że minister spraw zagraniczny ch da głowę po publikacjach „Guardiana” o przy zwalaniu na tortury, ten sam Truscott bezwsty dnie oskarży ł Kella o łamanie prawa. Thomasa rzucono wtedy na łaskę sądów: dano mu stosownie anonimowy orwellowski kry ptonim „Świadek X” i zwolniono go ze służby. – Powiem ci jeszcze jedno i skończę już gadać – odezwał się. – Nasze polity czne i wy wiadowcze relacje z Amery kanami są głębsze, niż ktokolwiek sądzi i niż ktokolwiek by łby gotów przy znać. Co niby mają robić bry ty jscy szpiedzy, jeśli widzą, że ich koledzy z Amery ki stosują nieakceptowane przez nich metody ? Zgłaszać przełożony m, że czują się niekomfortowo i chcą wracać do domu? Jesteśmy na wojnie, a Amery kanie to nasi przy jaciele – niezależnie od tego, co my ślisz o Bushu, jego kumplach, Guantanamo i Abu Ghraib. – Rozumiem to… – Zby t wielu ludziom z lewicy zależało ty lko na ty m, żeby wy kazać się dobry m smakiem i nieskalaną moralnością, nawet kosztem ty ch, dzięki który m mogą spokojnie spać. – Zjedz coś – powiedziała Elsa, opierając dłoń na szy i Kella i stawiając przed nim miskę. Miękkość jej doty ku zdradzała przy jacielskie zrozumienie, ale i pożądanie. – Najłagodniejsze, co można powiedzieć o Yassinie, to to, że by ł młody. – Kell stracił nagle ochotę na jedzenie. Gdy by nie to, że nie chciał wy jść na niegrzecznego ani humorzastego, najchętniej odsunąłby miskę na bok. – Nie da się powiedzieć o nim nic delikatniejszego niż to, że nie miał pojęcia, co robi. Ty lko spróbuj wy tłumaczy ć to narzeczonej lekarza, który wy leci w powietrze w wagonie metra w Londy nie, albo wnukowi staruszka rozerwanego na strzępy w piętrowy m autobusie w Glasgow. Powiedz to matce sześciomiesięcznego dziecka, które umrze od obrażeń po ty m, jak taki Yassin wy sadzi się w centrum handlowy m gdzieś w środkowej Anglii. Przy glądając się materiałowi dowodowemu i biorąc pod uwagę cały ten kontekst, mogli wspomnieć, że Gharani nie by ł raczej w Pakistanie na wy cieczce śladami Roberta By rona. On tam odurzał się nienawiścią. A ponieważ my pozwoliliśmy sobie tę nienawiść odwzajemnić, Yassin dostał od rządu Jej Królewskiej Mości czek na osiemset siedemdziesiąt pięć ty sięcy. – Elsa usiadła. – Prawie milion funtów w czasach, gdy na wszy stkim oszczędzamy. Odszkodowanie za „niewłaściwe traktowanie”. Spory prezent z kasy podatników jak dla kogoś, kto najprawdopodobniej z chęcią wy sadziłby Sąd Najwy ższy, który orzekł na jego korzy ść. – Zjedz – powiedziała Elsa. Na dłuższą chwilę oboje zamilkli.
51 Siedząc w ogródku Coach and Horses, cenionego pubu przy drodze do Salisbury na wschodnich obrzeżach Chalke Bissett, Kevin Vigors pijący drugą pintę piwa dostrzegł granatowe renault espace o numerze rejestracy jny m X164 AEO. Samochód wy łonił się właśnie zza zakrętu. Mężczy zna wstał od stolika, przeszedł na drugą stronę szosy i ze stojącej tam budki telefonicznej zadzwonił pod stacjonarny numer Amelii. – Dwieście osiemdziesiąt pięć? – Kukuła właśnie wjechał do wsi. Powinien u was by ć za trzy minuty. – Dziękuję – odpowiedziała Amelia. Odłoży ła słuchawkę i spojrzała na Kella stojącego obok piekarnika. – Dzwonił Kevin. Pora, żeby ś się zbierał. Będzie tu za trzy minuty. Kell ży czy ł jej szczęścia i wy szedł ty lny mi drzwiami, by następnie przez furtkę pomiędzy ogrodami dostać się na posesję Susie Shand. Po chwili stał już obok Elsy, Harolda i Barbary Knight w bibliotece daczy, wpatrując się w monitory. Wy glądali jak maklerzy spodziewający się załamania kursu. – Za parę sekund powinniśmy go zobaczy ć – oznajmił Kell, zdejmując płaszcz i rzucając go na krzesło. Elsa uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Posłała mu uśmiech przeznaczony ty lko dla niego. – Jedzie – powiedziała, kierując spojrzenie na ekran w lewy m górny m rogu. Umieszczona wy soko na słupie kamera z dobry m widokiem na cienistą drogę uchwy ciła zbliżającą się taksówkę. Światło podwójny ch reflektorów podskakiwało wraz z autem na wy bojach, by po chwili się zatrzy mać. Kell obserwował, jak Kukuła otwiera ty lne drzwi i przeciąga się po długiej podróży. Miał na sobie tę samą czarną skórzaną kurtkę, którą Kell przeszukał w pokoju hotelowy m w Tunisie. – Koniobijca – wy mamrotał Harold. Pozostali usiłowali się nie zaśmiać. Jak na sy gnał w kadrze w lewy m dolny m rogu pojawiła się Amelia. Kształt jej głowy i sy lwetka odcinały się ciemny m konturem w świetle reflektorów auta. Choć do powitania doszło niespełna sto metrów od domu, zespół nie sły szał żadnego dźwięku, gdy Amelia wy ciągała przed siebie ręce i mocno, po matczy nemu przy tulała swojego gościa. – Boże, mam nadzieję, że się trzy ma – powiedziała Elsa. Kell zignorował jej słowa. Wiedział, że Amelia Levene da sobie radę.
52 Zakopała nienawiść głęboko i ubiła ziemię. Ukry ła uczucie tak starannie, żeby nie dało się do niego dotrzeć. Od zawsze by ła w ty m dobra. Szufladkowanie emocji, dostrajanie się, znajdowanie sposobu na przetrwanie – umiała to od czasów Tunisu. Widząc wy siadającego z taksówki „François”, przez ułamek sekundy poczuła tę samą nieskrępowaną radość co w Pary żu – wtedy gdy po raz pierwszy zobaczy ła swojego pięknego sy na. Uczucie to niemal naty chmiast jednak minęło. Obecność fałszy wego François by ła teraz dla niej afrontem. Ale nie dała niczego poznać po swoim spojrzeniu. Wy ciągnęła ty lko ręce i objęła go. Wy powiadanie kwestii przy szło jej z łatwością. – Kochanie, dojechałeś! Nie mogę uwierzy ć, że tu jesteś! Nawet jego zapach by ł zdradziecki: woda kolońska, której uży wał w hotelu, i te olejki, który mi smarował się nad basenem. Amelia czuła niemal seksualną pokusę, by by ć blisko tego mężczy zny, by go doty kać – słodki ból matczy nej miłości do dziecka. My ślała wcześniej o ty m, jaki jest przy stojny i wy rafinowany. By ła pełna podziwu dla Philippe’a i Jeannine, że wy chowali go na tak interesującego człowieka. A teraz okazuje się, że to agent francuskiego wy wiadu, w jej własny m domu, depczący jej pry watność i szacunek dla samej siebie. Ty ch kilka dni od chwili, gdy Kell wy jawił jej prawdę, bez wątpienia należało do najtrudniejszy ch w cały m jej dorosły m ży ciu. Tak ciężko nie by ło jej nawet w okresie, który nastąpił bezpośrednio po oddaniu François do adopcji, ani po śmierci brata. Dwie ty lko rzeczy dawały jej pociechę: świadomość, że jest lepszy m kłamcą niż Luc Javeau, ten zdradziecki wąż, którego nasłał na nią Pary ż, oraz wcale niemałe prawdopodobieństwo, że jej sy n ży je, a Kell odbije go z niewoli. – Wejdź i się rozpakuj – powiedziała, gdy ty mczasem taksówkarz odjechał kawałek w stronę domu Susie Shand, by znaleźć przestrzeń do zawrócenia, a potem ruszy ć w długą drogę powrotną do Londy nu. – Mamy cały weekend przed sobą i o nic nie musimy się martwić. Czego się napijesz? Kell nie rozpoznał w pierwszej chwili jego głosu. Zupełnie jakby w dy skotece na promie rozmawiał z inny m mężczy zną. Po chwili jednak dały się poznać intonacja, gładkie frazy i dziwaczna pewność siebie Kukuły. Tom uświadomił sobie, że słucha wy trawnego kłamcy – człowieka, który wchłonął inną osobowość i wcielił się w odgry waną osobę. By ł to jeden z nienagłaśniany ch, wsty dliwy ch sekretów tej branży – tempo, w jakim szpieg chce odsunąć na bok własne „ja” i stać się kimś inny m. Skąd ta chęć? Na to py tanie Kell nie potrafił odpowiedzieć. Pamiętał, jak bardzo Claire cierpiała przez jego własną grę i wielowarstwową osobowość. Pomy ślał o niej. O ty m, że jest w Amery ce, otoczona winnicami i Kalifornijczy kami. Musiał odepchnąć od siebie zazdrość. Elsa siedziała obok niego, wpatrując się w monitor transmitujący obraz z salonu Amelii i słuchając jej rozmowy z Kukułą. By to ułatwić, Harold ustawił wcześniej w bibliotece głośniki. – Kto głodny ? – spy tał stojący w drzwiach Harold. Trzy mał przed sobą naręcze mrożonej pizzy. – To nie jest pizza – odpowiedziała Elsa z mlaśnięciem wy rażający m odrazę. – To jedzenie to
jakiś koszmar. Nie wiem, gdzie to kupiłeś, Harold, ale powinni zamknąć ten supermarket. – Poczekajcie… Jeden z ekranów przy kuł uwagę Kella. Na drodze dojazdowej do domu pojawiły się dwie smugi światła z reflektorów. Wy glądało to jak powtórka ostatnich momentów przy jazdu Kukuły. – Kurwa, co to jest? – rzucił Kell. Samochód się zbliżał. By ł może o trzy dzieści sekund jazdy od miejsc parkingowy ch powy żej ogrodu Amelii. – Dzwoń do Kevina. – Nie ma zasięgu. – Ma radio, nie? – Kell poczuł narastającą w nim złość. Operacja mogła się posy pać, zanim tak naprawdę się zaczęła. – Elsa, sprawdź radio. Zerwała się od stołu, znalazła w kuchni radio i zaraz wróciła do pokoju. – Wy łączone – powiedziała ty lko. Kell nie mógł uwierzy ć w to, co sły szy. Sklął Harolda, bo za łączność z Vigorsem odpowiadało wsparcie techniczne. Mowbray wciąż trzy mał pizzę jak dostawca czekający na napiwek. – Kurwa, Harold, odłóż to żarcie i dowiedz się, kto to jest! Wskazał na monitor. Samochód przejeżdżał teraz obok domu Amelii, uciekając z pola widzenia kamery przemy słowej. Kell sły szał narastający wraz ze zmniejszającą się odległością niski warkot silnika. – To mogą by ć po prostu goście sąsiadów – zasugerowała Barbara – albo nawet ten taksówkarz, który tu przy wiózł obiekt. Kukuła mógł coś zostawić u niego w samochodzie. – To może by ć każdy – rzucił Kell i wy biegł na zewnątrz.
53 Kell zdąży ł akurat w porę, by złapać bordowego mercedesa podczas zawracania. Zamknął bramę do posesji Shand i stanął na drodze z uniesioną dłonią, by zwrócić uwagę kierowcy. Wiedział już, kto nim jest. Rozpoznał przy garbioną sy lwetkę za kierownicą i naklejkę na karoserii. „Zatrzy majcie swoje głupoty w Westminster” – pamiątka z czasów Blaira. Mercedes zatrzy mał się w pół skrętu, Kell usły szał odgłos opuszczanej elektry cznie szy by. – Słucham? – dobiegł głos z auta. – Pomóc w czy mś? Thomas podszedł do samochodu i schy lił się do okna po stronie kierowcy. – Giles. Coś takiego, że spoty kamy się tutaj! Giles Levene nie by ł osobą znaną z ży wiołowego temperamentu ani wy razistej mimiki. Przy witał Kella z takim samy m bezbarwny m niezdecy dowaniem, z jakim mógłby wpuszczać elektry ka odczy tującego liczniki. – Tom, prawda? – Zgadza się. Mógłby ś zgasić silnik? Uprzejmy i uczy nny Giles postąpił zaraz zgodnie z prośbą. – Światła też. Zgasił je. – Co się dzieje? – Jeżeli by ł zaskoczony, zastawszy Thomasa Kella pod swoim domem o dwudziestej drugiej w piątkowy wieczór, to nie dał tego po sobie poznać. – No cóż… – Jak miał mu to powiedzieć? Spojrzał w górę drogi na przy słonięte gałęziami drzew światło w pokoju Kukuły. – Prowadzimy w waszy m domu operację. Amelia jest w środku i… – Wiem, że tam jest. – Giles patrzy ł przez przednią szy bę. Jego mercedes zatrzy many w połowie zawracania na trzy celował teraz maską w dom Hamiltonów. – Chciałem jej zrobić niespodziankę. Miałem nadzieję, że spędzimy razem weekend. Kell usły szał szelest liści pobliskiego drzewa i odgłosy ptaków. Zastanawiał się, co jest bardziej zdumiewające – to, że Giles po dziesięciu latach małżeństwa wciąż wierzy, iż jego żona ucieszy łaby się z takiej „niespodzianki”, czy to, że Amelia zapomniała mu powiedzieć, żeby w ten weekend trzy mał się z dala od domu. – Obawiam się, że nic z tego – odparł Kell. I ty m razem Giles nie wy glądał na szczególnie poruszonego. – „Nic z tego” – powtórzy ł otępiale. Kell czuł się jak policjant odprawiający samochody z miejsca wy padku. – Jest możliwość, żeby ś wrócił dziś do Londy nu? Zawrócił i po prostu pojechał do domu? – Ale dlaczego? Co takiego tam się dzieje? Kell obawiał się długiej rozmowy. Noc by ła jak na tę porę roku wy jątkowo ładna. Miał na sobie ty lko koszulę z krótkim rękawem, a nie uśmiechało mu się zapraszanie Gilesa do domu Shand choćby z tego powodu, że wszy stkie stojące tam komputery i ekrany mogły by dostarczy ć mu zby t wielu wrażeń.
– Chodzi o jej sy na? – spy tał Giles. Poprawił minimalnie lusterko wsteczne, jak gdy by z ty łu miało nagle szansę coś nadjechać. – Jest tam z François? Kell miał już odpowiedzieć „w pewny m sensie”, ale nie chciał przedobrzy ć. Wiedział, że Amelia mówiła Gilesowi o Tunisie i Jeanie-Marku Daumalu. Jej mąż nie miał jednak pojęcia, że François jest oszustem. Wiedząc, że Giles jest człowiekiem ry gory sty cznie trzy mający m się wszelkich regulaminów, Kell postanowił ukry ć się za wy ty czny mi Ustawy o ochronie informacji niejawny ch. – Przy kro mi, ale nie wolno mi w tej chwili powiedzieć nic więcej – odparł. – Mimo że masz dostęp do pewny ch informacji, i tak spaliliby mnie ży wcem, gdy by m… Przerwał, widząc nagłe poruszenie na twarzy Levene’a. Giles spojrzał na niego, marszcząc brwi jak kiepski aktor, i spy tał: – To ciebie nie wy rzucili? Kell poczuł napięcie mięśnia w dole pleców. Odsunął się od auta i wy prostował, by ból ustał. – Wróciłem do łask – odpowiedział. Oparł dłonie na dachu samochodu, który zwilgotniał już od rosy. – Posłuchaj, jeśli do Londy nu jest za daleko, Biuro może wziąć dla ciebie pokój w hotelu w Salisbury. Jest mi naprawdę bardzo przy kro. Rozumiem, że postawiliśmy cię w niewy godnej sy tuacji. Amelia powinna by ła ci powiedzieć… Na twarz Gilesa powrócił ty powy mimiczny bezruch – emocjonalna powściągliwość człowieka pokonanego, tkwiącego w martwy m punkcie. – Tak – odparł cicho, wciąż gapiąc się przez przednią szy bę – chy ba powinna. Zapadła cisza, którą Kell zaburzał, trąc podeszwą o wilgotną ziemię i stukając palcami o dach auta. Wiedział, dlaczego Amelia wy szła za Gilesa Levene’a – dlatego że miał pieniądze, by ł lojalny i stosunkowo mało ambitny. To ostatnie by ło wy godne, bo nigdy nie kwestionował jej planów. W ty m jednak momencie Kell odniósł wrażenie, że Giles fatalnie wy brał, godząc się z liczny mi wadami Amelii jako żony. By łoby mu lepiej samemu jako dy sfunkcy jnemu kawalerowi, którego i tak bardzo przy pominał. Albo z młodszą kobietą, która przy najmniej mogłaby dać mu dzieci. Tom sercem by ł z Levene’em, ale w tej chwili chciał jednego: żeby tamten włączy ł silnik i stąd odjechał. Zupełnie jakby modły Kella zostały wy słuchane, mąż Amelii pogodził się z porażką i przekręcił kluczy k w stacy jce. – Wy gląda na to, że nie mam wy boru – powiedział. – Jeśli zobaczy sz się z Amelią, przekażesz jej, że tu by łem? – Oczy wiście – odparł Kell z dziwną i niepokojącą solidarnością z bratem rogaczem. – By łoby najlepiej, gdy by ś w ten weekend nie dzwonił do niej ani nie pisał maili. – Czuł się tak, jakby żegnał się z przy jacielem, którego zdradził. Giles skinął głową, przy swajając kolejne rozczarowanie w długim ry tuale poniżeń. – Jestem pewien, że w poniedziałek Amelia wszy stko ci wy jaśni. – Tak, na pewno to zrobi.
54 – Kto to by ł? – spy tała Barbara, gdy Kell wrócił do domu. – Mąż Amelii – odpowiedział Tom, wy ciągając z lodówki butelkę heinekena. – Pojedzie z powrotem do Londy nu. Coś się zmieniło? Kell skinął głową w stronę domu Amelii. Skarcony niedawno Harold naty chmiast wziął się do kory gowania wcześniejszej pomy łki. – Kukuła poszedł na górę – powiedział. – Rozpakowuje się w swoim pokoju. Amelia zaproponowała, żeby przed kolacją wziął pry sznic, ale on do tej pory podziwia się ty lko w lustrze i wącha prześcieradła, sprawdzając, czy są czy ste. – Widać go przy zwoicie? – spy tał, stając za Elsą siedzącą na ty m co zawsze miejscu przy stole. Spojrzał w górę na trzy monitory transmitujące obraz z sy pialni i łazienki Kukuły. Na ekranie w prawy m dolny m rogu widać by ło Amelię wy jmującą z piecy ka pieczoną kurę. – Chcesz oglądać z dźwiękiem? – Ty lko jeśli będzie coś mówił. Ma tam radio? Jakąś muzy kę? – Nie, nic. Kell, Elsa i Harold w milczeniu przy glądali się Kukule, który niemal jak zahipnoty zowany wy ciągał z walizki złożone spodnie i zwinięte w kulę skarpety i układał je w szafie z brzegu ekranu. Zawiesił na wieszakach trzy koszule, a na oparciu krzesła rozłoży ł lniane spodnie. Po chwili pojawiły się też książka i fotografia w ramce. Kell napił się piwa. – Gdzie Kevin? – spy tał. – Złapałeś go przez radio? – Tak. Przepraszam, szefie – odparł Harold zdławiony m głosem. – Chwila amatorszczy zny. Zaparkował w zatoczce, ale by ł na miejscu za późno, żeby zobaczy ć samochód Gilesa. Jeśli pojawi się ktokolwiek jeszcze, wy patrzy go i od razu zgłosi przez radio. Przepraszam, że by ło wy łączone. Zająłem się transmisją obrazu i przegapiłem to… – Zapomnij – skrócił jego cierpienia Kell. Ponownie skupili uwagę na przekazie transmitowany m z domu – trzy twarze oświetlone migotliwy m blaskiem bijący m od ekranu. Amelia nakry wała właśnie dla dwojga przy stole kuchenny m. Kukuła poszedł do łazienki. – No to teraz ściągnie portki – rzucił Harold, ale nikt nie podchwy cił jego żartu. Kell zastanawiał się, czy Mowbray popijał, żeby uspokoić nerwy. – Co on niesie? – spy tał. Kukuła miał w prawej ręce otwartego laptopa, którego położy ł na taborecie obok wanny. Potem zary glował drzwi, usiadł na sedesie i wstukał na klawiaturze hasło. – Możemy zobaczy ć, co wpisał? – zapy tał Kell. – Wszy stko się nagry wa – opowiedział Harold. Właśnie z my ślą o takiej sy tuacji umieścił kamerę w kloszu lampy sufitowej. – Mogę potem cofnąć i sprawdzić. – Zrób to – odpowiedział Kell, w którego głosie dała się sły szeć nuta wątpliwości. Czy Harold ustawił obiekty w pod odpowiednim kątem? W tej chwili wy glądało na to, że ekran laptopa przesłania widok klawiatury. – Elsa, masz dostęp do Wi-Fi?
– Właśnie wchodzę – odpowiedziała, zerkając na pełen linii kodu ekran głównego laptopa. Miała przed sobą kompletną analizę akty wności internetowej w domu Amelii. – Wy raźnie chce coś ukry ć. Po co inaczej by się tam zamy kał? Kukuła spędził kolejny ch pięć minut, sprawdzając skrzy nkę na wanadoo. Elsa nie miała pewności co do tego, co czy ta i pisze. – Wszy stko zaszy frowane – powiedziała. – Potrzebny mi jego laptop. Muszę w nim pogrzebać. – Jutro – odparła jej Barbara. Jej miękki, łagodny głos usunął nieco napięcia wiszącego w powietrzu. Wszy scy bardzo tego potrzebowali. Kell odwrócił się do niej i uśmiechnął. By ł bardzo zadowolony, że ma Barbarę w zespole. Jej godność i siła charakteru sprawiały, że inni zachowy wali się przy niej jak w obecności babci czy szacownej nestorki rodziny. Zobaczy li na dolny m ekranie, jak Amelia odkorkowuje butelkę wina. – Poczekajcie. – Uwagę Harolda przy kuło zachowanie Kukuły, który położy ł laptopa na podłodze, wstał, a następnie sięgnął do ty lnej kieszeni spodni po telefon i otworzy ł jego obudowę. Potem z małej bocznej kieszonki wy ciągnął coś, co wy glądało na kartę SIM. – Ży czę powodzenia – wy mamrotał Harold po ty m, jak Kukuła włoży ł kartę do telefonu i uruchomił go. – Już prędzej złapałby ś zasięg na dnie basenu. Zespół przy glądał się Vincentowi, gdy ten wpatry wał się w ekran, oczekując na sieć. Kell podejrzewał, że próbuje połączy ć się z francuskim operatorem. Po dwóch minutach Kukuła dał za wy graną i włoży ł kartę SIM z powrotem do kieszonki jeansów. Wszy scy pomy śleli wtedy to samo. Kell zwrócił się do Barbary : – Jutro ta karta musi by ć twoja. – Oczy wiście – odpowiedziała. – Wszy stko w pakiecie.
55 Kell nastawił budzik na piątą rano. W pokoju na parterze by ł jeszcze przed wschodem słońca. Elsa nie spała. Zastał ją ubraną w T-shirt i szorty, oglądała przekaz z kamer na podczerwień transmitujący ch obraz z ciemny ch pokoi domu Amelii. Kiedy wszedł, odwróciła się spłoszona. – A, to ty. Wy straszy łeś mnie. Stanął za nią. – W ogóle się nie kładłaś? Zespół obejrzał wcześniej, jak Amelia i Kukuła jedli kolację. Przy słuchiwali się ich rozmowom. Widzieli, jak bezbłędnie Amelia odgry wała kochającą matkę, a Vincent doskonale wcielał się w rolę François Malota. O północy Kukuła ziewnął i poszedł na górę, by pod bezlitośnie czujny m okiem Harolda wziąć jeszcze kąpiel. – Piana?! – oburzy ł się Mowbray. – Co to za facet, który bierze kąpiele w pianie? Po wy jściu z łazienki Vincent położy ł się do łóżka i przed snem przeczy tał jeszcze kilka stron wy ciągniętej z walizki powieści. O wpół do pierwszej Amelia e-mailem wy słała Kellowi raport. Potwierdziła, że Barbara ma pojawić się w domu tuż po dziewiątej rano. Wtedy Kell sam poszedł na górę, by się położy ć. Barbara już spała. – Harold obudził mnie o trzeciej – odpowiedziała Elsa, wrzucając do ust listek gumy do żucia. – Powiedział, że nic się nie wy darzy ło. Kukuła zasnął koło pierwszej i nadal śpi. Kell spojrzał na monitory. Sły sząc regularny oddech śpiącego, czuł się jak lekarz nadzorujący pacjenta na intensy wnej terapii. – Amelia się nie pokazała? – W jej sy pialni i łazience nie by ło kamer. Kell chciał dać jej choć ty le pry watności. Elsa pokręciła głową. – Nie, nawet na moment. To Amelia wstała jednak pierwsza. Tuż po szóstej pojawiła się w kuchni ubrana w jedwabną podomkę ściągniętą w talii paskiem. Włączy ła program czwarty radia BBC, zrobiła sobie herbatę, po czy m wróciła do sy pialni – poza pole widzenia kamer. Chwilę później do biblioteki w domu Susie Shand zszedł Harold. – Dzień drugi w domu Wielkiego Brata – zaczął ze swoim silny m akcentem z Newcastle. – Amelia wezwana do pokoju zwierzeń. – Podszedł do stołu, stanął za Elsą i spojrzał na ekran z obrazem z sy pialni Vincenta. – Kukuła szy bko zasnął. Za cholerę się nie domy śla, że dziś zostanie wy rzucony z domu. Kell się zaśmiał. Elsa nie zrozumiała dowcipu. – O czy m ty mówisz? – spy tała. Minęły kolejne dwie godziny, zanim Kukuła się obudził. Wy czołgał się z łóżka, wstał i poszedł do łazienki. Spodnie od piżamy nie ukry ły porannej erekcji. Przy jrzał się sobie w lustrze, szczy pnął palcami miejsce poniżej podbródka i opróżnił pęcherz. – No to zaczy namy – rzekł Harold. – Elvis w łazience.
Kell poszedł do kuchni, gdzie zastał Barbarę. Siedziała ubrana przy stole nad miską muesli z jogurtem. – Kukuła wstał – powiedział Kell. – Tak, sły szałam. Robiła wrażenie czujnej i skupionej. By ła umalowana nieco inaczej niż zwy kle – tak jakby na potrzeby roli chciała założy ć nową twarz. – Amelia chce, żeby ś by ła tam o dziewiątej – konty nuował Tom. Zerknął na zegarek. To powinna by ć dobra pora. Kukuła przed pójściem spać wziął kąpiel, więc jest szansa, że będzie na dole, kiedy wejdziesz do domu. Jak się czujesz? Przy pomniał sobie ich pierwsze spotkanie w Nicei: nieśmiały, przepraszający uśmiech Barbary i jej by stry, zaaferowany umy sł. Kilka dni na stary ch śmieciach, z dala od Billa, zdawało się ją odmłodzić. Widać by ło, że czerpie przy jemność z tego, że znów jest w grze. – Och, już nie mogę się doczekać. – Gdy spojrzenia jej i Kella się spotkały, uśmiechnęła się do niego. – Miejmy nadzieję, że dorwiemy tego by dlaka. Miejmy nadzieję, że go naprawdę dorwiemy.
56 Vincent Cévennes – ubrany jak François Malot, odgry wający François Malota, będący François Malotem – siedział samotnie w kuchni domu Amelii, gdy w drzwiach pojawiła się postać i zastukała w szy bę. Przez ułamek chwili sądził, że to wracająca z ogrodu matka François, ale naty chmiast spostrzegł, że się my lił. Kobieta, która zaglądała przez przeszklone drzwi, by ła od Amelii o kilka lat starsza i artrety cznie przy garbiona. Robiła wrażenie osoby w wieku jakichś sześćdziesięciu pięciu lat, wy wodzącej się przy ty m z innej warstwy społecznej. W ręku trzy mała pęk kluczy. Sprzątaczka, pomy ślał Vincent. Jego domy sł miał się zaraz potwierdzić. – Dzień dobry – powiedziała do niego, a na jej okolonej siwy mi włosami twarzy zagościł szeroki, ży czliwy uśmiech. Miała na nogach parę kaloszy, Vincent podejrzewał, że po prostu przy szła ze wsi. – Ty musisz by ć François. Vincent wstał i uścisnął jej dłoń. – Tak – odparł, udając, że ma trudności z angielskim. – Przepraszam, a pani to kto? – Wy glądasz na spłoszonego, kochany. Niech ci Bóg da zdrowie. Pani Levene nie mówiła, że przy jdę? Do kuchni weszła Amelia. – O, widzę, że już się poznaliście. Barbaro, jesteś kochana, że zgodziłaś się przy jść w sobotę. – Za nic w świecie by m tego nie przepuściła. – Barbara zdjęła płaszcz i buty i zaniosła do pomieszczenia gospodarczego. Vincent zwrócił się do Amelii: – To twoja gosposia? – Tak. – Amelia skinęła głową w stronę zlewu. – Dlatego taka tu sterta. By łam w nocy zby t zmęczona, żeby samej się ty m zająć. Jest wspaniała. Przy chodzi zawsze, kiedy tu wpadam. Zatrudnił ją mój brat, kiedy tu mieszkał. Barbara zna dom na wy lot. Trochę się starzeje, ale wciąż jest bardzo sprawna i powtarza, że mowy jeszcze nie ma o emery turze. – Wie, kim jestem? Amelia uśmiechnęła się i pokręciła głową. – Oczy wiście, że nie. – Wy ciągnęła dłoń i dotknęła ręki Vincenta. – Powiedziałam jej, że jesteś sy nem chrzestny m Gilesa i zatrzy małeś się tu na weekend w drodze do Kornwalii. Dobrze? – Idealnie. Barbara wróciła do pokoju przebrana w parę stary ch tenisówek i ny lonowy fartuch. Rozpoczął się ry tuał grzecznościowej gadki o niczy m. Vincent obserwował Amelię, jak nalewa wody do czajnika i przy gotowuje dla gosposi herbatę – wiedziała, że Barbara lubi ją pić z mlekiem, ale bez cukru. Zaraz wy jęła też z puszki herbatniki. Amelia z cały ch sił starała się go wciągnąć w ich nużącą paplaninę, jednak Vincent – który utrzy my wał, że François Malot nie opanował nigdy angielskiego – nie ty lko nie chciał, ale i nie mógł się do niej przy łączy ć. W pewny m sensie by ł wręcz urażony obecnością Barbary. Wprawdzie nie zagrażała ona operacji, jednak to, że Amelia nie wspomniała o niej, uznał za zaniedbanie ze strony pani domu. Miał nadzieję, że gosposia prędko uwinie się ze swoją pracą. Gdy Barbara nakładała parę żółty ch gumowy ch rękawiczek i brała się do zmy wania, Vincent przeprosił obie panie i poszedł na górę. Zamknął się w łazience i uruchomił laptopa, by stwierdzić ty lko, że na serwerze nie czeka na niego żadna wiadomość.
Wy słał e-mail do Luca, informując o pojawieniu się gosposi. Potem sięgnął po naładowaną przez noc maszy nkę elektry czną i ogolił się. Golenie by ło jedną z ty ch ruty nowy ch poranny ch czy nności, w który ch wprowadził zmianę. François, zdecy dował Vincent, lubi cień zarostu pozostawiany przez golarkę elektry czną. On sam wolał golić się na mokro, tuż przy skórze. Zmienił również wodę toaletową i zaczął palić – lucky striki light, tak jak François. Na stałe zdjął też z małego palca prawej dłoni rodzinny sy gnet Cévennesów. Choć z pozoru drobne, wszy stkie te szczegóły by ły kluczowe dla tego, co nazy wał „kameleoniczną przemianą”. Podobało mu się to sformułowanie. Zamknął laptopa i napełnił szklankę wodą z kranu. Pijąc, my ślał o czekający m go dniu. Na razie miał prawo uważać, że weekend układa się zgodnie z planem. Kolacja poprzedniego wieczoru poszła po jego my śli: odniósł wrażenie, że umocnił jeszcze relację nawiązaną pomiędzy Amelią i François w Tunezji. Według ustaleń z Lukiem celem nadrzędny m na najbliższe dwadzieścia cztery godziny by ło jednak położenie fundamentów pod przeprowadzkę do Londy nu. Zamierzał zrobić to w dogodny m momencie – może wieczorem podczas kolacji, może w niedzielę w czasie lunchu, tuż przed powrotem do Pary ża. Vincent miał ty lko jedno zastrzeżenie. Sekret, który zataił przed Lukiem. Poprzedniego wieczoru Amelia wy wołała w nim dziwne, niepokojące go pożądanie. Uznał je za anomalię, którą teraz – w jasny m świetle nowego dnia – zrzucał na karb alkoholu i osamotnienia łączącego się z wy kony waniem zadania. Potrzebował kobiety przy najmniej raz w ty godniu. Wiedział to o sobie od czasów akademii. A sy tuacje stresogenne wzmagały w nim ty lko niewy godne pożądanie. Nie zwracaj na to uwagi, powtarzał sobie. Wrócił do lustra, by sprawdzić, jak wy gląda. Umy ł zęby, uczesał się i zszedł po schodach do kuchni.
57 – Do wy boru. – Kell, siedząc w bibliotece domu Susie Shand, usły szał z głośników głos Amelii. – Możemy pojechać do Salisbury i obejrzeć katedrę, jeśli to cię interesuje. Możemy iść na spacer. W okolicy jest też kilka bardzo przy jemny ch pubów, jeśli masz ochotę na lunch. Co miałby ś chęć porobić? Amelia siedziała naprzeciwko Kukuły w salonie, popijając kawę. Przeby wali ze sobą ponad dwanaście godzin, a ona nie popełniła dotąd najmniejszego błędu. By ła czułą matką i doskonałą gospody nią. Kukuła miał na sobie inną parę spodni niż ta, w której trzy mał kartę SIM. Siedząc naprzeciw Amelii, zapalił papierosa, co dało Barbarze okazję, by wskoczy ć na wy ższy poziom szelmostwa. – Więc mamy tu palacza, tak? – powiedziała do Amelii, patrząc na leżącą na kuchenny m blacie paczkę lucky strike’ów. Jej uwaga by ła z pewnością sły szalna dla Kukuły, który palił dalej, udając, że niczego nie rozumie. – No cóż, jeśli nasz Francuz chce się zabić, to ja nie będę go powstrzy my wać. Ale proszę powiedzieć panu Levene, że powinien się by ł lepiej troszczy ć o zdrowie chrześniaka. Nieco później Amelii udało się namówić Kukułę na, jak to określiła, „krótki spacer po wsi”. Kell liczy ł na dłuższy, obejmujący lunch. Ta propozy cja została jednak odrzucona. – To w najlepszy m razie daje nam godzinę – powiedział do członków zespołu. – Wszy stko będzie zależeć od tego, jak długo Amelia da radę utrzy mać go z dala od domu. Kiedy ty lko przejdą przez bramę za domem, wchodzimy. Odpowiadający za obserwację Kevin Vigors ma ich dy skretnie śledzić. Gdy by zawrócili w stronę domu, naty chmiast zawiadomi Kella, tak by zespół miał czas opuścić pokój Kukuły. Amelia nie będzie mieć przy sobie żadnego urządzenia, dzięki któremu mogłaby się skontaktować z zespołem. Standardowe rozwiązanie w MI6 – gdy by Kukuła zauważy ł jakąś formę łączności, by łoby po akcji. Nim wy szli z domu, minęła kolejna godzina. W ty m czasie Elsa i Harold spakowali do trzech mały ch toreb całe niezbędne wy posażenie i upewnili się, że wszy stko dopięte jest na ostatni guzik. Przy monitorach zastąpił ich ty mczasowo Vigors. Wreszcie, gdy dziadkowy zegar w holu Amelii wy bił wpół do dwunastej, ona i Vincent wy łonili się z domu. Mieli na sobie pasujące zielone kalosze i wy ciągnięte ze składziku kurtki przeciwdeszczowe. – Powinni nas minąć za mniej niż minutę – zgłosił Kell. Gdy spojrzał na Elsę, wy dała mu się nagle obcą osobą: jej twarz przy brała hardy wy raz. Epatowała całkowity m skupieniem na zadaniu. Harold, zazwy czaj żartujący, krąży ł nerwowo po kuchni, czekając na sy gnał. Vigors by ł już na zewnątrz, w ogrodzie. Jeszcze chwila i dwoma sy gnałami przez radio dał znać, że Kukuła i Amelia przeszli drogą obok domu Susie Shand. – Wszy scy gotowi? – spy tał Kell. Choć czuł pełzający pod skórą niepokój, starał się, by jego głos tchnął w zespół spokój i poczucie wspólnego celu. Czuł to samo za każdy m razem, bo w czekaniu jest coś okrutnego. Wiedział, że kiedy ty lko wejdą do domu i zabiorą się do pracy, wszy stko będzie dobrze. Vigors nadał trzy sy gnały. Oznaczało to, że Kukuła i Amelia znaleźli się przy bramie zamy kającej obręb wsi i prowadzącej na łąkę, która ciągnie się w stronę Ebbesbourne St. John. Kell stał w przedpokoju. Harold przy drzwiach kuchenny ch czekał ty lko, aż skinie głową. Miał na ramieniu jedną z toreb ze sprzętem. Dwie pozostałe niosła Elsa. Kell odliczy ł w głowie do
dziesięciu, po czy m otworzy ł drzwi. Korzy stając ze skrótu przez ogród, na dotarcie z domu Shand do sy pialni Kukuły trzeba by ło dziewięćdziesięciu sekund. Kell zmierzy ł czas przejścia. Pierwszy do furtki Amelii dotarł Harold. Otworzy ł ją i szy bkim krokiem skierował się przez trawnik w stronę domu. Barbara już wcześniej otworzy ła ty lne drzwi. – Ściągać buty – poinstruowała, gdy dotarli pod wejście. Sprawdziła, czy nie mają zabłocony ch spodów nogawek. Gdy upewniła się, że są czy ste, wpuściła ich dalej. W ciągu piętnastu sekund Elsa i Harold znaleźli się w sy pialni Kukuły.
58 – Karta SIM – powiedział Kell. Barbara by ła już w pokoju Kukuły. Znalazła jego jeansy i wy ciągnęła z ich kieszeni kartę. Podała ją Kellowi, gdy stanęli oboje obok zegara po dziadku. – Proszę uprzejmie – oznajmiła. Tom poszedł na górę i przekazał kartę Haroldowi. Mowbray zostawił na kory tarzu jedną z toreb ze sprzętem. Wy ciągnął stare urządzenie kodujące ze służby bezpieczeństwa, wsunął do niego kartę SIM i uruchomił kopiowanie. Kell zostawił go przy tej czy nności. Elsa ty mczasem wy jęła komputer i wiązkę różny ch kolorów kabli. Jeden z nich podłączy ła do zasilania. Sięgnęła po skórzaną torbę Kukuły, wy jęła jego laptopa i otworzy ła. Kell przy glądał się ty lko, w żaden sposób nie zakłócając jej pracy. Plan zespołu zakładał złamanie kodu bezpieczeństwa DGSE na laptopie i zgranie całości dany ch z twardego dy sku na komputer Elsy. Harold przejrzał powtórnie nagrany w łazience obraz Kukuły wpisującego hasło. Po powiększeniu kadru ustalił trzy możliwości. Elsa spróbowała pierwszej z nich, ale francuskie słowo „digestif” w połączeniu z sekwencją trzech cy fr nie odblokowało firewalla. Przy drugim podejściu, gdy zamieniła kolejnością cy fry „2” i „3”, udało się – zabezpieczenie ustąpiło. – Dobrze obstawiłeś, Harold – powiedziała Elsa. W jej głosie nie by ło jednak sły chać euforii ani poczucia triumfu. – Weszłaś? – Tak, na to wy gląda – mówiła szy bko, skacząc od słowa do słowa. – Wpisałam drugą wersję hasła i otworzy ł się inny interfejs. Kell rozejrzał się po pokoju. Świat technologii, szy frowania dy sków i triangulacji jako sposobu namierzania telefonów by ł mu równie obcy jak dialekty zaginiony ch plemion Amazonii. Przez całą karierę czuł się niedouczony w towarzy stwie komputerowy ch czarodziejów ze wsparcia technicznego. Zostawił Elsę przy kopiowaniu zawartości dy sku, a sam zlustrował pokój, wy chwy tując leżące na widoku przedmioty. Rozpoznał wiele rzeczy znany ch mu już z pokoju Kukuły w hotelu Ramada – aparat 35 mm, złotą zapalniczkę z wy grawerowany mi inicjałami „P.M.”, oprawione zdjęcie Philippe’a i Jeannine Malotów i kalendarz oprawiony w skórę, którego wszy stkie strony wtedy sfotografował i przesłał Marquandowi. Przy łóżku leżało francuskie tłumaczenie kry minału Michaela Dibdina. Obok książki znalazł butelkę wody mineralnej i parę zaty czek do uszu. Kell otworzy ł powieść. Między stronami, jakżeby inaczej, znalazł sfabry kowany list do François datowany na czwartego lutego ty siąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego, a napisany rzekomo przez jego ojca. W komodzie, na wy jęty ch w nocy z walizki skarpetach i bieliźnie, znalazł fałszy wy paszport Malota. Na kołku za drzwiami, obok bawełnianego szlafroka, wisiała skórzana kurtka. Podobnie w łazience: te same przy bory do golenia, te same tabletki i ta sama butelka valium, którą Kell widział już w Tunisie. Jak łatwo dał się wtedy nabrać. – Jak ci idzie? – spy tał Harolda, który ze zmarszczony mi brwiami wciąż czekał w kucki przy urządzeniu kodujący m. – Jeszcze co najmniej kwadrans – odparł Mowbray. – Ty jak?
– U mnie tak samo – powiedziała Elsa. – Tom, proszę, wy luzuj się. Kell poczuł, że próbuje wty kać nos w działania, na które nie ma najmniejszego wpły wu. Zszedł na dół, zabrał buty z przedpokoju. W salonie zastał Barbarę, która sumiennie odkurzała dy wan. – Widziałaś gdzieś telefon Kukuły ? – Nie – odpowiedziała. – Musiał go zabrać ze sobą.
59 Barbara miała rację. Doszedłszy łąką do pierwszej bramy między posesjami, jakieś sto metrów od domu Susie Shand, Vincent sięgnął do kieszeni po telefon komórkowy. – Obawiam się, że raczej nie złapiesz tu zasięgu – powiedziała Amelia, opierając dłoń na jego ręce, by pomógł jej przejść górą przez niską furtę. – Na ogół muszę dojechać aż do Forvant, żeby sprawdzić wiadomości. Czasem uda się złapać sy gnał na wzgórzu. – Tu wskazała przed siebie, w stronę Ebbesbourne St. John. – Dlaczego nie masz na domu wzmacniacza sy gnału? – spy tał Kukuła z nutą zaskoczenia w głosie. – Czy MI6 nie chce by ć z tobą w kontakcie? – To cały sens tego miejsca. – Amelia przy patry wała się Vincentowi, gdy ten przerzucał nogę nad furtką, by dołączy ć do niej po drugiej stronie. – Jest moją kry jówką. Lubię mieć miejsce, w który m nikt nie może mnie znaleźć. Pry watność jest dla mnie bardzo ważna. Sam wiesz, jak to jest by ć skazany m na ciągłe SMS-y, nieustanne telefony i maile słane na blackberry. Weekendy są dla mnie święte. Kiedy w przy szły m miesiącu obejmę posadę, postawią na drodze ochronę i założą w domu monitoring. To dla nas dwojga ostatnie chwile odosobnienia na ładny ch kilka lat. Wprawne zagranie – utwierdzić go w przekonaniu, że Amelia widzi ich wspólną przy szłość na lata do przodu. Z zaciekawieniem pomy ślała o ty m, jaką przy jemność sprawia jej odwrócenie ról. Obawiała się, że przeby wanie w jego obecności będzie dla niej bolesne, a jednak już kilka minut po ty m, jak wy siadł z taksówki, by ł jej niemal całkowicie obojętny. Te jego cechy, które wcześniej mu ją zjedny wały – wrażliwość, nieśmiałość, uważny i dociekliwy intelekt – postrzegała teraz jako wady i słabości. Większość ich rozmów robiła na niej teraz wrażenie wtórny ch i mało odkry wczy ch. Żarty i anegdoty już zaczy nały się powtarzać. Jego fizy czna atrakcy jność, z której – musiała to ze wsty dem przy znać – by ła jeszcze niedawno dumna, stała się ty lko świadectwem graniczącej z narcy zmem próżności. Zauważy ła, że proces, który doprowadził ją do znienawidzenia Kukuły, by ł zbliżony do tego, który przechodziła w przy padku by ły ch kochanków. Cechy niegdy ś przez nią uwielbiane wzbudzały obecnie jej odrazę. Czuła teraz wy łącznie nieprzejednaną determinację, by go zniszczy ć. Determinację zrodzoną ze wsty du i pragnienia odnalezienia François. – Merde – zaklął Kukuła. Klepał się po kieszeniach spodni i przeszukiwał kieszenie kurtki. – Co się stało? – Zostawiłem papierosy. Amelia poczuła ukłucie niepokoju. – To problem? Nie znoszę, kiedy palisz. Spojrzał na nią tak, jakby dopuściła się wobec niego zdrady. Jego twarz przy brała nagle ponury wy raz pogardy. – Co? Nawet kiedy jesteśmy na zewnątrz?! – Po raz pierwszy podniósł na nią głos. Skąd taka zmiana w jego nastroju? Czy żby podejrzewał, że w domu coś się dzieje, i potrzebował fortelu, by tam wrócić? Zaraz jednak Kukuła przy pomniał sobie, że powinien zachowy wać się taktownie i grzecznie. Właściwy mu wdzięk powrócił. – Po prostu lubię zapalić na spacerze. Lepiej mi się wtedy my śli. Łatwiej mi się rozluźnić.
– Oczy wiście – odpowiedziała Amelia. – Ale już niedługo wracamy do domu. – Wskazała na oddaloną o kilkaset metrów na zachód polanę. – Możemy zawrócić na końcu drogi. Kukuła przestępował z nogi na nogę. – Nie, pobiegnę z powrotem – powiedział i nim zdąży ła go powstrzy mać, przeskoczy ł przez furtkę i ruszy ł truchtem w stronę domu. W ty m tempie dotarcie tam nie mogło mu zająć więcej niż minutę. Rozejrzała się po dolinie za Kevinem Vigorsem, ale nigdzie nie dostrzegła śladu jego obecności. – François! Kukuła przy stanął i obrócił się, ściągając brwi. – Co? Amelia przeszła niespiesznie przez bramę i podeszła do niego powolny m krokiem, grając maksy malnie na zwłokę. Gdy by ła o kilka metrów od niego, sięgnęła do kieszeni płaszcza i wy jęła klucze. – Przy dadzą ci się. – Barbara mnie wpuści – odpowiedział, po czy m naty chmiast odwrócił się i odbiegł. Oddalając się, krzy knął jeszcze: – Pięć minut i jestem! Amelii pozostało ty lko obserwować go i czekać.
60 Kevin Vigors, ukry ty za rzędem kasztanowców i oddalony o mniej niż dwieście metrów, zauważy ł biegnącego w stronę domu Kukułę. Naty chmiast skontaktował się przez radio z Kellem. – Mamy duży problem – poinformował. – Kukuła wraca. – Co? Dlaczego? – Nie mam pojęcia, ale zabierajcie się stamtąd. Macie prawdopodobnie mniej niż minutę. – Możesz go zatrzy mać? – Wy czuje, że coś śmierdzi. Po prostu zabierajcie się z jego sy pialni. Kell stał akurat w salonie. Przeszedł naty chmiast do kuchni, otworzy ł kubeł na śmieci, wy ciągnął z niego worek i podał go Barbarze. – Idź na zewnątrz – powiedział, zgarniając jednocześnie ze stołu kuchennego stos papierów. Dorzucił jeszcze buty Elsy i Harolda, i leżącą na półce obok piecy ka książkę kucharską. – Idź ścieżką w stronę domu Shand – poinstruował Barbarę, kiedy worek by ł już pełny. – Stoją tam czarne kontenery na śmieci. Kukuła wraca, a ty musisz go spowolnić. Inaczej nie zdąży my zebrać sprzętu. Niech ci pomoże wy rzucić śmieci. Barbara bez słowa skinęła głową. Podeszła do drzwi, weszła po kamienny ch stopniach na drogę i ruszy ła w stronę domu Susie Shand. Kell ty mczasem chwy cił odkurzacz i pobiegł na górę, niosąc go w rękach jak nienaturalnie dużego noworodka. – Spierdalajcie stąd, naty chmiast! – krzy knął w stronę Elsy i Harolda, podłączając odkurzacz do gniazdka w kory tarzu. – Zabierajcie wszy stko. Idziemy do pokoju Amelii – dodał, zgarniając z podłogi jedną z toreb ze sprzętem. – Chry ste panie, ja pierdolę – usły szał głos Harolda. Patrzy ł, jak Mowbray chwy ta dekoder i niesie go w dół kory tarza. Po chwili Harold wrócił do sy pialni Kukuły i wepchnął do drugiej torby resztę sprzętu. Zarzucił ją zaraz na ramię i przeniósł do pokoju Amelii. Kell usły szał trzy sy gnały nadane przez radio. Vincent by ł przy bramie. Jeszcze dwadzieścia sekund i znajdzie się naprzeciw domu Shand. Po czterdziestu stanie w drzwiach domu Amelii. – Kurwa, kurwa – raz po raz klęła Elsa po włosku. Wy łączy ła laptopa DGSE i umieszczała go właśnie z powrotem w skórzanej torbie. – Pospiesz się – sy knął Kell, zwijając kable i wpy chając je do trzeciej torby. Odpiął komputer Elsy od zasilania i wy prowadził ją z pokoju, wsuwając jej w ręce torbę. Odkurzacz zostawił na kory tarzu, by wy glądało na to, że Barbara robiła właśnie porządki na piętrze. – Idź, szy bko – rzucił. Sy pialnia Kukuły by ła już pusta. Kell sprawdził dy wan. Obok komody znalazł na podłodze kawałek żółtego plastiku. Podniósł go i wsunął do kieszeni. Miał wrażenie, że w pokoju unosi się silny zapach potu i pracy. Czuł też perfumy Elsy, ale nie potrafił stwierdzić, czy ich bukiet fakty cznie jest wy czuwalny, czy ma go ty lko w głowie. Otworzy ł okno – Barbara mogła przecież chcieć przewietrzy ć pomieszczenie. Upewnił się też, że zespół nie zostawił po sobie żadny ch śladów w łazience. Dwa sy gnały w radiu. Kukuła mijał dom Susie Shand.
Kell wy jrzał przez okno w łazience i zobaczy ł zbliżającego się Vincenta. Odwrócił się i wy szedł na kory tarz. Dotarł do klatki schodowej, po czy m wszedł do pokoju Amelii i zamknął za sobą drzwi. I wtedy dopiero zorientował się, że nie odłoży ł karty SIM do kieszeni jeansów Vincenta.
61 Barbara zauważy ła Kukułę w momencie, gdy dochodziła do kontenerów. Przestał biec i szedł w jej stronę. Na widok gosposi Amelii uginającej się pod ciężarem worka zmarszczy ł brwi. – Radzi sobie pani?! – zawołał w jej stronę. Barbara przechy liła się dla zwiększenia efektu. Skinęła głową, dając wy raz swojej stoickiej postawie, po czy m ruszy ła dalej w stronę kontenerów. – Co robisz z powrotem w domu, kochany ? – spy tała, stawiając worek na środku drogi i ty m samy m częściowo blokując Vincentowi przejście. – Palenie – odpowiedział, naśladując ruchem dłoni wkładanie papierosa do ust. – Pomóc? Przy najmniej jest w miarę wy chowany, pomy ślała Barbara. Wy lewnie podziękowała Kukule, gdy dźwignął worek z ziemi i przeniósł go ten kawałek, który pozostał do pojemny ch czarny ch kontenerów na skraju drogi. – C’est lourd – ocenił. Ciężki. Chy ba na potwierdzenie swoich słów Francuz uniósł rękę, jakby czuł, że naciągnął biceps. Barbara miała już odpowiedzieć swoim pły nny m francuskim, który m na co dzień posługiwała się w Menton, ale nie popełniła błędu i dalej odgry wała swoją rolę. – Jesteś bardzo uprzejmy, François – powiedziała nienaturalnie powoli, jakby zwracała się do dziecka. – Jakie szczęście, że na ciebie wpadłam. – Miała świadomość, że dziesięć metrów dalej, na pierwszy m piętrze domu, Kell, Elsa i Harold najprawdopodobniej w gorączce paniki wy garniają sprzęt z sy pialni Kukuły. Przy wołała więc jego spojrzenie ku ziemi srogo brzmiący m pouczeniem: – Ty lko mi nie wejdź do domu w ty ch ubłocony ch butach – poprosiła, wskazując na jego obuwie. Dla MI6 wy godny by ł fakt, że Vincent musiał wciąż udawać nieznajomość angielskiego. – Co? Proszę? Nie zrozumieć. Barbara powtórzy ła ostrzeżenie. Zdoby ła kolejne cenne sekundy, tłumacząc angielszczy zną na poziomie zerówki, że nie pozwoli na chodzenie po domu pani Levene w brudny ch butach. – Chodź ze mną – powiedziała w końcu, przy wołując cały wdzięk i szelmostwo, jakie wy korzy stała podczas krótkiego spotkania z recepcjonistą hotelu Gillespie. Wzięła Kukułę pod ramię i pomału poprowadziła go drogą w stronę domu. Gdy dotarli pod wciąż uchy lone drzwi kuchenne, raz jeszcze wskazała na jego stopy. – Twoje papierosy leżą na stole, prawda, kochany ? Kukuła wskazał na paczkę lucky strike’ów, która rzeczy wiście leżała na blacie kuchennego stołu, zasłonięta częściowo mły nkiem do pieprzu i cukiernicą. – Przy niosę ci – zaproponowała, przeciskając się przez drzwi. – Nie będziesz musiał wchodzić. – Jeszcze zapalniczka – dodał. – Muszę moją zapalniczkę. Podała mu przez drzwi paczkę papierosów i spy tała, gdzie ma szukać zapalniczki. – Mój pokój – odpowiedział. – Ale mogę iść ja. – Nie, nie, kochany. Ty zostań tutaj. – Barbara weszła schodami na wy ludnione teraz i ciche piętro. Wy patrzy ła w sy pialni Kukuły leżącą na komodzie złotą zapalniczkę, po czy m wsunęła ją
do kieszeni fartucha i wróciła na dół. – Voila! – powiedziała tonem zwy ciężczy ni, przez próg podając zapalniczkę Vincentowi. Jej głos brzmiał przy ty m tak, jakby wy powiadała jedy ne znane sobie francuskie słowo. – A teraz leć do pani Levene, bo będzie się zastanawiać, co się z tobą stało. Gdy by śmy mieli już się nie zobaczy ć, to bardzo miło mi by ło cię poznać. Spędźcie przy jemnie weekend i wracaj bezpiecznie do Pary ża.
62 Kell, Elsa i Harold leżeli płasko na posadzce łazienki połączonej z sy pialnią Amelii, by ich sy lwetki nie dały się dostrzec przez okno. Rozmowa Barbary i Vincenta by ła dla nich ty lko niezrozumiały m szmerem sączący m się przez strop. Oddy chali powoli, niemal bezgłośnie, wsłuchując się w dźwięk zamy kany ch przez Barbarę drzwi i – jak obstawiali – odgłos kroków Kukuły, który wy szedł na drogę i skierował się w stronę łąki. Niecałą minutę później Kell odebrał przez radio dwa niskie sy gnały. Jeszcze chwila ciszy, po czy m Vigors potwierdził trzema sy gnałami, że Vincent przeszedł przez bramę i wraca do Amelii. Dopiero po kolejnej minucie Kell odważy ł się przerwać zaklętą ciszę. Wstał, klnąc pod nosem, po czy m spojrzał na Elsę i Harolda. Teraz oni, pomału – jak ocalali z trzęsienia ziemi – się podnieśli. – Cazzo – zaklęła szeptem Elsa. – By ło gorąco – rzucił Harold. – Ciii – uciszy ła go Włoszka, zupełnie jakby Kukuła wciąż by ł w pokoju obok. – W porządku – uspokoił ją Kell, otwierając drzwi łazienki. – Poszedł. Jest już na łące. Schodami weszła właśnie na piętro Barbara. – Darujcie języ k – zaczęła – ale jak to się, do ciężkiej cholery, stało?! – Czego chciał? – spy tała Elsa. – Wrócił po papierosy – odparła Barbara. – Po cholerne papierosy. Wy obrażacie sobie, co by by ło, gdy by wszedł na górę? – Zapaliłby m z nim – wy mamrotał Harold. Po czy m wszy scy wrócili do pracy.
63 Akima obudziły następnego ranka odgłosy zza ściany. Luc i Valerie pieprzy li się w pokoju obok. Za każdy m razem to samo: Luc z coraz większy m trudem łapiący oddech, dy szący w głowach łóżka i Valerie tłumiąca jęki – chy ba prześcieradłem albo poduszką. By ła jak nastolatka albo żona tuż po ślubie: chciała to robić cały czas, każdego rana i każdego wieczora. Valerie by ła odrzutem francuskiej służby bezpieczeństwa i jedy ny m przy padkowy m elementem całej operacji. Szef wziął ją ty lko dlatego, że nie umiał bez niej funkcjonować. Z tego, co wiedział Akim, jej obecność została zatajona przed mocodawcami Luca z DGSE. Nawet Vincent spotkał się z nią po raz pierwszy dopiero przed kilkoma dniami. Luc zobowiązał go do zachowania milczenia. Wiedział, że Pary ż naty chmiast się od nich odetnie, jeśli zacznie choć podejrzewać, że Valerie jest tak głęboko i inty mnie zaangażowana w operację przetrzy my wania Holsta. Akim zerknął na stojący przy łóżku budzik. By ło tuż po szóstej rano. Niedziela. Nie obraziłby się za jeszcze godzinę snu. Teraz jego my śli będą krąży ć ty lko wokół cipek i tego, kiedy wreszcie pozwolą mu wrócić do Marsy lii. – Gnoje – wy mamrotał, licząc jednak na to, że jego głos będzie sły szalny za ścianą. Miał nadzieję, że po tej uwadze z pokoju obok przestanie dolaty wać szuranie łóżka o panele podłogowe i stłumiony pisk spręży n materaca. W końcu Luc stęknął głośniej niż dotąd, a łóżko przestało się poruszać – jak samochód, który powoli zjeżdża do zatoczki parkingowej. Chwilę później Valerie przeszła boso po pokoju, po czy m dał się sły szeć odgłos wody odkręconej w bidecie. Akim usły szał kilka kaszlnięć Luca, a po chwili zaczęło cicho grać radio. Za każdy m razem to samo. Zmiana Akima zaczy nała się o siódmej piętnaście. Miał zluzować Slimaniego, który stróżował w nocy. Trzy dni temu, gdy zszedł na dół, zastał go rozmawiającego z więźniem. Drzwi celi Holsta by ły szeroko otwarte, a on sam miał oczy pełne łez i wściekłości. Kiedy później Slimani i Akim poszli się przejść kawałek, ten drugi poprosił o wy jaśnienie, co zaszło. Slimani wy jaśnił mu wtedy z rozbawieniem – jakby opowiadał najzabawniejszą anegdotę świata – że nabijał się z tego, co stało się w Egipcie. Zdradził Holstowi, co zrobili „z jego lewy m tatusiem i mamusią”. Akim, który polubił François i szanował go za to, jak znosi niewolę, rzucił się wtedy na kolegę. Stres i napięcie z ich długotrwały m zamknięciem na niewielkiej przestrzeni znalazły nagle upust w przy pły wie furii. Dwaj mężczy źni padli na ziemię i szarpali się jak dzieciaki na ulicy. Po dwóch minutach przestali, by spojrzeć ty lko po sobie i zacząć się śmiać ze swoich zakurzony ch ubrań i butów. Odgonili krążące wokół ich głów muchy i ruszy li dalej. – Kurwa, kogo on obchodzi? – powiedział Slimani, po czy m obaj przy kucnęli nisko za drzewem, by nie dostrzegł ich kierowca przejeżdżającego traktora. Kurwa, kogo on obchodzi? Akim długo się zastanawiał nad odpowiedzią na to py tanie. Czy obchodzi mnie? – py tał samego siebie. Czy powinien mnie obchodzić? Zranił jego ojca, jasne. To wiedział. Ale to Slimani miał w Egipcie nóż. To Slimani też chciał wy kończy ć szpiega w La Cité Radieuse. Akim nie chciał, żeby ktokolwiek, zwłaszcza François, uważał, że Slimani i on są do siebie podobni. Akim by ł żołnierzem: robił, co mu kazano, i pozostawał lojalny wobec ty ch, którzy mu płacili. Co do Slimaniego, trudno by ło mieć pewność, wobec kogo właściwie jest lojalny. Nie by ło też wiadomo, co my śli ani jaki kolejny dziki pomy sł strzeli mu zaraz do łba. Kurwa, kogo on obchodzi? Kładąc się poprzedniej nocy do łóżka, Akim wiedział, że może dostać rozkaz zabicia Holsta. Pewnie to właśnie go gry zło. Nie chciał tego robić, ale jednocześnie wiedział, że Luc i Valerie są na ty le szaleni, że mogą kazać to zrobić po to ty lko, żeby sprawdzić
jego lojalność. Około dziewiętnastej poprzedniego dnia, po cowieczorny m pły waniu, Luc otrzy mał z Pary ża dokument, który kończy ł prakty cznie pierwszą fazę operacji. By ł to transkry pt rozmowy, która odby ła się w mieszkaniu Christophe’a Delestre’a na Montmartrze. Mikrofony DGSE nagrały ją pięć dni wcześniej, ale przez ty powy dla Pary ża pierdolnik dopiero teraz jej zapis trafił do Luca. W rozmowie uczestniczy li Delestre, jego żona i oficer MI6, który przedstawił się jako „Thomas Kell”. Luc naty chmiast rozpoznał Kella jako Stephena Uniacke’a – tego samego, który rozmawiał z Vincentem na promie i którego Akim i Slimani mieli za zadanie poturbować w Marsy lii. Kell przy cisnął Delestre’a, a pokazawszy mu fotografię Vincenta, zorientował się, że za Holsta podstawiono dublera. Luc, w szlafroku i wciąż ociekający wodą, zbiegł na dół, krzy cząc do Valerie: – Jebane MI6! Pieprzona Amelia Levene! Miałem rację – rozgry zła podpuchę. Wie o drugim pogrzebie. Wy wiązała się między nimi kłótnia, po której Luc ubrał się i pojechał do Castelnaudary. Tam wy kupił w kawiarence pół godziny dostępu do internetu i wy słał wiadomość na dedy kowany serwer Vincenta. Wiedzą o drugim pogrzebie. Stephen Uniacke to oficer MI6 Thomas Kell. Znalazł w Paryżu Delestre’a. Levene na pewno wie i tylko gra. Przerwij natychmiast akcję. Spotkanie awaryjne: niedziela po południu. Kiedy około dwudziestej pierwszej wrócił do kry jówki, wy glądało na to, że przerwą operację i rozjadą się do domów. Jednak wtedy Valerie zrobiła to, co robiła za każdy m razem: urobiła Luca. – Popatrz, nic się przecież nie zmieniło – tłumaczy ła, uśmiechając się przez cały czas, jak gdy by wiedziała już, że i tak koniec końców wszy scy się z nią zgodzą. – Ta operacja od początku by ła ściśle tajna. Ty lko sześciu albo siedmiu naszy ch kolegów z Pary ża wie, jaki jest pełny zakres tego, co próbowaliśmy zrobić. Nawet ci w Pałacu Elizejskim nie mają pojęcia. Prawda? – Prawda – odpowiedział cicho Luc. – Dobrze. Więc po prostu zamknij sprawę. Powiedz im, że François ktoś się zajmie. W Pary żu będą rozczarowani, że zniknie szansa wy wierania nacisku na Levene. Będą chcieli cię przesłuchać po powrocie. Ty lko że ty nie wrócisz. Przy trzy mamy tu François ży wego jeszcze kilka dni, a potem wy ślemy do Levene żądanie okupu. On jest dla niej bezcenny. – MI6 nie płaci pory waczom – odparł Luc, na co Valerie warknęła ze złością: – Nie opowiadaj mi ty ch jebany ch bzdur! Akim spojrzał na drugą stronę pokoju: Slimani uśmiechał się szeroko, jakby cała ta sy tuacja by ła niesamowicie zabawna. Wciąż miał na twarzy ślad po bójce w Marsy lii. Skóra pod jego zraniony m okiem stała się czarnogranatowa. – Jej mąż jest milionerem! Ona sama ma dostęp do milionów dolarów na zagraniczny ch kontach MI6. Zapłaci. Zapłaci, bo ją do tego zmusimy. Wie, że jeśli tego nie zrobi, chłopaki zabiją jej sy na. Niezła moty wacja, prawda? – Posługując się sarkazmem, testowała na swój sposób ich odwagę. Luc wy glądał na pokonanego i odczuwającego dy skomfort, a Slimani niemal śmiał mu się w twarz. – A kiedy w końcu zapłaci – Valerie zapaliła papierosa – damy chłopakom ich dolę, zabierzemy pieniądze, a tego kutasa i tak zabijemy. – Lekko kiwnęła głową w stronę celi. – Potem będziesz mógł wreszcie rzucić tę robotę. Od trzech lat próbuję cię z niej wy ciągnąć. Boisz się tego? Boisz się, że szefostwo cię przechy trzy ?
By ła to z jej strony świadoma prowokacja na oczach zespołu. Teraz nawet Slimani utkwił wzrok w podłodze. – Nie boję się, Valerie – odpowiedział Luc w taki sposób, jakby wolał konty nuować rozmowę za drzwiami. – Chcę ty lko mieć pewność, że wiemy, w co się pakujemy. Akim wciąż miał przed oczami to, co zrobiła wtedy Valerie. Wstała, przeszła przez pokój i wsunęła Lucowi języ k głęboko w usta, jednocześnie chwy tając go za krocze. Akim sam poczuł wtedy, że twardnieje. – Zawsze wiedziałam, co robię – powiedziała. – Wy, panowie, musicie się ty lko mnie trzy mać. Niedługo później Luc zgodził się na wszy stko: moment zażądania okupu, datę zabicia Holsta, słodką zemstę na Levene. By ło tak, jak zawsze powtarzał Slimani: Luc w obecności Valerie jest słaby, gotowy robić, co mu każe. Jakaś ułomność jego charakteru sprawiała, że by ł w sposób nieustanny pod jej urokiem. Z każdy m inny m się spierał, ale nie z nią. Przy niej nie kontrargumentował, nie oponował i nigdy nie kwestionował jej decy zji. Ten twardziel z DGSE by ł jak zahipnoty zowany. To by ło żenujące – obserwować mężczy znę zachowującego się w ten sposób. Zza ściany dobiegł odgłos spuszczanej wody. Valerie wróciła do sy pialni. Miał ochotę ją wy dy mać, odkąd ty lko się poznali. Zapalił papierosa, włoży ł dres i buty i rozsunął zasłony. Ten przepiękny widok na Pireneje – Akim lubił ujrzeć go na rozpoczęcie dnia. To by ło jak nowy ląd, nowy raj. Kiedy już popatrzy ł, zaczy nał pracę. Slimani spał w fotelu na dole schodów. Trzy mał rękę na kroczu, a z kąta ust ciekła mu ślina. Akim zajrzał przez wizjer do celi i zobaczy ł Holsta leżącego na pry czy ze wzrokiem utkwiony m w suficie. Obudził Slimaniego, za co ten naty chmiast go sklął, po czy m poszedł do kuchni zrobić sobie kawę. Chwilę później pojawił się Luc. Nie miał na sobie nic poza parą biały ch bawełniany ch bokserek. Na bicepsach widoczne by ły tatuaże, skóra na łopatkach łuszczy ła mu się od słońca. Akim wy czuł klimat – Luc chciał, by wiedział, że właśnie przeleciał Valerie. Szef otworzy ł drzwi prowadzące na taras z ty łu domu. – Wielki dzień – zagaił Luc, podchodząc do lodówki. Pociągnął duży ły k soku pomarańczowego z kartonu. Kiedy skończy ł pić, odstawił karton na stół kuchenny i spojrzał leniwie na Akima. – Vincent dalej nie odpisuje – powiedział. – Od kiedy dojechał na St. Pancras, dostaliśmy od niego ty lko dwa maile. Pierwszy przy szedł w piątek w nocy, drugi wczoraj rano, po ty m jak pokazała się gosposia. Mail z poleceniem przerwania akcji został ściągnięty z serwera, więc musiał go widzieć. Valerie nagrała mu się na pocztę i kazała jechać do Pary ża, ale w tamty m domu nie ma zasięgu. Slimani wszedł do kuchni, zauważy ł karton z sokiem i chciał po niego sięgnąć. Luc chwy cił go za przedramię i przy trzy mał jego rękę powy żej blatu, jakby tuż poniżej palił się ogień. – Słuchacie mnie, jeden z drugim? – spy tał. By ł silniejszy niż Slimani, który zrobił teraz minę, jakby sparzono go kwasem. – Mamy problem. Zwabili Vincenta w pułapkę i nie wiadomo, czy go aresztowali, czy wciąż jest w domu i czy w ogóle odczy tał maila o przerwaniu akcji. – W porządku – odparł Slimani – to po prostu powiesz mu, jak już dojedzie do Pary ża. – Nie. – Zza Luca wy łoniła się Valerie ubrana w jeansy i T-shirt. – Chcę, żeby ś to ty mu powiedział, Akim. – Ja? Luc puścił Slimaniego. Valerie rozłoży ła ręce, by objąć obu Arabów, kładąc dłonie na ich szy jach.
– Chcę, żeby ście to wy z nim pogadali. Doty k jej skóry na jego szy i sprawiał Akimowi przy jemność. – Kiedy Vincent wróci do Pary ża, znajdźcie go. My będziemy czekać w hotelu Lutetia. Znajdźcie go i zróbcie to, co umiecie najlepiej. To teraz najmądrzejsze wy jście – zatrzeć ślady.
64 Mail Luca do Vincenta został niemal naty chmiast zauważony przez siedzącą w bibliotece Susie Shand Elsę Cassani. Miała teraz całkowity podgląd wszy stkich linii komunikacji, z który ch korzy stał Kukuła. Wiadomość od Luca pojawiła się na dedy kowany m serwerze DGSE, gdzie miała zostać zaszy frowana w momencie, w który m Kukuła się zaloguje. Wiedzą o drugim pogrzebie. Stephen Uniacke to oficer MI6 Thomas Kell. Znalazł w Paryżu Delestre’a. Levene na pewno wie i tylko gra. Przerwij natychmiast akcję. Spotkanie awaryjne: niedziela po południu. – Jezu, Tom, musisz to zobaczy ć! – zawołała. Kell by ł w kuchni. Barbara zdąży ła już dojechać na lotnisko Gatwick i rozpocząć powrotną podróż do Menton. Harold siedział na piętrze i oglądał 3.10 do Yumy. – Co tam takiego? Kell wszedł do biblioteki, niosąc kubek herbaty. Elsa wskazała na ekran laptopa stojącego w prawy m narożniku dębowego stołu. Obraz rozmazał się, gdy przy cisnęła do monitora czubek palca wskazującego. – Przy szło przed chwilą? – Mniej niż minutę temu? Skąd oni o tobie wiedzą? Kell odstawił kubek na stół. – W mieszkaniu Delestre’a musiał by ć podsłuch – odpowiedział. Inne wy tłumaczenie nie przy chodziło mu do głowy. – Przecież by łeś tam w poniedziałek. Jak mogło im to zająć ty le czasu? – Mają za mało ludzi – odparł. Wiedział, że gdy szło o śledzenie wszy stkich tropów i podsłuchiwanie wszy stkich rozmów, Francuzi nie wy rabiali się dokładnie tak samo jak MI6. – Mają pewnie mikrofony rozrzucone po cały m Pary żu. Próbują podsłuchiwać wszy stkich przy jaciół i kolegów Malota. Zorientowanie się, że by łem u Delestre’a, mogło im zająć parę dni. – W plikach Kukuły wszędzie pojawia się Vincent Cévennes – powiedziała Elsa, pociągając z butelki ły k Evian. – Jest też Valerie de Serres, to pewnie dziewczy na Luca Javeau. My ślisz, że to może by ć tożsamość Madeleine Brive? – Przy puszczalnie tak. – Kell zapisał oba nazwiska na skrawku papieru. – Gdzie jest teraz Kukuła? Podnieśli wzrok na regał książkowy i trzy rzędy po trzy ekrany w każdy m – jak pola do gry w kółko i krzy ży k. By ł sobotni wieczór, tuż po dwudziestej. Amelia przy gotowy wała w kuchni duszoną ry bę, Kukuła czy tał w salonie powieść Michaela Dibdina. – Możesz zatrzy mać wiadomość na serwerze? – spy tał Kell. – Raczej nie. – Elsa dopisała coś do linii kodu na ekranie drugiego laptopa. – Mogłaby m ją skasować. W ten sposób nie dowie się aż do momentu wy jazdu. Potem pewnie będą do niego dzwonić. – Harold! – zawołał Kell. Przez podłogę dało się sły szeć chrząknięcie. Kolejne odgłosy
wskazy wały, że Mowbray oderwał się od westernu i człapie po schodach na dół. – Tak, szefie? – Możesz jeszcze raz przy jrzeć się akty wności na telefonie komórkowy m Kukuły ? Możliwe, że czeka na niego SMS albo wiadomość na poczcie – instrukcja, żeby przerwał akcję. – Żeby co zrobił?! – Wiedzą o nas. Wiedzą, że ich operacja jest spalona. Starają się mu przekazać, żeby wracał do Pary ża. Kell postanowił grać na czas i skasować e-mail z serwera DGSE. Następnie wy słał wiadomość do Amelii, informując ją, że operacja jest spalona. Przy śniadaniu miała powiedzieć Kukule, że z powodu pilnego wezwania do MI6 musi naty chmiast jechać do Londy nu z przy słany m specjalnie kierowcą. Z przy czy n bezpieczeństwa nie będzie mogła podrzucić „François” na dworzec St. Pancras, ale zapłaci z góry za taksówkę, która zabierze go do Londy nu. Kell wiedział, że gdy ty lko Vincent odjedzie na półtora kilometra od Chalke Bissett, jego telefon złapie zasięg, a on sam odsłucha trzy pozostawione przez Valerie de Serres wiadomości. Już pierwsza z nich by ła aż nadto jasna. François, tu Madeleine. Nie wiem, dlaczego nie odpowiadasz na maile, ale musisz się wycofać. OK? Proszę, zadzwoń do mnie natychmiast. W niedzielę o północy mamy spotkanie awaryjne. Wszystko wyjaśnimy. Muszę wiedzieć, że odsłuchałeś tę wiadomość i będziesz na spotkaniu. Harold włamał się na pocztę głosową Kukuły, żeby Kell miał szanse posłuchać na nowo pełnego napięcia, rozdrażnionego tonu promowej uwodzicielki, Madeleine Brive. Kiedy ty lko Vincent odsłucha wiadomość, za wszelką cenę będzie się starał rozpły nąć, zniknąć gdzieś na angielskiej prowincji, gubiąc przy ty m ogon MI6. Jedy ny ślad prowadzący do sy na Amelii zostałby wtedy stracony.
65 Vincent zorientował się, że coś jest nie tak, gdy następnego rana, tuż przed ósmą, usły szał gorączkowe stukanie Amelii do drzwi swojej sy pialni. Nie spał już od blisko godziny. Kończy ł powieść Dibdina i słuchał beczenia owiec pasący ch się na stromy m wzgórzu za domem. – Wstałeś już, kochanie? Weszła do pokoju. By ła ubrana; miała na sobie kostium noszony do pracy na Vauxhall Cross: granatową spódnicę i dopasowaną do niej mary narkę, kremową bluzkę i czarne buty na niskim, wąskim obcasie. Jej szy ję ozdabiał złoty naszy jnik – prezent od brata na trzy dzieste urodziny. – Ubrałaś się jak do kościoła – powiedział. Oparł się o ramę u wezgłowia łóżka. By ł bez koszuli. Celowo prowokował ją półnagim ciałem. Wiedział, że Amelia czuje do niego przemożną miłość, ale jednocześnie też kolidujące z obowiązkami matki fizy czne pożądanie. Wy czuwał to u niej. Zawsze wy czuwał to u kobiet. – Niestety coś pilnego dzieje się w Londy nie. Muszę jechać. O wpół do dziesiątej przy jedzie po mnie samochód. – Rozumiem. – Bardzo mi przy kro. – Amelia usiadła na skraju łóżka, patrząc na niego przepraszająco. Vincent przy pomniał sobie moment, w który m pierwszy raz, nad hotelowy m basenem, zobaczy ł jej bladą karnację i krągłość jej piersi. Zastanawiał się często, jak by smakowała. Jak by to by ło zgrzeszy ć seksem z nią. – Najgorsze jest to, że nie mogę podrzucić cię z powrotem do Londy nu. Biuro o tobie nie wie, kierowca zaraz by się połapał. Ale załatwiłam ci taksówkę. Przy jedzie po ciebie o dziewiątej piętnaście. W porządku? Zdąży sz się spakować? Wy glądało na to, że nie ma wy boru. Vincent odgarnął kołdrę, wstał z łóżka i narzucił szlafrok. – Naprawdę wielka szkoda. Czy Amelia mówiła szczerze, czy jakimś cudem dowiedziała się, kim naprawdę jest? – Miałem nadzieję, że resztę dnia spędzimy razem. Chciałem z tobą porozmawiać o przeprowadzce do Londy nu. – Ja z tobą też. – Podniosła się i objęła go. Vincent mógł zdoby ć się ty lko na to, by nie przy cisnąć jej do siebie i nie pocałować. By ł przekonany, że mógłby ją mieć, że nie stawiałaby oporu. – Nie mogę nawet pozwolić ci tu zostać. Niestety. Zby t wiele osób zaczęłoby zaraz zadawać niewy godne py tania, gdy by ś… – Nie przejmuj się. – Wy swobodził się z jej objęć. – Rozumiem. Zaczął wy ciągać ubrania z szuflad komody i wkładać je do walizki. – Daj mi pięć minut na pry sznic. Potem zejdę i zjemy razem śniadanie. A później mogę wracać do Pary ża.
66 Zgodnie z przewidy waniami Kella Vincent Cévennes by ł dokładnie półtora kilometra na wschód od Chalke Bissett, gdy jego telefon oży ł i rozbrzmiał blisko minutową sy mfonią piśnięć i sy gnałów. – Rany, ale cię lubią! – skomentował ubrany w swobodny weekendowy strój taksówkarza z Wiltshire Harold Mowbray, przy spieszając na szosie do Salisbury. Siedzący z ty łu taksówki Vincent nie zareagował. Zauważy ł, że ma na poczcie wiadomości i wy brał opcję „odsłuchaj”. François, tu Madeleine. Nie wiem, dlaczego nie odpowiadasz na maile, ale musisz się wycofać. OK? Proszę, zadzwoń do mnie natychmiast. W niedzielę o północy mamy spotkanie awaryjne. Wszystko wyjaśnimy. Muszę wiedzieć, że odsłuchałeś tę wiadomość i będziesz na spotkaniu. W pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodziło Valerie. Wy cofać się? I po co mieliby urządzać awary jne spotkanie w Pary żu za dwanaście godzin? Vincent sięgnął po blackberry i sprawdził skrzy nkę mailową. Nie by ło w niej żadny ch wiadomości. Poprzedniego wieczoru na laptopie też żadnej nie odebrał. By ć może Valerie i Luc, zdezorientowani ty m, że nie są w stanie swobodnie się z nim kontaktować, po prostu spanikowali. Gdy wy brał pary ski numer, usły szał przekierowanie połączenia na komórkę Luca. – Luc? – Vincent, Jezu! Najwy ższy, kurwa, czas! Gdzie ty się podziewałeś? Będąca nadal w domu Susie Shand Elsa potrafiła przetransmitować rozmowę Francuzów do audi Amelii, który m ona i Kell jechali za taksówką. Już po kilku sekundach Vincent zorientował się, że jest kompletnie spalony. Luc powiedział mu wszy stko: „facet na promie by ł oficerem MI6”, „Uniacke to lewa tożsamość Thomasa Kella”, „Kell rozmawiał w Pary żu z Delestre’em. Dodał dwa do dwóch i skapował się, jak by ło z pogrzebami”. Luc i Valerie by li przekonani, że Amelia „co najmniej od pięciu dni wie o oszustwie”. To dlatego zaprosiła go do domu na wsi – nie po to wcale, żeby lepiej go poznać, ale po to, żeby dowiedzieć się, kto stoi za spiskiem i uprowadzeniem Malota. Vincent spy tał, czy MI6 wie, że przetrzy mują François. – Załóż, że wiedzą wszy stko – odpowiedział Luc. Siedząca obok Kella w fotelu pasażera Amelia pokręciła głową. – Nie uda nam się znaleźć François. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin zabiją go albo dokądś przewiozą. – Niekoniecznie – odparł Kell. By ł to jednak z jego strony bezpodstawny opty mizm. Jeśli Elsa nie namierzy dokładniej, skąd dzwonią Luc i Valerie, ich szanse na powodzenie będą marne. Podejrzewał, że François jest przetrzy my wany w promieniu jakichś ośmiu kilometrów od Sallessur-l’Hers, wsi w Langwedocji-Roussillon, w której Arnaud wy sadził Vincenta. Bez dokładny ch współrzędny ch ich poszukiwania przy pominały by jednak patrolowanie dronami Tora Bora. Vincent by ł ich jedy ną nadzieją, a Kell wiedział, że ma niemal zerowe szanse dotarcia za nim na
miejsce spotkania w Pary żu, dy sponując ty lko dwoma specami od obserwacji. Jak mógł oczekiwać od Harolda i Elsy, specjalistów od technologii z ledwie podstawowy m przeszkoleniem w zakresie technik śledzenia, że niezauważeni dadzą radę pilnować Kukuły ? W jadący m przed nimi aucie Vincent zakończy ł rozmowę z Lukiem i obmy ślał już, jak rozpły nąć się w powietrzu. – Słuchaj – powiedział do Harolda. – Dzwonił mój szef. Muszę jak najszy bciej dostać się na stację kolejową. Zmiana planu. – My ślałem, że mam pana zawieźć do Londy nu? – odpowiedział bawiący się swoją rolą Harold. – Oddałem kursy z całego dnia. – Niech pan robi, co mówię. – Jego bezbłędny angielski by ł teraz podszy ty wściekłością. – Zapłacę ty le samo. Amelia, słuchająca go z Kellem w samochodzie z ty łu, podkręciła głośność, gdy Harold odpowiadał: – Dobra, spokojniutko. Nie ma co się napinać. Pan tu zmienia plan, nie ja. – Jego głos zagłuszały do pewnego stopnia odgłosy z drogi i szum radia, ale dało się zrozumieć, co mówi. – Salisbury pasuje, monsieur? Pociągi jeżdżą też z Tisbury, jeśli pan woli. – Po prostu jedźmy na najbliższą stację, dobra? Mniej więcej cztery sta metrów z przodu jechali razem Kevin Vigors i Danny Aldrich. Wjeżdżali właśnie do Wilton, kiedy przez radio skontaktował się z nimi Kell. – Sły szeliście? – Sły szeliśmy – odpowiedział Vigors. – Harold wiezie Kukułę do Salisbury. Jeśli chłopak będzie próbował się urwać, to właśnie tam. – Jasne. Przez całą noc Kell starał się przewidzieć, jak zachowa się Kukuła, kiedy dowie się, że został zdemaskowany. Insty nkt będzie mu podpowiadał, żeby jak najszy bciej dostać się do Francji. Ty lko jak? Poza główny mi portami lotniczy mi Londy nu loty do Francji obsługiwały też lotniska w Southampton, Bournemouth, Exeter i Bristolu. By ło mało prawdopodobne, by Vincent pojechał prosto na St. Pancras, nie spróbowawszy wcześniej zgubić ogona, ale mógł chcieć wsiąść do pociągu Eurostar do Pary ża na którejś z dwóch stacji w hrabstwie Kent, Ashford albo Ebbsfleet. Mógł też wy nająć samochód i jechać tunelem z Folkestone, ale przy jmie zapewne, że MI6 ma dostęp do sy stemu rozpoznawania tablic rejestracy jny ch i szy bko ustaliłoby jego pozy cję. Pociąg na południe z Salisbury dowiózłby go z kolei do przy stani promów pły wający ch przez kanał. – My ślisz, że wsiądzie do pociągu? – spy tała Amelia. – Czekajmy i obserwujmy. Dojechali na obrzeża Salisbury. Iglica wieży katedralnej mignęła w szy bie taksówki, gdy Harold przejeżdżał przez rondo. Vincent powiedział wtedy, że chce skorzy stać z bankomatu. Trzy minuty później Mowbray zjechał do zatoczki naprzeciwko placówki banku Santander w centrum miasta. – Może pan tu zaczekać? – zapy tał Vincent, otwierając drzwi, ale zostawiając na ty lnej kanapie laptopa i walizkę.
– Podwójna żółta, tu nie wolno stać – rzucił Harold. – Długo panu zejdzie? Nie padła żadna odpowiedź. Harold mógł ty lko obserwować, jak Francuz przechodzi przez jezdnię, omija starszą parę i ustawia się w krótkiej kolejce do bankomatu. – Stoję pod kinem – zgłosił. – Dom w sty lu Tudorów z szy ldem Blacka. – Harold zwracał się do pustej przestrzeni w aucie, licząc na to, że połączenie radiowe działa bez zakłóceń. Wsunął do ucha słuchawkę i obrócił się w fotelu, próbując ustalić dokładniej swoje położenie. – Stanąłem w zatoczce na jednokierunkowej ulicy, która chy ba nazy wa się New Canal, obok jest Fat Face, a przez ścianę kawiarnia Whittard’s. Po chwili z szumu wy bił się głos Amelii: – Widzimy cię, Harold. Tom wy jeżdża właśnie zza rogu. Wiem dokładnie, gdzie jesteś. Potwierdzisz pozy cję Kukuły ? – Po drugiej stronie ulicy. Wy ciąga pieniądze z bankomatu w Santander. Zostawił wszy stko na ty lny m siedzeniu. Mam tu walizkę i laptopa. Zabrał ty lko portfel. – Co z paszportem? – spy tał Kell. – Muszę spojrzeć. – Ma na sobie skórzaną kurtkę? – Ty m razem spy tał Aldrich, który razem z Vigorsem zaparkował właśnie na placu targowy m oddalony m o trzy sta metrów. – Potwierdzam – odpowiedział Harold. W kurtce by ł nadajnik lokalizujący. Wszy li go poprzedniego ranka. – Zaraz ją zdejmie – wy mamrotała pod nosem Amelia. Miała rację. Myśl, powtarzał sobie cały czas Vincent. Myśl. Włoży ł do bankomatu trzy kolejne karty i wy płacił z każdej po cztery sta funtów. Jego serce łomotało. By ł zlany potem ze strachu. Czuł wy desty lowany gniew poniżonego mężczy zny – chciał znaleźć Amelię, dopaść ją i zniszczy ć, tak jak ona zniszczy ła jego. Od jak dawna wiedziała? Od jak dawna z nim pogry wali? Myśl. Wpy chając ostatnie banknoty do kieszeni jeansów, spojrzał w prawo. Tuż za kilkoma lokalami, za miejscowy m kinem, dostrzegł sklep Marks & Spencer, który by ł otwarty w niedziele, ty m samy m istniała szansa, że uda się wy jść z niego ty lny m wy jściem. Za sobą miał taksówkę. Kierowca opuścił szy bę i wy chy lił się. – Co tam, kolego? Czy by ł jedny m z tamty ch? Jedny m z dziesięciu czy dwunastu członków zespołu obserwacy jnego rozrzucony ch po cały m Salisbury ? Vincent musiał założy ć, że każdy stanowi teraz dla niego zagrożenie. – Skoczę do Marksa & Spencera po kanapkę! – zawołał przez ulicę, ręką wskazując sklep. – Zaczeka pan jeszcze dwie minuty ? – Mówiłem przecież, że tu nie wolno stać! – usły szał odpowiedź kierowcy. Przez chwilę pomy ślał, że może jednak w cały m ty m mieście śledzi go ty lko Amelia. Ty le py tań kłębiło mu się w głowie. Ty le zmienny ch musiał brać nagle pod uwagę. Przy pomniał sobie, co Luc
powiedział mu przez telefon: „Załóż, że wiedzą wszy stko”. Jakie to by ło upadlające. I wszy stko tak niespodziewanie. Vincent starał się sobie przy pomnieć, czego uczono go w akademii. By ło to jednak odległe wspomnienie, a on nie potrafił teraz jasno my śleć. Na to go nie przy gotowy wali, pomy ślał. Zaczął obwiniać w my ślach Luca i Valerie – operacja od samego początku by ła prowadzona na wariackich papierach. Jak oni mogli kiedy kolwiek zakładać, że to wszy stko ujdzie im na sucho? Czy zrobią teraz z niego kozła ofiarnego? Umy ją ręce i przestaną się do niego przy znawać? Myśl. Wszedł przez automaty czne drzwi do Marksa & Spencera, by znaleźć się w oświetlony m jarzeniówkami długim pomieszczeniu pełny m koszul nocny ch, spódnic, okoliczny ch gospody ń domowy ch i znudzony ch dzieciaków. Ruszy ł za znakami na piętro, do działu męskiego. Jadąc schodami ruchomy mi, obrócił się ty łem, by dać sobie większą szansę wy patrzenia ogona. Czy by ł tu Thomas Kell? Vincent ostrzegał Luca na promie. Ostrzegał go przed Stephenem Uniackiem. I to właśnie doprowadzało go teraz do wściekłości. Cała jego ciężka praca, talent i emocjonalny wkład w operację zmarnowane przez niedbalstwo Luca. Jak oni mogli dać się tak wy dy mać? „To zwy czajny nudny konsultant. Przetrzepaliśmy jego telefon, zajrzeliśmy do jego komputera. Anglik jest czy sty ”. Vincent dojechał schodami na górę, zastanawiając się, po jakim czasie kierowca ruszy za nim. Mogli go zatrzy mać nawet za niezapłacenie za kurs. Wy brał parę skarpet, majtki, buty z materiału, jeansy, czerwone polo i czarny sweter z kołnierzy kiem w serek. Do tego jeszcze kraciastą sportową mary narkę. Tanie, by le jak wy konane, nieładne ubrania. Będzie wy glądać w nich źle. Zupełnie nie by ły w jego sty lu. Ani nawet w sty lu François. Wziął też naramienną torbę skórzaną. Za całe zakupy zapłacił gotówką. Na dole by ł dział spoży wczy, w który m Vincent kupił kanapkę – nie wiedział, kiedy następny m razem będzie miał okazję coś zjeść. Sięgnął też na półkę po butelkę wody i jeszcze przed dojściem do lady wy pił co najmniej jedną piątą jej zawartości. Bardzo chciało mu się pić. Stan ciągłego lęku by ł jak chorobliwe naciągnięcie skóry. Obsługa cały czas się do niego uśmiechała, a jedna z młody ch matek próbowała złapać z nim kontakt wzrokowy, ale Vincent nie my ślał teraz o kobietach. Czuł, że znów ich nienawidzi. Gardzi nimi. Nigdy, my ślał, nie wolno ufać słowom kobiety, nawet temu, co mówią prosto w oczy. Ich słowa nie są nic warte. Nawet matki okłamują. Nie jestem już François Malotem, powtarzał sobie, ale by ło to jak próba powierzchownego zeskroby wania z siebie czegoś, co zakorzenione jest w głębi duszy. Gra skończona. Jestem Vincent Cévennes. A tamci idą po mnie. Przeszedł przez dział bielizny – opalone modelki okłamy wały go z plakatów. Po chwili znalazł wy jście, które wy prowadziło go na wąską alejkę i piekarnię po przeciwnej stronie. Po lewej by ł parking, gdzie klienci kotłowali się przy automacie do opłat za postój, po prawej – niezadaszony teren handlowy z placówkami Top Mana, HMW i Ann Summers. Myśl. Vincent zarzucił pasek torby na ramię i ruszy ł na zachód. Rozglądał się za kawiarnią lub hotelem – miejscem, w który m mógłby się ukry ć. Znalazł się po chwili pod kładką prowadzącą na odcinek ulicy zamknięty dla ruchu. Przed sobą, tuż za zamknięty m marketem Woolwortha, zobaczy ł wy pełnioną ludźmi kawiarnię z ogródkiem, The Boston Tea Party. Wszedł, złapał kontakt wzrokowy z ostrzy żoną na pazia kelnerką i spy tał, czy może skorzy stać z toalety. – Nie ma problemu – odpowiedziała dziewczy na ze wschodnioeuropejskim, chy ba polskim, akcentem. Wskazała Vincentowi schody na górę. Poruszał się bardzo szy bko. Zapędzili go do narożnika, mogli teraz przy jść po niego w każdej chwili. Wszedł do toalety, zamknął drzwi na zamek i zdjął ubranie. Zaraz wy ciągnął też ze skórzanej torby nową odzież. Szy bko włoży ł bieliznę, jeansy, buty, polo i tweedową mary narkę.
W kieszeniach skórzanej kurtki zostawił portfel i telefon, a samą kurtkę odwiesił na haczy k na drzwiach. W kącie toalety stało pudło do połowy wy pełnione butelkami pły nu do zmy wania. Wcisnął na wierzch swoją starą odzież. Nie wolno by ło mu zostawić po sobie śladu. Przed rozpoczęciem operacji w trzech różny ch miejscach Londy nu zostawiono dla niego paszporty. Miały czekać na niego, na wy padek gdy by coś poszło nie tak. Chociaż raz Luc wy kazał się przezornością. Jeden z paszportów by ł na terminalu piąty m lotniska Heathrow. O ile nikt go stamtąd nie zabrał, Vincent będzie mógł swobodnie wy jechać z Anglii. Pozostaje ty lko dostać się na lotnisko. Amelia Levene od ponad dziesięciu lat kupowała rajstopy i gotowe posiłki w ty m właśnie Marksie & Spencerze. Znała rozkład sklepu i wiedziała, że Kukuła znajdzie wy jście na parking. Jeżeli nie zbliżą się do niego, w ciągu paru minut zniknie bez śladu. Posłała Aldricha na ty ły, gdy ty mczasem Vigors, zostawiwszy samochód na placu, pilnował wejścia od New Canal. Kell i Amelia zaparkowali równolegle do taksówki Harolda i próbowali teraz wy wołać Aldricha przez radio. Vigors, oddalony o dwadzieścia metrów, po przeciwnej stronie jezdni przy siadł najspokojniej w świecie na przy stanku. Wy glądał na kogoś, kto co dzień, siedząc dokładnie w ty m samy m miejscu, czeka tam na autobus. Kell zadzwonił do Elsy i kazał jej pierwszy m możliwy m lotem dostać się na lotnisko Charles’a de Gaulle’a. Obstawiał, że awary jne spotkanie tamty ch odbędzie się w Pary żu. Wiedział, że Kukuła musi dotrzeć na nie przed północą. Nie by ło sensu, aby Elsa w dalszy m ciągu monitorowała e-maile i akty wność na telefonie Vincenta, skoro Francuzi wiedzieli już, że jest spalony. Lepiej będzie, jeśli dostanie się jak najszy bciej do Francji i będzie gotowa na śledzenie Kukuły od lotniska lub dworca Gare du Nord. Upły nęło sześć minut. Wciąż ani słowa od Aldricha, wciąż ani śladu Kukuły. Amelia kazała Vigorsowi wejść do sklepu. Kilka sekund później na fotelu auta zaczął wibrować telefon Kella. Amelia zerknęła na wy świetlacz. – To Danny – powiedziała, przełączając komórkę na try b głośnomówiący. – Widzę go. Kukuła wy szedł właśnie ty lny m wy jściem. Mija HMV. Wszy stko dookoła pozamy kane, na ulicy mało osób. – Kontakt na moment zanikł, jak gdy by Aldrich gwałtownie opuścił telefon. Po chwili jednak się odezwał: – Ma nową torbę. Widzieliście, tak? – Nic nie widzieliśmy – odpowiedziała Amelia. – Wy gląda na to, że kupił w M & S nowe ubranie. Najwy raźniej założy ł, że okablowaliśmy wszy stko, co miał na sobie. – I słusznie. – Aldrich odkaszlnął jak palacz. – Poczekajcie, właśnie wszedł do kawiarni The Boston Tea Party. Możecie podesłać Keva na zewnątrz? Naprzeciwko jest stary Woolworth, a na rogu po mojej prawej Waterstones. Ja zajdę od ty łu i sprawdzę, czy nie ma drugiego wy jścia. W ciągu dwóch minut Vigors opuścił przy stanek i przebiegł trzy sta metrów ulicą New Canal, by wy łonić się zza rogu przy Waterstones. Aldrich, zauważy wszy go, skinął głową. Zadzwonił też do Kella i potwierdził, że z kawiarni nie ma ty lnego wy jścia. Vigors przy siadł na ławce obok nastolatka wsuwającego późnoporannego, potwornie cebulowego hamburgera. Po chwili zobaczy li, jak z lokalu wy chodzi Kukuła ubrany w czerwone polo, tweedową mary narkę, niebieskie płócienne buty i jeansy. – No, no – wy mamrotał Aldrich do telefonu. – Jeśli ktoś chce klasy czną skórę wartą ze cztery stówki, to Kukuła zostawił ją chy ba w męskim kiblu. – Przebrał się? – spy tała Amelia. – Tak jak obstawiałaś. – Aldrich, nawiązawszy kontakt wzrokowy z Vigorsem, ruszy ł za Kukułą.
Jeden człowiek przy każdej ze stron ulicy. – Nie jestem przekonany, czy pasują mu te nowe ciuchy. Potwierdzam obserwację, Kev i ja idziemy za nim. – Pilnujcie się – uczulił go Kell – będzie szukał odbić w szy bach. Może się też zatrzy mać, żeby was przepuścić. Nie idźcie obaj naraz i trzy majcie się na dy stans. – Wiesz, już to kiedy ś robiliśmy – odparł Aldrich, ale w jego tonie nie by ło sły chać repry mendy. – Z pewnością spróbuje złapać taksówkę – dodała Amelia. – Chłopaki, ty lko go nie zgubcie. Jest bez kurtki, więc nie zdołamy go namierzy ć. Jeśli wam zniknie, nic nam nie zostanie.
Więcej na: www.ebook4all.pl
67 Vigors i Aldrich doszli za Kukułą do sklepu sieci Waitrose na obrzeżach miasta. Vigors na bieżąco naprowadzał Kella na ich położenie, tak by Francuza nieustannie obserwowały trzy pary oczu. Kukuła spędził w sklepie dziesięć minut, po czy m złapał na zewnątrz taksówkę – dokładnie tak, jak przewidziała Amelia. Ona sama zatrzy mała audi na stacji benzy nowej oddalonej o dwieście metrów od parkingu przed Waitrose. Zgarnęła Kella w chwili, gdy minęła ich taksówka, do której chwilę wcześniej wsiadł Kukuła. Ruszy li za nią na obwodnicę Salisbury. Minutę później Harold podjechał po Aldricha i Vigorsa. Za Vincentem podążały teraz jednocześnie dwa auta. Dojechali aż do Grateley, małej miejscowości nieco ponad dwadzieścia kilometrów na wschód od Salisbury. Na stację kolejową w Grateley Kukuła dotarł tuż przed jedenastą. Zapłacił kierowcy za kurs, po czy m kupił bilet kolejowy w automacie. Stacja by ła opustoszała – Kell wiedział, że nie może ry zy kować posłania na peron jednego z członków zespołu. Zamiast tego wy słał Aldricha, Vigorsa i Harolda na kolejną stację, Andover. Elsie, która mijała właśnie Stonehenge, polecił ty mczasem, żeby zboczy ła na stację Salisbury. Chciał ubezpieczy ć się na wy padek, gdy by Vincent zawrócił. Ostatecznie wsiadł w pociąg do Londy nu. Kell na osiem minut stracił go z oczu. Vincenta wchłonęła obserwacy jna czarna dziura. Dopiero w Andover, dosiadając się do składu, przejął go ponownie Vigors. Harold nie zwolnił ani na moment poniżej stu trzy dziestu, ale zdąży ł dowieźć go w porę na stację. Mijając kolejno stacje Whitchurch i Overton, Vigors potwierdził w wy słany m do Kella i Amelii SMS-ie, że ma Vincenta w polu widzenia. Harold i Aldrich, jadąc równoległy mi do torów drogami, prakty cznie gonili pociąg. Kell i Amelia zostali w ty le, w Andover. Pierwszą ważniejszą krzy żówką na linii londy ńskiej by ło Basingstoke. Kell przewidy wał, że Vincent spróbuje przesiąść się do innego pociągu. Aldrich, który pojawił się na peronie w stronę Reading trzy dzieści sekund przed przy jazdem pociągu Kukuły, otrzy mał od Vigorsa informację, że ten zdecy dował się nie wy siadać. Aldrich i Harold ruszy li więc dalej na wschód w stronę Woking, gdzie Kukuła rzeczy wiście zmienił połączenie: z pociągu do Londy nu wy siadł w ostatniej chwili, zostawiając Vigorsa w jedny m z wagonów, a samemu wskakując zaraz w skład jadący do Reading. Jego sztuczkę dostrzegł jednak w porę Aldrich. Harold przy patry wał się z przeciwległego peronu, jak ten – choć trzy wagony za Vincentem – zdołał wsiąść do pociągu. Kell nigdy nie by ł w sy tuacji jednocześnie tak złożonej i wy magającej operacy jnie. Audi stało się jeżdżący m pojemnikiem na mapy drogowe, nawigacje satelitarne i urządzenia do komunikacji. Odkąd Kukuła wsiadł w pociąg do Reading, gdzie – przechodząc teraz przez kolejne wagony – starał się go namierzy ć Aldrich, Vigors prakty cznie wy padł z gry. Kellowi zostały ty lko dwie pary oczu. Zadzwonił do Kevina i polecił mu, żeby jechał do Londy nu i czekał na stacji Waterloo. Zabezpieczał się w ten sposób przed ty m, że Vincent skieruje się w głąb miasta, choć by ło to mało prawdopodobne. Jeśli to zrobi, Vigors będzie mógł ruszy ć za nim na Gatwick lub do Luton. A może Kukuła nawet spróbuje wsiąść w pociąg Eurostar odjeżdżający z St. Pancras? Elsa
ty mczasem otrzy mała polecenie, by jechać jak najszy bciej na Heathrow. Francuz wy brał w końcu proste rozwiązanie i w Reading przesiadł się jeszcze raz. Aldrich miał aż nadto czasu, by za nim nadąży ć, jakiś czas stał nawet obok niego na peronie. Ruszy li w stronę Woking, skąd Danny zadzwonił do Kella z informacją, że Kukuła wsiadł właśnie w RailAir na Heathrow. Harold by ł ponad trzy dzieści kilometrów od nich: mając ty lko jedną kreskę zasięgu, przebijał się przez korki na pery feriach Reading. Aldrich dał jednak radę śledzić autobus Kukuły, jadąc za nim taksówką. Jednocześnie Kell i Amelia wy sforowali się naprzód, by pierwsi znaleźć się na lotnisku. Czekali na parkingu pod Holiday Inn tuż przy autostradzie M4, kiedy odezwał się telefon Amelii. Nieznany numer. Gdy przełączy ła aparat na głośnik, usły szała pogłos: – Amelia Levene? Kell od razu rozpoznał, kto dzwoni. Francuzka mówiąca pły nnie po angielsku z silnie wy czuwalny m amery kańskim akcentem. – Z kim rozmawiam? – Może mi pani mówić Madeleine Brive. Poznałam pani przy jaciela, Stephena Uniacke’a na promie do Marsy lii. Amelia patrzy ła Kellowi w oczy. – Wiem, kim pani jest. Głos w słuchawce stał się głośniejszy i wy raźniejszy. – Niech mnie pani uważnie słucha, pani Levene. Jak pani wie, zasadnicza operacja przeciwko waszej agencji zakończy ła się niepowodzeniem. Nie dowiecie się nigdy, kto za nią stał. Nigdy nie znajdziecie ty ch, którzy za nią odpowiadali. Kell zmarszczy ł brwi. Zastanawiał się, co można wy wnioskować ze słów Valerie na temat stanu jej umy słu. Czy obawiała się, że wiedzą, gdzie jest? – Wątpię – odparła Amelia. – Pewnie zainteresuje panią miejsce poby tu pani sy na. Kell poczuł ukłucie ślepej złości. Mógł ty lko wy obrażać sobie, jakie emocje towarzy szy ły teraz Amelii. – Pani Levene? – Proszę mówić dalej – odpowiedziała. Ich audi minęła para młody ch ludzi umęczony ch zmianą czasu i wlekący ch za sobą walizki. Poszli w stronę hotelu. – Zna pani francuski, zgadza się? – Tak. – Więc będę do pani mówić po francusku. Chcę, żeby zrozumiała pani każdy, najdrobniejszy szczegół tego, co zaraz powiem. – W ty m momencie przeszła na swój ojczy sty języ k. – Operacja jest teraz prowadzona pry watnie. François Malot jest przetrzy my wany w kry jówce we Francji. Jeśli ma zostać zwolniony, w ciągu trzech dni do Turks and Caicos Trust ma zostać wpłacony ch pięć milionów euro. Szczegóły doty czące konta zostaną pani przesłane osobno. Czy będzie pani współpracować? Kell nie mógł mieć wpły wu na jej decy zję. Patrząc na Amelię, wy czuł, że zaraz skapituluje.
– Będę współpracować – odpowiedziała. – W ciągu najbliższy ch dwudziestu czterech godzin dostarczy my dowód, że pani sy n ży je. Jeżeli kwota, którą podałam, nie wpły nie do środy do osiemnastej, zostanie zabity. Telefon zapiszczał – oczekiwało drugie połączenie. Kell spojrzał na wy świetlacz i zobaczy ł, że to Aldrich próbuje się z nimi skontaktować. – Rozłącz się – powiedział bezgłośnie do Amelii, która sama doszła już do tego wniosku. Między nimi a tamty mi by ła teraz wojna. Gra toczy ła się o władzę i kontrolę. – W porządku – odparła. – Dostaniecie pieniądze. Rozłączy ła się. Przed odebraniem telefonu od Aldricha pozwoliła sobie jeszcze na szy bki namy sł. – Mów, Danny. – Terminal pięć. Kukuła właśnie wy siadł z autobusu. Musi szukać lotu British Airway s do Francji.
68 W ciągu dziesięciu minut Elsa Cassani siedząca cierpliwie w Starbucksie w terminalu trzecim z laptopem i iPhone’em spisała wszy stkie numery połączeń do Francji na najbliższy ch pięć godzin. – Kukuła będzie miał duży wy bór – powiedziała Kellowi, który dojeżdżał właśnie z Amelią pod terminal piąty. – Są loty do Nicei, Pary ża na Charles’a de Gaulle’a, Pary ża Orly, Tuluzy Blagnac i Ly onu. Co chwila coś odlatuje. Kell odrzucił Ly on i Niceę, ale Tuluzę należało uznać za opcję możliwą. Do Salles-sur-l’Hers by ła z tego miasta ty lko godzina drogi. To jednak Pary ż wy dawał się wciąż najbardziej prawdopodobny m celem podróży Vincenta. Tom zadzwonił do stojącego wewnątrz terminalu Aldricha i poprosił o aktualizację. Usły szał, że Kukuła usiadł właśnie przy stoliku w Café Nero, w pobliżu strefy odpraw paszportowy ch. – Poszedł prosto tam, szefie. – Nie kupił biletu? Nie podchodził do stoiska BA? – Nie. Nie kupił nawet kawy. Ty lko tam siedzi. Kell opisał Amelii, jak wy gląda sy tuacja. Ta wy sunęła wtedy domy sł, który miał się okazać trafny. – Albo ma się z kimś spotkać, albo przy szedł zgarnąć paczkę. Mogli mu gdzieś tutaj zostawić paszport. Przekaż Danny ’emu, żeby się stamtąd nie ruszał. Vincent poczuł, że potrzebuje kawy, żeby się rozbudzić. Podniósł się od stolika, odstał swoje w kolejce i kupił podwójne espresso. Gdy wracał z kawą, jego stolik wciąż by ł wolny. Przez ostatnie godziny miał niemal fatalisty czne przeświadczenie, że zaraz zostanie zatrzy many. Doszedł do wniosku, że wszy stko, co zrobił w Salisbury, i wszy stkie jego przesiadki między pociągami to za mało, żeby zgubić porządny bry ty jski zespół. Na lotnisku by ły kamery, policjanci w cy wilu, celnicy i ochroniarze. Co, jeśli już krąży ła pomiędzy nimi jego fotografia? Jak dostanie się do samolotu? Jeśli ty lko przejdzie przez odprawę paszportową, będzie mógł zgubić MI6 w pary skim metrze. Na francuskiej ziemi nie będą już tak skuteczni. Nawet to jednak nie by ło pewne: w Pary żu działa przecież placówka MI6, a Kell i Amelia mają aż nadto czasu, żeby rozstawić siatkę obserwacy jną we francuskiej stolicy. Myśl. Spróbował spojrzeć teraz na sy tuację z jej punktu widzenia – nie będzie chciała, żeby tajemnica wy szła na jaw. To oznaczałoby koniec jej kariery. O François Malocie wiedzieć miało ty lko kilkoro jej najbardziej zaufany ch ludzi. Może jest po prostu pogubiona, tak samo zdenerwowana jak ja, my ślał. Podniesiony na duchu tą my ślą Vincent zajął się swoim podwójny m espresso, po czy m zrobił to, po co się tu znalazł. Wielowy znaniowa strefa modlitwy by ła oddalona o kilka kroków. Wszedł od strony głównego terminalu i znalazł się w wąskim kory tarzu z pokojami modlitewny mi po obu stronach. Na lewo od niego, na dy waniku modlitewny m klęczał brodaty muzułmanin. Po prawej miał trzy Afry kanki o zakry ty ch twarzach, siedzące na plastikowy ch krzesłach. Przy jrzały się Vincentowi, gdy je mijał. Drzwi łazienki by ły otwarte. Wszedł i zamknął je od środka. W łazience cuchnęło moczem i olejkiem z paczuli. Vincent przesunął dłonią pod suszarką do
rąk, by uruchomić źródło hałasu, po czy m stanął na muszli klozetowej i popchnął ku górze jeden z paneli sufitowy ch. Gdy ten odskoczy ł i nachy lił się ku dołowi, we włosy Vincenta wpadły drobiny kurzu i suchej farby. Spojrzał w dół, by chronić oczy, na ślepo próbując wy macać prawą dłonią paczkę. Przesuwał palcami pośród pajęczy n, mały ch gniazd i kurzu. Po chwili obrócił się na sedesie i zaczął szukać drugą, niezmęczoną ręką po przeciwnej stronie. Kiedy wy łączy ła się suszarka, uruchomił stopą spłuczkę, żeby zagłuszy ć dalsze poszukiwania. Sły szał dobiegające z kory tarza głosy. Policja? Przy szli za nim aż do pokoi modlitewny ch, żeby tu go dy skretnie aresztować? I wtedy trafił na coś. Wy czuł dłonią ostry brzeg dużej koperty. Vincent wspiął się na palce i podważy ł mocniej panel sufitowy, sięgając po to, po co przy szedł. Poczuł, że po raz pierwszy od kilku godzin uśmiechnęło się do niego szczęście. Znalazł pokry tą kurzem ukry tą paczkę. Po raz kolejny uruchomił stopą spłuczkę, przesunął panel z powrotem na miejsce, po czy m usiadł i otworzy ł kopertę. By ło w niej pięćset euro gotówką, francuskie prawo jazdy, czy sty telefon, paszport i dwie karty kredy towe, Visa i American Express. Wszy stko wy stawione na Gerarda Taine’a. Vincent strzepał kurz z włosów i ubrania, następnie wy szedł z łazienki i zabrał ze sobą kopertę do terminalu. Czas wracać do domu. Czas wsiąść w samolot lecący do Francji. – Interesująca sprawa. – Danny Aldrich przy glądał się całej scenie, stojąc w kolejce do stanowiska automaty cznej odprawy. – Co się dzieje? – spy tał Kell. – Kukuła by ł w pokojach modlitewny ch, a po pięciu minutach wy szedł stamtąd, niosąc coś. Jest teraz piąty w kolejce do stanowiska biletowego BA. Kell spojrzał na Amelię. Oboje pomy śleli o ty m samy m. – Musieli mu tam zostawić paszport – powiedziała. – Trzeba się dowiedzieć, dokąd leci. Możesz ustawić się za nim w kolejce? – Nie ma szans – odpowiedział Aldrich. – To nie jest dobry pomy sł, żeby m po Reading podchodził tak blisko niego. Pozna mnie. – Masz jakąś legity mację? – spy tał Kell. – Jasne. – To znajdź kogoś z obsługi lotniska zajmującego się ochroną. Możliwie wy soko postawionego. Powiedz im, że muszą pogadać z osobą, która obsłuży Vincenta na stoisku BA. Zrób to dy skretnie. Dopilnuj, żeby niczego nie zauważy ł. Załatw numer lotu, nazwisko z paszportu i, o ile nie zapłaci gotówką, dane z karty kredy towej. Dasz radę? – Żaden problem. Amelia bez słowa skinęła głową na potwierdzenie. – Dobrze pomy ślane – powiedziała, gdy Kell się rozłączy ł. Ich audi zaparkowane by ło na drugim piętrze wielokondy gnacy jnego parkingu krótkoterminowego, mniej niż minutę od pozy cji Aldricha. Przy wtórze ry ku silników lądującego samolotu obróciła się na fotelu, zwracając się półprofilem do Kella. – Coś mi przy szło do głowy – powiedziała. Kell przy pomniał sobie jej gest z biura w Redan Place. Jej mina zdradzała cichą rezy gnację.
To by ło dla niej niety powe – nie zdarzało jej się by ć tak wstrząśniętą. – Powinnam pójść pod dziesiątkę[9]. Powinniśmy skontaktować się z Francuzami i spróbować jakoś się z nimi dogadać. Chy ba mogę uratować François ty lko w jeden sposób: rzucając się na własny miecz. „Rzucając się na własny miecz” – Kellowi nie spodobało się to sformułowanie. Nie rozumiał, po co silić się na taki patos. To by ło poniżej poziomu Amelii. – Tak go nie uratujesz – odparł. – Kimkolwiek są ci ludzie, Pary ż da im cy nk. Nawet jeżeli to jakaś samowolka, a tak pewnie jest, to znajdą się w DGSE ludzie lojalni wobec pory waczy. Pojawi się wewnętrzny przeciek, a tamci zabiją François. Luc i Valerie złapią pierwszy samolot do Gujany. – Widząc, że jego argumentacja nie przemawia do niej, zdecy dował się zary zy kować: – Poza ty m, jeśli tam pójdziesz, moja kariera będzie skończona. Kiedy ty lko Truscott przejmie stery, zaraz rzuci mnie na pożarcie za sprawę Gharaniego. Jeśli ty nie przetrwasz, to mogę się szy kować na uprawianie pomidorów przez najbliższy ch trzy dzieści lat. Ku jego zaskoczeniu Amelia się uśmiechnęła. – W takim razie dopilnujmy, żeby nikt się nie dowiedział, co zamierzamy zrobić – powiedziała, sięgając po jego dłoń, zupełnie jakby jej słowa by ły testem, który udowodnił jego lojalność. – Pomówię z paroma przy jaciółmi z wojska. Zmontuję jednostkę we Francji. Zadzwoń do Kevina, trzeba go wy słać na St. Pancras.
69 Dotarcie na początek kolejki przed stanowiskiem biletowy m zajęło Vincentowi Cévennesowi siedem minut. Widziano, jak przy jrzał się rozkładowi lotów na ekranie, po czy m podał konsultantce francuski paszport i kartę kredy tową, by po chwili otrzy mać bilet. Korzy stając z tego, że Kukuła jest całkowicie zaabsorbowany, Aldrich wy patrzy ł dwóch policjantów i poinformował ich, że jest prowadzący m obserwację oficerem wy wiadu. Jeden z funkcjonariuszy zgodził się podejść do stoiska BA i rozpy tać kobietę, która chwilę wcześniej sprzedała Kukule bilet. Aldrich zaznaczy ł wy raźnie, że ich rozmowy nie mogą widzieć obecni w terminalu pasażerowie. Odczekali do momentu, gdy Kukuła wsiadł do windy i pojechał na górę do strefy sklepów bezcłowy ch. Wtedy starszy stopniem policjant podszedł do stoiska British Airway s i poprosił konsultantkę na rozmowę w cztery oczy. Na chwilę zniknęli w pokoju pracowniczy m na zapleczu stoiska biletowego. Ich rozmowa nie trwała pięciu minut. Aldrich zadzwonił do Kella i poinformował o rozwoju sy tuacji. – Dobra, masz długopis? Kukuła podróżuje jako Gerard Taine. Zapłacił właśnie pięćset osiemdziesiąt cztery funty za bilet klasy biznes na lot BA do Pary ża na De Gaulle’a. Samolot odlatuje z terminalu piątego o osiemnastej piętnaście. Kell, który wciąż by ł na parkingu, spojrzał na zegarek. – To za niecałe dwie godziny. Kup dwa bilety na ten samolot, jeden dla siebie, drugi dla Elsy. Podróżujecie osobno. Kiedy Kukuła wy siądzie po drugiej stronie, ja postaram się już tam by ć. – Jak chcesz to zrobić? Kell wy szukał na liście samoloty odlatujące do Pary ża przed osiemnastą. – Piętnaście minut wcześniej jest lot Air France na De Gaulle’a. Idziemy teraz po bilety. Spróbuję wsiąść w ten samolot. – Kell, który już chwilę wcześniej uruchomił silnik, wy jechał z miejsca parkingowego. – Kevin jest w drodze na St. Pancras. Amelia zostanie tu i załatwi samochody z wy poży czalni na Gare du Nord i Charles de Gaulle. Jeśli będziemy mieć opóźnienie albo nie dostaniesz ode mnie żadny ch informacji, staraj się siedzieć Kukule na ogonie, dopóki dasz radę. W Pary żu prawdopodobnie wsiądzie do metra i tam spróbuje cię zgubić. Jeśli nam się poszczęści, to weźmie taksówkę. Piętnaście minut później Kell przepy chał się już przez kolejkę pod stoiskiem biletowy m Air France w terminalu czwarty m, próbując wcisnąć się na oblegany wieczorny lot do Pary ża. Za ostatnie miejsce w samolocie musiał zapłacić ponad siedemset euro. O ósmej piętnaście czasu miejscowego wy lądował na pary skim lotnisku Charles’a de Gaulle’a po to ty lko, by zaraz się dowiedzieć, że samolot Vincenta ma półgodzinne opóźnienie. Dawało mu to czas, by odebrać samochód z wy poży czalni i zrobić kilka kółek wokół lotniska. Czekał na telefon od Aldricha i ewentualny numer rejestracy jny taksówki, którą Kukuła złapie pod terminalem. Vincent ostatecznie wy brał jednak pociąg RER. Stał podczas podróży ledwie o kilka kroków od Elsy Cassani, która wy glądała jak kolejna wy kończona dwudziestoparoletnia Włoszka, wracająca z mocno imprezowego weekendu w Londy nie. Danny Aldrich wsiadł w jadący na Etoile autobus Air France. Kell ruszy ł do miasta prowadzącą na południowy zachód autostradą A3, ale jego renault szy bko utknęło w korkach na obrzeżach Pary ża. Stracił kontakt z pociągiem Vincenta. Wy siadając dziesięć minut później z RER na stacji Chatelet, Elsa jako ostatnia z zespołu znajdowała się mniej niż trzy kilometry od celu.
Kukuła zgubił ją w ciągu piętnastu minut. Po wy jściu z Chatelet przekroczy ł Sekwanę i wsiadł na stacji St. Michel do metra jadącego na południe, w kierunku Porte d’Orleans. Od wy jazdu z lotniska Charles’a de Gaulle’a zauważy ł Elsę już trzy razy : pierwszy w pociągu RER, drugi na moście Nôtre Dame, trzeci – w wagonie metra, pomiędzy stacjami St. Sulpice i Saint-Placide. Siłą otworzy ł wtedy drzwi i wy skoczy ł na peron, by zobaczy ć jeszcze, jak Elsa odjeżdża metrem z obojętną miną. Pięć minut później Włoszka wy siadła na stacji Mouton--Duvernet i przez telefon poinformowała Kella, co się stało. – Tom, bardzo cię przepraszam – powiedziała. – Zgubiłam go. Kukuła mi uciekł.
70 Nazy wam się Gerard Taine. Nie jestem już François Malotem. Pracuję w Ministerstwie Obrony, mieszkam w małej miejscowości pod Nantes. Moja żona jest nauczy cielką. Mamy troje dzieci – bliźniaczki i pięcioletniego sy nka. Nie jestem już François Malotem. Vincent pamiętał mantrę swojej zapasowej tożsamości, ale nie znał Taine’a tak, jak poznał François. Nie miał pojęcia, czy m Gerard się interesuje ani co lubi w łóżku. Nawet w zary sie nie znał „gramaty ki” ani „architektury ” jego duszy. Nie my ślał o nim tak, jak w ostatnich miesiącach o François – dniem i nocą. Taine by ł ty lko metodą odwrotu. Malot stał się jego ży ciem. Vincent siedział na łóżku w hotelu Lutetia. Nie by ł pewien, czy śledzą go Bry ty jczy cy. Nie wiedział, czy kiedy kolwiek pojawią się Valerie i Luc. Czuł się tak, jakby miał już nigdy nie opuścić tego miejsca. Czuł się jak wy dmuszka, człowiek pokonany, mężczy zna ponoszący najcięższą karę za grzech, którego nigdy się nie dopuścił. To samo uczucie towarzy szy ło mu, kiedy by ł czternastoletnim uczniem: cała klasa, wszy scy koledzy, przy jaciele i dziewczy ny, które mu się podobały, odwrócili się wtedy od niego, bo doniósł nauczy cielowi o przy padku znęcania się nad uczniem. Vincent chciał wtedy zrobić to, co należy. Chciał ocalić najbliższego kolegę od kolejny ch ataków ze strony starszy ch uczniów. Zdradził go nauczy ciel, któremu zdecy dował się zaufać. W efekcie wszy scy zwrócili się przeciwko niemu. Wszy scy, łącznie z kolegą, którego ty łek starał się ratować. Przez wiele miesięcy by ł ciemiężony i poniżany. W klasie mu ubliżano, a kiedy wracał do domu, rzucali w niego jedzeniem i gównem. „Dziwka!”, „Kapuś!”, wołali wciąż za nim. Tamto doświadczenie wy wróciło na drugą stronę całe jego poczucie sprawiedliwości i osąd dobra i zła. Nauczy ł się, że prawda i dobroć nie istnieją. Nawet własny ojciec wtedy go się wy rzekł. „Nie zdradza się kolegów – powiedział. – Nie zdradza się przy jaciół”. Zupełnie jakby Vincent by ł jedny m z żołnierzy, u który ch boku walczy ł w Algierii. Ten by ł jednak ty lko wy chowujący m się bez matki czternastolatkiem. Nie miał nawet siostry ani brata, który kochałby go i rozumiał. „Tato, oni robili krzy wdę mojemu przy jacielowi”, bronił się, ale stary go nie słuchał. Teraz od dawna już nie ży ł, a Vincent mógł ty lko marzy ć, żeby ojciec znalazł się obok niego w pokoju hotelowy m. By mógł powiedzieć mu, co zdarzy ło się w Anglii i co stało się z François. Może raz jeszcze spróbowałby mu wy tłumaczy ć, że wtedy chciał ty lko jednego: ochronić przy jaciela i sprawić, by ojciec by ł z niego dumny. Wstał i podszedł do okna. Wy jrzał na bulwar Raspail. Zasłony by ły rozsunięte, okno uchy lone. Nalał sobie whisky z minibaru i otworzy ł kupiony na Heathrow karton papierosów. Wy dmuchując dy m w wilgotne, nocne, pary skie powietrze, wzniósł cichy toast za François Malota. Choć nie powinien – wiedział o ty m – tęsknił za Amelią. Brakowało mu ich rozmów, cieszenia się wspólny mi posiłkami, czasu, który spędzali razem nad basenem. Nie pragnął jej już – zdradziła go i jako kobieta przestała dla niego istnieć. A jednak tęsknił za nią, tak jak mógłby tęsknić za nią François. By ła jego matką i troszczy ła się o niego tak bardzo, że doszłaby na koniec świata, by go chronić. Kobieta tak władcza i tak silna. Wy obrażał sobie, jak by to by ło mieć taką matkę. François miał mnóstwo szczęścia. Vincent wy pił łapczy wie whisky i nalał sobie kolejną porcję z minibaru. Nie dbał o to, że Valerie i Luc mogą pojawić się w każdej chwili i wy czuć w jego oddechu alkohol. Coraz bardziej bał się, co zrobią. Nie potrafił już znieść poczucia odizolowania. Wszy stko, co o sobie wiedział, wszy stko, w co ufał i wierzy ł, zostało mu w ciągu kilku godzin wy darte. To by ło jak wspomnienie szkoły i historii znęcania się nad nim: w jednej chwili by ł jedną osobą, po chwili – kimś zupełnie
inny m. Kapusiem. Zdrajcą. Dziwką. Słusznie robił, nie ufając później nikomu. Pamiętając o ty m, chodził na pierwsze rozmowy do DGSE. To właśnie musieli w nim dostrzec i to musiało im u niego odpowiadać. Moim talentem jest samotność, pomy ślał. Moją siłą jest samowy starczalność. Ktoś zastukał do drzwi.
71 Kevin Vigors dotarł do Pary ża przed północą. Odebrał z wy poży czalni na Gare du Nord peugeota i pojechał na południe, na bulwar Saint-Germain. Tam, przy stoliku w Brasserie Lipp, znalazł Kella, Elsę i Aldricha, którzy koili smutek czterema talerzami choucroute i kilkoma butelkami wina. – Nie wiem, co powiedzieć – zaczęła szeptem Elsa, gdy Vigors usiadł obok niej na ławie. – Nie mam takiego doświadczenia jak ty, Danny. Bardzo mi przy kro, że… – Elsa – przerwał jej Kell – przeproś nas jeszcze raz, to na resztę ży cia załatwię ci posadę przy naprawianiu komputerów w Albanii. Nic nie mogłaś zrobić. Ktoś z nas powinien by ł wsiąść z tobą do pociągu. Jeśli cel jest wy szkolony, nie da się śledzić go bez wsparcia. – Przesunął spojrzeniem po trzech otaczający ch go twarzach i uniósł kieliszek. – Wszy scy by liście dziś świetni mimo bardzo trudny ch warunków. To cud, że dotarliśmy za nim tak daleko. Wciąż są szanse, że znajdziemy François po ty m, jak jutro wieczorem Valerie i Luc skontaktują się z Amelią. Zdąży ł już przekazać złe wieści Amelii, która musiała zostać w Anglii, żeby w poniedziałek, na uży tek Truscotta, Marquanda i Hay nesa, sumiennie stawić się w pracy. Nie chcąc spędzać nocy z Gilesem w Chelsea, wzięła pokój w Holiday Inn. Przekopy wała się teraz przez kolejne przedmioty pozostawione przez Kukułę na ty lnej kanapie taksówki Aldricha. Zatrzy mała złotą zapalniczkę z inicjałami „P.M.”. Całą resztę odłoży ła do walizki i skórzanej torby Vincenta, zastanawiając się, co ma z nimi zrobić. Siedziała sama na szósty m piętrze hotelu, wy glądając na zakorkowaną autostradę M4. Czuła frustrację graniczącą z bezsilnością – taką jak wtedy, gdy brat chorował na raka. Mimo wszy stkich środków, do który ch miała dostęp, mimo całego swojego doświadczenia i wiedzy w żaden sposób nie mogła wpły nąć na rozwój wy darzeń we Francji. Do Thomasa Kella miała pełne zaufanie, ale z trudem potrafiła uwierzy ć w to, że powierzy ła bezpieczeństwo François ledwie trzem mężczy znom i włoskiej specjalistce od komputerów o zerowy m doświadczeniu w terenie. Amelii udało się zorganizować trzy osobową druży nę złożoną z trzech mężczy zn będący ch „ekspertami w dziedzinie ochrony ”. Pod ty m branżowy m eufemizmem kry li się by li żołnierze SAS dorabiający w sektorze pry watny m. Nad ranem mieli wy ruszy ć do Carcassonne. Mogła sobie jednak pozwolić na utrzy my wanie ich w gotowości ty lko przez czterdzieści osiem godzin – by opłacić ich usługi, opróżniła całkowicie jedno z kont bankowy ch. Jeżeli Kellowi nie uda się w ty m czasie ustalić położenia François, przepadnie szansa, by odbić go siłą. A jak mają znaleźć François bez Kukuły ? Zgubili jedy ny trop. Amelia w regularny ch odstępach czasu sprawdzała skrzy nkę mailową, utrzy mując łączność z Kellem i potwierdzając ustalenia z Anthony m Whitem, szefem by ły ch wojskowy ch. O dwudziestej trzeciej dwadzieścia sy gnał obwieścił przy jście nowej wiadomości. E-mail o temacie „Amex” wy słano z GCHQ: Prosiłaś o śledzenie karty American Express 375987654321001/06/14/ wystawionej na Gerarda Taine’a. Użycia (skrót): British Airways (sprzedaż) / LHR T5 / 16.23 GMT 584,00 £ World Duty Free / LHR T5/17.04 GMT 43,79 £ Hotel Lutetia / Paryż / 00.05 GMT+1 267,00 €
Sięgnęła po telefon i wy brała numer Kella.
72 Pięciogwiazdkowy hotel Lutetia to charaktery sty czny punkt Pary ża znany Kellowi od czasu, gdy dziesięć lat wcześniej przez krótki okres pracował we francuskiej stolicy. Organizował w holu spotkania z kolegami z MI6 i DGSE. Kojarzy ł też, że w czasach drugiej wojny światowej hotel by ł jedną z siedzib niemieckich wojsk okupacy jny ch. Odległość pomiędzy Lutetią a Brasserie Lipp wy nosiła około półtora kilometra. By ło to logiczne, bezpieczne miejsce na awary jne spotkanie pomiędzy Kukułą a Vincentem i Valerie. W ciągu czterech minut od telefonu Amelii Kell zapłacił rachunek i razem z Elsą ruszy ł w dół Rue de Sèvres. Vigorsowi i Aldrichowi polecił zaparkować jak najbliżej hotelu. Aldrichowi udało się znaleźć dla peugeota miejsce po wschodniej stronie bulwaru Raspail. Zaparkował auto i stamtąd prowadził obserwację wejścia. Vigors poszedł wprost do recepcji, gdzie wziął na swoje nazwisko dwuosobowy pokój, by następnie rozsiąść się w fotelu z dobry m widokiem na windy. Kell i Elsa weszli do hotelu pod rękę jak para kochanków wracający ch z wieczornego spaceru. – Zostajemy tutaj – powiedział Tom, kiedy mijali recepcję. – To będzie nasz świński weekend. Idziemy na drinka do baru, a potem do łóżka. – Obiecanki – odparła, przy ciskając jego dłoń do swojej klatki piersiowej. Bar znajdował się w kwadratowy m holu wielkości kortu tenisowego. W fotelach z czarny m i szkarłatny m obiciem nad filiżankami kawy i kieliszkami digestif siedziało około dziesięciorga gości. Samotny kelner poruszał się sprawnie pomiędzy rzeźbieniami art déco; uprzejmy m rozmowom i chrząknięciom towarzy szy ł akompaniament stojącego w kącie fortepianu, na który m grał ły sy muzy k. Kell usiadł w fotelu stojący m frontem do głównego wejścia, Elsa naprzeciw niego, skąd miała widok na bar. Przez pół godziny rozmawiali po angielsku o jej dzieciństwie we Włoszech. Kell raz na jakiś czas wy sy łał SMS-y do Amelii, Vigorsa i Aldricha. – Gdy by ś naprawdę by ł moim facetem i ty le czasu bawił się telefonem, zostawiłaby m cię – powiedziała Elsa. Kell uniósł wzrok i uśmiechnął się. – No to zostałem ostrzeżony. Kilka sekund później młody Arab ubrany w jeansy i skórzaną kurtkę motocy klową z logo Marlboro pchnął obrotowe drzwi i wszedł do holu. Kell w pierwszej chwili nie rozpoznał jego twarzy, ale gdy mężczy zna mijał recepcję, stwierdził ze zdumieniem, że by ł to jeden z ty ch, co zaatakowali go w Marsy lii. – Jezu Chry ste. Rozparta dotąd sennie w fotelu Elsa pochy liła się do przodu. – Co? – To jest koleś z… – Kell musiał szy bko my śleć. Nie by ło czasu na zaalarmowanie Vigorsa. – Idź do windy. Zachowuj się jakby nigdy nic. Elsa podniosła się z widoczną dla wszy stkich konsternacją. Kell ściszy ł głos. – Idzie tam młody francuski Arab. Należy do ich zespołu. Idź za nim. Postaraj się ustalić, na które piętro pojedzie.
Gdy Elsa odchodziła od stolika, do Kella zbliży ł się kelner. – Wszy stko w porządku, monsieur? – Tak, nic takiego – odparł Tom. – Mojej dziewczy nie wy daje się, że zobaczy ła w recepcji swojego kuzy na. – Rozumiem. – Kelner obejrzał się za Elsą i zauważy ł, że gość w kącie lokalu stara się zwrócić jego uwagę. – Podać panu coś jeszcze, zanim zamknę bar? Kell widział, że Elsa dochodzi właśnie do wind. – Nie, nie. Dziękuję – odpowiedział, odwracając się z powrotem do kelnera. – Prosiłby m już ty lko o rachunek.
73 Kiedy Akim, spocony w ciężkiej skórzanej kurtce, wsiadał do windy, usły szał za sobą kobiecy głos. Gdy się odwrócił, zobaczy ł ciemnowłosą dziewczy nę. Biegła w stronę windy, mówiąc po włosku. Gdy by nie to, że by ła młoda, pozwoliłby drzwiom się zamknąć. Wcisnął przy cisk w dolnej części panelu, by dać Elsie czas wśliznąć się do kabiny. – Grazie – powiedziała, próbując złapać oddech i posy łając mu wdzięczne spojrzenie. – Merci – poprawiła się naty chmiast, przy pomniawszy sobie, że jest w Pary żu. Podobała mu się jej naturalność. Pełnokrwista dziewczy na znikąd, która dostała się do świata duży ch pieniędzy. Nie by ła dziwką. Kto wie – może to kochanka jednego z gości, a może jest tu na rodzinny m spotkaniu. Wy glądała na kogoś, kto wie, jak zachowy wać się w obecności mężczy zny. Wy glądała na kobietę z doświadczeniem. Wdy chał jej zapach. Aromat jej perfum owiał go przed momentem, jakby minęła go właśnie na ulicy. – Prego – powiedział trochę zby t późno. Chciał przy najmniej nawiązać z nią kontakt. – Cała przy jemność po mojej stronie – dodał już po francusku. Nie by ła do końca pięknością, ale miała dość urody i bły sk w oku, który sprawiał, że wszy stko razem komponowało się w przy jemną całość. Chciałby móc spędzić z nią więcej czasu. Wy brał piąte piętro. Ona szóste. – Jedziemy prawie na to samo – powiedział. Winda pięła się w górę wewnątrz budy nku. Dziewczy na z Włoch nie odpowiedziała. Może adrenalina sprawiała, że robił wrażenie aroganckiego. – Bonsoir – wy mamrotał, kiedy winda zatrzy mała się na piąty m piętrze. Ty m razem odpowiedziała. – Oui – pożegnała się, gdy wy siadał. Poczekał, aż winda odjedzie, po czy m ruszy ł w stronę pokoju pięćset osiem. Na kory tarzu nie by ło nikogo. Stanął przed drzwiami Vincenta i lekko zapukał. Usły szał cichy dźwięk zbliżający ch się kroków, a następnie odgłos zetknięcia się głowy Vincenta z drzwiami, gdy ten wy glądał przez wizjer. Ry giel odskoczy ł i Akim został wpuszczony do środka. – Gdzie Luc? Nie „jak leci, Akim?”, nie „co za miła niespodzianka”. Od razu: „gdzie Luc?”, jakby Akim by ł oby watelem trzeciej kategorii. Vincent zawsze sprawiał, że czuł się w taki sposób. – Przy jdą później – odparł. Pokój by ł duży. Mimo przewiewu unosił się w nim zapach papierosów. Plastikowa listwa na zasłonie stukała o szy bę otwartego okna. Vincent miał na sobie niebieskie jeansy i biały firmowy szlafrok hotelu Lutetia. By ł boso i po raz pierwszy, odkąd Akim sięgał pamięcią, wy glądał na kogoś, kto nie panuje nad sobą. – Co to znaczy „przy jdą później”? Akim usiadł na krześle ustawiony m naprzeciw podwójnego łóżka. Na leżącej po lewej stronie materaca poduszce widać by ło odcisk głowy Vincenta – trochę jakby dziecko ćwiczy ło ciosy karate. Na narzucie leżał pilot od telewizora, a obok stały dwie puste buteleczki po whisky. – Odpowiesz mi? – Vincent stanął pomiędzy łóżkiem a krzesłem, jakby obowiązkiem Akima
by ło wy jaśniać mu wszy stkie interesujące go kwestie. – Jak dowiedzieli się o mnie Bry ty jczy cy ? Kto im powiedział? Co się dzieje z François? – My ślałem, że to ty jesteś François, Vincent? – odparł Akim, nie umiejąc się powstrzy mać. Wszy scy śmiali się z tego, jak poważnie Vincent podchodzi do swojego zadania. „Brando” mówił o nim Slimani, także w jego obecności, bo nawet w kry jówce Vincent nie wy chodził ze swojej roli. – Robisz sobie ze mnie żarty ? – spy tał. By ł dość silny i miał gorący temperament, ale brakowało mu odwagi. Akim o ty m wiedział. Nie szanował go, nie by ło za co. – Nikt by z ciebie nie śmiał żartować, Vincent. Akim przy glądał się, jak Cévennes podchodzi do boku łóżka i siada na nim. Wzorowy student akademii, złoty chłopak DGSE. Vincent zawsze miał o sobie wy sokie mniemanie. – Gdzie Luc? – spy tał ponownie. Akima nudziły już jego py tania. Postanowił się trochę zabawić. – O Valerie nie zapy tasz? Nie interesuje cię? – Luc jest szefem – odparł szy bko Vincent. – Tak uważasz? Zapadła cisza. Przez tę chwilę milczenia Vincent chy ba oswoił się z anomalią, za jaką uznał obecność Akima w swoim pokoju. – O co chodzi? – spy tał w końcu. – Masz dla mnie wiadomość? – Mam – odpowiedział Akim. Ciąg dalszy by ł prosty. Pozostawała ty lko kwestia zaangażowania. Akim rozpiął kurtkę motocy klową, wy ciągnął broń, uniósł ją na wy sokość piersi Vincenta i strzelił. Siła uderzenia pocisku rzuciła rannego na ścianę. Akim wstał i zrobił krok naprzód. Oczy Vincenta wy rażały szok, napły wały do nich łzy. Twarz mu pobladła, a z jego gardła doby wał się charkot. Arab strzelił jeszcze dwa razy, w głowę i serce. Pierwszy pocisk wy łączy ł Vincenta jak zabawkę. Akim pozbierał łuski, zabezpieczy ł broń pod kurtką i ruszy ł do drzwi, upewniwszy się jeszcze, że gdy siadał, nic nie wy padło mu z kieszeni. Wy jrzał przez wizjer na zewnątrz. Mając pewność, że kory tarz jest czy sty, wy szedł z pokoju.
74 Kell nie zadzwonił do Londy nu, żeby poprosić Amelię o zezwolenie na to, co zamierzał zrobić. Kazał Vigorsowi znaleźć obok wind na piąty m piętrze martwy punkt kamery monitoringu i czekać na pojawienie się Araba lub jakiekolwiek inne oznaki obecności zespołu DGSE w okolicy pokoju Vincenta. Aldrich został poinstruowany, by czekać na zewnątrz w samochodzie. Elsa miała pójść do pokoju zarezerwowanego w Lutetii przez Vigorsa. – Nic więcej nie możesz teraz zrobić – powiedział jej. – Prześpij się. Rano możesz by ć mi potrzebna. Sam rozpoczął oczekiwanie przed hotelem. Zapalił papierosa i spacerował chodnikiem. Minęła pierwsza. By ła pary ska poniedziałkowa noc, wciąż ciepła i wilgotna. Mężczy zna po pięćdziesiątce minął Kella i wszedł po schodach do hotelu. Każdy by ł teraz obcy. Każdy stanowił zagrożenie. Kell obrócił się i spojrzał na Aldricha, wciąż równie czujnego i niezawodnego jak przez cały długi dzień. Najlepszego z najlepszy ch. Skinęli do siebie głowami. Radiowóz o żółty ch przednich światłach minął ich bez zainteresowania i pojechał dalej na północ bulwarem Raspail. Mniej niż dziesięć minut od momentu, w który m Arab wszedł do hotelu, w kieszeni Kella zaczął wibrować telefon. Dzwonił Vigors. – Już wy chodzi. Poszedł schodami. Ja zjeżdżam windą. – Jesteś pewien, że to on? – Tak, to ten sam. Facet w czerwono-białej kurtce motocy klowej. Idzie na dół, będzie tam za… Połączenie zostało przerwane. Kell skinął głową w stronę Aldricha, który naty chmiast uruchomił silnik peugeota. Spojrzał w górę schodów i przez szy by obrotowy ch drzwi dostrzegł mężczy znę idącego w stronę wy jścia. Wiedział, że dziesięć sekund po nim pojawi się Vigors. Kontakt wzrokowy z Aldrichem. Na to czekali. Arab zszedł po schodach hotelu. Zauważy ł po swojej stronie Kella i wy glądało na to, że go nie rozpoznał, ale ruszy ł w lewo, jak gdy by chciał uniknąć kontaktu. Skręcił ty m samy m w stronę peugeota. Vigors wy siadł z windy, przebiegł przez hol i by ł już w drzwiach obrotowy ch. Kell odczekał, aż Arab znajdzie się dwa metry od samochodu. Wtedy podbiegł do niego od ty łu i uderzy ł go prawą ręką w górną część czaszki, ściągając go jednocześnie w stronę auta. Naty chmiast pojawił się obok niego Vigors, który minął ich, otworzy ł drzwi i pomógł Kellowi wepchnąć Araba do środka. Kell pamiętał, że tamten jest spry tny i sporo waży, ale Vigors by ł od niego dużo silniejszy i miał jeden atut: działał z zaskoczenia. Już po kilku sekundach udało im się wsadzić chłopaka na ty lną kanapę samochodu. Gdy ty lko trzasnęły drzwi, Aldrich ruszy ł bulwarem Raspail. Vigors odciągnął głowę Araba do ty łu, a Kell przy trzy my wał go, uniemożliwiając mu sięgnięcie do piersi po broń. Arab krzy czał i próbował się wy swobodzić, z wściekłością obijając szy ję i twarz Kella. – Kurwa, zamknij się albo złamię ci rękę! – rzucił Tom po arabsku. Zepchnęło go na drzwi, gdy Aldrich skręcił w prawo i ruszy ł w dół Rue Saint-Sulpice. Kell nie miał pojęcia, dokąd mogą zawieźć Araba ani co z nim zrobią po wszy stkim. Nie by ł nawet pewien, czy w środku nocy udało im się go niepostrzeżenie porwać z dużej pary skiej ulicy. – Jedź na południowy zachód – polecił Kell – Panteon, Place d’Italie. Pod skórzaną kurtką Araba Kell wy czuwał kształt pistoletu.
– Kev, przy trzy maj mu ręce. Kell rozluźnił chwy t, a wtedy Vigors chwy cił chłopaka i wy kręcił mu ręce do ty łu tak, że by ły unieruchomione za jego plecami. Arab przestał się bronić, ale w kącikach jego ust zebrała się gęsta biała ślina przy pominająca rozmoczoną kredę. Gdy Kell sięgnął do zamka kurtki, pojmany próbował ugry źć go w rękę, opuszczając podbródek. – Nie bądź dzieckiem – powiedział Tom i odepchnął jego głowę do ty łu. Rozpiął zamek, wsunął rękę pod kurtkę i naty chmiast poczuł rękojeść pistoletu. Wy ciągnął broń. – Dlaczego nosisz samopowtarzalny pistolet z tłumikiem? – spy tał po francusku. Wszy scy w samochodzie czuli zapach kordy tu. – I bardziej na temat: dlaczego przed chwilą z niego strzelałeś? Vigors rozpoznał ty p broni – SIG Sauer kalibru dziewięć milimetrów. Kell zdjął z broni tłumik. W magazy nku nadal by ło osiem naboi. Pochy lił się i odłoży ł pistolet na podłogę przed fotelem pasażera. Potem konty nuował przeszukiwanie kurtki Araba. Wy jął z niej portfel, telefon komórkowy i paczkę papierosów, po czy m kazał chłopakowi nachy lić się do przodu, żeby mógł przeszukać ty lne kieszenie. Kiedy by li o jedną przecznicę na wschód od Panteonu, Aldrich zdjął pasek i podał go Vigorsowi. Ten sprawnie uży ł go do unieruchomienia nadgarstków Araba. Kell sięgnął wtedy po telefon i wy słał wiadomość do Amelii. Potrzebna jak najszybciej bezpieczna meta. Kukuła prawdopodobnie zabity. Wieziemy podejrzanego. To jeden z tych od napadu w Marsylii.
Więcej na: www.ebook4all.pl
75 SMS od Kella zmusił Amelię do zaangażowania w operację pary skiej placówki MI6. By ł to ruch, którego nie miała ochoty wy kony wać. Rozszerzanie kręgu wtajemniczony ch, nawet w tajnej organizacji, wiązało się ry zy kiem, że rozejdzie się pogłoska o operacji DGSE. Amelia wy brała więc osobę młodą i ambitną – rzutkiego dwudziestosiedmioletniego kawalera, który z radością zgodził się pomóc świeżo nominowanej szefowej Służby, licząc na to, że jego sprawność i dy skrecja zostaną kiedy ś nagrodzone. Mike Drummond został wy rwany ze snu tuż przed trzecią nad ranem. Do czwartej zdąży ł wstać, ubrać się i pokonać dwudziestopięciominutową trasę z placu Inwalidów do Orsay – podmiejskiego osiedla, gdzie w pobliżu stacji kolejowej MI6 wy najmowało wolno stojący dom o dwóch sy pialniach. Kell odczekał, aż Drummond potwierdzi, że jest na miejscu. Dopiero gdy tamten to zrobił, Tom polecił Aldrichowi, żeby jechał pod wskazany adres. O czwartej piętnaście wprowadzili Akima do skromnie urządzonego salonu. By ły tu wiszący naprzeciw okna telewizor i wazony z ususzony mi kwiatami na kominku, a na tacy niedaleko drzwi stała rozpita do połowy butelka Stolicznej. – Coś do picia? – Woda? W samochodzie sy tuacja zdąży ła się uspokoić. Akim podał im swoje imię, wy parł się zabicia Kukuły oraz jakiegokolwiek udziału w porwaniu Malota, i pogroził im, że jeśli nie pojawi się z powrotem do południa, jego „przy jaciele z Pary ża” zaczną go szukać. Zniknęła jednak jego wściekłość i ustała fizy czna agresja. Ustąpiły miejsca nieco bardziej opty misty cznemu podejściu, które Kell miał nadzieję wy korzy stać. – A jedzenie? Jesteś głodny ? – Kell spojrzał na Drummonda, rudego, piegowatego chłopaka z Birmingham o zadarty m nosie, który najwy raźniej postanowił nie odzy wać się niepy tany. – W lodówce jest jakieś jedzenie, tak? – Jasne – odpowiedział Drummond. Vigors najpierw skorzy stał z łazienki, a potem przy gotował trzy kubki kawy rozpuszczalnej. Jeden z nich zaniósł Aldrichowi do samochodu. Ulica tonęła w ciszy i ciemności. Ani jednej poruszonej firanki, ani jednego zabłąkanego psa czy kota. Vigors zaproponował Danny ’emu, że go zluzuje. Aldrich prowadził prawie dwie godziny, więc dał mu pójść do środka, a sam usiadł na warcie za kierownicą. – Sy tuacja wy gląda tak – powiedział Kell, zapraszając Danny ’ego do pokoju, a jednocześnie zwracając się do Akima – wszy scy tutaj jesteśmy oficerami Tajnej Służby Wy wiadowczej, którą bardziej pewnie kojarzy sz jako MI6. Mamy w Pary żu dwunastoosobowy zespół w gotowości i większy skład operacy jny w Londy nie, który monitoruje naszą rozmowę z biura nad Tamizą. Jesteś tu w pełni bezpieczny. Pod Lutetią zatrzy maliśmy cię siłą, bo nie mieliśmy innego wy jścia, ale nasza rozmowa teraz nie będzie dla ciebie tak nieprzy jemna, jak się
spodziewasz. Tak jak powiedziałem ci w samochodzie, pamiętam cię z Marsy lii. Wiem, że wy kony wałeś ty lko swoją pracę, i nie ściągnąłem cię tu, żeby się mścić, Akim. Nie interesuje mnie też wy mierzanie sprawiedliwości za zabicie Vincenta Cévennesa. Młody Arab podniósł wzrok i spojrzał na Kella zdezorientowany jego strategią przesłuchania. Drummond, który wrócił właśnie z kuchni, bez słowa podał więźniowi szklankę wody, po czy m z powrotem zajął miejsce na krześle. Kiedy Akim pił, drżała mu dłoń. – Przejrzałem w samochodzie twój telefon – konty nuował Kell. Przy szło mu teraz do głowy, że Drummond będzie się starał wszy stko dobrze zapamiętać. Po pierwsze – chce przecież doskonalić własne umiejętności, po drugie – na pewno ciekawi go, jakie miękkie techniki przesłuchania zastosuje niesławny „Świadek X”, nim ucieknie się do gróźb i nękania. – Muszę zadzwonić – odpowiedział Akim. Rozmawiali po francusku. – Mówiłem wam: jeśli nie dam znać, że wracam, zaczną działać. – Jak „działać”? Kim są ci, z który mi chcesz się skontaktować? Kell podejrzewał, że rozgry zł Akima. Tak, chłopak by ł zbirem gotowy m zabić na rozkaz, ale nie by ł też pozbawiony przy zwoitości. W jego telefonie by ło mnóstwo zdjęć: uśmiechnięte dziewczy ny, rodzina, dzieciaki, a nawet widoki i architektura, które zwróciły uwagę młodego Araba. By ły SMS-y pełne humoru, ale też i inne, pokazujące zmartwienie stanem zdrowia mieszkającego w Tulonie dziadka. By ły też wy razy oddania dobremu Bogu. Kell miał pewność, że Akim to po prostu chłopak z ulicy, którego wy wiad francuski wy ciągnął z więzienia i zrobił „przy datny m krety nem od zabijania”, jak dawno temu w Irlandii ujmował to kolega Toma ze Służby. Akim miał pęd do samodoskonalenia, wrodzony zew chłopaka, który dorastał bez pieniędzy, wy kształcenia i nadziei. By ło w nim przy ty m jednak coś senty mentalnego, jakby obiecy wał sobie, że czeka go coś lepszego. – Nie mogę ci powiedzieć – odparł Arab. Kell nie oczekiwał, że usły szy odpowiedź, dopóki nie osłodzi trochę więźniowi gorzkiej pigułki. – Więc może ja powinienem powiedzieć to tobie. – Podszedł do drzwi i otworzy ł butelkę z wódką. Chciał setką dać swoim zmy słom kopa i w ten sposób dojechać do rana. – My ślę, że nazy wają się Luc Javeau i Valerie de Serres. My ślę, że wy najęli cię, żeby ś zabił w Egipcie Philppe’a i Jeannine Malotów. – Akim ku zaskoczeniu Kella nie odpierał zarzutu. – Wiemy, że niedługo po ich pogrzebie został porwany François Malot. Wiemy też, że oficer DGSE, Vincent Cévennes, odgry wał go w ramach operacji, która miała pozwolić wy wierać wpły w na osobę wy soko postawioną w naszej organizacji. Drummond nerwowo założy ł nogę na nogę, by po chwili odstawić ją na podłogę – zorientował się, że mowa o Amelii Levene. Aldrich posłał mu chłodne, oceniające spojrzenie. Stary wy ga dy skretnie dał agency jnemu szczenięciu znać, że poznany właśnie sekret ma zabrać ze sobą do grobu. – Nie mam pojęcia – odpowiedział Akim. – Może to prawda, może nie. Pod kurtką motocy klową miał przy legającą do ciała czarną kamizelkę. Gdy uniósł ręce w obronny m geście, ny lonowa tkanina podkreśliła mięśnie jego rąk. – Wiemy, że tak jest – rzucił stanowczo Kell. W pokoju stała kanapa i dwa fotele. Tom podniósł się z kanapy i ze szklanką wódki w ręku przy kucnął naprzeciw Akima. – Kiedy Vincent został zdemaskowany, to Luc i Valerie spanikowali, tak? By ło po operacji, więc kazali ci go zabić. Ale co mają zrobić z François? Albo jego też zabiją, albo za okup oddadzą go matce, tak? Akim odwrócił wzrok, ale Drummond i Aldrich nie zamierzali dodawać mu otuchy.
– Czy wiesz, że Valerie zadzwoniła dziś rano do mojej szefowej i zażądała pięciu milionów euro za bezpieczny powrót jej sy na do domu? – Gdy ty lko Kell wy mienił kwotę, Akim naty chmiast spojrzał z powrotem wprost na niego. Wy glądał, jakby coś utknęło mu w gardle. – Ile z tej sterty pieniędzy obiecali tobie? Pięć procent? Dziesięć? I co z twoim kolegą, ty m, który tak mi urządził oko? – Tu Kell wskazał na bliznę i uśmiechnął się. – Ma dostać więcej od ciebie czy ty le samo? Odpowiedzią Akima by ło milczenie. Nie odzy wał się do Kella, bo nie mógłby udzielić odpowiedzi, nie tracąc przy ty m twarzy. – Co jest? – Thomas wstał i wrócił na kanapę. – Nie obiecali ci procentu? – Nie. Ty lko jednorazową wy płatę. – Akim odpowiedział po arabsku, jakby starał się ukry ć swój wsty d. Kell nie wiedział, czy ktoś poza nim go zrozumiał. – Ile? – Siedemdziesiąt ty sięcy. – Euro, tak? – To dużo pieniędzy. – Kiedy zaczy naliście, to by ło dużo pieniędzy. Ale teraz już chy ba nie jest, co? Luc i Valerie w przy szły m ty godniu odlecą dokądś z pięcioma milionami, a ty już nigdy nie będziesz mógł pracować dla DGSE. Wy korzy stują cię. Opowiedz mi o nich i relacji między nimi. Masz przez nich na sumieniu już troje zabity ch. Może by ć czwarty, jeśli każą ci jeszcze zastrzelić François. Akim uśmiechnął się kpiarsko. Otrzy mał nagle szansę, by się odkuć. – Nie ja będę strzelać do François. Slimani chce to zrobić.
76 O ósmej piętnaście François usły szał dźwięk klucza obracanego w zamku. Czasem budzili go wcześniej, czasem – na przy kład kiedy zmianę miał Akim – mógł pospać dłużej. Pierwszego dnia w kry jówce Luc powiedział mu, że ma nie ruszać się z łóżka za każdy m razem, kiedy ktoś zastuka do drzwi. Jeśli wejdą do celi, a on nie będzie siedział z rękoma w górze i otwarty mi dłońmi, rozrzucą jego posiłek po podłodze i nie dostanie nic więcej do jedzenia przez resztę dnia. Teraz François zrobił więc to samo co za każdy m razem: nie podnosząc się z łóżka, uniósł ręce jak poddający się żołnierz. Tego ranka przy szła Valerie. Niety powe. Stał za nią Luc, za to nigdzie nie widać by ło Slimaniego ani Akima. W środku nocy usły szał, jak pod dom podjeżdża samochód. Wy dawało mu się też, że rozpoznaje głos mężczy zny, z który m chwilę później przy witał się w przedpokoju Luc. By ł to jeden z ty mczasowy ch strażników na czas weekendowej nieobecności Akima i Slimaniego – by ły żołnierz legii cudzoziemskiej, ary jski macho obcięty prawie na ły so. Nazy wał się Jacques. W odróżnieniu od reszty nie potrafił gotować. Miał też w sobie jakąś leniwą, bezwzględną głupotę. François przy jął, że pewnie wraca do pracy w kry jówce. Marzy ło mu się, że Slimani dostał kilka dni wolnego. Miał nadzieję, że nigdy go już nie zobaczy. – Musimy zrobić film – powiedziała Valerie, pokazując François, że ma nie ruszać się z łóżka. Trzy mała gazetę, a Luc miał w ręku iPhone’a. – Jaki film? – Taki, który będzie dowodem, że ży jesz – wy jaśnił Luc. Odnosili się do niego szorstko, nawet z iry tacją. François zawsze starał się odczy ty wać zachowanie swoich pory waczy. Uważał, że to pozwoli mu lepiej zrozumieć ich moty wy i zamiary. Za każdy m razem gdy, jak teraz, by li oschli i gdy zaczy nał mieć poczucie, że jest źle traktowany, obawiał się, że planują go zabić. – Trzy maj – poleciła Valerie, wręczając mu egzemplarz „Le Figaro”. By ło to najświeższe wy danie. Tematem numeru by ł Sarkozy, ale na pierwszej stronie znalazły się też reklama wczasów w Meksy ku i prawa szpalta poświęcona Obamie i sprawom finansowy m Waszy ngtonu. Luc przy wlókł z przedpokoju do celi drewniane krzesło i usiadł na nim. Ustawił się naprzeciw François i wy celował w niego obiekty w iPhone’a. – Powiedz, jak się nazy wasz – nakazał. Stojąca za nim Valerie przesunęła się lekko w lewo, gdy Luc powiedział jej, że zasłania światło. – Nazy wam się François Malot. – Z niewiadomej przy czy ny czuł się, jakby już wiele razy by ł w takiej sy tuacji. Podniósł wzrok i spojrzał na Valerie. Wpatry wała się w gładką ścianę za jego plecami. – Jaki jest dziś dzień? François odwrócił gazetę, po czy m wy recy tował datę widniejącą na pierwszej stronie, by następnie podsunąć ją w stronę kamery. – W porządku – powiedziała Valerie, wskazując Lucowi, by przestał nagry wać. – Czego jeszcze miałaby chcieć? François spojrzał na nich, starając się ustalić, co my ślą. Wiedział już, że chcą za niego okup i że jego „matka” zgodziła się współpracować. Nie wiedział o niej nic poza ty m, co Slimani noc w noc szeptał przez drzwi. Nie chciał wierzy ć choćby w część jego słów. Przez pierwsze godziny
niewoli François sądził, że padł ofiarą błędnej identy fikacji, że porwali niewłaściwą osobę i zabili niewłaściwą rodzinę. Teraz, niespełna miesiąc po zabójstwie rodziców, zaczy nał mieć poczucie, że uwolnił się od nich – przy prawiało go to o wy rzuty sumienia i wsty d. Choć mocno się od siebie oddalili, powinien chy ba wciąż ich opłakiwać? Co to za sy n, który troszczy się wy łącznie o własne przetrwanie i odczuwa ulgę, że zamordowano mu matkę i ojca? Chciał o ty m z kimś pomówić. Z Christophe’em i Maríą. Miał poczucie, że zaczy na lekko wariować, a oni nigdy nie próbowali go oceniać. Zawsze rozumieli, co próbuje powiedzieć. – Dziś twoja ostatnia noc w ty m domu – obwieściła Valerie. – Jutro o tej porze się przenosimy. – Dlaczego? – zapy tał François. – Dlaczego? – powtórzy ł Luc, naśladując głos Malota i ciągnąc krzesło z powrotem do przedpokoju. François wy jrzał przez otwarte drzwi i zauważy ł w salonie Slimaniego. Miał przerażające przeczucie, że nie doczeka następnego ranka. – Bo za dużo osób by ło w ty m domu. Zby t wielu wie, że tu jesteś – wy jaśniła Valerie. Slimani uśmiechnął się do François, jakby od początku przy słuchiwał się rozmowie. – To początek procesu, który wszy stko bardzo uprości. – Valerie schy liła się i przesunęła dłonią po włosach François. – Nie martw się, chłopczy ku. Mamusia niedługo po ciebie przy jedzie.
77 Kell dopił wódkę i zaczął się zastanawiać się, czy źle odczy tał Akima. Słowa Araba: „Slimani chce to zrobić” zaskoczy ły Drummonda. Odkaszlnął, próbując udać, że przeczy szcza ty lko gardło. Aldrich, który poczuł nagle zmęczenie i rozdrażnienie, zrobił krok naprzód, skracając dy stans, jakby chciał dopilnować, że Akim nie powie więcej czegoś w ty m rodzaju. – Uważasz, że to zabawne? – spy tał Kell po angielsku. Ku jego zaskoczeniu Akim odpowiedział w ty m samy m języ ku: – Nie. Kell zrobił pauzę. Uniósł wzrok i spojrzał na Drummonda, by następnie zerknąć jeszcze na Aldricha. Pomiędzy zasłonami została niewielka szpara, na zewnątrz zaczy nało już świtać. Jestem teraz z Amerykanami przy Yassinie, mówił sobie. Mogę pytać, o co chcę, i robić, co chcę. Wszystko zostanie na zawsze w tym pokoju. Poczuł nagłą chęć dowalenia Akimowi. Korciło go, żeby wy prowadzić solidny, łamiący żuchwę cios. Trzy mał się jednak zasad. Wiedział, że jeśli ty lko nie będzie się spieszy ł, dowie się wszy stkiego od Araba. – Masz dzieci, Mike? Drummond w pierwszej chwili nie zareagował. Zaraz jednak, wciąż zaskoczony, że zwrócono się do niego, odpowiedział: – Nie, nie mam. – Trajkotał tak szy bko, że o mało się nie przejęzy czy ł. – Ty, Danny ? – Dwójkę, szefie. – Chłopaków? Dziewczy nki? Po jedny m każdej płci? – Chłopaka i dziewczy nkę. Ashley ma osiem lat, Kelley jedenaście. – Dłonią wskazał różnicę w ich wzroście. Kell zwrócił się teraz do Akima. – A ty ? – Dzieci? Ja? – Akim zareagował tak, jakby Kell spy tał go, czy wierzy w Świętego Mikołaja. – Nie mam. – Z całego serca popieram posiadanie dzieci – ciągnął Kell. – Sam mam dwoje. Zmieniły moje ży cie. – Ani Aldrich, ani Drummond nie wiedzieli, że to nieprawda. – Zanim się urodziły, nie rozumiałem, czy m jest bezinteresowna miłość. Kochałem kobiety, kochałem żonę. Ale od dziewczy n zawsze chce się czegoś w zamian, nie? Akim ściągnął brwi. Kell zastanowił się w ty m momencie, czy w pełni zrozumiale wy słowił się po francusku. Arab zaraz jednak bez słowa skinął twierdząco głową. – Kiedy wracam do domu po długim wy jeździe takim jak ten, jeśli jest późno, idę najpierw do ich pokoju, żeby upewnić się, że są bezpieczne. Czasem siadam tam i po prostu patrzę na nie przez pięć albo dziesięć minut. To mnie uspokaja. Pokrzepia mnie my śl, że jest w moim ży ciu coś ponad moją chciwość i gówniane zmartwienia. Moja córka i mój sy n to dar, który mnie odnawia. – Dla podkreślenia wy mowy ostatniego zdania uży ł arabskiego słowa tadżdid, czy li odnowienie. – To coś, co bardzo ciężko przekazać ludziom, którzy nie mają młodej rodziny. Dzieci nas dopełniają. Nie żona, nie mąż, nie kochanka albo kochanek. To dzieci ratują nas przed nami samy mi.
Akim sięgnął do kieszeni jeansów po chusteczkę i wy tarł usta. Chwilę wcześniej poczęstowali go ciastkami czekoladowy mi z leżącej w kuchni paczki. W ciągu pięciu minut zjadł trzy. Kell zastanawiał się, czy jego strategia odnosi skutek. – Czy twoi rodzice wciąż ży ją, Akim? – Moja matka zmarła – odpowiedział i zanim Kell zdąży ł zadać py tanie, dodał: – Ojca nigdy nie poznałem. To by ł prezent, z którego Thomas postanowił skorzy stać. – Zostawił twoją matkę? Raz jeszcze odpowiedzią Akima by ło przeciągające się milczenie. – Rozumiem, że niespecjalnie interesowałoby cię spotkanie z nim teraz? Przy pły w dumy spowodował, że ciało Akima poruszy ło się jak w figurze tanecznej. – W ży ciu. – Jego oczy zdradziły jednak na ułamek sekundy nierealne marzenie, by Kell w jakiś sposób sprowadził tu jego ojca. – Ale masz inny ch krewny ch we Francji? Braci? Siostry ? Kuzy nów? – Mam. Kell chciał, żeby Akim my ślał o nich. Chciał, żeby przy pomniał sobie roześmianą siostrzenicę ze zdjęcia w telefonie, żeby pamiętał o chory m dziadku z Tulonu. – Matka François Malota, moja przy jaciółka i koleżanka z pracy, oddała go do adopcji, gdy miała ty lko dwadzieścia lat. Nigdy później nie widziała swojego dziecka. Trudno mi to sobie wy obrazić jako ojcu, a między matką a jej dzieckiem układ jest jeszcze bardziej skomplikowany. To więź, która nigdy nie znika – nić sięgająca do samego wnętrza ciała. To, co zrobiła twoja firma, to kpina z tego, co w nas najbardziej podstawowe i przy zwoite – miłości matki do dziecka. Rozumiałeś to, kiedy zgodziłeś się wziąć w ty m udział? Akim starł okruch z ust i utkwił spojrzenie w ziemi. Przy szedł właściwy moment. – Złożę ci propozy cję – powiedział Kell. – Za dwie godziny do pokoju Vincenta Cévennesa w Lutetii zastuka pokojówka. Uzna, że śpi, i da mu spokój. Wróci po paru godzinach i wtedy znajdzie ciało. Troje moich współpracowników widziało, jak wchodzisz do hotelu na moment przed ty m, gdy został zabity. Z pewnością francuskie władze uzy skają dostęp do nagrań z kamer hotelowy ch i zobaczą cię na nich. Ostatnie, czego będą chcieć, to skandalu. Gdy by jednak przy padkiem musieli zwalić na kogoś winę za tę strzelaninę, bo na przy kład strona bry ty jska zrobi raban z powodu porwania i zamordowania François Malota, i gdy by Pary ż musiał rzucić kogoś na pożarcie, możemy spowodować, że te nagrania nie wy pły ną. Może też nas najść, żeby pokazać im zapis audio i wideo z ostatnich paru godzin naszej rozmowy. – Akim spojrzał na sufit, a następnie szy bko zerknął na okno i drzwi, jakby miał szansę dostrzec kamery i mikrofony, do który ch Kell zrobił właśnie aluzję. – Widzisz już chy ba, na czy m stoisz? – konty nuował Thomas. – Ten mężczy zna – wskazał na Drummonda – pracuje w bry ty jskiej ambasadzie w Pary żu. W ciągu dwunastu godzin możesz by ć w hotelu na lotnisku Gatwick. W ciągu doby możesz dostać nową unijną tożsamość. Zaproponujemy ci stały poby t w Wielkiej Bry tanii. Daj mi to, czego potrzebuję, to się o ciebie zatroszczy my. Widzę cię jako ofiarę tego układu, Akim. Nie uważam cię za wroga. Nastało długie milczenie. Kell, obserwując odległe, nieruchome spojrzenie Akima, zastanawiał się, czy ten w ogóle się jeszcze odezwie. Czuł głód odpowiedzi na swoje py tania i głód sukcesu – nie ty lko dla Amelii, lecz także dla samego siebie. Chciał ukojenia po mizerii
i rozczarowaniach ostatnich dwunastu miesięcy. Akim pochy lił ogoloną głowę na bok, by po chwili znów trzy mać ją prosto. Przy pominał boksera, który w zwolniony m tempie dochodzi do siebie. – Salles-sur-l’Hers – powiedział cicho. – Sy na tej kobiety trzy mają w domu pod Salles-surl’Hers.
78 Kell siedział w TGV do Tuluzy, gdy Amelia zadzwoniła do niego, by powiedzieć, że przy słano jej nagranie siedzącego w celi François. – Dowód ży cia – powiedziała. – Nagrali to dziś rano. W tej chwili wy sy łam ten film do ciebie. Kell uświadomił sobie, że właśnie w ten sposób po raz pierwszy w ży ciu Amelia zobaczy ła twarz swojego sy na. Nie potrafił wy obrazić sobie, co mogła poczuć. Nowy przy pły w oddania? Opór przed wy stawieniem się na kolejny cios lub zdradę? Może François by ł po prostu kolejną twarzą na kolejny m ekranie. Czy by ła w stanie poczuć z nim więź po ty m, jaką miłością obdarzy ła Vincenta? – White się odzy wał? – spy tała Amelia. Trzy osobowa druży na wojskowy ch odleciała ze Stansted tuż przed szóstą rano. Ich samolot dwie godziny później wy lądował w Carcassonne. Jeden z członków ekipy, znany ty lko jako „Jeff”, pojechał do Perpignan spotkać się z kontaktem, żeby odebrać podstawowy sprzęt i broń. White i trzeci mężczy zna, „Mike”, by li w ty m samy m czasie w Salles-sur-l’Hers, by odszukać kry jówkę i spróbować ustalić liczbę osób przeby wający ch wewnątrz domu. Po zarezerwowaniu pokoi hotelowy ch w Castelnaudary wojskowi pojechali na zachód do Tuluzy, żeby odebrać z dworca Kella, który dotarł na miejsce o czternastej piętnaście. – Jedna sprawa – powiedziała Amelia – dla nich jestem ty lko kolejną klientką. Ich wszelkie kontakty ze Służbą to już historia. Nie podlegają nam operacy jnie. Tego Kell spodziewał się i bez jej słów. – Wszy stko będzie dobrze – zapewnił ją, mając jednocześnie wrażenie, że sły szy w tle głos Truscotta opieprzającego jakiegoś niskiego rangą biedaka. – Jeśli Akim podał dobre namiary, jeszcze dziś wy ciągniemy stamtąd François. Kell by ł pewien, że Akim mówił szczerze, a utwierdził się jeszcze w ty m przekonaniu, gdy okazało się, że wstępny zwiad White’a na temat budy nku dokładnie odpowiada relacji Araba. Na ty m nie koniec: gdy Mike zaszedł to trafiki w Villneuve-la-Comptal i pokazał zdjęcie Akima właścicielowi i jego starszej matce, ci rozpoznali go jako jednego z dwóch młody ch Arabów kupujący ch lucky striki, gazety i czasopisma. Widy wali go regularnie przez ostatnie trzy ty godnie. Sy n właściciela podejrzewał, że mieszkają na wzgórzu na południowy zachód od Salles-surl’Hers, w dawny m gospodarstwie braci Thébault. Wy jaśnił, że dom należy teraz do „biznesmena z Pary ża”. To wy starczy ło za potwierdzenie. – Przy jrzeliśmy się domowi z obory po drugiej stronie drogi. – White by ł absolwentem Eton. Miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, dziewięćdziesiąt kilo wagi i bagdadzką opaleniznę. Dzięki wszechobecnej jatce w Iraku i Afganistanie jego firma ochroniarska Falcon generowała rocznie siedmiocy frowe zy ski. O operacji w Salles mówił tak, jakby poziom jej skomplikowania nie przekraczał umówienia wizy ty u denty sty. – Układ odpowiada mapie, którą nam pokazy wałeś. Drogi wy jazdowe na wschód i zachód przez dojazdówkę do D625. Od południa dostęp do domu jest ty lko pieszo, ale Jeff uważa, że będzie mógł wy korzy stać wiatrak jako gniazdo snajperskie. – Dla kogoś takiego jak White wy ciągnięcie oby watela francuskiego z marnie strzeżonego domu gdzieś na langwedockiej prowincji to by ł łatwy pieniądz. – Po zachodniej stronie posesji jest ogrodzony teren. Podejrzewamy, że to „spacerniak” François. Od frontu jest odkry ty basen. To musi by ć to miejsce.
– Macie pojęcie, ilu ludzie jest wewnątrz? – spy tał Kell. White i Mike wieźli go właśnie autostradą A61 na wschód, w stronę Castelnaudary. – Akim mówił, że czasem wy korzy stują jako rezerwowy ch strażników dwóch ludzi po legii cudzoziemskiej. Wie, że w domu jest Slimani. Poza ty m mogą by ć jeszcze ty lko Luc i kobieta. White wy przedził prehistory cznego citroena 2CV i jechał dalej wewnętrzny m pasem, trzy mając się ograniczenia prędkości. – Jeff dalej obserwuje dom. Kłopot w takich sy tuacjach jest taki, że ekipy często przewożą paczkę z miejsca na miejsce. Odkąd tu przy jechaliśmy, nie widzieliśmy w domu oznak ży cia. Z tego, co mówiłeś przez telefon, wy gląda na to, że ci ludzie by li na ty le ostrożni, żeby nie uży wać na miejscu komórek ani komputerów. No ale siedzą tam sporo czasu i mogą chcieć zmienić otoczenie. Ile razy próbowali skontaktować się z Akimem, kiedy by ł w Lutetii? Luc zadzwonił na komórkę Akima niedługo po dwudziestej. Arab potwierdził SMS-em zabicie Kukuły, ale Valerie oddzwoniła do niego tuż po ty m, jak Kell ruszy ł na stację Austerlitz. Akim, zgodnie z poleceniem Drummonda, zignorował połączenie. Valerie zadzwoniła raz jeszcze godzinę później i ty m razem zostawiła zdradzającą rozdrażnienie wiadomość. – Akim ma „skontakować się z nimi albo nabiorą podejrzeń” – opisał White. – Wspominał cokolwiek o drugiej kry jówce? Kell pokręcił głową. W analizie White’a kry ło się niewy powiedziane wprost ostrzeżenie: „Traktujemy to jako przy sługę dla Amelii. Liczy my po stawce dla kumpli. Maks dwa dni. Potem nie możemy tu już siedzieć. Jeśli waszego chłopaka tam nie będzie, wracamy do Stansted”. I właśnie wtedy, jak jaskółka sukcesu, przy szło połączenie od Jeffa. Widział właśnie młodego Araba idącego drogą obok sy piącego się wiatraka około trzy stu metrów na północny wschód od domu. – Slimani – powiedział Kell. Na podjeździe pojawił się też samochód, toy ota land cruiser. Wcześniej tam nie parkowała. By ć może to Luc i Valerie wrócili do domu po próbach skontaktowania się przez telefon z Akimem. To by ły wy starczające sy gnały, żeby dać operacji zielone światło. W połączony ch ze sobą pokojach hotelu w Castelnaudary White wy łoży ł plan. – Mówiłeś, że szef lubi wieczorem popły wać. – Akim o ty m wspomniał, tak. – Więc ruszy my, kiedy to zrobi. Podjedziemy pod dom, a kiedy Luc wy jdzie nad basen – zaczy namy wjazd. Wy jdzie sobie w samy ch gaciach, a wtedy Jeff zdejmie go z wiatraka. Jeśli nie ruszy się z domu – w porządku, zaczekamy, aż zajdzie słońce. Pani Levene powiedziała: ostra amunicja, strzelać, żeby zabić. – Chce wy słać Pary żowi wiadomość – potwierdził Kell. White skinął głową. Ruty nowa wizy ta u denty sty. Potem przeszedł do omawiania dalszy ch szczegółów akcji. Jeff, czterdziestoparoletni facet o kręcony ch włosach, wy glądający jak serdeczny właściciel pubu ze Shropshire, przejdzie od południa drogą do starego wiatraka i zajmie pozy cję dwieście metrów od domu. Mike wejdzie od frontu i zabezpieczy celę. Jednocześnie White ruszy od strony „spacerniaka”, usunie metalowe sztaby na ty lny m wejściu do celi i tamtędy wy prowadzi François. Kell będzie czekać na zewnątrz w samochodzie, żeby następnie wy wieźć ich na D625. Tom nalegał na swój udział w operacji, chociaż White zarzekał się, że całe zadanie jest „prostsze, niż pójść się odlać”.
– Kiedy ty lko wejdziemy do środka, zablokuj drogę na wschodniej krzy żówce – polecił White. – Jeśli coś pójdzie nie tak i spróbują uciec ty m land cruiserem, wy siadasz, stajesz im na drodze i strzelasz w opony. Nie celuj powy żej zderzaka. Mogą mieć w samochodzie chłopaka, gdy nas zauważą. – A zauważą? Jeff się zaśmiał. Mike, wciąż zbudowany i ostrzy żony na jeża niczy m żołnierz pułku SAS, wy glądał jak kowboj, który ma właśnie wy pluć na podłogę przeżuty ty toń. White uśmiechnął się i podsunął Kellowi glocka. – Strzelałeś już z takiego? – Wiadomość nie dotarła? – odparł Thomas, doty kając lufy. – MI6 nie robi teraz nic poza zabijaniem.
79 François siedział na łóżku, gdy usły szał, jak Luc, schodząc na dół, mówi Valerie, że idzie popły wać. Za jakieś dziesięć minut Slimani i Jacques przy niosą do celi kolację. Dochodziła dziewiętnasta. Miał to by ć jego ostatni posiłek w ty m domu. Sły szał dobiegające z całego domu odgłosy pakowania: pudełka wstawiane do stojącego na zewnątrz land cruisera, trzaśnięcia klap bagażników, zamy kanie zamków toreb. François spodziewał się, że lada moment wy ciągną go z celi i przewiozą do nowego więzienia. Tam zostanie już na zawsze. Minęło pięć minut. Usły szał odgłos zamy kania drzwi mikrofalówki. Wiedział, że może spodziewać się kolejnego dania z mrożonki: ry żu z torebki i pełny ch ścięgien ochłapów wołowiny lub wieprzowiny w supermarketowy m sosie. Kilka minut później usły szał sy gnał zegara kuchenki. Jacques lub Slimani wy kładał teraz jedzenie na talerz. Który ś z nich przy jdzie zaraz do celi z tacą, by następnie obserwować jedzącego François i pilnować, żeby nie próbował ucieczki. Z zewnątrz dobiegł odgłos kroków i pukanie do drzwi. Słuchając odgłosu przekręcanego w kłódce klucza, François uniósł ręce nad głowę. Do celi wszedł Jacques. Zerknął na telewizor, postawił tacę na ziemi i przeszedł na drugą stronę pokoju po wiadro na odchody. – Śmierdzi tutaj – powiedział. François już to kiedy ś sły szał. Za Jacques’em stał Slimani. Wy glądał na dziwnie nieobecnego. Mógł by ć trochę upalony. Normalnie wy mamrotałby chociaż coś złośliwego lub obelży wego – tak dla pobudzenia krążenia, żeby rozwiać nudę. Tego wieczoru patrzy ł gdzieś w dal. Jego lewe oko wciąż by ło opuchnięte. Miał pod nim siniec. Robił ogólnie wrażenie, jakby by ł my ślami gdzie indziej, a szósty zmy sł podpowiadał mu, że zbliża się ry chła klęska. Drogą przed domem przejechał z południowego wschodu samochód. Ktoś miejscowy, znający objazdy bokami. I wtedy François usły szał krzy k kobiecy. Nie krzy k paniki czy strachu, ale wrzask pełen oburzenia i niedowierzania. Valerie. Jacques odstawił wiadro na podłogę, tuż przed François, spojrzał na Slimaniego i wy szedł do przedpokoju. Zachowy wał się tak, jakby usły szał alarm przeciwpożarowy i chciał się upewnić, czy to ćwiczenia. Malot zorientował się zaraz, że Valerie zbiega na dół. W ty m samy m momencie drzwi frontowe otworzy ły się raptownie, a do domu wrzucony został jakiś przedmiot. Rozległ się ogłuszający wy buch. Slimani i François zakry li uszy, Jacques z krzy kiem padł na ziemię. W pierwszej chwili wy glądało na to, że potknął się albo pośliznął na posadzce. Zaraz jednak François zauważy ł na ścianie za jego plecami krew. W tej samej niemal chwili dostrzegł najpierw lufę karabinu, a potem kontur mężczy zny w kamizelce kuloodpornej i kominiarce. Jego słuch stępiał. Kopnął wiadro i gapił się teraz ty lko, jak rozlewa się przed nim kałuża moczu. Nawet teraz przy szło mu do głowy, że Slimani każe mu to wszy stko sprzątać. Valerie zbiegła na dół schodów. Zajrzała do celi i wrzasnęła w stronę Slimaniego: – Zabij go! Sekundę później krew obry zgała drzwi celi, a jej ciało padło obok Jacques’a. Żołnierz z bliska strzelił jej w głowę. Slimani sięgnął do ty lnej kieszeni jeansów. To tam trzy mał broń. Broń, którą ty le razy groził François. Wy ciągnął pistolet wy ćwiczony m ruchem i wy mierzy ł w pierś Malota. François spojrzał
ponad Slimanim na zamaskowanego żołnierza, który zastrzelił właśnie Jacques’a i Valerie. W ułamku sekund wojskowy wy mierzy ł w Araba, ale by ło już zby t późno. Slimani zdąży ł doskoczy ć do François. Chwy cił go, obrócił z taką łatwością, jakby bawił się gałązką, i przy cisnął chłodną lufę do jego prawej skroni. Ramię Slimaniego objęło szy ję Malota. Arab zaczął ciągnąć go po podłodze celi, chcąc oddalić się od żołnierza. François starał się okręcić i wy swobodzić, ale Slimani ty lko wzmocnił chwy t i jeszcze silniej przy cisnął lufę do jego głowy, krzy cząc do żołnierza: – Rzuć, kurwa, broń! Nie by ło jasne, czy tamten w ogóle go rozumie. – Do ty łu! Odsuń się od drzwi! – wrzasnął Arab po francusku. – Zabieram tego chujka ze sobą do samochodu i odjeżdżamy. Chwy t na szy i François na moment zelżał. Malot, krztusząc się, z trudem wciągnął powietrze. Jego twarz kleiła się od potu. Ku swemu przerażeniu zobaczy ł, jak żołnierz opuszcza broń i przestępuje nad ciałem Valerie, wy cofując się. Wy glądało na to, że się poddaje. Zauważy wszy to, Slimani niepewnie ruszy ł naprzód. Raz po raz trącał François biodrami, pchając go przed sobą w stronę przedpokoju. Przez cały czas przy ciskał mu lufę do głowy, jakby próbował wy wiercić w niej otwór. – Zabiję cię. Wiesz to, no nie? – szepnął. Głos miał taki, jakby dobrze się bawił po kopie adrenalinowy m, który dała mu rozgry wająca się przed nim scena. François, przerażony, że cy ngiel ustąpi zaraz pod palcem Araba, obserwował, jak żołnierz sięga do drzwi, zamierzając najwy raźniej wy cofać się na podjazd. Slimani wepchnął zakładnika do przedpokoju, lawirując między dwoma leżący mi na ziemi ciałami. François wcześniej niż Slimani zdał sobie sprawę z ruchu za ich plecami. By ć może dlatego, że by ł tak oswojony i znał każdy najdrobniejszy nawet szczegół swojego więzienia. Wy chwy cił bezgłośne niemal odsunięcie sztab. Potem gwałtowny obrót i naciśnięcie klamki – do pomieszczenia wtargnął drugi żołnierz. François obrócił głowę w prawo, chcąc zobaczy ć, co się dzieje. Tak powstał niewielki odstęp pomiędzy głowami jego i Araba, drugi żołnierz miał teraz czy ste pole do strzału. To w ty m momencie François przekonał się o własnej odwadze: wy rwał się Slimaniemu i starał się rzucić na niego, ale ty lko zobaczy ł, jak głowa Araba rozry wa się na strzępy tuż przed jego oczami. Malot poczuł w ustach smak ciepłej krwi i kawałków mózgu znienawidzonego strażnika. Naty chmiast zaczął wy pluwać je na ciało Valerie. – Jesteś François? – spy tał po francusku żołnierz, który strzelał. On też miał na sobie kamizelkę kuloodporną, ale jego opalonej twarzy nie ukry wała kominiarka. – Tak – odpowiedział François, będąc wciąż w szoku. Pierwszy żołnierz wrócił z przedpokoju i oddał z broni z tłumikiem jeden strzał w klatkę piersiową Slimaniego. – Schowaj się za nas – burknął po francusku. – Kto jeszcze jest w domu? *** Thomas Kell czekał, aż z wiatraka padnie pierwszy strzał. Dźwięk, który, jak uznał, wy dał wy tłumiony karabin Jeffa, dobiegł do jego uszu tuż po dziewiętnastej. Sekundę później usły szał, jak ciało Luca z pluskiem wpada do basenu, a tuż po ty m krzy k Valerie de Serres, która z okna swojej sy pialni zobaczy ła, co się stało. Na ten dźwięk Mike wpadł do domu drzwiami frontowy mi, wrzucając do środka granat hukowy. Kellowi zdawało się, że usły szał trzy strzały oddane jeden po drugim. O trzy dzieści metrów na wschód, za szpalerem drzew, zobaczy ł
pochy lonego, szy bko przemieszczającego się w stronę domu White’a. Ten chwilę później zniknął za domem – szedł do ty lnego wejścia. Kell postępował według otrzy many ch instrukcji. Uruchomił silnik wy poży czonego samochodu i wy cofał go przed podjazd. Auto stało teraz dwadzieścia metrów od domu. Otworzy ł ty lne drzwi po obu stronach. Wy siadając z pojazdu, sły szał poruszenie wewnątrz domu. Ktoś krzy czał po francusku, nakazując Mike’owi rzucić broń. Kell wy ciągnął glocka z kabury, czując nagle strużki potu na piersi i karku. Przez ponad dwadzieścia lat pracy jako oficer wy wiadu ani razu nie strzelał podczas akcji. Spojrzał na drzwi frontowe domu i zobaczy ł wy chodzącego Mike’a, który wy glądał jak ktoś spy chany w stronę urwiska. Wtedy wy chwy cił ruch po swojej lewej stronie. Odgłos dobiegający znad basenu, przemieszczający się wzdłuż tarasu po północnej stronie domu. Ociekający wodą mężczy zna w samy ch spodenkach pły wackich szedł przed siebie, krwawiąc z ran na szy i i ramieniu. Miejsca postrzału by ły jasnoczerwone, ale na linii szortów krew czerniała. Luc. Kell odwrócił się w jego stronę, unosząc broń. Krzy knął do Javeau, nakazując mu się zatrzy mać. By ło jednak jasne, że Francuz jest zupełnie zdezorientowany i kieruje nim wy łącznie insty nkt przetrwania. Zdawało się, że po przesłuchaniu w Marsy lii rozpoznaje Kella, ale zaraz znów odwrócił się w stronę tarasu i ruszy ł przed siebie przez nieskoszoną trawę, zataczając się jak pijany. Kell krzy knął jeszcze raz, by się zatrzy mał. Wszedł po schodkach, ale nie mógł wy strzelić ani iść za nim dalej. W każdej chwili mogło się okazać, że musi wracać do samochodu, by wy wieźć François z dala od domu. Usły szał strzał, a potem głos White’a, którego słów nie zrozumiał. Zerknął w stronę drzwi, by zobaczy ć, co się dzieje, ale zaraz pobiegł spojrzeniem za Lukiem, który odszedł na jakieś siedemdziesiąt metrów ku drodze. Na polu za posesją nieświadomy niczego rolnik orał traktorem pole. Wtedy na skraju tarasu pojawił się Jeff. Przy szedł od strony wiatraka, by zaraz zacząć biec. Po chwili uniósł broń do ramienia i trzy razy strzelił w plecy Luca, który padł jak ustrzelony jeleń. Kell, nieco zszokowany ty m, co właśnie zobaczy ł, odwrócił się i zajął z powrotem miejsce za kierownicą samochodu. Jeff ruszy ł do domu. Mike wy szedł pierwszy, tuż za nim ukazał się François. Pół sekundy po nich z domu wy łonił się White. – Idź za mną. Trzy maj się za moimi plecami – nakazał Mike, gdy ty lko White zawołał: „czy sto!” i ruszy ł sprintem w kierunku auta. Wojskowi położy li sy na Amelii na podłodze z ty łu samochodu, nim Kell zdąży ł zamknąć swoje drzwi. Ostatni do renault wsiadł Jeff; gdy Kell wrzucał bieg, strzelił jeszcze w oponę land cruisera. – Mamy ranny ch? – zapy tał. – Status, Jeff? – odpowiedział White, jakby mówił do radia. – Wszędzie czy sto, szefie. Cele nie ży ją. Kell wcisnął mocniej gaz. Szy bko oddalali się od domu.
Beaune, trzy tygodnie później
80 Czekali na ławce pośrodku placu, pięćdziesięciotrzy letnia kobieta w ładnej spódnicy i kremowej bluzce, czterdziestotrzy letni mężczy zna w lniany m garniturze, który najlepsze czasy miał już za sobą, i młody francuski konsultant IT ubrany w jeansy i palący papierosa. Mógłby by ć ich siostrzeńcem albo sy nem. – Będzie za minutę – powiedziała Amelia. By ł sobotni ranek, tuż przed jedenastą. Pośrodku parku bawiły się małe dzieci. Pilnowali ich mężczy źni o baczny ch, zmęczony ch spojrzeniach, którzy obiecali swoim żonom i dziewczy nom kilka godzin wy tchnienia. Jedno z dzieci, trzy -, może czteroletnia dziewczy nka, pchała przed sobą wózek-zabawkę, w który m siedziała rozebrana lalka. Przesuwała go do przodu i do ty łu, a kółka stukotały o wąską alejkę przed ławką. W pewny m momencie przewróciła się, ale zaraz wstała bez jednej łzy czy krzy ku. Nie zauważy ła nawet, że François podniósł się z ławki, chcąc jej pomóc. – Dzielna dziewczy nka – powiedział po francusku, siadając z powrotem. Wy glądało na to, że go nie usły szała. Samochody krąży ły wokół parku zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Kelnerzy w brasserie po przeciwnej stronie placu roznosili butelki Perriera i café au lait pośród gości wy grzewający ch się w słońcu późnego lata. Kell obrócił się i spojrzał w dół Rue Carnot, zerkając jednocześnie na zegarek. – Za minutę – powiedziała Amelia, opierając dłoń na kolanie swojego sy na. Kell spojrzał na nich dwoje – nadal nie przestawał cieszy ć go ich widok i przepełniała go radość, jaką sprawiało im przeby wanie w swoim towarzy stwie. Pomy ślał o ty m, jak zręcznie Amelia rozegrała sprawę w firmie. Jimmy Marquand awansował i został wy słany do Waszy ngtonu. Dzieciakom zapłacono za szkołę, a on sam dostał grubą podwy żkę i olbrzy mią posiadłość w Georgetown, więc łatwiej by ło mu nabrać przekonania, że MI6 naprawdę jest w dobry ch rękach – pomimo pewny ch zły ch przeczuć związany ch z kobietą, która stała teraz na czele Służby. Simon Hay nes by ł zby t zajęty dziękowaniem premierowi za ty tuł szlachecki, by zastanawiać się, jak długo Amelia utrzy my wała w tajemnicy, że ma nieślubnego sy na. George Truscott z kolei trafił na topowe stanowisko w placówce MI6 w Niemczech, nim zdąży ł zacząć zadawać niewy godne py tania o pojawienie się w Londy nie monsieur François Malota. Z inicjaty wy Amelii Kell, Elsa i Drummond przez dwa ty godnie szukali ewentualny ch powiązań pomiędzy Truscottem a odpowiedzialny mi za porwanie Malota ludźmi w DGSE. Nie znaleźli jednak nic, nawet śladu dowodu na to, że George w ogóle wiedział o „Deneuve”. Wy nik śledztwa potwierdzałby więc domy sł Kella, że operacja wy mierzona w Amelię powiązana by ła z kurczeniem się francuskich wpły wów w północnej Afry ce. Elsa zdoby ła kopie dwóch wy słany ch z Pary ża wiadomości, które potwierdzały, że najważniejsi ludzie w DGSE są „skrajnie zaniepokojeni” nominacją Amelii na szefa. Ich obawy okazały się uzasadnione. W ciągu ledwie kilku dni od przejęcia stanowiska Hay nesa Amelia zamknęła dziewiętnaście odrębny ch operacji na Kaukazie i w Europie Wschodniej, by przekierować przeszło czterdziestu oficerów do rozkwitający ch placówek MI6 w Try polisie, Kairze, Tunisie i Algierze. Jako szef placówki tureckiej Paul Wellinger otrzy mał carte blanche na rozszerzanie wpły wów MI6 od Istambułu po Teheran i od Ankary po Jordanię. W Londy nie inni sojusznicy Levene po obu stronach rzeki otrzy mali polecenie, by do ty ch między narodowy ch roszad przekonać Downing Street, po
Arabskiej Wiośnie chętne do wy ciągnięcia korzy ści zarówno gospodarczy ch, jak i ty ch związany ch z bezpieczeństwem. Nim w Egipcie rozpisano wy bory, pojawiły się doniesienia, że francuski rząd „ma paranoję” na punkcie agresy wnej rekrutacji źródeł prowadzonej przez MI6 w obrębie Bractwa Muzułmańskiego i jest „poważnie zaniepokojony ” faktem, iż libijskie złoża ropy wy my kają się spod kontroli TOTAL SA. Sam Pary ż wszczął wsty dliwe wewnętrzne dochodzenie doty czące zachowań Luca Javeau. Jego szczegóły przeciekły na Vauxhall Cross za sprawą źródła Amelii w DCRI. Potwierdziło się, że to Javeau by ł oficerem, któremu powierzono zadanie posprzątania bałaganu po zdradzie „Deneuve”. Tamten skandal wy koleił jego karierę. Winą za to w całości obarczał Levene, a jego przełożeni z chęcią podchwy cili plan zemsty, zatwierdzając obmy śloną przez Luca operację z Malotem. Już po uwolnieniu François oficjalne stanowisko głosiło, że DGSE dy stansuje się od „nieprzewidy walny ch odszczepieńców”, działający ch samowolnie rozłamowców, który ch czy ny groziły przerwaniem „znakomity ch i długotrwały ch stosunków wy wiadowczy ch obu krajów”. Pary ski odpowiednik Amelii podkreślił także, jak istotne jest zachowanie w tajemnicy wy darzeń z Salles-sur-l’Hers – po to by chronić pry watność pani Levene, ale również, „by uniknąć komplikacji na szczeblu rządowy m”. Uznano za pewnik, że Pary ż będzie oburzony faktem zamordowania na francuskiej ziemi pracowników DGSE przez nieodpowiadającą przed nikim grupę by ły ch członków bry ty jskich sił specjalny ch. Informacje na temat Valerie de Serres trudniej by ło znaleźć, ale wy kazano ostatecznie, że to urodzona w Montrealu by ła oficer GIPN. Poznała Luca Javeau, gdy ich agencje prowadziły wspólną operację anty terrory sty czną. Amelia określiła jej zgubny wpły w na Luca jako „numer w sty lu Lady Makbet”. Zgodzono się ogólnie, że to Valerie przekonała Javeau, by rzucił DGSE i dla pry watnej korzy ści wy musił okup za François. Co do samego Kella, to jego czterdzieste trzecie urodziny nie przy niosły istotny ch zmian. Posiedzenia w sprawie Yassina zaplanowano na przy szły rok, a Amelia powiedziała wprost, że nie może sobie pozwolić na przy wrócenie Toma do służby, póki dobre imię „Świadka X” nie zostanie oczy szczone w sądzie, a całe zajście nie zniknie z jego papierów. Claire nie odezwała się od momentu wy jazdu do Kalifornii, więc Kell w dalszy m ciągu wy najmował kawalerkę na Kensal Rise, jadł dania na wy nos i oglądał w TCM stare czarno-białe filmy. Amelia załatwiła mu ty le, że odzy skał pensję i składkę emery talną, ale ogólnie przejawy jej wdzięczności za pomoc w odbiciu sy na nie by ły tak wielkie, jak się spodziewał. Czuł się jak ktoś, kto wy dał fortunę na prezent dla bliskiej osoby ty lko po to, by zobaczy ć, jak ta bez otwierania chowa go do szafki, zażenowana nadmiarem hojności. Wobec zaistniały ch okoliczności Kell miał sobie czasem za złe, że takie ry zy ko podejmował w jej imieniu i pewne rzeczy zgodził się zachować w tajemnicy. Jego sy mpatia i szacunek dla niej by ły jednak tak wielkie, że wierzy ł jej na słowo. Na zachowanie Amelii musiało mieć wpły w to, co stało się we Francji, stawiane żądania i sam fakt, że właśnie mianowano ją numerem jeden. Miał nadzieję, że w swoim czasie przy wróci go do roboty i da mu wolną rękę, jeśli chodzi o placówkę. Wierzy ł, że będzie mógł wy brać sobie każdą zagraniczną posadę, która wzbudzi jego zainteresowanie. Kell wy czekiwał na ten dzień z tego między inny mi powodu, że wy jazd dałby mu szansę odetchnąć od Londy nu i my śli o rozpadzie jego małżeństwa z Claire. Kell pierwszy zobaczy ł staruszka w szary m flanelowy m garniturze, sunącego w ich stronę drogą. Znał jego twarz, bo obserwował go z tego samego miejsca trzy dni wcześniej. – Jest – szepnął.
François zerwał się z ławki, ale Amelia nadal siedziała. Jakby Kell i François by li jej akolitami albo aniołami stróżami. – Gdzie? – usły szała py tanie sy na. Widziała, jak mrużąc oczy, patrzy w dal tam, gdzie patrzy ł Kell. – Przechodzi przez ulicę – odpowiedział cicho Thomas. – To ten z siwy mi włosami w szary m garniturze. Widzisz go? – Widzę. – François odsunął się od nich, jakby chciał dać sobie więcej czasu na przy jęcie do wiadomości tego, czego by ł właśnie świadkiem. Dopiero teraz Amelia się obróciła. Kell mówił sobie potem, że sły szał, jak westchnęła, ale równie dobrze mógł to by ć figiel jego wy obraźni. Jean-Marc Daumal zdawał się naty chmiast wy czuwać obecność Amelii Weldon. Zatrzy mał się na granicy placu, jakby po ramieniu poklepał go duch. Spojrzał wprost na trzy postaci obok ławki, ale wy glądało na to, że trudno mu ostro je zobaczy ć. Zrobił dwa kroki naprzód. Kell i François usiedli, za to Amelia ruszy ła w jego stronę. Gdy się zbliży ła, głowa mężczy zny zaczęła drżeć. Wciąż ży ło w jej twarzy całe piękno, które zapamiętał. Po chwili już ty lko kilka metrów dzieliło go od ławki. – Amelia? – C’est moi, Jean-Marc. – Podeszli do siebie i pocałowali się delikatnie w oba policzki. – Co tu robisz? Spojrzał obok niej i przy jrzał się twarzy Kella. By ć może założy ł, że to on jest mężczy zną, który zdoby ł ostatecznie serce Amelii. Następnie przeniósł wzrok w lewo, na siedzącego obok Toma młodego mężczy znę. Zmarszczy ł brwi i wpatry wał się w niego, jakby starał się przy pomnieć sobie, czy się już kiedy ś spotkali. – Wiedziałam, że tu będziesz – powiedziała Amelia, opierając dłoń na nadgarstku Daumala. By ła zszokowana ty m, jak bardzo się zmienił, a jednak upły w lat nie zabił w niej do końca miłości do tego mężczy zny. To dla człowieka szczęście – wiedzieć, że jest na świecie choć jedna osoba, która w pełni go kocha i troszczy się o niego. – Dobrze wy glądasz – oceniła. Amelia odwróciła się i popatrzy ła Kellowi w oczy przepełniona ciepły mi uczuciami do niego. To spojrzenie by ło nieoczekiwaną nagrodą za wszy stko, co dla niej zrobił. Następnie przeniosła wzrok na sy na. – Jean-Marc, jest tu ktoś, kogo chciałam ci przedstawić.
Podziękowania Dziękuję: Julii Wisdom, Anne O’Brien, Emadowi Akhtarowi, Oliverowi Malcolmowi, Lucy Upton, Rogerowi Cazaletowi, Kate Elton, Elinor Fewster, Hannie Gamon, Tani Brennand-Roper, Jotowi Daviesowi, Kate Stephenson i całemu londy ńskiemu zespołowi HarperCollins. Dziękuję Willowi Francisowi, Rebecce Folland, Claire Paterson, Timowi Glisterowi, Kirsty Gordon i Jessie Botterill z Janklow and Nesbit Wielka Bry tania oraz Luke’owi Janklow, Claire Dippel i Stefanie Lieberman z Nowego Jorku. Keithowi Kahla, Hannie Braaten, Dori Weintraub, Matthew Baldacciemu, Sally Richardson i wszy stkim w St. Martin’s Press. Jonowi, Jeremy ’emu, Cazowi, Kerin i Alannie – dziękuję za biuro. Dziękuję Marwie Che Hata, Theo Taitowi i Noomane Fehri za ekspercką wiedzę o Tunezji. Liss, Stanley owi, Iris, Sarze Brown, Ianowi Cummingowi, Tony ’emu Omosunowi, Williamowi Fiennesowi, Jeremy ’emu Dunsowi, Joe Finderowi, Natalie Cohen, Caroline Pilkington, Siobhan Loughran-Mareuse, Markowi Pilkingtonowi, Christopherowi i Arabelli Elwesom, Jeffowi Abbottowi, Bardowi Wilkinsonowi oraz Sarze Gabriel o sokolim wzroku (www.sarahgabriel.eu).
[1] Przekład Jana S. Zausa. [2] Przekład Ry szardy Grabowskiej. [3] Przy Vauxhall Cross w Londy nie znajduje się siedziba główna MI6. [4] Stella Rimington, dy rektor generalna bry ty jskiej służby bezpieczeństwa (MI5) w latach 1991–1996. [5] Jeden z bohaterów serialu Dallas. [6] Government Communication Headquarters – Centrala Łączności Rządowej: bry ty jska służba zajmująca się zdoby waniem i analizą dany ch telekomunikacy jny ch. [7] Franc. „fakt dokonany ". [8] Modernisty czny betonowy budy nek mieszkalny zaprojektowany przez Le Corbusiera i postawiony w Marsy lii w latach 1947–1952. [9] Chodzi o londy ński adres Downing Street 10 – siedzibę premiera Wielkiej Bry tanii.
Warszawskie Wy dawnictwo Literackie MUZA SA ul. Marszałkowska 8 00-590 Warszawa tel. 22 6211775 e-mail:
[email protected] Dział zamówień: 22 6286360 Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., By dgoszcz