20
- Promieniujesz jak reflektor - rzekła Argentynę, która otworzyła mi drzwi i obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. - Chyba zdobyłeś to, co chciałe...
3 downloads
0 Views
20
- Promieniujesz jak reflektor - rzekła Argentynę, która otworzyła mi drzwi i obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. - Chyba zdobyłeś to, co chciałeś? - Zrobiła mi przejście, a gdy spostrzegła moje zakrwawione ubranie, kąciki jej ust powędrowały w dół. - Na miłość boską...! Czy oprócz tego udało ci się cokolwiek załatwić?
Potrząsnąłem głową. To nie miało być zaprzeczenie; próbowałem się po prostu uwolnić od wrażenia, że jestem jednocześnie każdą osobą znajdującą się w promieniu stu metrów. Skoncentrowałem się na Argentynę, poczucie ulgi szybko przemieniło się w obrzydzenie, odprężenie, troskę, obrzydzenie... Ograniczyłem zasięg, żeby znów odczuwać tylko samego siebie.
- Owszem - odparłem, idąc za nią korytarzem. W klubie było już trochę gości, stali w grupkach rozrzuconych po całej sali. Udało mi się jednak wrócić, zanim klub wypełnił się szczelnie. Nie byłem pewien, czy w obecnym stanie poradziłbym sobie wobec takiej ilości umysłów.
- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - zapytała Argentynę ostrym tonem, kiedy milczałem.
- Przepraszam - mruknąłem. - Muszę się z tym nieco o-swoić, to bardzo silne środki. - Dotknąłem palcami głowy. -Zabieram swoje rzeczy i zmykam.
- Są na górze. Prysnę ci trochę pianoskóry na rękę. Nie podoba mi się ta rana.
- Dzięki.
Teraz, kiedy byłem zdolny znów skoncentrować się na swoim ciele, poczułem docierający z kilku miejsc piekielny ból. Poszedłem za Argentynę na górę do długiego, przestronnego pomieszczenia stanowiącego jej prywatny apartament. Pokój był na tyle duży, że mógł pomieścić wszystkie potrzebne jej rzeczy; stały tu liczne szafy i komody. Wiele ubrań leżało w stosach na wierzchu. Niektóre meble sprawiały wrażenie, jakby liczyły sobie znacznie więcej lat niż ich właścicielka. Części strojów oraz ozdoby zapełniały niemal każdy skrawek nadającej się do tego przestrzeni, na podłodze pod oknami stał cały szereg najróżniejszych roślin w doniczkach. Kiedy weszliśmy do pokoju, z łóżka zsunęło się jakieś zwierzątko o czerwonawym futerku i zniknęło pod szafą.
- Nie zwracaj uwagi na ten bałagan - powiedziała Argentynę, spostrzegłszy zapewne zdumienie na mej twarzy. - Nigdy nie mogę się rozstać ze starymi ciuchami. Chyba dlatego że przez wiele lat nie miałam nic, co mogłabym wyrzucić.
Skinąłem głową, przypomniawszy sobie, że pozbyłem się wszystkich żetonów.
- Trudno pokonać stare przyzwyczajenia - rzekłem.
- Siadaj. - Uśmiechnęła się wreszcie, wyjęła paczkę kam-fów z kieszeni bluzy od dresu i włożyła sobie jednego w usta. Wyciągnęła opakowanie w moją stronę. Nie miałem kamfa w ustach od wielu lat, od czasu śmierci Derę Cortelyou. Zawsze mi się z nim kojarzyły. Ale dziś moje wspomnienia wydawały się odległe. Z wdzięcznością skinąłem głową i Argentynę wyjęła mi jednego kamfa z paczki. Miała na sobie obszerne szare spodnie, zebrane nad kostkami, i niebieską koszulę pod luźną szarą marynarką z podwiniętymi szerokimi
rękawami. W uszach nosiła srebrzyste kolczyki wielkości kurzych jaj.
Włożyłem kamfa w usta i wbiłem zęby w jego koniec. Gdy zacząłem go ssać, poczułem na języku coś ostrego, a zarazem
zimnego jak lód, co działało odprężające. Westchnąłem i usiadłem na łóżku - było to jedyne miejsce w całym pokoju, gdzie można było usiąść. Czułem się tak dobrze, że mógłbym za chwilę usnąć na siedząco, gdyby nie istniało jeszcze kilka ognisk bólu w moim ciele. Dłoń piekła mnie i paliła, podobnie jak skóra na żebrach. Odchyliłem do tyłu kurtkę i podwinąłem zakrwawioną koszulę. W tym miejscu, gdzie widniały wypalone w ubraniu dziury, miałem na boku dużą oparzelinę. Niewiele brakowało, bym został przedziurawiony na wylot.
- Cholera... - syknąłem z powodu tego, co się wydarzyło, jak i tego, czego uniknąłem.
- Jezu - mruknęła Argentynę. - Coś ty robił, żeby zdobyć to świństwo? Dokonałeś napadu z bronią w ręku? - Usiadła obok mnie z apteczką.
Zaśmiałem się krótko i pokręciłem głową.
- Dostawca Darica usiłował mnie zabić. Znalazłem się na linii ognia, nie tylko broni. Może wiesz o czymś, czego mi nie
powiedziałaś?
Zmarszczyła brwi i po chwili pokręciła głową.
- Nie... ale jeśli chodzi o Darica, nigdy niczego nie można być pewnym. - Sprawiała wrażenie zmęczonej. - Przykro mi. Rozbierz się, tę ranę też musimy opatrzyć - dodała, otwierając apteczkę.
- Ta jest czysta, zabliźni się sama.
- Przestań się wygłupiać! - Pomogła mi ściągnąć kurtkę.
- Przepraszam za zniszczone ciuchy. Zapłacę ci za nie.
- Przestań się wygłupiać! - powtórzyła. Odchyliła koszulę i zamarła, gdy spostrzegła stare blizny. Bezwiednie puściła koszulę. Spojrzała mi w oczy. - Czyżbyś lubił, jak ci się zadaje ból?
Skrzywiłem się, zdumiony.
- Próbuję go na wszelkie sposoby unikać - wzruszyłem ramionami - ale czasem po prostu się nie da...
Ponownie zerknęła w dół, jakby nieco zmieszana. Wyjęła z apteczki pojemnik pianoskóry i zaczęła rozpylać środek na moim boku. Następnie odwinęła chustę z mojej dłoni, zagry-
zając mocno kamfa, by uspokoić nerwy. Zerknęła na ranę i skrzywiona, odwróciła głowę. Wciąż jeszcze krwawiłem, sam musiałem odwrócić wzrok.
- Nie poradzę sobie z tym - rzekła, kręcąc głową. - Zawołam Aspena, niech on się tobą .zajmie. Studiował kiedyś medycynę, dopóki nie odkrył, że nie znosi widoku chorych ludzi.
- Podniosła się.
- Mogę iść do centrum medycznego. Obejrzała się na mnie.
- A co im powiesz, kiedy cię zapytają, co ci się stało? Uśmiechnąłem się krzywo.
- Mogę im powiedzieć to samo co Braedeemu, gdy wczoraj wieczorem zapytał, skąd mam ranę na dłoni.
Mruknęła coś pod nosem i wyszła z pokoju. Sięgnąłem do skórzanej kurtki i wyjąłem opakowanie plastrów. Wysunęło mi się z dłoni na podłogę. Kiedy uklęknąłem, by je podnieść, mimo woli zerknąłem pod łóżko.
Czasami fakt, że widzi się lepiej od innych, wcale nie jest powodem do zadowolenia. Wiele osób pewnie w ogóle nie zauważyłoby tego, co ja zobaczyłem w ciemnej przestrzeni pod łóżkiem. Ujrzałem to jednak i domyśliłem się, co to jest. A potem dostrzegłem inne rzeczy, które mogły służyć tylko do jednego: do zadawania bólu.
Podniosłem się na nogi, zaciskając ręce na kurtce i skierowałem w stronę drzwi; chciałem jedynie wynieść się stąd jak najszybciej. Nie zdążyłem jednak. Do pokoju weszła Argentynę, prowadząc jednego ze swych wykonawców - tego, który miał na piersi klawiaturę sensorową.
Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, chyba tylko dlatego, że ja na nią tak patrzyłem. Usiadłem i wyciągnąłem rękę. Aspen ujął moją dłoń i zaczął delikatnie obmacywać ranę.
- Chciałeś się przywitać z krokodylem, czy co? Możesz w ogóle ruszać palcami?
- Na razie nie - odparłem zirytowany, zdawało mi się, że to oczywiste.
- Aha. - Zmarszczył brwi, starając się przybrać minę pro
fesjonalisty. Nie było to jednak łatwe, kiedy miało się wygląd stojącej lampy. - Pójdę po moje narzędzia, musimy to zaszyć. - Wyszedł pospiesznie z pokoju, nucąc coś pod nosem przy wtórze syntezatora. Jedna połowa jego umysłu zajęta była sprawami medycznymi, podczas gdy druga komponowała muzykę.
- Dlaczego patrzysz na mnie takim wzrokiem? - spytała Argentynę, kiedy tylko Aspen znalazł się na korytarzu. Zawahałem się.
- Widziałem, co znajduje się pod łóżkiem. Jej twarz nie poczerwieniała pod srebrzystą skórą, odebrałem jednak wrażenie krwi nabiegającej jej do twarzy.
- Daric - powiedziałem. - Daric...? - Nie bardzo wiedziałem, z jakiego powodu czuję się tak, jakbym dostał pięścią w brzuch. - Pozwalasz, żeby ten łajdak ci to robił?
- Nie. - Zaklęła pod nosem. - Nie! - Spuściła szybko głowę. - To ja mu to robię.
- Dlaczego? - spytałem, lecz w tej samej chwili pojąłem, że przecież znam odpowiedź. - Bo go kochasz - dodałem cicho, niemal szeptem.
Spojrzała na mnie.
- Powiedziałam Jirowi wczoraj, pamiętasz? „Jeśli już musisz, to lepiej przyjąć to z rąk kogoś, kogo obchodzi twój los."
Może gdybym się bardzo postarał, uwierzyłbym temu wyjaśnieniu.
Odwróciła się do mnie tyłem i wyciągnęła następnego kamfa z paczki. Uniosła głowę i spojrzała na moje odbicie w lustrze, jakby bała się popatrzeć mi prosto w oczy. Po chwili znów spuściła głowę.
- Tak... - szepnęła. - On chyba... tak bardzo siebie nienawidzi. Nie wiem jednak, z jakiego powodu. Czasami mnie przeraża. Robię to dlatego, że gdyby nie ja, Bóg jeden wie gdzie by tego szukał i co by się z nim wówczas stało. - Wytarła dłonie o brzeg bluzy, zostawiając na niej ślad charakteryzacji.
- Wszystko w porządku? - spytał Aspen, wchodząc do pokoju z walizeczką lekarską.
- Ty zawsze wiesz, kiedy się zjawić - rzekła ciężko Argentynę, obracając się w naszą stronę.
- Dziękuję za uznanie - odparł, usiadł na łóżku i otworzył torbę. - Dużo nad tym pracowałem. - Postukał w połyskującą klawiaturę na piersi, która odpowiedziała kilkoma dźwiękami.
Argentynę zaczęła czyścić swoją bluzę, natomiast Aspen zajął się moją ręką, koncentrując na tym całą swą uwagę. Przykleił mi na nadgarstku plaster ze środkiem uśmierzającym ból i po chwili całe przedramię zniknęło z mapy nerwów w moim mózgu. Odetchnąłem z ulgą. Założył dziwaczne okulary z wieloma soczewkami i zaczął oglądać ranę, szukając poważniejszych uszkodzeń.
- Hm... - mruknął po jakimś czasie, ściągając okulary. -Miałeś szczęście. Nie jest uszkodzone nic ważnego. Zaraz to zaszyję.
Wyciągnął z torby kolejny przyrząd, z wyglądu miękki i wilgotny, niczym duży ślimak. Owinął mi go wokół dłoni, zakrywając ranę. Mimo środków znieczulających poczułem jakby bardzo silne ssanie.
- Trzymaj nieruchomo - rzekł, ściskając mi palce. -W porządku...
Ślimak nagle zmienił kolor. Aspen odkleił go i wrzucił do walizeczki. Spojrzałem na silnie zaczerwienione brzegi rany:
była zamknięta.
- To wszystko, co mogę zrobić - rzekł, spryskując ranę pianoskórą. - Nie mam lampy. Gdybyś chciał to szybko zlikwidować, powinieneś się gdzieś udać na zabieg regeneracyjny.
Skinąłem głową.
- Dzięki. - Na próbę poruszyłem palcami. Mogłem je zginać, chociaż nie miałem w nich czucia.
Aspen wstał i szybko wyszedł z pokoju, żegnając nas uniesioną w górę dłonią.
- Dziękuję - zwróciłem się tym razem do Argentynę. Wzruszyła ramionami.
- Twoje rzeczy są tu, w szufladzie komody. Ja muszę się przygotować do występu. - Ruszyła w stronę drzwi, nie mając odwagi spojrzeć mi w oczy.
Chciałem ją zawołać, ale ugryzłem się w język. Znalazłem swoje ciuchy i przebrałem się szybko. Zszedłem na dół, ciesząc się, że mogę ruszyć swoją drogą i nie muszę z nikim więcej rozmawiać.
- Argentynę! Argentynę! - ryknął jakiś głos, zdolny chyba wywołać echo w otwartej przestrzeni kosmicznej.
Zatrzymałem się i spojrzałem w głąb korytarza, skąd dobiegł głos. Zakręt przesłaniał mi widok, wyczuwałem jednak obecność umysłów kilku osób zgromadzonych tuż za rogiem.
- Hej,Cusp...
- Argentynę!
Doszedł mnie odgłos łomotania w drzwi.
Przeszedłem korytarzem i ostrożnie wyjrzałem zza rogu. Jeden z bramkarzy klubu walił w drzwi garderoby Argentynę zakutą w stal pięścią, wykrzykując raz po raz jej imię, podczas gdy wykonawcy symbu kręcili się wokół niego z szumem niczym stado much, z podobnym zresztą efektem.
- Argentynę...!
Ktoś popełnił błąd i chwycił olbrzyma za ramię. Ten otrząsnął się i trzy osoby padły na podłogę.
Nagle drzwi otworzyły się. Bramkarz cofnął się o krok, gdy Argentynę w swoim wypłowiałym szlafroku wyszła
z pokoju.
- Cusp! - zawołała, starając się za wszelką cenę nie dać po sobie poznać ogarniającego ją przerażenia. - Co tu się dzieje? - Ruchem ręki wskazała ludzi dźwigających się z podłogi.
Olbrzym warknął coś niezrozumiałego. Był jej największym fanem. Dosłownie.
- Dziękuję, ale nie... - rzekła łagodnie. - Wracaj pod drzwi i zajmij się tym, co do ciebie należy. Muszę się przygotować, rozumiesz? - Usiłowała się uśmiechnąć, próbując go odwrócić i popchnąć w stronę wyjścia.
Lecz opancerzona łapa chwyciła ją za nadgarstek, szarpnęła i zaczęła ciągnąć korytarzem.
- Co robisz?! - krzyknęła Argentynę. Odczułem nagle falę jej bólu i zaskoczenia oraz strach ogłupiałych i bezradnych wykonawców schodzących olbrzymowi z drogi. Zamarłem, starając się coś wymyślić.
Niespodziewanie ktoś stanął w drzwiach garderoby i wyjrzał na korytarz. To był Daric.
- Argentynę... - zawołał niepewnym głosem. Obejrzała się na niego, ogarnięta paniką, i zachwiała się, szarpnięta przez Cuspa.
- Puść ją! - krzyknął Daric, ruszając w ich stronę.
Nawet jeśli Cusp go usłyszał, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
Daric podbiegł do nich. Patrzyłem na to zdumiony, miałem wrażenie, że śnię. Daric chwycił Argentynę za rękę ita w jednej chwili zdołała się uwolnić, jakby Cusp trzymał jej dłoń tak delikatnie jak małe dziecko. Olbrzym stanął i zaczął się powoli odwracać - tak jakby się obracała góra. Uniósł opancerzone ramię...
Nagle runął do tyłu i z takim hukiem walnął o podłogę, że aż zabolały mnie zęby.
Wykonawcy gapili siew osłupieniu. Argentynę obróciła się powoli w ramionach Darica i spojrzała na niego szeroko otwartymi, szklistymi oczyma.
- Wszystko w porządku? - spytał cicho. Nastroszył palcami jej włosy i opiekuńczo przytulił ją.
Cusp zaczął wyć piskliwym głosem. Leżał zwinięty na podłodze jak komar po dawce muchozolu. Argentynę spojrzała na niego, po chwili pokręciła głową, a jej usta wykrzywiły się, jakby miała za chwilę wybuchnąć płaczem albo histerycznym śmiechem.
- Hej, Daric - mruknął Aspen. - Jak tego dokonałeś, człowieku?
Daric spojrzał na niego i skrzywił się.
- Ja nic nie zrobiłem - parsknął. - On jest pijany - skłamał. - Zabierzcie go stąd, do cholery. Wezwijcie policję.
Zostałem w ukryciu do czasu, aż Daric z Argentynę znik-nęli w jej garderobie. Wykonawcy zebrali się wokół Cuspa, niczym fachowcy od noszenia trumien, i zaczęli się przymierzać, jak by go wytaszczyć z korytarza.
Przywarłemplecami do ściany, oczy zaszły mi mgłą. Jak mogłem być aż tak ślepy? Przecież to było oczywiste... Tylko Daric mógł być tym tekiem, którego obecność wyczułem swego czasu. Był psionem, tak jak je go siostra!
Nie pamiętam, jak wyszedłem z klubu; nie pamiętam nawet, jak dostałem się do budynku Zgromadzenia i odnalazłem czekającą na mnie Einear - zmęczoną, lecz odczuwającą wyraźną ulgę na mój widok. Ani słowem nie nawiązała do tego, co jej powiedziałem przed rozstaniem; miała także nadzieję, że i ja nie będę do tego wracał. Nigdy. Obrzuciła spojrzeniem moją podrapaną twarz i spytała, co się stało, czy miałem wypadek. Nie pamiętam, co jej odpowiedziałem, w każdym razie nie zadawała dalszych pytań.
Polecieliśmy skoczkiem z powrotem do posiadłości ta-Mingów. Einear usnęła, zanim jeszcze opuściliśmy granice miasta, zostawiając mnie sam na sam z myślami, które nieustannie krążyły wokół Darica. Daric, Daric... Tylko o nim potrafiłem myśleć, nawet teraz, kiedy już odkryłem prawdę. Ciekaw byłem, jak to się mogło stać; jak do tego doszło, że było ich dwoje - dwoje psionów, brat i siostra, z tego samego pokolenia, w rodzinie, w której nigdy przedtem nie występowały podobne zdolności. Jakim sposobem Daricowi udawało się ukrywać swoje zdolności psioniczne przez tyle lat przed
wszystkimi? _.
Wiedziałem, dlaczego tak postępował - nietrudno to było zrozumieć. Krył się z tym, ponieważ świetnie zdawał sobie sprawę z tego, co się działo z odmieńcami; widział, jak cała rodzina traktowała Jule i co zrobiono jego matce tylko z tego powodu, że Jule urodziła się psionem. Jego życie musiało być nieustannym piekłem, jedno potknięcie oznaczało wykrycie -
a to z kolei stratę wszystkiego: pozycji, władzy, bogactwa, a może nawet życia... miłości i opiekuńczych skrzydeł rodziny, oparcia oraz poczucia bezpieczeństwa, do którego skrycie każdy dąży. Wszystko to przepadłoby w jednej chwili, gdyby powstało w kimś choćby najmniejsze podejrzenie co do niego. Daric byłby nadal tą samą osobą, a jednak w oczach tych, których zdanie liczyło się dla niego, przemieniłby się z cudownego dziecka w wyrzutka, podczłowieka... odmieńca.
Bez wątpienia stosował swe telekinetyczne sztuczki, lecz w taki sposób, by nikt nie mógł niczego zauważyć. Na pewno popisywał się przed Argentynę, wspominał jej o swych zdolnościach: musiał mieć kogoś, komu mógłby wyznać prawdę, nawet jeśli robił wszystko, by z pozoru uchodzić za normal-niejszego od normalnych ludzi...
Poczułem skurcz żołądka, kiedy uświadomiłem sobie, w jakim on straszliwym stresie musiał żyć przez cały czas, jak silnie musiał kontrolować każdy swój gest, każdą myśl. Ja byłem psionem całe życie, psionem szczęśliwym. Nie znałem czegoś podobnego. Być może było tak, ponieważ w Starówce bez przerwy wiodłem życie na samej krawędzi, niemal na każdym kroku stykałem się z rzeczami, które mogły mnie ostatecznie złamać. To było prostsze, bezpieczniejsze; wymagało jedynie znalezienia kryjówki w jakimś mrocznym zaułku, odosobnienia w granicach narkotycznego, fantazyjnego świata, wewnątrz mego umysłu. Zetknięcie z rzeczywistością nie było łatwe. Nigdy nie dokonałbym tego sam, wiedziałem, jak podobna tajemnica może zjeść człowieka od środka. Strach, samotność, nienawiść, które kumulowały się bez końca, nie znajdując żadnego ujścia. Bez wątpienia Daric potrzebował wszystkiego, co tylko Argentynę mogła mu dać...
Można się było nad nim użalać. Ale jeśli pomyśleć, w jaki sposób jego sekret obrócił się przeciwko wszystkim, którzy stanęli na jego drodze: przeciw Jule i Jirowi, Einear, nawet przeciw Argentynę... jeśli wziąć pod uwagę, jak odnosił się do mnie: jak do odmieńca... Wtedy litość skręcająca mi bebechy ponownie ustępowała miejsca obrzydzeniu...
Obudziłem Einear, gdyż wylądowaliśmy przed domem. Wyglądała początkowo na zmieszaną, lecz po chwili spojrzała na mnie z uwagą. Zrobiłem wszystko, by z mojej twarzy nie można było odczytać ponurego napięcia.
- Idę prosto do swojego pokoju - powiedziała, nieco bardziej niż zwykle drżącym głosem, choć starała się za wszelką cenę panować nad sobą. - Mam zamiar spać, dopóki słońce mnie nie obudzi. Proponuję, byś zrobił to samo.
Skinąłem głową i ruszyłem za nią w stronę wejścia.
Mimo wieczornego chłodu i ostrego powietrza, którego nie czuło się w mieście, Lazuli czekała na nas na werandzie. Spojrzała szybko na mnie, otwierając swój umysł przed moimi myślami, i nagle wrażenie chłodu zniknęło. Zamieniła kilka słów z Einear, kładąc jej delikatnie dłoń na ramieniu.
Mnie także przepuściła do środka, lecz jej myśli wybiegły naprzeciw moim, jakby witały je z otwartymi ramionami pośród ciemności, bezskutecznie szukając ich dotyku. U podnóża schodów zawahałem się i obejrzałem przez ramię; spojrzałem na Lazuli, a po chwili zawróciłem i podążyłem za nią korytarzem.
Wprowadziła mnie do gabinetu Einear i zamknęła drzwi. Raz już byłem w tym pokoju, lecz nawet nie zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć. Był wysoko sklepiony, tak jak pozostałe pomieszczenia, wzdłuż ścian, stały regały z ciemnego drewna z półkami za szkłem, wypełnionymi antycznymi książkami. Przyszło mi na myśl, że chyba nikt nie przewracał kart tych ksiąg od stuleci. W kamiennym kominku płonął ogień. W nozdrza uderzył mnie ciężki zapach dymu. Miałem wrażenie, że nawet stojąc tu, przy drzwiach, czuję bijący od kominka żar. A może odczuwałem coś zupełnie innego?
- Po co palicie f»gień? - zapytałem, próbując skierować swe myśli ku czemuś innemu niż Lazuli. Nic z tego nie wyszło. - Przecież to niepotrzebne. - Ten dom mógł być bardzo stary, stanowił jednak dzieło sztuki pod względem komfortu
wyposażenia. "Przed kominkiem stał długi mahoniowy stół - jedyny
sprzęt, jaki zapamiętałem z mojego poprzedniego pobytu w gabinecie. Jego blat, inkrustowany złotymi gwiazdkami, przedstawiał mapę nieba. Lazuli oparła się o niego, odwróciła i spojrzała na mnie.
- Nie. Pewnie, że nie - powiedziała cicho. - Ale ogień jakimś dziwnym sposobem rozgrzewa duszę człowieka. - Wyciągnęła ręce w stronę płomieni. Miała na sobie luźną aksamitną suknię koloru czerwonego wina, która odsłaniała jej łydki i kolana.
Podszedłem do niej. Bardzo ostrożnie nawiązałem kontakt myślowy, kładąc jednocześnie dłoń na jej ramieniu. Dotyk aksamitu pod palcami wywołał na moim przedramieniu gęsią skórkę.
- Wszystko w porządku? - Lazuli obróciła się w moją stronę, ogarnął ją niepokój. Kiedy ujrzała opatrunek na mojej dłoni i spostrzegła...