|oan D. Vinge Na podstawie filmu o tym samym tytule Scenariusz: Roberto Orci & Alex Kurtzman & Damon Lindelof i Mark Fergus & Hawk Ostby Zarys fabuły:...
12 downloads
15 Views
1MB Size
|oan D. Vinge Na podstawie filmu o tym samym tytule Scenariusz: Roberto Orci & Alex Kurtzman & Damon Lindelof i Mark Fergus & Hawk Ostby Zarys fabuły: Mark Fergus & Hawk Ostby i Steve Oedekerk
Chce walki? No to ją będzie miał. Miranda Lambert, Gunpowder and Lead Wszyscy ci samotni ludzie — skąd oni się biorą? Lennon i McCartney, Eleanor Rigby Wszechświat składa się z historii, a nie atomów. Muriel Rukeyser
ROZDZIAŁ 1
W
iosna uderzyła i ustąpiła na pustyni Terytorium Nowego Meksyku z subtelnością żelaznej pięści odzianej w aksamitną rękawiczkę. Przez kilka tygodni padały deszcze, zwykle gwałtowne, po których pojawiała się tęcza. Pozbawiona kolorów ziemia okrywała się dywanem soczystej trawy, czasami nawet pojawiały się dzikie kwiaty, ciesząc swym pięknem zmęczone oczy ludzi. Jednak bezmiar zieleni właśnie wiądł, obnażając popękane, widmowe oblicze pustyni - rzeczywiste, niegodziwe i bezlitosne. Byli tacy, co w pustynnej prawdzie odnaleźli spokój - lub choćby jego obietnicę: ludzie, którzy nigdy nie widzieli innych miejsc albo widzieli, lecz nie chcieli tam więcej wracać. Albo i tacy, którzy dostrzegli szansę wzbogacenia się w tej krainie niekryjącej swoich skarbów i wyraźnie odsłaniającej obszary, gdzie obfite złoża rudy - srebra, miedzi i przede wszystkim złota - czekały na wyssanie niczym szpik z kości. Rozsądny człowiek podążający drogą ku swojemu przeznaczeniu - na porządnym koniu i z prowiantem przytroczonym do siodła, z zapasem wody w jednej manierce bądź dwóch - cieszyłby się, że jest tu tak sucho. Jednak ów mężczyzna, na którego padały promienie słoń-
ca wznoszącego się właśnie ponad odległą krawędzią płaskowyżu, nie miał nawet butów. Gdyby spojrzeć nań z góry, leżący niby trup na środku zakurzonego szlaku wyglądał jak paproch na odludziu przypominającym swym bezmiarem niebo. Nogawki szaroburych spodni miał na wysokości kolan porwane, opaleniznę i krótkie płowe włosy okraszały pot i brud. Duża czerwona plama na poszarpanej koszuli zdradzała miejsce głębokiej, wciąż jeszcze świeżej rany. Mężczyzna, który mógłby uchodzić za zmarłego, drgnął i zajęczał cicho, uderzony potężną falą upału. Bezlitosne promienie słońca przeszywały zamknięte powieki i opiekały mu skórę, która zaróżowiła się jak wystawiona na żar otwartego piekarnika. To go otrzeźwiło; jeszcze raz poruszył się nerwowo. Usiadł gwałtownie z okrzykiem przerażenia, jak obudzony z koszmaru. Ciężko oddychał, jakby całą noc biegł. Rozejrzał się dokoła pustym wzrokiem, jak ktoś, kto nie ma pojęcia, gdzie się znalazł. Myszołowy krążyły nad nim niesione ciepłymi prądami powietrza i przyglądały mu się zaintrygowane bardziej niż zwykle; ale wkrótce odleciały zawiedzione. Oślepiony mężczyzna nie dostrzegł ich, omiatając wzrokiem panoramę, która rozmywała mu się przed oczami. Mrugał, aż w końcu zorientował się - z dokładnością do kilku tysięcy kilometrów kwadratowych - gdzie jest. Na pustyni. Zgubił się na pustyni. Popatrzył na gołe stopy, które wystawały mu z nogawek niczym dziwne rośliny. Gdzie, u diabła, podziały się buty? Skrzywił się, czując ostry ból głęboko w prawym boku. Zakrył ranę dłońmi i się pochylił. Zabolało jeszcze bardziej. Wyprostował się, nadal siedząc, i odsunął dłonie. Były czerwone i lepkie. Co, u diabła? Spojrzał na koszulę, na czerwoną plamę;
popatrzył na wciąż przesiąkającą krew o intensywnej barwie. Rana... postrzałowa? Podciągnął materiał, obejrzał oblepiony zakrzepłą krwią otwór. Skrzywił się i ponownie zakrył obolałe miejsce koszulą. Niegroźne trafienie. Odetchnął z ulgą. Nawet za mocno nie krwawi, mimo silnego bólu. Wytarł dłonie o żwir, wziął jeszcze jeden głęboki oddech, tym razem świadomie, rozważnie. Farciarz ze mnie, pomyślał, nie zastanawiając się, skąd przyszło mu to do głowy. Kiedy jeszcze raz oglądał sobie dłonie, coś dziwnego zwróciło jego uwagę, sprowadzając go z powrotem do rzeczywistości, w której się znalazł. Na lewym nadgarstku miał szeroką, grubą, metalową obręcz. Pozostałość po kajdankach? Na to była za duża, to prędzej okowy, choć z kolei na to wydawała się za lekka. Przyjrzał się obręczy uważnie, przekonany, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Składała się z różnobarwnych kawałków metalu, w jakiś sposób i z nieprawdopodobną precyzją spojonych w jedną całość. Kto, u diabła, mógłby coś takiego zrobić? Nawet jeżeli nie był to fragment kajdan, to niepokojąco je przypominał. I przede wszystkim, dlaczego miał to na sobie? Czy zakuł go ten, kto go postrzelił? Był ranny i zgubił się gdzieś na pustyni bez kapelusza, a nawet butów. Jego stopy tak zostały poranione kamieniami, jak gdyby przeszedł długą drogę; prawą rękę miał podrapaną do krwi, a w prawej nogawce świeciła dziura, przez którą widać było paskudnie posiniaczone kolano. Z całą pewnością wyglądał tak, jak się czuł. A czuł się fatalnie. Nie mógł się jednak błąkać tu zbyt długo, bo już by nie żył. Spojrzał raz jeszcze na metalową bransoletę i nagle coś
ścisnęło go w żołądku - coś więcej niż dezorientacja, więcej niż strach; to uczucie najbardziej kojarzyło mu się ze ślepą nienawiścią. Podniósł z ziemi kawałek skały i zaczął raz za razem uderzać nim ze wszystkich sił w obręcz. Ciosy nie wyrządziły jej najmniejszej szkody, a w nim wzbierała panika. Metal był lekki, powinien być miękki... ale nie był. Od tłuczenia rozbolały go tylko dłonie i ramiona; skalny odłamek nawet nie zarysował powierzchni bransolety. Zaklął pod nosem i wyrzucił kamień. Wyprostował się, położył ręce na kolanach, spróbował wziąć się w garść. Z trudem przełykał ślinę przez suche gardło; miał spękane wargi i ściskało go w żołądku z głodu. Ogólna słabość nie była tylko konsekwencją utraty krwi. Spoglądając na skórę przedramion poniżej podwiniętych rękawów, stwierdził, że nie był poparzony od słońca. Dlaczego tu się znalazł? Jak tu trafił? I gdzie, do diabła, w ogóle był? Niczego nie pamiętał. Zacisnął powieki, żeby osłonić oczy przed promieniami; otulony ciemnością spróbował wejrzeć w głąb siebie. Skoncentrował się, wyciszył emocje, uspokoił oddech, odzyskał nad sobą kontrolę. Musiał się opanować; zawsze w gotowości, wypatrując okazji albo czyjegoś potknięcia... W końcu otworzył oczy, zadziwiająco niebieskie, połyskujące niczym oszlifowany szafir. Obmacał zniszczone ubranie, przeszukał kieszenie spodni, mając nadzieję na znalezienie pieniędzy, czegokolwiek... Nic. Przynajmniej siedział na jakiejś drodze: długim, nienaturalnie szerokim paśmie ziemi łączącym nie wiadomo co z nie wiadomo czym, niewiele lepszym od pustych połaci z pojedynczymi kępami jadłoszynu. W oddali widział niebieskoszary, wyszczerbiony zarys łańcucha górskiego, bliżej zaś płaskowyż, nad którym właśnie
wzeszło słońce. Po drugiej stronie szlaku znajdowało się wyżłobione urwisko z czerwonawego piaskowca wysokiego na jakieś dziesięć metrów. Przynajmniej nie ma tam Apaczów, pocieszył się w myślach. Ci już by o to zadbali, żeby jego dzień był i krótszy, i dużo mniej przyjemny. Jeszcze raz się rozejrzał, szukając czegoś, co wylądowało tu razem z nim. Dostrzegł błysk metalowego, na wpół zakopanego przedmiotu. Podniósł go ostrożnie i wytarł z piasku. Ferrotyp, portret młodej kobiety. Choć zdjęcie było wygięte i miało podniszczone krawędzie, mógł się dobrze przyjrzeć jej twarzy. Była słodka i urocza; część niezebranych z tyłu ciemnych włosów spływała jej swobodnie wzdłuż ramion ciemnymi, lśniącymi falami. Nie miał pojęcia, kim ona jest. Dlaczego miał ze sobą fotografię obcej osoby? A mimo to... Jeszcze raz przypatrzył się jej twarzy, jej uroczemu uśmiechowi, oczom, w których płonęła... miłość do niego? Na chwilę stanęło mu serce, przestał oddychać. Wpatrywał się w zdjęcie jak gotowa do skoku puma, która mierzy wzrokiem łanię, i zupełnie nieoczekiwanie zatracił się w odmęcie patrzących na niego oczu. Skonsternowany włożył kartonik do kieszeni spodni. Żałował, że nie ma dla niego lepszego miejsca - na przykład pod kapeluszem. Kapelusz. Cholera, gdzie się podział jego kapelusz? Zapowiadał się długi i upalny dzień. Przestał się rozglądać i zamarł na odgłos kopyt na drodze. Niespiesznie zbliżający się jeźdźcy. Jego dłoń instynktownie, bezwiednie powędrowała do biodra. Nie znalazłszy tego, czego szukała, zacisnęła się w pięść, a do niego dotarło, co jeszcze zapodział. Rewolwer. Jedyne, co cenił sobie na równi z życiem. Spojrzał na rękę; nie miał żadnego pomysłu, co z nią zrobić.
Siedział zrezygnowany, wpatrzony w swoje bose stopy, czekając, co się teraz stanie. Nie musiał czekać długo. Nawet nie spoglądając za siebie, wiedział, że jeźdźcy zjeżdżają ze wzgórza: z odgłosów wywnioskował, że jest ich trzech. W końcu podniósł głowę i zmierzył ich wzrokiem, gdy znaleźli się w jego polu widzenia; okrążyli go i zatrzymali konie: trzech brodaczy - na oko twardzieli w typowej burej odzieży - w towarzystwie czarnego psa. Ich ubrania pokrywała warstwa kurzu, jakby od dłuższego czasu byli w podróży. Wyglądali na rodzinę: to mógł być ojciec z dwoma synami. Starszy siwowłosy mężczyzna miał cylinder - przypominał w nim właściciela zakładu pogrzebowego. Kiedy nieznajomi się do niego zbliżyli, mężczyzna dostrzegł długi skalp z czarnymi włosami, wiszący jak trofeum przy siodle najstarszego z trójki. Inny skalp zwisał z siodła jednego z synów. To aż nadto wystarczyło, by bosonogi człowiek mógł się zorientować, że jeźdźcy parali się raczej zabijaniem niż pochówkiem. Zmierzyli go wzrokiem. W końcu starszy mężczyzna powiedział: - Jedziemy do Rozgrzeszenia. Wiesz, jak daleko jesteśmy na zachód? Siedzący na ziemi odwzajemnił spojrzenie, a w oczach miał taką pustkę jak w głowie. Rozgrzeszenie? Czy to jakieś miejsce na mapie? Czy może jeźdźcy wychodzili z założenia, że jeżeli będą wystarczająco długo jechać na zachód, to zmyją z siebie grzechy? Nowo przybyli wiercili się niecierpliwie w siodłach, czekając na odpowiedź, której nie mógł udzielić. - Może to niemowa? - powiedział jeden z synów. Ojciec zsiadł z konia. Był objuczony bronią - w kaburze
miał pistolet, za paskiem nóż do skórowania, a przez ramię przewieszoną strzelbę marki Winchester. Tkwiący na przykurzonej drodze mężczyzna wstał niepewnie, a najstarszy z trójki zatrzymał się przed nim i zapytał: - Masz jakiś dobry powód, żeby nie odpowiadać, przy jacielu? Mężczyzna nadal zachowywał milczenie; nie był pewien, czy wystarczyłoby mu śliny, gdyby chciał coś z siebie wydusić. Nie przyszło mu do głowy, żeby poprosić o wodę, a nikt z przybyłych go nie poczęstował. Był aż nadto świadomy tego, że dwaj młodsi ustawiają konie, okrążają go i odcinają mu drogę ucieczki, zarazem zbliżając się powoli, by lepiej mu się przyjrzeć. - Patrzcie - powiedział jeden z nich. - Ma kajdany na nadgarstku... I jest ranny. Ojciec spojrzał na przegub dłoni nieznajomego, na dziwną metalową bransoletę. Jego mina bynajmniej nie zdradzała szczególnego zaskoczenia. Ranny został otoczony. - Może urwał się z pudła - rzekł drugi syn. - Będzie za niego nagroda... Łowcy nagród. Nawet jeżeli nie byli nimi wcześniej, to zostaną nimi teraz. Najstarszy ściągnął strzelbę z ramienia, odbezpieczył ją i wymierzył w milczącego człowieka, robiąc w jego stronę kolejny krok. - Nasz nieznajomy będzie miał pecha - podsumował sta ry, zerkając na bose stopy mężczyzny, a potem z powrotem na jego twarz. Malowała się na niej obojętność. Napotkany przez nich człowiek w głowie czuł pustkę. Stał bez ruchu z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. - Obróć się bardzo powoli - polecił ojciec - i ruszaj przed siebie.
Mężczyzna nawet nie drgnął; stary zrobił kilka kroków, skracając między nimi dystans. Pies zaczął warczeć, jakby wyczuł zagrożenie. Ranny wciąż nie ruszał się z miejsca, a na jego twarzy ani na moment nie pojawiło się zwątpienie. Strzelba była teraz w odległos'ci kilku centymetrów od niego. - Mówię ci, żebyś się ruszył. Lufa trąciła go w pierś. Wtedy znienacka zareagował, niczym atakujący wąż. Złapał za strzelbę; wystrzał nastąpił w chwili, kiedy wyszarpnął broń staremu. Pocisk minął się z celem, a siwowłosy poleciał do tyłu; atakujący zdążył jednak wyciągnąć mu z pochwy przy pasku nóż. Nie zwalniając tempa, wziął zamach i wbił ostrze w udo tego syna, który stał bliżej, po samą rękojeść. Chłopak spadł z konia i zawył z bólu. Mężczyzna przetrącił mu kark celnym ciosem kolby w szyję. Wychwyciwszy kątem oka ruch, przerzucił broń do drugiej ręki; kiedy się odwrócił, zobaczył, że stary próbuje się podnieść i unosi rewolwer. Mężczyzna ponownie przeładował strzelbę - nie miał już czasu, żeby wycelować - i strzelił. Pocisk trafił ojca w klatkę piersiową; tym razem nie wyglądał na kogoś, kto miałby jeszcze wstać. Drugi syn właśnie składał się do strzału. Mężczyzna ze strzelbą rzucił się na niego i ściągnął go z siodła. Choć chłopak spadł, nadal trzymał rewolwer. Zanim zdążył wystrzelić, atakujący go człowiek cisnął jego nadgarstkiem o skałę i broń wypadła na ziemię. Syn chwycił przeciwnika za szyję, a ten zdzielił go w nos kantem dłoni; poczuł, jak coś pęka, a opór młodzieńca słabnie. Uderzył go w twarz raz jeszcze, i znowu... Aż w końcu opuściła go ślepa furia i dotarło do niego, że nie tłucze napastnika, tylko trupa.
Sturlał się ze zwłok i upadł na plecy, oszołomiony, zziajany. Z trudem ukląkł, potem się podniósł. Stał na szlaku, znów sam, jedyny żywy człowiek. Cisza była wręcz ogłuszająca; słyszał tylko bicie własnego serca. Jego wzrok powędrował od ciała do ciała, a następnie ku posiniaczonym, obolałym dłoniom. Wpatrywał się w nie. Znowu pokryły się krwią, lecz tym razem krew nie była jego. Wytarł ręce o zakrwawioną koszulę, nadal przyglądając się masakrze, zaskoczony, że to on był jej sprawcą. Tylko bezwzględny morderca mógł zrobić to, co przed chwilą zrobił on. Ale on przecież nie był... nie mógł być mordercą... nie czuł się mordercą. Był tylko... był... Chryste Panie, kim on właściwie był? Nie mógł sobie przypomnieć. Nie pamiętał niczego. Nawet własnego imienia. Złapał się za głowę, jakby chciał zatrzymać resztkę zmysłów do czasu, kiedy opanuje sytuację. Czarny pies przytruchtał i usiadł przed nim, jak gdyby rozpoznał swojego nowego pana. Zdegustowany mężczyzna odwrócił głowę. Jego wzrok zatrzymał się na manierce wiszącej przy siodle najbliżej stojącego konia. Sięgnął i zdjął ją z kuli siodła, odkorkował. Nadal był żywy. Jeżeli chciał, aby to nie uległo zmianie, potrzebował wody, i to natychmiast. Przynajmniej zabił już wszystkich, którzy byli do zabicia; czuł satysfakcję, że dał się ponieść instynktom. Kiedy unosił manierkę do ust, poczuł, że drżą mu dłonie. Zmusił się, żeby przełykać powoli, aż zaspokoił pragnienie. Pies chłeptał resztki, które ściekały mu po brodzie. Potem mężczyzna przeszukał sakwy; z rzeczy, które go interesowały, znalazł trochę suszonej wołowiny i sucharów. Jadł, zbierając manierki i prowiant. Kiedy trochę się uspokoił i wróciły mu siły, jeszcze raz przyjrzał się zwłokom. Przykląkł i przeszukał ich kieszenie,
zabierając pieniądze. Gdziekolwiek teraz przebywali, nie byty im już potrzebne. Znowu się podniósł i zaczął rozmyślać. Przydałyby mu się buty i kapelusz - i ubranie bez śladów krwi. Lepiej od jego odzieży prezentowała się tylko koszula należąca do mężczyzny z przetrąconym karkiem. Byli podobnej postury. Zdjął z trupa marynarkę, kamizelkę i koszulę, wyrzucił swoje zapaskudzone krwią ubranie. Nowe wkładał ostrożnie - podczas walki odnowiła mu się rana w boku. Kiedy zapinał koszulę z jasnego lnu, zobaczył, że przez materiał przesiąka świeża krew. Wcisnął koszulę do spodni i włożył ciemną kamizelkę, licząc na to, że zakryje nią ranę. Przez chwilę chciał pozbyć się płaszcza — za duży upał. Ale wtedy przypomniał sobie, że jest na pustyni. Jeżeli uda mu się przeżyć resztę tego dnia, wieczorem zrobi się cholernie zimno. Ostatni mężczyzna, którego zabił, miał na sobie rurkowate skórzane ochraniacze na spodnie - wyglądały na prawie nowe. Wziął je i przypiął sobie, żeby zasłonić dziury na kolanach. Przyłożył stopę do pięty nieznajomego - nie wyglądało to najgorzej. Wcisnął obolałe nogi w skarpety i buty mężczyzny, i poczuł, że może teraz od biedy ujdzie za osobę godną szacunku. Kapelusz, pomyślał. Jeżeli dostanie za chwilę udaru, to nie będzie mógł mieć do nikogo pretensji. Wybrał ten, który najbardziej przypadł mu do gustu, i przymierzył. Pasował jak ulał. Zsunął rondo tuż nad oczy, osłaniając je przed słońcem i ludzką ciekawością. Sięgnął po rewolwer. Ludzką ciekawością... Jakich ludzi miał właściwie na myśli? Wtedy przypomniała mu się płytka ze zdjęciem. Wyciągnął ją z kieszeni, zdjął kapelusz i ostrożnie wsunął ją pod denko, po czym zadowolony zakrył sobie głowę z powrotem.
Ale jeszcze czegoś potrzebował - broni. Znowu przeszukał po kolei ciała, sprawdzając rewolwery zabitych. Wszyscy byli całkiem nieźle uzbrojeni. Zakręcił bębenkiem każdego egzemplarza - dwa pierwsze odrzucił, bo ruch nie był dość płynny. Trzeci okazał się lepszy: Smith & Wesson Schofield kaliber 45. Bębenek chodził, jakby właściciel naprawdę cenił sobie życie. Może w następnym bardziej ci się poszczęści, pomyślał mężczyzna. Kolba była wyważona i dobrze leżała w dłoni. Podniósł pas z kaburą i zapiął go sobie wokół bioder. Nie wiedział, kim jest, ale rewolwer stanowił - czego do końca nie rozumiał - brakującą część jego osobowości. Potem popatrzył na przygnębiającą, jaskrawą równinę i poczuł, że powoli wraca do siebie. Dotarło do niego, że ta myśl była tak irracjonalna jak jego obecność na tym pustkowiu - i równie bezsensowna. Zerknął na trzy pasące się nieopodal drogi konie czekające na jeźdźców, którzy już ich nie potrzebowali. Wszystkie były w dobrym stanie; wybrał jedynego bez przytwierdzonego do siodła skalpu. Umocował płaszcz z tyłu, gdzie było już przyczepione zwinięte posłanie. Klepnięciem w zad posłał pozostałe dwa wierzchowce galopem po drodze, licząc, że inteligencja pomoże im trafić w lepsze okolice. Wiedziony instynktem wsiadł na trzeciego i skierował go w stronę, w którą podążali jeźdźcy. Rozgrzeszenie. Domyślił się, że to nazwa miasteczka, prawdopodobnie niezbyt daleko stąd. Spiął konia, a ten ruszył nieśpiesznie - tempo w sam raz dla umęczonego ciała. Pies pobiegł za nimi. Mężczyzna się zatrzymał i zmierzył go spojrzeniem. To był chyba owczarek, o długiej, skudlonej sierści, czarny z białym paskiem na szyi, jakby psina urodziła się już w obroży.
I może tak właśnie było, gdyż zwierzak nie miał ochoty skorzystać z odzyskanej wolności. Spoglądał na mężczyznę, dysząc z wyciągniętym językiem - to mógł być psi uśmiech. Nieznajomy popatrzył na niego wzrokiem pumy. Potem się odwrócił i ruszył przed siebie. Kiedy, pokonawszy wzgórze, zaczynał zjeżdżać do pobliskiej doliny, pies trzymał się tuż za nim.
ROZDZIAŁ 2
R
ozgrzeszenie nie było stanem ducha, tylko miejscem. Dotarcie tam zajęło mężczyźnie zaledwie pół dnia. Za szczytem kolejnego pagórka dostrzegł oczekujące go w szerokiej dolinie miasteczko. Zobaczył wierzby i topole, jak również jaśniejsze połacie zieleni, która nie wysychała dzięki srebrzystemu pasmu przecinającej dolinę rzeki. Zaskoczyła go liczba budynków stojących rzędem przy głównej ulicy Rozgrzeszenia i przy kilku bocznych uliczkach odchodzących od niej niczym żyły rudy. Żyły złota\ tylko odkrycie złóż kruszcu ściągało tylu ludzi, żeby na kompletnym pustkowiu mogło powstać miasteczko tej wielkości. Wjeżdżając, zwolnił do stępa; dał sobie chwilę, żeby przyjrzeć się nowemu miejscu. Rozgrzeszenie nie było takim miastem, na jakie wyglądało z oddali. Choć południe dawno już minęło, przykurzona główna ulica świeciła pustkami. Stojące przy niej budynki wydawały się solidne, ale wyprażona na nich słońcem farba wyblakła albo schodziła. Wiele domów sprawiało wrażenie opuszczonych; założyciele miasta najwyraźniej zabrali się stąd dawno temu. Kolejne siedlisko z czasów boomu, które się wyludniło, gdy złoto znalezione przez pierwszych mieszkańców Rozgrze-
szenia skończyło się dużo szybciej, niż zakładano. Teraz miasteczko nie było jeszcze wymarłe, ale zostali w nim już tylko ci, którzy nie mieli dokąd pójść. Innymi słowy, nieznajomy wjeżdżający w biały dzień po wyludnionej ulicy musiał się rzucać w oczy. Stary nawyk powiedział mu, że powinien trzymać się na uboczu, przynajmniej dopóki nie przypomni sobie, kim jest. Przycisnął dłonią ranny bok, po czym skierował konia w jedną z bocznych uliczek i wjechał za rząd budynków w poszukiwaniu lokalu z ludźmi i tylnym wejściem. Ku swojemu zdziwieniu nie musiał długo szukać. Zsiadł z konia za budowlą z dość świeżą warstwą białej farby na szalunku; drzwi z tyłu otwarto na oścież. Pod rynną przy schodach zobaczył beczkę na deszczówkę - osłonięta przed upałem pokrywą była do połowy pełna. Jego koń musiał pić dużo więcej niż on; ktoś, kto by o tym zapomniał, mógłby równie dobrze palnąć sobie w łeb, bo i jego, i konia czekałaby niechybna śmierć. Mężczyzna doprowadził go do wodopoju, po czym przywiązał wodze do poręczy, żeby się upewnić, iż zwierzę nie ucieknie. Nie spodziewają się gości, pomyślał, idąc po schodach. Wszedł przez otwarte drzwi. Dopiero wtedy zauważył, że cholerny pies przeszedł za nim całą drogę do miasteczka -teraz stał w progu i przyglądał mu się dużymi brązowymi oczami i z bezmyślnym psim uśmiechem. Do mężczyzny dotarło, że pies robił właściwie to samo, co on: chciał odnaleźć swoje miejsce na ziemi po tym, jak jego dotychczasowe życie legło w gruzach. Przez niego. - Siad - polecił mu nieznajomy. Zwierzak usiadł i czekał, zadowolony. Mężczyzna rozglądał się przez dłuższą chwilę i choć nadal nie umiał stwierdzić, co to za miejsce, dostrzegł przed sobą
małą kuchnię - i butelkę whisky na stole obok zlewu. To mu się spodobało i ruszył ostrożnie naprzód. - Jest tu kto? - zawołał niezbyt głośno; nie chciał natknąć się na kogoś w pokoju obok, ale nie chciał też ściągnąć sobie nikogo na głowę. Nikt nie odpowiedział, nie słychać było kroków. Rozluźnił się i sięgnął po stojącą na stole flaszkę. Odkorkował ją i wypił kilka dużych łyków, delektując się pieczeniem w gardle. „Woda życia" — to, zdaniem Dolana, znaczył wyraz „whisky". Teraz był skłonny w to uwierzyć. Nie przeszkadzało mu nawet, że nie ma pojęcia, kim jest Dolan. Odstawił butelkę, odetchnął zadowolony i podszedł do zlewu. Zaczął pompować i napełnił miskę. Zanurzył ręce w chłodnej wodzie; ulżył w ten sposób swoim posiniaczonym, poobcieranym knykciom. Musiał doprowadzić się do porządku. Zdjął kapelusz i chlusnął sobie wodą w twarz, spłukał pot i kurz, potem obmył dłonie i ramiona. Pochylił się i wylał resztę na głowę, żeby opłukać włosy. Zz pomocą znalezionej na stole suchej szmaty dokończył operację. To wystarczyło, żeby odezwała się rana w boku, która dokuczała mu teraz bardziej niż przed przybyciem do miasteczka. Zaczął rozpinać kamizelkę. Ranę trzeba było opatrzyć; podniesienie butelki wystarczyło, żeby dokuczliwy ból się nasilił. Podciągnął koszulę i, zaciskając zęby, wylał nieco whisky na głębokie, krwawe rozcięcie. Pieczenie było znajome, choć zdecydowanie mniej przyjemne niż to, które czuł w gardle i żołądku. Poprawił kolejnym łykiem alkoholu, odstawił flaszkę na stół i sięgał po korek, lecz zamarł w pół gestu, usłyszawszy za plecami odgłos odbezpieczanej strzelby.
- Dłonie do nieba, kolego - polecił mu głos. Mężczyzna powoli uniósł ręce.
PASTOR MEACHAM ostrożnie podszedł do nieznajomego, którego zastał u siebie w kuchni częstującego się jego whisky. Niewiele osób go odwiedzało, a z tych, które składały mu wizytę, żadna nie zakradała się tylnym wejściem - ani nie piła jego trunków nieproszona. -Tylko spokojnie... - powiedział mężczyzna, kiedy Meacham przycisnął mu do szyi lufę. Wyciągając rewolwer nieznajomego z kabury, pastor wyczuł, jak intruz się spina, i zrozumiał, że nie będzie się opierał. Meacham odetchnął głęboko, dziękując za to Bogu, i zrobił krok w tył. - Odwróć się - rozkazał. Nieznajomy wykonał polecenie. Meacham zobaczył, że mężczyzna mierzy go wzrokiem jak krawiec podczas przymiarki; dostrzegł, jak niesamowicie niebieskie oczy intruza zatrzymują się na siwiźnie jego włosów i brody, i bezbarwnym stroju. Bez płaszcza i kapelusza niczym się nie różnił od reszty mieszkańców. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, w niebieskich tęczówkach pojawiło się zwątpienie. Pastor był wiekowy i miał swój bagaż doświadczeń. Wiele w życiu widział i wiele zrobił, zanim odnalazł Boga, czy raczej zanim Bóg odnalazł jego. W oczach połyskiwała mu mądrość - nie zapomniał lekcji, które dało mu życie. Patrząc na intruza, widział zahartowanego trzydziestoparolatka o wzroku tajemniczym jak diament. Ale większość ludzi po jakimś czasie zaczynała tak wyglądać. Mężczyzna ubrany był na czarno i - podobnie jak on — bez ekstrawa-
gancji. Tylko roztaczana przez przybysza aura spokoju dała Meachamowi do myślenia. Mężczyzna oddał rewolwer bez walki i pastor miał pewność, że nie był to przypadek. Spojrzał na pokaźną plamę krwi na jasnej koszuli nieznajomego wyciągniętej ze spodni, po której na podłogę ściekała whisky. - Oberwałem - wyjaśnił mężczyzna, jakby nic innego nie przychodziło mu do głowy. Meacham nie żałował przybyszowi wykorzystanej w celach leczniczych whisky. Zastanawiał się, czy intruz przyszedł tu tylko po to, żeby się napić. Sądząc po jego stanie, potrzebował czegoś więcej. Jednak się nie odzywał i patrzył na Meachama, twardo obstając przy swej pasywnej strategii. Pastor zauważył kątem oka czarnego psa, którego nigdy przedtem nie widział, a który siedział teraz cierpliwie na progu. Choć znaczna część psiego cielska była wystawiona na słońce, zwierzę nie weszło do środka, żeby schronić się przed upałem. To, jak siedział, skojarzyło się pastorowi z postawą mężczyzny. Rozluźnił się - odrobinę - ale zżerała go ciekawość. - Żeby oberwać, trzeba być albo przestępcą, albo ofiarą zauważył. Ostrożnie odłożył odebrany rewolwer z dala od mężczyzny. - A ty? - zapytał, gdy intruz nic nie odpowie dział. - Kim jesteś? Przybysz wahał się przez chwilę przed udzieleniem odpowiedzi, jakby musiał się zastanowić. - Nie pamiętam - wymamrotał w końcu. Meacham nie wyczuł w głosie mężczyzny fałszu. Przez chwilę, kiedy nieznajomy mówił, na jego twarzy pojawiła się pustka, zagubienie... przerażenie. Zamrugał i chwila słabości minęła. Ale pastor zobaczył wszystko, czego mu było trzeba. Panie, zmiłuj się, pomyślał. Zaiste zagubiona dusza.
-Zwą cię jakoś? Mężczyzna spuścił wzrok. -Tego też nie pamiętam. Choć pastor miał współczucie wypisane na twarzy, za dużo przeżył, żeby dać się podejść. - A co pamiętasz? Nieznajomy po chwili znowu podniósł wzrok. - Angielski - odparł bez cienia ironii. Meacham uniósł brwi, tym razem uśmiechając się nieznacznie. Ale nadal w niego mierzył, nie zezwalając mu na opuszczenie rąk. -Skąd żeś przyjechał? - zapytał. Obcy odwrócił wzrok. -Z zachodu. -Zachód - odparł Meacham łagodnie - jest duży. Mężczyzna nie odpowiedział, a pastor wskazał mu ruchem głowy znajome drzwi. Intruz wyszedł posłusznie z rękami w górze. Kaznodzieja szedł tuż za nim z podniesioną strzelbą. -Siadaj. Przybysz rozejrzał się po dużym, wysokim pomieszczeniu, a potem popatrzył z powrotem na Meachama, nieco zdezorientowany. -To twój dom? - zapytał. W chłodniejszym i ciemniejszym niż kuchnia pokoju okiennice były pozamykane i pastor przypomniał sobie, że niewielu ludzi miało okazję to miejsce oglądać. -Przez sześć dni w tygodniu - odparł i tym razem się uśmiechnął. - Siódmego należy on do Boga. W oczach obcego zaświtało zrozumienie; spojrzał nad rzędami ławek na ambonę i duży, prosty krzyż wiszący za nią na ścianie. Kiedy siadał w ławce z przodu, usta ścisnął mu grymas bólu. Ale jego wzrok podążał za Meachamem, który
podszedł do stołu z boku sali rozjaśnionej popołudniowym słońcem wpadającym przez jedno z nielicznych niezasłoniętych okien. Mężczyzna przyglądał się pomieszczeniu zaciekawiony, jakby nie pamiętał, kiedy ostatni raz był w kos'ciele. Pastor us'wiadomił sobie, że w tym wypadku tak właśnie mogło być. Nieco się uspokoił. - Nazywam się Meacham - przedstawił się. Odłożył po cichu strzelbę na stół. Zauważył, że mężczyzna wychwycił ów słaby odgłos. Zerknął na Meachama i opuścił ręce. Twarz miał nadal spokojną, w oczach widać było nieznaczną ulgę. Nie ruszył się z miejsca. Duchowny podszedł do szafy, w której trzymał środki pierwszej pomocy i butelkę whisky. Wyjął pudełko i alkohol, i postawił je na stole. - Obudziłem się na pustyni - wyjaśnił mężczyzna, po raz pierwszy udzielając informacji bez pytania. - Jakbym spadł z nieba. Meacham podniósł wzrok znad utensyliów. - W rzeczy samej - odparł - znam taką jedną całkiem podobną historię. Delikwent nazywał się Lucyfer. Nieznajomy zamrugał, jakby to imię coś mu mówiło, jakby znał opowieść z nim związaną. Ale za jego reakcją nic się nie kryło. Jakby imiona nienależące do niego - tak jak, najwyraźniej, to imię - nie wydawały się przydatne. - Podejdź no do światła - częściowo polecił, a częściowo zaproponował Meacham. Zmoczył sobie dłonie whisky i wy tarł je czystą szmatką. Nieznajomy podniósł się trochę sztyw no. W oczach zaświtała mu autentyczna ulga, kiedy podcho dząc do stołu, przyjrzał się przygotowaniom Meachama. Duchowny wyjął igłę z nawleczoną nicią i polecił mężczyźnie gestem, żeby usiadł na oświetlonym stole. Nieznajo-
my go posłuchał, odchylił się do tyłu i podciągnął koszulę, jakby wiedział, co go czeka. Pastor dał mu łyk whisky z przyniesionej wcześniej butelki, potem sam się poczęstował. Zaszywanie ciała znacząco różniło się od cerowania skarpetek i zawsze wzbudzało w nim niepokój. Wysterylizował igłę nad płomieniem zapałki, po czym przyjrzał się ranie. Zmarszczył czoło i pociągnął jeszcze jeden łyk. Przybysz podniósł dłoń po whisky, ale Meacham odstawił już butelkę. -Teraz mi się nie ruszaj... Przekłuł rozżarzoną igłą skórę i zaczął zszywać krawędzie rany. Podniesiona dłoń nieznajomego zwinęła się w pięść; zaciśnięte szczęki stłumiły jęk bólu. Lecz się nie poruszył i już ani razu nie zajęczał. Meachamowi spodobało się, że mężczyzna panował nad odruchami. Był przyzwyczajony do łatania pijaczków po barowych bijatykach, którzy zazwyczaj szarpali się i wyli jak przerośnięte niemowlaki. - ...Miasteczko górnicze? - zapytał w końcu przybysz, pa nując nad głosem tak dobrze jak nad ciałem. Chce gadać, żeby odwrócić uwagę od bólu, pomyślał Meacham, coraz mocniej przekonany, że w umyśle tego człowieka kryły się sprawy, o których nikt nie chciałby pamiętać. - Takie były plany. Ruda zniknęła jak woda na piasku wyjaśnił. — Bez złota miasteczko się skończyło. Ludzie się wy nieśli do nowych złóż w okolicy łańcucha Mimbres. - Przestał szyć, przyglądając się poszarpanej skórze, i dotarło do niego, że nigdy wcześniej nie widział takiej rany - postrzałowej czy jakiejkolwiek tego rodzaju. - Dziwna ta rana - skomento wał. - Jakby przypalona. - To by tłumaczyło, dlaczego męż czyzna nie zemdlał z upływu krwi po drodze. - To nie od postrzału. - Teraz był tego pewien. - Gdzieś się tak urządził?
Nieznajomy bez słowa spiorunował go wzrokiem. -Jasne: nie pamiętasz. - Meacham zrobił krzywą minę w ramach przeprosin i szył dalej. - No cóż, nie dam ci rozgrzeszenia, póki nie będę wiedział za co - wyjaśnił, starając się odwrócić jego uwagę od bólu. - Tak czy siak - w spojrzeniu Meachama połyskiwał us'miech jak odbicie słońca na wodzie - czy skończysz w piekle, czy w niebie, to nie jest decyzja Boga... tylko twoja własna. Opus'cił wzrok, założył jeszcze dwa szwy, po czym naciągnął nić. - Musisz sobie tylko przypomnieć, coś postanowił. Skończył kazanie i znowu zerknął na mężczyznę. - Przytrzy masz? Nieznajomy posłusznie przycisnął węzeł palcem, a Meacham zawiązał nić. Potem oderwał ją zębami i się odsunął, podziwiając swe dzieło. - Nieźle jak na wiejskiego pastora... Wtem okno obok frontowych drzwi kościoła roztrzaskało się na kawałki. Odgłosy strzałów, wycie i wrzaski przedostały się nieproszone nad potłuczoną szybą, burząc panujący do tej pory w kościele spokój. Meacham zostawił nieznajomego na stole jak przestraszonego kota, podbiegł do głównych drzwi i przez nie wyjrzał. - Ten cholerny szczeniak Dolarhyde znowu się upił - po wiedział i wyszedł zdecydowanym krokiem na ulicę. Przybysz zsunął się ze stołu i stał wsłuchany w zamieszanie, wciskając koszulę do spodni i zapinając kamizelkę. Potem poszedł do kuchni po kapelusz - i rewolwer.
ROZDZIAŁ 3
Z
arysy głównej ulicy Rozgrzeszenia odcinały się na tle złocistoczerwonego s'wiatła przemieszanego z zalegającym w powietrzu pyłem. Pasma długich niebieskofioletowych cieni układały się wdzięcznie w obietnicę wieczornego chłodu po bezlitosnym upale dnia. Tym razem Meacham nie miał okazji docenić estetycznych walorów boskiego dzieła. Jego uwaga była skupiona na jeźdźcach wszczynających burdę nieopodal, tuż przed knajpą Złoty Liść. Ruszył w tamtym kierunku, licząc, że Bóg obdarzy go zaiste niebiańską wyrozumiałością, dzięki której żaden z uczestników zajścia nie będzie musiał podzielić losu roztrzaskanej szyby. Od razu rozpoznał Percy'ego Dolarhyde'a, syna pułkownika, raptusa i pijaczynę, który był jak zawsze w centrum uwagi. Zatrudnieni przez jego ojca oborowi, którzy teraz go podjudzali, przybyli, w odróżnieniu od niego, konno; z Percym piło się za darmo i za dużo. Jedyną trzeźwą - i ponurą - osobą w towarzystwie pozostał Nat Colorado, pół-Apacz i pomocnik Woodrowa Dolarhyde'a. Choć ciągle jeszcze młody, stał się twardy jak skóra siodła, i Meacham nigdy nie widział go uśmiechniętego.
Od kiedy sięgał pamięcią, Colorado był prawą ręką pułkownika, który traktował go - przybłędę i mieszańca - jak starszego syna. Wszyscy, którzy znali pułkownika, wiedzieli, jak zaciekle nienawidzi Apaczów, i o ile było Meachamowi wiadomo, nie zdarzyło się, żeby obdarzył zaufaniem kogoś oprócz Nata. Już ta świadomość by wystarczyła, żeby zetrzeć każdemu uśmiech z twarzy. Jednak, co gorsza, znaczyło to, że Colorado miał robić za opiekuna Percy'ego, kiedy ten szedł w miasto. Jak na razie udało mu się nie dopuścić, żeby Percy kogoś zabił - i vice versa. Ale na tym kończyły się jego uprawnienia. Nat siedział na krześle na podeście z desek z nogami opartymi o balustradę i obserwował wyczyny Percy'ego. Ale tylko ślepy mógłby pomyśleć, że spokój mężczyzny jest autentyczny; strzelbę też trzymał tylko pozornie od niechcenia. Nawet reputacja Dolarhyde'e seniora i samego Nata nie były gwarancją, że fart Percy'ego kiedyś się nie skończy... Nat nie zwrócił uwagi na mijającego go Meachama; jego uwaga była w całości skupiona na Percym, a jego usta pozostawały jak zwykle bez wyrazu. Pastor zerknął za siebie, wchodząc pomiędzy gromadkę złożoną z ludzi Dolarhyde'a i mieszkańców, i dostrzegł błysk w oku Nata. Meachama zaniepokoiło, że nie zobaczył tam urazy, pogardy czy po prostu pustki; jego wlepione w Percy'ego oczy były niczym mroczne studnie pełne smutku. Pastor odwrócił się, potrząsając głową. Dwie zagubione dusze tego samego dnia... Albo zaczynał dorównywać mądrością Bogu, albo spędzał za dużo czasu na słońcu. Tym razem Percy zabawiał siebie i zgromadzonych, strzelając do kunsztownie pomalowanego szyldu knajpy. Chłopak był wysokim, przystojnym blondynem - żywym dowodem
na to, że atrakcyjna powierzchowność nie musi iść w parze z rozsądkiem. Meachama zastanowiło, czy Percy zachowywałby się inaczej, gdyby nie był pijany. Nigdy nie widział go zupełnie trzeźwego. Jeżeli Natowi Colorado trudno było zasłużyć sobie na zaufanie pułkownika, to tym trudniej musiało być Percy'emu - jedynemu dziecku DoIarhyde'a. Meacham chciał wykrzesać z siebie odrobinę współczucia dla chłopaka, ale bez powodzenia. Nieszczęście Percy'ego nie dawało mu - ani nikomu - prawa do zachowywania się jak skończony drań, wyżywania się na każdym, kto się nawinął pod rękę. Ktoś musiał się gruntowanie zmienić: Percy albo -co samo w sobie stanowiłoby cud - Meacham. Odwrócił się, kiedy Charles Sorenson, właściciel przybytku, wyszedł przez wahadłowe drzwiczki w okularach i fartuchu, i zawołał: - Hej, Percy, co ty wyprawiasz? Poza Meachamem wiele osób nazywało Percy'ego bękartem, i nie chodziło tu tylko o kwestie genealogiczne. Ale trzeźwiejsi od niego nigdy nie mówili mu tego w twarz. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się też nazwać przy nim jego ojca „pułkownikiem"; potencjalny śmiałek nie miałby okazji pochwalić się swoim wyczynem. Do Sorensona wszyscy zwracali się natomiast per „Doc" -i istotnie był on lekarzem, z dyplomem uczelni ze wschodu. Swego czasu Meacham nauczył się od niego opatrywać rany, mimo że, a może ponieważ, większość wymagających opatrzenia delikwentów odnosiła obrażenia właśnie w jego lokalu. W miasteczku Doc zajmował się wyłącznie prowadzeniem knajpy i jego przezwisko było właściwie żartem. Tu, gdzie się wychował, zawsze czuł się obco. - ...Tak se tylko dla wprawy trochę poszczelam! - oznaj-
mił bełkodiwie Percy. - Nic się nie bój, potem po sobie posprzątam! Doc się skrzywił, kiedy Percy zrobił w szyldzie kolejną dziurę. Chłopak zaśmiał się na widok miny Doca, który starał się ukryć zmieszanie i lęk przed pijakiem. Meacham poczuł, jak zaciskają mu się szczęki; współczucie dla Sorensona mieszało się z nieziemską ochotą, żeby wziąć Percy'ego za łeb i przyłożyć nim o coś twardego. Żona Doca, Maria, wyszła za nim z lokalu. To głównie jej smykałka do gotowania przyciągała klientelę, dzięki czemu Złoty Liść nie dał się pochłonąć żałosnemu imperium Dolarhyde'a, a Percy nie doprowadził ich swoim pijaństwem na skraj bankructwa. We wzroku Marii błyszczały gniew i niepokój, a przede wszystkim troska o bezpieczeństwo męża -chciała zaciągnąć go z powrotem do środka. - Przestań! - krzyknął Doc. - Na piętrze są goście! Maria złapała go za ramię i próbowała załagodzić sytuację, maskując malujący się na jej twarzy niepokój. Żeby ją usłyszano, musiała podnieść głos: -Nic się nie stało. Na górze nikogo nie ma. -Mario, proszę, wróć do środka. - Doc próbował się od niej opędzić, ale kobieta nie dawała za wygraną. - Mira, jest pijany, zostaw go... -Nie dość, że pije na nasz rachunek, to jeszcze ma mi się tu rozbijać? - krzyknął Doc. Percy odwrócił się na pięcie i zmierzył wzrokiem stojącego na szczycie schodów Sorensona. Pijany czy trzeźwy, chłopak miał po ojcu osobliwy dar wyczuwania, kiedy ktoś go obmawiał. - Co jest, Doc? Co ty tam marudzisz? Chodź no tu i zaraz się rozliczymy. - Ruchem lufy zachęcił mężczyznę do wyjścia na ulicę.
Doc uwolnił się z uchwytu Marii, która spróbowała ułagodzić Percy'ego jednym ze swoich rozbrajających uśmiechów, i ruszył niechętnie schodami na dół. - On nic nie powiedział! Por favor, patron! - zawołała do Percy'ego kobieta. - Może byście się jeszcze czegoś napili? Ale Percy utkwił wzrok w Docu jak kot w myszy nabitej na jego pazury i nie zamierzał odpuścić. Pokręcił głową. -Nie. Powtórz, co żeś mówił. Nie podoba ci się, że przychodzimy? Gdyby nie bydło mojego ojca, w mieście nie byłoby złamanego grosza! Nie miałbyś czego gotować, poszedłbyś z torbami! -Percy, nie chciałem powiedzieć złego słowa o twoim ojcu - odparł Doc, zrozumiawszy, że trochę się zagalopował. Tymczasem próbując załagodzić sytuację, niechcący trafił w inny czuły punkt Percy'ego. Chłopak wymierzył Docowi cios w twarz, strącając mu okulary, które wylądowały na zakurzonej ziemi. Doc poczerwieniał z upokorzenia i złości; schylił się, żeby je podnieść, zanim Percy zdąży je przydepnąć. Syn pułkownika zaśmiał się i strzelił. Pocisk wrył się w ziemię tuż obok Doca, który odskoczył przestraszony i usiadł na ulicy. Nie używał i nawet nie miał rewolweru: wielkomiejski lekarz mógłby sobie na to pozwolić - właściciel knajpy już nie. Nawet Percy wiedział, że Doc boi się broni bardziej niż płochliwy koń. - Widzieliście jego minę? - zapiał chłopak. - Myślał, że mu palnę w łeb! Meacham wyszedł z tłumu gapiów i przykucnął przy poszkodowanym, żeby podać mu okulary. Podnosząc się, Doc był cały roztrzęsiony; nie ze strachu, tylko z wściekłości. Potem dołączył do stojącej na schodach Marii. Ta poprowadziła go ostrożnie przez wahadłowe drzwi do lokalu.
Meacham wziął głęboki oddech. - No dobra, synu - zaczął, zdziwiony łagodnością włas nego głosu - wystarczy, że ludzie boją się tych cholernych Apaczów, nie musisz ich jeszcze straszyć bronią. Percy zamierzał puścić komentarz mimo uszu, a jednak odwrócił się do Meachama z wrednym uśmiechem. -Wiesz co, kaznodziejo? Właśnie żeś mi podsunął pewien pomysł... - Rozejrzał się po swojej pijanej gromadce, a potem po ludziach, którzy wyszli przyjrzeć się — z ciekawością bądź dezaprobatą - jednoosobowemu przedstawieniu. - Wiem, że to nie niedziela - wydarł się - ale co byście powiedzieli, żeby zrobić małą zbiórkę co łaska dla naszego ojczulka... - Zdjął i odwrócił kapelusz, trzymając go jak po prośbie. Ale w drugiej dłoni ciągle miał rewolwer i teraz wymierzył go w gapiów. - Kto ma.szmal? Zielone, srebro, nie będziemy grymasić! Wzięta na muszkę gromadka była zupełnie bezradna. Ludzie zaczęli wrzucać drobne do kapelusza, a Percy krążył między nimi, deklamując jak na niedzielnej mszy: - Bogu niech będą dzięki, Bogu niech będą dzięki... Pan wam to wynagrodzi... Przykro mi, że przez niefart Doca tak się to dla was, moi kochani, pechowo ułożyło... - Zatrzymał się nagle i zmierzył wzrokiem jedyną osobę, która nie szyko wała się do uiszczenia opłaty. - Hej! - krzyknął. - Ty też! Meacham zdał sobie sprawę, że Percy mówi do nieznajomego, który powinien siedzieć teraz w kościele, lecz najwyraźniej tego nie zrobił. Pastor nie miał pojęcia, jak długo mężczyzna tu stoi, opierając się od niechcenia o narożną kolumnę zadaszonego ganku i przyglądając się Percy'emu, tak samo jak reszta zgromadzonych. A może nie tak samo. Nie poruszył się - co nie zaskoczyło Meachama - nawet kiedy Percy do niego podszedł i wymierzył mu rewolwer
w twarz. Nieznajomy nawet nie drgnął, w dalszym ciągu otoczony nienaturalną aurą spokoju, która towarzyszyła mu jak duch, od kiedy pastor nakrył go w kuchni. - Uważaj, gdzie celujesz- poradził Percy'emu mężczyzna zanim zrobisz sobie krzywdę. Teraz i wzrok Nata Colorado przeniósł się na przybysza. I tym razem Meacham dostrzegł, że mina pomagiera pułkownika była śmiertelnie poważna. Nat wstał ze strzelbą w dłoni, obserwując intruza, jakby ten był grzechotnikiem, którego Percy napotkał na swojej drodze. I wtedy wyraz jego twarzy zmienił się nieznacznie; zaczął przyglądać się nieznajomemu z coraz bardziej zmarszczonym czołem, jakby pomimo wątpliwości zaczynał coś kojarzyć. Cokolwiek ujrzał, zachował to dla siebie, a Percy nie wyczuł niuansów napiętej atmosfery. Mocno wkurzony chłopak nachylił się do ucha nieznajomego i powiedział teatralnym szeptem: - Puszczę ci płazem to potknięcie, bo może nie wiesz, z kim masz do czynienia... Wtedy mężczyzna zaatakował. Jego kolano wbiło się Percy'emu w krocze, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Oczy wyszły chłopakowi z orbit; zwinął się wpół, mógł tylko dyszeć - ból był zbyt ostry, żeby zdołał krzyknąć. Przybysz odwrócił się, przeszedł bez trudu przez tłum i ruszył przed siebie ulicą, minąwszy stojącą przed aresztem grupkę zastępców szeryfa, którzy obserwowali stamtąd incydent - równie bezradnie jak reszta gapiów. Szeryfa nie było akurat w miasteczku - ale nawet gdyby był, nie miałoby to większego znaczenia. Nawet przedstawiciele prawa w Rozgrzeszeniu nie ruszali palcem bez zgody pułkownika - przynajmniej w kwestii jego syna. W każdym razie na przybysza też nie zwrócili uwagi.
Percy odzyskał w końcu mowę i udało mu się unieść broń. - Ej, ty! - krzyknął łamiącym się głosem. - Odwróć się! Mężczyzna szedł dalej, nie zwracając na niego uwagi. Meacham nigdy nie widział, żeby Percy był tak wściekły, a zapowiadało się, że będzie jeszcze gorzej. - Ej! - wrzasnął chłopak. - Ostrzegam cię! - Strzelił na postrach, celując na lewo od nieznajomego. Jeden z zastępców szeryfa wrzasnął, złapał się za ramię i osunął na deski ganku. Meacham przecisnął się przez tłum w stronę rannego, skoncentrowany wyłącznie na tym, żeby pomóc człowiekowi w potrzebie. - Żeż ty! - wybełkotał zdziwiony Percy. - A ten skąd się, u diabła, wziął? - Kiedy ruszył w stronę przedstawicieli pra wa, mieszkańcy skorzystali z okazji, żeby zejść mu z oczu, i rozpierzchli się na wszystkie strony.
SAM BÓG - czy może diabeł - nie wybrałby lepszego momentu na powrót do miasteczka szeryfa Johna Taggarta i jego prawej ręki, Charliego Lyle'a, którzy przejechali przez tłum reprezentujący całość populacji Rozgrzeszenia. Taggart od razu skierował wzrok ku centrum zamieszania. To, co zawsze: Percy Dolarhyde - pijany jak bela i równie subtelny. Szeryf wymienił spojrzenia z Lyle'em, który wywrócił oczami i wymamrotał przekleństwo. Całe popołudnie spędzili w terenie, bo ktoś zobaczył bezpańskie konie kręcące się przy rzece. Znaleźli je, ustalili, że należały do Wesa Clairbourne'a i któregoś z jego synów: Luke'a albo Mose'a. Ich trop się urywał, więc postanowili z Lyle'em zakończyć akcję. Taggart dużo słyszał o Clairbourne'ach -również o ich nawyku mijania się z prawem.
Zwisające z siodeł Clairbourne'ów skalpy ułatwiły im podjęcie decyzji o zaprzestaniu dochodzenia: skalpy zdjęto z kobiet. Jeżeli Clairbourne'ów pobito ich własną bronią i skończyli jako padlina dla myszołowów, to Terytorium Nowego Meksyku nie wyszło na tym najgorzej. Ale widokPercy'ego Dolarhyde'a wszczynającego burdę w miasteczku oznaczał, że ich i tak długi, zmarnowany dzień będzie jeszcze dłuższy. Ruszyli w stronę siedziby szeryfa. -Diabli by to wzięli! - wykrzyknął nagle Lyle. Taggart zobaczył swoich zastępców stłoczonych wokół Duffy'ego, który leżał na ganku i krwawił. Był przy nim pastor Meacham -Taggart miał nadzieję, że opatruje ranę, a nie udziela ostatniej posługi. Obaj mężczyźni zsiedli z koni, szeryf ze strzelbą w ręku. -Dziadku! Wróciłeś! Taggart podniósł wzrok, maskując niepokój, kiedy jego dwunastoletni wnuk, Emmett, wybiegł mu na powitanie. Mężczyzna położył chłopcu rękę na ramieniu, wyściskał go pośpiesznie i wręczył mu wodze obu koni, a Lyle podszedł zobaczyć, co się stało Duffy'emu. Cokolwiek by to było, nie chciał, żeby mały za dużo widział ani za dużo o tym myślał. - Zajmiesz się końmi, dobrze? - poprosił. Emmett był dumny z tego, że dostał odpowiedzialne -przynajmniej w jego oczach - zadanie. Kiedy odprowadzał konie, Taggart mógł się zająć poważnymi sprawami, nierzadko związanymi z rozlewem krwi albo czyimś zgonem. -Co tu się stało? - Mina Lyle'a wskazywała, że nie wyglądało to najlepiej; skinął naPercy'ego, który podszedł za nimi do samych drzwi budynku. -Postrzelił Duffy'ego - wyjaśnił Lyle ściszonym głosem. -W rękę - dodał na widok złowieszczej miny Taggarta. -To... to był strzał ostrzegawczy! - wrzasnął Percy. - To
nie była moja wina! Sam mi się napatoczył! - Wskazał lufą rewolweru stojącego na ulicy przybysza. - To on zaczął! Zrobił ze mnie durnia! Taggart doskonale wiedział, że Percy bynajmniej nie potrzebuje niczyjej pomocy, żeby zrobić z siebie durnia. Mężczyzna, którego wskazał, nie był stąd; ale przybysz nie starał się nawet przedstawić swojej wersji wydarzeń. Stał tylko i przyglądał się zajściu z miną, której Taggart nie mógł rozszyfrować. Szeryf zastanowił się, kim on może być. Nie co dzień trafiał się ktoś, kto stawiał się Percy'emu Dolarhyde'owi, a potem sobie odchodził jak gdyby nigdy nic. Znowu spojrzał na syna pułkownika. Zdawał sobie świetnie sprawę, że towarzyszący mu zwykle pieczeniarze z Natem Colorado na czele, wszyscy na koniach, otaczają chłopaka półkolem. - Przesadziłeś, Percy - oznajmił Taggart, na tyle głośno, żeby wszyscy go usłyszeli. - Strzeliłeś do zastępcy szeryfa. Muszę cię za to zamknąć. Nat Colorado obrócił konia tak, by stanąć z szeryfem twarzą w twarz. Strzelba ściskana w dłoni dodawała Taggartowi nieco otuchy. Ręka Nata sunęła w stronę kabury; kiedy się odezwał, na jego twarzy widać było niemal troskę. -Taggart, wiesz, że to nie jest najlepszy pomysł. Szeryf rozumiał, że Colorado musi wypełniać swoje obowiązki i zrobi wszystko, by zachować się lojalnie wobec ojca Percy'ego Dolarhyde'a. Strzelał szybko, celnie i był pół-Apaczem. Ale nie szaleńcem; w rzeczy samej pozostawał być może najrozsądniejszą osobą w otoczeniu Dolarhyde'a, wliczając w to samego pułkownika. Taggart aż za dobrze rozumiał sytuację, w której znalazł się Colorado. Ale on też miał swoje obowiązki i Nat musiał się z tym pogodzić.
- Nat, wiesz, że chłopak zranił przedstawiciela prawa odparł, posyłając Percy'emu ostrzegawcze spojrzenie. - Nie mam wyjścia; zabieraj mi stąd tę swoją cholerną bandę. Nat przeniósł wzrok na swojego podopiecznego, a następnie na przybysza. Potem przez dłuższą chwilę patrzył zamyślony pod nogi. W końcu opuścił dłoń i skinął do Taggar-ta, dając szeryfowi znać, że podjął decyzję. Zaczął zawracać konia, co było sygnałem dla reszty, że mają zrobić to samo. Strzelanina gruntownie wszystkich otrzeźwiła. - Nat, ty sukinsynu! - wrzasnął Percy. - Dokąd?! Nie chcesz mnie chyba zostawić?! Colorado odwrócił się w siodle. - Powiem twojemu ojcu, co się dzisiaj stało - oznajmił beznamiętnie. Potem ruszył, a za nim reszta. Taggart patrzył, jak odjeżdżają. Miał mieszane uczucia -co zaczynało stanowić normę. Wziął głęboki oddech, potem wypuścił powietrze. Udało mu się zapanować nad sytuacją, przynajmniej na razie. Ale kiedy pułkownik się dowie... - Cholera - powiedział do stojącego obok Lyle'a. - Szy kują się kłopoty. - Odwrócił się do Percy'ego, którego ota czali teraz już tylko ludzie szeryfa. Zachęcony ruchem strzelby Taggarta Percy w końcu oddał rewolwer. Dwóch zastępców szeryfa pomogło Duffy'emu wstać i wejść do budynku, a Lyle poszedł za nimi z chłopakiem, żeby zamknąć go w celi. - To był wypadek! - zawył syn Dolarhyde'a. Ale tym ra zem nikt go już nie słuchał. Szeryf energicznie podszedł do przyglądającego się zajściu nieznajomego. - John Taggart - powiedział, podając mężczyźnie dłoń. Przybysz uścisnął ją, patrząc szeryfowi prosto w oczy. Nie przedstawił się jednak; w ogóle się nie odezwał. Taggart
zauważył metalową bransoletę na jego lewym nadgarstku, która połyskiwała jak broń w zachodzącym słońcu. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego, ale było w niej coś, co go zaniepokoiło. Poza tym miał wrażenie, że przybysz wygląda znajomo... Mężczyzna odwrócił się i ruszył w dół ulicy. - Ej... - zawołał Taggart, zanim tamten zdążył zrobić wię cej niż kilka kroków. - Czy my się skądś nie znamy? Przybysz odwrócił się jeszcze raz i przyjrzał twarzy szeryfa; wyglądało to tak, jakby chciał sobie przypomnieć, czy spotkał już kiedyś Taggarta. Dzięki zadbanym, podkręconym do góry wąsom szeryf zapadał w pamięć, nawet w okolicy, gdzie wielu mężczyzn dbało o zarost. Poza tym miał oczywiście odznakę. W końcu nieznajomy pokręcił głową. - Trudno stwierdzić - odparł, wzruszył ramionami i po szedł dalej. Taggart zawrócił w stronę swojego biura przy areszcie -nie miał już żadnego pretekstu, żeby odwlec powrót do bajzlu, który tam na niego czekał.
JAKAŚ KOBIETA, która zupełnie niezauważona przyglądała się im wszystkim znacznie dłużej, niż ktokolwiek mógłby podejrzewać, wymknęła się z kryjówki między budynkami i ruszyła za nieznajomym. Kiedy mijała Taggarta, ten nawet na nią nie spojrzał, choć ona też była w mieście od niedawna i wyróżniała się jeszcze bardziej niż bezimienny mężczyzna. Tylko czarny pies, który przybył do Rozgrzeszenia za nieznajomym, zwrócił na nią uwagę i teraz, kiedy szła powoli po ganku, podążał za nią.
ROZDZIAŁ 4
C ienie pasącego się na polu obok rzeki bydła wydłużały się wraz z zachodem słońca i wyczekiwanym wytchnieniem wieczornego chłodu. Trzech oborowych Dolarhyde'a, którzy siedzieli wokół ogniska i spożywali wspólny posiłek, spędziło cały dzień na poszukiwaniu zabłąkanego bydła, ale znalazło tylko dwa tuziny sztuk. Zagonili je włas'nie tu, w nadziei, że w nocy im nie znikną. Ed i Mały Mickey, którzy pracowali dla Dolarhyde'a dłużej niż większość, jedli w milczeniu, przyglądając się trzeciemu mężczyźnie, Royowi Murphy'emu. Murphy był nowy i więcej pił, niż jadł - przywiózł w doczepionej do siodła torbie flaszkę zajzajeru domowej roboty. Ed i Mały Mickey od razu wiedzieli, że Murphy długo z nimi nie popracuje, jeżeli nie będzie na tyle trzeźwy, by pamiętać, co się robi - a czego nie - na posadzie u wrednego twardziela pokroju Woodrowa Dolarhyde'a. W końcu Ed zagaił: - Przystopuj może z tym whiskaczem, Murphy; pan Dolarhyde nie lubi pijaństwa w robocie. Roy podniósł wzrok znad prawie pustej butelki i z jego miny Ed wywnioskował, że tylko strzępi sobie język.
- Gówno mnie obchodzi, czego nie lubi wielmożny pan pułkownik. - Na poczerwieniałej twarzy wykwitł grymas po gardy. -I tak samo mnie nie obchodzi, ilu czerwonych wysłał na tamten świat. Mały Mickey prychnął. - Lubisz mleć ozorem za plecami szefa. Roy dopił resztki z butelki. - Jakby tu był, tobym mu powiedział to samo. Forsa was zmiękczyła, chłopaki... mówię wam. - Beknął, po czym wy rzucił pustą butelkę. Ed usłyszał, jak rozbiła się o skały. Zerknął na Małego Mickeya, którego wzrok potwierdził jego podejrzenia: Murphy szedł w odstawkę. A jak nie będzie miał farta, to może nawet do ziemi. Roy jakimś cudem się podniósł i pokuśtykał po skarpie nad rzekę, żeby się odlać. Ed i Mały Mickey wrócili do jedzenia; jak dla nich, mógł iść do diabła. Roy stanął chwiejnie na brzegu rzeki, otworzył rozporek i nachylił się, żeby się załatwić. Wtem odgłos eksplodującego nieba staranował mu mózg, powietrze wokół niego stężało i wepchnęło go do wody niczym wielka pięść. Przez, zdawałoby się, wieczność brnął w podwodnej masie bąbelków i przerażenia, aż w końcu wynurzył się na powierzchnię; najpierw wciągał łapczywie powietrze, potem zaczął sapać za strachu... Dźwięki i obrazy dobiegające z pola przeraziły go bardziej niż perspektywa utopienia się: oślepiające błyski niby pioruna raziły ziemię z pogodnego nieba; wszystko, w co trafiały, stawało w płomieniach. Stożki jaskrawoniebieskiego światła śmigały w dymie płonącego pola z taką prędkością, że Roy nie widział, skąd się biorą ani co robią... Słyszał za to wołanie, a potem wrzaski ludzi oraz pełne paniki i bólu wycie krów.
Zanim zdołał się oswoić z tym atakiem na zmysły wzroku i słuchu, powietrze, woda i dno rzeki pod jego stopami zaczęły się trząść, i na wzgórzu pojawiły się pojazdy - gigantyczne -które szybowały ku niemu rozmyte niczym pociski. One latały... Kiedy machiny prześlizgnęły się nad powierzchnią rzeki tuż nad głową Roya, prysnęła pionowo fontanna wody. Mężczyzna zawył i zanurkował. Gdy wynurzył się z powrotem, zdyszany, rzeka się uspokoiła i płynęła normalnie, tak jak zawsze. Kaszląc i prychając, powlókł się do brzegu. Był w stanie tylko pełzać, serce waliło mu, jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi; z trudem dotarł do miejsca, gdzie zostawił kompanów. Kiedy dochodził na szczyt skarpy, w końcu udało mu się dźwignąć na nogi. Natychmiast tego pożałował, gdyż pierwsze, co zobaczył, to była topola płonąca jak pochodnia. Szczęka mu opadła, kiedy znowu spojrzał na ziemię i dostrzegł zwęglone szczątki wołu... potem kolejnego i kolejnego... pół tuzina martwych zwierząt na polu. Niektóre z nich wyglądały, jakby wybuchły - i widział porozrzucane bezładnie wnętrzności, nogi i głowy. Reszta stada zniknęła. - Ed! - zawołał drżącym głosem. - Mickey! Ale oni też zniknęli, tak jak bydło, jakby nigdy ich nie było. Pod Royem ugięły się kolana. Usiadł na skraju pola z rozdziawionymi ustami, aż jego mózg przetworzył obraz sytuacji. A potem mężczyzna zemdlał wśród spłaszczonych traw.
TYMCZASEM W ROZGRZESZENIU W zatłoczonym areszcie panował zaduch. Szeryf Taggart pił z filiżanki kawę o temperaturze pokojowej, opierając się o ścianę w towarzystwie swoich
zastępców, podczas gdy Lyle kończył opatrywać przy swoim biurku Duffy'ego. Kiedy usiłował go zabandażować, Duffy pojękiwał i wił się jak dziecko. Nic dziwnego, że kaznodzieja poszedł do domu, gdy tylko upewnił się, że ani ciału, ani duszy rannego nic już nie zagraża. Nerwową atmosferę dodatkowo podsycał jazgot zamkniętego w celi na tyłach budynku Percy'ego Dolarhyde'a. W takie dni Taggart żałował, że nie jest głuchy. Nie był już najmłodszy - miał w końcu pięćdziesiąt dwa lata - ale los obdarzył go sprawnością fizyczną dwudziestopięciolatka, i trafiały się dni, kiedy tak właśnie się czuł. To nie był jeden z nich. Percy Dolarhyde już się o to zatroszczy, żeby szeryf nie zmrużył oka przez całą noc. Bóg raczy wiedzieć, czy powóz więzienny zdoła tu dotrzeć przed Woodrowem Dolarhyde'em i jak to się wszystko skończy... Duffy wydał z siebie kolejny jęk i Lyle prawie krzyknął: - Nie ruszaj się, do cholery, nie ruszaj się! Percy Dolarhyde trzymał się teraz krat celi i trzeźwiał, choć sporo mu jeszcze brakowało. -Wiesz, że to wszystko twoja wina? - oznajmił, smagając wściekłym spojrzeniem Duffy'ego. - Pozwoliłeś, żeby tamten typek mi przyłpżył... -Aua... przestań! - zawył Duffy, kiedy Lyle zacisnął szarpnięciem bandaż wokół bicepsu i w końcu zawiązał supeł. Ech, dzieciaki, w tych czasach... za grosz charakteru i za grosz rozsądku, pomyślał Taggart, nie mając na myśli tylko Percy'ego, ale też swoich pomocników. Choć z drugiej strony Rozgrzeszenie było teraz w takiej sytuacji, że nie mógł sobie pozwolić na wybrzydzanie. Odepchnął się od ściany, zbyt zdenerwowany, żeby ustać
w miejscu. Pomyślał o swoim wnuku, Emmecie. Emmett był dobrym chłopcem i Taggart miał nadzieję, że wyrośnie na porządnego mężczyznę. Ale z powodu dziadka-szeryfa chłopiec za dużo się naoglądał i - za wcześnie - dowiedział. Trochę Taggarta zdziwiło - i ucieszyło - że mały nie wrócił tu po odprowadzeniu koni. Szeryf podejrzewał, że wnuk poszedł potem, tak jak powinien, do domu, a Juanita, służąca, jak zwykle nakarmiła go i położyła do łóżka. Niech Bóg ją błogosławi. Była porządną kobietą, która wychowała siódemkę własnych dzieci. Dobrze opiekowała się Emmettem, od kiedy jego matka, jedyne dziecko Taggarta, umarła. Był pewien, że Juanita zajęłaby się chłopcem, gdyby pewnego dnia coś się przytrafiło jego dziadkowi. Twarz szeryfa znowu spochmurniała, a ponury nastrój wyparł z oczu zmęczenie i żal. Mężczyzna podszedł do szafki na broń, zaczął wyjmować strzelby i śrutówki, i rozdawać je swoim zastępcom. Tej nocy będą mu potrzebni wszyscy jego ludzie; a jeżeli mieli stawić czoło Woodrowowi Dolarhyde'owi i całej bandzie, to lepiej, żeby byli uzbrojeni po zęby. Percy przyglądał mu się z celi drwiącym wzrokiem. -Lepiej byś na tym wyszedł, gdybyś mnie teraz wypuścił; w końcu nic takiego się nie stało... -Właśnie że się stało. - Taggart odwrócił się do niego ze strzelbą w dłoni; w jego spojrzeniu było więcej rezygnacji niż złości. Potem wręczył broń Lyle'owi i zapytał po cichu: -Gdzie wóz? -W drodze - odparł Lyle, który, podobnie jak szeryf, miał mieszane uczucia. Taggart zaczął rozdawać amunicję. - Musimy go stąd jak najszybciej zabrać - powiedział pół głosem.
-Jaki wóz? - zapytał głośno Percy. Miał zaskakująco dobry słuch. - Jaki wóz?! - krzyknął. Taggart w końcu znowu na niego spojrzał i powiedział możliwie opanowanym tonem: -Zabieramy cię do szeryfa stanowego w Santa Fe. -Szeryfa stanowego?! Taggart nareszcie poczuł satysfakcję: kilka słów wystarczyło, żeby zetrzeć z twarzy parszywego psa nieznośny uśmieszek. -Postradałeś zmysły? - wydarł się Percy równie głośno jak przed chwilą, choć w jego głosie zabrzmiała skarga. -Chcesz ze mnie zrobić Jessego Jamesa? Zapłacisz za to głową! Jak mój tata się dowie, żeś mnie wsadził do klatki na kółkach, to cię zabije! -Zraniłeś oficera na służbie - powtórzył Taggart, zastanawiając się, czy znaczenie tego faktu kiedykolwiek trafi do mózgu Percy'ego, niezależnie od stopnia upojenia. Nie muszę... Urwał, zatrzymawszy wzrok na tablicy ogłoszeń z podobiznami przestępców i zawiadomieniami o zmianach w prawie terytorialnym. Zdjął jedną z kartek i przyglądał się jej oniemiały. -Przecież nic mu nie jest! - Percy wskazał oburzonego Duffy'ego, nieświadomy faktu, że Taggart już go nie słucha. -Już wyzdrowiał. Jaja mnie bolą bardziej niż jego ręka! -Sukinkot... - wymamrotał Taggart wpatrzony w zadrukowany papier. Zerknął na swoich ludzi. Nagle sprawa Dolarhyde'ów okazał się jego najmniejszym zmartwieniem.
Doc SORENSON postawił na stole dwa kufle piwa dla dwóch klientów. Naczynia uderzyły o blat mocniej, niż powinny, i piana prysnęła na wyszorowane drewno.
Mężczyźni podnieśli wzrok zaskoczeni. Doc patrzył, jak ich zdziwienie przechodzi w uśmiech na widok tlącego mu się nadal w oczach gniewu, nieudolnie skrywanego za wygiętymi oprawkami okularów. -Mógłbyś dopisać to do rachunku Percy'ego? - zapytał jeden z mężczyzn, spoglądając na Doca z miną niewiniątka. Jego kompan go trącił i obaj zaśmiali się pod nosem z żartu... Z niego. -Bardzo śmieszne - odparł Doc szorstkim tonem. Wyciągnął dłoń. - Pięćdziesiąt centów - powiedział. Po drugiej stronie sali Maria podniosła wzrok, jak gdyby pod wzmagającą się frustracją poczuła ukłucie bólu. Zawsze, od kiedy się znali, lepiej od męża wyczuwała jego nastroje. To ona stała za decyzją o powrocie ze wschodu; to dla niej tu został, w krainie, którą tylko Apacze mogli pokochać. Podeszła do niego; zobaczył niepokój w jej świetlistych brązowych oczach. Boże, była taka piękna... I to nie tylko dlatego, że miała piękną twarz: to jej duszę, która lśniła w oczach, kochał najbardziej. Maria była jedyną osobą, która naprawdę go rozumiała. - Ja się tym zajmę, mi amor - powiedziała cicho. - Może sobie odpoczniesz? Doc zmarszczył brwi, ponieważ akurat w tej chwili jej troska była mu najmniej potrzebna - po kolejnym upokorzeniu przez Percy'ego Dolarhyde'a. Był mężczyzną i nie chciał, żeby kobieta - zwłaszcza żona - traktowała go jak słabeusza przed obcymi. - Mamy klientów - powiedział. - Nie jestem zmęczony. O co ci chodzi? Maria zdjęła dłoń z jego ramienia i skarcona spojrzeniem zrobiła krok w tył. - O nic - odparła. - Chciałam tylko...
- Zrobili ze mnie idiotę - przerwał jej Doc. - Nazwij my rzecz po imieniu. Teraz ludzie stracili do mnie zaufanie... Stracili zaufanie do naszego lokalu! Pokręciła głową, a jej długie ciemne loki zafalowały na ramionach. -To nieprawda. Nie chciałam, żeby cię postrzelił... -Nic się nie stało - odparł ze złością, udowadniając tym samym, że to kłamstwo. Nie potrafił wytłumaczyć kobiecie, że reputacja twardziela była warta krocie. Jego tożsamość zależała od umiejętności przetrwania; od tego, czy będzie umiał obronić bliskich i swój dobytek za pomocą sprytu... i rewolweru. -Może to nie jest miejsce dla nas - wyszeptała Maria. Spuściła wzrok i zamrugała nerwowo. Bezsilny gniew był w tej chwili silniejszy niż miłość - Doc nie umiał pojąć, co stoi za jej słowami. Jego pogarda do samego siebie obrzydziła mu wszystko; każde słowo było teraz jak tnący ich oboje nóż. -Chcesz mnie zostawić? -Jak możesz tak myśleć? - W jej wzroku zobaczył urazę. - Przyjechałam tu z tobą, bo poszłabym za tobą wszędzie. Esto es tu sueńo, twoje marzenie! Pamiętasz, jacy byliśmy szczęśliwi zaraz po przyjeździe? - Przysuwała się coraz bliżej... Ale każdy jej gest tylko wzmagał jego poczucie porażki. -Nie rozumiesz? - Nie wytrzymał i wykrzyczał prawdę. -Nie umiem cię obronić! Nie umiem nawet obronić siebie... -Nie musisz mi niczego udowadniać - powiedziała cicho. -Jesteś najodważniejszym człowiekiem, jakiego znam. -Nachyliła się ku niemu, żeby go pocałować. Odepchnął ją. - Nie traktuj mnie jak dziecka. - Odwrócił się do scho dów i ruszył na piętro, gdzie zniknął w ciemności - wściekły
na nią i na s'wiat, w którym byli uwięzieni... A przede wszystkim wściekły na siebie. Maria patrzyła za nim. W oczach miała żal; szorstkie słowa zabolały. Ale niezmącona smutkiem część jej umysłu zauważyła, jak przez wahadłowe drzwi wchodzi kolejny klient. Ogarnęła się pośpiesznie, błogosławiąc nabyte przez lata pracy w lokalu opanowanie. Odwróciła się i zobaczyła, jak mężczyzna, który tak skutecznie i bez jednego strzału położył kres żałosnym rządom terroruPercy'ego, stawia stopę na podeście i opiera się o blat baru. Obok jego nogi dostrzegła psa, który, choć mężczyzna nie wykonał żadnego gestu, położył się na podłodzie tuż przy nim. Kiedy podeszła, żeby przyjąć zamówienie, jej uśmiech był już bardziej szczery. - Poproszę stek - powiedział nieznajomy. Maria otworzyła butelkę najlepszej żytniej whisky i mu nalała. Otwartą flaszkę zostawiła na barze. - Mam dzisiaj dobrą pozole. Na koszt lokalu. Za to, co zrobiłeś. - Odwróciła się uśmiechnięta i poszła do kuchni. Jej matka zawsze szykowała pozole z mięsa wieprzowego, ale tu była tylko wołowina... wołowina Dolarhyde'a. Przypilnu je, żeby w zupie było dużo mięsa, i naleje ją do największe go półmiska. Przybysz potrzebował porządnego posiłku, nie komplementów.
MĘŻCZYZNA PODNIÓSŁ SZKLANKĘ whisky i wypił ją jednym haustem. Alkohol spłynął mu do gardła jak piekący miód... Doskonała rzecz. Trochę zaskoczyła go szczodrość kobiety; uziemił Dolarhyde'a tylko i wyłącznie dlatego, że wypierdek przystawił mu lufę do twarzy. Nie był przyzwyczajony do wdzięczności. Ale jedzenie i whisky były w sam raz.
Jeżeli coś zje, to może trochę mu się rozjaśni w głowie. Albo alkohol go kompletnie znieczuli. Tak czy inaczej będzie mu lepiej niż teraz. Nachylił się i oparł o bar. Jego wzrok padł na metalową bransoletkę. Stał i przyglądał się, jak kolorowe płytki mienią się różnymi barwami. Jak? Gdzie? Kto? Tysiąc pytań bez odpowiedzi wypełniło pustkę w miejscu, gdzie powinien mieć masę wspomnień. Spojrzał na butelkę whisky, zastanawiając się, w jaki sposób mógłby przypomnieć sobie przeszłość; albo przynajmniej zapomnieć o teraźniejszości... Podniósł wzrok i spojrzał w lustro za barem w chwili, kiedy do lokalu weszła kolejna osoba — kobieta, bez towarzystwa. Garstka klientów w pomieszczeniu nie zwróciła na nią uwagi, co go zdziwiło. Pojawienie się w knajpie takiej babki, i to zupełnie samej, powinno wzbudzić sensację zwłaszcza że na sukni nosiła pas z kaburą. Może to właśnie rewolwer zniechęcał gapiów. Spojrzała w stronę mężczyzny, ale nie wyglądało na to, żeby chciała go zastrzelić. Nieznajomy znowu spuścił wzrok i rozważył, czy nie nalać sobie więcej whisky. Kobieta stanęła obok niego przy pustym barze. Zerknął na nią kątem oka nieco zaciekawiony. Mierzyła go wzrokiem, więc też na nią popatrzył; czyżby się znali? Miała oczy koloru szałwii, z ciemnozielonymi obwódkami, i było w nich coś, co kojarzyło mu się z bezdenną studnią. Ich spojrzenia się spotkały i mężczyzna poczuł, że jej oczy go wsysają, że tonie w ich głębi... Oderwał z wysiłkiem od nich wzrok i spróbował skoncentrować się na jej twarzy. Miała surową minę, niczym sędzia, ale i tak była piękna... Niewiarygodnie piękna... Chryste Panie - co się z nim działo? W ogóle jej przecież
nie znał... Nikogo tu nie znał. A kobieta była ostatnim, czego pragnął; i czego mu było teraz trzeba. Zerknął jeszcze pobieżnie na jej ciało. Ciemne włosy układały się elegancko na plecach, jakby od niechcenia, a jasna sukienka koloru piasku zakrywała ją od samej szyi po buty z cholewami; na materiale widniał wzór z maleńkich kwiatów. Pod tym względem niczym się nie wyróżniała. Nic specjalnego. Jednak pas rewolwerowca wystarczył, żeby odstraszyć większość zalotników. Nie jest przyjazna. Dlaczego w takim razie podeszła do niego i wlepiała w niego wzrok? -My się znamy? - zapytał w końcu. Leżący obok jego nogi pies podniósł się, kwiląc cicho, i polizał dłoń kobiety. -Nie - odparła, spoglądając na zwierzę z cieniem uśmiechu. - Ale twój pies mnie lubi. Mężczyzna odwrócił się do baru i nalał sobie whisky. - Możesz go sobie zatrzymać - oznajmił. Nie odpowiedziała, a on wypił kolejną szklaneczkę. Nadal mu się przyglądała; czuł na sobie jej spojrzenie. - Mam na imię Ella - powiedziała, przerywając ciszę. On nie mógł się przedstawić, więc milczał. Może doszła do wniosku, że wgapianie się w niego jest pomyłką, a może z innego powodu, przeniosła wzrok na metalową obręcz. - Skąd masz tę bransoletę? - Wyciągnęła dłoń, żeby jej dotknąć. Nie oponował, i kiedy palce kobiety musnęły me tal, zobaczył na jej twarzy dziwne napięcie. Zmarszczył brwi i odsunął rękę. - Wiesz coś o mnie? - Spojrzał jej w oczy, tym razem go towy na ich urok - tak sobie przynajmniej wmawiał. Jej spojrzenie wdarło się w głąb jego umysłu, jak gdyby chciała wypatroszyć mu duszę. Ale potem wyraz jej twarzy się zmienił i odwróciła wzrok.
- Ty chyba nic nie pamiętasz? - wymamrotała, jakby zna ła prawdę. Mężczyzna odwrócił się, spojrzał na metalową obręcz i poczuł, jak ciarki przechodzą mu po skórze. Ten dzień zaczął się jak zły sen, a teraz wyszedł poza zwykłą skalę niezwykłości i wkroczył w rejony rzeczy zupełnie niepojętych. - Czego chcesz? - zapytał, a jego głos dochodził jakby z oddali. -Wiem, że czegoś szukasz... - Zawahała się, czekając na jego reakcję. - Tak jak ja. Przestraszył się promieniującego z jej twarzy zdecydowania. Sięgnął po butelkę i nalał sobie kolejną porcję whisky. Ale kiedy podnosił szklankę, jego dłoń zatrzymała się w połowie drogi. Coś się zbliżało... Niebezpieczeństwo. Nie miał pojęcia, skąd to wiedział. Ale wiedział. Opanowanym ruchem odstawił szkło na blat. Opuścił rękę ku kaburze, odwracając się do wejścia. Drzwi lokalu otworzyły się do wewnątrz. W przejściu stanął Taggart - szeryf Taggart - i wszyscy jego ludzie. Przybysz czuł na sobie jego złowieszcze spojrzenie; wymierzone w niego lufy śrutówek i strzelb połyskiwały. - Odsuń się - wymamrotał do Elli. Musiała coś zobaczyć w jego minie, bo posłusznie wypełniła polecenie. -Pójdziesz ze mną do biura na małą pogawędkę, kolego oznajmił szeryf. Rzeczowość jego tonu gryzła się nieco z wycelowaną w nieznajomego bronią. -Nie ma po co. - Mężczyzna poprawił sobie kapelusz i zsunął rondo niżej. - Właśnie wyjeżdżałem. Najwyraźniej szeryf był innego zdania. Wszedł do lokalu, żeby jego zastępcy mogli się ustawić, formując barykadę, i wszyscy zaczęli zbliżać się do nieznajomego.
Mężczyzna rozpoznał Duffy'ego, którego wcześniej postrzelił Percy Dolarhyde, po krwi na koszuli. Duffy mierzył go groźnym wzrokiem, jakby to była jego wina, a na zgięciu zdrowego łokcia opierał kolbę strzelby. Wszyscy mu się przyglądali, a na ich twarzach malowały się mieszane uczucia, jak gdyby natknęli się na laskę dynamitu z zapalonym lontem. Dlaczego? — Jake'u Lonerganie - oznajmił spokojnie Taggart jesteś aresztowany. Kim, u diabla, był Jake Lonergan? To nazwisko nic mu nie mówiło. Jednak z miny szeryfa wywnioskował, że cos' mu mówić powinno. Oparł się plecami o bar. Jeszcze raz spojrzał na szeryfa; potem wbił wzrok w podłogę. Jego puste oczy nagle przestały widzieć. To nie było możliwe... Pierwsze miasto, do którego przybył, i od razu wpadł w pułapkę? Czyżby naprawdę był ściganym przestępcą i nawet tego nie pamiętał? Szeryf i jego ludzie powoli go otaczali; klienci wstawali od stolików i zaczynali się wycofywać. Jeden z zastępców szeryfa odbezpieczył strzelbę. - Nie robiłbym tego - ostrzegł nieznajomy, podnosząc głowę. Celujący mężczyzna spojrzał mu w oczy i zbladł. Ale złożył się do strzału. Chryste, czyżby list gończy nosił nagłówek: „żywy lub martwy"? Szeryf i jego ekipa byli gotowi użyć broni w pomieszczeniu pełnym przypadkowych ludzi. Czy naprawdę aż tak bali się Jake'a Lonergana? Czy „schwytać" go martwego było po prostu łatwiej? Do diabła, nie chciał zrobić nikomu krzywdy. Ale nie chciał też zginąć. Jego dłoń odsunęła się od rewolweru; wzrok powędrował ku butelce whisky na blacie. Potem mężczyzna spojrzał jeszcze raz na ludzi szeryfa.
Niejaki Lyle stał najbliżej; uniesiona do ramienia strzelba była wycelowana w pierś nieznajomego. Doskonale... Przybysz złapał lufę strzelby Lyle'a i wyszarpnął mu ją, a drugą ręką roztrzaskał mężczyźnie na głowie butelkę whisky. Obrócił broń i postrzelił Duffy'ego w nogę. Wymierzył cios trzeciemu napastnikowi w gardło; ostatni, uderzony twarzą o stolik do gry w faro, osunął się na podłogę. Na nogach został tylko Taggart - miał opanowany wzrok i uniesioną strzelbę. Nieznajomy złapał desperacko za lufę i szarpnął ją do góry w momencie, kiedy szeryf strzelił. Kula utkwiła w suficie, a za chwilę broń była już w rękach domniemanego Lonergana, wymierzona w Taggarta, który przed ułamkiem sekundy chciał go zabić. Palec przybysza wyczuł spust i zaczął naciskać... - Nie! - rozległ się krzyk jakiegoś chłopca. Mężczyzna spojrzał na okno. Zobaczył tam przerażoną twarz dzieciaka. Ten sam chłopiec, który wcześniej wybiegi szeryfowi na powitanie; teraz dziadek miał zginąć na jego oczach zastrzelony przez nieznajomego. Zdjął palec ze spustu. Powoli opuścił broń. Taggart mierzył go wzrokiem, a miejsce strachu w jego oczach zajęło niedowierzanie. - Nie chcę kłopotów - oznajmił przybysz, po czym do stał w głowę kolbą rewolweru i ugięły się pod nim kolana. Runął na podłogę i zaczął się zmagać z wypierającym mu świadomość mrokiem. Przewrócił się na plecy; zobaczył roz myty zarys twarzy Elli trzymającej w dłoni rewolwer, którym oberwał. Taggart wyciągnął broń, unieruchamiając mężczyznę tak skutecznie, jakby postawił mu stopę na tchawicy. Kopnął strzelbę na bok i pochylił się, żeby wyciągnąć rewolwer z jego
kabury. Nieznajomy spojrzał na leżący obok kapelusz, na zatknięte w denku zdjęcie... na bezimienną kobietę, w której uśmiechu było tyle miłości. Tak samo uśmiechała się, kiedy wchodził do chatki, do ich kryjówki, kiedy brał ją w ramiona i całował, kiedy z dumą rzucał na stół torby... Nie... nie... Jej uśmiech zniknął, gdy zobaczyła wysypujące się złoto, kiedy odwróciła się do niego wściekła i powiedziała: „Nie!", i wtedy... Wtedy wszystko się... Nie... Rozbity wazon... usłyszał głos - jej głos? - krzyk... Chata... oślepiające światło, paszcza pożerającej wszystko ciemności... krzyk... ból... Nie... Wizja jej twarzy rozproszyła się wśród kształtów światła i mroku, i wszystko pochłonęła ciemność.
ROZDZIAŁ 5
Ś
\niło mu się... co to było?Pogardliwe twarze demonów... ból jak na mękach piekielnych... wrzaski... oczy ludzi z wywróconymi białkami, zamglone i szkliste, jaskinia, w której krzątały się wokół niego koszmarne kształty, rzeczy, których nie umiał nawet nazwać, migoczące i znikające jak cienie w świetle płomieni na kamiennej ścianie... na ścianie domku... Ściana, sufit, wyrwane... ogłuszający hałas i oślepiające światło... chata, jaskinia... kobieta ze zdjęcia, jej twarz pełna strachu, krzyczy, a on robi, co może, żeby... Jednak to, co próbował zrobić lub powstrzymać, już zniknęło wraz z nią. Cały świat wywrócony, przenicowany... i wszystko się rozpłynęło. Oślepiony niebieskim światłem, jaśniejszym od nieba, ostatnie, co usłyszał, to był jej głos, jej krzyk przerażenia...
MĘŻCZYZNA ZNANY przedstawicielom prawa jako Jake Lonergan obudził się gwałtownie; w głowie ciągle pobrzmiewały mu echa krzyków. Oślepiony, zmrużył powieki... tym razem to nie było słońce, tylko lampa. I światło nie było niebieskie... Potarł oczy, jęknął i przewró-
cił się na bok. Twarz i włosy miał mokre, ale wilgoć nie przypominała wody i nie pachniała jak krew. To była jakaś maź. Kiedy odzyskał ostrość wzroku, zobaczył czyjąś twarz -ktoś mu się przyglądał. Tym kimś był Percy Dolarhyde, który właśnie znowu go opluł. Ten ścierwojad... Jake skoczył na równe nogi z żądzą mordu w oczach. Percy cofnął się i roześmiał zza krat. Do Jake'a dotarło, że też jest za kratami. Wytarł sobie ślinę z twarzy, przeklinając pod nosem. Dochodził do siebie. Przypomniał sobie, co się stało w lokalu, jak tu trafił i dlaczego tak go boli głowa. Dotknął guza, który wyskoczył mu za uchem; przejechał palcami po zlepionych zaschniętą krwią włosach. Ella. Kobieta, która go uderzyła, właśnie wtedy, kiedy miał... Diabli by ją wzięli, tę sukę, tę wiedźmę... Jake pożałował, że tak gwałtownie wstał; zakręciło mu się w głowie od zmiany pozycji. Zamrugał, żeby znów odzyskać ostrość widzenia, i rozejrzał się. W biurze szeryfa byli tylko on i Percy. - Będziesz się smażył - oznajmił chłopak. Jego głos zaciął Jake'a do żywego niczym nóż do skórowania. Percy znowu przylgnął do krat, jego twarz nadal wykrzywiał paskudny grymas, który utkwił Jake'owi w pamięci. Musiał się odwró cić, bo zebrało mu się na mdłości. Położył się na pryczy. Jednak nawet odwróciwszy głowę, słyszał charkot gróźb Percy'ego. - Tata po mnie przyjedzie. Nauczył się od Apaczów, jak powoli zabić człowieka. Będę się przyglądał, jak wolniutko konasz... Nie patrząc na niego, nie racząc nawet wstać, Jake wsunął rękę do celi obok, chwycił Percy'ego i przyłożył jego tępym łbem o żelazne kraty, pozbawiając go przytomności.
Piekło to inni ludzie... Jake wyciągnął się na pryczy, delektując się ciszą i spokojem w nadziei na złagodzenie bólu głowy. Ciało miał równie obolałe i przypomniał sobie ranę w boku... I to, jak pastor Meacham ją zaszywał... Przypomniał sobie wszystko od chwili, kiedy tego ranka przyszedł do siebie. Wcześniej miał w głowie białą plamę. Jakby spadł z nieba, jak to wyjaśnił kaznodziei. Pamiętał odpowiedź Meachama: „Znam całkiem podobna historię. Delikwent zwał się Lucyfer". Utkwił wzrok w kratach celi. Sądząc po tym, jak przyjęto go w miasteczku, sam mógłby nazywać się Lucyfer. Zdaniem szeryfa nazywał się jednak Jake Lonergan... a Jake Lonergan był ścigany: poszukiwany żywy lub martwy. To znaczyło, że władze terytorialne wyznaczyły za niego nagrodę - a w Santa Fe nagrody za zwłoki wypłacano tylko wówczas, jeżeli prawo uznało, że z żywego pożytek miałby tylko sam diabeł. Jake Lonergan był w mniemaniu prawa człowiekiem, którego można było zastrzelić jak psa. Albo - jeżeli udałoby się go pojmać żywcem - posłać na szubienicę, żeby mógł tam skonać upokorzony i w mękach. Podniósł się, tym razem powoli. Równie ostrożnie przemierzył celę i złapał się krat, zaglądając w stronę gabinetu szeryfa. Zauważył leżący na biurku Taggarta list gończy. Kiedy przylgnął całym ciałem do krat, był w stanie przeczytać tylko fragment dużym drukiem. Ale to wystarczyło: JAKE LONERGAN POSZUKIWANY: ŻYWY LUB MARTWY NAGRODA 1000$ Żeby się kogoś pozbyć, wystarczyło rozesłać taki plakat z jego podobizną. Żeby się kogoś pozbyć szybko, trzeba było
wyznaczyć wysoką nagrodę. Ale aż tysiąc dolarów? Terytoria klepały biedę; rząd nie miał pieniędzy, żeby wydać tyle na jednego człowieka, nawet jeżeli był on najpodlejszą szumowiną. Cokolwiek zrobił Jake Lonergan, musiał przy okazji nadepnąć komuś na odcisk... komuś bogatemu i wpływowemu. Jeżeli faktycznie był Jakiem Lonerganem, za którego głowę wyznaczono nagrodę w wysokości tysiąca dolarów, to jakim cudem jeszcze w ogóle żył? Jake Lonergan. Jake Lonergan. - Jake Lonergan - wypowiedział na głos imię i nazwisko, i zaczął je powtarzać, ale nic mu się nie przypomniało. Nie pamiętał przeszłości... ani swoich przestępstw. Nie miał się za bezlitosnego mordercę. Ale jak w takim razie mógł wytłumaczyć to, co zrobił trzem mężczyznom, którzy chcieli go sprzątnąć tego ranka? To, w jaki sposób poradził sobie z ludźmi szeryfa? Z Percym? Zerknął na Percy'ego leżącego w celi obok. No cóż, może chociaż w ten sposób przynajmniej na kilka godzin przysłużył się światu. Cały ten dzień był jak niekończący się koszmar, którego pewna część okazała się gorsza od reszty: ta z krzykami, nieludzkimi twarzami, bólem... Jaskrawym światłem w ciemności i dźwiękami, jakich nikt nigdy na świecie nie słyszał ani z siebie nie wydawał. Ale wyrwawszy się z sennego koszmaru, mężczyzna był uwięziony w tym na jawie. Czy to jest piekło? Nie wiedział, jak wygląda piekło ani czyściec, tak samo jak nie rozumiał koncepcji rozgrzeszenia. Rozgrzeszenie to była tylko nazwa miasteczka. Ale w jakiś sposób zamieniło się w piekło na ziemi. „Chodź do światła", powiedział pastor; ale chciał tylko przyjrzeć się jego ranie.
Jake wrócił na pryczę, położył się, zamknął oczy i odciął się od otoczenia. Nawet gdyby nie miał już nigdy więcej ich otworzyć, pocieszył się, że mrok to i tak jego jedyna kryjówka, przynajmniej na razie.
NA RANCZU oborowi zaprowadzili pana Dolarhyde'a nad rzekę, żeby mógł na własne oczy zapoznać się z tajemnicą zabitego bydła. Pochodnie rozświetlały mrok na polu, które jeszcze niedawno mieniło się blaskiem płonącej topoli. Woodrow Dolarhyde stał na skraju światła i ciemności i oglądał resztki wołu. Zmarszczki na czole mężczyzny pogłębiły się, odrysowując na wiecznie ponurej twarzy zarys bezlitosnej maski. Gdyby nie wiedział, że to, co ma przed sobą, było kiedyś zwierzęciem, to z pewnością teraz by go nie rozpoznał... Trącił truchło butem. Jego towarzysze zerknęli na niego niepewnie; byli w tej chwili równie zestresowani i nieufni jak ich konie, choć nie do końca z tych samych powodów. Zmysły koni wychwytywały o wiele więcej bodźców i zwierzęta się bały. Mężczyźni też żywili lęk przed nieznanym, ale teraz najbardziej obawiali się swojego szefa: jego bezlitosnego gniewu, okrutnej zemsty... absolutnej kontroli nad każdą rzeczą i osobą, które miały związek z jego życiem. Wszystko musiało być tak, jak sobie tego życzył; tak, jak to sobie zaplanował, tak, jak miało być: po wsze czasy. Zwrócił uwagę na głos mężczyzny w świetle pochodni: Roya Murphy'ego, jedynego z trójki, który przeżył i którego znaleźli jego ludzie, kiedy wyruszyli na obchód okolicy. Dowiedział się, że tuż po zachodzie słońca mężczyźni zobaczyli i usłyszeli niesamowite światła i dźwięki dochodzące
z przełęczy nad rzeką... Których nie potrafili opisać. Z ich opowieści wynikało, że dziwne zjawiska mocno ich wystraszyły, nawet z takiej odległości. Jednak najwyraźniej nie bali się ich aż tak bardzo jak jego, bo nie pojechaliby sprawdzić, co się stało. Kiedy Dolarhyde sam się zjawił, by się przekonać, na czym polega problem, ludzie, którzy tam na niego czekali, znaleźli tylko leżącego na trawie i kompletnie pijanego Roya Murphy'ego i pół tuzina sztuk martwego bydła. - Proszę! — Murphy podniósł głos, przerywając myśli Dolarhyde'a. - To nie ja zabiłem pana bydło, pułkowniku! Musi mi pan uwierzyć... Dolarhyde uniósł palec: gest był ledwo widoczny w świetle pochodni; ale wystarczył, żeby zapadła cisza. Był przyzwyczajony do bezwarunkowego posłuszeństwa - i umiał sobie radzić z podwładnymi, którzy go zawiedli. Nie był za to przyzwyczajony do podawania w wątpliwość sprawności jego zmysłów bądź jego wizji rzeczywistości. W tej chwili, choć nigdy by się do tego nie przyznał, czuł się zdezorientowany znaleziskiem w postaci martwych zwierząt i oszołomiony, a wręcz rozbawiony, czelnością Roya Murphy'ego, który łgał w żywe oczy, zaklinając się przy tym, że mówi prawdę. Zbliżył się do miejsca, gdzie dwójka jego najbardziej zaufanych ludzi, Greavey i Parker, rozpięła Murphy'ego między dwoma końmi - ręce miał przywiązane do siodła jednego, nogi do siodła drugiego. Zwierzęta stały posłusznie i czekały... na razie. To się miało wkrótce zmienić. Dolarhyde zbliżył się na tyle, żeby spojrzeć w duże, przestraszone oczy Roya Murphy'ego, tak by mężczyzna miał okazję dobrze przypatrzyć się jego twarzy. - Przyjąłem cię do pracy... dwa tygodnie temu? - powie-
dział. - Może nie wiesz, Roy, z kim masz do czynienia. Nikt nie mówi do mnie „pułkowniku". Ci, którzy tak mnie nazywali, już nie żyją. Urwał na chwilę, żeby Roy zdążył przetrawić sens jego wypowiedzi. Z satysfakcją odnotował przypływ desperacji we wzroku mężczyzny. - A więc: ty, Ed i Mały Mickey mieliście wyłapywać byd ło... Ile sztuk udało wam się złapać? Roy artykułował z wysiłkiem: - J-j-jakieś dwadzieścia cztery, szefie... Wyraz twarzy Dolarhyde'a się nie zmienił. - Czyli twierdzisz, że nie piliście... Tyle że czuć od ciebie alkoholem. Czyżbyś nie przestrzegał wyznaczonych przeze mnie reguł? Jaki człowiek zabija cudze bydło, a potem wciska mi smętną bajeczkę? Nic lepszego nie przyszło ci do głowy? Gdzie pozostałe osiemnaście sztuk, Roy? Murphy pokręcił głową. -Tak jak tłumaczę, pojawiło się strasznie jasne światło... -Czyli pojawiły się wielkie „światła", wpadłeś do rzeki, a kiedy wypełznąłeś na brzeg... - Twarz Dolarhyde'a wykrzywiło obrzydzenie. - Dwójka moich najbardziej zaufanych pomocników po prostu sobie „zniknęła". I zostały tylko te tu, rozszarpane... - Dolarhyde urwał, gdy jego wzrok znowu padł na martwe bydło. - Nie było dzisiaj burzy, nie było piorunów. Ty mnie w ogóle nie szanujesz. Inaczej byś mnie nie okłamywał. Prawda? Dolarhyde wyciągnął zza paska nóż myśliwski, ostrze zamigotało w blasku pochodni, piękne i groźne. Szacunek to zabawna rzecz. Jak go nie ma, to jest po wszystkim. Wszystko się sypie... Nie mogę sobie na to pozwolić. Wiesz, o czym mówię, Roy? Murphy nawet nie usiłował odpowiedzieć. Ale na widok noża oddał mocz, który zaczął ściekać na ziemię.
Pogardliwy, bezlitosny uśmiech Dolarhyde'a zniknął gwałtownie, kiedy pułkownik odwrócił się na odgłos zbliżających się koni. Stał i czekał z nożem w ręku; to była grupa ludzi z miasteczka. Przyjrzał się ich twarzom, szukając przede wszystkim dwóch osób. Zobaczył tylko jedną z nich: Nata Colorado. Znowu zmarszczył czoło, kiedy dotarło do niego, że jeżeli Nat tu do niego przyjechał, to musiało się stać cos' poważnego. Nat ściągnął wodze, zatrzymał się przed Dolarhyde'em i zsiadł z konia. - Gdzie jest Percy? - zapytał Dolarhyde. Spojrzenie Nata powędrowało od noża do twarzy szefa; jej wyraz dodał do szacunku w głosie Colorado odrobinę lęku. -Taggart wsadził go do ciupy, szefie. Dolarhyde zesztywniał. -Za co? - charknął. - Za co? Co, do diabła, znowu zrobił? Nat wydusił słowa z gardła, które nie miało ochoty ich przepuścić. - Postrzelił zastępcę szeryfa. - Do ciężkiej cholery! - Pięść Dolarhyde'a zacisnęła się wokół rękojeści noża. Wybuch gniewu przestraszył konie. Zwierzęta, do których przywiązano Roya Murphy'ego, i tak napiętego do granic wytrzymałości, jeszcze trochę się od siebie oddaliły. -Nie zabił go - dodał Nat, jakby chciał pocieszyć Dolarhyde'a i ostudzić jego wściekłość. - Za kogo ma się ten cały Taggart? -Ton Dolarhyde'a wy starczył, by Nat podziękował Bogu, że nie jest Taggartem. Gdyby nie ja, nie miałby tej posady... To moje miasto! Roy Murphy zawył z bólu, kiedy konie bez jeźdźców prawie wyrwały mu kończyny ze stawów, ale Dolarhyde go zignorował. Powiedział do Nata:
- Teraz będę musiał tam pojechać i wyjaśnić sytuację, bo nie umiałeś zająć się moim synem. Czy nie kazałem ci się nim zaopiekować? Odwrócił się gwałtownie z nożem w dłoni i jednym ciosem przeciął linę, którą przywiązane były stopy Murphy'ego. Dolne kończyny mężczyzny uderzyły o ziemię i Roy wydał z siebie jęk ulgi. - Dziękuję... Dolarhyde klepnął zad konia, do którego były przywiązane ręce Murphy'ego. Zwierzę pomknęło w noc, wlokąc za sobą wrzeszczącego mężczyznę. Pułkownik schował nóż i ponownie zwrócił się do Nata Colorado. Nat zerknął na niego ostrożnie. Pięści wściekłego Dolarhyde'a były ciągle zaciśnięte; Nat pogodził się z tym, że nadeszła jego kolej. Wlepił wzrok w ziemię, gotowy na cios. Dolarhyde zmierzył wzrokiem swojego pomocnika, który wpatrywał się w szczątki krów, jak gdyby bał się, że to sprawka jego szefa i że jest następny w kolejce. Pięści pułkownika rozluźniły się. Przyglądał się Natowi przez dłuższą chwilę. Pokręcił głową. W końcu odwrócił się na pięcie i krzyknął: - Wszyscy na koń! -Szefie - powiedział Nat - powinniśmy wezwać posiłki. Dolarhyde zatrzymał się i spojrzał na niego. -Po co? - zapytał. Nat wziął głęboki oddech. - Nie uwierzy pan, ale w miasteczku jest chyba... Jake Lonergan. Oczy Dolarhyde'a zwęziły się, jak gdyby wszystkie inne problemy zniknęły. - Co? - wyszeptał. *
- JAKE LONERGAN? Jake siedział na podłodze celi oparty o ścianę, zapatrzony przed siebie. Spojrzał na szeryfa i jego ludzi, którzy weszli do pomieszczenia, ale dopiero po dłuższej chwili jego umysł zarejestrował, że ktoś zwrócił się do niego po nazwisku - jeżeli to było faktycznie jego nazwisko. Podniósł się i zamrugał, kiedy Taggart zatrzymał się przy kratach. Jake nadal był nieco oszołomiony, a głowę miał obolałą po ciosie Elli - albo przesadził z whisky na pusty żołądek. A może wszystko tak się jakoś złożyło. W każdym razie nadal siedział w celi, uwięziony w czymś, co uchodziło za rzeczywistość. Szeryf Taggart przekręcił klucz w zamku; Jake poczuł przypływ nadziei. Jednak jego radość była krótkotrwała, kiedy przyjrzał się postawie otaczających Taggarta zastępców. Niektórzy byli chyba nowi, ale dwóch piorunowało go wzrokiem znad luf rewolwerów; obaj mieli złamane nosy. Głowa Lyle'a nakryta kapeluszem była zabandażowana. Szeryf zajrzał do celi obok, gdzie Percy Dolarhyde nadal leżał nieprzytomny na podłodze. - Co mu się stało? — spytał. Jake zerknął na Percy'ego, potem na Taggarta. - Nie mam pojęcia. Lyle otworzył zamek do celi Dolarhyde'a; on i pomocnik wywlekli go do gabinetu, kierując się ku wyjściu. Taggart zbliżył się do Jake'a z parą kajdanek w dłoni. - Będą nam potrzebne? Jake zerknął na ludzi szeryfa i ich broń; lufy były wymierzone w niego, ale tym razem trzymali się na dystans. - Nie - odparł, odwzajemniając spojrzenie szeryfa. Jak na
jeden dzień narobił aż za dużo szkód. Poza tym nie chciał go zakończyć podziurawiony kulami. Jednak Taggart albo zobaczył coś w jego oczach, albo pytanie było retoryczne, bo i tak podszedł, by założyć mu kajdanki. Nie mógł sobie poradzić z lewą ręką więźnia, ale w końcu zmieścił obręcz przy metalowej bransolecie. Zerknął zaniepokojony najpierw na Jake'a, potem na to coś, po czym się cofnął. -Jakie są zarzuty? - Jake w końcu przypomniał sobie, żeby o to zapytać. Taggart podniósł z biurka list gończy i zaczął czytać: -Podpalenie, napad, okaleczenie, porwanie - podobno obrabowałeś w zeszłym miesiącu transport złota, z pomocą Pata Dolana i Bulla McCade'a - wyjętych spod prawa - tym samym jesteś współwinny popełnionych przez nich przestępstw. -To wszystko? - zapytał Jack z ulgą; był wręcz rozbawiony. Tysiąc dolarów za jego głowę i tylko za to? Szeryf pokazał mu plakat i Jake zerknął na swoją podobiznę: zdjęcie z więzienia, druk kiepskiej jakości. Czy to był on? Zdał sobie sprawę, że już nawet nie pamięta, jak wygląda; nad fotografią zobaczył napis: POSTRACH TERYTORIÓW No przecież. Uśmiechnął się pod nosem. -Morderstwo - dodał szeryf. - Dziwka z Cottonwood Grove, sąsiedniego okręgu. Niejaka Alice Wills. Uśmiech na twarzy Jake'a zastąpiło oszołomienie. Nie... To niemożliwe; to nie mogło być prawdą. Nie skrzywdziłby... Taggart zdjął z haka na ścianie kapelusz Jake'a, wyciągnął ze środka płytkę ze zdjęciem kobiety i pokazał mu ją. Na Jake'a spojrzały kochające, łagodne oczy - albo on na nie spojrzał, odruchowo, kiedy kobieta uśmiechnęła się, tylko do niego.
- To ona? — zapytał Taggart. Wpatrzony w zdjęcie Lonergan czuł tylko dezorientację, niesprecyzowany smutek, niewytłumaczalny żal. -Twierdzisz, że zabiłem tę kobietę? Taggart wzruszył ramionami. -Sam mi powiedz. Jake spuścił wzrok, otępiały. Jak mógłby zrobić coś takiego? Nie wiedział, czy jest bezwzględnym mordercą. Nie miał pojęcia, kim naprawdę był i do czego jest zdolny. Przypomniał sobie twarz na liście gończym, twarz o ostrych, kanciastych rysach, i wzrok człowieka, któremu nie chciałby wejść w paradę. Człowieka, który zabiłby kogoś za krzywe spojrzenie, a może nawet za nic. Jeżeli naprawdę potrafił ot, tak sobie, zabić kobietę... Wiedział tylko, że jeżeli ma tak dalej żyć, to jest mu wszystko jedno, czy go powieszą - zasadnie bądź nie - bo dłużej tego nie wytrzyma. Szeryf włożył fotografię z powrotem do kapelusza i rzucił go Jake'owi, który złapał go skutymi dłońmi. Popatrzył na Taggarta i zapytał: - Po co miałbym nosić ze sobą zdjęcie kobiety, którą za mordowałem? Szeryf posłał mu spojrzenie, z którego wynikało, że motywacja Jake'a Lonergana, Postrachu Terytoriów, jest dla niego nieprzenikniona, podobnie jak powody, dla których mężczyzna go nie zabił, kiedy miał ku temu okazję. - W Santa Fe wszystko się wyjaśni. - Otworzył drzwi do celi i skinął na Jake'a. - Przewozimy cię - wyjaśnił. - Będę cię traktował z szacunkiem, ale żeby było jasne: jeżeli spróbujesz uciekać, dostaniesz kulkę. Jake włożył kapelusz i wyszedł z celi. Taggart skierował go
ruchem broni w stronę drzwi, a potem w rozjarzoną poświatą lamp noc. Przed więzieniem stał powóz o wzmocnionej konstrukcji z dębową kratownicą w okienkach. Ludzie szeryfa, z wymierzonymi w Jake'a lufami, byli ustawieni wzdłuż krótkiej ścieżki między drzwiami budynku i wozem. Gromadka rozmawiających przyciszonymi głosami gapiów stała za nimi i wpatrywała się w skutego człowieka. Chryste, czy ci ludzie nie mają nic lepszego do roboty? Po chwili Jake pomyślał, że w miasteczku takim jak to pewnie nie. Gdyby teraz podjął próbę ucieczki, nie obyłoby się bez rannych - i nie miał na myśli tylko siebie. Nie chciał, żeby ucierpiał ktoś jeszcze. Zanim dotarł do więziennego wozu, usłyszałPercy'ego Dolarhyde'a, który oprzytomniał i zaczął pomstować. Kiedy Lonergan wsiadał zrezygnowany, Percy wystawił głowę przez drzwi wozu, wrzeszcząc do Taggarta, że to był wypadek, że nie mają go po co wysyłać do szeryfa federalnego... Żeby zrobić przejście, Jake popchnął gówniarza z powrotem na ławkę. Percy przymknął się na chwilę, spiorunował go wzrokiem i obrzucił wiązanką wyzwisk. Lonergan przyjrzał się ciemnopomarańczowym siniakom na twarzy chłopaka, które znaczyły miejsca styczności jego głowy z kratami celi, i z trudem stłumił uśmiech satysfakcji. Kara prawdopodobnie skończy się dla niego na tych kilku sińcach - jeżeli choć połowa jego opowieści o ojcu była prawdą. Z drugiej strony twarzPercy'ego mogła być ostatnią zabawną rzeczą, którą dane było Jake'owi zobaczyć przed śmiercią. Lonergan usiadł na ławce naprzeciwko młodego Dolarhyde'a i wyjrzał przez okno po drugiej stronie wozu. Nie spodziewał się ujrzeć znajomego ani przyjaznego oblicza w ob-
serwującym ich tłumie; nie wiedział nawet, czemu miałoby mu na tym zależeć. Ale wtedy zauważył przez dębową kratkę pastora Meachama. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, na twarzy kaznodziei dostrzegł współczucie i żal. W tym zgromadzeniu był to ewenement i Jake poczuł, że jest za to Meachamowi wdzięczny. Wydawało mu się, że nieopodal pastora zobaczył przepychającą się w stronę wozu Ellę; przy jej nodze biegł pies, który wcześniej włóczył się za nim przez cały dzień. Jakby także chciał się z nim teraz pożegnać. Jake usłyszał głos szeryfa. - Pokaż nadgarstek. Lonergan wyciągnął przed siebie dłonie. Taggart zdjął obręcz kajdanek z jego lewej ręki i przypiął do nadgarstka Percy'ego. Sukinsyn, pomyślał Jake. Zauważył, że Taggart uśmiecha się pod nosem. - Najlepsza metoda, żeby uspokoić mężczyznę, to przy kuć go do wroga. - Chcesz mnie zabić? - jęknął Percy. Taggart wyszczerzył do niego zęby. - Żeby wam się dobrze, moje wy ptaszyny, razem podró żowało. Kiedy zatrzaskiwał drzwi, uśmiech na twarzy odmłodził go o dziesięć lat. Jake usłyszał odgłos przekręcanego w zamku klucza. Teraz już nie tylko wściekły, ale też przestraszony, Percy dalej jazgotał przez okienko. Jake wyjrzał z drugiej strony, szukając czegoś, co odwróciłoby jego uwagę od hałasu. Nagle ostatnia osoba, którą spodziewał się, czy chciał, zobaczyć - Ella, kobieta z knajpy - pojawiła się przy oknie
wozu i popatrzyła mu w oczy. Co, u licha? Zmarszczył brwi. Kim ona była, łowczynią nagród? Chciał się odwrócić, kiedy dostrzegł w jej wzroku desperację; wczoraj patrzyła na niego tak samo. Chcąc nie chcąc, ponownie na nią spojrzał; nie umiał się od niej uwolnić, nawet gdyby spróbował. - Posłuchaj, przepraszam... - powiedziała, a jej palce za cisnęły się na kratce tak mocno, że zbielały. Zerknął na jej twarz i aż się zdziwił, kiedy zobaczył, że naprawdę jest jej przykro. - Nie miałam wyjścia. Nie mogłam pozwolić, żebyś wyjechał. Uśmiechnął się, wskazując na kajdanki. -W każdym razie teraz wyjeżdżam. -Jesteś mi potrzebny - oznajmiła Ella i znowu zobaczył w jej oczach szczerość, choć nie wiedział, co się za nią kryje. -Masz mi coś do powiedzenia, to mów - warknął, słysząc, jak Taggart wydaje rozkazy woźnicy. -Chcę się dowiedzieć, skąd przybyłeś. Na chwilę zrobił wielkie oczy. -Ja też... - wymamrotał i się odwrócił. - Proszę się odsunąć - polecił Elli Taggart przez okien ko po drugiej stronie. Jeden z jego zastępców podszedł, żeby odepchnąć ją do gapiów. Jake westchnął, wyciągnął się i oparł na ławce; był zmęczony, zdezorientowany i ogarnęła go obo jętność. Wszystko go bolało - oprócz rany gnębił go również głód. Do diabła, nie zdążył skosztować tej pozole... Dopiero teraz dotarł do niego wymiar jego bólu i głodu; jak gdyby przedtem znosił je, bo był do nich przyzwyczajony. W tym momencie jego prawą ręką szarpnęło do góry. Percy siedział z ponurą miną na skraju ławki naprzeciwko i naciągał łańcuch, przez co Jake nie mógł usiąść tak, jakby chciał. Pociągnął więc za kajdanki i Percy spadł na podłogę. Nie pozwoli, żeby ten mały gnojek popsuł mu ostatnią
przejażdżkę. Jake zmierzył chłopaka wzrokiem, po czym oparł się wygodnie, zmuszając towarzysza niedoli, żeby się do niego dostosował, jeżeli chciał uniknąć nokautu. - Cholera... - wymamrotał Percy. Usiadł z powrotem na ławce i nie próbował już żadnych sztuczek. Lonergan usłyszał poirytowany głos szeryfa, który tym razem wściekał się na kogoś innego. - Co ty wyprawiasz? - zapytał kogoś Taggart, i przez chwilę Jake myślał, że zwraca się do Elli. - Idź do domu, wracaj do łóżka. Odpowiedział mu głos chłopca - wnuczka szeryfa; Jake widział go przez okienko uczepionego ręki dziadka. - Proszę cię, nie jedź. Taggart odsunął chłopca; łagodnie, ale stanowczo. -Muszę, Emmett. To moja praca. -Nie podoba mi się tutaj - oznajmił mały podniesionym z przejęcia głosem. Jake zobaczył na twarzy Taggarta smutek, napięcie, żal i miłość. Szeryf odezwał się takim tonem, jakby powtarzał to już sto razy wcześniej: -Twój dziadek musi wszystko uporządkować. A kiedy będzie po wszystkim, to cię do siebie zabierze. -To już ponad rok... - przypomniał Emmett drżącym głosem. Jake wywnioskował z przelotnego wyrazu twarzy Taggarta, że ten coraz bardziej plącze się w kłamstwach. Posłał chłopcu wymuszony uśmiech i położył mu dłoń na ramieniu. -Nie martw się, na pewno wrócę. Tu jest pochowana twoja mama - wiesz, że nie mogę zostawić swojej córeczki... I co ona by powiedziała, gdyby wiedziała, że się błąkasz po nocy? - Zaczął odwracać chłopca, kierując go z powrotem tam, skąd przyszedł.
Jake był zadowolony, że nie musiał zabić tego człowieka; nawet jeżeli przez to znalazł się w tak nieciekawym położeniu. Zanim szeryf wyprawił chłopca z powrotem, Lonergan usłyszał ostrzegawczy okrzyk Lyle'a: - Taggart!
ROZDZIAŁ 6
T aggart spojrzał na ulicę i jego twarz zamarła. - Do środka rozkazał Emmettowi. Chłopiec zniknął Jake'owi z oczu; również gapie zaczęli się ulatniać i ulica opustoszała. Kiedy wszelkie odgłosy ucichły, Jake usłyszał zbliżających się szybko jeźdźców. Percy siedział naprzeciwko, czujny i pełen nadziei, a we wzroku Lonergana pojawił się odcień zaciekłości. Chłopak parsknął i wyszczerzył zęby. - Chyba się zaczyna. Jake wyjrzał przez okienko od strony ulicy, usiłując się zorientować, co stało za nagłą przemianą marudnego wypierdka w triumfującego twardziela. Jeźdźcy - większość z pochodniami - otoczyli wóz. Dwóch mężczyzn podjechało bliżej, żeby zajrzeć do środka. Jake znał jednego z nich, tego, do którego szeryf zwracał się per Nat, gdy ten usiłował wcześniej skłonić go do uwolnienia Percy'ego. Drugiego jeźdźca rozpoznał dopiero, kiedy syn pułkownika zawołał: - Wiedziałem, że po mnie przyjedziesz, tato! Dolarhyde. Mężczyzna spojrzał na nich z zaciśniętymi szczękami. Wyglądał staro, ale pozory mogły mylić; w blasku
pochodni jego twarz wydawała się jeszcze bardziej zacięta. Można się go było przestraszyć - zwłaszcza pozostając w tak niekorzystnym położeniu, w jakim znalazł się teraz Jake; Dolarhyde wyglądał na bezwzględnego i mściwego człowieka, który nie znosi, kiedy coś idzie nie po jego myśli. I na bogatego: jego wzorzysta bandana była chyba z jedwabiu. To by wiele tłumaczyło w kwestii zachowaniaPercy'ego. - Stul pysk - warknął na syna Dolarhyde. - Z tobą póź niej się porachuję. Jake zerknął na chłopaka ze zrozumieniem, choć bez współczucia. Potem popatrzył na Dolarhyde'a i spojrzenia obu mężczyzn się spotkały - oczy starego połyskiwały jak stal w blasku pochodni. Pułkownik oderwał wzrok od Jake'a i zwrócił się do Tag-garta: - Dlaczego mój syn jest przykuty do tej szumowiny? Jake zobaczył, jak szeryf cały sztywnieje. Wyglądał, jakby szykował się do pojedynku na spojrzenia z diabłem wcielonym. W jego oczach nie było takiej determinacji, nawet kiedy chciał pojmać Jake'a w lokalu. Nagle całe mnóstwo usłyszanych i zauważonych drobiazgów zaczęło się Lonerganowi układać w spójną całość. - Wiesz, że nie mogę go wypuścić - oznajmił szeryf. - Po strzelił mojego zastępcę. Zaciętość na twarzy Dolarhyde'a zelżała nieznacznie, ale jego spojrzenie było nadal tak samo nieubłagane. - Na pewno uda nam się jakoś dogadać, John - powie dział od niechcenia, a z jego tonu ponad wszelką wątpliwość wynikało, że miał to miasto i wszystkich jego mieszkańców, w tym szeryfa, w garści. Jego głos zrobił się jadowity, a w skierowanych na Jake'a oczach zalśniła czysta nienawiść.
- Ale chcę tego drugiego. - Wyglądał jak diabeł, kiedy, nie odrywając wzroku od Jake'a, zapytał: - Gdzie moje złoto? Szlag by to trafił, pomyślał Lonergan. Tylko nie kolejny... Nie miał pojęcia, co stoi za nienawiścią Dolarhyde'a. - A coś ty za jeden? - zapytał. Nienawiść zamieniła się w furię. - Kim, do diabła, jestem?! Otóż nazywam się Wbodrow Dolarhyde i jestem właścicielem złota, które zrabowałeś mie siąc temu z transportu. Pięć lat mojej ciężkiej pracy. Pięć ty sięcy złotych monet - ryknął. - Chcę dostać je z powrotem! Jack rzucił okiem na szeryfa i jego ludzi, potem na Dolarhyde'a i stojących za nim jeźdźców: tych ostatnich było dwa, trzy razy więcej niż przedstawicieli prawa. Znów spojrzał na Dolarhyde'a, gorączkowo zastanawiając się, co robić. - Wyciągnij mnie stąd, to pogadamy. - Uśmiechnął się wyzywająco. Wzrok Dolarhyde'a świadczył o tym, że mężczyzna nie miałby nic przeciwko temu, by zamęczyć Lonergana na śmierć - tak jak mu to obiecywał Percy - byle tylko wyciągnąć z niego informacje, których nie posiadał. Jeżeli mu się uda... -Dobra, dość już tego. - Głos Taggarta przeciął niewidzialną nić napięcia. Zwrócił się do Dolarhyde'a: Możesz omówić to z sędzią Bristolem. Odstawię Percy'ego osobiście i zadbam, żeby potraktowano go uczciwie. -Nie chodzi mi o niego! - warknął Dolarhyde. - Powieszony Lonergan jest dla mnie bezwartościowy. Albo mi go zaraz wydasz, albo... - Jego głos zapalił lont ultimatum. -Albo go sobie wezmę! -A co ze mną? - jęknął Percy. -Powiedziałem ci, żebyś się przymknął! - Dolarhyde
podkreślił wagę swych słów gestem wyciągniętego nie wiadomo kiedy rewolweru. Szeryf sięgnął do kabury, a jego ludzie wymierzyli w starego Dolarhyde'a strzelby. -Zabieraj swoich ludzi i wracaj do domu, Woodrow -polecił Taggart. - Nie jesteś przestępcą. -Zgadza się, nie jestem - odparł Dolarhyde zniesmaczony, choć z tego, co widział Jake, oskarżenie nie byłoby bezpodstawne. - Ale należę do ludzi, którzy umieją zadbać o swoje interesy. Nagle metalowa bransoleta na przegubie Jake'a zapłonęła niebieskim światłem... Niebieskim światłem... i zaczęła popiskiwać. Co znowu? Lonergan wolną dłonią chwycił kratę w oknie, chcąc przyjrzeć się rozwojowi wypadków na ulicy. Dolarhyde spojrzał na niego i na migającą bransoletę; był zdziwiony tak samo jak Jake. Tymczasem jego ludzie za nim zaczęli między sobą szeptać, kierować konie w drugą stronę, uciekać wzrokiem w stronę ulicy. Dolarhyde również tam popatrzył, a z jego miny można było wywnioskować, że to, co widzi, jest jeszcze dziwniejsze. Jake przycisnął twarz do krat, żeby wszystko dokładniej widzieć. Z ledwością dojrzał to, co przyciągnęło uwagę zebranych: coś migotało na wzgórzu jak pożar... Tylko że to nie było wzgórze, lecz płonąca linia, która zbliżała się do miasteczka. Teraz wyglądała jak wyrzucony z pieca metalowy pręt, mieniący się czerwienią i złotem. - Co, u diabła? - wymamrotał Dolarhyde. Odwrócił się od wozu i podjechał do swojej samozwańczej bandy niczym wojskowy. Jake spojrzał na niechcianą bransoletę: migotanie się nasiliło. Zaczęły pocić mu się dłonie; wyjrzał i zobaczył, że wiatr
uniósł tuman kurzu, a płomienie pochodni trzymanych przez ludzi Dolarhyde'a zaczęły gwałtownie trzepotać. Po drugiej stronie ulicy dostrzegł Ellę i psa, wpatrzonych tak jak reszta w niebo. Kobieta nie okazywała strachu - jakby doskonale wiedziała, co się dzieje; i nie była tym zachwycona. Pies zaczął szczekać. Jeźdźcy na ulicy zmagali się z końmi, które miotały się i wpadały na siebie w panice. Świetlna wstęga była już na samym skraju miasteczka, kiedy nagle zniknęła. Jake wstrzymał oddech, zapatrzony tak jak inni. Spanikowany Percy, który nic nie widział, mamrotał bełkotliwe pytania i szarpał za łańcuch. Ale Lonergan nie dostrzegał w tej chwili jego obecności. Wciągnął powietrze, kiedy piorun, który pojawił się nie wiadomo skąd, przeciął niebo nad budynkami przy wylocie ulicy. Zbliżała się niewidzialna burza, unosząc kłęby kurzu; eksplozje wstrząsały ziemią i zabudowaniami jak podziemne grzmoty. Błyskawice uderzały w jeden dom za drugim, wzniecając pożary. Inny rodzaj światła - jaskrawy, aktyniczny błękit - runął z nieba w postaci stożków, które omiatały ulice i budynki, podświetlając chmury pyłu i płomieni; na ich tle widać było sylwetki miotających się ludzi i zwierząt, bezskutecznie szukających drogi ucieczki. Wzdłuż świetlnych snopów zaczęły spadać ciemne smugi jak bicze albo bolas, ich obciążone końce rozczapierzały się niczym palce. Widział, jak owijają się wokół ludzi i porywają ich z grzbietów koni albo z ziemi, niby schwytane na lasso woły. Unosiły krzyczące bezradne ofiary ku niebu, prosto do... tego czegoś. Przez chmury pyłu i zakratowane okienko Jake nie widział, co się dzieje w głębi nocy. Jego bransoleta lśniła teraz stałym blaskiem.
Wozem więziennym szarpnęło: puściły hamulce i konie ruszyły galopem, co najwyraźniej zaskoczyło woźnicę. Zarzuciło nimi na zakręcie, po czym pojazd wpadł na resztki zburzonego budynku i przewrócił się na bok, a konie, uwolniwszy się z zaprzęgu, pogalopowały w noc. Jake otrząsnął się, złorzecząc i próbując wstać; wytrzęsło nimi jak kośćmi do gry w kubku. Nie miał zamiaru czekać, by do siniaków nabytych podczas tej półminutowej przejażdżki doszły jeszcze razy od Percy'ego. Chyba nie miał nic złamanego - jeszcze - ale jeżeli ten pajac nie przestanie szarpać go za łańcuch, to za chwilę zwichnie Jake'owi nadgarstek. -Przestań się rzucać i podaj mi rękę! - polecił Lonergan, ciągnąc Percy'ego do siebie. -A to po co? - spytał chłopak i się od niego odsunął. -Wiem, jak nas rozkuć! - krzyknął Jake. - Dawaj mi tu rękę, do cholery! Percy zapalił się nagle do pomysłu i wyciągnął dłoń. Jake złapał go za nadgarstek i wygiął mu palce, aż coś trzasnęło. Chłopak zawył, tym razem z prawdziwego bólu, a Jake posłał go mocnym kopnięciem na ścianę wozu, tym samym uwalniając jego dłoń z kajdan. Percy zwinął się na podłodze w kącie, łkając i miotając przekleństwa. Jake uwolnił się od Percy'ego, ale nie od jego towarzystwa; nadal obaj byli uwięzieni w tym cholernym wozie. Zawołał do woźnicy, ale na zewnątrz było tak głośno, że nie słyszał nawet samego siebie. Mieli teraz tylko jedną drogę ucieczki i były nią drzwiczki - obecnie na suficie. Jeżeli woźnica nie pojawi się w najbliższym czasie, żeby je otworzyć... Jake zerknął na Percy'ego, zaciskając pięść. Jeden z krążących świetlnych stożków skierował się na więzienny wóz; jasny snop zatrzymał się, rozjarzając wnętrze
chłodnym blaskiem wpadającym przez okienka nad głowami mężczyzn. Jake złapał się kratki, usiłując dojrzeć, co może być źródłem tak jaskrawego światła i skąd ono dobiega. Natężenie wiązki go oślepiło; widział tylko błękit. Jednak było w nim coś... coś... Kiedy promień trafił na metalową obręcz na jego nadgarstku, ta nagle ożyła. Jake cofnął dłoń, żeby lepiej przyjrzeć się urządzeniu; zapomniał o bożym świecie, nawet o Percym, który przestał się wydzierać. Jakby w odpowiedzi na światło z góry obręcz rozświetliła się intensywniejszym błękitem na całej swojej powierzchni. Jake przyglądał się z niedowierzaniem, jak zdawałoby się twardsza od kamienia bransoleta zaczyna się rozchylać niczym metalowy kwiat, rosnąć i przekształcać się, owijając wokół jego palców i przesuwając się w dół ręki, aż w końcu zamknęła się wokół niej niczym klamra, z której wyłoniły się długie palczaste rurki przypominające szlufki na naboje na patchworkowym bandolierze. Każda z nich lśniła jak zapalona świeca, tętniąc niebieskim światłem. W powietrzu tuż nad nadgarstkiem coś się pojawiło: niewielki łuk świetlny z dziwnymi znaczkami, które zmieniały się, kiedy Jake poruszał dłonią. Coś mu to przypominało... coś znajomego: celownik rewolweru. Celownik od Boga. Nagle zrozumiał: nigdy nie miał problemów z rozpoznaniem broni. I domyślił się, o co chodzi. Tylko jak, u diabła, to się... - Jak żeś to zrobił? - zapytał Percy drżącym głosem; wyglądał, jak ktoś zamknięty w klatce ze wściekłym psem. Jake zignorował pytanie, skoncentrowany na migotaniu broni - ruszał dłonią, potrząsał nią, na próbę zacisnął ją w pięść. Jak to działało? Co mogło zrobić? Gdyby tylko udało mu się wydostać...
W tym momencie tylna ściana wzmocnionego żelazem wozu rozsypała się na kawałki, rozwalona przez urządzenie na dłoni Jake'a. Mężczyznę odrzuciło w przeciwną stronę. Przeklinając z szoku i wrażenia, podniósł się, wpatrzony w wybitą przez swoją broń dziurę... Z płomieni i pyłu powiało nadzieją. Był wolny. Również Percy, skulony w kącie, wpatrywał się w otwór; w końcu przestał wydawać z siebie jakiekolwiek odgłosy. Jake bezceremonialnie go wyminął w drodze do zionącej wyrwy. Na zewnątrz były same zgliszcza. Wyszedł przez otwór i się rozejrzał. Nawet teraz, kiedy stał, już jako wolny człowiek, na ulicy, Rozgrzeszenie nadal wyglądało jak piekło na ziemi. Niebieskie źródło światła zniknęło z pola widzenia, ale wszystkie budynki dokoła płonęły. W migotliwym świetle wszędzie leżeli martwi albo ranni ludzie; konie spotkał ten sam los. Powietrze było pełne dławiącego dymu i pyłu, a wariackie światła krążyły nad nimi, szukając kolejnych ofiar. Jake ruszył między szczątkami budynku, o który zahaczył wóz, szukając woźnicy. Bez trudu znalazł ciało mężczyzny. Leżało tam, gdzie upadło po wywrotce pojazdu. Woźnica nie miał szczęścia, spadając; ale przynajmniej nie cierpiał. Jake się skrzywił. Czasami trzeba się było cieszyć nawet z tego. I czasami na czyjejś śmierci można było skorzystać. Ukląkł i przeszukał kieszenie trupa, w których znalazł pęk kluczy. Otworzył zamek wiszących mu na przegubie kajdanek; potrząsnął dłonią i okowy wraz z łańcuchem spadły na ziemię. Uwolnił się od Percy'ego i udało mu się uciec z więziennego wozu; pozbycie się tego żelastwa bez kluczy byłoby znacznie trudniejsze. Zerknął na drugi nadgarstek, gdzie dziwne urządzenie połyskiwało miarowo, jak gdyby czekało, chętne, żeby zabijać i niszczyć. Jakimś sposobem Jake'owi udało się
pozyskać broń z najgorszych koszmarów; nie miał jednak pojęcia, jak ona działa... i to mu się nie podobało. Wziął należący do woźnicy pas z kaburą i zapiął go na biodrach; wyciągnął rewolwer, sprawdził i postanowił go sobie zostawić. Dopóki z dłoni zwisały mu kajdany, mógł zapomnieć o broni palnej. Teraz za pomocą rewolweru powinien sobie poradzić z każdym problemem. Oprócz piekła na ziemi. Raz jeszcze spojrzał na dziwną broń. A może to właśnie było rozwiązanie... Z kłębów dymu i pyłu wynurzyły się nagle konie; zmierzały ku niemu, z jeźdźcami na grzbietach. Jake rozpoznał Woodrowa Dolarhyde'a, a za nim garstkę jego ludzi, którzy oparli się niewidzialnym najeźdźcom, ostrzeliwując się na ślepo. Jake zerknął przez ramię na wóz więzienny; Dolarhyde szukał pewnie syna. A może i nie. Kiedy Woodrow zobaczył stojącego przy wozie Jake'a, spiął konia i ruszył w jego stronę, jakby chciał go stratować. Jake schronił się w mroku ruin. Wyglądając stamtąd, zobaczył, jak niebieskie błyskawice i ogień okrążają miasteczko i wracają. Tym razem udało mu się dojrzeć zarys mrocznych kształtów na tle nocnego nieba... Demony? Demony z piekła. To jedyne, co przychodziło mu do głowy, a co mogło być tak wielkie i potężne. Co mogło latać i polować na ofiary jak nietoperz wyłapujący owady. Demony porywające ludzi do nieba, by pożreć ich żywcem. Dolarhyde i jego ludzie zatrzymali konie i, gdzieś za Lonerganem, wlepili wzrok w niebo. Potem Dolarhyde zsiadł z konia i ruszył w stronę wozu z rewolwerem w dłoni. Zatrzymał się na widok dziury, którą w tylnej ścianie zrobiła broń Jake'a. Zawołał Percy'ego i podbiegł parę kroków;
z pojazdu dobiegł go słaby głos syna. Dolarhyde schował broń do kabury i wszedł przez wyrwę do s'rodka, gdzie nadal tkwił Percy, chowając się jak przestraszone dziecko. Stary złapał syna za ręce i go wyciągnął, nie zważając ani na krzyki i jękiPercy'ego, ani na jego złamaną dłoń. Przypatrujący się z ukrycia Jake zobaczył, jak Dolarhyde potrząsa chłopakiem i wyzywa go przy wszystkich od tchórzy. Pułkownik podniósł dłoń; Jake zastanowił się, czy to jakiś sygnał, czy szykuje się do spoliczkowania Percy'ego. Nie zdążył się dowiedzieć, gdyż omiótł ich snop niebieskiego światła, a z nieba spadła czarna lina, która oplotłaPercy'ego niczym bolds i porwała go w powietrze. Jake ujrzał jego przerażoną twarz; chłopak wyciągnął ręce do ojca. Dolarhyde rzucił się za nim, krzycząc jego imię. Ale demony były szybsze; Percy zniknął w mroku, zanim ojciec zdołał złapać choćby jego but. Jake dostrzegł wtedy twarz pułkownika, podświetloną płomieniami zgliszcz. Zobaczył na niej wściekłość, strach, dezorientację, niedowierzanie. Dolarhyde stał wpatrzony w noc, równie oszołomiony tym, co zaszło, jak Jake, kiedy obudził się na pustyni. Nat Colorado zsiadł z konia i podbiegł do zapatrzonego w niebo mężczyzny. Jake nie mógł uwierzyć własnym oczom, widząc, jak Nat kładzie dłoń na ramieniu pułkownika, a jego twarz mieni się współczuciem. Colorado wyprowadził szefa na środek ulicy, ku prowizorycznemu schronieniu w pobliskim budynku, który oparł się najeźdźcom. Reszta ekipy Dolarhyde'a siedziała na koniach, przyglądała się i czekała. Jake pokręcił głową. To musiała być apokalipsa... Właśnie zobaczył, jak obu Dolarhyde'ów spotkało to, na co sobie zasłużyli. Zaczął się oddalać po kryjomu, aż pułkownik i jego zbiry zostali daleko w tyle.
Instynkt podpowiadał mu, że powinien jak najszybciej znaleźć konia i uciec z miasta, zanim przyjdzie mu się przekonać na własnej skórze, na co on sobie zasłużył. Mimo to kierował się do epicentrum chaosu. Przeczesywał wzrokiem niebo i zerkał na urządzenie na nadgarstku; to była nadal broń, a błękitna obręcz przypomniała mu, że uaktywniła się pod wpływem wiązki niebieskiego światła, która na nią padła, kiedy był uwięziony w wozie. Niebieskie światło... Na sam jego widok zbierało mu się na mdłości; i wzbierała w nim nienawiść, żądza krwawej zemsty, której nie rozumiał. Mimo to jakaś część jego umysłu uświadomiła sobie teraz, co podpowiadała mu broń; i co stało w sprzeczności z tym, co podpowiadał mu instynkt. Polecenie brzmiało: zostań. Mówiła mu, że nie musi uciekać... że jeżeli te istoty były demonami, to on był zabójcą demonów, jedynym w miasteczku. Że w głębi duszy ma na to ochotę; a poza tym, co ma do stracenia? Rozejrzał się po rozświetlonej płomieniami ulicy: oprócz martwych koni dostrzegł też ludzi, zabitych bądź rannych, wszędzie dokoła, starych i młodych, mężczyzn, kobiety i dzieci. Widział, jak pozostali walczą o życie, jak demony niszczą ich domy i masakrują ich ciała. Usłyszał krzyk: zobaczył, jak bolas porywa u boku męża kobietę, która poczęstowała Jake'a whisky w lokalu. Język demona wyciągnął ją przez otwór w dachu nad gankiem, a Doc skoczył za nią i upadł, krzycząc: -Maria! -Chryste Panie! - Usłyszał głos pastora Meachama; Kaznodzieja stał na ulicy i spoglądał bezradnie w niebo ze strzelbą w dłoni, oślepiony przez światło, które nie miało nic wspólnego z aniołami ani rajem.
Usiłując dojrzeć, co się kryje za źródłem światła, Jake ruszył biegiem, kaszląc od kurzu i dymu. Wyminął spanikowanych mieszkańców, licząc, że nie trafi go żadna zabłąkana kula. Spłoszone konie natarły na niego nie wiadomo skąd, zbyt szybko, żeby mógł któregoś złapać; z ledwością uskoczył, żeby go nie stratowały. Za chwilę już ich nie było. Rozejrzał się po nocnym niebie w poszukiwaniu demonów, ale ich moc panowania nad wiatrem, ziemią i ogniem dobrze je chroniła, podczas gdy one same roznosiły miasteczko na strzępy. Kiedy zbliżał się do siedziby szeryfa, doszedł go potworny hałas; Jake spojrzał do góry: to, co usłyszał, brzmiało jak odgłos demolowania parkanu przez olbrzyma. Zeskoczył z ganku na ulicę i zobaczył, jak deski kładki, podrygujące niczym klawisze pianina, wylatują w powietrze, wsysane przez światło. - Emmett! Jake rozpoznał głos szeryfa Taggarta w tej samej chwili, kiedy go też dostrzegł. Mężczyzna nachylał się, żeby podnieść wnuczka, gdy kładka, pod którą chował się chłopiec, wyleciała w powietrze. -Kazałem ci się schować w środku! - krzyknął Taggart. -Chciałem tylko zobaczyć... Co się dzieje? - odparł Emmett. -Masz się mnie trzymać. - Szeryf postawił chłopca na nogi i wziął go za rękę. - Wszystko będzie dob... - Wtem padła na nich niebieska wiązka; z nieba zsunął się wirujący bolas, owinął się mocno wokół Taggarta i, wyrwawszy jego dłoń z uścisku chłopca, porwał mężczyznę ku oślepiającej, czarnobłękitnej nocy. -Dziadku! - Emmett pozostał zupełnie sam, bezbronny
na środku ulicy, wpatrując się w niebo, podczas gdy snop światła omiatał okolicę w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Diabli by to wzięli... Jake puścił się biegiem wiedziony niewytłumaczalnym impulsem, żeby ochronić chłopca. Gdyby broń na nadgarstku ostrzegła go, mógłby zniszczyć demona, zanim ten dorwał Taggarta... Ale cholerne urządzenie nie działało tak, jak to sobie wyobrażał. Nagle w jego polu widzenia pojawiła się Ella; podbiegła do chłopca, złapała go i zaciągnęła do bezpiecznej kryjówki między budynkami. Jake usłyszał, jak mały woła: „Zabrali go! Puść mnie!", podczas gdy Ella zmagała się, żeby go przytrzymać. Jake przystanął i kolejny raz się odwrócił: czuł jednocześnie ulgę, niepokój i wściekłość. Szlag by to. Spojrzał w górę na halucynację, która zastąpiła obraz nieba; lewa dłoń zacisnęła mu się w pięść. Dlaczego ten śmiercionośny złom nie wykonuje zadania, do którego jest przeznaczony? Gdyby tylko wiedział, jak się używa zabójcy demonów, zamiast pozwalać mu się wykorzystywać... Zdał sobie nagle sprawę, że myśli o broni, o kawałku metalu, jak o żywej istocie. Ale urządzenie wydawało mu się żywe, zwłaszcza gdy się otwierało; a teraz zachowywało się tak, jakby miało własne zdanie. Jakkolwiek wszedł w jego posiadanie - czy spadło z nieba, czy wypełzło z piekła - teraz demoniczny rewolwer po prostu nim manipulował. Być może to coś chciało tylko bronić siebie. Choć to właściwie było bez znaczenia: żeby obronić siebie, musiało też bronić jego. A tutaj, w samym środku apokalipsy, Jake'owi było wszystko jedno, jakie są intencje obręczy, jeżeli tylko będzie zabijała demony, które niszczyły miasto i masakrowały mieszkańców bez dobrego powodu. Wyłącznie dlatego, że mogły. Jak człowiek, którego twarz widniała na liście gończym.
On nie był tym człowiekiem, nie był demonem w ludzkiej skórze. Był łowcą demonów. I nawet jeżeli miał skończyć jako kolejna ofiara, miał w sobie za dużo gniewu, żeby poddać się bez walki. Niebieskie błyski i eksplozje znowu się do niego zbliżały, choć tym razem nie przemieszczały się tak szybko. Snopy s'wiatła omiatały zygzakiem teren, polując na kolejne ofiary; demony czyhały na ludzi niczym kostucha, udaremniały ich bezradne próby ucieczki czy walki, wsysały ich do niewidzialnych paszcz. Jake wyszedł na środek ulicy, nie zwracając uwagi na krzyki i strzały, kurz i dym. No dalej, pomyślał. Pokażcie no się. Chodźcie po mnie... zabijcie mnie, jeżeli umiecie. Podniósł wysoko rękę z bronią na demony. W końcu zobaczył swój cel, jakby ktoś wyczuł jego pragnienie śmierci. Jeden z latających potworów zawrócił, wykonując nieprawdopodobny manewr w powietrzu. W drodze powrotnej zaczął strzelać do ludzi, którzy bronili się konno i pieszo, rozrywając ich na strzępy błyskawicami. I natarł na Jake'a, samym środkiem ulicy, jakby tylko jego szukał. Mężczyzna dostrzegł światełka pokrywające ciało stwora - lśniące w mroku ślepia demona. Dalej, pomyślał, niepewny, czy zwraca się do niego, czy do swojej broni. Wytrwał na pozycji i zdecydowanie wyciągnął przed siebie rękę. Ludzie uciekali z linii strzału. Nagle świetlny celownik zamigotał nad obręczą; Jake wymierzył, korzystając z pomocy urządzenia. Broń wystrzeliła, tym razem prawie bez odrzutu: niebieski promień trafił w latającego potwora, malując w powietrzu świetlną trajektorię, zanim Jake zdołał zamrugać. Trafił demona w sam środek; eksplozja była ogłuszająca. Demonem rzuciło, zachybotał się i stracił panowanie
nad torem lotu; zaczął spadać, prosto na Jake'a, jakby chciał w niego uderzyć. Mężczyzna zrobił unik i potwór przeleciał mu tuż nad głową. Jake odwrócił się i zobaczył, jak napastnik wbija się z łoskotem w ziemię, ryjąc rów w twardym ulicznym gruncie i zostawiając za sobą ślad z ognia i zgliszczy. Inne krążące nad miasteczkiem demony nagle rozpłynęły się w powietrzu, jeszcze szybciej, niż się pojawiły. Kiedy znikały, nagły odgłos eksplozji wybił w budynkach wszystkie szyby. A potem nastała cisza, tak ogłuszająca jak pandemonium sprzed kilku minut. Jake stał bez ruchu na końcu wyrytego przez demona rowu, oszołomiony tym, co zobaczył i co zrobił. Broń była nadal... żywa, naładowana, odbezpieczona? Jak się mówi o rewolwerze, który strzela błyskawicami? Oczy powalonego potwora ciągle jeszcze lśniły; urządzenie było czujne, jakby chciało się upewnić, że ofiara jest definitywnie unieszkodliwiona. Do Jake'a znowu zaczęły docierać sygnały ze świata zewnętrznego, niezwiązane z napastnikiem i przedziwnym rewolwerem: szepty, odgłosy wychodzących z powrotem na ulicę ludzi. Zdał sobie sprawę, że tuż obok niego stoi Woodrow Dolarhyde. Nie siedział już na koniu, nic nie mówił, tylko się przypatrywał, tak samo jak Jake. Powalonemu demonowi, broni na nadgarstku. Jemu. Pułkownik nadal trzymał w dłoni rewolwer, ale go nie podnosił. Jake wziął głęboki oddech i zrozumiał, że chcąc nie chcąc, zawarli tymczasowy rozejm; że na razie nic mu nie groziło, przynajmniej ze strony ludzi. Wokół obu mężczyzn zebrał się tłum, jak w mroźną noc wokół ogniska; wszyscy byli wpatrzeni w Jake'a i w Dolarhyde'a.
Przybysz odniósł wrażenie, że czekali - tak jak i Dolarhyde - aż coś powie. Nie miał tylko pojęcia, co. W końcu pułkownik zapytał: - Co to za stwory? Jake spojrzał na niego beznamiętnie. - Dlaczego pytasz o to mnie?
ROZDZIAŁ 7
D
olarhyde zrobił krok w stronę Jake'a i wskazał na urządzenie na przegubie jego dłoni. Skinął na leżącego na ulicy potwora. - Zastrzeliłeś' to... tym żelastwem. Skąd to masz? Wylatują z niego takie same pioruny jak z tamtych. Jake nie miał odpowiedzi; wybawił go Doc Sorenson, który podszedł do niego chwiejnym krokiem z wypisanym na twarzy oszołomieniem. Z jego miny Lonergan wywnioskował, że mężczyzna jest jeszcze bardziej zagubiony w kwestii natury zajścia niż on sam. Przypomniał sobie, jak krzyczała porywana przez najeźdźców żona Doca. - Co to, do diabła, było? - zapytał Doc. Głos mu drżał. Porwali Marię... Zabrali mi żonę... Zbliżył się do niego Emmett z zaczerwienionymi oczami i zapłakaną twarzą. - Zabrali mi dziadka. Nagle rozległ się syk strąconego przed chwilą z nieba demona i wszyscy zamarli. Jake odwrócił się, żeby mu się przyjrzeć. Lśniące oczy pokonanego potwora zgasły; był martwy. Ale nadal był demonem... Broń na nadgarstku zaczęła się nagle zamykać. Jake i Do-
larhyde patrzyli, jak składa się, kawałek po kawałku; Lonergan odruchowo otworzył dłoń. Obręcz pełna cienkich rurek, które wcześniej strzelały światłem, a teraz zniknęły, ponownie stała się wzorzystą kunsztowną bransoletą. A kilka sekund później znów wyglądała jak obręcz najżałośniejszych kajdan. Jake podniósł powoli głowę i napotkał spojrzenie Dolarhyde'a. Zauważył, że paleta uczuć tego mężczyzny - nienawiść, żal, szok i podziw - wzbogaciła się o solidną dawkę strachu, widocznego w jego oczach wpatrzonych w Jake'a. Lonergan podniósł nieco wyżej głowę; jego wzrok był beznamiętny. W spojrzeniu Dolarhyde'a dostrzegł teraz również odrobinę szacunku: uznanie dla odwagi człowieka walczącego z demonem. A pod szacunkiem kryła się mroczna świadomość, że niezależnie od charakteru relacji między Jakiem a jego bronią warto byłoby mieć ich po swojej stronie. Dolarhyde spojrzał na martwe monstrum, potem na Jake'a; ciągle trzymał w dłoni broń. Jake przytaknął i wyciągnął swój rewolwer. Powoli, ostrożnie podeszli do stworzenia. Kiedy szli, Lonergan zwrócił uwagę na sposób poruszania się mężczyzny; zrozumiał, że Woodrow Dolarhyde był znacznie bardziej skomplikowanym człowiekiem, niż wynikałoby to z pozy wrednego bogatego skurczybyka. Przede wszystkim nie był tchórzem. W rzeczy samej, pewność jego ruchów wydawała się typowa dla kogoś, kto spędził całe życie, zabijając najróżniejszych ludzi najróżniejszymi metodami. Mógł być groźny; tak samo, jak Jake wydawał się groźny jemu czy szeryfowi. Ale Lonergan był przekonany, że Dolarhyde dotrzyma niepisanych reguł zawartego rozejmu: przynajmniej tak długo, dopóki będzie to mu na rękę. A wtedy Jake znajdzie się daleko stąd, poza zasięgiem mściwych łap pułkownika.
Zbliżyli się do leżącego demona, którego pysk wrył się głęboko w ziemię, otoczonego stertą piachu i kamieni. Nawet z bliska stworzenie nie przypominało niczego, co Jake widział w swoim życiu, może z wyjątkiem owadów: ciało szerszenia, skrzydła ważki; ważki z pięcioma parami skrzydeł o rozpiętości porównywalnej z długością wagonu towarowego. Dolarhyde zerknął raz jeszcze na broń na nadgarstku przybysza; Jake zrobił to samo. Urządzenie było teraz tylko kawałkiem metalu. A demon z całą pewnością był martwy; w rzeczy samej, kiedy podeszli do niego z przodu, stwierdzili, że wygląda tak, jakby coś urwało mu głowę. W migotliwym świetle zbyt wielu pożarów mieli dobry widok także na dziwne wnętrzności. Tylko że w środku korpusu właściwie niczego nie było -a przynajmniej niczego, co mogliby zidentyfikować. Żadnej krwi, żadnych ran ani połkniętych ludzkich ciał... tylko dziura. Broń na przegubie Jake'a nie zareagowała, jakby to, co miała zniszczyć, było już martwe. -Widzicie tam coś? - zawołał Doc. Reszta gapiów nie ruszała się z miejsca. - Jest tam moja żona? Żaden z nich nie odpowiedział; nadal wpatrywali się w zagadkowe wnętrze demona, zafascynowani widokiem, który kojarzył im się z pancerzem cykady albo opuszczonym kokonem. -Hej! - zawołał Doc. -Nie, nie ma jej tu! - odpowiedział zirytowany Dolarhyde. Nie było też śladu jego syna. Spojrzał na Jake'a i zapytał: - Czy to jest martwe? Jake trącił ostrożnie potwora butem. Skorupa wydała dziwny odgłos. -Metal - wymamrotał zaskoczony. Latająca maszyna?
Piekielna maszyna do zabijania. Zerknął kolejny raz na broń na nadgarstku i schował rewolwer do kabury. Odwrócił się i ruszył w stronę pozostałych. Dolarhyde szedł za nim z ponurą miną. Kiedy dołączyli do gromadki mieszkańców i pomocników Dolarhyde'a, Emmet zapytał: „Czy to są demony?", jak gdyby czytając w myślach Jake'a. Ale pytanie nie było skierowane do niego, tylko do pastora Meachama. Kaznodzieja wyraźnie nie był przygotowany do rozmowy o demonach. Przez chwilę nie odpowiadał, a potem wyjaśnił: - Nie wiem, co to jest... Ale z całą pewnością pasuje do opisu. Po tym nastąpiła kolejna dłuższa chwila ciszy. W końcu Doc odwrócił się do pastora zirytowany: -To co to w takim razie jest? Chryste, co to właściwie znaczy: „demony"? Mówimy o Biblii? Piśmie Świętym? Ogień piekielny i takie tam? - Uniósł głos, w którym pobrzmiewały uraza i smutek. -Doc, spokojnie... - powiedział Meacham opanowanym tonem. - Chłopiec się przestraszy. -Spokojnie? - mężczyzna prawie krzyknął. - Chcesz powiedzieć, że banda demonów przyleciała i zabrała mi żonę -porwała naszych bliskich - a ja mam się uspokoić? Jake zerknął do góry, gdyż coś przebiegło po dachu budynku za Dokiem, zbyt szybko, żeby można było to rozpoznać. Demoniczna broń na nadgarstku zaświeciła i wszyscy dokoła odwrócili się do Lonergana z niepokojem na twarzach. Jake uniósł rękę. Ale broń się nie uaktywniła, mimo że słychać było głuche odgłosy skaczącego po dachach demona. Stworzenie znowu zniknęło, zanim Jake zdołał mu się lepiej przyjrzeć. „Co to jest?", „Gdzie jest?", „Tam!", „Nie, tam!". Zebrani
zaczęli panikować, niektórzy wyciągnęli rewolwery i ostrzeliwali się na oślep, a inni wskazywali na coś i krzyczeli, przekonani, że wszędzie są potwory. Monstrum przebiło się przez ścianę budynku - wyleciała szyba i posypały się drzazgi. Rozległ się krzyk kobiety, a potem padły dwa strzały ze śrutówki. Jake zobaczył przez okno ich błyski. Potem doszedł ich wrzask mężczyzny, jak gdyby coś wyrwało mu broń, a wraz z nią rękę. Odgłosy, które usłyszeli potem, były zbyt upiorne, żeby mógł je wydać z siebie człowiek; to musiał być demon. Czyjeś wnętrzności rozbryznęły się na szybie. Ludzie krzyczeli i odwracali się z obrzydzeniem. Niewidzialne stworzenie przebiło się przez kolejną ścianę po drugiej stronie budynku i wylądowało z ciężkim odgłosem w alejce z tyłu. Jake zauważył ciemny kształt za sztachetami płotu, ale z powodu mroku i kłębiących się ludzi nie udało mu się dobrze przyjrzeć. Zobaczył tylko, że stworzenie jest wielkie i że nie jest podobne do człowieka... Potężna, zdeformowana sylwetka demona rzuciła się do ucieczki. Wszyscy przyglądali się znikającemu kształtowi, usiłując dojrzeć, dokąd się kieruje. Zaczęto dywagować, czy jeszcze wróci. Sygnały alarmowe na obręczy Jake'a wyłączyły się. Prawdziwy demon, potwór, który zrzucił pancerz latającego stworzenia, zabił dwoje ludzi i bez trudu uciekł, a broń nie pozwoliła Jake'owi nawet oddać strzału. Dlaczego? Jego dłonie zacisnęły się po bokach w pięści. Jednak kiedy znowu zrobiło się cicho, zdał sobie sprawę, że brak reakcji urządzenia zinterpretowano jako dowód, że niebezpieczeństwo już minęło. Patrzył, jak mieszkańcy biorą się w garść, aż w końcu sam też poczuł ulgę. Miał tylko nadzieję, że broń na demony się nie myli.
Lyle pokręcił głową, jakby chciał otrząsnąć się z otępienia, i podszedł do Emmetta. - Chodź - polecił cicho. - Wracajmy do środka. Odprowadził chłopca, nie patrząc na Jake'a. - Jak to zrobiłeś? - zapytał w końcu Dolarhyde, wskazu jąc broń na nadgarstku przybysza. Jake spojrzał na niego; brakowało mu słów, żeby mógł opisać ogrom swojej niewiedzy. - Nie mam pojęcia - przyznał w końcu. - Zrób to jeszcze raz. - To nie była prośba, tylko rozkaz. Jake nadal na niego patrzył, sfrustrowany w równym stopniu tym, jak niewiele zrozumiał Dolarhyde, i tym, jak niewiele rozumie on sam. - Nie wiem jak. - Skąd żeś to właściwie wytrzasnął? - zapytał pułkownik, jakby jego mózg nie potrafił przetrawić udzielanych przez Jake'a odpowiedzi; albo, co było bardziej prawdopodobne, jakby miał je za stek kłamstw. Jake wziął głęboki oddech. - Powtarzam ostatni raz: nie-pa-mię-tam. -Jak to: nie pamiętasz? - Spojrzenie Dolarhyde'a, gdyby mogło, obdarłoby go ze skóry. Jake właśnie zbierał się, żeby mu przyłożyć, kiedy doszedł go z oddali głos Nata Colorado. - Znalazłem ślady! Podążyli za głosem do położonego nieopodal zakątka, gdzie Jake ostatni raz widział demona. Dolarhyde niósł strzelbę. Nat Colorado klęczał przy głębokim śladzie, który zrobiło coś potężnego ze szponami na nieludzkiej stopie. Ludzie Dolarhyde'a i mieszkańcy, którzy poszli za nimi,
zebrali się wokół śladu, mamrocząc pod nosem, ponownie zaniepokojeni. -Co to, u diabła, jest? - zapytał Doc. -W życiu czegoś takiego nie widziałem - wyszeptał Nat. Jake uznał, że to mało powiedziane; przypomniał sobie odgłosy, które dochodziły z domu, i wnętrzności spływające po szybie... - Cokolwiek to jest, skierowało się na zachód z naszymi bliskimi - oznajmił Dolarhyde. Zwrócił się ku garstce swo ich ludzi, którzy przeżyli. Zawołał podniesionym głosem: Złapcie konie! Ruszamy w pościg, póki trop jest świeży. Ludzie zaczęli wymieniać między sobą nerwowe spojrzenia. -Powiedziałem: ruszać się! - warknął pułkownik i tym razem posłuchali. Tylko Nat został z tyłu, niczym cień chroniący szefa, tak jak uprzednio był cieniem chroniącym jego syna. -Chwileczkę - zaoponował Doc. - Co to ma znaczyć, że ruszacie za nimi? Co będziecie ścigać? Co wy właściwie chcecie zrobić? Jake uznał, że mężczyzna ma rację. Po chwili refleksji doszedł do wniosku, że rzucanie się w wir walki z hordą demonów, nawet z bronią na nadgarstku, nie za bardzo mu odpowiada. Właśnie przeżył apokalipsę... i potwory nie porwały nikogo z jego bliskich. Za to odzyskał wolność. Rozgrzeszenie było tylko nazwą miasteczka, a on zrobił dla jego mieszkańców wszystko, co mógł - i wszystko, co chciał, i pewnie znacznie więcej, niż powinien, w świetle tego, jak go tu potraktowano. Odwrócił się po cichu i zaczął iść w dół ulicy. - Hej! - warknął Dolarhyde. Kiedy pułkownik ruszył za nim, Lonergan zatrzymał się
i odwrócił, bo nie miał ochoty ryzykować, że dostanie kulę w plecy. -Nie słyszałeś, co powiedziałem? - zapytał Dolarhyde. -Słyszałem. - Jake wytrzymał spojrzenie starego z beznamiętnym wyrazem twarzy. - Nie pracuję dla ciebie. -A słyszeliście, co ja powiedziałem? - zapytał Doc, ponieważ jak zwykle nikt nie zwrócił na niego uwagi. - Co konkretnie chcesz zrobić? Dolarhyde dalej go ignorował; cała jego uwaga była skupiona na Jake'u. Wskazał na metalową bransoletę. -Ta rzecz jest mi potrzebna. To jedyna broń, która się teraz liczy. A ty masz dług do spłacenia. Dług za coś, czego nie pamiętał. Jake nie zamierzał ustępować. - Mam na ten temat inne zdanie. Dolarhyde wymierzył mu cios. Lonergan nie zdążył się porządnie uchylić, dostał w szczękę, zatoczył się. Nie mógł uwierzyć w szybkos'ć ruchów Dolarhyde'a; gdyby nie złagodził nieznacznym unikiem ciosu, miałby teraz złamaną szczękę. Cholerny bękart... Jake rzucił się na Dolarhyde'a i przyłożył mu z całej siły, oddając cios. Dolarhyde zatoczył się do tyłu, ale jakimś cudem utrzymał się na nogach. Nat rzucił się naprzód z rewolwerem w dłoni, ale zatrzymał go stanowczy gest pułkownika. Wszyscy zamarli i patrzyli, jak Jake się wycofuje z wyciągniętym rewolwerem, nie spuszczając wzroku z przeciwnika. Wściekły Dolarhyde wymamrotał w końcu: - Zostaw go. Czyli był znowu oficjalnie bezużyteczny. Ich krótkie przymierze dobiegło końca. Jake odchodził, trzymając się mrocznych
zakątków, aż dotarł do zakrętu; i aż Dolarhyde i reszta mieszkańców Rozgrzeszenia, którzy przeżyli, zniknęli mu z oczu.
ELLA STAŁA NIEZAUWAŻONA w tłumie i patrzyła, jak Jake się oddala. Jej wzrok utkwił w punkcie, w którym zobaczyła go po raz ostatni, a na jej twarzy zawitał mrok. Kiedy zerknęła na Woodrowa Dolarhyde'a, w jej spojrzeniu były desperacja i gniew. To pułkownikowi zawdzięczała utratę człowieka, którego potrzebowała bardziej niż którekolwiek z nich. Kiedy Dolarhyde dołączył do reszty, jego twarz była zacięta, a w oczach płonęła mu nienawis'ć. Wyszukał Nata, który czekał na skraju gromady. - Zacznij szykować konie. Wyruszamy o świcie. Nat przytaknął i skierował się na ulicę, żeby przekazać ludziom Dolarhyde'a jego rozkaz.
KIEDY NAT DOTARŁ do głównej ulicy, Jake znalazł się poza zasięgiem ich wzroku - był już poza granicami miasteczka, na pierwszym bezpańskim koniu, jakiego znalazł. Jechał na wschód, w stronę świtu, jako wolny człowiek. Uciekinier przed prawem, ścigany przez demony; albo ścigany przez prawo, który zmierza ku potworom. Cottonwood Grove był na wschód od Rozgrzeszenia... Cottonwood Grove, gdzie, zdaniem szeryfa, Jake Lonergan zabił kobietę znaną jako Alice Wills.
- PRZYPOMNIJCIE SOBIE Księgę Liczb: Bóg wysłał Mojżesza do ziemi obiecanej Kanaan...
Nowy dzień zaczął rozświetlać ulice Rozgrzeszenia, przepędzać mrok, dodając otuchy przestraszonym, znużonym, pogrążonym w smutku mieszkańcom. Na skrzyżowaniu w centrum miasta zebrała się gromada wokół pastora Meachama, który miał na sobie odświętny płaszcz i kapelusz. Kaznodzieja odprawiał dodatkową mszę dla wszystkich, którzy czuli potrzebę, żeby go wysłuchać, i dla całej reszty krzątającej się w poszukiwaniu ludzi, którzy przeżyli atak, bądź resztek swojego dobytku. Znajomy głos dodawał sercu odwagi i podsycał wiarę. Pastor mówił od serca, rozglądając się po twarzach zebranych; widok wspólnej pracy przy usuwaniu zniszczeń, które dotknęły domy i sklepy, i przy poszukiwaniu zaginionych rzeczy podnosił go na duchu - modlił się, żeby wszyscy mogli odzyskać to, co stracili. Jak Jake Lonergan, który obronił miasteczko zeszłej nocy przed demonami za pomocą nieziemskiej broni na nadgarstku - a potem odjechał niby ścigany przez samego diabła po pyskówce i przepychance z pułkownikiem... Jake Lonergan: poszukiwany żywy lub martwy. Potępiony, jeżeli nie odzyska pamięci, i tak samo potępiony, jeżeli sobie przypomni. Niech Bóg ma go w swojej opiece, pomyślał Meacham, zupełnie szczerze. Zobaczył Emmetta, który stracił dziadka - ostatniego członka swojej rodziny - a teraz pomagał jakiejś dziewczynce wyciągnąć na wpół spaloną lalkę ze zgliszcz domu. Meacham uśmiechnął się. Emmett radził sobie ze stratą w najlepszy znany pastorowi sposób: pomagając innym zacząć nowe życie. - Ale Mojżesz wysłał ludzi celem zbadania krainy i powrócili z lękiem w sercach... Bo ujrzeli tam olbrzymy, złe istoty potężniejsze od wszystkiego innego, co widzieli. Nie oprzemy się im, mówili...
*
EMMETT SZEDŁ ULICĄ, przyglądając się swemu życiu jak w lustrze... stłuczonym lustrze: to był właśnie jego żywot, kompletna ruina. Stracił dziadka, stracił nawet Juanitę... ale jakimś cudem był nadal tutaj, choć jego ciało wydawało mu się nierealne. Kiedy tylko spoglądał w lustro, nic nie widział. Ile razy to robił, i tak nic nie czuł; jeszcze nie teraz. Jego umysł i ciało zupełnie się znieczuliły, jak wtedy, kiedy umarła mama. Wiedział, że to będzie bardzo bolesne, gdy emocje powrócą... I co wtedy zrobi? Co mu zostanie... Zatrzymał się nagle, gdyż zobaczył leżącą na ulicy Biblię pastora Meachama, zakurzoną i trochę przypaloną, ale jakimś cudem w jednym kawałku. Podniósł ją z uśmiechem i otrzepał, potem odwrócił się i pobiegł z powrotem do miejsca, w którym perorował kaznodzieja.
MEACHAM SPOJRZAŁ W DÓŁ, przerywając w pół zdania, kiedy Emmett podał mu jego Biblię. Uśmiechnął się pierwszy raz od wczoraj - wczoraj, czyli wieki temu - i przyjął podarunek chłopca; Bóg raczył spełnić jego jedyną osobistą prośbę. Potem uśmiechnął się do Emmetta, co jeszcze niedawno byłoby nie do pomyślenia przed nadejściem Sądu Ostatecznego. Emmett odwzajemnił uśmiech, choć przed chwilą też był przekonany, że radość już nigdy na zawita na jego twarzy. Oparłszy lekko dłoń na ramieniu małego, Meacham powiedział cicho: „Niech Bóg cię błogosławi, chłopcze", i poczuł, jak jego postanowienie się umacnia. Bóg go nie opuścił, jego ani tych oto ludzi. -I szpiegów dopuszczono w imię wiary do Ziemi Obiecanej, gdzie stawili czoło olbrzymom i dostąpili zbawienia.
Kiedy podjął wątek kazania, zerknął w stronę Złotego Liścia, gdzie tego ranka Doc zajmował się tym, do czego się kiedyś szkolił: leczeniem. Przez całą noc opatrywał mieszkańców, którzy, choć ciężko ranni, przeżyli; pomagali mu ich krewni i ochotnicy. Przynajmniej na jeden dzień knajpa zamieniła się w szpital polowy, a Doc mógł na jakiś czas oderwać myśli od smutku po utracie Marii. Mężczyzna podniósł wzrok, kiedy usłyszał Meachama, i wyjrzał przez okno. Ich oczy się spotkały, po czym lekarz popatrzył na wschód słońca. Na jego twarzy pojawiły się pewność siebie i poczucie misji, czego Meacham nigdy wcześniej u niego nie widział. Maria zaginęła, ale, czy z pomocą Boga, czy bez niej, Doc zamierzał odzyskać ją żywą. Pastor skinął do niego, po czym się rozejrzał. Z jednej strony miał przed sobą piekielną maszynerię demonów, z drugiej wschód słońca. Niesiony nagłym przypływem inspiracji postanowił skorzystać ze swoich przemyśleń, żeby dodać otuchy krzątającym się dokoła ludziom. - Jeżeli te stworzenia stanowią dowód na istnienie piekła -powiedział, wskazując na martwą maszynę - to potwierdzają również istnienie Boga! Pan wystawia naszą wiarę na próbę, musimy więc uratować bliskich. Niech Twoja wola się stanie, na wieki wieków, amen. Nadal uśmiechnięty, ruszył w stronę kościoła, żeby rozpocząć przygotowania do wyprawy.
JAKE PRZYŚPIESZYŁ, kiedy z nadejściem nowego dnia zrobiło się jasno. Mógł teraz zejść z głównego szlaku i ruszyć na przełaj, gdzie nie powinien spotkać żadnych ludzi z nowymi pretensjami.
Jednak kiedy wjechał na kolejne wzgórze, poczuł, jak po plecach przebiega mu dreszcz uczucia, którego istotę trudno mu było sprecyzować; tego samego doświadczył wczoraj w lokalu przed pojawieniem się szeryfa i jego ludzi. Zatrzymał konia i obejrzał się przez ramię: ktoś za nim jechał. Dłoń odruchowo zsunęła mu się do broni; czekał i obserwował szlak. Czyżby Dolarhyde zmienił zdanie? Usta mu się zacisnęły, kiedy podążający za nim jeździec znalazł się w polu widzenia: jedna osoba, kobieta... Ella. Rozpoznał ją po sukience. Wyjeżdżając na pustynię, długie czarne włosy zakryła męskim kapeluszem dla ochrony przed słońcem. To wariatka. Zastanawiał się, czy w ogóle wzięła ze sobą manierkę. Nagle przyszło mu do głowy, że być może to jej zależało na tym, aby był s'cigany. Tysiąc dolarów nagrody wystarczyło, żeby zamieszać wielu chciwym ludziom w głowie. Jake zmarszczył brwi i nie ruszał się, aż zyskał pewność, że ona też go widzi. Przyglądał się, jak wjeżdża ku niemu po stoku, po czym zsiadł z konia. Kiedy Ella dotarła na szczyt wzgórza, zobaczyła, że koń Jake'a, bez jeźdźca, skubie trawę w krzakach. Mężczyzna zniknął. Niezadowolona obserwowała stok po drugiej stronie, ale tam też go nie było. Omiotła wzrokiem kępki jadłoszynu, bylicy i uboczki, które zrobiły ze wzgórza labirynt. Na jej jeszcze przed chwilą zaciętej twarzy pojawiła się frustracja. Ella westchnęła wycieńczona i właśnie zaczęła zawracać konia... Ręka Jake'a pojawiła się znikąd; złapał ją za pas i ściągnął szarpnięciem z siodła. Przewrócił ją na ziemię i usiadł na niej, przygważdżając kolanami ręce, po czym spiorunował ją dzikim wzrokiem niedoszłego myśliwego, na którego teraz
poluje się bez litości. Kiedy się odezwał, w jego głosie pobrzmiewała żądza mordu. - Mów prawdę albo przysięgam, że cię zabiję. Ella wytrzymała jego spojrzenie, a na jej twarzy pojawiły się gniew i uraza. A potem coś się zmieniło, coś w jej umyśle, i Jake rozmył jej się w oczach. Rozpłakała się; łzy nie miały nic wspólnego z upadkiem ani groźbą zabójstwa. - Moich bliskich też porwali - odparła głosem drżącym ze smutku. Jake zamrugał raz, potem kolejny; jej nieoczekiwana reakcja złagodziła jego furię. Nagle wyraźnie zobaczył twarz tej kobiety, jakby widział ją po raz pierwszy. Odsunął się na bok, usiadł na piętach, podczas gdy Ella podniosła się z suchej trawy. W oczach połyskiwały jej wspomnienia, poczucie straty, które mogło zaistnieć tylko w umyśle kogoś, komu odebrano sens życia. - Szukam ich od dłuższego czasu - wyjaśniła; zapanowała nad emocjami i jej głos się uspokoił. - Wiem, że możesz mi pomóc ich znaleźć. Jej dziwne oczy nagle znowu go zniewoliły, prosząc, by przyznał, że ją rozumie... Jakby znała go albo myślała, że go zna, lepiej od niego samego. Wczoraj w Złotym Liściu wejrzała w jego oczy jak w otwarte okna - i dowiedziała się prawdy: że nie pamiętał nawet, jak się nazywa. Jednak oprócz tego zobaczyła coś jeszcze: własną duszę, zagubioną w mroku, stroniącą od światła, odbijającą się w lustrze oczu dzikiego zwierzęcia. Jake poczuł dławienie, jakby przełykał szkło. Nagle nie był w stanie odróżnić jej uczuć od własnych, nie wiedział,
kto właściwie każe mu odpowiedzieć: Tak, zrobię wszystko, bo wiem... Nie! Odwrócił się, wyrywając z uroku jej spojrzenia, choć wypchnięcie jej z umysłu wymagało nadludzkiej siły woli. Podniósł się i wyszarpnął wodze z krzaka, o który były zaczepione. Nie miał już wątpliwości, że Ella nim manipuluje, że potrzebna jest jej tylko broń na jego nadgarstku, że jego życie jest dla niej nieistotne... Że znaczy dla niej tyle samo, co dla Dolarhyde'a. Nie obchodziło go, kim jest ta kobieta; nie interesowało go, w jaki sposób steruje jego umysłem; liczyło się tylko to, że umie to robić. - Trzymaj się ode mnie z daleka - polecił lodowatym to nem. Nie patrząc na nią, wskoczył na siodło. Ella wstała i wystawiła dłonie, jakby błagała, żeby jej wysłuchał. - Mogę ci pomóc - powiedziała. Czuł na sobie jej spojrzenie, nawet odwrócony plecami wiedział, że zwraca się do niego całym ciałem. Spiął konia ostrogami i zjechał ze wzgórza. Nigdy się za siebie nie oglądaj.
ELLA STAŁA SAMA na szczycie pagórka; jej twarz zastygła w grymasie porażki; przyglądała się, jak Jake zamienia się w punkcik na ponurej równinie, jak ginie jej z oczu pośród odległych skał i pustynnych krzaków. Nie obejrzał się ani razu. Jak mogła się tak bardzo co do niego pomylić? I to pod każdym względem? Poczuła wzbierającą rozpacz. Jak ci żałośni ludzie mogli żyć w społeczności, a co dopiero z samymi sobą? Po co ona tu w ogóle przybyła?
W końcu wyczerpana nieoczekiwanym natężeniem własnych emocji i reakcją Jake'a zmusiła się, żeby oderwać wzrok od nicości rozpływającej się we wszechobecnej pustce. Co się z nią dzieje? Odwróciła się, podniosła kapelusz, wsiadła na konia i ruszyła z powrotem do miasteczka. Zostało jej tylko jedno rozwiązanie i nie była nim zachwycona, podobnie jak ludźmi, którzy będą jej potrzebni.
ROZDZIAŁ 8
N
a środku głównej ulicy Rozgrzeszenia Woodrow Dolarhyde i śmietanka jego ludzi - pół tuzina, nie licząc Nata — sprawdzali broń i zapasy umieszczone na mule. Czekali, czy wśród mieszkańców miasta znajdą się na tyle zdesperowani bądź odważni śmiałkowie, żeby dołączyć do ich krucjaty przeciwko demonom. Dolarhyde nie miał złudzeń. Nawet jego ludzie się ociągali i grozili odejściem po tym, jak wieści o zajściach nad rzeką i w miasteczku rozeszły się z prędkością błyskawicy. Nie miał wątpliwości, że obie te sprawy były powiązane -że bydło i jego oborowi zostali wessani do nieba tak jak mieszkańcy Rozgrzeszenia zeszłej nocy. Nie mógł zwolnić całej swojej ekipy. Ktoś musiał się zajmować pod jego nieobecność ranczem i trzodą. W końcu zaproponował nagrodę pieniężną dla każdego, kto z nim dzisiaj wyruszy; a mimo to tylko sześciu się skusiło. Cholerny Jake Lonergan. Ten tchórz, ten bezczelny gnojek, który śmiał uciec z rewolwerem na demony... W końcu kilka osób - bardzo niewiele - przyłączyło się do wyprawy łowieckiej. Spojrzenie Dolarhyde'a zatrzymało się na Docu Sorensonie: już wsiadając na konia, wyglądał na wycieńczonego, jak gdyby nie zmrużył w nocy oka.
- A ty dokąd się wybierasz? - zapytał ostro pułkownik, karcąc mężczyznę dodatkowo spojrzeniem. Cholerny dureń, cherlawy jak dziecko, nie umiał posługiwać się bronią, a bez okularów był ślepy jak kret. -Jadę z tobą - oznajmił Doc, jakby to Dolarhyde wolno kojarzył. -Będziesz tylko zawadzał - stwierdził pułkownik, bezlitośnie świdrując mężczyznę wzrokiem. Tym razem Doc wytrzymał bez mrugnięcia. -Zawadzał? Jestem lekarzem. Będę wam potrzebny. Porwali mi żonę, rozumiesz? - W jego głosie było coś, czego Dolarhyde nigdy przedtem nie słyszał i co zmusiło go, żeby choć raz wysłuchać tego mężczyznę. A Doc chyba dopiero teraz przypomniał sobie o swoim lekarskim powołaniu. Dolarhyde w końcu się domyślił, że Sorenson prawdopodobnie przez całą noc opatrywał rannych. -Mam takie same szanse na przeżycie jak każdy z was -oznajmił Doc wyzywającym tonem. - Nie podoba się? Trudno. Twardo wytrzymał wzrok Dolarhyde'a, aż ten uznał, że mężczyzna oprócz żony stracił też rozum. No cóż, jak doktorzyna chce zginąć, to w końcu jego sprawa. - Proszę cię bardzo. - Dolarhyde wyminął go na koniu, a tuż za nim podążył Nat. Przyglądając się swoim ludziom, pułkownik zauważył, że wymieniają między sobą nerwowe spojrzenia, zaniepokojeni brakiem wsparcia ze strony mieszkańców miasta. -Ktoś ma coś do powiedzenia? Greavey odchrząknął niepewnie. -Szefie, a co, jeżeli nasi już i tak nie żyją? Dolarhyde zrobił zaciętą minę. - Chwytali ludzi na lasso, rozumiesz? To była klasyczna łapanka... - Ile razy musiał to powtarzać, zanim te durne je-
łopy raczą zrozumieć. - Gdyby chcieli ich pozabijać, to już by to zrobili. - Poszedł dalej, kierując się z Natem do miejsca, w którym zeszłej nocy znaleźli ślad stopy demona. Reszta pomocników jeszcze raz spojrzała po sobie bez przekonania. W końcu Greavey powiedział pod nosem i z urazą w głosie: - Słyszeliście pułkownika. Wsiedli na konie i ruszyli za Dolarhyde'em.
EMMETT STAŁ PRZY WEJŚCIU do stajni z poważną, przejętą miną i z wodzami osiodłanego konia w garści, i patrzył, jak pan Dolarhyde i jego ludzie odjeżdżają. Potem przyjrzał się, kto oprócz Doca zdecydował się z nimi pojechać. Zobaczył pastora Meachama i w oczach chłopca zalśniła ulga. Kaznodzieja, w odróżnieniu od pozostałych mieszkańców, zawsze traktował go jak dorosłego; i to jego słowa tego ranka sprawiły, że Emmett teraz tu się znalazł. Pastor przebrał się z odświętnego ubrania w płaszcz i brązowy kapelusz. Przez ramię miał przewieszoną strzelbę. W ogóle nie przypominał duchownego; zachowywał się też inaczej. Przez chwilę Emmett miał dziwne uczucie, jakby zaglądał w przeszłość duchownego. Dziadek wiedział więcej na ten temat, ale i on, i pastor unikali tego tematu przy „dzieciaku". Jednak dzisiaj Meacham był jedyną osobą, która mogła go wysłuchać. Oprócz niego tylko Charlie Lyle zdecydował się dołączyć do grupy. Charlie pełnił teraz obowiązki szeryfa - wyprawa miała więc charakter oficjalny. Był on również jedynym zastępcą gotowym wyruszyć na poszukiwanie dziadka Emmetta i porwanych mieszkańców, jak również jedynym, który się do tego nadawał. Mały się uśmiechnął. Dziadek zawsze po-
wtarzał, że z Charliem to można konie kraść. Był dla chłopca jak starszy brat; zrozumie, dlaczego Emmett musi zrobić to, co musi. Lyle zatrzymał się obok pastora i chłopiec poprowadził swojego konia w ich stronę. Kiedy przechodził przez ulicę, czarny pies Jake'a Lonergana wybiegł spomiędzy budynków i ruszył ku niemu. Kiedy podbiegł, na poważnej twarzy Emmetta pojawił się uśmiech. Chłopiec podrapał psisko za uszami i poklepał po grzbiecie, szczęśliwy, że zwierzak przeżył to, co się działo w nocy. Pies machał ogonem niczym flagą, jak gdyby po długich poszukiwaniach w końcu trafił na bratnią duszę. Kompan człowieka wyjętego spod prawa musiał wieść samotny żywot. A teraz Jake Lonergan go zostawił. Biedne psisko nie miało już nawet jego. - Chodź, mały. - Emmettowi przyszedł do głowy pewien pomysł. — Możesz ze mną pójść... Dobra psina... Chłopiec podniósł wzrok i zobaczył, że pastor i Charlie mu się przyglądają. Meacham pokręcił głową, zanim Emmett zdążył zapytać. - Nie ma mowy. To zbyt niebezpieczne. Na twarzy chłopca pojawiła się przekora. Ileż razy dziadek mu to powtarzał przed wyjazdem na „robotę dla dorosłych" -tymczasem to dziadka porwały demony, nie jego. -Ja tu nie zostanę - rzekł, wskazując głową miasteczko. Poza tym - mówił dalej - skąd wiadomo, że tu będzie bezpieczniej? Meacham spojrzał na niego zaniepokojony i nie odpowiedział, jakby nie przychodziło mu do głowy nic sensownego. - Proszę - nalegał Emmett, korzystając z chwili zwątpie nia. - Będę poił pana konia, zrobię, co mi pan każe... Nie mam już nikogo innego na świecie.
Mina Meachama mówiła, że pastor się poddał, ale niechętnie; jakby prawdę można było tylko zaakceptować. - Przypilnuję chłopca w podróży - oznajmił Charlie Lyle. Uśmiechnął się do Emmetta, który zobaczył, że mężczyzna go rozumie: żaden z nich nie wyruszał na tę wyprawę tylko z poczucia obowiązku. Charlie zerknął na Meachama; jego spojrzenie mówiło, że chłopca nie można tak zostawić, nie w obecnej sytuacji. Meacham westchnął. - Idź po wodę - polecił Emmettowi. Chłopiec uśmiechnął się szeroko i wsiadł na konia; z kuli siodła zwisała już pełna manierka. Ruszył za pozostałymi, którzy pojechali śladami ludzi Dolarhyde'a, a pies potruchtał zadowolony za nim.
ZGODNIE Z TYM, czego spodziewała się Ella, oddział ścigający demona wyruszył przed jej powrotem do Rozgrzeszenia. Ale wytropić tuzin koni było łatwiej niż jednego potwora; szybko zauważyła kłęby kurzu, a niedługo potem ujrzała jeźdźców. Co z oddali wyglądało na jedną grupę, stanowiło w rzeczywistości dwa oddziały, które trzymały się z dala od siebie; dystans był subtelny, ale nieprzypadkowy. Na czele grupy dostrzegła Woodrowa Dolarhyde'a i jego pomocników z rancza; za nimi trzymała się wspierająca ich gromadka mieszkańców. Samo w sobie było to intrygujące, choć nie czuła się tym szczególnie zaskoczona. Zaskakujący wydał jej się za to skład grupy miejscowych, która wyruszyła na polowanie. Obecność pełniącego - chwilowo - obowiązki szeryfa Lyle'a jeszcze zrozumiała; to był, koniec końców, jego obowiązek. Ale kaznodzieja, barman
i chłopiec - nie wspominając o należącym do Lonergana czarnym psie - zupełnie tu nie pasowali. Jednak wtedy przypomniała sobie, że obcy zabrali Docowi żonę, a Emmettowi dziadka. Pies może był dla towarzystwa: w świecie pełnym samotnych ludzi zwierzęta wyczuwały smutek i żal swoich kompanów. Jeżeli zaś chodzi o pastora... Pastor był z innej bajki. Teraz zresztą nawet nie przypominał duchownego; a z jej obserwacji wynikało, że nie zachowywał się jak większość duchownych, z którymi miała do czynienia. To do niego postanowiła podjechać, po czym oznajmiła z szacunkiem: - Jeżeli wam to nie przeszkadza, to chciałabym się przy łączyć. Meacham zwolnił i zmierzył ją wzrokiem. Nie był szczególnie zaskoczony ani jej nagłym przybyciem, ani tym, że ma do czynienia z kobietą. Spojrzał na jej pas rewolwerowca, przyjrzał się twarzy. Potem przytaknął; jej prośba nie wydała mu się nienaturalna. - Każdy ma prawo do własnych wyborów - skomentował. Dotknął ronda kapelusza w geście powitania i spiął konia. Ella dołączyła do reszty grupy; jej twarz rozświetlił nietypowy, ironiczny uśmiech. Duchowny, pomyślała, który wierzy w wolną wolę. Pozostali mieszkańcy przyglądali się jej ukradkiem. Tak jak się spodziewała, jej obecność zbiła ich z tropu. Jednak z błogosławieństwem pastora - i biorąc pod uwagę, że wzięli ze sobą dwunastoletniego chłopca - nikt nie zaoponował. Od razu się też zorientowała, że pies ją polubił. Westchnęła; poczuła, jak znika zmęczenie i częściowo stres. Wypiła łyk z napełnionej w miasteczku manierki i pozwoliła myślom lawirować po ogromie rozciągającego się wokół niej pustkowia. Pomyślała, że dla miejscowych wyjazd na pustynię był jak wyprawa na koniec świata. Nie zaskoczyło jej, że po wyda-
rżeniach ostatniej nocy większość z nich postanowiła zostać w miasteczku. Ich lęk przed nieznanym, w połączeniu z nabytym doświadczeniem, nauczył ich nie wychylać się, przynajmniej dopóki się dało. Pomijając główne szlaki, wyjazd poza miasto był podróżą w nieznane. Na starych mapach niezbadane terytoria opatrywano ostrzeżeniem przed potworami. Ludzie wszędzie widzieli nieistniejące monstra. Być może na świecie czaiło się tyle wyimaginowanych stworów, bo nigdy nie było wiadomo, co się kryje w umyśle drugiego człowieka. Każda nowo spotkana osoba stawała się potencjalnym wrogiem. Jednak tym razem szukali potworów tych najprawdziwszych. Wszyscy uczestnicy wyprawy zdawali sobie sprawę z zagrożeń, które czyhały na nich na tym pustkowiu; albo tak im się wydawało. Nie mieli jednak pojęcia, kim jest przeciwnik, którego tropią... Ich najgorsze obawy nie mogły się mierzyć z faktyczną skalą zagrożenia. Ella była zaskoczona, że tylu ludzi zdecydowało się na podjęcie ryzyka - choć mogła za tym stać desperacja. Kiedyś ludzie wierzyli, że świat jest płaski jak naleśnik. Spoglądając na pozornie nieskończenie odległy horyzont, nie widziała śladu krzywizny Ziemi... ale może to nie było aż tak trudne do zrozumienia. Jednak wyraz „pustynia" nie opisywał tak naprawdę pustki. Pustynia była krainą niezwykłej różnorodności i piękna, a niebo nad nią - nieskazitelną kopułą turkusowego błękitu; mieniące się w słońcu powietrze działało na Ellę jak narkotyk, dodawało jej energii, wyostrzało zmysły. W trakcie podróży, zapatrzona w dal, widziała najróżniejsze kształty i rodzaje terenu, i wszędzie widać było ślady życia. Góry, lawendowoszare w oddali, wyrastały z dębowo-sosnowych lasów ku śnieżnym szczytom, gdzie olbrzymie
pokłady wilgoci były uwięzione na pustkowiu, zbyt zimnym i niedostępnym, żeby mogło rozwinąć się tam życie. Za to bliżej płaskowyż, wzgórza i równiny zatrzymywały tyle wilgoci, by móc się pochwalić subtelną paletą brązów, złota i wiecznej zieleni pustynnego buszu... Rosły tu uboczka, szałwia, jadłoszyn, juka i multum innych traw oraz kaktusów. Ziemia ta była domem dla dzikich zwierząt, ptaków i owadów najróżniejszych gatunków, choć większość z nich za dnia chowała się przed słońcem. Widok równin przechodzących w fantastyczne formacje skalne wyrzeźbione ręką czasu z pomocą ekstremalnych warunków atmosferycznych zapierał jej dech w piersiach. Gdzieś tam, nie miała co do tego wątpliwości, były nawet wydmy, nieskończona plaża bez oceanu. Wielorakość pustynnego piękna miała tylko jedną cechę wspólną: wyzutą z jakiegokolwiek sentymentalizmu pogardę dla życia, w tym ludzkiego, które nie potrafiło przystosować się do bezlitosnych wymogów przyrody. Większość ludzi nazbyt to wyolbrzymiała: w tej niesamowitej, obcej, strasznej i wspaniałej krainie śmierć była na porządku dziennym... była częścią jej natury. Każda napotkana osoba, która długo tu mieszkała, musiała na swój sposób pogodzić się z charakterem tej ziemi. Ludzie dostrajali zmysły do jej niuansów, a życie do jej wymagań. Niektórym wychodziło to lepiej, innym gorzej. Pomyślała o Jake'u Lonerganie, którego oczy były tak głębokie i błękitne jak najwyższe rejony pustynnego nieba... i równie odległe; o mężczyźnie tak małomównym i opanowanym jak ta kraina - dzięki czemu łatwiej mu było kogoś podejść, zaatakować, kiedy ten najmniej się tego spodziewał. Tak jak robiła to pustynia. Przeniosła uwagę na twarze otaczających ją ludzi. Każdy
z nich stanowił paradoks; mimo to ich dusze łaknęły podobnych rzeczy: zaskakująco prostych i oczywistych. Ale samotność miała dziwny wpływ na duszę człowieka. Ktoś napisał, że żaden człowiek nie jest wyspą... Jednak istoty ludzkie żyły na. pustyni własnej roboty. Czy tioczyiy się w mieścinie pokroju Rozgrzeszenia, czy w wielkim mieście odległym o tysiące kilometrów stąd, zawsze rozpaczliwie walczyły o przetrwanie. Dzięki wewnętrznym konfliktom wyrośli z nich zaciekli wojownicy, czy jej się to podobało, czy nie... Ale tym razem nie miała nic przeciwko temu. To znaczyło, że wróg być może ich zlekceważy. Lecz bez Jakea Lonergana - bez jego wiedzy i broni, która była z tą wiedzą związana tak nierozerwalnie jak z jego nadgarstkiem - bała się, że cała odwaga świata nie wystarczy, by pokonać demony. Jake... Zmarszczyła brwi i zmusiła się, żeby odpędzić myśli. Ludzie myśleli zdecydowanie za dużo, najczęściej o sobie -co być może stanowiło ich największą słabość.
JAKE POKONAŁ SZCZYT kolejnego wzgórza; jechał wolniej, żeby się rozejrzeć. Zobaczył w oddali linię zieleni: nie tylko zarośla, ale również drzewa, które mogły wyznaczać koryto całorocznej rzeki, do której prawdopodobnie spływał z gór stopiony śnieg. Lonergan jechał przez całą noc i pół dnia, a woda w przyczepionej do siodła manierce powoli się kończyła. Nie wiedział, czy nad rzekę przywiodło ich pragnienie zwierzęcia, czy zwykłe zrządzenie losu, ale, przynajmniej w tej chwili, tego im właśnie było trzeba. Skierował konia po długim stoku. Nie trzeba go było poganiać: zwierzę ruszyło między zaroślami ku rzece.
Jednak zjeżdżając ze wzgórza, Jake poczuł, jakby coś mu zaskoczyło w mózgu: miał wrażenie, że już tędy zjeżdżał, i to wielokrotnie. Jakby znał to miejsce... Kiedy koń dotarł do podnóża wzniesienia i wjechał w upstrzone dzikimi kwiatami wysokie trawy, Jake zauważył porozrzucane na ziemi resztki niewielkiej budowli: kawałek dachu, kawałki drewna, kamienie z komina... Zwierzę skierowało nos do wody; Jake zawrócił je i podjechał do tej części chaty, która nadal stała. Zbliżając się, zobaczył, że prawie połowa dachu i ścian wygląda tak, jakby uderzyło w nie coś o sile huraganu. A jednak wiedział, że nie jest to sprawka tornada. Nie rozumiał, skąd ta pewność... ale teraz nie miał wątpliwości: Już tu kiedyś był. Zsiadł z konia, poprowadził go na brzeg rzeki i przywiązał tam do krzaka tak, żeby zwierzę mogło sięgnąć pyskiem i wody, i świeżej trawy. Wypił do końca zawartość manierki i uzupełnił zapas, zgodnie z mocno utrwalonym nawykiem... Zmusił się, żeby zadbać o przetrwanie przed stawieniem czoła tej części swojej przeszłości, którą miał odkryć na nowo. Powoli podszedł do domku i wkroczył na ganek. Kiedy wszedł do środka przez otwór, w którym kiedyś mieściły się drzwi, pod stopami zachrzęściły mu okruchy szkła. Przez szczeliny w dachu i ścianach sączyło się światło, a jego wzrok omiatał to, co zostało z izby. Wszystko wydawało się dziwnie ciche i martwe, jakby wkroczył do innego świata do świata snów. A mimo to był pewien, że to jest, a raczej była, rzeczywistość, której szuka. Że kiedyś był jej częścią. Porwała go fala wspomnień, wsysając pod powierzchnię... Świeże kwiaty w kobiecej dłoni... dłoni kobiety ze zdjęcia. Nucąc coś cicho, układała je w wazonie. Z kredensu schodziła biała farba; wyglądało to tak, jakby przed przybyciem tej kobiety
przez wiele lat nikt tu nie mieszkał, ale jej to nie przeszkadzało. Z ciemnymi lśniącymi włosami, które opadały jej na ramiona, i w jasnej letniej sukience w niezapominajki sprawiała wrażenie najszczęśliwszej osoby na świecie. Odwróciła się, postawiła wazon z kwiatami na stole na środku pokoju, kiedy ktoś za nią otworzył drzwi. Podniosła wzrok i jej twarz rozpromienił uśmiech. Jake stał w drzwiach i czekał. Kiedy go zobaczyła, jej uśmiech rozświetlił całe wnętrze — jakby ujrzała wodę na pustyni. Jake poczuł, że zaczyna odwzajemniać uśmiech, aż wyszczerzył zęby jak głupek... zakochany głupek... zakochany w Alice. — Wróciłeś—powiedziała Alice z radością i ulgą w oczach. Przeszedł przez izbę, wziął ją w ramiona i pocałował. Potem z dumą położył przed nią przyniesione torby; rzucone na stół, otworzyły się. Wysypały się z nich monety, połyskujący wodospad złota. Ale na ich widok uśmiech Alice zbladł, a jej oczy pociemniały jak słońce zakryte chmurami... Jake zatoczył się na ramę drzwi, kiedy teraźniejszość przebiła się przez powierzchnię wspomnień i wyszarpnęła go do siebie jak nabitą na haczyk rybę. Wystawił dłoń, żeby się oprzeć, i potrząsnął głową. Co to było? Czy kobieta ze zdjęcia to naprawdę Alice Wills, czy naprawdę ją znał? Czy ją zabił, jak twierdził Taggart? Dlaczego? Nigdy nie skrzywdziłby Alice, ona przecież... On... Co było w sakwach pełnych złota, że nagle tak spochmurniała? Coś błysnęło na przeciwległej ścianie chatki w miejscu, gdzie kiedyś stał komin. Jake przemierzył pomieszczenie i znalazł zatkniętą w drewnie złotą monetę - zwaną „podwójnym orłem". Wyciągnął ją i obejrzał; w głowie kłębiły mu się niesamowite pytania, na które nie było odpowiedzi. Moneta mieniła się w słońcu, kiedy obracał ją między pal-
cami. Położył ją na dłoni, gdzie migotała jak odblaski świetlne na wodzie... I nagle jego umysł przebił się przez taflę dnia, z powrotem w świat nierealnych wspomnień. Chatka wibrowała jak kamerton. Podłoga zadrżała i monety wysypały się z toreb. Sterta na stole zaczęła się zsuwać; pieniądze spadły z brzękiem na podłogę. Wazon przewrócił się i roztrzaskał. - Co się dzieje? — zawołała Alice z przestrachem w oczach. Jake ją złapał i odciągnął od stołu; był przerażony i miał w głowie kompletną pustkę. Trzęsienie ziemi? Pociągnął ją za sobą, aż uderzył plecami o coś twardego. Przycisnęła się do ściany do niego. Patrzył na złote monety na stole, na podłodze, jak zaczynają się rozmywać, rozciągają się i wyginają, przybierają nieprawdopodobne kształty: albo miał halucynacje, albo się roztapiały... Jedno okno rozpadło się na kawałki, potem kolejne. Po koszmarnym zgrzycie odleciało pół dachu i zawalił się komin, a oni mieli nagle przed oczyma błękitne niebo pełne oślepiającego niebieskiego światła. Alice krzyknęła, kiedy z błękitu wystrzeliła ciemna lina, której końce oplotły ją niby nieludzka dłoń. Lina porwała kobietę do góry, z dala od niego, zanim zdołał złapać jej wyciągniętą rękę. -Alice! Jake przebił się na powierzchnię teraźniejszości, a to imię rozchodziło się echem w jego głowie, jak gdyby sam je wykrzyczał, a nie było tylko częścią wizji. Zobaczył, ze siedzi na podłodze, jakby kolana się pod nim ugięły. Powoli wstał, otrząsnął się ze zwiędłych liści i kawałków szkła. Teraz wiedział już, kim jest kobieta za zdjęcia; być może
nawet wiedział, co tu robili. Musiała być ważną osobą w jego życiu, jeżeli zawsze nosił jej fotografię. I nie zabił jej. To one ją. zabrały. Demony. Zasłonił dłonią broń na nadgarstku, tak twardą i chłodną, jakby zeszłej nocy nie ożyła, żeby zniszczyć metalowego potwora i to, co nim sterowało. Jake spojrzał z zaciętą miną przez dziurę w dachu na zupełnie zwykłe niebo. Nie miał jeszcze pełnego obrazu sytuacji, ale wiedział już, co musi zrobić - nawet jeżeli nie pamiętał dlaczego. Miał broń na demony; a teraz miał też dobry powód, żeby z niej skorzystać. Nadszedł czas na łowy.
ZGRAJA JEŹDŹCÓW z Rozgrzeszenia zapuszczała się tropem demona coraz głębiej na pustkowie, przemierzając po skamieniałym błocie dno dawno wyschniętego jeziora. Na jego nawierzchni zachowały się wszystkie najdrobniejsze szczeliny, które z czasem wypełnił piasek. Po przejściu przez pradawne jezioro wkroczyli na niekończącą się połać buszu. Nie mieli gdzie się schronić przed popołudniowym słońcem; wyprażona kraina była bezbarwna i niema, i jeźdźcy też zamilkli, skoncentrowani na zmaganiu się z falą żaru. Podobnie jak konie, nie chcieli marnotrawić energii. Czas zwolnił; horyzont migotał, jakby się rozpływał, jakby nawet prawa natury nie mogły się oprzeć palącej kuźni światła. Kiedy w końcu rdzawoblade słońce minęło zenit, wkroczyli na pstrokatą kapę wypiętrzeń i podniszczonego piaskowca. Wydłużające się stopniowo cienie na krętym szlaku, prowadzącym przez kaniony i potoki kamiennego pustkowia, którędy uciekał demon, dały im wytchnąć od upału.
Chmury burzowe, które wypatrzyli na horyzoncie niedługo po wyjeździe z miasta, przez cały dzień się do nich zbliżały; liczyli się z tym, że wieczorem będą przemoknięci do suchej nitki. Nawet teraz Ella czuła, jak w powietrzu zbiera się wilgoć, która ciąży im niemal fizycznie. Jechała bez słowa, jak zwykle, starając się wtopić w otoczenie i z tej pozycji obserwować coraz częstsze i bardziej chaotyczne rozmowy pozostałych uczestników wyprawy: nerwy i nuda wzięły w końcu górę. Jed Parker, jeden z ludzi Dolarhyde'a, podjechał do Doca z miną kojota, który upatrzył sobie ofiarę. Ella podejrzewała, że każdy mężczyzna skłonny podjąć pracę u Woodrowa Dolarhyde'a musi być tak wredny jak Jed. - Nie wiem nawet, po co my tam jedziemy - zwierzył się Docowi. - Wiesz przecież, że oni wszyscy nie żyją. Sorenson patrzył prosto przed siebie, s'wiadomy, że Jed go podjudza, i robił wszystko, żeby nie dać się sprowokować. -Gdyby chcieli ich zabić, to już by to zrobili - odparł, powtarzając słowa Dolarhyde'a. -Jeżeli szef miał rację i tylko ich porwali, to pewnie po to, żeby ich zjeść. - Uśmiech Parkera był odrażający. - Ja na ich miejscu zacząłbym od twojej żony. Doc spojrzał na Parkera rozeźlony, przedrzeźniając jego obłudny grymas. - Masz zamiar być taki przez całą drogę? - zapytał. - Bo jeżeli tak, to raczej nie będziemy ze sobą rozmawiać. Może zaśpiewałbyś jakąś piosenkę, przynajmniej wtedy się na coś przydasz... Parker wypluł kawałek tytoniu i zawrócił konia, żeby dołączyć do ludzi Dolarhyde'a, którzy zostali trochę z tyłu i zamykali teraz grupę.
Pastor Meacham zerknął na Doca, a jego mina wskazywała, że doskonale rozumie bezradność i upokorzenie mężczyzny, choć kaznodzieja nie sprawiał na Elli wrażenia osoby, która sama była kiedyś w podobnej sytuacji. -Mam dla ciebie radę. Doc na niego spojrzał. -Zdobądź broń i naucz się strzelać. Sorenson otworzył usta, jakby szykował się do odrzucenia tej sugestii. Ale zaraz je zamknął, wpatrując się przed siebie w zapadający mrok. Zamyślił się i nie powiedział już nic więcej. Ellę zaskoczyło, że nigdy nie widziała Doca z bronią. Wychodziła z założenia, że przynajmniej za barem trzyma strzelbę, jak większość właścicieli knajp; ale nigdy nie widziała, żeby strzelał. Podejrzewała, że stał za tym lęk przed Dolarhyde'ami, czym dało się wytłumaczyć zachowanie wszystkich mieszkańców Rozgrzeszenia. Ale nie, musiało być cos'jeszcze... Położyła dłoń na swoim rewolwerze; czuła jego ciężar na udzie. Przyzwyczaiła się do noszenia broni do tego stopnia, że zapominała, iż tam jest. Inny z ludzi Dolarhyde'a, Greavey, podjechał do niej, dzięki czemu przypomniała sobie, dlaczego w ogóle zaczęła nosić broń, podobnie jak kapelusz: dla ochrony. Greavey uśmiechnął się do niej z taką miną, jakby miał siebie za zesłane na ziemię uosobienie kobiecych marzeń. -No to... - zagaił - po co właściwie taka piękna kobieta przyjeżdża... -Nie na rozpłód - ucięła Ella beznamiętnie, karcąc go spojrzeniem, po czym wlepiła wzrok przed siebie. Zerknął na jej dłoń, która spoczywała na rewolwerze. - No dobra... - wymamrotał i został w tyle, żeby dołączyć do kompanów.
Ella westchnęła; miała nadzieję, że nie przyszło im do głowy czepiać się przez całe popołudnie wszystkich mieszkańców po kolei. Z ledwością opanowała irytację, kiedy podjechał do niej sam Dolarhyde. Nie jeździł ze swoimi ludźmi czy z kimkolwiek innym - trzymał się od nich z daleka, co pewien czas tylko podjeżdżając do Nata, swojego zwiadowcy. Ale teraz postanowił zająć miejsce Greaveya, jakby on też przyglądał się z dala rozmowom uczestników wyprawy. Przynajmniej miał skrzywioną minę, tę, co zawsze; z pewnością nie był w nastroju do zalotów. - Co tu robisz? - zapytał. - Kobieta zapuszczająca się sama na tereny Apaczów... Nikt nie wie, kim jesteś. Popatrzyła na niego; ich spojrzenia się spotkały. - Twoi ludzie nazywają cię za plecami pułkownikiem, ale nigdy nie mówią tak wprost. Dlaczego? Twarz Dolarhyde'a pobladła, kiedy Ella beznamiętnie przekroczyła granicę, której nigdy nikomu nie pozwalał bezkarnie naruszać. Wiedziała, dlaczego zwano go pułkownikiem i dlaczego wyraz ten sprawiał mu tyle bólu; i że zdarzało mu się zabijać ludzi, którzy tak się do niego zwrócili. Był weteranem wojny secesyjnej i gnębiły go wspomnienia utraconej miłości, straconego sensu egzystencji, zniszczonych żywotów. Tutaj nazywano to inaczej: „sercem żołnierza". - Zgoda - powiedział Dolarhyde, którego twarz była te raz jak zaciśnięta pięść. - Nie chcesz mówić? Twoja sprawa. Ella nadal na niego patrzyła, beznamiętnie wnikała do jego umysłu, czekała, aż coś powie, cokolwiek, co wytłumaczyłoby dokonane przezeń wybory. To, jak przeżył swoje życie, tak bardzo różniło się od ścieżki, którą wybrała ona, że nie istniała między nimi żadna płaszczyzna porozumienia.
Przestała go zauważać, kiedy nagle zrozumiała, dlaczego Jake postąpił tak, a nie inaczej: bo jego reakcja na ten sam ogrom przerażenia i nieszczęścia, którego ona kiedyś doświadczyła, była tak całkowicie inna niż jej. Jak mogło to jej w ogóle przyjść do głowy? Kątem oka zauważyła ruch w oddali, co dało jej pretekst, żeby zignorować obecność Dolarhyde'a. Kiedy rozpoznała zbliżającego się do nich mężczyznę, zamarła. Jake Lonergan wrócił. Dolarhyde zauważył zmianę na jej twarzy i podążył za jej spojrzeniem. - A niech mnie... - wymamrotał, zadowolony z okazji do zmiany tematu. — Patrzcie tylko, kto nam zmężniał. Zawrócił konia i wyjechał Jake'owi na spotkanie, jak gdyby ów mężczyzna miał w sobie coś, co przyciągało go jak żelazo do magnetytu.
JAKE NAWET NIE ZERKNĄŁ na Ellę; od kiedy zauważył oddział poszukiwaczy demona, nie odrywał wzroku od Dolarhyde'a. Patrzył, jak starszy mężczyzna do niego jedzie, a potem zatrzymuje konia, czekając, aż przybysz się zbliży. Jake zrobił dość obojętną minę, szykując się na powitanie. Kiedy był na tyle blisko, że mogli spojrzeć sobie w oczy, Dolarhyde zaśmiał się złośliwie. Musiał czuć się teraz pewniej niż podczas rozmowy z Ellą; mógł wyczytać w oczach rozmówcy coś, co rozumiał... Coś związanego ze śmiercią. - Widzę cię - wyszczerzył zęby zadowolony Dolarhyde ale nie widzę swojego złota. W oczach Jake'a coś zamigotało. - A co powiesz, żebyśmy najpierw odnaleźli porwanych
ludzi? - odparł bez cienia uśmiechu. - Potem będziesz mógł wyruszyć na poszukiwania kruszcu. Dolarhyde prychnął, a w oczach ciągle miał jad. -W obecnej sytuacji nagroda za twoją głowę wygląda dość kusząco. Albo mogę cię zastrzelić, a potem odciąć to coś razem z twoją dłonią. Demony porwały mu syna, ale złoto nadal było dla niego najważniejsze. Jake pomyślał, że to Dolarhyde mógł być osobą, której nadepnął na odcisk i która namówiła władze terytorialne do wyznaczenia za jego głowę nagrody w wysokości tysiąca dolarów. Mściwy drań. Jake odwzajemnił uśmiech, posyłając przy okazji mężczyźnie nienawistne spojrzenie. - Wiesz, gdzie mnie znaleźć - powiedział, wskazując gło wą czekającą grupę jeźdźców. Doc westchnął ciężko. - Nie możemy się po prostu ucieszyć z powrotu faceta z wielką spluwą? Przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem. A potem Jake uderzył wodzami w koński kłąb i wyminął Dolarhyde'a, by dołączyć do reszty, jak gdyby z dnia na dzień wyrósł z potrzeby uczestniczenia w tak dziecinnych przepychankach. Pojechał na przód kolumny; Ella i mieszkańcy miasteczka zebrali się wokół niego, zostawiając Dolarhyde'a w tyle, niczym Boga, który przygląda się wszystkiemu z boku. Choć pełniący obowiązki szeryfa Lyle popatrzył na Jake'a z marsową miną, było jasne, że po wydarzeniach zeszłej nocy cieszy się z jego powrotu. Mały Emmett przypatrywał mu się bez słowa, aż Jake odwzajemnił spojrzenie i chłopiec odwrócił wzrok. Pastor Meacham uśmiechnął się do Lonergana równie szczerze, co szeroko.
- Witamy z powrotem. Jake patrzył na niego przez dłuższą chwilę. - Niezbadane są wyroki Pana - powiedział w końcu. Spo glądając na Meachama, zaraził się jego uśmiechem, jak gdyby spotkał się ze starym, dawno niewidzianym przyjacielem. Zwolnił jednak i puścił pastora i resztę przodem. Tylko Ella została u jego boku, z subtelnym uśmiechem na twarzy, jakby miała go za kogo innego. Zaskoczyła go tym. Jednak jej spojrzenie było naprawdę przyjazne, tak samo jak w przypadku kaznodziei. - Jestem wielce zobowiązana, że pan wrócił, panie Lonergan - oznajmiła, jak gdyby ich spotkanie tuż po wschodzie słońca nie miało miejsca. Dotknęła ronda kapelusza. Jake skinął do niej na powitanie z ironicznym grymasem. -Przecież jeszcze nic nie zrobiłem. Odparła z ciepłym uśmiechem: -Tak czy siak, doceniam to. Ruszyli w milczeniu ku nadciągającej burzy.
ROZDZIAŁ 9
L etnia burza rozpętała się im nad głowami, zakrywając niebo. W s'rodku purpurowej, posiniaczonej pięści chmur migotały błyskawice i dudniły grzmoty; najpierw w oddali, potem coraz bliżej. Konie zaczęły się niepokoić w oczekiwaniu na deszcz, który ludzie widzieli jako zasłaniającą horyzont granatową mgłę. Ślad demona prowadził przez potoki i u podnóży urwisk, jak gdyby stwór szukał ucieczki przed słońcem. Łowcy demonów też jej szukali; przynajmniej do tej pory. Ale połać wypiętrzeń skalnych, na której mogli odetchnąć podczas popołudniowych upałów, właśnie się kończyła. Mieli teraz przed sobą równinę pełną kaktusów i nielicznych kęp suchej trawy - tu nie znajdą schronienia przed burzą. Jake widział to bardzo wyraźnie z wyznaczonej sobie pozycji zwiadowcy na górskiej grani, podczas gdy reszta trzymała się tropiącego ślady Nata Colorado. To nie był zły układ: szykowało się prawdziwe oberwanie chmury; czekało ich podtopienie, niezależnie od miejsca. Ale jeżeli nie wydostaną się na czas z krętego labiryntu wąwozów, to się nie podtopią, tylko potopią. Jake zatrzymał konia i sięgnął po kurtkę, którą poprzedni właściciel przywiązał za siodłem.
Kiedy ją wkładał i stawiał kołnierz, błyskawica rozświetliła całe niebo. Widły pioruna wbiły się w otaczające ich szczyty i równiny, a grzmot rozległ się prawie od razu. Ulewa zerwała się z taką siłą, jakby coś rozszarpało chmury: burza ich odnalazła i po kilku sekundach wszyscy byli przemoczeni do suchej nitki; deszcz stał się teraz tak lodowaty, jak żar za dnia był gorący. Na pustyni spotykało się skrajności: ludzie mogli skonać tu z pragnienia albo dać się ponieść, z koniem, powodzi. Deszczówka z tak gwałtownej ulewy spływała po skałach i twardej jak kość skorupie ziemi strumieniami, które mogły w ciągu kilku minut zalać koryto wyschniętego potoku albo wąski kanion. Kilka minut później trzymetrowa fala zmiatała niespodziewającego się niczego podróżnika. Wysoko na grani Jake czuł woń ozonu i iskry na skórze; uspokajając konia, dziękował Bogu, że go nie zmyło. Powinien był wykazać się większą ostrożnością, nawet teren położony na wzniesieniu mógł być zdradliwy. Jednak zbyt długie przebywanie w samym środku grupy, zwłaszcza w towarzystwie Dolarhyde'a i Elli, zaczęło mu działać na nerwy. Niecałe pięć minut później Dolarhyde patrzył, jak Nat wzrusza ramionami; z jego gestu nie powiało optymizmem. Kiedy kręcił głową, z ronda kapelusza ściekała mu woda. - Za mocno pada. Zmyje trop. Dolarhyde spochmurniał. Nie miał złudzeń, że do tego dojdzie; mimo to patrzył w niebo, jakby te wieści stanowiły afront natury osobistej. Jeźdźcy zaczęli wjeżdżać po stromym stoku, po którym spływał nadmiar wody; zmierzali ku czekającemu na wzniesieniu Jake'owi. Mężczyzna przyglądał się, jak do niego jadą, i od razu zro-
zumiał, co się dzieje. Ruszył na koniec skarpy, żeby rozejrzeć się za schronieniem przed burzą i nadciągającą nocą. Osłonił oczy przed ściekającym mu z kapelusza deszczem i omiótł wzrokiem okolicę. Widział tylko olbrzymi pas brunatnej, a teraz i czarnozielonej barwy, który pokrył równinę, kiedy rozpętała się ulewa. Skierował konia na krawędź wychodni, wypatrując czegoś u podnóża stoku, bez szczególnej nadziei. Ale coś tam było... Coś....? Uniósł się w strzemionach, żeby lepiej się przyjrzeć. To niemożliwe... a jednak. Podniósł dłoń, w geście zarazem sygnału i ostrzeżenia. Kiedy pozostali do niego dołączyli, wskazał na swoje odkrycie, ciekaw ich reakcji. Usłyszał stłumione okrzyki zdziwienia, przekleństwa i szepty niedowierzania. Czyli nie postradał zmysłów. W sercu pustyni Nowego Meksyku leżał bocznokołowy parowiec z Missisipi. Do góry dnem. Jakby spadł z nieba. Jake się nie odzywał; czemu właściwie był taki zaskoczony po tym wszystkim, co zobaczył i przeżył przez ostatnich kilka dni? Inni też milczeli i wpatrywali się, stojąc w strumieniach deszczu. W końcu Doc powiedział: - Nie znam się na statkach, ale ten jest chyba do góry dnem. -I osiemset kilometrów od najbliższej rzeki, po której mógłby płynąć - dodał Dolarhyde, jak gdyby rozprawiali o pogodzie. Zresztą może tak właśnie było. - Dobra, schowajmy się w nim przed ulewą. - Ja tam się nie wybieram - oznajmił Doc. Dolarhyde wzruszył ramionami. - Twoja sprawa. Możesz spać na deszczu. - Charlie Lyle przytaknął i Dolarhyde poprowadził grupę po zdradliwym
stoku ku dolinie, choć nawet jego ludzie, jadąc za nim, wymieniali zaniepokojone spojrzenia. Pozostali ruszyli ich śladem, jedno za drugim. Doc jako ostatni zjechał ze wzgórza i do nich dołączył. W środku parowiec był właściwie suchy; na tym kończyła się lista jego zalet. Tylko Ella miała zapałki, które jeszcze się do czegoś nadawały. Reszta badała po omacku rozświetlane błyskawicami wnętrze; roztrzaskane meble przydały im się do przygotowania prowizorycznych pochodni z nóg od krzeseł. Wszyscy przemieszczali się grupą, ostrożnie, przez tor przeszkód z połamanego drewna, poprzewracanych sprzętów i odłamków szkła, aż dotarli do pomieszczenia, które kiedyś musiało być salą balową. Na środku, na stercie kryształowych wisiorków, leżał żyrandol. Szczyt połyskującej piramidy ozdabiał zwinięty w kłębek duży grzechotnik, który znalazł tu schronienie jako pierwszy. Jeden z ludzi Dolarhyde'a wyciągnął rewolwer i szybko rozprawił się z wężem. Wyszczerzył zęby w uśmiechu: świeże mięso na kolacje. Jake rzucił okiem na martwego gada; był tak głodny, że faktycznie miał ochotę nawet na węża. W sakwach na jego koniu nie było żywności. Ale wolałby umrzeć z głodu, niż poprosić Dolarhyde'a czy kogoś z jego ekipy choćby o kęs. Przyjrzał się mieszanym reakcjom ludzi. Może kaznodzieja podzieli się kawałkiem chleba z człowiekiem wyjętym spod prawa. Mieszkańcy Rozgrzeszenia starali się nie myśleć o jedzeniu węża. Zajęli się wydłubywaniem świeczek z żyrandola. Ella, która rozdawała pozapalane świece, uśmiechnęła się, wręczając jedną z nich Emmettowi, i nachyliła się, żeby pogłaskać trzymające się chłopca mokre psisko. Ten pies... Zrobiło się jaśniej i ujrzeli kolejne połamane meble,
w tym wywrócone stoły do hazardu i kawałki długiej ławy z rozłożonymi resztkami wykwintnych dań. Statek nie mógł być tu bardzo długo, choć jedzenie zdążyło się zepsuć pod wpływem pustynnego upału. Jake był wręcz zdziwiony, że nie śmierdziało gorzej. Z natury mało wybredne szczury czmychały z dala od światła i ludzi badających wnętrze statku. Jake'owi udało się rozejrzeć po sali, kiedy błyskawica rozświetliła każdy jej kąt. Przeciwległa ściana cała złożona była z okien - dokładnie porozbijanych. To tłumaczyło brak fetoru. Zdał sobie wtedy sprawę z czegoś jeszcze: nie znaleźli na statku żadnego człowieka, żywego czy martwego. Wszystkich zabrały... demony. Zacisnął wargi. Nie musiał tłumaczyć nikomu oczywistości. Albo sami zorientowali się w sytuacji, albo nie; w każdym razie nikt nie miał ochoty na ten temat rozmawiać, on zresztą też nie. Ludzie zaczęli dzielić się na grupy, szukając dla siebie zakątka, w którym mogliby się wysuszyć i ułożyć do snu. Jake krążył po korytarzach sam, jak kocur, nie mogąc znaleźć miejsca na odpoczynek, mimo że czuł się tak, jakby przez ostatnie dwa dni przeżył więcej niż przez całe swoje wcześniejsze - zapomniane - życie. Choć biorąc pod uwagę okoliczności, nie miał pojęcia, czy to prawda. Jego umysł też wiele przeszedł; przynajmniej tyle, co ciało, a może i więcej. W każdym razie dlatego nie mógł teraz zasnąć: bał się natłoku myśli, jeżeli się zatrzyma, i treści snów, jeżeli zaśnie. Nie ma pokoju dla bezbożników. Przynajmniej dopóki rzeczywistość była tak szalona, że zaczynał kwestionować swoje zdrowie psychiczne. Zauważył, że Ella ruszyła za nim, ze świeczką i w bezpiecznej odległości. Nie sprawiała wrażenia, że chce z nim
porozmawiać, i chyba nie bała się, że znowu się na nią rzuci; w końcu teraz był tu z własnej nieprzymuszonej woli. Jeżeli szukała kochanka, to nie mogła narzekać na brak chętnych; ale nie chodziło o to. A więc o co? Czy była samotna, przestraszona, chciała, żeby ktoś się nią zajął...? Czy może jej zdaniem to on potrzebował opieki, jak ten osierocony chłopak albo to durne psisko? Może próbowała go rozgryźć. Życzył jej powodzenia. Nie wiedział, o co jej chodziło, ale skoro sama nie miała ochoty mu powiedzieć, on nie zamierzał pytać. Jeżeli chce, może za nim iść; wtedy przynajmniej będzie wiedział, co robi choć jedna z towarzyszących mu osób... Przy świetle błyskawic szedł niby-tunelami i mijał puste zdemolowane pokoje, po czym zatrzymał się na końcu głównego korytarza, który prowadził do większego pomieszczenia, gdzie ujrzał, jak Doc, z pasem rewolwerowca na biodrach, uczy się strzelać - od końca, tak jak to powinno wyglądać. Najpierw musiał opanować trafianie w cel. Potem przychodziła kolej na naukę szybkiego dobywania broni bądź innych manewrów, do których miało się dryg. Obserwował nieudolne zmagania Sorensona; jeden raz mu nie wyszło, potem drugi. Próbował obrócić rewolwer na palcu; broń spadła mu na stopę. Jake się skrzywił, bez współczucia; miał nadzieję, że w bębenku nie było nabojów. Zastanowiło go, po co właściwie Doc w ogóle wziął się do nauki strzelania, skoro było jasne, że panicznie boi się broni. Wtedy zobaczył Meachama i Charliego Lyle'a, którzy przyglądali się ćwiczeniom Sorensona. Lyle nie krył pogardy. Ale pastor uśmiechnął się do Doca z otuchą i powiedział: - Właściwie może lepiej by ci szło z bronią trzymaną oburącz. - Po czym podał mu własną strzelbę. Z twarzy Doca zniknęła frustracja i pogarda dla samego
siebie. Schował rewolwer do kabury i z wdzięcznością wziął strzelbę Meachama. Jake skrył się w cieniu, zanim ktokolwiek mógł dostrzec na jego twarzy ślad uśmiechu. Kaznodzieja był dobrym i bystrym człowiekiem, kiedy należało rozeznać się w cudzych potrzebach. Było też jasne, że pastorem jest od niedawna. Dobro czy zło... To twój wybór. Może tak brzmiał jego wniosek po objawieniu się Pana. Jake chętnie posłuchałby opowieści tego mężczyzny, choć sam nie miał żadnej historii, którą mógłby mu zaoferować w zamian. Ella też się zatrzymała, a potem ruszyła za nim kolejnym ciemnym korytarzem. Widział przed sobą na ścianach cienie od płomieni; ktoś musiał rozpalić ognisko z połamanych mebli. Przystanął w korytarzu tuż przed granicą światła i przyjrzał się, kto to. Dolarhyde i Nat siedzieli naprzeciwko siebie po obu stronach ognia, obaj pogrążeni w milczeniu, jakby byli zupełnie sami. Nie rozbili obozu z resztą swoich ludzi; Dolarhyde pogrążył się w myślach, jakby Nata tam nie było, i obierał jabłko myśliwskim nożem, wpatrując się w płomienie. Zdejmował skórkę z owocu jednym doskonale spiralnym ruchem; miał tak zręczne dłonie, że mógłby z zamkniętymi oczami wyciąć czyjeś serce. Jake w końcu odwrócił się i ruszył z powrotem. Skinął do mijanej Elli, jak gdyby byli dwójką niespokojnych duchów krążących po nawiedzonym domu, nie zatrzymując się. Kobieta nie odpowiedziała, tylko zawróciła i podążała za nim, utrzymując dystans.
DOLARHYDE PODNIÓSŁ WZROK; coś wybiło go z zamyślenia. Przyjrzał się minie Nata, kiedy ten dokładał do ognia kolejny kawałek jakiegoś mebla.
- Masz mi coś do powiedzenia? Nat zawahał się i uciekł wzrokiem; dopiero po chwili zebrał się, żeby spojrzeć Dolarhyde'owi w oczy. - Nie wiem, szefie. Jak pan myśli - nie jest nas tu za mało? Tym razem to Dolarhyde się zawahał; Colorado znał prawdę tak samo jak on - inaczej nie postawiłby tego pytania. Odparł cicho: - A widzisz jakieś inne wyjście? Nat wziął głęboki oddech. -Może powinniśmy... zawiadomić wojsko. Ściągnąć tu kawalerię. Pułkownik popatrzył tak, jakby ktoś go opluł. - Nie oddamy tej sprawy w ręce jakiegoś oficerka - oznaj mił głosem gorzkim jak zasada. - Nie będziemy zdani na kogoś, kto nie umie się podetrzeć bez telegrafowania do Wa szyngtonu. Naczekałem się już na ich rozkazy nad Antietam i wystarczy. Spojrzał w kryjący się pod płomieniami mrok, wpatrzony w przeszłość, która nie chciała umrzeć... w odróżnieniu od żołnierzy z jego oddziału, którzy ginęli bez sensu w najkrwawszym ataku najkrwawszej bitwy w historii Stanów Zjednoczonych. W jego wspomnieniach ciągle umierali, w nieskończoność. - Straciłem czterystu dwudziestu ośmiu ludzi. Żeby zdo być pole cholernej kukurydzy. Siedział wpatrzony w ognisko. Upłynęło prawie trzynaście lat, ale nie było takiego czasu, który by wymazał wspomnienie tego strasznego dnia, zagłuszył krzyki konających... złagodził cierpienie rannych czy ból w jego duszy; smutek i nienawiść do samego siebie nakazywały mu ciągle wracać do tego, co przeżył. Prawo, rozkazy, łańcuch dowodzenia, którego był wieź-
niem... jego niemoc, kiedy nie potrafił im się przeciwstawić, skończyła się tym, że zgrzeszył tchórzostwem: tchórzostwem moralnym, kiedy musiał stawić czoło złu; i był to najgorszy grzech, jaki można było sobie wyobrazić. Pozwolił zginąć czterystu porządnym ludziom, którzy mu ufali, którzy poszliby -i, koniec końców, poszli - za nim do samego piekła. - To może zabrzmi głupio - wymamrotał Nat, tak cicho, że Dolarhyde ledwo go słyszał - ale żałowałem, że nie mog łem z panem służyć za czasów wojny. - Uśmiechnął się na to wspomnienie. - Kiedy opowiadał pan tamte historie. Dolarhyde zamrugał, żeby lepiej widzieć w ciemności, i spojrzał na Nata. Nigdy wcześniej nie widział na jego twarzy tego, co ujrzał teraz. Zmarszczył brwi. - Nie przypominam sobie, żebym z tobą o tym rozmawiał. Colorado podniósł wzrok, nieco zakłopotany. - Podsłuchałem, kiedy opowiadał pan Percy'emu. Dolarhyde patrzył na mężczyznę naprzeciwko przez dłuższą chwilę, widząc przed sobą zupełnie inną osobę, niż mu się wydawało. Kiedy dotarło do niego znaczenie tych słów, bolesne wspomnienia na chwilę się zatarły i poczuł, jak odżywa w nim coś, co miał od dawna za martwe. Ale potem odwrócił wzrok w otaczającą ich ciemność. -Nie zrobiłem w życiu niczego godnego uwagi. -Mimo to... - odparł Nat, ciągle uśmiechnięty - opowieści mi się podobały. Dolarhyde spojrzał z powrotem w ogień, składając mu w ofierze resztki uczucia, na które nie zasługiwał i którego nie chciał nigdy więcej doświadczać. Powiedział zirytowany: - Nie opowiadałem ich tobie, tylko synowi. - Spuścił wzrok na dźwięk swoich słów, żeby uniknąć spojrzenia Nata. Szkoda, że mnie nie słuchał... - szepnął. W duszy pożałował, że syn, przez którego prawdopodobnie zginie, nie okazał się
choć w połowie takim mężczyzną jak Nat Colorado. - Rzuć okiem na konie. Nat wstał bez słowa i odszedł od ogniska; pretekst do zakończenia tej rozmowy był na rękę i jemu, i jego szefowi. Dolarhyde podniósł nóż. Odciął kawałek jabłka, przeżuł go, nie czując smaku, i wbił wzrok w ogień; ulżyło mu, kiedy Nat sobie poszedł, ale nie był zadowolony. Ku jego irytacji spokój nie potrwał długo. Mężczyzna spojrzał i zmarszczył czoło, kiedy usłyszał, że ktoś' narusza jego prywatność. Zrobił zdziwioną minę na widok podchodzącego nieśmiało Emmetta, wnuczka Johna Taggarta. Przyjrzał się buzi chłopca i zobaczył w jego oczach podziw, kiedy mały mierzył wzrokiem myśliwski nóż, oraz głód, kiedy patrzył na jabłko. Dolarhyde odciął kawałek owocu, nie odrywając spojrzenia od Emmetta, i mu go podał. - Proszę. Mały zbliżył się i przyjął poczęstunek z niespodziewanym uśmiechem. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami przy ognisku i zaczął jeść, a Dolarhyde odkroił następny kawałek. Nie rozumiał, jak to się stało, że zaprosił chłopca na kolację; ale teraz nie mógł już nic na to poradzić. Wręczył Emmettowi kolejną porcję. Chłopiec przyglądał się, jak Dolarhyde kroi owoc, z fascynacją graniczącą z podziwem. Mężczyźnie przyszło do głowy, że mały jest jedyną osobą w grupie, która nie ma broni. Przez chwilę nie wiedział nawet, co chłopiec tu z nimi w ogóle robi, ale wtedy przypomniał sobie, że Taggarta porwały demony, tak jak Percy'ego. Dolarhyde wiedział, że dziadek Emmetta jest bystrym, porządnym człowiekiem i dobrym szeryfem: sam fakt, że Taggart nienawidził Dolarhyde'a - zwłaszcza jego pogardy
dla prawa - i nie bał się tego pokazać, tylko dowodził jego szlachetności. Był na tyle twardy, żeby wykonywać brudną robotę, kiedy było trzeba, a mimo to miał w sobie tyle człowieczeństwa, że tęsknił za córką i starał się jak najdłużej ochronić jedynego wnuka przed paskudnym obliczem świata... niezależnie od tego, czy był to dobry pomysł. Dolarhyde jeszcze raz spojrzał na Emmetta: chłopiec pozostał zupełnie sam, ale nie brakowało mu determinacji, żeby wyruszyć na ratunek bliskiej osobie. Nawet jeżeli znaczyło to, że będzie musiał walczyć gołymi rękami z wrogiem. Kogoś mu przypominał, choć nie pamiętał kogo. Kiedy skończyli jeść jabłko, Dolarhyde podniósł nóż. — Patrzyłeś na to? — zapytał Emmetta. — Podoba ci się? Emmett przytaknął, a w jego dużych brązowych oczach było tyle samo powagi, co zaskoczenia. Dolarhyde podrzucił nóż i złapał go za ostrze, po czym wręczył go chłopcu. Oniemiały dzieciak przyjął podarunek. - Tylko masz go pilnować - polecił srogim głosem Do larhyde. Emmett przytaknął, a jego oczy zrobiły się jeszcze większe. Pułkownik wyjął zza pasa pochwę i rzucił ją w ślad za bronią. Chłopiec trzymał nóż i wpatrywał się w niego z podziwem. Podniósł pochwę i wsunął w nią ostrze, bardzo ostrożnie, po czym przyczepił ją do pasa. Następnie, nadal w ciszy, ale ze zdumieniem odbijającym się w oczach jak blask płomieni, wstał i zniknął w cieniu z dala od ogniska. Dolarhyde wziął głęboki wdech, zadowolony, że znowu został sam. Przynajmniej tym razem nie musiał się wstydzić tego, co zrobił. Przeciwnie, czuł dziwną satysfakcję. Wspominając, jak oczy małego rozbłysły, kiedy odbierał nóż, przypomniał sobie, do kogo był podobny Emmett: do innego chłopca, zwanego Nat Colorado - porzuconego, samotnego
sieroty - kiedy Dolarhyde przyprowadził go pierwszy raz do domu. Ciszę przerwał wystrzał ze strzelby, który rozszedł się echem po statku. Mężczyzna podskoczył i podniósł wzrok. Ale nie usłyszał więcej hałasów, nie było krzyków ani wołania. Westchnął i wrzucił do ognia kolejną nogę od krzesła. Ten jełop Sorenson, pomyślał. Same z nim kłopoty.
Doc SORENSON opuścił strzelbę z grymasem frustracji na twarzy; patrzył na butelkę, którą usiłował trafić, a która nadal stała nietknięta na stole. — Potraktuj ją jak kobietę — poradził Meacham, korygując uchwyt Doca. - Mów do niej jak do kobiety: „Jesteś taka śliczna, jesteś najpiękniejszą strzelbą, jaką w życiu widziałem". Doc przyłożył broń z powrotem do ramienia; nie wiedział, co zaniepokoiło go bardziej: porównanie jej do pięknej kobiety czy fakt, że wyszło ono z ust duchownego. Nie znosił zabijania i ludzi, którzy czerpali z tego przyjemność. Jego dłonie i wzrok były wyćwiczone do posługiwania się skalpelem, żeby leczyć rany zadawane właśnie przez takich bandytów, a pamięć miał pełną medycznych nazw, nie kalibrów broni ani producentów najlepszych strzelb. Jednak musiał nauczyć się zabijać, żeby uratować żonę - nawet jeżeli sam miał przez to zginąć. -Wyceluj - powtórzył Meacham, z niebiańską cierpliwością opisując po raz kolejny poszczególne etapy. - Nie pociągaj za spust, tylko go ściśnij... delikatnie. Doc oddał kolejny strzał; huk go ogłuszył, a strzelba uderzyła mocno w ramię. Spojrzał na stół: butelka była nadal nietknięta.
-Szlag - wymamrotał. -Musisz mieć opanowane ręce - wyjaśniał Meacham, który teraz brzmiał jak jeden z wykładowców Doca na medycynie. - Uda ci się. Sorenson złamał strzelbę i przeładował ją niezdarnie; był wściekły i sfrustrowany. - Maria miała rację... Żaden ze mnie rewolwerowiec... ani właściciel knajpy... - Był lekarzem. Jednak tutaj, na teryto riach, na których się wychowywał, prawdziwego lekarza mia no za dziwaka; nastawienie jego własnej rodziny było równie sceptyczne: mały, chorowity chłopiec wychowujący się z oj cem i braćmi, którzy wierzyli w Boga ze Starego Testamentu i wedle których prawdziwego mężczyznę poznawało się po tym, że umie zatłuc albo zastrzelić każdego innowiercę. Nazywali go „maminsynkiem", bo matka próbowała go chronić; jego i siebie, aż w końcu żałość jej egzystencji wpędziła ją w alkoholizm i depresję. Kiedy zaczęła spędzać więcej czasu w prowadzonej przez rodzinę Marii knajpie niż w domu, zaciągnął się tam do pracy, żeby płacić za jej tequilę; to było jedyne, co mógł dla niej zrobić w podzięce za matczyną miłość. Rodzice Marii byli dla niego jak prawdziwa rodzina, a sama Maria... Maria... - Ta kobieta to jedyna osoba na świecie, która we mnie uwierzyła - powiedział, spoglądając na Meachama. Po śmier ci matki dowiedział się, że ma krewnych - i to bogatych na wschodzie. Kiedy usłyszeli, co się z nią stało, spełnili jej ostatnie życzenie i wysłali go na studia medyczne. A Maria na niego czekała; czekała, aż wróci do domu. Jednak po powrocie przekonał się, że nie utrzyma się z medycyny. Nie mógł zabrać Marii na wschód, z dala od jej rodziny i wszystkiego, co znała - sam ledwo sobie w takich warunkach poradził. Ze swoim akcentem i zachowaniem pa-
sował tam jak pięść do nosa. Nie zamierzał wystawiać jej łagodnego serca na ciekawskie spojrzenia, na złośliwe komentarze - na cały bagaż urazy, który został po wojnie - po zbyt wielu wojnach - który skrupiłby się na Meksykance, nawet jeżeli byłaby jego żoną. Może powinni byli pojechać do Santa Fe; nie mieli jednak pieniędzy, żeby zacząć tam wspólne życie. Dobrze wspominał jej lokal: to było miejsce, w którym mogły się cieszyć życiem całe rodziny, a nie tylko banda pijaczków. Zapragnął poprowadzić coś podobnego; ale wolny był jedynie Złoty Liść w Rozgrzeszeniu. - Chciałem tylko, żeby było jej jak najlepiej - wyjaśnił. Chciałem jej wręczyć gwiazdkę z nieba. Pokazać, że mogę nam zapewnić lepsze życie. Ale mu nie wyszło; w ogóle nic mu nigdy nie wyszło. -To moja wina, że ją porwali. Gdybym nie sprowadził jej do tego cholernego miasta... - Poczuł, jak głos zaczyna mu się łamać. Z wysiłkiem wziął się w garść, uchwycił się swojej wiary w przyszłość; był na skraju załamania, lada moment groziło mu... -Odzyskasz ją - powiedział zdecydowanym tonem Meacham. - Jasne? Wszystko będzie jak trzeba. Doc podniósł wzrok, szukał na twarzy kompana czegoś, co dodałoby mu otuchy. - Myślisz, że ona jeszcze żyje? Meacham uśmiechnął się szeroko, a jego twarz promieniała wiarą. - Gdybym tak nie myślał, toby mnie tu nie było.
ROZDZIAŁ 10
W iedziony nocnym niepokojem Jake trafił w końcu do pomieszczenia, które musiało być prywatną kajutą kapitana parowca. Na środku pokoju znajdował się wodospad, być może największy, jaki Lonergan w życiu widział: przez dziurę w stanowiącej obecnie sufit podłodze wlewała się deszczówka, która połyskiwała niczym płynne srebro w świetle błyskawic; wypływała jak rzeka przez inny otwór. Jake oparł się o ścianę z dala od bryzgającej wody i przyjrzał się srebrzystej zasłonie, nasłuchując. Dotarło do niego, jak fatalnie się faktycznie czuł - miał dosyć ciągłej jazdy, pościgów, strachu... Przynajmniej był w końcu sam; nawet Ella jakiś czas temu przestała za nim chodzić, znużona albo znudzona. Zdjął kapelusz i wyciągnął z denka zdjęcie Alice. Wyszczerzył bezwiednie zęby, odwzajemniając jej piękny uśmiech. Alice... Boże. Ta kobieta umiała przywrócić mu radość życia - nawet kiedy czuł się tak podle jak teraz - samym uśmiechem; musiał ją znaleźć - i jeżeli mu się tylko uda, uratować, choćby po to, żeby dowiedzieć się, co naprawdę ich łączy. Jeżeli jeszcze żyła.
Ból w boku przeszył go nagle niczym gorące żelazo; twarz wykrzywił mu grymas, kiedy wsuwał zdjęcie Alice do kapelusza, wkładając spory wysiłek w panowanie nad ruchami. Postawił krzesło i położył na nim kapelusz, a wtedy poczuł, jak po boku cieknie mu coś ciepłego. Rozpiął kamizelkę niezgrabnymi palcami, wyciągnął koszulę i zobaczył na niej świeżą krew. Szlag. Cholerna rana się odnowiła. Odpiął pas i powiesił go na oparciu krzesła. Zdjął płaszcz i kamizelkę i ściągnął koszulę przez głowę, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Więcej krwi: to nie był dobry znak. Nie powinien był lekceważyć swoich obrażeń. Ponieważ nie miał whisky, żeby zdezynfekować ranę, wszedł pod strumień ściekającej na środku pokoju wody. Diabli by to wzięli, była lodowata. Obmył ranę najlepiej, jak potrafił; z ulgą stwierdził, że większość założonych przez Meachama szwów nadal trzymała. Wyszedł spod wodospadu rozdygotany i otrząsnął wodę z włosów. Zamrugał i podniósł głowę. W drzwiach kajuty stała Ella i mierzyła wzrokiem jego poranione ciało. Zawstydzony i zaskoczony odwrócił się do niej plecami i sięgnął po koszulę. -Długo tak stoisz? - zapytał przez ramię. -Długo - odparła Ella, niespeszona. Jake odchrząknął. -Masz do mnie jakąś sprawę? - Boli? - zapytała, opuszczając wzrok. Czy patrzyła tylko na ranę? - Wytrzymam. - Zacisnął wargi. -To ich sprawka... Jake spojrzał na swój bok; potem na nią, zaszokowany. Oni... Czy miała na myśli demony? Rana... dziwna broń...
jego brakujący kawał życia: czy to demony tak go urządziły? W jaki sposób? Chyba że... chyba że go porwali razem z Alice. Ale to by oznaczało... Ella podeszła. W jej oczach zobaczył coś dzikiego i bezbronnego, jakby już widziała takie rany... jakby widziała ich wiele, może nawet sama czuła ów ból. - Moich bliskich też zabrali - wyjaśniła i uświadomił so bie, że nie kłamała; to nie była próba manipulacji. Powoli, delikatnie wyciągnęła dłoń, a on pozwolił jej dotknąć zranionego boku; kiedy cofnęła rękę, na palcach została jej krew. Jake nic nie powiedział i włożył koszulę. Ella odsunęła się i przykucnęła, żeby rozejrzeć się po podłodze, jakby coś zgubiła. Po chwili wstała z butelką alkoholu i czystą serwetką w dłoni. Była teraz tak przemoczona jak on, ale jej to nie przeszkadzało. - Kim jest kobieta ze zdjęcia? - zapytała, nasączając ma teriał alkoholem. Jake rzucił okiem na swój kapelusz; zorientował się, że -niezauważona - widziała wszystko, co robił. Odwrócił się do niej i pokręcił nieznacznie głową. - Wiem tylko, że porwali ją razem ze mną. - Mnie też zabrali. Więc dlaczego...? Prawa dłoń zakryła metalową obręcz demonicznej broni. Musiał uciec. Ale jeżeli uciekł, to znaczy, że zostawił Alice. - Czyli chcesz ją uratować - powiedziała cicho, jakby za łożyła, że ta kobieta jest jego kochanką. -Tylko ona wie, kim jestem - wyjaśnił; nie miał ochoty zagłębiać się w ten temat, zwłaszcza w obecności innej kobiety... a już z całą pewnością tej. Podciągnął koszulę i Ella zaczęła oczyszczać ranę ze sprawnością kogoś, kto robił to wielokrotnie. Jake stał nieruchomo ze wzrokiem wbitym w ścianę.
-Ty sam wiesz, kim jesteś... - odparła. - Tylko musisz to sobie przypomnieć. — Odwróciła się, postawiła stopę na krześle i oderwała długi kawałek materiału ze swojej halki. Tylko czy on miał w ogóle ochotę przypominać sobie, jakie to uczucie być Jakiem Lonerganem? Wyjętym spod prawa przestępcą? Człowiekiem zdolnym do... Poczuł nagłą, dławiącą falę wstydu; jakby odjęło mu mowę. -Nie potrafię... -Potrafisz - przerwała mu, a na jej twarzy malowała się zachęta i ufność. Podciągnęła mu koszulę; przytrzymał ją, kiedy Ella zaczęła obwiązywać jego bok prowizorycznym bandażem. Nawet sobie nie wyobrażała, jak podłym draniem musiał być; jakie to miałoby konsekwencje... Nie czuł się jak Jake Lonergan. Nie chciał być diabłem wcielonym ani tchórzliwą szumowiną, która uciekła i zostawiła Alice na pastwę demonów. Chciał pozostać tym, kim jest teraz. Zwykłym człowiekiem, gotowym, żeby zacząć wszystko od początku... Mężczyzną. Twarz Elli była teraz tak blisko, jej dłonie były takie ciepłe. Zauważył, że zdjęła górę od sukienki i powiesiła ją gdzieś, żeby wyschła. Miała na sobie tylko gorset, jej ręce obejmowały go w biodrach, długie ciemne włosy spadały jej na ramiona. Nie byłby mężczyzną, gdyby nie pomyślał teraz o... O Alice. Zamknął oczy. Skończyła wiązać supeł na bandażu i odwróciła się, unikając jego wzroku. Złapał ją za ramię, łagodnie, ale stanowczo. - Musisz mi coś powiedzieć. - Tym razem nie pozwolił jej uciec wzrokiem. - Kogo straciłaś? Jej oczy wypełniło cierpienie tak straszne, że z trudem opanowała łzy - to samo przytrafiło jej się podczas porannego spotkania, po tym, jak przyłapał ją na śledzeniu.
- Wszystkich, którzy byli mi bliscy - wyszeptała. Ich spojrzenia się spotkały i nagle zaczął widzieć podwójnie: dwoje różnych ludzi, każde uwięzione we własnym poczuciu straty i żalu, uwikłanych ze sobą za sprawą przeznaczenia i stopionych w jedną całość, zjednoczonych w jednym nieosiągalnym celu... Demoniczna broń na nadgarstku Jake'a zaświeciła się i zaczęła popiskiwać ostrzegawczo, przerywając nawiązaną nić porozumienia. - On tu jest - powiedziała Ella drżącym głosem, spoglą dając w stronę drzwi. Jake złapał swój pas i pierwszy wybiegł z kajuty.
EMMETT BŁĄKAŁ SIĘ po mrocznych korytarzach parowca z nożem, który dostał od pana Dolarhyde'a, w mocno zaciśniętej dłoni. Od śmierci mamy nigdy nie czuł się tak silny i pewny siebie jak teraz; zwłaszcza po tym, jak tata... go zostawił, ponad rok temu. Rano runął cały jego świat... Dopiero finał kazania pastora Meachama dodał mu otuchy i go zainspirował. Poprzysiągł sobie wtedy wyruszyć w pościg za demonami i uratować dziadka. Dziadek był najodważniejszym człowiekiem, jakiego Emmett znał, ale tym stworom i tak udało się go porwać. Gdyby ocalił dziadka, mógłby udowodnić - jemu i całej reszcie, a przede wszystkim sobie - że jest tak silny, dorosły i zaradny jak wszyscy, nawet jak sam pan Dolarhyde. Dzisiaj jechał w upale i kurzu, a potem przez ulewę i nie narzekał jak reszta ludzi z miasteczka. Zgodnie z daną pastorowi obietnicą wieczorem pomógł przy koniach, mimo że ledwo trzymał się na nogach ze zmęczenia. A szacunek, który
widział w spojrzeniach i uśmiechach znajomych osób, dodał mu wiary w to, że poradzi sobie także nazajutrz i każdego kolejnego dnia, tak długo, jak będzie trzeba... Charlie Lyle i pastor Meacham poszli spać, tak samo jak Doc Sorenson; pies jakiś czas temu gdzieś się zapodział. Emmett pozostał chyba jedyną osobą na statku, która nie spała. Był zbyt podekscytowany, zbyt mocno wyczekiwał jutra, żeby teraz zasnąć, więc postanowił pełnić wartę, strzec ich, kiedy będą odpoczywać, jak żołnierz z czasów wojskowych perypetii pana Dolarhyde'a. Właśnie przechodził przez niesamowity, wywrócony do góry dnem świat maszynowni. Przypominało mu to eksplorację jaskini: z sufitu zwisała dziwna maszyneria, z podłogi wystawały nieznajome kształty, wszystko było podświetlone błyskawicami; padające cienie podobne do łap potworów czyhały na jego drodze. Ledwo słyszalne szuranie gdzieś za plecami przyprawiło go o dreszcze; był podekscytowany, zdenerwowany... To na pewno szczur, powiedział sobie i poszedł dalej, przyśpieszając kroku. Gdyby nie miał noża, naprawdę zacząłby się bać. Ale spoglądając na połyskliwe ostrze, czuł się niezwyciężony; choć zdawał sobie sprawę, że będzie musiał jeszcze trochę poćwiczyć, zanim osiągnie biegłość pana Dolarhyde'a w posługiwaniu się tą bronią. Zastanowiło go, dlaczego dziadek i pan Dolarhyde tak się nie lubili. Gdyby się obejrzał, zobaczyłby, jak coś, co wziął za część maszynerii, odczepia się od mrocznej masy i powoli rozwija na wysokość dwóch metrów, po czym zawisa mu nad głową. Nic, co Emmett do tej pory widział, żadne ilustracje w książkach o stworzeniach z obcych krain, żadne opowieści o walczących ze smokami rycerzach, żadne obrazy z najmrocz-
niejszych zakamarków jego wyobraźni nie mogły go przygotować na potworność, która właśnie ruszyła jego śladem. Ale w ostatniej chwili stwór się zatrzymał. Zawrócił i ruszył w drugą stronę, jakby nieludzkie zmysły wychwyciły sygnał niesłyszalny dla człowieka.
LUDZIE DOLARHYDE'A przycupnęli przy ognisku rozpalonym z mebli, które znaleźli w salonie; rozbili obóz z dala od pułkownika, w zakątku, który mógł pomieścić sześciu zmęczonych, niezadowolonych kowbojów. Znaleźli też kilka niepotłuczonych butelek whisky, co dodatkowo podniosło walor wybranego przez nich miejsca. Wieczorne pijaństwo pobudziło ich bardziej, niżby sobie tego życzyli, ale nie poprawiło im nastrojów. Nadal siedzieli blisko ciepłego blasku ogniska, a ich niezadowolenie wzmagało się z każdą kolejną rundą butelki. -Co my tu, do diabła, robimy? - zapytał zdegustowany Greavey. Podał flaszkę Jedowi Parkerowi i popatrzył, jak ten bierze łyk. — Powinniśmy zasuwać w przeciwną stronę niż te stwory. -Jeśli tak zrobimy, to stary nas jak nic ukatrupi - wymamrotał Parker. -Jedyne, co nam zostaje, to... Nie dokończył myśli, bo do pomieszczenia wpadła chmara spanikowanych szczurów, które przeleciały między mężczyznami. Skoczyli na równe nogi, przeklinając i kopiąc na oślep. Szczury pobiegły dalej, nie zwracając uwagi na ludzi, uciekając przed czymś znacznie straszniejszym. Kompani odwrócili się w stronę drzwi, z których wybiegły zwierzęta. Kiedy pomieszczenie rozświetliła błyskawica i nagle zrobiło się w nim jasno jak w środku dnia, ludzie Dolarhyde'a
ujrzeli przed sobą to, co przepędziło szczury: olbrzymiego potwora górującego nad ich głowami, przy którym bledły najgorsze koszmary - demona. Odrobinę za późno wyrwali się z otępienia; byli zbyt pijani, żeby poddać się zwierzęcemu instynktowi ucieczki. Butelka whisky roztrzaskała się o podłogę, a oni sięgnęli po broń. Zanim choć jeden z nich zdołał oddać strzał, demon wziął zamach kończyną grubości małego drzewa; jego skóra była twarda niczym zbroja, a odnóże kończyło się ostrymi jak brzytwa szponami. Potwór rozszarpywał ciało i miażdżył kości jak ptasie nóżki. Rozległ się wrzask przerażenia i bólu, który za chwilę przeszedł w charkot i skończył się fontanną krwi, zagłuszoną odgłosami nieludzkiego amoku. Pozostali rzucili się do ucieczki jak szczury w świetle błyskawic. Nie zatrzymali się, póki nie wybiegli na ulewę, po czym zaczęli wlec konie i tobołki ku równinie, gdzie - na to przynajmniej liczyli - mogli widzieć, czy demon ich ściga. Osiodłali konie w rekordowym tempie i pojechali w sam środek burzy, zostawiając w tyle przeklęty statek, który okazał się tak piekielnym schronieniem, i tych, którzy w nim zostali; pułkownik mógł sobie sam walczyć ze wszystkimi demonami świata na statku, który zamienił się w zasadzkę, rzeźnię, kostnicę...
EMMETT USŁYSZAŁ SZCZEKANIE PSA - zwierzę ujadało, jakby coś znalazło... albo jakby je coś znalazło. Przejęty nagłym niepokojem chłopiec wykonał zwrot w tył i ruszył w stronę miejsca, gdzie spali Charlie Lyle i kaznodzieja. Nie ociągał się, wracając krętą drogą, którą tu dotarł, i wkrótce się zorientował, że pies musi być gdzieś bliżej. Podążył za szczekaniem jednym korytarzem, potem ko-
lejnym, aż w końcu trafił do pomieszczenia, gdzie przyczaił się pies. Zobaczył go stojącego na stercie mebli ze zjeżoną sierścią i szczekającego na coś w ciemnym kącie. Emmett wszedł do pokoju z nożem w dłoni, usiłując dojrzeć, co takiego obszczekuje zwierzak. -Już dobrze, dobrze - wymamrotał, podchodząc do niego bliżej. - Co jest, mały? - Pies zerknął na niego, a kiedy chłopiec go pogłaskał, zakwilił. Ale zaraz potem znów odwrócił pysk w stronę tego, co wcześniej tak opętańczo obszczekiwał. -Jest tam kto? - zawołał niepewnie Emmett, zaglądając w mrok za stertą mebli i usiłując dojrzeć, czy w pomieszczeniu ktoś jeszcze się czai. Usłyszał szelest i skrzypienie, ale nikt mu nie odpowiedział. Nagle pies warknął i skoczył w ciemność ze szczytu stosu drewna. Emmett usłyszał odgłos uderzenia i jęk psiego bólu. - Nie! - Chłopiec rzucił się naprzód, po czym zahamował gwałtownie, bo z mroku zaczął się wynurzać potężny kształt. I nagle dzieciak wszystko zrozumiał. Odskoczył i wpełznął pod stertę mebli. Wstrzymał oddech, kiedy demon minął jego kryjówkę, zatrzymał się i przekrzywił coś, co mogło być głową, jakby czegoś szukał; jakby szukał jego. Jednak zaraz potem ruszył dalej, przecisnął masywne cielsko przez drzwi, po czym wyszedł na korytarz. Emmett wypuścił powietrze i po cichu odetchnął z ulgą. Nie ruszał się z kryjówki, dopóki ciężkie kroki demona nie oddaliły się w głąb korytarza. Chłopiec wydostał się spod mebli i wstał, najciszej jak potrafił; serce waliło mu tak głośno, że demon mógł je usłyszeć. - Piesku? - zawołał cicho. - Hej, mały, gdzie jesteś? Nie było odpowiedzi. Pies albo uciekł drugim wejściem, albo... Emmett nie odważył się przeszukać ciemnego kąta pokoju, żeby poznać prawdę.
Wyszedł drugimi drzwiami, licząc na to, że zwierzę również tędy wybiegło; zrozumiał, że w tej chwili najważniejsze to znaleźć Charliego i Meachama, ostrzec wszystkich... Ruszył przed siebie; bał się wracać tą samą drogą, którą przyszedł, bał się natknąć na demona. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, gdzie skręcał. Nie miał pojęcia, dokąd idzie w tym mrocznym labiryncie. Mógł tylko szukać tak długo, aż natrafi na kogoś, albo przynajmniej na coś, znajomego. Po kilku zakrętach znalazł się nagle w wielkiej otwartej przestrzeni - sali balowej, pierwszym pomieszczeniu, które odkryli po wejściu na statek. Kiedy tu wchodził, poczuł, jak wraca mu pewność siebie. Teraz już na pewno odnajdzie resztę śpiących towarzyszy. Nagle zamarł, usłyszawszy za sobą jakiś odgłos w korytarzu, którym przed chwilą przechodził. Nie wiedział, co to mogło być... Odwrócił się powoli. Kiedy zobaczył demona, krzyk zamarł mu w krtani. Potwór wszedł do sali i się zatrzymał. Choć oświetlony błyskawicami Emmett był bardzo dobrze widoczny, stwór chyba go nie dostrzegł; chłopiec zaczął się wycofywać, aż natknął się plecami na ścianę. Wtedy jego stopa trąciła stojącą na ziemi ramę. Obraz przewrócił się i roztrzaskał z hukiem. Obcy momentalnie skierował się ku Emmettowi, a gigantyczne, zakończone szponami odnóża wbiły się w ścianę po obu jego stronach, blokując mu drogę ucieczki. Chłopiec otworzył usta, żeby krzyknąć, ale z jego krtani nie wydobył się żaden dźwięk. Głowa demona zniżyła się ku jego buzi; szpary w podłużnym gadzim pysku rozwarły się, ukazując czerwone oczy bez źrenic, jak polerowane agaty, przyglądające mu się z koszmarną fascynacją. Gruba, pokryta szorstką warstwą ochronną skóra na piersi
stwora otworzyła się, odsłaniając zestaw pokrytych pancerzem połyskujących odnóży. Te wysunęły się do Emmetta i zaczęły dotykać jego policzków, nosa, ust... badały go jak macki ślepego płaza. Chłopiec miał uczucie, jakby chodziły po nim robaki albo wilgotne nogi żab, śliskie i lepkie zarazem, podrażniając mu końcówki nerwów na rozdygotanej twarzy. Wybuchł płaczem. Nóż wyśliznął mu się z dłoni i spadł na ziemię. Nie przestawał szlochać, gdy paszcza demona zaczęła się powoli rozwierać. Zobaczył przez łzy, że potężna szczęka, jakby uwolniona ze stawów, niczym u węża, otwiera się jeszcze szerzej. W środku czekały na niego rzędy ostrych jak brzytwa zębów. Głowa potwora zaczęła się przybliżać... Odgłos wystrzału z broni pastora Meachama rozszedł się echem po pomieszczeniu. W opancerzonym ramieniu monstrum pocisk wyrwał dziurę, z której bryznęła zielona krew. Stwór zawył skrzekliwie, aż Emmetta zabolały uszy. - Zostaw go! - krzyknął Meacham. Przeładował strzelbę i wystrzelił jeszcze raz. Kolejny pocisk także trafił do celu. Obcy zawył, odwrócił się od chłopca i skierował do pastora. Kiedy kaznodzieja przeładowywał strzelbę, demon skoczył, przeleciał dzielący ich dystans i wbił jeden z pazurów potężnej łapy prosto w pierś Meachama.
PODĄŻAJĄC ZA ODGŁOSAMI STRZELANINY, Jake trafił do sali balowej - z rewolwerem na demony włączonym i gotowym do strzału - w chwili, kiedy potwór przebił odnóżem klatkę piersiową pastora. Jake wrzasnął wściekle i wystrzelił, ale demon odskoczył. Mężczyzna podbiegł i oddał kolejny strzał; zależało mu tylko na tym, żeby ukatrupić bestię. Obcy zrobił kolejny unik i rzucił się do ucieczki; sko-
czył za szybko, żeby ręka bądź wzrok Jake'a za nim nadążyły. Wdrapał się po ścianie i czmychnął niby potworny karaluch po suficie, po czym zniknął w otworze. Jake ruszył do kąta, gdzie w kałuży krwi leżał Meacham, a Ella podeszła do Emmetta. Oczy pastora otworzyły się, kiedy Jake siadał obok niego. Kaznodzieja spojrzał na mężczyznę z rozbrajająco dobrodusznym uśmiechem, jakby pogodził się ze wszystkim i cieszył się, że go widzi. - Spokojnie - polecił Jake, który bał się podnieść głowę Meachama będącego w takim stanie. - Nie ruszaj się. - In stynkt podpowiadał mu, żeby zawołać Doca, ale ze wzroku pastora wynikało, że to na nic. Ella obejmowała Emmetta, a ten zawołał: „Meacham!" -i rozpłakał się jeszcze głośniej. - Nic się nie stało, chłopcze - wymamrotał pastor. Wra cam do domu... Jake ruchem głowy dał znak Elli, która ciągle przyciskała do siebie chłopca, i powiedział: - Zabierz go stąd. Ella przytaknęła i zaczęła ciągnąć Emmetta do wyjścia. Ani ona, ani Jake nie chcieli, żeby mały był świadkiem ostatnich chwil Meachama. Pastor spojrzał na demoniczny rewolwer na nadgarstku Lonergana; odszukał wzrokiem twarz mężczyzny. - Uratuj... naszych. Jake przytaknął, spoglądając kaznodziei w oczy. - Nic już nie mów - powiedział niewyraźnie; ciężko mu się mówiło łamiącym się głosem. Dlaczego, u diabła, ta choler na rzecz na jego nadgarstku nie mogła leczyć, zamiast zabijać? Meacham złapał go za koszulę i przyciągnął do siebie. Dłoń Jake'a ścisnęła rękę pastora w niemej obietnicy; z ust
kaznodziei pociekła krew; ciężko mu było oddychać. Popatrzył prosto w oczy Lonergana i wyszeptał: - Boga nie obchodzi, kim byłeś, synu... tylko kim jesteś. Jake zacisnął wargi, gdyż poczuł nieoczekiwane, nieznane mu pieczenie wzbierających łez. Na wargi Meachama wyszła bańka krwi - jego ostatnie tchnienie. Powieki mu opadły, a uścisk na koszuli Jake'a zelżał. Przez dłuższą chwilę Lonergan siedział w kucki obok ciała Meachama, bez siły. Zobaczył krzyżyk, który nosił pastor, teraz cały we krwi, i jego oczy wypełniła potworna furia -skierowana nie na sam symbol ani wiarę, jaką reprezentował, ani nie na człowieka go noszącego, tylko na demona, który pozbawił tego mężczyznę życia i zrujnował wszystko, o co ten walczył - jego śmierć była ciosem dla społeczności Rozgrzeszenia. Położył dłoń na piekielnej broni. Zaraz po zniknięciu demona urządzenie się wyłączyło i ponownie przybrało postać metalowej obręczy. Część podszytego bezradnością gniewu Jake'a obróciła się teraz przeciw niemu samemu - i broni. Miał do siebie żal, że nie zdążył dotrzeć do Meachama na czas, że rewolwer na demony go nie ostrzegł. „Najlepsza metoda, zęby uspokoić mężczyznę, to przykuć go do wroga", powiedział swego czasu Taggart. Jake podniósł się w końcu i odszedł w ciemność, miotając pod nosem przekleństwa.
BURZA SKOŃCZYŁA SIĘ przed nadejściem poranka. Przynajmniej deszcz rozmiękczył na tyle grunt, że Lonergan mógł wykopać grób. Zaczął przed świtem, kiedy ledwo było widać wbijaną w ziemię łopatę. Gniew wyżerał mu w duszy dziurę
podobną do tej w jego pamięci. Miał wręcz ochotę podziękować Bogu za okazję do kopania mogiły; ciężki fizyczny wysiłek pozwolił mu zapomnieć o frustracji i wyłączyć umysł. Prawie. Kiedy reszta kompanii wstawała, złożył ciało Meachama w miejscu jego wiecznego spoczynku i wbił w ziemię prowizoryczny krzyż. Ze statku wyszła Ella z filiżanką kawy i blaszanym talerzem z obfitym s'niadaniem; przyjął jedno i drugie z niekłamaną wdzięcznością. Kiedy kobieta spojrzała na grób, z jej wzroku biło cierpienie; dotknęła ramienia Jake'a, jakby chciała mu za coś podziękować, po czym wróciła na statek. Jake jadł w samotności, siedząc na ziemi. Patrzył, jak pozostali wychodzą z torbami, ładują resztę zapasów na muła i siodłają konie. Doc miał przewieszoną przez ramię strzelbę pastora. Jake zauważył, że z ich grupy oprócz Meachama ubyło jeszcze kilku ludzi; zdziwił się, lecz potem przypomniały mu się krzyki, które słyszał w nocy. Emmett przechadzał się nieopodal granicy bezpiecznego na razie terenu i za czymś się rozglądał, podczas gdy Nat Colorado szukał śladów demona. Jake usłyszał, jak chłopiec woła: - Piesku! Do nogi, psino! Dolarhyde, który chciał jak najszybciej wyruszyć, krzyknął coś do Nata. -Ślady kierują się na północ - odparł Nat ze wzgórza, na którym stał. -Gdzie reszta naszych? - zapytał Dolarhyde. Nat zszedł ze skarpy; wzrok miał wbity w ziemię i unikał spojrzenia Dolarhyde'a. Już na dole nadal bał się spojrzeć szefowi w oczy, kiedy wyjaśnił: - Uciekli. Jake'a zastanowiło, czy Colorado nie patrzył Dolar-
hyde'owi w twarz ze strachu przed jego gniewem, czy dlatego, że w ogóle nie lubił przynosić złych wieści. Na twarzy Dolarhyde'a zagościła znana mu aż za dobrze piekielna furia; jednak tym razem dojrzał pod nią piekący ból rozczarowania. Pułkownik dosiadł konia, mamrocząc pod nosem: - Cholerne tchórze... Emmett wrócił z zaniepokojoną miną. - Nie mogę znaleźć psa - powiedział, żebrząc wzrokiem o więcej czasu, jakby był pewien, że Dolarhyde go zrozumie. Mężczyzna się skrzywił. -Pewnie zdechł. - Podniósł dłoń, dając reszcie sygnał. -Ruszamy! -Właśnie że nie zdechł! - krzyknął zaciekle Emmett, ale Dolarhyde odjechał, nie zwracając na niego uwagi. Ella i Charlie Lyle podeszli do chłopca. Kobieta go objęła. - Nie martw się, na pewno nas znajdzie - powiedziała, spoglądając na niego wzrokiem osoby, która wszystko wie. Nic mu się nie stało. Ale Emmettowi to nie wystarczyło i kiedy szedł za nimi w stronę koni, miał zrozpaczoną minę. Doc zerknął na Jake'a, na utytłane ziemią ubranie i świeży grób z krzyżem. - Zaczekaj! - zawołał do pułkownika. - Nie powinniśmy czegoś powiedzieć? Dolarhyde spojrzał na niego z obrzydzeniem. - Jedyny, który znał się na takich sprawach, poszedł do piachu. Nie wystarczy, żeśmy stracili czas, chowając go? - Po słał oskarżycielskie spojrzenia Jake'owi, jakby to on ich opóź nił. Lonergan zacisnął pięści, ale nic nie odpowiedział. Doc spiorunował wzrokiem pułkownika, a na jego twarzy widać było smutek i gniew.
- Byś się wstydził - skomentował, jakby rzucał na niego klątwę. - Okaż trochę szacunku. Dolarhyde odjechał odwrócony, a Nat trzymał się bez słowa za nim. A Ella, Charlie Lyle i Emmett pojechali za nimi, posyłając pozostałym przepraszające spojrzenia. Doc odwrócił się do grobu i przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. Jake zdjął kapelusz i podszedł do lekarza. Ten uśmiechnął się do niego blado, po czym pochylił głowę i zamknął oczy. - Panie, jeśli istnieje coś takiego jak dusza, jego była pełna dobra. Miej go w swojej opiece. Podniósł głowę. Kiedy spojrzał na Jake'a, miał w oczach żal i współczucie. - Jak mi wyszło? Jake przytaknął z wdzięcznością, której nie umiał wyrazić. To były dobrze dobrane słowa i przynajmniej ktoś oprócz niego dał świadectwo człowiekowi, którego życie i śmierć cechowała odwaga godna szacunku. A mowa pogrzebowa Doca była bez dwóch zdań lepsza od tego, co on mógłby wygłosić, gdyby musiał. - Chodźmy już - szepnął i odwrócił się do koni.
ŁOWCY DEMONÓW parli ku sercu pustyni; została ich tylko siódemka, ale ta siódemka postanowiła dzielnie iść naprzód, nie zważając na nic; może z wyjątkiem śmierci. Słońce świeciło przez godzinę i nie było już śladu po ulewie, która zeszłej nocy nawiedziła wysuszoną ziemię. Czerwone kłęby wzniecone kopytami koni wisiały w powietrzu jak krwawa mgła, kpiąc z nieobecnego wiatru. Za ponurą równiną, na której stał parowiec, czekały na nich kolejne kręte kaniony pełne popękanych skał. Kiedy
wkroczyli do kamiennego labiryntu, wszystkie ślady ulewy zniknęły, a oni podążali za demonem po wysuszonym dnie sponiewieranego upływem czasu morza. Minione wieki można było oglądać w piaskowcu warstwa po warstwie: albo zawinięte jak plastry bekonu, poplamione czerwienią zachodu słońca i purpurowym brązem żelaza i manganu, albo odsłaniające białe jak kreda podbrzusze wapienia, dodatkowo popękanego pod wpływem utwardzonej lawy. Z terenów opisanych na mapie zjechali praktycznie zaraz po opuszczeniu miasteczka; teraz mogli równie dobrze wyjeżdżać poza obszar znanego świata albo - biorąc pod uwagę, jak obco prezentowały się rejony, na które wkraczali - obudzić się tego ranka i stwierdzić, że znaleźli się na innej planecie. Jednak teraz nikt już nie zaprzątał sobie głowy siłami natury, które wyrzeźbiły wypiętrzone kamienne kły bądź wyżłobiły głębokie, kręte koryta i kaniony w zdeformowanym skalnym krajobrazie. Wszyscy byli zbyt przejęci wydarzeniami zeszłej nocy, trzymaniem się śladów demona czy po prostu pilnowaniem, żeby koń nie okulał albo nie zgubił podkowy na zdradliwej nawierzchni. Jake znowu jechał sam, prowadząc zwiad z krawędzi kanionu, z dala od reszty, która trzymała się Nata tropiącego ślady u podstawy skalnej ściany. Demon nadal nie oddalał się od cienia głazów i terenów nizinnych; większość ścigających go łowców cieszyła się, że też mogą schronić się przed słońcem. Lonergan wolał być sam, nawet jeżeli oznaczało to konieczność jazdy w upale. Po zeszłej nocy nie był pewien, czy woli trzymać się wyżej, żeby lepiej wszystko widzieć, czy żeby przebywać z dala od reszty. Ten sposób podróżowania wydawał mu się znajomy, co w pewnym sensie było dla niego i pociechą, i motywacją.
Po kilku godzinach zrozumiał, że nie jest jedynym jeźdźcem, który preferuje wyżyny. Przeszukując wzrokiem przeciwległą krawędź kanionu, zobaczył trzech mężczyzn, Apaczów na koniach, jadących tym samym tempem, obserwujących grupę na dole; i bez wątpienia jego. Kiedyś to były ich ziemie; Indianie woleli trzymać się gór i dobrze orientowali się na pustyni; wiedzieli, jak znaleźć na niej środki do życia. Mieli to wszystko tylko dla siebie aż do przybycia z Meksyku, a potem ze Stanów, osadników, którzy chcieli im to odebrać. Nawet na tym zapomnianym przez Boga i ludzi terenie kryło się tyle złota, że gra warta była świeczki. Koniec końców, szychy z Waszyngtonu postawiły na swoim - nie brakowało im pieniędzy, broni i amunicji, czasu ani cierpliwości; zwłaszcza kiedy inni walczyli i ginęli za nich. Stany Zjednoczone zdobyły to terytorium i przyległe stany w wojnie z Meksykiem; nowy układ przypieczętowała pokaźna łapówka znana jako „Zakup Gadsdena". Potem, żeby doprowadzić brudny interes do końca, zajęto się wytępieniem Apaczów. Obecnie większość z nich w tej części kraju albo żyła w rezerwatach, albo nie żyła wcale - z wyjątkiem renegatów, takich jak ci, zbyt wściekłych, żeby się poddać, i zbyt sprytnych, żeby dać się złapać... Nadal poszukiwanych, żywych lub martwych. Rząd Stanów Zjednoczonych utrzymywał, że jego triumfy były dowodem „Objawionego Przeznaczenia"; Bóg tak bardzo kochał Amerykanów, że życzył sobie, by mordowali Indian i Meksykanów tak długo, aż staną się najbogatszą nacją na świecie. Jake'a zastanowiło, kto pierwszy wcisnął im ten stek bredni. Nie żeby ludzi trzeba było namawiać. Szukali tylko
pretekstu; jedyny wyraz, który naprawdę chodził im po głowach, brzmiał: „bogactwo". Nikt nigdy nie był faktycznie właścicielem ziemi, pomyślał Jake, tak samo jak nie można było zawłaszczyć sobie niczyjej duszy. Wiedział jednak, że to tylko jego opinia; na każdego człowieka, który by ją z nim podzielił, przypadało stu innych, niemogących się doczekać, żeby go za takie poglądy powiesić, tu i teraz. Całe cholerne Stany Zjednoczone były w czasie wojny gotowe pozabijać się za prawo do czyjegoś życia. A teraz demony postanowiły przywłaszczyć sobie ten piekielny zakątek. Nie zdziwiło go to. Wydało mu się to wręcz naturalne. Życie nie składało się z następujących po sobie wydarzeń. Życie to było jedno i to samo, bez końca. Otarł pot z czoła rękawem, zerkając przy okazji na Apaczów. W tej chwili wydawało mu się, że ma więcej wspólnego z nimi niż z własnym narodem. Nie znaczyło to, że Apacze przy pierwszej sposobności nie ukatrupią go i jego towarzyszy. I prawdopodobnie zadana przez nich śmierć będzie dużo okrutniejsza i bardziej bolesna niż kula czy stryczek. Dostrzegł przed sobą koniec kanionu. Wypił łyk wody z manierki, poruszył ramionami, żeby rozluźnić grzbiet, i obejrzał dokładnie rozkład terenu za wylotem formacji skalnej. Potem zawrócił, markując, że znalazł dobry zjazd, i udał się na dół, by podzielić się wieściami.
NA DOLE NAT zawołał do Dolarhyde'a: - Mam go! Kiedy wjeżdżali do kanionu, nawierzchnia była tak skalista, że podążali trochę na ślepo, trzymając się kierunku, w którym przemieszczał się demon.
Dolarhyde dojechał do miejsca, gdzie Nat zsiadł z konia i gdzie kucał przy połaci piasku. -Siady są coraz bliżej siebie. Zwalnia i kieruje się do tamtego kanionu. - Nat wskazał szczelinę w ścianie płaskowyżu, po przeciwległej stronie. Stanowiła ono fragment jeszcze większego kanionu; jednego z tuzinów czy może setek, które zamieniły płaskowyż w chaotyczny labirynt. Ten mały wąwóz, jak również kolejny, który na nich czekał- i setki setek innych -prowadziły do większych niczym lejek, czekający, żeby we-ssać nierozważnego wędrówce w wir labiryntu, z którego nie wyjdzie już żywy. -Dobra robota - powiedział nieco rozluźniony Dolarhyde. - Myślałem, że go zgubiliśmy. Nat się podniósł. Wiedzione nawykiem oczy przebiegły po otaczających ich wyżynach; i zauważyły zjeżdżającego z krawędzi kanionu Jake'a... oraz trzech wojowników na koniach, którzy zatrzymali się po drugiej stronie, patrzyli i czekali. Nat wyszeptał tylko jedno słowo: - Apacze. Dolarhyde skinął nieznacznie głową. -Wiem. Od dawna nas śledzą. - Ponownie zerknął na równinę, na miejsce, do którego teraz zmierzali. - Nie wejdą za nami do tego kanionu. - Kiedyś ulubionym trikiem Apaczów było zwabianie kawalerii albo piechoty do wąwozu. Jako przynęty używali dwóch albo trzech wojowników na szybkich koniach. Potem brali nieszczęśników w krzyżowy ogień i wybijali ich do nogi. Wojsko dość szybko rozeznało się w sytuacji. Zwiadowcy - i właściwie każdy oficer, który nie był skończonym idiotą - przejrzeli sztuczkę Apaczów i byli na nią przygotowani. Indianom to się nie spodobało i zmienili taktykę. - Lepiej nikomu o tym nie mów - polecił Dolarhyde.
Nat przytaknął bez słowa i wsiadł na konia. Podjechała do nich Ella. - Chyba ktoś nas śledzi. - Jej głos był cichy i spokojny; nie obejrzała się na resztę. Dolarhyde zmarszczył brwi. Znowu się zastanawiał, kim jest ta dziwna kobieta, skąd się tu wzięła, jak mogła wszystko wiedzieć i jak mogła tak bezceremonialnie naruszać jego prywatność, na co nie odważyłby się żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach. A przede wszystkim - dlaczego brakowało mu odwagi, żeby zażądać od niej odpowiedzi na te pytania. Odparł opryskliwie: - Wiemy. Jake dotarł do ich trojga siedzących na koniach, podczas gdy reszta grupy szykowała się do przejazdu przez otwartą przestrzeń równiny. -Apacze - oznajmił. - Największe szanse mamy w kanionie. - Wskazał na to samo miejsce, które upatrzył sobie Dolarhyde. -Co ty powiesz! - Pułkownik spiął konia i ruszył naprzód, jakby Jake celowo go obraził. Lonergan patrzył na plecy oddalającego się mężczyzny i zastanawiał się, co znowu ugryzło tego starego piernika. Ella znalazła się na linii wzroku Jake'a i uśmiechnęła się do niego ze zrozumieniem. Wtedy poczuł, że wszystko układa mu się w logiczną całość. Odwrócił się, kiedy reszta grupy do niego dojechała; bez słowa zerknął ukradkiem na krawędź kanionu, gdzie trójka Apaczów zatrzymała konie.
ROZDZIAŁ 11
K anion po drugiej stronie równiny był parowem; tak jak spodziewał się Jake, kiedy wcześniej zobaczył go z góry. Miał dobry widok od wlotu do samego końca. Nie widział siedliska demona, ale nie będą im tu przynajmniej zagrażać Apacze. Powiedział sobie, że nie ma się czym martwić - przynajmniej dopóki nie znajdą demonów. Po tym, co się stało zeszłej nocy, doszedł do wniosku, że wszyscy porwani ludzie już nie żyją. Podchodząc do sprawy realistycznie, ich wszystkich też prawdopodobnie czekała śmierć. Jeżeli nie przeszkadzało to innym, nie przeszkadzało to też jemu. Z tego, czego się dowiedział, wynikało, że powinien był zginąć dawno temu; przynajmniej zanim zostawił Alice na pastwę demonów. Skoro pozostali wyruszyli w poszukiwaniu sprawiedliwości, a koniec końców wystarczyła im zemsta, to znaczyło, że myśleli tak samo jak on. Chciał tylko mieć okazję osobiście wysłać do piekła kilka potworów, zanim go zabiją - żeby mogły uprzedzić szatana o jego nadejściu. Ale parów to był parów: idealne miejsce na zasadzkę. Poczuł na plecach znajomy dreszcz, szósty zmysł, mówiący mu rzeczy, których wolałby nie usłyszeć. Fakt, że Dolarhyde
przeszukiwał wzrokiem krawędź kanionu równie uważnie jak on, tylko potwierdził jego przeczucia. Nat znowu zsiadł z konia i ukląkł przy kolejnym śladzie demona. - Tędy - zaczął podnosić rękę. Od ścian wąwozu odbiło się echo wystrzałów; ziemię dokoła zryła seria pocisków. Konie się przestraszyły, tak jak większość jeźdźców próbujących nad nimi zapanować; niektórzy, żeby nie spaść, musieli złapać się siodła. Jake spojrzał do góry na strzelców, którzy pojawili się znikąd i wzięli ich w krzyżowy ogień. Jeżeli to nie byli Apacze, mogło to znaczyć tylko jedno. Jeden z napastników krzyknął: - Ręce do góry! Szlag by to trafił, pomyślał Jake, powoli podnosząc ręce. Dwóch jeźdźców wjeżdżało teraz do kanionu ze strzelbami wymierzonymi w ich grupę. Idealna zasadzka. Przyglądał się mężczyznom, którzy się do niego zbliżali. Jeden był Meksykaninem, drugi Amerykaninem, obaj wyglądali na pustynnych twardzieli. Na twarzy Lonergana malowało się coś między frustracją a obrzydzeniem. Brzydził się samego siebie, tego, że nie zaufał instynktowi; frustrowało go, że tak niewiele im zabrakło, żeby dopaść demony... Dwóch przestępców zatrzymało konie i zmierzyło wzrokiem zdobycz. Meksykanin zaproponował: - Po prostu ich rozstrzelamy i zgarniemy... - Urwał na widok Jake'a. - Szefie? - zapytał z niedowierzaniem. Do Jake'a dotarło, że obaj mężczyźni patrzą na niego. Opuścili broń, a ich wrogość przeszła w zaskoczenie. Meksykanin, który nazwał go „szefem", zsiadł z konia z niepokojem na twarzy.
-Co ty tu robisz, Lonergan? - zapytał drugi z mężczyzn. Został na koniu i zaczął podjeżdżać do Jake'a z podejrzliwą miną. -Jezu, szefie, Dolan zrobi w portki, jak cię zobaczy - zawyrokował Meksykanin. Następnie zerknął na Dolarhyde'a i resztę grupy, po czym dodał: - A ci, co to za jedni? Teraz już wszyscy patrzyli na Jake'a. Chryste... Mógłby przysiąc, że nigdy przedtem nie widział żadnego z tej dwójki, nie mówiąc już o tym, że był ich przywódcą. Nie miał pojęcia, jak się nazywali. Jednak oni najwyraźniej znali jego: Jake Lonergan — Postrach Terytoriów. Mężczyzna, który został w siodle, podjechał do Jake'a, który ciągle nic nie mówił, wzbudzając tym samym coraz większą podejrzliwość. - Co jest, Lonergan? Mowę ci odj... Jake opuścił ręce i z całej siły uderzył bandziora w twarz, nie dając mu dokończyć. - Zamknij się! - warknął, bo czuł, że tak trzeba. Jeżeli Jake Lonergan był poszukiwany żywy lub martwy to nikt z jego paczki - w ogóle nikt - nie będzie się do niego zwracał w ten sposób. Nie wiedział, co się dzieje; został mu tylko instynkt. Teraz Ella i pozostali wlepili w niego wzrok. Oszołomienie Dolarhydea nie miało sobie równych, a w jego wzroku kryło się pytanie, na które Jake nie mógł teraz odpowiedzieć. Posłał pułkownikowi znaczące spojrzenie, licząc na to, że go zrozumie: Musisz udawać. Potem odwrócił się do napastników. Obaj patrzyli na niego teraz jak na Jake'a Lonergana, którego pamiętali. Jeździec wymamrotał: -Chryste, Jake... złamałeś mi ząb. - Zakrył dłonią krwawiące usta. -To trzymaj dziób na kłódkę - polecił Lonergan. Spojrzał na Meksykanina. - Ilu ludzi nam zostało?
- Tylu, co zawsze - odparł mężczyzna ze wzruszeniem ra mion. Jake zerknął w niebo, na bandytów celujących do nich z krawędzi kanionu. -Czyli jakaś... -Trzydziestka - podpowiedział Meksykanin. -Zgadza się. Trzydziestka. Dobrze. -Jake zastanawiał się, jakie pytania teraz zadać; grał na czas i chciał zdobyć informacje. -Gdzie są moje rzeczy? Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie zdezorientowani. - Wziąłeś ze sobą - wymamrotał ten, który dostał w twarz. Aha. - Pewnie, że wziąłem. - Jake spiorunował wzrokiem jed nego, potem drugiego. - Zaprowadźcie mnie do obozu. Trze ba zrobić tu porządek. Obaj mężczyźni przytaknęli, a Meksykanin znowu dosiadł konia. -Lonergan wrócił! - krzyknął do ludzi na urwisku. -Jedźcie do obozu! - Opryszki zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Dwaj przestępcy z kanionu ruszyli do jego wlotu, nie oglądając się za siebie. -To twoja banda? - zapytał w końcu Dolarhyde, jakby chciał potwierdzić to, co przed chwilą zobaczył. -Na to wygląda - powiedział Jake. Doc pochylił się do przodu w siodle, z miną, która przywodziła Jake'owi na myśl oposa udającego kojota. Zaśmiał się pod nosem, starając się utrzymać powagę, kiedy Sorenson wymamrotał: - Słuchaj, jakoś nie za bardzo ufam tym typkom. Może powinniśmy się ulotnić.
Lonergan zerknął na Ellę, potem znowu na Doca, który bardziej bał się śmierci niż niesławy. Ale to była jego paczka. - Potrzebujemy ludzi i broni - zawyrokował. Spiął konia ostrogami i odjechał, zmuszając pozostałych, żeby ruszyli za nim, czy im się to podobało, czy nie.
TYMCZASEM W OBOZIE reszta bandy Jake'a szykowała się do wyjazdu, krzątała się w namiotach, była zajęta przetrząsaniem skrzyń z ekwipunkiem. Siodłano konie, wybierano, sprawdzano i ładowano broń z arsenału. Wciskano naboje do pasów i napełniano manierki w sadzawce, do której ściekała woda z urwiska. Trochę zapasowych nabojów do strzelb i śrutówek trafiło do toreb przy siodłach i bandolierów. Pat Dolan przewiesił sobie strzelbę przez ramię i odwrócił się zniecierpliwiony, żeby nadzorować przygotowania. Dyliżans jest już w drodze i macie być trzeźwi. Zrobił rundę po obozie, sprawdzając, czy wszyscy są goto wi i czy od kogoś z jego grupy nie czuć za bardzo alkoholem. Przystanął przy mężczyźnie znanym jako Rudy, choć siwizna jego włosów i brody zniwelowała ich niegdysiejszą barwę. Rudy był kiedyś górnikiem, zanim większość kopalni w okolicy splajtowała; siedział teraz na skrzyni dynamitu - którym również był otoczony - i grzebał w beczce pełnej grudek skalnych, między którymi połyskiwało złoto. -Jak tam nasz łup, Rudy? -Złoto z Sępiej Kopalni wygląda całkiem nieźle. - Rudy wyciągnął i pokazał grudkę. Dolan przytaknął zadowolony, choć „nieźle" nie znaczyło teraz tego, co kiedyś. Zrobili szmat drogi i znaleźli tylko dwie
kopalnie, które nie były opuszczone. Szukali co prawda dynamitu, ale odrobina złota nie zaszkodzi na morale. -Ile mamy dynamitu? -Jakieś pięćdziesiąt lasek. - Rudy wskazał głową skrzynie. Dolan uznał, że to było aż nadto, by wywołać lawinę, która zablokuje przejazd dyliżansu pocztowego i - jeżeli do tego dojdzie - aby wysadzić sejf należący do Wells Fargo. W rzeczy samej dynamitu powinno starczyć na dwa albo trzy skoki. Taką ilością materiału wybuchowego mogliby zatrzymać pociąg, gdyby chłopakom chciało się zapuścić aż do torów. To były ciężkie czasy; daleka podróż mogła im się opłacić. W Rozgrzeszeniu nie został już żaden bank wart obrabowania. Człowiekiem, który miał tyle pieniędzy, żeby zdeponować je w banku, był wyłącznie Woodrow Dolarhyde, właściciel jedynego prawdziwego rancza w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów. I wysłał całe swoje złoto dyliżansem, który napadli i złupili przed miesiącem... tuż przed tym, jak ten cholerny drań Jake dał nogę, zabierając ze sobą większość zdobycznego kruszcu. Dolan zerknął na wzgórze w stronę jedynego wjazdu do ich dobrze zamaskowanego obozu, wyczekując powrotu ludzi, których wysłał, żeby rzucili okiem na przyjezdnych. Zastanawiał się, co, u diabła, zajęło im tyle... - Dolan! Podniósł wzrok na dźwięk znajomego głosu i ruszył w stronę wzgórza, gdzie Bronc i Hunt właśnie pokonywali przejazd w wychodni piaskowca tak zwietrzałej, że wyglądała jak spróchniały ząb. -Najwyższy czas! - skomentował ze złością. Zobaczył krew i sińce na twarzy Hunta. - A tobie co się stało? Hunt skinął za siebie. - Zapytaj jego.
Reszta bandy za Huntem rozstąpiła się na boki, żeby Jake Lonergan mógł przejechać. Dolan patrzył bez słowa. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedyś zobaczy Jake'a żywego, nawet gdyby obaj mieli dożyć matuzalemowego wieku. A za Lonerganem jechała jakaś żałosna zbieranina... Co to właściwie było? Podróżował z całym swoim klanem? Przyglądając się temu pochodowi, Dolan położył dłonie na biodrach, blisko pasa. - A niech mnie - podsumował filozoficznie.
WSZYSCY ZEBRANI wokół Dolana nagle zamilkli, wpatrzeni w Jake'a. Przybysz omiótł wzrokiem urażone twarze, świadomy, że jego powrót nie spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem. Przynajmniej jego towarzysze podróży nic nie mówili; nawet Dolarhyde był na to zbyt rozsądny. Jake usłyszał już wcześniej nazwisko swojego następcy, wczoraj lub przedwczoraj. Spojrzał surowo na Dolana - ciemnowłosego Irlandczyka w meloniku, który najlepsze lata miał już za sobą. Nie kojarzył go z wyglądu, podobnie jak reszty jego ludzi. Obok Dolana stał ponaddwumetrowy brodacz. Nagle Jake usłyszał w myślach głos Taggarta, kiedy ten odczytywał mu zarzuty z listu gończego. Figurowały tam dwie inne osoby: Pat Dolan i Bull McCade. Według tego, co tam napisano, w zeszłym miesiącu obrabowali z Jakiem Lonerganem transport złota. Nadal nie potrafił sobie przypomnieć żadnych szczegółów napadu. Ale twarzą w twarz z własną bandą nie mógł już dłużej twierdzić, że nie ma z tym nic wspólnego: był Jakiem Lonerganem... i musiał zadbać, żeby jego czyny były godne tego imienia.
Dolan przejął dowodzenie po jego... zniknięciu; i szefowanie najwyraźniej przypadło mu do gustu. Teraz Jake będzie zmuszony stawić mu czoło - albo go wyeliminować, jeżeli zajdzie taka konieczność. Dolan wyglądał na niezłego skurczybyka, ale to akurat należało chyba do jego obowiązków. Obok Dolana stał Bull McCade; z agresywnej pozy olbrzyma można było wywnioskować, że to jego prawa ręka. McCade był w cylindrze, kamizelce z futerek różnych zwierząt i w skórzanych spodniach. Jake cieszył się, że wiatr nie wiał od strony Bulla. Czyli Pat Dolan potrzebuje ochroniarza, żeby utrzymać towarzystwo w ryzach... Jake zsiadł z konia, nie spuszczając wzroku z Dolana, gotowy na wszystko. -Nie cieszysz się na mój widok? - spytał, idąc na pewniaka. -Masz czelność tu przyjeżdżać, jakby nigdy nic, po tym wszystkim, co się działo? - Zanim Dolan dokończył zdanie, z jego twarzy zniknęła nieufność i zastąpiła ją złość. - Nie, Lonergan - powiedział jadowitym tonem nie cieszę się na twój widok. Jake wytrzymał spojrzenie Dolana, kombinując, jak załagodzić urazę, której podłoża nawet nie pamiętał. - Przeżyjesz - zawyrokował Postrach Terytoriów. Jake odwrócił się, jakby Dolan przestał dla niego istnieć, i spojrzał na resztę jego ludzi. Jeżeli miał być dla nich szefem, powinien zachowywać się adekwatnie do pozycji. - Chłopcy! - zawołał. - Łapcie broń. Wyjeżdżamy. Reszta jego bandy stała i patrzyła po sobie zdezorientowana, tak jak wcześniej Bronc i Hunt w kanionie - jakby nie wiedzieli, co się stało ani co się dzieje. - Ale, Jake... - powiedział w końcu Bronc, wyrażając opi-
nię zebranych. - Przecież sam mówiłeś, że zrzekasz się przywództwa. Lonergan z trudem opanował zdumienie. Zerknął na Ellę. Może Doc miał rację... Nie chciał nawet o tym myśleć. Czuł, że własnoręcznie ukręcił dla nich wszystkich stryczek, a banda szykowała się do otwarcia zapadni pod ich nogami. -Zmieniłem zdanie. - Podniósł głowę i głos. - Siodłać konie, i to już! -Nikt nigdzie z tobą nie pojedzie. - Z oczu Dolana zionęła nienawiść. - Szykujemy się do napadu na dyliżans i włas'nie tym się teraz zajmiemy. Jake odwrócił się zaniepokojony wyrazem „dyliżans". W zeszłym miesiącu ukradli złoto Dolarhyde'a. Było za wcześnie, żeby brać się do kolejnej roboty; zwłaszcza po napadzie na transport kruszczu. Banda była teraz na językach niczym burdel, w którym ogłoszono zniżkę. Eskapada Dolana skończy się tym, że wszystkich ich schwytają albo wytłuką. Żeby przeżyć, nie można popaść w rutynę. Zmarszczył brwi. Jego ludziom powinno zostać sporo złota. Dlaczego więc jeszcze tu siedzieli, zamiast wydawać je w Meksyku? Atmosfera tak zgęstniała, że ciężko się oddychało. Ci, którzy przyjechali z Jakiem, zsiedli z koni razem z nim i teraz znowu byli otoczeni; ich zdumienie wydawało się równie wielkie jak to malujące się na twarzach członków bandy, choć dodatkowo podszyte było sporym niepokojem. Dolan podszedł do Elli, dużo bliżej, niż jej to odpowiadało. Zmierzył ją spojrzeniem, w którym była i ciekawość, i pogarda. -To ty? - zapytał. -To znaczy? - Ella nie dała się zbić z tropu; na jej twarzy dało się zauważyć nienaturalny spokój.
- To ty jesteś tą dziwką, dla której Jake zostawił bandę? Lonerganowi zacisnęły się pięści; kolejny kawałek układanki jego życia trafił na swoje miejsce. Spojrzał na Ellę, a ta zerknęła na niego - oboje zrozumieli, że Dolan bierze ją za kobietę ze zdjęcia. Za Alice. Bandzior odwrócił się do Jake'a, obserwując jego reakcję. - Uważaj, co mówisz - powiedział Lonergan beznamięt nym tonem. Dolan uśmiechnął się pogardliwie. - Bo co? Teraz ja jestem szefem tej bandy. - Żeby to udo wodnić, zawołał: - Wszystkie lufy na pannę! Jak mądrala choćby drgnie, mózg wyleci dziwce uchem. Trzydzieści luf od razu wycelowało w głowę Elli, potwierdzając lojalność opryszków wobec Dolana, który teraz podszedł do Jake'a i zabrał mu rewolwer. - Przykro mi - powiedział z uśmiechem. Jake zerknął na pozostałych członków swojej gromadki. Było ich pięć razy mniej, nie mówiąc o broni. Szlag by to... Popatrzył na Dolana, spokojnie, jakby ten nie mierzył właśnie do niego z jego własnego rewolweru. - Nazwiesz ją jeszcze raz dziwką - oznajmił - i to będzie ostatnie słowo, które wypowiesz. Opryszek się zaśmiał. - Chłopczyku, myślisz, że możesz mi grozić? Jesteś bez bronny. - Podniósł wzrok i skinął do mężczyzny, który stanął obok Jake'a. - Znokautuj go, Buli. - Mówiąc to, popatrzył w górę. Wzrok Lonergana podążył za jego spojrzeniem. Ale Jake nie miał czasu zareagować, widząc przed nosem pięść wielkości bochna. Mocno oberwał. Zatoczył się i upadł jak długi na plecy. Ziemia była tak twarda jak pięść Bulla. Próbował podnieść głowę, stracił
ostrość widzenia, udało mu się jednak podeprzeć na łokciach, a potem usiąść. Dolarhyde i Nat Colorado skrzywili się - przypuszczalnie tylko oni naprawdę rozumieli, jak się w tej chwili czuł. Ale kiedy Jake spojrzał na pułkownika, ten uśmiechnął się pod nosem. - Sam się prosił - powiedział do reszty. Doc miażdżył przez chwilę olbrzyma wzrokiem, po czym zwrócił się ze znudzoną miną do Dolarhyde'a: - Pomożemy mu? Dolarhyde pokręcił głową, a z jego uśmiechu przebijała złośliwa uciecha. - Da sobie radę. Dolan podszedł do Jake'a krokiem wodzireja. - Gdzie, do jasnej cholery, jest nasze złoto? Złoto... Tamto złoto? Jake przypomniał sobie minę Alice ze wspomnień, kiedy złote monety wysypały się z toreb na blat stołu. Tymczasem Dolarhyde nastawił uszu na wzmiankę o złocie. Jake'owi udało się z trudem podnieść. Splunął krwią, spojrzał na Dolana i wyszczerzył zęby. - Jakoś mi się zapomniało. Dolan skinął do Bulla. Nawet w pełnej gotowości Lonergan nie zdążył zrobić uniku przed drugim ciosem. Bull trafił go w brzuch i mężczyzna ponownie padł jak długi. Tym razem dużo dłużej charczał i spluwał, zanim choćby uniósł głowę. Jego egzystencja zamieniała się w niekończące się pasmo bólu. Usiadł z wysiłkiem, zastanawiając się, po co to wszystko. Jednak tym razem spojrzał na ludzi, których wciągnął w to bagno. Pomijając Dolarhyde'a, popatrzył na twarze Elli, Doca, Charliego i Emmetta.
Zobaczył tam strach i bezradność, i gniew - ale nie gniew na niego. To nie była nienawiść wobec tego, kim się okazał, nie było to też obrzydzenie z powodu tego, co im zrobił. Widział tylko współczucie, któremu z ledwością mógł się przyglądać i którego nie pojmował. Pomogliby mu, gdyby mieli jakiś wybór; walczyliby po jego stronie, gdyby tylko istniał choć cień szansy... Nie dlatego, że miał broń na demony, ale dlatego, że byli porządnymi ludźmi, a on był... on... Podniósł się o własnych siłach, wstał. Ból zamienił się w ćmienie. Dolan znów zaczął się zbliżać... Bo to jeszcze nie był koniec. Spojrzał na Jake'a jak na kawał surowego mięsa. - Cóż - odezwał się - pamiętam, jak wspominałeś coś o tym, że zostawiasz nas na lodzie dla jakiejś panienki... Bull uderzył Lonergana w pierś tak mocno, że ten wyleciał w powietrze. Upadł, szorował chwilę po ziemi, nie mogąc złapać tchu. Zatkało go; klatka piersiowa bolała tak, jakby ktoś przybił go do gruntu gwoździem do podkładów kolejowych. Płuca odmówiły mu posłuszeństwa. Poczuł, że mdleje, jego umysł uciekał od rzeczywistości... szukał schronienia... W deszczu, który ściekał po szybie jak łzy... Alice go obejmowała, jej głos szeptał mu coś na ucho... „Teraz będzie nam się lepiej żyło... Przestań się obwiniać. To dlatego nie możesz spać...". Czuł jej ciepło na skórze, jej tęsknotę za nowym początkiem, za światem wiosennej zieleni, gdzie słaby deszcz rozwiera zaciśniętą pięść okrutnej krainy... Łagodny deszcz... Zamknął oczy - i otworzył je na wyprażonej słońcem równinie, gdzie wszystko umierało z pragnienia. Sam na pustkowiu, bez nadziei, bez żywej duszy w pobliżu. Tak jak zawsze było i będzie.
„ To nie jest takie proste". „ Właśnie że jest". Alice wtulała się w niego, ich ciała układały się w miłosnym splocie na tle zalanego deszczem okna. „Możemy to wszystko zostawić, zapomnieć o całym złu...". I kiedy miał ją w objęciach, prawie w to wierzył. Nie. Było za późno. Dla niego zawsze było za późno. „Zło to jedyne, w czym byłem dobry". „To nieprawda", wyszeptała. „Wiem, że jesteś porządnym człowiekiem". A kiedy go całowała... ...Jake się obudził, na plecach, w kurzu. Otworzył oczy, mrugając na widok pustego, gorącego nieba. Zagubiony... Porządny człowiek... Alice, jego miłość, jedyna osoba, która w niego wierzyła. A on ją zostawił... na ich pastwę. - Alice - wyszeptał. Podniósł głowę i zobaczył Ellę. Pa trzyła na niego z takim smutkiem na twarzy, że zrobiło mu się przykro. Z jej miny wynikało, że doskonale zdaje sobie sprawę, którą część jego duszy poruszyła przeżyta przed chwi lą wizja: nierealny zakątek, do którego nie docierał nawet fi zyczny ból. Jakby umiała zajrzeć nawet do jego marzeń, kiedy raz jeszcze doświadczał każdej chwili, w której... Noga Pata Dolana zasłoniła Jake'owi widok oczu Elli. Mężczyzna patrzył w dół, na niego. - Tylko nie raczyłeś wspomnieć o tym, żeś wziął ze sobą złoto ze skoku na ten dyliżans. Chryste... Głowa Jake'a opadła na ziemię; dostrzegł spojrzenie Dolarhyde'a, usłyszał, jak mężczyzna mamrocze: - Moje złoto... Wszyscy jesteśmy tacy sami, pomyślał Jake. Opryszki, demony... - Więc zapytam cię ostatni raz - powiedział Dolan i Lonergan na niego spojrzał. - Gdzie jest moje złoto?
Bull złapał Jake'a za rękę i pociągnął go ku górze, podnosząc na kolana. Dłoń Dolana zaciśnięta była w pięść. Jake spiorunował go wzrokiem. I otrzymał od niego cios w szczękę. Kiedy głowa poleciała mu do tyłu, Bull złapał go za włosy i przywrócił ją do właściwej pozycji. Dolan uderzył go raz jeszcze, po czym powtórzył, z twarzą tuż przy jego twarzy: - Ostatni raz pytam: gdzie jest złoto? Lonergan spojrzał na niego, ale widział tylko ruchomą plamę; usta i krtań miał pełne krwi. Zaniósł się kaszlem i wciągnął powietrze, co zabrzmiało jak przedśmiertny charkot. Przypomniał sobie konającego Meachama. Każdego, kto popełnił ten błąd i zbliżył się do niego, czekała śmierć... lub już był martwy. Zawsze z jego winy. Przypominał pustynię: specjalizował się w zabijaniu. -Demony... - wyszeptał. -Co? - Dolan potrząsnął nim, żeby nie stracił przytomności. -To demony ukradły twoje złoto... - wydyszał Jake, zmuszając pokancerowane wargi do wyraźnej artykulacji słów. -Jak już będziesz w piekle, możesz poprosić o zwrot... Dolan cmoknął niezadowolony, jakby rozmawiał z upartym dzieckiem. Puścił Jake'a i mężczyzna osunął się na ziemię. - Skoro nie chcesz po dobroci... - Dolan obejrzał się przez ramię i polecił: - Zabić dziwkę. Lonergan usłyszał, jak banda odbezpiecza broń i celuje w Ellę, podczas gdy on zmagał się, żeby wstać, uderzyć kogoś, coś zrobić... Ale ciało odmawiało mu posłuszeństwa. W tym momencie broń na demony na jego nadgarstku nagle ożyła. Zamrugał, żeby lepiej widzieć, i zobaczył nad ręką niebieskie światło - mnóstwo niebieskiego światła -a urządzenie otworzyło się i owinęło wokół dłoni, jakby próbując go przy tym podnieść.
Po ręce rozeszło mu się uczucie niedające się opisać; czuł palenie niewidzialnego ognia, który dotarł do mózgu i go ocucił. Potem fala energii zaczęła rozlewać się po całym ciele... Prawie jakby on sam stał się częścią broni. Usiadł na ziemi i wyraźnie zobaczył Pata Dolana - widział niedowierzanie na jego twarzy i sięgającą do rewolweru dłoń. Jake odruchowo podniósł rękę; kiedy Dolan znalazł się w celowniku, demoniczny rewolwer wypalił. Promień niebieskiego światła trafił mężczyznę, zanim ten zdążył sięgnąć do kabury, i odrzucił go do tyłu. Dolan przeleciał pięć metrów; kiedy upadł na ziemię, był martwy. Jake dopiero teraz zauważył, że wszyscy mu się przyglądają. Podniósł się chwiejnie, z każdą sekundą wracały mu siły. Krwawienie ustało; wiedział, że powinien być obolały, ale nic nie czuł. Spojrzał na to, co zostało po Dolanie. - Mówiłem, żebyś tak jej nie nazywał - podsumował ochrypłym głosem. Po czym odwrócił się, patrząc po twarzach oszołomionych członków jego bandy - którzy przed chwilą przyglądali się, jak ich nowy szef chciał go zabić, i którzy za chwilę, bez cienia żalu, zabiliby Ellę... Mierzył ich wzrokiem, aż trafił na oniemiałego Bulla McCade'a. Kopnął go w krocze; mężczyzna zwinął się wpół. - Rzucić broń! Wszyscy! Hunt bez wahania odłożył strzelbę. Pozostali, jeden po drugim, poszli w jego ślady. Jake wziął kapelusz i rewolwer Bulla, nie opuszczając ręki z urządzeniem. Broń na demony nadal świeciła; wycofywał się ku gromadce swoich towarzyszy, którzy przez niego niemal zginęli. I nadal im to groziło, jeżeli los przestanie mu sprzyjać.
-Na koń - polecił. -Co? - zdziwił się Dolarhyde. -Wsiadajcie na konie, i to już! Te stwory muszą być blisko! - Jake prawie krzyczał, zastanawiając się, jak mogli do tej pory nie pojąć zasady działania demonicznego rewolweru. Tym razem wszyscy się ruszyli, podczas gdy on trzymał swoich dawnych kompanów na muszce. Dosiadł konia. Zawrócił go i poprowadził swoich przez wyrwę w skałach na pustynię, raz jeszcze zostawiając starą bandę w tyle.
ROZDZIAŁ 12
J ake i reszta uciekali zawzięcie po równinie jak najdalej od obozu opryszków; jedyny cel, jaki im przyświecał, to wymknąć się demonom. Broń na nadgarstku Jake'a nadal świeciła i coś namierzała. Co miał teraz robić? Usłyszał, jak Dolarhyde krzyczy coś za nim ostrzegawczym tonem. Obejrzał się i zobaczył, że to nie demony ich ścigają; to jego stara banda za nimi pędzi. Nie zaskoczyło go, że mieli ich na ogonie: teraz mu nie odpuszczą. Zadarł z własną szajką. Zasłużył sobie na to lanie, które dostał, i nie tylko na to. Ale przez wzgląd na resztę towarzyszy podróży miał nadzieję, że demony dobiorą się do bandy, zanim ta dobierze się do niego. Zerknął na nadgarstek; broń była aktywna i gotowa do strzału. Coś tu nie gra. Spojrzał ponownie przed siebie i nagle wszystko zrozumiał. Jezu Chryste, jadą w złym kierunku... Dopiero teraz zobaczył kłęby piachu na horyzoncie, które przemieszczały się w ich stronę z nieludzką szybkością. W ostrym świetle dnia wyraźnie widział kształty maszyn do zabijania, które połyskiwały w słońcu. Tym razem to on wydał z siebie ostrzegawczy okrzyk: wskazał na wprost, potem pomachał do pozostałych, żeby zawrócili; zarazem ściągnął wodze: ostro, ale tak, żeby koń się nie przewrócił. Reszta poszła w jego ślady; zobaczył ich
zbolałe miny, kiedy zrozumieli, że nie mają wyjścia, i wybrali mniejsze zło. Kiedy spięli konie i ruszyli z powrotem w stronę opryszków, Jake zastanowił się, co pomyśli sobie banda. Jego niegdysiejsi przyjaciele właśnie unieśli strzelby i zaczęli strzelać. Nie był zaskoczony. Pewnie uznali, że oszalał - trudno było im się dziwić. A może po prostu chcieli go zabić. Tak czy inaczej, schylił się i modlił, żeby tamci się zorientowali w sytuacji, zanim ktoś z jego nowych kompanów oberwie. Usłyszał świst pocisków; obie grupy jeźdźców zbliżały się do siebie. Byli teraz w zasięgu strzelb. Pocieszył się, że trafienie ruchomego celu mniejszego od pociągu z grzbietu pędzącego konia graniczyło z cudem; miał nadzieję, że to prawda. Liczył na to, że teraz może i jemu się poszczęści. Popatrzcie do góry, wy durne skurczybyki! Strzelanina ustała, kiedy banda w końcu zobaczyła, przed czym uciekają Jake i jego towarzysze. Lonergan był na tyle blisko, że widział ich miny, gdy zatrzymywali konie i próbowali zawrócić, póki nie będzie za późno. Jednak już było za późno. Z kłębów piachu zaczęły wylatywać bolas i porywać ich do nieba. Zanim banda zdążyła się obejrzeć, jej szeregi mocno się przerzedziły; krzyczących mężczyzn porywano prosto z siodeł pędzących koni. Nieliczni opryszkowie, którzy mieli po kolei w głowach, zaczęli strzelać do latających maszyn. Ale Jake przekonał się już kiedyś, że to na nic. Charlie Lyle, który jechał przy Emmecie, zniknął schwytany liną przeznaczoną dla chłopca. - Wracają! - krzyknął Dolarhyde, spoglądając na niebo, kiedy maszyny, przemknąwszy nad nimi, wykonały niewiarygodny manewr zawracania. - Wracają! - Krzyknął do pozostałych, żeby się rozpierzchli, co niezwłocznie uczynili.
Jake pojechał za Ellą; nie miał zamiaru jej teraz stracić. Jeżeli coś za nimi poleci, może uda mu się w to trafić. Demoniczny rewolwer był gotowy do zabijania stworów; inaczej by się nie uruchomił... A on był jedynym człowiekiem, o którego troszczyło się to urządzenie. Nie wiedział już, kto jest w tym układzie panem, a kto sługą, ale było mu wszystko jedno, jeżeli tylko to cholerstwo będzie robiło, co się mu każe. Jedna z maszyn oderwała się od głównej grupy, jakby potwór upatrzył sobie Ellę. Albo jego. Urządzenie należało do demonów; może chciały je odzyskać. A ono być może nie chciało do nich wracać. To akurat rozumiał. Obejrzał się i podniósł broń, żeby wycelować w chwili, gdy maszyna była tuż za nimi. Dalej! Strzelaj! Choć raz rewolwer się go posłuchał i Jake zobaczył, jak smuga niebieskiego s'wiatła trafia w monstrum, po czym nastąpił wybuch. Ale jednocześnie obiekt cisnął ku Elli bolas. Lina porwała ją w powietrze, kobieta krzyknęła. Jake, choć miał maszynę na celowniku, bał się strzelić, żeby niebieska błyskawica nie trafiła Elli. Wiedział, że pierwszy snop światła dosięgnął latającego celu. Jednak tym razem to nie wystarczyło, żeby go strącić. Jake wahał się, czy oddać kolejny strzał, ale jeżeli maszyna ucieknie, Ellę tak czy inaczej czekała śmierć. Przyglądając się, jak monstrum wznosi się i odlatuje, zauważył, że nie wciągnęło Elli do środka; kobieta była podczepiona pod skrzydłem. Demony wiedziały, że Jake ma broń; udowodnił im, że potrafi jej użyć. Czy posłużyły się Ellą jak żywą tarczą, czy po prostu ją porwały? Tak czy inaczej, nie mógł strzelić. Tak jakby dobrze wiedziały, kim jest, owinęły macki wokół jego lewej ręki, zanim zdążył zareagować. Lina ściągnęła go
z siodła; ale nie w górę. Napięła się jak skóra, rzuciła go na ziemię i powlokła za maszyną, jakby demony chciały go zmiękczyć albo nawet zabić przed wciągnięciem na pokład. Zupełnie bezradny, nie mógł nawet teraz wycelować. Jedyne, co był w stanie zrobić, to trzymać się liny, żeby nie wyrwała mu ręki ze stawu, i chronić głowę przed podzieleniem losu reszty wleczonego po ziemi ciała. Jęknął z ulgi, kiedy poczuł, że odrywa się od ziemi, gdyż maszyna zaczęła go w końcu wciągać; przynajmniej nie oślepnie ani się nie udusi. Skoncentrował się na demonicznej broni oplecionej zwojami liny, spróbował wycelować. Strzelaj! Wypaliła, rozrywając węzły wokół jego ręki i trafiając metalowego potwora. Jake spadł na ziemię; w uszach dzwoniło mu od eksplozji trafionego monstrum. Leżąc na plecach, patrzył, jak obiekt wznosi się i odlatuje... Trafił, ale to nie wystarczyło. Zerwał się na równe nogi, uniósł demoniczny rewolwer i znowu wymierzył. Z powodu kobiety podpiętej pod skrzydłem machiny nadal nie mógł strzelać. Ale potwór nie był jeszcze poza zasięgiem broni, przynajmniej udało mu się go spowolnić. Jake nie miał zamiaru stracić teraz Elli, tak jak stracił Alice. Dosiadł konia i spiął go ostrogami; za żadną cenę nie mógł stracić maszyny z oczu. Zwierzę ruszyło z kopyta, wdzięczne za pretekst, żeby się stąd ulotnić. Pojazd kierował się w stronę wzgórz, z których właśnie wyjechali; nie przyśpieszał i powoli tracił wysokość, jakby zmierzał ku wlotowi położonego z boku kanionu. Może broń na demony okazała się skuteczniejsza, niż mu się wydawało. Jednak Jake nie mógł podążyć za maszyną; cały zapas broni mieścił się w jej opancerzonym podbrzuszu. Znowu by
go usmażyła błyskawica albo chwyciły liny, tak jak jeźdźców w Rozgrzeszeniu. Gdyby tylko mógł się jakoś znaleźć nad nią. Zauważył wjazd pod górę u stóp płaskowyżu i ruszył w tę stronę, licząc na to, że koń jest równie zwinny, co szybki. Był. Kiedy Jake wjeżdżał na szczyt, zobaczył, że maszyna jest niedaleko przed nim i tuż pod krawędzią kanionu. Pognał co sił za nią i udało mu się zmniejszyć dzielący ich dystans, choć zarazem zdawał sobie sprawę, że nawet najlepszy koń nie wytrzyma długo takiego tempa; a jeżeli się potknie... To bez znaczenia. Liczyła się tylko Ella i ta maszyna. Wszystko albo nic. Coraz szybciej skracał odległość - a pojazd ciągle zwalniał. Kiedy Jake był już blisko, zobaczył, że machina się chybocze i szybuje w głąb wąwozu. Nie prowadziła Lonergana tam, skąd przyleciała; był tego pewien, choć nie wiedział, dlaczego tak się zachowywała. Być może demoni mózg chciał wciągnąć go w zasadzkę, odciąć od grupy; niezależnie od tego, jakie były jego faktyczne zamiary, stwór mocno się przeliczył. Ale wtedy do Jake'a dotarło, że nadal nie może zestrzelić maszyny; nie miał pojęcia, na jakiej zasadzie unosiła się w powietrzu. Jeżeli runie tak jak poprzednia, to Ella... Cholera - a jeżeli i tak się rozbije? Jechał obok niej jak obok pędzącego pociągu, gdy wtem znowu obniżyła lot. Za chwilę, tak czy siak, będzie za daleko. Chyba że... Napadał na pociągi; to pewne, robił w końcu wszystko. To było trochę tak, jakby miał wskoczyć do pędzącego wagonu: nie można za dużo o tym myśleć, po prostu trzeba to zrobić. Trzeba zaryzykować. Wiadomo było, że fałszywy ruch skończy się śmiercią. Jeszcze nie umarł.
Uwolnił stopę ze strzemienia, zdając się na instynkt: przełożył nogę nad siodłem i przygotował się do skoku. Maszyna była duża, prawie jak pociąg. Przemieszczała się wzdłuż ściany wąwozu, jak na szynach, ponieważ kanion był w tym miejscu wąski. Leciała teraz parę metrów poniżej Jake'a... No dobrze, może analogia do pociągu była nieco na wyrost. Wyswobodził drugą stopę; serce podeszło mu do gardła. Musi być szalony. Nie wiedział już, co jest rzeczywiste. Ale jeżeli to nie był tylko sen, to nie chciał wiedzieć, jak będzie się czuł następnego ranka. Odepchnął się, skoczył, zaczął spadać... Wylądował w połowie podzielonego na kilka częs'ci korpusu maszyny i zsunął się na jedno ze skrzydeł. Z ledwością udało mu się czegoś złapać, żeby nie opadać dalej ani nie spaść między skrzydłami. Uszkodzony pojazd zadygotał i pod wpływem dodatkowego obciążenia jeszcze bardziej obniżył lot. Powierzchnia skrzydła, do której przylgnął, przechyliła się nagle w dół. Była gładka jak gorący lód; wyśliznęła mu się z rąk. Jake zsunął się, aż w połowie zawisł, dyndając w powietrzu nogami. W końcu dłonie znalazły coś, czego mogły się uchwycić, i wpił się w to z całej siły palcami. Jego buty uderzyły w jakiś kamień i przejechały przez połać żwiru. Przechylona maszyna wlokła go za sobą z prędkością galopującego konia. Świadomość, że znalazł się tu w wyniku własnej durnej decyzji, nie zmieniała faktu, że nie miał siły, by się dłużej utrzymać w tej pozycji, jak również podciągnąć na skrzydło. Jego wytrzymałość była na wyczerpaniu i tym razem czekała go śmierć. Uniósł głowę, rozpaczliwie szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji, czegoś, czego mógłby się złapać. Wzdłuż przedniej krawędzi skrzydła zobaczył szereg metalowych prętów; dwóch udało mu się chwycić w ostatniej chwili przed upadkiem.
Widział śmigający pod nogami grunt; od patrzenia kręciło mu się w głowie. Odwrócił wzrok, spojrzał na dolną część maszyny... i zobaczył Ellę. Otworzył usta, ale nic z siebie nie wydusił. Ella także go dostrzegła. Była przytomna, była żywa... Patrzyła prosto na niego, miała tak wielkie oczy, jakby był ostatnią osobą na świecie, po której spodziewała się ratunku. Zobaczył zdziwienie w jej wzroku. A potem coś jeszcze - jakby był jedynym mężczyzną, którego chciała ujrzeć... jedynym, którego naprawdę pragnęła. Ella... Alice... Nigdy więcej. Zacisnął zęby, spiął się cały i podciągnął do przodu, usiłując pochwycić pręt bliżej kadłuba machiny. Złapał go i sięgnął drugą ręką do góry. Jego nogi przestały szurać po ziemi; teraz było mu dużo łatwiej. Zahaczył jedną stopą z tyłu o skrzydło i udało mu się wyprostować nogę, po czym drugą częściowo także podciągnął w górę. Wyprężył się, szukając kolejnych metalowych prętów. Skrzydła pojazdu zmieniły raptownie ustawienie na poziome i maszyna skręciła, żeby uniknąć zderzenia ze ścianą kanionu. Mężczyzną rzuciło; zsunął się po skrzydle, z trudem chwytając się czegoś, co uratowało go przed upadkiem na ziemię. Skrzydła znowu zaczęły się przechylać, a on wisiał na końcu maszyny, o włos od śmierci. Co, u diabła, się działo? Czyżby demon chciał go z siebie strząsnąć? Nie... Nagle zrozumiał: obiekt bujał się jak huśtawka. To on nim sterował ciężarem swojego ciała. Widział strach na twarzy Elli. Miał stąd dobry widok na jej więzy, na to, jak były przyczepione do skrzydła i kadłuba maszyny. Musiał dotrzeć do skrzydła z przodu. Wtedy może uda mu się ją uwolnić.
Niesiony nową falą energii, podciągnął się w górę, żeby nie szurać nogami po ziemi. Szykował się, żeby przerzucić ciężar ciała raz jeszcze na kadłub pojazdu; tym razem poruszał się ostrożnie, miał do zrealizowania konkretny cel. Zorientował się, że skrzydła i kadłub bynajmniej nie były zwykłymi kawałkami metalu. Całość wyglądała na skleconą ze złomu, ale ktokolwiek - jeżeli to był w ogóle „ktoś" - ją składał, pociął części z jubilerską precyzją. A żeby spoiny były tak doskonałe, pojazd musiał powstawać w najgorętszych rejonach piekła. Nie miał pojęcia, co to wszystko mogło znaczyć, wiedział tylko, że kojarzyło mu się z demonicznym rewolwerem na nadgarstku - który był o wiele mniej niepozorny, niż mogłoby się wydawać. Przyjrzał się miejscu, w którym skrzydło było przyczepione do korpusu latającego statku. To był jakby zawias. Na tym się przynajmniej znał. I widział teraz, że na powierzchni skrzydła jest mnóstwo miejsc, o które mógł zaczepić dłonie i stopy, jeżeli tylko nie podda się panice. Były też szczeliny, przez które dałoby się zerknąć na dół... Na ziemię. Ponownie spojrzał w górę, koncentrując się na więzach krępujących Ellę: była to nie tylko lina, która ją chwyciła, ale teraz również długi metalowy pas owinięty wokół niej od ramion po kolana; z jednej strony przyczepiony do spodu jednego ze skrzydeł, z drugiej kończył się pod przeciwległym. Diabli by to wzięli. Jak mają z tego uwolnić? Demoniczny rewolwer nie będzie mu posłuszny, a nawet gdyby był, to sprowadzi na nich tylko śmierć. Nie miał szczypiec do cięcia drutu ani właściwie niczego, oprócz... Może to nie było niemożliwe. Ujrzał przed sobą koniec kanionu. Nie wiedział jeszcze, co leży za nim; mógł mieć tylko
nadzieję, że po skalistym dnie wąwozu będzie ich tam czekać miękkie lądowanie. Podciągnął się i zaczął przesuwać naprzód, ostrożnie, aż znalazł się w połowie przedniego skrzydła. Była tam sporej wielkos'ci szczelina, przez którą dałoby się wsadzić rękę; widział przez nią twarz patrzącej na niego Elli. Spojrzał jej w oczy, jakby chciał jej powiedzieć wzrokiem: zaufaj mi. Przytaknęła i Jake wyciągnął rewolwer. Dotarli do wylotu kanionu. Dalej znajdowało się prawdziwe serce pustyni: pole wydm utworzone u stóp płaskowyżu z naniesionego przez wiatr piasku. Pojazd szybował coraz niżej - tak nisko, że Jake zaczynał się niepokoić - tuż nad pasem wyżłobionym w wydmach przez ulewę. Jednak teraz nie było tam wody; nie było tam niczego, oprócz... Spojrzał przed siebie i nagle ujrzał coś nierealnego; na skraju wydm zobaczył widmowe jezioro, w którym odbijało się niebo, niby w turkusowym klejnocie: niewielki zbiornik zebranej za wychodnią deszczówki, która nie zdążyła jeszcze wsiąknąć po wczorajszej niespodziewanej burzy. Po raz pierwszy w życiu Jake podziękował Bogu za coś, czego się zupełnie nie spodziewał, i za pomysł, który przyszedł mu w związku z tym do głowy. Szybko się odepchnął i przesunął tak, żeby móc ustawić rewolwer obok miejsca, gdzie tylna część metalowej obręczy krępującej Ellę była przyczepiona do drugiego skrzydła. Pas przymocowano do statku czymś, co wyglądało na drut: nietypową wciągarkę. Rewolwer to w końcu narzędzie wielofunkcyjne... Oparł się o wibrujący kadłub machiny i pociągnął za spust. Złącze puściło i pas się odczepił. Jake usłyszał krzyk zaskoczenia Elli, z której spadł opasujący ją metal. Teraz
pod skrzydłem trzymała ją już tylko lina, przytwierdzona w dwóch miejscach. Jeszcze jeden strzał i będzie wolna... albo zabije się, spadając. Przesunął się z powrotem na przód, aż zobaczył jej twarz. - Umiesz pływać? - zawołał. Popatrzyła na niego, jakby krzyczał coś od rzeczy, ale przytaknęła. Jake zaparł się stopami o krawędź skrzydła z tyłu i sięgnął do zawiasu na górze przy głowie Elli. Wcisnął rękę tak głęboko, jak się dało, w przestrzeń między skrzydłem a kadłubem maszyny, złapał za występ i z całej siły pociągnął, przenosząc ciężar ciała na zewnątrz, na tył skrzydeł. Pojazd gwałtownie skręcił w stronę jeziora, przez cały czas opadając. - Co ty wyprawiasz? - zawołała Ella; w jej głosie było wię cej niedowierzania niż strachu. Tymczasem maszyna pikowała w kierunku jeziora, którego powierzchnia zbliżała się do nich niczym lustro. -Trzymaj się! - zawołał w odpowiedzi Jake. Znowu spojrzał w górę, starając się ocenić ich wysokość nad powierzchnią wody. Kiedy oszacował, że są jakieś pięć metrów nad taflą, przecisnął dłoń z rewolwerem przez otwór w przednim skrzydle, tak by mieć na celowniku zaczep, który trzymał linę. -Odwróć głowę! - krzyknął. Wymierzył i jeszcze raz wypalił: przestrzelił linę z chirurgiczną precyzją w miejscu, w którym była przytwierdzona do skrzydła. Zawias puścił. Wpadli do zbiornika w tej samej chwili, w której maszyna uderzyła o taflę jeziora tuż koło nich, po czym poszła na dno jak kamień, rozbryzgując fontannę wody.
Jake i Ella wypłynęli na powierzchnię, plując i krztusząc się, oszołomieni i poobijani, ale żywi. Podpłynęli do brzegu, a potem na niego weszli, pomagając sobie nawzajem. Jake z pewnością nigdy wcześniej nie był tak szczęśliwy tylko z tego powodu, że żyje. Spojrzał na Ellę i zobaczył, że ona też na niego patrzy. Uśmiechnęli się do siebie. Miała najpiękniejszy uśmiech, jaki w życiu widział... I był szczery. Nigdy wcześniej nie zauważył, żeby się do kogoś uśmiechnęła - a już na pewno nie do niego - tak jakby to było coś, co skrywała zbyt długo, chowała w sobie, czekając na dobry powód, żeby się tym podzielić. Zachowała uśmiech dla niego. Uśmiechała się tak jak Alice; na zdjęciu, we wspomnieniach z chatki... Ale Alice stracił... i to była jego wina. Spojrzał pod nogi; potem podniósł wzrok. Ella ciągle przed nim stała, bezpieczna, żywa i uśmiechnięta... i to była jego zasługa. Nagle uwierzył nawet w to, co zobaczył w jej oczach zeszłej nocy w opuszczonym parowcu: że razem mogą dokonać rzeczy niemożliwych. Rozejrzał się po jeziorze, poszukał miejsca, w którym spadła maszyna i demon. Powierzchnia wody była gładka jak lustro. Zakrył obolały prawy łokieć dłonią, dotykając miejsca, z którego zdarł sobie większość skóry, kiedy wyginał zawias na skrzydle maszyny. Teraz, kiedy byli już bezpieczni z powrotem na ziemi, mógł sobie pozwolić na odczuwanie bólu. Zakręciło mu się w głowie, kiedy sobie przypomniał to, co było najbardziej niewiarygodne ze wszystkiego: - Lecieliśmy... - Zebrało mu się na mdłości.
- Zgadza się - wyszeptała Ella tak oczywistym tonem, jakby to nie był jej pierwszy raz. Jake spojrzał w niebo. - Mam nadzieję, że to już się więcej nie powtórzy - po wiedział z przekonaniem. Popatrzył na nią i kiedy odwzajemniła spojrzenie, zobaczył ten sam promienny us'miech. Mokre ubranie przylgnęło jej do ciała tak ponętnie... niezależnie od tego, że nosiła rewolwer, pałała żądzą zemsty i potrafiła się odgryźć jak facet, nie dało się ukryć, że jest po prostu przepiękną kobietą. Jej twarz była teraz tak blisko, usta aż się prosiły o pocałunek. W jej oczach widział dziwną głębię, emocje, których nie rozumiał; ale rozpoznał tęsknotę na jej twarzy; czuł, jak jej ciało go nęci. Nachylił się, żeby zadośćuczynić jej zachętom... Przenikliwy odgłos alarmu bransolety wyrwał go z transu. Odwrócił się do jeziora, na którego powierzchnię wypłynęło coś wielkiego. Demon wynurzył się z wody i zasłonił słońce wysoko nad nimi. Był bardziej nieprawdopodobny i przerażający niż zeszłej nocy na parowcu, kiedy Jake ujrzał go po raz pierwszy. Gdyby sam szatan zebrał wszystko, czego ludzie najbardziej się boją i nienawidzą, i ulepił z tego stworzenie, które chodziło na dwóch nogach - jakby drwiąc z ludzkiej postury - tak właśnie wyglądałby efekt jego poczynań... karaluchy i czerwie, pustynne węże, morskie rekiny pokryte grubym pancerzem aligatora wysmarowanym bagiennym szlamem. Jezu, było już po nich... Stwór rzucił się naprzód z niewiarygodną prędkością, która przypomniała Jake'owi koszmarną scenę śmierci pastora Meachama.
Odnóże demona poszybowało ku niemu jak włócznia; palce stwora były zakończone szponami, które mogły rozszarpać człowieka na strzępy. Demoniczny rewolwer uruchomił się i wystrzelił z bliska. Promień niebieskiego światła odrzucił potwora z powrotem do wody; kawałki pancernego odnóża i cielska, wnętrzności, zielona krew, wszystko to zabulgotało na powierzchni jeziora, którego błogi błękit zamienił się w kipiące bajoro koszmarnych szczątków. Jake stał wpatrzony w wodę. Wydawało mu się, że tłuczące się serce wyskoczy mu z piersi; broń na nadgarstku złożyła się po cichu. I wtedy usłyszał za sobą odgłos, bardzo ludzki i aż za bardzo znajomy - charkotliwe dyszenie śmiertelnie rannego człowieka. Odwrócił się i zobaczył Ellę, która leżała na piasku ze skaleczonym czołem... a całą klatkę piersiową miała we krwi; obcy przebił ją na wylot. - Nie! -Jake osunął się przy niej na kolana. Jak coś takiego mogło się stać, właśnie teraz... Objął ją i przytulił, ostrożnie podnosząc jej głowę, żeby mogła oddychać. Kiedy na niego spojrzała, zobaczył na jej twarzy niedowierzanie i ból, jakby jakaś część jej umysłu nie mogła uwierzyć w to, co się stało, tak samo jak nie mógł się z tym pogodzić on. Ukołysał ją łagodnie w ramionach, odsunął jej z czoła ciemny kosmyk, po cichu przeklinając nieprzewidywalnego Boga, który pozwolił na śmierć Meachama; tego samego Boga, któremu przed chwilą pierwszy raz w życiu podziękował. Jedyny Bóg, który uznawał to pustkowie za swoje, to ten, którego Apacze nazywali Kojotem, Kpiarzem... - Ella - powiedział głosem łamiącym się od cierpienia, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. - Ella, proszę cię, odezwij się do mnie...
Jej powieki zatrzepotały, próbowała na niego spojrzeć. - Nie martw się... - wyszeptała. - Nic mi nie będzie. Jake przypomniał sobie obrażenia Meachama, niemal identyczne. Przegonił tę myśl, wściekły na siebie. Złapał rąbek jej spódnicy, oderwał szeroki pas materiału i opatrzył ranę. - Znajdziemy Doca... - Nic mi... nie będzie... - powiedziała słabym głosem Ella, kręcąc głową. - Idź już... Najwyraźniej nie rozumiała, co się dzieje. Jake wziął ją na ręce i wstał z wysiłkiem. Utrzymał się na nogach bez dawki energii z demonicznego urządzenia ani nawet bez własnej adrenaliny, która przytępiłaby ból i dodała sił. Została mu tylko niesłabnąca i perwersyjna wola przetrwania. Zawsze tylko on wychodził dzięki niej cało z opresji; bo zawsze zależało mu tylko na sobie samym, aż do teraz... Był taki sam jak broń na demony na jego nadgarstku. Nic dziwnego, że ten krwiożerczy złom przyczepił się akurat do niego. Jego własne życie było bez znaczenia... ale tylko on mógł uratować Ellę. Odwrócił się w miejscu, przeszukując wzrokiem oślepiającą powierzchnię wydm, usiłując wypatrzyć wyżłobiony w piaskach korytarz, który zaprowadziłby ich z powrotem do kanionu. W końcu zauważył rozmyty w rozgrzanym powietrzu zarys odległej krawędzi skalnej; to stamtąd dotarli na wydmy. Jak daleko to było? Jak szybko leciała maszyna demona? Żaden człowiek nie wytrzyma długo w takim upale; po piekielnie gorącym piasku nie dało się iść. To bez znaczenia. Musiał przegonić te myśli - teraz liczyła się tylko Ella. Niósł ją wzdłuż brzegu, aż zauważył położony nisko skrawek ziemi między wydmami, gdzie walczyły
o przetrwanie skarłowaciałe zarośla i kępki traw. To przynajmniej wyglądało na ścieżkę wyżłobioną przez wodę, nie wiatr. Ruszył. Maszerował długo; lecz czas stracił znaczenie, zamieniając się w miraż. Skalna krawędź była coraz bliżej - to sobie powtarzał. Choć z powodu drgającego żarem powietrza nad wydmami nie dało się stwierdzić, o ile - i czy w ogóle - była bliżej. Spojrzał na Ellę, która leżała na jego rękach bez ruchu; jej twarz pomimo palącego słońca była biała jak kreda. - Hej - powiedział, potrząsając nią lekko. - Powiedz coś do mnie. Otworzyła na moment oczy; za chwilę powieki opadły jej ociężale, ale Jake zdążył uchwycić w jej wzroku swoisty błysk, echo po jakimś wspomnieniu, jej umiejętność zaglądania w jego umysł, jakby oczy Jake'a były ze szkła. -Przypomniałeś sobie... - zamruczała. - Prawda? Jake znowu spojrzał na nią, zaniepokojony. -Co? -Tę kobietę. Podniósł wzrok i wpatrywał się w dal, podczas gdy w umyśle zobaczył wszystkie zebrane dotychczas kawałki układanki: zdjęcie Alice, chatka, jego szajka, złoto... Alice obejmuje go i mówi: „Jesteś porządnym człowiekiem". Ale to były tylko fragmenty większej całości, której w dalszym ciągu nie ogarniał. - Kochałeś ją? - wyszeptała Ella. Nie spuszczał wzroku z horyzontu, w pustce wspomnień nie znalazł odpowiedzi na to pytanie. - Możesz mi powiedzieć... Ale on nie mógł. Nie wiedział, jaka jest prawda. Zdradził swoją bandę dla złota i wmówił sobie, że zrobił to z miłości
do Alice: czy to nie było kłamstwo? Ciągle widział jej minę, kiedy zobaczyła złoto... I czy naprawdę zostawił ją na pastwę demonów? Znowu spojrzał na Ellę obolały od gnębiącej go pustki. - Chyba ją kochałem - odpowiedział w końcu. Wiedział, że ona go kochała. Wiedział, że jej potrzebował... Ale czy to było to samo? Znowu spojrzał w dal. - Trudno stwierdzić. -Pokręcił głową, od potu szczypały go oczy. - Wiem tylko, że muszę ją odnaleźć. Jestem to jej winien. - Tak czy inaczej, był jej to winien. Potknął się; zahaczył butem o sięgającą do kostek trawę; wyswobodził stopę i szedł dalej. W rzeczy samej piasek się kończył i Jake miał teraz wokół siebie całkiem sporo roślinności - traw i krzewów - która rosła na czerwonej glebie. Byli prawie na miejscu; niemal u wylotu kanionu. Wyczuł, że Ella znowu otwiera oczy. Był pewien, że wszystko widzi: widziała, jak Jake się załamuje... jak jego pokancerowane ciało chce go spowolnić; jak upał, pragnienie i zmęczenie usiłują zepchnąć jego umysł w otchłań jeszcze dziwniejszych wizji. Być może zobaczyła nawet prawdę i teraz zacznie nim gardzić... -To już niedaleko - powtórzył, a jego głos zacharczał w gardle niczym piasek. - Trzymaj się. Trzymaj się. Wyjdziesz z tego...
DOLARHYDE, NAT, DOC I EMMETT - ostatni czterej członkowie siedmioosobowej grupy, która wyruszyła tego ranka -jechali po kamienistym dnie kanionu, między urwiskami koloru zbielałych kości. Konie szły stępem; nie chcieli zamęczyć zwierząt, choć Doc nie do końca rozumiał, jaka to różnica w ich obecnej
sytuacji. Udało im się przeżyć pościg bandy opryszków i atak demonów, a mimo to jechali w ciszy, jak na pogrzeb; każdy z nich aż za dobrze zdawał sobie sprawę z ogromu poniesionych strat. Charlie Lyle, Ella, Jake... i jego niesamowity rewolwer, jedyna nadzieja na pokonanie demonów ich własną piekielną bronią - wszyscy oni zginęli, a z nimi przepadła szansa na uratowanie bliskich i reszty porwanych. Dolarhyde twierdził, że widział, jak Ellę porwała latająca maszyna i jak Jake puścił się za nią w pogoń w stronę tego kanionu. A oni wędrowali już od wielu godzin, obserwując wydłużający się w miarę zachodu słońca cień skalnej ściany. Nie przyniósł im ulgi, ponieważ kamienne ściany - tak samo jak dno wąwozu - wydzielały zgromadzony w ciągu dnia żar. Kanion ciągnął się bez końca i nadal nie znaleźli żadnego śladu ani demonicznej maszyny, ani Jake'a i Elli. Doc zastanawiał się, jak długo będą przed sobą udawać, że spodziewają się odnaleźć ich żywych. Podniósł w końcu głowę; za długo już wgapiał się w zakurzoną grzywę konia i kamienisty grunt, usiłując dojrzeć w myślach twarz Marii... albo może wizji tej unikając, gdyż przypominała mu ona tylko o tym, że już nigdy więcej jej nie zobaczy. Zerknął na jadącego obok Nata Colorado, którego oczy jak zwykle obserwowały krawędź urwiska i niebo; choć Doc nie był już pewien, czy mężczyzna cokolwiek jeszcze w ogóle widzi. - Nasz plan nie był chyba do końca przemyślany - skomentował w końcu Sorenson. Nat spojrzał prosto przed siebie, na jadącego samotnie z przodu Dolarhyde'a i trzymającego się tuż za nim Emmetta. Nic nie odpowiedział.
-Wiemy, gdzie jesteśmy? - zapytał Doc, ponieważ wyglądało to tak, jakby jechali teraz bez celu. -Damy sobie radę - odparł Nat z lekkim wzruszeniem ramion. -Jak możesz być taki opanowany? - zapytał Sorenson. -Ja prawie zrobiłem w portki. Nat w końcu zaszczycił go spojrzeniem, i to takim, które Doca zaskoczyło. - Świetnie sobie poradziłeś - skonstatował. - Nie dałeś się bandzie. Jechałeś jak należy. - Na jego wargach zawitał subtelny uśmiech, ale spojrzenie było zupełnie poważne. Przeżyliśmy wspólnie bitwę. Prawdziwy z ciebie wojownik. Twoja żona cię nie pozna, kiedy cię zobaczy. Ciężar wspomnień ściągnął zaskoczonego Doca na ziemię. - Jeżeli ją jeszcze kiedyś spotkam... Nat po raz pierwszy spojrzał mu prosto w oczy i powiedział: - W języku Apaczów nie ma wyrazu „żegnaj". Doc dał sobie chwilę na przetrawienie odpowiedzi, czekając, aż słowa Nata spoją pęknięte lustro jego wiary, podsycą wątły płomień nadziei. I skinął do niego, nieco pocieszony.
PRZED NIMI DOLARHYDE zwolnił trochę i zrównał się z Emmettem. Na pierwszy rzut oka było widać, że chłopiec ma zaczerwienione oczy i cieknie mu z nosa. Musiał płakać od dłuższego czasu; Dolarhyde go słyszał, mimo że mały starał się niczego po sobie nie pokazywać. - Czemu jesteś taki markotny? - zapytał mężczyzna. Zaskoczony i zawstydzony Emmett wytarł nos rękawem.
- Tęsknię za dziadziem - przyznał cicho. I Charliem, i Meachamem, i psiakiem - mógł równie dobrze dodać. Za wszystkimi i za wszystkim, co dodawało mu otuchy. Dolarhyde przypomniał sobie swoje ostatnie słowa do chłopca na temat tego cholernego psa, kiedy wczesnym rankiem opuszczali parowiec. Teraz tego pożałował - trochę -kiedy przyglądał się jego twarzy. Przez chwilę jego wzrok zagubił się, jakby pułkownik szukał jakiegoś nieuchwytnego rozwiązania aspektu strategii bitewnej. - Kiedy to terytorium należało do Meksyku, nie byłem dużo starszy od ciebie - powiedział w końcu. - Doszły nas wieści, że Apacze kierują się do osady nieopodal Arivaki. Mój ojciec chciał zrobić ze mnie mężczyznę, więc wysłał mnie ra zem z garnizonem jako dobosza. W tamtych czasach z Apa czami walczyło się po obu stronach granicy; Meksykanie nie nawidzili ich tak samo jak armia amerykańska. - Skrzywił się na wspomnienie o sobie, szczeniaku z mlekiem pod nosem. Jak ja się wtedy bałem... - uśmiechnął się szeroko, żeby Emmett to zauważył. Chłopiec spojrzał na niego zaskoczony, a potem Dolarhyde spostrzegł, że trochę małemu ulżyło; na jego buzi pojawił się spokój, z pleców zeszło napięcie. Dolarhyde nie przypominał sobie, by kiedykolwiek się przed kimś przyznał, nawet przed własnym synem - zwłaszcza przed nim - że był kiedyś przerażonym chłopcem. Jednak teraz chciał dokończyć opowieść, a nie zagłębiać się w analizę własnych uczuć. - Więc kiedy dotarliśmy do Arivaki, zastaliśmy wszystko doszczętnie spalone. I zobaczyłem jakiegoś osadnika, który wyczołgał się z płonącej chaty... Był mocno poparzony. Wie-
dział, że umiera. Udało mu się tylko wydusić dwa słowa. -Dolarhyde spuścił wzrok, zapatrzony w przeszłość. - „Zabij mnie". Emmett jechał wpatrzony w mężczyznę. - I... i co pan zrobił? - zapytał słabym głosem. Dolarhyde sięgnął do chłopca i wyciągnął mu zza paska podarowany sztylet. -Wziąłem ten oto nóż... i poderżnąłem mu gardło. Podrzucił nóż, złapał go za ostrze i wręczył z powrotem Emmettowi. Chłopiec przez dłuższą chwilę wpatrywał się w odzyskaną broń, a potem w mężczyznę, poruszony historią tej tak idealnie naostrzonej klingi, którą nosił, jakby trafiła do niego prosto ze sklepu, jakby nie była skalana żadnym aktem krwawej przemocy czy równie krwawego miłosierdzia... Włożył nóż z powrotem do pochwy, z szacunkiem, na jaki zasługiwała jego historia. W dalszym ciągu wiedziony jakimś nieznanym impulsem, bez cienia refleksji, Dolarhyde położył dłoń na ramieniu chłopca i powiedział cicho: - Bądź mężczyzną. Emmett spojrzał mu w oczy i Dolarhyde zobaczył to, co chciał ujrzeć we wzroku chłopca: nie brak lęku, tylko przebłysk poczucia własnej siły, pewności siebie w kwestii życiowych wyborów, która zwycięży strach. - Szefie, tam! - Dolarhyde usłyszał głos Nata i czar prys nął. Spojrzał przed siebie, wytężając wzrok, podczas gdy z ot chłani światła zaczął się wyłaniać jakiś kształt. Pułkownik zrobił wielkie oczy, kiedy dostrzegł to, co widział Nat: rozma zany niczym miraż kroczył w ich stronę z Ellą na rękach Jake Lonergan, który powracał z krainy gorączkowych majaków do rzeczywistości.
ROZDZIAŁ 13
J ake potknął się znów na kamienistym podłożu kanionu, ale udało mu się jakimś cudem utrzymać na nogach; jego popękane i zakrwawione wargi były zbyt wyschnięte, żeby sklecić zdanie. Zmuszał się do wdychania gorącego powietrza i słuchał własnego jęku za każdym razem, kiedy je wydychał... Koncentrował się na kolejnym oddechu, kolejnym kroku. Nie mógł dopuścić do tego, żeby jego serce nie wytrzymało, żeby płuca albo stopy go zawiodły, nie mógł sobie pozwolić na upadek, musiał iść naprzód, dla Elli. Dopóki żyła, on będzie szedł... Jednak nagle jego ledwo funkcjonujące zmysły coś wychwyciły i stanął jak skamieniały. Usłyszał niesione wiatrem ludzkie głosy. Nie, to niemożliwe... Miał tak zapuchnięte oczy, że prawie nic nie widział, ale zmusił się, żeby je otworzyć i spojrzeć przed siebie. W oddali majaczyły rozmyte sylwetki czterech jeźdźców... To musi być fatamorgana; to przecież niemożliwe... Ale cała czwórka jechała w jego stronę, wynurzając się z rozpalonego powietrza, aż zaczął rozpoznawać poszczególne osoby: Dolarhyde'a, Doca, Nata i Emmetta. Zagryzł wargę, poczuł smak krwi i ją przełknął. - Udało nam się... - powiedział do Elli. Nogi się pod nim
ugięły i osunął się na kolana, trzymając ją tak, żeby się nie otarła o skalistą ziemię. Udało im się. Pozostali zebrali się wokół nich; widział na ich twarzach niedowierzanie i niepokój. - Daj mi ją - polecił Doc, wyciągając dłonie. Jake po zwolił mu zabrać Ellę; ręce opadły mu bezsilnie wzdłuż ciała. Usiadł na skalistym gruncie, nie zwracając uwagi na ból ani upał; czuł tylko ulgę. Dolarhyde raz jeszcze zerknął na krawędź urwiska, po czym ukląkł przy Jake'u, częstując go wodą z manierki. -Najpierw... dla niej... - wymamrotał Jake, odsuwając dłoń mężczyzny. Ale Ellą zajmował się już Doc, więc Dolarhyde złapał Jake'a za szczękę i uniósł mu głowę, żeby wlać do jego ust strużkę wody. Lonergan zaczął połykać spazmatycznie, czując, jak na język s'cieka mu kolejna porcja. Tym razem przełknął z własnej woli. Próbował złapać manierkę, ale Dolarhyde odsunął mu dłoń; zdawał sobie sprawę - czego Jake był nieświadomy że w jego stanie nadmiar wody mógł się skończyć tak samo jak jej niedobór. Pułkownik sam więc go poił, łyk za łykiem. -Ella? - zdołał w końcu zapytać Jake, usiłując sięgnąć do niej dygoczącą ręką. Był zbyt oślepiony słońcem, żeby zauważyć spojrzenie, które wysłał Dolarhyde'owi Doc; spojrzenie, w którym był niewypowiedziany żal i smutek: spojrzenie, które mówiło, że kobieta nie żyje. Dolarhyde odwrócił się od Jake'a i dotarł do niego ogrom konsekwencji tego spojrzenia, a duchy przeszłości wznieciły burzę uczuć, których istnienia nawet nie podejrzewał przed owym koszmarnym dniem nad Antietam... i których doświadczył później tylko raz, po śmierci żony. Pochował ich
wszystkich i przysiągł sobie, że nigdy więcej nie poczuje już takiego bólu. Ale ta dwójka: Jake Lonergan - ten zadziorny, zdradziecki skurczybyk, pierwszy od bardzo dawna człowiek, którego faktycznie nienawidził, i Ella, kobieta, która potrafiła jednym spojrzeniem sprawić, że cierpła mu skóra... teraz, kiedy widział ich w takim stanie... Dlaczego na ich widok naszły go te wszystkie wspomnienia? Jake drugi raz strącił latającą maszynę; musiało mu się to znowu udać, bo inaczej by go tu nie było. Ale czy zrobił to tylko dlatego, żeby uratować Ellę? Dolarhyde spojrzał na Lonergana, na cierpienie i otępienie na jego twarzy, na błagalne spojrzenie domagające się odpowiedzi, która dałaby mu siłę, żeby dalej żyć. To nie był już Postrach Terytoriów. W tej chwili Jake Lonergan był tylko człowiekiem w potrzebie, a tych pułkownik armii Stanów Zjednoczonych, Woodrow Dolarhyde, widział aż nadto: ranny żołnierz, który resztką sił wyniósł towarzysza z pola bitwy, po czym widział, że jego przyjaciel nie żyje. Żołnierz na wojnie, w której walczyli - choć Dolarhyde nie chciał się przed sobą do tego przyznać - ramię w ramię. Wyciągnął ręce, żeby podtrzymać Jake'a, chciał pomóc mu wstać, podnieść go z piekącej ziemi, sprawić, by znowu stanął o własnych siłach. Za długo już byli w tym kanionie; za długo na to wszystko pozwalał. Gdyby Apacze... - Co z nią? - wyszeptał Jake, a jego spuchnięte oczy roz glądały się, usiłując znaleźć jej twarz wśród tych, które go otaczały i patrzyły na niego w niezrozumiały sposób. - Nie żyje - powiedział cicho Dolarhyde. Ciało Jake'a się napięło.
- To nieprawda. - Pokręcił głową. - Muszę ją zobaczyć. Dolarhyde spojrzał na Lonergana surowo, zmuszając go, żeby dostrzegł, usłyszał, zaakceptował rzeczywistość. -Jake... — powiedział, tym razem z naciskiem. - Ona nie żyje. -Szefie - wtrącił Nat naglącym tonem. Dolarhyde spojrzał kolejny raz na krawędź urwiska i zrozumiał, że spełniły się jego najgorsze obawy, które żywił, od kiedy wjechali do kanionu: Apacze, którzy przyglądali im się tego ranka, wrócili, i tym razem nie byli sami. Wojownicy stali rzędem po obu stronach wąwozu ze strzelbami i łukami wymierzonymi w intruzów. Musieli ich śledzić z oddali przez cały dzień. Nawet jeżeli nie widzieli wszystkiego, to z pewnością zdawali sobie sprawę, że gromadka przybyłych z miasteczka ludzi to nie wabik zasadzki, tylko łatwy cel. Jake osunął się na ziemię, kiedy Dolarhyde go puścił i podniósł ręce, tak jak pozostali.
KIEDY DOTARLI DO OBOZU APACZÓW, słońce w końcu zaszło, kończąc przypuszczalnie najdłuższy dzień pozostałych przy życiu mieszkańców Rozgrzeszenia. Doc wiedział, że gdyby nie biegłość Nata w języku wojowników, wszyscy zginęliby jeszcze w kanionie. Obóz, w którym przebywało około pięćdziesiątki mężczyzn, kobiet i dzieci należących do plemienia Apaczów, przyjął nieoczekiwane przybycie jeńców przytłumioną kakofonią psiego szczekania i zaintrygowanych szeptów. Doc nie miał pojęcia, co mówią otaczający go ludzie, ale z ich tonu wywnioskował, że niechętnie przyjmują gości -a w każdym razie takich jak oni. Zgodnie z poleceniem ukląkł
na ziemi obok Dolarhyde'a i Nata na środku obozu przy dużym ognisku, gdzie wszyscy mogli się im dobrze przyjrzeć. Jake padł na kolana obok niego; półprzytomny majaczył. Doc zacisnął związane dłonie - chciał się nim zająć, wiedział, jakim szokiem musiała być śmierć Elli dla mężczyzny, który prawie poświęcił własne życie, żeby ją uratować. Pocieszył się, że wszyscy byli już praktycznie martwi; może majaczący Jake miał po prostu szczęście. Emmetta zabrali na samym początku; wleczony szarpał się i krzyczał. Doc widział, jak trzymany wśród kobiet i starszych chłopców nadal usiłuje się uwolnić, ale na jego buzi było teraz więcej rozpaczy niż zawziętości. Nat powiedział mu szeptem, że plemię zamierza przygarnąć chłopca. Doc na to liczył. Wiedział, że Apacze mają wieloletni zwyczaj adopcji pojmanych dzieci. Kiedy był młody, krążyło wiele opowieści o Indianach, a on, w odróżnieniu od większości ludzi, słuchał uważnie wszystkich, nie tylko tych przerażających. Apacze dawno już przystosowali się do życia w tej krainie pustką i nicością płynącej, nauczyli się gospodarować jej zasobami i nie kwestionowali kosztów takiej egzystencji. Adopcja musiała być teraz dla nich jeszcze ważniejsza, gdyż ich liczebność znacząco się zmniejszyła po zdziesiątkowaniu w wojnach z armią Stanów Zjednoczonych i Meksyku, jak również w niezliczonych potyczkach z górnikami i osadnikami. Stany Zjednoczone i Meksyk często toczyły boje o ten sam teren, nawet jeżeli obie nacje zwalczały także Apaczów. Uświadomił sobie, że narody jego i Marii mają takie samo prawo do tych ziem jak Indianie do terytorium Stanów Zjednoczonych. I na tym właśnie polegał problem ludzi... zawsze było im
za mało. Powiedział kiedyś Meachamowi, że nie może chodzić z czystym sumieniem do kościoła, bo doktryna Objawionego Przeznaczenia kojarzy mu się z tym, jak Bóg nakazał Hebrajczykom pójść do krainy Kanaan, twierdząc, że ta należy do nich. Od zarania dziejów ludzie z łatwością i chętnie odwoływali się do Boga, żeby usprawiedliwić swoje grzechy - był to dla nich tylko kolejny pretekst do barbarzyńskiego traktowania innych. Historia lubiła się powtarzać, od czasów Starego Testamentu. Meacham go zrozumiał, tak jak rozumiał wiele spraw, o których przeciętny kaznodzieja nie miał pojęcia... Maria być może nie wiedziała, co czuje Doc, ale też go rozumiała, a to wystarczyło. Jeżeli Bóg jeszcze nie pojął, o co chodzi, było już za późno. Demony posiądą Ziemię. Brakowało mu Meachama... Brakowało mu Marii, która była dla niego ważniejsza niż jego własne życie. Zastanowił się, dlaczego w języku Apaczów nie ma wyrazu „żegnaj". Może dlatego, że ginęli zbyt szybko, by zdążyć to słowo wypowiedzieć... Doc westchnął, zmęczony klęczeniem, korzeniem się przed Bogiem czy Indianami. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył, jak wojownicy, którzy zabrali im broń, podają ją Czarnemu Nożowi, człowiekowi, którego Nat nazwał nantan -wodzem. Nat powiedział, że Czarny Nóż jest w tym konkretnym wypadku również sachemem; Doc słyszał już to określenie na wschodzie - tak się mówiło o wodzu cieszącym się wyjątkowym poważaniem wśród innych nantanów, przywódcy rozsianych siedlisk „dzikich" Apaczów, którym udawało się przeżyć poza rezerwatem. Czarny Nóż miał na oko czterdzieści kilka lat. Jego spój-
rżenie było przenikliwe i inteligentne, a z jego gestów przebijała pewnos'ć siebie urodzonego wodza. Z gromady wojowników wyróżniała go tylko czerwona barwa koszuli. Wszyscy mężczyźni Apaczów nosili dziwne kombinacje mocno znoszonego tradycyjnego stroju i odzieży zabranej - za życia lub po śmierci - wrogom. Kiedy Czarny Nóż przyglądał się grupie jeńców, z jego poważnej miny nie dało się nic wyczytać. Siedział na kłodzie ze strzelbą na kolanach i skinął na jednego z wojowników, który zaczął pokrzykiwać coś gniewnie pod ich adresem. Doc zastanowił się, czy nantan jest zbyt wysoki rangą, żeby zwracać się bezpośrednio do więźniów. Nat, w imieniu ich wszystkich, podjął dyskusję w języku Apaczów jako jedyny, który umiał się nim posługiwać. Tylko Dolarhyde'owi było wszystko jedno, czy ktoś go rozumie. Doc wiedział, że Dolarhyde nienawidzi Apaczów nawet bardziej niż mieszkańców Rozgrzeszenia; nie wiedział jednak dlaczego. Słyszał, że walczył z nimi, kiedy służył w wojsku, jeszcze przed wojną secesyjną. Może to wystarczyło. W związku z tym Doca tym bardziej intrygowało, że jedyną osobą, której Dolarhyde ufa, jest Nat Colorado. Kiedy wojownik zakończył coś, co wyglądało Sorensenowi na serię oskarżeń, Nat podjął się tłumaczenia, a mówca poradził się wodza. - Mówi, że to wszyscy, którzy zostali z ich klanów, Zachodnich Apaczów, Chricahua i Mescalero. Doc był zaskoczony. To były różne plemiona; życie wśród obcych - nawet o tych samych korzeniach - stanowiło dowód desperacji Indian. Mieszkańcy obozu zebrali się, żeby się wspierać, żeby przetrwać. A i tak nie pozostało ich zbyt wielu... Co znaczyło, że byli zdenerwowani, źli i wściekli.
- Skurczybyki - mruknął Dolarhyde, zerkając w stronę, gdzie przetrzymywano Emmetta. -Wszyscy tu przyszli, też stracili wielu ludzi... - mówił dalej Nat, nie zwracając uwagi na swojego szefa, tak jak on ignorował wszystkich ze swojego otoczenia. -Kogo to obchodzi, nawet ich nie słuchaj, nie ma po co, wszystkich nas pozabijają... - powiedział Dolarhyde głosem ociekającym nienawiścią, świdrując wzrokiem Czarnego Noża. -Mówi, że pindah-lickoyee... białooki wróg, przez ostatnie pięćdziesiąt lat przynosił nieszczęście: choroby, zarazy... -Nat taktownie nie wspomniał nic o ludobójstwie, którego dopuszczała się armia. - A teraz sprowadziliśmy Kroczących na Wietrze i palimy ich ludzi. W ramach symbolicznej zemsty grupa wojowników przyniosła zwłoki Elli i wrzuciła je do ogniska na środku obozu. -Nie! - krzyknął Emmett, kiedy ciało zajęło się ogniem. -Co? - powiedział z niedowierzaniem Doc. - On myśli, że to nasza sprawka? Oni porywają też naszych! Wytłumacz im! -Daj sobie spokój - warknął Dolarhyde. - Z nimi nie ma żadnej dyskusji. Nat stał i przyglądał się z niedowierzaniem, jak ciało Elli wrzucono do ognia, a Czarny Nóż nawet nie zaprotestował. Doc przypomniał sobie, że Apacze bali się i brzydzili zwłok - lękali się „choroby duchów", opętania przez niespokojną duszę. Nawet kiedy musieli chować członków własnej rodziny - zwłaszcza wtedy - czasami zwracali się potem o pomoc do szamana; i prawdopodobnie robili to zbyt często i za długo. Spalenie ciała Elli znaczyło, że zaślepieni gniewem i mści-
wością sprzeniewierzyli się własnej tradycji; w podobny sposób wpłynął na niektórych mieszkańców Rozgrzeszenia atak demona. Nat, nie zerknąwszy nawet na Dolarhyde'a, zaczął powtarzać słowa Doca, przekładając jego prośbę o wyrozumiałość. Sytuacja była jednak beznadziejna. Nagle wszystkich -nawet Jake'a - złapano za włosy i postawiono na nogi. Doc zobaczył trzepotanie powiek mężczyzny, który oprzytomniał, kiedy nim poniewierano i kiedy zauważył, że ciało Elli leży w płomieniach. - Przestańcie - wysapał Lorengan, wyciągając do niej ręce, ale nikt go nie słuchał. Czarny Nóż przyglądał im się i Doc widział, że włas'nie decyduje się ich los. - Zabij nas od razu! - krzyknął Dolarhyde; w jego oczach płonęła nienawiść. - Dość już tego! Doc zaczął się zastanawiać, czy pułkownik stara się dla nich o szybką śmierć. Zdał sobie sprawę, że przez te wszystkie lata w wojsku musiał być świadkiem potworności - Apacze znali tysiące sposobów na zadawanie wolnej śmierci. Ilu żołnierzy i osadników zabito, żeby zastraszyć resztę? I jakie to musiało wywrzeć piętno na umyśle człowieka? Czy zdawał sobie sprawę, że większość aktów barbarzyństwa została popełniona z zemsty za śmierć bliskich? I że w miarę, jak zabijano kolejnych Indian, ci odpowiadali stosowaniem coraz wymyślniejszych tortur? Docowi przyszło na myśl, że być może Dolarhyde bał się najbardziej z nich wszystkich. Jeden z wojowników uderzył pułkownika w tył głowy pałką - na tyle lekko, żeby go nie zabić, na tyle mocno, żeby położyć kres jego aroganckim komentarzom. Czarny Nóż zmarszczył brwi i przytaknął, a Nat skulił się i wyszeptał:
- Śmierć. Chryste, pomyślał Doc, Boże, czyli to już koniec... Jemu, tak jak reszcie, przystawiono do gardła noże. Wiedział, że powinien się cieszyć: śmierć będzie szybka; jednak mimo to nie czuł wdzięczności. Dlaczego nie mogli tego zrozumieć? Gdyby połączyli sity... Maria... Usłyszał rozpaczliwy krzyk Emmetta: „Nie!", i zobaczył, jak chłopiec ze wszystkich sił się szarpie, usiłując wyrwać się trzymającym go dłoniom. Doc poczuł, jak ostrze noża naciska mu skórę, spojrzał ostatni raz na resztę, i wtedy nagle... Stos pogrzebowy na środku placu eksplodował i oślepiła ich feeria światła jak podczas pokazu fajerwerków. Płomienie buchnęły z niesamowitym rykiem, zmieniając barwę z pomarańczowej na zieloną, na białą... Nacisk na szyję Doca zelżał. Apacze, nawet wojownicy, cofnęli się, wpatrzeni w płomienie. Ze stosu wyszła Ella, spowita w całun z ognia i światła. Podeszła do jeńców, do Jake'a, i kiedy płomienie gasły, nadal promieniała światłem, roztaczała oślepiający, niebiański blask... Anioł? - pomyślał Doc. Nie, to była Ella... ale Ella nie była człowiekiem. Umysł Doca nie radził sobie z tą świadomością, a Apacze zaczęli klękać, wyrzucać broń; świat duchów nie był im obcy, wiedzieli, że jest wszechobecny i nierozerwalnie połączony ze światem materii, w odróżnieniu od tego, co wpajano Docowi. Kiedy Ella oddalała się od ogniska, jej blask słabł, skóra przybierała z powrotem cielistą barwę, a długie, ciemne włosy opadały jej na ramiona. Kiedy się w końcu zatrzymała, twarz w twarz z Lonerganem, wyglądała jak Ella, którą dobrze znali. Za życia. *
KIEDY I MIESZKAŃCY OBOZU, I LUDZIE, którzy ją znali - albo którzy myśleli, że ją znają - wpatrywali się w nią oniemiali, Jake ukląkł przed nią i podniósł głowę; odzyskawszy w pełni przytomność i władzę nad zmysłami, znalazł się w epicentrum tego, co niemożliwe, jakby zmartwychwstanie Elli przywróciło wolę życia także jemu. W pustce, w miejscu, gdzie powinno być serce - którego nieobecność przestał kwestionować dawno temu - nagle i zupełnie niespodziewanie coś się znów pojawiło. Ella stała bez ruchu z wyrazem twarzy, którego nigdy wcześniej nie widział i którego nie rozumiał. Wstał z wysiłkiem, przez cały czas patrząc jej w oczy. Podniósł z ziemi koc i podszedł do niej, owinął ją nim delikatnie, po czym zrobił krok w tył. - Przepraszam - powiedziała cicho na widok jego miny; w jej spojrzeniu była wdzięczność i prośba o wybaczenie. Nie mogłam ci powiedzieć. Jake przełknął ślinę, odchrząknął. -Jesteś jedną z nich? - zapytał chrapliwym, łamiącym się szeptem. To było jedyne pytanie, które przychodziło mu do głowy; pytanie, na które bał się uzyskać odpowiedzi. -Nie. - Ella pokręciła głową. - Pochodzę skądinąd. -Urwała i przez chwilę szukała słów, żeby mu to wytłumaczyć. -Przybrałam tę postać... żeby móc być z wami. -Powinnaś mi była powiedzieć - odparł Jake, prawie z wyrzutem w głosie. - Myślałem... Byłem przekonany, że nie żyjesz. Ella spuściła wzrok. - Nie byłam pewna, czy uda mi się uratować to ciało. Czy uda mi się obudzić. Patrzył na nią, znowu kompletnie zagubiony, a słowa, które nie składały się w sensowną całość, odbijały się echem w jego umyśle.
Wtedy odezwał się Czarny Nóż, wskazując na stojący za nim szałas. - Zaprasza was na naradę - z nim i ze starszyzną plemie nia - przetłumaczył Nat, z którego miny i tonu można było wywnioskować, że Indianie będą zaszczyceni ich obecnoś cią. Jego głos był zadziwiająco opanowany jak na kogoś, kto przed chwilą miał przystawiony nóż do gardła - a potem był świadkiem cudu.
W SZAŁASIE ELLA ubrała się w pożyczoną koszulę i spodnie, które podwinęła, podobnie jak rękawy, po czym włożyła zapasową parę butów Emmetta; wszystko to Jake - za przyzwoleniem Indian — przyniósł ze sterty ich rzeczy. Pozostali mężczyźni z grupy mogli towarzyszyć Jake'owi i Elli podczas narady; wszyscy siedzieli wokół małego ogniska z Czarnym Nożem i garstką Apaczów. Ludzie z miasteczka nadal byli tak oszołomieni jak Jake może oprócz Nata, który wyglądał, jakby wszystko doskonale rozumiał. I oczywiście Elli, która wyszła z szałasu i z nieziemskim spokojem zajęła czekające na nią miejsce przy ognisku. Nieziemskim. Jake powtórzył to słowo w myślach, ale jego oczy nadal nie chciały uwierzyć w to, co widziały. Czarny Nóż i jego wojownicy popatrzyli na Ellę z nabożną czcią i podziwem, które nie objęły jej towarzyszy. Kiedy kobieta usiadła, Czarny Nóż rozpoczął przemowę. - Chce wiedzieć, skąd jesteś. - Nat przetłumaczył jego słowa. Ella spojrzała na wodza; jej twarz wyrażała szacunek, ale w jej wzroku było coś, co wydało się Jake'owi aż nadto znajome. Odpowiedziała płynnie w języku Apaczów, wska zując na gwiazdy. Nawet w obcym języku Jake słyszał po brzmiewający w jej słowach smutek.
-Co ona mówi, do cholery? - szepnął do Nata Dolarhyde. -Że przybywa z miejsca nad gwiazdami, z innego świata -przetłumaczył, jakby nie było w tym nic dziwnego. Jake przypomniał sobie, jak mu mówiła: „Moich bliskich też zabrali". Jej bliskich... Czy miała na myśli mieszkańców innego świata? Przez chwilę w kręgu zapanowała cisza; wszyscy próbowali ogarnąć umysłem to, co usłyszeli. -Z innego świata? Co? - powtórzył Dolarhyde z drwiną w głosie. Jake zmarszczył brwi zirytowany. -I że jeżeli będziemy współpracować, to uratujemy porwanych. -Współpracować z nimi? - powtórzył głos'niej zdenerwowany pułkownik. Czarny Nóż skarcił starszego mężczyznę wzrokiem. Przemówił gniewnym głosem, nie odrywając oczu od Dolarhyde'a. Nat spojrzał na swojego szefa, a jego mina potwierdziła, że nie jest tak do końca nieczuły. -Mieszkańcy obozu wierzą, że Ellę przysłała Kobieta Pomalowana na Biało. -Na Biało? - zapytał Dolarhyde. -Kobieta Pomalowana na Biało - powtórzył Nat. - Nikt nie wie, jak wygląda - wyruszyła poza niebo dawno temu z Życiodajnym Yusnem. Ale to ona była matką wszystkich ludzi, Apaczów i białych. Nazwali Ellę Sonseeahray - to znaczy „gwiazda poranna". Są zdania, że jest wysłanniczką, bo to, co się dzieje z ich ludźmi teraz, nie zdarzyło się nigdy wcześniej. To jest jakby przybycie Matki Boskiej, przysłanie anioła... Mężczyzna skrzywił się, sfrustrowany, na widok pustki na twarzy Dolarhyde'a. Nat wziął głęboki oddech. - I lepiej, żebyś się nie odzywał...
-Dlaczego niby mam się nie odzywać? - zapytał Dolarhyde. - Też mam pytania. -Bo to jest dla nich obelga. - W głosie Nata, kiedy tłumaczył to Dolarhyde'owi, słychać było napięcie. - Gość musi czekać, aż wódz poprosi go o zabranie głosu. -Aha, czyli teraz jestem gościem? - warknął pułkownik. -Czy jeńcem? Kim, do diabła, jestem? Czarny Nóż wskazał na Dolarhyde'a i rozpętała się pyskówka w dwu językach. -Hej! Wystarczy! - wtrącił głośno Doc. - Obaj jesteście dorośli, prawda? O, wielcy wojownicy! Czy moglibyśmy wysłuchać do końca opowieści tej kobiety? Czy... tego czegoś... -Zniżył głos i spojrzał na Ellę, nieco zaczerwieniony. Czarny Nóż i Dolarhyde ucichli i odwrócili wzrok. -Czego oni chcą? - zapytał Ellę Jake, zaczynając w końcu pojmować, że stwory, z którymi walczył, to nie demony z piekła, tak samo jak Ella nie jest aniołem. I one, i ona były z zupełnie innego miejsca... z innych planet podobnych do tej - co było koncepcją tak mu obcą, że na jej tle wizja piekła wydawała się znajoma: Demony były obcymi istotami... tak jak Ella, choć innymi. Nie mógł tego nawet do niczego przyrównać... -Chcą złota - powiedziała. - Poszukują go z taką samą zaciekłością jak wy. Dolarhyde parsknął śmiechem. - To jakiś absurd - skomentował, nie próbując nawet za maskować pogardy. - I po co im to złoto, chcą sobie coś kupić? Jake'owi przyszło wtedy do głowy, że kiedy okradał dyliżans Dolarhyde'a, to faktycznie zamierzał coś sobie później za jego złoto kupić. Po co przybyli Meksykanie? A Amerykanie? Przede wszystkim, żeby się obłowić. Po złoto. Zerknął na
demoniczną broń, nadal przyczepioną do nadgarstka niczym obręcz kajdan. Doszedł do wniosku, że aby zabijać rdzennych mieszkańców, przybysze nazywali ich dzikusami, a nie ludźmi. Zastanowiło go, jak obcy określają ludzi. Te rozmyślania nie podniosły go na duchu. - Czy Maria żyje? - zapytał Ellę Doc. - A pozostali? Wszyscy mieli tę samą minę, kiedy Nat tłumaczył pytanie Czarnemu Nożowi i Apaczom. Ella spuściła wzrok. - Nawet jeżeli żyją, to nie zostało im dużo czasu. Tym razem wszyscy zadrżeli, jakby poczuli straszny ziąb. Nawet Dolarhyde nic nie odpowiedział. -Chcą poznać wasze słabe punkty - odezwała się w końcu Ella. - Tak samo zrobili na mojej planecie. Najpierw przyleciał jeden statek, potem kolejne. Stawiliśmy opór... ale oni byli silniejsi. Niewielu z nas przeżyło. - Na samo wspomnienie o tym w jej oczach pojawił się ból, który zawsze w sobie nosiła; jednak w tak naglącej sytuacji nie mogła sobie pozwolić na emocje. -Przybyłam tu, żeby nie zrobili z wami tego samego. Ale musimy się pośpieszyć... Zanim odlecą i sprowadzą posiłki. Czarny Nóż powiedział coś do Elli, a ona zerknęła na Jake'a i resztę. -Mówi, że jego ludzie za mną pójdą. -Zaraz, chwileczkę... - zaprotestował Dolarhyde, spoglądając na wodza. - Co to właściwie ma znaczyć, żeby za nią iść? I dokąd pójdziecie? Co zrobicie? Ella pokazała na Jake'a. - Tylko on wie, gdzie oni są. - Odwróciła się i spojrzała mężczyźnie w oczy. - Byłeś tam. Jake pokręcił głową, a twarze dokoła ogniska zwróciły
się ku niemu. Zmagał się z pustką, w której powinny być wspomnienia, próbując przypomnieć sobie, gdzie zniknęły... I dlaczego nie był pewien, czy chce poznać prawdę. - Nie pamiętam nawet, jak się nazywam. — Wskazał na swoją głowę. - Jeżeli to tam jest, to ja nie umiem tego wydo być. -Jednak jego frustracja tylko się wzmogła, kiedy dotarło do niego, ile odebrali mu obcy... nawet szansę na to, żeby ich odnaleźć i się im odpłacić. Czarny Nóż naradzał się przez chwilę po cichu ze swoimi ludźmi, po czym spojrzał na Jake'a i zwrócił się bezpośrednio do niego. - Mają coś, co wyleczy twoją pamięć - przetłumaczyła Ella. - Jest wśród nich di-yin... szaman... który umie przy rządzić miksturę. Lonergan zerknął na nią, potem na Czarnego Noża; był nieco zaniepokojony. Zastanawiał się przez chwilę, czy mówią serio. Z ich min wynikało, że tak. Lekarstwo Apaczów nie miało chyba wiele wspólnego z medycyną, którą zajmował się Doc. Słyszał różne opowieści... choć nie pamiętał, gdzie ani kiedy. Wiedział tylko, że nie ma innego wyjścia; że i tak zabrnął już tak daleko poza wszystko to, co było mu znajome, iż wycofanie się teraz nie wchodziło w rachubę. Strzelaj, Jake, albo złóż broń... Spojrzał na Ellę jeszcze raz i przytaknął.
ROZDZIAŁ 14
C zarny Nóż był dobrym gospodarzem, gdy - przynajmniej tymczasowo - z jeńców stali się „gośćmi". Kiedy czekali, żeby di-yin przygotował to, co miał zażyć Jake, dostali jedzenie i wodę do popicia. Tylko Dolarhyde narzekał pod nosem na posiłek, choć i tak wszystko zjadł. Lonergan nie miałby nic przeciwko temu, żeby zjeść porcję Dolarhyde'a lub kogokolwiek innego. Zmusił się, żeby przeżuwać powoli i delektować się każdym kęsem swojego dania: głód sprawiał, że wszystko smakowało lepiej. Był wdzięczny, że w ogóle dostał cos' do jedzenia — w znanych mu opowieściach o indiańskich miksturach zawsze przewijał się wątek wymiotów, niekiedy leczniczych, niekiedy nie. Fakt, że dali mu jeść, dobrze wróżył. Kiedy skończył, poczuł, że wracają mu siły, jak również pamięć o celu działań: przypomniał sobie złożoną przysięgę, że odnajdzie Alice, jeżeli ta jeszcze żyje, i że się zemści, jeżeli jest martwa. W końcu garstka wojowników poprowadziła ich przez obóz do stojącego nieco na uboczu szałasu. Jeden z Apaczów zaprowadził Jake'a i Ellę do środka, podczas gdy reszta trzymała się za ręce, blokując wejście. Garstka mieszkańców miasteczka wymieniła zaniepokojone spojrzenia, kiedy Jake
zawahał się i do nich odwrócił; po chwili jednak wszedł do szałasu i zrozumiał, że znalazł się w świętym miejscu Indian. W s'rodku mała grupa mężczyzn i kobiet tworzyła krąg. Był wśród nich Czarny Nóż i jakiś starzec z poważną miną; Ella szepnęła do Jake'a, że to di-yin, szaman odpowiedzialny za przygotowanie leku. Siedzący Apacze śpiewali monotonnie; Jake'owi kojarzyło się to z pieśniami religijnymi, choć nie wiedział dlaczego. Ella dołączyła do ludzi w kręgu i pokazała mu jego miejsce. Kiedy siadał koło niej, poczuł, jak mięśnie nóg naciągają mu się boleśnie. Czuł się nieswojo, jakby trafił w niedzielę do kościoła. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Apacze mają prawdziwą religię ani że traktują ją poważnie. Z drugiej strony nie zdarzało mu się specjalnie często myśleć o Indianach; o religii zresztą też nie. Jego myśli krążyły za to wokół pastora Meachama; żałował, że go tu nie ma; że nie może mu towarzyszyć. Ostatnie życzenie Meachama, zanim wyzionął ducha, brzmiało: „Uratuj naszych". Sam Bóg nie mógł zaprzeczyć, że Jake robi wszystko, co w jego mocy, by spełnić tę prośbę. Di-yin podniósł niewielkie naczynie z jakimś płynem i podał je Czarnemu Nożowi, który, nie przerywając śpiewu, przekazał miseczkę mężczyźnie obok. Naczynie dotarło w końcu do Jake'a. Przyjął je i przyjrzał się kawałkom roślin pływającym na powierzchni ciemnobrązowego płynu. Przysunął miseczkę do nosa i powąchał. Zapach mikstury był mu równie nieznany jak jej wygląd; odruchowo się skrzywił, potem zerknął na Ellę. Z jej twarzy biła nadzieja i prośba - prośba, żeby to zrobił, dla ich wspólnego dobra. - Proszę... - wyszeptała.
Rzucił okiem na pozostałych; na ich twarzach malowało się to samo; wszyscy pokładali w nim nadzieję. Jake jeszcze raz spojrzał na miseczkę i pokręcił głową - co nie miało wyrażać odmowy, tylko niedowierzanie, że dał się w coś takiego wciągnąć. Wziął głęboki oddech, wstrzymał powietrze i, łyk po łyku, wypił całość mikstury. Poczuł dziwne ciepło w przełyku i żołądku, które przez swoje pieczenie przypominało mu nieco whisky, choć smak, który został mu w ustach, kojarzył się bardziej z żuciem tytoniu zmieszanego z końskim łajnem. Nie było najgorzej. Kilkoro Apaczów wstało, opuściło krąg i wyszło z szałasu. Jake nadal siedział obok Elli, zastanawiając się, co go czeka teraz. Wydawało mu się, że ma ciało starca; oprócz tego trochę zakręciło mu się w głowie - może z nerwów. Na ziemi rozłożono koce. Jake próbował się odprężyć, ale z każdym oddechem ciało przypominało mu, że sponiewierano je dziś bardziej, niż na to sobie zasłużyło. Jednak po chwili zaczął go ogarniać dziwny spokój i napięcie stopniowo zniknęło. Światło dobiegające z małego ogniska na środku szałasu wydawało się coraz jaśniejsze, promienie rozdzielały się i splatały w tęczę; Jake wpatrywał się w nie jak zahipnotyzowany. Jego zmysły się wyczuliły: usłyszał zew kojotów, śpiewających serenady do księżyca, poczuł mieszankę woni palącego się jadłoszynu, bylicy i wilgotnej uboczki, jak również roślin kwitnących nocą, o nieznanych mu nazwach, którą przynosił od ogniska chłodny powiew. Czuł twardy grunt przez warstwę wełnianego koca. Ella przyglądała mu się uważnie; czuwała nad nim, tak samo jak garstka Apaczów, którzy zostali w szałasie. Jake poczuł, że powieki zaczynają mu ciążyć w halucyna-
cyjnym śnie; niewyraźne obrazy przesuwały się niczym ziarenka piasku zawsze, kiedy zamykał oczy. Ogarnęła go wielka senność. Ella objęła go i pomogła mu się położyć; inaczej zasnąłby na siedząco. Jego głowa spoczęła na jej kolanach. Kobieta spojrzała na niego; twarz rozświedał jej blask ogniska i eteryczna poświata, na którą składały się wszystkie istniejące kolory. Lonergan uśmiechnął się do niej, czuł się bezpieczny, zadowolony; w jej spojrzeniu oprócz wdzięczności zobaczył wiarę. Usłyszał cichy trzepot; zmusił się, żeby ostatni raz otworzyć oczy, i zobaczył tuż nad twarzą jaskrawe barwy kolibra, który migotał w świetle płomieni jak kryształki tęczy. Jake'a zaintrygowało, co ptak w ogóle tu robił, zwłaszcza po zmroku... Koliber latał nad nim zygzakiem, jakby zachęcając go do pójścia w jego ślady - nie wiadomo dokąd, nie wiadomo jak -zanim znowu zniknie mu z oczu. Jake usłyszał ciche rozmowy zebranych dokoła Apaczów. - To dobry znak - wyszeptała Ella. - Mówią, że to będzie twój duchowy przewodnik. Wszystko rozmyło mu się przed oczami, nie zauważył, dokąd poleciał ptak, nie widział nawet twarzy Elli, wszystko się rozmazało. Nagle odzyskał ostrość widzenia... i zobaczył Alice. Alice? Jak... gdzie? Widział, że się od niego oddala, idzie na wydmy; wiatr rozwiewał jej kwiecistą sukienkę, podnosił kłęby piasku. Piaskowa zamieć szalała, aż stracił kobietę z oczu po tym, jak odwróciła się ostatni raz i dostrzegł jej oczy wpatrzone w niego —jedynego mężczyznę, którego kiedykolwiek kochała i którego będzie kochać... -To nie twoja wina -powiedziała. -Co? - zawołał, ale głos uwiązł mu w gardle i z jego krtani nie wydobył się żaden dźwięk.
Ella pogłaskała Jake'a po włosach uspokajająco, bo zaczął się rzucać, zagubiony w s'wiecie majaków, a jego zamknięte oczy czegoś szukały... Kłębiący się piasek i wycie wiatru - to wszystko, co słyszał i widział. Przemierzał chwiejnym krokiem wydmy, szukając Alice. -Jest tam kto?! - krzyknął i teraz już się usłyszał; ale nikt mu nie odpowiedział. Jake ponownie otworzył oczy, ale rozglądał się teraz po innym świecie. Ella usłyszała, jak wyszeptał na głos: „Jest tam kto?", i wiedziała, że wywołana miksturą wizja pochłonęła go bez reszty. Położyła mu dłonie na skroniach, zamknęła oczy i jej umysł nawiązał łączność, podążył za Lonerganem w głąb jego wizji. Burza piaskowa odcięła wszystkie zmysły mężczyzny; nic już nie widział, słyszał tylko głos Alice, który ciągle rozchodził się echem: „Nie twoja wina...". Odwrócił się w miejscu, usiłując zlokalizować źródło echa... i nagle Alice znów się pojawiła; tym razem zbliżyła się do niego. Jej piękne oczy, jej uśmiech... Objął ją i się pocałowali. Kiedy ich usta się spotkały, świat zaczął wirować i rozsypywać się na kawałki, coś porwało ich do innego miejsca — miejsca, które rozpoznał. Wysoka trawa przed chatką szeleściła na wietrze, a oni położyli się razem w słoneczny wiosenny dzień, całowali się, pieścili, kochali; dali się ponieść czarowi chwili, odkrywali swoje ciała, rozgrzaną od słońca skórę, zagubieni w obopólnej rozkoszy i radości... Aż w końcu zmęczona namiętnością Alice zasnęła w jego ramionach. Kiedy ją obejmował i przyglądał się, jak błogo śpi, wiedział, że jedyne, czego pragnąłby w tym momencie, to żeby czas się zatrzymał, żeby ta chwila trwała całą wieczność: w ich ukrytym zakątku czuł się kochany, podziwiany, bezpieczny
i spokojny; jakby znalazł się w niebie. Zamknął oczy, odpłynął jeszcze głębiej w świat marzeń sennych; cofnął się do wcześniejszych wspomnień... Zjeżdżał ze wzgórza przez wysokie trawy ku chatce. Zobaczył leżącą wśród polnych kwiatów przed ich domem Alice; jakby zasnęła w cieniu topoli w ciepłe popołudnie. Jakby drzemała... Jednak kiedy zsiadł z konia i podszedł do niej po cichu, żeby się nie przestraszyła, i chciał ją obudzić, zauważył coś dziwnego w pozie, w jakiej leżała. Dotknął jej boku i zobaczył jej oczy, nieruchome, szeroko otwarte; jej usta, na których zamarł krzyk... Nie... Niebo nad nimi zachmurzyło się przed burzą, a on stał i patrzył z niedowierzaniem. Wtem błyskawica poraziła mu wzrok. I nagle znalazł się w chatce — to wspomnienie odzyskał już wcześniej — i znowu rzucał ciężkie torby na stół z brzękiem złotych monet... Jednak tym razem wspomnienie nie skończyło się, kiedy na twarzy Alice pojawił się smutek, a jej oczy pociemniały od gniewu na widok połyskującego złota. Odepchnęła go, gdy chciał ją przytulić, i spytała z wyrzutem: - Skąd to wytrzasnąłeś? —A jak ci się wydaje? - uśmiechnął się sarkastycznie, zbyt skupiony na swoim czynie, żeby dostrzec nadciągającą burzę. - Zabierz to z powrotem -powiedziała spokojnie Alice i za łożyła ręce na piersi w obronnym geście. —Jeszcze czego... —Jake zmarszczył brwi. -To brudne pieniądze — rozgniewana kobieta weszła mu w słowo. -Kupimy za nie to, czego nam trzeba - upierał się Jake, również podnosząc głos. - Do cholery, ciężko tyrałem, żeby je zdobyć...
- Kradłeś i mordowałeś! - zawołała wściekła Alice. - To nie jest metoda na odcięcie się od przeszłości. Nie rozumiesz? A on nigdy nie zrozumiał, bo nie wiedział, że można żyć inaczej. Nie było w jego życiu niczego, do czego mógłby się odwołać, aż do teraz. A teraz, właśnie kiedy zaczął wierzyć... W powietrzu rozszedł się grzmot, podłoga domku zadrżała im pod stopami. Z torebJake'a wysypało się więcej złota, monety zsuwały się, staczały ze stołu, przemieniały... I tym razem wiedział dlaczego. Ale nie mógł tego zatrzymać. W szałasie Jake zaczął się pocić, a jego ciało podrygiwało, jakby chciał iść... - Nie... - Wyciągnął dłoń niczym tonący, jednak tym ra zem nie udało mu się wynurzyć z otchłani wizji. Ella posmutniała, też czuła jego wzmagające się przerażenie, wiedziała, co się zaraz stanie, przed czym nie było ucieczki. Chatką wstrząsnęła eksplozja, część dachu oderwała się, a kamienny komin rozsypał na kawałki. Niebo nad nimi wypełniło się oślepiającym nienaturalnie niebieskim światłem. I nagle Alice zaczęła krzyczeć - coś porwało ją z objęć Jakea w powietrze. Rzucił się za nią, ale inny bolas oplatał go i też pociągnął w górę. Zobaczył oddalającą się podłogę, a potem chatkę... Zniknął w otchłani najstraszniejszego koszmaru. I wszystko się zmieniło — na zawsze. Tym razem jak przez mgłę uświadomił sobie, że wizja się zmieniła, że znalazł się gdzie indziej. W ciemnym i zawilgoconym miejscu, w jaskini, gdzie wpatrywał się w szybkie migotanie jaskrawego światła. Hipnotyczne impulsy świetlne więziły jego świadomość tak jak beznamiętna, nienawistna lina krępowała mu ciało. Nie mógł się ruszać, nie mógł myśleć. Widział wokół siebie innych ludzi; ich wielkie puste oczy, nieprzejrzyste jak białe szkło, odbijały światło, które ich hipno-
tyzowało. Ich twarze były zupełnie pozbawione wyrazu, jakby nie żyli... Ale Alice żyła. Wiedział, że gdzieś tu jest, z nim, wpatrzona w światło. Gdyby tylko mógł ją zobaczyć, powiedzieć jej, że... Nie był martwy. Musiał sobie przypomnieć... coś. Musiał coś zrobić. Coś ważnego... Ale nie teraz. Nie, kiedy trzymało go w szachu to światło, jak ćmę zafascynowaną płomieniem. Aż w pewnej chwili, niczym we śnie, zapadł mrok. Jake otworzył nagle oczy, zszokowany brzmieniem kobiecego głosu -usłyszał krzyk bólu, krzyk przerażenia... jakby ktoś wrzucił ją do ognia. Chciał odwrócić głowę, żeby się lepiej przyjrzeć, ale kiedy się ruszył, przeszył go całego przenikliwy ból... Wtem odzyskał władzę nad zmysłami; jego ciało rozluźniło się i przestało miotać. Krzyk kobiety się urwał, a Jake'a ogarnęło otępienie jak u osoby, która po bolesnym przebudzeniu nadal przebywa w świecie snów. Leżał teraz na dziwnym łóżku. Było to coś pomiędzy stołem operacyjnym i madejowym łożem, do którego go przymocowano za pomocą dwóch metalowych obręczy. Coś dotykało jego głowy — to właśnie wywołało falę piekielnego bólu, kiedy się obudził i chciał poruszyć. Był teraz jeszcze bardziej bezradny niż przedtem. Zamarł, bał się nawet zgiąć palec, sparaliżowany strachem. Poczuł na twarzy, dłoniach i stopach podszyty wonią siarki gorący powiew, ale stół był chłodny, tak jak nienaturalne niebieskie światło wypełniające wnętrze olbrzymiej — jaskini?—przestrzeni tak wielkiej, że nie widział jej ścian, ponieważ — budynki? rynny? skrzynie? druty? - kształty, których nie rozpoznawał, zasłaniały mu widok; większość z nich lśniła, ale to nie była poświata płomieni ani lamp. Stół, na którym leżał, też połyskiwał. Te światła miały złocisty odcień. Z bliska wyglądały jak zwoje zwierzęcych mózgów
pod szkłem... Ale kiedy spróbował ruszyć ręką i dotknąć jednego z nich, ból, od którego prawie zemdlał, przeszył mu głowę jak bagnet. Krzyk uwiązł mu w krtani i Jake cofnął dłoń. Jego ciało, osłabione cierpieniem, poddało się więzom, które krępowały umysł. Bez bólu mógł tylko podnieść powieki i poruszać gałkami ocznymi na boki. Ale może to wystarczyło... Na skraju pola widzenia zauważył niesamowite kształty -nieludzkie - które przemieszczały się chaotycznie niczym cienie, znikały w dziwnych, ruchomych obłokach, znów się wynurzały, podświetlone rozproszonymi stożkami niebieskiego światła. Wydawało mu się, że widzi w oddali parujące jeziora, strumienie, w których mieniła się pomarańczowoczerwona lawa... linie złotych łez wznoszące się ku... wewnątrz... Jego umysł w końcu się poddał. To, co widział, przywodziło mu na myśl tylko jedno: wizerunek piekła. Obok stołu, do którego był przymocowany, stał drugi, mniejszy. Nie rozpoznawał leżących na nim przedmiotów... oprócz niektórych. Poczuł falę przerażenia, kiedy uświadomił sobie, do czego mogą służyć, jaką krzywdę można nimi wyrządzić bezbronnemu ciału. Odwrócił się z wysiłkiem, żeby spojrzeć w drugą stronę, jak najdalej od koszmaru. Dotarło do niego, że obok niego jest kolejny podobny stół. A na nim leży Alice... Alice?... Na stole obok zobaczył Alice, która nie patrzyła na niego, tylko w sufit. - Alice — wyszeptał. Jego usta i krtań były tak suche, jakby od wielu dni nic nie pił. Jej sukienka została opleciona w talii czerwoną wstęgą z motywem róż. Patrząc na nią, wspominał, jak leżeli na trawie przed domem... bez ruchu...
Była unieruchomiona, podobnie jak on. Miała otwarte oczy... -Alice! Nadal się nie ruszała, nie spojrzała w jego stronę, nie próbowała odpowiedzieć. Nawet nie zamrugała, tylko wpatrywała się w pustkę, a jej oczy były tak duże i ciemne jak ślepia przerażonej łani. Puste jak okna opuszczonego domu. Jake jeszcze raz zawołał jej imię, nic nie rozumiejąc... jakaś część jego umysłu nie chciała przyjąć do wiadomości ostatecznego dowodu czekającej ich zguby. Nie rozpoznał potwornego kształtu istoty, która nagle pochyliła się nad Alice. A mimo to wiedział, że to demon. Kiedy stwór odczepił krępujące kobietę obręcze, jej twarz w końcu obróciła się do Jake'a... Ale kiedy zobaczył jej oczy, zrozumiał, że nie zrobiła tego z własnej woli. We wzroku miała pustkę, nie mrugała, nie ruszała się... nie oddychała. Czerwona wstęga opasująca jej suknię... teraz wiedział już, co to jest. Krew. Alice była martwa. Alice nie żyła. Stracił ją na zawsze. Zamordowały ją, tuż obok niego, potwory, które wypełzły z samej czeluści piekła, żeby ich tam zaciągnąć. W szałasie Jake krzyknął; był to krzyk smutku i furii; ciało mężczyzny próbowało wyrwać się z niewidzialnych więzów koszmaru. Łzy, które zebrały się w oczach Elli, pociekły jej po twarzy, podczas gdy Lonergan był nadal uwięziony w wizji przeszłości, równie bezlitosnej jak demony drzemiące w głębi jej własnej duszy. Jednak nie mogła mu pomóc, nie mogła go pocieszyć, złagodzić jego cierpienia. Mogła tylko zapłakać nad jego losem, zapłakać z nim, wewnątrz swojego własnego więzienia wspomnień. To była droga, którą musiał podążać sam, i robił to dla ich wspólnego dobra.
Jake patrzył, jak otaczające łoże śmierci Alice złote mózgi pod szkłem zaczęły lśnić i pulsować; jej ciało zamigotało jak miraż, zalśniło, i na jego oczach zamieniło się w pył. Powiew gorącego powietrza porwał jej prochy, aż, niczym piasek uniesiony do nieba, przestała istnieć... Alice... Na jego szklące się od łez oczy padł długi cień. Jake spojrzał w górę, szykując się do ujrzenia demona, który, po tym, jak odebrał życie Alice, po tym, jak odebrał mu jej ciało i duszę, ruszył teraz w jego stronę. Nigdy wcześniej Jake nie czuł takiego strachu i obrzydzenia. Zdławiły one nawet smutek na widok owadziego pancerza, obciągniętej gadzią skórą kpiny z ludzkiej twarzy. Stwór stał nad nim i przyglądał mu się czerwonymi nieludzkimi oczami, jakby Jake był muchą w pajęczynie, a pająk zastanawiał się, które skrzydełko oderwać najpierw. Wtedy pancerny korpus rozwarł się niczym otwierająca się szajka, ukazując ukryty w jego zwojach dodatkowy zestaw odnóży. Półprzezroczyste, zakończone ssawkami palce zaczęły przebierać w narzędziach chirurgicznych zaprojektowanych z myślą nie o leczeniu, tylko zadawaniu bólu i śmierci. Stwór podniósł długi, lekko zakrzywiony pręt ze srebrnego metalu. Jake zauważył, że na końcu narzędzia pojawia się niebieskie światło -jakby demon trzymał zapaloną świecę — i że zbliża je do jego prawego boku. Przyglądając się zakreślonemu przez przyrząd łukowi, Lonergan spostrzegł, że ma podciągniętą koszulę; widział nakreślone na brzuchu i z boku wskazówki operacyjne. Wzór na skórze miał usprawnić wycinanie narządów. Jake zacisnął szczęki, cały się napiął; nie ruszał się, ale nie potraJił opanować dygotu, zupełnie bezsilny wobec tego, co się z nim działo. Świetlny skalpel dotknął jego boku, przepalił mu skórę i zaczął zagłębiać się do wnętrzności, żeby wyciąć mu po kolei
wszystkie organy. Jake zawył z potwornego bólu, a jego ciało zaczęło dygotać spazmatycznie; cierpienie się zwielokrotniło; mężczyzna szarpał się w amoku, walcząc o życie. Wtem coś się urwało i Jake uwolnił lewą dłoń. Zaczął obmacywać stolik z narzędziami, rozpaczliwie szukając czegoś, czego mógłby użyć jako broni. Natknął się na gładki metalowy pręt podobny do tego, który trzymał demon, chwycił go i spostrzegł, że na końcu przyrządu zapala się niebieska iskra. Demon złapał go za rękę, ale było już za późno. Jake nie ociągał się, a promień ciął jak błyskawica. Niebieska smuga przeorała twarz potwora, wypalając mu w niej czerwone wgłębienie. Demon zaskrzeczał i zatoczył się, znikając Jake'owi z oczu. Mężczyzna upadł z powrotem na stół operacyjny, a jego dłoń osunęła się po drugiej stronie na jakąś metalową powierzchnię; wypuścił palnik, kiedy rozwarta obręcz nagle ożyła i zatrzasnęła mu się na nadgarstku jak pułapka. Wpadł w panikę i usiłował się uwolnić; bransoleta nie była jednak przymocowana do stołu, podniósł ją bez trudu. Wyswobodził się z więzów, po czym zsunął się, a wręcz spadł, na ziemię. Pokuśtykał do stanowiska obok, mrugając, żeby odzyskać ostrość widzenia; przesunął dłonią po powierzchni, na której przed chwilą leżała Alice, jak gdyby kobieta nadal tam była, tylko niewidzialna... Nic po niej nie zostało, nie było nawet warstwy pyłu, która przylgnęłaby mu do koniuszków palców. Alice zniknęła, jakby nigdy nie istniała. Uwolniła się z tego piekła na ziemi. Jake odwrócił się, zmagając się z pytaniem, czy ją zostawić, zmuszając się do ucieczki. Teraz mógł uratować już tylko jedno życie: własne. Musiał się stąd wydostać, jak najdalej od tego wszystkiego, co tu zobaczył — musiał uciekać, znaleźć się poza zasięgiem potworów, poza zasięgiem wspomnień...
Ruszył w stronę najbliższego otworu w ścianie, który wyglądał jak przejście. Za nim czekał go niekończący się labirynt tuneli. Wybrał korytarz, który wyróżniał się z pozostałych: nie był wzmocniony drewnem ani żadnym innym znanym mu materiałem; podświetlone pulsującym niebieskim światłem podpórki przywodziły na myśl żebra węża. Ruszył wyłożonym metalowymi obręczami tunelem, bo teraz, po stracie Alice, została mu już tylko ucieczka. Wreszcie zobaczył na końcu tunelu inny rodzaj światła, które wydało mu się znajome; to było słońce, nie trupio niebieski odcień demonicznych podziemi. I za chwilę był już na zewnątrz, mrugał oślepiony jaskrawym blaskiem pustyni. Ruszył chwiejnym krokiem po nierównym dnie wyschniętego strumienia, które prowadziło do podziemi, nie czuł bólu w boku, nie czuł skaleczeń i sińców na bosych stopach zmagających się z chropowatym gruntem. Przewracał się i wstawał, i znowu się przewracał... Czuł tylko potrzebę ucieczki, jak najdalej stąd... Dotarł do końca koryta i wyszedł na równinę; tam musiał się zatrzymać i zaczerpnąć tchu, żeby kontynuować bieg. Obejrzał się za siebie; był zbyt daleko, żeby dostrzec ukryte wejście, którym się wydostał. Zobaczył tylko dziwną formację skalną, która się nad nim wznosiła, górując nad otaczającym go płaskowyżem, skarpami i urwiskami; naznaczała pustynne niebo niedającym się wymazać piętnem.
JAKE OBUDZIŁ SIĘ z KOSZMARU. Nie siedział boso na zakurzonej drodze do Rozgrzeszenia, tylko w rozświetlonym ogniskiem szałasie Apaczów. Tym razem obudził się w końcu z pełnym zestawem wspomnień z ostatnich dni jego poprzedniego życia.
Nie zostawił Alice na pewną śmierć. Była martwa, zanim uciekł. Nie był podłym tchórzem, który nawet nie spróbował jej ocalić. Nie miał teraz wątpliwości, że chętnie oddałby za nią życie; że nigdy nie zdawał sobie sprawy jak bardzo ją kocha, aż do samego końca, kiedy wszystko zrozumiał... Ale... ale... - Przyniosłem złoto... do domu. - Nareszcie wszystko ogarnął, uświadomił sobie konsekwencję swoich czynów, a jego wyznanie było samo w sobie torturą. - I dlatego zgi nęła. - To jego wina; równie dobrze mógłby ją po prostu sam zastrzelić. Dotarło do niego, że Ella go obejmuje, podtrzymuje, a jej twarz jest mokra od łez; tylko ktoś, kto przeżył to samo, mógł podzielić się z drugą osobą siłą pomagającą przez to przejść. - To nie twoja wina - wyszeptała, przytulając go jeszcze mocniej. Spojrzał na nią i zdał sobie sprawę, że Ella widzi w jego oczach to samo, co on zobaczył kiedyś w jej spojrzeniu, podczas konfrontacji na wzgórzu. Przypomniał sobie, że ją tam wtedy opuścił; jej oczy wyrażały to samo, a on po prostu się odwrócił i odjechał, zostawił ją sam na sam ze smutkiem; jedyne, co jej wtedy powiedział, to: „Trzymaj się ode mnie z daleka". A mimo to teraz z nim była, obejmowała go, próbowała pocieszyć. „ To nie twoja wina". Jak duch Alice, który przemawiał do niego w wizji. Odwrócił wzrok - to było zdecydowanie za mało, żeby pocieszyć go w tej sytuacji. Wtedy przypomniał sobie coś jeszcze. Znów spojrzał na Ellę, a potem w jakiś nieokreślony punkt za nią i z jego oczu powiało takim chłodem, że samo piekło zadrżało. - Wiem, gdzie oni są... - powiedział.
ROZDZIAŁ 15
J
ake spał całą noc tak twardo, że nic mu się nawet nie przyśniło. Ale ocknął się z samego rana, podobnie jak Apacze. Nikt inny się nie obudził, nawet Ella i Emmett, którego w końcu im oddano na jej prośbę. Wszyscy spali jak zabici. Jake skrzywił się, niezadowolony z porównania. Potrzeba wyruszenia śladem, który ujrzał w transie, była zbyt silna, żeby mógł dłużej odpoczywać; po cichu, starając się nie obudzić reszty, wymknął się z szałasu. Przeszedł się po obozie, by rozruszać sztywne, poobijane ciało, mimo że każdy krok był bardziej bolesny, niż się tego spodziewał. Dotarł do miejsca, gdzie część Apaczów spożywała posiłek na rześkim, porannym powietrzu. Zatrzymał się, a oni spojrzeli w jego oczy koloru nieba, ciekawi, lecz nieufni, podczas gdy on zmierzył wzrokiem ich miseczki z potrawą, którą jadło się tu na śniadanie; nie umiał poprosić o porcję dla siebie. W końcu jeden z Indian zawołał coś w inną stronę i któraś z kobiet przyniosła Jake'owi naczynie wypełnione strawą. Skinął w podzięce głową i odszedł, żeby zjeść w samotności. Ella wszystkim już powiedziała, że Jake może ich zaprowadzić do obcych; Indianie zamierzali go karmić i tolerować,
dopóki tego nie zrobi. Ale z ich spojrzeń jasno wynikało, że kiedy nie będzie im już przydatny, przestanie być tu mile widziany. Kiedy usiadł przed szałasem i zaczął jeść, pojawił się Doc. Jake spojrzał na niego zaskoczony; przypuszczał, że pierwsza wstanie Ella albo Dolarhyde. Ale wtedy wspomnienie przeżytej wizji, oplatające mu umysł niczym poranna mgła, uświadomiło mu, dlaczego Doc nie może spać: przez Marię. Lonergan wyciągnął do niego dłoń, w której trzymał naczynie. Doc pokręcił głową i uśmiechnął się blado. - Powinienem cię zbadać, zanim wyruszysz, Jake - powiedział. - Wyglądasz jak sterta zużytego siana. Lonergan spojrzał na niego zdziwiony; czy to miała być diagnoza? Sorenson odwrócił wzrok i zapatrzył się we wschód słońca. A Jake zajął się posiłkiem; tym razem zadowolony, że ma towarzystwo.
SŁOŃCE BYŁO CIĄGLE JESZCZE NIEWYSOKO, kiedy Jake zaprowadził Dolarhyde'a i resztę łowców demonów, wraz z Czarnym Nożem, do miejsca, które pamiętał ze swojej wizji. Nikt nie był w nastroju do rozmowy i jechali w milczeniu. Dolarhyde obserwował, jak pracuje umysł Jake'a, kiedy ten prowadził ich wiedziony pamięcią i wyczuciem - porównując zarys odległego łańcucha gór z postrzępionymi żłobieniami na krawędzi płaskowyżu. Dolarhyde musiał przyznać, że Jake Lonergan jest przebiegły jak kojot, przy czym kojota łatwiej zabić... Pod tym względem przypominał raczej kuguara. Był poza tym znacznie bardziej złożonym człowiekiem, niż podpowiadała Dolarhyde'owi intuicja, póki nie zjednoczył ich wspólny cel. Pułkownik zaczął go nawet szanować jako mężczyznę, odkąd
napotkali Lonergana niosącego Ellę na rękach... i trochę go to drażniło. Jednak nawet on musiał przyznać, że już dawno byłby trupem, gdyby Jake nie okazał się tym, kim jest... Zwłaszcza w świetle nagrody w wysokości tysiąca dolarów za jego głowę, za którą stało ranczo samego Dolarhyde'a. W końcu Lonergan zatrzymał się nieopodal miejsca, które widział w swojej wywołanej miksturą wizji - nie zaprowadził ich do samego wejścia, tylko na szczyt pobliskiej skały, skąd mogli przyjrzeć się niezauważeni kryjówce obcych. W rzeczy samej już wcześniej byli bardzo blisko twierdzy demonów z innego świata - zanim przez nieoczekiwane spotkanie Jake'a z jego dawnymi kompanami zgubili trop rannego stwora. Demon, za którym przeszli taki kawał drogi, chciał się ich pozbyć przed przybyciem do celu i wyprowadził ich w pole, podobnie jak latająca maszyna postąpiła z Lonerganem. Jednak dzięki zdolnościom Nata już wczoraj mogli tu dotrzeć. Teraz mieli po swojej stronie Apaczów - choć Dolarhyde nadal nie był przekonany o wartości takiego wsparcia. I stracili przez to wszystko prawie cały dzień - i kolejnego towarzysza podróży, Charliego Lyle'a. Pułkownik zastanowił się, ilu jeszcze ludzi, ilu z ich bliskich zdążyło skonać w tym czasie w podziemnej kaźni. Spojrzał przez wąwóz na dziwaczną budowlę, którą z daleka brali za nietypową skałę, póki Jake nie zobaczył jej z bliska podczas swojej wizji. Teraz, gdy Ella tak bezpowrotnie zmieniła ich pojmowanie miejsca człowieka we wszechświecie, Dolarhyde pojął, że ów występ skalny nie jest pozostałością po wybuchu wulkanu i że w istocie w ogóle nie jest z kamienia. Obiekt nie był podobny do niczego, co pułkownik wi-
dział kiedykolwiek wcześniej: cętkowany cylinder z dziwnego pozaziemskiego metalu, podobny do broni, którą nosił Jake. Bardziej przypominał umieszczony w ziemi grobowiec: mogiłę wszystkich mieszkańców planety. Zobaczył, że Lonergan z zaciętą miną spogląda na budowlę, a potem na kanion w dole. Ella przykucnęła przy nim, wpatrzona w wieżę, a na jej twarzy zagościła niepokojąca zawziętość, której Dolarhyde nigdy wcześniej u niej nie widział. Przynajmniej teraz choć częściowo rozumiał, dlaczego zawsze wydawała mu się dziwna. Przybyła na Ziemię z niewyobrażalnie odległej planety, niby polująca na demony święta wypożyczona od Boga. Znalazła się tu tylko w jednym celu: żeby zatrzymać inwazję armii szatana, która zniszczyła jej ojczyznę... jej cały świat. Zdecydowana powstrzymać najeźdźców przed zgładzeniem kolejnej cywilizacji. To był punkt kulminacyjny jej misji; oczy kobiety błyszczały z satysfakcji, że nie przybyła za późno. Dolarhyde wyjął lunetę i przez nią spojrzał, przyglądając się uważniej monolitowi. Potęga budowli nawet jemu starła uśmiech z twarzy. -Chryste Panie, Maryjo i Józefie... - wymamrotał. -Jak oni mogli... postawić coś takiego? -Oni tym przylecieli - odparła Ella, wskazując na statek-fortecę. -To tylko sam szczyt... reszta jest pod ziemią. Dolarhyde popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Oni tak szukają złota. Ella spojrzała mu w oczy, a on spuścił wzrok, przypomniawszy sobie swoje wczorajsze pogardliwe komentarze, nawet po tym, jak był świadkiem jej odrodzenia się z płomieni. Jak mógł być do tego stopnia zaślepiony, i to jeszcze tak niedawno? Spojrzał przed siebie. - Czy oni mogą nas stamtąd zobaczyć?
- W świetle dnia niewiele widzą - wyjaśniła Ella. - Trzy mają się pod ziemią, bo tam jest ciemno. Ledwo dokończyła zdanie, pojazd obcych przeleciał im nad głowami, tak nisko, że wszyscy odruchowo przykucnęli. Dolarhyde zobaczył, że Jake zerka na nadgarstek. Był wyraźnie zdziwiony, że urządzenie go nie ostrzegło; a może bał się, że ono ich zdradzi? Jak gdyby miał wątpliwości, czy jego własna broń może być mniej podła niż potwory, które ją skonstruowały. Trudno mu się dziwić, pomyślał Dolarhyde, po tym, co widział i przeżył w twierdzy demonów. Ale latająca maszyna się oddaliła, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. Patrzyli w milczeniu, jak zatrzymuje się w powietrzu nad statkiem-fortecą. Potem opuściła się pionowo nad jej czubkiem i zniknęła, jakby połknięta przez olbrzyma. Dolarhyde'owi przyszło na myśl, że może pojazd wraca z kolejnym transportem więźniów. - Nie uda nam się zbliżyć - zawyrokował Doc, kręcąc głową. - Te latające maszyny wyłapią nas w połowie drogi. -Jest inne wejście... - Jake podniósł wzrok, spoglądając raz jeszcze na wąwóz. - To, którym uciekłem. Dolarhyde spochmurniał; słowa Jake'a nie miały z tym nic wspólnego, mężczyzna pogrążył się we własnych wspomnieniach. - To fort nie do zdobycia. Musimy wyciągnąć stamtąd te stworzenia i podjąć walkę na otwartej przestrzeni, odwrócić ich uwagę, żebyś mógł przemknąć się tam ze swoją bronią na demony i uratować naszych - powiedział. Ale kiedy myślał o swoich słowach, czuł się coraz bardziej przytłoczony. -Mamy pod jednym względem przewagę - oznajmiła Ella na widok jego rosnącej niepewności. Jej głos nabrał mocy. - Oni was nie doceniają, jesteście dla nich jak robaki. Nie są przygotowani do obrony - to jest ich słaby punkt.
Dolarhyde pomyślał o ludziach, którzy tu za nim przyszli - została ich tylko piątka, lojalnych i żywych... a wśród nich niewyszkolony chłopiec. To była cała jego armia, plus garstka Apaczów - którym ufał mniej więcej tak samo jak skorpionom. Spojrzał na wieżę obcych i w końcu przestał się oszukiwać. - Jest nas za mało i nie mamy dowódcy. Jake wpatrywał się przejęty w „budowlę"; jeszcze raz zerknął na dno wąwozu, na którym nie było gdzie się schować. - Nie da rady - dodał, bardziej do siebie niż w odpowie dzi na komentarz towarzysza broni. Czarny Nóż przemówił wtedy po raz pierwszy bezpośrednio do Dolarhyde'a, a Nat przetłumaczył: - Chce skorzystać z lunety. Dolarhyde posłał Czarnemu Nożowi sceptyczne spojrzenie, zastanawiając się, skąd taki dzikus mógł w ogóle wiedzieć, co to jest luneta, nie wspominając już o tym, jak się jej używa. Z drugiej strony, cholerni Apacze nauczyli się jakoś posługiwać bronią palną... Zacisnął dłoń wokół lunety, jakby jakaś jego część nie dopuszczała, by Indianin mógł choćby jej dotknąć. Należała przedtem do jego ojca... Czarny Nóż patrzył na niego równie zaciętym wzrokiem, jakby rzucał mu wyzwanie i jakby chodziło bardziej o zasadę - o to, jakim Dolarhyde jest człowiekiem - niż o samą lunetę. Pułkownik zerknął na Nata. Jego spojrzenie było podobne do tego, którym obdarzył go wczoraj Jake w obozie swej dawnej bandy. - Szczodrość to dla nich cnota - podpowiedział Nat i Do larhyde zdał sobie zaskoczony sprawę, że chłopak ma na my śli Apaczów.
Wiedział, że pytanie zawarte w spojrzeniu wodza dotyczyło zaufania: jakim jest przywódcą? To akurat Dolarhyde świetnie rozumiał - podobnie jak jego wątpliwości. Przynajmniej Czarny Nóż miał twarz człowieka, nie potwora... Człowieka, któremu za grosz nie ufał. Jednak nawet on widział teraz różnicę między wrogiem, który był człowiekiem, i tym, który nim nie był. Jego definicja tego, co „nieludzkie", uległa gruntownemu przewartościowaniu. Wyciągnął dłoń z lunetą i wręczył ją Czarnemu Nożowi. Na twarzy wodza, kiedy odbierał przedmiot, mignęła satysfakcja, może nawet szacunek, i Nat uśmiechnął się na chwilę z ulgą. Dolarhyde znów spochmurniał, tym razem dlatego, że wiedział, iż wodzowi nie będzie do śmiechu, kiedy spojrzy przez lunetę i zobaczy, z czym mają do czynienia. Czarny Nóż mierzył wzrokiem statek obcych przez dłuższą chwilę, po czym przyjrzał się krawędzi kanionu szczelinowego nad miejscem, gdzie według wskazówek Jake'a znajdowało się ukryte wejście do pojazdu. Ponownie przemówił, oddając Dolarhyde'owi lunetę. - Apacze to wojownicy gór - przetłumaczył Nat. - Jego zdaniem lepiej walczyć z góry. Dolarhyde zesztywniał. - Powiedz mu, że jest durniem, jeżeli mu się zdaje, że kilkoma strzałami z urwiska wyrządzi tym stworom jakąś krzywdę. Nat zawahał się, jakby obmyślał sposób przekazania tej informacji Czarnemu Nożowi, żeby nie zabrzmiała jak obelga. Nagle Emmett zapytał: - Gdzie jest Jake?
Wszyscy zaczęli się rozglądać. Ale dopiero spoglądając na otwartą przestrzeń wąwozu, ujrzeli Jake'a — na koniu, który galopował byle dalej od nich. Ella wyraźnie się przejęła, a na jej twarzy pojawiło się zwątpienie; jakby nagle pojęła, że właśnie teraz, kiedy rozgryzła Jake'a Lonergana i jego plątaninę emocji, on znowu ją zostawił... i nie wiedziała, czy tym razem nie na zawsze. - Sukinkot... - wymamrotał Dolarhyde, zaskoczony głę bią swojego rozczarowania. Zastanowiło go, dlaczego w ogó le przyszło mu do głowy obdarzyć zaufaniem, a co dopiero szacunkiem, tę złodziejską szumowinę. A Doc zapytał zmęczony: — I co takiego żeś mu powiedział tym razem?
JAKE POPĘDZAŁ KONIA, pokładając nadzieję w swoich umiejętnościach jeździeckich i licząc na łut szczęścia. Statek-forteca obcych z każdą chwilą wydawał się mniejszy za jego plecami i coraz mniej groźny. Jake musiał uciec jak najdalej od demonów i od swoich towarzyszy, którzy chcieli je zaatakować, i to uciec, zanim się zorientują, że zniknął. Nawet teraz nie mógł zwolnić bardziej, niż już to uczynił ze względu na konia; odpoczną, kiedy dojedzie do miejsca, do którego zmierzał. Gonił ich czas - nie tylko łowców demonów, ale wszystkich, a on rozumiał to lepiej niż jakikolwiek mieszkaniec Ziemi. Reszta musiała już zauważyć jego nieobecność; prawdopodobnie widzieli, jak odjeżdża. Domyślał się, że mieli go za tchórza, i wyobraził sobie ich miny. Ucieczka w sytuacji bez wyjścia... I może mieli rację; ale nie z powodów, które brali pod uwagę. Tym razem uciekał w określonym celu: to mógł być kolejny szalony i ryzykowny
pomysł - samobójczy atak w ramach walki, którą być może uda im się dzięki niemu wygrać...
POZOSTALI CZŁONKOWIE BANDY JAKE'A - mniej więcej dwie trzecie pierwotnego składu - którzy przeżyli atak latających potworów, szykowali się do realizacji własnych planów. Większość nadal lizała rany albo siedziała niespokojna - pijana lub po prostu oszołomiona wydarzeniami zeszłej nocy. Zgadzali się tylko co do jednego. Chcieli się wydostać z tego przeklętego miejsca, uciec jak najdalej stąd, znaleźć się z dala od latających potworów i Jake'a Lonergana. Bronc, z palącym się cygarem w zębach, jak zwykle klęczał i liczył złoto, które im zostało. Hunt siedział obok i gryzł z zamyśloną miną paznokieć kciuka; nie przychodziło mu do głowy, czym mógłby się zająć, zwłaszcza że Bull McCade - ich samozwańczy nowy przywódca - też wyczekująco patrzył na Bronca. Mężczyzna skończył liczyć i sięgnął do kieszeni koszuli, szukając zapałki, bo w międzyczasie przygasło mu cygaro. Znalazł i drasnął nią o paznokieć. Nic się nie stało i Bronc zaklął, mocniej zagryzając cygaro. Hunt rzucił mu pudełko zapałek, które ukradli wraz z dynamitem z Sępiej Kopalni. Bronc spojrzał na etykietę: Zapałki Lucyfer. Wyprodukowane w Anglii. Zapalać tylko o pudełko. Ci cholerni górnicy za bardzo się ze sobą cackali, pomyślał. Jakby sądzili, że będą żyć wiecznie... Potarł główką zapałki o bok opakowania, po czym zapalił cygaro. - Dość już tego zwodzenia - ile mamy złota? - zapytał zniecierpliwiony Buli. Zirytowany Bronc uznał, że Bulla nadal musi boleć kro-
cze po kopniaku, który wymierzył mu wczoraj Jake. Tego mu w każdym razie życzył. - Calmate... como cincuenta pesados... - urwał, przeliczając walutę w myślach i tłumacząc: -Tysiąc dolarów, może więcej. Hunt podniósł się z ziemi zaniepokojony i rozdrażniony; nawet w lepszym humorze - z całą pewnością nie teraz - daleko mu było do opanowania Bronca. -Podziel tak, żebym dostał swoją część, i znikam. -Znikasz? - powtórzył Bull nieprzyjemnym tonem. -Dolan nie żyje i teraz ja jestem szefem. - Spojrzał na Hunta, gromiąc go wzrokiem. - Złoto zostanie przy mnie. W okamgnieniu Hunt wyciągnął rewolwer i wymierzył go w Bulla. - Może i jesteś szefem, ale część tego złota należy do mnie. Po tym, co się działo wczoraj, mam zamiar uciec stąd tak daleko, jak tylko się da. Bronc usłyszał odgłosy dobywanych i odbezpieczanych rewolwerów, gdyż wszyscy dokoła byli świadkami rozmowy; Hunt już wcześniej sięgnął po broń. Mężczyźni zaczęli się dzielić na dwie grupy. Bronc podniósł wzrok i zauważył, że podział przebiega mniej więcej w połowie, a on znalazł się w samym środku. - Nigdzie nie pójdziesz - powiedział do Hunta Buli. Bronc pomyślał, że za chwilę to będzie prawda, gdyż wszyscy będą martwi. Podniósł się z kolan, z wyciągniętym rewolwerem w dłoni, i stanął po stronie Hunta; przełamał impas, wymierzając rewolwer w samozwańczego szefa. - Perdóname. Uczciwość to podstawa. Czy był zbyt uparty, czy za głupi, Bull nie zamierzał ustąpić. Reszta mężczyzn spoglądała po sobie, wszyscy zdenerwowani do granic wytrzymałości, niezdecydowani, niepewni. Od tej zapałki coś może wybuchnąć, pomyślał nie bez żalu Bronc.
Odruchowo się odwrócił, słysząc zbliżającego się do obozu jeźdźca. Reszta zrobiła to samo; skierowali głowy i lufy rewolwerów w stronę przesmyku między skałami, nagle zjednoczeni w obliczu zagrożenia. Pods'wietlona słońcem samotna sylwetka przejechała przez szczelinę skalną i zjeżdżała ku nim po wzgórzu, jakby jeździec był na swoim terytorium. Zatrzymał konia na skraju obozu i zsiadł, po czym ruszył do nich, nie zważając na wycelowanych w niego dwadzieścia luf. To Jake. Kiedy Bronc widział go po raz ostatni, mężczyznę ścigał powietrzny pojazd. A jednak udało mu się uciec. Czy naprawdę zabił jedno z tych latających stworzeń dziwną bronią z nadgarstka, tą samą, która wypaliła w ciele Dolana wielką dziurę? Z miny Jake'a niewiele dało się wyczytać, jego twarz nadal była pokancerowana po wczorajszej bójce. Bronc zauważył, że Lonergan ciągle ma swoją broń. Cholera, pomyślał. Czy przyjechał, żeby nas uratować- czy wszystkich pozabijać?
JAKE WKROCZYŁ DO OBOZU; ci, którzy przeżyli wczorajszą bitwę z obcymi, mierzyli do niego z rewolwerów. Ale z ich min wynikało, że nie chodzi o niego. Prawdopodobnie właśnie i tak szykowali się do masakry we własnym gronie. Usłyszał ciche szczekanie i zerknął w bok. To ten czarny pies, którego stracił z oczu tamtej nocy, kiedy obcy zaatakował ich na opuszczonym parowcu. Zwierzak do niego podbiegł, machając ogonem na powitanie. Czyżby to szalone psisko doszło za nimi aż tutaj? Nie mógł powstrzymać się od śmiechu, mówiąc: - Gdzieś ty był? Pies usiadł obok niego.
- Jake? To naprawdę ty? Podniósł wzrok na dźwięk głosu Hunta i przytaknął, nadal się uśmiechając. Członkowie bandy pochowali rewolwery do kabur, puściwszy w niepamięć powód scysji. Przybysz usiadł na najbliższej skale, od niechcenia, jakby zatrzymał się na łyk whisky. Rozejrzał się po panującym wokół rozgardiaszu, popatrzył na złoto ułożone na brezencie w równych stosach. -Wybieracie się gdzieś, chłopcy? -Patrón - zagaił Bronc - chcemy jechać na południe. Pamiętasz plażę w Puerto Vallarta? -Zgadza się — dodał Hunt. - Tequila, dobre ryby. Jake pokręcił głową. -Za blisko. Uśmiech Hunta zniknął, a w jego oczach pojawił się niepokój. -Jake, co to właściwie były za stwory? Mężczyzna wzruszył ramionami. -Nieważne. Znajdą nas i wybiją. Hunt nie odrywał od niego wzroku. -Co ty mówisz? Jake popatrzył po twarzach zebranych w obozie mężczyzn. - Mówię, że macie wybór. Możecie przepić ostatnie chwi le życia na plaży - co nie jest takim najgorszym pomysłem... Uśmiechnął się słabo. - Albo pojechać ostatni raz ze mną. Członkowie bandy spojrzeli po sobie, a na ich twarzach znowu zawitał niepokój. Wyobrażał sobie, co myślą: Jechać za nim po tym, co było wczoraj? - Dlaczego, do diabła, mielibyśmy to zrobić? - zapytał Buli. Jake zauważył, nie bez satysfakcji, że jego oponent na dal stoi tak, jakby bolało go krocze.
- Z tego samego powodu, co zawsze, Buli... - Uśmiech nął się przebiegle. - Żeby się wzbogacić. Bogactwo. To do nich docierało. Zobaczył na ich gębach ten sam dziwnie znajomy wyraz, który mówił, że pojadą za nim wszędzie. Uśmiechnął się jeszcze szerzej; to mu się podobało.
Doc STAŁ PRZED PROWIZORYCZNĄ STRZELNICĄ i mierzył do ustawionych w rzędzie kawałków skał i pustych butelek, w które coraz częściej trafiał. Przestało go bulwersować, że umiejętności, które zdobył, kiedy studiował medycynę, przydają mu się w mierzeniu z rewolweru i braniu celu na muszkę. Czy mu się to podobało, czy nie, w tym świecie - i wszechświecie - człowiek czasami potrzebował i jednego, i drugiego, żeby przeżyć. Podczas tej wyprawy poznał prawdę, którą głosił kaznodzieja: że życie nie jest proste; że jego wybory nie będą łatwe. Że czasami nawet rewolwer mógł uratować czyjeś życie, szybciej i pewniej niż jakakolwiek operacja. Wystrzelił ostatni pocisk i usłyszał brzęk roztrzaskiwanej butelki, również ostatniej. Opuszczając lufę, uśmiechnął się zadowolony ze swoich postępów. To emocje sprawiały, że ktoś decydował się zostać lekarzem, ratować ludzkie życie; ale precyzja niezbędna podczas operacji - czy strzelania - nie zezwalała chirurgowi ani rewolwerowcowi kierować się uczuciami. Nawet jeżeli już zawsze miał żywić wątpliwości w kwestii broni palnej, to nie znaczyło, że zmuszony do oddania strzału powinien spudłować. - Posłuchaj mnie! Na dźwięk podniesionego głosu Dolarhyde'a, którego zaczynały ponosić nerwy, Doc ruszył w stronę obozu Apaczów.
Próby podjęcia dyskusji z Czarnym Nożem o strategii wojskowej nie szły najlepiej. Dolarhyde był typem osoby, której nie zaszkodziłoby trzymać w ryzach emocje - zwłaszcza te negatywne - w sytuacji takiej jak ta. Pomimo tłumaczenia Elli, którą Czarny Nóż darzył szacunkiem, wydźwięk słów Dolarhyde'a był dla wodza jednoznaczny, niezależnie od przekładu, który starał się ów wydźwięk złagodzić. Za każdym razem, kiedy Docowi wydawało się, że pułkownik nabiera ogłady i staje się bardziej ludzki, zdarzało się coś, co wzbudzało nagle jego irytację i prowadziło do wybuchu gniewu. Jego nienawiść do Apaczów musiała mieć zbyt głębokie korzenie, żeby mógł się teraz zmienić. Nieoczekiwana ucieczka Jake'a też nie wpłynęła korzystnie na morale grupy. Ale niechęć pułkownika do Indian nosiła znamiona fanatyzmu podszytego lękiem; Doc doświadczył tego na własnej skórze, kiedy mieszkał na wschodzie... a właściwie spotykał się z tym przez całe życie. To tylko wzmocniło jego determinację, żeby nie stać się typem osoby, jakiej nienawidził, niezależnie od opinii innych. Ale gdyby nie Maria i jej rodzina... Czy to by do niego w ogóle dotarło? Czarny Nóż skończył przemawiać, a zebrani wokół nich Apacze, którzy do tej pory słuchali i obserwowali, spojrzeli na Dolarhyde'a, wsłuchani w ton jego odpowiedzi. - Nie możemy biegać dookoła, pokrzykiwać i obrzucać tego cholerstwa dzidami! - oznajmił Dolarhyde, właściwie wrzeszcząc Elli do ucha. - Powiedz mu, że musimy znaleźć jakiś sposób, by wyciągnąć ich na otwartą przestrzeń, potem ich otoczyć i uderzyć z flanki. W odpowiedzi Czarnego Noża na propozycję Dolarhyde'a słychać było furię i ostateczność decyzji. Nantan podniósł się i położył dłonie na biodrach; jego postawa wyrażała to samo, co słowa Elli, kiedy ta przetłumaczyła:
- Mówi, że nie przemawia przez ciebie mądrość; nie pozwoli ci poprowadzić swoich ludzi. Kiedy Doc dołączył do reszty, zerknął na Nata, który z typowym dla siebie wyrazem stoicyzmu na twarzy trwał u boku Dolarhyde'a. Po krótkiej rozmowie, którą odbyli wczoraj -kiedy to nawiązali nić porozumienia - teraz potrafił z oblicza pół-Indianina wywnioskować więcej. Z miny Nata można było wyczytać, że z ulgą przyjął przejęcie przez Ellę obowiązków tłumacza, choć i on, i ona byli wyraźnie przygnębieni. Nat miał mieszane uczucia, kiedy bez słowa przysłuchiwał się klasycznemu brakowi porozumienia. Dwu mężczyzn, których darzył najwyższym poważaniem, było tak diametralnie różnych; przepaść między nimi przypominała tę między obcymi z metalowej fortecy i ludźmi... z tym wyjątkiem, że Nat należał - czy przynajmniej kiedyś należał - do obu tych światów. Kto jak kto, ale on wiedział, że porozumienie w tym wypadku nie jest niemożliwe. Doc zastanawiał się, co sobie myślał Nat, od kiedy tu przybyli. Znał go nie dłużej niż samego Dolarhyde'a; wiedział, że jest pół-Apaczem, a teraz dowiedział się też, że posługuje się językiem Indian jak własnym. Jego szef nienawidził Apaczów; mimo to ufał Natowi bezgranicznie, a ten był wobec niego bardziej lojalny niż jego syn... I darzył go dużo większym szacunkiem. Ale teraz Colorado znalazł się na granicy dwóch światów; a niezdecydowanie nie popłacało. Doc zauważył, że Nat zacisnął mocno wargi; mięśnie jego twarzy były napięte, jakby pierwszy raz z trudem przychodziło mu znosić fochy szefa... albo pogardę wodza Apaczów. Czarny Nóż skończył mówić. Odwrócił się i teraz przemówił do swoich zastępców; Doc zaczął się martwić, czy zaraz wszyscy nie skończą ponownie z nożami na gardłach.
Kiedy ta myśl przemknęła mu przez głowę, Nat Colorado nagle wstał i krzyknął do Czarnego Noża: - Dość! Doc zamarł. Wszystkie twarze zwróciły się do Nata, i na wszystkich malowało się takie samo osłupienie. Colorado zaczął przemawiać w języku Indian, ale tym razem sam dobierał słowa; tylko ktoś kompletnie głuchy nie usłyszałby w jego głosie frustracji i przejęcia. - Co on mówi? - zapytał Ellę Dolarhyde; najwyraźniej puścił gniew w niepamięć i przyglądał się teraz, jak człowiek, który jest jego prawą ręką, przedstawia własne stanowisko. Ella nachyliła się i zaczęła mu tłumaczyć na ucho: - Mówi, że muszą przejrzeć na oczy, zobaczyć w tobie to, co on zobaczył... że jego rodzice zginęli w wojnie z Meksy kiem, a ty go przygarnąłeś, kiedy był chłopcem... Zaczął do niej docierać sens tych słów, wpływając na jej własne nastawienie: zetknęła się z dwiema istotami ludzkimi o tak diametralnie różnej przeszłości, jakby przybyły z różnych światów, a połączonymi niezwykłą lojalnością i przyjaźnią, które zniwelowały wszelkie inne różnice... Nie spodziewała się, że Dolarhyde w ogóle jest w stanie nawiązać więź tego rodzaju. - Nadałeś jego życiu sens, nauczyłeś go, jak sobie radzić. Choć nie łączyły was więzy krwi. Dolarhyde siedział zasłuchany; tylko mrugał, stopniowo pojmując słowa Nata - wyraz jego twarzy zaczął się zmieniać, odsłaniając pod maską goryczy i cynizmu ludzkie oblicze kogoś, kto, choćby zapierał się własnego człowieczeństwa, jest bezbronny w obliczu uczuć. - I że nienawidzisz wojny, ale nigdy byś nie uciekł z pola bitwy. - Ella urwała i spojrzała na Dolarhyde'a wzrokiem, ja-
kiego nigdy wcześniej u niej nie widział. - Że jesteś wielkim wojownikiem, godnym każdego pojedynku. Colorado popatrzył na Dolarhyde'a; na jego twarzy było więcej emocji, niż Doc miał kiedykolwiek okazję ujrzeć. Pułkownik spojrzał Natowi w oczy; cisza wchłonęła dzielącą ich przestrzeń. Kiedy tak na siebie patrzyli, więź między nimi była wręcz namacalna, bez słów rozumieli, ile znaczy dla nich ta wypowiedź. W końcu Czarny Nóż przerwał milczenie; jego ton pozostał stanowczy, choć było jasne, że przemowa Nata wywarła na nim wrażenie. - Pyta, że skoro jesteś takim wielkim wodzem, to dlaczego nie masz u swego boku wojowników? — Ella opuściła wzrok, a spojrzenia oponentów się spotkały. Tym razem Dolarhyde nie miał nic do powiedzenia na swoją obronę. Zamieszanie po drugiej stronie obozu zapobiegło nieprzewidzianemu obrotowi sprawy. Siedzący w kręgu członkowie rady podnieśli się; wszyscy spojrzeli w stronę źródła hałasu. Zmieszani, ujrzeli w oddali Jake'a, który właśnie zjeżdżał po skarpie do obozu. Z niejasnych względów wracał do nich, najwyraźniej sam. Jednak zanim ktokolwiek zdążył wyciągnąć wnioski, okazało się, że Jake ma jednak towarzystwo... około dwóch tuzinów mężczyzn. To była jego dawna banda albo raczej to, co z niej zostało. Tym razem jechali za niegdysiejszym przywódcą, nie żeby go ukatrupić, tylko by go wesprzeć. Dolarhyde nie mógłby wymarzyć sobie lepszego momentu ich przybycia. Wszystkie twarze dokoła się rozchmurzyły. Pułkownik odniósł swoje pierwsze zwycięstwo. Emmett wybiegł na spotkanie Jake'a i jeźdźców, nie odrywając wzroku od czarnego psa, który za nimi przybiegł -
przyjaciela spisanego już na straty, tak jak wiele innych bliskich mu istnień. Pies zbiegł po skarpie prosto do chłopca, niemal go przewracając, a ten przykucnął, żeby go przytulić. - Cześć, mały! - powiedział Emmett i pierwszy raz od bardzo dawna się roześmiał.
KIEDY JAKE ZSIADAŁ Z KONIA, Emmett puścił psa i przytulił się do mężczyzny. Lonergan poczuł się niezręcznie, ale przynajmniej chłopiec był bardzo szczęśliwy; Jake nie przywykł do okazywania uczuć, zwłaszcza przy dziecku i na oczach swojej bandy. Ale nie mógł powstrzymać się od śmiechu, delikatnie odsuwając chłopca i mówiąc półgłosem: -Już dobrze, mały... Odesłał Emmetta z powrotem do psa, z myślą, że zwierzę i dzieciak świetnie się rozumieli bez jego udziału; i było mu przyjemnie przyglądać się ich spotkaniu. Następnie podszedł do Dolarhyde'a i wyszczerzył do niego zęby; tym razem w uśmiechu nie było cienia arogancji. Mężczyźni stali naprzeciwko siebie, po raz pierwszy na równej stopie; każdy z nich widział na twarzy kompana ślady przebytych cierpień i znojów. Teraz zawarli coś więcej niż przymierze: po raz pierwszy spotykali się jako partnerzy, nie wrogowie. -Mam pomysł, jak strącić te maszyny i je wywabić - wyjaśnił Jake. Na widok miny Dolarhyde'a jeszcze bardziej wyszczerzył zęby. - Chcesz odzyskać syna? -Pewnie, że tak - odparł pułkownik, odwzajemniając i uśmiech, i przyjazne spojrzenie. Czarny Nóż przyglądał się: tak im, jak pozostałym, których przywiódł ze sobą Jake. Prawdopodobnie miał ich za
pindah-lickoyee najgorszego sortu, których nienawidził najbardziej na świecie - pomijając wojskowych. Widział bandę opryszków: lekkomyślnych, narwanych włóczęgów i rewolwerowców, twardych, zaprawionych w bojach rzezimieszków, szczycących się doskonałym rozeznaniem w metodach walki zarówno swoich, jak i Apaczów. Typ wojowników, który idealnie nadawał się do nadciągającej bitwy. Dolarhyde spojrzał na wodza z nadzieją, aż w końcu Czarny Nóż skinął głową, przypieczętowując ich układ.
ROZDZIAŁ 16
N ocny wiatr przywodził do rozbitego nieopodal wioski Apaczów obozu białych odgłosy bębnów, okrzyki oraz pies'ni kobiet - tło indiańskich tańców. Hunt siedział przy jednym z kilku małych ognisk i czyścił rewolwer podczas dyskusji prowadzonej z Rudym i Bullem na temat walki z demonami z kosmosu. Zdaniem Jake'a musiała mieć miejsce nazajutrz, jeżeli chcą odzyskać złoto, które stracili, i zyskać to, które dopiero na nich czekało. Gdyby na własne oczy nie zobaczył tego, co widział wczoraj, kiedy trzecią część gangu porwały latające maszyny, Hunt byłby pewien, że Jake majaczy z powodu urazów odniesionych podczas walki z Bullem. Ale widział to, co widział... i wszyscy inni też to widzieli. Nawet Apacze. Demonom nie zależało tylko na złocie, porywali też ludzi, żeby zamęczyć ich potem na s'mierć - wszystko jedno kogo. Jake opowiedział im, że nawet Ella, którą ich banda wczoraj niemal zastrzeliła, szukała zemsty po stracie bliskich. Kobieta, dla której Jake zostawił szajkę, nie żyła: zabita przez demony. Bull podał mu butelkę whisky, z której popijali z niespotykanym umiarkowaniem; Hunt wziął kolejny łyk, żeby uspokoić nerwy. Dziś nikt nie chciał przesadzić z piciem.
Szarża na to szatańskie nasienie po pijaku czy na upiornym kacu nawet Bullowi nie wydawała się dobrym pomysłem. Przynajmniej on znów był jak dawniej - czyli sprzed incydentu - co Hunt, tak jak przypuszczalnie każdy z pozostałych przy życiu bandziorów, przyjął z ulgą. Bull odpuścił sobie pozę przywódcy i pozwolił Jake'owi zająć się strategią. Hunt zerknął w bok na Bronca, który udzielał mężczyźnie zwanemu przez Jake'a „Dokiem" lekcji celowania ze strzelby. Bronc walczył u boku Juareza w Meksyku - był kiedyś wykształconym człowiekiem, może nawet szanowanym. I choć nie palił się, żeby zdradzić Huntowi, dlaczego skończył w tym miejscu, pozostawał jedynym członkiem gangu na tyle rzetelnym i bystrym, by uczciwie podzielić zdobyczne złoto. Jego zdaniem było już trochę za późno, żeby uczyć strzelania jakiegoś maminsynka w okularach; z drugiej strony, Bronc nigdy nie traciłby czasu, gdyby nie wierzył w zdolności ucznia. Woodrow Dolarhyde przeszedł koło nich niczym generał podczas obchodu swoich oddziałów w noc przed bitwą. Dolarhyde. To było dość niezwykłe nazwisko; Hunt już je słyszał, za czasów wojny. Podniósł wzrok, kiedy mężczyzna go mijał. - Dolarhyde - powiedział.
WOODROW ZATRZYMAŁ SIĘ i odwrócił do opryszka. - Czy pan jest tym samym pułkownikiem Dolarhyde'em, który walczył nad Antietam? - zapytał Hunt. Dolarhyde zawahał się, zmierzył go wzrokiem i poczuł, jak wzbiera w nim nietypowa mieszanka emocji. Zazwyczaj w takim momencie dawał się ponieść fali wstydu i cynizmu, które szybko przeradzały się w furię... Ale on przecież nawet nie znał tego człowieka. To była
tylko kolejna ofiara żołnierskiej nostalgii, kolejny weteran. Zawędrował po wojnie na zachód, tak jak tylu innych, którzy stracili w amoku krwi i dymu, podczas wielu lat bezlitosnej rzeźni, wszystko, co było im bliskie. Ten mężczyzna nie był duchem, tylko nieznajomym, a na twarzy miał wypisaną ciekawos'ć. - Tak, to ja - odparł cicho Dolarhyde. Dotarło do niego w końcu, że po prawie trzynastu latach od tamtych wydarzeń przy życiu nie został nikt, kto czułby do niego silniejszą nienawiść niż on sam do siebie. Hunt przytaknął, zaspokoiwszy swą ciekawość, i odwrócił się do ognia, a Dolarhyde ruszył dalej. Szedł zatopiony w myślach, aż wydostał się poza krąg światła i dotarł na skraj obozu, skąd widział zarys wioski Apaczów. Stał tam przez dłuższą chwilę, przyglądając się tańcowi wojennemu i usiłując dojrzeć to, o czym opowiadał mu Nat: święty obrządek, podczas którego wojownicy delektowali się życiem w obliczu śmierci, modlili się o błogosławieństwo i ochronę do swojego Boga, zagrzewali się do boju przed nadciągającą bitwą, wzbudzali w sobie wolę walki i odwagę niezbędne do zwycięstwa... Tańce miały prawdopodobnie trwać całą noc, aż do wyjazdu wczesnym rankiem. Nat twierdził, że dla Apaczów wszystko było święte, wszystko było natchnione duchem Yusn, ich stwórczym, Kobiety Pomalowanej na Biało. Wyruszenie do boju bez odprawienia odpowiednich rytuałów i przestrzegania tradycji musiało się skończyć katastrofą: masakrą, równie bezsensowną, co niehonorową. Masakra. On zawsze właśnie tak postrzegał wojnę - jako wynik walki z wrogiem, każdym wrogiem, ale zwłaszcza z Apaczami, dzikusami, którzy, jego zdaniem, byli zupełnie
bezbożni. Ich obrzędy wydawały mu się kiedyś równie prymitywne jak ich broń. W każdym razie zanim nauczyli się posługiwać strzelbami. Przypomniał sobie dostojnych kapelanów odmawiających modlitwę za oddziały szykujące się do boju, proszących Boga o błogosławieństwo i ochronę dla żołnierzy - modlitwę, na którą Pan okazywał się równie nieczuły jak na jęki rannych i konających w ogniu walki. Kapelan zawsze wtedy się oddalał, nie poświęcając uwagi prawdziwym ludziom, których wysłano, żeby zabijali albo żeby ich zabito... Był nieobecny zwłaszcza w chwilach, kiedy najbardziej jego uwagi potrzebowali. Po Antietam Dolarhyde przestał słuchać kapelanów, przestał wierzyć w prawo - czy ludzkie, czy boskie. Przestał wierzyć w cokolwiek oprócz siebie. Dopiero kiedy potwory na jego oczach porwały mu dziecko, dotarło do niego, w jak niewielkim stopniu jest panem własnego losu; demony przyleciały z drugiej strony nieba i wdarły się w jego samotniczy żywot, zabrały mu złudzenia iPercy'ego, zostawiły go na pastwę pustki i samotności... Przypominał tamten parowiec na środku pustyni. Zaczął rozmyślać o obcych w metalowej fortecy: co sądzili na temat Boga, czy postrzegali ludzi albo stworzenia należące do rasy Elli lub jeszcze zupełnie inne - ona nazwała te demony istotami myślącymi — tylko jako robactwo, które trzeba zgładzić, usunąć? Kiedy zobaczył, jak Ella wychodzi z płomieni lśniąca niczym anioł, wydawało mu się, że dotknął wizji nieba; a jednak jej pobratymców również wymordowały te same demony, te potwory... ci obcy. Nie wiedział, jak opisać „istoty myślące", które żyły tylko po to, by zabijać, i których jedynym bożkiem było złoto.
A jeszcze wczoraj drwił z Elli, kiedy pytał, po co im złoto i czy zamierzają coś za nie kupować. Nagle przypomniał sobie chwilę, kiedy zobaczył Jake'a Lonergana po raz pierwszy - w tym więziennym dyliżansie, przykutego do Percy'ego... Dolarhyde pamiętał, że zaślepiony nienawiścią do złodzieja jego monet zignorował własnego syna; złoto było ważniejsze od syna. Swego czasu był gotów torturować Lonergana tak długo, aż ten zdradzi mu, gdzie ukrył łup, a potem go zabić - za to, że miał czelność postawić się władzy, którą on, Dolarhyde -tak mu się przynajmniej wydawało - sprawował nad tym zakątkiem świata będącym jego własnością. Zastanowił się nad bolesną ironią faktów: Jake nie mógłby mu niczego zdradzić, nawet gdyby coś wiedział... Ci sami obcy, którzy porwaliPercy'ego, zabrali Jake'owi złoto. I zabili kobietę Lonergana na jego oczach. W tym momencie podszedł do niego Jake, jakby Dolarhyde przywołał go myślami. Przez chwilę obaj stali obok siebie, przyglądając się odległej wiosce Apaczów, każdy zagubiony we własnych wspomnieniach. W końcu Dolarhyde powiedział: - Wiedziałem, że wrócisz. Jake spojrzał na niego z nieznacznym zdumieniem, bo w słowach pułkownika nie było ani śladu cynizmu czy wyrzutu... tylko ulga i może wdzięczność. Dolarhyde odwrócił się i ruszył w stronę obozu, w końcu zadowolony z miejsca, do którego zaprowadziły go myśli; gotów stawić czoło temu, co czekało ich nazajutrz. Lonergan stał tam jeszcze przez chwilę i przyglądał się odchodzącemu mężczyźnie. Kąciki jego ust wykrzywiły się do góry, kiedy powiedział pod nosem: - Nie ma za co. Potem też się oddalił, żeby poszukać Elli.
*
EMMETT KUCAŁ ZA STERTĄ KAMIENI, pies leżał u jego boku. Chłopiec przyglądał się z ukrycia wielkimi oczami, zafascynowany, tańcowi wojennemu Apaczów. Był bliżej, niż ktokolwiek odważyłby się podejść; po głowie chodziły mu słowa, które udało mu się podsłuchać, kiedy Nat opowiadał panu Dolarhyde'owi o znaczeniu tego obrzędu w kulturze Indian. Zastanawiał się, skąd Nat tyle wie o Apaczach i jak nauczył się ich języka; Emmett wiedział o nim tylko to, że pracuje dla pana Dolarhyde'a, którego dziadek nienawidził. Chłopiec nigdy wcześniej nie zamienił z Natem ani słowa. Zresztą prawdziwych Apaczów też nigdy wcześniej nie widział. Nie przyszło mu do głowy, że Nat ma rysy zbliżone do indiańskich... jakby pochodził z dwu światów - albo z żadnego; tak samo zresztą czuł się Emmett, zwłaszcza po tym, jak jego życie legło w gruzach, gdy stracił rodzinę... I teraz to Nat go znalazł, choć chłopiec był pewny swojej kryjówki. Delikatnie położył mu dłoń na ramieniu, po czym powiedział stanowczym głosem: - Emmett, nie powinno cię tu być. Obcy nie mieli prawa oglądać tańca wojennego Apaczów. Chłopiec uświadomił sobie, że nawet Nat się nie przyglądał. Podniósł wzrok, trochę rozczarowany i zawstydzony. Nie widział wyrazu twarzy mężczyzny, bo ten był odwrócony do Apaczów. Emmett wstał i odszedł smutny z powrotem do obozu, z psiakiem przy nodze.
NAT MIAŁ IŚĆ ZA NIM, ale zatrzymał się na chwilę, żeby popatrzeć na wojowników tańczących w rytm śpiewu i zawodzenia kobiet: czuł się jak wyrzutek - kiedyś, w przeszłości, która już nigdy nie powróci, należał do tego świata.
Stał tam trochę za długo; kiedy chciał się wycofać, wypatrzył go sokoli wzrok nantana. Czarny Nóż zaprosił go gestem, żeby zajął miejsce przy ognisku. Nat nie poruszył się przez dłuższą chwilę, usiłując poradzić sobie z emocjami, które tłumił za głęboko, od zbyt wielu lat... W końcu jednak wkroczył w rozświetlony krąg świata Apaczów, do którego ponownie przyjęto jakąś część jego duszy. Przeszedł obok swoich i usiadł u boku Czarnego Noża. Wódz do niego skinął; Nat zobaczył w podobnych do obsydianu oczach Czarnego Noża powitanie i szacunek. - Jesteś dobrym Apaczem - zawyrokował wódz. Po tych słowach podniósł się i przyłączył do tancerzy, a Nat został sam na sam ze wspomnieniami z życia, którego - wbrew temu, co uważał- nie stracił jednak bezpowrotnie.
PRZESZUKAWSZY CAŁY OBÓZ i większą część okolicy, Jake znalazł w końcu Ellę, która stała sama w ciemności, wpatrzona w gwiazdy; jakby szukała wśród nich swego prawdziwego domu, gdzieś daleko stąd... który już nie istniał. Jake pomyślał o zburzonej chatce, w której kiedyś mieszkał z Alice... Przegonił myśli, chciał wyciszyć umysł i spojrzeć w gwiazdy. Obserwowane z pustyni były takie piękne. Choć niewiele pamiętał z tamtych czasów, nie miał wątpliwości, że kiedyś musiał spędzać całe noce, leżąc i wpatrując się w niebo. Jednak nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że gwiazdy mogą być tak cudowne... podobnie jak nigdy nie wyobrażał sobie, że Ella, śliczna niczym całe morze gwiazd, o równie pięknej powierzchowności, co wnętrzu, pewnego dnia tak po prostu spadnie z nieba jak anioł. Po tym wszystkim, co widziała, po bólu i trudach, które ją zahartowały, nie
zrobiła się cyniczna; wprost przeciwnie, teraz miała w sobie jeszcze więcej współczucia. Była jak wojowniczka z innego świata, tocząca bój, którego nie sposób wygrać, który nie ma końca; i nie robiła tego tylko po to, żeby się zemścić. Po tym, jak odebrano jej przeszłość, poświęciła się ratowaniu przyszłości innych... nawet jego nacji; pomagała ludziom ocalić świat, którym tak niechętnie się ze sobą dzielili. Pamiętał ów moment, kiedy pomyślał, że Ella nie żyje: dowiedziawszy się o jej śmierci, poczuł się tak, jakby w nim też coś umarło - jakaś jego cząstka, w której istnienie przestał wierzyć dawno temu. A potem wyszła z płomieni, żywa i cała, promienna jak Gwiazda Poranna po długiej mrocznej nocy. I szła prosto do niego. Przypomniał sobie nagle, dlaczego jej dzisiaj szukał: była jeszcze jedna sprawa, której nie mieli okazji dokończyć, kiedy stali z mocno bijącymi sercami na brzegu pustynnego jeziora. Ella spuściła wzrok i odwróciła się do Jake'a, jakby odczytała jego myśli i uczucia. - Chcę, żebyś wiedział - powiedziała cicho. - Nie zostanę tu już długo. -Żadne z nas nie zostanie tu długo... - Niespeszony, spojrzał jej w oczy, kiedy na niego popatrzyła. Zdjął kapelusz jak dżentelmen i ją pocałował. - Nigdy więcej nie każ mi przez to przechodzić - wyszeptał. Podniosła dłonie, dotknęła jego posiniaczonych policzków delikatnymi palcami i nie cofnęła ich, przez cały czas patrząc mu prosto w oczy. Zobaczył na jej twarzy to samo zdziwienie i zaskoczenie, które ujrzał, gdy uświadomiła sobie, że ruszył w pościg, żeby ją uratować po porwaniu przez latającą maszynę. Ale tym ra-
zem jej wzrok mówił, że to pocałunek jest tak niesamowity, że to przelotne zetknięcie ich warg tak ją zaskoczyło. Jake zupełnie tego nie rozumiał... nawet jeżeli jego ciało pojmowało aż za dobrze sens sytuacji. Jego dłonie uniosły się, żeby ją przytulić. Ella je przytrzymała; ruch był czuły, ale stanowczy. Potem pokręciła głową. Wbiła wzrok w ziemię; była teraz tak zdezorientowana jak on. Ale jej dłoń jeszcze przez chwilę go nie puszczała; dała mu w ten sposób do zrozumienia, że jej ciało ma na ten temat własne zdanie, nawet jeżeli ona nie zamierza mu ustępować. Uśmiechnął się i zrobił krok do tyłu. Stojąc u jej boku, znów spojrzał w niebo, na Drogę Mleczną: świetlną rzekę, która rozdzielała ich światy, ich życia, ich losy. Cieszył się, że dzięki gwiazdom może zapomnieć o troskach, bo tej nocy nie obchodziło go, co się stanie jutro, tak samo jak nie obchodził go nawet jeden dzień z utraconej przeszłości.
ROZDZIAŁ 17
W porannym wietrze czuć było silną woń furii, kiedy zbieranina pod wodzą Dolarhyde'a podzieliła się na dwa oddziały, które stanęły obok siebie. Choć łączyła je gotowość do stawienia czoła wspólnemu wrogowi, obie grupy czuły do siebie nieufność, której na razie nie udało się przezwyciężyć. Dolarhyde'owi towarzyszyli, także dosiadłszy już koni, Ella po jednej i Jake po drugiej stronie. Kiedy pułkownik obejrzał się na pozostałych jeźdźców, zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie widział mniej zdyscyplinowanej i mniej wiarygodnej grupy żołnierzy. Z drugiej strony, z takim wrogiem też miał do czynienia w swojej karierze po raz pierwszy... W pewnym sensie może byli siebie warci. Zerknął na Czarnego Noża, który stał za Ellą i czekał na czele swojego oddziału wojowników. Nat wytłumaczył mu wcześniej, że Czarny Nóż został wodzem w dużej mierze za sprawą umiejętności taktycznych w roli di-yina. Był nie tylko dobrym żołnierzem, ale również szamanem, który dzięki specjalnemu darowi od świata duchów zdobył mądrość; a ta pozwalała mu prowadzić oddziały do zwycięstwa. Ale do tej pory tylko nad ludźmi.
Indianie mieli na policzkach i wzdłuż nosów namalowane barwy wojenne, wzór Chiricahua, choć zwyczajowy kolor czerwonej ochry zastąpiła biel. Nie wszyscy wojownicy byli z tego plemienia: to mógł być nowy wzór, który zgodziły się przyjąć niedobitki różnych plemion jako symbol wspólnoty w obliczu walki ze Stanami Zjednoczonymi albo... wszechświatem. Dolarhyde zauważył, że nantan też na niego patrzy. Nadal nie umiał odczytywać wyrazu twarzy przywódcy Apaczów; jednak tym razem odniósł dziwne wrażenie, że Czarny Nóż myśli to samo o nim. Pułkownik miał tylko nadzieję, że wódz Indian zdawał sobie sprawę, kto jest ich prawdziwym wrogiem. Dolarhyde odwrócił się do Jake'a, który skinął głową, i podniósł dłoń, dając tym samym sygnał do wyjazdu.
WJEŻDŻAJĄC NA TERYTORIUM WROGA, Jake poczuł, jak wzbiera w nim znajome uczucie - że zbyt wiele razy robił to samo. Tak musiało wyglądać jego poprzednie życie: on i jego chłopcy napadają na dyliżans albo kradną konie i bydło; Apacze musieli znać się na tych sprawach równie dobrze jak jego banda. Ta świadomość dodawała mu otuchy. Na samą myśl o prawdziwej kawalerii jadącej w idealnym szeregu, uzbrojonej po zęby, przechodziły go ciarki. Nie wiedział, czy chodziło o to, że kawalerzyści wyglądali jak kamienny mur najeżony szpikulcami, czy o to, że zbyt wiele razy usiłowali przyszpilić go do tego muru. Natomiast ta zbieranina była w sam raz: banda wyrzutków i przestępców; nawet jeżeli dzielił ich kolor skóry, to łączyła zawziętość i umiejętność przetrwania w starciu z bezlitosnym wrogiem.
A jeżeli przy okazji uratują cały świat? No cóż, gdzie indziej mieliby się podziać? I to oni zaśmieją się ostatni, świadomi, że świętoszkowaci, pobożni obywatele, którzy zawsze ich opluwali, będą zawdzięczać życie rzezimieszkom, Apaczom i kobiecie z innej planety - nawet jeżeli nigdy się o tym nie dowiedzą i nawet jeżeli ci sami zacni mieszkańcy terytoriów kiedyś w końcu założą im na szyję stryczek.
JEŹDŹCY ZWOLNILI, dotarłszy do nierównego grzbietu kolejnego wzgórza, i zobaczyli potężny statek obcych, który nadal spoczywał niczym nagrobek na płaskowyżu, nieco zbyt blisko, żeby mogli się czuć bezpiecznie. Ale ich bezpieczeństwo nie było teraz najważniejsze. Obie grupy połączyły się i przyglądały swojemu celowi przez dłuższą chwilę, a mężczyźni mamrotali coś do siebie w dwóch różnych językach. Oddział Dolarhyde'a i Apacze zerknęli na siebie ostatni raz, przypieczętowując tym spojrzeniem wspólny cel, który musieli zrealizować, niezależnie od dławiącego każdego z nich lęku przed zdradą. Potem zjechali po skarpie, przemierzyli szeroką równinę na dnie wąwozu, gdzie na ziemi widać było ślady świeżej zieleni, która wyrastała na brunatnym piasku po pierwszych letnich burzach. Każda forma pustynnego życia opierała się unicestwieniu z perwersyjną wytrwałością, która mogła stanowić definicję życia - albo śmierci. Kiedy dotarli do zwietrzałej ściany płaskowyżu po przeciwległej stronie, znowu się zatrzymali u stóp piargu pod występem skalnym. Prowadząca przez gruz i głazy ścieżka na
szczyt nie należała do łatwych; w tym właśnie miejscu obie grupy postanowiły się rozdzielić. Zostawiwszy konie na dole rumowiska, Czarny Nóż i jego zaprawieni w górskich bojach wojownicy podjęli wspinaczkę po stromej skarpie, skąd mogli później otoczyć szczelinę kanionu, w którym znajdowało się tajne wejście do statku obcych, i ostrzeliwać wychodzącego z podziemnej fortecy wroga. Po tym, jak obie grupy rozjechały się w atmosferze wzajemnej nieufności, Dolarhyde poprowadził swoich ludzi dokoła wychodni, kierując się w stronę jedynej dobrej kryjówki nieopodal wlotu do kanionu - nadgryzionej zębem czasu strzelistej grani, biegnącej równolegle do stóp płaskowyżu, z której widać było zapamiętane przez Jake'a suche koryto. To miejsce mianowano bazą wypadową kawalerii opryszków, skąd mieli dobry widok na wszystkich obcych - i być może też na ludzi - którzy wyjdą z fortecy.
NADESZŁA KOLEJ JAKE'A. Zsiadł z konia, dając wybranym członkom swojej bandy sygnał do wprowadzenia w życie pierwszej części planu. Poprowadził pięciu mężczyzn z sakwami na ramionach przez otwartą przestrzeń u podnóża urwiska w stronę podniszczonego erozją stoku wiodącego ku krawędzi płaskowyżu. Wystający szczyt statku obcych rzucał na ich drogę długi cień, niby oskarżenie. Przedzierali się przez zarośla, poruszając się ostrożnie po płaskim terenie, aż dotarli do podstawy statku. Jake zatrzymał się na chwilę, żeby zmierzyć wzrokiem krawędź kanionu, i wypatrzył wojowników Czarnego Noża. Zajmowali pozycje strzeleckie, wtapiając się w teren.
Ucieszył się na ich widok. Wiedział, że im obecnos'ć jego ludzi też da pewnos'ć, iż operacja przebiega zgodnie z planem. Zerknął przez ramię ku krawędzi, gdzie Ella, Dolarhyde i reszta czekali na swoją kolej i sygnał... Coś błysnęło i Jake uznał, że to Dolarhyde spogląda przez tę cholerną lunetę, którą tak lubił, kontrolując orlim wzrokiem rozwój wypadków. Dolarhyde miał szczęście, że potwory nic nie widziały w dzień; z Apaczami nie poszłoby mu tak łatwo... z bandą Jake'a zresztą też nie. Lonergan pozdrowił Dolarhyde'a gestem, na wypadek, gdyby pułkownik go widział. Opanował odruchowy uśmiech - miał poważną robotę do wykonania. Położył dłonie w rękawiczkach na szorstkiej powierzchni statku. Z bliska materiał wyglądał tak samo jak budulec latających maszyn i jego obręczy, pomijając różnicę skali: to była dziwna mieszanka różnych rodzajów metalu, pełna wgłębień i wypustek, których funkcji nie umiał sobie nawet wyobrazić. Na pancerzu statku widniały koliste wzory, których nigdy wcześniej nie widział - może to były włazy, a może kryła się za nimi broń tak wielka, że nie chciał nawet myśleć o zniszczeniach, które mogła spowodować... Dopóki okrągłe pokrywy były zamknięte, nie mieli powodu do obaw. Zobaczył rząd otworów; miał nadzieję, że uda mu się po nich wspiąć, gdyż musieli się znaleźć na samym szczycie. Bronc i Hunt - dwóch speców od materiałów wybuchowych, którzy mu towarzyszyli - sprawnie ruszyli za wspinającym się mężczyzną. Trzech innych pełniło straż na dole; Jake miał nadzieję, że nie spotkają tam nieoczekiwanych gości. Dzięki usytuowaniu otworów bez trudu wyszukiwał punkty oparcia dla stóp i dłoni. Wkrótce dotarł prawie na szczyt statku-fortecy, gdzie mógł sięgnąć ostatniego rzędu szczelin, które stanowiły ich cel. Nie wiedział, czy szpary służą do odprowadzania powietrza, czy do czegoś innego, ale
dopóki były otwarte, stanowiły słaby punkt statku, wystawiony na atak z tego świata. Wcześniej widział, jak jeden z pojazdów ląduje na szczycie wieży i znika w jej wnętrzu. Wywnioskował, że obcy muszą trzymać maszyny w przeznaczonej dla nich stajni, a biorąc pod uwagę rozmiar podniebnych rumaków, pomieszczenie musiało być olbrzymie. Nie wiedział, co jeszcze znajduje się w środku. Miał tylko nadzieję, że dynamit wystarczy, by to rozsadzić. Dał sygnał czekającym na ziemi kompanom. Bronc i Hunt zwisali zaś tuż pod nim, z boku statku. Mężczyźni wręczyli pierwszą sakwę z dynamitem Huntowi, który podał ją Broncowi, a ten wspiął się nieco w stronę Jake'a i przekazał torbę jemu. Bronc i Hunt wzięli teraz każdy po jednej sakwie dla siebie i poszli w ślady Jake'a, który wyciągał powiązane ze sobą laski dynamitu i wkładał je po kolei do każdego otworu. Bronc służył w armii Juareza, a Hunt podczas wojny był saperem. Razem z Rudym - górnikiem - byli specjalistami od wszelkich materiałów wybuchowych. Rudy czuł się już za stary na takie eskapady, ale poświęcił całą zeszłą noc na składanie pojedynczych lasek dynamitu w większe bomby, poprzycinał i powiązał lonty i robił, co mógł, żeby pomóc. Jake i jego dwaj towarzysze wciskali teraz dynamit do otworów tak głęboko, jak mogli sięgnąć, i splatali lonty w jeden długi warkocz; mieli nadzieję, że zdążą uciec, zanim wszystko wyleci w powietrze. Trójka mężczyzn na dole podała im pozostałe torby, aż w końcu umieścili swoje bomby z opóźnionym zapłonem w tylu otworach, w ilu się dało. Kiedy Bronc i Hunt kończyli wkładać do szczelin dynamit, Jake wyciągnął z drugiej torby pudełko zapałek. Przeczytał nazwę marki: Lucyfer. Może i pasowała. Zerknął w górę, upewniając się, że nie
zbliżają się latające maszyny. Niebo było doskonale czyste, nie dostrzegł na nim nawet chmurki. Pomyślał nagle o Meachamie, o tym, co miało miejsce, zdawałoby się, wieki temu, o jego opowieści o osobniku, który spadł z nieba, a zwał się Lucyfer. Zawsze go dziwiło, że niektórzy nazywali zapałki „lucyferami"; do tej pory myślał, że to woń siarki, którą wydzielały, kojarzyła się ludziom z piekłem. Ale wtedy przypomniał sobie coś dziwnego, o czym duchowni zazwyczaj nie mówili: niektórzy nazywali Lucyferem Gwiazdę Poranną, bo imię to znaczyło: „niosący światło". Uśmiechnął się pod nosem, kiedy pomyślał, co powiedziałby Meacham na widok wyczynów upadłego anioła. I uznał, że jeżeli pastor przygląda mu się z nieba, to nie ma nic przeciwko. Jake otworzył pudełko i oniemiał. Została tylko jedna zapałka. Pokazał ją Broncowi, klnąc po cichu. Bronc uspokoił go skinieniem głowy i poklepał się po wypchanej kieszeni płaszcza. Jake zapalił jeden warkocz lontów, potem drugi i trzeci, aż zapałka się wypaliła i musiał ją wyrzucić. Spojrzał w dół, czekając na nowe pudełko. Bronc usiłował wyciągnąć je jedną ręką z kieszeni, podczas gdy drugą trzymał się otworu. Pudełko nie chciało wyjść... a potem wyśliznęło mu się z palców i wyskoczyło w powietrze. Mężczyźni wiszący z boku statku i ci czekający na dole patrzyli oniemiali, jak przedmiot zatacza łuk w powietrzu i ląduje w gąszczu zarośli u podstawy pojazdu. - Mierda... - wymamrotał Bronc przez zęby zaciśnięte na wypalonym do połowy cygarze. Zapalonym cygarze... Kiedy wszyscy spojrzeli na Jake'a przerażeni, ten, wściekły, sięgnął do twarzy Bronca i wyszarpnął mu z ust cygaro. Zapalił nim resztę lontów, do których mógł sięgnąć, i zwrócił
cygaro właścicielowi, po czym zirytowany dał reszcie znak, żeby wzięli tyłki w troki i dokończyli robotę. Bronc i Hunt podpalili pozostałe lonty w drodze na dół. Jake odczekał, aż obaj byli już na ziemi, i jeszcze raz spojrzał w niebo: ani śladu obcych. Potem zajrzał przez otwór, który miał na wysokości oczu, i zobaczył coś, co wyglądało jak skrzydło latającej maszyny; miał nadzieję, że choć raz w życiu podjął właściwą decyzję z właściwych powodów. - Jake! - zawołał Bronc teatralnym szeptem. Lonergan zszedł na dół, upewniając się po drodze, że każdy lont płonie, jak należy. Zeskoczył na ziemię zdziwiony, że wszyscy ciągle na niego czekają. - W nogi! - syknął. Rzucili się do ucieczki, śmigając między zarośla, jak najdalej od statku. Kiedy byli przy krawędzi płaskowyżu, rozległa się seria ogłuszających eksplozji. Ze wszystkich otworów buchnęły kłęby dymu i języki płomieni, a na ziemię spadł deszcz odłamków. Mężczyźni zebrani wokół Jake'a zakrzyknęli na wiwat. Odgłosy radości szybko przeszły w głośne przekleństwa, kiedy nastąpiła kolejna detonacja, głębiej we wnętrzu statku, a potem następna, i jeszcze jedna, jakby dynamit wywołał całą serię coraz potężniejszych eksplozji. Kolejne fale uderzeniowe prawie ich poprzewracały, ale udało im się utrzymać na nogach aż do samego końca. Jake zawahał się, kiedy podeszli do krawędzi wzniesienia; coś go tknęło i odwrócił się w chwili, gdy pozostali schodzili po stoku. Dostrzegł to, czego się spodziewał i zarazem najbardziej obawiał: obcych. Przez okrągłe otwory u podstawy statku wychynęło multum demonów, jak szerszenie z przestrzelonego gniazda. Urządzenie na nadgarstku ożyło, zaiskrzyło na niebie-
sko i się uzbroiło, a Jake stał bez ruchu i patrzył, jak obcy ku niemu pędzą. Nie mógł myśleć, nie mógł się ruszać, nie mógł nawet podnieść ręki, żeby do nich strzelić... Było ich za dużo... Za dużo demonów. Błękitna błyskawica podobna do tej, którą miotała jego własna broń, trafiła kępę jadłoszynu tuż obok niego; krzak zajął się jaskrawym płomieniem. Wyrwany z transu Jake podniósł demoniczny rewolwer i wypalił, po czym rzucił się ze skarpy. Zaczął zsuwać się po stoku, zeskakiwał ze skały na skałę, od głazu do głazu, ze zwinnością Apacza walczącego o życie. Pozostali byli już prawie na samym dole. Kiedy kolejny niebieski płomień trafił w skałę pod jego stopami, Jake przewrócił się i pokonał resztę drogi, zsuwając się na plecach. Na dole podniósł się, odwrócił i ostrzelał obcych, którzy dotarli na krawędź płaskowyżu. Gdy trafił jednego z nich, reszta się wycofała. Wtedy puścił się pędem za swoimi, wymijając zarośla i kierując się ku osłonie z pasma skał, gdzie czekał na niego Dolarhyde. Ziemia dokoła zaczęła wybuchać na niebiesko; obcy ostrzeliwali ich z góry, ale również z powierzchni ziemi - ci, którzy wybiegali z ukrytego wejścia w wąskim kanionie. Wszystko potoczyło się zgodnie z zamysłem pułkownika; tylko że do Jake'a dopiero teraz dotarło, iż nie on jeden będzie miał do dyspozycji demoniczny rewolwer. Broń dorównywała zasięgiem - nie mówiąc o niewiarygodnej mocy -dowolnej strzelbie. Na szczęście w świetle słońca obcy prawie nic nie widzieli: w przeciwnym wypadku ani Jake, ani reszta jego grupy nie wyszliby z tego żywi. Lonergan dołączył do pozostałych, kiedy ci dotarli do występu skalnego, gdzie czekała kawaleria, i schowali się za nim; nareszcie byli osłonięci.
Lonergan przylgnął do nagrzanego kamienia obok swoich ludzi, usiłując złapać oddech i szykując się do tego, co musiał teraz zrobić. Miał tylko nadzieję, że pójdzie mu równie dobrze jak do tej pory. Zerknął na swoją ekipę saperów i się uśmiechnął. Świadomość, że odnieśli sukces i wyszli z tego z życiem, była dla nich najlepszą nagrodą. Ale jeżeli mieli się zamiar chwalić sukcesami, to musieli się liczyć z tym, że nikt im nie uwierzy.
- WYCHODZĄ - OZNAJMIŁ NAT ze szczytu skał. Patrzył, jak obcy wybiegają do wąskiego kanionu - część z ukrytego wejścia, a część ze szczytu płaskowyżu. Zobaczył ich broń i niebieskie eksplozje; Apacze ustawieni wzdłuż krawędzi wąwozu rozpoczęli ostrzał. -Jedziemy - polecił Dolarhyde, spoglądając na swój kontyngent ochotniczej kawalerii; zaczęli dosiadać koni. Pułkownik popatrzył na Emmetta, który przykucnął na ziemi. Podał chłopcu lunetę i powiedział: - Weź to i idź na górę, tam, gdzie ci pokazałem. Jak zobaczysz, że nasi wyjeżdżają, to masz wstać i do mnie zamachać. Emmett przytaknął, pewnym ruchem odebrał lunetę i wsunął ją sobie za pazuchę. Dolarhyde patrzył, jak chłopiec wspina się po skałach z nożem za pasem i bezpiecznie schowaną lunetą, a pies podąża za nim jak cień. Colorado był już na koniu, kiedy Dolarhyde i Ella opuścili punkt obserwacyjny. Spojrzawszy na twarz Nata, pułkownik zobaczył minę, która była zaskakująco podobna do tej, którą widział na buzi chłopca; gdyby się odważył, toby zasalutował - i byłaby to oznaka szacunku. Nat skinął do nich głową, potem zawrócił konia i pojechał na spotkanie reszty
ludzi Jake'a, jeźdźców, których Dolarhyde mu przydzielił do przeprowadzenia ataku ze skrzydła. Dolarhyde odwrócił się w chwili, gdy Jake schodził ze specami od materiałów wybuchowych po skalistym stoku. Widział na ich twarzach satysfakcję po udanej robocie. Lonergan wyszczerzył zęby w odpowiedzi na gratulacje. Jego ludzie zerkali w stronę koni; mieli wyraźnie ochotę wrócić do głównego oddziału. Jake położył dłoń po kolei na ramieniu każdego mężczyzny, po czym wysłał ich do reszty grupy. Potem minął Doca, który spojrzał na niego z ironicznym us'miechem znad utensyliów medycznych i szykowanej broni, aż dotarł do czekających na niego Dolarhyde'a i Elli. - Możesz się nimi zająć - powiedział do Dolarhyde'a, wskazując na kanion pełen obcych. Pułkownik się uśmiechnął. - Dobra robota. Jake odwzajemnił uśmiech, po czym spojrzał na Ellę, która zaplotła włosy w długi warkocz. Wyciągnęła rewolwer, sprawdziła go ostatni raz i schowała z powrotem do kabury. Kiedy popatrzyła na Jake'a, jej oczy się zaświeciły; ale teraz widział w nich tylko dumę i determinację. Zerknęła na Dolarhyde'a. -Jeżeli tam jeszcze są, to ich uratujemy. -Powodzenia - odparł pułkownik. Przyglądał się, jak Jake i Ella wyruszają na misję, odjeżdżając w stronę ukrytego wejścia w wąskim kanionie, w którym skupiła się suma ich lęków i nadziei. Potem dosiadł konia, szykując się na chwilę, której nie mógł się doczekać. Podniósł rękę. - Naprzód! Ruszył za nim tuzin jeźdźców; ludzi gotowych pojechać
za Dolarhyde'em do samego piekła. Teraz zabierał ich na wojnę.
NAT COLORADO PRZYBYŁ NA MIEJSCE, gdzie na przeciwległym krańcu grani czekał na niego oddział jeźdźców - druga grupa opryszków z bandy Lonergana, na koniach, w pełnej gotowości. Rozejrzał się po ich twarzach, które nie różniły się od tych, jakie widywał przez całe życie na ranczu Dolarhyde'a. Tylko że ci ludzie mieli we wzroku coś, czego nigdy nie zauważył u siły najemnej pułkownika - tę samą zaciekłość, którą dostrzegł u Apaczów podczas nocnej wizyty w wiosce. Fakt, że obie nacje musiały teraz stawić czoło wrogowi, z którym nikt nie miał nigdy do czynienia, tylko podsycał ich zadziorność wobec losu. Niezależnie od tego, czy ich wola walki zrodziła się z odwagi, desperacji czy czystej przekory, nie należeli do ludzi, którzy mogli rzucić broń i podporządkować się komukolwiek bądź czemukolwiek. Nawet w obliczu końca świata. Nat poczuł się na swój sposób zaszczycony i dumny, że tacy ludzie zgodzili się pojechać pod jego wodzą na tak niesamowitą bitwę. Wiedział, że go nie zawiodą, a oni wyczytali z jego spojrzenia, że na niego też mogą liczyć. -Jesteście gotowi? - zapytał, choć nie było to tak naprawdę pytanie. Zawrócił konia, podniósł rękę jak pułkownik Dolarhyde i wszyscy, co do jednego, wyruszyli za nim na pole bitwy.
PIERWSZA FALA LUDZI wjechała w przedsionek piekła pod wodzą Dolarhyde'a; wszyscy ostrzeliwali się zaciekle. Po drugiej stronie pola bitwy Dolarhyde zobaczył Nata, który prowadził
swój oddział w ataku ze skrzydła; nacierali z dwu stron na linię obcych przy wsparciu niszczycielskiego ognia ze strzelb i rewolwerów. Czarny Nóż i jego wojownicy osłaniali ich ze szczytu urwiska: obcy znaleźli się w krzyżowym ogniu broni palnej i strzał miotanych z taką siłą, że wbiłyby się w sosnę po samą lotkę. Jednak zmasowany ogień nie wyrządzał wrogowi najmniejszej krzywdy. Demony z kosmosu nie padały jak ludzie ani w ogniu z góry, ani pod ostrzałem kawalerii Dolarhyde'a -ciała potworów zdawały się opancerzone. Obcy być może nic nie widzieli, ale za to świetnie słyszeli i nie byli głupi. Kiedy otrząsnęli się z zaskoczenia po natarciu ludzi, przystąpili do kontrataku. Dolarhyde zobaczył, jak jeden z demonów strzela z takiej samej broni, jaką miał Jake, i strąca nią mężczyznę z konia. Innego jeźdźca ściągnięto z siodła, a trzeci przewrócił się razem ze swoim wierzchowcem, kiedy obcy pojawił się nie wiadomo skąd i skoczył na niego z boku. Nagle oddział Dolarhyde'a zaczął ponosić duże straty, na które nie można było sobic pozwolić. Dolarhyde wydał swoim ludziom rozkaz odwrotu i przegrupowania. Kiedy się zbliżyli, Nat podjechał do pułkownika, żeby omówić sytuację; biła od niego frustracja. -Nie chcą ginąć... -To kwestia czasu - odparł ponuro Dolarhyde. - Musimy dalej napierać. Obcy mieli być może naturalny pancerz, ale każdy pancerz ma jakiś słaby punkt. Pułkownik pamiętał, że jeden ze stworów zaczął krwawić postrzelony przez Meachama. I nie wierzył, że Ella pozwoliłaby im się w to wpakować, gdyby nie ufała, iż są wystarczająco zaradni i bystrzy, żeby te punkty odkryć.
Jego ludzie byli teraz spięci i zdenerwowani; ale nie spuszczali oczu z wroga i Dolarhyde wiedział, że mieli w sobie za dużo zaciekłości, by tak po prostu się poddać, nawet w obliczu śmierci. Przeszukał spojrzeniem strome ściany kanionu, wypatrując Apaczów. Do diabła... To oczywiste, że zajęli pozycje za wysoko, żeby ich ostrzał był skuteczny. Dlaczego ten ich di-yin, Czarny Nóż, jeszcze się w tym nie zorientował? Zerknął na Nata i zachował swoje przemyślenia dla siebie. - Przegrupować się! - krzyknął. - Naprzód! Potem poprowadził swoich ludzi z powrotem w bój.
MiąDZY SKAŁAMI tuż pod krawędzią kanionu Czarny Nóż patrzył, jak jeźdźcy przypuszczają po przegrupowaniu kolejny atak. Dał znak swoim wojownikom, żeby zgodnie z planem ostrzelali obcych. Ale z tej wysokości ani strzelby, ani łuki nie wyrządzały potworom z nieba żadnej krzywdy. - To na nic - powiedział jeden z jego ludzi, ubierając w słowa myśli samego Czarnego Noża. - Nic im nie robimy. Czy mamy ruszyć za nimi do boju? - Powiedziawszy to, spoj rzał na dno kanionu. Czarny Nóż zważył w milczeniu koszt utraty niezbędnych jego nacji ludzi i wiarę w plan aroganckiego pindah, któremu złożył obietnicę pomocy. Zamierzał dotrzymać słowa, ale na razie nic nie wskazywało na to, że jego broń będzie skuteczniejsza z bliska niż strzelby jeźdźców na dnie kanionu. W końcu pokręcił głową. - Trzymajcie pozycje. Kontynuujcie ostrzał. Podniósł strzelbę i wycelował. *
JAKE I ELLA WJECHALI do wyschniętego koryta o stromych ścianach, które prowadziło do ukrytego wejścia do fortecy obcych; tego, które przypomniał sobie podczas wywołanej miksturą wizji. Ze statku wyskoczyła nagle piątka demonów. Jake i Ella wcisnęli się we wgłębienie w wyżłobionej erozją ścianie. Stali bez ruchu w cieniu, podczas gdy obcy minęli ich, kierując się ku swoim pobratymcom na polu bitwy. Kiedy stwory zniknęły, Jake i Ella podjęli przerwaną wędrówkę. Tym razem dotarli bez przeszkód do samego wejścia. Jednak właśnie wtedy z ciemnego tunelu wyszły kolejne dwa stworzenia. Jake ledwo zdążył zorientować się w sytuacji, kiedy broń na jego nadgarstku się uruchomiła i poraziła oba monstra, zanim zdążyły się do niego dobrać. Zerknął na Ellę i oboje wzięli głęboki oddech, po czym weszli razem do tunelu. Lodowatobłękitny odcień pulsującego na dłoni urządzenia rozświetlał metalowe przęsła na ścianach korytarza, niczym latarnia oświetlając im drogę w głąb podziemi do miejsca, które Jake przypominał sobie teraz aż za dobrze...
NAD WĄSKIM KANIONEM dwóch ukrytych za skałami wojowników Czarnego Noża strzelało do potworów z rosnącą frustracją, gdyż żadna kula ani strzała nie mogła przebić pancerza obcych. Jeden z Indian dotknął ramienia towarzysza i wskazał na stok pod nimi, po którym wdrapywał się do nich demon. Wymierzyli strzelby w nowy cel i czekali, podczas gdy nieświadomy zagrożenia wróg znajdował się coraz bliżej... Jednak było za późno - inny obcy zaskoczył ich od tyłu, rozrywając i masakrując ciała mężczyzn potężnymi kończynami; skonali, nie zdążywszy nawet krzyknąć.
Daleko w dole Hunt, Bronc i Bull leżeli skuleni za wałem pod ścianą kanionu. Stracili konie, broń i byli cali we krwi; nawet w pozycji, którą przyjęli - na brzuchu - wał piachu i gruzu z ledwością chronił ich przed niebieskimi błyskawicami obcych czy nawet zwykłymi zabłąkanymi pociskami. Stracili Rudego zaraz po wjechaniu do kanionu. Szponiaste odnóże demona porwało go z siodła i choć władowali w potwora tyle nabojów, że starczyłoby na powalenie tuzina byków, obcy rozszarpał Rudego na ich oczach pazurami i gigantycznymi szczękami. Ten widok naznaczył ich piętnem aż do grobowej deski - choć wyglądało na to, że żadne deski nie będą potrzebne, bo nie zostanie po nich nic, co dałoby się pochować. Mieli szczęście, że przeżyli tak długo, ale w tej chwili byli przyparci do muru i nie mieli jak się bronić; nie mogliby nawet uciec z tego rowu. Pozostawało im tylko leżeć i miotać przekleństwa, podczas gdy obcy masakrowali ich kompanów walczących pod wodzą Dolarhyde'a. Demony nic sobie nie robiły z ataków ludzi; było tylko kwestią czasu, żeby któryś z nich zauważył ich trójkę albo się o nich potknął... Tak czy siak, Hunt nie spodziewał się, że będzie im dane dożyć zachodu słońca. - Diablo - wymamrotał Bronc z zaciśniętymi pięściami, kiedy kolejny mężczyzna - nie zdążyli zobaczyć kto - wyle ciał z siodła, rozerwany prawie na pół szponami potężnej, śmiercionośnej kończyny obcego. Strzelba truposza zatoczyła w powietrzu krąg i poszybowała w ich stronę, lądując niecałe pięć metrów od miejsca, gdzie leżeli. Bronc wyskoczył z prowizorycznej kryjówki i wybiegł na pole bitwy po strzelbę. Był w połowie drogi, kiedy dostał kulkę przeznaczoną dla obcego. Upadł i złapał się za nogę. - Bronc! - wrzasnął Hunt. Ciężka dłoń Bulla przytrzyma-
ła go za ramię w chwili, kiedy chciał wyskoczyć z kryjówki, i przyparła go do ściany okopu. Bull pokręcił głową. Nic z tego. Hunt ustąpił pod naporem ręki towarzysza i zwiesił głowę. Ale wtedy Bull trącił go i coś pokazał. Kiedy podnieśli wzrok, zobaczyli, jak mieszczuch, do którego Jake zwracał się per „Doc", biegnie przez sam środek pola bitwy, żeby pomóc Broncowi. Kiedy znalazł się przy rannym, otworzył torbę z medykamentami i zabandażował krwawiącą nogę Bronca, tak skoncentrowany na pracy, że nawet nie drgnął, gdy nieopodal coś wybuchło. W końcu krzyknął: - Zatamowałem krwotok! Teraz się schowaj! Bronc podpełzł z powrotem do kryjówki za wałem. Kiedy uszczęśliwiony Hunt klepnął go w plecy, zobaczył, że Doc złapał strzelbę i torbę z lekami, po czym popędził przez zarośla w poszukiwaniu innych rannych, którzy potrzebowali jego pomocy. - Niech mnie kule biją - wymamrotał Buli. - Niech mnie piekło pochłonie... Hunt pokręcił głową, zerkając na obandażowaną nogę Bronca. - Najprawdopodobniej - zaczął mówić ranny, a kiedy chciał się uśmiechnąć, wyszedł mu grymas bólu - nie bę dziesz mógł tam narzekać na brak towarzystwa... Ale jego tam nie uświadczysz. - Wskazał głową na miejsce, gdzie Doc zniknął w chaosie bitwy i kłębach dymu. Hunt przytaknął z podziwem. Wcześniej myślał, że Jake mówił na tamtego „Doc", ponieważ facet był bezużytecznym ciężarem, okularnikiem, który nie potrafił nawet porządnie strzelać. Tymczasem okazał się prawdziwym lekarzem i wy-
kazał się odwagą, z jaką Hunt nie spotkał się u żadnego polowego łapiducha za czasów wojny. Jeszcze raz rzucił okiem na pole walki i pomyślał, że jest tylko jeden człowiek, którego chciał tu zobaczyć; był nim Jake Lonergan - on mógł rozprawić się z obcymi tak, jak to zrobił z Dolanem.
ALE JAKE MIAŁ CO INNEGO NA GŁOWIE. Bez najmniejszego trudu zaprowadził Ellę drogą, którą kiedyś uciekł; teraz, kiedy wszystkie jego zmysły były w pełni sprawne, rozeznanie się w połyskliwej pajęczynie sztucznych tuneli wydawało się banalnie proste. Jednak gdy zaczęli się w nie zagłębiać, Jake dostrzegł przed sobą blade niebieskie światło: nienaturalny połysk ukrytej twierdzy, który witał go z powrotem w piekle. Uciekać... jak najdalej od światła, od koszmarów, które widział w jego blasku, od świadomości, że jeżeli kiedyś wróci... Zatoczył się na ścianę pod wpływem nagłej fali wspomnień. Ella położyła mu dłoń na ramieniu. Spojrzał na nią, poczuł, że ona też się boi, że ma wgląd we wszystko, co sobie przypomniał, aż nie mógł stwierdzić, czy strach w jej oczach należał do niego, czy był tylko odbiciem lęku, który drzemał w jej własnym sercu, w jej umyśle. Ale zobaczył tam też determinację - żeby nigdy się nie poddawać, nigdy nie oddać we władanie wroga zmysłów ani duszy. Odsunął się od ściany i skinął głową. Nie było odwrotu. Skoncentrował się na tym, co ich czekało. -Tędy... Skręcili w boczny tunel, który prowadził do olbrzymiej
podziemnej jaskini. Jake poczuł, jak obmywają go fale gorąca, zobaczył kłęby dziwnego dymu, poświaty piekielnych otchłani, które wypełniały przestrzeń oparami, uniemożliwiając oszacowanie liczby pozostałych w środku obcych. Jednak zanim dotarli do końca korytarza, natknęli się z boku na jaskinię odgrodzoną od głównej jamy kamienną ścianą. Jake zatrzymał się przy wejściu do niej i zajrzał do środka, zaintrygowany padającym stamtąd światłem. Znaleźli to, po co przybyli. Więźniowie porwani przez latające maszyny obcych byli w tej sali. Ci, których nie wyznaczono do eksperymentów; ani do zjedzenia. Jake zaklął pod nosem. Na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, jakby wszystkich powieszono — mieli opuszczone głowy, otwarte oczy bez wyrazu, ich ciała zwisały z sufitu na tych samych linach, którymi wciągano ich do maszyn. Ale kiedy spojrzał niżej, zobaczył, że ich stopy spoczywają na ziemi. Byli żywi - taką w każdym razie miał nadzieję. Zawieszeni między życiem a śmiercią. Teraz sobie przypomniał: nie mógł mówić, nie mógł się ruszać, nie mógł robić niczego oprócz wpatrywania się w... - Jake! - Ella złapała go za rękę. - Nie patrz do góry, na światło. Patrz tylko na ludzi. Uwolnij ich... i się pośpiesz. Przytaknął, nie rozumiejąc tego, co powiedziała o świetle, ale wykonał jej polecenie bez dyskusji. Ścigali się z czasem, równie bezlitosnym wrogiem jak obcy. Ella skierowała się ku przeciwległej stronie jaskini, upewniając się po drodze, że nie zaskoczy ich żaden stwór, podczas gdy Jake ruszył do jeńców. Metalowe pajęcze palce, które porywały ludzi, zabierając ich od rodzin i ukochanych, nadal trzymały ich w swoich szponach, w obscenicznym geście, na który Jake patrzył z zażenowaniem.
Kiedy rozsupływał liny, zmusił się, żeby spoglądać w puste, martwe, mlecznobiałe oczy więźniów, które odbijały światło jak paciorki. Uwolniwszy jedną ofiarę, przechodził do kolejnej: rozpoznał żonę Doca, Marię,Percy'ego Dolarhyde'a, szeryfa Taggarta, jego zastępcę Lyle'a i członków bandy; oprócz tego były tu dwa lub trzy tuziny nieznajomych: mieszkańców Rozgrzeszenia i Apaczów, mężczyzn, kobiet i dzieci. Teraz szło mu szybciej, gdyż nabrał wprawy w rozwieraniu obłapiających ich kleszczy. Jednak nawet po oswobodzeniu jeńcy nie odzyskiwali przytomności; nadal stali apatycznie, a ich szeroko otwarte oczy były wlepione w coś powyżej. Kiedy ich uwalniał, starał się tego nie roztrząsać, nie zastanawiać się, co oni tam widzą... nie myśleć, że w wyglądzie ich oczu jest coś znajomego. Nie patrz do góry. Ella ostrzegała go przed światłem. Wiedziała, jak im pomóc, co zrobić... Nie patrz. Nie liczyło się, w co oni są tak zapatrzeni, liczyło się tylko to, żeby ich uratować... Do diabła, przecież nie byli martwi — dlaczego nie reagowali? Spojrzał do góry, uciekając wzrokiem przed kolejną parą martwych oczu, zaintrygowany, co jeszcze ich więziło. Nad sobą zobaczył źródło pulsującego białego światła, bezkształtne, migotliwe... jakby to była lampa nie z tego świata. Naliczył dwie, trzy takie świetlne punkty przyczepione do sufitu niczym kokony niewyobrażalnego owada... Migocząca masa... Jak ćma lecąca do płomienia... Teraz sobie przypomniał... on... Alice... Nie mógł nic zrobić, nikt nie mógł nic zrobić, nie mogli nawet na siebie spojrzeć... Żywe trupy, uwięzione w zimnej, wilgotnej spiżarni, gdzie jaskrawobiałe światło trzepotało jak zlęknione serce, a oni nie mogli oderwać od niego wzroku... Nic. Był niczym, był insektem zahipnotyzowanym przez
płomień; nie mógł się ruszać, nie mógł się odwrócić, nie mógł myśleć, nie mógł nawet... Rozległ się strzał; lampa, która go hipnotyzowała, wybuchła i zgasła. Z sufitu spadły grudy i długie gluty ls'niącego śluzu, który zebrał się na podłodze. Ella strzeliła jeszcze dwa razy, wyłączając w ten sposób na zawsze pozostałe dwa źródła światła. Jake pokręcił głową, otrząsając się z oszołomienia, i spojrzał na Ellę z wdzięcznością. Zastanowiło go, jak poznała tajemnicę świateł; przypomniał sobie, że nie jest człowiekiem -choć ciężko mu było w to uwierzyć. Może członkowie jej rasy nie reagowali na blask w ten sam sposób. Kiedyś mu wyjaśniała, że obcy badają ich słabości... Jake jeszcze raz przyjrzał się więźniom; Ella zaczęła ściągać więzy z pozostałych, więc do niej dołączył, żeby poszło szybciej; za chwilę wszyscy stali o własnych siłach, żywi. - Szeryfie? - Jake stał twarzą w twarz z Taggartem, który nadal wpatrywał się w pustkę tak jak reszta. Lonergan liczył na to, że widok Postrachu Terytoriów błyskawicznie wyrwie mężczyznę z transu. Ale szeryf nadal miał martwotę w oczach; jakby nie pamiętał nawet, kim jest on sam, nie wspominając o tożsamości Lonergana. Wygląda, jakby spadł z nieba... Jake zdał sobie nagle sprawę, że wszyscy więźniowie wyglądali tak samo, nawet po uwolnieniu z więzów i spod władzy światła. Cholera. Jak mieli ich stąd wydostać? - Ile to jeszcze potrwa? - zapytał Ellę. Pokręciła tylko głową, po czym zaczęła wszystkim po kolei przykładać dłonie do skroni. - Każdy przypadek jest inny... - odparła. W ścianę, która tylko częściowo odgradzała ich od głów-
nej jaskini, uderzył świetlny promień. Jake zobaczył, jak z oparów wyskakuje i zaczyna biec w ich stronę dwóch obcych; jego demoniczny rewolwer uruchomił się w chwili, gdy kolejna błyskawica trafiła w kamień. - Biegnij! - krzyknęła Ella. - Zatrzymaj ich, a ja spróbuję obudzić resztę. Ustawił się przy wejściu w pozycji, z której mógł ją osłaniać. - Lepiej się pośpiesz. Ella dała sygnał grupie więźniów. Jake'owi ulżyło, kiedy zobaczył, że ruszają za nią i znikają w jednym z tuneli. Jak, do diabła, ona to robiła? Nie tracił dużo czasu na rozmyślanie, gdyż kolejna salwa energii wybiła dziurę w ścianie nad jego głową. Schował się i wystawił dłoń, celując: broń była gotowa do strzału, żeby uratować jego - albo samą siebie. Strzelaj! — pomyślał, zezwalając upiornemu rewolwerowi robić to, co sprawiało mu najwyraźniej wielką frajdę: niszczyć jego własnych konstruktorów.
- NACIERAĆ Z LEWEJ FLANKI! Poza polem bitwy Dolarhyde grał na zwłokę, usiłując utrzymać resztę oddziału przy życiu pomimo piekła chaosu, śmierci i zniszczenia. Siła rażenia broni obcych była większa niż kuli armatniej, eksplozje rozrywały i tak grząski grunt, tworząc dodatkowe zagrożenie dla jego słabnącej garstki żołnierzy. - Zewrzeć tyły! Zerkając przez ramię, Dolarhyde nie zauważył obcego, który podbiegł z boku i staranował konia. Pułkownik przewrócił się razem ze zwierzęciem, w ostatniej chwili wyplątując stopę ze strzemienia, żeby uratować nogę przed zmiaż-
dżeniem. Upadł na ziemię i odskoczył do tyłu dokładnie w chwili, gdy obcy rzucił się w jego stronę, wbijając śmiercionośne szpony w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą pułkownik leżał. Stwór ponowił atak... Nat Colorado zawrócił gwałtownie konia i natarł na potwora, chwytając jedną ręką przyczepioną do siodła linę. Zakręcił pętlą na jej końcu i zarzucił demonowi na głowę, jakby chciał spętać wołu. Koń zatrzymał się na dany sygnał, a Nat naciągnął z całej siły linę, wycofując zwierzę. Obcy zaskrzeczał wściekle, kiedy jego pazury nieznacznie chybiły. Ale zanim Natowi udało się zapętlić linę o kulę siodła, łapy stwora chwyciły za lasso i ściągnęły mężczyznę z konia. Gdy tylko Nat znalazł się na ziemi, obcy dobrał się do niego; rozwarł najeżone kłami szczęki i wgryzł mu się w ramię. Nat zawył z bólu. Dolarhyde wystrzelał wszystkie naboje w ciało potwora; trafiany demon chwiał się, ale nie ginął. I znów zwrócił się ku Natowi, unosząc potężną łapę. Nagle czyjaś kula trafiła demona w lewe oko - strzał w dziesiątkę, prosto w czuły punkt. Potwór zachwiał się i padł na ziemię, w końcu pokonany. Zaskoczony Dolarhyde spojrzał do góry, rozglądając się po stoku w poszukiwaniu strzelca. Zobaczył ustawionego między skałami Doca, który nadal miał opartą o ramię strzelbę po oddaniu strzału o zaiste chirurgicznej precyzji. Doc zerknął na niebo. - Dzięki za pewną rękę, kaznodziejo - powiedział z uśmiechem. Dolarhyde wstał i odetchnął ciężko, po czym się odwrócił i zobaczył Nata, który leżał na ziemi w powiększającej się kałuży krwi. - Doc! - krzyknął. - Na dół!
Dolarhyde przyklęknął przy głowie Nata, ściągając płaszcz, żeby zatamować krwawienie. - Trzymaj się, mały - wymamrotał, kiedy Colorado ot worzył oczy i na niego spojrzał. - Spokojnie, tylko spokojnie, nie ruszaj się... Przetarł krew, żeby przyjrzeć się ranie, i zobaczył fontannę z przebitej arterii. Przyłożył do niej płaszcz, próbując powstrzymać krwotok. Krew ciekła też rannemu z ust i mężczyzna zaczął się krztusić. Dolarhyde utulił głowę Nata na kolanach, chciał mu ułatwić oddychanie; wszystkie oznaki wskazywały na doskonale znany mu finał. Ale nie tak jak teraz, nie tak... - Dorwaliśmy... choć jednego? — zapytał Nat, bez lęku, za to z autentyczną ciekawością. Dolarhyde czuł, jak pęka mu serce. W głowie tłoczyło się tysiące słów, których nie zdąży już powiedzieć. Udało mu się uśmiechnąć gorzko. -Tak. Dopadliśmy drania. - Podniósł znów wzrok i zawołał: - Doc! -Jest... źle? - wyszeptał Nat. W niewidzących oczach malował się szok. -Wyjdziesz z tego... - Dolarhyde położył dłoń na jego czole, a potem pogłaskał go po włosach. Tak samo, jak robił to dawno temu, kiedy Nat był zatroskanym chłopcem, a jego koszmary wyrywały ze snu ich obu. - Jestem przy tobie. -Z trudem wydobył te słowa z zaciśniętego z emocji gardła. Próbował zapanować nad wyrazem twarzy, co było jedyną rzeczą we wszechświecie, nad którą być może miał jeszcze władzę; chciał, żeby Nat, zanim się wykrwawi, miał przed oczami oblicze pełne spokoju, które doda mu otuchy. Colorado spojrzał na niego i przez chwilę w jego oczach zalśniło życie, bo coś sobie przypomniał.
- Zawsze mi się marzyło... żebyśmy pojechali razem w bój... Dolarhyde wydusił przez ściśnięte żalem gardło jedyne słowa, które chciał powiedzieć, od kiedy sięgał pamięcią: - A ja zawsze marzyłem o takim synu jak ty. Nat wpatrywał się w niego oniemiały, jakby nie mógł uwierzyć, że to, co usłyszał, nie jest częścią snu. Dolarhyde wziął go za rękę i mocno ją uścisnął. Poczuł, jak Nat resztką sił odwzajemnia uścisk. Pułkownik patrzył na swojego przybranego syna, trzymał jego dłoń i prosił go wzrokiem, żeby ten mu uwierzył. Chłopak uśmiechnął się do niego i w końcu z jego wzroku zniknął smutek zagubionej duszy, który towarzyszył mu przez tyle lat, a którego Dolarhyde nigdy nie dostrzegał. Teraz był tam tylko spokój, jakby ta chwila ostatecznego porozumienia była wszystkim, czego Nat kiedykolwiek potrzebował. - Uratuj... Percy'ego... - wyszeptał i zamknęły mu się oczy. Dolarhyde dźwignął się na kolana, nadal trzymając ciało Nata; choć nie było już w nim duszy, nie umiał go puścić. Nie wiedział, jakim cudem jego własne serce ciągle bije, bo wydawało mu się, że podzielił los swojego przybranego syna. Dokoła toczyła się walka, ale jej odgłosy docierały do niego z oddali; świat znalazł się po drugiej stronie niewidzialnej bariery, za którą on chronił Nata... Aż w końcu zdobył się na przyznanie, że dusza mężczyzny opuściła to pole bitwy i ten świat cierpienia i smutku. Kiedy Dolarhyde w końcu spojrzał do tyłu, zobaczył Doca. Na twarzy lekarza malowało się współczucie; tylko tak mógł w tej chwili wesprzeć pułkownika; na opatrzenie tak głębokiej rany zawsze było za późno. A za Dokiem Dolarhyde spostrzegł Czarnego Noża w oto-
czeniu wojowników. Wódz uniósł ku niebu rozpostartą dłoń, przypieczętowując w ten sposób podróż Nata do innego wymiaru egzystencji. Wpatrzony w niego Dolarhyde zobaczył na twarzy nantana smutek i wielkie zrozumienie dla jego straty; uczucia, których nigdy wcześniej nie spodziewałby się - niesłusznie -ujrzeć. Apacze też kochali swoje dzieci. Dolarhyde w końcu uświadomił sobie, dlaczego wódz Indian i jego wojownicy zgodzili się dołączyć do nich na polu bitwy... i co z tego wynikało. Ostrożnie ułożył głowę Nata na ziemi i wstał. Czarny Nóż wręczył mu strzelbę. Przyjął ją ze skinieniem głową. Dosiedli koni i pogalopowali z powrotem do boju. Pułkownik wiedział, że teraz w końcu wszyscy będą walczyć jak jeden mąż. Obcy nie byli niezwyciężeni; żeby ich pokonać, wystarczyło zjednoczyć siły...
ROZDZIAŁ 18
E
lla poprowadziła uwolnionych więźniów do miejsca, z którego widać było wyjście ze statku; teraz drogę do wolności wskazywało im prawdziwe światło. Skierowanie takiej masy zdezorientowanych ludzi w jednym, właściwym kierunku było trudniejsze, niż podejrzewała. Zerknęła za siebie; nie wyczuwała, żeby ktoś ich ścigał, nie widziała też śladu Jake'a. - Nie możemy się zatrzymywać - powiedziała znowu, trochę do siebie, trochę do innych. Obiecała walczącym na powierzchni na śmierć i życie ludziom, że uwolni ich bli skich, i zamierzała dotrzymać słowa. Ale to nie było wszyst ko, co miała tu do zrobienia. Tym razem szeryf Taggart zareagował na jej słowa i w jego wzroku coś zaświtało. -Czy my się znamy? -Tak, szeryfie - odparła i uśmiechnęła się dla otuchy. -Znasz mnie. Emmett na ciebie czeka. Twój wnuk. W umyśle Taggarta coś zaskoczyło i na dźwięk imienia wnuczka w jego wzroku pojawił się niepokój. - Emmett... Gdzie jest Emmett? Ella patrzyła mu prosto w oczy, usiłując nakłonić go spojrzeniem, żeby sięgnął myślami w głąb pamięci i przy-
pomniał sobie coś więcej: kim jest, kim był, jakie są jego obowiązki... - Musisz poprowadzić wszystkich ku światłu, rozumiesz? W bezpieczne miejsce. Pamiętaj, jesteś za nich odpowiedzialny... Za ich bezpieczeństwo. Taggart przytaknął; teraz już patrzył na nią z pełnym zrozumieniem. Ella odsunęła się, a on zaczął przypominać sobie swoje nawyki i sprawnie zastąpił ją na pozycji przywódcy grupy, która zaczęła się przemieszczać ku wyjściu, ku światłu -w prawdziwym sensie tego słowa - które połyskiwało u wylotu tunelu.
JAKE PORADZIŁ SOBIE W KOŃCU Z drugim obcym i pozwolił sobie na chwilę odpoczynku. Bez elementu zaskoczenia zabicie ich było znacznie trudniejsze; stwory okazały się zwinne jak karaluchy, a w sprawnym posługiwaniu się świetlną bronią nie ustępowały mu ani na krok. Zaczął podejrzewać, że musiała im ona zapewniać jakąś szczególną formę ochrony, aż w końcu udało mu się - przez przypadek - oddać kilka celnych strzałów, trafiających w ich słabe punkty. Miał zarazem szczęście, że sam nie oberwał -ciągle pamiętał wygląd zwłok Dolana po tym, jak dosięgła go błyskawica. Nagle zdał sobie sprawę, że w końcowej fazie pojedynku dał się wciągnąć do głównej jaskini... Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy coś się nie rusza, ale nie widział żadnych nowych obcych. Broń się złożyła i wyłączyła, jakby nic mu już nie groziło; ale Jake był zbyt przebiegły, żeby dać się zwieść pozorom bezpieczeństwa. Jaskinia była tak wielka, że zmieściłaby się w niej połowa Rozgrzeszenia; przez dym, opary, czy co to właściwie było, nie
mógł stwierdzić, czy naprawdę wszystkie demony wybiegły ze statku. Otaczające go obiekty ciągle się zmieniały w blasku lodowatego błękitu i piekielnej czerwieni. Rozpoznawał niektóre z dziwnych kształtów oglądanych podczas wizji, choć tak jak wtedy, teraz również nie miał pojęcia, co to właściwie jest. Jaskinia była o tyle niezwykła, że panowała w niej wysoka temperatura... Doszedł do wniosku, że właśnie tu musiał się odbywać proces topienia kruszcu wydobywanego na terenie płaskowyżu. Zastanowił się, czy to tu znajdowało się centrum górnicze ekspedycji obcych. Nie przypominało to kopalni, które znał... Choć tylko naiwniak mógłby się spodziewać, że będzie je przypominać. Spojrzał do góry i dotarło do niego, że jaskinia była prawie tak wysoka jak szeroka i głęboka, choć stropu w ogóle nie widział. Chryste Panie, musieli wyeksploatować całe wnętrze góry. Jak można było czegoś takiego dokonać? I gdzie była w takim razie hałda? Zauważył, że coś tu wisi, wypełniając sobą centralną część jaskini do samej ziemi. Jego umysł nie pojmował, co to może być, aż przypomniał sobie słowa Elli: „Reszta statku jest pod ziemią". Kadłub - to musiało być właśnie to. Reszta to pewnie sprzęt górniczy, materiały i urządzenia do segregacji kopalin. Jake obrócił się powoli w miejscu, rozglądając się, a jego umysł usiłował pojąć rzeczywistość, która wykraczała poza najśmielsze wyobrażenia. Zobaczył - i skojarzył z wizją - strumienie złocistych łez, które wznosiły się w powietrze - czy może spadały? - podczas gdy wysokie lśniące cylindry pełzały po ścianach, wgryzając się w skałę - wydobywały surowiec. To były maszyny, jak tamte latające, które poruszały się, jakby miały własną wolę; tym razem nie widział nikogo, kto by nimi sterował.
Zbliżył się do jednej z nich zafascynowany i przejęty. Przyglądając się złocistym łzom, poczuł ciepło promieniujące z urządzenia. Czy to było prawdziwe złoto wydobywane ze skały? Czy raczej paciorki rozgrzanego światła, energii, skumulowanej błyskawicy podobnej do tych, które miotała jego broń? Miał ochotę wyciągnąć rękę i ich dotknąć, przekonać się, co to naprawdę jest, ale oparł się pokusie; nie chciał spalić sobie dłoni. Odwrócił się gwałtownie. U jego boku stała Ella. - Co ty tu robisz, do cholery? - zapytał zaskoczony, zmar twiony i przyłapany jak idiota na przyglądaniu się maszynerii obcych. Ale ona się do niego uśmiechnęła. Promieniowała szczęściem, że jest cały i zdrów. Z jej wzroku od razu wyczytał, że ucieczka się powiodła i więźniowie są już na wolności. Spojrzała na maszyny górnicze i natychmiast spoważniała; przyglądała im się bardzo przejęta, jakby podzielała jego fascynację. Potem się odwróciła i wskazała na statek. Jakby się spodziewała, że Jake jest na tyle bystry, by się domyślić, co to jest, powiedziała: - Kiedy się zorientują, co się dzieje, spakują manatki i od lecą. Nie utrzymamy ich tu długo. Znowu była śmiertelnie poważna. Poprowadziła go w stronę statku. Idąc, schowała rewolwer do kabury, odpięła pas i mu go wręczyła. -Potrzebna mi bransoleta. Zdejmij ją. -Po co? - zapytał, zapinając pas. -Chyba będę mogła jej użyć, żeby zatrzymać statek. Jake przystanął i spojrzał na nadgarstek. -Nie wiem, jak ją zdjąć... - Dotknął demonicznej broni.
-Wiesz - powiedziała tym jakże typowym dla siebie tonem. -Jak? - zapytał Jake. -Tak samo, jak nią strzelasz. Umysłem. Teraz zaczęła mu się przyglądać, jakby był przygłupi. Jake spojrzał na metalową obręcz i pomyślał, że Ella może mieć rację. On nigdy się nie zastanawiał, jaki jest mechanizm działania tego urządzenia. Nie wiedział nawet, dlaczego bransoleta się do niego przyczepiła; w ogóle mało z tego rozumiał. Chyba że broń nie widziała żadnej różnicy między nim i obcym. Między nim i demonem. Ale on przecież nie byt demonem; był człowiekiem... Może to coś też niewiele rozumiało... Wiedział tylko, że jeżeli Elli jest potrzebna broń, to urządzenie się go posłucha... Wlepił wzrok w demoniczny rewolwer i zaczął do niego przemawiać w myślach: Odczep się ode mnie, ty cholerna pijawko... Nie chcę cię. Nie jestem twoją własnością. Do diabła, idź do niej! Ona cię potrzebuje! Wypróbował wszystkie możliwe rozkazy, polecenia, klątwy i groźby, które przyszły mu do głowy. A nawet wcisnął palce pod metalową krawędź... Wszystko na próżno; jego frustracja rosła. -To na nic. -Przestań myśleć. Spójrz na mnie. - Ich spojrzenia się spotkały; Jake poczuł, jak Ella wciąga jego umysł w przestrzeń nieziemskiego spokoju. Ona była prawdziwą Gwiazdą Poranną, która zstąpiła z nieba, żeby uratować ten świat. Przypomniał sobie, jak wyszła z ognia, promieniując dziwnym światłem, i jak do niego podeszła; przypomniał sobie, jak stała na wzgórzu wpatrzona w gwiazdy... - Powiedziałam ci, żebyś przestał myśleć - skarciła go. Mógłby przysiąc, że zobaczył na jej policzkach rumieniec.
- O niczym nie myślę! - odparł. Ale jak mógł nie myśleć o niej, kiedy na sam jej widok miękły mu kolana; i to nie ze strachu. Dzięki Alice uwierzył, że jego życie może być cos' warte -że może stać się dobrym człowiekiem, że jego osoba jest czymś więcej niż zakałą tego świata. Ale dzięki Elli uwierzył, że wszystko jest możliwe. I że w każdym człowieku kryje się dobro, jeżeli da mu się szansę, by się nim wykazał. Ella przyciągnęła go do siebie i pocałowała; to był pocałunek pełen frustracji i rozpaczy... samotności, tak głębokiej i gigantycznej jak przestrzeń międzygwiezdna. Jake ją objął i odwzajemnił pocałunek, tak jak chciał to uczynić zeszłej nocy na wzgórzu pod rozgwieżdżonym niebem. W jego pocałunku była radość życia, głód miłości, ludzkie potrzeby, które zakopał pod kopcem z kamieni tak głęboko, że zapomniał o ich istnieniu. Ciepło jej ciała, dotyk jej ust, jej rozpaczliwe pożądanie, tak nierozerwalnie splecione z jego własną żądzą. Pocałowała go z utęsknieniem kogoś, kto stłumił namiętność, pragnienia... miłość, która mogłaby zostawić ślad na jej sercu i duszy, znacznie dawniej, niż mógł sobie wyobrazić; przerażona swą bezbronnością po ogromie cierpienia, którego zaznała... Świadomie stłumiła swoje „ja", kiedy wyruszyła na krucjatę w imię wartości wyższych, ważniejszych i bardziej uniwersalnych niż serce, umysł, ciało czy dusza jednostki. Aż teraz, tutaj, uwięziona w paradoksalnym kostiumie człowieka, który nosiła, z mózgiem tak uwikłanym w cielesne żądze, z logiką i emocjami splecionymi tak nierozerwalnie, że jej próba dotarcia do zagubionej duszy pewnego przestępcy sprowokowała lawinę uczuć i pomogła jej odkryć prawdziwe powody
dla których podjęła tę walkę, i prawdziwą naturę tego, o co od tak dawna toczyła bój... Jake zrozumiał każdą komórką swojego ciała, że bariera między ich umysłami zniknęła i wszystko, czym byli, stopiło się w jedność. Musiała mu teraz przekazać i przypomnieć sobie jedyne uczucie, które zamiast niszczyć, mogło stworzyć coś z niczego... jedyną prawdę, która mogła pomóc ich rasom stać się czymś więcej niż bezlitosnymi potworami, z którymi teraz walczyli o życie... Kocham cię, pomyślał Jake, a kiedy mu odpowiedziała, poczuł poprzez całą jej istotę dotknięcie samego wszechświata. Rozległo się ciche stuknięcie i zamek na demonicznym rewolwerze otworzył się, a obręcz rozwarła i zsunęła mu się z nadgarstka. Był wolny. Chwila poza przestrzenią i czasem dobiegła końca; Ella już go nie obejmowała i on też musiał ją puścić. Broń leżała na ziemi jak bezużyteczny kawałek złomu. Podniosła ją; zawahała się, spojrzała na niego wzrokiem, w którym nadal widać było nieziemski blask, i posłała mu najdziwniejszy, najsmutniejszy i najszczęśliwszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widział. A potem odwróciła się i ruszyła przed siebie, wybierając dotykiem sekwencję różnokolorowych płytek na pozornie martwej powierzchni broni. Jake otrząsnął się z oszołomienia i poszedł za kobietą, przyglądając się zmieniającym kształty kłębom oparów, zagadkowym szczelinom i ślepym zaułkom, wypatrując wrogów groźniejszych od wszechobecnych cieni. Za uśmiech, którym obdarzyła go przy jeziorze na pustyni, był gotów zaprowadzić ją z powrotem do piekła. Za to, jak teraz się dzięki niej czuł, mógł dać się poprowadzić na koniec wieczności...
Na broni demona pojawiła się seria błysków. Jake usłyszał odległe wycie podobne do odgłosu lokomotywy próbującej poruszyć przeładowany pociąg. W broni zbierała się energia, która później była uwalniana w postaci błyskawicy. Zrozumiał, że Ella chce zdetonować urządzenie. Nie mógł sobie nawet wyobrazić, co by się stało, gdyby wybuchł cały skumulowany w broni ładunek; w porównaniu z tym porażenie piorunem byłoby dziecinną igraszką. - Muszę wejść do środka. - Ella zatrzymała się i spojrzała jeszcze raz na bok kadłuba statku. - To jedyny sposób. Jeżeli uda mi się przedostać do rdzenia, to ich zatrzymam. Jake też podniósł wzrok i zobaczył otwarty właz, a za nim mroczny tunel prowadzący Bóg wie dokąd i ku jakiemu niebezpieczeństwu. -Idę z tobą. -Nie - pokręciła głową. - Jake, to nie jest mój dom. Nie jest mi przeznaczone tu zostać. Zamrugał, nie rozumiejąc jej odmowy. - Nie pozwolę, żebyś poszła tam sama... Promień energii wystrzelony z broni obcych eksplodował tuż obok ich stóp. Schowali się za występem skalnym przy kadłubie; kolejne wystrzały przyparły ich do ściany. Jake spojrzał przez szczelinę w skałach. Zobaczył zbliżającą się trójkę obcych. Ich przywódca miał na twarzy czerwoną bliznę. Ta blizna... Przypomniał ją sobie z wizji; to on mu ją wypalił. Alice... Przez chwilę znowu zawładnęły nim wspomnienia. Odzyskał ostrość widzenia i otrząsnął się z halucynacji, które spłonęły w ogniu zemsty i lodowatej furii. Spojrzał jeszcze raz na Ellę; był między młotem i kowadłem. Nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać, bo kobieta
odwróciła się do statku, szukając dłońmi uchwytów na pancerzu kadłuba. Zaczęła się wspinać, całkowicie skoncentrowana na swoim obecnym celu, kurczowo ściskając w ręku demoniczną broń, którą zamierzała wykorzystać w charakterze pozaziemskiego dynamitu. Jake podsadził Ellę tak wysoko, jak tylko mógł, w stronę włazu; po chwili weszła do środka. -Jesteś porządnym człowiekiem - wyszeptała, spoglądając na niego. Jej oczy, jej umysł głosiły uparcie, że cokolwiek mu się wydawało, kimkolwiek był kiedyś, te słowa zawsze były prawdą i na zawsze nią pozostaną. -Żegnaj, Jake. Zniknęła w tunelu; właz zaczął się za nią zamykać. - Nie! Zaczekaj! - Jake sięgnął ku uchwytom, żeby także się tam wspiąć. Kolejny promień niebieskiego światła przeorał bok statku tuż nad jego dłońmi, nie pozostawiając mu wyboru: Ella musiała zrobić to, po co tu przyleciała. A on musiał jak najdłużej grać na zwłokę, żeby zdążyła. Dobył rewolwer i jego palec znalazł spust. Wybiegł na linię strzału, jednocześnie namierzając wrogów, i odciągnął kurek, zupełnie bezwiednie, zdając się na instynktowne ruchy. Nie mógł jej zawieść; nie mógł też zawieść samego siebie. Trudno mu było uwierzyć, że oddał idealną serię pięciu strzałów: pierwszy pocisk trafił Czerwoną Bliznę w szyję; stwór zatoczył się do tyłu, skrzecząc. Następne dwie kule trafiły drugiego obcego w oczy, oślepiając go; dwa ostatnie strzały dosięgły skroni trzeciego demona. Czerwona Blizna wycofał się w kłęby pary, tuż przed zniknięciem gromiąc Jake'a nieprzejednanym wzrokiem. Jake odwzajemnił się czerwonookiemu potworowi spojrzeniem kipiącym od nienawiści. I ruszył naprzód.
Kiedy demon z blizną zniknął, Lonergan wyciągnął łuski z bębenka rewolweru i przeładował wszystkie szes'ć komór z precyzją maszyny. Nie miał nic do stracenia; nawet jeżeli broń przypadkiem wypali, już on o to zadba, żeby nie być jedynym poszkodowanym. Podszedł do oślepionego obcego, który zwijał się na ziemi, i w niego wycelował. Strzał, który roztrzaskał stworowi głowę, rozszedł się echem po jaskini. Drugi demon podniósł się i czmychnął, ale Jake był pewien, że nie ucieknie daleko. Ruszył za nim. Nie miał pojęcia, ilu ludzi zabił przez te wszystkie wymazane z życiorysu lata. Ale teraz, dla Elli, zamieni się w najgroźniejszego zabójcę pod słońcem. A obcy będą jego zwierzyną łowną.
ELLA, PRZEMIESZCZAJĄC SIĘ w GŁĄB STATKU, usłyszała odgłosy strzelaniny... To był rewolwer, prawdziwa broń Jake'a. Ostatnią rzeczą, którą zobaczyły jej nadal ludzkie oczy, była rozmazana plama jego sylwetki, kiedy starał się jak najdalej odciągnąć wroga. Wciąż mogła połączyć się z jego umysłem, słyszeć to, co on słyszy, widzieć to, co on widzi. Po pierwszym strzale oddał cztery kolejne, szybciej, niż biło jej serce, i zobaczyła, jak każdy pocisk trafia w czuły punkt bestii z zabójczą precyzją: jeden mężczyzna z archaiczną bronią powstrzymał trzech napastników, odparł ich natarcie, pozabijał ich. W końcu zrozumiała, dlaczego jego pobratymcy bali się go tak bardzo, że chcieli go unicestwić. A mimo to ten sam człowiek dobrowolnie zgodził się być ruchomym celem, natarł na obcych powodowany nie tylko żądzą zemsty, nienawiścią i furią, ale także miłością i pragnieniem, żeby ona uciekła i uratowała ludzi przed zagładą.
Jego pocałunek nadal płonął na jej ludzkich wargach; wspomnienie wszystkiego, co zaszło między nimi w chwili, kiedy zatrzymał się czas, było ciągle szokiem dla jej umysłu i jej ludzkich zmysłów. Co więcej, objawienie, którego wtedy doznała, usunęło resztki wątpliwości co do tego, czy ta rasa jest warta uratowania. Ella wiedziała też, że jej samej udało się ocalić najcenniejszą część duszy. Zmusiła się, żeby odłączyć swój umysł od Jake'a, który właśnie znikał w kłębach pary, ścigając dwóch uciekających obcych. Miała coraz mniej czasu na wykonanie zadania. Szyb powinien ją doprowadzić, niezauważoną, do rdzenia statku, gdzie pobije wroga jego własną bronią. Jake ryzykował życie dla niej i dla swojej cywilizacji; nie mogła mu się teraz odpłacić porażką.
BITWA ROZCIĄGAŁA SIĘ już w całym kanionie i groziła wydostaniem się na zewnątrz. Czarny Nóż zawrócił konia w stronę obcych, prowadząc grupę wojowników po otwartym terenie; nie mogli pójść w ślady kawalerii pindah, gdyż wobec takiego wroga nawet indiańskie metody nie były skuteczne. Wiódł swoich ludzi w tym boju nie tylko jako nantan, ale również wojenny di-yin, którego zadaniem było chronić ich i prowadzić do zwycięstwa. Otrzymał w końcu znak, na który czekał, żeby wysłać swój oddział do boju ramię w ramię z „białymi oczami", i znak ów przyjął zupełnie nieoczekiwaną postać: była nim śmierć Nata Colorado, przybranego syna przywódcy pindah. Rozpacz białego ojca po stracie syna Apacza okazała się najistotniejszym sygnałem od bogów, jakiego zdarzyło mu się być świadkiem... Oprócz chwili, w której ciało martwej białej kobiety wyszło z ognia, nie żeby sprowadzić na nich duchową
chorobę, tylko by rozpłomienić się wigorem i blaskiem Porannej Gwiazdy. Doświadczenie dwóch tak niezwykłych wydarzeń w tak krótkim czasie mogło tylko znaczyć, że bogowie życzyli sobie, by Indianie podjęli walkę ramię w ramię z pindah i że podniebne potwory stanowią wielkie zagrożenie dla ludzkiej egzystencji, obecnej i przyszłej, jeżeli nie uda się ich powstrzymać. Czarny Nóż miał ze sobą włócznię, broń stosowaną wyłącznie do walki wręcz, zarezerwowaną dla najodważniejszych — jak ci, którzy jechali z nim teraz. Ta włócznia towarzyszyła mu w wielu bitwach; wieńczył ją bagnet zdjęty z broni żołnierza. Tylko podjeżdżając bardzo blisko, mieli szansę pokonać te stworzenia, choć wódz nadal nie wiedział, jak sobie poradzą z taką ich masą... Obcy, który czatował nieopodal, usłyszał, jak podjeżdżają, podniósł świetlną broń i wymierzył ją prosto w Czarnego Noża; Indianin nie zdążył zejść z linii strzału. Ale wtedy zobaczył przywódcę pindah, który natarł konno na potwora od tyłu, jakby chciał go stratować. Koń staranował obcego, zanim ten zdążył wypalić, a wierzchowiec Czarnego Noża zderzył się z demonem, kiedy rzuciło nim do przodu. Obaj mężczyźni spadli z koni; obcy również znalazł się na ziemi. Ale w odróżnieniu od ludzi, uderzenie i upadek nie zrobiły na nim większego wrażenia. Podniósł się i zwrócił swą furię oraz potężną szponiastą łapę ku pindah, żeby się na nim zemścić. Czarny Nóż dostrzegł leżącą nieopodal włócznię, chwycił ją, podbiegł do potwora i przebił mu łapę, przyszpilając ją mocno do ziemi, zanim szpony zdążyły rozszarpać serce pindah; i w ten sposób spłacił swój dług krwi.
Stwór wił się i szarpał, usiłując się uwolnić, a wtedy druga włócznia wbiła mu się w szczelinę na piersi. Demon osunął się na ziemię, w końcu martwy. Czarny Nóż spojrzał do góry, żeby zobaczyć, kto... Wódz pindah wyszarpnął ostrze z korpusu martwego demona i podniósł wzrok. W jego zielonych oczach zamiast nienawiści do Apacza błysnęło zadowolenie. Obaj mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia i Czarny Nóż w końcu zrozumiał wolę bogów. Podniebne potwory nie były niezwyciężone, ale można było je pokonać tylko pod tym warunkiem - że zarówno pindah, jak i jego ludzie zjednoczą się przeciwko wspólnemu wrogowi, jakby byli jedną nacją... Indianie i pozostali mężczyźni, którzy widzieli zajście, spojrzeli po sobie. Zobaczyli na własne oczy, że demon umiera, i zrozumieli, jak to się stało. Na miejscu rozpaczy, bezradności i gniewu pojawiły się determinacja i odwaga. Rozdzielili się tak, by teraz dwójkami i trójkami wspólnie radzić sobie z wrogiem, który jeszcze niedawno był przekonany, że nie ma się czego bać.
- A NIECH MNIE DIABLI - wymamrotał Hunt do reszty ukrytych za wałem kompanów. - Patrzcie! Mamy przewagę. Musimy coś zrobić! Na początku bitwy oni jako pierwsi wjechali do kanionu i również jako pierwsi stracili konie i broń w starciu z obcymi, przed którymi próbował ich przestrzec Jake. Lonergan miał gadane, ale tym razem jego słowa nie przemówiły do kompanów. A może po prostu mu nie uwierzyli, pomyślał Bronc, przytrzymując sobie opatrunek na nodze. - Co robić? - zapytał towarzyszy. - Nie mamy czym walczyć.
Bronc stracił nawet cygaro, ale mówił rozsądnie. Rana na nodze stanowiła dodatkowy argument. Za każdym razem, kiedy któryś z nich chciał się ruszyć, złapać konia lub choćby sięgnąć po strzelbę, albo brali go na celownik obcy, albo świstały mu koło głowy kule i strzały. A każda kolejna eksplozja, która wstrząsała wałem, i błyskawica, która podpalała zarośla, nadwątlały i tak mizerną ochronę, jaką zapewniało im ukształtowanie terenu. Demon stał teraz niecałe sześć metrów od nich. Jake miał rację, te stwory gówno widziały, za to słuch miały wyśmienity. Gdyby któryś z nich spróbował drania podejść, to byłaby wyprawa prosto na cmentarz, pomyślał Hunt. -Mam pomysł - oznajmił Bull. Pozostali przyglądali się, jak olbrzym sięga za pazuchę i wyciąga laskę dynamitu. -Skąd żeś to wytrzasnął? - zapytał Bronc, choć bardziej interesowało go, co Bull zamierzał z tym zrobić. -A jak ci się wydaje? - Bul wyszczerzył zęby i sięgnął do kieszeni koszuli, skąd wyjął kawałek lontu i zapałkę. Zza cholewy wyciągnął nóż. Pozostali przyglądali się temu w milczeniu, bojąc się zadać jakiekolwiek pytanie. Bronc bez słowa podłączył na polecenie Bulla lont. Olbrzym przywiązał laskę dynamitu lontem do noża. Potem drasnął zapałką o policzek i podpalił ładunek. Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, Bull wyskoczył z rowu i popędził na obcego. Rzucił mu się na plecy, kiedy ten się odwracał, i zatopił nóż w jego szyi - czy co on tam miał - tuż pod chroniącym głowę demona pancerzem. Mężczyzna obejrzał się w stronę kompanów i zdążył uśmiechnąć się do nich triumfalnie na ułamek sekundy przed eksplozją, po której i on, i obcy zniknęli w kłębach czarnego dymu. Pozostali zasłonili głowy, gdyż fala uderzeniowa detonacji
dotarła do okopu. Kiedy ośmielili się znowu wyjrzeć ponad krawędź wału, zobaczyli tylko bezkształtną masę. -Vaya con Dios... - wymamrotał Bronc i się przeżegnał. -Idiota. -Amen - podsumował Hunt, podnosząc się ostrożnie. -Chodźmy - powiedział. - To jeszcze nie koniec; czas wracać na pole bitwy. Nie jest nam przeznaczone umrzeć we śnie...
EMMETT OBSERWOWAŁ Z GÓRY toczącą się bitwę. Zapierało mu dech w piersiach za każdym razem, kiedy widział padającego człowieka albo nacierającego demona. Kiedyś czytał opowieści o bohaterach, takich jak jego dziadek — nawet historie o ludziach, którzy walczyli z potworami. Ale oglądać to na własne oczy... zakrwawione ofiary... jęki bólu... ogłuszające wystrzały... i czuć zapach palonego prochu i płonących zarośli... To w ogóle nie przypominało tamtych historii. Ani trochę. Zaszczypały go oczy, kiedy przypomniał sobie, jak dziadek wyjeżdżał na akcję ze swoimi ludźmi i nie brał go ze sobą, żeby go nie narażać, tłumacząc, że jest za młody. Jakby chciał ochronić wnuka przed prawdą, która była zbyt brutalna dla chłopca. Ale czy Taggart naprawdę myślał, że Emmett nie rozumiał znaczenia tych słów - iż pewnego dnia dziadek może nie wrócić do domu, zostawiając go zupełnie samego? Sto razy bardziej wolałby pojechać z nim, znosić wszystkie niewygody, być świadkiem tych wszystkich koszmarów, niż czekać ciągle w domu, zastanawiając się bez końca, czy dziadek dzisiaj wróci... Emmett nie wiedział, czy popłakał się ze smutku, czy ze złości. Wytarł oczy i odwrócił głowę; w tej samej chwili pies,
który koło niego leżał, nagle się podniósł i zaczął warczeć. Chłopiec opuścił lunetę i spojrzał na to, co zobaczył zwierzak. Tylko nie to... Jeden z obcych, najwyraźniej tak samo jak chłopiec wysłany na zwiad, wdrapywał się ku niemu po skałach. Emmett wsunął sobie lunetę za pazuchę i objął psa, próbując go uspokoić. - Cicho! - wyszeptał rozpaczliwie. Ale obcy spojrzał w stronę, z której dobiegało szczekanie, i zauważył ich. Wystrzelił ze świetlnej broni, roztrzaskując głaz obok Emmetta; chłopiec i pies odskoczyli w dwóch przeciwnych kierunkach. Mały puścił się biegiem w dół stoku, szukając kryjówki. Zobaczył wąską szczelinę wśród masy głazów i się w nią wcisnął, podciągając stopy. Wstrzymał oddech i nagle zrobiło się bardzo cicho; czy obcy za nim poszedł? Proszę cię, Panie Boże, pomyślał, przypominając sobie koszmar z parowca, nie pozwól mu mnie znaleźć, proszę, proszę... I krzyknął przerażony, kiedy potworny, gadzi pysk demona pojawił się tuż przed nim, usiłując się wsunąć między kamienie i kłapiąc zajadle szczękami. Emmett cofnął się jak najdalej mógł; widział, że głowa potwora jest za duża i nie zmieści się do kryjówki. Odetchnął nieco z ulgi, a trochę ze strachu; znowu stanęły mu przed oczami obrazy z parowca, kiedy demon, który szykował się, żeby go pożreć, zabił zamiast niego pastora Meachama. Wtem klatka piersiowa obcego otworzyła się i wyłoniły się z niej gumowate odnóża, które sięgnęły w głąb szczeliny, żeby złapać małego i go z niej wywlec. „Bądź mężczyzną", polecił mu kiedyś pan Dolarhyde. Emmett wiedział, że poprzednim razem zachował się jak prze-
straszony dzieciak; zapomniał nawet, że ma nóż, przez co zginął pastor, który ruszył mu na ratunek. Znalazł się kiedyś w identycznej sytuacji. Tym razem był zupełnie sam, ale nie miał już nic wspólnego z tamtym bezbronnym chłopczykiem. Teraz wiedział, co musi zrobić... Kiedy łapczywe wypustki złapały go za ubranie, Emmett sięgnął do przyczepionej u pasa pochwy i wyciągnął z niej nóż. Gdy potwór wywlekał go ze szczeliny, chłopiec rzucił się na niego z okrzykiem furii i wbił ostrze w odsłonięte miejsce między odnóżami demona. Obcy odskoczył do tyłu z upiornym wrzaskiem, pociągając chłopca za sobą. A potem padł na kolana i zwiesił głowę. Odnóża wypuściły Emmetta, a stwór powoli przewrócił się na plecy. Chłopiec zszedł z cielska i przykucnął na ziemi obok potwora; był tak oszołomiony, że nie mógł złapać tchu. Myśliwski nóż, który dostał od pana Dolarhyde'a, wystawał z klatki piersiowej bestii wbity po rękojes'ć, wokół której sączyła się zielona krew. Stwór był martwy i to on go zabił. Emmett siedział oniemiały, kiedy odnalazł go pies i zaczął lizać chłopca po twarzy.
GDY EMMETT WRÓCIŁ na stanowisko zwiadowcy, zobaczył, że sytuacja na polu bitwy uległa zmianie, i była to przemiana tak dogłębna jak ta, której on doświadczył przed chwilą. Ludzie zdobywali przewagę, Apacze i biali walczyli ramię w ramię, ale teraz w mniejszych grupkach. Widział, jak Czarny Nóż i dwóch Indian nacierają na obcego - jeden z wojowników zginął, a drugi skoczył z konia na plecy stwora i zdzielił go pałką w czaszkę. Kiedy demon upadł, Czarny Nóż przebił mu włócznią to, co demonom służyło za serce.
Obcy zaczynali się wycofywać w stronę statku-fortecy: musieli się wdrapywać po skałach, żeby wchodzić przez otwory na górze, gdyż mieli odcięty dostęp do ukrytego przejścia w kanionie. Do uszu Emmetta dotarły wiwaty ludzi: kolejny bitewny odgłos, którego nigdy wcześniej nie słyszał. Tym razem się uśmiechnął. Skierował lunetę w stronę tunelu, w którym spodziewał się ujrzeć wyprowadzanych na wolność więźniów. Nadal nic. Uśmiech zamarł mu na ustach i chłopiec odwrócił się, żeby obserwować bitwę.
NA PLACU BOJU DOC skończył opatrywać kolejnego rannego. Wyciągnął rewolwer, odbezpieczył go i podszedł do zranionego demona, który wił się na piasku. Zawahał się, pomyślał o życiu i śmierci... Przypomniał sobie twarz Marii. - Zaczekaj - powiedział, spoglądając na stwora. - Mam dla ciebie mały prezent. Strzelił do niego dwa razy, ale istota nadal ruszała się na ziemi, wyjąc i piszcząc. Doc, który był poza zasięgiem łap potwora, uśmiechnął się ponuro. -Nie martw się, to jeszcze nie koniec... - Oddał kolejne dwa strzały, aż kurek trafił w pustą komorę, a obcy ostatecznie wyzionął ducha. -Mam dla ciebie doskonałe miejsce na ścianie... - Przyjrzał się jego paskudnej głowie, przeładowując broń. Uśmiechnął się pod nosem. - Założę się, że wśród swoich uchodziłeś za przystojniaka. Podniósł wzrok na odgłos buczenia dobiegającego od strony statku. Boże, pomyślał. Szykują się do odlotu... *
GŁĘBOKO WE WNĘTRZU STATKU obcych Ella zamarła, kiedy poczuła wibracje, a potem usłyszała buczenie; to był początek procedury startowej, podczas której silniki zbierały energię. Szykowali się do startu. Tak szybko? Bała się, że walczących w kanionie ludzi przytłoczy potęga wroga, zanim zrozumieją to, co mieli zrozumieć: że jeżeli się nie zjednoczą, to zginą. Jake, pomyślała, choć był już za daleko, żeby nawiązać z nim łączność; nie mogła dosięgnąć stąd jego umysłu. Jednak nawet kiedy ważyły się losy świata, nie umiała uśmierzyć tęsknoty swego krnąbrnego ludzkiego ciała za tym jednym jedynym mężczyzną; nie była w stanie zapanować nad wspomnieniami; bała się o niego, bała się, że nie będzie chciał jej zostawić i że nigdy nie pojmie, jak bardzo go kochała, wiedząc, iż także oddał jej całe swoje serce. Dzięki niemu przypomniała sobie, co to jest miłość... To dzięki Jake'owi zachowała determinację i ostrość umysłu, nie dała się pochłonąć żądzy zemsty. To był ostatni Ziemianin, którego spodziewałaby się zrozumieć; najlepszy człowiek, jakiego poznała; jedyny, którego nigdy już nie zapomni. Teraz, w imię wspólnego dobra, dla niego i tylu innych ludzi, musiała go opuścić, zapomnieć o swoim ciele i sercu, które też się w nim zakochało; zbyt pochopnie i na wieki. Proszę, błagam, Jake... uciekaj stąd, uciekaj, dopóki możesz... Przeciskała się naprzód, coraz bliżej jaskrawego światła, coraz bliżej serca statku.
DOLARHYDE POJECHAŁ w stronę wylotu kanionu nieopodal wyschniętego koryta, które prowadziło do ukrytego wejścia. Nadal nikogo tam nie było - ani uratowanych więźniów, ani Jake'a i Elli. Popatrzył na występ skalny, na który wysłał Em-
metta, ale nie widział tam chłopca, czuł jedynie złowróżbne wibracje dochodzące z wnętrza płaskowyżu, gdzie zagnieździł się statek. Zbierał się właśnie, żeby zawołać chłopca, kiedy zobaczył go na skale, skąd mały wymachiwał do niego rękami: to był sygnał, że więźniowie wyszli z jaskini. -Widzę ich! - wrzasnął Emmett. - Są z drugiej strony! -A Percy? — odkrzyknął Dolarhyde. -Też! - zawołał Emmett; pułkownik mógłby przysiąc, że chłopiec się uśmiecha. -A Jake i Ella? - krzyknął. Zobaczył błysk lunety, przez którą dzieciak przyglądał się uciekinierom. -Nie! Z twarzy Dolarhyde'a zniknęła radość. Zawrócił konia i pogalopował wyschniętym korytem ze strzelbą w dłoni.
ROZDZIAŁ 19
W ocienionej jaskini obcy, któremu Jake władował dwie kule w skronie, ciągle żył i się ruszał, choć z trudem. Zielona krew ciekła mu z boku głowy; ciężko oddychał i czegoś szukał... Jake wyłonił się z oparów tuż za stworem. Oddał jeden strzał prosto w bok jego głowy, kiedy demon się odwracał. Stwór upadł na ziemię, a Jake wyminął wielkie cielsko, nie zwracając uwagi na wzmagający się hałas i dochodzące od strony statku wibracje. Myślał o Elli, która była gdzieś w środku pojazdu, i o jej misji uratowania świata obcych sobie istot... i odpłacenia się demonom. Pomyślał też o Alice, której największym marzeniem było prowadzić spokojne życie. Jego misja nie dobiegła jeszcze końca; musiał znaleźć Czerwoną Bliznę. Musiał pomścić śmierć Alice i uwolnić się od dręczących go koszmarów.
ELLA BYŁA JUŻ PRAWIE NA MIEJSCU; właśnie przeciskała się do najbardziej klaustrofobicznego zakątka statku. Jej ludzkie ciało wzdrygało się, kiedy organiczne ściany pojazdu lepiły się do niego; bało się uduszenia w pułapce bez wyjścia... Mu-
sisz iść naprzód, rozkazała mu, zmuszając je do przeciskania się przez galaretowate wnętrzności... Automatyczne procedury startowe nadal były na etapie kumulowania energii, ale na podstawie słyszanego dźwięku Ella mogła stwierdzić, że część zasilania nie szła do silników. Prawdopodobnie obcy chcieli wyssać jeszcze jak najwięcej złota - bogactw, które wyrwali z tej jałowej ziemi i ukradli ludziom walczącym o przetrwanie. Ich nienasycone, chciwe, drapieżne dusze nigdy się nie zmienią; nawet kiedy zmuszali ich do ucieczki ci sami ludzie, których tak skrzywdzili i zarazem tak nie docenili. Jak małpa z pięścią wciśniętą do słoika ze słodyczami. Rozbawiło ją, kiedy pierwszy raz usłyszała to kuriozalne sformułowanie. Ale teraz było aż za bardzo adekwatne do sytuacji. Wróg już kiedyś popełnił ten błąd i stracił dużo więcej niż garść złota. Z migającą obręczą w kurczowo zaciśniętej dłoni rozerwała membranę, która zagradzała jej drogę; wzmagający się wizualno-dźwiękowy puls prowizorycznej bomby odliczał czas do chwili - niezbyt odległej chwili - kiedy rozpocznie proces samozniszczenia.
JAKE SKRĘCIŁ W KOLEJNY ŚLEPY ZAUŁEK, przemierzając ostrożnie labirynt maszynerii obcych w wibrującym podbrzuszu statku. -Nagle zamarł. Zobaczył przed sobą dwa stoły operacyjne, które pamiętał ze swojej wizji, wyraźnie oświetlone wiązkami ostrego błękitu. Sala tortur — nadal tu była. Dokładnie taka sama jak w jego koszmarach. Potknął się o coś i spojrzał w dół. Miał pod nogami dobytek ludzi; stał na wielkiej stercie ubrań ściągniętych ze
zwłok osadników i Apaczów... Były tu pasy rewolwerowców, strzemiona, mokasyny i kowbojskie buty, sukienki i kurtki, koszule i spodnie, setki pozłacanych zegarków, złote oprawki okularów, klucze... i zabawki. Ogarnięty rozpaczą usiłował oddzielić koszmar od rzeczywistości... Znów zobaczył samego siebie przymocowanego do stołu, bezbronnego, przygotowywanego do operacji... widział Alice... nieruchomą, z pustką w oczach; potwór, który zamęczył ją na śmierć, spopielił jej zmasakrowane ciało, a jej prochy rozwiało na cztery strony świata i nie został po niej nawet ślad, demon zaś zwrócił się ku niemu; skalpel rozciął mu skórę, świetlne ostrze przepaliło mu ciało... Przypomniał sobie, jak potem sam wypalił ranę na twarzy rzeźnika... Boże... Pamiętał znajomą gębę potwora z czerwoną blizną, który spojrzał na niego w taki sposób, jakby też go rozpoznał. A on nie miał już demonicznego rewolweru. Zaczął dygotać, tak samo jak wtedy, gdy leżał na stole operacyjnym. Jakby ktoś wbił mu w mózg drut telegrafu. Nie mógł oderwać wzroku od stołów, dwoiło mu się w oczach, widział zjawy... Alice... siebie... Nie, nie, musiał się z tego wyrwać, musiał... Zakręciło mu się w głowie. Wtem potężne łapy chwyciły go od tyłu i porwały do góry. Światło i ciemnos'ć zlały się w jedno. Czerwona Blizna rzucił go na coś twardego. Jake wylądował na zimnej powierzchni stołu. Przytrzymały go szponiaste odnóża. Jake miotał się jak wyrzucona na ląd ryba, aż potwór przyłożył jeden z pazurów do jego krtani, unieruchamiając mu głowę drugą łapą. Jeden ruch i przetnie mu gardło aż do kręgosłupa. Obcy był za duży i niewiarygodnie silny; istna maszyna do zabijania. Jake wiedział, że tym razem się nie wywinie. Demon pochylił się nad nim, a jego czerwone oczy bez
źrenic spojrzały na niego, jakby widziały bezgraniczne przerażenie Jake'a; jakby się nim syciły. Furia mężczyzny przebiła się przez strach, ale była równie bezużyteczna jak jego lęk i ból. Jake patrzył, jak na piersi potwora rozchyla się pancerz i z otworu wysuwają się odnóża. Zimne, lepkie, nieludzkie palce zaczęły go trącać i obmacywać, próbowały dotknąć mu oczu, badały jego twarz i resztę ciała centymetr po centymetrze. Jake zakwilił jak dziecko z kurczowo zaciśniętymi powiekami - nie mógł nawet odwrócić głowy, ale chętnie dałby się przenicować, żeby tylko te paskudne pajęcze paluchy przestały go dotykać. Wszędobylskie, ciekawskie łapy nagle się wycofały. Usłyszał brzęczenie; to Czerwona Blizna wybierał z tacy któreś z narzędzi tortur. Jedno ze zwinnych, lśniących odnóży włączyło palnik tnący światłem, taki sam jak ten, którym kiedyś demon wyciął mu otwór w boku, taki sam, którym wypruł wnętrzności Alice... I zbliżył urządzenie do ciała Jake'a, szykując się do dokończenia rozpoczętej kiedyś roboty. Jake wzdrygnął się i mocno zacisnął powieki, wstrzymując oddech. - Hej - rozległ się głos mężczyzny. Bardzo znajomy głos. Kiedy Jake otworzył oczy, zobaczył, że Czerwona Blizna się odwraca. Lonergan też się ośmielił podnieść głowę i ujrzał lufę dwururki... w rękach Woodrowa Dolarhyde'a. Czerwona Blizna zamachnął się na pułkownika, ale ten uskoczył, wpadł na ścianę i zdążył strzelić, zanim stracił równowagę. Czerwona Blizna zaskrzeczał i się zatoczył. Ranny, ale jak najbardziej żywy, stwór zostawił Jake'a na stole i rzucił się na Dolarhyde'a. Lonergan zeskoczył na podłogę i złapał strzelbę - jego ulubiony winchester 66, przeładowywany dźwignią. Załado-
wał i strzelił: raz, drugi; siła uderzenia odrzuciła potwora od Dolarhyde'a, zanim demon zdążył go zabić. Czerwona Blizna zatoczył się w bok, a potem do tyłu, usiłując odwrócić się do Jake'a, ale ten ciągle strzelał, odpychając go w stronę lśniącej rzeki zawieszonej jakby za sprawą magii w powietrzu; rzeki, która wpływała do trzewi statku niczym whisky z butelki bez dna w marzeniach pijaka. Strumień przelewał się powyżej głowy Jake'a, ale nie Czerwonej Blizny. Potwór zaniepokoił się, kiedy poczuł fale gorąca za plecami. Jake przeładował i wystrzelił ostatni nabój z magazynka. Siła wystrzału odrzuciła demona prosto w gorące pasmo. Złudzenie, które utrzymywało płyn w powietrzu, prysło pod ciężarem cielska potwora. Strumień rozlał się prosto na głowę obcego, pokrył mu całe ciało i Czerwona Blizna przewrócił się, wrzeszcząc. Jake stał i patrzył, a demon wił się i miotał pod strumieniem lawy ciężkiego, nieprzezroczystego... Matko Boska, to przecież było złoto! Czyste stopione złoto... Łup wojenny. Mężczyzna wycofał się, krok po kroku, gdyż parujący metal rozlewał się powoli po całym pomieszczeniu. Na środku powstającego powoli jeziora nadal wił się oszalały z bólu demon; lśniąca powłoka jego opancerzonych kończyn zaczynała stygnąć, utrudniając mu ruchy, podczas gdy bezlitosna rzeka złota wżerała mu się w ciało. Jake przyglądał się obojętnie, jak Czerwona Blizna staje w płomieniach. Słuchał agonalnych wrzasków obcego bez satysfakcji i bez współczucia... W ogóle nic nie czuł. Nie odrywał wzroku od płonącego jeziora, aż pochłonęło monstrum do szczętu... póki po jego egzystencji nie został żaden ślad, jeśli nie liczyć drobnej skazy na powierzchni złotego
jeziora, podobnej do blizny, którą Jake wypalił mu niegdyś na pysku. Zapłata za grzechy... Skąpany w piekielnym blasku Lucyfer, Niosący Światło, splunął do złotego morza. - Wracaj do piekła... - wymamrotał Jake i się odwrócił. Otrząsnął się z oślepiającej jasności i mętnych koszmarów, i ruszył do Dolarhyde'a, który ciągle próbował podnieść się z ziemi. Lonergan już nie dygotał; teraz drżała ziemia pod jego stopami. Pomógł pułkownikowi wstać. Trzęsienie się nasilało. Dolarhyde oparł się o ścianę, żeby złapać równowagę. - Starość nie radość... — skomentował Jake z szelmow skim uśmiechem. Mężczyzna spiorunował go wzrokiem. - Gdzie jest Ella? - spytał. Lonergan podniósł wzrok; nagle zdał sobie sprawę, że statek musi być w końcowej fazie przygotowań do startu. Dziwna maszyneria, rynny, przęsła, wszystko się wycofywało albo odpadało, a włazy zatrzaskiwały się z sykiem. Machina latająca zaczęła teraz dygotać, jakby gotowa do oderwania się od ziemi; czekała już tylko na sygnał. Ale Ella ciągle była w środku. Dlaczego? -Musimy uciekać - powiedział Dolarhyde. Jake pokręcił głową. -Nie bez Elli. Kamienie zaczęły odpadać od ścian; z sufitu jaskini posypały się kawałki skał. - Jake! - krzyknął Dolarhyde, kiedy na ziemię spadało co raz więcej gruzu. - Nie mamy czasu! Chciał pociągnąć go za sobą, ale Lonergan stawiał opór; znowu był między młotem a kowadłem, jak wtedy, kiedy Ella
weszła na statek. Wówczas musiał ją osłaniać; nie miał innego wyboru. Ale teraz... Tym razem to Dolarhyde zdecydował za niego. - Ruszaj się! Wyrwał Jake'a z zamyślenia jednym szarpnięciem i pociągnął go za sobą; popędzili ku tunelom w chwili, kiedy kawał sufitu wielkości konia uderzył w ziemię tuż za nimi, odcinając im odwrót. Jake obejrzał się przez ramię. Teraz nie było już alternatywy. Ella starała mu się to powiedzieć... Może od początku to właśnie chciała mu przekazać: że nie miała zamiaru wyjść ze statku żywa; wiedziała, że nie wróci, nawet na chwilę; i nie zamierzała pozwolić, żeby on poszedł za nią. To nie mogło mieć— i nie miało — szczęśliwego zakończenia. Jake skinął do Dolarhyde'a, kiedy dotarli do wejścia do tunelu, i puścili się biegiem przed siebie.
NA ZEWNĄTRZ LUDZIE UCIEKALI Z wąskiego kanionu pieszo i na koniach, jakby w obliczu najgorszego trzęsienia ziemi, bo ściany góry zaczęły się właśnie rozsypywać. Kiedy Jake i Dolarhyde wybiegli na powierzchnię, głęboko pod płaskowyżem zapłonęły dysze statku obcych, wyrzucając fale energii, które wysłały kłęby dymu i spopielonych skał labiryntem podziemnych korytarzy. Mężczyźni wyskoczyli z jaskini na sekundę przed doganiającą ich chmurą oparów i pyłu, która buchnęła przez otwór i odrzuciła ich na bok. Poturbowani, ale żywi, ruszyli biegiem po korycie o stromych ścianach. Za nimi pełna moc silników statku rozsadziła wlot do tunelu, ale oni nie zatrzymywali się, żeby podziwiać widoki. Przestali biec dopiero wtedy, gdy dotarli na sam koniec
koryta. Dolarhyde zwolnił pierwszy i pochylił się z rękami na kolanach, łapiąc ciężko oddech. Jake zatrzymał się przy nim i patrzył, jak cały bok płaskowyżu osuwa się w koryto, grzebiąc tunel i wejście do podziemnego świata. Doszły go odległe krzyki ludzi. Dolarhyde trącił go i coś pokazał. Jake zobaczył, że dzieje się to, czemu starali się za wszelką cenę - nawet za cenę swojego życia - zapobiec: płaskowyż zapadł się w chwili, gdy statek obcych wyrwał się z podziemi i uciekł z pułapki ziemskiej grawitacji ku niebu, szybując coraz wyżej... — Nie... — wyszeptał Dolarhyde. Nie po tym, co zrobili, po tych wszystkich poświęceniach... Nie mógł im się teraz wymknąć. Patrzył w niebo razem z Dolarhyde'em i ludźmi, którzy przeżyli. Wszyscy obserwowali, jak statek obcych z każdą sekundą maleje, z każdą sekundą ucieka. Ella. Musieli ją znaleźć, złapać, zatrzymać. Powinien był pójść z nią. Dlaczego? Ella...
ELLA PRZEDARŁA SIĘ DO SAMEGO SERCA STATKU OBCYCH, do jego rdzenia. Poczuła zapłon silników, wytrzymała przeciążenie, które groziło rozsadzeniem i pojazdu, i jej ciała w chwili, gdy maszyna wyrywała się z grobowca, gdzie chroniła się przed ludzkim wzrokiem. Ella wiedziała, że statek teraz jest już w powietrzu, coraz wyżej i coraz szybszy; za chwilę, kiedy tylko znajdzie się poza polem grawitacji Ziemi, będzie mógł uruchomić napęd ponadświetlny.
Miała jeszcze czas. Jej usta zacisnęły się, zamknęła na chwilę oczy, modląc się, żeby nie zabrakło jej stanowczości: samo przetrwanie nigdy jej nie satysfakcjonowało; śmierć nie miała dla niej znaczenia; musiała dopilnować, żeby już nigdy i nigdzie nie powtórzyło się to, co spotkało ją i jej cywilizację. Odczekała z cierpliwością, za którą tym razem kryła się raczej rezygnacja niż spokój, aż sekwencja odliczania urządzenia doszła do dziesięciu. Jej ludzkie ciało w dalszym ciągu opierało się jej woli siłą emocji, instynktów uwikłanych w wyższe funkcje umysłowe; bało się wyprawy w nieznane... modliło się, jeśli nawet nie o przetrwanie, to przynajmniej o to, żeby ktoś je zapamiętał, żeby ktoś wspomniał je z miłością... Zmówiła swoją własną modlitwę. Żeby nigdy nie zapomniała tego, czego tu się nauczyła, podczas żywota Ziemianki; tego, co sprawiało, że każda pojedyncza egzystencja była taka ważna. Jake. Żegnaj, Jake. Kiedy odliczanie doszło do zera, otworzyła zaciśnięte dłonie i spadła do rdzenia. Broń eksplodowała i wszystko zalała biel, która odebrała jej wzrok, postać, myśli - to, czym była, stopiło się w jedno z reakcją łańcuchową i statek został unicestwiony w feerii gwiezdnego pyłu.
STATEK OBCYCH EKSPLODOWAŁ. Środek nieba rozświetliła ognista kula, która przyćmiła słońce, a potem niewidzialna ściana dźwięku rozeszła się falą po niebie i ziemi. Przez moment, który trwał wieczność, wszystko zalał oślepiający błysk eksplozji, który powoli przygasał, aż zupełnie zniknął. Niebo znów było ciemnobłękitnym sklepieniem bez
jednej chmurki, a słońce wróciło na swoje miejsce i odzyskało status jedynej najważniejszej gwiazdy. A Ella... Jake zwiesił głowę i się odwrócił. Nie chciał, żeby Dolarhyde zobaczył cierpienie, które go teraz dławiło. Poczuł jednak dłoń pułkownika na ramieniu; w jego dotyku było wsparcie, pocieszenie... jakby Woodrow Dolarhyde doskonale wiedział, przez co przechodzi Jake. W końcu Lonergan zadał sobie pytanie, co pułkownik robił w podziemiach po uwolnieniu wszystkich więźniów. Zrozumiał, że jedynym powodem, dla którego mógł tam się wybrać, był niepokój, że ani on, ani Ella nie wyszli na powierzchnię. Dolarhyde przyjechał tam uratować mu życie. Kiedy Jake i Dolarhyde stali obok siebie oniemiali i zapatrzeni w niebo razem z całą resztą, która przeżyła koniec świata, coś zaczęło miękko stukać w ich kapelusze, jak deszcz. I to, co spadało z nieba, lśniło. Lonergan wystawił dłoń i patrzył, jak ta napełnia się złotym pyłem. Spojrzał na Dolarhyde'a, który zaczął połyskiwać lekko w słońcu; zerknął na własne ubranie i otrzepał sobie rękę. Zauważył, że bez płaszcza Dolarhyde wygląda teraz tak jak on: ciemna kamizelka i spodnie, jasna koszula, kapelusz pokryty kurzem i krwią... i złotym pyłem. Byli jak bracia. Nagle Jake się roześmiał. Zgiął się wpół, śmiał się tak mocno, że aż się popłakał; łzy ściekały i spadały na suchy grunt niczym deszcz, wsiąkały bez śladu w piasek, tak jak wszystkie łzy - śmiechu, żalu, smutku, cierpienia - na pustyni. Kiedy w końcu podniósł głowę, jego oczy były tak puste jak niebo, a twarz ponura niczym pustkowie. Dolarhyde patrzył na niego jak na wariata. Może faktycznie w końcu oszalał... ale po takim dniu trudno było mieć komuś za złe, że postradał zmysły.
Wziął głęboki, nierówny oddech, wytarł sobie twarz o rękaw; powoli opanował emocje i schylił się po strzelbę Dolarhyde'a. Wiedziony impulsem, który dla jego ciała był tak naturalny jak oddychanie, podczas ucieczki z podziemi nie wypuścił strzelby z rąk. Teraz podał ją pułkownikowi. - Dobra broń - skomentował, dopiero teraz zwracając uwagę na dziwne ozdoby na jej osadzie. Wyglądała jak strzelba Apaczów. Indianie też lubili winchestera 66, do tego stopnia, że mieli dla niego własną nazwę: „żółty chłopiec", ponieważ komora zamkowa była złota. Dolarhyde pokręcił tylko głową. - Podziękuj Czarnemu Nożowi, jak go zobaczysz. Jake odwzajemnił jego uśmiech z takim samym przekąsem. Potem obaj wyszli z wyschniętego koryta do wąwozu i skierowali się do jego krawędzi, gdzie zebrała się większość tych, którzy przeżyli. Więźniowie uwolnieni przez Jake'a i Ellę stali w grupie; na ich twarzach pojawiła się nadzieja, ale i niepewność, na widok zbliżających się do nich wojowników: białych i Apaczów, równie stęsknionych i ufnych, rozglądających się za swoimi bliskimi. Jake zobaczył, jak Doc rusza biegiem przed siebie na widok Marii i jak lśnią mu oczy, a ona zaczyna iść ku niemu chwiejnym krokiem, zapłakana. I jak Sorenson obejmuje ją i scałowuje wszystkie łzy z jej twarzy. Emmett przecisnął się przez tłum i zawołał: - Dziadku! Po czym podbiegł do Taggarta i przytulił się do niego. Na twarzy szeryfa widać było cień dezorientacji, ale zaraz potem rozpoznał chłopca, kiedy ten zawołał: -Ty żyjesz! To ja! - Reb... Rebecca? - zapytał niepewnie Taggart.
- Nie - odparł Emmett i spuścił wzrok. - Ona nie żyje, dziadku. Taggart zamrugał, jakby przed oczami przemknęły mu wspomnienia, niczym kłąb dymu. Emmett też posmutniał, bo pojął sens uczuć, który jeszcze przed tygodniem byłby mu obcy. Uśmiechnął się łagodnie i powiedział: - Ciągle mamy siebie. - Wziął dziadka za rękę. - I teraz będę na ciebie uważał. Taggart spojrzał na swoją dłoń, którą trzymał chłopiec; nie do końca rozumiał, co się dzieje, ale godził się na to. Kiedy popatrzył znowu na buzię wnuczka, uśmiechnął się z podziwem. - Emmett, ty... wydoroślałeś. Dolarhyde zostawił Jake'a, widząc zbliżającego się Czarnego Noża. Przez chwilę mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu... a potem nantan podał pułkownikowi dłoń w geście przyjaźni. Dolarhyde się zawahał. Następnie wyciągnął rękę i uścisnął dłoń wodza, jakby w końcu zrozumiał różnicę między znaczeniem słów „człowiek" i „potwór"; albo przynajmniej przypomniał sobie sens wyrazów „ojciec", „strata" i „smutek" -i że dla każdego człowieka były to sprawy równie istotne jak samo życie. Zerknął za plecy Czarnego Noża i nagle dostrzegł w tłumie twarz, której szukał:Percy'ego. Skinął Indianinowi głową i ruszył do miejsca, gdzie jego syn krążył niepewnie między ludźmi i za czymś się rozglądał. Dolarhyde stanął tuż przed nim. Percy spojrzał ojcu w oczy, marszcząc brwi w skupieniu, jak gdyby pamiętał tego mężczyznę, tylko nie wiedział skąd... - Nie poznajesz mnie? - zapytał cicho Dolarhyde z nie pewnością i niepokojem.
Percy tylko zamrugał, jakby nadal nie mógł sobie niczego przypomnieć. Oczy Dolarhyde'a zaszkliły się od emocji i Jake'a zaintrygowało, czy pułkownik mógłby się faktycznie popłakać. Ale nie musiał, gdyż jego wzrok wyrażał więcej smutku i radości, i wszystkich uczuć pomiędzy nimi niż najrzewniejsze łzy. Głos uwiązł mu w gardle. Ale po chwili zdołał powiedzieć: - Jestem twoim ojcem. Z twarzy Percy'ego zniknęło skupienie i chłopak się uśmiechnął. Choć widać było, że pamięta bardzo niewiele, w jego wzroku pojawiły się niewinność i zadowolenie, zupełnie jak u małego chłopca, a jego uśmiech był pełen bezwarunkowego zaufania. Dolarhyde objął Percy'ego i odprowadził go na bok. - Chodź, synu - szepnął. - Wracamy do domu.
JAKE ODDALIŁ się NIECO od miejsca rodzinnych spotkań, gdyż nie miał kogo szukać, tak samo jak nikt nie szukał jego. W każdym razie nie tutaj. Zobaczył członków swojej dawnej bandy - tych, którzy przeżyli - świętujących we własnym gronie wśród resztek złotego pyłu. Niektórzy skrupulatnie wyszukiwali kawałków złota, które tężały po zetknięciu z ziemią. Dostrzegł członków oddziału saperów, zbierających z niej swoje wynagrodzenie. Jake cieszył się, że przeżyli. Przynajmniej dotrzymał danej im obietnicy. Byli teraz bogaci. Kiedy ich mijał, niektórzy z nich spoglądali na niego, wiwatowali albo szczerzyli do niego zęby w uśmiechu. Odpowiedział tym samym i poszedł dalej, aż został w końcu sam. I wtedy znowu spojrzał w niebo. Zmrużył oczy i wydawało mu się, że widzi na jaskrawym błękicie ślady po eks-
plozji, jakby obręcz drugiego słońca, rodzaj tęczowej mgły. Nareszcie pozwolił, żeby na twarz wyszedł mu cały smutek, bo tu tylko niebo mogło go widzieć. Ella była na tym statku. Dotrzymała obietnicy. Nigdy więcej. Okazała się bezkompromisową wojowniczką. Bezkompromisową, ale nie bezduszną. W walce na s'mierć i życie z największym wrogiem i jej, i ich nigdy nie pozwoliła sobie na myślenie o własnych potrzebach, własnym bezpieczeństwie. Oprócz tej ostatniej chwili, która ciągnęła się w nieskończoność, kiedy to pocałowali się i poczuł jej namiętność, jej straszną samotność i niezaspokojone pragnienia; gdy poznał całą prawdę. Spuścił wzrok; wspomnienia tylko podsycały ból w jego duszy. Co gorsza, wiedział, że nie ma prawa gniewać się na nią za to, że go zostawiła; nic nie mogło w żaden sposób złagodzić tęsknoty za nią ani smutku... Nie można pragnąć tego, co niemożliwe. Spojrzał na pustynię, która rozciągała się we wszystkie strony; z niebem spotykała się dopiero na skraju nieskończoności. Pustynia to wszystko, co mu zostało; może takie było jego przeznaczenie. Oto miejsce, gdzie, jeżeli pojedzie wystarczająco daleko, nie skrzywdzi już więcej nikogo oprócz siebie. Jesteś porządnym człowiekiem. Nagle przypomniał sobie słowa Alice z jego wizji. Ostatnie słowa Elli brzmiały tak samo. Dzięki niej uwierzył, że we wszystkich ludziach drzemie dobro, trzeba im tylko dać szansę. Porządny człowiek... Jeszcze raz spojrzał w niebo, rozmyślając, czy to prawda.
ROZDZIAŁ 20
W ieści rozeszły się szybciej niż szarańcza po polu pszenicy: w Rozgrzeszeniu znowu było złoto. Chodziły słuchy, że spadło jak deszcz z jasnego nieba, w samym środku bezchmurnego dnia. Z drugiej części tej informacji wszyscy się zdrowo uśmiali. Na wieść o pierwszej rzucali się do pakowania toreb i j uczenia mułów. Ulice ożywiła obecność dyliżansów, koni i ludzi - nie tylko oborowych Dolarhyde'a, ale też twarzy zupełnie nowych: przybywali tu poszukiwacze złota, którzy rozbijali namioty na skraju miasta i przychodzili uzupełniać zapasy niezbędne do realizacji planów szybkiego wzbogacenia się. A ci, którzy otwierali - po raz pierwszy bądź po przerwie - sklepy, z największą przyjemnością sprzedawali im wszystko, na co tylko ich klienci mogli sobie pozwolić. Złoty Liść tętnił życiem - w samo południe odbywały się tu huczne tańce. Nowy pianista kolejny raz grał Lorenę -ulubiony kawałek Doca i Marii - a oni tańczyli, rozkoszując się życiem. Stoły były zajęte przez głodnych gości, zakochanych w domowych potrawach Marii. Przy barze miało się zrobić tłoczno nieco później, kiedy zameldują się amatorzy drinków.
Bronc i Hunt, którzy dopiero co przybyli, z torbą pełną grudek złota położoną na ladzie szykowali się do wcześniejszego rozpoczęcia wieczoru. Teraz Hunt stawiał kolejkę, nie miał zresztą nic przeciwko temu; od razu miał dobry humor, gdy tylko spoglądał na swój łup: jedną z wielu toreb wypełnioną złotem przez członków, bandy jeszcze przed przybyciem innych amatorów kruszcu. Hunt szczerzył zęby na widok pląsającego z żoną Doca; to była jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie widział, a teraz miała na sobie nową krwistoczerwoną suknię. Ale po tak długim pobycie na pustyni męczyło go pragnienie. - Ile jeszcze wysłuchamy tych piosnek, zanim będziemy mogli zamówić drinka? - zawołał, kiedy usłyszał kolejny raz pierwsze takty Loreny. Doc odwzajemnił uśmiech. - Przykręć płomień, narwańcu - odparł. - Świętuję po wrót żony. Już idę. Zanim ją zostawił, Maria dała mu takiego całusa, że Hunt aż się zdziwił. Siedzący obok Bronc zarechotał z uznaniem. Ciągle uśmiechnięty Doc wszedł za bar i wyciągnął dla mężczyzn butelkę najlepszej whisky. - Muy amable - podziękował Bronc, a barman przytak nął. Huntowi przyszło do głowy, że jak na kogoś, kogo na zwisko oznacza „awanturnik", Bronc miał zadziwiająco do bre maniery. Hunt wzniósł toast za Doca i pociągnął łyk. Napój bogów... - pomyślał i westchnął. Może jednak będzie mu dane umrzeć przez sen.
Doc ZAUWAŻYŁ, że do knajpy zawitało kilka znajomych twarzy. Zostawił Bronca i Hunta sam na sam z butelką i przesu-
nął się za barem, żeby spytać, czego chcieli Emmett, wnuk szeryfa, i Percy Dolarhyde, którzy tworzyli cokolwiek nieoczekiwaną parę znajomych. Doc zorientował się, że od powrotu do Rozgrzeszenia nie widział, żeby Percy hałasował, awanturował się albo rozbijał. W rzeczy samej w ogóle prawie go nie widywał. Chłopak nie nosił nawet rewolweru. - Drink dla mnie i kolegi - poprosił Percy wyjątkowo kulturalnym tonem, po czym skinął głową na Emmetta. Doc przyjrzał im się zaskoczony. -Czy twój kolega nie jest nieco za młody, żeby chodzić do knajpy? -Nie po tym, przez co przeszedł - odparł Percy z uśmiechem i dodał: — Dwie sarsaparille. Kiedy Doc przyniósł butelkę bezalkoholowego piwa korzennego, Percy sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik banknotów. Położył go na barze, popchnął w stronę Doca, spojrzał mu w oczy i powiedział: -To powinno pokryć wszystkie zaległe należności. -Spuścił wzrok. - I dziękuję za wyrozumiałość. Kiedy znowu podniósł głowę, Doc uśmiechnął się do niego z wdzięcznością, nie okazując zdumienia. Cuda i dziwy, pomyślał. Percy Dolarhyde był naprawdę nowym człowiekiem, od czasu spotkania z obcymi przeszedł gruntowną przemianę. No cóż, nie on jeden się zmienił. Sorenson nalał im drinki szarmanckim gestem, a Emmett nie posiadał się ze szczęścia, że potraktowano go jak dorosłego. Wtedy wahadłowe drzwi popchnął Woodrow Dolarhyde; miał pod pachą księgi rachunkowe. Zawołał: - Percy! Wszystko zamarło: muzyka, rozmowy, śmiechy. Goście spojrzeli na pułkownika, odruchowo albo z ciekawości. -Już idę, tato - odparł chłopak. Zostawił Emmetta
z drinkami przy barze i poszedł do wejścia, gdzie czekał na niego ojciec. Wszyscy pozostali też czekali. Niektórzy nawet wstrzymali oddech.
DOLARHYDE ROZEJRZAŁ się PO SALI, delektując się przez chwilę niespokojnymi spojrzeniami i ciszą... aż w końcu się roześmiał i ogłosił: - Następna kolejka na koszt Dolarhyde'ów! Milczenie przerwały rubaszne okrzyki, a goście wznieśli za nich toast. Pułkownik wyszedł z lokalu zadowolony, a Percy pobiegł za nim. Dolarhyde szedł z synem po odbudowanym chodniku z desek; minął kilku miejscowych, którzy przywitali się z nim, z szacunkiem uchylając kapelusza. Ponieważ Dolarhyde pokrył koszt napraw i chętnie udzielał pożyczek, ślady zniszczeń po ataku obcych szybko znikały, a morale mieszkańców Rozgrzeszenia zaczęło się poprawiać. Dolarhyde uśmiechnął się w odpowiedzi, nie mogąc się nadziwić, jaką przyjemność może sprawiać wydawanie pieniędzy dla dobra ogółu - to był doskonały początek spłaty długu za życie tych wszystkich ludzi, których swego czasu wykończył. Nie mógł sobie teraz nawet przypomnieć, po co w ogóle chciał gromadzić taką górę złota. Było obojętne, nieczułe i martwe; a on miał go i tak pięć razy tyle, ile w ogóle mógłby wydać. Spojrzał na Percy'ego i przypomniał sobie, co kiedyś jeden jedyny raz odważył mu się powiedzieć pastor Meacham: że to ludziom takim jak jego syn czy Nat powinno się poświęcać uwagę, bo w odróżnieniu od złota nie da się ich zastąpić. Przez chwilę rozważał, jak to wyglądałoby za dawnych
czasów. Co by zrobił komuś, kto tknąłby jego choć jedną złotą dwudziestodolarówkę; co szykował dla Jake'a Lonergana, który, koniec końców, uratował mu syna? Czy żądza złota zamieniała ludzi w potwory? Czy raczej potwory zawsze były i tylko czekały, jak padlinożercy obgryzający duszę, na śmierć dobra w sercu człowieka? Dolarhyde wrócił myślami do spraw bieżących, bo Percy zauważył jego długie milczenie i spojrzał na niego zaniepokojony. Pułkownik uśmiechnął się ponownie i podjął wątek, który zamierzał omówić z chłopakiem - sprawy, na których syn właściciela rancza i spadkobierca powinien się znać; sprawy, o których nigdy wcześniej nie myślał, bo wydawało mu się, że nie potrzebuje innych ludzi. - Niedługo o złocie dowie się wiele osób. - Pokazał na tłum na ulicy. - Ani się obejrzymy, a dociągną tu linię kole jową, a to zupełnie zmieni postać rzeczy. Żeby zbić majątek, ludzie nie będą pędzić bydła, będą je karmić. Percy przytaknął, uważny i skupiony, zapamiętując wszystko z gorliwością, którą po części wywołało zainteresowanie starego Dolarhyde'a życiem syna, a po części inteligencja chłopaka, której się ojciec, w rzeczy samej, po nim nie spodziewał. Choć oczywiście spodziewać się powinien. Podał Percy'emu księgi. - Zanieś je do banku i powiedz, żeby mi wydrukowali nowe czeki. Percy zatrzymał się, odwrócił, a na miejscu uśmiechu pojawiła się rezygnacja. Dolarhyde'owi zrobiło się przykro na widok smutku na twarzy syna. - Powiedz bankierowi, żeby napisał: „Dolarhyde i syn" dodał. Poczekał chwilę, aż Percy się rozpromieni, jak słońce wychodzące zza chmur. Pułkownik przypomniał sobie nagle
o żonie, matce Percy'ego, której chłopak prawie nie znał. -Tak będzie w porządku? - zapytał z uśmiechem, który miał zachęcić syna, żeby był z nim szczery. Po raz pierwszy poczuł, że w końcu się uczy, jak być ojcem. - Tak - chłopak uśmiechnął się szeroko. - Tak, tato. Potem odszedł, niosąc księgi pod pachą z taką samą dumą, z jaką powinien je nosić, kiedy po śmierci Dolarhyde'a ziemia i cały dobytek staną się jego własnością. Percy wyrósł na zaskakująco dobrego syna i spadkobiercę. Dolarhyde wręcz na niego nie zasługiwał - przynajmniej zanim stał się lepszym ojcem. Pułkownik ruszył dalej, aż znalazł się w pobliżu biura szeryfa. Taggart siedział na krześle z wyciągniętymi nogami; choć był rozluźniony, nie spuszczał ulicy z oka. On i Charlie Lyle byli teraz znowu tacy sami jak przed porwaniem... z tą różnicą, że Taggart w końcu nauczył się cieszyć życiem. Czarny pies, który przyszwendał się za Jakiem Lonerganem do miasteczka i towarzyszył im podczas długiej wędrówki przez pustkowie, leżał teraz u jego boku. - John - zagaił Dolarhyde, skinąwszy głową. -Woodrow. - Taggart spojrzał na niego, po czym jego wzrok wrócił na ulicę. - Nasze miasteczko chyba się trochę powiększy. - Mam nadzieję, szeryfie, że to nie będzie problem. Dolarhyde zerknął na przechodniów. Zmiana nigdy nie jest łatwa. Znów spojrzał na Taggarta. - To twoje miasto; jeżeli kiedyś nie było, to na pewno jest teraz. Taggart sięgnął do psa, żeby podrapać go za uchem. Kiedy podniósł wzrok, miał na twarzy pierwszy prawdziwy uśmiech, jaki widział u niego pułkownik. Obaj spojrzeli na ulicę, bo przed aresztem właśnie zatrzy-
mał konia Jake Lonergan. Przyglądał im się z siodła, jakby przejeżdżał przypadkiem, ale zarazem studiował ich twarze, jak gdyby chciał się upewnić, że je zapamięta, jeżeli kiedyś przyjdzie im się znowu spotkać. Jego sakwy były spakowane na długą podróż; z kuli siodła zwisały dwie manierki. Pomijając bagaże, wyjeżdżał z Rozgrzeszenia w takim stanie, w jakim do niego przybył - na cudzym koniu i w jednej koszuli na grzbiecie. Pies pomachał na jego widok ogonem, ale się nie podniósł.
JAKE SIĘGNĄŁ PO KAPELUSZ przyczepiony do siodła i go włożył, a Dolarhyde zrobił krok naprzód i spojrzał mu w twarz. - Chciałeś wyjechać bez pożegnania? - zapytał. W jego uśmiechu Jake zobaczył ślad Dolarhyde'a, którego pamiętał; w pytaniu zaś zabrzmiała przekora. Ale w spojrzeniu pułkow nika było coś, co Lonergana zaskoczyło; jakby wyjazd bez słowa sprawił mężczyźnie większą przykrość niż utrata ma jątku. Jake wzruszył ramionami. - Jestem nadal ścigany - wyjaśnił. Dolarhyde i szeryf mog li udawać, że o tym zapomnieli, ale on nie mógł sobie pozwo lić na taki komfort. Opił się whisky, objadł się dobrym jedzeniem i wyspał się na zapas... a oprócz tego spędził znacznie więcej czasu w samotności na rozmyślaniu, niż zamierzał. Doszedł do wniosku, że starczy mu już tego Rozgrzeszenia. W miasteczku było coraz więcej przyjezdnych - a z jego doświadczenia wynikało, że tacy nierzadko mieli go ochotę ukatrupić. Choć z powodu nagrody tysiąca dolarów za jego głowę problem nie dotyczył tylko tego miasta. Dolarhyde uniósł brwi.
- Mógłbym przysiąc, żem widział, jak Jake Lonergan zgi nął w tamtej jaskini - powiedział, zwracając się do Taggarta. Co nie, szeryfie? Taggart uśmiechnął się i nasunął rondo kapelusza na oczy, jakby chciał je osłonić przed nadmiarem słońca. - Szkoda tylko, żeśmy nie mieli okazji sami go powiesić. Dolarhyde spojrzał na oniemiałego Jake'a i tym razem w jego uśmiechu nie było cienia fałszu. - Każdy człowiek ma prawo, żeby zacząć od nowa. - Zna jomy grymas wykrzywił mu usta. - Ja w każdym razie złoto odzyskałem. Jake zerknął na Taggarta, który nadal siedział na krześle opartym o ścianę. Potem spojrzał na Dolarhyde'a stojącego w niewymuszonej pozie, jakby wpadł do Rozgrzeszenia tylko na chwilę. - Czyli tak się sprawy mają? - zapytał, uśmiechając się. Sprawiłeś sobie bujany fotel, siedzisz przed domem i czekasz, aż ktoś ci wypucuje buty? - A co, szukasz roboty? - wyszczerzył zęby Dolarhyde. Jak zwykle cięty jęzor. Jake odwzajemnił uśmiech i mocniej wcisnął na głowę kapelusz. - Przydałby mi się niezły rewolwerowiec - powiedział pułkownik i tym razem Lonergan zauważył, że nie do końca żartuje. Jake Lonergan nie przestawał się do niego szczerzyć. - Pewnie, że by ci się przydał. Dolarhyde zaśmiał się, kiedy mężczyzna zawrócił konia na ulicę, szykując się do wyjazdu z miasta. -Jake! - zawołał pułkownik. Przybysz zatrzymał się i odwrócił. -Ona jest teraz w lepszym miejscu. Lonergan patrzył na niego przez dłuższą chwilę. Przez
twarz przemknęły mu zaskoczenie, potem smutek, a w końcu zrozumienie. - Uważaj na siebie - powiedział Dolarhyde i się uśmiech nął. Jake odwzajemnił spojrzenie i szczery uśmiech. Podniósł dłoń i dotknął ronda kapelusza. Prawie jakby salutował. - Do zobaczenia - odparł. - Pułkowniku. Dolarhyde nawet nie drgnął; kolejny upiór przeszłości, którego pokonał podczas ich wędrówki na koniec świata i z powrotem. Uchylił kapelusza na pożegnanie. Stanął obok szeryfa; obaj długo patrzyli, jak Jake opuszcza ich życie, aż koń i jeździec rozpłynęli się w mirażu dnia.
JAKE PODJECHAŁ DO ZNISZCZONEJ CHATKI, która oznaczała koniec jego poprzedniego życia... i życia Alice. Wszedł przez połamane drzwi i położył na stole bukiecik zebranych nad rzeką kwiatów. Zdjął kapelusz. Potem pochylił głowę i zamknął oczy. Chciał się pomodlić, ale nie umiał. Chciał poprosić o przebaczenie, ale ona już mu wybaczyła. Powiedziałby jej, że ją kocha, ale mógł się tylko pocieszać, że mówił jej to wiele razy... póki nie było za późno. Wziąłby ją w ramiona i poprosił o rękę. Jednak wszystkie te chwile mu odebrano, razem z nią. Pamięć nie chciała sięgać dalej. Przyjechał się pożegnać. To wszystko. Odwrócił się, próbując nie patrzeć na mijane przedmioty, i skierował się do wyjścia. Z Ellą nie miał okazji się pożegnać. Spojrzał w niebo. Ella. Nawet jeżeli nie było mu dane zostać jej ukochanym, spędzić z nią całego życia czy choćby jednej nocy, żeby jej pokazać, jak bardzo ją...
Wtedy przypomniał sobie jej pocałunek w podziemiach. Może w tamtej jednej chwili powiedzieli sobie wszystko, co było do powiedzenia. Umiała czytać jego najskrytsze myśli, rozpoznawać uczucia, których nikomu by nie zdradził; ta jej zdolność była... po prostu nieziemska; właśnie to zrozumiał. A wtedy ona wpuściła go do swojego umysłu, do swojego serca. Ta chwila trwała całą wieczność... i będzie musiała mu wystarczyć do końca życia. Przez chwilę pożałował, że ludzie nie potrafią zaglądać sobie do umysłów i do serc, tak jak ona robiła to z nim i ze wszystkimi. Ale co by to zmieniło? I tak zaraz zaczęliby tego nadużywać, tak jak nadużywali wszystkich innych swoich zdolności. Pomyślał o pułkowniku i szeryfie, którzy zostali w Rozgrzeszeniu; przypomniał sobie, jak dzięki Elli uwierzył, że w każdym kryje się dobro. Nie zazdrościł tamtej dwójce ani mieszkańcom... ani ostatnim Apaczom, kiedy trafi w te rejony gorączka złota. Na czym polegał problem ludzi? Czy zasłużyli na ofiarę, którą złożyła dla nich Ella? W głębi serca zawsze chcieli być jak anioły... ale wystarczyło jedno potknięcie, i stawali się gorsi niż najokrutniejszy demon. Jednak Ella w niego uwierzyła. Wrócił myślami do chwili tuż przed tym, kiedy zostawiła go na zawsze - kiedy trzymał ją w ramionach i pozwolił sobie ją pocałować, wkładając w ten pocałunek całe serce, całą duszę i cały umysł; poczuł ciepło jej ludzkiego ciała, jej serce biło tuż obok niego... wszystko tylko po to, żeby zdjąć dla niej tę cholerną bransoletę. Przypomniał sobie, że kiedy go pocałowała, przekazywała mu - właśnie jemu! - całą miłość, której bała się zaznać od wieków, po tym, jak straciła więcej niż ktokolwiek kiedykol-
wiek. Wręczyła mu swoje serce na przechowanie do końca życia, a z nim wspomnienie wszystkiego, czym była, wspomnienie, którego nie sposób było zapomnieć. Gwiazda Poranna: Sonseeahray... Ella, która prowadziła żywot anioła zemsty i współczucia, toczyła bój z demonami, żeby nie mogły niszczyć światów; nigdy nie zaznała ciepła, przyjemności, namiętności, które kiedyś sprawiły, że wybrała swoje powołanie. Zaprzeczała nawet swojej potrzebie miłości, aż zaczęła kwestionować sens własnego istnienia. I wtedy spotkała kolejną Gwiazdę Poranną, Jake'a Loner-gana - Lucyfera strąconego z nieba, Bóg raczy wiedzieć dlaczego; nikt go nie kochał; nikt go nie pragnął ani nie szukał, żywego ani martwego. A mimo to zdał sobie sprawę, że w jego pocałunku, w jego zagubionej duszy było coś, dzięki czemu Ella mogła wyzwolić swoje uczucia, choćby na chwilę - jeden pocałunek wystarczył, by pobudzić wszystkie jego zmysły do śpiewu. Miłość, którą wtedy do niej poczuł, złamałaby serce każdego mężczyzny. Zamknął oczy, delektując się każdą sekundą tamtej chwili, tak jak chciał się delektować jej bliskością, kiedy ją obejmował. Wiedział, że musi już jechać, zamknąć ten rozdział i wyruszyć na szerokie równiny reszty swojego życia. Ella nie chciałaby, żeby zmarnował jej dar, nie życzyłaby sobie, by znowu zmarnował swoje życie. Ale tylko zło dobrze mu wychodziło. „Jake...". Wydawało mu się, że usłyszał swoje imię szeptane jej niesionym na wietrze głosem. Otworzył oczy. Odwrócił się, spojrzał za siebie, na boki. Nic. Zamiast tego dobiegło go ciche brzęczenie, tuż nad głową, które w dziwny sposób słyszał raz w jednym, raz w drugim
uchu. Jego oczy znalazły w końcu źródło dźwięku - kolibra, którego kolory lśniły niczym tęcza w promieniach słońca, tańczyły na wietrze wraz z wiciokrzewem... zbliżały się do niego. Podszedł do ptaka, który unosił się przed jego twarzą bez lęku, prawie jakby chciał na swój sposób spojrzeć mu w oczy. We wzroku Jake'a odbijało się morze emocji: ból, złość, upór, uczciwość i honor, które Meacham zobaczył kiedyś w człowieku o szatańskim spojrzeniu; i miłość, której najpierw nauczyła go Alice, a potem Ella. I w końcu szacunek do samego siebie, którego nabrał za sprawą ich wiary w jego dobro; jakby zrozumiał, że ich ufność nie jest bezpodstawna; że celem jego egzystencji nie musi być powiększenie ogromu ludzkiego nieszczęścia. Potrzebował teraz tylko determinacji, żeby odnaleźć to, co powinien ze sobą zrobić w życiu. Koliber odleciał, wrócił, znowu się oddalił, jakby zapraszał go do zabawy w berka z przyszłością: proponował mu nową grę, w którą Jake nigdy jeszcze nie grał, o której nie wiedział, czy będzie uczciwa, czy ustawiona, wiedział tylko, że zawsze istniała nadzieja i nowe możliwości, bo życie się ciągle zmieniało. Że już się zmieniło - musiał tylko chcieć w to uwierzyć. Spojrzał raz jeszcze odrobinę dłużej w jaskrawoczarne oczy kolibra, po czym odwrócił się, rozejrzał po niebie i ziemi, które rozciągały się we wszystkich kierunkach, prowadząc do miejsc, w których go jeszcze nie było. Uświadomił sobie w końcu, że jest wolnym człowiekiem i że może wybrać własną drogę przez życie. Zerknął na nadgarstek, na miejsce, gdzie nosił demoniczny rewolwer - aż do pocałunku Elli. Znowu spojrzał do góry
i zobaczył, że koliber odlatuje w dal i znika, zanim Jake zdołał wychwycić kierunek jego lotu. Mężczyzna ruszył w stronę czekającego konia, zostawiając w tyle zapomnianą przeszłość, do której nie był już przykuty. Intensywność nielicznych wspomnień, które mu pozostały, z czasem przygaśnie; wtedy będzie mógł do nich wracać ze spokojem, bez łez i nerwów. Kiedy zbliżał się do konia, na ustach pojawił mu się lekki uśmiech, jak gdyby wszechświat wyszeptał mu coś właśnie na ucho. Wskoczył na siodło i odjechał, nie patrząc za siebie; nie czuł nawet takiej potrzeby - podążał za swoim duchowym przewodnikiem w przyszłość.
RYSUJĄCA SIĘ NA NIEBIE POSTAĆ KOBIETY stała na wysokiej skale wpatrzona w kanion, niewidzialna dla wypatrujących ją z dołu oczu. Przyglądała się odjeżdżającemu Jake'owi, a jej ciało spowijał tęczowy blask jaskrawego popołudniowego słońca. Patrzyła za nim bez ruchu jeszcze długo po tym, gdy zniknął jej z oczu. Jake jej nie widział i była pewna, że już nigdy jej nie zobaczy. Ale gdyby ją dostrzegł, to na jej twarzy ujrzałby uśmiech.
PODZIĘKOWANIA
Jestem wdzięczna swojemu wiernemu i wytrwałemu wydawcy Tomowi Doherty'emu oraz redaktorowi Jamesowi Frankelowi z Tor Books za to, że dali mi szansę na ten łakomy kąsek (i nie mam na myśli pieniędzy); Cindy Chang, Jennifer Epper i Jennifer Sandberg z NBC-Universal i twórcom Kowboi, którzy, zezwalając na wprowadzenie elementów nieobecnych w filmie, a z nim niekolidujących, pozwolili rozwinąć skrzydła mojej adaptacji. Bardzo przydała mi się książka Lawrence'a W. Cheeka Natures Extremes: Eight Seasons Shape a Southwestern Land, inspirujący, liryczny portret (zarówno wizualny, jak i literacki) pustynnych rejonów Południowego Zachodu; korzystałam też z Apaches: A History and Culture Portrait Jamesa L. Haleya. Dziękuję Dody Fugate (i innym) z Museum of Indian Arts and Culture za szczegółowy i wnikliwy opis społeczności Apaczów - i tragicznej w skutkach dla obu stron relacji Indian z „obcymi" z ich własnej planety. I na koniec raz jeszcze składam podziękowania mamie za to, że nauczyła mnie czerpać dumę z indiańskiej spuścizny w naszej rodzinie. Plemię Erie już dawno temu zniknęło z mapy historii, ale jego potomkowie nie zapomnieli. JDV