Dla Alison Summers – z wyrazami miłości i oddania Podziękowania Wiele zawdzięczam p. Lloydowi Grono, który poświęcił tak dużo swego cennego czasu na w...
15 downloads
44 Views
2MB Size
Dla Alison Summers – z wyrazami miłości i oddania
Podziękowania
Wiele zawdzięczam p. Lloydowi Grono, który poświęcił tak dużo swego cennego czasu na wyjaśnianie mi różnych kwestii związanych z wytapianiem szkła, a nawet zademonstrował mi rozprysk łzy księcia Ruperta, abym mógł zobaczyć, jak się to zjawisko dokonuje; doktorowi Clive’owi Alcockowi ze szpitala Cumberland, który nie tylko wytłumaczył mi, na czym polega uzależnienie od hazardu, lecz także zabrał mnie na wyścigi, abym zobaczył jego konia w akcji; Keithowi Halowi, który pokierował moimi archiwalnymi poszukiwaniami, dotyczącymi początków ekspansji białych imigrantów w Australii; ojcu Peterowi Thompsonowi; Richardowi Leplastrierowi (bez którego pomocy budowa kościółka nigdy by się nie rozpoczęła); Alison Summers, która przeczytała tę powieść z wielką wnikliwością i wytrwałością i udzieliła mi co do niej cennych rad; a także oczywiście Edmundowi Gosse’owi; z jego życiowych doświadczeń zaczerpnąłem wiedzę o Bractwie z Plymouth, bożonarodzeniowym puddingu oraz postać ojca, który nigdy nie czytał Szekspira. Przytoczone w rozdziale 45. cytaty pochodzą z książki Philipa Henry’ego Gosse’a „A Naturalist’s Rambles on the Devonshire Coast”, wydanej nakładem Johna Van Voorsta w Londynie w roku 1853.
1 Kościółek
Jeśli tylko w okolicy pojawił się jakiś biskup, matka za wszelką cenę starała się ściągnąć go do nas na herbatkę. Sadzała gościa wcale nie tam, gdzie myślicie, nie u szczytu wielkiego, owalnego stołu, lecz przy dłuższym boku, tyłem do okna wychodzącego na rzekę Bellinger, na wprost wykonanego na szlachetnym szkle dagerotypu przedstawiającego mojego pradziadka, pastora Oskara Hopkinsa (1841–1866). Zapraszani do nas biskupi byli przeważnie ordynariuszami lub sufraganami diecezji Grafton. Kiedyś pojawił się w naszym domu bawiący przejazdem w okolicy biskup z Wollongong, odwiedził nas też pewien kanonik i różni inni dostojnicy kościelni. Niektórzy obrzucali dagerotyp jedynie krótkim i przelotnym spojrzeniem. Matka trzymała filiżankę w dłoni, odginając mały palec. Nie wyjaśniała biskupom, iż psia obróżka na szyi mego pradziadka była przejawem buntu, jako że należało widzieć w nim typowego duchownego z epoki wiktoriańskiej. Powinni zauważyć sztywną postawę, zaciśnięte usta, zaróżowiony nos, naprężoną, wyciągniętą ku górze szyję i idę o zakład, że żaden się nie domyślił, iż wszystko to spowodowane było wstrzymaniem oddechu; Oskar Hopkins musiał dołożyć maksymalnych starań, by usiedzieć w bezruchu przez dwie minuty, gdyż zazwyczaj – jako człowiek bardzo nerwowy – nie mógł wytrzymać dziesięciu sekund, żeby nie skrzyżować nóg w kostkach albo wręcz nie założyć nogi na nogę. Wiedziałem o tym dobrze, lecz się nie odzywałem. Zazwyczaj siedziałem sobie spokojnie, podłożywszy dłonie pod uda, aż do chwili, gdy biskup
przestawał zwracać uwagę na nasze wielkie nosy oraz inne, całkiem odmienne cechy wyglądu, i dostrzegał rodzinne podobieństwo do naszego przodka, duchownego-pioniera. Wszyscy wywodziliśmy się w prostej linii od niego – matka, brat, ja, siostra. Mieliśmy płomiennorude włosy i szyje wydłużone jak kauczukowe rury. Matkę cieszyło to zbiorowe podobieństwo do postaci z fotografii, ja natomiast wolałbym przypominać wyglądem ojca. Różnił się od nas wszystkich. Był raczej krępy, twarz miał szeroką, a klatkę piersiową sklepioną jak u gołębia. Oczy trzymał stale przymrużone i choć brakowało mu kilku zębów, śmiał się często i podżartowywał sobie ze wszystkiego. Bardzo zręcznie potrafił jedną ręką zrobić sobie skręta z tytoniu i bibułki. W ogóle nie był do nas podobny, a kiedy matka opowiadała gościom o tym, jak pradziadkowi Oskarowi udało się przetransportować kościółek St John’s do Bellingen, ojciec wydłubywał coś spod szerokich paznokci i popatrywał przez okno w stronę materialnego uzasadnienia swego związku małżeńskiego – stojącej nad rzeką Bellinger huty szkła Książę Rupert, której dach pomalowano w latach trzydziestych na czerwono. Matka przedstawiała dzieje owego kościółka w sposób, który zawsze wprawiał mnie w zażenowanie, jako że wkładała w swą opowieść zbyt wiele emocji. Cała historia brzmiała jednak fałszywie i wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę, lecz nie reagowaliśmy. Nawet nie wspominaliśmy o tym w rozmowach między sobą. Podobnie matka zachowywała się w kościele: jej eksklamacje w czasie modlitwy Sanctus („Święty, Święty, Święty Pan Bóg Zastępów”) rozbrzmiewały donośnie i wykrzykiwała je z ostentacją. Podkpiwała sobie wprawdzie z różnych spraw, ale nigdy nie drwiła z kwestii związanych z religią i kościółkiem. Ojciec był o ów kościółek zazdrosny, choć dziś trudno wyobrazić sobie dlaczego. Kościółek stał na skrawku narażonego na podtopienie w razie powodzi gruntu u ujścia potoku Sweet Water do rzeki Gleniffer – mały, wystawiony na niszczące działanie wiatrów budynek pokryty nadżartym przez rdzę blaszanym dachem. Przez pierwsze pół wieku malowano go na
różne odcienie brązu, a potem, w roku 1970, pokryto farbą o zjadliwie zielonej barwie. Wyblakł od tamtej pory i na tle bujnie zazielenionej doliny raził liszajami, które rozłaziły się po ścianach. Jakby się zapadał poniżej długiego szpaleru krzewów, wytyczających koryto rzeki. Za rzeką góry wznosiły się stromo na wysokość tysiąca metrów, tworząc wyniosłą ścianę pozbawioną wszelkich ścieżek czy perci, choć mówiono, że kiedyś w wyższych partiach znajdowały się jakieś górnicze szyby, w których podczas drugiej wojny światowej zamierzano ukryć kobiety i dzieci przed Japończykami. Nie było mnie wtedy tutaj, ale rzecz wydawała mi się nieprawdopodobna; dość wcześnie już się przekonałem, iż nie można bezkrytycznie przyjmować lokalnych opowieści. Na przykład w miejscowym Towarzystwie Historycznym będą wam tłumaczyli, że Darkwood wzięło swą nazwę od gęstego listowia, ale jeszcze całkiem niedawno słyszało się, jak ludzie nazywali to miejsce Darkies’ Point i nie tak wiele czasu upłynęło od dnia, gdy dziadek Horace’a Clarke’a wprowadził się tam z rodziną – wszyscy starzy mieszkańcy potwierdzają ów fakt, kiedy przychodzi do sporów o to, kto właściwie sprawuje władzę nad tą częścią wybrzeża – i wyparł stamtąd całe plemię zasiedziałych tubylców. Ci sami ludzie chcieliby teraz władować kościółek St John’s na wielką platformę, aby przetransportować go do Bellingen i przeznaczyć na szkółkę niedzielną. Tylko mój ojciec popierał takie zamiary. Jak już mówiłem, był o ów kościółek zazdrosny: nie odpowiadała mu cześć, z jaką odnosiła się do tej pamiątki matka. Być może sprawa przedstawiałaby się inaczej, gdyby w Bellingen był jakiś kościół. Ale matka nie chciała nawet słyszeć o nabożeństwach w Bellingen i chociaż do Gleniffer mieli ponad szesnaście kilometrów, tam właśnie jeździli. W czasie wojny zużywali na owe pielgrzymki cały przydział benzyny. Wszystkich nas ochrzczono w Gleniffer, tam też mieliśmy konfirmację. I tam odbył się mój ślub. Kiedy zmarł ojciec, zwłoki przewieziono najpierw do kościółka na
nabożeństwo żałobne, a następnie z powrotem na cmentarz w Bellingen, gdzie go pochowaliśmy. Mój ojciec nigdy się nie upijał, ale pewnego razu, po dwóch piwach, wyraził się do mnie, że matka kręci się wokół kościółka St John’s jak piesek, który ma zamiar obsikać ławkę.
2 Adwentowy wieniec
Ojciec nie miał już latarki, ponieważ wpadła mi do szamba poprzedniej nocy. Widziałem, jak znika, jej słabe światełko dogasało z wolna w mrocznym, intrygującym morzu uryny i fekaliów. Teraz ojcu nie udałoby się jej wyciągnąć, jak to się zdarzało dawniej. Toteż kiedy następnej nocy przyszła burza i zgasło światło, ojciec nie miał czym oświetlić skrzyneczki z bezpiecznikami. Wszędzie dokoła nas błyskało potężnie, a telefon podzwaniał do taktu piorunom uderzającym w słupy, na których rozciągnięto kabel. Sądziliśmy, że bezpieczniki spaliły się po uderzeniu pioruna w transformator. Ojciec wyszedł na werandę ze świecą, ale mu zgasła i wrócił do domu bez wykręconego ze skrzyneczki bezpiecznika. W milczeniu siedzieliśmy w kuchni. – Gdzie jest drucik do bezpieczników? – spytał. Miałem wtedy dziesięć lat, siedziałem obok matki. Szesnastoletnia siostra siedziała przy mnie, za nią zaś nasz czternastoletni brat. – Zużyłam go – wyjaśniła matka. Ludzie uważali, że jest postawną kobietą. W gruncie rzeczy nie była wysoka, miała około metra siedemdziesięciu centymetrów, ale odznaczała się żelazną wolą i nader podejrzliwym usposobieniem, co w połączeniu z władzą, jaką dawała jej pozycja właścicielki huty szkła, oznaczało wielką potęgę. Czułem zapach knota od świecy. I wiedziałem, że chociaż ojciec trzyma ją w dłoni, nic nie czuje. W ogóle nie był wrażliwy na zapachy.
– Jak to: zużyłaś? Nie zwracałem na niego uwagi; wyczekiwałem kolejnej błyskawicy. – Do czego? – rzucił. Głos ojca brzmiał szorstko. W pewien sposób łączyło się to chyba z brakiem powonienia. Co rano przepłukiwał sobie kanały nosowe osoloną wodą i pytał: „Pachnie?”. Miał na myśli swój nos. – Zużyłam go do powiązania wieńca adwentowego – wyjaśniła matka. W jej głosie nie wyczuwało się przepraszającego tonu. Błyskawica rozświetliła kuchnię. Matka poruszyła głową z lekceważącą wyniosłością, w sposób, który rodzinna mitologia porównywała do płynnego kołysania się głowy wielbłąda. Odczułem gwałtowny przypływ napięcia. To ja pomagałem matce przy splataniu adwentowego wieńca. Nie mieliśmy ostrokrzewu ani bluszczu, ale zerwałem trochę lśniąco zielonych liści wawrzynu kamforowego. Wiedziałem, że zużyła nie tylko cały zapas drucików, ale także pręciki klatki, w której brat trzymał króliki. Umieściła je w tekturowych pudłach po butach i wstawiła do kosza na bieliznę. Nie pomyślała, że mogą stamtąd uciec. Nigdy nie przydarzyło jej się nic takiego. Ojciec zapalił świecę. Nie podszedł do stołu, nie zawrócił też ku drzwiom. Stał na środku kuchni. – Gdzie jest ten wieniec? – zapytał. – W kościele – odrzekła matka. – Dawidzie, proszę cię, usiądź. – W jakim kościele? – A co to ma za znaczenie? – Dla mnie ma. Nie umiem wyrazić, jakie to było przerażające. Ojciec nigdy nie przemawiał takim głosem. Cenił spokój i opanowanie i nawet kiedy umierał, starał się nie sprawić matce przykrości. – W kościółku St John’s. Oczywiście, że wieniec tam się znajdował – a gdzieżby miał być? – ale w pewien sposób ta wiadomość zirytowała ojca. Potrząsnął głową
i postawił świecę na blacie lodówki, gdzie wkrótce znów zgasła. – O Boże! – wykrztusił. – Jezusie, święty Józefie i pieprzona święta Panienko! W świetle błyskawicy dostrzegłem szeroko otwarte usta matki. Zerwała się na nogi. Jej ruchy nigdy nie były delikatne ani łagodne, ale teraz podniosła się gwałtownie, przewracając krzesło, aż oparcie z hukiem uderzyło o podłogę. Zadzwonił telefon – wydał dwa sygnały i umilkł. – Klęknij! – rozkazała. Chciała, aby ojciec przeprosił Boga za swe bluźnierstwo. Rozumieliśmy, do czego zmierza, ale wkroczyliśmy już w zupełnie dla nas obcy obszar. Tylko słowo „rozwód” bardziej by mnie przeraziło, tylko wyraz „seks” wprawiłby nas w większe zakłopotanie. – Klęknij! – powtórzyła z uporem. Później mieliśmy się przekonać, jaka z niej despotka, ale już kiedy byliśmy dziećmi, doznawaliśmy z tego powodu wielu różnorakich przykrości. Pragnęliśmy przede wszystkim, żeby nas kochała, łasiliśmy się więc do niej i przyklękaliśmy – czynił to nawet mój brat, mimo że lubił późno wstawać i grywać z ojcem w krykieta. I ojciec ukląkł. Wszyscy klęczeliśmy na twardym linoleum. Brat rozpłakał się cichutko. A wtedy zapaliło się światło. Podniosłem głowę i zobaczyłem triumfalny uśmiech na twarzy matki. Oddałaby życie, broniąc przekonania, że to Pan Bóg naprawił bezpieczniki.
3 Bożonarodzeniowy pudding
W Gleniffer nie byłoby kościoła, gdyby kiedyś na Boże Narodzenie nie przyrządzono puddingu. I nie byłoby także dagerotypu przedstawiającego Oskara Hopkinsa nad brzegiem rzeki Bellinger. A ja nie przyszedłbym na świat i nie opowiedziałbym całej tej historii. To nie był zwykły bożonarodzeniowy pudding. Niezbyt duży, wielkością nie przekraczał piłeczki tenisowej. Składały się na niego dwie łyżeczki konfitury z wiśni, trzy łyżeczki rodzynek, skórka z pomarańczy i wyciśnięty z niej sok, pół filiżanki mąki i pół filiżanki tłuszczu, trochę brandy, a oprócz nikłych rozmiarów nikt nie widziałby w tym puddingu nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że przygotowano go w dworku mojego prapradziadka Theophilusa Hopkinsa w Hennacombe, w hrabstwie Devon, w Anglii. Theophilus Hopkins był poniekąd człowiekiem sławnym. Możecie o nim przeczytać w wydaniu „Encyclopaedia Britannica” z roku 1860. Trzy pełne szpalty zajmuje tam jego opis korali i koralowców, anemonów i rozgwiazd. Niewiele jednak wszystko to mówi o nim samym. Z encyklopedii nie dowiecie się, jak wyglądał. Możecie przeczytać hasło po trzykroć i nie domyślicie się nawet, w jakim związku pozostawał mój prapradziadek ze sprawą bożonarodzeniowego puddingu. Miał wtedy lat czterdzieści. Był wdowcem, ciemnowłosym i kędzierzawym mężczyzną o bujnej brodzie i mocno umięśnionej sylwetce, a przy tym bardzo delikatnym człowiekiem. Owa delikatność objawiała się w chwilach, gdy zaczynał drżeć. Był ogromnie wrażliwy i gorąco wierzył,
że pójdzie do nieba, że niebiosa przyćmiewają wszelkie ziemskie radości i rozpościerają się ponad ziemią w nieskończoną dal jak srebrzysta narzuta. Swe doczesne cnoty hartował jako członek Gwardii Królewskiej – skłonny do hulanek i żartów w pubie, na służbie zachowywał kamienną twarz, nawet kiedy muchy spacerowały mu po gałce ocznej. Należał do Bractwa z Plymouth i uważał – a nie było w owym przekonaniu nic szczególnego – że Kościół Chrystusowy nie jest wcale Chrystusowy. Problemem życiowym był dlań gorący temperament, choć to określenie zdaje się poniekąd mylące. Chodziło właściwie o jego pasję. Ciało było tylko ciasnym naczyniem, w którym musiała się pomieścić, a każdego roku, gdy nadchodziło Boże Narodzenie, nie pozostawało mu nic innego, jak zapanować nad ową emocją. Starał się wykorzystać ją w maksymalnym stopniu w sposób konstruktywny – jako kaznodzieja miał talent przekazywania słuchaczom własnych uczuć. Nie nazywał tego święta Bożym Narodzeniem; mówił o nim „Gwiazdka”. Tak dogłębnie przekonał swą małą kongregację złożoną z parobków, dekarzy, pasterzy, węglarzy i rybaków – wszystkich owych zasępionych ludzi w spranych ubraniach, którzy jeśli w ogóle umieli czytać, powoli sylabizowali wydrukowane słowa, przesuwając po nich palec – że Boże Narodzenie jest nie tylko obrządkiem pogańskim, ale także papistycznym, iż wychodzili tego dnia do pracy, tak jak co dzień. Sąsiedzi baptyści naśmiewali się z nich – cóż, sąsiedzi baptyści będą się smażyć w piekle. Oskar miał lat piętnaście – w tym wieku chłopcy stają się skryci i ponurzy, ale nie podawał jeszcze w wątpliwość ojcowskich poglądów. Sądził, że jego dusza jest bezpieczna, a kiedy odczytywał Biblię na głos, przy kuchni, nie interpretował jej inaczej niż mężczyzna, który w tym czasie poszturchiwał małym pogrzebaczem żarzące się bryły węgla i dorzucał następne do ognia. Obaj odnosili się do Biblii jak do sprawozdania spisanego przez sumiennego przyrodnika. Jeśli w Biblii napisano, że bestia miała cztery głowy albo też że człowiek miał zęby lwa, pojmowali to dosłownie.
Tego jednak dnia Bożego Narodzenia roku 1856 w domu znajdowały się dwie służące, zamiast dotychczasowej jednej. Pierwszą była niejaka pani Williams, niewiasta o obfitym biuście, która – ilekroć ulegała jakiemuś wzruszeniu – rozczesywała swe potargane, burego koloru włosy szczotką w szylkretowej oprawie. Pracowała w ich rodzinie od piętnastu lat, przez pierwsze dziesięć w Londynie, a następnie w Devon. W Hennacombe rozczesywała włosy coraz częściej. Prowadziła ustawiczne utarczki z rzeźnikiem i właścicielem sklepu rybnego. Zarzekała się, że przesycone solą powietrze źle wpływa na jej katar, ale – jak mówiła – już za późno na zmianę sytuacji życiowej. Pozostawała więc u Hopkinsów i chociaż nie dążyła do zbawienia duszy, a czasami znajdowali jakiś jej włos w jajecznicy – stanowiła część ich życia. Druga służąca natomiast nie tylko nie zasługiwała na zbawienie, lecz nawet nie dałoby się powiedzieć, że się o nie starała. Była członkinią kongregacji anglikańskiej i uprzednio przebywała w przytułku, opuszczona przez męża, robotnika drogowego. Dwie parafie przerzucały na siebie nawzajem obowiązek sprawowania nad nią dobroczynnej opieki. I to ona właśnie – owa piegowata Fanny Drabble – stała za aferą bożonarodzeniowego puddingu. Miała białe, kościste dłonie o zaczerwienionych knykciach, przeżyła trudne lata w barakach i budach skleconych pośpiesznie wzdłuż nowo budowanych szlaków kolejowych, pochowała również swoje dziecko. Jedynym ubiorem, jaki posiadała, była bawełniana sukienka. Już pierwszego dnia pobytu u Hopkinsów wypadł jej z wrażenia ząb – takiemu zdziwieniu uległa na wiadomość, że Oskar nigdy nawet nie spróbował bożonarodzeniowego puddingu. Pani Williams – choć lepiej znała sytuację domową – uległa słodkim namowom Fanny Drabble. Chłopiec musi skosztować bożonarodzeniowego puddingu, a skoro pan domu nie dowie się o tym, nie poczuje się dotknięty. Fanny Drabble nie zdawała sobie sprawy z tego, że pudding jest „diabelską trucizną”. Dworek był niewielki, ale zbudowano go z devońskiego wapienia i nawet
siedząc przy ogniu, wyczuwało się jego chłodny zapach. Przebywając w kuchni, nie słyszałeś ani słowa z rozmowy toczonej w pokoju obok. Dom był ciasny, drzwi miał niskie; grubo ciosane progi i stopnie oddzielały od siebie kolejne pomieszczenia. Znakomite miejsce do przechowywania sekretów! A ponieważ Theophilus nie wchodził nigdy do kuchni (jako że na ławie przy piecu przysypiała zazwyczaj pani Williams), można tam było wyczyniać różności i nie zostać przyłapanym. Oskar czuł się tutaj dobrze. Lubił ciepły zapach wypieków, przynosił wodę, doglądał węgli w palenisku, przysiadał na stole, kiedy pani Williams przygotowywała naczynia do posiłku. Rychło się zorientował, co się święci. Zobaczył wiśniową konfiturę i rodzynki, a przecież zwykle w domu nie było rodzynek. Konfitury z wiśni w ogóle jeszcze nie widział. W dniu Bożego Narodzenia mieli jeść to, co zawsze. Theophilus wcześniej wezwał był panią Williams do gabinetu – a ponieważ gabinet służył jednocześnie jako klasa szkolna dla Oskara, chłopiec wysłuchał wszystkich dokładnie wydanych gospodyni poleceń. W naturze ojca leżała precyzja. Przywiązywał wagę do najdrobniejszych szczegółów sprawy, którą się zajmował. Kiedy ścinał anemony, można było mieć pewność, że nie pominie żadnej łodyżki. Pouczał gospodynię, że ziemniaki powinny mieć „przeciętny rozmiar”. Miała też podać połowę główki kapusty króla Jerzego i tak dalej. Ale chytre niewiasty mieszały teraz w kuchni tłuszcz, dodając doń sułtanki i zwykłe rodzynki, i starannie obierały dorodną pomarańczę. Oskar przypatrywał się owym przygotowaniom, siedząc przy stole, aż z podgrzewanego garnuszka zaczęły się wydobywać bulgotania tak głośne, że zagłuszały nucenie Fanny Drabble. Pani Williams biegała wokół rączo jak derwisz, którego zachowanie wywołuje zakłopotanie i lęk. Rozwałkowała placuszek. Rozczesała sobie włosy, stając w progu drzwi wejściowych i popatrując przez ogołocone z liści gałęzie w stronę zimnego, szarego morza. Obeszła dom wokoło i wrzuciła kłębek wyczesanych kosmyków do dołu z kompostem. Oskar wiedział, że włosy pani Williams
nie zardzewieją, gdyż wyciągał je stamtąd długim kijem. Pokrywał je śluz, ale można je było umyć, rozwiesić i osuszyć, a wtedy wyglądały „jak nowe”. Dokładnie tak, jak go zapewniała pani Williams. Zdziwił się, że miała rację, jako że ojciec nie przywiązywał wagi do tego, co mówiła pani Williams. Nie była uczoną. Opowiadała, że są ludzie, którzy wydobywają z grobów zwłoki i obdzierają je z włosów, które następnie sprzedają kupcom. Ci zaś, po umyciu, wysuszeniu i posortowaniu, dostarczają je dalej perukarzom i wytwórcom tresek. Owe kosmyki nadal miały na końcach maleńkie cebulki – stąd nazywano je „włosami cmentarnymi”. Pani Williams była nieustannie zaprzątnięta własnymi włosami. Utrzymywała, że co prawda nie ma takich łotrów w Hennacombe, ale w Teignmouth i Newton Abbot czają się rabusie z ostrymi brzytwami, gotowi na żywca ogolić kobiecie głowę do samej skóry. Rozczesywała włosy, stojąc na schodach prowadzących na piętro, a także w pokoju na górze. Za każdym razem zbierała kosmyki ze szczotki, zakręcała w kłębuszek i chowała do kieszeni fartucha. Owego dnia, kiedy przygotowywano bożonarodzeniowy pudding, powtarzała tę czynność częściej niż zwykle. Theophilus jako przyrodnik mógł był zwrócić na to uwagę. O puddingu nikt nie wspomniał Oskarowi ani słowem, ale chłopiec doskonale o nim wiedział. Nie dopuszczał jednak do siebie myśli o tym, że wie. Choć wiedza owa przeniknęła głęboko do jego świadomości, jak promień słonecznego światła wdzierający się przez rozsuniętą zasłonę do zaciemnionego pokoju. Pyłki kurzu wirują w powietrzu i nie będzie już tak spokojnie jak dawniej. Oskar aż przebierał nogami z podekscytowania, jedząc tego dnia lunch. Skrzyżował je w kostkach, zaciskając dłonie na widelcu i nożu. Wsłuchiwał się w odgłosy dobiegające zza drzwi kuchennych, ale ojciec zagłuszał wszystko posapywaniem przez nos, jak zawsze przy jedzeniu. Oskar miał małe drewniane pudełko z przegródkami. Przeznaczone było do przechowywania zasuszonych owadów lub muszelek. Chłopiec trzymał
w nim guziki. Niektóre były małe jak biedronki – zamiast nóżek spod spodu wystawał zaczep na nitkę – a niektóre zrobiono ze szkła. Miał też w swej kolekcji metalowe guziki z czterema dziurkami oraz guzik z masy perłowej o dwóch dziurkach. Ustawiał je w szyku, tak jak inni chłopcy ustawiają ołowiane żołnierzyki, wydawał im rozkazy, liczył je. Kolekcja zawierała pięćset sześćdziesiąt sztuk. Niekiedy w połowie tego przeliczania dostawał bólu głowy. W dniu Bożego Narodzenia ojciec powiedział: – Jak widzę, przegrupowałeś guziki. Leżały na parapecie okiennym, który był dostatecznie szeroki. Przeniosła je tam pani Williams, nakrywając do stołu. – Tak, ojcze – potwierdził Oskar. – Główną zasadą porządkującą powinien być kolor, spektrum od lewej do prawej, natomiast wielkość guzików stanowi kryterium wtórne. – Tak, ojcze. – Bardzo dobrze. Oskar starannie wymiótł gulasz z talerza i dopił wodę ze szklanki. Potem zaś wraz z ojcem skłonili głowę, dziękując Bogu za Jego dary, które spożyli. A kiedy pani Williams stanęła w drzwiach i zapytała, czy nie zechciałby jej pomóc przy wyniesieniu pomyj dla świń, wstał od stołu i grzecznie za nią wyszedł – blady, złotowłosy chłopiec. Myślał o swej kolekcji guzików, a nie o tym, do czego właśnie zmierza. Obie kobiety stały obok siebie jak dwa dzbany. Jedna była wysoka i tęga, druga drobna i koścista, ale na ich twarzach malował się ten sam uśmiech, jakby odbity w lustrze, obie też trzymały przed sobą w taki sam sposób złożone dłonie. „To” leżało na talerzu. Podzieliły je na cztery części i polały lśniącym kremem. Pani Williams wcisnęła swą szczotkę do włosów głębiej w kieszeń fartucha i podała pudding Oskarowi. Zrobiła to tak gwałtownie, że łyżeczka zsunęła się z talerza i z brzękiem upadła na kamienną posadzkę.
Gospodyni pochyliła się, ale Fanny Drabble syknęła: – Proszę to zostawić! Odsunęła łyżeczkę butem pod stół i podała Oskarowi nową. Była podniecona i ciekawa tego, co teraz nastąpi. Chłopiec wziął do ręki łyżeczkę i zaczął jeść na stojąco. Nigdy nie byłby w stanie wyobrazić sobie równie cudownego smaku! Pudding wypełniał mu całą jamę ustną i spływał w głąb przełyku. Podniósł wzrok i zobaczył dwa lustrzane, coraz radośniejsze uśmiechy. Oskar również się uśmiechnął i właśnie podnosił łyżeczkę, żeby włożyć do ust kolejną porcję, nawet już właściwie dotknął jej ustami, kiedy nagle otworzyły się drzwi za nim i na kamienną posadzkę kuchni wkroczył Theophilus. Oskar go nie widział, lecz wyczuł jego obecność. Ojciec uderzył go dłonią w tył głowy. Twarz chłopca gwałtownie pochyliła się ku przodowi, zęby zadzwoniły o łyżeczkę. Wielka, twarda dłoń ujęła go z tyłu powyżej karku, druga zaś chwyciła za podbródek. Spróbował wyślizgnąć się z tego chwytu i wtedy otrzymał drugie uderzenie. Wypluł z ust wszystko, co zdołał wcześniej połknąć. Theophilus postąpił tak, jakby chciano mu otruć syna. Podprowadził go pod zlew i kazał napić się osolonej wody. Przytknął chłopcu szklankę do ust z taką siłą, że ten poczuł ból, dławił się i krztusił. W oczach ojca żarzyła się wściekłość. W ogóle nie dostrzegał syna, który pił osoloną wodę łyk za łykiem. Pił aż do chwili, gdy zwymiotował wszystko, co zjadł, do kubła z pomyjami. A wtedy Theophilus wrzucił to, co zostało z puddingu, do ognia pod kuchnią. Oskara nigdy przedtem nikt nie uderzył. Nie mógł się pogodzić z tym, co się stało. W końcu ojciec przemówił, lecz chłopiec nie dał wiary jego słowom. Ojciec powiedział, że pudding jest diabelską trucizną. Ale Oskar skosztował puddingu, który absolutnie nie miał smaku diabelskiej trucizny.
4 Po skosztowaniu puddingu
Syn Theophilusa był delikatnej budowy, szczupły i wiotki – i przypominał ptaka. Cerę miał bladą, niemal przezroczystą, długą szyję, twarz owalną, długi nos, łukowate brwi i wyraźnie zarysowaną dolną szczękę. Jego oczy – czyste, o bezbronnym wyrazie, przypominały świeżo obrane owoce. Ta twarz budziła od pierwszej chwili zaufanie, rodziła potrzebę otoczenia chłopca opieką i przyjęcia zań pełnej odpowiedzialności. Było to oblicze tak bezbrzeżnie szczere, że na jego widok chciało się dziękować Bogu, iż ustrzegł je przed wszelką podstępnością i powierzył bliźnim opiekę nad jego bezpieczeństwem. Nawet płomiennoruda czupryna, rozścielająca się na głowie chłopca jak przyduszone wiatrem gałęzie drzew na włoskim obrazie, nawet owa czupryna nie nasuwała podejrzeń, iż Oskar obdarzony jest czymś w rodzaju samoobronnej energii zwanej temperamentem. Theophilus nie powinien był go uderzyć. Zrozumiał to zaraz, jak tylko to zrobił, kiedy miotał się po wypełnionej zapachem kapusty kuchni; między milczącymi, zakrzepłymi w bezruchu manekinami. Dostrzegł, jak pani Williams wyjmuje z kieszeni fartucha szczotkę do włosów. Widział, jak Fanny Drabble podnosi do góry dłoń i zasłania nią sobie usta. Pojął, słysząc trzaskanie spalających się w kuchni resztek słodkiego przysmaku, iż nie powinien był uderzyć syna. Dostrzegł dwa sińce, jakie pojawiły się na karku chłopca. Odcisnął je twardymi palcami. Pożałował swego czynu, ale cóż innego mógł zrobić? Syn miał skórę równie delikatną jak jego matka. W klinice chirurgicznej w Pimlico doktor Hansen skrapiał jej skórę roztworem tlenku azotu
z piętnastomililitrowej pipetki. Czy chłopiec, siedząc w poczekalni, słyszał krzyki bólu wydawane przez matkę? Miała raka, a doktor Hansen starał się go wypalić kwasem z jej delikatnej skóry. Usuwał z porażonego bólem ciała czarne, twarde grudki. Theophilus nigdy nie bił syna. Pomagali sobie nawzajem, w milczeniu, nie chcąc urazić drugiego zbędnym słowem. Byli zupełnie osamotnieni w krainie, do której nie przynależeli. Utkwili w czerwonej glebie Hennacombe jak dwa kamienie wyrwane z londyńskiego bruku. Kiedy ojciec zagłębiał się w naukowych dociekaniach, syn przykucał obok niego w milczeniu, jak pęd odrastający od drzewa, przywierając do ojcowskiego kolana i twardej dłoni. Łączyły ich więzy krwi, fundamentalistyczna niewzruszoność wspólnie wyznawanej wiary, a także nieżyjąca już kobieta, o której nigdy nie rozmawiali. Jej stroje Theophilus wyrzucił do morza, na pół przytomny ze złości i bólu. Chłopca ułożył w łóżku, a sam pobiegł wzdłuż opadającej ku morzu skarpy, niosąc w obu rękach pachnące lawendą suknie, nawet nie zdjąwszy ich z drewnianych wieszaków. Morze potraktowało je jak wodne chwasty i rozwlokło po plaży. Zebrał je i zaczął wypatrywać prądu odpływowego. Morze je odrzuciło. Dopiero mały Oskar, przypatrujący się temu z brzegu skarpy, we flanelowej nocnej koszuli, jak widmo, dopomógł Theophilusowi odzyskać zmysły. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale w niemej wymianie spojrzeń wyrażali wzajemne zrozumienie i komunikowali sobie to, co żadną miarą nie dałoby się ująć w słowa. Pani Williams zaczęła rozczesywać włosy. Była stara, tęga i wysoka; brzuch wypychał jej biały fartuch. Energicznymi pociągnięciami szczotki usiłowała ułożyć szarą i skręconą fryzurę, która nigdy nie dawała się ujarzmić. Przestała na chwilę i wyjrzała przez okno od strony morza. Trzask, trzask, trzask – wznowiła szczotkowanie z taką swobodą, jakby się znajdowała we własnym pokoju. I czyniła to z takim przekonaniem, że
istotnie wytworzyła sobie własną przestrzeń – przezroczystą, szklaną klatkę wewnątrz kuchni. Klatka miała drzwi, które można było zamknąć i nikogo nie wpuścić do środka. – No tak – powiedział Theophilus. Pochylony, grzebał w palenisku. Nikt się nie odważył powiedzieć mu, że tłumi ogień i przeciska pogrzebaczem bryłki węgla przez kratę rusztu. Długie pasmo włosów pani Williams opadło mu na głowę, ale nie poczuł tego. Fanny Drabble dostrzegła szary kosmyk, nie odważyła się jednak zdjąć go z głowy pana domu. – No tak – powtórzył, nadal poruszając żarem w palenisku. – Paniczu Hopkins, miałeś pomóc wynieść wiadra z pomyjami. – Ja je wyniosę, proszę pana – zaproponowała Fanny Drabble, która czuła się tak źle, iż bała się, że zwymiotuje. Zdawała sobie sprawę, że to z powodu puddingu, ale nie chciała analizować głębiej własnych odczuć. – Proszę, niech mi pan pozwoli. I nie mogąc się opanować, zdjęła szare pasemko włosów pani Williams z jego głowy. – Nie – odrzekł Theophilus Hopkins. Nie zauważył tego, uporczywie rozgrzebując ogień w palenisku. – To nie będzie konieczne. Panicz Hopkins i ja wyruszamy zaraz na poszukiwanie pewnych okazów. I spojrzał na nią; nie zrozumiała wymowy owego spojrzenia, wydawało się zdawkowe i pozbawione wyrazu. Nie wychwyciła też szczególnego tembru głosu pana domu. – Ależ proszę pana! – Fanny Drabble podjęła kolejną próbę przekonania swego pracodawcy, pojmując jednocześnie, że wreszcie będzie mogła podnieść z podłogi łyżeczkę. – Dziś jest Boże Narodzenie. W tej samej chwili Theophilus odwrócił głowę i napotkał wzrok syna. W tej samej też chwili zobaczył, jakiego dokonał spustoszenia swym postępowaniem. – Jest Boże Narodzenie – ciągnęła Fanny Drabble – i mówią, że w Exeter mróz rozsadził wszystkie kotły.
Kiedy Theophilus ponownie skierował na nią wzrok, na jego twarzy malowały się uczucia wywołane jedynie tym, co przed chwilą zobaczył. Nie dotyczyły one w ogóle pani Drabble. – Boże Narodzenie – powtórzyła łagodnie, nie wiedząc, co czyni. – Niektórzy tak nazywają ten dzień – odparł jej chlebodawca, podnosząc się znad paleniska. Wyciągnął rękę w stronę Fanny i musiała mu podać wziętą z posadzki łyżeczkę. – Niektórzy tak ten dzień nazywają. Ale tego określenia nie używa nikt spośród moich pracowników. Tak, Fanny Drabble przytaknęła mu w myślach. Ależ z ciebie zimny, wyzbyty z uczuć skurwysyn.
5 Modlitwa
Oskar bał się morza, gdyż miało dlań zapach śmierci. Kiedy zaś o tej śmierci rozmyślał, nie odbierał jej jako czegoś, co można by nazwać jednym słowem. Nie stanowiła zamkniętej całości, lecz rozpadała się na poszczególne elementy, roiła jak ławica ryb, kruszyła jak szkło. Śmierć nawiedzała go we śnie niczym duch, zmieniając postać i rozmywając się, drażniąc jego uczuciową wrażliwość. Chwilami była chłodna i wilgotna jak ojcowski kombinezon z ceraty, toteż zrzucał ją z siebie i z krzykiem budził się ze snu, w podsuniętej wysoko, aż po sam brzuch flanelowej koszuli, czasem zaś stawała się ciepła i miękka, przypominając niepewny matczyny uśmiech. Wewnątrz morskich muszelek na plaży oglądał cuda, których klasyfikacja, wyłuskiwanie ze skorupek i zabijanie wypełniało jego ojcu życie. Oglądał także drobne ciałka, kostki, martwe stworzonka. Stworzonka nie mające duszy. W chwilach gdy morze wyrzucało na brzeg splątane, ciemne kłęby podwodnej roślinności, przychodziły mu na myśl swetry, które nie okrywały już niczyjego ciała. Poszedł po wiadra, od jesieni zawieszone na ścianie za studnią. Nie lubił, by morska woda dotykała jego nadgarstków. Odczuwał wtedy jakby zimny dotyk stali. Przyłożył swe delikatne dłonie do brzucha i stał w bezruchu, z twarzą kredowobladą, zastygłą jak rzeźba, jakby się pragnął stać niewidoczny dla jakiegoś grabieżcy. Pani Williams zeszła doń, niosąc swetry. Nałożyła mu aż cztery, dysząc z niecierpliwego wysiłku, szarpiąc go za włosy przy przeciąganiu
pulowerów przez głowę i plącząc chwilami kolejne ich warstwy, aż w końcu zyskał kształty zwierzątka, krzepkiego i obłego, otulonego wełnianym kokonem. Unikała jego wzroku i ani słowem nie wspomniała o puddingu. – Co z nią będzie? – spytał Oskar. Pani Williams nie przejmowała się losem Fanny Drabble, martwiła się o siebie. Wyjęła z kieszeni szczotkę i zaczęła czesać Oskara. Wstrząsał się pod kolejnymi szarpnięciami przygładzającymi jego czuprynę. – Nie pozwalam pani – powiedział i zdziwił się, gdy gospodyni schowała szczotkę. – No to idź. – Pani Williams podała mu wiadra i zwój liny. – Popływaj sobie! Wiedziała, że boi się morza. Nosił w sobie ów lęk zwinięty w kłębek i splątany, tak jak inni chłopcy noszą żyłki i sznurki w wypełnionych różnymi przedmiotami kieszeniach. Nie było po nim widać tej obawy. Wydawał się pogodny, szczęśliwy, grzeczny, uprzejmy. I był taki. Był też głęboko religijny, ale nie odznaczał się ową mroczną wiarą swego ojca. Mówiąc o Bogu, miał na myśli prostotę i radość. Jego twarz bardziej odpowiadała wierzeniom mistrza niż oblicze samego mistrza. Pani Williams przyjrzała się jego twarzy, wypatrując owego lęku, ale go nie dostrzegła. Dostrzegła jednak coś innego, czego nie umiała określić. Tym czymś był gniew. Prawe ucho wciąż piekło od uderzenia. Oskar poszedł z ojcem do głównej bramy (kopnął ją – zawsze tak robił) i dalej, rozmokłą, gliniastą ścieżką (licząc kroki – zawsze je liczył) w stronę morskiego brzegu, niosąc w sercu krzepnący gniew, ostry jak sztylet. Skrócił kroki, by odmierzyć ich prawidłową liczbę. Niósł sześć blaszanych wiader, trzy worki z heskiego płótna i zwój liny. Wiadra obijały mu się o posiniałe łydki. Skarpety nie były dość długie, by je osłonić i w dodatku zwijały się w pobrudzone czerwonym błotem obwarzanki powyżej sznurowanych butów. Rozerwał sobie z tyłu pumpy, przedzierając się przez krzewy jeżyn, i na wełnianej
bieliźnie widniały liczne grudki czerwonego błota. Wszystkim mógł się wydawać owym typem chłopca, który ma zabrudzone i poplamione książki szkolne. Ślizgając się i potykając, maszerował ścieżką i odliczał kroki, jakie dzieliły go od morza. To nie morska przyroda popychała dziś Theophilusa do wystawiania się na uderzenia lodowatych fal, choć oczywiście był przyrodnikiem i zbierał okazy morskiej flory i fauny. W tej chwili jednak ogarnęła go pasja dania świadectwa. Paznokciami rozdzierał sobie wnętrze dłoni, przetrawiając w myślach wyimaginowane zagrożenie, które zagnieździło się w samym rdzeniu jego mózgu. Musi ukazać wszystkim w Hennacombe – a zwłaszcza synowi – co prawdziwy chrześcijanin myśli o Bożym Narodzeniu. Oddychał szybko, a jego twarz przybrała wyraz, który ktoś, kto go nie znał, mógłby wziąć za uśmiech. Ciągle jeszcze maszerowali przez bagnisty zagajnik między stromą skarpą a plażą, ale Oskar wyczuwał już zapach śmierci. To niewidoczne jeszcze czarne chaszcze przypominającego bawełnę zielska, po łacinie Melanosperm, zmywane uderzeniami fal u podnóża czerwonawego klifu dały nazwę dworkowi w Hennacombe. Oskar wyczuwał też w powietrzu trującą woń soli. Był krótkowidzem i morze sprowadzało się dlań jedynie do miękkiej, szarej powłoki, pokrywającej jak jedwabna kapa wgłębienie w ziemi. Ale słyszał już morze i wiedział, jakie będzie – płasko rozciągnięte i łagodne jak śpiący tygrys. Miało kolor perłowoszary i wydawało się takie spokojne, gdy pozwalało piaskom wsysać swe leniwe macki. Ale unosił się tam też Melanosperm, który zadawał temu kłam, wskazując, że morze potrafi wyrwać z korzeniami roślinę, której nie zdołałby wyszarpnąć najsilniejszy mężczyzna – ono zaś może nawet uśmiercić tego mężczyznę, wycisnąć mu z zaciśniętego gardła grudki białego śluzu, zedrzeć zeń odzież i rozrzucić ją po plaży, zdeformowaną i wyblakłą jak zaschnięta meduza. Oskar odliczał kroki, jak to miał w zwyczaju, prawie o tym nie myśląc. Byłoby dobrze, choć nie miał co do tego pewności, gdyby mógł dojść do
krańca klifu trzystoma sześćdziesięcioma pięcioma krokami. Ciągle jeszcze wyczuwał smak bożonarodzeniowego puddingu, który zeń tak brutalnie wypłukano. Ucho piekło go i bolało, a gniew bynajmniej się nie zmniejszał. Był to gniew nie do pomyślenia, ale ze swej natury nie należał do sfery myśli. Zawładnął i wstrząsnął Oskarem, który poczuł się jak dziki królik schwytany we wnyki. Chłopiec ześlizgnął się po mulistej stromiźnie (policzył ów poślizg jako pięć kroków), pociągając za sobą wiadra i oblepiając się nowymi grudami gliny. Ojciec oddychał w pewien specyficzny sposób. Miał na sobie grube wełniane swetry i ceratowy, cętkowany kombinezon barwy przypalonych tostów. Opasał się linkami i troczkami, do których przyczepione były różne młotki i dłutka, wiaderka i woreczki. Ciemny i żylasty, wyglądał jakby go uformowano z nasmołowanej liny. W jego czarnych włosach widniały lśniące srebrne nitki. Syn miał włosy płomiennorude, kręcone, zawsze potargane. Stanął na plaży (czterysta kroków!) jak anioł, który dopiero co opadł na ziemię, z włosami rozwianymi na wietrze. – Napełnij je – polecił Theophilus. Nie powinien był uderzyć chłopca, ale w jakiż inny sposób mógł zapobiec temu, co się stało? Oskar zaczął więc napełniać wiadra. Musiał stanąć na krawędzi czerwonego, kamiennego występu, zanurzyć w morzu kubeł, by wlała się doń woda, a następnie przelać ją do innych wiader, które Theophilus miał przywiązane opasującymi go linkami. Kiedy wszystkie wiadra wypełniły się wodą, ojciec zaczynał stękać pod ich ciężarem. Te dźwięki zwykle brzmiały komicznie. Dziś jednak Oskar w ogóle na niego nie patrzył. Obawiał się tego, co może wyrażać wzrok papy. Zamiast patrzeć mu w oczy, przyglądał się jego ustom. Przypatrywał się im tak, jakby były morskim żyjątkiem, anemonem o czerwonym kielichu i ciemnych, wąsatych liściach. Stał czujnie nad brzegiem morskim jak nad gniazdem syczących żmij. A potem ojciec wszedł do wody. Morze było amebą, protoplazmą.
Rozwarło przed nim słone i lepkie ramiona, a następnie owinęło go nimi. Wdarło się na piasek wybrzeża i dotknęło czubka butów Oskara. Cofnął się przed wodą powyżej pogrzebowej czerni krzewów Melanosperm, aż do miejsca, w którym mógł się oprzeć kościstymi plecami o twardy klif. Chmury miały miękką szaroperłową barwę i wyglądały jak spleśniałe, podobnie piasek, z którego zsunął się już język morskiej wody. Przypominały pokrywkę nałożoną na obwód horyzontu – tylko w jego południowej części przedzierała się przez obłoki smużka miękkiego złota, jakby ktoś nierozważnie położył na parapecie okiennym złotą szpilkę. Ojciec wyglądał jak nieforemna ciemna bryła nieokreślonych kształtów, ledwie odcinająca się od tła, i przypominał zjawę ze snów. Oskar przysiadł – ze swymi wydłużonymi kończynami wyglądał jak luźno poskładana wiązka kijków. Te kijki uderzały o siebie, kiedy się sadowił, przywierając plecami do czerwonego klifu. Moszna skurczyła mu się od chłodu do rozmiarów mieszczącej w sobie ledwie dwa pensy portmonetki, zrobionej ze skóry cienkiej i mocnej jak wole kurczęcia i jak powierzchnia pochłaniającej ciepło bryły skalnej, na której stał ojciec. Zimna woda sięgała mu po szyję; odłupywał kawałki skały i wrzucał je do plecionego kosza. Oskar mocniej przywarł plecami do klifu Hennacombe, a kiedy wiatr uniósł małe wiry piasku u jego stóp, zwrócił się wprost do Boga. Nie uczynił tego w sposób określony rytuałem zalecanym przez anglikańskiego duchownego Strattona, który postulował żegnanie się krzyżem i klękanie. Siedział sztywno ze złożonymi rękami (jedna była ubrudzona piaskiem, druga czysta i miękka) i modląc się, zwarł je ściśle, nieświadomie naśladując ojca, który podczas modlitwy odbywał z samym sobą istne zapasy, by wychwycić czyste i nieskalane Słowo Boże poprzez zgiełkliwe łomotanie swego grzesznego serca. – Dobry Boże – powiedział podniesionym, drżącym głosem – jeśli jest Twym życzeniem, by Twoje stadko spożywało pudding dla uczczenia Twych narodzin jako człowieka, daj – proszę – znak Twemu pokornemu
słudze. Przymknął oczy i natychmiast szeroko je otworzył. Czego oczekiwał? Pojawienia się aniołów? Jego kolega Timmy Croucher twierdził, że widział anioła. Opowiadał, że ów anioł miał dobre trzy metry, a matka dostrzegła jego głowę widoczną ponad oborą. Timmy zaprowadził Oskara w owo miejsce i pokazał mu, co anioł po sobie zostawił. Były to trzy małe kamyki ułożone w trójkąt – miały oznaczać Ojca, Syna i Ducha Świętego. Oskar nie dowierzał Timmy’emu Croucherowi, kiedy jednak stwierdził, że ów znak jest matematycznym symbolem C.B.D.O., zmienił zdanie. Ale w dniu Bożego Narodzenia na plaży nie pojawił się żaden znak, jedynie na południowym nieboskłonie jaśniała złota smużka. Rozwarł i ponownie złożył dłonie. Ucho nadal go bolało, w ustach czuł smak wymiocin, ale w pamięci zachował wiśnie, rodzynki, tłuszcz i krem ukręcony z żółtek i słodkiej śmietanki. To nie była diabelska trucizna. To nie pokarm, którym sycą się demony. – Dobry Boże – powtórzył, szczękając zębami – jeśli jest Twoją wolą, by Twój lud jadł pudding, oświeć go! Złożył ręce do modlitwy. I wtedy zobaczył ojca wychodzącego na brzeg. Zerwał się na nogi. Najpierw wyprostował lewą, potem prawą i podbiegł, posłuszne dziecko, by pomóc w sortowaniu wyłowionych roślin i żyjątek, anemonów, ośmiornic o delikatnych mackach, opasanych czerwoną obwódką krabów, a także gładkich, zielonych krewetek i żywego kwiecia – dowodów na istnienie Boga i sprawianych przez Niego cudów, o barwie kości słoniowej, różowej i pomarańczowej czerwieni oraz ametystu. Biegł z opuszczonymi rękami, potykając się lękliwie. Nie był wszak siłaczem, a znajdował się na skraju kipiących wodnych odmętów, z których wyłaniał się ojciec przypominający Neptuna o czerwonych wargach i sinym nosie, w ociekających wodą swetrach i kombinezonie koloru przypalonych tostów. I właśnie wtedy, kiedy odbierał z jego rąk ciężkie wiadra, kiedy przykląkł, by rozplątać opasujące go liny, spostrzegł, że ojciec jest obolały i ranny.
Theophilus szczękał zębami, nogi mu drżały. Ze zranionego uda wyciekała krew, w ręce trzymał dłuto, którym się skaleczył. Woda morska przepłukiwała ranę, ale kiedy wyszedł na brzeg, na ciemnym materiale spodni rozkwitł czerwony, nienaturalnie intensywnej barwy kwiat. Gniew Oskara przygasł. Chłopiec upuścił wiadro, przerażony tym, w co się wdał.
6 Kościół anglikański
Pastor Hugh Stratton zauważył modlącego się Oskara, nie wiedział jednak, że chłopiec się modli. Stał na skraju skarpy, trzymając wiadro w każdej z długich rąk o białych dłoniach. Modlił się w duchu, wargi mu się nie poruszały. Błagał Boga, aby ojciec nie umarł. W piersi czuł chłód i bolesny skurcz, a ból ramion zdawał się nie mieć żadnego związku z wiadrami. „O Boże, oszczędź go, proszę, nawet jeśli popełnił ciężki błąd. Niech jego krew dołączy do Twego męczeństwa. Nie dopuść, by odszedł z tego świata w niewiedzy. Słodki Jezu, który za nas umarłeś, zedrzyj mu zasłonę z oczu, aby ujrzał światło prawdy. Nie pozwól, by się pogrążył w wiekuistych ciemnościach. Spraw, by zasiadł obok Twych świętych w niebiesiech”. Nie modlił się o siebie, choć pod słowami modlitwy czaiły się inne myśli. Starał się je zagłuszyć, wciskały się jednak w każdą szczelinę między słowami modlitwy. Widział ojca z drewnianą skrzynką o małych uchwytach, widział, jak pani Williams pakuje walizkę. Wybierała się „do agencji”, groziła już tym uprzednio. Oskar nie miał pieniędzy, aby płacić pani Williams. Uznał te myśli za samolubne i odsuwał je od siebie ze wszystkich sił, lecz w jego umyśle zapanował tłok jak w sali zebrań. Podjął na powrót modlitwę. Hugh Stratton nie był przyzwyczajony do takich modłów. Dostrzegł tylko chłopca trzymającego wiadra w ręku. Bolało go w krzyżu. Znowu ta rwa kulszowa! Ból promieniował na udo, sięgając aż do łydki, pulsował w lewym pośladku i lewym jądrze. Pastor nie dostrzegł w Oskarze nic nadzwyczajnego (nic z anioła ani z porcelanowej figurki). Na drodze stanął
mu chłopiec z wiadrami – pomyślał tylko, że pewnie jest synem człowieka, który zagarnął to, co pozostało z jego kongregacji. Na podobieństwo epidemii ospy, na podobieństwo zarazy, Theophilus Hopkins ogołocił kościelną ławkę zajmowaną kiedyś przez całą rodzinę. Pastor Stratton wyobrażał sobie, że kocha wszystkich ludzi. Na przekór przykrościom, których doznawał, próbował odnosić się do innych sprawiedliwie i brać pod uwagę wszystkie punkty widzenia. Nie mógł jednak znieść Theophilusa Hopkinsa, który wykorzystywał męskie brzmienie swego głosu, by wodzić na manowce niepiśmiennych wyrobników rolnych i pozostawił mu tylko skromne resztki parafii – dwie rodziny anglikańskich fundamentalistów i starzejącego się buntownika, pozostającego od lat w opozycji wobec ziemiaństwa. Składkę wielkanocną na utrzymanie pastora ustalono na poziomie dwóch szylingów sześciu i pół pensa. Tona węgla kosztowała siedem szylingów i sześć pensów. Hennacombe było zapadłą dziurą w strukturze Kościoła anglikańskiego. Z trudem dawało się tu wyżyć, w okolicy, do której koło dotarło najpóźniej na świecie, gdzie kilofy wyrąbywały ścieżki coraz głębsze, coraz bardziej ukryte przed słońcem. Pastor nie znosił czerwonej gliny. Oblepiała buty, a ilekroć unosił w górę lewą stopę, odczuwał ostry ból. Dwa podbarwione czerwienią sępy przelatywały nad klifem. Nie były oddalone od pastora bardziej niż o rzut kamieniem, ale w ogóle ich nie zauważył. Obszedł chłopca, który nie usunął się ze ścieżki, mimo że była wąska. Hugh Stratton przywykł do braku szacunku, a nawet do obraźliwych zachowań. Pomyślał, że Oskar żywi doń niechęć. Na plecach miał worek rzepy, konia prowadził za uzdę, bo ten nie udźwignąłby tego ciężaru. Ominął chłopca, trącając go workiem w ramię, koń zaś zepchnął go w krzak jałowca. Hugh Stratton nie zwrócił na to uwagi, myślał jedynie o bolącym go kręgosłupie. Ucieszył się nawet, że syn Hopkinsa nie złożył mu świątecznych życzeń, że nie „obchodzi” z nim Bożego Narodzenia. Miłosierny Boże, odpuść mu to. Niech Pan na niebiosach mu wybaczy i zachowa w zdrowiu sąsiadów, zajadających
świąteczne ptactwo. Hugh Stratton miał czterdzieści lat, był wysoki i nieco pochylony, a jego twarz – zwłaszcza z odległości – wydawała się młodsza. Miał okrągłe policzki, mały podbródek i rzadką czuprynę jasnopiaskowej barwy. Przy bliższym oglądzie ujawniały się jednak wszystkie znamiona cierpień i rozczarowania, niedającego się zagłuszyć rumem. Był duchownym anglikańskim w okolicy zdominowanej przez ziemiaństwo należące do Kościoła baptystów. Takie usytuowanie zmniejszało jego wpływy i rzutowało na sytuację materialną, choć jeszcze nie upoważniało do desperacji. Nawet wtedy gdy Theophilus Hopkins przeniósł się tu z Londynu i uszczuplił kongregację, Stratton mógłby wyżyć ze swej parafii, gdyż do probostwa należało dziesięć akrów żyznego pastwiska. Nie miał jednak farmerskiej żyłki. Żona dawała sobie lepiej radę z gospodarstwem, ale nie dość dobrze. Wprawdzie czytywała czasopisma wydawane przez Londyńskie Towarzystwo Rolnicze i prowadziła ożywioną korespondencję na temat kwalifikowanego ziarna i sposobu prowadzenia zasiewów, mogliby jednak spokojnie oszczędzić na znaczkach pocztowych, ponieważ zawsze bolały go plecy od dźwigania ciężarów, posiane ziarno wydziobywały dzikie ptaki, a ptactwo domowe zapadało na różne epidemiczne choroby właśnie wtedy, kiedy było już przygotowane do sprzedania i za każdą sztukę mogliby dostać dziewięć pensów. Stratton nie mógł się pogodzić z utratą owych ptaków – niech mu Bóg wybaczy – uciął im głowy i oporządził w taki sposób, by wydawało się, że zabito je zdrowe. Naruszył dzień święty, aby dokonać owego zabiegu. Zaraz po mszy porannej zaniósł ptaki do dworu, udając, że ma to być podarunek dla właściciela. Chodziło mu o wymienienie drobiu na inny produkt – nadeszło Boże Narodzenie i musiał coś przedsięwziąć. Podszedł do drzwi kuchennych. Właściciele dworu byli baptystami i gardzili nim, nie dlatego, że próbował handlu wymiennego, ale że czynił to w Boże Narodzenie. Wiedzieli dobrze, że nie przyszedł z podarunkiem. Kucharka dała mu worek rzepy, co wyrażało żywione przez całą rodzinę lekceważenie do
pastora. Miał nadzieję na coś lepszego, ale ponieważ udawał, że chodzi o wymianę podarunków, musiał rzepę przyjąć. Niepokoiło go tylko, że ptaki zdechły na skutek choroby. Oby nie udzieliła się mieszkańcom dworu! Dziedzic nosił szeroki kapelusz, sztywny kołnierzyk i szal owinięty wokół szyi. Długie, szarego koloru włosy zakrywały mu uszy. Wyraz oczu mężczyzny świadczył o pewności siebie: patrzył wprost w oczy rozmówcy, a jego wzrok wskazywał, iż nie uląkłby się nawet diabła. Zapewne pan domu nie uległby też zatruciu. Miał wydatny nos, z rozszerzonymi nozdrzami. Był szorstki, rubaszny, ale uprzejmy, jednak z łatwością przekląłby anglikańskiego krętacza, gdyby ucierpieli przezeń jego bliscy. Hugh Stratton poprowadził szpotawego konia błotnistą ścieżką pod ogołoconymi z liści wiązami. Nie dopatrywał się niczego pięknego w tych drzewach. Przez czarne, nagie gałęzie widział normańską wieżę swego kościoła, a trochę na lewo od niej dach plebanii. Zbudowano ją z kamiennych, szarych bloków, pokrytych teraz liszajami porośniętych rozchodnikiem i mchem, ale on nie był już owym mądralą, który ongiś przybył wprost z oksfordzkiego kolegium Oriel, oczarowanym rustykalnym spokojem i małym ogrodowym zegarem słonecznym opatrzonym dewizą: „Służyć i rządzić”. Wiedział, że dach jest przerdzewiały, a ściany przepuszczają wilgoć. Myślał o pieniądzach i o tym, jak je zdobyć.
7 Stetoskop
Taboret miał trzy nóżki i stał pod pochyłą, pękającą ścianą facjatki, w której sypiał Oskar. Pomieszczenie to umeblowano nader skąpo – żelazne dziecinne łóżeczko, szmaciany dywanik i lampka naftowa stanowiły całe wyposażenie. Była to jednak izba sucha, a drewniane bale stropu wydzielały przyjemny aromat. Taboret zrobiono z devońskiego dębu i choć drewno miało pierwotnie kolor ciemny, przez dwieście lat dłonie mieszkańców domostwa wypolerowały na odcień miodowy górną część nóżek, za którą chwytano go przy przesuwaniu, podnoszeniu i ustawianiu na miejscu. Rankami Oskar stawał wyprostowany na taborecie i podnosił wysoko nocną koszulę, by ojciec mógł przyłożyć mu do klatki piersiowej stetoskop. Nigdy nie spytał, dlaczego do tej czynności potrzebny był taboret, nie zadał takiego pytania nawet wtedy, kiedy zaczął już kwestionować różne ojcowskie praktyki. Po prostu wchodził na taboret. Zadzierał flanelową koszulę, a ojciec opukiwał go uważnie, jak młody i niemający jeszcze doświadczenia student, którego poproszono, by stwierdził, czy martwy chrząszcz daje jeszcze oznaki życia. Odbywało się to zaraz po przebudzeniu Oskara – pierwsze zajęcie w rozpoczynającym się dniu i chłopiec jeszcze miał pełny pęcherz. Czasami, ale nie zawsze, penis pozostawał w stanie wzwodu. Niezainteresowany, czemu tak się dzieje, Oskar nie zastanawiał się nad tym faktem. Kiedy unosił skraj koszuli, ojciec przypatrywał się uwłosieniu, jakie pojawiło się wokół genitaliów syna. Przypatrywał się temu okiem
przyrodnika, choć nie bez dodatkowego zaniepokojenia. Nie podobały mu się te nikłe jeszcze, jasne włoski. Wraz z ich pojawieniem się nadchodziły życiowe problemy. Taboret był w użytku także nocą, kiedy Oskar już spał, a oczy Theophilusa słabły ze zmęczenia, palce zaś drętwiały od pióra. Jego gabinet (w którym również Oskar pobierał nauki) znajdował się na wprost, po drugiej stronie schodów. O drugiej w nocy Theophilus zdejmował buty i w żółtych, gustownych skarpetkach wślizgiwał się do pokoiku chłopca. Stawiał przy łóżku taboret, siadał na nim i słuchał odgłosów synowskiego oddechu. Rankami zaś wysłuchiwał ich przez stetoskop. Oskar miał płuca czyste, zawsze czyste i Theophilus mógłby powiedzieć sobie: „Brzmią czysto jak dzwon” – ale nie przyniosłoby mu to uspokojenia, gdyż Bóg go ostrzegał, że z chłopcem dzieje się coś złego. Być może ów ostrzegawczy głos nie pochodził od Boga, ale poniechajmy tej sprawy. Moglibyśmy znaleźć inne słowa na to wszystko, co obaj Hopkinsowie (ojciec i syn) nazywali Bogiem, Theophilus wszakże ów głos uznawał za sygnał od Pana. Stanowił wytwór ojcowskiego lęku, wyobraźni lub cóż tam jeszcze chcecie, ale dla Theophilusa sprawa była jasna. Ten chłopiec miał taką samą klatkę piersiową jak jego siostra, a w snach Theophilusa odżywało wspomnienie bulgotania płynu w jej małych płucach. Przysiadał przy łóżku syna i podciągał puchową kołdrę, aż jej skraj dosięgał brody chłopca. Potem odsuwał kołdrę i z uśmiechem, na przekór swemu niepokojowi, pozostawiał przez chwilę syna odkrytego, śpiącego we flanelowej, białej nocnej koszuli. Oddech chłopca pachniał ciepłym mlekiem. Nic nie wskazywało na to, by jego umysł pozostawał w stanie niepokoju; Oskar wierzył teraz bowiem, że ojciec się myli, nie tylko w kwestii puddingu, ale także w innych sprawach. Theophilus natomiast nie żywił najmniejszych wątpliwości co do swego dotychczasowego życia; niepokoiło go natomiast to, co teraz następowało. Obawiał się, że syn zostanie „opętany”. Błagał Boga, by do tego nie
dopuścił, ale nie otrzymywał żadnej odpowiedzi. Zniesie wszystko, co Bóg mu ześle, zniesie i takie próby, jakim Pan poddał Hioba. Bóg odebrał mu córeczkę Sarę, synka Percy’ego, ukochaną żonę. Nie był przygotowany na owe ciosy, a jednak je wytrzymał. Nie ma rzeczy nie do zniesienia. Lwie pazury, męczeństwo świętych – wszystko, co sam zniósł, było zaledwie ukąszeniem pchły wobec wieczności. Uważał się za człowieka słabego i przewrażliwionego. Chwilami pragnął ułożyć się przy synu i objąć go, zanurzyć nos w jego czysto umytej czuprynie, zamknąć go w klatce chroniącej przed wszelkim złem, ale uważał, że byłoby to oznaką wybujałej pychy i aroganckiego zawłaszczenia. Gdyż Oskar został już ofiarowany Bogu, był jednym z wybranych. Odsłonięto przed nim tajemnicę zbawienia duszy, należał do Chrystusa i nie pochłonie go nigdy piekielny ogień. Uzyskał całkowite zabezpieczenie. Kiedy Theophilus rozpamiętywał ową myśl, opuszczało go napięcie, mięśnie ramion i klatki piersiowej rozluźniały się, oddech zaś stawał się głębszy i bardziej równomierny. Oczyma wyobraźni widział, jak jego krew robi się czerwieńsza i bardziej dotleniona. Zaciskał pięść i wyczuwał mrowienie tej krwi w naprężonych palcach. Jakichże cudów dokonujesz, Panie. Theophilus pochylił się nad synem, ucałował powietrze nad jego czołem i wyślizgnął się z pokoju na palcach, stąpając z tą wyszukaną gracją, której mężczyźni pokroju Hopkinsa, zazwyczaj szorstcy i stanowczy w postępowaniu, używają dla wyrażenia swych najtkliwszych uczuć.
8 Diabelskie znaki
Działo się to w hrabstwie Devon, nieopodal Torquay. Utrzymywanie – jak to czynił Theophilus – że to niemal tropiki, byłoby jak nazwanie którejś z dzielnic Melbourne „paryskim zakątkiem na końcu Collins Street”. Można to wybaczyć komuś, kto nigdy nie widział Paryża, ale jeśli choć na chwilę postawiło się tam stopę, wie się dobrze, że takie określenie jest niczym więcej jak tylko przejawem przysłowiowego „myślenia życzeniowego”. Kiedy przebywam w Devon, nie widzę tam żadnych śladów tropików i raczej dziwi mnie to, że tak małe hrabstwo może mieć nad sobą niebo tak puste i obojętne. Devon zawsze wydaje mi się okrutną i zimną okolicą. Oglądam dziwaczne bryły skalne na wrzosowiskach i rozmyślam o ciemnocie i biedzie mieszkańców, a przede wszystkim o zimnie, wiecznym zimnie. Oskar nie widział jednak jeszcze rzeki Bellinger i podzielał przekonania ojca, iż mieszkają „prawie w tropikach”. Nie miało dlań znaczenia, że znosił szykany i prześladowania ze strony synów rybaków i farmerów lub że kucharka dziedzica dała mu do jedzenia kamyki. Okolicę tę uważał za raj na ziemi. Londyńskie gazety docierały tutaj z jednodniowym opóźnieniem. Ojciec i syn napawali wzrok mirtami i fuksjami niezwarzonymi mrozem. Połowa członków kongregacji Theophilusa wierzyła, że wschodzące w wielkanocny poranek słońce tańczy, a wielu z nich twierdziło, że widziało Baranka tańczącego wraz z nim. W krainie tej dla uczczenia
zimowego przesilenia dnia z nocą czyniono ofiarę z kogucików. Ojciec Oskara na własne oczy widział biesiadę, podczas której nagi chłopak wspiął się na jabłoń, a tam rozkrzyżował ramiona i upił się (według Hopkinsa) cydrem. Theophilus przybył tu po to, by badać faunę morską, ale zdarzyło mu się być świadkiem parodii cudu zmartwychwstania. Doznawał często rozczarowań, graniczących z głęboką rozpaczą, na widok niezmożonej, uporczywej i kapryśnej pomysłowości ciemnoty, która go zewsząd otaczała. Toteż kiedy któregoś ranka znalazł na ścieżce nakreślone patykiem znaki, przerysował je sobie do notesu:
Sądził, że odtworzył rysunek z naukową ścisłością, ale nawet jeśli dokładał starań, by wiernie ukazać proporcje pomiędzy poszczególnymi elementami, nie odniósł się doń beznamiętnie. Znaki owe go przeraziły. I tak, jak kiedyś dostrzegł szyderstwo z ukrzyżowania podczas owej biesiady, tak teraz natknął się na bluźnierczą obrazę Krzyża. Nie mógł przejść obok tego faktu obojętnie; musiał się nad nim pochylić. Szybkim krokiem ruszył do Morley w nadziei, że spotka kogoś w pubie. Miał na myśli Bargusa, który był kiedyś grabarzem, a obecnie pełnił funkcję zakrystiana. Ale wszedłszy do baru Łabędź w Morley, stwierdził, że nie ma tam nikogo. Pokręcił się chwilę po sali i wrócił, maszerując ponad sześć kilometrów polami. Pozostawał w stanie wzburzenia i zarazem wewnętrznej pustki.
Kończył właśnie przygotowywać ilustracje do swego dzieła „Koralowce z wybrzeża Devon” i aby dotrzymać założonego terminu, musiał wykonać po dwa rysunki dziennie, tego zaś dnia nie sporządził żadnej ryciny, oprócz kopii owego bluźnierczego symbolu. Stracił oddech z wrażenia, kiedy dotarłszy do przełazu w Hennacombe, zobaczył Bargusa, siedzącego na małym, kamiennym moście nad potokiem. Nie uważał się za człowieka podejrzliwego, ale „przypadkowość” owego spotkania go zirytowała. Theophilus darzył szacunkiem każdy rodzaj siły, co bardzo zdziwiłoby staruszka, gdyby o tym wiedział. Bargus liczył ponad siedemdziesiąt lat, był niski, szeroki w barach, miał rumiane policzki i śnieżnobiałą brodę, przypominającą kształtem łopatkę. Należał do ludzi, u których ceni się nade wszystko wielkie zainteresowanie życiem, to zaś sprawiało, iż owo życie układało się pomyślnie. Theophilus pokazał Bargusowi przerysowane znaki, ten zaś wziął notes do ręki, przyjrzał się uważnie odtworzonym symbolom, a także innym rysunkom. Podobały mu się trafnie zobrazowane paprocie, janowce, wczesne fiołki i wonne zioła. Oddał notes właścicielowi z uśmiechem, pełnym jednak zmieszania. – Bardzo ładne – skwitował i zabrał się do przygotowania fajki. Ostatnią odrobinkę tytoniu chciał zachować na chwilę, kiedy już dotrze do gospody, ale oto znalazł się w kłopocie. Nie wiedział, jak ma rozumieć smutny wyraz twarzy swego rozmówcy. Nigdy jeszcze nie widział u niego takiego grymasu. Postukując fajką o poręcz mostu, zastanawiał się: „Dlaczego ten człowiek tak się krzywi, mówiąc do mnie?”. Podniósł wzrok, obserwując wyraz twarzy pana Hopkinsa. Po zachodzie słońca robiło się zimno i wypowiedział na ten temat jakąś uwagę. – No tak – odrzekł Theophilus, zamykając notes i ocierając buty z gliny o kamienną krawędź mostu, nadal z wykrzywioną twarzą. – Nie widzisz w tym żadnego znaczenia? – Ani za grosz. – A czy to nie jest Święty Krzyż?
– Taa, może być – zgodził się Bargus, myśląc, że raczej przypomina mu to dziecinną grę w klasy. – Bez wątpienia, taak. Theophilus życzył mu dobrego popołudnia. Nie wierzył w ani jedno słowo Bargusa. To poganin. Obnosił dawniej trzykrotnie trumnę wokół granitowego krzyża w kościele anglikańskim. Szedł przed nią z rozjaśnionym wzrokiem, łopatę wznosił ku górze i opuszczał miarowo. Kiedy Bargus zapewnił Theophilusa, że nie rozumie, co ów symbol miałby znaczyć, ojciec Oskara uznał to za dowód, że stary dokładnie wie, jaka jest wymowa tych znaków. Ale Bargus – wędrujący teraz polami do Łabędzia w Morley z ciągle jeszcze nienabitą fajką w dłoni – na pewno nie był człowiekiem, który pozostawił ów rysunek na ścieżce, i Theophilus odłożył notes, nie wiedząc, kto jest prawdziwym twórcą tej zagadki. Podejrzenia pani Williams okazały się trafniejsze. Dwa dni później wybrała się na pocztę w Morley, a po drodze natknęła się na kolejny, wyrysowany na piasku „diabelski znak”. Maszerowała z dziarskim rozmachem, a jej szeroka w biodrach, odziana w biały fartuch sylwetka odcinała się od czerwonego, wydłużonego wzgórza. Nosiła ów fartuch zawsze i wszędzie, toteż w Morley nazywano ją Pielęgniarką. Pani Williams nie zwracała jednak uwagi na to przezwisko. Towarzyszył jej Oskar, odliczając kroki dzielące go od wioski. Szedł obok gospodyni, ale nieco z tyłu, ciągnąc po ziemi kijek, którego koniec kreślił w błocie linię wyznaczającą szlak ich wędrówki. Pani Williams nigdy nie umiała ustać spokojnie, uważała to za niewykonalne. Wierciła się i podskakiwała już w łonie matki i nie zaprzestała tego przez całe życie. Ale kiedy doszła do owych wyrysowanych znaków, zatrzymała się na dłuższą chwilę. Nie zwróciła uwagi na wyraz twarzy Oskara i nie przyszłoby to jej w ogóle na myśl, gdyby nie zaczął nagle przesuwać się tanecznymi podskokami z jednego wyrysowanego pola na drugie, zaczepiając o nie piętami, kiedy próbował – wbrew jawnej sprzeczności obu pragnień –
przeskoczyć przez cały układ pól. – Gra w klasy – powiedział piskliwym głosem. I wtedy dopiero pani Williams przyjrzała się jego twarzy. Przybrała ona kolor szkarłatny; chłopiec zacisnął szczęki, górna warga wydłużyła mu się, obie zaś stały się wąskie i wyglądały jak sznurki zaciśnięte wokół ust. Nie patrzył jej w oczy, ona zaś poczuła się nieswojo.
9 Kości zostały rzucone
Oczywiście to Oskar wyrysował „diabelskie znaki”. Miały mu posłużyć do odgadnięcia prawdziwej woli Boga. Litera Δ oznaczała Theophilusa który, z kolei reprezentował sobą objawienie rozumiane tak, jak je przedstawiało Bractwo z Plymouth oraz cały system wierzeń, dotychczas przyjmowanych przez Oskara bez zastrzeżeń. Ten znak oznaczał, że pójdziesz do piekła, jeśli będziesz jadł pudding. „Dz” oznaczało baptystów i stanowiło skrót od wyrazu „dziedzic”, który był ich miejscowym przedstawicielem. Oskar wychował się w przekonaniu, że baptyści zostaną potępieni. Ale być może Bóg skarci jego ojca, a na dziedzica spojrzy łaskawym wzrokiem. Wyrysowanie tego znaku było pytaniem w tej kwestii skierowanym wprost do Boga. VIII – liczba porządkowa wyróżniająca Henryka VIII, nawiązywała w zawoalowany sposób do króla Henryka i do reformacji, dopuszczając niewiarygodną możliwość, że Kościół katolicki nie jest dziełem antychrysta, ale prawdziwym Kościołem. Później Oskar przeląkł się, że ów kod jest zbyt czytelny, i dodał do tego symbolu X, czyniąc zeń XVIII. Alfa – α – była zaszyfrowaną literą A i oznaczała anglikanów. Początkowo chłopiec nie chciał rysować takiego znaku, ale nie miał czym zapełnić tego pola. Wiedział, że Kościół anglikański jest potęgą w świecie otaczającym Hennacombe, ale tutaj wydawał się wprost żałosny. Nikt nie uznawał wielebnego ojca Strattona za odpowiedniego przewodnika, mogącego poprowadzić kogokolwiek ciernistą ścieżką do wiecznego
zbawienia. Pastor nie potrafił nawet sprawić kurczęcia. Po wypełnieniu owych czterech pól Oskar dodał jeszcze dwa, aby upodobnić cały wzór do dziecięcej gry w klasy. Na pierwszym z nich wypisał zero, ponieważ ono nic nie wnosi, a na drugim znak omega, ponieważ oznacza zakończenie gry. Następnie zaś, kiedy stwierdził, iż tym samym niechcący wprowadził do układu symboli cytat z Objawienia Świętego Jana 1, 8[1], uznał, że to nie jest przypadek, co więcej, wiedział, że to nie przypadek, i choć inni mogli widzieć tu jedynie zbieg okoliczności, on wiedział, że jest to słowo Boże i Boże błogosławieństwo. U szczytu układu pól wyrysował jedno jeszcze pole i pozostawił je puste. Dał w ten sposób wyraz swej czci. Najwcześniejsze z owych znaków były te, które ojciec odrysował w swym notesie; Oskar umieścił je na wąskiej ścieżce wiodącej na szczyt skarpy wzdłuż jej zachodniego zbocza. Nakreślił je, drżąc cały, nieopodal starej, drewnianej ławki o szczerbatych listewkach, zarośniętej bluszczem. Zrobił to po południu, około trzeciej, gdy dzień ustępował już miejsca zmrokowi. Na północnym nieboskłonie jarzyła się zorza, ale to nie ona przyprawiała chłopca o drżenie. Wyczuwał niemal namacalnie, że oto staje na skraju wieczności. Ścieżkę zalegały zwiędłe liście, które wiatr zmiatał w kupki i miotał nimi we wszystkich kierunkach. Oskar miał piętnaście lat. Myśli zaprzątały mu śmierć, potępienie, zbawienie. Do wprowadzenia w życie swego zamiaru wybrał specjalny żółty kamyk wyróżniający się spośród miliona innych, zalegających plażę. Powinien teraz wyszorować wiadro na mleko w strumieniu płynącym poniżej – słyszał grzechotanie kamieni z dna potoku, dostających się wraz z lodowatozimną wodą do wnętrza wiadra. Oscar posłużył się specjalnym kamykiem. Nie miał więcej niż cztery centymetry długości i kształtem był trochę podobny do serca. Chłopiec nie uświadamiał sobie tego podobieństwa, lecz w żadnym razie nie uznałby go za przypadkowe. Przysiadł przy rysowaniu znaków, odchylając się ku tyłowi, zęby mu szczękały. Kiedy nakreślił już wszystkie symbole, stanął na piętach na polu
oznaczonym omegą, tyłem do całego układu, z twarzą zwróconą ku zapachowi morza. I wypowiedział zdanie z Księgi Sędziów, cichutko, niemal nie otwierając ust: „A on: Jeślim, pry, nalazł łaskę przed Tobą, daj mi znak, żeś Ty jest, który mówisz do mnie”[2]. Wiatr stawał się mokry, wzbierał deszczem. Ciął go po twarzy. Oskar wziął do ręki kamyk – swój „amulet” – i cisnął za siebie. Kamyk upadł na pole oznaczone literą alfa. Chłopiec stał przez dłuższą chwilę pochylony, wpatrując się w ów znak. Zrobiło mu się ciężko na sercu. To nie może być prawda. Ale to musi być prawda. A jeśli jest, on nie może nadal przebywać w ojcowskim dworku. Musi się przenieść do domu anglikanów. Pochylił się jeszcze bardziej, podniósł kamyk i schował go do kieszeni. Miał na sobie długą ceratową pelerynę tego samego przypalonego koloru, co kurtka ojca. Ponieważ wykrojono ją z jakiegoś większego okrycia, kieszenie umieszczone były nisko, przy samej ziemi. Próbował wyjąć coś z jednej z nich, ale mu się to nie udało. Ruszył niepewnie przed siebie wzdłuż brzegu, z ręką nadal w kieszeni, a po chwili przysiadł na zarośniętej bluszczem ławce. Słyszał pobrzękiwanie wiadra, targanego bystrym prądem strumienia. Sięgnął ręką w głąb kieszeni i wyjął zawiniątko okręcone w chusteczkę do nosa. Rozwinął je i wydobył ołówek oraz gruby notes. Ponieważ rozpadało się już na dobre, uniósł połę peleryny i utworzył z niej rodzaj namiotu, pod którego osłoną mógł zanotować wynik doświadczenia. Napisał: „1. poniedziałek po południu. Epifania: Alfa”. Po czym schował notes, ołówek, „amulet” i zwiniętą w kłębek chusteczkę do kieszeni i niedbale zatarłszy butem swą „grę w klasy”, ruszył nad strumień, na pomoc wiadru na mleko. Drżąc z chłodu, przemył je pośpiesznie i wrócił z rozmokniętego brzegu strumienia na ścieżkę. Pobiegł do domu, licząc kroki. Po drodze musiał minąć plebanię anglikańską. Kolana mu drżały. Wystawił twarz na uderzenia
deszczowych kropli. Chciał już się znaleźć w domu, przy ogniu, w czystym pokoju o chłodnych kamiennych ścianach, w którym wraz z ojcem będą straszyć panią Williams, omawiając rzeczowo i ze szczegółami słynne zabójstwa. Takie rozmowy najbardziej ich zbliżały. A potem ojciec da mu kuksańca i potrze policzek swą szorstką brodą, powodując chichot i łachotanie. Nazywali to „goleniem na sucho”, było ono wyrazem miłości. Ale Bóg wskazał pole z literą alfa i Oskar nie wiedział, jak powiedzieć o tym ojcu. Anglikańskie probostwo było oddalone od znaków o sto dwadzieścia pięć kroków. Żywopłot, skłębiony i miejscami wyłysiały, przywodził na myśl brodę kogoś schorowanego. Oskar zaczerpnął powietrza. Przez krzewy widział podwórko na zapleczu domu, na którym anglikański pastor wraz z żoną próbowali zabić świniaka, nie uciekając się do pomocy rzeźnika. Tego świniaka powinno się było zabić już po Wszystkich Świętych, a nie teraz. Pastor uderzył go w łeb, z boku. Świnia kwiknęła na cały głos. Oskar się skrzywił. Anglikański duchowny wziął z rąk swej anglikańskiej żony nóż do oprawienia tucznika, ręce miał czerwone, nie od krwi, ale od mułu, którym świnia była wybrudzona. Zadawał jej cios po ciosie, twarz miał jeszcze bardziej wykrzywioną niż Oskar. Chłopiec usłyszał wreszcie odgłos wiatrów wydobywających się z odbytu zwierzęcia. Rozwarł zaciśnięte dłonie i zobaczył, że odgniótł sobie wewnątrz paznokciami krwawe ślady. To niemożliwe, żeby ci ludzie byli sługami Bożymi. A przecież muszą nimi być. „I zawołał Pan Samuela. Który odpowiadając, rzekł: Owom ja!”[3]. Anglikański duchowny nie usłyszał tych słów, ale zobaczył chłopca stojącego przy żywopłocie. – Odejdź stąd – powiedział doń. Rzucił w chłopca grudką gliny. – Ty wstrętny smarkaczu, zabieraj się do domu! Oskar poszedł do domu i ukrył swój notatnik.
[1] „Jam jest Alfa i Omega, Początek i Koniec, mówi Pan Bóg, który jest
i który był, i który przyjdzie: Wszechmogący”, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.). [2] Księga Sędziów 6, 17, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.). [3] Pierwsza Księga Samuela 3, 4, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.).
10 Mylne ustalenia
Oskar miał teraz w kieszeni nowy „amulet”. Nie był to już ów żółty kamyk, jakim posługiwał się uprzednio, ale błyszczący i czerwony, o którego barwie ojciec powiedziałby (gdyby miał taką możliwość), iż jest caput mortem, czyli głową śmierci. Ojciec oswajał wszystko poprzez nadawanie nazw, czy go o to proszono, czy nie. To on znalazł ów nowy kamień. Wyszedł przez drzwi od piwnicy na kamienny dziedziniec, gdy Oskar się mył. (Mieli w zwyczaju myć się na zewnątrz domu, niezależnie od pogody. Miało to wzmacniać ich konstytucję fizyczną). Oskar nabierał zimnej wody z cynkowanej kadzi, prychając gniewnie, nacierał swą szczupłą pierś i przytupywał z zimna nogami. Powinien był powiesić ubranie na haku obok ściany, ale wolał je położyć na krawędzi studni. Ojciec także chciał się umyć, zobaczył koszulę i pumpy na cembrowinie, zabrał je stamtąd, koszulę powiesił na haku i zaczął sprawdzać kieszenie spodni. Nie było to żadne szperanie, nie istniało dlań nic takiego. Dokonywał przeglądu różnych przedmiotów, które syn znalazł w ciągu dnia. Brał je w dwa palce – kciuk i wskazujący – i oglądał uważnie, jakby stanowiły zawartość jelit jakiejś ryby, której sposób odżywiania się pragnął zbadać. Notes pozostał nieodkryty w schowku, ale Theophilus znalazł „amulet”. Z jakiejś przyczyny, której nie ujawnił przed synem, schował kamyk do własnej kieszeni. Nie oznajmił bynajmniej, że go konfiskuje, w ogóle nie wyraził żadnej opinii. Schował kamyk do kieszeni szlafroka i trudno byłoby orzec, czy zrobił to odruchowo czy z rozmysłem. Oskar, czując, że
się rumieni, odwrócił się do ojca chudymi plecami. W modlitwach nie wspomina się w ogóle o „amulecie”. Następnego ranka kamyk znalazł się na stole, obok nakrycia do śniadania. Umieszczono go z tej strony, gdzie siedział Oskar, niczym akt oskarżenia. Chłopcu serce zaczęło bić szybciej. Pomyślał, że go zdemaskowano. Miał na sobie poplamione ubranie tego samego typu, co ubiory noszone przez okolicznych rybaków. Nagle zrobiło mu się bardzo gorąco. – Ładny kamyk – powiedział ojciec, a Oskar podziękował za tę pochwałę kiwnięciem głowy: – Tak, ojcze. – Gdzie go znalazłeś? Theophilus dosypał cukru do swej owsianki. Mieszał go równomiernie, nie dając poznać, iż dręczy go ostry niepokój. Coś złego wisiało w powietrzu. Coś bardzo złego. Wziął do ręki kamyk płynnym gestem, pragnąc nawiązać kontakt z synem, ale nie wiedział, co powiedzieć. Zadał niemądre pytanie, gdyż żadne inne nie przyszło mu do głowy. Oskar nie chciał odpowiedzieć. Zdawał sobie sprawę z tego, że pytanie bynajmniej nie jest niewinne. A nawet gdyby było, nie powinno się go zadawać. Poprzez ten kamyk Bóg go powiadomił, że papa tkwi w błędzie, grzesznym błędzie. Ojciec nie dopuściłby do najlżejszego nawet kwestionowania swej wiary. Był przeświadczony, że Bóg przemawia wprost do niego. Oskar głęboko bolał nad tym nieporozumieniem, jednak nawet wysilając wyobraźnię, nie mógł znaleźć sposobu, by wyłożyć ojcu, iż spotka go cios. Chłopiec codziennie rzucał kości. „Amulet” za każdym razem padał na pole oznaczone literą alfa, a nie na pole z trójkątem. Oskar zapragnął zamienić się w świnię, pozbawione nieśmiertelnej duszy stworzenie, zapragnął zostać przerobiony na kiełbasę i zjedzony, co by go uwolniło spod potwornego ciśnienia wieczności. Nie potrafił nawet spojrzeć ojcu w oczy.
Theophilus zapytał go, gdzie znalazł ów kamyk. Oskar nie wiedział, co ojciec ma na myśli. Mieszał cukier w filiżance z herbatą. Okno przy małym, okrągłym stole było pokryte parą. Na zewnątrz brunatne kontury szopy rozpływały się w mgle. Ojciec zdawał się nie zauważać braku odpowiedzi, ale jego oczy miały dziwny wyraz. Dobry Boże, zedrzyj z nich zasłonę. Zedrzyj zasłony z jego oczu w tej chwili. – Czy wiesz, jak się nazywa ten kolor? – spytał ojciec. Oskar wcale nie chciał poznać tej nazwy. Był na ojca zły za to, co robi. – To indyjska żółć. – Dziękuję, papo. Pani Williams ułożyła grzanki ściśle według polecenia pana domu. Przebywanie z nimi oboma sprawiało jej ból. Poczyniła jakąś uwagę na temat mgły, lecz żaden z siedzących przy stole nie podjął rozmowy. Czyjś pies w nocy uprowadził jedną z owieczek Crouchera, ale i ta wiadomość nie wzbudziła w nich zainteresowania. Zaczęła pracować u Hopkinsów, kiedy byli rodziną w pełnym tego słowa znaczeniu, a teraz zdana jest na niezgrabiasza z przygryzioną wargą, który przypatrywał się czemuś, wytrącony z równowagi i wpadał na różne meble w pełnym świetle dnia. Przebywanie z nim stało się bardzo przykre. Wyszła do kuchni, żeby nie słuchać, o czym mówią. – Nazywa się tę barwę indyjską żółcią z bardzo istotnego powodu – podjął Theophilus i wyciągnął rękę po grzankę, by ją następnie dokładnie obmacać dwoma palcami i przekonać się, że – zgodnie z poleceniem – nie jest rozmiękła. – Z bardzo interesującego powodu – dokończył zdanie. Oskar spojrzał ojcu w oczy, a ich wyraz wprawił go w zakłopotanie. Theophilus patrzył nań łagodnie, jego wzrok jakby nie pasował do tej mocnej, okolonej czarną brodą twarzy ani do tonu głosu. Oskar znał ów wyraz oczu, widział go już wcześniej. Wyrażał wolę pozyskania rozmówcy. Jeśli się próbowało wyjść temu wyzwaniu naprzeciw, Theophilus je wycofywał; jeśli chciało się je przyjąć, ramiona papy wytyczały
nieprzekraczalną odległość wzajemnego zbliżenia. Nie sposób było dotrzeć do miękkiego i czułego rdzenia ojcowskich uczuć. – Nazywam ten kolor żółcią indyjską, ponieważ jest dokładnie taki sam jak pigment z mojego pudełka z farbami, który nosi taką nazwę i wytwarzany jest w nader dziwny sposób. Z siuśków – oznajmił ojciec. Oskar podniósł wzrok. Twarz ojca przybrała wyraz rozbawienia. Siusianie było określeniem ze strefy intymności. Było dość zaskakujące, że użył wyrazu „siuśki” zamiast normalnie stosowanego „uryna”. Oskar opuścił głowę, unikając wyzwania zawartego w ojcowskim wzroku. Dobry Boże, spraw, aby przejrzał. Ale wiedział, że ojciec nie przejrzy. Wypełniały go upór i duma, nie usłyszy Bożego głosu. Dobry Boże, nie zsyłaj mnie do tych anglikanów! – Wytwarza się go z siuśków krów żywiących się liśćmi mango. Obrus na stole był biały. Leżał na nim, obok zielonej cukierniczki, żółty kamyk, a jego barwa nazywała się „żółć indyjska”. Był już bezużyteczny; Oskar nie pokwapił się, by schować swą własność do kieszeni, kiedy wstawał od stołu, a pani Williams, sprzątając po śniadaniu, wrzuciła kamyk do akwarium pana Hopkinsa. Tydzień później Theophilus powrócił do kwestii siusiania, choć tym razem użył właściwego słowa. Użył go w związku z olbrzymim dzikim czosnkiem, którego szkic zrobił jeszcze poprzedniego lata, teraz zaś chciał wykonać dokładny jego rysunek. Odwołał chłopca od wypracowania z greckiego, a Oskar z jednej strony ucieszył się, że odrywa go od tej żmudnej roboty, z drugiej zaś zaniepokoił się, o co chodzi. Nie mógł sobie pozwolić na większą miłość do ojca. Trzymał uczucia na wodzy, unikając bezpośrednich kontaktów z papą, by nie ulec litości. – Wiesz oczywiście – powiedział Theophilus – że czarownice żywią się tą rośliną. Oskar trzymał rękę w kieszeni i poplamionym atramentem palcem przyciskał swój nowy „amulet” do uda. Chciało mu się ostrzec ojca
krzykiem: Twojej duszy grozi niebezpieczeństwo. Jesteś w błędzie! Theophilus był łagodny i pogodny, tak pogodny, że chłopiec nie potrafiłby nikomu opisać jego twarzy. Wyglądała jak twarz kogoś, kogo dziecko nazywa „papą”. Była rozluźniona, czuła, promieniowało z niej poczucie bezpieczeństwa. Ale przecież jego ojciec nie był już gwarantem tego poczucia i już nigdy nim nie będzie. – Piją urynę kogoś, kto zjadł tę roślinę. Oskar nie podnosił głowy. – Pozostają w kontakcie z diabłem – ciągnął ojciec – albo też tak uważają, kiedy wprowadzą się w stan oszołomienia. „Amulet” w kieszeni chłopca był ciężki, zbyt ciężki. Oskar oplótł kamyk mocno palcami, by go nie zgubić. Zacisnął usta, pomagając napiętym mięśniom dłoni. Gwarantem jego bezpieczeństwa jest Bóg. W Tobie ufność swą kładę, Boże niezmierzony, A Ty nie daj, abych był kiedy zawstydzony! Przez dobroć swoję racz mię z trudności wybawić, Usłysz mój głos, a chciej mię na swobodzie stawić...[4].
– A mamy tu kilka czarownic w okolicy. – Theophilus odnosił wrażenie, że przemawia w próżni; syn w ogóle nie patrzył na niego. – Myślę, że naprawdę w naszej okolicy mieszkają też czarownice. Oskar dotknął krawędzi kartonika, na którym ojciec sporządzał rysunek. Krawędź była ostra, ale powierzchnia kartki przypominała w dotyku gładki aksamit. – Myślisz, że tak jest naprawdę? – Tak – zgodził się Oskar, spojrzał ojcu w oczy i przestraszył się ich wyrazu. – „Strzeżcie się pilnie fałszywych proroków, którzy do was przychodzą w odzieniu owczym, a wewnątrz są wilcy drapieżni”[5].
– Tak – potwierdził – ja też tak myślę. Zapadło milczenie. Oskar słyszał, jak ojciec ostrzy ołówek. Wyczuwał metaliczny zapach temperówki i słodki, soczysty zapach ołówkowego drewienka. – Istnieje dowód – Theophilus otrząsnął strużyny – potwierdzający przekonanie, że mamy w okolicy zjadaczy czosnku, dowód wyrysowywany na ścieżkach. Widziałeś już te znaki? – Tak. Theophilus uczynił wtedy coś absolutnie niezgodnego ze swym charakterem – zaczął opisywać to, czego w rzeczywistości nie widział. W desperackiej próbie pozyskania życzliwego zainteresowania ze strony syna, po to, by dostrzec ufność w jego wzroku i ściągnąć go na siebie, powtórzył to, co usłyszał od Jacka Spryciarza, grabarza, którego przed kilku dniami wezwał, by sprzedać mu króliki i podyskutować o owych znakach. – W górnej części wyrysowanego wzoru jest puste pole, na którym składają ofiary z kozła. Ucinają biednemu zwierzęciu głowę i kładą tam jako bluźniercze wyobrażenie naszego Zbawiciela. „Żeby nie ważyli się głosić błędnych nauk i nie zajmowali się bajkami”[6]. Oskar zobaczył, jak ojciec podnosi do ust filiżankę mocnej, zimnej herbaty, którą zawsze popijał przy pracy. Gdy rozchylił wargi, wyłonił się spoza nich czubek języka. Oskar ujrzał w nim zarazem osobę, którą kochał jak kogoś, kto został opanowany przez Theophilusa Hopkinsa – twórcę mylnych ustaleń. Zacisnął w dłoni kamyk. Ścięgna karku napięły się, ukazując ten wysiłek. Wyjął rękę z kieszeni i otworzył dłoń tuż przed oczyma ojca. Oto proszę! Theophilus wyjął kamyk z pobrudzonej atramentem dłoni syna. Kamyk był ciepły. Położył go na kartoniku i obrócił dokoła, popychając ołówkiem. – Caput mortem – powiedział. Oskar zalał się łzami.
[4] Psalm 31, przeł. Jan Kochanowski (przyp. tłum.). [5]
Ewangelia według świętego Mateusza 7, 15, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.). [6] Pierwszy
list świętego Pawła do Tymoteusza 1, 4, przeł. Seweryn Kowalski (przyp. tłum.).
11 Apostazja
Chłopcy
od baptystów kazali mu spożywać nieczyste jedzenie, przymuszali go do śpiewania pieśni, których nie powinien był śpiewać, pokazywali mu fotografie pogańskich figur z Kryształowego Pałacu i mazali go szorstkim błotem, ponieważ nie mogli znieść jego delikatnej i białej skóry. Nie był „stąd”. Pochodził „stamtąd”. Nie lubił brzmienia własnego głosu. Próbował go zmienić, nadać mu miękką i szeleszczącą tonację – taką, jaką miał głos Timmy’ego Crouchera. Kiedy przebywał poza domem, mówił „ojtiec”, zamiast „ojciec”. Jakże mały jest świat – jednak Oskar nie przejmował się tym. Dla niego świat mógłby być jeszcze mniejszy, a on sam mógłby być borsukiem albo kretem. Najlepiej czuł się w splątanym gąszczu dębów i wiązów, który odgradzał nadbrzeżne wzniesienie od morza. Potrafił stać tam nieruchomo całymi godzinami, jakby zatopiony – z otwartymi oczami – we śnie, którego wiatr nie mógł przerwać, wpatrzony w opadły liść, szorstką grudę błota, zarodniki jakiejś rośliny albo w jakiś grzyb, w nieokreśloną formę życia – w coś pozbawionego duszy, co wyglądało niczym rozsypana garść mąki. W dziuplę pewnego drzewa wkładał listy do matki. Grubokościsty Timmy Croucher o oliwkowej cerze i nikłym wąsiku nad górną wargą odmawiał dziwne modlitwy; obaj odprawiali własne nabożeństwa i dyskutowali o piekle. Na pofałdowanej, najeżonej kolcami mapie, na której Oskar zaznaczył swoje terytorium, ów las zajmował większą jego część. Mapa nie obejmowała wioski. Chodził tam tylko wtedy, kiedy go
wysłano z jakimś poleceniem, i to z panią Williams, jeśli tylko udało się to załatwić. Miał w stosunku do swego terytorium poczucie własności tak silne jak u psa, a kiedy wychodził poza ów obszar, na przykład do Morley, przez Downs, poruszał się niepewnie, niemal biegł na trzęsących się nogach, z trudem łapiąc oddech i czując ból w piersi. Wcale nie chciał porzucać schronienia, jakim był ojcowski dom. Nie zależało mu na poznawaniu świata i uczestniczeniu w wielkiej przygodzie, jaką było Imperium. Imperium leżało poza mgiełką ograniczającą jego pole widzenia krótkowidza. Gdzieś tam przebywali Disraeli, lord Russell i lord Elgin. Oskar nie umiał ich sobie wyobrazić. Znał panią Williams, Timmy’ego Crouchera oraz Jacka Spryciarza. Obejrzał już anglikańskiego duchownego i jego żonę, ale nie zajęli żadnego miejsca w jego życiu. Była to oczywiście prawda, że Hennacombe rozbudowało się wokół anglikańskiego kościoła i plebanii, ale miejsce to przypominało drzewo, którego rdzeń zbutwiał. Nie było już owego trzonu, lecz pusta przestrzeń pełna kurzu i pająków. A Bóg pragnął, żeby Oskar tam właśnie się przeniósł. Na wypadek gdyby nie usłuchał wskazań kamyka, Bóg powtarzał to zalecenie raz za razem. Alfa równa się anglikanie. Tak więc Bóg rozkazywał: „Idź!”, ale w tej perspektywie nie było nic atrakcyjnego. Przyrzekł Bogu, że odejdzie przed Środą Popielcową, ale obudził się w Popielec w swym własnym łóżku. Przyrzekł więc, że uczyni to przed Wielkim Piątkiem. Jednak Wielkanoc obchodził w złej wierze, w gronie ubranych w jasne ubiory członków Bractwa z Plymouth. Odczytał im na głos Lekcję. Bóg go skarcił słowami: „Ty hipokryto!”. Nadeszła Wielkanoc, ale nie zmieniła przyrody. W świąteczną niedzielę pąki dzikiej wiśni pozostawały stulone od chłodu. Był już dwudziesty czwarty dzień kwietnia, najpóźniejsza z możliwych dat na Wielkanoc i nie zdarzyło się jeszcze nigdy, by dzikie wiśnie nie rozkwitły na to święto. Nie
rozwinęły się także wierzbowe bazie. W Hennacombe nazywano je „palmami” i zrywano dla uczczenia Palmowej Niedzieli. Nie pojawiły się też pierwiosnki ani motyle, nie powróciły jerzyki. To był wyraźny znak. Ta pogoda go przerażała. To ona popchnęła go do apostazji. Nie starał się zrozumieć tego, co czyni. Podczas gdy członkowie Bractwa śpiewali swój długi, pełen żałości hymn – było to w drugą niedzielę po Wielkanocy – wyślizgnął się cicho z domu modlitwy. W kieszeni miał tylko monetę trzypensową i brudną chusteczkę do nosa. Mijając ojcowskie domostwo, usłyszał trzaśnięcie drzwiami – to pani Williams wchodziła do środka od strony ogrodu. Dostrzegał prostokątną wieżę kościoła poniżej wzniesienia, nieco w lewo. Kryła się w głębokim cieniu, otoczona bezlistnymi drzewami i nie stanowiła atrakcyjnego celu wędrówki. Miał lat piętnaście, niemal szesnaście. Stopy z trudem mieściły mu się w butach. Białe nadgarstki wysuwały się z rękawów – wydawało się, że ręce Oskara mają ponad ćwierć metra długości. Wszedł na ścieżkę, ale nie na tę, która wiodła wprost do kościoła. Starał się nie myśleć o tym, co czyni. Odmawiał pacierz, wypowiadając słowa tak, jak się układa cegły – uważnie, powoli, jedną obok drugiej – aby odpędzić wspomnienie nocnych koszmarów, które wdzierały się w jego pustkę myślową: ojciec smażył się w ogniu piekielnym. Dobiegał doń jeszcze śpiew członków Bractwa z Plymouth. Wyszarpywali słowa z gardeł, jak gdyby rwali walijskie płótno na kawałki. Boże – modlił się w duchu Oskar – mam tylko piętnaście lat. Ścieżka się rozwidlała. Lewa odnoga opadała ku morskiemu brzegowi, a potem wiodła ku kościołowi. Oskar skręcił w prawą, wspinającą się przez Man’s Nose w górę do Downs. Spuścił wzrok i przyjrzał się swym brązowym, wyglansowanym butom i czerwonej glinie na obu obrzeżach ścieżki. Myślał o lecie, o kwitnących głogach, tarninie, klonach, buldoneżu ze śnieżnobiałymi kulkami i lśniących liściach laurowych w kształcie serduszek. Tęsknił za jaśniejącymi zachodnią zorzą wieczorami. Ujrzał w wyobraźni uprzejme,
badawcze poruszenia ojcowskiej laski, rozchylającej listki leśnych fiołków, stelarii z tysiącem białych gwiazdeczek, nawłoci, starca, firletek. Pomyślał: Już nigdy nie będę szczęśliwy. Wytarł nos, z zaciekawieniem obejrzał to, co z niego się wydobyło i włożył chusteczkę na powrót do kieszeni. Dróżka niemal podchodziła pod brzeg morza. Nie lubił tego jej odcinka. Zawrócił w kierunku, z którego przyszedł, w stronę kościoła. Ścieżka prowadziła przez mroczny zagajnik. Kosy wygrywały jakby na fletach swe świszczące melodie, ale Oskar ich nie słyszał. W głowie coś mu grzechotało jak zasuszone ziarnka grochu. Dróżka była kręta i zarośnięta. Oskar przedzierał się przez chaszcze, przyginając do ziemi cienkie pędy wrzośca. Oddychanie zaczęło mu sprawiać trudność, potykał się i chwiał na nogach. A kiedy wreszcie znalazł się na skraju wzniesienia, skąd było widać ogród warzywny pastora Strattona, zszedł ze ścieżki, przysiadł i zsunął się aż do płytkiego kanału, w który zarył piętami. Sięgnął do kieszeni po swą monetę, ale jej nie znalazł. Musiał zgubić ją po drodze, w kieszeni dostrzegł małą dziurkę. Zatrzymał się na chwilę i oddychając ciężko, przypatrywał się wysokiemu kamiennemu ogrodzeniu. Znalazł się w potrzasku między murem a kanałem. Mógłby go obejść dookoła, aby znaleźć mostek, ale obawiał się, że kładka jest zniszczona ze starości, a deski już spróchniały, gdyż tego przejścia nie używano od czasu, kiedy plebanię opuścił poprzedni pastor. Oskar bardzo się spieszył, w porywie desperacji przebrnął więc rów, jak dzielny żołnierz, szczękając zębami i ociekając zanieczyszczoną chemikaliami wodą, z ustami otwartymi jak do krzyku. Wczepił się palcami w mur, ścierając zarazem i własną skórę, i porost z kamiennej ściany. Wsunął but w jakąś szczelinę, ześlizgnął się ocierając nogę, znalazł lepszy punkt oparcia dla stopy i wspiął się na szczyt ogrodzenia, skąd widać było sadzonki pomidorów, brunatną glebę i motyle. Prawie że opuścił się już na ziemię, gdy nadbiegł pastor Stratton z ogrodową łopatką w ręce. Duchowny przeskakiwał grządki jedną po
drugiej. Miał szczęście, że ścieżki pomiędzy nimi były szerokie i mógł je pokonać jednym wydłużonym susem. Nie biegał tak od czasu sportowych zajęć w Eton. Oddzielały ich teraz paliki wspierające sadzonki pomidorów. Takiej bariery pastor nie mógł tak łatwo pokonać. – Hej, chłopcze! – zawołał wielebny Stratton. Oskar nadal miał usta otwarte. Spodnie rozdarły mu się na siedzeniu, gdy zsuwał się ze zbocza. Pomyślał, że duchowny przypomina wyglądem jakąś warzywną sadzonkę, którą poflancowano zbyt dawno temu. Zalatywało od niego czymś dziwnym, o czym chłopiec wiedział, że musi to być alkohol. Pomyślał, że zapewne ów odór wziął się z jakichś egzotycznych rytuałów związanych z eucharystią. Pastor obszedł dokoła grządkę z sadzonkami pomidorów. Nie powinien tak biegać. Rozbolał go krzyż, a rwa kulszowa promieniowała bólem na obie nogi, pulsowała mu w jądrach, wżerała się w pośladki. – Hej, chłopcze, wracaj do domu, do ojca! – Nie mogę – odpowiedział Oskar i cofnął się o krok, nadeptując na sadzonki sałaty. – Zejdź z mojej sałaty! – wrzasnął Hugh Stratton, postępując o krok do przodu. Był to błąd. Zmusił w ten sposób Oskara do cofnięcia się o kolejny krok, w głąb grządki z sadzonkami. – Mam powołanie – oznajmił chłopiec. Stało się to, zanim zdołał uporządkować myśli.
12 „Służyć i rządzić”
Pani Stratton nie miała wyższego wykształcenia. Nie mogła go mieć, bo chociaż regulaminy uniwersyteckie pozwalały przyjąć na studia czternastoletniego chłopca (który miał kieszenie wypchane sznurkami i skorupkami ślimaków), nie wpuszczały jednak na uczelnie żadnej kobiety. Ale pani Stratton odczuwała głębokie powołanie do studiów, co wyrażała cała jej sylwetka. Pastorowa chodziła nawet takim krokiem, jaki dziś możecie widzieć na Magpie Lane i Merton Street. Dynamikę owego sposobu poruszania się docenicie w pełni, jeśli na wyciągniętych przed sobą rękach złożycie metrowej wysokości stertę książek naukowych. Od tej chwili każdy wasz ruch zdeterminowany jest prawami fizyki. Możecie wykreślić sobie w wyobraźni odpowiednie wektory – pionowy wyznacza ciężar tomów, poziomy siłę napędową przemieszczającego się ciała. I z całkowitą pewnością ustalicie, że sylwetka dźwigającej taki balast książkowy osoby będzie pochylona o sześćdziesiąt stopni w stosunku do wektora horyzontalnego. Przyczyną owego pochylenia są książki, a raczej skłonność tej osoby do nauki. A kiedy weźmiecie pod uwagę wysokość kolumny książek dźwiganych przed sobą, zrozumiecie, dlaczego ludzie tego rodzaju zawsze trzymają głowy zadarte wysoko do góry. Moglibyście pomyśleć, że to kwestia krótkowzroczności, ale tak nie jest – przyczyną jest wysokość wyimaginowanego stosu książek, spoza którego patrzą przed siebie entuzjaści nauki. Ojciec pani Stratton studiował (tylko przez krótki czas – istniała na ten temat różnica zdań), ale nie nauczył się takiego sposobu chodzenia. Jej
matka nie była oczywiście nigdy studentką i również nie nabyła owej postawy. Ich córka musiała więc wypracować sobie to pochylenie sylwetki wedle własnych potrzeb. Przypatrywanie się takiej postaci wędrującej po stromych, czerwonych ścieżkach Devon pozwalało zrozumieć, jak dramatycznie wyrwana została ze swego naturalnego środowiska owa nieszczęśliwa kobieta. Poruszała się niezgrabnie, tak bardzo niezgrabnie, że choćbyście ją najserdeczniej lubili, nigdy nie zaprosilibyście jej na partię tenisa. Przynależała do Oksfordu, nie do Hennacombe, choć sobie tego nie uświadamiała. Brodząc po kostki w błocie polnych ścieżek, miała w sobie tak silną mieszaninę zawziętości i pewności siebie, że kiedy zwróciła ku wam głowę i wysunęła w waszą stronę długi podbródek, nie tylko nie byliście w stanie wzbudzić w sobie gniewu, ale nawet nie dostrzegaliście w niej niczego tak niesympatycznego jak upór; raczej podziwialibyście wytrwałość pastorowej w pokonywaniu wszelkich trudności. Ojciec jej był proboszczem dużej parafii w hrabstwie Buckingham, gdzie również gospodarował na zasobnej farmie. Pani Stratton lubiła wiejskie życie, osiągające apogeum w porze żniw – kiedy to wikary, pastor (tylko dziekan był z owych prac wyłączony), dzierżawcy i wszyscy wyrobnicy, wszystkie młode kobiety niezależnie od swej pozycji w hierarchii gospodarstwa, osłonięte wielkimi, białymi czepkami dla ochrony wypielęgnowanej cery przed słońcem, wylegali na pole. Lubiła te żniwa równie gorąco jak zasiadanie w saloniku, gdzie jej udział w rozmowie naznaczony był intelektualizmem w stopniu, jaki sugerował jej chód. Ojciec z dumą podkreślał, że Betty stanie się „sprawną panią domu”. I chociaż owe zapewnienia okazały się uzasadnione – mąż zmarłby bez niej z głodu – była już dwudziestoośmioletnią starą panną, kiedy poprosił o jej rękę przyszły proboszcz z Hennacombe. Poprzednich konkurentów zrażał do Betty nie tyle jej zapał do uczestniczenia w żniwach, ile zamiłowanie do dyskusji na tematy wzniosłe, związane z dryfowaniem Kościoła anglikańskiego w ciągle powiększającym się obszarze pomiędzy oksfordzkimi traktarianami
a wesleyańskimi schizmatykami. Ewentualni kandydaci na mężów nie znosili tych zainteresowań pastorówny, ponieważ uważali, że teologia nie jest sprawą, którą powinny zajmować się kobiety. Niektórzy młodzi mężczyźni twierdzili także, że jej głos jest zbyt donośny jak na skromne rozmiary saloniku. Kilku z nich należało zarazem do pierwszej grupy, a znaleźli się również i tacy, którzy – po odrzuceniu ich starań o rękę panny – sugerowali jej ojcu, by otoczył córkę szczególną opieką, jakby była niewidomą, ustawicznie obijającą się o meble i ściany. Byli jednak i młodzieńcy, których rozmowa z nią wręcz zachwycała. Niekoniecznie stanowili mniejszość, lecz po prostu nie wystarczało im wytrwałości; doznawali gwałtownego olśnienia jej umysłowymi zaletami, ale równie rychło zaczynali odczuwać zmęczenie. Tacy konkurenci pojawiali się zazwyczaj w domu Betty dwa albo trzy razy, po czym znikali na zawsze. Ci młodzi ludzie dochodzili do wniosku, że choć jest mądrą dziewczyną, opanowały ją bez reszty ciągoty do spekulatywnych wywodów i przekora intelektualna, co sprawiało, że choćby sami osiągnęli najwyższą nawet pozycję, panna Cross widziałaby w nich zawsze ciotunię Sally, którą musi zdominować. Gdyby aspirant do jej ręki skłaniał się ku ewangelikom, ona poczułaby się zmuszona przystać do latitudinarian; równie łatwo przyłączyłaby się do entuzjastów i ewangelików, gdyby on ciążył ku puseitom. Byłaby w stanie wygłosić wspaniałą mowę w obronie wątpliwych aspektów credo świętego Atanazego, a następnie – nie narażając rozmówcy na wysiłek przedstawienia kontrargumentów – obalić własne wywody. Dziekan – starszy, wychudzony dżentelmen, niegustujący w tym, by wprowadzano nieporządek do ogródka powierzonego jego pieczy – porównywał jej postępowanie do wyskoków wyrośniętego nad wiek i rozkapryszonego dziecka, które najpierw radośnie wznosi zamki z piasku, a następnie równie radośnie je burzy. Nie był wobec niej w porządku, nie tylko dlatego, że wypowiadając te oskarżenia, zaciskał usta i marszczył się (równie gniewnie, jak gdy wspominał – zwykle po trzecim kieliszku brandy – włosy łonowe, które po swej kąpieli pozostawiła
w wannie goszcząca kiedyś u niego sławna powieściopisarka). Nie był w porządku wobec Betty, ponieważ nie zajmowała żadnego stanowiska, nie należała do żadnego stronnictwa, nie popierała żadnej schizmy, a jedynie starała się dociec „prawdy”. Szukała prawdy absolutnej i nie mogła jej odnaleźć. Nie umiała się utożsamić z żadnym poglądem i stąd wiecznie kwestionowała wszystkie stanowiska i przekonania. Na szczęście, nie była tego świadoma, podobnie jak nie była świadoma swego sposobu chodzenia. Stało się tak na szczęście dla Hugh Strattona, który w 1838 roku uzyskał dyplom w kolegium Oriel w Oksfordzie. Przyjechał do hrabstwa Buckingham na ferie z okazji dnia świętego Michała, w odwiedziny do swego przyjaciela Downeya, który pełnił obowiązki wikarego, w parafii kierowanej przez ojca Betty Cross, a w tajemnicy tłumaczył gnostyckie ewangelie. Hugh uległ urokom Betty i nie poczuł się nimi znużony. Był zdania – i nie krył się z nim – że najstarsza córka dziekana otworzyła przed nim perspektywy i możliwości, których wielcy i sławni wykładowcy kolegium Oriel nie potrafili mu uświadomić. Pod wpływem oddziaływania jej rozmiłowanego w paradoksach umysłu ożywiał się i jakby wpadał w trans. Nie przeszkadzał mu jej pochylony chód, donośny głos ani duże dłonie, już poznaczone piegami. Była mocno zbudowana, ale nie zwracał na to uwagi – ani go to nie pociągało, ani nie odpychało. Nie dostrzegał w ogóle fizyczności, mógł oglądać kogoś po raz czwarty, a zupełnie go nie rozpoznawał. Stanowiło to poważne utrudnienie dla pastora, gdyż Hugh często obdarzał nieznajomych nieśmiałym uśmiechem, gotów go z radością poszerzyć, gdyby spotkała go z ich strony życzliwa zachęta. Nie zauważał też piegów. Wiedział, że Betty jest jasną blondynką, ale gdyby go zapytano o kolor jej oczu, musiałby zgadywać. W pamięci przechowywał jej twarz o wdzięcznym, bezpośrednim wyrazie, a wszystkie rysy okraszało mu owo ciepłe uczucie, jakim roczne niemowlę darzy matkę. Jej koncepcje jawiły mu się niczym bujny ogród. Przebywając w ogrodzie, nikt się nie zastanawia nad tym, który kwiat jest
prawdziwy – podobnie też Hugh odnosił się do wygłaszanych przez pastorównę tez i wywodów. Nie dostrzegał więc (i nie dostrzegł tego nigdy), że Betty może stać się dlań pewnym obciążeniem w karierze zawodowej, wprawiając kolejnych dziekanów i biskupów w takie zakłopotanie, iż oboje zostaną zesłani na dalekie odludzie. Byli jak dwa odstawione w ustronne miejsce ohydne, nieforemne dzbany, podarowane przez jakiegoś znajomego, który może pewnego dnia złożyć niespodziewaną wizytę. Nie można więc owych niefortunnych prezentów wyrzucić, trzeba je trzymać na podorędziu – tak by dały się w razie potrzeby wydobyć na światło dzienne, ale żeby nie pozostawały stale na widoku. A więc: Hennacombe w diecezji Exeter. Strattonowie nie mieli dzieci i, biorąc pod uwagę cnotliwy charakter ich wzajemnych stosunków, można było założyć, że pozostaną bezdzietni. Sami uznawali to za przejaw ucywilizowania. Porozumieli się co do tego w noc poślubną, ku wzajemnej uldze, i nigdy nie mieli pokusy, by zmienić taki stan rzeczy. Pani Stratton nie odczuwała z tego powodu żadnego braku. Uszczęśliwiały ją wszelkie przejawy życia w stopniu tak wysokim, iż myślała czasem, że na to nie zasługuje. Cieszył ją krajobraz, morze, pory roku. Poddawała się owej radości i zarazem dystansowała od niej. Czytywała swe czasopisma i miała w mężu inteligentnego rozmówcę, ale lubiła także przebywać z wieśniakami, wysłuchiwać opinii pasterzy i grabarzy, dekarzy i parobków. Była oczywiście biedna, biedniejsza niż kiedykolwiek wcześniej to sobie wyobrażała, ale w jakiś sposób ta straszna i najbardziej przygnębiająca sprawa nie przytłaczała jej aż tak, jak mogła się tego kiedyś obawiać. Wielu ludzi, wśród których mieszkali, również cierpiało biedę. Chłopcy z rodzin sąsiadów donaszali ubranie po starszych siostrach i nikt się z tego powodu nie śmiał. Jeśli tylko mąż Betty mógłby poczuć się szczęśliwy, ona uznałaby ich egzystencję za doskonałą. Ale Hugh źle znosił biedę i gryzł się z jej powodu. Obwiniał o nią dziedzica albo Theophilusa Hopkinsa, brodzącego ustawicznie w morzu. Potrafił rozpłakać się jak dziecko na widok zacieku na ścianie jadalni.
Zamartwiał się dziurami w dachu i do małej skarbonki wrzucał od czasu do czasu jakąś monetę w nadziei, że uzbiera w ten sposób środki na jego remont. Układał na piśmie specjalne modlitwy do Wszechmocnego, ufając iż Wielkanocna Ofiara spowoduje zmiany w ich życiu, że mszyce trzymać się będą z dala od pomidorów, a zboże nie porośnie pleśnią. Betty miała odmienny punkt widzenia – tak działo się zawsze, dziedzic to prostak, ściany były nieszczelne, i tak dalej, i dalej, a przecież jakoś przeżyli. Ale ten argument nie miał mocy przekonującej i jeszcze bardziej zasmucał męża. Oprowadzał ją wokół domu, pokazując wciąż nowe szpary w ścianach i świeże plamy zagrzybienia. Kładł się obok zegara słonecznego („Służyć i rządzić”) w trawie i płakał. Błagał żonę, by poniechała prenumeraty oksfordzkich i londyńskich czasopism. Odpowiedziała, iż wolałaby raczej jeść przez miesiąc samą rzepę, wyrzec się skórzanego obuwia i sprzedać konia. Hugh uznał, że jest to propozycja do rozważenia. Betty nawet nie napomykała o cenie sherry, którym się po takich napadach przygnębienia pocieszał. I tego właśnie człowieka, oznaczonego literą α, Bóg wskazał Oskarowi jako swego wybranego sługę. Uczucia, których doznał ów Boży wybraniec, kiedy wreszcie dotarły do jego świadomości zamiary chłopca, okazały się nierównie bardziej skomplikowane od nagłych emocji, spowodowanych utratą dwóch główek sałaty. Hugh Stratton odgarnął spadający mu na oczy kosmyk wątłych włosów i wcisnął ręce głęboko w kieszenie. Ugiął lekko kolana i skłonił głowę, jakby chciał przyklęknąć. Ale potem odwrócił się i wskazał chłopcu drogę przez sieć ogrodowych ścieżek, przestrzegając go przed nadepnięciem na porzucone grabie i zardzewiałe widły, jak również przed wpadnięciem w napełniony do połowy nawozem dół kloaczny o śliskich brzegach. I podczas gdy jedna część jego umysłu przewidująco martwiła się dodatkową osobą do wykarmienia i przyodziania, druga jego połowa odczuwała głęboką satysfakcję – oto pozyskał duszyczkę, teologicznego uchodźcę. Szedł szybko, wielkimi krokami, a resztka grymasu na jego
twarzy odzwierciedlała jedynie ból w krzyżu. Prowadził chłopca nie ku wejściu kuchennemu do domu ani nie ku drzwiom frontowym, lecz ku oknu od kuchni, przez które zwykł podawać kucharce jaja i warzywa. Zapukał gwałtownie w szybę i oderwał panią Millar od skomplikowanych zajęć przy sporządzaniu kremu. – Proszę przygotować nakrycie dla jednej jeszcze osoby – zadysponował. – On ma przecież obiad u siebie – odparła – w domu. – Zje obiad u nas, pani Millar! – wykrzyknął Hugh Stratton z radosną beztroską. – Zje z nami. Graniaste kółko na serwetkę będzie teraz jego. Normalnie biorąc, kobieta zareagowałaby na określenie kółka jako graniastego, ale zachowanie pastora wprawiło ją w zaskoczenie. Pochyliła się do przodu, jakby chciała zapytać o coś chłopca, ale w istocie po to, by nosem zbadać oddech pana domu. Poczuła jedynie zapach kremu. Nie przepraszając za swój postępek, cofnęła głowę i zatrzasnęła okno.
13 Rodzynki
Po raz drugi w życiu Oskar oglądał rodzynki. Wydłubywał je z czegoś, co nazwano „pasterskim plackiem” i układał rządkiem na krawędzi talerza. Zdobiły owo nakrycie pogańskie scenki, które chłopiec przysłaniał rodzynkami. Ale nie czynił tego z rozmysłem. Był zbyt przejęty, by zdobyć się na takie kalkulacje. Po raz pierwszy w życiu jadł rodzynki w czymś, co nazywano „diabelskim przysmakiem” – w puddingu bożonarodzeniowym. Teraz wszystkie mięśnie jego wąskiej szczęki pozostawały mocno zaciśnięte. Sięgnął po widelec i nóż i spróbował wyłączyć całkowicie zmysł powonienia. Powietrze na plebanii było skwaśniałe. Nigdy jeszcze i nigdzie Oskar nie czuł się tak obco. Odnosił wrażenie, że w polu widzenia nie znalazłoby się nic, co nie byłoby pokryte warstewką wilgoci, wyczuwalną przy dotknięciu. Wskutek tego nawilgocenia wszystko wydawało się martwe. Chłopiec cofnął ręce, nie ujmując sztućców, twarz mu się ściągnęła. Zauważono to. Oblał się rumieńcem i wcisnął dłonie w suche kieszenie ubrania. Przypominający woń ptasiego gniazda zapach domu Strattonów był jednak gorszy od wypełniającej go wilgoci. Chłopiec czuł się tak, jakby czyjaś dłoń w rękawiczce przyciskała mu do nosa starą, zbutwiałą księgę. Kiedy wszedł do pokoju, zapach jakby się poderwał i opadł go zewsząd jak mszyce mrowiące się na różanym krzewie. Książki, pisma, różne papierzyska osaczyły go ze wszystkich stron, nie tylko z półek, ale również z wysokich, chwiejnych stosów ułożonych na podłodze.
Usiedli we troje i wpatrywali się w żółtawą poświatę wieczoru. Oskara przeniknęła melancholia, poczuł niemal dławiący żal. Pomyślał, że ten pokój jest salonikiem anglikańskiego pastora. Nikt inny w Hennacombe nie miał saloniku. Kątem oka dostrzegł (nie mógł poświęcić tym obserwacjom całej uwagi, ponieważ wypytywano go właśnie o stan zdrowia drobiu jego ojca), jak służąca uprząta duży, prostokątny stół. Zebrała czasopisma i gazety i ułożyła na wierzchu owych stosów piętrzących się pod ścianami. Upychała je też w szafach, które – oprócz tego, że były wyłożone papierem, a nie płótnem – przypominały bieliźniarki przeznaczone do przechowywania pościeli. Sprzątnęła wszystko ze stołu, nakryła go obrusem i zaczęła wnosić nakrycia. Wywiedziawszy się już od Oskara wszystkiego na temat ojcowskiego drobiu, państwo Stratton posadzili chłopca u szczytu stołu, sami zaś usiedli po jego bokach. Wydawało mu się to nie na miejscu, ale wszystko tutaj było takie. Niedostateczne oświetlenie uniemożliwiało przyjrzenie się wschodnim bóstwom (w taki bowiem, błędny sposób odgadł znaczenie sielskich motywów na zastawie stołowej), a co gorsza, ów tak zwany pasterski placek przypominał wyglądem placek ziemniaczany podlany skąpo sosem. Smak miał bardzo osobliwy – przyprawiono go curry – ale ponieważ Oscar nigdy nie jadł tej przyprawy, nie wiedział, co to takiego. I były w owym placku rodzynki. Nie rozumiał, dlaczego tak jest, ale pomimo uwielbienia dla bożonarodzeniowego puddingu, w którym również się znalazły, rodzynki mu nie odpowiadały. Niepodobna w ciągu pięciu minut odciąć pępowinę łączącą człowieka z Bractwem z Plymouth. Chłopiec przysłonił rodzynkami oblicza pogańskich bóstw. Należało jednak zjeść wszystko, co położono na talerzu – rychło to sobie uświadomił. Kiedy pozostały już tylko rodzynki, pani Stratton pochyliła się nad stołem i położyła pełną łyżkę tego przysmaku na talerzu Oskara. – Dziękuję – powiedział. I pożałował, że się znalazł w tym domu. – To tylko rodzynki – wyjaśniła pani Stratton, popatrując na chłopca z mroku.
– Tylko rodzynki! – rzucił pastor. – Funt kosztuje cztery pensy, a ty powiadasz: tylko rodzynki! – Tak, kochanie – potwierdziła jego żona. Rodzynki (najlepsze, gatunku elemes) przysłał w podarunku jej ojciec pocztą kolejową z Oksfordu, w pudle po herbacie zawierającym także różne inne „przydatne drobiazgi”. – On pewnie nie jest do nich przyzwyczajony. Czy już jadałeś rodzynki? – Tak, tak – odpowiedział Oskar – oczywiście. Sprawiło mu przyjemność, że może się wymówić od ich zjedzenia w tak prosty sposób. Poprosił cichutko o zabranie talerza i napił się herbaty. Uśmiechnął się smutno, a pastor Stratton również próbował okazać dobrą wolę. Pastor odczuwał rosnące napięcie. Odłożył widelec na pusty talerz i wypił łyk czegoś, co chłopiec uznał za „trunek”. – A czy widziałeś kiedy pomarańczę? – spytała pani Stratton. Oskar pomyślał, że pastorowa ma ładną twarz, wydatne, miękkie usta i jasne, błyszczące oczy, wszystko w niej jednak było większe, niż powinno być. – Tak. – To świetnie. Odchyliła się do tyłu, składając ręce na kolanach, jakby pomarańcze tam właśnie miały się znajdować. Oskar zjadł jeszcze trochę tego paskudnego jedzenia, myśląc: Oto Twoi słudzy, Panie. Wydawało się, że tamci oboje nie wiedzą, o czym z nim rozmawiać. Pastor postukiwał widelcem o talerz i łyknął kolejnego „drinka”. Pani Stratton wypytywała chłopca o różne owoce, a następnie opowiedziała mu o małym kościółku w Torquay, który odbudowali uczniowie doktora Puseya. Oprócz ołtarza głównego było w tym kościele kilka bocznych. Każdy miał swego dekoratora – i szafkę w zakrystii. Spytała Oskara, co o tym myśli. – Nie wiem, proszę pani – odrzekł zakłopotany.
Wiedział tylko, że ołtarz jest miejscem, w którym dokonuje się ofiary. I tylko tyle mówiło mu owo pojęcie. Zdawał sobie sprawę z tego, że musi zjeść rodzynki, bo w przeciwnym razie jego talerz nie zostanie sprzątnięty ze stołu. Tamci czekali, aż się z nimi upora. Były dlań symbolem bożonarodzeniowego puddingu. Wiedział, że musi je zjeść, ale nie mógł się do tego zmusić. – A więc nie akceptujesz ołtarzy. – Pani Stratton tak odczytała jego wymijającą odpowiedź. – Zgoda, ja także nie wiem – Hugh, ja naprawdę tego nie wiem – czemu należałoby je akceptować, jest przecież tyle spraw, które przyjmujemy do wiadomości, nie rozmyślając o nich, toteż gdybyś określił ołtarz jako stół do przyjmowania komunii, wcale nie uznałabym cię za fanatyka. Chłopiec wysunął rodzynkę na sam skraj talerza. Wyglądał na nieszczęśliwego. Pani Stratton uśmiechnęła się życzliwie. – Doprawdy, wiesz, to bardzo istotne rozróżnienie. Prawda, Hugh? Ale po tym pełnym przejęcia początku zamierzonej oracji zabrakło jej tchu i opuściła głowę. Nagle pastor Stratton sięgnął widelcem po rodzynki Oskara. Nadziewał je jedną po drugiej. I nie odezwał się słowem, dopóki nie zjadł wszystkich. – Czy myślisz, że twój ojciec będzie cię tu szukał? – spytał wojowniczym tonem. Chłopiec nie mógł wytrzymać jego spojrzenia. I wcale nie dodała mu siły pani Stratton, która wzięła go za rękę. – Nachodząc mnie? – dodał pastor. Do tej chwili Oskar w ogóle nie wyobrażał sobie najbliższej przyszłości. Nakierował swój umysł na wieczność, zamierzał przedsięwziąć coś, co nie dawało się objąć myślą. Cokolwiek sądził o ewentualnych poczynaniach ojca, nie brał w ogóle pod uwagę tego, by mógł on przekroczyć płot ogrodu anglikańskiego duchownego. Ale w tej chwili, na myśl o pojawieniu się
rozgniewanego ojca, który mógłby wedrzeć się do domu Strattonów, zrobiło mu się lekko na sercu. – Tak – odpowiedział – przypuszczam, że tak. A kiedy spostrzegł, jakie wrażenie wywarły te słowa na pastorze, odczuł gwałtowny przypływ poczucia siły. Pozostawał wszak jedynym obiektem ojcowskiej troski i czułości, to oczywiste, że papa po niego przyjdzie. On sam jest przecież jeszcze chłopcem, i cały ciężar sprawy zostanie zeń zdjęty. Uśmiechnął się do pani Stratton, choć zdawał sobie sprawę z tego, że uśmiech nie odpowiada powadze sytuacji. – Nachodzenie mnie nie posłuży dobrze jego zamiarom. – Pastor Stratton podniósł ze stołu dzwonek i potrząsnął nim. Zniecierpliwił się, że pani Millar nie uprzątnęła jeszcze nakrycia chłopca. I znowu pociągnął „drinka”. – Możesz mu to ode mnie powiedzieć – dorzucił. – Zamierzasz tutaj pozostać? – W oczach pani Stratton odmalowało się szczere zaniepokojenie, przenosiła wzrok z Oskara na męża i z powrotem. – Hugh, a co ty na to? Małżonek bez słowa zwrócił ku niej twarz wykrzywioną grymasem. Pani Stratton mogła przypisać tę mimikę działaniu sherry. – Tak, prosz’ pani – wyszeptał Oskar. – A co pocznie twój biedny ojciec? Pomyśl o bólu, jaki mu zadajesz tym, że przebywasz tu z nami, o kilkaset metrów od jego domu. Oczy zaszły mu łzami. Podrapał się w głowę i rozejrzał po pokoju (z lękiem – pomyślała pastorowa). – Wiem, prosz’ pani. Będzie mu bardzo smutno. Betty doszukała się w jego wypowiedziach akcentu charakterystycznego dla zachodniej części kraju, podczas gdy synowie baptystów z okolicznych farm słyszeli tylko londyńską wymowę Oskara. Nie po raz pierwszy pomyślała o tym, ile ekspresji zawiera ów akcent. Wymawiając wyraz „smutno”, chłopiec spotkał się z natychmiastowym jego echem. – Tak – potwierdziła pani Stratton – bardzo smutno.
– Wiem, prosz’ pani, wiem, jednak widzi pani, mój ojciec tkwi w błędzie. – Ale ty nadal chcesz doń wrócić – powiedziała i spojrzała na męża, którego zamiarów nie umiała przewidzieć. Przypuszczała, że na jego twarzy uwidoczni się zaniepokojenie całą sprawą. Martwić go będzie myśl o pieniądzach, przede wszystkim o pieniądzach. Toteż zdziwiła się, kiedy grymas ustąpił miejsca dobrotliwemu uśmiechowi na obliczu małżonka. – Sądzę – ciągnęła, nadal przypatrując mu się z uwagą – że powinieneś odprowadzić chłopca do jego domu. Hugh? – dodała pytającym tonem. – Nie, proszę, nie! – Oskar uderzył dłonią w udo dla wzmocnienia swej prośby. Czuł, że kolano dygoce mu pod ręką, a stopy drżą jak w tańcu, co w umyśle pastora – niezależnie od poczucia satysfakcji – wzbudziło obawę o trwałość podtrzymujących podłogę legarów. – Nie mogę tam wrócić! – Chłopiec był bliski płaczu, zbladł i zacisnął usta. – Niezależnie od tego, jak bardzo będę tęsknił. – Przecież ojciec cię kocha – zdziwiła się pastorowa. – Tak, wiem, że mnie strasznie kocha. Łzy napływały mu do oczu, lecz ciągle nie tracił nad sobą panowania. Pani Stratton rozwinęła chusteczkę, ale nie widząc ze strony gościa oznak, że chciałby uczynić z niej użytek, złożyła ją na powrót. Wyciągnęła rękę i położyła ją na drżącym ramieniu Oskara, ale nie odczuła zbytniej potrzeby nawiązania z nim bliskiego kontaktu. Wydał jej się obcy, jak modląca się modliszka – jego wydłużone wargi drżały, szorstkimi dłońmi przecierał twarz. Uświadomiła sobie owo poczucie obcości i wezbrało w niej współczucie. – Ja również go kocham – dodał Oskar z naciskiem. Pani Millar wniosła agrest z kremem i zdziwiła się, widząc, że pastor podaje chłopcu deser. Nałożył mu podwójną porcję kremu. Taka hojność wobec gościa zupełnie nie leżała w jego obyczajach. Również pani Stratton przypatrywała się tej scenie z zainteresowaniem.
– Nie mogłoby być inaczej. – Inaczej? Dosyp sobie cukru, jeśli chcesz – zaproponowała chłopcu Betty. – Nie mógłbym go nie kochać. I przyjął od pastorowej małą chusteczkę, którą mu podała. Nigdy niczego takiego nie widział; na obrzeżu wyszyto delikatny haft. Wytarł głośno nos i zrobiło mu się żal delikatnego materiału, z jakiego zrobiona była chusteczka, nieprzeznaczona do takich celów. – Nasze dysputy mają charakter nie tyle osobisty – chłopiec nie wiedział, co zrobić z chusteczką (Zatrzymaj ją sobie, zatrzymaj – wtrąciła pani Stratton) – nie tyle osobisty, ile teologiczny. Widzi pani, on nie dostąpi zbawienia. – Cóż za niezwykły chłopiec z ciebie – stwierdziła Betty. Mimo zakłopotania Oskar z przyjemnością przyjął ten komplement i zepchnął go na dno pamięci, tak jak postąpił ze zwiniętą w ciepłą kulkę, mokrą chusteczką, którą wepchnął na samo dno kieszeni. Był niezwykłym chłopcem! – Tylko widzisz, Oliwerze – ciągnęła pani Stratton – nie moglibyśmy cię zabrać ojcu, nawet gdybyśmy chcieli. – To nie jest Oliwer – sprostował pastor (tonem raczej korygującym, pomyślała jego żona). – A jak się nazywa? – Oskar. – Oskar? – Tak. – Cóż za niezwykłe imię! – Ojciec nadał mi imię swego starego przyjaciela. – Czy on był cudzoziemcem? – spytała pani Stratton, ale jej myśli bynajmniej nie zaprzątała ta kwestia. Niepokoił ją nastrój męża. Nie rozumiała wyrazu jego twarzy. Malowały się na niej spokój i wewnętrzna pewność siebie, jakiej nie widziała u niego
od lat. Wydawał się całkowicie opanowany i widocznie owo opanowanie było źródłem jego stanowczości. Wszystko to przedstawiało się dość niepowszednio. – Nie, prosz’ pani, był Anglikiem. To on zdarł zasłonę z oczu mego ojca. Jednak pani Stratton straciła już wszelkie zainteresowanie imieniem Oskara. Zapytała męża o zupełnie inną, niecierpiącą zwłoki sprawę, nie bacząc na jej ściśle prywatny charakter. – Hugh, a koszta? – Chłopiec ma powołanie. – Do czego powołanie? – Do służby Bożej. Będzie studiował w kolegium Oriel. Ja zaś go zapoznam z Zasadami Wiary. Pastorowa przycisnęła dłoń do piersi, nie w czułym geście, lecz z całą mocą, by przytłumić przyspieszone bicie serca. – Wypiłeś już trzy kieliszki – upomniała męża. – Równo trzy – odrzekł pastor. – Jutro porozmawiamy o tym spokojnie – zaproponowała, odwracając się profilem do małżonka i popatrując nań z ukosa. – Oczywiście – potwierdził Hugh, podnosząc się z krzesła. Zrazu nie stał zbyt pewnie na nogach, ale zebrał się w sobie i natychmiast poczuł się silniejszy i sprawniejszy niż dotychczas. Odgarnął z czoła kosmyk włosów. – Myślę – dodał, na przemian wysuwając ramiona ku przodowi i cofając je, by rozluźnić mięśnie klatki piersiowej – że będzie najlepiej dla Oskara, jeśli zaraz pójdzie spać. Pani Stratton dostrzegła uśmiech na twarzy męża. Był to uroczy, chłopięcy uśmiech, jak gdyby Hugh, chcąc zrobić jej niespodziankę, chował za plecami róże, a jeśli nie róże – to coś rzadkiego, jakiś nieznany dotychczas w tej części hrabstwa okaz fauny czy flory.
14 Próby
Mężczyźni i kobiety rozeszli się po opustoszałych zimą polach. Wyrwano z łóżek zaspane dzieci i kazano im się modlić. Trzej Croucherowie – Timothy, Cyrus i Peter – zgłosili Theophilusowi swą gotowość sprowadzenia chłopca do domu siłą. Byli to mocno zbudowani, szerocy w barach mężczyźni, ramiona mieli muskularne jak kowale; dzierżyli w dłoniach potężne drewniane lagi i postukiwali nimi o podłogę, dla podkreślenia wagi wypowiadanych słów. Pani Williams milcząco wspierała ich zamiary. Chętnie by rozczesała chłopcu czuprynę i nie minęłaby godzina, jakby leżał już w łóżku. Ale pan domu odesłał Croucherów z niczym, prosząc jedynie o to, by bezsenne chwile poświęcili modłom. Gospodyni czuła się zmęczona i chętnie poszłaby spać, ale jej chlebodawca życzył sobie, by mu towarzyszyła w modlitwie. Podłoga była twarda, nie było dywaników do klęczenia ani nawet tego kawałka filcu, którego pani Williams używała przy myciu posadzki. Theophilus modlił się głośno. W modlitwie skupiał się na sobie, stawiając samego siebie w centrum wszechświata, jak gdyby jedynym powodem, dla którego syn go opuścił, była Boska wola ukarania ojca. Błagał więc Boga o ukaranie go w inny sposób. Błagał go na cały głos, uporczywie, ale pani Williams pomyślała, że te modły brzmią jak oracja księcia przemawiającego do króla, a nie jak prośba „biednego grzesznika”, za jakiego pan Hopkins się uważał. Pani Williams miała pięćdziesiąt pięć lat i była już zbyt dorosła na takie bzdury. Gdyby była Bogiem, grzmotnęłaby
suplikanta w ucho i odesłała do łóżka. Piętnaście po jedenastej wieczorem przyszli oboje anglikanie, wnosząc do kamiennego dworku czerwone błoto na butach i zapach szynku w odzieży, pani Williams mogła więc podnieść się z klęczek. Podała im herbatę, ale nie zdążyli opróżnić szklanek. A potem znów wezwano ją do modłów. Jeszcze później zaś pan Hopkins wyszedł z domu, nie biorąc ze sobą światła. Usiadła przy stole w kuchni, żeby poczekać na powrót chlebodawcy; po pięciu, może dziesięciu minutach usłyszała jego głos przedzierający się od strony plaży przez szum wiatru: Theophilus wykrzykiwał słowa modlitwy. Po raz ostatni była świadkiem takiej histerii po śmierci matki chłopca. Wtedy próbowała uspokoić wdowca, teraz zaś poszła spać.
15 Kuchnia na plebanii
Lucy Millar nie lubiła kuchni, w której pracowała. To w ogóle nie była kuchnia, lecz raczej nieco większa spiżarnia, w której poprzedni proboszcz kazał umieścić piec i zlew, ale – zapewne dlatego, że nie wystarczyło miejsca, aby całość urządzić inaczej – zrezygnował z wyposażenia w postaci półek, szafek i stołów, które nadają kuchni właściwy charakter. Strattonowie zdawali sobie sprawę z owych niedostatków. Od razu, pierwszego dnia po przybyciu do ich domu Lucy (przedstawiła im wszelkie wymagane referencje, obwiązane wstążeczką), przeprosili ją za niewygody. Pani Stratton wręcz oczarowała panią Millar, wydała się kobietą praktyczną i zdecydowaną. Pani Millar doskonale pamiętała, jak pani domu z oburzeniem wskazywała palcem różne uszkodzenia i braki („Proszę tylko popatrzeć!”) oraz jak próbowała bezskutecznie otworzyć małe okienko od zacienionej, północnej strony. Wzywała Lucy, aby ta spróbowała sobie wyobrazić, jak wyglądać musiała dawna kuchnia, zanim ów poprzedni pastor wydał tyle pieniędzy na wybudowanie pieca i zainstalowanie zlewu w spiżarni. Pani Stratton zachowywała się tak, jakby nie ponosiła za to najmniejszej odpowiedzialności. Wyrażała Lucy współczucie, że ta spędzi wspaniałe lato we wnętrzu owej „przygnębiającej spiżarni”. Płaciła za wszystko tylko sześć pensów tygodniowo, a niekiedy, mimo że Lucy musiała utrzymać czwórkę dzieci i rodziców staruszków, zaledwie trzy lub cztery pensy, zależnie od tego, ile miała właśnie pieniędzy. Pani Millar zaś była tylko na tyle dzielna, by napluć pracodawczyni do zupy.
Zawsze była dzielna. Przychodziła do pracy o piątej rano, o ósmej wieczorem zaś, na poły biegnąc, wracała przez Downs do własnego domu. Nie dałaby rady zliczyć powodów, dla których musiała być dzielna. W jej własnej kuchni znajdowały się setki owych powodów i zamęczała rodzinę ich wyliczaniem. Ta litania wprost przytłaczała jej bliskich. Pochylali w milczeniu głowy i siorbali zupę. Dziś jednak była jeszcze dzielniejsza niż zazwyczaj. Zaprosili tego Theomaniaka, Theohondryka do stołu, a wiedzieli – pani Stratton wiedziała (a przynajmniej powinna była wiedzieć) – że takie zaproszenie doszczętnie burzy metodę pracy pani Millar. Ponieważ dawna spiżarnia była tak mała, Lucy starała się możliwie największą część pracy wykonać przy dużym stole w pomieszczeniu, które pierwotnie było kuchnią. Trzymała tam dwie miednice, w których zmywała naczynia, i mogła sobie z góry przygotować wszystkie przyprawy, poustawiać na stole wszystkie miski i miseczki – w jednej żółtka, w drugiej mielone mięso w sosie ziołowym, aby przeszło aromatem i tak dalej. Dobrze jej się pracowało w tym dużym pokoju. Był równie przestronny jak owa dawna spiżarnia ciasna. I tylko w tym jednym pokoju w całym domu nie czuło się wilgoci. Okno wychodziło na stronę południową, wskutek czego zimą biły w nie wprawdzie sztormowe wichry, ale udawało się przez nie – co uważała za swój osobisty przywilej – zobaczyć także spokojną, niebieską wodę i czerwoną skarpę klifu, od której to barwy Hennacombe wzięło swą nazwę. A teraz ów Theobubek rozsiadł się tu i zniszczył jej dzień. Do przyjmowania gości tego rodzaju przeznaczony był inny pokój, który Lucy nazywała chlewikiem (choć przy ludziach mówiła o nim „salonik”, jak wszyscy). Ten gość nie pasował do pokoju jadalnego. – Czy stara się pani dostąpić zbawienia? – spytał ją na samym początku, nawet się nie przedstawiając. Odpowiedziała, żeby pilnował własnych spraw. Zabierała się właśnie do przygotowania baraniego udźca. Nic się nie stanie, jeśli to chłopisko
o błyszczących oczach nie zostanie niczym poczęstowane i pójdzie sobie. Lucy weszła do tak zwanej kuchni, by rozwałkować ciasto na kruche ciasteczka. Nie były przeznaczone na lunch, ale do herbaty, którą pani Stratton częstowała członków Rady Starszych (chociaż i tak zajmował się nimi dziedzic i pastorowa swymi wysiłkami nie osiągała niczego). Pani Millar potrzebny był do przygotowania ciasta duży stół, ale zajął go Theophilus, musiała więc rozwałkować je w spiżarni, na odwróconej spodem do góry tacy śniadaniowej. Z trudem utrzymywała ją na powierzchni taboretu, z pasją rozgniatając placek. W pewnej chwili taca ześlizgnęła się ze stołka i wszystko spadło na podłogę. Lucy nie wydała z siebie głosu. Podniosła placek z ziemi i podeszła z nim do okna, by sprawdzić, w jakim stanie jest ciasto. Była drobną kobietą o nerwowym usposobieniu, ciemnych, głęboko osadzonych oczach i szybkim refleksie. Przyglądając się ciastu, zachowała spokój. Myślała o tym, jaka też wybuchnie wrzawa, jeśli znajdą choćby odrobinę placka w wiaderku z pokarmem dla kur. Ugniotła ciasto w bryłkę i położyła ją na tacy. A potem podeszła do drzwi, przez które przypatrywała się zapłakanemu mężczyźnie. On jej nie widział. Dostrzegła też cień pani Stratton, która przesunęła się z drugiej strony małego kuchennego okienka. Szyby były marnej jakości, pokrzywione i pokryte bąbelkami, ale pani Millar wiedziała, że pani Stratton czeka na kruche ciasteczka. Lucy posypała bryłę ciasta mąką i ugniotła je tak, by z wierzchu znikły paprochy, które się przykleiły z podłogi. Ale nadal wzdragała się przed uformowaniem z tego placka małych krążków. Odstawiła ciasto na bok, by o nim zapomnieć. Wyjęła ze spiżarni barani udziec. Wprawdzie już lekko zzieleniał, ale widywała w tym domu mięso jeszcze gorsze. Wzięła do ręki najlepszy nóż z sheffieldskiej stali, który brała z domu do pracy i w ogóle nosiła przy sobie, i naostrzyła go. Odsunęła ciasto, przetarła tacę i znów postawiła ją na taborecie. Potem położyła na niej udziec. Wiedziała, że nie jest to dobre miejsce do krojenia mięsa, ale nie miała wyboru. Przyklękła i wzięła się do
dzieła. Ten nóż był doprawdy wspaniały, taki ostry. Oddzieliła mięso od kości, ciesząc się własną sprawnością oraz odgłosem pękającej tkanki, słyszalnym, mimo że nóż był ostry. I właśnie wtedy dobiegły do jej uszu ewangeliczne wersety, wymawiane cicho takim głosem, jaki wydają z siebie we śnie ludzie chorzy, ale – na Boga! – nie powinien czegoś takiego wyszeptywać na jawie zdrowy mężczyzna, siedzący przy jej stole. Przysłuchiwała się temu przez kilka minut, z przechyloną w bok głową, jak jeden z owych czerwonoskórych dzikusów z Rhode Island, którzy – już o tym zdecydowała – nie będą jeść jej kruchych ciasteczek. Potem zaś zdjęła z tacy barani udziec, odłożyła starannie nóż i poszła popatrzeć na owego dziwnego osobnika. Widziała go już wcześniej, ale nigdy – choć może to się wydawać niemożliwe, zważywszy na to, że mieszkali tak blisko siebie i chodzili po tych samych ścieżkach – nie oglądała z tak bliska. Był oczywiście dziwakiem, jak każdy, kto nie uznawał tańca. Krzepki i silny, oczy miał czarne jak heban. Siedział wyprostowany, ze zmarszczoną twarzą, powieki zacisnął tak mocno, że górna niemal dotykała nosa. Dłonie splótł tak ściśle, jakby zwarły się w walce, jakby prawa dążyła do wyłamania lewej w nadgarstku. Zaczął poruszać wargami, które nie pasowały do reszty twarzy: były wydatne, czerwone, nabrzmiałe pasją. Przypatrywanie się ustom gościa wprawiło Lucy w zakłopotanie. Wydała z siebie parsknięcie, dość głośne, by można je było usłyszeć. Wyrażała w ten sposób swe nieukontentowanie. Nie dbała o to, czy on ją usłyszy. Odwróciła się i na powrót zajęła ciastem. To naprawdę nie jest w porządku. Z trudem znosiła taką niesprawiedliwość: ona musi tu ciężko pracować na klęczkach, podczas gdy ów mężczyzna zawładnął całym wielkim stołem! Uważał zresztą, że wyraził jej z tego powodu ubolewanie. Słyszała, jak powiedział mocnym, pełnym przekonania o swej ważności głosem: „Kuchnia całkiem by wystarczyła”. Lucy Millar wróciła do udźca. A ponieważ była rozzłoszczona, bo do spiżarni nie wpadało dosyć światła, a taboret chwiał się pod ciężarem
rozkrawanego mięsa, głęboko skaleczyła się w palec. Z rany trysnęła krew o barwie tureckiej czerwieni, na tacy i fartuchu pokazały się purpurowe plamy. – Niech to szlag trafi! – powiedziała, kipiąc gniewem. Odgłosy dobiegające z sąsiedniego pokoju ucichły, a kiedy tam weszła po bandaż, zauważyła, że mężczyzna przygląda jej się ciekawie. – No tak – odezwał się mocnym głosem, który ludzie zazwyczaj uznawali za jego najbardziej charakterystyczną cechę. Ona już jednak ten głos słyszała, nie uległa więc zaskoczeniu. Wstrząsnęło nią natomiast spostrzeżenie, jakie poczynił – tonem radosnym, niemal triumfalnym, zupełnie niepasującym do jego splecionych w zatroskaniu dłoni. – No tak, pani kucharko, skaleczyła się pani. Nie zrozumiała przyczyny owego rozradowania, gdyż nie podzielała jego poglądu, iż jeśli zapadacie na jakąś chorobę albo też odnosicie jakąś ranę czy spotyka was jakieś nieszczęście, na przykład łamiecie sobie nogę, znaczy to, że spada na was kara za grzechy. Usłyszał przekleństwo kobiety, a teraz zobaczył jej skaleczony palec, ale mylnie wyobraził sobie kolejność owych faktów, odwracając relację między przyczyną a skutkiem. Lucy ucięła kawałek lnianej ścierki, by sobie przygotować bandaż. Nie przeprosiła, że czyni to na stole, serce biło jej gwałtownie. Słyszała, jak pani Stratton mocuje się z parasolką w korytarzu, po to tylko zresztą, by dać w ten sposób do zrozumienia swej kucharce, że nie może się doczekać kruchych ciasteczek. Pani Millar przeniosła barani udziec na duży stół. Aż pokraśniała, dokonując tak wyzywającego czynu. Położyła mięso na krańcu stołu przeciwległym do miejsca, przy którym siedział gość i w ogóle nań nie patrzyła. Pracowała stojąc, z pochyloną głową. Była właśnie zajęta krojeniem mięsa, kiedy do pokoju wszedł syn Theophilusa. Widziała go zeszłej nocy, nawet wielokrotnie, ze swego okna. Różnił się od wszystkich pozostałych chłopców z Hennacombe. Przypominał wyglądem panienkę, a zachowaniem kogoś dorosłego. Nieraz słyszała, jak śpiewał pieśni
religijne, wędrując polnymi ścieżkami, i nie miała zbyt pochlebnej opinii o jego głosie. Po chwili pani Stratton weszła do domu nerwowym krokiem. Wracała z kurnika. Przyniosła w misce kilka jaj, jedno zapewne zniosła właśnie rozgdakana kura. Pastorowa zrobiłaby lepiej, gdyby postawiła odpowiednią grzędę i zadbała o właściwe schronienie dla drobiu, moknącego w zacinającym deszczu. Pani Stratton położyła jajka na stole i mrugnęła do Lucy, którą – mimo przyjemności, jaką jej sprawił ów porozumiewawczy gest, a przede wszystkim fakt, iż nie została odesłana do spiżarni – ogarnęła nowa fala irytacji. Najpierw rozwarła szeroko powieki, po czym je przymknęła. Nie mogła już dalej odkładać pracy przy ciasteczkach. – Papo! – usłyszała głos chłopca. Przechodził z tonacji tenorowej w alt – tak się dzieje u chłopców w tym wieku. Lucy Millar posypała blat stołu mąką i zaczęła rozwałkowywać ciasto. Była świadoma tego, że placek sięga aż na tamtą część stołu, którą można by nazwać terytorium przypadającym gościowi. Wyczuwała w pulchnej masie drobinki brudu z podłogi, które lekko chrzęściły pod drewnianym wałkiem. Zastanawiała się, co też ci dwaj dziwni osobnicy mają sobie do powiedzenia.
16 Hiob i Judasz
Wszystko, co dotyczyło ojca, było dla Oskara tak znajome i miłe, że rychło zapomniał o wydarzeniach, które przywiodły go do miejsca, gdzie odbywało się ich spotkanie – ważne było jedynie to, że ojciec tu się znajduje. Najchętniej przytuliłby się doń i ucałował, przywarł twarzą do szorstkiego, niebieskiego surduta przepojonego zapachem formaliny, a gdyby otoczenie na to nie pozwalało, uchwycił w swe ręce obie ojcowskie silne dłonie, naznaczone zawsze bliznami i skaleczeniami, których się nabawiał, zbierając morskie okazy wśród ostrych skał. Uznał, że musiał postradać zmysły, bądź ulec oszołomieniu czymś szkodliwym. Zapragnął znaleźć się w jakimś miejscu zdrowym i suchym, a w tym momencie, w tej kuchni, obie wartości nabrały znaczenia synonimicznego. Zobaczył, że ojciec wstaje, usłyszał odgłos odsuwanego krzesła. Zauważył też, że kucharka uważnie im się przypatruje. Pomyślał, że ojciec weźmie całą sprawę w swoje ręce: po prostu otworzy ramiona – jak dobry rodzic marnotrawnego syna – i przyciśnie go do siebie, do piersi odzianej w szlachetną bawełnę i zabierze z tego miejsca pełnego odoru pleśni do domu przenikniętego ascetyczną wonią pasty do podłóg. Ojciec wziął go w objęcia, po chwili jednak odsunął od siebie z gniewnym grymasem na twarzy – Oskar nie mógł dociec, co ów grymas wyrażał. Zakładał, że zachowaniem ojca w większym stopniu powoduje miłość niż gniew, i sam również pragnął zachować się podobnie. Nasunęło mu się przypuszczenie, że zapewne ojca zirytowała obecność służącej. Oskara
krępowała asysta obcej kobiety przy ich spotkaniu. Z pewnością ojciec również odczuwał z tego powodu pewną konsternację. Obaj popatrzyli na kucharkę wyczekująco. Zabrała nóż i okrwawione kawałki mięsa i wyszła z pokoju. Ale zanim zdążyli usiąść, pojawiła się ze szczoteczką w ręce, by oczyścić stół. Kiedy to już zrobiła, wyobrazili sobie, że zostali wreszcie od jej obecności uwolnieni. Jednak kobieta znów wróciła do pokoju, by posypać mąką narożnik stołu. I zaczęła na nim rozwałkowywać ciasto, nie przepraszając za uparte towarzyszenie im ani nie przejawiając najmniejszego pośpiechu. Potem zaś wpadła do pokoju pani Stratton, przynosząc kosz z jajami, i poleciła pani Millar, by przygotowała im śniadanie. Odnosiło się jednak wrażenie, że kucharka z całą bezczelnością nie zamierzała wykonać polecenia. Bardzo im obu doskwierało to, że spotykają się w obecności obcych. W innej sytuacji wyszliby do ogrodu i powędrowali dalej ścieżką, ale ojciec stracił swe zwykłe poczucie władzy, chłopiec zaś był zagubiony i oczekiwał, by nim pokierowano. Kucharka przygotowała jednak dwa nakrycia. Przy talerzu Oskara położyła białą serwetkę w srebrnym kółku. Owo srebrne kółko było dla ojca powodem urazy, Oskar zaś odczuł szczególne zawstydzenie, poczuł się Judaszem. Jego znaki alfa i delta straciły wszelkie znaczenie, chciał, aby go ucałowano, wybaczono mu, ale przecież był Judaszem. Kiedy już się znajdzie na powrót w domu, nie odzyska dawnego poczucia szczęścia. Nigdy już nie odczyta na głos Lekcji członkom Bractwa. – Modliłem się za ciebie – powiedział papa. Oskar spojrzał na niego, po czym opuścił głowę. Zawstydził się tego, co zauważył w ojcowskich oczach – białka pożółkły, dostrzegł w nich czerwone żyłki, w kąciku lewego oka pojawił się krwawy wylew. To on był sprawcą tej męki. Na czole Theophilusa pojawiła się jakaś blizna, na brodzie miał ziarenka piasku. Lucy Millar pokroiła rozwałkowane ciasto na małe prostokąty, choć wiedziała, że pani Stratton woli ciastka okrągłe – nie było dziś czasu na
oksfordzkie kaprysy. Świątobliwy Hipokryta wzdychał nad dolą syna. Chwycił go za palec u ręki, pochylając się nad rogiem stołu. Chłopiec powinien wytrzeć sobie nos. Lucy rozejrzała się dokoła. – Wyruszyłeś w kierunku przeciwnym biegowi czasu – powiedział papa niewyraźnym głosem, jakby miał w ustach oplatający mu język cukierek toffi. Oskar pomyślał, że głos ojca jak gdyby utracił swój główny ton – zmiękł i zmatowiał, zabrakło w nim dobitności. Lucy Millar natomiast na dźwięk tego głosu odczuła dziwne mrowienie gdzieś na karku. Smarowała tłuszczem brytfankę. – Postanowiłeś, jak mnie poinformował zeszłego wieczoru pastor Stratton, odrzucić marszrutę, którą ci wytknął nasz Pan. Jakże straszna będzie chwila, w dniu Sądu Ostatecznego, kiedy Pan powie: „Przyjdźcie do mnie, moje wierne dziatki”, a Jego słowa nie będą zwrócone do ciebie. Pani Millar pokryła się gęsią skórką. Oskar natomiast martwił się tym, że papa utracił całą swą władzę nad nim. Chciał uwolnić palec z ojcowskiego uścisku, ale nie wiedział, jak to zrobić. – I to nie dlatego, że byłeś wodzony na pokuszenie i uległeś pokusie – ciągnął Theophilus. Oskar nie słuchał tych słów. Wsłuchując się w dźwięk ojcowskiego głosu, pomyślał: on jest w błędzie i wie o tym! Ogarnęło go współczucie dla ojca, ale także gniew. – To nie jest sprawa słabości twego ciała, która daje się szybko opanować. Jest to kwestia uporu twego ducha. Powinieneś usłuchać głosu Bożego. Syn miał czerwone usta i zielone źrenice; patrzył na ojca, jakby był kimś obcym. Theophilus nie mógł się pogodzić z tym brakiem miłości. Przeczesał sobie brodę palcami, a ziarenka piasku spadły na blat stołu. Zgarnął je dłonią na podłogę. W myślach zadał sobie pytanie: O Panie, czymże Cię obraziłem? – Ja usłuchałem głosu Bożego, papo.
Pani Millar pomyślała, że ten chłopak ma kości drobne jak dziewczyna – i trzyma stopy skrzyżowane. Głos mu drżał, załamywał się i bynajmniej nie brzmiał stanowczo. Na twarzy Oskara odzwierciedlały się płynne nastroje tak wyraźnie, jak powiewy wiatru marszczące powierzchnię stawu. Na litość Boską, jak takie coś ma zostać magistrem teologii! Zdjęła ze stołu blachę z pokrojonym plackiem i wstawiła ją do piekarnika. I wtedy dopiero zapytała, czy zjedzą śniadanie. Było już na nie za późno, zaproponowała im więc herbatę i grzanki. Ojciec zapytał chłopca: – No więc, gdzie ty właściwie jesteś, dziecko? I co właściwie robisz w domostwie tego rodzaju? Chłopiec był bardzo zdenerwowany. Wiercił się nieustannie na krześle, dłonie złożone na kolanach toczyły ze sobą gwałtowną walkę. Kolanami potrącał nogi i blat stołu. Ale na przekór wszystkim tym oznakom wewnętrznej niepewności jego oczy zachowały wyraz spokoju. Pani Millar dostrzegła w Oskarze coś, co pozwoliło jej bronić go przed wszelkimi kalumniami, jakimi był obrzucany w Hennacombe – dostrzegła w nim coś, co mogła nazwać jedynie „dobrem”. Ponownie zagadnęła ich o śniadanie. Zaproponowała im rzeczy, na które to gospodarstwo właściwie nie mogło sobie pozwolić. Śledzie lub jajka, mogłaby im kilka ugotować albo usmażyć na bekonie lub kromce chleba. Wzruszyła się do tego stopnia, by zaproponować gościom takie przysmaki, a ci dwaj w ogóle na nią nie patrzyli. Uznała to za wielką niegrzeczność ze strony ojca i miała rację, ale syn zdawał się go naśladować. Wyszła do kuchni przygotować tosty z cienko pokrojonych kawałków chleba. Kiedy wróciła z gotowymi grzankami, uderzyło ją napięcie, jakie się wytworzyło między nimi oboma – ojcem i synem – i w każdym z nich; napięcie widoczne w ich naprężonych do ostateczności mięśniach karku. Po policzkach ojca spływały łzy i wsiąkały w gąszcz jego brody. Kucharka pomyślała, że stara się przebłagać syna, ale nie miała racji. On nie mógł o nic błagać, mógł tylko przyjmować błagania. Właśnie w tej samej chwili Oskar uświadomił sobie skalę ojcowskiego
zapatrzenia w samego siebie. Wszystko, cokolwiek on czynił lub odczuwał, odbierane było przez papę jako doświadczenie zesłane nań przez Boga. Syn był jedynie narzędziem w ręku Boga, narzędziem Bożego gniewu. Theophilus nie poprosił go, by powrócił do domu. Chłopiec z trudem łapał oddech, bolał go brzuch. Poczuł strach – który zakrzepł w jego wnętrzu. Oskar odchylił do tyłu głowę jak tonące dziecko – i to właśnie spowodowało naprężenie mięśni jego długiej szyi. Rozłożyli serwetki na kolanach. W powietrzu zawisły łzy ich obu. – Nie rozkażę ci, byś wrócił do domu, Oskarze. Będę się za ciebie codziennie modlił. – I ja będę się za ciebie modlił, papo. Obaj się rozpłakali, a pani Millar podała im grzanki i nalała herbaty do filiżanek. Siedzieli oddaleni od siebie, nie dotykając się już dłońmi i płakali z głowami schylonymi jak do modlitwy.
17 Znoszone kamaszki
Sprawa
stała się głośna w Teignmouth i Torquay. Pani Stratton usłyszała, jak dwie kobiety rozmawiały o tym na rynku w Newton Abbot, a żadnej nie uważała za chrześcijankę. Baptyści z Babbecombe chodzili do kaplicy przy dworze dziedzica na msze niedzielne, nadkładając drogi przez Hennacombe, by móc zobaczyć nowe zjawisko: członków Bractwa z Plymouth, wznoszących na klęczkach modły przed zrujnowaną bramą plebanii anglikańskiej. Dla wszystkich nie wystarczało trawy, na której byłoby lżej klęczeć. Rosło tam natomiast mnóstwo jeżyn i pokrzyw, ale to im bynajmniej nie przeszkadzało. Snuli się po całej okolicy, jak trzoda poszukująca schronienia przed wiatrem. Ale modlili się z taką wytrwałością, klęcząc nieruchomo, jakby kolana ich nie bolały i nie krwawiły. Mężczyźni obwiązali szyje czerwonymi chusteczkami, niektóre kobiety nosiły szkarłatne szale, ale chociaż kilku mężczyzn było ubranych na czarno, przeważała codzienna odzież. Gdzieniegdzie widziało się błękitne bluzy z białym wzorem na piersi, jednak większość była nieskazitelnie biała. Wszyscy trzymali w rękach kwiaty, co stwarzało wrażenie, jakby stanowili ogród – i wcale nie było po nich widać cierpienia. Baptyści przechodzili obok klęczących w milczeniu, rozmowy podejmowali dopiero za zakrętem ścieżki. Członkowie Bractwa nikomu nie wyjawiali, o co się modlą. Pastor Stratton przypuszczał, że wzywają Boga, by zesłał na niego wieczystą karę, ale uczestnicy modłów wiedzieli, że wielebny i tak nie dostąpi zbawienia. Modlili się w intencji Oskara, małego Oskara. Wiekowi
mężczyźni o siwych brodach i młode kobiety w bielutkich czepeczkach – wszyscy mieli skupione twarze i marszczyli brwi. Zapanowałaby wielka radość w domu Pana, gdyby mały grzesznik powrócił na łono Bractwa. Anglikanie przechodzący obok szybkim krokiem – nie było ich więcej niż czworo – zauważali jedynie, że pośród współbraci nie ma Theophilusa. I dobrze wiedzieli, zresztą jak wszyscy, że pan Hopkins przeciwny jest owym modłom, gdyż uważa, iż chłopiec został mu odebrany za karę, ściągniętą nań przez jego, Theophilusa, dumę. To jego grzechy były przyczyną całego nieszczęścia i to nikt inny, jak tylko on, miał zostać pokarany. Nie mógł więc uklęknąć w gąszczu jeżyn, jednak nikt nie wierzył w ową winę. Hennacombe uznało Oskara za nienormalnego. Ludzie nie mogli pogodzić się z tym, z czym się godzili, jeśli rzecz dotyczyła chłopców znacznie odeń silniejszych. Krzepki, szesnastoletni syn rybaka mógł się pokłócić z ojcem i nawet rozkrwawić mu nos podczas zwady. Nie pochwalono by takiego czynu, ale nikt by się z tego powodu nie modlił. Nikt też nie nakładałby drogi, zdążając do kaplicy. Ale Oskar był tak dziewczęcy, tak bezbronny i łagodny – i właśnie ta jego niewinna, szczera dziewczęca twarzyczka nadawała całej sprawie nienormalny charakter. Nasuwał im na myśl chochlika albo diabełka z szopki – jakaż inna istota mogłaby łączyć budowę fizyczną dziecka z głosem mężczyzny? Nie przyznawano mu też prawa do uczuć synowskich, choć aż nimi kipiał. Wedle wyobrażeń mieszkańców Hennacombe doznawał jedynie cierpień właściwych dorosłym – owych morderczych, szaleńczych porywów, które rodzi krach małżeństwa czy też śmierć dziecka. Uwolnił się od rygorów panujących w ojcowskim domu i chociaż można było zasadnie przypuścić, że doznaje obecnie pewnego uspokojenia wewnętrznego wywołanego tym, że nie przebywa już w miejscu, w którym muzyka i taniec, poezja i pudding uważane są za diabelskie pokusy, nie zmieniało to postaci rzeczy. Świat nie otworzył się przed nim, ale przeciwnie – zamknął, Oskar uwięził się dobrowolnie na plebanii, nie mając ze sobą niczego, co byłoby
w stanie rozproszyć jego poczucie zagubienia i smutku. Oburzyło go to, że Theophilus pozostawił go w takim miejscu. Ale jakżeby śmiał składać winę na ojca? Rozbolał go ząb i trzykrotnie zmoczył w nocy pościel. Nie czuł się dobrze u Strattonów. Nie znosił panującej w nim wilgoci, odoru pleśni i butwienia, który w przyszłości miał się dlań łączyć ściśle z poczuciem klęski i zawodu. Strattonowie byli dlań mili, ale w domu wyczuwało się stale napięcie. Nie rozumiał jego przyczyny. Znajdowało się tam dużo zegarów, które ustawicznie wydzwaniały godziny, ale nie wiadomo, po co to robiły. Atmosfera wydawała się męcząca i chociaż Oskar poświęcał całą uwagę przyswajaniu sobie Zasad Wiary, najczęstszy temat rozmów stanowiły kwestie pieniężne oraz biskup z Exeter. Nikt ani słowem nawet nie napomknął chłopcu, że stanowi dla domu pewne obciążenie, ale Oskar dokładnie to sobie uświadamiał i nic nie mógł w tej sprawie przedsięwziąć. Każdego wieczoru prosił Boga, by zesłał pastorowi jakieś wsparcie finansowe, a niekiedy myśl o pieniądzach odciskała się na jego modlitwach jak odbicie farby drukarskiej na czymś czystym i białym, co owinięto w gazetę – i z pewnością Bóg dowiadywał się w ten sposób, że Oskar marzy, aby znaleźć się w jakimś innym miejscu. Jego terytorium wydatnie się skurczyło. Otaczała je zewsząd nieprzenikniona dla krótkowidza mgła, przez którą przezierała biel ubiorów członków Bractwa z Plymouth. Na nich właśnie skupił Oskar całe swe poczucie winy. Wyobrażał sobie ich skupione twarze, zmarszczone brwi, zaciśnięte usta i oczy, które go osądzały. Drżał na myśl o nich, tak jakby rzeczywiście został opętany przez szatana. Chronił się we wnętrzu plebanii, w cieniu pastora. Udawał zainteresowanie pracą w ogrodzie, by nie musieć towarzyszyć pani Stratton w wyprawach do Downs, gdzie uprawiała dobroczynność (rozdając sparciałą marchew, z którą nie miała co zrobić) wśród ubogich baptystów, których uparcie nazywała „naszą małą trzódką”. Na poczcie zobaczył kiedyś wielki biały tułub, który zbliżył się i przeistoczył w panią Williams – zaczepiła go zakrzywionym końcem
laski. Innym razem, posłany nad Combe Pafford (po pastora Strattona, w istocie leżącego w łóżku i chrapiącego), Oskar spotkał ojca, dźwigającego swe wiadra. Było to około dziesięciu tygodni po Zielonych Świątkach. Nie widzieli się od trzech miesięcy. Wiał silny wiatr; tak silny, że zatykał im usta. Chłopiec pomyślał, że ojciec jakby się skurczył, wydawał mu się o dobre kilka centymetrów niższy. Skóra pod oczami przypominała wyglądem zabliźnioną ranę – była pomarszczona i zaczerwieniona. W kącikach ust zebrały mu się drobiny białej, zbitej w pianę śliny. Ojciec zatrzymał się i odstawił na bok wiadra. Oskar nawet nie próbował do nich zajrzeć. Wiedział, że delikatne pasma morskich roślin są mu już zakazane, że nie będzie się już zapoznawał z ich nazwami ani oglądał ich pod mikroskopem. – Hej, Oskarze – powiedział ojciec. – Hej, papo. – Modlę się za ciebie, synku. A ty, czy się za mnie modlisz? – Tak, papo. Theophilus próbował się uśmiechnąć, ale słabe skrzywienie ust znikło rychło pod pasmami zarostu. Pochylił się, podniósł wiadra z ziemi i ruszył ścieżką w stronę dworku; wiatr był tak gwałtowny, że odgłos pobrzękiwania kubłów dobiegał do uszu syna przez czas dłuższy, niż wydawałoby się to możliwe. Theophilus wiedział, że syn uczestniczy teraz wraz z anglikanami w tak zwanej eucharystii. Ubrany w białą komżę i czerwoną pelerynkę podzwaniał srebrzystymi dzwoneczkami do wtóru kapłańskim błogosławieństwom. Ten obraz ustawicznie dręczył wyobraźnię jego ojca. Nie było takiej godziny, w której nie pojawiłby mu się w myślach z dziesięć razy, ze wszystkimi szczegółami. Teraz jednak, nad Combe Pafford, oglądał w wyobraźni kamaszki swego syna. Były znoszone i popękane, czubki straciły barwę. Nie dbano o nie. Klamerka prawego
była uszkodzona, a nie wymieniono jej na nową – nie można więc było zasznurować buta do końca, sznurowadło zawiązano na kokardkę o trzy centymetry poniżej górnej krawędzi cholewki.
18 Trzydzieści dziewięć Zasad Wiary
Wcale nie będzie ci tak przyjemnie – mówił pastor Stratton – kiedy się znajdziesz przed obliczem rektora kolegium Oriel. W tej chwili jednak było rzeczywiście przyjemnie. Pastor krążył, gestykulując, wokół kawałka trawy, którą właśnie kosili. Zielone Świątki obchodzili już trzy tygodnie temu, było ciepło i słonecznie. Jeśli nawet w trawie zdarzały się osty, nie dostrzegało się ich z góry. Motyle fruwały w słońcu, rzucając delikatne cienie. Pastor Stratton położył się na hamaku nad trawnikiem i osłonił sobie oczy dłonią, popatrując na Oskara. Chłopiec usiadł na krzesełku z twardym oparciem. Zapraszano go również na hamak, ale wolał schować twarz w cieniu. – Będzie przyjemnie w inny sposób – wtrąciła pani Stratton, przechadzając się tam i z powrotem i nie mogąc się zdecydować na przejście przez żywopłot. – W pewien szczególny sposób. Zostaniesz poczęstowany herbatą. – Będzie przyjemnie – zgodził się z nią mąż – ale widzisz, oni nie zapomnieli doktora Puseya. Będą wymagający w czasie egzaminu. – Będą wymagający – potwierdziła z kolei pani Stratton – ale zgodzisz się, Hugh, że nie zechcą mieć przed sobą papugi. Pastor chrząknął – bolał go krzyż, nie mógł znaleźć odpowiedniej pozycji na hamaku. – W kolegium Trinity być może chcieliby usłyszeć wierne powtórzenie formułek. – Tak, ale nie będą tego żądali w Orielu.
– Nie. – A on nie może oczekiwać, Hugh, że będzie to przypominało jego katechizm. Musi znać tło poszczególnych zasad. Rozumiesz, Oskarze, co mam na myśli? – Tak – odpowiedział. Spodnie uwierały go w kroku. Wyrósł już z ubrań, które wziął ze sobą z domu. Jaskółki przefruwały mu nad głową, wylatując z gniazda w szczycie domu i powracając do niego. Nie lubił, kiedy pani Stratton zaczynała się rozwodzić – a czyniła to często – o „tle” jakiejś sprawy. Ilekroć wdawała się w takie dywagacje, zaczynała – tak jak to robiła teraz – chodzić wokół miejsca, w którym znajdował się jej słuchacz. Oskar tworzył sobie w myślach wyobrażenie takiego tła – było pełne bagien i rowów. Miejscami porastała je bujna trawa, gdzie indziej zaś pokrywała gęsta mgła. W owym tle, do którego spenetrowania pani pastorowa tak żywo go zachęcała, można się było zagubić. On pragnął tylko uwierzyć w trzydzieści dziewięć Zasad Wiary. Gotów był uwierzyć w nie równie mocno, jak wierzył w Pismo Święte. Kiedy zaś pani Stratton próbowała go wywieść w bagniste „tło spraw”, prostował się na krześle i wykrzywiał twarz w uśmiechu. Wchodząc na szorstki, skoszony trawnik, pani Stratton unosiła jedną ręką skraj swej szerokiej niebieskiej spódnicy. Nie miała wcale zamiaru wprawiać ucznia swego męża w zakłopotanie, chciała tylko zapytać, czy łaska Boża jest człowiekowi dana, czy też musi on ją wydobyć na własny użytek z tekstów Pisma Świętego. Pastor pojadał kleik owsiany, a jego uczeń przypatrywał się pani Stratton z uważnym uśmiechem. Pastorowa czuła się szczęśliwa. Uśmiech na twarzy Oskara był jedynie maską. Chłopiec starał się w ogóle nie słyszeć słów tej kobiety. Wprowadzała wątpliwości w tok spójnych wywodów, on zaś pragnął pewników. Wyłączał ją więc ze swego myślenia, recytując w duchu credo świętego Atanazego, credo soboru
w Nicei, Skład Apostolski. Pani Stratton zaś galopowała poprzez „tło”. Zanurzała się w jego niuansach, po czym je porzucała. Brodziła po głębokich, mulistych kanałach i dumnym krokiem wędrowała przez zielone doliny. Stawiała pytania, by je następnie odrzucić – dowodząc, że były fałszywie sformułowane. Najpierw je rozjaśniała, a następnie przekreślała. Teraz właśnie orzekła, że łaska Boża nie jest ani człowiekowi zesłana, ani przezeń uzyskana. Oskara niemal rozbolała twarz od szerokiego uśmiechu. Pastorowa dotarła w trakcie swych spacerów aż do drzewa pigwy i zawróciła, by oznajmić, że łaska Boża jest przez Kościół oferowana, a przez człowieka podejmowana. Wdała się na ten temat w błyskawiczną dyskusję z mężem, wymachując rękoma, tak jakby dyrygowała orkiestrą. Oskar uznawał to wszystko za trudne do zniesienia, choć – co było widoczne – oboje Strattonowie szczerze się tym tematem pasjonowali. Pastorowa trzykrotnie prosiła panią Millar o zaparzenie świeżej herbaty, nie bacząc w ogóle na czas, jaki zajęła im owa debata. Pani Stratton twierdziła właśnie, że w interpretowaniu doktryny powinniśmy się posługiwać naszą własną zdolnością sądzenia. Powiedziała również, że wątpienie jest grzechem. Ale dodała też, że wątpienie jest najwyższą cnotą chrześcijanina. Oskar miał wrażenie, że jest pełnym lęku majtkiem, siedzącym na szczycie masztu statku żeglującego po pełnym morzu.
19 Chrześcijańskie podania
Ojciec, matka, brat i siostra – wszyscy wierzyliśmy, w co następuje: Cud z rozmnożeniem chleba i ryb. Cud niepokalanego poczęcia. Wszystkie cuda, włączając w to uzdrawianie chorych i wypędzanie demonów. W to, że Jezus wskrzesił Łazarza. W to, że Bóg przemówił w gorejącym krzaku. W to, że laska Mojżesza zamieniła się w węża. W to, że laska Aarona zamieniła się w węża. W to, że rzekę wypełniła krew. W to, że Bóg zesłał plagę żab. W to, że Bóg zesłał plagę much. W to, że Bóg zesłał plagę pomoru. W to, że Bóg zesłał plagi: Owrzodzeń. Gradu. Szarańczy. W historię o Jonaszu i wielorybie. W to, że żona Lota obróciła się w słup soli. Że z woli Boga rozstąpiły się wody Morza Czerwonego. Że Jezus stąpał po powierzchni Morza Galilejskiego, że przemienił wodę w wino, że wstał z martwych i wstąpił na Niebiosa.
Nie podzielaliśmy żadnych wątpliwości z lat 1860. Na Boże Narodzenie wycinaliśmy Gwiazdę Betlejemską z kartonu i owijaliśmy ją sreberkiem.
20 Niedziela Palmowa w Nowej Południowej Walii
W Exeter nie mieli prawdziwych palm. Ale w Parramatcie rosły dwa gatunki palm, którymi przybierano kościół, a dziesięcioletnia Elizabeth Mulleno była tym wprost zachwycona, kiedy tu przybyła. Kościół dekorowały dzieci ze szkółki niedzielnej. Nie mieli takiego obyczaju w dawnej ojczyźnie. To był zwyczaj tutejszy. Dzieci czekały na ulicy, a mężczyźni, stojąc na wysokich wozach, ścinali liście palmowe z drzew i zrzucali je na ziemię. Brała w tym udział Letty Savage, córka doktora Savage’a i jej dwaj młodsi bracia. Brał też udział syn burmistrza, chłopiec mały, blady i cichy. A także dwie ładne córeczki duchownego. Wszystkie dzieci pochodziły z dobrych rodzin i wszystkie grzecznie się zachowywały. Stały spokojnie obok wozów, nie za blisko jednak, i nie szczebiotały ani nie chichotały. Elizabeth nigdy nie zrozumiała, dlaczego zrobiła to, co zrobiła. Przyczyną było chyba jej podniecenie. W tym pięknym słońcu trwały przygotowania do Wielkanocy. Panna Ahearn, nauczycielka ze szkółki niedzielnej, zapragnęła sprawdzić, czy dziewczynka wie wszystko, co powinna, o Niedzieli Palmowej. Kiedy wóz przejechał pod następne drzewo, Elizabeth podniosła z ziemi liść palmowy i pomachała nim. Nie zachowywała się głośno, lecz raczej jakby odgrywała określoną rolę. Pomachiwała tym liściem z wielką rewerencją, jakby się znajdowała właśnie owego dnia w Jerozolimie. Pewien mężczyzna – ciągle go widzi, zawsze go będzie widziała –
o bujnej, czarnej brodzie i małych, odstających uszach jechał na małym, tłustym koniku wzdłuż Church Street. Elizabeth pomyślała jedynie o tym, by złożyć palmę pod kopyta konia. – Hosanna! – zawołała (w pamięci utrwaliło jej się piskliwe i głupawe brzmienie własnego głosu) – Hosanna na wysokościach! Na całe życie zapamiętała to, co nastąpiło: koń stanął dęba, mężczyzna z szeroko rozwartymi oczyma przebył straszliwą trajektorię lotu i upadku. Odgłos, jaki wydała jego głowa uderzając o bruk, przypominał rozłupanie orzecha.
21 Lucynda
Laleczka została zakupiona z oszczędności gromadzonych w słoiku po dżemie, albo raczej w jednym z takich słoików, ponieważ w piaszczystej Nowej Południowej Walii, gdzie urodziła się Lucynda Leplastrier, pełno było słoików, ustawianych w miejscach widocznych i mniej widocznych. Te najmniej ważne – z grubego szkła, pękate, ciężkie od wrzucanych do środka ćwierć- i półpensówek, nieforemne pojemniki, które nawet nie widziały srebrnej monety – stały na spaczonej półce nad kominkiem, obok otrzymanego w spadku zegara. Były dwa takie słoje: w jednym, niebieskawym, trzymano drobne przeznaczone na tacę w kościele, w drugim, zielonkawym, zbierano znaczki, korki i tym podobne drobiazgi; te słoiki nigdy nie były pełne. Ale mieli też i inne, większe, ustawione za żelazną pokrywą kuchennego pieca, i jeszcze inne, ukryte we wnęce za kuchnią, pokryte tłustym osadem tak szczelnie, iż ktoś mógłby przypuścić, że stanowią naturalny element owej wnęki, albo – jeśli słój był nowy i dopiero co go tam wstawiono – że zasłonięto nim dziurę w ścianie, tak jak papa zatykał inne otwory starymi gazetami i gliną. Słoiki stały też ukryte za rzędem poważnych książek, które matka systematycznie odkurzała – zawsze w przerwach między innymi zajęciami (na przykład w trakcie przyrządzania białego sosu lub krojenia na dużym stole mydła na prostokąciki) – strzepnięcie ściereczki, przetarcie chropawej powierzchni – języczek jaszczurki zbierał biały pył z dzieł Carlyle’a, Balzaka, Seneki, Dickensa, George Sand, Johna Stuarta Milla oraz powieści dawnej przyjaciółki, Marian Evans, opatrzonych
afektowanymi dedykacjami. Za tymi książkami stał słoik pachnący popiołem i kryjący w sobie nawet trzypensówki. W nim właśnie składano pieniądze na prezenty urodzinowe. I to z tego słoika wzięła się lalka; czasami mogło się wydawać, że stało się to wbrew woli matki – bywała ona często szorstka wobec Lucyndy, przyciskającej swój skarb do piersi – kiedy indziej zaś wydawało się, że lalka była właśnie matczynym pomysłem, zwłaszcza gdy ojciec, zmęczony pracą na farmie lub przygnębiony brakiem poważniejszych efektów swego trudu czy też ciemnotą sąsiadów, wypominał matce jej zamiłowanie do luksusów. Miał na myśli lalkę. Żadnych innych luksusów w domu nie było. Lucynda dostała ją w prezencie na dziewiąte urodziny. Lalka przypłynęła przez morze z drugiego końca świata, skąd przybyli kiedyś rodzice. Była śliczna, miała jasnoniebieskie oczy i włosy koloru dojrzałego zboża. Policzki miała gładziutkie jak chińska porcelana i chłodne – miło było przyłożyć je do szyi w upalny dzień. Lalkę kupiła Marian Evans, wyprawiła się po nią specjalnie dyliżansem do miasta, gdzie się odbywała wielka wystawa. W tamtym czasie Lucynda – bardzo przejęta słowem „wystawa” – nie wiedziała, co ten wyraz znaczy, później jednak przyszło jej na myśl, że lalka musiała zostać zakupiona w budynku, który tak bardzo podziwiała w latach młodości – w Cristal Palace. Tego dnia, gdy zabrała Dolly nad brzeg rzeki, owinęła ją w biały, szydełkowy szal, który – bez pozwolenia – wyjęła z szafki z dziecinnymi ubrankami. Lucynda okryła lalkę szalem, ponieważ wiedziała – mimo że jej braciszkowie zmarli tak dawno, iż nie zdążyła ich zapamiętać – w co zawija się niemowlę, kiedy się je bierze na ręce. – Tam wieje chłodny wiatr – tłumaczyła lalce. Matka nie pozwalała jej przemawiać do zabawek. Gdyby to usłyszała, skarciłaby córkę za niemądre zachowanie. Ale matki nie było w domu – wezwano ją, by się zaopiekowała „biedną głupią dziewczyną” (panią O’Hagen), która znowu urodziła dziecko, a Lucynda, dobrze pamiętając sytuację, kiedy pani O’Hagen urodziła poprzednie dziecko, wiedziała, że
tego dnia lekcji już nie będzie. Aby dotrzeć do owego miejsca nad łachą rzeczną, trzeba było przejść na drugi brzeg strumienia, a właściwie rzeczki płynącej za domem. Przechodziło się po kamieniach, które były śliskie, nieforemne i zmieniały swe usytuowanie po każdym deszczu. Lucynda włożyła na nogi wellingtony. Wzięła też ze sobą garnuszek z klejem, „pożyczony” z ojcowskiego schowka na narzędzia, co wskazywało, że wszystko, co nastąpiło po tym, jak przeszła przez spory wybieg dla koni i doszła do rzeczki, toczącej wody herbacianego koloru po żółtym piasku, trudno było uznać za wynik działania podjętego pod wpływem impulsu. Jej łagodny i beztroski ojciec, nazywając ją w chwili niezwykłego dlań wzburzenia „skrytą” i „podstępną”, mylił się w tylko takim stopniu, w jakim ona nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi. Był jasny zimowy dzień – całkiem ciepły, jeśli miało się jakąś osłonę przed wiatrem – a małe, białe chmurki, przypominające twarze staruszków, przesuwały się po niebie. Lucynda wspięła się na nadwerężony wał obok rzeczki i doszła nim poprzez pastwisko do łachy. Nie była jak na swój wiek zbyt wyrośnięta – nie spełniała nadziei i przewidywań matki („Ma takie duże stopy” – zawiadomiła z triumfem Elizabeth swą przyjaciółkę Marian Evans; ale ów prognostyk się nie potwierdził). Jej sposób chodzenia świadczył o praktycznym usposobieniu i panowaniu nad sobą. Stawiała kroki drobne, równo odmierzone, szybkie, ale nie niecierpliwe. Tak naprawdę była jednak zdenerwowana i podniecona. Nigdy jeszcze sama nie wybrała się nad rzekę i, choć nikt jej tego właściwie nie zabronił, zdawała sobie sprawę, że gdyby się o takie pozwolenie zwróciła, na pewno by jej odmówiono. Przez ową odnogę biegło kiedyś główne koryto rzeki, ale po obfitych deszczach w roku 1821 nagle zmieniła ona bieg. Tak więc Mitchell’s Creek, nad którą Leplastrierowie zbudowali swe domostwo, była w gruncie rzeczy nowym korytem rzeczki; drzewa, które tutaj rosły, nie
miały więcej niż trzydzieści lat, nad starym korytem natomiast rosły o wiele starsze – widać było na nich nacięcia wykonane przez czarnoskórych tubylców podczas wybierania i ścinania pni sposobnych do wykonania kanoe oraz innych wyrobów drzewnych. W cieniu tych drzew panował półmrok, w odnodze pełno było spadających liści i woda spływała wolno. Przez luki między konarami sączyło się światło, małe ptaszki gnieżdżące się w poszyciu podnosiły alarmujący świergot prawie pod stopami dziewczynki. Był to obszar, który kiedyś należał do czarnych. Lucynda posadziła lalkę na kępce sprężystej trawy, a garnuszek z klejem położyła na nadbrzeżnym piasku. Zaczęła zbierać gałązki i kawałki kory. Postanowiła rozpalić ognisko pośrodku kamienistej wysepki, oblewanej nurtem tak powolnym, że dostrzegalnym jedynie dzięki przesuwaniu się niesionych z prądem liści i poruszeniom kielichów wodnego kwiecia. Przygotowywała to ognisko sprawnie. Postawiła obok siebie dwa spore kamienie, na których zamierzała umieścić garnuszek. Wyjęła z kieszeni paczkę zapałek, roznieciła ogień i obserwowała, jak płonie, klęcząc na swym kretonowym fartuszku. Minkę miała skupioną – twarzyczkę myślącą, o wysoko sklepionym czole, pięknie zarysowanych, wyrazistych brwiach, pełnej wyrazu, wydatnej górnej wardze, która zdradzała jej podniecenie, i mięsistej wardze dolnej, która kiedyś będzie oznaczała zmysłowość, teraz jednak, w połączeniu z wyrazem zielonych oczu o ciężkich powiekach, nieco fałszywie obiecywała przedwcześnie rozwinięte, ostre poczucie humoru. Włosy Lucynda miała czerwonokasztanowe, bardziej zresztą kasztanowe niż rude, tylko że przedzierający się przez konary drzew snop światła w panującym dookoła półmroku roztoczył nad jej główką czerwonawą aurę. Dziewczynka nie była ze swych włosów zadowolona. Stawiały opór grzebieniowi, a na matczynej szczotce do rozczesywania pozostawały zawsze wyrwane kosmyki. Oboje rodzice mieli włosy proste i czarne,
grzebień przesuwał się przez nie jak przez wodę. Lucyndzie podobały się te proste pasma, układające się równo jak wykreślone piórem linijki. Żywiła nadzieję – dopóki ojciec nie rozwiał owych złudzeń – że jej włosy zmienią się, w miarę jak będzie dorastała; że przeczesując je, nie będzie ich sobie wyszarpywała, a za pomocą szpilek nada fryzurze pożądany kształt. W gruncie rzeczy celem całej tej nielegalnej wyprawy poza teren wybiegu było upodobanie Lucyndy do prostych, ciemnych włosów. Chciała zrobić prezent swej Dolly i kiedy z podgrzewanego garnuszka zaczął się wydzielać miły aromat, kojarzący się pod pewnymi względami z ojcem (składała się na ten zapach woń otrąb, tweedu, skórek od jabłek i atramentu), wzięła do ręki lalkę i zaczęła wyrywać jej włosy. Były podobne do jej własnych – kędzierzawe i sprężyste w dotyku, tylko oczywiście nie rude, lecz jasnożółte. Wyrywała je drobnymi pasmami, marszcząc przy tym buzię i przewracając oczami. – Siedź spokojnie – napominała Dolly – jak będziesz się wiercić, to tylko pogorszysz sprawę. Wyrwane włosy wkładała do koperty, na której widniało nazwisko nadawcy – Johna Bella, członka Royal Society, dzięki któremu Abel Leplastrier uzyskał taką obszerną notę biograficzną w „Encyclopaedia Britannica”. Wkrótce koperta wypełniła się i pogrubiała, głowa lalki natomiast nie stała się bynajmniej łysa i błyszcząca, jak tego oczekiwała Lucynda, lecz okazała się pokryta jakąś brązową substancją, przypominającą powierzchnię worka z heskiej juty. – No proszę. Widzisz, wcale nie było tak źle. Ale odczuwała pewien niepokój, nie tyle z powodu tego, co zrobiła, ile ze względu na miejsce, gdzie to się stało. Rozejrzała się dokoła, próbując przebić wzrokiem mroczną zasłonę buszu. – Lubię czarnych – powiedziała na głos, zwracając się do lalki – lubię ich znacznie bardziej niż burmistrza Parramatty. Straciła już jednak część swego początkowego opanowania i kiedy
sięgnęła ręką po drugą kopertę – tę, w której ojciec trzymał czarne włosie z końskiego ogona – ręce jej drżały, a palce nie umiały sobie poradzić z otwarciem zaklejonego brzegu. Po buzi lalki spływała maź, zalewając błękitne oczka. Lucynda chciała zetrzeć ją szalem, ale maź nie dawała się zebrać i dziewczynka zobaczyła, że zabrudziła szal na brązowo. Próbowała zmyć te plamy w potoku. Co się tyczy włosów – Lucynda wyobrażała sobie uprzednio, jak powinny wyglądać na lalczynej główce. Oczyma wyobraźni widziała to bardzo wyraźnie, szczególnie wieczorami, kiedy po odmówieniu pacierza zapadała w sen. Ale teraz, w rzeczywistości, włosy zachowywały się zupełnie inaczej. Leżały poklejone i zbite w ciasne kłębki. Dziewczynka ułożyła lalkę na kamieniu, zastanawiając się, co teraz zrobić. Przetarła szyję i czoło lalki i nakreśliła brązowe znaki. Potem natarła Dolly gliną i nałożyła na nią pełnymi garściami końskie włosie. Pasma, które zsuwały się z lalczynej głowy, przyklejała tam ponownie. Dolly nie wyglądała tak, jak to sobie Lucynda wyobrażała i dziewczynka poczuła silny niepokój, lecz doznała także pewnej szczególnej satysfakcji z powodu wielkiej zmiany, jakiej podległa lalka, która – jakby za sprawą magii – stała się kimś innym, mieszkanką obszarów, których nie ukazano jeszcze na mapie. Ojciec będzie wiedział, z jakich terenów miałaby pochodzić, a jeśli nawet nie będzie tego wiedział, z pewnością to odgadnie. Lucynda nie była przygotowana na kłopoty, które spowodowała. Kiedy późnym popołudniem wróciła z lalką do domu, nie zastała tam przygotowanego chleba z masłem. W końcu miało się też okazać, że nie będzie i kolacji. Matka zwichnęła sobie nogę, co już jej się kiedyś zdarzyło. Łatwo ulegała irytacji; ale szybko się od niej uwalniała. Ojciec natomiast nigdy nie wpadał w zdenerwowanie, nie dygotał ze złości i nie wymachiwał rękoma. Zachowywał spokój niczym niezmącony, nawet kiedy gdzieś w Parramatcie zaginęła mu korespondencja przysłana z ojczyzny. Zobaczył lalkę, podniósł ją do oczu, potem zaś zerwał się na równe nogi, otworzył szeroko usta, wstrząsnął się i cisnął na drugi koniec pokoju
talerz z ich najlepszej zastawy, o mało nie rozbijając lampy naftowej. Lucynda podniosła lalkę z ziemi. Matka wyrzuciła przez drzwi na zewnątrz patelnię. Cisnęła ją tak silnie, że patelnia wpadła aż do kamienistego potoku. Te pociski nie były wycelowane w Lucyndę, ale atmosfera w domu aż iskrzyła od napięcia, dającego się porównać jedynie z tym, które pojawić się miało wiele lat później, w dniu gdy straciła całą fortunę na rzecz mojej prababki i w ciągu jednej nocy stała się uboga. Teraz zaś zaczęła się zastanawiać, ile też kosztowała lalka. – Dlaczego? – pytali rodzice. – Dlaczegoś to zrobiła? A Lucynda odpowiedziała im przez łzy, że chciała, by jej Dolly wyglądała schludnie. Takiego wydarzenia nie zapomina się łatwo i Lucynda o nim nie zapomniała. Ale kiedy później, już jako dorastająca dziewczyna, zastanawiała się nad schludnością własnego wyglądu, zawsze zmagając się sama ze sobą w tej materii (co wskazywało, że przestrzeganie owego wymogu opłacała pewnym wysiłkiem i nie przychodziło jej to łatwo), nie była w stanie uświadomić sobie, że owa kwestia zaprzątała jej uwagę od wczesnego dzieciństwa. Nie umiała też sobie przypomnieć, jak wysoko ceniła w tamtym okresie cnotę schludności. Wczesne dzieciństwo pozostawało w jej wspomnieniach okresem „całkiem normalnym”. Sądziła, że schludność zaszczepiła jej matka po śmierci ojca, ponieważ Elizabeth, skazana na samotne prowadzenie farmy, stała się jakby karykaturą samej siebie i przestrzegała tej cnoty ze śmieszną przesadą. A w istocie – jak już się przekonaliśmy – wcale tak nie było; zafałszowanie pamięci Lucyndy w tym względzie można jednak tłumaczyć dziwnym związkiem, jaki zachodził między śmiercią papy a włosami; wspomnienie śmierci ojca zawsze przywoływało w jej wyobraźni sztywny kłąb czarnych włosów, podobny do tego, jaki przykleiła swej lalce przed wielu laty, owego dnia nad rzeką. W sobotę poprzedzającą Niedzielę Palmową roku 1852 ojciec Lucyndy spadł z konia na Church Street w Parramatcie. Złamał sobie podstawę
czaszki i zmarł na miejscu. Pan Chas Ahearn przywiózł zwłoki do Mitchell’s Creek wozem pożyczonym od właściciela sklepu spożywczego, pana Savage’a. Owinął je kocem w jaskrawą kratę, i to właśnie wtedy Lucynda, tuląc się do zastygłej w milczeniu matki, jak tonący do niesionej przez falę powodziową kłody, zobaczyła te włosy – wystające spod koca, zmierzwione i zbite – których czarny kłąb miał się stać od owej chwili jej nocnym koszmarem. Lucynda zapamiętała, że dopiero od tej chwili schludność stała się jej chorobliwą potrzebą. Elizabeth Leplastrier uważała – podobnie jak wielu ludzi, którzy trwają w tym przekonaniu do dziś – że gospodarność farmera można ocenić na podstawie wyglądu parkanu i zabudowań, i chociaż jest to do pewnego stopnia słuszne, dla niej stan płotów i szop w obejściu nabrał większego znaczenia niż stan owiec i uprawianego zboża; pewnego razu wycięła gruszę gatunku Bartlett – dziesięcioletnie, zdrowe drzewo, dające obfity owoc – tylko dlatego, że wystawała z rzędu w sadzie. Fakt ów stał się powszechnie znany w całym okręgu, zarówno wśród protestantów, jak i katolików. Owa matczyna obsesja nie odbiegała daleko od tego, co można by określić mianem charakterologicznej skłonności do przesady i chociaż wywarła pewien wpływ na Lucyndę, nie była jedyną przyczyną jej własnego upodobania do schludności. Nie matka zaszczepiła w niej owo dążenie, to raczej ona sama zamknęła się w klatce stworzonej przez matczyne poglądy i nawyki i nie chciała wyrwać się z owej klatki. Przywiązała się do wszystkiego, co ją w tym postępowaniu umacniało, a kiedy ktoś próbował określić osobowość młodej kobiety, jaką się później stała, z łatwością dostrzegał pulsowanie w niej owych niedających się spełnić do końca pragnień. W Lucyndzie Leplastrier kryła się kobieta, którą w przyszłości określono mianem „Szklanej Damy” – mając na myśli jej opanowanie, zmysł porządku i niedający się zakłócić spokój
wewnętrzny. Spokój ów był jednak wynikiem narzuconej samodyscypliny – i nie sięgał głęboko. Na podobieństwo grudki bursztynu, pocieranej o sierść kota, krył w sobie silny ładunek elektryczności.
22 Elizabeth
Ależ ze mnie wiedźma, pomyślała, niegodziwa, okrutna wiedźma. – Niech mnie Bóg ma w swej opiece – powiedziała Elizabeth Leplastrier do siebie samej – niech Bóg ma w opiece mą biedną duszę! I przygryzła sobie policzek, tak mocno, iż poczuła smak krwi w ustach. – Sprzątnij ze stołu – poleciła Lucyndzie, siedzącej w kuchni na wyściełanym krzesełku. On nie żyje. Elizabeth zdjęła fartuch i złożyła go starannie, patrząc jednocześnie przez okno na wóz zjeżdżający z traktu w jej obejście i grzęznący w bagnisku przed domem. Pojazd należał do Savage’a, właściciela sklepu spożywczego; przyjechało nim sześciu mężczyzn, którzy teraz łokciami i kolanami popychali ślizgający się po błocie pojazd; ubrani na czarno, wyglądali jak kruki. Słońce jeszcze nie zaszło, ale cienie rzucane przez nie już się wydłużyły i wyczuwało się chłód w powietrzu. Za wozem dreptał na uwięzi koń należący do jej męża, głupia, narowista, płochliwa klacz. Nazwano ją Pandora. Czy kiedykolwiek nadano jakiemuś zwierzęciu bardziej odpowiednie miano? Ty głupcze, rozmawiała z nim w myślach. Nie trzeba było kupować tego konia. Nie protestowałam, choć Bóg mi świadkiem, że powinnam była to zrobić. Dlaczego trzymałam język za zębami? Pozwoliłam ci wydać trzydzieści funtów na konia, ale na dobrego konia. A teraz odszedłeś, sam siebie zabiłeś! Wrócę do kraju, nie mam tu po co zostawać. Boże ratuj, nie powinnam dopuszczać do siebie takich myśli.
Splotła dłonie, które były wysuszone i szorstkie. Jestem eseistką. Intelektualistką. Nie powinnam mieć tak zniszczonych rąk, pomyślała. Dobry Jezu, nie dopuść do tego, żeby on umarł. Może złamał rękę albo co najwyżej staw barkowy. Myśląc o takiej ewentualności, nie czuła do męża gniewu. Kochała go. Chciała się nim opiekować. Ale mężczyźni wepchnęli już wóz na podjazd i Chas Ahearn o krótkiej szyi zapukał do drzwi (Pośpiesz się, Lucyndo, uprzątnij stół. Czajnik – postaw czajnik na ogniu!). Elizabeth zobaczyła, że na wozie leży ktoś owinięty w koc w żółto-czarną kratę. Spostrzegła, że Ahearn podąża wzrokiem za jej spojrzeniem. Słońce zaszło i zrobiło się zimno. Wstrząsnął nią dreszcz. Pomyślała: straciłam jedenaście lat życia w Nowej Południowej Walii i oto, co dostaję w nagrodę. Ten głupiec uczynił mnie wdową. Ale kiedy spojrzała Ahearnowi w oczy – podkrążone, przypominające żółwia – ogarnął ją nagły smutek. Odczuła go jak cios w brzuch i niemal zachwiała się od tego uderzenia. Oparła się o ścianę, usta szeroko się jej rozwarły, dłonią rozgarnęła zaczesane schludnie włosy. Dławiła się bólem, nie mogąc złapać oddechu. Kolana jej się uginały pod ciężarem rozpaczy. Na czarnych burtach wozu wypisana była złotymi literami nazwa firmy pana Savage’a. Ktoś opuścił jedną literkę i wymalowano wyraz „wikuały”. Mierzynek-zabójca wyciągnął przed siebie łeb w poszukiwaniu jedzenia, ale tu nie ma trawy, ty głupie bydlątko. Chas Ahearn zaniepokoił się, że ta kobieta nie uświadamia sobie ciążących na niej obowiązków. Z niepewnym uśmiechem na ustach uścisnęła mu dłoń; uznawano ją powszechnie za ekscentryczkę i osobę o samotniczym usposobieniu. Tylko zmarszczki na czole świadczyły, że rozumie sytuację. A kiedy mężczyźni wnieśli ciało do domu i ułożyli je na kuchennym stole, zaczęła ich wypytywać, gdzie się podział jeden but nieboszczyka. Elizabeth nasunął się na myśl Londyn. Powiedziała sobie w duchu: Nic tu mnie nie trzyma, jestem zupełnie wolna. Nie istnieje już żaden powód,
który by mnie zmuszał do pozostania tutaj. I znów przygryzła sobie od wewnątrz policzek, tak że następnego dnia w rankę wdała się infekcja, którą przez miesiąc musiała przepłukiwać wodą z solą. Ale taka właśnie była prawda – Elizabeth nie miała powodu, aby pozostać w Nowej Południowej Walii. Nie interesowało jej prowadzenie farmy. To mąż się zajmował gospodarstwem. Był naukowcem – specjalistą od gleby – ale w skrytości ducha pozostał romantykiem. Wymarzył sobie życie na wsi, Elizabeth zaś starała się zbytnio nie zastanawiać nad swymi własnymi marzeniami, by nie zacząć szukać byle powodu po temu, żeby przestać kochać męża. Elizabeth Leplastrier była Elizabeth Fisher – tą Fisher – której wielką pasją życiową stały się fabryki. W Londynie owa pasja bywała już poniekąd przedmiotem żartów. (To o Elizabeth Fisher napomykał w swych listach Carlyle, nazywając ją „Fabryką”). Podobnie jak później jej córka, ta drobna, trzymająca się prosto kobieta była z usposobienia entuzjastką i mawiano, że nie ma takiej sprawy, idei ani osoby, której nie potrafiłaby schwytać „na lasso” i uczynić swym hobby. W rozwoju przemysłu dostrzegała wielką szansę dla kobiet. Fabryki, którymi tak brzydzili się esteci i romantycy, w jej przekonaniu miały stać się wkrótce ekonomiczną podstawą wyzwolenia kobiet. Oczyma wyobraźni oglądała już zakłady przemysłowe wyposażone w przedszkola i kuchnie, w których przychodzące rano do pracy robotnice będą składać produkty, a wracając do domów, zabierać przyrządzone z tych produktów obiady dla całej rodziny. W jej wyobrażeniach fabryki stać się miały swoistym kołem fortuny dla kobiet. Kiedy mąż zapałał chęcią osiedlenia się w Nowej Południowej Walii, Elizabeth podeszła do tego zamiaru z nadzieją, że innowacje, jakie się jej marzyły, łatwiej będzie wdrażać w społeczeństwie, które dopiero się kształtuje. Mogli także dzięki temu pozbyć się uciążliwego (zdaniem Elizabeth) balastu w postaci odziedziczonego domu przy Sloane Square. Nareszcie mogli zrobić użytek z kapitału. Stąd – i tylko stąd – wziął się jej
entuzjazm dla idei wyjazdu do kolonii. Sądziła, że założy tam własną fabrykę. Wyobrażała już ją sobie dokładnie, nie jako coś przerażającego i przytłaczającego, wydzielającego z siebie kłęby dymu przez pięć wysokich kominów, ale coś na podobieństwo cennego minerału, jaki marzy się innym ludziom. Jej fabryka promieniowała światłem. Jakimś zrządzeniem losu marzenie to nie zostało jednak spełnione. Elizabeth dała się przekonać uprzejmemu i łagodnemu Ablowi, że rozsądniej będzie zainwestować kapitał – na krótki termin – w kupno dwudziestu tysięcy akrów ziemi w gminie Mitchell’s Creek. Nabyli ową ziemię okazyjnie. I ta okazja uczyniła ich biednymi. Ta okazja – co nie od razu stało się jasne, ale rychło to sobie uświadomili – udaremniła założenie fabryki w Parramatcie, którą Abel był obiecywał żonie i która stała się nierealną mrzonką. W Londynie marzenia Elizabeth wydawały się konkretniejsze. Nie znała właściwie głębi swego rozżalenia, aż do owej soboty przed Niedzielą Palmową, kiedy to pod jej domem ukazała się dziwaczna procesja mężczyzn. A wtedy ogarnęły Elizabeth myśli tak ostre i gorzkie, iż później dojść miała do wniosku, iż to diabeł w nią wstąpił. Obwiniła Chasa Ahearna o to, że zgubił po drodze jeden z mężowskich butów do konnej jazdy! Domostwo wypełniło się wkrótce zapachem Irlandczyków – wonią wilgotnego barchanu, niemytej, otulonej wełnianą odzieżą skóry, specyficznym, spleśniałym odorem jej sąsiadów. Pani Keneally, z zarostem na policzkach, tłumaczyła, że wdowa powinna zalewać się łzami, ale Elizabeth nie płakała. Raczej dałaby komuś mocnego klapsa! (Boże ratuj, myślała, ocal mą duszę). Pani Kenneally próbowała też ją namówić, żeby napiła się rumu, ale Elizabeth nie była w stanie utrzymać kieliszka w zesztywniałych palcach. Zwłokami zajęli się O’Hagenowie i MacCorkalowie – ale to było później, kiedy już się na dobre ściemniło – zapalili świeczki i kaganki, na zimnym trawniku przed domem umyli biednego Abla, traktując go z wielką delikatnością i śpiewając wysokimi,
ostrymi głosami, które brzmiały obco jak śpiew czarnych. A jeszcze później nadeszli i oni sami. Stanęli na obrzeżu kręgu światła, wśród akacji porastających brzeg rzeki. Pod powłoką smutku Elizabeth kryła energię i zdecydowanie. Taka też miała się stać w przyszłości jej córka, nie tylko z wyglądu podobna do matki. Na pozór niepewna i zdesperowana, powzięła stanowcze postanowienie. Ona będzie wydawała rozkazy, oni zaś będą je wykonywali. Chłopcy MacCorkalów – najniższy z nich miał nie mniej niż metr osiemdziesiąt – przynieśli ze stodoły skrzynię i drewniane koryto. Była już prawie dziewiąta wieczór. Wszędzie kręcili się ludzie, jednak Elizabeth – choć socjalistka z przekonań – nie miała wśród nich nikogo bliskiego, z kim mogłaby porozmawiać. Miała tylko sąsiadów, próbujących jej dopomóc, ale obcych; podali jej talerz gęstej zupy, wydoili krowę, ustawili dynie w stożek obok werandy, zaproponowali, że zawiozą masło na targ do Parramatty. Elizabeth jakby zatrzasnęła przed nimi drzwi do swych myśli i tylko córka miała do tych drzwi klucz. Nie ubierze się na czarno. Oznajmiła im to jeszcze tego samego wieczora. Tłumaczyła się tym, że ranki są chłodne i wietrzne. Żadna z nich dwu nie wdziała żałoby, nawet na pogrzeb, pierwszy pogrzeb na cmentarzu w Gulgong – małym poletku z dwoma niespełna metrowej wysokości cyprysami. Obie były zdecydowane powrócić do kraju. Ale tego zamiaru Elizabeth nie omawiała z nikim, oprócz Lucyndy. – Nie możemy poddawać się rozpaczy – przekonywała córkę. – Właśnie tego oczekiwałby po nas twój papa. Uczuciem, które owładnęło Elizabeth, był gniew, a nie rozpacz. Tkwił w niej jak zastawiona przez kłusownika pułapka, gotowa schwytać zdobycz. Lucynda omijała matkę z daleka. Pan O’Hagen również zdawał sobie sprawę z zagrożenia, ale nie posiadał dostatecznej wiedzy o jego skali. Pan O’Hagen był niski i krępy, zarówno wzrostem, jak i figurą
przypominał Abla Leplastriera tak bardzo, że – co sobie Elizabeth natychmiast uświadomiła – nie było żadną niestosownością przypuszczenie, iż większość ubrań pozostałych po jej zmarłym mężu dopełni żywota w gospodarstwie położonym o kilometr w górę rzeki. Pan O’Hagen był młody, ale mimo że ukończył dopiero dwadzieścia sześć lat, miał już sześcioro dzieci. Był nieśmiały i uprzejmy, nie zgadzał się wziąć wszystkich ubrań naraz, pozwalał je sobie tylko wmuszać sztuka po sztuce. Tego wieczoru przyjął jedynie płaszcz przeciwdeszczowy i parę butów. Swoje buty zabrał również. Sprawa wydawała mu się normalna. (Buty Abla były zabłocone, ale to nie szkodzi, nic nie szkodzi). Powiedział, że najlepiej byłoby sprzedać ziemię teraz, „żeby panie nie zaprzątały sobie nadobnych główek takimi sprawami jak żniwa”. Tak tylko powiedział. Lucynda, która leżała już w łóżku, zrozumiała, że to zdanie wywoła kłopoty; skoro tylko O’Hagen sobie poszedł, matka kazała jej natychmiast wstawać. I ubierać się, szybko. Nie musi się czesać, tylko wstać, szybko, szybko. Wyglądało na to, że zostają na miejscu. Już nie wyjeżdżają do kraju. Taki był bezpośredni skutek napomknienia pana O’Hagena o „nadobnych główkach”. Rozłożyły – tu i tam – zawartość paczek, które tak starannie przygotowywały, a pudła zaniosły do stodoły – sześć wypraw z latarnią w ręku. W stodole Lucynda, trzęsąc się z zimna, wysłuchała długiej tyrady matki przeciw Irlandczykom. Elizabeth nie znosiła tego, jak traktowali swe kobiety, ani oszczerstw, jakie wysuwali w ogóle pod adresem kobiet. Irlandczycy byli przez tak wiele stuleci bici i poniżani przez żołnierzy brytyjskich, że muszą – na podobieństwo drobiu na podwórzu – znaleźć sobie jakieś słabsze istoty, żeby się na nich odegrać. Elizabeth mówiła to wszystko, siedząc na krawędzi sąsieka, i wymachiwała nogami zwisającymi w mrok nocy. Do stodoły dostały się już myszy, przyszły sobie podjeść. Nie było ich tam przedtem i Lucynda zapamiętała ich kwaśny odór jako symbol klęski życiowej. Matka porównywała sposób chodzenia
kobiet irlandzkich, postępujących ze spuszczoną głową o krok za mężczyzną, do wleczenia się jeńców wojennych za strażnikami. – Nie oddamy naszej ziemi Irlandczykom – stwierdziła stanowczym głosem – więc bądź dzielna i dopomóż mi w tym. Już dobrze po północy spaliły resztę rzeczy po Ablu Leplastrierze. Rozpaliły ognisko na brzegu strumienia i w taki oto sposób rozpoczęły obie gospodarowanie na farmie Mitchell’s Run w gminie Mitchell’s Creek.
23 Graniasty palik
Lucynda nie znała dobrze swej matki. Nie chodziło wcale o to, czego się domyślała. Przez całe życie pielęgnowała w sobie marzenie, które narodziło się jeszcze w dzieciństwie: że będą sobie z matką bliskie jak siostry. W pamięci przechowywała chichoty przy czesaniu, łaskotki i pieszczoty. I tak w istocie było: wspólnie wybierały się na ryby, moknąc w dżdżyste poranki, uciekały, całe drżące, przed tryskającym pianą z pyska głupim bykiem O’Hagena i czytały sobie na głos w zimowe wieczory, kiedy porywy śnieżnej zamieci biły o ściany domostwa. Wszystko zdarzyło się naprawdę, ale Lucynda dobrze to zapamiętała dlatego, że znacznie powszedniejsze były przypływy matczynego złego humoru. Im bardziej Elizabeth zacinała się w podjętym postanowieniu, by poprowadzić farmę, tym szczelniej zamykała się w sobie. I im bardziej tego gospodarowania nienawidziła, tym silniej starała się dowieść, że świetnie sobie radzi. Spierała się z O’Hagenem o jego płoty – nie tylko o to, że stawiał je z pni akacjowych lub innych gatunków nietrwałego drewna, ale o to, że wyznaczały niedbałe, krzywe linie pól przeznaczonych pod różne uprawy. MacCorkala obwiniała o to, że nie dba o oczyszczanie pól z ostów. Do kościoła w Gulgong jeździła ostrzyżona krótko jak rekonwalescentka i ubrana w sposób, który członkowie kongregacji uznawali za śmieszny. W listach do Marian Evans dawała zaś upust swemu udręczeniu. Nową Południową Walię nazywała w nich krainą „skorumpowaną, przeżartą materializmem i zdemoralizowaną, a tam, gdzie nie jest ona zdemoralizowana, tam jest bezdennie głupia”.
To siedemnaście lat – pisała – doprowadziło mnie do kompletnej ruiny, tak że rozpłakałabyś się teraz na mój widok – jestem piegowata, zasuszona, szyję pokrywają mi czerwone plamy, które nie chcą zniknąć. Od czterech lat nie przeczytałam żadnej książki, nie starcza mi czasu nawet na zajrzenie do Pisma Świętego czy też Modlitewnika Powszedniego. Umysł zaprzątają mi bez reszty kwestie pieniężne, wynajdywanie metod obrony przed zarządcą, który – o czym dobrze wiem – oszukuje mnie, i zastanawianie się nad tym, czy dam sobie radę z jednym wynajętym do pracy Irlandczykiem zamiast dwóch, oraz nad tym, jak urządzić paśniki dla bydła, aby karmy nie wyżerały myszy, które mnie wprost ograbiają. Wszystko, co sama sobie zgotowałam, mogę jakoś wytrzymać, ale nie mogę znieść myśli o tym, na co skazałam moją małą, śliczną Lucyndę. Chwilami wydaje się ona tak szczęśliwa, że nęka mnie przypuszczenie, iż jest ślepa na tyle, by odczuwać tu radość. Ale to ja uczyniłam ją ślepą, to ja trzymam ją z dala od Parramatty, od wszystkich sąsiadów i członków naszej kongregacji kościelnej, którzy by mogli, choćby mimowolnie, odsłonić przed nią prawdziwe oblicze naszej społeczności. Lękam się, by Stwórca nie osądził mnie surowo za to, co zrobiłam, ale, Droga Marian, nie mogłam postąpić inaczej! Moja córka żyje w baśniowym świecie, który jej stworzyłam i nie zaakceptowano by jej w otwartym społeczeństwie Nowej Południowej Walii, w którym nienawidzi się kobiet takich jak my – ogarniętych ideą; nie uwierzysz, że Lucynda ma w sobie ową pasję, dopóki nie spojrzysz w jej stanowcze, pozbawione złudzeń oczy. Przygnębiłby Cię, Marian, spacer po ulicach Parramatty. Moim wielkim osiągnięciem jako rodzicielki jest wyhodowanie małego, dumnego graniastego palika, dokładnie świadomego faktu, że nigdzie dokoła, aż po brzeg oceanu, nie ma nic oprócz okrągłych otworów. Musimy wrócić do kraju. Wiem, że sprawy związane z farmą Cię nudzą, aczkolwiek wspominasz o tym tylko chwilami. Jednak moje ostatnie osiągnięcia w tym zakresie, jak podejrzewam, stałyby się wyjątkiem – i choć może wyolbrzymiam Twoje do mnie uczucia – skłoniłyby Cię do mocnego klaśnięcia w dłonie i okrzyku: Nareszcie! Wyraziłam kiedyś sporo gorzkich zdań na temat owej „okazji”, dzięki której biedny Leplastrier zakupił ziemię, ale teraz, skoro biedak nie może już sam cieszyć się ze skutków własnej decyzji, ja skorzystam z jej dobrodziejstw. Tej ziemi wystarczy na utworzenie pięciu porządnych farm, a ich cena pozwoliłaby na zaspokojenie potrzeb nawet najbardziej wymagającej kobiety (którą być nawet nie próbuję). Krótko mówiąc: sprzedam ziemię. Zwrócę się o pośrednictwo do doradcy prawnego naszego kościoła, niejakiego Ahearna, aby dokonał przeglądu mojej posiadłości. Tak to tutaj jest – doradcy prawni są zarazem łupieżcami w naszej kolonii i nie budzi zdziwienia fakt, że, mając na własność gospodę, odczytują lekcje w czasie nabożeństwa, a w czasie przerwy obiadowej mogą ci sprzedać kilka metrów muślinu. Po owym przeglądzie zaś będę mogła – niech Bóg da mi siły, żebym to zakomunikowała córce – sprzedać ziemię. I przejdę na emeryturę, kochana Marian, nie całkiem pokonana.
Zanim ten list dotarł na Bayswater Road, jego autorka zachorowała na hiszpankę. W czasie gdy Oskar Hopkins studiował nauki Ojców Kościoła w kolegium Oriel, Lucynda Leplastrier opiekowała się złożoną chorobą matką. Doktor Savage (niespokrewniony bynajmniej z właścicielem sklepu) odwiedził je, by się dowiedzieć, że nie jest im potrzebny. Pastor Nelson przyjechał z Gulgong i został skrytykowany za swój wyzywający strój. Lucynda leczyła matkę sama. Miała tyle samo lat co Oskar – siedemnaście – była wrażliwa i pojętna, ale żadne modły ani poświęcenie nie przynosiły ulgi chorej, rozgorączkowanej i spoconej Elizabeth, której jedyną troską było to, aby zboże dojrzało, zanim ulegnie zniszczeniu. I rzeczywiście dojrzało. Lucynda przyniosła matce powyrywane zeń chwasty i położyła u wezgłowia łóżka, jednak nie przekonało jej to do końca. Umierała, choć nie przyznawała się do tego. Zamartwiała się o niezżęte zboże. Wydawało jej się, że przeżerają je sporysz i pleśń, że przerasta je zielsko pleniące się w Parramatcie. Kołki od ogrodzeń wypadały jak popsute zęby ze szczerbatych szczęk, pochylając się pod dziwnym kątem. Przez lata z uporem próbowała naprostować paliki, ubijając wokół nich świeżą ziemię, ale drapieżne ptaki przysiadały na płotach i ponownie przyginały je do ziemi. Elizabeth nie była już w stanie wydać z siebie głosu. Zielsko poczerniało. Myślała, że nie jest prawdziwe, że to duchy. Wystawały nad pełnymi cierni, namokłymi polami, gotowe do zadania ostrego ciosu. Męczył ją upał, ale nie była w stanie zaspokoić pragnienia. Miała przywidzenia: wydawało jej się, że O’Hagenowie spalili już zielsko, a smugi niebieskiego dymu, jak z fajki, snuły się u podnóża gór. Czuła woń tego dymu. Pomyślała, że nadeszło lato i MacCorkalowie znowu karczują busz. Niepokój sprawiał, że przewracała się na łóżku z boku na bok, zielsko zamieniało się w czarne zjawy, czarne zjawy w zielsko, a ono na powrót w zjawy. To łóżko zrobił mąż. Takie nieznośnie niewygodne łóżko.
Jak to się stało, że człowiek, który mógł zabić czarnego wystrzałem ze swej strzelby, zrobił takie idiotyczne, romantyczne łoże? Wiejskie łoże z młodych pniaków. Jej mąż był sekretnym wyznawcą Dantego Gabriela Rossettiego, ten zaś był reakcyjnym głupcem. Przypomniała sobie złośliwe dowcipy na temat Rossettiego i jego kobiet, ale nie mogła ich powtórzyć na głos. Miała jednak coś ważniejszego w głowie. I potrzebne jej było pióro. Takie proste słowo. Być może zdołałaby je wymówić. Z mroku wynurzyła się twarz Lucyndy. Ta kochana górna warga, ale włosy po babce ze strony ojca. Dobiegło jej uszu brzęczenie muchy. Pióro – takie proste słowo. Bzyczało jej w mózgu jak muszka. Potem ta muszka uwięzła jej w krtani. Trzeba by ją posmarować masłem, żeby się z gardła wydostała. Ale później spadła na podłogę. Oczywiście na uklepaną glinę, jak we wszystkich chatach w Nowej Południowej Walii. I muszka pokryła się brudem, ziarnkami piasku; drapały teraz Elizabeth w gardło. Popełniła błąd. Śmiertelny błąd. Ahearnowi przedstawiła sprawę w taki sposób, by nie urazić jego męskiej dumy. Gdyby miała pióro, mogłaby ów błąd naprawić, ale to słowo nie chciało się przecisnąć przez jej krtań. Utkwiło tam, niewypowiedziane: małe czerwone ziarenko grochu oklejone piaskiem, dławiące jej przełyk. Niech cię szlag trafi, Rossetti! Elizabeth Leplastrier zmarła, nie podjąwszy próby naprawienia swej omyłki i nie uświadomiwszy sobie, że to nie ona popełniła błąd – jeśli był to w ogóle błąd – ale ludzie, którzy ustanawiali prawo. Na mocy owego prawa Lucynda nie mogła dysponować swym spadkiem przed ukończeniem osiemnastego roku życia. A nawet jeśliby Elizabeth wiedziała, że umiera – bez spisania ostatniej woli – niewiele mogłaby uczynić, by ominąć ów przepis prawa. Nie doszła do porozumienia z Ahearnem co do swej ostatniej woli. Chciała mu tylko zakomunikować, że życzy sobie, by ziemię podzielono na działki. Pragnęła – jak to określiła – by ją „pocięto na tyle działek, ile się
tylko da”. Zarówno te słowa, jak i ton, jakim zostały wypowiedziane, zaniepokoiły Chasa Ahearna do tego stopnia, że podejrzewając panią Leplastrier o zaćmienie umysłowe, rozpoczął rozmowę o spisaniu testamentu. Elizabeth zamierzała jedynie zapewnić córce ratunek i umożliwić jej wyjazd do Londynu. Nie miała czasu na spisywanie testamentu, ale ten stary piernik okazał się taki uparty – o dobry Boże, a wydawał się jej taki uległy! – i pojęła, że będzie lepiej spisać ostatnią wolę, która skieruje całą jego uwagę na sprawę rozparcelowania ziemi. Już prawie ją podpisywała, kiedy się zorientowała, że uniemożliwi w ten sposób Lucyndzie dysponowanie spadkiem przed ukończeniem przez nią trzydziestu lat. Chas Ahearn zatroskał się głęboko – miał takie wstrętnie wystające jabłko Adama i długą szyję jak oskubane kurczę, a kiedy się „troskał”, w obu tych częściach jego ciała dokonywały się gwałtowne ruchy – martwił się, jak powiadał, o to, by pozbawieni skrupułów kawalerowie nie zaczęli zabiegać o względy młodocianej spadkobierczyni. Gdyby Elizabeth przeczytała jego listy do miejscowej gazety w sprawie rozrzutności wykazywanej wobec biednych z Parramatty, nabrałaby bliższego wyobrażenia o człowieku, z którym wchodziła w układy, ale widziała w nim jedynie starego głupca. Oświadczyła Chasowi, że nie ma żadnych zastrzeżeń co do wieku Lucyndy, a prawnik zaczął wtedy posapywać z irytacji. I zwracał się do niej od tej chwili per „madam”. Lucyndę zaś nazywał „dziewczątkiem”. Elizabeth poczuła się tak stropiona tym, że go skarciła, iż mając w pamięci okazaną mu surowość, przestała w ogóle słuchać tego, co mówił. W ten sposób przyjęła do wiadomości postanowienie, że Lucynda wejdzie w pełne posiadanie spadku po ukończeniu osiemnastu lat, nie zdając sobie sprawy, że jest to najlepsze rozwiązanie, jakie mogło zaoferować prawo. Podpisała testament i przypatrywała się z niepokojem Chasowi Ahearnowi posypującemu jej podpis trocinami, by wysuszyć atrament. Nie przewidywała też tego, że umrze niedługo po siedemnastych urodzinach Lucyndy.
Sprawę rozstrzygnęły więc przepisy – a nie żaden „błąd”, którym zadręczała się umierająca kobieta – i Chas Ahearn został kuratorem spadkowych praw Lucyndy na sześć miesięcy. Nie był człowiekiem złym. W sprawach finansowych, podobnie jak w kwestiach publicznej moralności, przestrzegał jednak surowych zasad i jako głęboko wierzący chrześcijanin darzył niezwykłą dbałością powierzone człowiekowi talenty. Był potężnie zbudowanym mężczyzną – ale delikatnym i nieśmiałym – biodra miał szersze niż bary, a głowę wysuwał ku przodowi w sposób właściwy dla krótkowidza. Nosił okulary w złoconej oprawce, a wypukły brzuch osłaniał rozpinanym blezerem. Czaszkę porastały mu rzadkie, niemal dające się zliczyć kosmyki włosów. Bokobrody wiły się przy obu policzkach jak sierść baranka. Oddychał, lekko posapując. Pan Ahearn zdawał sobie sprawę z tego, że sam nie da rady zabrać Lucyndy z jej własnego domu. Była dziewczyną silną, niepoddającą się smutkowi, on zaś miał lat sześćdziesiąt dwa i nie czuł się zbyt dobrze. Wynajął dwóch irlandzkich robotników i zapłacił im koronę (którą potem dopisał do rozliczeń) za to, by zanieśli swą nową pracodawczynię wraz z bagażami do jego bryczki, a następnie we czworo – choć powozik przeznaczony był dla dwóch osób – pojechali do Parramatty.
24 List pana Ahearna do redakcji „Parramatta Argus” Szanowny Panie Redaktorze, Autor zamieszczonej w Pańskim piśmie korespondencji zwraca uwagę na takie problemy, jak zanieczyszczenie wody, publiczne łaźnie i tym podobne. Radziłbym mu, aby – jeśliby mu to odpowiadało – odbył przechadzkę po pięknym parku naszego miasta. Wydaje mi się, że jego obrazowe pióro opisałoby wtedy rzeczy, o których wzdragam się mówić szczegółowo, ograniczając się do ogólnej charakterystyki, gdyż są zbyt odrażające, by przedstawiać je w druku. Oglądaliśmy już w naszym mieście tyle urządzeń i udogodnień, właściwych ucywilizowanym społeczeństwom, wprowadzanych przez wykształconych w Oksfordzie duchownych, znających język francuski nauczycieli, gruntownie wyedukowanych strażników prawa i radnych miejskich, że z trudem przychodzi uwierzyć, iż powiat Parramatta stał się zastraszającym siedliskiem nikczemności, gdzie żadna szanująca się dama czy też niewinne dziecię nie odważą się spacerować ani rankiem, ani w południe, ani wieczorem – nie dawniej jak przed trzema dniami o trzeciej po południu, spacerując po parku publicznym, stałem się świadkiem gorszącego wydarzenia, którego nie jestem w stanie opisać. Sprawcami takich niegodnych czynów są osobnicy przynależący do klasy społecznej, która stwarza im rozległe możliwości korzystania z wszelkich zdobyczy wykształcenia i wychowania religijnego; ze względu na swą aparycję wydawaliby się ostatnimi z tych, którzy stają się wyrzutkami społecznymi. Mam nadzieję, że wykorzystując łamy Pańskiego pisma dla zwrócenia uwagi na owe hańbiące nasze miasto fakty, przyczyniam się do ich potępienia przez opinię w imię prawa, obowiązującego całe społeczeństwo. Pański, etc. C. Ahearn, Parramatta
25 Pani Cousins
Pani Cousins otworzyła panu Ahearnowi drzwi niecałe dziesięć minut po przeczytaniu jego listu w gazecie – próbowała sobie właśnie wyobrazić, jakiego też „gorszącego” wydarzenia mógł być świadkiem; nie przychodziło jej na myśl nic groźnego dla nikogo, jeśli zaś przypominało się jej coś z własnej przeszłości, to nikomu nic do tego – ale kiedy zobaczyła w drzwiach autora owego listu we własnej osobie, niemal ogarnął ją strach. Pan Ahearn bynajmniej nie pukał w grzeczny sposób. Załomotał kołatką z dziesięć razy, głośno i mocno, jakby nadał sobie prawo wkraczania do cudzych mieszkań z nakazem sądowym, a kiedy otworzyła drzwi, zobaczyła, że jej szacowny gość sapie i prycha, spocony, trzymając cylinder przed sobą w drżących dłoniach. Na dwa lata przed śmiercią w podobny sposób zaczęły drżeć ręce panu Cousinsowi, ale był on amatorem rumu Mortona, pana Ahearna natomiast znano jako zdecydowanego abstynenta, na podobieństwo rehabitów[7]. Gość wypowiedział niemal wszystko, z czym przyszedł, stojąc w drzwiach. Wyrażał się całkiem jasno, ale pani Cousins, próbując powiązać to, co odeń usłyszała, z tym, co przed chwilą przeczytała, potrzebowała dłuższej chwili, aby całość właściwie zrozumieć. Opowiedział jej o „tragedii”, która spotkała dziewczę (nie wiedziała, o kogo chodzi), i o tym, że musi „niezwłocznie” – lubił to słowo, o czym wiedzieli wszyscy, włącznie z panią Cousins, która go nigdy od nikogo innego nie słyszała – zająć się posiadłością owej nieszczęśliwej sieroty, która nagle stała się bogaczką. Jej umierająca matka zamierzała ziemię rozparcelować, a on
musi ową sprawę załatwić, dopóki jest do tego upoważniony, i to dla dobra dziewczęcia. Tymczasem panienka powinna – co jest szczególnie ważne (nie znajdował słów dla podkreślenia wyjątkowej wagi tej sprawy) – zamieszkać w odpowiednim dla niej miejscu, toteż jeśli w domu pani Cousins nie ma wolnego pokoju, pan Ahearn błaga, by gospodyni zechciała skłonić którąś z zamieszkujących u niej młodych dam do przeniesienia się gdzie indziej na pewien czas. Dodał, że panna Leplastrier, która stała za nim, ściskając w swych dużych dłoniach kolorowy toczek – wymaga chrześcijańskiego, nawet więcej: anglikańskiego środowiska domowego. Pani domu zaprosiła pana Ahearna do frontowego pokoju – położonego od południa, a więc mrocznego o tej porze dnia – i zapaliła lampę. Pani Cousins była przystojną, czterdziestoletnią damą – ciemnowłosą, o jasnej cerze i migdałowych oczach – i przypominała wyglądem Hiszpankę, chociaż stwierdzenie to bardziej odpowiadało konwencji operowej niż sytuacjom życiowym. Miała szczupłą talię, z czego była dumna, ale w owych czasach nie dopuszczano myśli o eksponowaniu własnych wdzięków, wybrała więc powściągliwe ich tuszowanie. Ubierała się gustownie, ale skromnie. Włosy nosiła starannie zaczesane, a jeśli przypadkiem dotknęlibyście jej ramienia, zdziwilibyście się tym, jak bardzo napięte ma mięśnie. Pan Ahearn mógłby spostrzec (ale oczywiście tego nie zauważył), że wskutek owego właśnie naprężenia mięśni wokół wyprostowanego stosu pacierzowego, cień, jaki rzucała pani Cousins w świetle lampy, ustawionej na pianinie, zdawał się należeć do kobiety bardziej niż ona sprężystej i gibkiej. Owa gibka dama mieszkała kiedyś w Bendigo, w prowincji Wiktoria i słuchała nakazów serca w stopniu o wiele większym, niż społeczność Bendigo uznawała za usprawiedliwiony i właściwy. W Bendigo pani Cousins nauczyła się doceniać znaczenie tego, co właściwe. Do Parramatty zaś przeniosła się po to, by wcielić w życie nabytą wiedzę. Wysłuchała spokojnie słów szacownego gościa. I mimo że kiedyś miała słabość do przystojnych mężczyzn, nie widziała w panu Ahearnie (choć
mógłby to spostrzec nawet ktoś nieobdarzony szczególnie okrutnym wzrokiem) mężczyzny brzydkiego. Dostroiła się do smutnej i uroczystej tonacji jego wypowiedzi. Osiągnęli więc porozumienie tak łatwo, jak łatwo wciąga się gładki pulower wykonany z wełny bradfordzkiej, a wzdrygnęła się lekko dopiero na wzmiankę o anglikańskim środowisku. Wyprostowała się jeszcze bardziej i cofnęła ramiona. Pani Cousins wierzyła w zmartwychwstanie i życie wieczne. Nie przyjęła chrztu w żadnym kościele, ale uczestniczyła w obrządkach Kościoła anglikańskiego w Parramatcie, tak jakby miała do tego prawo. Trapiła się tym, że przyjmuje komunię, nie będąc konfirmowana. Zdawała sobie sprawę z tego, że popełnia świętokradztwo. Próbowała żyć po chrześcijańsku, ale może nie był to warunek dostateczny po temu, by dostąpić zbawienia. Nie wiedziała, jak wybrnąć z owego impasu. Budziła się nieraz w środku nocy i rozmyślała o tej sprawie – zziębnięta i zesztywniała od lęku. A napomknienie pana Ahearna o tej kwestii przeraziło ją tak, jakby nagle ujrzała jakąś twarz znaną z ulicy w Bendigo. Ale – poza owym nagłym wyprostowaniem pleców – nie dała panu Ahearnowi nic poznać po sobie. Poczęstowała go herbatą i zapewniła, że umieści młodą damę u siebie bez konieczności przenoszenia kogokolwiek w inne miejsce, że panna Leplastrier będzie mogła uczęszczać do anglikańskiego kościoła i że znajdzie w gospodyni godną zaufania przewodniczkę po splątanych ścieżkach życia społeczności Parramatty. Kiedy jednak sierotka okazała się ubrana w strój à la Amelia Bloomer, pani Cousins uległa nagłemu impulsowi – zrodzonemu gdzieś w głębi trzewi, z odruchu mięśni i tętnic krwi – i chwytając dziewczynę za ramiona, zepchnęła ją ze schodków.
[7] Towarzystwo dobroczynne założone w roku 1835; nazwa pochodzi od
biblijnego Rehaba (przyp. tłum.).
26 Bloomersy
Amelia Bloomer przyjechała do Londynu w roku 1851, przywożąc ze sobą ów słynny „racjonalny ubiór”. Jak wszyscy wiedzą, składała się nań para workowatych spodni, na które nakładała krótką spódniczkę. Te stroje noszono w Melbourne już od pewnego czasu, ale nie ściągnęły one uwagi Elizabeth Leplastrier aż do chwili, gdy zobaczyła tak ubraną kobietę na Church Street w Parramatcie w roku 1858. Ubiór ten stanowił antidotum na „nieprzyzwoite bufy” i „krępującą ruchy krynolinę”. Od tamtej chwili ani matka, ani córka nie ubierały się w nic innego, a jeśli nawet od czasu do czasu wywoływały czyjeś oburzenie na ulicach Parramatty, czegóż innego można by oczekiwać? Pani Cousins nic nie wiedziała o Amelii Bloomer. Wiedziała jedynie, czego wymaga przyzwoitość, a powyższy strój z pewnością takim wymogom nie odpowiadał. Zaprowadziła dziewczynę na górę, do przeznaczonego dla niej pokoju, gdzie stwierdziła z zakłopotaniem, że w starannie spakowanych przez wynajętych robotników rzeczach nowej lokatorki znajduje się jeszcze siedem podobnego kompletów w różnych kolorach. Pod pretekstem, że weźmie je do prania, zabrała większość z nich. Nie odgadła przywiązania panny Leplastrier do tego typu stroju, podobnie jak nie rozumiała, dlaczego dziewczyna strzyże się tak krótko (myślała, że to w następstwie przebytej choroby). Sprowadziła krawcową, panna Leplastrier jednak nie życzyła sobie nowych ubrań. Była młodziutka, ale twarda i stanowcza. Nie obyło się bez łez, trzaskania drzwiami i ponurego nastroju w domu. Pani Cousins poczuła się całkiem
bezsilna. Dziewczyna próbowała ściągać z siebie nieodpowiadające jej suknie, jak nierozumne zwierzątko, które zrywa z nogi bandaż. Nie pójdzie na pogrzeb matki w żadnej krynolinie! Pani Cousins zaś po prostu nie mogła zwrócić jej skonfiskowanych ubiorów. Dziewczyna nie poszła na pogrzeb, skromny i smutny z wielu względów, i cały dzień przesiedziała, płacząc w swoim pokoju. Jej szloch słychać było z ulicy. Jedna z młodych lokatorek, panna Knight z hrabstwa Surrey w Anglii, wysłała swój bagaż do Sydney i odmówiła zapłacenia czynszu od dnia przybycia panny Leplastrier. Od tamtego dnia Lucynda jadała w swoim pokoju. Nic takiego nie zdarzyło się nigdy przedtem w pensjonacie pani Cousins. Zwracano się do niej wprawdzie o podawanie posiłków na górę, ale zawsze odmawiała spełnienia takich próśb. A teraz przystała na owo rozwiązanie i nie chciała go zmieniać. Kiedy wreszcie panna Leplastrier wychynęła ze swego pokoju, miała na sobie spodnie. Wykradła je z pralni i ukryła w zamykanym na kluczyk kufrze w pokoju. Nie sposób było gdziekolwiek z nią wyjść. Pani Cousins opowiedziała o wszystkim panu Ahearnowi, wybrała się nawet w tym celu do jego biura. Nie chciała się rozpłakać, ale nie udało jej się powstrzymać łez. Lękała się o bardzo ważną dla niej kwestię nader delikatnej natury – o swą reputację. Pragnęła, aby młoda kobieta została przez wszystkich zaakceptowana. Pan Ahearn zaś odpowiedział jej przypowieścią o dobrym Samarytaninie. Zacytował wszystkie osiem wersetów, włącznie z konkluzją: „I rzekł mu Jezus: Idźże i ty czyń podobnie”[8]. Pani Cousins postanowiła więc go naśladować. A Lucynda nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić w Parramatcie. Starała się zachowywać jak należy, ale od kiedy nie pozwolono jej nosić spodni, uważała, że nikt nie zachowuje się wobec niej, jak powinien. Przy grobie matki siedziała tak długo, że uznano to za chorobliwe i zabrano ją z cmentarza. Postanowiła więc powrócić na farmę i tam zamieszkać. Zakomunikowała swe postanowienie pani Cousins, która poczuła z tego
powodu taką ulgę, że nie zapobiegła wyjazdowi dziewczyny (choć powinna była to uczynić). Wspomniała tylko o niebezpieczeństwie grożącym ze strony młodocianych chuliganów, włóczęgów i czarnych, ale nawet przez chwilę nie wierzyła, by owe przestrogi mogły wpłynąć na zmianę decyzji podjętej przez upartą dziewczynę. Farma leżała w odległości niecałych pięciu kilometrów i Lucynda znalazła się na miejscu w ciągu godziny. Nie napotkała po drodze żadnych włóczęgów, a jedynymi ludźmi, którzy ją zaczepiali, byli postrzygacze owiec, wykrzykujący na jej widok rubaszne słowa z grzbietów swych rosłych wierzchowców. W sadzie zastała robotników z piłami i toporami, wytyczających przecinki między rozłożystymi drzewami. W słońcu połyskiwały olśniewające bielą ścięte konary. Nagle stukanie siekier umilkło. Mężczyźni przypatrywali się jej – dziewczynie w szmaragdowych spodniach, ciągnącej za sobą walizę po wilgotnej, poszarzałej zimą trawie. Uśmiechali się, nie wiedząc, jak mocno wali jej serce i jaki odczuwa lęk; cała zakrzepła miłość, gniew po śmierci matki (Popatrzcie na osty na naszym pastwisku!), wszystkie te jej odczucia skupiły się na robotnikach, ubranych w niebieskie koszule i wytarte, skórzane spodnie. Nienawidziła ich – tym rodzajem nienawiści, który kierujemy przeciw ludziom, mogącym nas zranić. Z kupy mierzwy zwierzęcej na skraju sadu wystawały widły o długich zębach. Podeszła do nich. Bóg jeden wie, co by zrobiła, gdyby nie Chas Ahearn, zaalarmowany wreszcie przez przejętą poczuciem winy panią Cousins, który nadjechał właśnie z Parramatty bryczką, nieprzygotowaną do takiej galopady. Lucynda uciekała przed nim z jednego padoku na drugi, sztywniejąc i napinając mięśnie przy przekraczaniu każdej bramy, tak że kiedy w końcu dogonił ją na nasypie obok sadu, nie mogąc złapać tchu, zsunął się z bryczki i wcisnął swej kłopotliwej klientce w ręce arkusz papieru. W taki oto sposób Lucynda dowiedziała się o zdradzie, jakiej dopuściła się wobec niej matka. Walizkę, którą do tej pory dzielnie ciągnęła za sobą,
ustawiła teraz ostrożnie na mokrej trawie. Przyglądała się planowi rozparcelowania gruntów i próbowała go zrozumieć. Pan Ahearn dyszał ciężko wprost w jej ucho. Robotnicy przypatrywali się całej tej scenie, a któryś zagwizdał melodię „The Wearing of the Green”. – To nie jest podpis mamy – wykrztusiła wreszcie dziewczyna. Pan Ahearn nic na to nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko. Było to mylące, lecz chciał w ten sposób wyrazić jej współczucie. Czarnoskóry mężczyzna odrąbał gałąź gruszy. Zrobił to od niechcenia, trzymając siekierę w jednej ręce. W drugiej miał długi, biały kij. – Za pół roku będę mogła wydawać panu polecenia – stwierdziła Lucynda. Jej głos brzmiał niepewnie, ramiona drżały i nie była w stanie wytrzymać jego spojrzenia. Wbiła wzrok w pooraną, czerwoną glebę, którą ojciec dla niej zdobył. – Będę mogła wydawać panu polecenia – powtórzyła. Pan Ahearn starał się opanować. Czuł się tak, jak kiedyś, kiedy to – ścigany przez foksteriera – zmuszony został do wymierzenia obszczekującemu go natarczywie psu coup de grâce. Postąpił tak, jak wiedział, że powinien postąpić, to znaczy niewzruszenie trwał przy swoim. – Jeszcze mi podziękujesz, kiedy wydoroślejesz. – Kto zabrał krowę? Pan Ahearn zmrużył oczy. – Będziesz bogata. W tym przynajmniej znajdziesz pociechę. Słuchała, co mówił, jednak jego słowa nie miały dla niej sensu. – Ukradziono mi krowę! – niemal wykrzyknęła przez łzy. – Mała, kochana dziewczyneczka. Stopy miała przemoczone i zimne. Słońce świeciło jasno, ale nie grzało. Świat wydawał się przykrym snem. Ptaszyska, siedzące na słupkach ogrodzenia, skrzeczały głośno. Znów dał się słyszeć odgłos rąbania siekierą. Rozkradziono także drób, a jedyne, co pan Ahearn miał do powiedzenia, to zapowiedź, że Lucynda będzie bogata. Dziewczyna ruszyła w stronę domu, dźwigając swą walizę. Szedł za nią, dysząc ciężko i pozostawał coraz bardziej w tyle. Zapamiętała to wszystko dokładnie na
całe życie, ale nie utrwaliły się jej w pamięci okoliczności, które zmusiły ją do takiego właśnie postępowania. Wyrzucała sobie, że była zbyt słaba, zbyt łatwo zrezygnowała z farmy i pozwoliła skazać się na wygnanie. Na drewniany schodek padał snop słonecznego światła. Lucynda zmrużyła oczy. Wewnątrz domu – mimo że próbowała nie widzieć niczego oprócz rzeczy, po które przyszła – zauważyła, iż ktoś poskładał koce na łóżku matki. Słoje stały nadal w swych wnękach i skrytkach. Chciała je policzyć, ale tak, żeby tego nie widziano, otworzyła więc walizę i owijała każdy z osobna w jakąś sztukę odzieży, wpychając jej skraj do środka słoika, by zapobiec jego stłuczeniu i pobrzękiwaniu szkła. A potem wyszła znów przed dom, na rozsłoneczniony podjazd, i dała się nakłonić do zajęcia miejsca w powoziku. Siódmego maja 1859 roku pięć farm w Mitchell’s Creek sprzedano na aukcji. Dziesiątego maja Lucynda Leplastrier ukończyła osiemnasty rok życia. W dzień Wniebowstąpienia Pańskiego wyruszyła do Sydney na pokładzie barki pana Sola Myera. I za tę „ucieczkę” obwiniała później sama siebie. Powtarzała sobie, że gdyby była została na miejscu, jej życie ułożyłoby się pomyślniej, być może kupiłaby część dawnej farmy Mitchell’s Creek, ale dorosła Lucynda zapomniała już, że kiedy była młodsza, darzyła niecierpliwą niechęcią „świat pracy” – to używane przez matkę określenie kojarzyło się córce z nieco przygnębiającymi sztychami W.G. Nixeya z cyklu „Stove Black”, przedstawiającymi fabryki, smugi dymu, sadze – imperium przemysłu. W Dzień Wniebowstąpienia włożyła suknię z bufiastymi rękawami. W walizce wiozła słoje z monetami, a w nowej portmonetce z zielonych koralików czek bankowy na całą sumę stanowiącą jej fortunę.
[8]
Ewangelia według świętego Łukasza 10, 37, przeł. Jakub Wujek
(przyp. tłum.).
27 Dziwoląg
Zdaniem
Wardleya-Fisha pan Temple, jego opiekun naukowy, był przygłupim lizusem. I nie byłoby przesadą przypuszczenie, że to z powodu wyrozumiałości tutora Wardley-Fish całkiem „zapomniał” o obowiązku stawienia się u niego w pokoju na śniadanie. Zupełnie wypadło mu to z pamięci. Stało się to jeszcze poprzedniego wieczoru – dziesięć minut po rozmowie z Temple’em – kiedy polecił posługaczowi, aby rano podał mu kawałek yorkshirskiego ciasta, jajka, pieczone udo indycze, pikle i duży kufel piwa do przepłukania gardła po tym wszystkim. A gdy już zjadł śniadanie (przyprawiając jedzenie musztardą, której jeszcze nie wymieniłem), rozsiadł się przed kominkiem i zażądał drugiego kufla piwa – „przypomniał” sobie, że rano był umówiony z tutorem. – Psiakrew! – powiedział. Dziwne słowo, jak na Wardleya-Fisha. Tego rodzaju wyrazów używał jedynie wtedy, kiedy przypuszczał, że Bóg go słucha. Tak czy inaczej, nie odniósł się cynicznie do swego roztargnienia i ani się nie oskarżał, ani też nie traktował sprawy pobłażliwie. Nie zdarzało mu się robić analiz psychologicznych własnego postępowania, po prostu w ogóle nie poddawał go ocenie. Spoglądał przez mokre od deszczu okno na dach przeciwległego skrzydła budynku, myśląc, że w tej właśnie chwili posługacz powinien napełniać kufel w piwiarni. Już za późno na to, by powstrzymać chłopaka, tak więc trzeba zaczekać na piwo, wypić je, a potem zastanowić się, co robić dalej. Wardley-Fish nie wdawał się w żadne spekulacje myślowe, gdy
zakłócały jego dobre samopoczucie. Pasjonował się nimi natomiast jego tutor, a owa pasja była równie silna jak zainteresowanie okazywane przezeń tym studentom, których ojcowie figurowali w herbarzu Debretta, posiadali tysiąc akrów ziemi albo też byli członkami rządu. Fakt, że śniadanie z panem Temple’em nie odbyło się z jego własnej winy, sprawił, że Wardley-Fish był milczący i skwaszony. Opanował go nastrój wręcz ponury, zaczął krążyć po pokoju, rozważając wyimaginowane straty spowodowane swym niedopatrzeniem, i doszedł do przekonania, że wszyscy niedowarzeni studenci kolegium Oriel będą go mieli za głupka, niezasługującego na nic lepszego niż najniższa ocena i zesłanie na głuchą prowincję gdzieś na odległych obrzeżach jakiejś skrajnie tradycjonalistycznej diecezji. Posługacz w końcu przyniósł piwo, ale Wardley-Fish niemal nie zwrócił na to uwagi. Pomyślał o nim dopiero, kiedy służący wyszedł, i to tylko dlatego, że poczuł pozostawiony przezeń lekki odór uryny; widocznie ten szalony chłopak znowu biegł zbyt szybko, by wypełnić polecenie, i ochlapał sobie spodnie zawartością jednego z wynoszonych z umywalni wiader. Po wypiciu drugiego piwa tego ranka Wardley-Fish doszedł do wniosku, który zresztą od początku przewidywał – to znaczy, że machnie ręką na Temple’a i jego zachlapane winem bokobrody. Wstąpi po swego przyjaciela Bishopa i razem pojadą na polowanie do Otmoor. Uświadomił sobie jednak, że nie ma jeszcze ósmej i Bishop z pewnością śpi. Posłał więc służącego po trzecie piwo. Tego dnia miały się odbyć w Epsom wyścigi konne, które teraz zawładnęły myślami niefortunnego myśliwego. Za oknem mżyło i przyszło mu do głowy, że ciężko byłoby wytropić zwierzynę przy takiej pogodzie. Otrząsnął się z zamyślenia. Nie ma lepszego sposobu spędzenia dnia niż wyścigi w Epsom, a Bishop nie byłby odpowiednim kompanem. To nudziarz, interesujący się zwierzętami, a nie matematyką. Nie, lepiej wziąć ze sobą Westa. Wprawdzie ten stał się ostatnio purytaninem, ale jeszcze można z nim rozmawiać. West miał skłonność do hazardu i rygory nowej wiary sprawiały mu dodatkową wewnętrzną
udrękę, sam zaś Wardley-Fish, przystojny młodzieniec o szerokich barach i krzepkim karku, w dodatku ulubieniec ojca, był psuty od urodzenia. Sięgnął po pomadę do włosów i wysmarował nią fryzurę. Brodę strzygł krótko, tak by nie zasłaniała wyraźnie zarysowanej dolnej szczęki, ładnie wykrojonych ust i interesującego pieprzyka na policzku. Uśmiechnął się do siebie z uznaniem. Sięgnął po kufel i spróbował wychylić go jednym haustem, lecz piwo wylało mu się na brodę, wypił je więc trzema łykami, otarł piankę z wąsów i zadzwonił na posługacza, by go powiadomić, że nie będzie na lunchu w domu, po czym – z rękoma w kieszeniach – zbiegł ze schodów i udał się do St Mary’s Hall, gdzie miał nadzieję znaleźć Westa. Już był przy schodach, kiedy sobie przypomniał, że tamten przeprowadził się do wygodniejszego lokum po drugiej stronie dziedzińca, i z trudem znalazł odźwiernego, który miał mu wskazać właściwe mieszkanie. Wardley-Fish śpieszył się tak bardzo, że źle zrozumiał informację. Usłyszał, że powinien się udać na pierwsze piętro, gdy w istocie West mieszkał na drugim. W każdym razie, trafił pod niewłaściwy adres. Zastukał laseczką w drzwi, potem zaś pukał z całej siły. Zastanawiał się, jaka też niedozwolona czynność skłoniła kompana do tak starannego zablokowania drzwi. W końcu zaczął w nie łomotać ze złością, aż wygniótł kilka głębokich śladów, które z pewnością pozostały do dziś, pod kilkoma warstwami farby, jako że pomieszczenia kolegium Oriel malowano co dwadzieścia lat, nakładając kolejne warstwy farby na poprzednie, jak przy wyrobie papier mâché, tak że w końcu drzwi przypominały wyglądem tabliczkę czekolady, niebacznie pozostawioną w pobliżu ognia. Usłyszał wreszcie podwójny obrót klucza w zamku, drzwi się uchyliły i zobaczył lokatora: na Jowisza, nie był to West. Stał przed nim Dziwoląg we własnej osobie. Dziwoląg przestępował z nogi na nogę w uchylonych drzwiach, nerwowo mrugając oczyma. Wardley-Fish odgadł przyczynę tego zdenerwowania. Dziwolągowi,
który nie uczestniczył w studenckich biegach i nie należał do żadnej reprezentacji w kolegium Oriel, nalano kiedyś wody do łóżka, a w jego pokoju urządzono polowanie na szczury. Przyniósł je człowiek, który łomotał w drzwi z taką samą energią jak Wardley-Fish. Szczury dostarczono w klatkach i zamkniętych koszach, a najwięcej było ich w workach. Ustawiono je na podłodze i uwolniono zwierzątka, które następnie zostały zatłuczone kijami do hokeja. W tym czasie Dziwoląg sterczał na łóżku, poruszając bezdźwięcznie ustami. Wardley-Fish przeprosił za najście. Wcale nie zamierzał przysparzać temu nieszczęśnikowi dodatkowych powodów do zdenerwowania. Szukał Westa. Próbował wszystko to wyjaśnić, ale Dziwoląg cofnął się i zaprosił go do środka, mimo że najwyraźniej był stropiony i zdenerwowany. Wardley-Fish nigdy jeszcze nie widział w kolegium Oriel równie ascetycznego pomieszczenia, choć wrażenie to nie wynikało jedynie z pustych miejsc pomiędzy znajdującymi się w pokoju sprzętami. Poczuł się, jakby go wpuszczono do celi więziennej – dajmy na to – w Hiszpanii, w jakimś kraju, którego dotąd nie odwiedził. Nie widział w tym pokoju nic, co by wyglądało znajomo, nic, co pochodziłoby z domu, żadnego wieszaka, pledu czy też obrazka przedstawiającego na przykład grę w piłkę albo tańczące dziewczęta. Dziwoląg miał tylko łóżko, proste biurko i twarde krzesło z pionowym oparciem. Pokój był przeznaczony do nauki, ale nie całkiem – na półkach leżało bardzo niewiele książek. Wyglądał schludnie, choć tu i ówdzie na podłodze ułożono jakieś papiery czy odzienie. Pod jedną ze ścian umieszczono brązową, wyłożoną filcem deskę do przypinania notatek, pod nią zaś stała półka, na której Dziwoląg ułożył swe pomoce naukowe – wszelkiego rodzaju kartki z informacjami, posortowane w małych, kwadratowych pudełkach. Zostały starannie uporządkowane; informacje o ich zawartości wypisano z uczniowską pilnością – nie było to dzieło uczonego, lecz umazanego atramentem sztubaka. Na kominku Wardley-Fish zobaczył drewnianą skrzyneczkę, postawioną ukośnie jak sprzęt rybacki eksponowany na wystawie sklepu przy głównej ulicy.
Słyszał już o owej skrzyneczce; wieść o niej dobiegła aż do kolegium Trinity. Zawierała guziczki matki Dziwoląga. W kominku nie rozpalono ognia. Na tacce leżały resztki skromnego śniadania. Wardley-Fish doznał wręcz szoku na widok tego pokoju i jego właściciela. Dziwoląg wydawał się tak blady i osłabiony, taki samotny, a zarazem uprzejmy. Wardley-Fish chciał mu w jakiś sposób okazać uprzejmość, ale nie wiedział jak. – Myślę, Dziwolągu, że masz trochę kasy, żeby starczyło na stawkę w grze, co? – spytał i natychmiast pożałował swego pytania. Nie czułby się dobrze na wyścigach w towarzystwie tego niedorajdy. Nie chciał jednak, żeby gospodarz sobie to uświadomił. Oskar próbował podsunąć gościowi krzesełko. Usłyszawszy wyraz „stawka”, poczuł, że słowo to przyspieszyło mu tętno, podrażniło nerwy i zaniepokoiło umysł, tak jak przeraziło go walenie do drzwi, które jednak otworzył, aby mu ich nie wyłamano jak kiedyś przedtem. Rozmawiając teraz ze śmierdzącym piwem Wardleyem-Fishem, nie czuł się jednak zbytnio zagrożony. Wardley-Fish należał do grona „pływaków”, z których żaden nie był tak naprawdę inteligentny. Oskar wprawdzie dotychczas nie wyróżniał się w nauce, lecz uważał się za kogoś stojącego wyżej od owych zamożnych dżentelmenów. Teraz wszakże czuł się zarazem wystraszony i ujęty nieśmiałą uprzejmością tego wielkoluda. – Jaką znów kasę, Fish? – spytał. – To określenie ze slangu, a ja nie jestem z nim zbytnio obznajomiony. Wardley-Fish usiadł – i zobaczył, że jego gospodarz nie ma na czym spocząć, wstał więc na powrót. Przypuszczenie, że Dziwoląg może mieć jakąś forsę, było śmieszne. Nie mógł mieć żadnych pieniędzy do stracenia. Co więcej, bardzo dosłownie pojmował zasady wyznawane przez ewangelików, ci zaś z reguły odnosili się niechętnie do hazardu. Wardley-Fish skierował się ku drzwiom. Oskar docenił jednak dobre intencje gościa i postanowił za wszelką cenę zyskać w nim przyjaciela. Miał oto okazję, aby poćwiczyć dobrą wolę. Nie
przychodziło mu to łatwo. – Fish, proszę, wytłumacz mi, o co chodzi. Tamten zatrzymał się niemal już w drzwiach i odpowiedział dość niepewnym głosem: – To się wiąże z wyścigami konnymi. Oskar skinął głową. – A czy ty w ogóle wiesz, co to są wyścigi? Oskar przysiadł na krawędzi łóżka, umożliwiając w ten sposób gościowi zajęcie krzesła. – Wyścigi – odpowiedział – to coś takiego, jak zawody w bieganiu. – I uśmiechnął się, a raczej wykrzywił usta w grymasie będącym zapowiedzią uśmiechu. Fish nie uznał owego grymasu za zachęcający. – Ale to są wyścigi koni. – To szykowne. – Oskar uśmiechnął się ponownie. Ten uśmiech można by przez nieporozumienie uznać za potwierdzenie wiedzy o przedmiocie. – Wyścigi odbywają się między wierzchowcami. Dziwolągu, czy ty naprawdę to wiesz? Ów uśmiech mógł wprawić Wardleya-Fisha w przekonanie, że gospodarz żartuje sobie z niego, ale był po prostu wyrazem przyjemności, jaką sprawiła gospodarzowi nieoczekiwana wizyta (Oskar zastanawiał się, czy by nie rozpalić ognia, nie licząc się z kosztami). – A w jakim to pozostaje związku z kasą? Zbyt wiele trzeba by tu wyjaśniać i byłoby to za trudne, a czas upływał. Jeżeli West tu nie mieszka, to z pewnością mieszka piętro wyżej. Jeśli jeszcze śpi, obudzenie go będzie wymagało dłuższych zabiegów. WardleyFish zaczynał się niecierpliwić. Wyjaśnił szorstko: – Przez bukmachera. Zawierasz z nim zakłady, obstawiasz konie. – Ale nie chciał tak zamykać sprawy, spytał więc łagodniejszym tonem: – Wiesz, co to są zakłady? – Właściwie – przyznał się Oskar – to nie wiem. Wardley-Fish pomyślał, że taka rozmowa może się ciągnąć przez cały
dzień. Nie chciał dotknąć kolegi (który miał tak delikatną twarz i wydawał się podatny na urazy), ale nie mógł też sobie pozwolić na utratę okazji zagrania na wyścigach. – Wpłacasz forsę gościowi, który przyjmuje zakłady, a jeśli koń, którego wybrałeś, zwycięża, dostajesz kasę: podwójną, potrójną albo w ogóle wielokrotnie pomnożoną. – Żartujesz. – Nie denerwuj mnie. – Nie, Fish, przysięgam, że to coś zupełnie dla mnie nowego. Myślałem, że wiesz, bo moja ignorancja, jak to tu nazywacie, jest powszechnie znana całej uczelni. Wychowywałem się na odludziu, w małej wiosce w hrabstwie Devon. Zajmowaliśmy się tam morską florą i fauną. (Oraz guziczkami, pomyślał gość, ale zachował poważny wyraz twarzy). – Nie uprawialiśmy tam takiej gry, o jakiej mówisz, ale wydaje mi się ona przyjemna. Cała ta sytuacja wprawiała Wardleya-Fisha w zakłopotanie. Czuł się tak, jakby robił coś niewłaściwego, i pragnął jak najszybciej z tym skończyć. – No więc widzisz, Dziwolągu... – Czy mógłbyś zwracać się do mnie po nazwisku? Jestem Hopkins. – Tak. – Przydomek „Dziwoląg” nie brzmi mi przyjemnie w uszach. Nie spodziewałem się tego rodzaju przezwisk na chrześcijańskiej uczelni. Te pełne godności słowa wywarły na Wardleyu-Fishu wielkie wrażenie, przeprosił więc swego gospodarza, coraz bardziej marząc o tym, by wyjść. – Gdybyś przy następnej okazji chciał się wybrać na wyścigi, możesz liczyć na moje towarzystwo. Wardley-Fish zapewnił Oskara, że będzie na nie liczył i szybko wbiegł na górę do Westa, gdzie wysłuchał bynajmniej niepożądanego teraz wykładu o diabelskiej pokusie hazardu z ust człowieka, który przed tygodniem poniósł kolosalne straty w Epsom.
Wyszedł od Westa skrajnie przygnębiony, gdyż nie znosił jeździć na wyścigi samotnie. Pomyślał więc znowu, by zabrać ze sobą Dziwoląga, ale szybko ów pomysł zarzucił. Musiałby wyłożyć za niego pieniądze i straciłby je z pewnością. Byłoby to przykre. A poza tym, Dziwoląg wydawał się taki młodziutki, brodę porastał mu meszek, a nie męski zarost. I w dodatku hazard był rzeczą głęboko demoralizującą. Jednak Wardley-Fish serdecznie nie znosił samotnie udawać się na wyścigi, toteż już po zejściu ze schodów zawrócił i ponownie zapukał do drzwi Oskara. Dopiero później, w pociągu do Londynu, usłyszał od Dziwoląga, że on, Wardley-Fish, zesłany mu został przez Boga, który wysłuchał jego modłów, ponieważ „stawka” jest środkiem, dzięki któremu Bóg umożliwi Oskarowi zdobycie potrzebnych funduszów. Wardley-Fish skupił uwagę na fajce, by pokryć zakłopotanie (tym, że wybrał sobie pomyleńca na kompana) i wyrzuty sumienia (że wodzi niewinnego na pokuszenie). Pożyczył więc mojemu pradziadkowi pięć suwerenów. Niezorientowany w obyczajach dżentelmenów, Oskar wypisał mu pokwitowanie.
28 Gromadzimy dane na przyszłość
Gdy tylko wysiedli z pociągu na stacji Paddington, Wardley-Fish zaczął głośno wyrzekać, że zapomniał wziąć z sobą kluczyk. Używał przy tym słów, które Oskar słyszał z ust wiejskich chłopaków w Hennacombe i nie był to styl wysławiania się, jakiego oczekiwano od młodego człowieka, mającego wkrótce pełnić Służbę Bożą. On się nie irytował, lecz „wkurzał” i „brała go cholera”. Klucz miał wielkie znaczenie, choć Wardley-Fish nie wyjaśnił, na czym polegało. W końcu odnalazł ów pożądany przedmiot na dnie kieszeni. Był doń przymocowany breloczek z wyrytym numerem 35. Oskar pomyślał, że to klucz od pokoju – nie przypuszczał, że służy do otwierania skrytki bagażowej. Wszak po raz ostatni był na dworcu Paddington, mając lat osiem, nie mógł więc wiedzieć o istnieniu czegoś takiego na stacji. Zdziwił się więc ogromnie, kiedy jego towarzysz otworzył szafkę. W środku znajdowało się jakieś ubranie. Wardley-Fish nadal nie udzielał żadnych objaśnień. Odprawił kobietę, która próbowała mu sprzedać lawendę, i podał Oskarowi do potrzymania swój cylinder. A następnie, bez najmniejszego skrępowania, ściągnął z siebie surdut i stanął w miejscu publicznym tylko w koszuli. Sięgnął ręką do szafki i wyciągnął z niej starannie złożony ubiór – jaskrawej barwy żakiet z chusteczką, przypominającą wyglądem bukiecik żonkili wetknięty w górną kieszonkę. Włożył ów krzykliwy strój, wygładził nieco na sobie, po czym wyjął jeszcze ze skrytki laseczkę, czapeczkę z daszkiem oraz długi płaszcz o połach ubrudzonych błotem. Po włożeniu tego frymuśnego ubrania odebrał Oskarowi z rąk cylinder
i surdut, starannie umieścił je w skrytce, zamknął drzwiczki na zamek, a kluczyk włożył do kieszeni żakietu. Uśmiechnął się do swego towarzysza, który z równym zdziwieniem przypatrywał się całej tej czynności przebierania się, jak i zadowoleniu, widocznemu obecnie na twarzy kolegi. – Odwróć się – powiedział Wardley-Fish, a gdy tamten wahał się ze spełnieniem polecenia, chwycił go obiema rękami za szczupłe ramiona i sam przestawił. Oskar znalazł się na wprost ogromnego lustra reklamującego curry Vademma. Niebiescy i żółci Hindusi w turbanach kłaniali się sobie nawzajem po obu stronach zwierciadła. W środku owego pełnego uniżoności obrazu widniały odbicia Wardleya-Fisha i Oskara Hopkinsa. – Na Jowisza! – wykrzyknął pierwszy z nich, postukując laseczką w posadzkę. – Popatrz tylko, jaka z nas wspaniała para łajdaków! Oskar, który w nic się nie przebrał, nie czuł się uradowany włączeniem do tej kategorii. Spuścił głowę i krytycznym wzrokiem ocenił własny wygląd. Wardley-Fish zobaczył, że jego towarzysz pochylił głowę i uniósł ku twarzy dłonie złożone jak u modlącego się mnicha. Wyrządził Dziwolągowi przykrość! Nie miał wszak takiego zamiaru. – Chodź! – powiedział pojednawczym tonem. – Już późno. I ruszył przed siebie krokiem tak szparkim, że Oskarowi nie pozostało nic innego, jak pójść jego śladem. Musieli złapać dorożkę, która zawiozłaby ich do Epsom. Wardley-Fish torował drogę przez sobotni tłum, mając nadzieję, że żaden z gniewnych pomruków, które owa akcja wywoływała, nie spadnie na głowę jego wprost śmiesznie naiwnego towarzysza. Ów brak doświadczenia rzucał się w oczy na każdym kroku. Czyż Dziwoląg, zaraz po przybyciu do Oksfordu, nie spacerował tam i z powrotem po High Street bez biretu i togi, nie pomyślawszy ani razu, że mogą go zamknąć? Być może wzięto go za sprzedawcę ze sklepu, gdyż nikomu nawet do głowy nie przyszło widzieć w nim dżentelmena. I nawet nie można było
winić za to jego krawca, bo Oskar krawca nie miał. Nogawki spodni, z których wyrósł, kończyły się o kilka centymetrów nad kostką, surdut wyglądał jak zabytek z czasów doktora Newmana. To ostatnie skojarzenie było zresztą słuszne, gdyż surdut ów należał do pastora Strattona, a do fatalnego stanu ubioru przyczyniło się nie tyle wieloletnie jego używanie, ile praktykowany przez pierwszego właściciela zwyczaj upychania po kieszeniach wszystkiego, co tylko dało się znaleźć lub otrzymać. Wsiedli w końcu do dorożki, która powiozła ich do Epsom. Obaj odczuwali podniecenie – Wardley-Fish z powodu wyścigów, którymi się pasjonował, Oskar z wielu różnych przyczyn: nadziei na zdobycie pieniędzy, dzięki którym spłaci dług w jadłodajni; faktu, iż znalazł się oto w Londynie, w tłumie ludzi, koni i powozów, pośród koszów wypełnionych gruszkami oraz jabłkami i przejeżdża wzdłuż rzędu wysokich domów, mających przy wejściach mosiężne tabliczki z wygrawerowanymi napisami. Mijali właśnie teatr, przed wejściem kłębił się tłum. Oskar chciał się upewnić, czy dobrze się domyślił, że to teatr. – Nigdy nie byłeś w czymś takim? – Nie sądzę. – A chciałbyś pójść? Oskar zwlekał z odpowiedzią. Patrzył na teatr podwójnym spojrzeniem: własnym i ojca. To drugie kazał mu widzieć w owym przybytku przedsionek grzechu. – Mój ojciec chlubi się tym, że nigdy nie czytał Szekspira. Czy nie uważasz tego za dziwne? – Tak. A więc dobrze! – Wardley-Fish mocno stuknął laseczką w podłogę dorożki. – No to pójdziesz, Dziwolągu. Sam cię tam zaprowadzę, gwarantuję ci to! I zanucił pełnym barytonem jakąś arię operetkową, postukując przy tym laseczką, potem zaś pociągnął z butelki tęgi łyk. Po chwili uspokoił się, podparł ręką podbródek i wyjrzał przez okno. Chcąc również opanować
podniecenie, Oskar wyjął kieszonkowe wydanie Pisma Świętego, przeznaczone dla podróżnych, i zaczął czytać. Wgłębiał się właśnie w drugi rozdział Objawienia Świętego Jana, kiedy Wardley-Fish zagadnął go zaciekawiony: – Co czytasz, Dziwolągu? Chłopak ze złością podsunął mu pod oczy Pismo Święte. Nie znosił, kiedy go tak nazywano. – Na litość boską, człowieku, jedziemy na wyścigi! Jego towarzysz nie widział w tym połączeniu żadnej niestosowności. – Odłóż to! – wykrzyknął Wardley-Fish. – Nie nazywaj Pisma Świętego „tym”. Bluźnisz. – Och, Dziwolągu, ale z ciebie pomyleniec! – Nazywam się Hopkins. – Oskar wymówił te słowa z naciskiem, patrząc swemu kompanowi prosto w oczy, a ponieważ ręce, w których trzymał Pismo Święte, drżały, położył je sobie na kolanach. – Czy to prawda, Hopkins, że pojmujesz Pismo dosłownie, że jesteś literalistą? – spytał jego towarzysz tonem nieoczekiwanie łagodnym i uprzejmym. Oskar poczuł przypływ wdzięczności dla kolegi. – Czy wierzę w to, że oślica Balaama przemówiła ludzkim głosem? Tak, oczywiście wierzę. Mimo że w Orielu słyszę, jaki to jestem staromodny, i chociaż wszyscy starają się mnie przekonać, iż Jonasz nie został połknięty przez wieloryba, i że matka naszego Pana nie była bynajmniej dziewicą – a wszystko to słyszę od ludzi, którzy przysięgli wierzyć w Trzydzieści Dziewięć Zasad. – Więc oślica naprawdę wypowiedziała słowa: „Cóżem ci uczyniła? Czemuż mię bijesz oto już trzeci raz?”[9]. Zwierzę mogło zwrócić się tymi słowami do człowieka, po grecku? – Wątpię, czy była to greka. Widziałeś kiedy rozgwiazdę? Pod mikroskopem, rozczłonkowaną? Czy nie uważasz, że to Bóg stworzył rozgwiazdę?
– Oczywiście. – Wardley-Fish, który do tej chwili trzymał w dłoni otwartą butelkę brandy, zakręcił korek i włożył ją do kieszeni. – No więc w porównaniu ze stworzeniem rozgwiazdy uczynienie oślicy Balaama zdolną do mówienia po grecku wydaje się osiągnięciem skromnym. – I akceptujesz doktrynę o wiecznym potępieniu? – Tak, naturalnie. Zapadła cisza. Wardley-Fish wyglądał przez okno powoziku. Oskar, wyczuwając, że rozmowa nie dobiegła jeszcze kresu, trzymał Pismo Święte na kolanach. Po chwili zapytał: – A ty zgadzasz się z tą doktryną? – Tak – odrzekł jego przewodnik, nie przestając wyglądać przez okno aż do chwili, kiedy zobaczył, iż dojechali do Epsom Downs. Wtedy zwrócił ku Oskarowi twarz rozjaśnioną uśmiechem, choć zarazem poważną. – Za pięć minut się zacznie – powiedział – ale kiedy znajdziemy się przy torze, bacznie pilnuj swych suwerenów, bo ani się obejrzysz, jak zostaniesz ich pozbawiony. Roi się tu od kieszonkowców. I bądź ostrożny z bukmacherami. Jesteś akurat takim typem naiwniaka, na jaki polują i zaraz nabiją cię w butelkę. Obsypią cię radami, na którego konia masz postawić suwerena lub dwa, ale tylko czyhają, by wyłudzić od ciebie pieniądze, więc nie trać czasu na tych spryciarzy. Rozumiesz? Dobra. Następna rada: staraj się nie wyglądać jak ktoś uzależniony od hazardu. Tacy faceci właśnie – ciągnął Wardley-Fish (który niedawno wydawał się uradowany tym, że jaskrawy strój nadawał mu wygląd łajdaczyny) – są prawdziwą zgubą nas wszystkich. O, na przykład, gość mieszkający nad tobą jest uzależniony. To coś takiego jak palenie opium. Owi ludzie tracą ze szczętem rozum, żyją jedynie hazardem i to przez nich wyścigi konne zyskały tak złą reputację. Weź takiego Westa: przynosi tu kilka suwerenów, stawia je i wygrywa. A potem stawia ponownie całe pieniądze i wszystko traci. – Powiedz mi, proszę, co mam robić – poprosił grzecznie Oskar.
Nie zamierzał stosować się do ziemskich przykazań, Wardley-Fish zachowywał jednak taką powagę i był tak przejęty, że Oskar postanowił dostosować się do niego, oczywiście w granicach określonych uprzejmością. – Po pierwsze, spokojnie wejdziemy na teren. Jesteśmy tak ubrani, że nikt nie powinien zwrócić na nas uwagi. Po drugie, będziemy obstawiać typy wybrane przez nas samych, Dziwolągu. Nikogo nie będziemy pytali o radę, a na składane nam propozycje odpowiemy milczeniem. Nikt nam nie będzie wtykał żadnego pewniaka w zakładach. – Pewniaka? – Konia, który zwycięży. Informacje czerpiemy z własnych źródeł. Sami decydujemy, na co postawić forsę. Gromadzimy dane na przyszłość. Co się zaś tyczy wyboru zwycięzcy: nigdy nie obstawiamy głównego faworyta. Stawiamy na konie, dla których przewiduje się drugą lub trzecią lokatę. I nie podejmujemy zakładów, które wydają się dziwne. Po wygłoszeniu tej tyrady Wardley-Fish zamilkł. Większości jego wywodów Oskar w ogóle nie rozumiał, ale przysłuchiwał się im uważnie z uszczęśliwioną miną. Cieszyło go to, że kolega podchodzi do kwestii hazardu z taką naukową roztropnością. Zaskoczyło go poczucie odpowiedzialności, wykazywane przez Fisha. Nie harmonizowało z jaskrawą chusteczką w butonierce jego mentora i wręcz pozostawało w sprzeczności z krzykliwym ubiorem. – Jeśli chcesz wygrać w ciągu całego dnia pięć szylingów, musisz stawiać po pięć szylingów w każdej gonitwie. Wszystko to będę dla ciebie zapisywał. Jeśli chcesz zarobić trochę pieniędzy, musisz się zastosować do tej zasady. Będziesz się mnie słuchał? – Tak – przyrzekł Oskar, próbując skupić myśli. Kiedy znaleźli się przy torze wyścigowym, Wardley-Fish pociągnął tęgi łyk ze swej butelki. – Jestem oczywiście godzien potępienia – powiedział z uśmiechem – ale pan Temple i pan Foulkes dowodzą, iż nie czeka mnie potępienie wieczyste.
[9] Księga Liczb 22, 28, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.).
29 Epsom Downs
Zbliżało się już Święto Wniebowstąpienia, ale wiał dokuczliwy wiatr, a sine niebo zwisało tuż nad ziemią. Oskar skulił ramiona, jakby pragnął zwinąć swe wątłe ciało w rulonik na podobieństwo karty papieru. Od chłodu rozbolały go skronie i poczerwieniał czubek nosa. Chłopak nie mógł wprost złapać oddechu z podniecenia. Szedł przez błoto długimi krokami, wdychając nerwowo woń dymu fajkowego, zapach koni, aromat brandy i damskich perfum. Nigdy w życiu nie był w miejscu podobnym do tego. Wydawało się wprost niewiarygodne, że coś takiego – prawdziwe królestwo – mogło istnieć przez cały ów czas, kiedy mieszkał w Hennacombe. A jeszcze bardziej nieprawdopodobne wydawało się to, że w ogóle jest gdzieś jakieś małe, ciche Hennacombe, położone przy czerwonawych klifach, skoro tor wyścigowy wydawał się tak rozległy, że – jak ulotny gaz – wypełniał każdy zakątek ziemi, cały wszechświat. Oskar przyglądał się bukmacherom z kręconymi bokobrodami i wypukłymi brzuchami, z których zwieszały się skórzane woreczki z pieniędzmi. W tej samej chwili morze gdzieś tam wdzierało się na piaszczystą plażę. Jakże przyjemnie było znaleźć się daleko od tego miejsca. Chłopcy od baptystów ciskali kamieniami we wrony, kołujące nad wrzosowiskiem we mgle, nieprzeniknionej dla krótkowidza. Jest tutaj, nie tam. Pomyślał o wielebnym Strattonie, o zawsze wilgotnej, mrocznej, podłużnej jadalni, w której pastor z żoną wkrótce zasiądą do lunchu, i chociaż szanował oboje i modlił się, by Bóg obdarzył ich szczęściem, wolał się znajdować tu
i ocierać się w tłoku o dżentelmenów w szarych cylindrach. A potem przyszedł mu na myśl ojciec – ciąg myśli urwał się nagle, jakby odcięto lokomotywę od szeregu wagonów wypełnionych kłopotliwym ładunkiem – zaś sam Oskar podążał śpiesznie za Wardleyem-Fishem w stronę stajni, gdzie – w spowitych specyficzną wonią alejkach nowego świata – mieli uzyskać to, co jego towarzysz określał mianem „najpewniejszych informacji”. Oskar wiedział, że nie są to wcale informacje najpewniejsze. Wciąż jeszcze pozostawał członkiem Bractwa z Plymouth w stopniu większym, niż przypuszczał, i gdy przypatrywał się człowiekowi, który przyniósł owe informacje, jego wzrok nie różnił się od spojrzenia, jakim Theophilus obrzuciłby to indywiduum. Był to karzeł o pozbawionej zarostu twarzy chłopca, nos i oczy miał zaczerwienione, a sposób mówienia, owo „wielm’żny panie” oraz ton, jakim sugerował, na którego konia „postawić”, świadczył, iż osobnik ów jest zdemoralizowany do szpiku kości. Oskar uznał go za skazanego na wieczne potępienie. Nie zamierzał dłużej słuchać tego człowieka, przypominało to nadstawianie uszu na podszepty szatana. Wardley-Fish natomiast jak gdyby niczego takiego nie dostrzegał. Gorliwie potakiwał informatorowi i pochrząkiwał z namysłem. Wsłuchiwał się w jego słowa tak uważnie, iż Oskar widział, że kolega uwierzyłby we wszystko, co mu mówi ów łotrzyk o chytrej minie. Wardley-Fish nie wyglądał na kogoś, kto ma jakiś system. Nic w jego zachowaniu nie świadczyło o potrzebie systematyczności. Całkowicie poddał się gwałtownym emocjom, które dosłownie nim miotały. Szyja mu poróżowiała nad kołnierzykiem, a policzki zrobiły się całkiem czerwone. Czubki uszu, nabiegłe krwią, błyszczały tak mocno, że Oskarowi przypomniały się grzebienie kogutów, którym na prośbę pani Stratton ścinał głowy. Wardley-Fish rozpiął płaszcz i włożył ręce do kieszeni, odsłaniając pierś. Wyglądał naprawdę jak kogut. Pobrzękiwał suwerenami w dłoniach
dokładnie tak, jak to odradzał czynić Oskarowi. Informator chciwie wsłuchiwał się w owe dźwięki. Zapewniał, że klacz Madding Girl to „pewniak”. Oskar zrozumiał, że ta wiadomość jest nic niewarta, i podzieliłby się swą opinią z Wardleyem-Fishem, gdyby oczywiście kompan zechciał go wysłuchać. Ale jego mentor najbardziej lubił w wyścigach właśnie owe rozmowy prowadzone szeptem, sowicie opłacane „poufne” informacje, brudne zakątki między stajniami, poczucie winy, lęk przed potępieniem, podniecenie – wszystko to popychało go do sięgnięcia po flaszkę. Zdjął płaszcz i podał go Oskarowi. – Ruszamy, Dziwolągu, będziemy mogli zobaczyć konie na wybiegu. Pobiegli obaj. Wardley-Fish wskazywał drogę. Miał wydatne pośladki i grube uda i Oskar wyobraził go sobie dosiadającego konia. Biegł ciężko, ale szybko. Oskar podążał za nim, w kolanach mu strzykało, pożyczony płaszcz plątał się wokół nóg, a dzika, ruda czupryna, potargana jak zawsze, nadawała mu wygląd stracha na wróble, toteż kilku stajennych – starszych Indian ze szczepu Mohawk – wykrzykiwało za nim to przezwisko. Nie zwracał na nich uwagi. Połknął bakcyla hazardu. Ale połknął go inaczej niż Wardley-Fish. Oskar nie miał żadnego poczucia winy. Wiedział, że Bóg ześle mu pieniądze poprzez wygraną na wyścigach i tym sposobem zmniejszy ciężar, który nałożyli na siebie Strattonowie. Zostaną od owego brzemienia uwolnieni, Bóg uczyni to w ten sam sposób, jak nakazał Mojżeszowi podzielić ziemię między plemiona Izraela: „Cokolwiek losem przypadnie, to niechaj weźmie większa liczba lub mniejsza”[10]. Wszechmogący stanie się źródłem informacji dla Oskara. – Przypatrz się jej – zalecił mu Wardley-Fish, kiedy Madding Girl pojawiła się na wybiegu. Była zlana potem, który na jej tylnych nogach tworzył białą pianę. Koń wydał się Oskarowi dziwny. – Przypatrz się jej – powtórzył kompan i chwyciwszy go za połę
płaszcza, pociągnął bliżej do klaczy, która tańcząc w miejscu, odwracała się do nich przodem, a potem znów tyłem, tak że w obawie przed kopnięciem cofnęli się w tłum. – Przypatrz się jej zadowi – nalegał. W istocie, trudno było go nie widzieć. – Gdy patrzysz na konia, Dziwolągu, powinieneś przede wszystkim zwrócić uwagę na jego zad. Jeśli tor jest mokry, zapowiada się wspaniały wyścig. Oskar pamiętał uczucie samotności i opuszczenia, jakiego doznawał rankiem. Było mu zimno, czuł się zagubiony. A teraz, dzięki płaszczowi Wardleya-Fisha, rozgrzał się wreszcie. Zawdzięczał to opiece silniejszego, starszego brata, wuja, ojca, dzielącego się z nim tweedowym odzieniem. „Słuchał się go” i czuł się szczęśliwy, jak pies usadzony w fotelu swego pana. Uśmiechnął się do swego mentora. – Widzę, że połknąłeś bakcyla. – Wardley-Fish wziął uśmiech kolegi za oznakę owego stanu ducha, w jakim sam się znajdował. – Ale nie powinieneś tu w ogóle trafić. Zdemoralizowałem cię! Ten jednak bynajmniej nie uważał się za dotkniętego demoralizacją. Bóg do niego przemówił. Gonitwę z pewnością wygra Blaze. Dziś wieczorem Oskar będzie miał pieniądze na zapłacenie długu w jadłodajni. Kupi też sobie długie, wełniane skarpety, a państwu Stratton pośle dwie gwinee i paczkę kawy. Być może otworzy sobie konto w banku Blackwell’s. I chciałby mieć swój własny egzemplarz książki pana Paleya „Evidences”. – Popatrz na siebie! – dorzucił Wardley-Fish. – Wyglądasz jak strach na wróble. Oskar zmarszczył brwi. Gdy chodziło o własny wygląd, stracił już dawno poczucie humoru. W gruncie rzeczy uważał się za obdarzonego fizjonomią całkiem znośną i przeciętną i nigdy nie miał o tym bliższego wyobrażenia, co się zaś tyczy odzienia, sądził, że jest ubrany rozsądnie, by nie rzec przyzwoicie. – Oczywiście – odpowiedział po chwili – skoro mam na sobie twój
płaszcz. Bez wątpienia wygląda to śmiesznie. Wardley-Fish przesunął wzrokiem po rudej czuprynie Dziwoląga, jego gładkiej, trójkątnej twarzy, dłoniach układających się do modlitwy jak u mnicha i już zamierzał się roześmiać, kiedy spostrzegł, że Oskar wcale nie żartuje. Ten dziwak naprawdę miał się za kogoś całkiem normalnego! Gdy przepchnęli się już przez tłum i dotarli na skraj padoku, WardleyFish wybuchnął śmiechem i nie potrafił się opanować. Zanosił się wprost, obstawiając Madding Girl. Oskar przypatrywał się temu z lekkim uśmiechem. Przypuszczał, że wesołość kolegi wiąże się z robieniem zakładów. Wardley-Fish postawił wszystkie pieniądze na Madding Girl, nie oglądając się na żaden system i przechodząc od jednego bukmachera do drugiego, a łzy spływały mu po policzkach. Mój pradziadek towarzyszył swemu mentorowi aż do chwili, kiedy ten postawił na wybraną przez siebie klacz ostatniego pensa, a potem – wybrawszy Perce’a Gully’ego – sam postawił trzy gwinee na Sure Blaze, przyjmując stawkę dziewięć do jednego. Mój pradziadek wygrał swój pierwszy zakład. Ludzie uzależnieni od hazardu opowiadają tę historię wciąż na nowo.
[10] Księga Liczb 16, 56, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.).
30 Chciwość
Kiedy Hugh Stratton wkraczał do luksusowych pokojów zajmowanych przez swych oksfordzkich przyjaciół – a miał znajomości lepsze, niż moglibyście przypuszczać, i był bardziej, niż sądzicie, lubiany – czuł się jak pies wpuszczony do sali kominkowej, który wskakuje na fotel, choć wie, że mu nie wolno na nim siadać, a potem rozkłada się cały i ciężko posapując, udaje całkowitą głuchotę. Wielebny jednak kochał Oksford równie silnie, jak nienawidził Hennacombe. Jakże przykry kontrast zachodził między nim a owymi przyjaciółmi! Nie uważał ich wcale za lepszych od siebie, z czystym sumieniem popijał ich brandy, folgował swemu końskiemu apetytowi i nie wzdragał się przyjmować drobnych „pożyczek” – korony czy dwóch, żadnych większych sum, chociaż pan Temple utrzymywał, że wystarczyłoby tych pieniędzy na opłacenie przyzwoitego lokum w Oksfordzie, gdyby Stratton nie wydawał ich na bilety kolejowe. Pewnego dnia wszakże poróżnił się z przyjaciółmi w kwestiach Najwyższej Wagi i od tej chwili stał się „biednym Strattonem”, drobnych pożyczek udzielano mu jak jałmużny i to on sam skazał się na zesłanie do jakiejś dziury w hrabstwie Devon wskutek swego niefortunnego mariażu – bo owi przyjaciele oskarżali o doprowadzenie biednego kumpla do tak ciężkiej sytuacji nie siebie, ale Betty Stratton, córkę budzącego kontrowersję dziekana. Hugh Stratton nie był oksfordczykiem, lecz wychowankiem Oksfordu. I podobnie jak urzędniczyna w Hongkongu może więcej wiedzieć o tym, co się dzieje w dzielnicy Knightsbridge niż niejeden jej mieszkaniec, tak
Hugh Stratton dokładnie orientował się w oksfordzkich subtelnościach. Wyruszając z Oskarem do Oksfordu na rozmowę wstępną z Hawkinsem (rektorem kolegium Oriel), znał dokładnie plotki o sporach związanych z wyborami do rady kolegium Merton, które dotarły do Hennacombe szybciej, niż zdołały się rozprzestrzenić po Merton Street. Mimo zażyłości z oksfordzkimi kolegami Hugh Stratton uważał się za zepchniętego na boczny tor. Przechodząc przez odbijającą echo każdego stąpnięcia bramę kolegium Oriel i obejmując wzrokiem bujną, lśniącą trawę porastającą środkową część dziedzińca, nie był w stanie uwolnić się od myśli: „Nie mogę tu pozostać”. Wszedł na dziedziniec i poczuł na sobie spojrzenia ze wszystkich okien kolegium. Skromny ubiór określał gościa jako biednego duchownego, który nie przynależy do tego miejsca, w dodatku pastor miał nogawki ubrudzone czerwoną gliną. Dżentelmeni z kolegium Oriel oderwali wzrok od przybysza, zmierzającego na skos przez trawnik ku kaplicy, dopiero wtedy, gdy wypatrzyli także przekrwione żyłki, które właśnie tego roku, nie wcześniej, pojawiły mu się na policzkach i nosie. Przeprowadził Oskara przez bramę, ale kazał mu się zatrzymać tutaj, pośrodku trawnika, by zakomunikować, że mu zazdrości. Kiedy z tęsknym uśmiechem na twarzy przyznawał się chłopcu do tego, Oskar nie umiał jeszcze odgadnąć skali owej zazdrości. Sądził, że pastor doznał przypływu uczuć, jakie nawiedzają wszystkich starszych na wspomnienie młodych lat. Ale potem z każdym upływającym dniem coraz lepiej rozumiał zazdrość wielebnego Strattona, której istoty nie pojmował jeszcze w chwili, gdy stali pośrodku dziedzińca. Ktoś może tu zostać. Inny ktoś natomiast musi stąd odejść. Ale zazdrość nie była jedynym uczuciem, targającym nieszczęśliwą duszą wielebnego Strattona. Z zazdrością mógł się pogodzić, nie mógł jednak pogodzić się z czymś nie do zniesienia – z poczuciem winy, jako że nie rozporządzał środkami finansowymi na pokrycie kosztów edukacji chłopca. Ilekroć żona podnosiła tę sprawę, machał niecierpliwie serwetką,
jakby oganiając się przed gzem. – Już ci mówiłem. Może być posługaczem. – A zapytałeś o taką możliwość w liście do Hawkinsa? – Nie będę rektorowi zawracał głowy drobiazgami. – No to zawróć nim głowę Temple’owi albo Fisherowi, ale zwróć się z tym do kogoś, kochany; nie sądzisz, że powinieneś to zrobić? Nigdy jednak tego nie zrobił i uświadomił sobie teraz wyraźnie, że sam Oskar nie ma możliwości, żeby znaleźć sobie takie zajęcie. W kolegium Oriel było mnóstwo młodych ludzi, którzy musieli – jeśli nie mogli śpiewać w chórze – usługiwać innym przy stole, zanim usiedli do własnego posiłku. Oskar, żeby zostać posługaczem, musiałby doczekać swej kolejki. Tymczasem zaś, jak sądził przełożony bursy, Strattonowie mieliby pokrywać koszty jego pobytu. Pastor Stratton nie przyznał się nikomu, że to absolutnie niemożliwe. Kiedy więc ruszył ze swym podopiecznym dalej przez zroszony deszczem trawnik i podprowadził chłopca pod drzwi pięknie sklepionej kapliczki, w której kiedyś – rumianolicy i schludnie uczesany – zachwycał się czystością własnego głosu, trawiła go nie tylko zazdrość, ale przygnębiające poczucie winy. Zamierzał wziąć Oskara na wspaniałą, trzygodzinną wyprawę, która stałaby się ważnym przeżyciem dla nich obu. Teraz jednak rozbolała go głowa, zawrócił więc spod kapliczki do biblioteki, życząc swemu protegowanemu szczęścia i pożegnał się z nim. Zachowanie pastora Strattona zawsze stanowiło dla Oskara zagadkę, tak że zaniechał prób jego zgłębienia. Wiedział, że jego opiekun początkowo chciał zjeść obiad ze swym znajomym, panem Temple’em, ale teraz zdawał się podążać ku stacji kolejowej. Znowu zaczynało padać. – Twój ojciec musi przyjąć na siebie odpowiedzialność finansową – uświadomił mu pastor, kiedy chronili się w bramie przed deszczem. – Nie może się od niej wymigiwać. W przeciwieństwie do Oskara Theophilus wyciągnąłby pożytek z oświadczenia, ujawniającego oczekiwania pastora Strattona w tym
względzie, nie wyłożyłby jednak ani pensa na dzieło skazujące jego syna na wiekuiste potępienie – i zawiadomiłby o tym nie tylko stropionego duchownego o przekrwionym nosie, ale także (w liście pełnym oburzenia) syna, wzywając go, by porzucił drogę wiodącą ku zgubie, póki nie jest za późno. Dopiero w świetle owych faktów można docenić znaczenie paczki kawy (prezentu od Oskara zakupionego z pieniędzy uzyskanych po zwycięstwie konia Sure Blaze na wyścigach) wysłanej na plebanię w Hennacombe. Nigdy jeszcze osiem uncji tej używki nie wywarło na nikim równie elektryzującego wrażenia. Cztery dni po wysłaniu owej małej, delikatnej paczuszki, opłaconej znaczkiem za dwa pensy, Oskar, który wyglądał właśnie przez okno, nim zasiadł do śniadania, zobaczył pastora Strattona, ubranego w długi, czarny płaszcz, zmierzającego śpiesznym (ale nieco chromym, w wyniku skaleczenia się w nogę siekierą) krokiem przez kwadratowy dziedziniec St Mary’s Hall wprost ku klatce schodowej, przy której znajdował się pokój jego podopiecznego. Mój papa umiera, pomyślał Oskar. Lęk, który się w nim obudził (wynikły z obawy, że ojciec może odejść na zawsze, nim się pojednają), był tak przejmujący, że chłopiec natychmiast wyciągnął ze schowka pod oknem swą brązową walizkę. Trzymał ją właśnie w ręce, kiedy pastor Stratton energicznie zapukał do drzwi. Wielebny przybrał minę, z jaką zwykł przystępować do załatwiania czegoś, co uznawał za najważniejszą sprawę dnia. Rankami wyglądał na ogół na zmęczonego i zirytowanego. Cerę miewał o tej porze dnia bladą, a skórę zwiotczałą; bruzdy na twarzy – cienkie, pionowe linie po obu stronach ust, przypominające blizny po zabiegu chirurgicznym – pogłębiały się i stawały jeszcze wyrazistsze. Tego ranka jednak jego twarz przybrała zupełnie inny wygląd – była gładka i napięta, oczy zaś ożywiała wewnętrzna tajemnica (która rozpędziła ich wodniste zamglenie), zazwyczaj inspirowana zawartością butelki sherry. Nie powiedział nawet „dzień dobry” ani nie wyjaśnił przyczyny, która go
sprowadziła o tej porze do Oksfordu. Wyjął walizkę z rąk Oskara – zadziwiła go jej lekkość – i wystawił ją za drzwi. Nie zrobił tego z rozmysłem; chyba nawet o tym nie pomyślał, lekko zakłopotany, gdy młody człowiek przywitał go z pustą walizką w ręce; uznał, iż Oskar miał właśnie zamiar wystawić ją przed drzwi, skąd posługacz odniósłby ją do przeznaczonej na przechowanie bagażu pakamery. Jeśli tak rzeczywiście sądził, znaczyło to, że w jego umyśle zagnieździły się podejrzenia o jakiś spisek – w St Mary’s Hall nie było pakamery na bagaże. Hugh Stratton oznajmił: – Zapłaciłeś rachunek w jadłodajni. Nie wypowiedział tego zdania tonem, jakim składa się gratulacje, ale raczej takim, jakiego używa się do oskarżeń. Pokiwał smutno głową, jakby pod wpływem nagłego przypływu zmęczenia, ale nie wyliczał już dalszych dowodów zdrady popełnionej przez młodzieńca. Oskar zdołał się już przyzwyczaić do stanów rozdrażnienia pastora, nie przestały go jednak zasmucać, zapadł więc jak zwykle w coś w rodzaju paraliżu, zdając sobie sprawę z tego, że cokolwiek teraz powie, może tylko pogorszyć sytuację. Pastor rozpiął płaszcz, a młodzieniec wyciągnął rękę, by mu pomóc zdjąć okrycie, ale oferta została odrzucona. Pastor ułożył czarny gabardynowy płaszcz w nogach łóżka. – Pijesz kawę – powiedział, podchodząc do stołu, który był już nakryty do śniadania. Uchylił pokrywkę czajniczka, jakby czaić się pod nią miały jakieś tajemne luksusy. – Nie, to nie kawa – sprostował Oskar i skierował smutne spojrzenie na talerz z owsianką, na której zastygała właśnie cienka powłoka. Był głodny, a uczucie to stało się dla niego stanem normalnym. – To nie kawa? – powtórzył pastor pytającym tonem. Spojrzał swemu podopiecznemu w oczy, po czym znów skierował wzrok na czajniczek. – To nie kawa? – ponowił pytanie. – Mam nadzieję, że kawa przeznaczona dla państwa dotarła na miejsce.
– O tak, otrzymaliśmy przesyłkę – potwierdził Hugh Stratton, nie mając nic szczególnego na myśli, kiedy kładł nacisk na słowo „otrzymaliśmy” i pragnąc jedynie sprawić na młodzieńcu wrażenie, iż dobrze wie, co się za tą sprawą kryje, cokolwiek by się kryć miało. I przypominając sobie prośbę żony, by przekazał ofiarodawcy specjalne podziękowania, dodał: – Bardzo to było miłe. – Co słychać w Hennacombe? – spytał Oskar. – Przybywam stamtąd z ważnym pytaniem. Brzmi ono: czy masz jakieś dochody? Jeśli je masz, młody człowieku, to znaczy, że mnie oszukałeś. – Ależ, proszę, pastorze Stratton... – O nic nie proś – przerwał wielebny. – Sprawiłbyś mi ogromną przykrość, gdybyś mnie oszukał. Nie, dziękuję, nie będę siadał, postoję sobie. – Nie, nie oszukałem pastora. – Młodzieniec przysunął krzesło do stołu tak blisko, że twarde oparcie dotknęło blatu. – Był pastor dla mnie zbyt dobry, żeby zasłużyć na oszustwo z mej strony. – No to skąd wziąłeś pieniądze na kawę? Wyjaśnij mi to. Dopiero od piętnastu lat mogę sobie na nią pozwolić, a oto ty, biedak, który jeszcze dwa lata temu nic nie wiedział o wyznaniu wiary świętego Atanazego, student, który błaga, by go przyjęto na posługacza, właśnie ty wyświadczasz mi uprzejmość, wysyłając ową luksusową przesyłkę bez żadnego wyjaśnienia. – Pastorze, wysłałem ją, bo bardzo kocham państwa oboje. Nie chciałem państwa urazić. Na dźwięk wyrazu „kocham” wielebny Stratton zmrużył oczy. – A teraz jeszcze się dowiaduję, że zapłaciłeś rachunek w jadłodajni! – Podziwiam wiarygodność źródeł tych informacji – odrzekł Oskar i w połowie zdania zamarł ze zgrozy na myśl, iż zabrzmi ono impertynencko. Hugh Stratton uniósł powieki. – Wiem wszystko – oświadczył. – Gdybyś się wybrał do Kidlington, by się tam pomodlić, dowiedziałbym się i o tym.
Wie, że gram na wyścigach, pomyślał z obawą Oskar. A po chwili uspokoił sam siebie: nie, nie wie. Pastor Stratton jasno wyłożył sprawę, z którą przybył, i nie chciał, by się rozmyła, ale też nie wiedział, jak ją kontynuować. – Zdrowie tracę i nie sypiam po nocach, zamartwiając się, jak tu sobie radzisz. Wysłałem listy do różnych osób, prosząc o datki na odnowienie naszego kościoła. Niedobrze się to wszystko składa i bardzo mnie to dręczy. To piękny, stary kościół, ja zaś zaniedbuję jego renowację. A potem ty mi przysyłasz paczkę kawy. – Oraz opłacam koszty swego wyżywienia. To chyba sprawia pastorowi mniejszą przykrość? – Ale skąd masz na to pieniądze? – Stratton przekrzywił głowę tak mocno, że brodą dotknął ramienia. – Skąd je bierzesz? Może od ojca? – Nie, skądże znowu. – Nie serwuj mi zwrotów w rodzaju „skądże znowu”, młody człowieku. – Pastorze, ja pragnę tylko, żeby pan się nie martwił. Bóg się o mnie zatroszczył. Wielebny potarł pięścią brew. – Błagam, nie bądź tak skryty. – Może i jestem skryty – zgodził się Oskar, ale powstrzymał się przed rozwijaniem owej myśli. – Jesteś nieodrodnym synem swego ojca. Przejąłeś jego skrytość. – Może i jestem skryty – podjął młodzieniec stanowczym tonem – ale powinienem sam regulować własne rachunki. Pragnąłbym, aby pastor już się o mnie nie zamartwiał. – Ojciec za ciebie płaci. – Przysięgam, że to nie on – oświadczył Oskar, który za piętnaście minut zamierzał wyruszyć do Epsom. Na stole leżały okulary WardleyaFisha, ale nie wywarły one na pastorze tak silnego wrażenia jak walizka. – No to skąd masz pieniądze? Młodzieniec poczuł się zobowiązany do wyznania prawdy i już chciał to
uczynić, ale nagle pomyślał: on to rozpowie w Hennacombe i w pewien sposób wykorzysta przeciw memu ojcu. – Wszedłeś na złą drogę. – Pastor przybrał surowy ton. – Z tego, co wiem, wynika, że przyłączyłeś się do grona karciarzy. Za moich czasów istniało takie kółko, trzej przyszli duchowni też do niego należeli. Wszyscy zostali usunięci z Oksfordu. Musisz mi obiecać, że nie będziesz się wdawał w takie sprawy. Zbieram w Oksfordzie pieniądze na odnowienie mego kościółka. Nie mogę dopuścić do tego, by kojarzono moje nazwisko z jakąś taką aferą. – Drogi pastorze – młody człowiek pozwolił sobie na to, by dotknąć dłonią ramienia swego opiekuna – nie muszę składać takiej obietnicy, doprawdy. Na schodach dały się słyszeć ciężkie kroki i Oskar pomyślał: nadchodzi Fish. Ale ów ktoś udał się na wyższe piętro. To nie był Fish. – Nie ma takiej potrzeby. Naprawdę nie ma – powtórzył. Hugh Stratton spojrzał na swego protegowanego zmrużonymi oczami. Gdyby Oskar nie znał go dostatecznie dobrze, mógłby pomyśleć, że to spojrzenie wyraża nienawiść, ale twarz pastora rozluźniła się nagle, a spomiędzy warg ukazał się różowy język i zwilżył je śliną. – Dobry z ciebie chłopiec, Oskarze – powiedział wielebny – i nie sądź, że kiedykolwiek myślałem o tobie inaczej.
31 Święto Wniebowstąpienia
W ubiorze Lucyndy było coś nieodpowiedniego. Nie wiedziała, co to, ale owo coś zwracało uwagę. Nie lubiła krzykliwych strojów, gdyż świadczyły o pretensjonalności i chęci mizdrzenia się, własny jej gust nie miał jednak w tych sprawach znaczenia decydującego i musiała się dostosować do upodobań Chasa Ahearna i jego pachnącej wodą lawendową żony. Nawet dziś, w dniu wyjazdu, nie pozwolili podopiecznej ubrać się po swojemu, lecz ściśle ją nadzorowali. Mężczyzna posapywał gniewnie, jego małżonka zaś obciągała suknię dziewczyny poniżej kostek, narzekając na wystające z portowego pomostu drewniane pręty, które mogły podrzeć dół spódnicy. Ludzie przypatrywali się im trojgu, a Lucynda przypuszczała, że jej ubiór ściąga ogólną uwagę. Jakiś chuligan cisnął kamieniem w wodę w taki sposób, by nastraszyć dziewczynę. A ona i bez tego odczuwała lęk. Nie potrzebowała ani chuliganów, ani Ahearnów, by pogłębiali jej obawy. Miała przy sobie cały swój spadek, dorobek życia jej rodziców, jak tłuszcz wytopiony z owcy i wlany do saganka, coś żywego, co zamieniono w kartkę papieru, w kwit bankowy, który trzymała w śmiesznej sakiewce ozdobionej koralikami i który – wedle słów pani Ahearn – miał jej zapewnić wspaniałe, najkorzystniejsze w kolonii zamążpójście – za sędziego, gubernatora – naprawdę, wiem, co mówię. Pan Ahearn uważał marzenia o wydaniu Lucyndy za gubernatora za wygórowane, jego małżonka bynajmniej ich za takie nie uznawała. Podniecenie uczyniło oboje zupełnie niewrażliwymi na stan emocjonalny, samej spadkobierczyni, której źrenice rozszerzyło gwałtowne wzburzenie.
Jak oni śmieli! Ubrali ją tak pretensjonalnie, nie myśląc ani przez chwilę o tym, jak skrupulatnie papa i mama oszczędzali każdy grosz. Przecież te pieniądze nie należały do nich i nawet nie były własnością samej Lucyndy. Ziemię ukradziono czarnym. Nie powinna uważać jej za swoją – to tak samo, jakby przyjęła trzydzieści srebrników. Powinno się ją przekazać kościołowi. Lucynda nawet napisała w tej sprawie list do Kościoła baptystów, ale ich duchowny, zamiast przyjąć propozycję, wybrał się do pana Ahearna, anglikanina, i wspólnie ustalili, że dziewczyna powinna ziemię zatrzymać. Ona też w gruncie rzeczy tego pragnęła. Została na świecie sama, osierocona, pozbawiona opieki. W niczym nie pokładała ufności większej niż w tych pieniądzach, które jak najgoręcej chciała zatrzymać dla siebie, choć jednocześnie próbowała je oddać. Nie miała nikogo, z kim mogłaby porozmawiać o owych sprzecznych uczuciach. Była całkowicie przygnieciona swym osamotnieniem. Popołudnia spędzała w łóżku, jej talię ciasno opinał gorset, ramiona trzymała równo wyciągnięte wzdłuż boków. Wyglądała jak manekin, czekający, by włożono nań pokazowe stroje. Lucynda Leplastrier opuszczała Parramattę i wyjeżdżała do Sydney. Czyniła tak na przekór najszczerszym radom, ale nie mogła znieść myśli o tym, by miała pozostać w mieście. Wszyscy tu chcieli nią komenderować, kazali jej siadać lub wstawać z krzesła wedle ich woli, uśmiechając się przy tym i uważając ją za głupią gąskę. Dziękowała Bogu, że ma własne pieniądze i nie jest zdana na niczyją łaskę. Jeszcze tylko kilka drobnych starć i stąd odjedzie. Czuła się jak w klatce – krynolina załamywała się i zwijała, przyciskana wielkimi dłońmi mocno zbudowanej pani Ahearn. Wszystkie kobiety przekonywały Lucyndę, że krynolina to udoskonalenie stroju, dziewczyna jednak uważała je za głupie. Niepraktyczność owego ubioru wyprowadzała ją z równowagi. Wybrano jej także ten śmieszny kapelusz. Nic dziwnego, że ludzie tak się na nią gapią. Pan Ahearn wbił sobie do głowy, że Lucynda w żadnym razie nie powinna wyruszać w nieznane, pomiędzy ludzi z gminu, sama. Należał do
tych, którzy zawsze muszą przekazać cię bezpiecznie w ręce własnych przyjaciół, znajomych, kolegów. Jeśli wybierałeś się do Woop-Woop, okazywało się, że on zna tam zarządcę Banku Australo-Azjatyckiego albo tresera psów czy też Jimmy’ego Jonesa, sierżanta miejscowej policji. W Sydney nie miał tak rozległych znajomości, ale zaopatrzył Lucyndę w listy polecające do dyrektora hotelu Petty’s i do pana Jamesa d’Abbsa, księgowego – drobnego, śmiesznego człowieczka, pozostającego w dalekim pokrewieństwie z panią Ahearn. Panna Leplastrier nie powinna też podróżować samotnie, ale pod opieką jego godnego zaufania znajomego i klienta, właściciela barki, pana Sola Myera, który dostarcza do Sydney schłodzone białe kalafiory i który podjął się dowieźć ją gratis na Market Street Whart, by nie padła ofiarą ciemnych typków, łowiących w swe sidła naiwne młode damy na Semi-Circular Quay. Naiwna twarzyczka młodej damy skrzywiła się w obłudnym uśmiechu. Był to dzień Wniebowstąpienia Pańskiego i wyczuwało się zimę, kryjącą się jak wąż w toni morskiej. Włosy Lucyndy, nietknięte nożyczkami od trzech miesięcy, odrosły już na tyle, że jej opiekunowie uznali za możliwe ułożenie ich w coś przypominającego kobiecą fryzurę. Pani Ahearn upięła więc rudą czuprynę swej podopiecznej wysoko spinkami i klamerkami, ale nie na wiele się one zdały. Szpilki nigdy nie spełniały swego zadania, gdyż włosy Lucyndy przypominały kłębowisko żmij, z których każda pragnęła się uwolnić. Lucynda podrapała się w swędzące miejsce na karku, gdzie zsunął się pierwszy kosmyk. Spinki nie przeszkadzały jej specjalnie, ale irytowały ją klamerki, podrażniające skórę u nasady włosów. Lucynda nie mogła zrozumieć logiki, polegającej na tym, by zapuszczać długie włosy, a następnie upinać je do góry. Takie uczesanie podkreślało nos i policzki. Chciała nosić włosy rozpuszczone, aby złagodzić rysy twarzy (i nie cierpieć na ból głowy), ale nie pozwalano jej na to. Dostała natomiast nowy kapelusz, z którego zażartował sobie pan Ahearn – starał się okazywać życzliwe zainteresowanie damską modą – iż wygląda na jej główce jak szypułka na dyni.
Mając w świadomości swe czerwone i pucołowate policzki, Lucynda poczuła się tym dowcipem upokorzona, pan Ahearn wyjaśnił jednak, że chodziło mu o brzmieniowy wdzięk tego wyrażenia[11], nie zaś o jego prawdziwość – to nie jej policzki były zbyt okrągłe, lecz kapelusik zbyt mały. Pan Ahearn miał usposobienie aż do śmieszności purytańskie i chciał pokazać dziewczynie, jak bardzo się o nią troszczy, tyle że nie umiał owej troskliwości wyrazić we właściwy sposób, w czym zresztą upodabniał się do swej połowicy, niezręcznie poprawiającej krynolinę Lucyndy podczas ich wspólnego spaceru; oboje zaś pragnęli jedynie okazać jej swą opiekuńczość i zainteresowanie. Nadeszło już południe, pora zbyt późna jak na wyprawę na rynek w dzień powszedni, ale nie w sobotę, kiedy targ w Sydney odbywał się do wieczora. Kalafiory miały zostać sprzedane jeszcze przed zapaleniem latarni gazowych. Słońce już nie grzało, a w cieniu rzucanym przez rozpadający się drewniany magazyn dokuczało, zdaniem Lucyndy, dotkliwe zimno. Fetor nadpsutych ryb unosił się w powietrzu, rozdzierały je różne ostre hałasy – gwizdki sygnalizacyjne, podniesione ludzkie głosy, uderzenia spławianych bali drzewnych o żelazne przęsła przystaniowego pomostu. Sol Myer został już skarcony za to, że nie przycumował swej barki do nabrzeża, należało więc jak najrychlej wejść na pokład. Lucynda skręciła sobie nogę, zeskakując z pomostu. Dzięki Bogu, nie było już czasu na łzy i pożegnalne uściski (pomyślała o brzuchu pana Ahearna, ukrytym pod rozpinanym blezerem – był równie odpychający jak brzuch gubernatora) ani na krytyczne uwagi o jej zachowaniu. Stała na pokładzie z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Chas Ahearn nie mógł dojrzeć wyrazu, malującego się na twarzy dziewczyny. Kiedy Lucynda zasalutowała mu na pożegnanie, niczym żołnierz na warcie, nie wiedział, jak to przyjąć. Jej widok zasłoniła barka, wioząca jakąś ogromną maszynerię, która była tak wielka, że kiedy zaczęto ją wyładowywać na brzeg, całkowicie zakryła odpływającą dziewczynę. W każdym razie jej uśmiech był tak nikły, że wydawało się
raczej niemożliwe, aby pan Ahearn mógł go dostrzec z odległości, jaka ich dzieliła.
[11] W oryg. „pimple on a pumpkin” (przyp. tłum.).
32 Łzy księcia Ruperta
Wprawdzie część barki pana Myera pokryta była dachem, ale wydawało się, że to miejsce miało w większym stopniu chronić maszynę niż pasażera; znajdowało się tam tyle puszek po oleju do silnika i cuchnących szmat, że Lucynda uznała, iż lepiej będzie wystawić się na podmuchy świeżego powietrza na pokładzie. Na niebie zaczynały gęstnieć chmury; wzdłuż brzegu snuły się dymy ze spalanych na farmach żywopłotów – i stawały się tak gęste, że wkrótce powierzchnia wód wprost lśniła perłową zielenią. Lucynda nigdy dotychczas nie podróżowała łodzią. I nigdy nie była w Sydney. Trzęsąc się z chłodu, przysiadła na twardej skrzyni na rufie. Sol Myer, podobnie jak wszyscy klienci Chasa Ahearna, wiedział oczywiście o tragedii, która spotkała tę dziewczynę. Zwrócił uwagę na jej postawę – kręgosłup wyprostowany, ściągnięte ku tyłowi ramiona. Nie uszła jego uwagi ironia zawarta w owym ostatnim geście – gdy Lucynda zasalutowała swemu opiekunowi na pożegnanie – ale ujęła go jej godność i samodzielność – szczególnie wyraziste na tle drobnej sylwetki – i doznał uczucia, którego doświadczał rzadko w stosunku do obcych; że ją zna. Z przyjemnością byłby jej coś podarował, zrobił jakiś prezent. Wyobrażał już to sobie i twarz mu się marszczyła w uśmiechu. Ale nie miał nic oprócz kalafiorów, które i tak podskubywała. Obserwował, jak siedziała wyprostowana – co za piękne, foremne plecy, plecy, które wyróżniały ją spośród tłumu – a ta dłoń – niby energiczne zwierzątko – zwieszający się mały krabik, który wraz z kolegą wężem
obrywał małe kwiatuszki kalafiorów. Sol Myer zachichotał. Nie da się opowiedzieć takiej historyjki. Coś takiego możesz jedynie odczuwać. Trasa rzeką była bardzo malownicza; mijali liczne schludne farmy po obu jej brzegach, ale Lucynda nie mogła patrzeć na nie bez złości. Skierowała wzrok wprost przed siebie i drżała na całym ciele. Dreszcze były oczywiście spowodowane zimnem, ale nie tylko. Ogarnęło ją podniecenie, rodzaj drażniącego niepokoju o przyszłość, którego nie odczuwała jako całkiem nieprzyjemny, lecz jako nastrój ekscytującej niepewności. A nawet w chwilach, kiedy powracały prawdziwy smutek, ból i dotkliwe osamotnienie, spoglądała na siebie także z dystansu, który uznawała za perspektywę, z jakiej ją ogląda pan Myer, i wtedy wyobrażała sobie, że jest bohaterką rozpoczynającej się przygody życiowej. Nie przewidywała jeszcze, że wkrótce ujrzy hutę szkła, która miesiąc później stanie się jej własnością. A nawet gdyby to przewidziała, nie czułaby się zaskoczona. Rzecz mieściła się w granicach jej oczekiwań, ponieważ przy wszystkich krzywdach, jakie Elizabeth wyrządziła córce, obdarzyła ją właściwością niezwykle cenną – Lucynda nie oczekiwała od życia nic miernego. Łatwo można by uznać ową transakcję (za połowę sumy uzyskanej ze spadku), na którą Lucynda zdecydowała się po obejrzeniu pierwszej tablicy z napisem: „Do sprzedania” za sposób pozbycia się pieniędzy – ale byłoby to tylko po części prawdziwe. Bo równie prawdziwe okazałoby się pragnienie przeciwstawne, to znaczy chęć zachowania pieniędzy jako środka gwarantującego jej wolność. Lepiej wyobrażać sobie ten zakup jako jeden z dziesięciu manewrów w trakcie przenoszenia fortepianu przez klatkę schodową, na podobieństwo jednego z dziesięciu sposobów na wykonanie tego zadania – i trudno orzec, który z nich w końcu doprowadzi do ulokowania instrumentu w miejscu przeznaczenia, bo nawet ów najbardziej niepozorny mógł odegrać rolę rozstrzygającą. Wśród wszystkich tych czynników jeden miał znaczenie decydujące, było nim
posiadane już doświadczenie ze szkłem, nabyte za pośrednictwem zjawiska znanego pod nazwą larmes bataviques albo łzy księcia Ruperta. Proszę mnie nie pytać, kim był książę Rupert, ani co znaczy wyraz batavique, bo tego nie wiem. Jednak w chwili kiedy piszę te słowa, mam właśnie przed sobą łzę księcia Ruperta – zwartą bryłkę szklaną, mierzącą nie więcej niż pięć centymetrów, licząc od szczytu główki do ogonka (trzymam ją w palcach lewej dłoni, podczas gdy prawa przesuwa się po kartce). I nie zaprzątajcie sobie głowy myślą, że ta osobliwość, ta rzadkość, była podstawą stosowanej przez de la Bastie’ego metody hartowania szkła albo też doprowadziła do wynalezienia szkła kuloodpornego – to są już kwestie czysto praktyczne, niewyjaśniające jednak szczególnych właściwości tej szklanej bryłki, które lepiej docenicie, kiedy ujmiecie w ręce ważący blisko dziesięć kilogramów młot i spróbujecie ją rozkruszyć na kowadle. To szkło cechuje się fenomenalną twardością i chwilami przypomina szkło niezniszczalne, opisane przez pewnego alchemika w dziele zatytułowanym „Mappae Clavicula”. A jeśli odłożylibyście na bok ów młot i wzięli do ręki szczypce – mówię: jeślibyście, bo wcale tego nie zalecam – przekonalibyście się, że chociaż to wcale nie jest szkło z legendy o alchemiku, ale coś niemal równie magicznego. Zdolne bowiem wytrzymać uderzenie ciężkiego młota, szkło owo daje się od strony ogonka ukruszyć przy użyciu szczypiec o stępionych końcówkach i nie wymaga to specjalnego wysiłku. Odbywa się to tak, jakbyście uchwycili element zwornikowy jakiejś konstrukcji czy też wyjęli utrzymującą ją zawleczkę i rozmontowali cały układ. Całość rozsypuje się jak pod wpływem eksplozji. W miejsce niedającej się rozbić młotkiem szklanej bryły macie teraz przed sobą garść szklanych ziaren, rozsypanych po całym pomieszczeniu – jeśli nie byliście dostatecznie uważni – a to, co pozostało w rękach, można bez kłopotu rozkruszyć jak grudkę cukru. Nieraz zdarza się zobaczyć, jak któryś z wytapiaczy szkła grzebie w kadzi, zanurzając rękę aż do pachy w oleistej wodzie i wyławia z niej małe, grudkowate odpryski hartowanego szkła w poszukiwaniu łez księcia
Ruperta. Powstają one, kiedy roztopione szkło zbyt obficie się rozleje i zostanie gwałtownie ochłodzone. Spotyka się dorosłych mężczyzn, także i zawodowych wytapiaczy szkła, przez całe życie mających do czynienia z surówką hutniczą, którzy na widok łzy księcia Ruperta zaczynają zachowywać się jak dzieci. Trzymam właśnie taką łzę w dłoni. Gdybyście znaleźli się tu, obok mnie, w moim pokoju, nie umiałbym się powstrzymać od zademonstrowania, jak – w ciągu sekundy – rozbija się ją na szklane drobinki. Tak więc to łza księcia Ruperta, przypominająca kształtem kroplę łez, ale także nasionko, wywarła przemożny wpływ na Lucyndę Leplastrier. Taką bowiem kryją w sobie moc łzy księcia Ruperta. Zamiłowanie do szkła poczuła, kiedy miała jeszcze dołeczki w dziecinnych kolankach, na widok szczególnie pięknego przedmiotu, dwubarwnego – czerwonego i mlecznobiałego pochodzącego z wyspy Murano. To szkło przysłał Ablowi Leplastrierowi w prezencie jego bliski przyjaciel, John Bell, FRS[12], autor entuzjastycznego artykułu o ojcu dziewczynki, zamieszczonego w „Encyclopaedia Britannica”. Lucynda, przybywająca do Sydney na pokładzie barki wyładowanej kalafiorami, miała powody po temu, by zachować w pamięci ów dzień sprzed ośmiu lat, gdy ojciec otrzymał paczkę od Johna Bella. Było to zimą, na drewniane schodki urzędu pocztowego padało słońce i chętnie poddawano się jego promieniom. Lucynda czuła ciepło słoneczne przez swą perkalową sukienkę. Towarowy statek z Sydney, który dopiero co przybił do brzegu, przywiózł także paczkę, która teraz właśnie zaprzątała całą uwagę ojca. Nie dostrzegał nawet ocierających się o niego w tłoku ludzi (kwaśny odór wełny i welwetu nadżartego przez mole), a pozostałą część korespondencji nadesłanej z kraju po prostu wrzucił do worka po cukrze. Ręce miał duże i mocne – podobnie jak całe ciało – ale palce krótkie, posługiwał się nimi jednak z zaskakującą delikatnością. Kiedy ujął w nie paczkę, można było sądzić, że to pająki o białych odwłokach oplotły ją
swoją siecią. Pik, pik – pękły woskowe pieczęcie. Brązowy papier ściągnięto w taki sposób, że nie dawał się już ponownie użyć. Lucynda przytuliła się do ojca. Lubiła przywierać policzkiem do jego sztywnej marynarki, lubiła wyczuwalny w niej zapach otrąb, tweedu i skórki od jabłek. Dostrzegła nagle, jak z papierowego gniazdka wyłania się łza księcia Ruperta, ale – o zgrozo! – uznała ją za jakiś humbug, za coś pozbawionego większej wartości. Wzięła ją do ręki, ale ojciec odebrał jej szklaną bryłkę. – Nie – powiedział krótko, nie patrząc na córkę. Wczytywał się w list dołączony do przesyłki. Nagle wydarło mu się z ust westchnienie i zerwał się na równe nogi. Dziewczynka również podniosła się ze schodka, na którym przycupnęła. – Zostań tu, Lucyndo. Zdjął ją nagły strach, lecz posłuchała rozkazu i na powrót usiadła na schodku. Położyła sobie na kolanach worek po cukrze i przypatrywała się ojcu, zbiegającemu po dwa stopnie po schodach. Roztrącał stojących na drodze wypomadowanych urzędników i nieśpiesznych interesantów. Przebiegł na drugą stronę Church Street, uniósł rękę i cisnął szklaną bryłką o zbudowaną z piaskowca ścianę sądu miejskiego. Z krzesła stojącego na dziedzińcu sądowym podniósł się pełniący straż policjant. Przyglądał się ojcu Lucyndy, podnoszącemu z ziemi szklaną bryłkę. Wykrzyknął coś przez ramię i dołączył doń drugi policjant, niski, z brodą tak wielką, że niemal równała się szerokością z jego barami. Przypatrywali się teraz obaj Ablowi Leplastrierowi, który – nie zdając sobie sprawy z tego, że jest obserwowany – przechodził przez rozjeżdżoną koleinami jezdnię, brudząc sobie buty dymiącym nawozem, a potem wycierał je o kępkę trawy. Niski policjant wrócił do budynku sądu, a dyżurujący na dziedzińcu znów usiadł na krześle. Papa wszedł na schodki i stanął przy Lucyndzie; nie pachniał już tak miło. Sięgnął ręką do kieszeni i wyciągnął składany nóż. Dłonie mu drżały. Z trudem przychodziło mu ustawienie ostrza, tak by tylko częściowo wystawało
z trzonka, w którym było umieszczone. Spojrzał na Lucyndę, a twarz wykrzywił mu dziwny grymas. Potem zaś umieścił węższą część bryłki w uchwycie między ostrzem a trzonkiem scyzoryka i mocno wcisnął je z powrotem do środka. Kropla została oczywiście zgruchotana. Kruszynki rozsypały się po schodkach urzędu pocztowego jak kryształki brązowego cukru, część wpadła do koszyczka młodej wdowy, spora garść przyprószyła bokobrody jakiegoś eleganta w nankinowych bryczesach. Także i inni przechodnie nie zostali oszczędzeni. Rozległy się gniewne protesty, ludzie strząsali sobie szklane ziarenka z głów i mogło dojść do awantury, ponieważ Parramatta była wtedy miastem skorym do aktów przemocy, ale gdy poszkodowani skierowali wzrok ku sprawcy całego zamieszania, zobaczyli, że płacze; płakała także towarzysząca mu dziewczynka. Ale nie wiedzieli – bo i skąd mogliby wiedzieć – że każde z nich płakało z innego powodu. Abel Leplastrier znalazł w liście od Johna Bella dodatkowe potwierdzenie tego, czego był już kiedyś świadkiem. Owa szklana bryłka w pewien sposób stanowiła symbol słabości i siły zarazem; była modelem ludzkiego serca. Przedstawiała sobą wyznanie i oskarżenie, była okrzykiem bólu. I dlatego zapłakał. Lucynda uległa wzruszeniu pod wpływem przyczyny znacznie prostszej – pod wpływem smutku, że rzecz tak piękna mogła tak błyskawicznie zniknąć jak przekłuty balon. To uczucie nie było jednak jedyne; do nagłego rozczarowania, jakie przeżyła, dołączyła się fascynacja. I ów stan miała zapamiętać na zawsze. Drugą łzę księcia Ruperta sprowadziła matka. Nie stało się to nieoczekiwanie, lecz na skutek zamieszczonego w prasie ogłoszenia. Cyniczna interpretacja owego zakupu zakładała, iż Elizabeth Leplastrier, z taką uwagą wydająca zwykle każdego pensa, pozazdrościła doznania, którego doświadczyli jej mąż i córka. Interpretacja życzliwa przyjmowała, iż Lucynda nie przestawała opowiadać o swym przeżyciu i matka postanowiła umożliwić córce jego ponowienie z okazji dziewiątych urodzin
dziewczynki. Owa decyzja uznana została za wielką ekstrawagancję, Abel dąsał się na żonę i skłaniał ku interpretacji cynicznej. Rozkruszyli bryłkę na schodach domu. Odbyło się to wczesnym rankiem, gdy słońce dopiero zaczynało przeświecać przez krzyżujące się gałęzie drzew nad brzegiem potoku. Trawę pokrywała rosa i przemoczyli nią buty. Larmes bataviques wychwytywały promienie słoneczne i skupiały je w sobie jak surówka wypływająca wprost z hutniczego pieca. Grudka wytrzymała uderzenia zarówno ojcowskiego młota, jak i matczynej siekiery. I wtedy Lucynda – w końcu były to jej urodziny – wzięła do ręki nożyczki o spiczastych ostrzach i ścisnęła nimi węższy czubek szklanej bryłki. Szklany fajerwerk wybuchł, jakby eksplodowała rosa. Crescendo. Diminuendo. Cisza. Bywają narkotyki, które działają na ludzi w podobny sposób, ale chociaż nie chcę sugerować, że założycielka naszego rodzinnego przedsiębiorstwa kupiła hutę szkła po to, by uzyskiwać kolejne łzy księcia Ruperta, nie ulega dla mnie wątpliwości, że ziarenko, zasiane nie raz, ale dwa razy, zakiełkowało w niej przekonaniem o wewnętrznie sprzecznej naturze szkła. Podczas prac w Darling Harbour przekonała się, że jest ono tworem zamaskowanym, rodzajem aktora, że nie stanowi wcale ciała stałego, ale jest płynem, a stary kawałek szkła może nie tylko przybrać purpurową barwę monarszą, lecz także odsłonić swą prawdziwą płynną naturę, jeśli się go rozciągnie tak, by z jednej strony był grubszy, a z drugiej cieńszy, i że nawet kiedy jest równie kruchy jak lód na kałużach w Parramatcie, poddany ciśnieniu okazuje się twardszy niż piaskowiec z Sydney, że jest rzeczą niewidzialną, trwałą, krótko mówiąc – radośnie paradoksalną, równie dobrym jak każde inne tworzywem do uformowania zeń człowieczego życia.
[12] Fellow
of the Royal Society – członek Królewskiego Towarzystwa (Naukowego) (przyp. tłum.).
33 Huta szkła
Huta szkła położona przy nabrzeżu Lanson’s Wharf nad zatoką Darling Harbour była najstarsza w Sydney. Nie prezentowała się zbyt efektownie i nic w jej wyglądzie nie dawało pojęcia o tajemnicach sztuki wytapiania szkła, które kryło jej wnętrze. Nie przedzierał się stamtąd żaden odblask z pieca, tylko smużka dymu wzbijała się w zimne, białe jak kreda niebo. Lucynda mogła tego obiektu w ogóle nie zauważyć, byłoby po temu wiele powodów. Pierwszy taki, że zabudowania Lanson’s Wharf leżały za Market Street Wharf i gdyby przy tym ostatnim nabrzeżu nie tłoczyły się łodzie oraz barki i nie blokował go statek parowy (którego pilot, mówiący cockneyem, przepuścił do brzegu jedynie małą łódeczkę jakiegoś Chińczyka), Sol Myer złożyłby ładunek swych bielutkich kalafiorów na tym właśnie nabrzeżu i Lucynda nigdy nie wpłynęłaby głębiej w zatokę Darling Harbour, gdzie czekała na nią huta. Ale nawet gdyby tam dotarła, mogłaby nie zwrócić na nią uwagi. W architektonicznym kształcie huty nie odznaczał się żaden element szczególny, który by ją odróżniał od otaczających zabudowań. Barka pana Myera zadrżała, wypluła z komina ciężki kłąb dymu i skierowała się do nabrzeża Market Street. Słońce stało już nisko, ale jeszcze nie schowało się poza Pyrmont. Jego promienie oświetlały wschodni brzeg Darling Harbour, który jest jednocześnie – co podkreślam z myślą o czytelnikach nieznających dobrze Sydney – przedmieściem tej aglomeracji. Mury otynkowanych na biało budynków lśniły w słonecznym blasku. Ściany z piaskowca przybrały uroczą bladoróżową barwę. Ale
większość tych zabudowań nie była ani biała, ani różowa, tylko zakopcona i poodrapywana, gdyż słońce działało na nie jak woda wdzierająca się w nabrzeżny piasek. Sol nakrył kocioł swego stateczka przesiąkniętą oliwą szmatą, która zaczęła parować. Lucynda wzięła do ręki główkę kalafiora. Sydney nie bardzo się jej spodobało. Butelka po winie dryfowała po powierzchni wody, która charakteryzowała się raczej satanicznym pięknem i przypominała perłową muszlę, gdyż pokrywały ją plamy rozlanej ropy. Wokoło czuło się jakiś smród, jakby przypalonego tłuszczu, ale może wydzielał go ów brudny gałgan rozłożony na kotle stateczka. Sol przetarł wskaźnik ciśnienia pary inną szmatą, która od poprzedniej, podniesionej z pokładu po lewej stronie kotła, różniła się tym tylko, że zdjął ją z haka umieszczonego wysoko po prawej stronie. Niezadowolony z wyniku pierwszego zabiegu ponowił go, posługując się tym razem własnym łokciem. Spojrzał przez ramię w stronę Chińczyka, który gramolił się właśnie z łódki. Podziękował Bogu, że dotarł szczęśliwie na miejsce i pożeglował dalej w głąb Darling Harbour. Mijali spiętrzone stosy ubłoconych bali drzewnych, zalegających na terenie tartaku Walter O’Brien’s Colonial Timber Mill właśnie w chwili, kiedy słońce zachodziło już za Pyrmont. Przepłynęli obok obłażących z farby murów młyna MacArthur’s Flour Mill; był to szary, wysoki i masywny budynek na odwietrznej, stojący ukośnie do nabrzeża. Nabrzeże to wydawało się wprost zarzucone balami drzewnymi, kawałami żelaza, płatami przerdzewiałej blachy z dachów oraz butwiejącym drewnem i Lucynda wystraszyła się tego wszystkiego. Poczuła się nagle taka mała. Ucieszyłaby się, gdyby Sol Myer zażądał nagle, by postąpiła zgodnie ze swym młodym wiekiem i powróciła do Parramatty. Czuła, jak jej skóra na ramionach, pod szalem, pokrywa się gęsią skórką. Owinęła sobie szal wokół twarzy i chuchała w dłonie. Sol zakręcił kołem steru i wtedy zobaczyła napis: „Prince Rupert’s Glassworks”.
Tablica, na której go wymalowano, wyblakła, jasnozielone litery na niebieskim tle nadżarł już wiatr. Huta znajdowała się w cieniu, jak twarz kogoś nieznajomego skryta pod kapeluszem, i nie otwierała przed postronnym widzem swych podwojów. Trudno było się zorientować, jak właściwie wygląda, z czego jest zbudowana, jak rozplanowane są poszczególne pomieszczenia. Lucynda dostrzegła jakieś baraki i komin, z którego wydobywał się czarny dym. Można by ją nawet wziąć za kuźnię, gdyby nie skrzynie pełne butelek. Obiekt wystawiono na sprzedaż – zawiadamiała o tym tablica, nie całkiem nowa, ale nie taka stara jak ta z wypisaną nazwą. Całość wyglądała odstraszająco, niemal groźnie. Bardzo dobrze, pomyślała Lucynda, jeśli to jest to. Podjęła decyzję, zanim się przekonała, że w mieście znajdują się place ozdobione drzewami, trawnikami i kwiatami. Sol przycumował swój stateczek do nabrzeża, wprowadziwszy go zręcznie między pomosty przystani. Lucynda wstała; krynolinowa klatka zakołysała się lekko. Lucynda przeszła wzdłuż burty barki, rozważnie stawiając kroki. Sądziła, że wszyscy ludzie znajdujący się na brzegu jej właśnie się przypatrują. Była w błędzie. Wyciągnęła spod pokrytej dachem kabiny walizkę, ciężką od książek, która boleśnie obijała jej udo, aż pokryło się siniakami. Lucynda nie znała Sydney w ogóle. Nie wiedziała, gdzie może wsiąść do omnibusu albo powoziku komunikacji miejskiej, ile kosztuje przejazd, jakimi trasami te pojazdy kursują i gdzie należałoby z nich wysiąść. Zapłaciła panu Myerowi sześć pensów za przywiezienie jej na miejsce, on zaś obdarował ją kalafiorem, a następnie, pod wpływem nagłego impulsu, pocałował w zimny policzek. Pomógł też dziewczynie wyjść na pomost, pomiędzy worki z heskiego płótna i wózki na żelaznych kołach. Dwaj Chińczycy, jeden mokry od potu, drugi suchy, ciągnęli ciężkie paki na długich trzcinowych tykach. Lucynda stawiała kroki niepewnie, jakby nie była przyzwyczajona do noszenia butów. Wspinała się na wzniesienie nad nabrzeżem, dźwigając w prawej ręce walizkę, w lewej zaś trzymając główkę kalafiora. Ocierająca się walizka
przesuwała jej suknię w bok. W takim właśnie stanie panna Leplastrier przekroczyła progi hotelu Petty’s. W pierwszej chwili wzięto ją za kogoś, kto pomylił adres. Położyła na biurku recepcjonisty główkę kalafiora i spytała, z rumieńcem na twarzy, czy gdzieś w pobliżu jest jakaś porządna biblioteka. Postanowiła wzbogacić swą wiedzę o szkle.
34 Po Zielonych Świątkach
Pastor Dennis Hasset, proboszcz parafii w Woolahrze, ucieszył się, otrzymawszy list – podpisany L. Leplastrier – i zaprosił jego autora do siebie, by przedyskutować kwestie związane z „właściwościami fizycznymi szkła i jego wytwarzaniem”. Pod listem widniało nazwisko „Leplastrier”, nie „Lavoisier”, lecz nadawca był z pewnością Francuzem. Lavoisier zyskał sławę jako badacz gazów, ale już nie żył. Dennis Hasset poczuł się w każdym razie owym listem pochlebiony. Działo się to następnego dnia po Zielonych Świątkach, kiedy ochrzczono czternaścioro niemowląt, a także ojca właściciela sklepu, pana Mortona. Pastor zamierzał przeznaczyć ów dzień na wypoczynek, taka rozmowa stanowiła więc miłe jego urozmaicenie. Przygotowywał się do niej z przyjemnością. Porozkładał w wielu miejscach pokoju fachowe czasopisma, w których ukazywały się jego publikacje na temat szkła, czyniąc to z rozmysłem (nieco samooszukańczym, ale to inna sprawa) w taki sposób, by oko gościa nie mogło objąć ich jednym spojrzeniem, ale się wśród nich pogubiło. Starał się dać gościowi do zrozumienia, że jest kimś w rodzaju tasmańskiego Lepidoptera, z nosem i uszami poprzekłuwanymi błyszczącymi szpilkami. Rozkładał owe czasopisma z zamiarem nadania im wyglądu równie kuszącego, jaki sprzedawca w sklepie odzieżowym nadaje męskim garniturom na wystawie, i chociaż sam śmiał się z owej dziecinnej przebiegłości, szykował to wszystko z przejęciem. Widzi pan, monsieur – przemawiał do samego siebie w pustym pokoju –
sprawa przedstawia się tak oto... Jak? Sam tego nie wiedział. Ułożył dwa duże, czerwone polana na ogniu płonącym w kominku i zasiadł za biurkiem w chwili, kiedy pierwsze osunęło się w żar i zajęło ogniem. Gabinet pastora był mroczny, ale bynajmniej nie ciemny, biurko ustawiono ukosem na wprost lśniącego chłodnym blaskiem pejzażu: żółta, piaszczysta droga wiła się pomiędzy dwoma rzędami eukaliptusów i ginęła za horyzontem. Obok wisiał mały olejny obrazek przedstawiający ocean. Wielebny Hasset zapalił też cztery lampy, mimo południowej pory, i przenosił je z miejsca na miejsce, by dostosować rzucane przez nie kręgi do światła wpadającego przez okno. W końcu uznał wynik swych zabiegów za w pełni zadowalający, złożył dłonie na skórzanej podkładce zakrywającej blat biurka i zmartwił się na chwilę z powodu czerwonego śladu, jaką pozostawił na niej kieliszek claretu, ale pocieszył się myślą, że wino – claret Beychevelle – miało smak wyborny. Pastor był wysokim, przystojnym trzydziestolatkiem. Jego twarz można by nazwać ładną, i często tak ją określano, ponieważ rozmówcom swym okazywał zainteresowanie tak głębokie, że przestawali dostrzegać ciężkie, krzaczaste brwi – tworzące most nad nosem – które zaciemniały jego spojrzenie. Włosy miał ciemne, kręcone, eleganckie bokobrody, twarz pociągłą i cofniętą szczękę. Cera, z natury jasnooliwkowa, poczerwieniała mu wskutek upodobania do wina claret w stopniu większym, niż by to mógł usprawiedliwić wiek. Niezależnie jednak od tej drobnej słabości, pastor zaliczał się do ludzi, którzy mają niezwykle silne i sprężyste bary – co by was zaskoczyło, gdybyście w przyjaznym geście położyli mu dłoń na ramieniu. Nie byłoby to jednak zaskoczeniem dla dwudziestu czterech chłopaków ze szkoły St Andrew’s, których trenował w grze w rugby. Pozostał kawalerem i można by rzec, iż to nie z własnego wyboru i że nie pragnął już w życiu niczego oprócz żony i dzieci, lecz prawda – którą smakował teraz, nakierowując złotawe, łagodne światło lampy tak, by padało na cedrowy blat biurka, wyłaniający się spod skórzanej podkładki –
polegała na tym, iż przez te wszystkie samotne lata nabrał określonych przyzwyczajeń, i danie pozwolenia ewentualnej ukochanej na to, by inaczej postawiła lampy lub też zmieniła ich liczbę, wymagałoby odeń – człowieka o usposobieniu właściwie dobrotliwym – niewykonalnego już niemal aktu miłosierdzia. Czy rzeczywiście jednak była to prawda? Czy też może się tej prawdy obawiał? Czy gustował w kobiecym towarzystwie? Czy też – jak mówiono – nie mógł się do niego „nagiąć”? Nie potrzebował długiego czasu, by się przekonać, że kobiety stanowią bardziej interesującą część populacji kolonii, choć z trudnością przyszłoby wam to sobie wyobrazić, gdybyście je widywali wyłącznie w asyście mężczyzn. Demonstrowały bowiem w ich obecności przygnębiającą pustkę myślową. Kiedy jednak spotykałeś je same, zarówno w pojedynkę, jak i w grupie, okazywały się prawdziwymi znawczyniami i badaczami ludzkich serc. Poza tym pastor był mężczyzną próżnym i wiedział o tym. Kobiety go podziwiały, a on to lubił. Lubił sadowić swe potężne ciało na obitych perkalem kanapkach i raczyć się kolejnymi filiżankami herbaty. Lubił to tak bardzo, że byłoby dziwne, gdyby nie zalęgła się w nim maleńka larwa dumy, przekształcająca się w gąsieniczkę próżności, a w końcu w motylka samouwielbienia. Toteż kiedy wysunął przed siebie nogę i uniósłszy nogawkę, przypatrywał się łydce odzianej w wełnianą skarpetę, opisywał ją samemu sobie tak dokładnie, jakby oglądał pod mikroskopem żuchwy jakiejś egzotycznej ważki. Ta cecha stanowiła jego wielką siłę. I zarazem wielką słabość, odstępstwo od zasad, jakimi się kierował w życiu. Zdawał sobie sprawę z tego, iż jest inteligentny, ale nie wybitny, że wywiera na ludzi pewien wpływ, lecz nie ma nad nimi władzy, a jeśli już ją zdobył w jakiejś dziedzinie, to tylko w obrębie wąskiej grupy ojców zainteresowanych postępami chłopców trenowanych przezeń w rugby. Czekając na pana Leplastriera, położył na biurku bryłkę szkła, dużą i przezroczystą, przywodzącą na myśl spory diament; była przejrzysta na tyle, by służyć za szkło optyczne, wytwarzane z dziewiczych piasków
regionu Botany. Szkła bawiły go, ale nie stanowiły jego pasji, i chociaż – na przykład – lubił wygłaszać odczyty („O niektórych zaskakujących właściwościach szkła”) w East Sydney Mutual Improvement Society – przypuszczał, że to relacja prasowa z odczytu zwróciła nań uwagę pana Leplastriera – nie traktował owego zamiłowania zbyt poważnie. W wewnętrznej maszynerii pastora czegoś brakowało i wskutek tego braku nie umiał stawiać sobie zbyt wysokich wymagań. Tą cechą charakteryzowała się natomiast aż w nadmiarze młoda dama, o której przybyciu właśnie zakomunikował służący. Pastor Dennis Hasset nie usłyszał dzwonka u drzwi, gdyż ustawił właśnie szklaną bryłkę na biurku w taki sposób, by światło słoneczne odbijało się od niej i padało na wiszący na ścianie, oprawny w ramki dyplom uzyskany na uniwersytecie w Cambridge (sam wielebny uznał ten efekt za zbyt teatralny). Tak był jednak tym aranżowaniem wnętrza gabinetu przejęty, iż nie dosłyszał, że zapowiedziano pannę, a nie pana Leplastrier. – W porządku, Frazer – odrzekł. – Wprowadzaj gościa. Ale oczywiście poczuł się całkowicie zaskoczony widokiem „monsieur Leplastriera” w spódnicy, aczkolwiek nie doznał z tego powodu aż szoku. Niespodzianka sprawiła mu raczej przyjemność. Przez chwilę żartował jeszcze z gościem, zwracając się doń per „monsieur”, wszakże zorientował się, iż panna Leplastrier pozostaje na ów dowcip niewrażliwa, i poniechał go szybko. Usiadła naprzeciw niego. Była bardzo młoda, ale nie umiał określić jej wieku. Jej maniery i sposób zachowania wskazywałyby na dwudziestolatkę, wrażeniu temu sprzeciwiała się jednak nie tylko drobna figurka, lecz także sposób, w jaki okazała mu ufność – tak otwartą i szczerą od pierwszego wypowiedzianego zdania, w którym każdy wyraz miał znaczenie równie proste, jak linia jej doskonale zarysowanych brwi – potem ten zamierzony ład załamał się, dziewczyna zaczęła wypowiadać zdania mniej dopracowane, a jej spojrzenie, które zrazu niemal rzucało
wyzwanie jego wzrokowi, powędrowało po regałach z książkami i parapecie okiennym. Jej gestykulacja wydała się pastorowi wprost zachwycająca, raczej europejska – dłonie miała ruchliwe, zwierała je, kryjąc wnętrze pod kostkami palców i odsłaniając je na powrót – i dostrzegł w niej coś prawdziwie światowego, wymownego, coś ekspansywnego, co w połączeniu ze skromnym przymrużaniem powiek robiło wrażenie wręcz ujmujące. Ubrana była niezwyczajnie: miała na sobie szarą jedwabną suknię, spod której wystawało coś na kształt spodenek. Dennis Hasset – wbrew temu, co o nim mniemał biskup – nie czuł się radykałem i ów ubiór przybyłej nieco go zaszokował, niezbyt silnie, ale przyznajmy, że wprowadził do ich rozmowy element pewnego napięcia, łagodzonego jednak znakomitym gatunkiem jedwabiu i wytwornym krojem stroju, w jakim występowała młoda dama. Pastor znał się na tych sprawach. Ten ubiór znamionował osobę zamożną, a zarazem niezabiegającą o szczególny szacunek ludzi. Dziewczyna była przystojna, ale nie piękna; emanowało z niej jednak coś, co ją wyróżniało. Dłonie i stopy miała delikatne, ale to w twarzy skupiała się cała jej istota. Tęczówki dużych oczu nie były ciemnozielone ani też jasnozielone, lecz przejrzyste, czyste i w pewien sposób, którego pastor nie potrafił wyjaśnić, stanowiły kwintesencję zieleni. Właśnie te oczy wyrażały żywą i dociekliwą umysłowość. Przypominały małe stworzonka, wyłuskane ze swych muszelek i niezdolne do skutecznej samoobrony. Usta miała drobne, ale w żaden sposób nie znamionowały wewnętrznego ubóstwa, przeciwnie – dzięki prostej linii warg – wyrażały zdecydowanie albo też – kiedy się rozluźniały, odsłaniając pulchność dolnej wargi – wprowadzały rozmówcę w zakłopotanie swą nieuświadomioną zmysłowością. Kapelusz nosiła szary, o szerokim rondzie, ozdobiony błękitnym piórkiem zimorodka – które aczkolwiek wyraziście zarysowane, nie wydawało się całkiem na miejscu. Włosy – na ile dawało się je dostrzec pod nakryciem głowy – miały barwę kasztanową i uczesane były w sposób
niezupełnie doskonały. Ów drobny uszczerbek w jej zadbanym wyglądzie wywierał jednak nieoczekiwane wrażenie: to „niedoczesanie” wydawało się zamierzone. Pastorowi nie przyszło do głowy, że włosy dziewczyny po prostu mogły tak się układać. W każdym razie zrozumiał, iż ma do czynienia z wyjątkową młodą kobietą. – Oczywiście – powiedział, zlewając niezaparzone resztki herbacianych fusów z filiżanki Lucyndy do specjalnie przygotowanego dzbanuszka – oczywiście musi pani sobie kupić tę hutę szkła. Dodał do jej herbaty dużo mleka, więcej niż Lucynda zwykła dolewać. (Było to podyktowane względem na jej młody wiek, pastor uznał, że powinien nalegać na owo zwiększenie dawki mleka). – Zechce pani jednak wziąć pod uwagę – ciągnął dalej – iż chociaż od czasu do czasu piszę jakiś artykuł na temat szkła, naprawdę nie znam się na procesie jego wytapiania. Gdybym znalazł się w takiej hucie, nie dostrzegłbym tam nic więcej niż pani. Lucynda się zniecierpliwiła. Jeśli wielebny Hasset nie jest w stanie jej pomóc, uda się do adwokata, którego jej polecił Chas Ahearn. Opłaci tego prawnika – wypisze mu czek i poleci, by zatrudnił człowieka, który będzie wykonywał jej polecenia. A może jednak ten pastor byłby skłonny okazać jej pomoc? Wypowiadał się nie całkiem wprost, w sposób bardziej zawoalowany niż ten, do którego przywykła. Jej matka zawsze nazywała rzeczy po imieniu i obie gardziły ludźmi owijającymi w bawełnę to, co mieli do powiedzenia. Herbatę podawano tu gorszą niż u pani O’Hagen, a w pokoju panował duszny upał. Mimo to niechętnie skończyłaby teraz wizytę u wielebnego Hasseta, który przecież był autorem pracy „On Laboratory Arts”, stanowiącej praktyczny przewodnik po problematyce związanej z wytapianiem szkła w laboratorium chemicznym. Po zapoznaniu się z tą publikacją zwróciła się do wydawcy, by jej udostępnił adres autora. Nie uważała duchownych za ludzi praktycznych. Pastor Horace (w
Gulgong, nieopodal Mitchell’s Creek) skaleczył sobie trzy palce, próbując zarżnąć chorą kurę, ten zaś człowiek zdawał się potwierdzać jej zastrzeżenie, z dumą podkreślając swą nieprzydatność. – Muszę też panią ostrzec – tłumaczył – że choć opracowałem teorię wytapiania szkła – właśnie postawiła pani na tej publikacji swój spodeczek – nie znam się na sprawach sprzedaży i nie mam w tym zakresie żadnego doświadczenia. – Tak więc nie może mi pan być pomocny. – Nie byłbym w stanie – stwierdził z żalem. Uważał jednak, że Lucynda jest osobą w pełni odpowiednią do zrealizowania owego przedsięwzięcia. Nie podziękowała mu za to, wręcz przeciwnie, oznajmiła: – Sprzedający nie mogą się dowiedzieć, że jestem kobietą. – A dlaczego? – Bo zachowywaliby się dziwnie – odpowiedziała, gestykulując dłońmi i unikając patrzenia mu w oczy. (Czy powinna zaoferować wielebnemu zapłatę za pracę, jaką by dla niej wykonał?) – Zajęłoby to pastorowi sporo czasu. Byłoby tam wiele ksiąg – nieprawdaż? – wymagających sprawdzenia. (Nie może być biedny, skoro zapala cztery lampy w pełni słonecznego dnia). – Tak – potwierdził – byłoby tam sporo do zrobienia. Ale sam zakład jest piękny, prawda? Obiekt zasługujący na to, by go docenić. I rzucił jej spojrzenie pełne takiego entuzjazmu, że odwróciła wzrok i zarumieniła się nagle. Kiedy znów spojrzała mu w oczy, zauważył, że nabrały wyrazu zdecydowania. Lucynda uniosła wysoko podbródek i wyprostowała się na krześle. Został źle zrozumiany. Dennis Hasset śpiesznie podjął próbę wyjaśnienia sytuacji i wdał się w wywód na temat szkła. Pokazał dziewczynie sporą szklaną bryłkę, przypominającą odłamek szklanej skały. Nie wiedziała o owych sprawach nic, zupełnie nic. Miała tysiące funtów do wydania, a nie wiedziała nic
o tym, na co je postanowiła przeznaczyć. Nalegał, aby wzięła bryłkę do ręki. Zadzwonił na Frazera i polecił mu przynieść puchar, żeby go porównała z bryłką. I pokazał jej zielone szkło z Melbourne, któremu kolor nadały substancje zawarte w piasku, a potem przyłożył do tamtego czyste, białe ziarenka piasku z Botany, gdzie zalega on warstwą o ponad metrowej grubości, z której stulecia deszczów wypłukały wszelkie zanieczyszczenia. Z piasku z Botany można wytwarzać szkło do teleskopów, tak przezroczyste jak to tutaj, podczas gdy soczewki wytwarzane z piasku z Hallet w Londynie mają odcień lekko żółtawy, zupełnie niepożądany. Lucynda pomyślała, że soczewki wyprodukowane z piasku z Botany są całkiem ładne. Wyjęła z torebki chusteczkę – jedną z tych, które wyszywała mama – by nie pobrudzić szkiełka palcami. Nawet gdy pastor ją zapewnił, że to nie ma znaczenia, nie dotykała soczewki palcami, które były – zdawała sobie z tego sprawę – spocone z emocji. Pastor Hasset rozłożył zaraz na czerwonej, skórzanej podkładce na biurku wszystkie potrzebne mu do pokazu eksponaty. Nie czynił tego z takim rozmysłem, z jakim uprzednio przygotowywał swój gabinet na przyjęcie francuskiego profesora. Nie, teraz były to wyłącznie kawałki szkła. Płytka w odcieniu głębokiego błękitu, której kolor osiągnięto przez dodanie tlenku ołowiu. Grudka barwy zwykłego piwa, o kształcie głowy starca. Wyjaśnił, że to podobizna jego biskupa i dodał, iż biskup go nie lubi, Lucynda zaś dostrzegła potwierdzenie owej informacji w spojrzeniu zwierzchnika. Zrozumiała, że jest tak naprawdę. Potem pastor pokazał jej szklaną cegiełkę, jedyną pozostałość po prowadzonych przezeń doświadczeniach z odpornością szkła. A na koniec, oczywiście, łzę księcia Ruperta, której szczególne właściwości chciał zaraz zademonstrować. – Nie, proszę tego nie robić. Nie ma sensu. – Jak to: nie ma? Dennisa Hasseta zdziwiła ta odmowa i przez chwilę poczuł niechęć do gościa. Nie podobało mu się już otwarte spojrzenie Lucyndy, wyjątek
czynił jedynie dla tonu jej głosu. Grzebał w szufladzie biurka w poszukiwaniu szczypiec, w końcu zaś wyjął śrubokręt, uznając to narzędzie za przydatne do zamierzonego celu, ale go odłożył, uświadomiwszy sobie, że pokaz wypadłby nieelegancko. Jednocześnie Denis dobrze wiedział, że Lucynda ma rację, próbując mu przeszkodzić, nie ostudzało to wszakże jego zapału. – Dlaczego nie ma sensu? – Bo pastor wie, co się stanie – odpowiedziała dziewczyna zdecydowanym tonem – i ja też wiem, a poza tym później łza nie przyda się już do niczego. – Ale widząc malujące się na jego twarzy wzburzenie, z którego był znany, wykrztusiła: – Och! – Nie wypowiedziała tego na głos, zaledwie wyszeptała ustami ułożonymi już do wyartykułowania okrzyku. – Och? – spytał zaczepnym tonem, którym sam się zdziwił, jakby usłyszał w nim własne przyznanie się: więc aż tak jestem zirytowany. – Pastorze Hasset, naprawdę bardzo przepraszam. Poczuł się przejrzany na wskroś. – Nie ma za co przepraszać, panno Leplastrier. – Zwróciłam się do pastora o pomoc i był pan bardzo dla mnie uprzejmy. A ja zaczęłam się z pastorem spierać co do wykorzystania przedmiotów stanowiących pańską prywatną własność. Być może zazdroszczę pastorowi, że je ma. – Z pewnością tak nie jest. – Zamknął szufladę i położył przed sobą łzę księcia Ruperta. – Myślę jednak, że ich zazdroszczę. – Lucynda pragnęła skłonić głowę i spuścić wzrok, ale nie mogła się na to zdobyć. Dennis Hasset zauważył, że oczy zalśniły jej mocnym blaskiem jak kamyki w nurtach strumienia. Uśmiechnęła się niepewnie, lekkim skrzywieniem warg, które ledwie powstrzymywało drżenie ust i brody. – Ale dlaczegóż – powiedział, pochylając się ku przodowi. Czuł się niezręcznie i próbował pokryć swe zakłopotanie, udając irlandzki akcent. –
Ale dlaczegóż to miałaby pani stać się teraz zazdrosna? Wypowiedział to bezbłędnie na sposób irlandzki, ona jednak nie wiedziała, że Irlandczycy są kpiarzami, którzy znajdują powód do wesołości w powtórzeniu tego samego wyrażenia. Wiedziała o nich tyle tylko, że idąc, wysuwają się naprzód, podczas gdy ich kobiety zdążają pół kroku za nimi jak więźniarki. – Jestem zazdrosna, bo łza jest własnością pastora, a nie moją. A co więcej, bo pastor może wejść do huty. – Mogę tam wejść tylko przez główną bramę, podobnie jak pani. – Ale ja przecież nie mogę pójść. Potraktowaliby mnie tam wyłącznie jak ciekawską kobietę, z największą protekcjonalnością. A poza tym zmieniłabym się w to osobliwe stworzenie, którym w odczuciu owych ludzi jestem. Czy pastor mnie rozumie? Spojrzała mu w oczy. Była jeszcze dzieckiem – i już dzieckiem nie była. Oczy miała jasne i spokojne, podczas gdy w głosie wyczuwało się drżenie, dostrzegalne również w pulsowaniu dolnej wargi. Ujęła Dennisa swym opanowaniem i wzruszyła dostrzegalnym pod jego powłoką lękiem. – Nie, nie rozumiem pani – odrzekł. – Samym sposobem patrzenia na mnie, sposobem postrzegania, przekształciliby mnie w stworzenie, które chcą we mnie widzieć. Poczułabym się pomniejszona. Na tym polega siła mężczyzn. – Ja też jestem mężczyzną. – Nie – zaprzeczyła niecierpliwie, by uniemożliwić mu rozwijanie wywodu. – Chodzi o mężczyzn, w grupie, w ich środowisku, na rogu ulicy, w hali biurowej lub fabrycznej. To coś takiego jak voo-doo. Czy pastor wie, co to takiego voo-doo? – Tak – odpowiedział przejęty Hasset, nie dostrzegając, że wszedł Frazer, dając mu w ten sposób znak, że nadchodzi pora lunchu, na który zaprosił trzy ważne parafianki oraz świeżo przybyłego z Edynburga pana Jenkinsa, zaopatrzonego w list polecający. Odprawił służącego gestem ręki
i Lucynda pomyślała, że wielebny odpędza muchę. Ale to nie sezon na muchy. – Chce więc pani uczynić mnie swym pełnomocnikiem, nieprawdaż? – odezwał się po chwili. – Pastor sobie ze mnie żartuje, i z pewnością postępuje słusznie. – Lucynda pokręciła głową, ale ten gest odnosił się do niej samej, nie do rozmówcy. – To jasne, że wszyscy widzą we mnie tchórza; zastanawiałam się nad tym i doszłam do wniosku, że muszę działać w granicach możliwości wyznaczanych przez mój charakter. – W żadnym razie nie żartuję sobie z pani. – Miałby pastor do tego wszelkie prawo! – Ohoho, a gdzież tam! – wykrzyknął. Lucynda zamilkła. – Chce pani kupić hutę i wytapiać szkło. To sprawa dość prosta, nieprawdaż? – Uśmiechnął się, a jego uśmiech zdziałał to, czego nie udało się osiągnąć udawanym irlandzkim akcentem. – Och tak, tak! – I potrzebuje pani w tej sprawie pomocy. – Ja znam fabryki – powiedziała, podnosząc się z krzesła. – My, to znaczy moi kochani rodzice, kiedy jeszcze żyli, zwiedzali wiele fabryk i wiem, że zazwyczaj są to miejsca ponure i przerażające, ale nie pozwolę się zrazić. Stawię temu czoło. – Za chwilę przyjdę, Frazer – uspokoił służącego pastor. – Nie, proszę się nim nie przejmować. Proszę zostać. Zaraz będę miał duszpasterskie obowiązki do wypełnienia. Nie są tak ciekawe jak sprawy związane ze szkłem. Oczywiście, panno Leplastrier, dopomogę pani. Jeszcze pół godziny temu w ogóle pani nie znałem i muszę się pani przyznać, że się sam sobie dziwię, słysząc, jak wypowiadam słowo „tak” z wielkim zapałem, ale daję słowo, że oczekuję z niecierpliwością tego doświadczenia. Będziemy potrzebować jeszcze kogoś. Mam przyjaciela, bardzo mądrego człowieka nazwiskiem Dawson. – Rozporządzam ponad dziesięcioma tysiącami funtów.
Dennis Hasset, który na znak zakończenia rozmowy wstał z krzesła, usiadł na nim na powrót. Na twarzy wykwitł mu szeroki uśmiech. – Wyczynia pani diabelskie sztuczki. – Ale chcę w to przedsięwzięcie zainwestować połowę tej sumy. – Przybrała ton niemal przepraszający, stropiona, że wymieniła całą kwotę. Była przecież tylko młodą dziewczyną. Wyobrażała sobie, że spojrzenie pastora wyraża naganę. – A co z resztą? – spytał, zanim zdołała go przed tym powstrzymać wrodzona uprzejmość. Gdyby miał na własność „ponad dziesięć tysięcy funtów”, już nazajutrz porzuciłby cały ten kościelny bałagan. – Co do reszty, chcę zachować rozwagę. – Panno Leplastrier, jest pani zaprzeczeniem rozwagi. Jest pani zachwycająco nierozważna. Kiedy rozpoczynaliśmy rozmowę, wyobrażałem sobie, że moim głównym obowiązkiem będzie przestrzec panią przed pasją, którą pani objawiła. Teraz myślę, że jest pani tą pasją ogarnięta – wprost opętana – i że byłoby głupotą nakłanianie pani, by się pani opamiętała. Powiem też pani, zanim przyjdzie tu znów Frazer, żeby mnie skarcić za nieposłuszeństwo, dlaczego tak chętnie zgodziłem się pani asystować. – Bo pastor czuje to samo w stosunku do szkła – podpowiedziała Lucynda, składając małe, czyste dłonie na biurku, na którym nadal znajdowały się szklane bryłki. – Z pewnością nada pastor swej motywacji formę bardziej przekonującą, prawda? – Jest pani nadmiernie pewna swego. Zgodziłem się nie dlatego, że lubię szkło, ale dlatego, że pani żywi do niego namiętność. Dopomogę pani właśnie w zaspokojeniu tej pasji. Sam jestem człowiekiem wewnętrznie chłodnym, ogrzewającym się emocjami innych. – Ale pasja nie jest z pewnością uczuciem godnym podziwu. – Jest czymś niebezpiecznym – podjął duchowny, który przystąpił do zbierania z biurka rozłożonych tam eksponatów: błękitnej płytki, żółtej bryłki, biskupiej głowy w piwnym kolorze, szklanej cegiełki, flakonika
z piaskiem i łzy księcia Ruperta, kładąc każdy z nich na właściwe miejsce; zebrał także czasopisma, przygotowując się do prac mniej interesujących i mając je wszystkie w pamięci: udzielenie chrztu, zajęcia treningowe z drużyną rugby, ćwiczenia z chórem, wieczorne nabożeństwo, napisanie kazania, sprawienie sobie scyzoryka, przycięcie arkuszy papieru, na których ma spisać swe kazanie, do formatu, jaki lubił, nadając im wymiary kartki pocztowej. – Jest czymś niebezpiecznym – powtórzył, przypominając sobie również, że za dwa dni czeka go „inkwizycyjne” przesłuchanie, związane z treścią jego ostatnich kazań. Biskup uważał go za latitudinariusza – Dennis życzyłby sobie jednak mieć aż tyle wiary. – Zazdroszczę pani tej pasji, panno Leplastrier i z radością dopomogę pani w jej zrealizowaniu. – Mam nadzieję, że będzie mi pastor okazywał tę pomoc z rozwagą. – Lucynda również podniosła się z krzesła, zbierając ze stolika rękawiczki swej matki i torebkę. – Powstrzyma mnie pastor przed zbytnim jej rozwijaniem, bo jestem bardzo młoda i nie znam jeszcze świata. Podała mu rękę jak mężczyzna. Zawahał się przez moment, ale ujął ją w swoją i potrząsnął. Miała bardzo ciepłą dłoń. Nie można pomóc drugiemu człowiekowi, ale można uświadomić sobie gwałtowny przepływ krwi po drugiej stronie przegrody – system żył i naczyń włosowatych, gruczoły potowe – owe małe fabryczki funkcjonujące w całej skomplikowanej manufakturze. Dennis Hasset spojrzał Lucyndzie w oczy i, znając zasadę ich funkcjonowania, poczuł się zadziwiony, nie po raz pierwszy w życiu, niewyczerpanym bogactwem dzieła Stworzenia; podziwiał sposób, w jaki owo narzędzie służące do oglądania świata było jednocześnie zdolne tak sugestywnie wyrazić błaganie – „Popatrz, jestem tylko okiem” – zaprzeczając jednocześnie, iż wyraża jakiekolwiek życzenie tego rodzaju.
35 Kwit z wyścigów
Kiedy Oskar otworzył podłużną, niebieską kopertę i stwierdził, że jest pusta, uśmiechnął się i oczyma wyobraźni ujrzał, jak pastor Stratton zakleja ją przy stole w jadalni. Był to, jak pani Stratton wielokrotnie mężowi przypominała (z naciskiem, ale tonem perswazyjnym) obyczaj bardzo niebezpieczny, gdyż wszystkie listy mogły się pogubić wśród talerzy po puddingu i kieliszków od sherry, a raz przynajmniej się zdarzyło, że list przeznaczony dla biskupa trafił do rąk plotkarsko usposobionego znajomego i – co stało się przyczyną załamania się kariery Hugh Strattona – na odwrót. Tym razem jednak, owego słonecznego letniego poranka, wydawało się najpierw, że koperta nie tyle nie zawierała listu niewłaściwego, ile nie kryła w swym wnętrzu żadnej wiadomości i gdyby Oskar, który był bardziej wnikliwy, niż można by przypuszczać na podstawie jego emocjonalnego sposobu zachowania, nie podniósł jej do światła, mógłby w ogóle nie zauważyć nader nieprzyjemnego przesłania, jakie Hugh Stratton w niej umieścił. Zawartość koperty stanowiło pokwitowanie zakładu, zawartego przez Oskara, nie przez wielebnego Strattona. Wystawił ów kwit John Rush, bukmacher, c/o Tattersall’s Club. Na pokwitowaniu widniało kilka serii znaków. Po pierwsze, była tam bazgranina garbatego pomocnika Johna Rusha, oznaczająca stawkę 8 do 1 na konia Nigger Princess. Potem zapisano różne uwagi lepszym ołówkiem: Oskar robił te notatki na każdym bilecie kwitującym przegraną – specjalnym kodem szyfrował
takie dane, jak pozycja konia na starcie, stan toru oraz wszelkie niewytłumaczalne zjawiska (interwencje Boga), które przekreśliły jego naukowo przewidywalne zwycięstwo. Jeśli chodzi o klacz Nigger Princess, została ona kopnięta przez innego wierzchowca jeszcze przy ogrodzeniu toru i nie zdołała już odnaleźć swego szlaku. Gdybyście byli w stanie rozszyfrować te notatki, moglibyście stwierdzić, że Oskar Hopkins obarczał się w pewien sposób winą za owo zdarzenie. Kwity zakładów wygranych pozostawały oczywiście u bukmachera, kwity zakładów przegranych natomiast odsyłane były do Oksfordu i Oskar zbierał je równie skrupulatnie, jak kiedyś matczyne guziczki. Zanotowane na nich uwagi przepisywał w starannych kolumnach do poplamionego kajetu, same zaś kwity w małych kopertach przechowywał w pudełku po butach, opatrzonym napisem „Osobiste” i schowanym w szufladzie biurka. Pozostawało bolesną tajemnicą, w jaki sposób ów kwit mógł trafić do Hennacombe. Oskar, który do tej chwili zachowywał jasność myśli, a nawet można by powiedzieć pewną beztroskę, widoczną w sposobie zasiadania przy stole, oblał się nagle potem żrącej podejrzliwości. Dokonano naruszenia jego prywatności. Oznaczało to możliwość dalszych wtargnięć, wydzierania mu dalszych sekretów. Pastor Stratton powiedział: „Gdybyś się wybrał do Kidlington, żeby się tam pomodlić, dowiedziałbym się i o tym”. Oskar odwrócił kwit i znalazł tam wypisane ręką pastora, czarnym atramentem, zdanie: „Czy mogę zapewnić twojego ojca, że to nie twój kwit? Albo może ty mnie zapewnisz, iż uprawiasz tę grę jedynie dla zysku?”. I podpis: H.S. Oskar nigdy nie uznałby Hugh Strattona za szaleńca; natomiast fakt, że opiekun próbuje go zaszantażować, zdumiał go, ale bynajmniej nim nie wstrząsnął. Współczucie dla pastora skłoniło młodzieńca do wybaczenia wielebnemu wiecznego zrzędzenia i przykrości stale wyrządzanych tym wszystkim, którzy znaleźli się w jego otoczeniu. W naturze Hugh Strattona leżało, by – im bardziej okazywał się człowiekiem, którego nie można pokochać – tym goręcej pragnął miłości.
Zaszokował natomiast Oskara fakt, iż kawałek papieru o tak bardzo osobistym charakterze mógł zostać wykradziony z jego pokoju i wykorzystany jako amunicja przeciw właścicielowi. Kim był złodziej? Czy to Hugh Stratton dokonał kiedyś jednej ze swych „nagłych inspekcji”, w czasie gdy Oskar przebywał u swego tutora? Młody człowiek nie wiedział tego. I uznał, że nie ma to znaczenia. Sięgnął po pióro i atrament i – nie bacząc na to, że stygnie mu owsianka z mlekiem, do czego ponownie przyczynia się Hugh Stratton – napisał: Szanowny Pastorze, jakże było mi miło otrzymać dziś jedną z Pańskich tak rzadkich (i tym bardziej oczekiwanych) przesyłek listowych i jakże poczułem się zawiedziony, kiedy się przekonałem, że nie zawiera ona tego, czego oczekiwałem, jako że zakleił Pastor kopertę, nie wkładając tego, co miało stanowić jej zawartość. Jestem przekonany, że pani Millar znalazła już list pomiędzy talerzami sprzątniętymi ze stołu po obiedzie, załączam więc znaczek na ofrankowanie przesyłki, zawierającej informacje o tym, co słychać w Hennacombe i jak postępują prace przy odnawianiu kościoła. Profesor Arnold prosił, abym wspomniał Pastorowi o jakiejś wypożyczonej książce, ale obawiam się, że nie zapamiętałem owej prośby dokładnie i nie będzie ona jasna dla Pastora, spytam więc profesora o tę sprawę ponownie i przedstawię ją w sposób należyty. Łączę wyrazy najgłębszego szacunku dla Pani Stratton. Oddany, etc. O. Hopkins
Od tamtej chwili Oskar przechowywał wszystkie swoje kwity na terenie wyścigów, a będąc w Oksfordzie, zapisywał swe spostrzeżenia szyfrem zrozumiałym tylko dla niego samego. Co się tyczy pastora Strattona, uwierzył w każde słowo listu. Nie było rzeczą właściwą ani godną, by student-hazardzista miał go wprowadzić w nastrój wewnętrznego zbrukania.
36 Une Petite Amie
W istocie Lucynda wcale nie pragnęła fabryki. Właściwie to się jej lękała. Poszła na Sussex Street i przypatrywała się ludziom wychodzącym po pracy z tartaku, młyna i doków portowych. W równym stopniu wydawali się jej odpychający, jak i wzruszali ją, gdy obserwowała, w jaki sposób podkasywali spodnie czy zapinali marynarki. Byli istotami zupełnie od niej odmiennymi. Przyglądała się im jakby przez szybę, tak jak my, sto lat później, patrzymy przez okienka odrzutowca lądującego na lotnisku w Delhi na otaczające miasto slumsy. Nie mogła przewidzieć, że dwa lata później – ale to już pozostanie poza ramami niniejszej opowieści – obsunie się w takie niziny, że uzna za szczęśliwy fakt zdobycie pracy w wytwórni pikli Edwarda Jasona przy Druit Street, gdzie będzie zanurzać zaczerwienione dłonie w cuchnących pomyjach i załzawionymi oczyma spoglądać na świat, który pozbawił ją wszelkich życiowych przyjemności. Ale w owym czasie (1859) dłonie miała jeszcze białe i gładkie. Współczuła robotnicom znoszącym biedę i trudy życia, ale zarazem to, jak na nią patrzyły, budziło w niej lęk i nienawiść. Były jej rówieśnicami, tej samej płci i klasy co ona – wiedziała o tym. Wiedziała równie dobrze, jak wy to wiecie, ale owa wiedza wcale nie ułatwiała sprawy, ponieważ – jeśli tak można powiedzieć – Lucynda czuła się powołana do sukcesu. Zdawała sobie sprawę z tego, że fabryka umożliwiła jej wstęp do domu pastora w Woolahrze. To szkło dało jej taką szansę. W wyniku spotkania z Dennisem Hassetem dokonało się w jej myślach swego rodzaju ukierunkowanie, a równocześnie nastąpiła intensyfikacja wewnętrznego
przeżywania, wskutek czego Sydney, które przedtem wydawało się miastem rozległym i wystawionym na porywy wiatru, o ulicach zapełnionych chuliganami i „zwyczajnymi” ludźmi, gotowymi szyderczo wygwizdywać, wyśmiewać i wytykać wszystko, co wykracza poza ich wąskie horyzonty myślowe, stało się teraz oto miejscem wypełnionym hałasem przemieszczanego w różnych kierunkach żelastwa i olbrzymią spluwaczką dla kaszlącego tłumu obcych ludzi – co sprawiało, że Lucynda cierpiała na gwałtowne i uporczywe bóle głowy. Nawet biblioteka przy George Street (wybrana na miejsce schronienia) z uspokajającymi regałami pełnymi książek, popiersiami Woltera i Szekspira, przypominała zimne, sformalizowane miejsce przeznaczone dla przejętych swymi sprawami, noszących sztywne kołnierzyki mężczyzn, którzy mogli – co się też i zdarzało – psykać na jej widok, tak że i wśród książek czuła się obca, bezbronna i zdezorientowana. Teraz natomiast czuła, że w wyniku owego niemal przypadkowego spotkania z pastorem Hassetem świat znowu się przed nią otworzył. I dopiero wtedy Lucynda mogła uświadomić sobie, jak dogłębnie zalękniona i osamotniona czuła się uprzednio. Odkrywszy, iż szkło stać się może środkiem, dzięki któremu rozkwitnie w jej życiu przyjaźń, postanowiła nie wypuścić już z ręki owego środka. Uchwyciła się go tak mocno, iż lampy w gabinecie pastora paliły się do godziny pierwszej w nocy, zupełnie jak w salonie gry w pak-ah-pu przy George Street. Takie wyzywające postępowanie nie mogło pozostać bez echa w Sydney, choć gdybyście zwrócili Lucyndzie na to uwagę, odparłaby, że nie życzy sobie żadnej kontroli swego zachowania. Była nieodrodną córką swej matki. Uznała, że zarówno ona sama, jak i Hasset stoją ponad „tłumem”. Są partnerami w biznesie, mają do omówienia sprawy z biznesem związane: muszą ustalić problemy chemiczne z wytwórcami, z filozofami zaś kwestie filozoficzne. Muszą przestudiować zakurzone księgi huty szkła Książę Rupert równie starannie, jak detektywi rozszyfrowujący fałszerstwo. Mieli także zbadać jakość wytwarzanych
butelek. Moich butelek, pomyślała Lucynda. Niebieskich, bursztynowych, przezroczystych; butelek na ocet, pikle, trucizny, piwo, wino, pigułki, soki, ozdobionych liśćmi winorośli, roześmianymi główkami błaznów, kwiatami, orzeszkami i żmijami, butelek z widniejącym na spodzie napisem: „Własność” – i tu następowała nazwa przedsiębiorstwa, które je zamówiło. Po latach, kiedy wspominała, jak to – wraz z pastorem – oglądała owe butelki, z jak niezwykłym zainteresowaniem poświęcała się temu zajęciu, odbiegając myślą od wypełniających jej obecne życie sosów, pikli i dżemów, osądzała swą młodość surowo, zapominając, ile cech jej dojrzałego charakteru ukształtowało się już wtedy. Nie była ani tak naiwna, ani tak niewinna, jak to sobie po latach wyobrażała. Lubiła jednak zajmować się butelkami i nie mogła zrozumieć, jak ktoś mógł uważać za „niewłaściwe” oddawanie się owemu zajęciu do późnej nocy. Nie wstydziła się bynajmniej tego, jak również i przysypiania (co się zdarzało dość często) na obitym skórą fotelu, aby po pewnym czasie ocknąć się i wypić filiżankę gorącego kakao ze śmietanką. Oplatała wówczas filiżankę palcami i wpatrywała się w kominek, marząc tylko o tym, by nie musiała wędrować po wybielonej księżycową poświatą piaszczystej drodze z powrotem do hotelu. Dziewczyna nie znała życia na tyle, by się przejmować opinią mieszkańców miasta, ale dla Dennisa Hasseta nie da się znaleźć usprawiedliwienia. Znał życie lepiej od Lucyndy, ale poddawał się – chociaż nie bez pewnej lekkiej irytacji – żądaniom swej protegowanej. Panna Leplastrier nabrała obyczaju zjawiania się u pastora o dowolnej porze, która jej odpowiadała. Zawsze przepraszała za najście. I zawsze wyrażała nadzieję, że mu nie sprawia kłopotu ani też w niczym nie przeszkadza, ale wysuwała w chwili wypowiadania tych słów podbródek w sposób bynajmniej nie przepraszający. On mógł właśnie wrócić do domu po wygłoszeniu odczytu, dajmy na to, o „zwykłej soli” w Mutual Improvement Association i znaleźć dziewczynę u siebie w gabinecie, wypoczywającą przy kominku, albo też za swym biurkiem, pogrążoną w lekturze jakiejś książki. Był przeświadczony, czemu dawał wyraz
w różnych wystąpieniach, że nauka stanowi opuszczoną na ziemię drabinę, po której człowiek wspina się do nieba, i że w związku z tym owe niebiosa dostępne są z każdego punktu ziemi i każdego położenia życiowego, i nie cierpiałby tak bardzo, gdyby to kto inny, a nie Lucynda, traktował jego książki w taki sposób. Wyjmowała z nich skórzane zakładki i umieszczała w części już przezeń przeczytanej. Dennisowi zdarzało się dzwonić na służącego, by mu podał kanapkę, i po długim oczekiwaniu stwierdzać, że kucharz zajęty jest przygotowywaniem szarlotki dla dziewczyny, zagłębionej w jakiejś lekturze w jadalni. A mimo owych wszystkich znaków uważał ją za istotę całkowicie niezależną. Podczas tych wieczorów, których Lucynda nie spędzała u niego, wyobrażał ją sobie zaczytaną w pokoju w hotelu Petty’s nie podejrzewał, że – na podobieństwo samotnego kota, który zawsze zachowuje rezerwowe wyjście – znalazła też sobie kącik w menażerii pana d’Abbsa. Pan d’Abbs był szefem firmy buchalterskiej d’Abbs i Fig oraz zapewne dobrym znajomym pana Chasa Ahearna. Lucynda radziła się go w sekrecie, ponieważ nie dowierzała orientacji Dennisa Hasseta w sprawach biznesu. Brakło jej odwagi, by przyznać się pastorowi z Woolahry, iż zasięga opinii u drugiego źródła oraz że została zaproszona do pana d’Abbsa na kolację; posadzono ją przy długim, ciemnym stole w pokoju, gdzie ściany obwieszone były pejzażami przedstawiającymi krainę, którą gospodarz nazywał „Rajem”, i podano gęś. Od tej pory, ilekroć uznawała, że Dennis Hasset ma jej dość, udawała się do pana d’Abbsa i zasiadała do stołu z nim, panią Burrows, panną Shaddock, panną Malcolm i panem Tomasettim. Lubiła przebywać wśród ludzi. Dennis Hasset odnotował w dzienniku pojawienie się Lucyndy w swym życiu. Zrelacjonował jej pierwsze odwiedziny – pół godziny przeznaczone dla pana Leplastriera w pierwszy wtorek po Zielonych Świątkach. Potem znaczna liczba czerwonych krzyżyków przekreślała wcześniej ustalone zobowiązania, zwłaszcza zebrania różnych komitetów (powołanych dla
nadzorowania budowy St Andrew’s Building, zarządzania placówkami szkolnymi przeznaczonymi dla ubogiej młodzieży i jadłodajnią dla biednych), ale także spotkań Towarzystwa Zoologicznego oraz kolację z przyjacielem z dawnych lat, a nawet zebranie rady parafialnej, którego termin przesuwano trzykrotnie w ciągu jednego miesiąca. Dennis nie umiał odmówić swej protegowanej i mimo że parokrotnie postanawiał przy najbliższym spotkaniu uchylić się od dalszych, nigdy się na to nie zdobył. Miał trzydzieści trzy lata, był dorosły, ale nie umiał się jej przeciwstawić. A w dodatku – i w tym tkwiło sedno sprawy – choćby ta dziewczyna irytowała go w najwyższym stopniu, rozsiadając się z wdziękiem na fotelu w jego gabinecie, w jej towarzystwie ożywiał się, a kiedy przysypiała, siadał naprzeciwko i z uśmiechem wsłuchiwał się w pochrapywanie młodej damy. Zdawał sobie oczywiście sprawę z nierozważności własnego postępowania, które zresztą pozostawało w jawnej sprzeczności z jego charakterem. Pragnął sukcesu i lubił wygodę. Marzył, by dokonać żywota w biskupim pałacu, z inteligentnym pomocnikiem – sufraganem u boku. A mimo to odwoził Lucyndę – pod względem biologicznym dojrzałą przedstawicielkę płci żeńskiej – do hotelu Petty’s późną porą trzykrotnie, a nieraz czterokrotnie w ciągu tygodnia. Rzadko docierała tam przed północą, a często dzwoniła do drzwi, budząc nocnego portiera o drugiej nad ranem. Człowiek ów wiedział, że młoda dama utrzymuje również znajomość z panem d’Abbsem i uznawał taką sytuację za zabawną. Pewnej nocy jednak mrugnął znacząco do Dennisa Hasseta, który poczuł się do tego stopnia wytrącony z równowagi tak nieprzyzwoitym posądzeniem, iż chichotał przez całą drogę powrotną, siedząc na koźle, gdzie powinien zasiadać służący – on, duchowny, przejeżdżający w stroju pastora przez miasto pogrążone o tej porze we śnie lub nocnych uciechach. Zanim sierpień rozpoczął się na dobre, biskup Dancer postanowił udzielić mu tego, co nazywał „prztyczkiem”. Obaj zdecydowanie nie lubili się nawzajem. Biskup był twardogłowym fundamentalistą, nieskorym do
pobłażania liberalnym subtelnościom teologicznym. Ale nie tylko to stanowiło przyczynę rozdźwięku między nimi. Stoczyli ostrą batalię w związku z kazaniem, w którym Dennis Hasset wypowiedział się przeciw doktrynie o wieczystym potępieniu, sugerując („Nie jesteś tu po to, by sugerować” – ryknął nań biskup), iż śmieszną rzeczą jest wyobrażanie sobie Boga jako istoty o wrażliwości etycznej rozwiniętej w mniejszym stopniu niż nasza wrażliwość i że koncepcja wieczystego potępienia w istocie wydaje się nie do pomyślenia. Biskup nie tracił czasu na argumenty dotyczące tej kwestii. Hasset nie może głosić w kazaniach latitudinariańskich bredni. Usłyszawszy z ust pastora stwierdzenie, iż nie jest bynajmniej latitudinariuszem, zwierzchnik spąsowiał na twarzy do tego stopnia, że przybrała barwę jego kamizelki. Biskup rozpoczął rozmowę z Hassetem w tonie prowokującym, choć nie uważał go za taki. Uważał się za człowieka wyrozumiałego – po prostu wykładał kawę na ławę, mówiąc głośno to, co uważał za sedno całej sprawy: „Naturalnie, Hasset, wszyscy mamy jakieś zachcianki”. Dennis Hasset nie uważał się za kogoś nazbyt delikatnego, ale aluzję do Lucyndy Leplastrier ocenił jako niesmaczną, była wszak dzieckiem, nad którego snem czuwał. Jego usta wykrzywiły się na chwilę w grymasie, jakby właśnie przełknął zepsutą ostrygę, ale chwila ta trwała tak krótko, że biskup niczego nie zauważył. Biskup lubił rozprawiać o zachciankach. Gustował w doprowadzaniu gry słownej aż do granic, poza którymi stawała się sprośna. Dennis Hasset podjął próbę wytłumaczenia zwierzchnikowi prawdziwej istoty stosunków, jakie łączyły go z panną Leplastrier. Mówił jasno i szczerze; biskup potakująco kiwał głową, splótł dłonie na swej łysince, językiem oblizywał wargi i mrugał powiekami. – No to daj na zapowiedzi – powiedział wreszcie, niczego nie zrozumiawszy. – Nie, skądże – pastor roześmiał się – stanowimy parę zbyt dziwaczną, by się pobrać.
– Dobrze – biskup Dancer poczuł się niemal chory, nie mogąc zrozumieć, o co właściwie chodzi jego podwładnemu – ale przecież zmądrzejesz kiedyś na tyle, żeby się z kimś ożenić. – Z pewnością tak. I na tej nieukończonej słownej układance ich rozmowa się skończyła. Biskup przyjął za pewnik, że dał pastorowi wyraźnie do zrozumienia, że powinien rozstać się ze swą petite amie, Dennis zaś sądził, że wytłumaczył swemu przełożonemu w sposób przekonujący niewinny charakter stosunków, jakie łączyły go z panną Leplastrier: oboje są istotami zbyt ekscentrycznymi, by się pobrać.
37 Gra w karty
Później, kiedy Lucynda dobrze już poznała dom pana d’Abbsa – a zdobyła tę wiedzę naprawdę rychło – uśmiechała się na wspomnienie początkowych o nim wyobrażeń, przesadnie wyolbrzymiających wizje owej budowli na podobieństwo pałacu, zamku czy też rezydencji możnowładcy, położonej nad wodami zatoki. Dom wcale nie był aż tak wielki, jak go sobie w swej wieśniaczej naiwności wyobrażała, jednak mógł wywołać owe przesadne opinie. Przypominał konstrukcją splątany kłąb sznura. Składały się nań pogmatwane korytarze i schody, które sprawiały, że zawsze wchodziłeś nie tam, gdzie zamierzałeś się udać. Długie, mroczne sienie prowadziły do widnych alków, gdzie nie znajdowało się nic oprócz pary niewygodnych krzeseł okrytych zakurzonymi pokrowcami. Wyruszałeś na poszukiwanie biblioteki, a trafiałeś do rozległej pralni, której cementowa podłoga zasłana była wygniecionymi prześcieradłami. Nader uważnie stawiając kroki, wychodziłeś do ogrodu, skąd opadająca tarasowo ścieżka – przecinana schodkami o stopniach stanowczo zbyt wysokich – wiodła do przystani. Krzewy hortensji przystrzyżono na zimę, a ogrodnik, od którego zalatywało rumem (a także przepoconymi skarpetami), proponował, że pokaże ci blizny na swym grzbiecie, odchody lub ślady kangurzych pazurów czy też pijawkę, którą przebijał na wylot prętem – „to jedyny sposób na ubicie gada”. To domostwo dostarczyło Lucyndzie niemal tyle samo wiedzy o panu Ahearnie, co o panu d’Abbsie. Było pewne, że jej pierwszy opiekun nigdy
nie widział domu pana d’Abbsa, gdyż owo miejsce nie zyskałoby jego uznania pod żadnym względem. Uznałby go za budynek wyzywająco niefunkcjonalny, zbudowany z gorszącą rozrzutnością, niechrześcijański. Być może prawnik – jak przypuszczała Lucynda – w ogóle nie znał osobiście pana d’Abbsa, ale czuł tak przemożne pragnienie, by powierzyć ją pod „dobrą opiekę”, że skierował ją do człowieka, o którym jedynie słyszał. Pan d’Abbs był czterdziestolatkiem niskiego wzrostu, a jego wszelkie ruchy cechowała szczególna dokładność. Ubierał się z wyszukaną elegancją, na sposób artystyczny. Gustował zwłaszcza w serży i sztruksie w kolorze oliwkowym lub ciemnoniebieskim. Krawaty nosił wełniane lub nawet jedwabne. Posługiwał się laseczką, choć nie musiał się na niej wspierać. Uśmiech miał miły, nieco kpiarski, a wąsikami poruszał z niefrasobliwością, świadczącą o tym, że nie zależy mu, by sprawiać wrażenie kogoś zabiegającego o ludzki szacunek. Postępował tak rozmyślnie – trudno było wówczas o wiarygodność w handlowych sferach Sydney – choć w istocie na zaufaniu otaczających go ludzi bardzo mu zależało. Pan d’Abbs miał żonę i troje dzieci, ale odnosiło się wrażenie, że liczebność rodziny nie w pełni zaspokajała jego potrzeby. Pani d’Abbs była drobna i ładna. Wszyscy zwracali uwagę na jej uśmiech oraz złote loczki i Lucynda natychmiast uległa jej urokowi. Zapragnęła usiąść przy niej i szczerze pogadać, ale ten dom nie nadawał się do poważnych rozmów, a pani d’Abbs zasiadła do kolacji z wyrazem gniewu w oczach i przepraszając, wstała od stołu, nie dojadłszy swego puddingu. Być może dlatego właśnie, że to małżeństwo nie wydawało się szczęśliwe, pan d’Abbs lubił gromadzić wokół siebie ludzi, lubił ich zapraszać nie tylko jednego, określonego dnia w tygodniu, ale każdego wieczora. Lucynda nie umiała sobie nawet wyobrazić takiego pokoju bawialnego, w jakim pan d’Abbs podejmował gości, i chociaż w powieściach, które przeczytała, znalazła opisy różnych obszernych pomieszczeń, żaden nie przygotował jej na spotkanie z beztroską panującą w owym domu,
z kilimami zarzuconymi na sofę o złoconych oparciach, by osłonić podarte obicia, a także z wielkością owego domostwa, skandalicznie grubymi zwałami kurzu, zalegającymi wszędzie i z elektryzującym widokiem na skały i urwiska wschodniego wybrzeża. Wewnątrz tej olbrzymiej, kosztownej gmatwaniny poruszał się uważnie pan d’Abbs. Był zjadaczem miodu pośród wściekłych drapieżników, kolibrem rozkładającym skrzydełka swego zwichrzonego upierzenia. Ani Elizabeth Leplastrier, ani nikt i nic w Mitchell’s Creek nie przygotowali Lucyndy do wejścia w takie środowisko. Nie spotkacie nic podobnego w żadnej oborze – i pan d’Abbs był tego świadomy. Stanął w swym ulubionym miejscu, opierając się plecami o kryształową szybę szafy bibliotecznej, z kieliszkiem dobrego, francuskiego koniaku w dłoni i rozglądał się po swym wspaniałym salonie, nie dowierzając, że to on, Jimmy d’Abbs, chłopak Ditchera Dabbsa, znalazł się w tym otoczeniu. Ściany obwieszone były obrazami w różnych stylach i o różnej wartości. Zapełniały każdy skrawek wolnej przestrzeni – akwarele za pokrytymi kurzem szybkami, olejne płótna w grubych, złoconych ramach, reprodukcje arcydzieł, karykatury, kolorowe ilustracje (wycięte z tygodnika „London Illustrated News”), ukazujące wkroczenie lorda Elgina do Pekinu i wyrazisty szkic tuszem przedstawiający czarnych atakujących chatę osadnika-pioniera. Pan d’Abbs zepchnął obrazy sir Arthura Gibbsa, członka Royal Academy, na sam skraj ściany, by zrobić miejsce dla swego nowego odkrycia, pana Tomasettiego, który właśnie w tej chwili wpatrywał się z werandy w mrok rozsnuwający się nad wodami zatoki. Pan Tomasetti był materialnie zainteresowany w promowaniu toskańskich odmian zboża, o których utrzymywał, że są odporne na szkodniki, niszczące plony w kolonii. Ale był także Włochem, artystą, ateistą, i to wydawało się w nim najciekawsze. Pan d’Abbs lubił wsłuchiwać się w wywody owego gościa na każdy wybrany przezeń temat. Sam nie miał wiele do powiedzenia, w każdym razie nie w tej chwili. Wolał się uśmiechać, potakiwać i w myślach podziwiać obrót, jaki przyjęło
jego życie. A w tym ostatnim punkcie łączyło go więcej, niż podejrzewał, z jego nową protegowaną, panną Leplastrier, choć uważał tę młodą damę – ze względu na jej widoczną nieśmiałość – za niezwykle nudną. Wiedział, że później, w trakcie wieczoru, dziewczyna wychyli się ze swej skorupki, ale nie miało to dlań znaczenia. Wprawiała go w niejakie zakłopotanie, a nie lubił takiego uczucia. Przysiadł się do panny Shaddock, która wykonywała jakąś robótkę szydełkiem przy orzechowym stoliku. Zdawał sobie sprawę z tego, że panna Leplastrier nie czuje się szczęśliwa. Była przecież sierotą i osobą nową w Sydney. Mrugnął do niej okiem, lecz odwróciła wzrok. Lucynda usiadła z rękoma złożonymi na kolanach, minę miała nieprzeniknioną. Nikt nie mógł odgadnąć jej uczuć, tak wzajemnie sprzecznych, iż graniczyło z cudem to, że potrafiła nad nimi zapanować. Po pierwsze, podobnie jak pan d’Abbs, była zachwycona faktem, iż znajduje się oto w takim miejscu. Salon, z mnóstwem obrazów i kilimów, stanowiący mieszaninę wyszukanego smaku i gnuśnego zaniedbania, nasuwał myśl o przekraczających jej dotychczasowe wyobrażenia możliwościach, jakie oferuje życie, i choć z jednej strony raził jej zmysł porządku i wewnętrzne opanowanie, z drugiej wydawał się jej niezwykle atrakcyjny. Po drugie, wdzięczna była panu d’Abbsowi za okazaną jej uprzejmość i zamierzała – niezależnie od wszelkich powodów, jakie by ją przed takim postanowieniem powstrzymywały – dochować mu na zawsze lojalności. Po trzecie, w zakłopotanie wprawiła ją pani d’Abbs, której wzrok uparcie kierował się w jej stronę. Zaczęła się zastanawiać, czy nie uraziła czymś pani domu. Po czwarte, nie odpowiadał jej sposób, w jaki gospodarz traktował swe dzieci – chłodno, trzymając je na dystans, tak jakby, nawet po kąpieli, cuchnęły zbyt silnie, by można im okazać ojcowskie uczucia. Po piąte, była tu bardzo osamotniona. Czuła się obco wśród znajomych pana d’Abbsa. Panna Malcolm, panna Shaddock, pani Burrows, pan
Tomasetti – wszyscy odnosili się do niej uprzejmie, ale, jak myślała, nie kwapili się przyjąć jej do własnego grona. Po szóste, zmartwiła się, stwierdziwszy, że pan d’Abbs i pan Tomasetti nie są ludźmi religijnymi. Kiedy pan d’Abbs mrugnął do niej okiem, udała, że tego nie dostrzega. Po siódme, wolałaby znajdować się w tej chwili we własnym łóżku i pogrążać się we śnie. Czas między zaśnięciem a przebudzeniem był jej jedynym prawdziwym ukojeniem i dlatego właśnie przysypiała w fotelu Dennisa Hasseta. Po ósme, oczekiwała powrotu pana Tomasettiego z werandy, by wreszcie mógł się rozpocząć prawdziwy wieczór. Wszyscy oczekiwali, aż pani Burrows opuści towarzystwo, by można było zasiąść do kart. Ale pani Burrows nie wyjdzie, dopóki również pan Tomasetti nie okaże się do tego gotowy. Pan Tomasetti natomiast zachwycał się widokiem zatoki w wieczornym mroku. Mimo że dołączył do towarzystwa dopiero ostatnio, zdążył już zawrzeć przyjaźń z panią Burrows; nikt nie umiał określić zakresu, jakiego owa przyjaźń dotyczyła. Pani Burrows, popierająca w swych wypowiedziach racje buntowników amerykańskich ze stanów południowych, była wdową po kapitanie, który poległ z rąk czarnych w regionie wodospadów nieopodal źródeł Manning River. Lucyndzie bynajmniej się nie spodobała. Skarciła ją właśnie w kwestii czarnych. Pani Burrows chętnie nakarmiłaby ich chlebem upieczonym z zatrutej strychniną mąki. Zdawała sobie sprawę, że jest to pogląd ekstremistyczny, lubiła jednak wygłaszać takie teorie. Należała do tych, którzy głosili, iż żaden biały nie powinien być pociągany do odpowiedzialności za uśmiercenie czarnego w obronie własnej. Wygłaszane przez nią zdania harmonizowały znakomicie z jej piegowatą i zaczerwienioną wokół nosa twarzą o zapadniętych policzkach. Odnosiła się do wszystkiego krytycznie i nikt nie przypuszczał, że zaprzyjaźni się z panem Tomasettim jedynie z uwagi na ateistyczne poglądy tego ostatniego. Była tak żarliwą przeciwniczką kart, że goście musieli się
wstrzymać z grą aż do jej wyjścia. Na razie oczekiwała opuszczenia werandy przez drugiego ateistę, by móc oznajmić towarzystwu zamiar udania się do domu. Mogli wreszcie rozpocząć partię pokera. Lucynda przywarła plecami do oparcia krzesła. Wiedziała, że to grzeszne uczucie, ale lubiła ową grę. Naprawdę bardzo ją lubiła. Rozglądała się przez cały dzień za możliwością zagrania, tak jak do niedawna poszukiwała racuszków oblanych miodowozłotym syropem. Podczas gry w karty nie była ani naburmuszona, ani nudna. Śmiała się wesoło, wyglądała ładniej i uświadamiała sobie tę własną przemianę. Inni goście uśmiechali się do niej serdecznie. Nie umiała nawet sobie samej wytłumaczyć, skąd się wziął ów pociąg do kart. Podobnego, choć oczywiście nie tego samego uczucia doznawała, uczestnicząc w gaszeniu pożaru trawy na Bishop’s Plain, gdy stała w szeregu mężczyzn, kobiet i dzieci z płachtami i żerdziami w ręku. Nawet stary Michael Holloran próbował coś robić, a wszystkich otaczał duszący dym. Karty nie były tym samym, ale czymś podobnym. Goście skupiali się w krąg, stanowiąc abstrakcyjny model ludzkich wysiłków. A ona pozostawała teraz samotna i zdawała sobie z tego sprawę, podobnie jak z wyalienowania danej jednostki spośród innych. Na orzechowym stole o trzech nogach stała holenderska lampa – z przemyślnie wykutego czarnego żelaza i ze zgrabnym, białym abażurem. Przy stole siedziała guwernantka, panna Malcolm. Była młodą, ładną dziewczyną, a jeszcze niedawno wcale tak nie wyglądała. Po drugiej stronie stołu panna Shaddock zajmowała się nadal swą robótką. Panna Malcolm miała naturę pogodną i otwartą, panna Shaddock natomiast mroczną i skrytą. I podczas gdy panna Malcolm wywierała wrażenie, iż jest niewinna ponad swój wiek, panna Shaddock rozsiewała wokół siebie złe przeczucia, tak jakby każda sprawa, o której rozmawiano, musiała się zakończyć nieszczęśliwie. Pan d’Abbs, oparty plecami o szafę biblioteczną, wydawał się ponad wszelką wątpliwość ukontentowany, wręcz zachwycony obecnością panny
Shaddock. Sprawiał wrażenie, iż ceni każdy jej ruch równie wysoko, jak pan Tomasetti uroki wieczoru nad zatoką, od których kontemplowania odrywał się właśnie – Lucynda słyszała poskrzypywanie skórzanych butów, gdy mężczyzna powracał z werandy do pokoju. Pan d’Abbs kolekcjonował ludzi, stanowiło to jego pasję. Miał dlań znaczenie fakt, że kapitan Burrows zginął, odważnie broniąc samotnych osadników, że panna Malcolm była siostrą tenora, a szydełkowe robótki panny Shaddock pokazano księciu Walii. Od czasu do czasu zaglądał do pana d’Abbsa pan Horace Borrodaile. Któregoś razu przyprowadził ze sobą Henry’ego Parkesa (pan d’Abbs nadal przechowywał jego weksel). A teraz oto pan Tomasetti, stojąc w otwartych drzwiach, rozwodził się autorytatywnym tonem nad urokami krajobrazu. Lucynda nie od razu zaczęła wsłuchiwać się w owe wywody. W bagnie obrośniętym krzewami mangrowca ugrzęzła jakaś krowa, lecz nikt nie zwracał na nią uwagi. To nie była ich krowa. Wyczekiwano odejścia pani Burrows, żeby móc zasiąść do kart. – Czy nie powinniśmy w jakiś sposób zająć się owym nieszczęsnym zwierzęciem? Skierowała to pytanie do panny Malcolm, ale ta nie wydawała się zainteresowana. Lucynda poczuła, jak wzbiera w niej oburzenie, ale nie wiedziała, co zrobić. Nikt nawet na nią nie spojrzał. Zaczęło ją ogarniać znużenie i poczucie obezwładnienia. Biedne zwierzę. Wie, że musi umrzeć. Żadne stworzenie z jej gatunku nie może tu pomóc. – Tak, oczywiście – pan Tomasetti zgodził się z jakąś uwagą panny Shaddock – ale to nie jest krajobraz chrześcijański. Miał czarne kręcone włosy i bujną, równie czarną i krzaczastą brodę, zapadnięte oczy i smutny wyraz twarzy. Pod tą fasadą zaś, niczym lampy umieszczone w głębi dużego pokoju, dostrzegało się jego rozjaśnione wewnętrznym żarem źrenice. Przywodził na myśl człowieka ograbionego z jakichś skarbów, który oczekuje, by inni dostrzegli tę niesprawiedliwość i wynagrodzili mu ją.
– To absolutnie nie jest krajobraz chrześcijański – powtórzył z naciskiem. – Pan przecież nie jest chrześcijaninem – zauważyła panna Shaddock; głos jej zadrżał, jak to się działo zawsze, ilekroć rozmowa przybierała taki obrót. – Irene, tu nie chodzi o to – skarciła ją pani Burrows. – Ale to Bóg stworzył wszystkie krajobrazy – panna Shaddock rozwijała swą myśl – i ty, Mildred, z pewnością w to wierzysz, prawda? – Oczywiście – stwierdziła pani Burrows, ale odwróciła się do pana Tomasettiego. Lucynda zaniepokoiła się, że ta rozmowa może się przedłużyć. Uznała za przejaw jaskrawej hipokryzji owo rozprawianie o chrześcijaństwie, podczas gdy tonące w bagnie zwierzę cierpiało. A poza tym rozumiała, co pan Tomasetti ma na myśli. Odbierała ów pejzaż podobnie, myślami powróciła nad potok. Woda była ciemna i spokojna, brązowa od tarniny, prześwietlona smugami przedzierającego się przez gałęzie jak przez kościelne witraże światła słonecznego. W tym potoku spłukiwała łysą głowę swej lalki. Tam również płakała po śmierci ojca. Wtedy też widziała dwóch czarnych, stojących nieruchomo jak pnie drzewne. Miała wówczas szesnaście lat. Wstrzymała oddech. Zobaczyła dwóch następnych czarnych. I jeszcze dwóch. Działo się to w czasie, gdy już pokonano tubylców z rejonu Parramatty. Ciała mieli umazane brązowym błotem, spękanym jak zardzewiałe żelazo. Przestraszyła się, ale nie tego, że mogą jej wyrządzić krzywdę, ów lęk był głębszy. Odwróciła się i pobiegła przez zielone pastwisko, z którego wzlatywały siewki; biegła wzdłuż rzędu jaśniejących w słonecznym blasku odartych z kory słupów ogrodzenia, utworzonego z przybitych do tych pali poziomo drągów drzewnych, po jednej stronie półokrągłych, po drugiej zaś gładko ociosanych i pozbawionych kory. Doskonale wiedziała, co pan Tomasetti ma na myśli, wyczuwało się to w spokojnych nadrzecznych cieniach. Ona sama czuła w nich obecność
duchów, ale nie tych chrześcijańskich, Jana Chrzciciela czy Jezusa Galilejczyka. To były inne duchy, rodem z innej historii, duchy ulotne jak cienie. Miałaby coś o tym do powiedzenia. Potrafiła uporządkować myśli i wyłożyć je w sposób właściwy, ale zdawała sobie sprawę z tego, że tylko pan d’Abbs przyjąłby jej przemowę z zainteresowaniem. Stał nadal oparty plecami o szafę biblioteczną, z kieliszkiem brandy w ręce. I znów spojrzał na nią i mrugnął, jakby chciał powiedzieć: „Co za pyszne widowisko daje nam Tomasetti. Zabawne, prawda?”. Krowa, zasłonięta mangrowcami, zanurzała się w bagnie coraz głębiej. Lucynda pomyślała: nie powinnam się tu znajdować. Panna Malcolm włączyła się do rozmowy: – Nie rozumiem tylko, panie Tomasetti, jak pan może z tym żyć. Nie dodała: „bez wiary”, ale wszyscy zrozumieli sens jej wypowiedzi. Pani Burrows wstała z krzesła i niezależnie od tego, czy pragnęła zapobiec udzieleniu odpowiedzi na ową kwestię, czy nie, taki właśnie osiągnęła skutek. Jęknęła z bólu, prostując plecy. – Pańskim interesom lepiej posłuży, jeśli znajdzie się pan wcześniej w łóżku – powiedziała stanowczym tonem. Czyżby wiedziała o uprawianym przez towarzystwo hazardzie? Panna Malcolm gwałtownie odwróciła głowę, by pochwycić spojrzenie panny Shaddock. Ta wbiła wzrok w swą robótkę, ale kark jej się zaczerwienił. – Proszę zostać – przyłączyła się do mężowskiego zaproszenia pani d’Abbs. Aż do tej chwili zachowywała milczenie, zajęta jakąś robótką na drutach (pannę Shaddock przygnębiała zawsze powolność, z jaką pani d’Abbs owe robótki wykonywała); nikt w towarzystwie, z wyjątkiem Lucyndy, nie wczuwał się w jej nastrój. – Proszę zostać – powtórzyła. – Nie, dziękuję, pan Tomasetti odwiezie mnie do domu. Jej towarzysz wszedł dalej do pokoju. – Po drodze podwieziemy pannę Leplastrier do jej hotelu – dorzuciła pani Burrows, owijając szyję szalem.
– Nie, nie, dziękuję – odpowiedziała Lucynda, kierując w stronę pana d’Abbsa spojrzenie, którym błagała go o wstawiennictwo. – Jeszcze nie pora na mnie. Pan domu uniósł jedną powiekę, panna Shaddock zaś spojrzała na Lucyndę sponad swych okularów bez oprawki i zmarszczyła brwi. Zbyt wiele podniecenia wyczuwało się w tej odmowie. – Chmmmm... – chrząknęła pani Burrows. Zawsze stosowała tę technikę. Sugerowała w ten sposób, iż wie, jak się sprawy mają. – Nie jesteśmy odpowiednim towarzystwem dla pani, pani Burrows – dobiegł spod drzwi mocny, głęboki męski głos. – Nie dorównujemy pani. Nie powinna pani ginąć wraz z nami. A któż by się ośmielił obwiniać o coś panią? – Byłby to nonsens – potwierdził pan d’Abbs, najwyraźniej ukontentowany. – Ma pani mnie za łotrzyka – dorzucił nowo przybyły, podczas gdy pani Burrows, zbierając się już do wyjścia w asyście pana Tomasettiego, próbowała odpowiedzieć na zaczepkę surowym spojrzeniem, ale w gruncie rzeczy czuła się nią pochlebiona. – Fig, jesteś doprawdy łajdakiem! – Tymi słowami pan d’Abbs powitał łysego mężczyznę o rumianych policzkach i okrągłym brzuszku. Na twarzy gospodarza wykwitł błagalny grymas, mający nakłonić spóźnionego gościa do zachowania spokoju jeszcze przez chwilę. – Czy rozpoczęła się już druga partyjka? – zapytał nowo przybyły, mrugając znacząco i naśladując ruch tasowania kart, gdy ktoś pomagał pani Burrows włożyć płaszcz. – Pani również powinna się stąd zabierać – zwrócił się do Lucyndy, grożąc jej palcem i wciągając policzki, co było niezbyt udatnym naśladowaniem kobiety, która właśnie (nareszcie, panna Malcolm rozprostowała ramiona, sprawiając wrażenie rozluźnionej) opuszczała towarzystwo. – To dom wariatów – wyjaśnił pan Fig tonem pełnym satysfakcji. Pani d’Abbs wstała z krzesła. Odłożyła swą robótkę do pudełka
specjalnie używanego w tym celu. Lucynda nie usłyszała słów, które wypowiedziała. – Zgoda, Henny – przytaknął jej mąż. Lucynda współczuła pani domu, która opuszczała pokój, splótłszy ręce na piersiach, w pozie niemal przepraszającej, podczas gdy – co mógł dostrzec każdy, kto miał choćby odrobinę wrażliwości – jej oczy wyrażały głęboki i ostry gniew. Pani d’Abbs nie pochwalała tego, co się działo w jej domu. Miała przecież prawo położyć temu kres, mąż zaś powinien ją w tym wspierać. Gdyby był choć w części tak dobrym człowiekiem, za jakiego chciał uchodzić, nie uważałby poddania się woli żony za poświęcenie. Chociaż jednak Lucynda brała stronę pani d’Abbs, zdawała sobie zarazem sprawę z tego, że chce zagrać w karty, chce wyłożyć z torebki na stół swą stawkę, wskutek czego zalicza się do owych osób, których postępowanie zmuszało panią d’Abbs do założenia rąk na piersi, ponieważ gdyby chciała wyprostować ramiona i zmierzyć się z sytuacją, musiałaby z pewnością polecić pannie Malcolm, by ta udała się natychmiast na górę i zajęła przygotowaniem do porannych lekcji z powierzonymi jej opiece dziećmi, pannę Shaddock odesłać do mieszkania przy Macquarie Street, a panu Figowi zaproponować, by przyszedł ponownie, kiedy będzie trzeźwy. Oczywiście, pani d’Abbs nie uczyniła niczego podobnego. Pocałowała męża w policzek i z uśmiechem skinęła głową na pożegnanie całemu towarzystwu, po czym udała się na spoczynek. Lucynda również podniosła się z krzesła i podeszła do pana d’Abbsa, wyjmującego właśnie talię kart ze skrzynki w szafie bibliotecznej. – Czy pani się dobrze czuje? – zagadnął ją gospodarz. – Tak, dziękuję, ale to zwierzę jest tak nieszczęśliwe. – Fig – wykrzyknął pan d’Abbs – powinieneś usłyszeć, jak zostałeś nazwany! – Och, nie o pana tu chodziło – roześmiała się dziewczyna. – Miałam na myśli krowę, która tam tonie w bagnisku.
– Doprawdy? – spytał pan domu. – Zastanawiałam się, czy mógłby pan tam kogoś posłać, by pomóc krowie wydostać się na twardy grunt. Pan d’Abbs spojrzał na nią i mrugnął. Lucynda zmartwiła się, rozumiejąc, że w jakiś sposób go dotknęła, choć nie wiedziała czym. – Zaraz się tym zajmę – zapewnił ją, ale chociaż się uśmiechnął, dziewczyna nie poczuła się uspokojona. – Mam nadzieję, że nie wtrącam się w nie swoje sprawy. – Oczywiście, że nie, skądże – odpowiedział szybko. Ale prawda była taka, że nie przywykł do przyjmowania tego, co uważał za „rozkazy”, w swym własnym domu. I chociaż wychodził z pokoju, przybrawszy taką minę, jakby miał zaraz wydać ogrodnikowi Jackowi polecenie zajęcia się krową, niczego takiego w istocie nie zrobił.
38 Jak wilka do lasu
Cha, cha – roześmiała się Lucynda – ograł mnie pan, panie Fig! – Tak, ograłem, panno Leplastrier – potwierdził pan Fig, który ostatnio wystąpił w „Koncercie etiopskim” w Balmain School of Arts. Później odniósł wielki sukces w roli murzyńskiego sprzedawcy biletów, ale ostatnio z niezwykłą dokładnością artykułował wszystkie samogłoski i starannie grasejował. – Ograbiłem panią do szczętu. Podniosłem panią do góry i wytrząsnąłem wszystkie dukaty, jakie pani chowała przy sobie. – Cóż, wprawdzie zostałam ograbiona – potwierdziła – ale nie pokonana, zapewniam pana. Pan d’Abbs już polubił Lucyndę. Spodobała mu się jej śmiałość i wesoły śmiech. A także dolna warga i senne powieki, robiące wrażenie, iż nie zawaha się przed żadnym nierozważnym czynem. Ilekroć ulegała podnieceniu, zaciskała górną wargę w sposób znamionujący niezłomną stanowczość. – No to wybieramy się wszyscy na wycieczkę? – spytał. Był w gruncie rzeczy mniej wyrachowany, niż można by sądzić na podstawie jego zachowania. Zebrał karty z szarego obrusa rozłożonego na orzechowym stoliku. – Harry Briggs kupił łódź parową, wynajmie ją nam. Możemy popłynąć do Pittwater. – Świetnie! – ucieszyła się panna Shaddock. – Ja tak lubię Pittwater. Panna Malcolm objęła pannę Shaddock rozmarzonym, ale i nieco wzgardliwym wzrokiem. Pan d’Abbs domyślił się, jaki sekret krył się pod owym spojrzeniem. W niedługim czasie będzie zmuszony zwolnić pannę
Malcolm z pracy. Panna Leplastrier wyjęła karty z dłoni pana Figa i przetasowała. Jeszcze przed dwoma tygodniami rozrzuciłaby je byle jak, ale ciągnęło ją do gry jak wilka do lasu. Pan d’Abbs uznał to za komiczny i zarazem uroczy widok – ładna kobieta tasująca karty ze zręcznością zawodowego krupiera z klubu. Było dziesięć po drugiej w nocy, ale Lucynda w ogóle nie odczuwała senności. Łyknęła odrobinę zaprawionego cynamonem ponczu, jednocześnie rozdając karty. Panna Malcolm ziewnęła. – A może na dziś już dosyć tej gry? – spytał pan Fig, nie kierując jednak owego pytania wprost do pana d’Abbsa. – O nie, proszę – odezwała się Lucynda – jeszcze jedna partia. – Przegrała już pani trzy gwinee – upomniała ją panna Malcolm, jej głos nie brzmiał bynajmniej przyjaźnie. Rzuciła Lucyndzie spod swych ciężkich powiek takie samo nacechowane pogardą spojrzenie, jakim przed chwilą uraczyła pannę Shaddock. – Dobrze, jeszcze jedna partyjka – zdecydował pan d’Abbs, przyglądając się pannie Malcolm spod przymrużonych powiek. – Damy pannie Leplastrier szansę odzyskania przegranych pieniędzy. Lucynda posłała pannie Shaddock kartę, która wyślizgnęła się spomiędzy pozostałych w jej dłoni i pożeglowała w powietrzu. Panna Shaddock schwyciła ją w locie i odrzuciła wyjętą ze swej dłoni w stronę Lucyndy. Karta upadła na podłogę, u stóp dziewczyny. Lucynda schyliła się, by ją podnieść. Nie pozwoliła sobie na jej obejrzenie, lecz spostrzegła, że pan Fig zdjął jeden but. Wyciągnął przed siebie pod stołem nogę w samej skarpetce; musiała zagłębić się gdzieś pod spódnicę panny Malcolm. Spostrzeżenie to nie wywarło na Lucyndzie wrażenia tak silnego, jak można by przypuszczać. Pomyślała tylko: moja mama uznałaby ten dom za miejsce odrażające – głośno zaś odezwała się w kwestii własnej przegranej.
– Jeszcze tylko to rozdanie – poprosiła. – Ciągnie panią do gry jak wilka do lasu – skonstatował pan d’Abbs. Lucynda wiedziała, że wygra partię, ponieważ tego pragnie. Wiedziała, że sprawuje nad kartami pełną kontrolę dzięki sile woli, i oto dowód: ma dwie piątki i kilka kierów. Może pozbyć się jednej piątki i króla w nadziei na zdobycie innej piątki. Zaraz to zrobi. Ale to, co dostała, to nie piątka. Nic nie szkodzi. I tak wygra. Jestem bogata, pomyślała. Mogę robić, co mi się podoba. W końcu chodzi tylko o drobne pensy i trochę zabawy. Moja mama nie chciałaby, bym pozostała samotna na zawsze. Jutro wygra albo przegra, ale cokolwiek się zdarzy, poczucie szczęścia zostanie jej odebrane. Może być szczęśliwa zaraz, nie w przyszłości. Lecz jeśli wygra, uzna siebie samą za rabusia, bo przecież już jest bogata. Korzysta z pieniędzy, których sama nie zdobyła. Dalsze bogacenie się jest grzechem, przewiną. Ale jeśli przegra, przyjmie to jeszcze gorzej. Będzie wtedy odczuwała nie wyrzuty sumienia, tylko lęk. Pieniądze stanowiły jej osłonę, jej zbroję. Stawała się skąpcem, gdy je przeliczała, kiedy ogarniała ją obawa przed ich utratą. Zaznała już tego uprzednio. Chciała z poczuciem wstydu pobiec do pastora z Woolahry. Chciała poczytać Pismo Święte i wziąć udział w nabożeństwie wieczornym. Ale czuła się opętana tą grą i pragnęła tylko dalszego ciągu. Karty były szorstkie i czyste, kolor niebieski miał na nich intensywność ultramaryny, czerwony – błyszczącego karminu, jak na wizerunkach papieży. Lucynda dostrzegła wyraz oczu panny Malcolm i usłyszała ryk zwierzęcia tonącego w bagnisku. Potarła dłonią kark i poczuła pod opuszkami palców niesforne kosmyki opadających na szyję włosów. Jak też musi teraz wyglądać! Jej widok wzbudziłby w matce natychmiastową chęć wyszczotkowania córce fryzury, ale Lucynda nie przejmowała się w tej chwili niczym oprócz kart i możliwości odegrania się. – Popatrzcie – zawołała – popatrzcie, jaką atrakcyjną stawkę rzucam na stół!
I opróżniła sakiewkę, wysypując na obrus równowartość szesnastu słoików z zaoszczędzonymi monetami. Pan d’Abbs wpadł w zachwyt. Chciał pogłaskać tę dziewczynę po główce jak dziecko, ale podniosła właśnie wzrok i dojrzał w jej czystych, zielonych oczach wyzwanie tak silne, że nie pojmował odczucia, jakie to spojrzenie w nim wywołało.
39 Rzeczy osobiste
Pani Burrows nie lubiła, gdy pożądano jej zbyt gorąco. To ją przerastało. I właśnie to, a nie fakt, że był pracownikiem pana d’Abbsa, komplikowało jej stosunki z panem Jeffrisem. Podczas gdy pan Tomasetti miał chłodne spojrzenie i umiał ukrywać swą namiętność, pan Jeffris był z usposobienia zapalczywy i z trudem nad sobą panował. Łzy łatwo napływały do jego brązowych, wypukłych jak u żółwia oczu. Często zaciskał dłonie lub też chował je w kieszeniach. Nie miał skłonności do ironizowania ani do sarkazmu. Był tak otwarty jak ostrze noża. Oprócz gorącego uczucia do wdowy po kapitanie Burrowsie żywił wielką ochotę, by zostać odkrywcą terytoriów, których jeszcze dokładnie nie oznaczono na mapie. Nie był tak rosły jak Burke ani tak wykształcony jak Mitchell, ale słuchając go, nabierało się przekonania, że odniesie w tej dziedzinie sukces. Pan Jeffris był naprawdę bardzo przystojny. Miał bujną, kruczoczarną czuprynę, wysokie czoło, ładnie zarysowane, pełne wargi i ogniste, żywe oczy o ciemnych tęczówkach. Schludny, dokładny, nastawiony samokrytycznie, był najmłodszym dzieckiem pary prowadzącej kiosk ze słodyczami i napojami w hallu opery Covent Garden i intensywnie pracował nad własnym rozwojem. Z każdego punktu widzenia wydawał się odpowiednim partnerem dla pani Burrows, niestety, pragnął jej zbyt silnie. Pan Tomasetti również jej pragnął, ale było to pożądanie innego rodzaju. Cechowało się takim chłodem jak szyba okienna w przegrzanym pomieszczeniu. I na tego typu uczuciu pani Burrows wolała polegać.
Lubiła utrzymywać wobec partnerów pewien dystans, będący odpowiednikiem emocjonalnym tego, czym darzył ją oddalony o wiele mil kapitan Burrows, wysyłany stale w głąb kraju. Różnicę zachodzącą między panem Tomasettim a panem Jeffrisem najlepiej określał ich stosunek do małego, zgrabnego kuferka, na którym zwierzchnik poległego obrońcy osadników umieścił nalepkę: „Kpt. Burrows – rzeczy osobiste”. Na zawartość kuferka składały się: para rękawiczek, plik listów od pani Burrows, koperta z kartami przedstawiającymi Kozaków i kilka oprawnych w skórę notatników, zawierających mapki, opisy podróży i wypraw przeciw czarnym, a także rysunki przedstawiające miejsca biwakowania, przeprawy przez rzekę itp. Pan Tomasetti, poproszony o przejrzenie tych zapisków, oznajmił bez ogródek, że mąż pani Burrows nie miał pisarskich uzdolnień. Poczynił kilka lekceważących uwag o jego stylu, a skupił się głównie na kreskach, których kapitan Burrows używał zamiast przecinków i kropek. I nie poprzestał na tym. Przeczytał na głos jedno zdanie w ten sposób, by zabrzmiało śmiesznie. Wynikało z niego, że „chata osadnika zaatakowana przez czarnych” zawaliła się w tej samej chwili, w której kapitan zakończył sporządzanie szkicu przedstawiającego ów obiekt. Pani Burrows, podobnie jak pan Jeffris, wierzyła w doskonalenie się. Pan Tomasetti proponował dokonywanie owego postępu wielkimi krokami albo przynajmniej poprzez słowną chłostę, którą pani Burrows nauczyła się traktować jako zapowiedź rozwoju. I chociaż dwukrotnie wymierzyła mu policzek z powodu jego ostrych sformułowań, stała się nieczuła na entuzjastyczne zachwyty pana Jeffrisa. Przychodził do niej we wtorki i czwartki z własnym piórem i papierem do pisania. Nosił staromodną marynarkę z zakładkami, utrzymaną w stylu ubiorów swego idola, majora Mitchella. Zasiadał w salonie przy ogromnym stole i przepisywał dzienniki kapitana Burrowsa. Charakter pisma miał czytelny, stosował niekiedy ozdobniki własnego pomysłu. Nie
wypowiadał żadnych krytycznych uwag o bibelotach i porcelanowych cacuszkach, którymi pani Burrows ozdobiła swój salon. Pan Tomasetti natomiast już przy pierwszej wizycie oświadczył gospodyni, że jest pozbawiona smaku. Podnosił poszczególne drobiazgi do oczu i odstawiał na miejsce. Pani Burrows stała pośrodku salonu z porcelanowym słonikiem w dłoni. Pan Tomasetti znajdował się dokładnie naprzeciw niej, odwrócony tyłem do okna. Trzymał w ręce kapelusz. W chwili gdy się pocałowali, nadal ukrywała we wnętrzu dłoni słonika. Znalazła go później na stole, obok nakrycia. Pan Jeffris w swym uwielbieniu dla porcelanowej figurki wznosił się do poziomu jej właścicielki, ale ona tego poziomu nie uważała za wystarczający. Na zasadzie paradoksu jego zachwyt budził jednak w pani Burrows dumę ze słonika, jakby to była jakaś pamiątka jeszcze z okresu wczesnego dzieciństwa. Ani pan Jeffris, ani pan Tomasetti nie zdawali sobie wcale sprawy z tego, w jak szczególnym stanie ducha znajduje się pani Burrows. Sprawiała wrażenie kobiety absolutnie opanowanej. Minął już okres żałoby i wdowie szaty oddała organizacjom dobroczynnym, nadal jednak pozostawała wewnętrznie przygnieciona i rozbita śmiercią kapitana Burrowsa, o której wieści nadeszły trzema kolejnymi etapami. Najpierw otrzymała uprzejmy list kondolencyjny wysłany przez majora, potem zaś przeczytała doniesienia prasowe. Burrowsa rozsiekli na kawałki czarni, wraz z trzodą, którą uprowadzili postrzygaczom z pastwisk nad rzeką Manning. Przebito mu dzidą oczy i krtań. A na końcu, kiedy wdowa już nieco ochłonęła, przesłano jej owe rzeczy osobiste. W jednym z notesów znajdowała się koperta z pocztówkami, ponumerowanymi od jedynki do szesnastki, w taki sposób, w jaki chłopcy opatrują numerami kolekcjonowane pudełka po papierosach. Na każdej pocztówce widniał napis: „Gwałty kozackie”. Panią Burrows wstrząsnęły nie tyle obrazy wymuszonego spółkowania (a w każdym razie nie wstrząsnęły w stopniu, jakiego by można oczekiwać) ani też
wyolbrzymionych męskich genitaliów, ile połączenie owych elementów z rysunkami szabli i toporów, obciętych kobiecych piersi, ust rozwartych szeroko w bólu i przerażonych twarzy; ale nawet nie te koszmary wywarły na pani Burrows najbardziej przejmujące wrażenie, lecz pytanie, dlaczego kapitan Burrows, który lubił układać się do snu z głową złożoną w zagłębieniu pomiędzy jej piersiami, woził z sobą takie okropieństwa. Nie umiała oderwać myśli od pocztówek. Dręczyły ją i napawały lękiem, a w dodatku z nikim nie mogła porozmawiać o tej sprawie. A kiedy je rozłożyła na stole owego wtorkowego wieczoru, jak rodzinną tajemnicę, nie uczyniła tego w normalnym stanie ducha. Nadszedł pan Jeffris; pani Burrows odebrała odeń płaszcz i podprowadziła gościa do krzesła, na którym zwykł siadać. Widziała, że pragnie je zająć. Usiadł. Trzymała jego płaszcz w ręku i patrzyła, jak studiuje karty. – Czy się panu podobają? – zapytała. – Podobają? Spostrzegła, że jego wilgotne, pełne usta pozostały rozchylone. Nie musiała wcale usłyszeć jego odpowiedzi. Spojrzała mu w oczy. Nie panował nad sobą. Był wprost porażony tym, co oglądał, i nie mógł jej wesprzeć. Wszak ona sama też czuła się porażona. Czy jego zaszokowanie mogło coś zmienić? Zgarnęła karty ze stołu i włożyła do koperty, odmawiając dalszej rozmowy na ich temat. Pan Jeffris zmartwił się jej stanem i ucieszyło ją to zatroskanie. Jednak nie znosiła nieśmiałości. Zawsze uważała go za człowieka odważnego, silnego, dzielnego. Zaczęła mu więc mówić straszne rzeczy całkowicie normalnym tonem. Wyrzucała z siebie słowa w pośpiechu, łapiąc oddech, ale zdarzało się jej już uprzednio wypowiadać się w ten sposób. Zdjęła ze stołu biały obrus i wyraziła przekonanie, że czarni powinni zostać wytruci co do jednego. Nie wiedziała, dlaczego wygaduje takie rzeczy. Pan Jeffris nie uznał bynajmniej jej słów za objaw złego stanu nerwów,
ponieważ poglądy, które wypowiadała, tym tylko różniły się od opinii przeważających w Nowej Południowej Walii, iż były wyrażane otwarcie. On sam również obawiał się czarnych z rejonu Manning i Macleay. Było całkiem prawdopodobne, że kiedyś się na nich natknie. Podjął próbę wytłumaczenia pani Burrows ich zachowań nie tyle po to, by ją uspokoić, ile by poprzez te eksplikacje zapanować nad własnym niepokojem. Wyjaśniał, że owi czarni są usposobieni najbardziej krwiożerczo spośród wszystkich aborygenów, ponieważ wypędzono ich z własnych terenów i zepchnięto w jałowy, wyniszczony rejon wodospadów. Przyparto ich do muru. Ale tego rodzaju wywody nie złagodziły bynajmniej wzburzenia pani Burrows. W ogóle nie słyszała jego słów, w czarnych dostrzegała jedynie coś, co określała jako „nieludzkie”. Na myśl o nich mieniła się na twarzy, która przybierała wyraz kamiennej zaciętości, podkreślanej zaciśnięciem szczęk oraz usztywnieniem mięśni karku. Panią Burrows oburzało zaniechanie akcji wojskowych i zakończenie wojny z czarnymi. Pan Jeffris próbował i tę sprawę wyjaśnić, ale jego wywody były jedynie drobną, szorstką kostką lodu wrzucaną we wrzący gejzer oskarżeń miotanych przez jego rozmówczynię przeciw aborygenom, Kozakom i kapitanowi Burrowsowi – wszyscy w jej oczach przybrali postać drapieżnych ryb o zębach długich i ostrych jak noże. Pani Burrows nie czuła się bezpieczna. Często o tym mówiła, ale jej nie rozumiano. Kiedy pan Tomasetti odwoził ją do domu od pana d’Abbsa, postanowiła i jemu pokazać owe pocztówki. Tylko o tym myślała, przygotowując łóżko. Położyła kopertę z kartami na małym, nocnym stoliczku, na którym też rozstawiła filiżanki z herbatą. Zaparzyła ją w czajniczku, z którego zwykli nalewać sobie napój do filiżanek, nie wychodząc z pościeli. Przy herbacie podała panu Tomasettiemu kopertę. Palił właśnie papierosa, wypuszczając w powietrze wąską smużkę dymu. Z miną człowieka wypełniającego nużący obowiązek, przejrzał je, jedną po drugiej,
popijając od czasu do czasu herbatę i wypuszczając kolejną smużkę dymu. Zagryzł herbatę biszkoptem. I nie powiedział ani słowa. Pan Tomasetti był śniady, miał wydłużone, twarde mięśnie, a ciemne włosy porastały jego ciało rozrzuconymi kępkami. Wyglądał jak pies przysposobiony do wyścigów. Penisa miał długiego, cienkiego, żołądź osłaniał napletek; kiedy Tomasetti sięgnął po kolejną pocztówkę, pani Burrows dostrzegła pod prześcieradłem wzbierającą erekcję. Uśmiechnął się do niej, chłodno, ale nie nieśmiało, był to uśmiech ostry niczym whisky bez wody. Przytuliła się do niego, drżąc, podobnie jak kiedyś, w wytwórni porcelany w Stafford, przykładała drżącą dłonią plaster wilgotnej glinki do formy odlewniczej. Stanie się talerzykiem i niech Bóg ma ją w swej opiece. Niech dekoratorzy wymalują na niej tańczących Kozaków albo trupy czarnych rozrzucone wokół zatrutej studni.
40 Unik
Pastor z Woolahry nie zakochał się w Lucyndzie. Nie wydawała mu się dość ładna po temu, by miał się w niej zakochać. I była zbyt młoda. Nie stanowiła „odpowiedniej partii”. Ocena ta w znacznym stopniu nie opierała się na analizie własnych potrzeb i sytuacji życiowej wielebnego, ale na jego wygórowanych ambicjach towarzyskich. Sydney (a raczej mała część tego miasta, zwana „całym Sydney”) nie uznawało Lucyndy za odpowiednią kandydatkę na żonę pastora, a Dennis pragnął, by go lubiano. I chociaż uważał się za radykała, nie lubił pozostawać poza nawiasem zżytej z sobą społeczności. Nie lubił także, by go krytykowano, a właśnie to przydarzało mu się ostatnio na każdym kroku. Nikt – z wyjątkiem biskupa – nie powiedział Hassetowi ani słowa w oczy, nie mógł jednak nie wyczuć – kiedy wchodził w towarzystwie tej dziewczyny do biura doradcy prawnego – społecznej dezaprobaty w osobliwym zachowaniu kancelistów, a nawet gońców. Nic nie było mu wiadomo o karcianym hazardzie uprawianym w domu Jimmy’ego d’Abbsa, ale domyślał się – nawet nie ujmując owych domniemań w słowa – że coś się czai pod powłoką owego powściągliwego milczenia, tak jak można domyślić się skały, choć jest ona niewidoczna pod gładką powierzchnią morza. Przed trzema jeszcze tygodniami Sydney nie wiedziało nic o tej dziewczynie, poza tym, że położyła główkę kalafiora na pulpicie recepcjonisty w hotelu Petty’s. Następnie zaś – ale było to, zanim jeszcze zarzuciła krynolinę sprokurowaną jej przez panią Ahearn w Parramatcie –
zwrócono uwagę na ów dziwaczny sposób ubierania się młodej damy. A jeszcze później zauważono, że Lucynda ubiera się już świetnie. Grywała w karty z Jimmym d’Abbsem i jego towarzystwem, ale też pijała herbatę z pastorem z Woolahry. Zachowywała się więc tak, jakby łamała prawa natury, jakby była jednocześnie grudką lodu i obłoczkiem pary – a połączenie tych przeciwności w jedność jest przecież wykluczone. Kiedy proboszcz z Woolahry zaczął dotrzymywać jej towarzystwa podczas zakupów, społeczność, która uważała tę czynność za w najwyższym stopniu intymną – wprost zawrzała, a wzburzenie na wieść o skandalu osiągnęło taki stopień, że słyszało się niemal trzeszczenie murów i pękanie stropów. Wyobrażano sobie, że to pastor płaci za nabywane przez Lucyndę produkty. Nawet gdy się przekonano, że tak nie jest, że dziewczyna ma suwereny w portmonetce – i to, jak donoszono, tyle, że może kupić pastorowi onyksowe spinki do mankietów – napięcie bynajmniej nie opadło, lecz utrzymywało się na stałym poziomie – chociaż więc nie objawiało się pod postacią spienionych fal zbiorowego gniewu, dochodziło jak odgłos zduszonego warczenia psa na uwięzi. Społeczność – jeśli to tak określacie, Lucynda nie używała tego określenia – nie wiedziała, co począć z tą sprawą. Nie mogło ścierpieć widoku tych obojga razem, choć do pewnego stopnia uważało ów widok za zabawny. Ludzie krzywili się zdegustowani lub pogwizdywali z uciechy, patrząc, jak pastor maszeruje obok swej protegowanej pewnym i dumnym krokiem. Nie wywoływałby większego rozbawienia, gdyby przechadzał się w towarzystwie kozy, mówiąc do niej: „kochanie”. Co się zaś tyczy „jej” – idąc, wymachiwała rękami jak kukiełka przedstawiająca żołnierzyka. Nie byłoby to tak irytujące, gdyby nie szła u boku „drogiego, szanownego Dennisa Hasseta”, lecz Jimmy’ego d’Abbsa czy Harveya Figa lub tego włoskiego ateisty. Niech sobie z nimi popija wino i tańczy, i niech jej to idzie na zdrowie, to w końcu jej życie. Ale niech nie zajmuje miejsca, które należałoby się słuszniej pannie Barley Wilkes czy też pannie Harriet Cowley.
Przypatrywano się więc pastorowi z Woolahry, jak lunatykowi spacerującemu po parapecie okiennym. Wybrał się z tą dziewczyną do biura Jimmy’ego d’Abbsa, by sfinalizować sprawę zakupienia huty szkła, i nawet wtedy nie zorientował się w sytuacji; wyszedł stamtąd równie niewinny, jak tam wkraczał. Przyjaciele próbowali przemówić Dennisowi do rozsądku, ale nie chciał ich słuchać. Właśnie z tego powodu zerwał znajomość z Tomem Wilsonem, wykładowcą historii starożytnej na uniwersytecie – człowiekiem, którego lubił określać mianem „jedynej wykształconej osoby w Sydney”. Stało się to w dniu, gdy doprowadzono do skutku transakcję, w którym, w każdym razie w teorii, powinna była ulec zakończeniu zażyłość pastora z panną Leplastrier. „Przyjaciel” pastora, Wilson, okazał się człowiekiem równie ograniczonym jak reszta społeczności. Uświadomił wielebnemu, że owa młoda dama spędza całe noce na hazardowej grze w karty z typami w rodzaju Harveya Figa. Rewelacje te sprawiły, że Dennis Hasset zacisnął mocno dłonie i wydał z siebie zduszony okrzyk: „Aggyh!”. Ogarnął go nastrój, który można by określić jako „stan głębokiego unieszczęśliwienia”. Wypisał ów wyraz na kartce papieru, którą następnie zgniótł i wrzucił w ogień. Wiercąc się na krześle, rozmyślał o tym, jakim był szczęśliwym człowiekiem, zanim spotkała go propozycja asystowania przy kupnie huty „Książę Rupert”. I rychło pogrążył się w nostalgii za owymi dniami, gdy przesiadywał samotnie w swym gabinecie, zatopiony w lekturze, albo też rozsiadał się wygodnie całym swym potężnym i głęboko podziwianym ciałem na obitych śliskim, przyjemnym kretonem fotelach w salonie pani Wilson. A teraz, nawet w chwilach kiedy siedział sobie samotnie we własnym gabinecie, nie odczuwał już takiego odprężenia jak dawniej. Gniew wtargnął do tego pomieszczenia i obijał się jak zabłąkany giez o oblane słonecznym blaskiem okna. Pastor nie rozumiał istoty tego gniewu. Przypisywał jego powstanie samemu sobie, ale w znacznej mierze wywoływała go Lucynda. Wnosiła ze sobą jakieś napięcie i nerwowe podniecenie. Nie potrafiła usiąść na krześle, uprzednio wszak całkowicie
neutralnym, by nie wyzwolić utajonej w nim, wbrew wszelkim prawom fizyki, tajemniczej energii. Nawet kiedy dziewczyny nie było w pobliżu, pastor wyczuwał na odległość promieniujący z niej niepokój. I złościł się – aczkolwiek nie uważał tego uczucia za chrześcijańskie – że został mu odebrany jedyny zakątek, jedyne miejsce na ziemi, gdzie mógł się poczuć swobodnie, wolny od żądań i oczekiwań swych parafian. Nie mógł się już skupić na Dickensie czy też Wilkiem Collinsie i odczuwał wewnętrzną irytację nawet podczas modlitwy. Gdyby Lucynda znajdowała się w tej chwili w jego domu, byłby ją wyprosił. Ale ponieważ jej nie było, usiadł na małym krzesełku przy oknie i wpatrywał się w piaszczysty gościniec, marząc – choć nie sądził, by wypadało się o to modlić – o pojawieniu się na krańcu drogi obłoczka kurzu, zwiastującego, że oto nadjeżdża panna Leplastrier. Tego wieczora, kiedy zerwał z Tomem Wilsonem, nie musiał na nią wyczekiwać. Lucynda zjawiła się o zmierzchu z zamiarem wspólnego uczczenia nabycia huty. Nadjechała we właściwym czasie, ale z jakiegoś powodu ich nastroje wewnętrzne nie harmonizowały z sobą. Nie czuli się razem tak, jakby pragnęli. Lucyndę trapił ów paraliżujący lęk, jakiego doznała po dużej przegranej w pokera. Tym razem jednak uczucie to nie zostało wywołane przez coś tak etycznie wątpliwego, lecz przez fakt, który winien był podnieść ją na duchu – nabycie na własność fabryki. Spodziewała się, że wprawi ją to w zwycięski nastrój i próbowała go osiągnąć. Dennis Hasset natomiast nadal przeżywał swą sprzeczkę z profesorem Wilsonem. Został ugodzony w samo serce i czuł złość. Napełnił kieliszki wytrawnym sherry i chciał wznieść okolicznościowy toast, ale zamiast tego od razu przystąpił do rzeczy. Nadał swemu głosowi twarde, metaliczne brzmienie, z oczu natomiast – poza silną wolą – wyzierał mu tak głęboki wyrzut, że Lucynda nie śmiała nawet usiąść. Stała wyprostowana, jakby to ona, a nie Wilson, stała się obiektem pretensji pastora.
Dennis Hasset zdawał się zapomnieć zarówno o tym, że Lucynda jest tylko dziewczynką, jak i o tym, że nie jest już dzieckiem. Wyłożył otwarcie, co się o niej mówi. Dziewczyna opuściła ramiona i przysłuchiwała się słowom pastora z uśmiechem. Oprócz zaciśnięcia górnej wargi niczym nie dała mu poznać, jak bardzo poczuła się dotknięta. Nie rozumiała, dlaczego tak jej nienawidzono, choć oczywiście mogła ową przyczynę pojąć. Pana d’Abbsa nie lubiano, ponieważ się uśmiechał, a nie miał poczucia humoru, nosił aksamitny smoking i był w tak widoczny sposób chrześcijaninem, że mógł sobie pozwolić na zapraszanie ateisty do swego domu. Ale mogła też owej przyczyny nie pojmować. Czuła się słaba i bezbronna wobec tak potężnego wodospadu nienawiści. Wyraziła ubolewanie z powodu tego, że pastor Hasset musiał wdać się w spór ze swym starym przyjacielem, którego przez nią utracił. Poczuwała się do odpowiedzialności za to, co się stało. Powinna teraz zaopiekować się wielebnym i wyrównać mu stratę, a także uczcić zakupienie huty, do którego doprowadził, skutecznie negocjując w jej imieniu. Podniosła kieliszek i wywołała na twarz uśmiech, o którym już wiedziała, że jest atrakcyjny. Marszczyły się jej wtedy kąciki ust, powieki zaś sennie opadały. Ćwiczyła ów uśmiech przed lustrem i wiedziała, że nadaje jej twarzy żartobliwy, lekko diaboliczny wyraz. Ale w pokoju panował chłód. Zasłony opuszczono, zielonkawe szkło z Melbourne wydawało się czarne – a ponieważ było znakomitym przewodnikiem temperatur, porażało wręcz zimnem palce dłoni. Lucynda stała nadal w mroku. Wyobraziła sobie, że jest portretem wiszącym na ocienionej ścianie. – No dobrze – odezwała się. – Muszę się zbierać. Nie wiedziała wcale, że to powie. Spojrzała na Dennisa Hasseta; usta miał uchylone, na czole nagle zaznaczyły się dwie głębokie zmarszczki. – Może posililibyśmy się kawałkiem wołowiny? – zaproponował, odstawiając kieliszek, i złożył dłonie.
Lucynda poczuła, jak udziela się jej smutek pastora. Nie umiała stawić czoła jego rozczarowaniu. Nie wytrzymywała bólu zawartego w spojrzeniu Dennisa. – Jestem taka śpiąca – odpowiedziała, ziewając. Pomyślała, że odczuwa to znużenie, gdyż chce jej się zagrać w karty. Jest wstrętną istotą. Tak, to dlatego, że naprawdę jest odrażająca. Ale musi się stąd wydostać. Wyrecytowała całą litanię wymówek, jedna za drugą, ułożonych w konstrukcję podobną do domku z kart, po to, by wyrwać się z plebanii i pojechać – najszybciej jak to możliwe – na Glenmore Hill, do domu nad zatoką, gdzie utną sobie błyskotliwą partyjkę pokera przy stole nakrytym szarą wełnianą serwetą.
41 Skoro zamawia rybę, to dlaczego serwujemy mu żmiję?
Dzielnica Notting Hill, o czym możecie nie wiedzieć, zawdzięcza osobliwe rozplanowanie ulic temu, że uprzednio na tym terenie mieścił się tor wyścigów konnych, którego właściciel, pan John Whyte, zbankrutował. Prawda jest też taka, że lata spędzone w kolegium Oriel wzbudziły w Oskarze nie tylko zamiłowanie do wyścigów, lecz także pozwoliły mu zapełnić siedemnaście notesów z poplamionymi kartkami, na których wynotował sobie nie sentencje Ojców Kościoła i nie streszczenia dzieł starożytnych myślicieli, ale całe multum innych danych – nie można zebrać takich informacji, przesiadując w salach wykładowych Oksfordu, aby je zebrać, trzeba było napodróżować się pociągami i dyliżansami i przewędrować pieszo szmat kraju, tak że szlak owych peregrynacji przebiegał wężową linią przez całą południową część Anglii. Notatki dotyczące imion koni, nazwisk trenerów i trenerek, ostatnich lokat poszczególnych wierzchowców, liczby dni dzielących kolejne ich starty w wyścigach, uwagi dotyczące utrzymywania się koni w swej klasie, bądź wypadania z niej, nazwisk właścicieli lub właścicielek oraz nazwisk dżokejów i tak dalej, a ponieważ pasja, z jaką Oskar podchodził do wyścigów okazała się większa, niż to początkowo sugerowałem (jego system analizowania wahań formy poszczególnych koni był tak rozbudowany, że wypełniłby książkę większą niż Pittsburgh Phil’s) oraz ponieważ młody człowiek stosował ojcowskie naukowe metody oceny wyciskających z wierzchowców siódme poty biegów na błotnistym torze,
można przyjąć, że przeniósł się na Notting Hill, nie zdając sobie sprawy z tego, iż nad owym kwartałem miasta unosi się wiecznie żywy duch wyścigów konnych. Nie docierał do jego uszu tętent dwulatków, galopujących po Landsdowne Road, nie dostrzegał błota rozpryskiwanego po całym Stanley Crescent. Dojrzał oczywiście tabliczkę z nazwą „Landbroke”, jako że nie można nie zauważyć słowa „Landbroke”, kiedy znajdziecie się w Notting Hill. Jest tam Landbroke Square, Landbroke Road i Landbroke Terrace. Jednakże Landbroke nie była jeszcze wtedy znaną londyńską firmą bukmacherską, a jeśli nazwy ulic kryły w sobie zakodowane przesłania dotyczące przyszłości, Oskar nie umiał owych przesłanek odczytać. Przeniósł się do Notting Hill wyłącznie dlatego, że był z tą dzielnicą, a w każdym razie z jej elegantszą częścią, obznajomiony. Zatrzymywał się niejednokrotnie w londyńskim mieszkaniu Wardleya-Fisha przy Landbroke Square, odwiedził też kiedyś – w dniu, w którym wiał wyjątkowo przejmujący wiatr z południowego wschodu – lekarza zamieszkałego w tej dzielnicy, nieświadomego zgoła istnienia chlewni niespełna milę od jego domu, w Notting Dale, i zapewniającego, że to najzdrowsza część Londynu. Przybywający na stałe do miasta Oskar nie mógł jednak liczyć na gościnę przy Landbroke Square, ponieważ rezydencję zamknięto, pozostawiając za połowę wynagrodzenia pilnującą jej służbę na wypadek, gdyby lady Wardley-Fish kiedyś znudziła się pobytem na wsi. Oskar zamieszkał więc po południowej stronie Uxbridge Road, o jedną przecznicę od zajezdni omnibusów, ciężarowych platform i powozów. Objął posadę nauczyciela i wynajął pokój na poddaszu w budynku szkoły dla chłopców, prowadzonej przez pana Johna Colville’a. Był już duchownym i nosił koloratkę, w tej chwili jednak nie bylibyśmy w stanie stwierdzić, czy ma ją na sobie, ponieważ leżał w łóżku, ubrany, ale z prześcieradłem założonym aż na brodę. Jego nieszczęsne buty – zbielałe od wytarcia po wewnętrznej stronie
cholewki – stały tak, jak je upuścił: prawy po właściwej stronie, na podłodze, lewy zaś, z nierozwiązanym sznurowadłem, opierał się ukośnie o nogę łóżka. Nie trzeba było szewca, by stwierdzić, że mój pradziadek nosił zbyt duże obuwie. W pokoju panował chłód. Znajdował się tam kominek, ale pusty. W mosiężnym stojaku na opał Oskar ułożył nie polana, lecz listy, pisane nocą, drobną dłonią Theophilusa na niewytłumaczalnie drogim papierze, służącym do drażnienia sumienia adresata, równie już schorzałego jak wątroba sir Iana Wardleya-Fisha. Oskar zdawał sobie sprawę z tego, że jest nikczemnikiem. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w sufit mansardy, pokryty brązowymi plamami jak stary materac. Była niedziela. Dzwony w pobliskim kościele umilkły przed dziesięcioma minutami, ale młodemu człowiekowi wydawało się, że wyraźniejszym sygnałem nowego dnia był odór wieprzowego tłuszczu, unoszący się z siedziby niebezpiecznych mieszkańców Notting Dale. Uliczka Greyhound Row, przy której mieściła się szkoła pana Colville’a, była zaułkiem eleganckim i spokojnym, a niedzielną ciszę zakłócało jedynie szuranie miotły pani Fenn. Pan Fenn, krawiec, zamknął na trzy spusty świeżutko pomalowaną kratę zakładu. U drzwi do sklepu rzeźniczego obok wisiała wielka mosiężna kłódka. Pan Brewer – sąsiadujący z jatką z drugiej strony – nie sprzedawał tego dnia ani sera, ani mąki, ani słodyczy w papierowych torebkach i można było mieć pewność, że wraz z rodziną zasiada w swej ławce w kościele St John’s. Położona obok budynku rogatki The Swann Inn również pozostawała zamknięta, ale leżący w swym pokoju nad pustymi salami szkoły pana Colville’a Oskar widział przez okno na tle żółtawego nieba smużkę dymu z cygar Brickfieldsa. Słyszał też powarkiwanie psów. Obszerny dziedziniec był ulubionym miejscem spotkań hodowców i miłośników psów, a także osobników trudniących się kradzieżą tych zwierząt. Trafiali się tu również ludzie przyjmujący zakłady w psich wyścigach.
Stał się łajdaczyną. Ta degradacja była zapewne wynikiem oddziaływania Notting Hill i wpisania się młodzieńca w układ tej dzielnicy; zbliżenia nawet bezwiednego, podobnego przyleganiu opiłków żelaza do magnesu. Od początków swych związków z Wardleyem-Fishem Oskar włączył się już w układ Notting Hill i od tej samej chwili rozpoczął się proces jego degrengolady. Nie obwiniał o to przyjaciela, gdyż Wardley-Fish nie uprawiał już hazardu. Został proboszczem i ciężko pracował nad przygotowaniem kazań. W żadnym razie jednak to nie wskutek hazardu Oskar stał się łajdakiem. Dzięki hazardowi, wspartemu łaską Bożą, zdobywał pieniądze na jedzenie i ubranie. Zdarzały się wprawdzie okresy, kiedy chodził głodny i czuł się całkowicie osamotniony. (Jeden z nich trwał od Wielkiej Nocy roku 1862 aż po Zielone Świątki). Nawet jednak kiedy przegrywał, posuwał się – jak to określano na torze wyścigowym – „do przodu”. Ciężko na to pracował. Objeżdżał takie miejscowości, jak Newmarket i Newbury, Catterich i Sandown Park, by zbierać i klasyfikować informacje. W gruncie rzeczy można by uznać osiągane przez młodego człowieka wyniki za jego wyłączną zasługę, nie dzieloną bynajmniej z Bogiem, ale Oskar widział to inaczej. We wszystkim dopatrywał się Bożej ręki – w obstawieniu za pośrednictwem bukmacherów właściwego konia, w wypadnięciu z toru wierzchowca rywalizującego z obstawionym, a nawet – co jest przykładem zupełnie nadzwyczajnym, ale poświadczonym przez dżokeja – w nagłej utracie tchu przez rywala, co zapewniło zwycięstwo klaczy Desire i przyniosło Oskarowi wygraną w skali 33 do 1. Uprawiał także inne rodzaje hazardu, na przykład grywał w pokera przy stawce wynoszącej dwa lub trzy funty, ale nie ulegał nigdy chciwości ani żądzy zysku. Świadczył o tym stan skrzyni na węgiel i obuwia młodego człowieka. Grał w celach słusznych i godnych. To nie hazard sam w sobie był łajdactwem, lecz zapamiętanie i podniecenie, jakie podczas gry odczuwał oraz pogoń za wygraną,
popychająca go do obstawiania każdej kolejki w kartach, nie dlatego, by to miało być mądre, lecz aby pofolgować drzemiącej w nim bestii aż do takiego stanu, że nie rozumiał sam siebie, kupując bilet w kasie kolejowej. Łajdactwem było uczucie, które nim owładnęło właśnie w tej chwili, w Notting Hill, kiedy uświadomił sobie, że właściciele przygotowują już psy do wyścigu. Podsunął wyżej skraj prześcieradła, którym był okryty. Niezależnie od tego, jakim godziwym celom miał służyć hazard, nie było rzeczą właściwą uprawiać go w dzień święty. Wyścigi psów były łajdactwem. To Wardley-Fish – bez złych intencji, dobry Boże – zaprowadził go w to miejsce. Oskar doznał wstrząsu, ale też ogarnęło go podniecenie. Rozchodził się tu niebezpieczny odór miejskiej biedy: stęchłej odzieży bawełnianej i barchanowej oraz smażonych śledzi. Mężczyźni siedzieli rzędem, trzymając psy na smyczy, a potem, na dźwięk zegara, puszczali je, wrzeszcząc na cały głos. Na razie wśród ludzi i zwierząt panowała dziwna cisza. Mężczyźni głaskali i poklepywali swych ulubieńców. Dało się słyszeć ciche gruchanie, przypominające odgłos wydobywający się z gołębnika. Wszyscy wpatrywali się w wykopaną w ziemi jamę. Nie była duża, miała niecałe dwa metry średnicy, wymalowano ją na biało. Pośrodku jamy znajdował się ciemnoszary kopiec, który poruszał się, jakby falując. Tworzyły go szczury, przywierające jeden do drugiego i włażące na siebie. Ów cichy odgłos pomrukiwania wydawali z siebie mężczyźni z psami. A potem przestali gruchać. Pokasływali, rozsiadając się na krzesłach, poklepywali się nawzajem po ramieniu i wymieniali dowcipami. Na ring wpuszczono foksteriera. Wabił się Tiny. Zamiast obroży miał na szyi damską bransoletkę. Chwytał szczury jednego po drugim, wybierając je jak owoce z koszyka, i przetrącał im karki w rytmie tykania zegara, mężczyźni zaś zanosili się śmiechem tak głośnym, że nie bylibyście w stanie usłyszeć, co mówi wasz sąsiad. Kiedy Oskar zobaczył to wszystko po raz pierwszy, nie wierzył, że
będzie obstawiał zakłady w podobnej grze. Uległ jednak tej pokusie. Nie dlatego, by miał zagustować w oglądaniu śmierci zwierząt, ale dlatego, że w dzień święty nie można było uprawiać żadnej innej formy hazardu. Na tym właśnie polega hazard: jest potworem, stale domagającym się żeru. Zrzucił prześcieradło i zadał sobie pytanie, jak to często czynił, czy właśnie nie owa konieczność dostarczenia żeru bestii kryje się pod powłoką chrześcijańskiego zamiaru zgromadzenia pieniędzy na cel, wymagający pokonania przemożnego strachu przed oceanem, a polegający na wyruszeniu do Nowej Południowej Walii z misją głoszenia tam słowa Chrystusowego. Uznał wszakże, że bestia nie może być przyczyną sprawczą jego decyzji. Kiedy bowiem postawił sobie ów wzniosły cel – dwa lata przed dniem, w którym leżał w łóżku podniecony myślą o szczurach – nie wyobrażał sobie w ogóle sposobu zebrania funduszów na realizację swego planu. Opłatę za podróż do Australii uiści zań Church Missionary Society. On zaś będzie sobie musiał kupić hełm tropikalny (3 szylingi), a oprócz tego kawałek celuloidu (2 szylingi), niezbędny do pokonania lęku przed morzem.
42 Powołanie
Wardley-Fish nie lubił swych znajomych. Nudzili go. Uważał ich za coś w rodzaju snujących się po żyznym pastwisku zwierząt, przeżuwających, łykających i chwilami zwracających nadtrawiony już pokarm jedną stroną, by drugą wydalić finalny produkt trawienia. Nie okazywał oczywiście uczuć, jakie w nim budzili. Odnosił się do nich jowialnie, a nawet miło, a to zachowanie nie było właściwie udawane – poniekąd miał takie właśnie odczucia – ale z pewnością manifestował je z przesadną ostentacją. Martwiła go nabiegła krwią twarz ojca i zaśmiewał się, słuchając opowieści brata o kłusowniku, który wpadł w zastawione przez samego siebie wnyki. Mógł spędzić z nimi cały dzień na gawędzeniu i całą noc na popijaniu – wydawali się w pełni ze sobą zgrani i nikt nie dopatrzyłby się żadnej oznaki, wskazującej na jakikolwiek cień w ich wzajemnych relacjach. W swym kłopotliwym przyjacielu Wardley-Fish cenił tę właśnie cechę – Hopkins był szorstki i niedopasowany, a wśród wszystkich powodów, jakimi można by tłumaczyć niechęć do niego, nie dałoby się wymienić przymilności Oskara. W Dziwolągu dostrzegał wiele cech, których nie aprobował: różne fobie i fetyszyzmy, nawyki myślowe obce w tak wysokim stopniu, że nie można ich było usprawiedliwić nawet osobliwymi przekonaniami i zachowaniami ojca („Czy dostąpi pan zbawienia, panie Wardley-Fish?”). Syn zaś, niezależnie od wysokości wygranych sum, które mu wypłacali bukmacherzy, nie przeznaczył ani grosza z tego na swój ubiór. Postępował
tak, jakby nie miał w ogóle własnych pieniędzy. Tak też w istocie Oskar uważał. Bóg zsyłał mu środki finansowe na opłacenie kosztów edukacji i byłoby grzechem wykorzystywanie ich na zaspokojenie tego, co uważał za próżność. Kupował więc sobie odzież w cuchnących żydowskich kramach przy Petticoat Lane, buty zaś od skrofulicznego domokrążcy, który nie miał do zaoferowania niczego oprócz kilku śledzi i zielonej, jedwabnej chusteczki do nosa, najpewniej ukradzionej przez jego dziadka któremuś z dworskich elegantów. Ten styl ubierania się Wardley-Fish uznawał właśnie za przejaw próżności. A kiedy stwierdził, że gamoniowatego Dziwoląga nie wpuszczono do Cremorne Gardens, ponieważ nie uczynił żadnego ustępstwa wobec obowiązującej tam mody, poczuł nagły przypływ gniewu. Miał na sobie białą kamizelkę i frak. Sporo czasu spędził na nacieraniu woskiem końcówek swych wąsów. Wysiadał właśnie z kariolki, lekko spóźniony, gdy zobaczył przyjaciela, stojącego potulnie przed zagradzającym mu drogę wzburzonym odźwiernym. Dziwoląg w ogóle nie zadbał o strój, a przecież to on zaproponował Cremorne Gardens jako miejsce spotkania. I dobrze wiedział, jakiego rodzaju lokal wybiera, ale tym się nie przejął. Przyszedł w wytartym płaszczu, rude włosy miał w większym jeszcze niż zwykle nieładzie, skręcone loki zwisały po obu stronach głowy. Odźwierny nie mógł zrozumieć, że taki wygląd jest oznaką nonkonformizmu młodego człowieka – i nie wpuścił go do środka. Oskar spoglądał w głąb parku, ze skrzyżowanymi na piersi rękoma i nieśmiałym uśmiechem na twarzy, cierpliwie wyczekując WardleyaFisha, by ten umożliwił mu wejście do lokalu. Chciwy odźwierny zażądał pół korony, a Wardley-Fish zbyt był zirytowany, by się z nim targować. Zachowanie kolegi uznał za pozerskie i przynajmniej do pewnego stopnia tak było. A mimo to nie wątpił w autentyczność postawy Dziwoląga, a w każdym razie nie żywił co do tego wątpliwości dłużej niż przez chwilę. Nieraz bowiem widział, jak ów wkładał do puszki przeznaczonej na datki dla ubogich w którymś
z kościołów biały banknot pięciofuntowy, ponieważ wygranych na wyścigach pieniędzy wystarczało mu z naddatkiem na własne potrzeby. Owa szczodrość nie ograniczała się do takich gestów, dotyczyła także pochodzącego z rodzinnej miejscowości Hopkinsa duchownego o przekrwionym nosie, odbiorcy poleconych przesyłek, których zawartość budziła w adresacie różnorakie emocje, ale zdaniem Wardleya-Fisha żadnej z nich nie sposób było uznać za wdzięczność. Owo świątobliwe marnotrawstwo oburzało Wardleya-Fisha, choć zarazem właśnie te akty miłosierdzia cenił w przyjacielu najwyżej i nigdy nie był w stanie uładzić się z własnymi myślami w tej materii, co stawiało go w sytuacji podobnej do wymyślnych rysunków zamieszczanych w czasopiśmie „Punch”, na których to, co się zrazu wydawało spiralą, po chwili okazywało się głębokim szybem kopalnianym. Ujął Dziwoląga pod ramię i poprowadził go, omijając zaciekawionego sytuacją odźwiernego, w głąb Cremorne Gardens. Była piąta po południu, pora – by tak rzec – o której odpływ zastępuje przypływ, a klientela, przez większą część dnia nobliwa, podlega magicznemu przeistoczeniu – zmiana warty nastąpić miała za pół godziny – nabierając charakteru bardziej uwodzicielskiego i niebezpiecznego. Oskar dawał się prowadzić. Miło mu było poddać się czyjejś decyzji. Dostrzegał luksus otaczający go zewsząd, który budził w nim uczucia zarazem kojące i drażniące. Podeszli do jakiegoś stolika. Oskar wyjął spod ramienia parasol i zawiesił go na oparciu krzesła, potem zaś wyciągnął z kieszeni zwiniętą w rulonik paczuszkę i położył ją pod stołem. Czynności te wykonywał powoli, a kiedy usiadł, nikt postronny nie zdołałby u niego zauważyć żadnych oznak wewnętrznego wzburzenia, choć młodzieniec przybył tu, by podjąć wręcz zatrważającą decyzję. Uśmiechnął się szeroko do Wardleya-Fisha, przeczesał dłonią czuprynę, rozsiadł się wygodniej i w ewangelicznym geście złożył ręce na stole. Stwarzał swym zachowaniem – ale nie odzieniem – wrażenie, że jest turystą, który zajrzał do Cremorne Gardens, aby zobaczyć, jak owo miejsce wygląda, ale nie po to, by w nim
zasmakować. Podobał mu się ten lokal, oświetlające go gazowe lampy, wiszące lustra i wysokie ozdobne panele, a także pary ludzi, na których palcach nie widział obrączek, dających usprawiedliwienie wysoce intymnym zachowaniom. – Cóż za wspaniały lokal – powiedział z przekonaniem. Wardley-Fish wyczuwał jednak narastające w Dziwolągu napięcie, które objawiało się, gdy ten wystukiwał stopą pewien szczególny rytm pod blatem stołu. Jednocześnie uderzał w tym samym tempie palcami dłoni o oparcie krzesła. Powierzchnia stołu przejmowała ową erupcję energii i napięcie dawało się wyczuć już przy dotknięciu marmurowego blatu. Wardley-Fish zamówił szampana. Nie całkiem było go na to stać, ale nie mógł znieść nerwowego drgania kończyn przyjaciela, wyczuwalnego poprzez chłodny marmur. Dziwolągowi potrzebny był trunek dla uspokojenia nerwów. – I jakże kuszący – Oskar dodał nowe określenie charakteru miejsca, w którym się znajdowali. Wardley-Fish nie podzielał żadnej z tych opinii. Dziwoląg przybrał swą „świątobliwą” pozę, ale odzywał się niezobowiązującym tonem. Wyrażał podziw zamiast krytycyzmu, lecz czuł się wewnętrznie rozdarty z powodu własnej obecności w takim miejscu. – Pamiętasz oczywiście, czyj to był pomysł, żebyśmy się tu spotkali? – spytał Wardley-Fish. – Tak, pomysł był mój – potwierdził jego towarzysz, przypatrując się kelnerowi napełniającemu kieliszki szampanem. Nerwowe drgania jego kończyn wyczuwało się zarówno w podłodze, jak i w blacie stolika. Oskar czuł się jak pstrąg schwytany na haczyk i wprawiający wędkę w wibracje – całą energię życiową wykorzystywał do walki ze swym zdenerwowaniem. Wardley-Fish rozglądał się po Cremorne Gardens. Na dnie jego świadomości zrodziła się pewna nieokreślona bliżej, kojąca obietnica. Nie zamierzał niczego „robić”, ale zauważył pojawienie się w polu widzenia
istoty w najwyższym stopniu zachwycającej. Była to „aktorka”. Miała mlecznobiałą cerę i w wyszukany sposób upiętą ze złotych włosów fryzurę. Ubrana była w szeroką suknię z tafty. Wardley-Fish wypił swego szampana i patrzył, jak kelner natychmiast napełnia kieliszek. Blat stołu przestał wibrować. Wardley-Fish spojrzał na przyjaciela i stwierdził, że ten przypatruje mu się wyczekująco. – Fish – odezwał się Dziwoląg. Wardley-Fish odczuł nagły przypływ przygnębienia. – Słucham. – Będą mnie mieli, jeśli tylko zechcą. – Kto taki? – Zgłosiłem się na wyjazd do Nowej Południowej Walii. Wardley-Fish odstawił swój kieliszek. Nie patrzył na swego towarzysza. Zastanawiała go nienaturalna dysharmonia między szkłem a marmurowym blatem. – Słyszysz, co mówię? – Przestań bębnić palcami w stolik. To bardzo irytujące. Wardley-Fish przesunął swój kieliszek o kilka centymetrów w prawo, po czym cofnął go na poprzednie miejsce. Oskar złożył na piersi ręce o zaczerwienionych dłoniach takim gestem, jakby rezygnował z ułożenia zbyt skomplikowanej układanki. Wardley-Fish przybrał ton łagodny i uspokajający. – Nie ma potrzeby, żebyś podejmował takie przerażające zamiary. – Muszę je podjąć – odparł Oskar oschłym i zdecydowanym tonem. Jego głos zabrzmiał jak zgrzyt żelaza po szkle. – Więc po co tu przyszliśmy? – Wardley-Fish odchylił się do tyłu i założył dłonie za swą białą kamizelkę. – Czy masz zamiar wyganiać przekupniów ze świątyni albo przepędzić te urocze ladacznice w głąb parku? – To miłe miejsce, Fish. Bardzo dobrze się tu czuję.
– No to się odpręż, Dziwolągu, nie wybijaj werbli palcami, nie wydawaj z siebie tych skrzekliwych dźwięków i nie wierć się bez ustanku. Wieczorem wrócisz do swej szkółki, gdzie wcale nie będzie ci tak miło. Zamilkli obaj na chwilę. Wardley-Fish zajął się ścinaniem główki cygara, używając w tym celu nowego, opatrzonego specjalnym patentem przyrządu, który jednak wcale nie chciał działać tak skutecznie, jak obiecywano. Oskar przyglądał się owym zabiegom, wciskając opuszki palców w stolik. – Ja się zmieniłem – powiedział, kiedy przyjacielowi udało się wreszcie zapalić cygaro. – Spójrz na mnie. Zobacz, kim się stałem. – Och, dajże mi spokój – odrzekł Wardley-Fish, odsuwając się z krzesłem do tyłu. Nie zwrócił uwagi na hałas, jaki wywołał w tym cichym miejscu. – Nie przeistoczyłeś się w nic takiego – dodał i zatoczył ręką, wskazując różne ozdoby rozmieszczone wokół, z których żadna nie odzwierciedlała osobowości Oskara. – Dziwolągu, jesteś starym nudziarzem. Masz za sobą dopiero wstępną rozmowę, co o niczym jeszcze nie rozstrzyga. To miejsce jest dla ciebie odpowiednie w takim samym stopniu jak każde inne. Musisz sobie uświadomić, że nigdzie nie pasujesz. – Wyrażaj się dokładniej. – Nie pasujesz do niczego ani do nikogo. Jesteś kimś niezwykłym. Naprawdę wyjątkowym. Czy sądzisz, że pasowałeś do zbiorowości kolegium Oriel? Oskar wbił wzrok w swój kieliszek. – Miałem tam przyjaciół. – Kogo? – Penningtona. Ramsaya. – Pennington jest pijaczyną i puseitą, Ramsay zaś przymila się do każdego, kto zwróci na niego uwagę. A czy miałeś przyjaciół w Hennacombe? Czy do nich pasowałeś? W oczach Oskara odmalowało się cierpienie i smutek. – Tutaj też nie pasujesz. Nie jesteś zdemoralizowany. Utrzymywanie, że
uległeś zepsuciu, byłoby wprost impertynencją. Nie musisz za pokutę przenosić się do Nowej Południowej Walii. – A ty? – Co ja? Och, ja pasuję doskonale do wszystkiego i wszędzie. – WardleyFish pochylił się do przodu i uścisnął dłoń Dziwoląga, oplatając wokół przegubu palce jak kajdanki. – Ale ty mnie przekonałeś, że mogę dostąpić zbawienia. – Twarz rozjaśniła mu się uśmiechem. Oskar wyczuł, jak ręka przyjaciela drży. – Nie sądź więc – szeptał Wardley-Fish – że musisz przenieść się na drugi koniec świata, by wybawić duszę od złego, bo zapewniam cię, że to nieprawda. Nie musisz stąd wyjeżdżać. A w każdym razie – puścił dłoń przyjaciela i zaciągnął się cygarem – nie możesz tego zrobić. Otoczyła ich błękitna chmurka dymu. Oskar zmrużył oczy i rozwiał ją wachlującym ruchem ręki, na ustach pojawił mu się lekki uśmiech. – A dlaczegóż to niby nie mogę? – Bo nie znosisz nawet małej aqua. Nie byłbyś w stanie przeprawić się nawet do Calais. Oskar schylił się i wyciągnął z papierów złożonych pod blatem stolika cylindryczne zawiniątko. Rozwinął je powoli, popatrując z uśmiechem na przyjaciela. Wydobył wreszcie na wierzch skrawek czegoś giętkiego i przezroczystego, ale nie tak czystego jak szkło. Na płytce wykreślone były jakieś linie, które moja matka uważała za południki i równoleżniki. – Oskarze, co to takiego? Wardley-Fish rzadko zwracał się do przyjaciela po imieniu. Krył się w owym imieniu pewien smutek, który nakazał jego właścicielowi zwlekać przez chwilę z odpowiedzią. – Nazywają go celuloidem i jest w dużym stopniu tym, na co wygląda. Ale jak widzisz, mogłem nanieść na tę płytkę oznaczenia i mogę nosić ją przy sobie. Jest lekka i wygodna w użyciu. – I to ma cię wyzwolić z fobii? Oskar wyłożył przyjacielowi swój plan, polegający na tym, że będzie
patrzył na ocean przez celuloidową przesłonę, dostrzeże więc tylko mały skrawek wielkiej wody. Jej przerażający bezmiar stanie się dlań dzięki temu do zniesienia. Wardley-Fish nie czuł się przekonany owymi teoretycznymi wywodami. Przyjaciel wypowiadał się zbyt płynnie i szybko, mówił nazbyt podniesionym tonem. Wardley-Fish uznał, że to zabezpieczenie nie okaże się skuteczne. Tylko desperacja mogła komuś podsunąć taką myśl. – Czy zdarzyło ci się kiedy pomyśleć – zapytał, gdy Oskar zwinął już celuloid w rulonik – że to, co nazywasz fobią, jest w istocie znakiem od Wszechmogącego? – Fish, nie żartuj sobie ze mnie. – Mówię to najzupełniej poważnie. – Tak, „bo choćbym też chodził wpośród cienia śmierci” – nie, Fish, jeśli mam duszę niezbrukaną, nie będę czuł lęku – „łaska twoja i kij twój, te mię pocieszyły”[13]. – Ale czy naprawdę nie przyszła ci do głowy myśl, że to, co nazywasz fobią, może być udzieloną ci przez Boga przestrogą, byś trzymał się z dala od wody? – Bardzo to mądre, co mówisz. Wardley-Fish wzdrygnął się lekko. Niezwykła kobieta znalazła już sobie towarzysza. Dziwoląg przesunął dwuszylingową monetę w kierunku przyjaciela, który wziął ją do ręki, a następnie położył na blacie stolika. – Chcesz, żebym zagrał w orła i reszkę? – Dziękuję ci, Fish. – Wiesz, że grywam tylko własnymi monetami. – Odsunął dwuszylingówkę i sięgnął do kieszeni po portmonetkę. Wokół jego oczu pojawiły się nagle zmarszczki znamionujące znużenie. Wyciągnął z portmonetki miedziaka i pstryknął weń palcami niedbale, jakby zapominając, że ma rozstrzygnąć o losie przyjaciela. Moneta, która potoczyła się w stronę Oskara, była wytarta i brudna. – Graj! – powiedział.
Dziwoląg zbladł, twarz mu stężała. Zacisnął złożone dłonie, przebierając jednocześnie palcami. Wyglądał jak rozmodlony mnich. – Graj! – powtórzył Wardley-Fish tak głośno, że blondynka odwróciła się i spojrzała w ich stronę. Miedziak potoczył się pod samą dłoń Oskara. – Nie mogę, Fish. Wiesz, że nie mogę. Wardley-Fish położył mu monetę na nadgarstku i przykrył ją własną dłonią. – Dlaczego nie możesz? – spytał. – Boję się – wykrztusił jego towarzysz – wiesz, że się boję. – No to dlaczego narzucasz sobie takie straszne zamiary? – uśmiechnął się Wardley-Fish. – Chodź, kochany Dziwolągu, i... – Orzeł – powiedział nagle Oskar. Wardley-Fish zdjął dłoń z jego nadgarstka i odsłonił głowę królowej Wiktorii. Twarz Oskara zbielała do tego stopnia, że przypominała gipsową maskę i nie trzeba było odgadywać jego myśli, by zrozumieć, że uznał, iż Bóg posyła go do Nowej Południowej Walii. Zdarzyło się to 22 kwietnia roku 1863. Mój pradziadek miał wówczas dwadzieścia dwa lata.
[13] Księga Psalmów 23, 4, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.).
43 Lewiatan
Mój ojciec, jak już chyba wspominałem, był pyszałkowatym, niskim mężczyzną, który przy każdej okazji snuł wymyślne historyjki, chętnie popalał cygara cienkie jak zapałki i kochał żarty polegające na stawianiu ludzi w nieoczekiwanych a kłopotliwych sytuacjach. Niedostatek wzrostu nadrabiał wyprostowaną postawą i wypinaniem klatki piersiowej ku przodowi. Widziałem bójkę, którą stoczył z Hektorem Thompsonem, facetem dwukrotnie odeń wyższym, na opustoszałym zapleczu warsztatu usługowego Carla Fostera. Ojciec powalił przeciwnika na ziemię i zostawił zgiętego wpół i ledwie dyszącego, z rozkrwawioną wargą, zanim ktokolwiek w położonym po drugiej stronie ulicy pubie zdołał się zorientować, co się właściwie dzieje. W kwestii celuloidu natomiast stawał się zupełnym tchórzem. Celuloid ów stanowił wyłączną własność matki. Chodziło oczywiście o ten sam kawałek tworzywa, który wziął ze sobą Oskar w podróż do Australii, i z pewnością był to pierwszy skrawek tego produktu, wwieziony na ów kontynent. Być może stał się pierwszym wyrobem z syntetycznego węglowodanu, jaki trafił na południową półkulę. Jako chemik z wykształcenia, ojciec nieraz rozmyślał o tej płytce, ale tylko raz odważył się powiedzieć coś na głos. Matka nie słuchała jego rozważań, nie dlatego, że nie była mądra, ale że rozumiała coś, co kobiety pojmują częściej i łatwiej niż mężczyźni: mianowicie że wygłaszane słowa są jedynie przesłoną okrywającą prawdziwe treści, znajdujące się pod ich spiętrzeniami i zapętleniami.
Ojcowskie wywody na temat historii wyprodukowania celuloidu (do których, jako dyplomowany chemik, był w pełni uprawniony) uznawała za podważanie swego prawa własności do tego przedmiotu, a także kwestionowanie jego znaczenia, historii i pierwotnego zastosowania. I miała słuszność. Używając określenia „węglowodór”, ojciec w istocie stwierdzał: „To ja mam rację: ten przedmiot jest mój”. Ale matka nie przyznała mu prawa posiadania celuloidu. Stanowił jej własność, podobnie jak jego znaczenie. Linie wykreślone na płytce były południkami i równoleżnikami – wychowałem się w każdym razie w takim przekonaniu. Matka kładła pożółkły kawałek celuloidu na mapie drogowej Shella i wyjaśniała, w jaki sposób pradziadek się nim posługiwał. Mówiąc o przeszłości, wpadała w egzaltację, a ponieważ przedstawiała Oskara jako misjonarza i pioniera anglikanizmu, w dzieciństwie wyobrażaliśmy go sobie, jak podróżuje na zatłoczonym dolnym pokładzie klipera pośród ubogich imigrantów. Oczyma wyobraźni dostrzegaliśmy, jak dzierży pod pachą mapę i kawałek celuloidu, pod drugą zaś ściska Biblię i katechizm. Wzruszeni podniosłym tonem wywodów matki, niemal widzieliśmy obrządki żałobne po zmarłych w podróży dzieciach, jakie odprawiał przed gronem wynędzniałych podróżników i szczerbatych żeglarzy – on, ze swą płomiennorudą czupryną, z rumieńcem wykwitłym na mlecznobladej twarzy pod palącymi promieniami podzwrotnikowego słońca, odbijającymi się od błękitnych wód oceanu. Mój ojciec wiedział oczywiście, na pokładzie jakiego rodzaju statku Oskar pożeglował na antypody. Znał nawet jego nazwę, a skoro ją znał, najpewniej zebrał o nim wszelkie dostępne dane. W każdym jednak razie nie wypowiadał żadnych opinii o Lewiatanie, który był w takim samym stopniu kliperem, w jakim kawałek celuloidu był wykładnikiem siatki współrzędnych geograficznych. Lewiatan miał 280 metrów długości, blisko 30 metrów szerokości, jego zanurzenie wynosiło około 20 metrów. Arka Noego natomiast (jeśli ktoś zechce przyjąć, że łokieć odpowiada ośmiu centymetrom) miała 170
metrów długości, 28 metrów szerokości, a jej zanurzenie wynosiło 17 metrów. Porównanie to nie mogło nie nasunąć się Oskarowi, kiedy zobaczył ów statek dwa tygodnie po rozstrzygającym o jego losie spotkaniu z przyjacielem w Cremorne Gardens. W owym czasie ów budzący kontrowersje liniowiec, należący do towarzystwa żeglugowego Ishmael Kingdom Legare, przechodził kontrolne badania w stoczni Tyneside, jego armatorowi zaś zagrażało bankructwo. Te perturbacje bynajmniej nie obchodziły Oskara i całkowicie je ignorował. Uznał, że jest to właśnie statek, na którym wyruszy w podróż. Był niezatapialny. W tygodniku „Punch” napisano, że pasażer Lewiatana może odbyć podróż z Southhampton do Sydney i – ponieważ statek ma tak wielkie wymiary, tyle na nim różnych korytarzy, galeryjek i wewnętrznych przejść – ani razu nie natknąć się na bezpośredni widok morza, a cały czas poświęcić tańcom (gdybyż tylko Oskar miał skórzane buty!) i biesiadowaniu (gdybyż surdut Oskara miał komplet guzików!). Młody pastor potrzebował takiego właśnie statku. Lewiatan miał podwójny kadłub (na wypadek zderzenia z górą lodową), podzielony był na wodoszczelne segmenty i wiózł z sobą ładunek węgla wystarczający na całą podróż. Oskar odbył więc podróż do Australii wcale nie w takich warunkach, jakie wyobrażała sobie moja matka, ale w największym luksusie. A kiedy się w takim otoczeniu pojawił, nie przywiązując do niego najmniejszej wagi, należało pamiętać o tym, że dokonał wyboru Lewiatana na analogicznej zasadzie, na jakiej wyznaczył Cremorne Gardens na miejsce spotkania z Wardleyem-Fishem. Ktoś, kto wzrastał w kamiennej surowości domu Theophilusa, nie mógł pozostać nieświadomy jej przeciwieństwa. Church Missionary Society nie opłaciłoby oczywiście tak kosztownej podróży. Musiałoby znaleźć się po temu uzasadnienie, stwierdzające kiepski stan zdrowia podróżnego, którego to orzeczenia Oskar bynajmniej nie przedstawił.
Koszt podróży wziął całkowicie na siebie. Tylko Bóg był w stanie zaopatrzyć go w odpowiednie fundusze. Oskar zgromadził je na wyścigach psów i koni. W głębi serca nie umiał orzec, czy jest człowiekiem dobrym, czy złym, czystym wewnętrznie czy zepsutym. Brał zimną kąpiel nawet wtedy, kiedy gorąca woda była dostępna. Nie opalał swego pokoju, choć mógł sobie na to pozwolić. Spotkał się natomiast w piątkowe popołudnie z Wardleyem-Fishem i popijał w jego towarzystwie różowego szampana.
44 Zięć biskupa
Wardley-Fish
z przyjemnością pograłby sobie troszkę, ale miał w Hammersmith kuratorkę, narzeczoną, a zbliżało się wesele i ów splot okoliczności zmusił go nie tylko do zmiany nieco podejrzanego adresu w okolicach Drury Lane – nikt nie dostrzegł niczego podejrzanego, gdy przeprowadził się do tego samego domu, w którym mieszkała jego przyszła małżonka – ale i do odmiany „sportowego” trybu życia. Skłaniało go więc ku takiej decyzji wiele ważkich powodów, chętnie jednak spędziłby godzinkę w Holborn Casino albo – jeszcze chętniej – w Epsom. I z przyjemnością wziąłby sobie za kompana swego kłopotliwego przyjaciela. Obaj jednak już wydorośleli, on sam zaś starał się o rękę córki biskupa. Jego narzeczona, panna Melody Clutterbuck, nie wiedziała wcale, że Wardley-Fish wziął powóz jej ojca, by złożyć krótką wizytę swemu odpychającemu przyjacielowi. Uważała ich przyjaźń za zakończoną i wymazała z pamięci tę przykrą sprawę, może nie do końca, ponieważ nadal istniały wątpliwości, czy statek, który ów szaleniec o ptasiej szyi wybrał sobie na podróż do Australii, będzie kiedykolwiek oddany do użytku („Times” uważał to za mało prawdopodobne). Ilekroć przysłuchiwała się dyskusjom na temat Lewiatana (odnotowującym kolejne kryzysy finansowe i napływy funduszów na jego ukończenie), stawała jej przed oczyma pochylona w modlitewnym pokłonie głowa mego dziadka i jego nienaturalnie długie ręce wychylające się z wyświeconych rękawów. Nie będąc wprowadzona w historię owej niezrozumiałej przyjaźni, żywiła przekonanie, że wielebny pastor Hopkins wywiera zły
wpływ na jej narzeczonego, a jakkolwiek owo przeświadczenie nie było miłe Wardleyowi-Fishowi, brakło mu odwagi, by wyprowadzić Melody z błędu. Nie czuła do Dziwoląga najmniejszej nawet sympatii i nie chciała uwierzyć, że siedzi w nieogrzewanym pokoju, ponieważ wzdraga się przeznaczyć nawet część wygranych pieniędzy na własne potrzeby, czym tak zjednał sobie jej narzeczonego – ona zaś widziała w tym jedynie kolejny dowód, iż ów głupkowaty klecha jest w dodatku całkiem szalony. Po żartach, jakie sobie stroił w obecności Melody z Dziwoląga, WardleyFish nie potrafił dopomóc narzeczonej w sprawiedliwym osądzie przyjaciela. Do różnych pytań, jakie dotyczyły osoby Oskara, należało także i takie: dlaczegóż to Wardley-Fish schodził tak ostrożnie ze schodów w domu jej ojca, niosąc w wiklinowym koszyku pewne „rzeczy” przykryte papierem. Jej narzeczony powinien był w owym czasie uczestniczyć wraz z przyszłą teściową w porannym nabożeństwie w Knightsbridge. W domu, oczywiście oprócz córki, pozostał tylko biskup. Nie bacząc na dzień święty, zamknął się w gabinecie, by skatalogować różne – jak to określał – „cacuszka” i „bibelociki”, które lord Elgin przywiózł z Pekinu. Praca ta pochłonęła biskupa bez reszty. Było całkowicie nieprawdopodobne, by mógł usłyszeć jakiekolwiek odgłosy dobiegające z zewnątrz. Ale Wardley-Fish schodził po schodach tak wolno, że zaczęły wydawać nienaturalne skrzypnięcia i trzaski. Dotarł już do sieni, w której czarne parasole wychylały się z cedrowego pojemnika jak wyskakujące z pułapki lisy. Za chwilkę miał się znaleźć na wolności, po drugiej stronie drzwi wejściowych, gdy biskup – który chciał przynieść porcelanową wazę z salonu – otworzył właśnie drzwi gabinetu i stanął twarzą w twarz z przyszłym zięciem. – Ho! – wykrztusił. Nie był to wyraz zaskoczenia, gdyż biskup niełatwo ulegał takim nagłym nastrojom. Dawał jedynie wyraz nieśmiałości i ugrzecznieniu – obaj mężczyźni zachowywali się wobec siebie nieco sztucznie. Obaj też prześcigali się w okazywaniu sobie nawzajem dobrej woli. Biskup miał
podwinięte rękawy koszuli. Na jego szerokim nosie opierały się okulary krótkowidza. W ręku trzymał plik fiszek katalogowych. – To jabłka? – spytał jowialnym tonem. Ponieważ jednak kanciaste bryłki okryte pogniecionym papierem wykluczały przypuszczenie, że narzeczony córki wynosi w koszyku owoce, poczuł się zakłopotany. Popatrywał niepewnie na Wardleya-Fisha spod swych krzaczastych brwi. – Nie, to węgiel – sprostował przyszły zięć, zresztą dlatego tylko, że nie potrafił wytrzymać milczenia. Biskup uchylił skraj pogniecionego papieru, a informacja, podana przez młodego człowieka, potwierdziła się w całej rozciągłości. Ukruszył jeszcze kawałek czarnej grudy, podsunął ją sobie pod nos i powąchał, ale nie mógł już nic więcej powiedzieć. Nie chciał pytać, w jakim celu kandydat na zięcia wynosi to coś z domu, Wardley-Fish ze swej strony nie kwapił się z wyjaśnieniami. Stał w sieni u podnóża schodów, z dwudziestoma bryłami węgla w śmiesznym, wiklinowym koszyku, niezdolny do wytłumaczenia tej sytuacji nawet samemu sobie.
45 Hymny
W
następny wtorek zdarzyło się Wardleyowi-Fishowi przebywać w księgarni Martindale’a. Narzeczona entuzjazmowała się romantycznymi powieściami pani Plumber i podczas gdy Melody wypytywała obsługę o ostatnią z nich, nowo wydaną (tonem uznawanym w tym otoczeniu za nazbyt głośny i egzaltowany), jemu trafiło do rąk dziełko Hopkinsa seniora „Hennacombe Rambles”. Przeglądając je, z parasolem zawieszonym na łokciu, natrafił na wzmiankę o Oskarze jako „małym botaniku w powijakach”, która wywołała zrazu uśmiech na jego twarzy, ale był to uśmiech niepewny i nietrwały. Wardley-Fish poczuł się tak, jakby niespodziewanie nawiedził Oskara w jego rodzinnym domu i po raz pierwszy ujrzał przyjaciela we właściwym świetle. I chociaż w rzeczywistości złożył już kiedyś wizytę w Hennacombe i wysłuchał wywodów starszego pana Hopkinsa (który wydawał się niewrażliwy na lodowaty wiatr, wpadający przez otwarte okno), dających wyraz nadziei, że „Królestwo Chrystusowe zatriumfuje za naszego życia”, teraz dopiero, przeglądając jego książkę, uświadomił sobie, że jej autor nie jest ani taki, jakim go widział, ani taki, jakim go opisywał Oskar. Wardley-Fish wyobrażał sobie oschłego, wrogiego wszelkiej radości rygorystę, który nie przyjmie podarunku urodzinowego w obawie, iż może być przeniknięty grzesznym odorem hazardu, i wydziera z ust małemu chłopcu przełykany przezeń kawałek bożonarodzeniowego puddingu. Zamiast jednak surowego badacza widział na kartach jego książki umysłowość, darzącą nieśmiałą czułością opisywane żywopłoty, mchy,
drozdy i najdrobniejsze żyjątka morskie, którymi nawet Wardley-Fish (to on sam wtrącił wyraz „nawet” do tej refleksji) przejął się i wzruszył. Przesuwając się w kolejce ku kasie w księgarni Martindale’a, przygnieciony brzemieniem lęku przed skutkami długotrwałej wizyty narzeczonej u modystki, czytał następujący passus: „śliczna zielona Ploycera ocellata występowała obficie; ale najliczniejsze i zarazem najpiękniejsze były wytworne Eolis coronata obdarzone mackami zwieńczonymi błonkowatymi koronami oraz licznymi gronami brodawek, karmazynowych i niebieskich, odbijającymi refleksy świetlne na podobieństwo drogich kamieni”. Wardley-Fish uważał się za mężczyznę w każdym calu, gustującego w brandy i dobrych cygarach, a jeśli – z konieczności – wyrzekł się hazardu, nie zamierzał poniechać polowań, dla udziału w których wyjeżdżał do Amersham, ilekroć to tylko było możliwe. Teraz uznał się za głupca. Tłumaczono mu od dawna, chociaż ojciec nie podzielał tej opinii, że nic go nie predestynuje do zawodu duchownego. Najpierw zamierzał studiować prawo, co mu wyperswadowano, dowodząc, iż nie ma po temu odpowiednich dyspozycji umysłowych. Nie prostował owej oceny i postanowił podjąć studia w kolegium Oriel w nadziei, że tam je ukończy dzięki koneksjom, z których najskuteczniejszą było małżeństwo. Twierdził, że nie ma ucha ani do poezji, ani do muzyki, ale poczuł się wzruszony – a nawet bardzo przejęty – pod wpływem prozy Hopkinsa seniora. Zamiast oczekiwanych ogni piekielnych i musztardowej goryczy znalazł w niej opisy zanokcicy kapilorka i skrzeku mozgi. „Stwierdziłem, że każdy zarodek jest doskonale uformowany, osłonięty globulkowym jajeczkiem, całkiem przejrzystym i bezbarwnym”. By poznać urok owych żyjątek i roślinek, by uczcić zawarte w nich jak we wspaniałym hymnie dzieło Boskie, Wardley-Fish oddałby wszystko. Pod wpływem owych prostych opisów przyrodnika poczuł coś, czego nie doświadczył – choć powinien był – nigdy przedtem rozważając psalm rozpoczynający się od słów: „Będę chwalił Pana za życia mego, będę
śpiewał Bogu memu, póki mnie staje”[14]. Stanął przy kasie ze spuszczoną głową i zwilgotniałymi oczyma, co można by przypisać oddziaływaniu jakiegoś sentymentalnego romansu. Narzeczona, powróciwszy od modystki, dostrzegła zarówno zmianę w jego zachowaniu, jak i wzięcie paczuszki z rąk rzucającego impertynenckie spojrzenia sprzedawcy i odgadła natychmiast związek przyczynowy, zachodzący między tymi rzeczami, co nie usposobiło jej życzliwie do zakupionej książki. Znała swego narzeczonego jako człowieka błyskotliwego i wesołego. Najbardziej podobał się jej w długiej, czerwonej marynarce. Złapali przed sklepem powozik i kazali odwieźć się do Kensington. Przejeżdżając przez Hyde Park, pod wysokimi drzewami o sczerniałych pniach i zielonych koronach, Wardley-Fish rozmyślał nadal – jak sądził, trwało to od dnia owych sekretnych odwiedzin z koszyczkiem wyładowanym bryłami węgla – o swym przyjacielu, który zamknął się w pustym pokoju, mając za towarzysza tylko pozbawiony ptactwa nieboskłon za oknem, a przed sobą jedynie perspektywę przerażającej podróży. Dawno temu, kiedy był bardzo mały, tak mały, że nie mógł jeszcze spożywać posiłków z dorosłymi, wyciągnął z bogatej ojcowskiej kolekcji znaczek, zwykły pocztowy znaczek z łabędziem. Dotykał go uważnie, z nieomal nabożną czcią, jednak uszkodził jego perforację. Ojciec zauważył to oczywiście, ale nie rózgi, jakimi ukarano chłopca, przyprawiły go o płacz, kiedy się wtulił w biały fartuch niani, lecz fakt, że spowodował szkodę, podczas gdy zamierzał jedynie okazać swój podziw dla tego znaczka, i że jego uszkodzenie okazało się nie do naprawienia. W jego naturze leżało dźwiganie brzemienia własnych błędów, będzie więc na nim ciążyła także pomyłka popełniona wobec Oskara. Nie umiał jej z siebie zrzucić. Nie umiał uwolnić się od myśli o niej. Powozik wjechał na most nad Serpentine, a Wardley-Fish, przysłuchując się poirytowanemu głosowi narzeczonej, spojrzał na nią
i stwierdził, że wcale mu się nie podoba. Jej małe, pulchne dłonie wydały mu się wprost odrażające. Odczuł wstrząs, a także nagły przypływ klaustrofobii, głównie na widok obsypanej pudrem, porowatej twarzy Melody. Marzył mu się kiedyś wyjazd do Afryki, nawet rozważał w myślach tę możliwość. Zwierzył się z owego zamiaru Dziwolągowi. Zastanawiali się nad ewentualnym udaniem się tam razem – było to przed ich spotkaniem w Cremorne Gardens – ale na przeszkodzie stawał lęk Oskara przed wodą. Teraz Wardley-Fish pojął jednak, że powinien był do Afryki wyjechać, odsuwając na bok ambicje, nakazujące mu umizgiwanie się do córki biskupa. Zdawał sobie sprawę z tego, że książka Hopkinsa seniora nie znajdzie uznania w oczach dziewczyny, ale kiedy zaproponował, że przeczyta na głos urywek, nie uczynił tego w zamiarach prowokacyjnych, lecz w nadziei, że być może mylił się co do jej reakcji. – Melody – powiedział – muszę się podzielić z tobą pewną tajemnicą. Przestali rozmawiać, gdy opuścili West End, a panujące między nimi milczenie było czymś tak niezwykłym, że rozumiał, iż nie znajdzie w dziewczynie wdzięcznej słuchaczki. Zazwyczaj nie czytała niczego i był pewny, że kupno książki uznała za rzecz dziwną. Zsunął sznurek z zielonej paczuszki, uśmiechając się filuternie do narzeczonej. – Już prawie dojeżdżamy, najdroższy – powiedziała, ale wyjęła mu z rąk sznurek i papier i zaczęła go składać. Wardley-Fish nie usłyszał w jej słowach nagany. – Tylko fragment – mówił. – Króciutki. Napisał to dziełko pater Dziwoląga i wcale nie jest takie, jak można by oczekiwać. Skinęła głową, miała nadzieję, że z widoczną dezaprobatą. Wardley-Fish otworzył książkę, nie od początku, lecz na chybił trafił. „Ciałko ma około półtora centymetra grubości (nie był to ten urywek, którego szukał) i tyleż wysokości, zabarwione jest na kolor purpurowobrunatny i pokryte podłużnymi pręgami barwy ciemnoliliowej;
barwa ta ciemnieje na obrzeżach każdej pręgi”. Melody Clutterbuck spojrzała na narzeczonego zmieszana. Przejeżdżali właśnie koło konnych strażników, którym zawsze lubiła się przyglądać. Teraz nawet ich nie zauważyła. Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, dać wyraz niechęci do niesmacznego wydźwięku – nie można tego inaczej określić – owego urywka. Z pewnością nie wydawał się właściwy dla kobiet. Ale narzeczony ubiegł jej protest. Wertował nadal książkę w poszukiwaniu bardziej przekonującego dowodu jej wartości. O, ten akapit. Albo to zdanie. – Widzisz, widzisz? – wykrzykiwał, a oczy mu lśniły. Dotychczas widywała go takim jedynie, kiedy się zachwycał końmi. – Stary jest cudowny. Wprost zachwycający. To jest coś, prawda, Melody? Coś – jak w kazaniach twojego ojca. „Wiecznotrwałe coś” – jak u Carlyle’a. Coś, o czym mówi twój pater. – Proszę cię, Ian! – I od czegoś takiego – rozemocjonowany powiewał otwartą książką – dojść do nieopalanego pokoju! – Najdroższy, mówisz od rzeczy! – „W owym dniu albo dwa dni później następna para osobników tego samego gatunku składa ikrę”. Nie, nie, kochanie. To tylko botanika albo zoologia. Stary jest zagorzałym ewangelikiem i nie ma potrzeby się zastanawiać, czy to właściwe, czy też nie. Ale wypowiadając te słowa, uzmysłowił sobie, że posunął się za daleko. Oddał Melody książkę, kiedy wyciągnęła po nią lewą rękę, i przypatrywał się, jak obiema dłońmi – mimo zaciśniętych ust, była wyraźnie podekscytowana – próbuje zawinąć dziełko Hopkinsa seniora w papier. Boję się o nią, pomyślał, jest stanowczo za młoda, by zrozumieć takie sprawy. W domu przyjmowano wielmożną panią Bary Braden-Loch. Młody duchowny spisywał się znakomicie. Melody Clutterbuck dumna była z podziwu, jaki wzbudzał, i rychło mu wybaczyła zachowanie w dorożce.
Zaniepokoił ją jednak martwy wyraz oczu narzeczonego, jaki spostrzegła podczas przerwy w ogólnej rozmowie. Nie była w stanie odgadnąć, że odmalowało się w nich nieokreślonej barwy niebo za oknem pokoju, położonego o trzy piętra ponad ulicami Notting Hill.
[14] Księga Psalmów 145, 2, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.).
46 Jednym szusem
To pan Paxton – ten sam pan Paxton, który zaprojektował Crystal Palace – doradził pannie Leplastrier, by wracała do Sydney na pokładzie Lewiatana. Podkreślił, że udziela owej rady jako inżynier, na trzeźwości sądów którego można w pełni polegać. Lucynda wyraziła wątpliwość co do tego, czy może powierzyć życie statkowi w taki sposób zarekomendowanemu. Wyraziła swe zastrzeżenia takim tonem, jakby uważała Lewiatana za obiekt niesolidny. – Jego sprawność jako statku pasażerskiego jest odwrotnie proporcjonalna do sprawności, jaką by się charakteryzował, gdyby go wykorzystywano jako frachtowiec handlowy – wyjaśnił pan Paxton. – Może nim pani spokojnie podróżować. Jest tak bezpieczny jak słoń. Będzie to dla pani doświadczenie cenne i wyjątkowe, ponieważ linia zbankrutuje w ciągu dwóch lat, a pan Legare zajmie się na powrót budową mostów, co w większym stopniu jest jego specjalnością. Kupiła tedy bilet, z charakterystycznym zakłopotaniem wywołanym jego ceną. Kabina drugiej klasy kosztowała pięćdziesiąt pięć funtów. Była to suma zbyt wysoka. Ale bilet klasy pierwszej kosztował siedemdziesiąt funtów. Mogła sobie na niego pozwolić. Zafundowała więc sobie kabinę pierwszej klasy, ale przy wszystkich za i przeciw, jakie rozważała, nie wzięła pod uwagę tego, że ów największy statek, jaki dotąd zbudowano, wyruszy w drogę tak pusty. Londyn wydał jej się miejscem dość bezludnym, lecz na statku było jeszcze gorzej. I właśnie z powodu owych wielkich, wyniosłych, pustych przestrzeni, jakie ją zewsząd otaczały,
zeszła z pokładu statku na nabrzeże, a gdy tylko dotknęła stopą lądu, poczuła się znacznie szczęśliwsza. Tak jakby wyszła z ratusza na rynek – nagle zewsząd otoczyło ją życie. Wzdłuż nabrzeża rozciągały się stalowe szyny, po nich zaś przesuwały się portowe dźwigi, posapywały lokomotywy, wydzielające obłoczki białej pary, a nawet deszcz, który zmoczył buciki Lucyndy, nie działał przygnębiająco. Świetnie się czuła wśród owych zajętych pracą ludzi. Otaczały ją surowe zapachy – węgla, koksu, antracytu, ropy naftowej. Właśnie woń ropy przypomniała jej hutę szkła, do której w czasie nieobecności w Sydney Lucynda zapałała jeszcze silniejszymi i gorętszymi uczuciami. Zapomniała już o napięciach i rozterkach, targających nią, gdy kupowała swe marzenie, i teraz, na portowym nabrzeżu Southampton, wytrwale dreptała za mężczyzną pachnącym ropą – inżynierem, jak sądziła, piegowatym Szkotem o zaciętej twarzy, który nigdy nie dostąpiłby zaszczytu wejścia do salonu Marian Evans. Huta szkła należąca do Lucyndy pachniała dokładnie tak samo. Wszystkie tak pachniały. Wszystkie, jakie zwiedzała w Trenton, w samym Londynie, a nawet w Nottingham, gdzie wytwarzano szklane płyty na zamówienie pana Paxtona, wszystkie spowite były tą samą wonią, co jej własna w Darling Harbour. Drewno gruszy, którego używano jako podstawy do nadawania formy wazie, nasycone było nie wodą, lecz ropą, a Lucynda odczuła nagły przypływ tęsknoty – równie silny jak impuls, który uprzednio popchnął ją do wyjazdu – za zapachem nadpalonego drewna, ropy i kwaśnym odorem sulfatów i tlenków chromu, nadających szkłu barwę zieloną i żółtą. Miała dwadzieścia cztery lata i ubrana była w elegancką suknię z tafty moiré. Suknia miała mocno podkreślony tył, ale nie aż do takiego stopnia, jak to opisywała George Eliot w sarkastycznym liście, pochodzącym z tego samego okresu. Córka dawnej przyjaciółki, wedle zawartego w owym liście opisu, chcąc wypić popołudniową herbatę, mogła jedynie przysiadać bokiem, ale George Eliot miała wówczas czterdzieści sześć lat, kłopoty z kamieniami nerkowymi i zupełnie nie rozumiała młodej dziewczyny.
Jest taka „malutka” – pisała – iż można odnieść wrażenie, że toczące się rozmowy w ogóle jej nie dotyczą. Siedzi milcząca, z dłońmi złożonymi na kolanach, nieświadoma zupełnie swego towarzyskiego niedopasowania i po godzinie traci się wszelką naturalną chęć okazania jej sympatii. George [Lewes] był tak miły, że wziął ją do British Museum, a następnie na herbatę, podczas której zdawała się przejawiać ochotę do zaproponowania mu gry w zielone. Oprócz tego porywu nie zdobyła się na zbyt wiele słów, a niezależnie od najlepszych intencji, trudno podtrzymywać rozmowę z kimś, kto się prawie nie odzywa.
Lucynda oczekiwała po dawnej przyjaciółce swej matki, że będzie podzielała matczyny entuzjazm. Ale chociaż George Eliot zachęcała Elizabeth do pisania esejów i artykułów, nigdy nie rozumiała „fanatycznego zapału”, z jakim matka Lucyndy odnosiła się do fabryk. Kiedy zaś dowiedziała się, że osierocona dziewczyna kupiła hutę, odmówiła zajmowania się kwestiami związanymi z wytapianiem szkła. Być może zajęłaby inne stanowisko, gdyby Lucynda zatrudniała kobiety jako wydmuchiwaczki, ale podjęta przez nią kiedyś w tym kierunku próba zakończyła się klęską. George Eliot nie była zainteresowana hutą, pochłaniały ją jej własne prace. Lucynda uznała ową damę za snobkę. Przedkładała nad nią pana Paxtona, który wprawdzie się z niej podśmiewał, ale objaśnił jej swój nowy projekt, przedstawiając ogromne płachty schematów i rysunków technicznych, a także pisał listy polecające do szefów hut, z którymi współpracował. Korzystanie z opieki pana Paxtona było o wiele przyjemniejsze niż dezaprobata ze strony sławnej przyjaciółki matki. Lucynda wybrała się do Londynu w przekonaniu, że odwiedza „kraj”. Szybko jednak przekonała się, że olbrzymia, pokryta sadzą machina, jaką stało się to miasto, nie jest dla niej żadną ojczyzną. Wyjeżdżając z Sydney, myślała o małżeństwie i macierzyństwie. Skłaniała się w pewnym stopniu – choć pamięć o tym nie sprawiała jej przyjemności – ku Dennisowi Hassetowi, który jednak – pozostając jej bliskim i zaufanym przyjacielem – z pewnością nie widział w niej odpowiedniej kandydatki na żonę.
Pozostawiła go, by w samotności przetrawił własne opory wobec małżeństwa z nią. Nie miała wątpliwości, że w Londynie obrzucona zostanie ofertami matrymonialnymi, choćby tylko ze względu na swój majątek i przygotowała się do stanowczego odrzucania niepożądanych propozycji. Ale żadne oświadczyny nie nastąpiły, chociaż opanowany zwykle pan Paxton dwukrotnie zachował się wobec niej w sposób niedżentelmeński. Cofnęła się o krok, przepuszczając przed sobą napędzany parą dźwig portowy, podniosła wzrok, by zobaczyć, co za ładunek on unosi – i zobaczyła ryczącą krowę rasy polled hereford, opasaną w połowie korpusu płótnem żaglowym. Dźwig zatrzymał się i zaczął opuszczać ładunek na szczyt wyniosłego klifu, którym był kadłub Lewiatana. Nabrzeże przypominało targ, na który wybierała się z ojcem do Parramatty, by kupić prosię albo sprzedać cielątka. Atmosfera przepojona była zwierzęcym lękiem i wonią mokrej sierści. Zwierzęta porykiwały, a pod wpływem owego wspomnienia Lucynda postanowiła przyjrzeć się im bliżej. Podeszła do ogrodzonych wybiegów, nie zwracając uwagi na smagłych pastuchów, którzy nie mogli zrozumieć, czego tu, na nabrzeżu, w padającym deszczu, szuka kobieta tej klasy. Przywykła do takich spojrzeń, a wyczuwając utajone w nich zagrożenie ze strony gromady mężczyzn – uświadomiła sobie, że jest kobietą zatrudniającą teraz takich ludzi, i jej dawny lęk wywoływany ich agresywnością ustąpił miejsca poczuciu przewagi, czerpanemu ze świadomości uprzywilejowania materialnego. Była w błędzie, doznając tego poczucia, ale dzięki Bogu mogła się nim pokrzepić. Nie zażądała, by spuścili wzrok, chociaż miała dość władzy, aby to na nich wymóc. Władza owa opierała się na pieniądzach, ale to nie z nich czerpała swą siłę. I to właśnie kłopotliwe dla otoczenia, niekiedy ujawniane ze złością poczucie własnej siły sprawiło, że Lucynda pozostawała w Londynie osamotniona. Nawet George Eliot, niezależnie od implikacji, jakie mogły wynikać z jej twórczości,
przyzwyczajona była do tego, że młode damy w jej obecności opuszczały powieki. Lucynda zaś tego nie czyniła. Obie kobiety patrzyły sobie w oczy, a George Eliot wspomniała (w cytowanym już liście) o „szczególnej skłonności dziewczyny do patrzenia szeroko otwartymi oczyma”. Być może ta właśnie skłonność, a nie chropawy akcent, zainteresowanie handlem, brak wprawy w rozmowie czy szokujące niekiedy opinie i niezgodny z zachowaniem godnym damy, głośny sposób wycierania nosa – przypominający prychanie morsa, jak się wyraziła George Eliot – sprawiła, iż Lucynda pozostała zupełnie jej obca. A kiedy dziewczyna spuszczała wzrok, ukazywała ciężkie i zmysłowe powieki, które nadawały jej twarzy przebiegły wyraz. Przeszła obok zbitych w ciasną gromadkę długonosych warchlaków rasy derby i zbliżyła się do wielkiej kolekcji oblanych deszczem, zardzewiałych klatek, przy której wiedli zażarty spór dwaj mężczyźni. Mijał ich właśnie powozik, wiozący kogoś wyglądającego jak duchowny. Lucynda zwróciła uwagę na płomienną rudość jego czupryny, ale zainteresowała ją przede wszystkim klatka, o którą wadzili się dwaj mężczyźni, pełna przemoczonych i drżących od chłodu królików. Niższy, któremu ciężkie powieki niemal całkowicie zasłaniały gałki oczne, próbował stawiać opór przedkładanej mu ofercie: – Króliki zeżarły już połowę kolonii. Po co mi jeszcze i te? – Podniósł głos tak, że to pytanie wyartykułował falsetem. – Nie, p’sze pana, mnie p’sze o to nie pytać. Wszystko stoi napisane. – Wezmę wszystko oprócz królików. – Nie, p’sze pana. Wszystko albo nic. Lucynda wkroczyła między klatki: króliki, gołębie, bażanty – wszystko ekspediowano pod adres Acclimatization Society of New South Wales. Znajdował się tam również jeleń, pół tuzina łani i trzy kozły. Wszystkie samce umieszczono w osobnych klatkach, jeden z nich krwawił z rany zadanej w szyję. Nie zabrakło i lam, spokojnie moknących na deszczu; każda miała własną klatkę, opatrzoną napisami zakazującymi wszelkiego
kontaktu z oddzielonym kratkami zwierzęciem. Lucynda próbowała poklepać któregoś koziołka, ale cofnął niechętnie łeb, a kiedy wsunęła rękę w głąb klatki, zaatakował ją ostro. Wróciła więc do trapu wiodącego do kabin pierwszej klasy. Deszcz osłabł i zamienił się w zwyczajną mżawkę. Dyżurny marynarz oddał pasażerce wojskowe honory. Rejs do Sydney miał trwać pięćdziesiąt pięć dni. Minie więc ponad półtora miesiąca, zanim Lucynda dowie się, czy Dennis Hasset – przygryzła na tę myśl wargi i hardo uniosła wzrok – poślubił Harriet Borrodaile czy też Elizabeth Palmer. W listach wspominał o „w najwyższym stopniu zatrważających tańcach”, ale nie dała wiary owemu określeniu. Dobry Boże, spraw, aby pozostał kawalerem, nie po to, bym go mogła poślubić, ale żebym miała w nim przyjaciela. Dobry Boże, zostaw mi kogoś, z kim mogłabym porozmawiać. Deszcz ponownie się nasilił, a kolejka do wejścia na statek nie zmalała. Lucynda otworzyła parasolkę, by spod niej dokładnie widzieć kolejne stopnie trapu. Wydawało się, że powstały jakieś kłopoty z wprowadzeniem na pokład inwalidy. Rozpoznała w nim owego płomiennorudowłosego duchownego, którego widziała w powoziku, a mówiąc ściślej, rozpoznała jego włosy. Wydało się jej dziwne, że wnoszą go odwróconego tyłem pod osłaniający wejście daszek. Ale rychło spostrzegła, że nie wnoszą go na statek, lecz znoszą na dół. W takich to okolicznościach Lucynda po raz pierwszy zobaczyła Oskara, aczkolwiek niewiele miała do oglądania, bo twarz zasłaniał sobie szczelnie rękoma. Zawróciła na nabrzeże, na które zniesiono pojękującego pastora. Dwaj inni duchowni uczestniczyli w tej operacji – Ian Wardley-Fish trzymał nosze od strony nóg delikwenta, Hugh Stratton zaś, nie bacząc na ból w krzyżu, dźwigał ich przednią część. Asystowali im: pani Stratton, Melody Clutterbuck i Theophilus Hopkins, blady starszy pan, którego brwiom przydałyby się postrzyżyny – trzymał on w ręku skrzyneczkę wyładowaną rozmaitymi przyborami, sporządzoną przezeń specjalnie z myślą o synu.
Lucynda spostrzegła, że rudowłosy duchowny ma oczy zawiązane przepaską. Przystojniejszy z pozostałych pastorów, noszący blond brodę, splótł dłonie. Rudowłosy nadal pojękiwał. Jasnobrody odezwał się z perswazją w głosie: – Szybkość jest ważna, Hopkins, chodzi o szybki manewr. Wtedy się uda. I znowu splótł dłonie, rozglądając się dokoła jak człowiek, który szuka kija, żeby dobić żmiję. Wyglądał na przemokniętego do suchej nitki. Starszy pan o szpakowatej brodzie zastygł ze swymi darami w pozie zawiedzionego maga, który trafił pod niewłaściwy adres. – Oskarze – przemawiał łagodnym tonem – przecież na pewno potrafisz tam wejść, prawda, Oskarze? Tęga, niechlujnie ubrana kobieta o wyraźnym akcencie z Oxbridge i wydatnym biuście, podeszła do starszego pana i pociągnęła go za połę płaszcza. – Chodźmy – powiedziała – chodźmy, wejdziemy na pokład. Lucynda cofnęła się i podeszła do trapu, by ubiec dalsze kłopoty. Uznała język angielski za bezradny w krańcowych sytuacjach. Odebrała kolejny ostentacyjny salut ze strony członka załogi pełniącego wachtę przy wejściu na statek. Parasolkę postawiła do wyschnięcia przy drzwiach kajuty, zdjęła kapelusz i buciki, a następnie podeszła do biureczka, by zapisać w dzienniku swe spostrzeżenia. Mimo że wydarzyło się tak wiele i tak wiele dowiedziała się o tysiącach mil morskich, jakie statek miał do przebycia, a także zobaczyła tak wielu ludzi, uznała za stosowne odnotować jedynie fakt następujący: „Niebywale rozległe miejsce do podróży, którą zmarnuję sobie wskutek irytacji i podniecenia, jakie mi wszędzie towarzyszą. Z chęcią zagrałabym w karty”. Usłyszała dobiegający z nabrzeża odgłos dźwigu do transportu zwierząt. Podeszła do luku okiennego w przekonaniu, że zobaczy kolejną krowę, ale
w polu widzenia dostrzegła ogromną klatkę, tak blisko, że nieomal otarła się o szybę. Wciągano w niej na pokład trzech duchownych; ten z zawiązanymi oczyma, zzieleniały na twarzy, stał pośrodku. Usta miał otwarte. Starszy z dwóch towarzyszących mu pastorów (wyglądał na podstarzałego chłopaka) trzymał rudowłosego pod ramię. Usta miał zamknięte, twarz pobladłą i jakby zmartwiałą. Młodszy natomiast, o jasnoblond brodzie, z pieprzykiem na twarzy, nie panował nad swym podnieceniem. Wzniósł ręce nad głowę i rozbieganym spojrzeniem ogarniał wszystko wokół. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał się wzbić w powietrze. Lucynda wyraźnie usłyszała wykrzykiwane przezeń słowa: – Jednym szusem! Mówiłem ci, Hopkins, tylko jednym szusem się to uda!
47 Babilon
Salony i kabiny Lewiatana miały wysokie sufity i były bogato zdobione. Wyłożono je pluszem, ozdobiono rzeźbieniami i obwieszono dyplomami uznania. Salon główny, w którym właśnie znalazła się Lucynda Leplastrier, całkiem sama, przewyższał ją wysokością prawie trzykrotnie, mierzył ponad dwadzieścia metrów długości i niemal dwanaście metrów szerokości. Wzdłuż ścian przechodziły dwa przewody wentylacyjne, przykryte ośmioma panelami – czterema większymi, lustrzanymi, i czterema mniejszymi, pokrytymi morskimi pejzażami i obrazami przedstawiającymi dzieci. Sofy obite były czerwonym pluszem, kozetki zaś utrechckim aksamitem, stały tam także mahoniowe organy, eleganckie bufety i stoliki z rzeźbionego drewna orzechowego, tu i ówdzie zaś zawieszono sentymentalne obrazy. Podłogę wyłożono brukselskimi dywanami, a zasłony uszyto z karminowego jedwabiu, co Wardley-Fish uznał za kwintesencję wystawnego wystroju Lewiatana. Z głównego salonu można było wychylić się przez poręcz i obejrzeć promenadę drugiej klasy, co też Lucynda niezwłocznie uczyniła. I choć było prawdą, że pan Ishmael Kingdom Legare nie okazał tam zbytniej hojności, zadbał jednak o wygodę i przestrzeń. Mimo że grube metalowe dźwigary krzyżowały się pod sufitem – Lucynda wychyliła się przez poręcz, by je obejrzeć – one również zostały pokryte zdobieniami o motywach orientalnych, pomalowane na przemian na kolor czerwony i niebieski, krawędzie pozłocono, a przestrzeń pomiędzy belkami podzielono na barwne panele, obramowane złoceniami.
Lucynda uznała, że czuje się w drugiej klasie lepiej niż w przepychu pierwszej i pomyślała: ja się tam przeniosę. Wydała masę pieniędzy na opłacenie uprzywilejowania, do którego w pewnym stopniu nie czuła się upoważniona, a oprócz tego, że ograbiono ją z piętnastu funtów różnicy w cenie, była oszołomiona i onieśmielona przepychem, jej głos zaś nabrał szorstkości, nie wtedy nawet, kiedy zwracała się do innych, lecz kiedy mówiła do siebie. Nie umiała sobie wyobrazić, by ktokolwiek, kto miałby w żyłach gorącą krew, mógł czuć się swojsko w zimnych i wypolerowanych rozległych pomieszczeniach pierwszej klasy. Uznała, że należy do ludzi, którzy mogą się zdobyć na coś takiego, ale okazało się, że była w błędzie. Dlatego też doszła do wniosku, że w drugiej klasie poczuje się lepiej. Spodobał się jej układ kabin, rozmieszczonych tarasowo na dwóch poziomach i otwierających się na centralnie położoną promenadę, a świadoma braku życzliwych jej sąsiadów w kabinach pierwszej klasy, odczuła potrzebę zbliżenia się do tłumku pasażerów klasy drugiej; tłumek ów skupił się wokół duchownego, którego wciągnięto na statek przy użyciu dźwigu. Lucyndę przyciągała do tych ludzi nie sama tylko ciekawość, ale jakieś pragnienie silniejsze, bardziej fizyczne, chęć znalezienia się wśród istot tego samego co ona gatunku – ta sama chęć, która ściąga ku sobie nawzajem prosięta rasy derby i króliki w klatkach. Grono otaczające pastora powiększyło się znacznie od chwili, kiedy go zobaczyła na portowym pomoście. Znajdowało się w nim także kilku uczniów. Przedtem widziała ich czterech, teraz było trzech. I ci trzej wręczali rudowłosemu duchownemu dziękczynne pismo, on zaś odwzajemniał się im pożegnalną mową. Wygłaszając ją, zamaszyście wymachiwał rękoma, a zakończywszy przemówienie, wytarł energicznie nos. Zabrzmiały oklaski. Jakiś szeroki w barach mężczyzna o bujnej brodzie – z pewnością nie duchowny, lecz nauczyciel – nadzorujący uczniów zebrał ich w kącie salonu, gdzie dostali ciasto i herbatę. Nadszedł tymczasem tamten czwarty. Lucynda zastanawiała się, kto spośród owych
ludzi wyrusza w podróż, a kto pozostaje na miejscu. Podjęła próbę przemieszczenia swych bagaży do którejś z kabin drugiej klasy, ale nie starczyło jej energii na przełamanie zawziętego oporu stewardów przeciwnych temu przedsięwzięciu. Rudowłosy pastor zaczął oprowadzać starszego pana z czarną brodą (zapewne swego ojca) po promenadzie drugiej klasy, gwałtownie gestykulując przy poszczególnych demonstrowanych obiektach jak nowo przyjęty do Royal Academy artysta, starszy pan zaś, z wyjątkową ostrożnością stawiający kroki, odgrywał rolę nowicjusza, dumnego z wyróżnienia, jakiego dostąpił. Młodsza z dwóch kobiet z orszaku przysiadła (z wielką ostrożnością, gdyż miała na sobie elegancką suknię) na obitej aksamitem sofce, przycisnęła dłonie do oczu, a następnie spojrzała ku górze. Lucynda zauważyła uśmiech na jej twarzy i odwzajemniła go, nie zdając sobie sprawy, że w rzeczywistości obdarzona została jedynie grymasem skrzywionych ust. Melody Clutterbuck – bo to ona wprowadziła Lucyndę w błąd – czuła się niemal chora w tym otoczeniu. Nabierała takiego wrażenia łatwo i wszędzie. Statek ją przerażał, ale nie to było głównym powodem jej wewnętrznego dyskomfortu – byłoby jej znacznie lepiej, gdyby się tu znalazła w innym towarzystwie. Gdyby towarzyszył jej tylko Ian albo ojciec, albo ktoś ze znajomych. Ale w wyniku ślepego zrządzenia losu przebywała w towarzystwie ludzi, dla których ów statek bynajmniej nie był przeznaczony, tym samym stawała się również kimś takim. Nie umiała orzec, kto okazał się w całym tym gronie najgorszy. Stanowili wszyscy zgrany zespół, a przedstawienie, jakie dawali swym zachowaniem, było zbyt groteskowe, by się w nie wgłębiać. Na przykład Strattonowie – reprezentowali typ ludzi znany dobrze Melody Clutterbuck. Od wczesnego dzieciństwa stykała się z takimi osobnikami przy stole, w czasie obiadów, na które ich zapraszał jej ojciec, biskup. Cuchnęli kurzem i sherry, nosili połatane ubrania; mężczyźni rzucali ukradkowe, lepkie spojrzenia i nie umieli ani przez chwilę patrzeć komuś
prosto w oczy; kobiety zaś wyrażały się z pretensjonalną sztucznością i hałaśliwie posługiwały się sztućcami; całość dawało się określić najłagodniej jako złe maniery. Strattonowie charakteryzowali się wszystkimi cechami swej klasy. Przywarli niemal do tacek z ciasteczkami przeznaczonymi dla dzieci. W chwilach, kiedy nie mogli już bardziej wypchać sobie ust jedzeniem, przypatrywali się wyposażeniu statku wzrokiem takim, jakim agenci Sotheby’s taksują przeznaczone na licytację meble. Oczywiście oboje wyglądali niechlujnie – a to niechlujstwo widoczne było na odległość. Zrośli się z nim tak ściśle, że przenikało całą ich odzież, zdawało się, że stali się jego częścią, i tak też w istocie było. Wyrażali się jednak w sposób kulturalny, a kontrast między brzmieniem ich głosów a wyglądem wprawiał rozmówcę w zakłopotanie. Ale oni stanowili śmietankę towarzystwa, w jakim Melody dziś się znalazła, z takimi postaciami już się stykała. Strattonowie należeli do osobników, którzy – choć byli szczególnie irytujący – mieli swe miejsce w menażerii ludzkiej. Natomiast widok Oskara sprawiał, że przechodziły ją ciarki, a dłonie splatała jak najściślej. Paznokcie wpijały się jej w ciało, ale wewnętrzne napięcie paraliżujące system myślenia i odczuwania nie pozwalało jej czuć bólu. Nie mogła znieść widoku jego głowy. Była zbyt wydłużona, usta zajmowały zbyt małą część twarzy, owłosienie zaś przechodziło wszelkie możliwości opisania. Zapuścił ostatnio wąsy, ale były tak nikłe, że chciało się mu poradzić, by dał sobie spokój. Melody w duchu sporządziła całą listę jego odrażających cech. Był to długi rejestr. Nie cierpiała na przykład jego piskliwego głosu, machających trwożliwie rąk i absolutnej niewrażliwości na to, jak ona go odbiera, co sprawiało, że ani na chwilę nie zaprzestawał obdarzać jej dobrodusznymi uśmiechami. Nawet sposób, w jaki poprosił stewarda o filiżankę kakao, w tym wykwintnym otoczeniu raził naiwnością doprowadzoną do poziomu zidiocenia. Łatwo było spostrzec, że tutejsi stewardzi są najbezczelniejszymi w świecie snobami i Melody doskonale rozumiała (choć zarazem i ostro potępiała – byli w końcu tylko stewardami) ich
zachowanie wobec osoby, która nie zasługiwała na uprzejmą obsługę. Przypuszczała, że pasażerom pierwszej klasy oszczędzono by takiego zakłopotania. Rzuciła spojrzenie w stronę pasażerki pierwszej klasy, wykrzywiła twarz w grymasie i ucieszyła się, otrzymując w zamian uśmiech. Sławny Theophilus Hopkins (rozgłos uzyskał dzięki publikowanym w dzienniku „The Times” listom atakującym pana Darwina) był – jeśli to w ogóle możliwe – postacią gorszą jeszcze od syna. Sprawiał na Melody wrażenie somnambulika. Ogarnął ją spojrzeniem niedającym w żaden sposób odczuć, czy wie, na kogo patrzy. Trzymał w ręku skrzyneczkę w taki sposób, jakby kryła w sobie prochy kogoś szczególnie mu bliskiego. Siadając do herbaty, położył swój skarb na kolanach, filiżankę zaś postawił na wieczku. Ale to nie brak obycia drażnił w nim Melody najbardziej. W gruncie rzeczy mógłby tam umieścić filiżankę, a nawet jeszcze cukiernicę, i nadal wyglądać godnie. Przeszkadzała jej świadomość, iż jest obłąkany. Był na swój sposób przystojny i przyzwoicie ubrany. Dłonie miał wprawdzie wielkie i szorstkie – wyglądały raczej na dłonie kupca niż dżentelmena. Ale i to nie miało znaczenia. Ważne było to, iż mógł wbić sobie w głowę przekonanie, że ten statek to odpowiednik biblijnego Babilonu. A tego właśnie obawiał się Ian. Melody przyglądała się starszemu panu uważnie, nie mając pewności, do czego właściwie jest zdolny. Odmówiła już dwa pacierze, pierwszy jeszcze na nabrzeżu, a drugi w chwili, gdy dźwig podniósł z ziemi olbrzymią klatkę. Ian pomyślał wtedy, że ojciec Oskara rzuci się nań z rózgą, na podobieństwo Jezusa chłostającego przekupniów w świątyni. Melody zastanawiała się, co też zawiera skrzyneczka, którą przyniósł starszy pan, i zaoferowała się, że pomoże mu jej pilnować, propozycja została jednak grzecznie odrzucona. Melody myślała, iż ojciec Oskara pragnie się przyjrzeć z bliska karmazynowym zasłonom. Ian twierdził, że zostaną rozkradzione jako pierwsze. Towarzystwo otaczające Oskara nie było jednak jedyną grupką ludzi na
promenadzie. Przechadzało się po niej kilku mężczyzn, a jeśli niektórzy – pod nowymi garniturami – kryli zahartowaną skórę kolonistów, tym lepiej dla nich. Delikatniś rychło zostałby odtrącony. Starszy pan wziął do rąk swą skrzyneczkę. Melody zebrała się w sobie. Syn ujął ojca pod ramię. Oczy Theophilusa pociemniały, toczył nimi bezwiednie dokoła.
48 Wrota paszczęki jego kto otworzy?
Autor dziełka „Corallines of the Devon Coast” miał wzrok wyćwiczony w najwyższym stopniu. I choć uznalibyśmy to za skutek działania jego własnych pasji badawczych, miliony powiązań splątanych jak węzły kokonów motylich, które rozwieszał na ścianie swego laboratorium w Hennacombe, a każdy węzeł służył określonemu celowi i był specjalnie do tego celu przygotowywany – otóż owe miliony powiązań sprawiały, że Theophilus Hopkins, FRS, człowiek o dumnym usposobieniu, wiódł permanentną wojnę z wszelkimi interpretacjami swego postępowania i postawy, które mogłyby mu zjednać trochę ludzkiego zaufania. Używał wyrazu „dar” nie jako synonimu talentu, lecz jako wyjaśnienia tego pojęcia. Hojności owego daru dowodziły rysunki stworzonek morskich, stanowiące dzieło jego życia. W odniesieniu do Lewiatana dar ów był godzien uwagi, ponieważ mówimy o uczonym, należącym do najdokładniejszych opisywaczy zjawisk przyrody w owej epoce, człowieku, który na przykład przez dziesięć sekund przypatrywał się motylowi i potrafił potem dokładnie określić formy i kolory jego korpusu i skrzydeł. Człowiek ów jednak niczego nie dostrzegł na Lewiatanie. Nie zachował z wizyty na statku żadnego wrażenia wzrokowego, poza (zbyteczną) troską o to, czy ogromne, wyposażone w szerokie łopaty koła po bokach są jedynym środkiem napędu. Toteż jeśli oczy Theophilusa, jak zauważyła Melody Clutterbuck, sprawiały wrażenie gałek ocznych niewidomego, wynikało to stąd, że nie chciał dostrzec niczego, co mógłby zobaczyć
w salonie lub promenadzie drugiej klasy albo w bibliotece, pokoju zabaw, jadalni czy też w jakimkolwiek innym pomieszczeniu, do którego wkraczał (odmierzonymi krokami, żaden nie był dłuższy niż dwadzieścia centymetrów), próbując opanować lęk, jakim napawał go fakt, iż oto Pan odbiera mu ukochanego syna. Oskar opuścił dom ojca w roku 1857. Teraz był rok 1865, oni zaś spotkali się w ciągu tych ośmiu lat czterokrotnie. Każde z owych spotkań było nie do zniesienia bolesne, nie dlatego, że syn stał się hazardzistą – ojciec nic o tym nie wiedział i wyobrażał sobie, że Oskar korzysta ze wsparcia finansowego jakiejś anglikańskiej instytucji charytatywnej – ich wzajemne nieporozumienia miały głębokie przyczyny teologiczne. Mimo to każdego ranka i każdego wieczora Theophilus modlił się o zbawienie duszy syna – o to, by w dniu Sądu Ostatecznego mógł on zasiąść po prawicy Boga i żeby wszyscy oni: matka, ojciec, niemowlęta i Oskar znaleźli się razem między świętymi. Nie odmawiał rutynowych modlitw, lecz tworzył nowe, za każdym razem inne i ten, komu zdarzyło się przechodzić czerwoną ścieżką do Morley, ulegał zadziwieniu, słysząc ogromną liczbę niezwykle szczegółowych informacji, jakie owe modły zawierały. Stąd najintymniejsze powody smutku, w jakim pogrążony był Theophilus, były w Hennacombe szeroko dyskutowane, choć on sam nie miał tam nikogo, z kim mógłby porozmawiać o własnych troskach. Strattonowie odnosili się doń miło. Byli biedni, o wiele biedniejsi od niego, ale przynosili mu cienki rosołek i pudding z rodzynkami. Nie mógł jednak opowiedzieć im o swym bólu. Oni nie zasiądą u boku Pana w Dniu Zbawienia. Pewien kuzyn pani Stratton piastował jakieś stanowisko w Church Missionary Society w Londynie. Tym sposobem Strattonowie dowiedzieli się, że Oskar zamierza popłynąć do Nowej Południowej Walii. I oni właśnie przekazali panu Hopkinsowi wiadomość, której syn nie miał odwagi osobiście mu zakomunikować. Theophilus poczuł się urażony. Odczuł coś gorszego niż uraza – zazdrość. Przygryzł sobie dolną wargę tak mocno, że
przeciął naskórek. Nie mógł znieść myśli o tym, że to właśnie pastor z żoną zaprosili go do wspólnej wyprawy pociągiem, by w porcie pożegnać chłopca. Bóg rzucił mnie niewiernym i wydał mnie w ręce niegodziwych. Musiał się z tym pogodzić. Strattonowie tkwili w błędzie, ale byli dlań mili. Musi zapanować nad swą dumą. Modlił się do Boga, prosząc o ratunek przed popadnięciem „w grzech, który zagraża mi tak często”. Do Southampton podróżowali we wspólnym przedziale drugiej klasy. Popijali nieco przesłodzoną herbatę z mlekiem, on zaś czuł się jak oszust. Szczerze pragnął uchronić syna, nie przed Australią, ale przed herezją anglikańską. Dlatego właśnie przez całą drogę wczytywał się w Pismo Święte. Otulił się swym ogromnym płaszczem – przedział nie był ogrzewany – i nawet kiedy pociąg przejeżdżał przez długi, nisko zawieszony most w Teignmouth, nie okazał żadnego zainteresowania urokami roztaczającego się za oknem widoku ani kobietami, które odsłoniwszy nogi wysoko snuły się po mulistym rozlewisku, czy też zachwycającym lśnieniem mokrej ziemi pod przymglonym, bladoniebieskim niebem. Theophilus znał na pamięć całą Biblię i jeśli przytoczylibyście dowolny werset, on podałby dalszy ciąg, aż do chwili, w której byście to cytowanie przerwali. Ale owego dnia, w pociągu przejeżdżającym przez hrabstwo Exmouth, na małych skrawkach papieru dokonywał z niej wypisów drobnymi literkami. Z fiszek tych czynił następnie zakładki, ułatwiające odnalezienie sentencji, które chciał wykorzystać w modłach na intencję syna. Pastorostwo natomiast próbowali wciągnąć go w rozmowę. Nie znajdowali wszakże innego tematu oprócz pieniędzy. Theophilus wiedział o ich ciężkiej sytuacji materialnej i w pewien sposób im współczuł, nigdy jednak nie zetknął się jeszcze z tak otwartym materializmem. Pani Stratton zwierzyła mu się, iż pewien wydawca zaproponował jej, by napisała powieść. Theophilus pokiwał uprzejmie głową, ale w środku zakipiał z oburzenia. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że to Szatan
wypowiada się za pośrednictwem powieści. Pani Stratton pragnęła zreferować Theophilusowi warunki finansowe, jakie jej zaproponowano, on jednak nie dopuszczał możliwości dyskutowania z tą kobietą o czymkolwiek, co się wiązało z jej pisarskimi planami. Pastor Stratton był ciekaw, w jaki sposób Oskar zdobył pieniądze na opłacenie podróży. Nie zapytał o to wprost, lecz krążył wokół owej kwestii jak myszka obok kawałka słoniny, umieszczonego na przynętę w pułapce, to zbliżając się do niej, to rozważnie oddalając. Theophilus uznał te zabiegi za impertynencję. Wymówił się chęcią skupienia uwagi na lekturze, ale to nie uciszyło Strattonów, podliczających na głos wydawane przy różnych okazjach szylingi i pensy i Theophilus czuł się tak, jakby za towarzyszy podróży miał parę sklepikarzy. Zachowanie pastorostwa tak bardzo wyprowadziło go z równowagi, że – choć swą irytację uważał za niegodną chrześcijanina – poczuł się nieprzygotowany do spotkania z synem. Z trudem zbierał się w sobie. Stanął na peronie poczerniałej od sadzy stacji kolejowej w Southampton z uczuciem całkowitej wewnętrznej pustki. Patrzył, jak pani Stratton całuje jego syna i targnęła nim zazdrość. Na ów widok aż się wstrząsnął. On sam nie ucałował Oskara, tylko uścisnął mu oficjalnie dłoń, a w skroniach mu zaszumiało. Podszedł do ławki pod pretekstem, że chce zawiązać sznurowadło, ale usiadłszy na niej, nie odważył się pochylić głowy w obawie, by nie dostać krwotoku. Położył obok siebie skrzyneczkę, a Biblię umieścił na wieku. Spomiędzy kartek wysunęło się kilka papierowych zakładek. Pan Stratton podniósł kartki z ziemi i podał Theophilusowi, ten zaś wcisnął je do kieszeni swego obszernego płaszcza, jakby to była garść zeschłych liści. Nadal czuł się niepewnie. Zupełnie jak człowiek, który znalazł się w Osace, chociaż wybierał się do Edynburga. Wszystko tu było obce, dalekie, wrogie. Syn wydał mu się piękny. Theophilus powtarzał w myślach Pieśń Salomonową. Twarz Oskara przypominała kształtem serce, tak samo jak twarz jego matki – ta twarz, którą Theophilus
obejmował dłońmi w owej cudownej chwili, gdy w jej łono spływało jego nasienie. „Snopkiem mirry jest dla mnie mój miły, między piersiami moimi pozostawać będzie”[15]. Oskar miał tak samo wspaniałe włosy jak matka i jej mlecznobiałą cerę, odziedziczył matczyną skłonność do uniesień i zapału, matczyne wielkie oczy, a przede wszystkim jej nadzieję. Jego twarz nie umiałaby wyrazić ani dumy, ani zazdrości, była na to zbyt szlachetna. Oskar miał oblicze człowieka ofiarowującego bliźnim dar. I ów dar był wszystkim, co posiadał. Skrzyneczka przyniesiona przez ojca zawierała – jak wiecie – zestaw przyrządów służących do lutowania, którą to technikę Theophilus opanował do perfekcji, a której stosowania jego syn nigdy nie mógł pojąć. Ojciec wykonał własnoręcznie nie tylko skrzyneczkę, ale zawarte w niej przybory. Znalazły się między nimi dwie najładniejsze buteleczki (te ze szklanymi zatyczkami), przeznaczone na kwas i topik oraz mniejsze pudełeczko na żywicę. Na wieku skrzyneczki umieścił mosiężną tabliczkę z napisem: „O.J.P. Hopkins – podarunek od ojca”. Oskar przyjął podarunek i podziękował, ale Theophilus nie pozwolił mu się nacieszyć prezentem. Chciał, żeby obaj uklękli i wspólnie się pomodlili. Nie czuł się bynajmniej skrępowany odmawianiem modlitwy na stacji kolejowej w Southampton. (Nigdy się nie wstydził publicznego okazywania swej wiary). Obawiał się natomiast, iż nie zdoła zapanować nad własnym uniesieniem. W tym właśnie tkwił jego słaby punkt, była to szczelina w pancerzu: postępował w sposób tak nieprzewidywalny, że choć wydawał się zdolny do nieustraszonego odprawiania modłów w obecności najbardziej nawet niegodziwego audytorium, mógł się także załamać i stracić panowanie nad sobą. Nie potrafił wybaczyć sobie zachowania na pogrzebie matki Oskara. Próbował zmówić za nią pacierz, ale odprowadzono go na bok. Nie potrafił wykrztusić ani słowa, głos uwiązł mu w gardle. Nazwę Lewiatan usłyszał w powoziku, którym jechali przez rozmokłe ulice Southampton do portu. Nie myślał uprzednio o tym statku ani przez
chwilę, choć Stratton wypowiadał się na jego temat z wielką znajomością rzeczy. Kiedy jednak w Southampton do uszu Theophilusa dotarła nazwa Lewiatan, przyszedł mu na myśl biblijny gigant, którym Bóg posłużył się, by wykazać Hiobowi jego niewiedzę i słabości. „Nie przepuszczę mu: i słowom możnym i do proszenia ułożonym. Któż odkryje wierzch odzienia jego, a w środek paszczy jego kto wejdzie? Wrota paszczęki jego kto otworzy? Wkoło zębów jego – strach. Ciało jego jak tarcze lane, spojone łuskami przyciskającymi się. (...). Z ust jego lampy wychodzą jak pochodnie ognia zapalone (...). Członki ciała jego wzajemnie się spajają: wypuść na nie pioruny, a na inne miejsce się nie uniosą”[16]. Tak oto Theophilus wyobrażał sobie Lewiatana. Stanął na nabrzeżu i przyjrzał się statkowi. Krople deszczu zawisły na obrzeżu jego czupryny jak na płatkach kwiatów. – Oskarze – przekonywał syna – przecież na pewno możesz tam wejść. Ale zaraz pojawiły się nosze, przepaska na oczy, bydlęca klatka. Theophilus chciał odmówić modlitwę, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi. Artretyczny ból wywołany całym owym dniem przeszył go na wylot jak igła. Zakłócił Theophilusowi zdolność do koncentracji, ale nazwa statku wypełniła całkowicie jego myśli, przynosząc mu nieoczekiwaną zgoła satysfakcję, napomnienie, iż nie powinien sprzeciwiać się woli Boga, bo przecież nie zna jego zamiarów i może się okazać, iż syn nie zostanie potępiony. Theophilus Hopkins nie patrzył więc już na statek jako na dzieło Szatana. A to, czego nie lubił – satynę, jedwab, aksamity – po prostu omijał wzrokiem. Jeżeli wystrój liniowca coś mu przypominał, to tylko anglikańską katedrę, postanowił jednak nie zapamiętywać żadnego szczegółu. Pragnął zachować w pamięci jedynie twarz syna. Odczuł nagłą potrzebę wyjścia na pokład i odetchnięcia świeżym powietrzem. Morze było czyste i niezepsute. Syn jednak nie mógł udać się z nim na pokład, przechadzali się więc po wewnętrznej promenadzie statku, objęci uściskiem, takim, jaki Theophilus
podpatrzył u Włochów. Oskar chwalił naturalne światło wypełniające pomieszczenia oraz skuteczną wentylację. Wykazywał silne przywiązanie do pryncypiów. Weszli do zarezerwowanej dlań kabiny, gdzie znajdowała się płytka z celuloidu, nowej substancji, o której Theophilus już czytał, ale której jeszcze nie widział. Płytka pokryta była wyrysowaną kratką i zasłaniała luk okienny. Oskar nie potrafił wyjaśnić funkcji, którą pełniła, ale ojciec na to nie nalegał. Pomyślał, że teraz powinni się pomodlić. Nie był pewien, czy pacierz w pociągu odmówił w sposób należyty (mogły go zakłócić zazdrość i duma). Oskar zademonstrował ojcu, w jaki sposób łóżko składa się przy ścianie na dzień, a rozkłada na noc. Kiedy je opuścił na podłogę, Theophilus przysiadł na nim, a ból w stawach od razu zelżał. Oskar usiadł naprzeciwko, na niskim krzesełku z rzeźbionym oparciem, ale nie umiał opanować drżenia kolan i bezwiednie poruszał rękoma. I wtedy Theophilus wręczył synowi drugi podarek. Była to mała paczuszka, zawinięta w białą serwetkę i owiązana czarną tasiemką. Wyglądała złowróżbnie, a czerń (zapewne pozostałość po żałobnych opaskach, przechowywanych w biurku) miała kiedyś uhonorować kobietę, z pamiątek po której ów prezent został wydobyty. Był to czepeczek, którym okryto Oskarowi główkę po jego przyjściu na świat i który jego matka przechowywała, gdyż zgodnie z zabobonem sądzono, iż ów maleńki, wklęsły krążek materiału uchroni dziecko przed utonięciem. – Oto on – powiedział Theophilus, kładąc kawałek materiału na dłoni, drżącej w sposób widoczny – oto twój czepeczek. A widząc, że syn nie rozumie, co to, dodał: – Czepeczek, którym po urodzeniu okryto ci główkę. Wyjął z kieszeni chusteczkę i rozłożył ją, pokonując sztywność zaprasowanego przez panią Williams materiału. Wytarł nos, nie patrząc na syna. Pamięć przywołała mu obraz dziecka i matki spacerujących po ścieżce – wśród mirtów i wonnych ziół porastających rdzawą glebę
hrabstwa Devon, tak miękką i lepką, że oblepione gęstą gliną buciki obojga stały się ciężkie i ogromne jak potworki z koszmarów sennych. Oskar włożył czepeczek do skrzyneczki z przyborami. Niełatwo go tam zmieścił, trzeba go było owinąć wokół buteleczki z kwasem, po czym wcisnąć zawiniątko w lukę przy pudełku z żywicą, zaginając papierową serwetkę i gniotąc żałobną wstążkę. Oskar nie chciał jej uszkodzić. Bardzo go ten prezent wzruszył. Zamknął ostrożnie wieczko skrzyneczki i ułożył ją na długiej półce z tyłu, za krzesełkiem. Kiedy ponownie zwrócił twarz ku ojcu, malowało się na niej ostrożne oczekiwanie. Lękał się wybuchowej uczuciowości Theophilusa. Nie umiał określić jej charakteru, nie znał jej zakresu ani intensywności i chociaż mógłby spędzić resztę życia na dociekaniu, jakiej natury emocje ojciec żywił w chwili, w której się one objawiały, nagie jak sztućce na białym obrusie, kurczył się wewnętrznie z niepewności. Zapamiętał ojcowskie oblicze; tę jego część, na której rzednący skrawek czarnej brody porastał policzki, poniżej gładkich zatoczek pod oczyma. Skóra twarzy wyglądała w owym miejscu tak, jakby przez zbyt długi czas pozostawała zgnieciona. Czaił się tam zapach wprawiający Oskara w zakłopotanie, znajomy zapach, w którym rozpoznawał woń rodzinnego domu, opuszczonego na okres letni. Połączenie bliskości i oddalenia było doprawdy deprymujące, a jego oddziaływanie wzmagały jeszcze hałasy. Co pewien czas odzywały się megafony, które przypominały o nadchodzącej chwili rozstania. Oskar wyczuwał niekończący się przestwór wody za plecami. Kratkowane linie na celuloidowej płytce dzieliły ten przepływ na kwadraciki, które łączyły się i zespalały w całość, po czym znów rozdzielały – i łączyły, rozdzielały – i łączyły. Oskar wypowiedział jakieś słowa wesołym tonem i wyszedł na promenadę. W powietrzu pachniało świeżą farbą i elektrycznością. Wyczuwało się też jakiś opar przypominający bukiet z kieliszka brandy, a także woń skóry, jak u szewca na St James w tygodniu poprzedzającym wyścigi
w Ascot. Wszystkie owe zapachy przenikał delikatny, ale wszechobecny aromat morza. Oskar wyobrażał sobie, że wyczuwa ruchy Lewiatana. Stał przed drzwiami swej kabiny, lewą ręką trzymając się poręczy umieszczonej wzdłuż ściany. Uśmiechnął się do Melody Clutterbuck. Panna Clutterbuck z trudem dostrzegła ten uśmiech na jego trupiobladej twarzy. Jej wzrok przyciągał ojciec Oskara, stojący w drzwiach, za synem. Widziała, jak wynurzył się z kabiny na górnym podeście i patrzył wokół, jakby stał nad pulpitem. Wolno ruszył przed siebie; Melody nie zdawała sobie sprawy z tego, że powodem owej powolności ruchów był ból. Sama skierowała się ku innym schodom, jak klient banku, który domyśla się, że w kolejce obok stanęli rabusie, ale nie jest całkiem pewny własnej intuicji. Nie zdołała dotąd przezwyciężyć zakłopotania. Stała nieruchoma, blada, krew pulsowała jej w dłoniach zaciśniętych na rękawiczkach, które zdjęła do herbaty. Spostrzegła w pewnej chwili, że Hopkins senior padł na kolana. Usłyszała jęk. Pomyślała: przecież ewangelicy nie klękają! Zobaczyła stewarda podbiegającego do starszego pana i zatrzymującego się przy nim. Oskar, rozmodlony jak mnich, przyklęknął obok ojca. Pannie Clutterbuck wydawało się, że słyszy uderzenie kościstych kolan o dywan, który powinien być na tyle puszysty, by przytłumić takie odgłosy. Na chwilę uchwyciła wzrok narzeczonego, ale tylko na chwilę, gdyż – och, ty głupku, ty głupku – także poszedł w ślady obu fundamentalistów. Poszukała wzrokiem Strattonów – wielebny już też klęczał, ona zaś pochylała się, oparłszy dużą dłoń na ramieniu męża. Panna Clutterbuck zobaczyła, że pasażerowie, nie mający nic wspólnego z tą grupą, także zachowują się podobnie. Tuż obok przyklęknął krępy mężczyzna, pachnący mokrą zwierzęcą sierścią. Było coś strasznie intymnego w widoku wyłysiałego czubka jego głowy. Inni pasażerowie, niektórzy jeszcze z kryształowymi kielichami w ręku, również już klęczeli. Stewardzi pozostali w pozycji stojącej, ale złożyli dłonie i pochylili głowy, jak to czyni
wielu baptystów. Z zewnątrz dobiegały dźwięki megafonów, ale tu, w środku, panowała cisza, a Melody Clutterbuck, nie chcąc być uznana za odstępczynię, także przyklęknęła. Po minucie, może dwóch minutach, Theophilus Hopkins, FRS, rozpoczął modlitwę. – Panie Boże! – Głos mu się załamał. Powtórzył po chwili: – Panie Boże! Oto mój syn. – Znów zamilkł, tym razem na krócej, ale ów moment milczenia wydawał się bardziej jeszcze wypełniony bólem. – A oto jego przyjaciele oraz towarzysze podróży. Dał się słyszeć astmatyczny oddech pani Stratton. Zachwiała się z niewygody dotkliwie odczuwanej na klęczkach. Mąż podtrzymywał ją z tyłu. – Boże mój, Boże – westchnął ojciec Oskara głosem tak przygaszonym, że wielu klęczących nie słyszało słów, które po tym nastąpiły: – Cóż możemy uczynić? I wstał z klęczek. Musnął dłonią głowę syna tak lekkim ruchem, że Oskar zastanawiał się zawsze, czy nie wymyślił sobie tego ojcowskiego gestu. Szybkim krokiem, walcząc z bólem, wszedł na schody. Zniknął pozostałym z oczu, utykając, z twarzą wykrzywioną grymasem cierpienia. Całe zgromadzenie zaczęło się powoli rozchodzić, unikano wzroku współpasażerów. Znalazłszy się na nabrzeżu, Theophilus wznowił modły. Stał zwrócony twarzą ku Lewiatanowi, otoczony gromadką widzów. Ale gigantyczne rozmiary statku sprawiły, iż jego głos nie docierał do uszu syna, pozostającego na wewnętrznej promenadzie. Oskar spodziewał się, że ojciec powróci na statek. Kiedy się jednak okazało, iż Theophilus zszedł z pokładu już na zawsze, syn wbił martwy wzrok w zatłoczoną klatkę schodową, której głębia pochłonęła mu ojca. Przejął go ból tak dojmujący, tak paraliżujący serce i uciskający płuca, że nie był w stanie oddychać, mimo że otaczający go przyjaciele starali się go wspierać.
Pomyślał: Nigdy już nie zobaczę jego mądrej, starej twarzy. Opuszczając go, okazuję się synem marnotrawnym. Ucałował panią Stratton, uścisnął dłoń Wardleyowi-Fishowi, pannie Clutterbuck, panu Colville’owi i uczniom z jego szkoły. Nasiliły się dźwięki syren i dzwonków, huk sztucznych ogni. Lucynda, przypatrując się całej scenie z górnej galerii, zadała sobie pytanie, dlaczego duchowny zasiadł samotnie na jasnoczerwonym chaise-longue. Oskar znalazł się w kleszczach swej fobii w geometrycznym środku statku. Wyobrażał sobie, że wszyscy już odeszli.
[15] Pieśń nad pieśniami 1, 12, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.). [16] Księga Hioba 41, 12–15, 19, 23, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.).
49 System
Pastor Stratton pojawił się tak nagle, że przestraszył Oskara. Twarz miał ściągniętą. Nie udzielił młodemu człowiekowi żadnego ostrzeżenia. Podszedł doń, skradając się na palcach po puszystym dywanie, z wyłudzonym w ostatniej niemal chwili kieliszkiem sherry w ręce. Oskar nie podniósł wzroku, ale pastor Stratton bynajmniej nie starał się, by uważano go za niewidzialnego. Wprost przeciwnie. Pozostał na promenadzie jako ostatni z odprowadzających i już dwukrotnie napominano go, by opuścił statek. Rzucał swe wyzwanie w pełnym świetle rampy. Wyobrażał sobie, że młody człowiek go oczekuje. Uznawał to za całkowicie naturalne, ponieważ od dawna odkładali do sposobnej chwili różne sprawy, które należało wyjaśnić. Pastor Stratton chciał do takiej rozmowy doprowadzić wcześniej, ponieważ jednak do niej nie doszło, postanowił odbyć ją teraz. I nie dopuścić do tego, by uniemożliwiły ją wezwania syren. W ostateczności mogą go odstawić na ląd już po odbiciu statku od nabrzeża. Przysiadł na kozetce o niecały metr od swego wychowanka, a szklaneczkę z niedopitym trunkiem postawił na oparciu kozetki. Z niejakim trudem osiągnął chwiejną równowagę płynu, nie przejmując się zbytnio tym, że wylewający się alkohol może poplamić obicie. Oskar go nie dostrzegał. Przed oczami miał ciągle twarz ojca w chwili rozstania, a zwłaszcza owe krążki delikatnej skóry pod oczyma. – Nie możesz już dłużej mnie odpychać – odezwał się pastor Stratton,
przybliżając twarz do twarzy swego podopiecznego. Ten aż poderwał się z kozetki z wrażenia. – Hoo! – wykrzyknął. Oblicze wielebnego pozostało nieruchome, a wyciągnięta ręka powędrowała ku odstawionej na oparcie kozetki szklaneczce sherry. Młody człowiek nadal żywił szacunek dla obojga Strattonów, a współczucie dla słabości pastora nie umniejszało wcale tego poszanowania, nawet przeciwnie. Dziś jednak raził go ewidentny wyraz chytrości na twarzy opiekuna, kiedyś mającej wyraz tak niewinny i chłopięcy, a teraz oszpeconej zepsuciem. Zbyt jednak przejęty był smutkiem wywołanym rozstaniem z ojcem, by próbować odgadnąć zamiary pastora Strattona. Położył mu więc rękę na ramieniu i powiedział: – Już czas. Nadeszła ta smutna chwila. Na obliczu Hugh Strattona odmalował się nagły przypływ podejrzliwości. Stała się twarzą człowieka, który przekonał się, iż świat wcale nie jest taki, jakim go przedstawiają. Człowieka, który wie, że rozgrywki i podstęp plenią się wszędzie, że stosują je biskupi, rektorzy, monarchowie, a nawet prowincjonalni proboszcze. Twarz pastora dawała wyraz wręcz heretyckiemu przeświadczeniu, iż nawet Pan Zastępów jest tylko próżnym i chełpliwym demiurgiem, którego zapewnienia o własnej wszechmocy opierają się jedynie na ignorancji i pysze. – Dość już zabawy w kotka i myszkę – stwierdził, wbijając ostry wzrok w swego wychowanka – musisz mi teraz wszystko powiedzieć. Patrząc na wielebnego Strattona, Oskar zrozumiał, że nie mógł dotychczas sprostać jego spojrzeniu, że posługując się uprzejmymi unikami, a niekiedy i wykrętami, unikał patrzenia w oczy pastorowi z Hennacombe, świadomy, że odnajdzie w nich jedynie wyraz głębokiego unieszczęśliwienia. Dziś nie mógł już jednak uniknąć spojrzenia jego oczu. Były wodniście niebieskie; ich przyżółcone, pożyłkowane i plamiste białka przypominały porcelanową czarę w hotelu Łabędź w Morley.
Duchowny podniósł do ust szklaneczkę. Dolna jego warga wysunęła się na spotkanie z jej brzeżkiem, podstawa szklaneczki znalazła się tuż obok nosa Oskara. – Opiekowaliśmy się twoim biednym ojcem w miarę naszych możliwości – powiedział pastor. – Dożywialiśmy go, mimo iż nam samym z trudem starczało na życie, i czyniliśmy to nie dla nagrody, w każdym razie nie na tym świecie. Troszczyliśmy się również o ciebie. Nie próbuj nawet pomyśleć, że mieliśmy jakikolwiek zysk na względzie. – Roześmiał się, a chrypliwy chichot zdawał się wydzierać z głębi jego krtani. – Łożyliśmy na twoje wykształcenie, aż stanąłeś na własnych nogach. Nie przypuszczaliśmy wcale, że wspieramy człowieka zamożnego. Potoczył wzrokiem po promenadzie, zatrzymując spojrzenie na szczegółach jej wystroju w sposób, który na scenie byłby czystym aktorskim popisem, w tych okolicznościach jednak, uzewnętrzniając rozżalenie pastora, napełnił serce Oskara głębokim wstydem. – Dziękuję – wykrztusił młodzieniec – zawsze żywiłem wdzięczność... – Już mi dziękowałeś – przerwał jego opiekun. – Nie uważałem za konieczne tego obdarowywania mnie paczuszkami wyborowej kawy czy też zagadkowymi przekazami pieniężnymi. Oskar poczuł przez chwilę wzburzenie. Sumy, które przekazywał Strattonom, nie były wcale błahe. – Chcesz oczywiście porozmawiać ze mną – ciągnął pastor Stratton. – Nie zamierzasz chyba już dłużej mnie lekceważyć. Rozchylił usta, jak to czynił zawsze, oczekując czyjejś odpowiedzi. Różowy koniuszek języka omiótł zwilżone sherry wargi. Znów dał się słyszeć głos syren. Zmieniły teraz rytm sygnałów, nadawały krótkie, ostre, natarczywe dźwięki w bliskich odstępach, co przypominało przeciąganie ostrza noża po naprężonej płóciennej płachcie. – Wyznaj mi to teraz, na litość Boską. Nie możesz odpłynąć bez zawierzenia mi tego sekretu! Schwycił oburącz Oskara za przeguby dłoni i nieomal mu je wykręcił.
Nie zwalniał uścisku. To bolało. – Jakim sposobem duchowny chrześcijański zdobył fundusze na tak luksusową podróż? Nie jestem żebrakiem i nie składam w twe ręce błagalnego listu. Podupadłem materialnie, jednak nie do tego stopnia. Musisz mi powiedzieć, w jaki sposób zdobyłeś te pieniądze. – Nie przypadnie panu do gustu ta opowieść. – Nie przejmuj się moimi odczuciami, chłopaczku – mówiąc to, ścisnął nadgarstki Oskara jeszcze mocniej, a usta zacisnęły mu się w gniewnym grymasie. – Bieda je przygłuszy. – Nie będzie pan ze mnie dumny, pastorze. – Nie będę dumny? Już nie czuję dumy z ciebie. Błagam cię, przestań wreszcie paplać. – Gdybym panu o tym opowiedział, a mój ojciec byłby to usłyszał, stałoby się to dlań torturą nie do zniesienia. – Daję ci słowo, że nigdy się o tym nie dowie – zapewnił go opiekun, a widząc, że Oskar nadal się waha, dodał: – Drogi Oskarze, uwierz memu słowu. – Uprawiałem hazard, co od dawna pan podejrzewał. – Ach tak – pastor wypuścił z płuc przetrzymywane tam głęboko powietrze – uprawiałeś hazard! – Wydaje mi się, że statek odpływa. – Grałeś według pewnego systemu, prawda? Tak się to nazywa? – System? – Tak, system. Wyjaśnił mi to Temple. Opracowałeś sobie system, a teraz mi go napiszesz. Z wypełnionej różnymi drobiazgami kieszeni wytartego płaszcza wyjął zużytą kopertę i gruby ołówek, który zaczął wciskać w obolałą dłoń Oskara. – To nie jest takie proste, nie da się tego wynotować. Zbyt długo zwlekaliśmy. Uścisk dłoni pastora wokół nadgarstków Oskara zelżał, usta
duchownego rozchyliły się, a twarz nabrała martwego wyrazu, jak u wymęczonego do ostatnich granic kuchennym żarem kuchcika. Młody człowiek spróbował uwolnić przeguby z dłoni swego opiekuna, ale mu się to nie udało. – Błagam cię, spisz mi ten system. Błagam! Nie zdawał sobie sprawy, o co prosi. Spełnienie jego życzenia było niewykonalne. Wykazy i tabele systemu wypełniały szesnaście kajetów w ciemnych okładkach. Sporządzono je z równą starannością, z jaką Oskar układał guziki w poszczególnych pudełkach w ojcowskim domu, podzielono na poszczególne rubryki i grupy, ale zarazem tu i ówdzie znalazły się skreślenia i kleksy. Ręka młodzieńca była nieco niezdarnym sługą jego umysłu – bywała niechlujna, podczas gdy mózg funkcjonował niczym perfekcyjny bankowy prokurent o nieskazitelnie białych mankietach, tyran wymagający, by absolutnie wszystko znajdowało się na właściwym miejscu. Kajety znajdowały się w walizkach Oskara. Nie przydałyby mu się do niczego w Nowej Południowej Walii i z pewnością starczyłoby jeszcze czasu, by pobiec do kabiny, wypakować je i wręczyć pastorowi Strattonowi. Oczywiście ten nie byłby w stanie się w nich rozeznać, ale objaśnienie można by przesłać pocztą, a ważny byłby sam dar. Kajety dowodziły bowiem, że człowiek jest w stanie zapewnić sobie lepsze życie, grając na wyścigach, by móc spełnić chrześcijańskie zamiary. Nie, Oskar jednak nie chciał się ich pozbyć tak od razu. Nie rozumiał sam, dlaczego nie może tego zrobić. Nie spodziewał się, że zostanie o coś takiego poproszony, a kiedy do tego doszło, odczuł nie przypływ szczodrości, lecz gniew i zakłopotanie. Kajety w tak wielkim stopniu dotyczyły jego życia, że stały się owego życia częścią, obsesją Oskara, jego osobistym dziennikiem, sposobem porozumiewania się z Bogiem, jego więzią z potworem, który wymagał stałego karmienia. Były jego intymnością, sekretem, owocem pięcioletniej pracy. Podróżował po całej południowej części Anglii, zbierając zakodowane później w zeszytach
informacje. Sformułował dzięki temu system, który – pomimo skreśleń i kleksów – przewyższał wszelkie inne, opracowane przez bukmacherów z Tattersall’s: system ów obejmował pięćset dwadzieścia pięć gonitw, pozycje poszczególnych koni, ich wagę, polepszenie wyników i spadek formy, warunki na torze wyścigowym i tak dalej i dalej. I choć nie odnotowywał stawek na poszczególne klacze czy też ogiery, posiadał informacje równoważne z wysokością owych sum. – Proszę, pastorze Stratton, proszę mi pozostawić tę sprawę – zwrócił się Oskar do swego opiekuna jak najgrzeczniejszym tonem. – Wszedł pan w posiadanie bardzo ważnej tajemnicy, może więc pan być pewny, że napiszę do pana z Nowej Południowej Walii. Wyjaśnię panu szczegółowo, jak opracowałem ten system. Okazał się sknerą, niegodnym miana chrześcijanina. Musi się wyrzec swych kajetów. Nawet gdyby nie miał żadnych zobowiązań wobec Strattona, musi się w końcu tych kajetów pozbyć. Ale okazał się lisem, stosującym chytre wybiegi i próbującym wykręcić się sianem. – Napiszę do pastora natychmiast po dotarciu do Sydney. Daję panu na to słowo, Bóg niech mi będzie świadkiem. I ma pastor absolutną rację, uważając mnie za bezmyślnego niewdzięcznika, który nie wziął pod uwagę pańskiej sytuacji. Obawiałem się, że pastor powtórzy wszystko papie. Hugh Stratton spojrzał w oczy młodemu człowiekowi, nie całkiem pewny, czy może mu uwierzyć. – Spisz mi ten system. – To nie takie proste. Nie zdołam tego zrobić tak od ręki. – Przysięgasz na Boga, że przyślesz mi całość? – Przysięgam. Dlaczego złożył tę przysięgę? Nie mógł oczywiście wyjaśnić swego systemu w pięć minut. Taka była prawda, cała prawda, ale stał się zbyt szczwanym lisem, zasłaniając się tą „prawdą”, która prawdą bynajmniej nie była. – System obejmuje konie?
Oddaj mu kajety. Oddaj mu je! – Tak. Pastor Stratton uwolnił nadgarstki Oskara. Pokiwał głową i rozchylił usta, chcąc coś powiedzieć, ale zagłuszyły go syreny. Ponownie skinął głową raz i drugi. Podejmował właśnie trudną decyzję co do obstawienia własnych zakładów. Wbiegł na schody, wijąc się z bólu w krzyżu. Ze szczytu schodów wykrzyknął coś w stronę młodzieńca, ale ten nie usłyszał jego słów. Wpatrywał się w czerwone obręcze, które pastor pozostawił mu na przegubach dłoni. I siedział tak przez pewien czas na kozetce w pretensjonalnie ozdobionej promenadzie drugiej klasy, sam na sam z nowo uzyskaną wiedzą o własnym zdeprawowaniu.
50 Pachinko
Po to, by zaistniała, musi się znaleźć dwoje hazardzistów. Obsesjonista i Przymuszona. Przez pewien czas drzwi muszą być otwarte. Naprzeciw drzwi konieczne jest usytuowanie kozetki obitej czerwonym aksamitem. Obsesjonista, wyposażony w szesnaście pękatych tomów liczących po osiemset osiemdziesiąt stron każdy, na każdej stronie dwie kolumny druku, ma zasiąść na tej czerwonej kozetce, z katechizmem rozłożonym na kolanach. Przymuszona musi czuć, że coś popycha ją do środka przez otwarte drzwi. Musi podejść do Obsesjonisty i rzec nieprawdę (aczkolwiek nie będzie sobie zdawała sprawy z tego, co zamierza powiedzieć): „Miałabym ochotę się wyspowiadać”. Oprócz powyższego, niezbędnym warunkiem po temu, by kulka z nierdzewnej stali pachinko[17] ruszyła w całą ową skomplikowaną podróż, dążąc przez metalowe tunele, skręcając w ich boczne odnogi i staczając się aż na sam dół wnętrza Lewiatana, by w końcu wturlać się przez drzwi na wprost czerwonej kozetki, była pewna osobliwość układu wentylacyjnego statku, której konstruktorzy systemu w ogóle sobie nie uświadamiali. Osobliwość polegała na tym, że kanały przewodziły dźwięki z jednego pomieszczenia do drugiego i dzięki temu Lucyndę prześladowały znudzone głosy stewardów, grających nocami w karty. Nie przebywali bynajmniej gdzieś w pobliżu jej kabiny. Kajuty obok były puste, podobnie jak wszystkie pozostałe kabiny pierwszej klasy, które w jej wyobrażeniach, opartych na lekturze folderów reklamowych linii okrętowej, miały
pomieścić towarzyszy podróży. (Imperialną klasą pierwszą podróżowali jacyś Bawarczycy, ale ta część korytarza oddzielona była niebieskim jedwabnym sznurem). Stewardzi zajmowali kilka sąsiadujących ze sobą pustych kabin, a otwory wentylacyjne wykonano w taki sposób, że gdyby owe pomieszczenia znajdowały się bliżej, Lucynda w ogóle by nie słyszała prowadzonych w nich rozmów. Przy funkcjonującym na statku systemie wentylacyjnym zaś słyszała pogwarki stewardów tak dokładnie, jakby każdy z nich przemawiał przez specjalną tubę wprost do jej ucha. Z tego też względu nie mogła czytać. Powodem nie był hałas, tylko temat owych rozmów. Teraz – rozpoznawała wszystkie gry dokładnie – grają w sześćdziesiąt sześć, a teraz rżną w pokera. Najlepszym graczem był mówiący cockneyem chłopak o wysokim głosie. Polubiła go. Wyobrażała sobie, że ma sztywne, piaskowej barwy włosy i zazwyczaj mruży oczy. Często też się krzywi, a niekiedy pogryza zapałkę. Nie umie dotrzymywać tajemnic. Inny znów zawsze mówi szybciej, kiedy ma dobrą kartę. Ten pochodził z Liverpoolu. Najbardziej z nich wszystkich martwił się swą nową pracą. Przedtem był głównym stewardem na Sobraonie, a Lucynda mogła się z tych rozmów dowiedzieć – jeśli już uprzednio tego nie wiedziała – że Sobraon był statkiem bardzo poważanym. Szef traktował tego mężczyznę tak opryskliwie, że chciał on przy pierwszej okazji przenieść się na inny statek, by nie zaznawać podobnych poniżeń, „nie – powtarzał uporczywie – za żadne skarby” nie będzie tego dłużej znosił. Stewardzi uważali siebie za crème de la crème załogi i szczycili się swą pracą. Nie byli zwykłymi snobami, za jakich uważała ich Melody Clutterbuck – to ona sama wydawała się snobką. Ci mężczyźni natomiast byli perfekcjonistami, równie dumnymi jak wydmuchiwacze szkła. Czuli się oszukani. Oczekiwali od ludzi, którym świadczyli usługi, szacunku albo przynajmniej docenienia ich finezji; zamiast tego jednak spotykała ich opryskliwość ze strony wyniosłych kolonialnych ćwoków, okazujących na
każdym kroku swą pańskość. Drugą klasą podróżował pan Borrodaile, bogaty i kłótliwy, który po pijanemu wrzucał biszkopty do wentylatora. Lucynda polubiła ich wszystkich, choć żadnego nie widziała i chętnie zasiadłaby z nimi do karcianego stołu. Pewnie palili i pociągali z butelki, lecz wcale by to jej nie wadziło. Nie czuła się przynależna do swej kabiny, nazbyt przestronnej, wyłożonej brązowym dywanem, lśniącej od chłodnego luksusu. Nie odpowiadały jej nawet ubiory, zamówione u krawcowej Marian Evans w salonie przy Burlington Arcade, a zaraz pierwszego wieczoru spędzonego samotnie w kabinie, z albumem „Barchester Towers” rozłożonym na kolanach, uświadomiła sobie wyraźnie, że odprężyć by się mogła dopiero w domu pana d’Abbsa, pośród zwykłych ludzi. Gdyby ci stewardzi spotkali ją w towarzystwie pana d’Abbsa, pana Figa i panny Malcolm (a to nie byłoby wcale niemożliwe), zagraliby z nią w karty i nie dostrzegliby w tym nic dziwnego. Przekonaliby się, że Lucynda umie się śmiać, a nawet popijać, a gdyby się nie pilnowali, mogłaby o trzeciej nad ranem ograć ich ze skromnych zarobków. Dom pana d’Abbsa był naprawdę wulgarny, we wszystkich znaczeniach tego słowa, a nawet moralnie podejrzany. Stwierdzenie, iż ktoś do tego domu „przynależy”, wywoływało wstrząs – sytuował się na podrzędnej pozycji, prowincjonalnej i wręcz kompromitującej, ale Lucynda, przebywając tam, nie czuła się skrępowana więzami konwenansów. Nie czuła owego dławiącego ucisku w krtani, odrętwiałości ramion i trwożliwego przyspieszenia tętna. W jadalni stewardzi dawali prawdziwe przedstawienie aktorskie – przemawiali całkiem odmiennymi głosami i Lucynda nie potrafiła połączyć owych głosów z rozmowami, których wysłuchiwała po nocach. Toteż zasiadając do stołu, czuła się niejako współwinna, a także współczuła stewardom. Nie dolegał jej bowiem z ich powodu ów dławiący ucisk w krtani ani odrętwienie rąk czy przyspieszenie tętna. Posiłki były jednak w pewien sposób krępujące. Jadalnię, utrzymaną
w stylu starogreckim, ozdobiono żłobkowanymi kolumnami. Stoliki obok stały puste. Jej przydzielono do towarzystwa czterech usztywnionych onieśmieleniem oficerów. Wchodziła na salę zarumieniona od tremy. Zjadała kolejne dania z maksymalnym pośpiechem, na jaki pozwalała uprzejmość. Wiedziała (albo zgadywała), że jej usposobienie, jej zainteresowania i zajęcie wydają się współbiesiadnikom nie do zaakceptowania, że wręcz ich szokują. Uważali ją za dziewczynę nieśmiałą. I była taka, taką ją uczyniono. Wolałaby zagrać w oczko albo w pokera. Pomyślała, przełykając kawałki mięsa, ile pozytywnych rzeczy można by powiedzieć o grze w karty. Ktoś, kto nie lubi brać żywszego udziału w rozmowie, może milczeć, nie uchodząc za gbura, może zamknąć się w sobie, nie budząc w otaczających go ludziach zaniepokojenia swym nastrojem, może nawet osiągnąć przewagę nad innymi, nie objawiając własnej wyższości chichotami i afektowanym uśmiechem. Ale ktoś inny może zabijać czas, wychodząc ze swej samotności, by nawiązać doraźną znajomość z obcymi, których nigdy później nie zobaczy, i cieszyć się owym słodkim, stale ponawianym wybieganiem myślą w przyszłość, oczekiwaniem czegoś wspaniałego, co ma się zdarzyć. Nie oznaczało to wcale, by przyjemności miały się wiązać jedynie z dążeniem do wygranej i z chciwością. Można również doświadczyć rozkosznie rozjaśniającego myśli poczucia straty, delektować się wiedzą o wypadnięciu kolejnej cegiełki z fundamentu własnego powodzenia życiowego, a także świadomością faktu, że sakiewka jest już całkiem pusta i nie ma w niej nic oprócz przysłowiowego grosika na szczęście, szczypty kurzu i wytartej jedwabnej podszewki, i niezależnie od lęku, jaki się może w człowieku zrodzić na myśl o jutrze, można w wyniku owej całkowitej utraty funduszy doznać uczucia równie całkowitego odprężenia – nie ponosisz już za nic odpowiedzialności, nie stajesz w obliczu żadnego wyboru. Dryfujesz z prądem, jak unoszący się na falach rzeki korek z romantycznej baśni pana Kingsleya. W pierwszym okresie po nabyciu huty Książę Rupert Lucynda grywała
z pracownikami w pokera podczas przerwy obiadowej. Widziała w tym możliwość bliższego ich poznania, ale po miesiącu przekazali jej (za pośrednictwem pana d’Abbsa, ostatniego z ludzi powołanych do takiej misji) radę, by tego poniechała, gdyż nie uważają owego postępowania za właściwe. Nigdy nie mogła myśleć o tej sugestii – zakomunikowanej jej z zakłopotaniem przez pana d’Abbsa w foyer hotelu Petty’s – nie czując ukłucia bólu spowodowanego odrzuceniem. Był to ból, który przerastał swą dotkliwością przyczynę, jaka go wywołała, i nie ustępował. Lucynda rozważała w myślach: a więc przez cały czas, kiedy ja cieszyłam się grą, oni uważali mnie za ladacznicę albo coś jeszcze gorszego. Chciało się jej płakać nad własną głupotą albo też ukarać ich za głupotę. Czuła dumę z wyrobów, które produkowała huta. Głęboko przejmowała się całym procesem wytwórczym, jak zawsze, kiedy miała do czynienia z właściwym naturze człowieka duchem twórczej współpracy. Zdawała sobie sprawę, że objęła na własność coś w rodzaju piekielnej czeluści – coś, co taką czeluścią na zawsze pozostanie, i podziwiała ludzi, którzy stawiali czoło chaosowi rozszalałemu na początku owego procesu wytwórczego, na końcu zaś uzyskiwali wytwory cywilizacji – podziwiała zezowatego pierwszego wytapiacza, krzepkiego, barczystego wytapiacza drugiego, przystojnego trzeciego wytapiacza, który nigdy nie zostanie majstrem, a także wydmuchiwacza o bujnej, srebrnoszarej brodzie i ramionach tak grubych jak chłopięce uda, a także wymuskanego brakarza, uwijającego się wszędzie wokół jak szpak na gałęzi. Jako właścicielka tej piekielnej czeluści nie czuła się w porządku wobec owych ludzi, zmuszonych do pracy w nadmuchiwanych kamizelkach, napełnionych wodą zamiast powietrza, zrywających się na nogi o trzeciej nad ranem (albo też spieszących do huty o dziesiątej wieczorem, by pozostać w niej do świtu), skazanych na zmaganie się z żarem hutniczego pieca. I chociaż nigdy nie wpadała w romantyczne uniesienia nad ich trudem, zazdrościła im w pewien sposób zespalającego poczucia koleżeństwa i miała nadzieję, że je pozyska dzięki
grze w karty. Miała na celu jedynie to, by się stać użytecznym elementem całej manufaktury, mimo że była jej władczynią. Ich odmowa wzbudziła w Lucyndzie najbardziej niechrześcijańskie z uczuć. Powiedziano jej: „Żaden dżentelmen nie gra w hazardowe gry z damą”. Uczucia, które ją ogarnęły, miały tę samą naturę, co gniew rodzica gotowego cisnąć rozwrzeszczanym dzieckiem o ziemię. Wsłuchiwała się w rozmowy o kartach prowadzone przez stewardów Lewiatana i wyobrażała sobie, że dopuszczą ją do udziału w grze. Zapuka do ich drzwi i przedstawi się im. Ale oczywiście wiedziała, że natychmiast przywdzialiby swą „stewardzią” skórę. Wtargnęłaby w ich prywatność w stopniu niedającym się zaakceptować. Ale gdzieś tam z całą pewnością toczyła się gra i Lucynda wyobrażała sobie stolarzy i techników, pochylonych nad talią kart. Wyjęła własne, zupełnie nowe, kupione na Old Bond Street. Pochodziły z firmy Wetherby Supremes i miały czarno-złoty filigranowy szlaczek na rewersie, co uważała za wzorek przynoszący szczęście. Rozwinęła dziewicze opakowanie i przetasowała karty wprawnymi, drobnymi dłońmi, zwilżając przy tym językiem górną wargę, jak to czyniła zawsze w chwilach podniecenia – co nie było zwyczajem korzystnym podczas gry w pokera – po czym wygięła w jedną i drugą stronę, ułożyła z nich mostek, a następnie zebrała je w talię. Odczuła nagły ból. Doznawała go pod kolanami, w końcówkach palców – to odczucie było zarazem i przyjemne, i nieznośne. Gdyby teraz po prostu zeszła w strefę określaną jako „pod pokładem”, zastałaby drzwi otwarte. Toczyła się tam gra. Lucynda stanęłaby sobie w drzwiach i przypatrywała się jej uczestnikom. Gracze nie zwracaliby na nią uwagi. Lucynda dokładnie to sobie wyobraziła. Czterech zatopionych w grze mężczyzn przy stoliku. Pokazałaby im swe własne nowe karty. To głupie. Zbyt głupie, by snuć takie wizje. Włożyła karty Wetherby Supremes do atłasowej torebki i wyszła z kabiny. Wybierze się na spacer po statku, ot i wszystko.
Postanowiła sprawdzić – oczywiście, że o to jej chodziło – swój ciężki bagaż w ładowni. Miała do tego prawo, była kobietą interesu. Może w czyichś oczach nie wyglądała na kobietę interesu, ale to tylko świadczy o kolonialnym prowincjonalizmie owego człowieka. Nie wszyscy przemysłowcy pociągają whisky z piersiówek i kopcą cygara. Urządzenia zakupiła w firmie Chance Brothers. Będą służyły do wyrobu pierwszych w Nowej Południowej Walii szklanych tafli. Nie oczekiwała, że z tego względu nazwą jej imieniem jakieś miasto. Ale też, łaskawy panie, nie pozwoli traktować się w sposób protekcjonalny. Otworzyła drzwi wiodące na pokład C i zeszła schodami w dół. Nie zastanawiała się nad tym, co robi. Lucynda ruszyła na poszukiwanie graczy. Mijała stalowe wsporniki ciągnące się rzędem wzdłuż pustych korytarzy, gdzie nie było widać żadnych karciarzy skupionych wokół stołu, lecz jedynie puste kabiny – nie używane jeszcze materace pozostawały tam w opakowaniach z brązowego papieru; w niektórych kabinach leżały nieuprzątnięte strużyny i wióry, zdarzyło się to nawet na pokładzie D – Lucynda natknęła się na skrzynkę z narzędziami stolarskimi tak ostrymi, że dotykając ich, skaleczyła się i nie mając czym zatamować krwawienia, oblepiła sobie palec trocinami. Wszystko to wcale nie przypominało wnętrza statku, lecz raczej spód mostowych przęseł, wielką machinę, której kominy patrzyły wysoko w rozciągnięte nad Atlantykiem niebo. Na pokładzie E umieszczono zwierzęta, klatka obok klatki, owce, krowy, lamy. Wyczuwało się tu powszechny strach. Powietrze nie było miłe. Wydawało się zarazem ciężkie, bogate w różne odory i ostre, co sprawiło, że Lucynda – uważająca się ciągle za wieśniaczkę, oswojoną z nawozem, błotem i inwentarzem – poczuła się na tyle bogata i szorstka w sposobie bycia, by sobie pozwolić na jakiś żart. Znajdowało się tam też ptactwo w klatkach, a młody chłopak, który miał za zadanie je karmić, gorąco pragnął się dowiedzieć, jak też wyglądają górne pokłady statku.
Był przystojny, ale twarz miał bladą – wyłaniała się z cuchnącego mroku, rozświetlanego zielonymi lampkami elektrycznymi wiszącymi co dziesięć metrów. Lucyndę wprawiała w zakłopotanie jego zaczepna ciekawość. To nie jego szukała, wybrawszy się na obchód statku. Spytał, czy jest pielęgniarką. Nie była pielęgniarką. Wtedy zapragnął wiedzieć, czy prawdą jest to, co mu powiedziano, że na górnym pokładzie podróżują panie i panowie wiodący luksusowy tryb życia i czy mogłaby, kiedy już dobiją do portu w Sydney, dać mu pracę, bo on umie obchodzić się ze zwierzętami i potrafi być przydatny, a w żadnym razie, p’sze pani, w życiu nie wróci do tej ohydnej Anglii. Lucynda ledwie go słuchała. Spytała, gdzie się mieści ładownia bagażowa. Nie wiedział, ale udawał, że wie. Zdawała sobie sprawę z tego, że zmyśla, wskazując jej drogę, ale chciała widzieć go tak niewinnym, jak niewinna nie była sama – ona – istota podniecona poszukiwaniem zezwierzęconej gry. Przez pomyłkę znalazła się w maszynowni. Właściwie nie weszła do środka, tylko otworzyła nabite nitami drzwi, zza których dochodził mocny zapach ropy, i spojrzawszy w dół, w głąb przyprawiającej o zawrót głowy stalowej pieczary, zobaczyła dwa gigantyczne, obracające się wokół swej osi wały napędowe, oraz mężczyzn, kręcących się na samym dnie pomieszczenia, w takim oddaleniu, że wydawali się kościanymi figurkami, obnażonymi do pasa, z szuflami w ręku – gargantuiczny koszmar senny. Nikt nie grał w karty. Mężczyźni zastygli na chwilę i wpatrywali się w intruza. Cofnęła się i zatrzasnęła drzwi. Ilekroć w Sydney opanowywało ją wzburzenie, szukała uspokojenia wśród Chińczyków. Tu zaś ich nie było. Nie podobało się jej na statku. Wydał się jej koreczkiem niesionym po falach Zatoki Biskajskiej, a jego długie, stalowe korytarze wyglądały jak pokryte potem. Nie było tu żadnego życia. Rozglądano się za paniami, które zechciałyby wziąć udział w zawodach zorganizowanych przez specjalny komitet, ale na statku nie było dość kobiet w wieku umożliwiającym udział w takich grach i wszystko wskazywało na to, że
w ogóle się one nie odbędą. Lucynda weszła na schody i ruszyła w górę. Minęła po drodze oficera, zaskoczonego widokiem kobiety w miejscu, gdzie jej się absolutnie nie spodziewano. Wspinała się dalej schodami. Przeszła obok drzwi po drugiej stronie korytarza, za którymi zdawało się odbywać coś niewłaściwego. Doszła w końcu do kuchenki, w której przygotowywano grzanki i herbatę. Znajdowało się tu dwoje drzwi. Wybrała te po prawej stronie. Naprzeciwko siebie zobaczyła rudowłosego duchownego siedzącego na czerwonej, obitej aksamitem kozetce. Znajdowała się na promenadzie drugiej klasy. Lucynda poczuła się przyłapana na gorącym uczynku i pomyślała, że nie wypada się cofnąć. Podniosła głowę, wyprostowała ramiona i ruszyła przed siebie. Podeszła do niego. Przedstawiła się, ale kiedy wielebny podał jej swe nazwisko, nie dotarło do niej. – Jestem w nastroju skłaniającym do spowiedzi – oznajmiła. – Tak – odpowiedział – słucham. – Być może nie jest to praktyka, którą pastor aprobuje. – Nie, skądże – zaprzeczył – skądże znowu. – Zastanawiam się, czy mógłby pan, pastorze, wyspowiadać mnie w czasie dla siebie dogodnym. A następnie, nie wiedząc, co czyni, a zwłaszcza dlaczego tak postępuje, udała się do tej części statku, do której Oskar nie ośmielił się jej towarzyszyć. Morze wyglądało jak ponura wodna pustynia. Na wschodzie widoczna była nieokreślonego charakteru plama, będąca przylądkiem Finisterre. Wielkie kłęby dymu nad głową Lucyndy unosiły ze sobą przetrawioną zawartość brzucha statku, przecinając czarną smugą kopułę nieba.
[17]
Japońska gra hazardowa, polegająca na toczeniu kuleczki przez meandryczne wyżłobienia ku punktowi docelowemu, do którego rzadko trafia (przyp. tłum.).
51 Pan Borrodaile i pan Smith
Pan Borrodaile z Ultimo i pan Smith z Acclimatization Society uważnie obserwowali młodego duchownego. Przez czternaście dni tkwił w tym samym miejscu i nawet teraz, kiedy zrobiło się już na tyle ciepło, by pan Borrodaile rozsiadł się na leżaku na pokładzie, klecha nie ruszył się z kozetki. Nie pofatygował się też na pokład, by zobaczyć Teneryfę – zawinęli tam po drodze – choć w życiu nie był nigdzie poza Anglią. W czasie postoju w porcie tkwił na swym miejscu równie nieruchomo, jak wtedy gdy płynęli po Zatoce Biskajskiej. Na kolanach trzymał rozłożoną Biblię, ale Percy Smith, choć uważał za niewskazane sprzeciwianie się opinii potężnego wzrostem towarzysza podróży, twierdził, że pastor przez cały czas się modli, zbyt jest bowiem wykształcony, by wczytywać się w Pismo Święte w taki sposób. (Pan Borrodaile, którego majątek wart był dziesięć tysięcy funtów, przy czytaniu poruszał wargami – pan Smith widział to na własne oczy). – To na pewno jakiś dziwak, rodzaj przywry. – Pan Borrodaile miał rowek w podbródku. Chodził w tweedowej marynarce i baraniej czapce na głowie. To on wrzucał niedojedzone biszkopty do luku wentylacyjnego. – Bez wątpienia – przytaknął Percy Smith, a w jego głosie nie wyczuwało się niechęci. Pan Smith był niższy (nie sięgał swemu towarzyszowi nawet do ramienia), ale szerszy w barach. Spod wywiniętych rękawów wyłaniały się muskularne bicepsy, stwarzające wrażenie, że uda i łydki są równie umięśnione. Chodząc, lekko szurał stopami o ziemię, taki miał farmerski
nawyk, a przypuszczenie o jego wiejskiej proweniencji potwierdzała jeszcze bezbarwna, jakby wypłowiała czupryna, opadająca mu na uszy, niemal jak u chłopca. Mimo swego wiejskiego wyglądu (na marynarce można było zobaczyć kłaczki zwierzęcej sierści, dawało się też wyczuć zwierzęcą woń, którą wydawała jego odzież), był to człowiek ogładzony, jeśli za ogładę uznać wiedzę zdobywaną kawałek po kawałku, wieczorami, przy świecy. Percy Smith rozmawiał już z duchownym wielokrotnie, ale jeszcze go nie zapytał, dlaczego przesiaduje zawsze w tym samym miejscu i nie przejawia żadnego zainteresowania nawet wiatrakami w Santa Cruz. Dyskutowali o Darwinie. Pan Smith stwierdził, ku swemu zdumieniu, że ów temat nie wywołuje wzburzenia wielebnego. Niektóre uwagi Oskara wprost zachwycały pana Smitha – notował je sobie w dzienniczku – na przykład ta, że Darwin jest w błędzie, utrzymując, iż Bóg specjalnie rozsiał skamieniałe szczątki dinozaurów po ziemi, by Homo sapiens ułożył z nich puzzle. Nawet nie sama treść wypowiedzi, ale to, jak została sformułowana, urzekło pana Smitha. W sposobie mówienia duchownego uderzała jakaś lekkość, przejrzystość, którą ów Australijczyk, szczerze oddany sprawom kolonii, ale jednocześnie pełen sentymentu dla Starego Kraju, uznawał za charakterystyczną dla „słodkiej Anglii”. Pan Smith nie umiał naśladować manier Oskara, toteż kiedy powtórzył panu Borrodaile’owi ową refleksję, nie wywarła na słuchaczu zbyt silnego wrażenia. Pan Smith wpatrywał się przez chwilę w pana Borrodaile’a, oczekując jego reakcji. Mrugnął nawet okiem, próbując dopomóc swemu rozmówcy – wszelkie jednak podejmowane w tym względzie zabiegi wprawiały pana Borrodaile’a w onieśmielenie. Odchrząknął tylko i zaczął opowiadać o dziwnej bestii, jaką ustrzelił w Cowpastures. Pan Borrodaile, śliniąc językiem wargi z przejęcia, utrzymywał, że musiał to być diabeł. Pan Smith nie całkiem rozumiał, jaką też rolę ma diabeł w owych rozważaniach. Puścił więc do pana Borrodaile’a oko w bardziej gniewny niż zazwyczaj sposób.
– Niech mnie licho! – powiedział pan Smith i zaczął strzepywać kurz ze swych kolan. Pan Borrodaile pomyślał: zapchlony kundel. Na drugim końcu promenady Oskar siedział na swym stałym miejscu. Trzymał w ręku Tacyta, ale miał ze sobą także Pismo Święte i modlitewnik oraz butelkę wody mineralnej Florida, filiżankę, spodeczek i czasopismo „Punch”; wszystko to ułożył na siedzeniu obok siebie, z braku odpowiedniego stolika – i wszystko wskutek długotrwałego oddziaływania parnego powietrza wyglądało na równie zwilgotniałe, jak i on sam, ze swą zlepioną, skręconą w spotniałe loki, marchewkową czupryną. Pośród pasażerów byli tacy, którzy – na podobieństwo zakochanych – muszą zachwycać się wszystkim, co ich otacza. Pastor nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak pięknych zachodów słońca nie ogląda. Opowiadano mu o nich, jak również o wiejącym zefirze i pieszczotliwej bryzie, a także o rozkoszach wylegiwania się w hamaku pod nocnym niebem. Gwiazda Polarna ciągle jeszcze była widoczna, ale miała niebawem zniknąć z pola widzenia podróżnych, być może na zawsze. Młody mężczyzna o ładnie uformowanej, jasnej jak chińska porcelana twarzy uśmiechał się i potakiwał, wpatrując się zielonymi oczami w rozmówców bynajmniej nie natarczywie, lecz z pełną szacunku uwagą. Wydawał się jednak jakby skazany na stałe pocenie się w swym ubraniu. Niektórych współpasażerów martwił taki upór, sam Oskar jednak miał całkiem inne powody do zmartwienia, a najbardziej dręczyło go pytanie: jakiej wielkości luki okienne znajdują się w kabinie panny Leplastrier? Przyrzekł, że wysłucha jej spowiedzi, a potem steward go poinformował, że okna w kabinach pierwszej klasy są tak wielkie, iż „widać przez nie całą drogę aż do Japonii”. A właśnie tak rozległego widoku Oskar w żadnym razie sobie nie życzył. Dostawał zawrotu głowy już na samą myśl o tym. Ale przecież obiecał. Minęły już dwa dni, a brzemię danej obietnicy ciążyło mu coraz bardziej.
Wielu anglikanów, nawet ich większość, uważała spowiedź za puseyowski wymysł, przez co rozumieli, że ma ona związki z papizmem i tym samym jest zła. Ale ów sakrament został wymieniony w katechizmie i chociaż Oskar nigdy go nie udzielał nikomu obcemu, często wyświadczał tę posługę biednemu Wardleyowi-Fishowi, który okresami uginał się pod ciężarem grzechów tak bardzo, iż zapadał w depresję i nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o wiecznym potępieniu swej duszy. Oskar traktował wtedy sakrament spowiedzi jako akt przyjaźni, środek mający uleczyć przyjaciela z choroby i chociaż owa kuracja narażała młodego pastora nieraz na kontakt z cuchnącymi brudami (sekretne dolegliwości duszy bywają czasem równie kłopotliwe dla bezpośredniego otoczenia, jak cielesne ułomności), znajdował satysfakcję, wypełniając swój duszpasterski obowiązek. W przypadku panny Leplastrier nie oczekiwał takiej nagrody za okazane miłosierdzie. Nie wyobrażał też sobie, by mogła mieć na sumieniu jakieś grzechy cięższe od porywów próżności czy też pożądliwości. Z radością udzieliłby jej rozgrzeszenia, ale nie czuł się w mocy obdarzyć kogoś pokojem w imieniu Boga, jeśli okna okażą się tak wielkie i przerażające, jak się tego obawiał. Oskara paraliżował lęk do tego stopnia, że młodzieniec doznał uczucia pewnego odprężenia, kiedy podszedł doń pan Borrodaile i zaproponował swoistą rozrywkę w postaci wywodu o opłatach celnych obowiązujących pomiędzy poszczególnymi koloniami. Wsłuchując się w wynurzenia rozmówcy, młody człowiek mógł nie zwracać uwagi na pannę Leplastrier, przechadzającą się po pokładzie pierwszej klasy – wyobrażał sobie, jak niedoszła penitentka popatruje ku niemu, w dół, spragniona duchowego pocieszenia, które ukoi jej wewnętrzne rozterki. Pan Borrodaile natomiast ubolewał na głos nad przepisami, na mocy których ludzie zamieszkali w Wodondze muszą płacić cło za towary sprowadzane z Melbourne. Oskar nie znał się ani na polityce celnej, ani na geografii. Nie przeszkadzało to jednak zbytnio panu Borrodaile’owi, który
bynajmniej nie należał do osób zadających zbyt wiele pytań. W ogóle nie stawiał pytań, jako że sam miał wiele do powiedzenia. Opowiedział Oskarowi o diable, którego ustrzelił w Cowpastures. Opisał dokładnie jego okrycie i zawartość brzucha. Podkreślił, że w Nowej Południowej Walii bardzo są potrzebni duchowni, istnieją bowiem rozległe obszary, oznaczone na mapach administracyjnych jako „parafie”, gdzie ludzie pozbawieni są wszelkiej opieki religijnej, dzieci w ogóle nie chodzą do szkoły, a świętokradztwo i występek plenią się tak bujnie, że nawet światowcy – tacy jak on – są tym wstrząśnięci. Jeśli Oskar nosi się z zamiarem nawracania czarnych, to lepiej niech nie traci czasu na takie niewykonalne mrzonki. Najbardziej charakterystyczną cechą owych kreatur jest całkowity brak wszelkich wierzeń religijnych. Każdy inny naród – zapewniał pan Borrodaile, intensywnie pocierając palcami małe wklęśnięcie w swym siodełkowatym nosie, błyszczącym już od owego pocierania jak wyświecone siedzenie skórzanego fotela – każdy inny naród, niezależnie od swej dzikości, czci jakieś bóstwa czy posągi z drewna lub kamienia, czarni Australijczycy natomiast nie wierzą w nic, z wyjątkiem diabła, który chce ich pożreć. Wiedzę tę pan Borrodaile zaczerpnął nie z żadnych zasłyszanych opowiadań, lecz bezpośrednio od pewnego czarnego, zwanego przezeń Wołem, zapewne ze względu na jego zachowanie. Oskar nie mógł się powstrzymać od popatrywania na wypucowane do połysku cholewki wielkich, czarnych butów tego człowieka. Nigdy jeszcze nie widział tak ogromnego obuwia. Równie olbrzymie i gwałtownie ruchliwe wydały mu się dłonie pana Borrodaile’a, wystające spod nakrochmalonych mankietów. Jego rozmówca miał poobgryzane do żywego mięsa paznokcie. Oskar przyglądał się, jak pan Borrodaile składa i rozkłada dłonie. Poinformował Oskara, że w Sydney są palacze opium i hazardziści. Mówiąc o nich, wpatrywał się duchownemu w oczy, jakby nalegając na właściwą jego reakcję, której Oskar nie umiał odgadnąć. Pan Borrodaile zmrużył powieki, białka miał przekrwione. Ciągnął
udręczonym głosem, że są też w Sydney bary z „dziewczynkami lekkich obyczajów”. Dodał, że znalazł na statku wygodne miejsce, w którym młody duchowny rychło opaliłby sobie twarz, chyba żeby się zasłonił kapeluszem – i czy nie sprawiłoby to pastorowi przykrości, gdyby zaszczycił go swym towarzystwem przy obiedzie, najwyższy już bowiem czas, by „wielebny ojciec” przestał siadać do posiłków samotnie; dorzucił jeszcze, że zaraz wyruszy na spacer po pokładzie, dwa okrążenia równają się półtorakilometrowej trasie, i że może to niestosowne zapraszać „wielebnego ojca”, który zyskał już przydomek Przywry, ponieważ nie tylko tak wygląda, ale także jakby („ho, ho”) na przywrze przysiadł. Pan Borrodaile podszedł do pana Smitha (rozciągniętego w klubowym fotelu) i uwolnił go od płachty „Illustrated London News” (która przykrywała jego szeroką pierś, jak serweta rozłożona przez niańkę) i namówił go, by obaj przenieśli się na górny pokład, skąd uda im się być może zobaczyć latającą rybę. Oskar próbował sobie wyobrazić, jak go postrzega przystojna dama z pokładu pierwszej klasy. Przybrał pozę, która w jego mniemaniu przydawała mu powagi: skrzyżował nogi, wyprostował się i w regularnych odstępach czasu przewracał stronice książki. Zamierzał spytać pana Smitha o wielkość okien w kabinach pierwszej klasy, wbił więc wzrok w Tacyta i nasłuchiwał. Minęło mu w ten sposób dobre dwadzieścia minut, zanim usłyszał miękkie, śpiewne słowa, typowe dla sposobu mówienia mieszkańca kolonii: – Hej, pastorze, pan ciągle zagłębiony w swych studiach? – Pan Smith opadł na sofkę obok Oskara, który zdążył uprzątnąć stamtąd butelkę wody mineralnej. – Na Jowisza – mówiąc to pan Smith starł chusteczką z brwi kroplę potu – ten Borrodaile mnie wykończy. Jeszcze tam wędruje. Powiedziałbym, że stawia milowe kroki. Odpadłem już przy dziobie statku. – A pan – spytał Oskar, odkładając na bok książkę – spacerując, przechodzi koło kajut pierwszej klasy?
– Och, tak, ale to okropnie męcząca wędrówka. – Pan Smith się roześmiał. – Pot zalewa mi oczy i w ogóle nie widzę, co właściwie mijam, starając się nadążyć za jego długimi krokami. Nie krytykuję go bynajmniej, jest ze wszech miar godny podziwu. Boję się jednak, że podczas spacerów rozczarowuję go jako kompan. Ale pastor – pan Smith poklepał Oskara – ma odpowiednią budowę. Borrodaile zwrócił na pana uwagę. Gwarantuję panu, pastorze, że wyciągnie pana ze sobą na pokład. – Nie, w żadnym razie. – Już napomykał o tym. – Pan Smith wyraźnie zamierzał przekomarzać się z Oskarem. – Spotka go zawód. – Porównywał pańskie nogi z moimi, na niekorzyść moich. – Może pod względem długości, ale nie siły. – Pod względem siły także. – Jest w błędzie. – Widać uznał, że pastor odpowiada mu pod każdym względem. – Pan Smith uśmiechnął się szeroko. – Obawiam się, że wybrał już pastora na swego towarzysza spacerów. Ja przechodzę w stan spoczynku. Gdybym był koniem, przypuszczam, że by mnie zastrzelił. – Ale ja w żadnym razie nie wyjdę na pokład. To zupełnie niemożliwe. – Kiedy mu pan odmówił udziału w grze w karty, zrozumiał pana. Powiedział mi, że żywi do pana wielki szacunek. Ale to człowiek stanowczy i może pańską odmowę, pastorze, potraktować jako swego rodzaju obrazę. Zresztą, być może się mylę. Dopiero tu, na statku, go poznałem. Sprawia wrażenie człowieka impulsywnego, jestem tego pewien. Powiedział mi, że jego babka była pięknością rodem z Hiszpanii, to wyjaśnia sprawę. – Tak – Oskar trwał przy swoim – lecz fakt, że w żadnym razie nie mogę odbywać spacerów po pokładzie, nie ma nic, najzupełniej nic wspólnego z panem Borrodaile’em. – Pan Borrodaile może to widzieć w zupełnie innym świetle. – Pan
Smith nie dawał za wygraną, a w jego powściągliwym uśmiechu można było zapewne dopatrzyć się lekkiego krytycyzmu wobec swego towarzysza. Oskar charakteryzował się pewną cechą, która – na przekór całej jego nerwowości – w obliczu kłopotów utwierdzała go w uporze. Sprawiła też, że nie dostrzegł dwuznacznej zdradliwości w uśmiechu pana Smitha. I oświadczył: – Cierpię na pewną dolegliwość. Percy Smith na dźwięk tych słów opuścił głowę; powieki zasłoniły mu oczy, ręce skrzyżował na piersiach. – I właśnie ze względu na tę dolegliwość – ciągnął Oskar, składając i rozkładając dłonie – chciałbym pana poprosić, by mi pan opisał wielkość okien w pierwszej klasie. – Wielkość luków okiennych – uściślił Percy Smith. – Ale po co pastorowi ta informacja? Już wypowiadając to pytanie, doszedł do wniosku, że istnieje wyłącznie jeden powód do wyglądania przez luk okienny w pierwszej klasie. Podróżowała nią tylko jedna pasażerka, a miała ona – co pan Borrodaile zauważył z żenującym podnieceniem – figurę od stóp do głów zachwycającą. – Luk okienny wydaje się terminem niewłaściwym. Słyszałem, że są one w pierwszej klasie bardzo duże, ale moja kondycja uniemożliwia mi przekonanie się, czy tak jest naprawdę. – Pastorze, zwodzi mnie pan słowami jak naiwną panienkę. Czyżby to znaczyło, że bawimy się w zgadywanki? – Przykro mi, ale sprawę uważam za dość kłopotliwą. – Czyż się ona przypadkiem nie wiąże z młodą damą? Percy Smith przestał się uśmiechać. Wysunął dolną wargę, a ciężkie powieki już nie osłaniały mu źrenic. Oskar uczuł, jak krew napływa mu do głowy i szumi w uszach, przytłumiając słuch. – Nie, skądże – zaprzeczył z pruderyjnym zapałem. – Nie ma w tym nic
niewłaściwego. Naprawdę chciałbym tylko znać wymiary okien. To ogrom morza, widzi pan, jest przyczyną mego zatroskania. Bezmiar morza... – Bezmiar morza? – Bezmiar, właśnie, bezmiar morza, wody, widoczny z kabin pierwszej klasy. – Wyglądał na udręczonego. Strzepnął z uda kroplę wody. – To sprawa czysto zawodowa, panie Smith, proszę się ze mnie nie podśmiewać. To wcale nie amour. – Dobrze, dobrze, drogi pastorze. – Pan Smith pogłaskał Oskara po plecach, jakby był on niespokojnym zwierzątkiem, które trzeba uspokoić. – Nic mnie to nie obchodzi. Jestem całkiem normalnym mężczyzną, a jak się orientuję, pastor nie jest purytaninem, i musi wiedzieć, że i ja nie należę do prawiczków. Oskar nie znał tego określenia, ale brnął w jeszcze głębsze nieporozumienie. – Przede wszystkim – teraz Percy Smith strząsnął z marynarki jakieś drobinki zwierzęcej sierści – musi pan, pastorze, odprężyć się nieco, rozluźnić szczęki i posłuchać mnie przez chwilę. Słucha pan? – Naturalnie, lecz pański uśmieszek zdaje się sugerować, że pan wie coś, czego ja wiedzieć nie mogę. – Proszę pana, młody człowieku, niech się pan odpręży. Dziś już niczego nie zdołam dla pana zrobić. Ale być może jutro nie będzie pan już musiał snuć się jak jakiś Montecchi pod oknem. Rozmowę przerwał im pan Borrodaile, który zaprosił pana Smitha na pokład, gdzie zagrają w kości. Ponieważ stawka wynosiła jednego pensa od punktu, pan Borrodaile oświadczył na głos, że pastor nie będzie tą grą zainteresowany.
52 Montaigne
Pan Borrodaile nie życzył sobie, by jakaś kobieta zasiadała wraz z nimi przy stole. To utrudniało i ograniczało swobodny tok rozmowy. Oznaczało, iż zamknięty zostaje przed wami na pewien czas dostęp do niemal wszystkich kwestii zasługujących na roztrząsanie. Czujecie się spętani, przykuci do krzesła, pozbawieni wszelkich tematów do rozmowy. Wszelkich? No dobrze, jakie więc pozostają? Takie jak kwiaty? Zdrowe wychowywanie dzieci? Przerost ambicji kolejnej pokojówki, która odchodzi od was, by poślubić lokaja? Bo przecież dżentelmen nie może przy kobietach dyskutować o polityce (na której one się nie znają) ani o Bogu (gdyż budzi w nich lęk). Podobnie nieodpowiednim tematem są interesy czy też sport, toteż butelka, która w innej sytuacji krążyłaby między uczestnikami biesiady, przyrasta do miejsca, gdzie ją postawiono i nie spełnia zadań, do jakich została przeznaczona. Kiedy więc pan Borrodaile, dwukrotnie odbeknąwszy, by przewietrzyć przewód pokarmowy, wkroczył do jadalni drugiej klasy, równie rozjarzonej jak łagodny podzwrotnikowy wieczór, stracił nagle kontenans, widząc przy swym stole nie tylko młodego pastora (którego sam był wcześniej zaprosił), ale także młodą damę z pierwszej klasy, którą pan Smith nakłonił do przyłączenia się do ich towarzystwa. Pan Borrodaile został co prawda uprzedzony o owym doproszeniu, ale o nim zapomniał. Zapomniał na śmierć. Przypomniał to sobie teraz, i wszystko, czym umacniał swe dobre samopoczucie podczas spaceru po pokładzie, cała dawka ozonu, który wdychał z przyjemnością porównywalną do delektowania się
bukietem dobrego koniaku, natychmiast zeń wyparowała. Zasiadł przy stole w milczeniu. Był mężczyzną rosłym i zdawał sobie sprawę z przygniatającej wagi swego milczenia. Nałożył binokle i przystąpił do studiowania menu. Udał, że nie słyszy ich powitalnego „dobry wieczór”. Rozejrzał się za stewardem serwującym wino, a także za dotychczasowym kompanem od stołu, tym niedorajdą, doglądającym jeszcze swego bydełka pod pokładem. Rachmistrza okrętowego – faceta serdecznego i otwartego w stosunku do ludzi – przeniesiono pomiędzy abstynenckich kornwalijskich farmerów. Pan Borrodaile usłyszał głos pastora – przeguby rąk miał wąskie jak u panienki, głos zaś ostry jak brzmienie fletu – pytającego damę o książkę, którą czytała. – To Montaigne – wyjaśniła. Pan Borrodaile poczuł na karku swędzenie, zupełnie jakby mu wpadły za kołnierz dwa albo trzy źdźbła trawy. Toteż, jakby miał do czynienia z trawą, nie podrapał się, tylko sięgnął swymi potężnymi palcami do podrażnionego miejsca – i nie znalazł tam nic, co by mogło owo podrażnienie skóry powodować. – Ach tak – pastor splótł swe blade palce i pokiwał głową w sposób naśladujący modlitwę – ach tak, Montaigne. Pan Borrodaile jako człowiek praktyczny nie znosił rozmów tego typu. Jego ojciec był kołodziejem, jego również przysposabiano do owego zawodu, pojęcia „praktyczny” nie pojmował jednak tak konkretnie, by je kojarzyć ze strużynami drewna zalegającymi podłogę i drogocennymi kamieniami składanymi w banku. Wyobrażał sobie, że duchowny stoi odeń wyżej i nie lubił go za to. A – przynajmniej w odniesieniu do Montaigne’a – było to całkiem bezzasadne, jeśli bowiem mówić by można o jakiejś przewadze pastora, to najwyżej takiej, jaką uzyskuje ktoś, kto wspiął się na kamień ponad poziom, na którym stoi rozmówca, a w braku kamienia tym stopniem umożliwiającym wysunięcie się ponad poziom może być sama wymieniona książka. Powtarzając wyraz „Montaigne” Oskar nie
miał na myśli niczego oprócz samego tego nazwiska. Nie znał Montaigne’a, nie posunął się w studiach nad nim poza spędzenie trzech kolejnych wieczorów z zatęchłym woluminem rozłożonym na kolanach. Nie dobrnął nawet do rozdziału drugiego (tego o smutku), gdyż wystający podbródek pochylał mu się za każdym razem na pierś, a okulary zsuwały się z nosa i opadały na rozłożony tom. Nie dotarł więc tym samym – o wstydzie! – do eseju Montaigne’a o zapachach. Wielka to szkoda, ponieważ Oskar miał powonienie rozwinięte w równie wysokim stopniu, jak jego ojciec miał rozwinięty wzrok, wielką tedy satysfakcję przyniosłoby mu już pierwsze zdanie tego eseju: „Powiadają o niektórych, jako o Aleksandrze Wielkim, że ich pot wydawał luby zapach, mocą jakiejś rzadkiej i ekstraordynaryjnej kompleksji”[18]. Pan Percy Smith nie należał, niestety, do tej kategorii ludzi. A kiedy nadszedł, zgięty w przepraszalnych ukłonach, przywlókł za sobą woń rozdrażnionych lam, którą nasiąknął. Lucynda ze swej strony nie uważała owego zapachu za przykry, w przeciwieństwie do woni cygar i brandy pana Borrodaile’a, której nie nazwałaby szlachetną. Pan Smith pochylił się teraz nad swym consommé, które pan Borrodaile uznał za wywar z wołowiny, podany na płaskim talerzyku. Pan Smith mu przytaknął, ale rzucił znaczące spojrzenie spod przymrużonych powiek na współtowarzyszy i zapytał o temat rozmowy. Bardzo sobie cenił wymianę zdań z pastorem na temat Darwina, a kiedy się dowiedział, że tym razem rzecz dotyczy Montaigne’a, uznał, że para nowo pozyskanych współbiesiadników będzie cennym źródłem wiedzy. Przyznał się, że niewiele wie o Montaigne’u i rad by o nim więcej usłyszeć. Poczuł się teraz przy stole o wiele lepiej niż przedtem, kiedy zasiadał z nimi do posiłków czerwony na twarzy rachmistrz okrętowy. Miejsce to wydało się teraz panu Smithowi znacznie przyjemniejsze. To Lucynda odpowiedziała na wyrażone przezeń życzenie. To ona wszak wymieniła nazwisko Montaigne’a. Panu Borrodaile’owi wcale się nie spodobało jego brzmienie. Wywołało trzy następne podrażnienia skóry, dla
odmiany pod kołnierzykiem, dokąd nie mógł sięgnąć palcami. Pomyślał sobie, że młoda dama jest pretensjonalną osóbką, używającą cudzoziemskiego wyrazu, który ma przecież odpowiednik w angielszczyźnie[19]. Ale nie był tego całkiem pewien, zapragnął więc sprawę wyjaśnić w sposób możliwie zręczny. – Montaigne – zachichotał powściągliwie, chowając jednocześnie binokle do kieszeni marynarki. – Montaigne, wzgórze kopiaste i zakrzewione. Zapadła kłopotliwa cisza, ale nie trwała dłużej niż kilka sekund, gdyż Percy Smith – który zareagowałby szybciej, gdyby nie był zajęty swym consommé – wybuchnął szczerym chichotem. Znał dobrze rodzaj skojarzeń pana Borrodaile’a. – Britt-ayne – dorzucił pan Borrodaile, jakby badając laską grząskość nieznanego bagniska, po którym zamierza przejść. Kto wie, jakie mogą go opleść kłącza, jakie kolce boleśnie zadrapać. Szast-prast. – Bourgogne, Bretagne, Montana, też dobrze. – Zaśmiał się nerwowo, sztucznym u mężczyzny tak potężnej postury falsetem, który zabrzmiał jak seria fajerwerkowych eksplozji. Po policzkach spływały mu łzy i nikły w gąszczu wąsów. – Boże mój – wytarł hałaśliwie swój olbrzymi nos – moja kaleka ciotka! Obaj mężczyźni uświadomili sobie, iż nie rozumieją czegoś ważnego, natomiast Lucynda, mimo że także nie zrozumiała znaczenia wypowiedzianych słów, wychwyciła gorycz, tającą się pod śmiechem pana Borrodaile’a, co pozwoliło jej przypomnieć sobie różne sprawy związane z Sydney, o których już dawno nie myślała. Ten człowiek był w Sydney uważany za bogatego i wpływowego. Nie znała go, ale była pewna, że zapraszają go na obiady do gubernatora. Był barbarzyńcą. – Poważnie mówiąc – podjął pan Borrodaile w chwili, kiedy postawiono przed nim pieczeń z solonej wołowiny (rozdłubał ją nożem, oddzielając poszczególne płaty, ale nie wypowiedział ani słowa na temat jej jakości) – poważnie mówiąc – powtórzył, wodząc wzrokiem od pana Smitha do Oskara i z powrotem – chętnie bym się zapoznał z opinią pastora na temat
łoju. – Nie mam na ten temat żadnej opinii. – Oskar uśmiechnął się, jednocześnie przesuwając coś palcami w kieszeni. Lucynda, przypatrując mu się z boku, uznała tę odpowiedź za trafną, z równą spontanicznością, z jaką obdarzyła niechęcią pana Borrodaile’a – właśnie obrzuciła go krytycznym spojrzeniem – widząc w nim człowieka, który zbił fortunę, skupując ziemię, a następnie ją parcelując. Ów proceder budził w niej gniew, nie tylko dlatego, że sama, w tak młodym wieku, również padła jego ofiarą. Taki oto jest pan Borrodaile. Sam nadaje swe imię ulicom. – Nie można... – tu pan Borrodaile lekko się zakrztusił zbyt dużym kęsem i przeprosił: – Proszę mi wybaczyć! – Zamilkł, by przepłukać sobie gardło burgundem. Przetarł serwetką wklęsłe pasemko lśniącej skóry pod zwisającymi wąsami i podjął przerwaną kwestię: – Nie można przybywać do Nowej Południowej Walii, nie mając na ten temat wyrobionej opinii. Niech mi pan wierzy, pastorze, to tak jakby się pan wybierał do Irlandii, nie biorąc z sobą parasola. Gdyby chodziło o lamy, nie ma żadnego znaczenia, czy coś się o nich wie, czy nie, nawet pan Smith to potwierdzi. Ale łój, drogi młodziutki ojcze wielebny, to coś, na czym należy się znać. Kiedyśmy wypływali, cena łoju w mieście wynosiła cztery funty za cetnar, a gdybym był młodym człowiekiem rozporządzającym jakimś kapitałem, zainwestowałbym pieniądze w łój właśnie. – Ale cena może ulec zmianie – zauważyła Lucynda. Pan Borrodaile spojrzał na nią i zmrużył oko. W tym przedmiocie nie dopuszczał do różnicy zdań, nawet w wypadku, kiedy oponentkę chroniły krynolina i gorset. Szkoda było mu czasu dla kogoś, kto chciałby hodować baranka, by się dochować barana. W kolonii jest już zbyt dużo baranów. On lubił przychodzić na gotowe, wrzucać przyprawione już mięso na patelnię i z chęcią się do tego przyznawał. – Może ulec zmianie? – powtórzył, unosząc widelec i nóż i spoglądając na Lucyndę z perspektywy swego siodełkowatego nosa. – Na Boga,
dziewuszko, pewnie, że może ulec zmianie. Będzie rosła! Oskar uznał tego jegomościa za niesympatycznego. Nie znosił bluźnierstw. Tym bardziej był nimi wstrząśnięty, że wychodziły z ust postaci tak potężnej i wpływowej. Zorientował się, że zdrobnienie, jakim określono pannę Leplastrier, w niczym nie łagodziło witrolu zawartego w użytych przez pana Borrodaile’a sformułowaniach. Uraziły one poczucie przyzwoitości Oskara, postanowił więc stanąć w jej obronie. Nie chodziło mu oczywiście o opowiedzenie się po którejś stronie, ale o przyjęcie odpowiedzialności za zachowanie harmonijnej równowagi przy stole. Miał do takich zadań prawdziwy talent, który czynił go również dobrym nauczycielem. Oskar wzrastał w niechęci do niezgody i lęku przed hałaśliwością. Ta słabość stała się jego cnotą; w każdą sytuację międzyludzką, w jakiej się znalazł, wnosił głębokie przywiązanie do prawości, obdzielał swym zainteresowaniem i uwagą osoby wplątane w ową sytuację wedle ich potrzeb, niczym sprawiedliwy socjalista. Jeśli zaś chodzi o niego samego, to – pomijając kwestię wyścigów konnych (którą we własnym wyobrażeniu zostawił już poza sobą) oraz budowy Lewiatana (w którą wszyscy przy tym stole byli dokładnie wprowadzeni) – uważał, że w sprawach świeckich nie ma do powiedzenia nic godnego uwagi. Przekonał się, że uczniowie w szkole pana Colville’a są w sprawach tego świata lepiej zorientowani od swego nauczyciela. – A w co by pani zainwestowała pieniądze, panno Leplastrier? To pytanie zabrzmiało całkiem niewinnie, gdyż Oskar nie wyobrażał sobie, że zagadnięta znajduje się w sytuacji, umożliwiającej jej inwestowanie, w co zechce. Lucynda złożyła sztućce na talerzu, ząbki widelca sterczały ku górze. Zdawała sobie sprawę z tego, że fryzurą przypomina straszydło. Czuła, jak włosy wyślizgują się spod spinek. Policzki jej się zaróżowiły, ale zmusiła się do ogarnięcia współbiesiadników uważnym spojrzeniem, zanim udzieli odpowiedzi. Wypraktykowała ten sposób w Sydney, służył jej za rodzaj bariery, powstrzymującej napływ emocji, i chociaż nie dążyła świadomie
do tego, nadawał jej postawie królewską godność. – Zainwestowałabym... – Zawiesiła głos i odliczyła w myślach do trzech – zainwestowałabym w coś, co kocham. – Bardzo ładnie z pani strony – stwierdził pan Borrodaile tonem aprobaty. – Być może, panie Borrodaile, nie tyle „kocham”, ile... Powiedzmy, że zainwestowałam w coś, co mi dostarcza głębokiego wewnętrznego zadowolenia. Gdyby to miała być ziemia, wybrałabym taką, na której można uprawiać to, co lubię, i przygotowałabym się na lata tłuste i lata chude, ale pokochałabym moją własność. – Dziewczyno miła... Lucynda przywołała na twarz wyraz, będący czymś pośrednim między grymasem a uśmiechem. – Przede wszystkim jednak, pastorze Hopkins – zwróciła się do Oskara, który pochylił się ku niej i zasłonił sobą pana Borrodaile’a (wyłączając go tym samym – mimo że chciał uniknąć wszelkiej nieuprzejmości – z rozmowy) – radziłabym komuś, kto rozporządza jakimś kapitałem, postępować z nim tak, jak się nam nakazuje postępować z talentami. Radziłabym użyć owego kapitału do stworzenia czegoś, czego przedtem w tym miejscu nie było. Muszę przyznać, że nie lubię pańskiego handlu łojem, panie Borrodaile – mówiąc to, zwróciła wzrok na jego twarz. Głos jej brzmiał łagodnie, niemal przepraszająco. – Nie tylko dlatego, że wydziela wyjątkowo przykry zapach, ale dlatego, że wychowałam się na farmie, pracowałam na niej i nie znoszę widoku zwierzęcia traktowanego jak maszynka do wyrobu tłuszczu. Pewna jestem, że teraz uzna mnie pan za niemądrą i sentymentalną. – Dziewuszko miła, nawet mi to nie przyszło do głowy – zaprzeczył pan Borrodaile, ale ponure błyski jego przekrwionych oczu świadczyły, że nasunęły mu się jeszcze gorsze określenia i jedno po drugim obracał w myślach. Był to spektakl przeznaczony na jego własny, wewnętrzny użytek
i nawet Percy Smith nie zdawał sobie z niczego sprawy. Uśmiechnął się do Lucyndy i pokiwał głową w tak idiotycznie ojcowski sposób, że dziewczyna natychmiast wycofała się z pozytywnej o nim opinii. – Ta zasada – Oskar podjął próbę skupienia ich wszystkich wokół wspólnej wartości, do czego nikt, włącznie z Lucyndą, bynajmniej się nie palił – ta zasada, panie Borrodaile, jest z pewnością słuszna. – Na litość Boską! – wykrzyknął ten i na próżno próbował wycofać kolejne bluźnierstwo. Przez chwilę milczał z otwartymi ustami, jak ktoś, kto przełknął właśnie kęs zbyt gorącego pożywienia i pragnie je wypluć, ale jednocześnie przez uprzejmość wzdraga się przed uczynieniem tego. Nie był w stanie unicestwić wypowiedzianego już zdania, mógł tylko brnąć dalej, nie bacząc na to, dokąd go przywiodą następne kroki. – Wiedziałem, że pan jest duchownym. Wie pastor, to się poznaje po sposobie chodzenia. – Pociągnął łyk burgunda. – Zaraz to pastorowi zademonstruję. Lucynda wstrzymała oddech. Nawet pan Smith, oswojony już z nieobyczajnymi zachowaniami swego kompana, jego gniewnymi wybuchami i agresywnością, nawet pan Smith układając łyżeczkę i widelec obok talerzyka z nieoczekiwanym o tej porze roku śliwkowym puddingiem, wyglądał na zaniepokojonego. Pan Borrodaile parł nieustraszenie przed siebie. Oskar i Lucynda zaczerwienili się, jakby wypadło im uczestniczyć w cudzołóstwie. Pan Borrodaile stanął, opierając się o lustrzaną kolumnę, z idiotycznym uśmiechem na twarzy, poskubując koniuszki wąsów. Podciągnął mankiety koszuli jak baryton przygotowujący się do występu. Oczywiście był podpity. Ściągnął twarz, ale to nie jej wyraz stanowił gwóźdź programu; miał nim być chód. Złożył więc ręce na piersiach, odchylił plecy ku tyłowi, wciągnął policzki, a wzrok wzbił ku niebu jak podczas procesji. I ruszył przed siebie. Jego ruchy przypominały marsz drewnianej marionetki. Kolejno unosił i opuszczał nogi. Górna część jego ciała chwiała się na boki jak wysoki
maszt statku zakotwiczonego w portowej przystani. Dłonie rozkładał i składał, w pewnej chwili uniósł nad głową i klasnął, jakby chciał złapać – co? Motyla? Nadzieję? Modlitwę? Pan Borrodaile przemierzył w ten sposób, uśmiechając się i zataczając przy omijaniu architektonicznych przeszkód, całą salę jadalną. Rachmistrz cofnął się wraz z krzesłem, a ci pasażerowie drugiej klasy, którym początkowo przeszkadzały wybryki Borrodaile’a, pomyśleli, że być może ten wysoki rangą przedstawiciel załogi powstrzyma dowcipnisia, ale okazało się rychło, że okazał mu całkowitą aprobatę. Pan Borrodaile dokładnie naśladował sposób chodzenia rudowłosego pastora, chociaż nie, nie robił tego „dokładnie”. Nie tworzył jego odpowiednika, lecz uwypuklał istotę rzeczy. Jego chód miał się tak do oryginału, jak podrygujący na nitkach w wystawowej gablocie szkielet do młodego tancerza. Twarz Borrodaile’a pokraśniała z zadowolenia. Wyprostował się, odchylił głowę i pomachał rękoma. Zyskał natychmiastowy, ogólny aplauz. Och, jakim łobuziakiem musiał być jako chłopiec, pomyślała Lucynda, na której twarzy ów doskonały spektakl, choć oceniała go krytycznie, wywołał uśmiech rozbawienia. Nie oklaskiwała go jednak. Zamiary miał nikczemne – to wszystko, co było dobre i miłe w młodym człowieku, chciał przedstawić jako słabość i rzecz godną wyszydzenia. Lucynda zawstydziła się własnego uśmiechu, ale zaskoczyła ją reakcja sparodiowanego, kiedy wreszcie odważyła się skierować nań spojrzenie – Oskar nie tylko szczerze się zaśmiewał, ale oklaskiwał swego prześmiewcę równie mocno, jak gbury siedzące przy stoliku okrętowego rachmistrza. Wzięła głęboki oddech. Jakże dumny z siebie musi być ten młody pastor. Wybaczyła więc sobie własne rozbawienie i postanowiła poznać go bliżej. – Świetne, naprawdę świetne! Oskar oceniał przedstawienie pana Borrodaile’a, wcale nie będąc tak z siebie dumny, jak sądziła Lucynda, ale raczej dotknięty pewną ślepotą w stosunku do własnej osoby. Nie mógł nie dostrzec komizmu i groteskowości zademonstrowanego przez pana Borrodaile’a sposobu
poruszania się, ale nawet przez chwilę nie pomyślał, że może on zawierać skarykaturowane elementy jego chodu. Nie uważał siebie w żadnym stopniu za niezgrabiasza, a w manierycznych popisach pana Borrodaile’a dostrzegł jedynie teatralny sposób wprowadzenia widzów w swą wewnętrzną rzeczywistość. Toteż złożone dłonie wziął za symbol oderwania się od spraw ziemskich, konwulsyjne poruszanie nogami jako wykładnię własnego zapału, a idiotyczny uśmiech uznał za uprzejmy wyraz twarzy. I wcale nie czuł się dotknięty. Przeciwnie, wzruszyło go to, że pan Borrodaile dostrzegł w jego zachowaniu wszystkie cechy, nad których rozwinięciem tak wytrwale pracował. – Świetne, naprawdę świetne – powtarzał, rozsiadając się wygodniej i splatając dłonie. – To świadczy, że nie jesteśmy w stanie ukryć sekretów naszych serc przed bystrymi obserwatorami. Spojrzał na pana Borrodaile’a, który właśnie podszedł i stanął za oparciem krzesła. – Gratuluję panu, panie Borrodaile. Jest pan naprawdę utalentowany. Pan Borrodaile nie mógł się oprzeć irytacji. Pochylił się i „pożyczył” kieliszek pastora, wypił wino i wyprostował się, uśmiechnięty i lekko zdyszany, bez słowa usprawiedliwienia. – Naprawdę bardzo utalentowany – podkreślił Oskar, wyciągając głowę na swej długiej szyi, tak by zwracać się wprost do pana Borrodaile’a, który w tej samej chwili pochylił się, by uniknąć zderzenia głową z karniszem nad lukami okiennymi, rozmieszczonymi wzdłuż ściany za jego plecami. – I wcale nie mam na myśli – ciągnął młodzieniec – teatralnych walorów przedstawienia. Nie jestem bynajmniej znawcą sztuki aktorskiej i nie umiałbym ich ocenić. Pan Borrodaile poczuł się niepewnie. Odstawił kieliszek pastora i podszedł do swego krzesła, a wtedy Oskar zobaczył to, czego widoku tak konsekwentnie unikał. Rozległa fala morza roztaczająca się za oknami zaparła mu dech w piersi.
Zamilkł. – A więc nie chodzi o walory przedstawienia – podjął pan Smith, podczas gdy pan Borrodaile, zrozumiawszy, iż mówi się o nim z szacunkiem i uznaniem, usiadł na poprzednim miejscu i z uprzejmą miną nakłonił ucho ku swej ofierze, by nie uronić nic z tego, co ma ona do powiedzenia. – Nie umiałbym ich ocenić – wykrztusił Oskar przez zaciśnięte gardło – ale pańska wrażliwość na wewnętrzny świat innego człowieka, na to, czego ludzie w nim nie dostrzegają, a co w gruncie rzeczy często starannie ukrywamy przed postronnymi – pańska przenikliwość, panie Borrodaile, jest naprawdę zadziwiająca. Ten wydawał się w pełni usatysfakcjonowany. Lucynda ukryła swe rozbawienie za podniesioną do ust szklaneczką wody mineralnej. – To prawdziwy dar – ciągnął Oskar, pochylając się i wykonując dłońmi takie gesty, jakby chciał uchronić ciężki hełm przed zsunięciem się z jego kolan na ziemię. – To dar, który nie powinien służyć tylko do zabawiania pasażerów podczas długiej podróży. To dar, którym chrześcijanin powinien obdzielać innych przez całe życie. Wypowiadając te słowa, młodzieniec zachowywał się bardziej jeszcze ekscentrycznie, niż pan Borrodaile byłby w stanie to odtworzyć. Był zarazem podniecony i zakłopotany, poniekąd upojony winem i stał się kimś innym niż ów dziwak, którego lubił Wardley-Fish lub infantylny raczej nauczyciel, jakiego zachowało w pamięci sześćdziesięciu uczniów szkoły pana Colville’a. Wpadł w ekstazę. Wymachiwał nad stołem swymi długimi rękoma, nie przewracając kieliszków i butelek burgunda dlatego tylko, że współbiesiadnicy uprzątnęli je z zasięgu jego ramion. Głos wzniósł mu się w górne rejestry i przybrał owo sławne brzmienie przypominające flet. Wpatrywał się kolejno w twarze sąsiadów z taką intensywnością, że jego uniesienie zaczęło im się udzielać i uwierzyli, że to, co obejrzeli, nie było złośliwą parodią, ale pochwałą ujawniającą wartości, których wprzódy w pastorze nie dostrzegli. Oddalający się w pamięci spektakl wygładzili
więc i uszlachetnili, aż – przynajmniej na chwilę – zalśnił w ich wyobraźni blaskiem, jakiego jego twórca – złośliwy i brutalny pan Borrodaile – bynajmniej nie zamierzał mu nadać. Lucynda, która zrazu uważała umysłowość pana Hopkinsa za mierną, widząc, że owo uniesienie nie jest udawane, wzruszyła się jego dobrocią do tego stopnia, iż oczy jej się zaszkliły. Pan Borrodaile również odczuł wzruszenie, choć zupełnie innego rodzaju – i na pewien czas (pół godziny, nie dłużej) stał się kimś innym. Przejawiał zainteresowanie odczuciami i opiniami współpasażerów. Wzrok, którym obejmował Lucyndę, nie był już tym zimnym, chirurgicznym narzędziem, odkrywającym ukryte schorzenia (o, proszę, tutaj!), jakim uprzednio się posługiwał. Morze wokół statku fosforyzowało. Zawiadomił o tym pasażerów główny steward i na pokład wyległ tłum spragniony tego widoku, a Oskar, pragnąc zachować sobie towarzystwo, cały entuzjazm włożył w wywód o zjawisku fluorescencji, nawet jednego spojrzenia nie kierując za siebie, ku wspaniałej wizji roztaczającej się za rzędem luków okiennych.
[18] Przeł. Tadeusz Żeleński-Boy (przyp. tłum.). [19] Mountain – góra (ang.) (przyp. tłum.).
53 Fluorescencja (1)
Oskar mógł się przekonać, do czego doprowadzi jego współtowarzyszy od stołu wykład na temat owego zjawiska – w nieuchronny sposób do tego, że wybiegną schodami na pokład, w ciepłą noc, do której jego fobia wzbraniała mu dostępu. Im bardziej wdawał się w szczegółowe opisy i objaśnienia fluorescencji, tym głębiej upewniał się, że tamci troje w końcu porzucą go i zechcą na własne oczy obejrzeć cud, który tak wspaniale scharakteryzował. Kierował swe wywody przede wszystkim do panny Leplastrier (słuchała go z uniesioną górną wargą i rozjaśnionymi oczyma), a kiedy jego euforia udzieliła się wszystkim i wstali od stołu, on również się podniósł. A ponieważ wcale nie obiecał, że będzie im towarzyszył na pokład, choć też i nie wykluczył takiej możliwości, wedle prawa ziemskiego nie mógł być obwiniony o wprowadzenie w błąd swego towarzystwa, choć prawu niebieskiemu nie udałoby mu się zapewne tak łatwo wymigać. U szczytu śliskich samochodów wiodących na górny pokład niepostrzeżenie odłączył się od głośnej kompanii i poczuł się jak smutny i wstrętny potwór z baśni, wygnany na zawsze z krainy światła i skazany na to, by ociekając potem, blady, z wytrzeszczonymi oczyma, krył się w mrocznych stalowych czeluściach pod pokładem statku.
54 Fluorescencja (2)
Morze,
rozcinane dziobem Lewiatana, białe jak zsiadłe mleko, rozbłyskiwało niebieskimi iskierkami. Wyglądało jak marmur przecięty szczeliną wypełnioną czystym, czarnym płynem. Owo pęknięcie obniżało się, zawijało, zasklepiało i nikło w ciemnościach. Białe obłoczki piany rozpływały się, ale iskierki żarzyły się nadal. Jedna z nich rozerwała się nagle i rozbłysła ponad wodą jak rakieta. Statek żeglował przez płynne światło. Lucynda dostrzegła w fosforyzującej wodzie odblask najwspanialszych ogni przetaczających się i zapalających jak znaki przepowiadane przez proroków. Nie interesowała się jednak samym tym zjawiskiem. Gdyby ciekawiły ją widowiska, pozostałaby w swej kabinie pierwszej klasy. Pociągała ją wiedza i uprzejmość, fluorescencja była zaś jedynie środkiem wiodącym ku poznaniu tych wartości. Pan Hopkins uosabiał obie łącznie – tę wewnętrzną i tę ujawnianą; Lucyndzie bardziej niż zjawiska przyrodnicze podobał się sposób, w jaki składał ręce, nie przypominając tym gestem żadnego Anglika. Pastor wydawał się człowiekiem pełnym życia, które zeń wprost promieniowało. Koloratkę miał niedopiętą i Lucynda polubiła go za to bardziej niż za wszystko inne. – No to chodźmy – powiedziała, wstając od stołu w jadalni. – Bądźmy świadkami cudu. Nadała swym słowom brzmienie ironiczne, ale w głębi serca nie odnosiła się do sprawy z dystansem. Kiedy odeszli od stołu, minęli drzwi i wchodzili na schody, zatrzymała
się przed panem Borrodaile’em, który uznał za konieczne torować jej drogę pasterskimi gestami dłoni, jakby musiała mijać jakieś niebezpieczne rafy i nie potrafiłaby wśród nich sama odnaleźć przejścia. Nie odwracała się za siebie. Była przekonana, że pan Hopkins podąża wraz z całym towarzystwem. Na pokład nie wyległo aż tylu pasażerów, by się tam miało zrobić tłoczno, ale fluorescencja przyciągnęła grono widzów – jak fala przypływu, bez respektowania różnic stanu i pozycji towarzyskiej – przetaczających się w upalnym powietrzu nocnym po śródokręciu w pogoni za kolejnymi kondensacjami wielkiej wody. Byli w tym tłumku stewardzi i sprzątacze, technicy, młody chłopak doglądający zwierząt, pasażerowie trzeciej klasy mówiący z akcentem z Limehouse i Holborn, Liverpoolu i Manchesteru. I dopiero w tym kolebiącym się od burty do burty tłumie Lucynda stwierdziła, że pan Hopkins odłączył się od towarzystwa. Pomyślała, że w pewien sposób jest temu winna. Znów zanadto wysunęła się do przodu. Zraziła go swą władczą postawą. Jej ironiczny ton pewnie go dotknął. Starała się nad sobą panować, ale czemuż zawsze musi się kontrolować? Powinni byli spętać ją w kostkach jedwabnym szalem, wtedy by się nie wysforowała do przodu. Nawet Dennis Hasset próbował ją nakłonić, by zwolniła kroku. Tłumaczył, że ma na względzie jej spódnicę na krynolinie, ale podejrzewała, iż nie był to główny powód jego monitów. Z pewnością starczyłoby jej rozsądku, by posłuchać jego rady i przykrócić sobie cugle. Ale zawsze, w każdej sytuacji, czuła się poskramiana, przez cały okres dorastania towarzyszyło jej to uczucie. Odrzucała konwencje wymuszane fiszbinami i gorsetem, ale czuła się mimo to uciskana i chłostana, dławiona i ograniczana. Zjawisko fluorescencji rozgniewało Lucyndę, gdyż utraciła przez nie coś znacznie cenniejszego. Patrząc na morze, opuściła górną wargę, jakby oglądała zaledwie efekciarską sztuczkę – rozbłyskujące światełka, tanie cukiereczki, wrzaskliwych straganiarzy. Opiekuńczość pana Borrodaile’a była jej niemiła. Powiedział, że kule świetlne są uformowane
z morskiego tłuszczu. Nie podobało się jej, że ów mężczyzna zgina się w kabłąk, pragnąc szeptać jej wprost do ucha. Zapomniał, iż informację ową Lucynda usłyszała już z ust pana Hopkinsa. Nie była w stanie zgłębiać sposobu jego myślenia – bo oto przystąpił do szczegółowego omawiania spraw, o których dowiedział się w czasie obiadu: powtarzał, że owe morskie struktury tłuszczowe nazywa się medusae, a to, co się wydaje iskierkami, to w rzeczywistości entomastraca, tyle że nie wymówił tej nazwy prawidłowo. – Entromysteriosa – wybąknął pan Borrodaile niepewnie. A pan Hopkins nawet jej nie życzył dobrej nocy. Lucynda nie mogła zrozumieć, czego też się dopuściła, że teraz doznała takiej obrazy. Oczywiście fluorescencja była zjawiskiem zachwycającym, jakże by mogła nie być? Ale cud, nawet należący do najwspanialszych dzieł Boskich, nie zostanie doceniony przez kogoś, kto czuje się oszukany i nieszczęśliwy. Dziewczyna przez dobry kwadrans snuła się ospale po pokładzie, zanim przyznała, że docenia fluorescencję. Pan Smith zatrzymał Lucyndę na pokładzie. Wsunął kciuk i palec wskazujący za kołnierzyk jej żakietu, ale uczynił to w sposób tak żartobliwy, tak delikatny, że nie mogła się rozgniewać na taką familiarność, przeciwnie, uprzejmość, którą jej w końcu okazał, szczerze ją ujęła. – Ale nie było jeszcze bukietu, panno Leplastrier, nie może pani odejść, nie zobaczywszy go. – Tak, proszę zostać – poparł go pan Borrodaile, ale Lucynda zorientowała się, że uchylając się od jego oddechu, uraziła dobrą wolę, którą uprzednio wobec niej demonstrował. – Ale to, co jest w bukiecie, jest tym samym, co w morzu? – spytała. – Nie ma w nim żadnych nowych elementów? – Proszę zaczekać, oto nadciąga! – nalegał pan Smith. – Proszę mnie przepuścić! Mówiąc to, pan Borrodaile nadepnął jej na stopę. Ból był wprost
przeszywający, ale nie odezwała się ani słowem. Nie mogła znieść myśli o zabiegach przepraszających, jakie bez wątpienia by podjął, kładąc jej swą potężną dłoń na ramieniu lub plecach. Tłumek na pokładzie zakłębił się, kiedy bukiet tam dotarł. Lucynda była najniższa, więc popychano ją i potrącano ze wszystkich stron, ona zaś, która w drugiej klasie próbowała kiedyś szukać istot sobie podobnych, poczuła się stłamszona i przyduszona tymi wszystkimi ciałami. Spróbowała wyrwać się ku przodowi, bardziej po to, by się uwolnić od ciężkiego odoru ludzkiego niż żeby się przekonać, z czego się składa bukiet. Zawierał wielkie ilości unoszonych powietrznym prądem stworzonek. – Naprzód, ruszajmy, Smith – odezwał się pan Borrodaile szorstkim tonem. – Za chwilkę, Borrodaile – odrzekł Percy Smith. Z jego głosu przebijała niezwyczajna samodzielność. – Czekam na inżyniera pokładowego. – Ja jestem inżynierem – oznajmił mężczyzna, stojący obok Lucyndy; pachniał mocno, ale nie oliwą, tylko whisky. Wyciągnął butelkę, zatkaną szklanym korkiem, a pan Smith sięgnął po nią ręką za plecami Lucyndy i przesunął się w stronę małej, wolnej przestrzeni obok smugi cynkowej barwy. Wyjął szklany korek i poszukał wzrokiem Lucyndy. – H2SO4 – oświadczył. – Kwas siarkowy. Przyklęknął i pokropił smugę zawartością butelki. – Szybko! – polecił, cofając się o krok. – Teraz się śpieszmy! Lucyndę popchnięto tak mocno, że nie mogłaby uniknąć obejrzenia pokazu, nawet gdyby chciała. Jasne punkciki w smudze zalśniły jeszcze mocniej, niektóre bielą, inne żółcią, a wszystkie nabrały niezwykle intensywnego koloru i zabłysły jak gwiazdy na niebie. Potem zaś stopniowo bladły, przygasały i znikły. Smuga stała się ciemna. – Widzi pan, Borrodaile! – wykrzyknął pan Smith. – Oto dowód! Ty durniu, pomyślała Lucynda, zabiłbyś Boga tępotą swej wyobraźni.
Wysunęła się do tyłu i – wśród głośnych zaprzeczeń pana Borrodaile’a, iż nic nie zostało dowiedzione – ruszyła przez opustoszały pokład ku bardziej jeszcze pustej własnej kabinie. Spojrzała w górę, aby odnaleźć Gwiazdę Polarną, ale Lewiatan rozsnuwał nad sobą czarną zasłonę dymu i niebo było równie martwe jak wnętrze bukietu. Lucynda pomyślała: wcale nie lubię fabryk. Czyżbym nadal żyła tylko po to, by zadowolić mamę? Weszła na promenadę pierwszej klasy i nie wiedząc, co zobaczy, popatrzyła w dół, na promenadę drugiej. Ujrzała Oskara Hopkinsa siedzącego samotnie – jak sobie wyobrażała – ze świadomą ostentacją. Pomachał do niej dłonią, ale udała, że go nie dostrzega.
55 Zazdrość
To, co Wardley-Fish powiedział w Cremorne Gardens o Oskarze, było prawdą: nigdzie nie pasował. Jego osamotnienie na promenadzie drugiej klasy świadczyło o tym wyraźnie. Był zaczarowanym ptakiem, zabłąkanym bocianem, modliszką, gamoniem, odmieńcem. Lękał się wody. Sam wyłączał się z życia. Wysiadywał na promenadzie na swej kozetce jak na ławce w publicznej łaźni, a cuda oceanu docierały doń w postaci drobnych odprysków. Pan Smith zszedł po schodach całkiem pijany i próbował wrzucić meduzę do szklanki z ginem. Twierdził, że to ulubiony napój Amerykanów. Stworzonko zalśniło jasnożółtym rozbłyskiem świetlnym – i skonało. Pan Smith oznajmił Oskarowi, że jest „marnym kompanem”, i ruszył na poszukiwanie pana Borrodaile’a i inżyniera pokładowego, aby zagrać z nimi w pokera. Stewardzi oczyścili dywan z pozostałości po świetlistym ogonie. Oskar był w zasadzie człowiekiem skromnym, miał jednak pewne nawyki myślowe właściwe odstępcom, którzy są przekonani, że dostąpią zbawienia, podczas gdy sąsiadów spotka wieczne potępienie. Toteż bez względu na wszelką przewagę, jaką pan Borrodaile mógł osiągnąć podczas rozmowy przy stole, młody człowiek w głębi serca uważał, że stoi odeń „wyżej”. Drażniło go więc i urażało w stopniu niedającym się wprost wytrzymać, że taki ktoś może wyjść na pokład i podziwiać fluorescencję, podczas gdy on sam, wiedząc o tym zjawisku o wiele więcej niż ktokolwiek
z pasażerów statku, nie może się na to zdobyć. Przypatrywał się kolacji z wysokości schodów, tak jak kiedyś w Hennacombe oglądał z oddali pogańskie tańce i śpiewy. Odczuwał wtedy zazdrość na widok starych kobiet wymachujących wielkimi kapeluszami i zanoszących się śmiechem, gdy on musiał się kryć za pniem drzewa. Nawet w chwilach kiedy ogarniał go lęk przed wodą, w momentach, gdy ów lęk odczuwał najsilniej, trawiła go ostra zazdrość. Zobaczył na promenadzie pannę Leplastrier i pomachał ku niej dłonią, ale jako krótkowidz nie był pewien, czy mu odpowiedziała. Nie mógł pogodzić się z myślą, że ją do siebie zraził. Wytłumaczył sobie, że byłoby zaszczytem wysłuchać jej spowiedzi i że właśnie to, a nie wizja jej wielkich oczu i ślicznie wykrojonej górnej wargi skłoniła go do podniesienia się z aksamitnej kozetki i skierowania niepewnych kroków ku kabinie. Wyjął z szafki saszetkę ze szczotkami i lusterko. Przeczesał energicznie skręcone rude włosy, by nadać sobie wygląd bardziej ucywilizowany, ale im dłużej je rozczesywał, tym bardziej mu się wichrzyły. Po ukończeniu owych zabiegów czubek jego głowy przypominał wyglądem drzewo szarpane uderzeniami wichury. Poprawił i dopiął koloratkę. Na czubku nosa dostrzegł pojawiającą się krostkę. Wyjął porcelanowy słoiczek z pomadą (mającą służyć do układania włosów), otworzył go, powąchał i zakręcił wieczko. Ze skrzyneczki z przyrządami do lutowania wyciągnął zwinięty czepeczek, a następnie schował go do kieszeni marynarki. W żaden sposób nie zmniejszyło to jednak jego lęku. Wyszedł z kabiny i ruszył w stronę promenady pierwszej klasy. Znalazłszy się tam, spytał o kabinę panny Leplastrier tak przygaszonym głosem, że steward, który go podprowadził pod jej drzwi, nie pomyślał o żadnej fobii, ale o ciężkim duchowym kryzysie, jakiego doświadczył pastor.
56 Przynęta
Lucynda wyjęła swą nową talię kart i przetasowała je. Woskowa powłoka błyszczała nieskazitelnie, atramentowe wzorki mieniły się pod nią różnymi kolorami jak kamyki w akwarium. Dziewczyna stanęła przy gustownym orzechowym stoliku i rozłożyła karty jak do pokera. Przywarła mocno udami do krawędzi blatu. Wyciągnęła z talii pięć kart, grzbietami do góry, po czym odsłoniła jedną z nich. Król pik. Zakryła kartę. Ręce jej drżały. Przeszła na drugą stronę stolika i stanęła naprzeciw wyłożonych kart. Wyciągnęła pięć kolejnych. Gdyby usiadła przy stoliku, mogłoby się wydawać, że popatruje ponad ramieniem partnera w stronę księżycowej poświaty, odbijającej się od powierzchni morza. Ale w istocie grała w karty, morze dla niej nie istniało i nie mogło istnieć nic poza małym kręgiem na powierzchni stolika, którego geometryczne centrum stanowiła talia kart. Lucynda podeszła do biurka. Poruszała się pewnie, w jej chodzie nie było nic marzycielskiego. Wyjęła z szuflady portmonetkę. Wysypała na stół jej zawartość – duże monety pensowe, grube suwereny, kilka banknotów jednofuntowych, jednego „piątaka”. Zdjęła buciki i zaczęła chodzić po kabinie, okrążając stolik, w samych pończochach. Słyszała dobiegające z szybu wentylacyjnego głosy mężczyzn grających w karty. Niechże się dowiedzą, że nie tylko oni żywią tę pasję! Pociągnęła za złotą gałkę, umieszczoną na końcu czerwonej linki zwisającej nad stolikiem, która służyła do wzywania stewarda. Kiedy jednak wszedł do
kabiny, nie chciał dostrzec przynęty, jaką Lucynda przygotowała. Posłany po herbatę, wniósł filiżankę na srebrnej tacy. Nie unikał spojrzenia dziewczyny, choć nie odpowiadał na nie wzrokiem. Życzył młodej damie dobrej nocy. Ośmieszyła się więc dwukrotnie w ciągu jednego dnia.
57 Spowiedź
Kiedy spostrzegła w drzwiach swej kabiny wielebnego pastora Hopkinsa, pomyślała najpierw o kartach. Rozłożyła je jak do partii pokera, ale nie z nim, zagrałaby z kimkolwiek, tylko nie z nim. Zanim to sobie jednak uświadomiła, nie pozostała jej w głowie żadna myśl. Na odgłos otwieranych drzwi rozchyliła usta. Dopiero potem pomyślała: karty. On nie może zobaczyć kart ani też pieniędzy, leżących na stole monet i banknotów, „piątaka” białego jak welon panny młodej – owa biel była lśniąca, pachniała gardenią, wyrażała zaproszenie. Wszystko to służyło do przyciągnięcia wzroku, ale nie jego wzroku, byle nie jego wzroku. Pomyślała: cóż to za miła twarz. Jej delikatność i subtelność wywarła na Lucyndzie silne wrażenie. Nie odgadła jeszcze celu jego wizyty, niezapowiedzianej przecież; zaciekawienie owym celem przyszło chwilę później i nagle aż się wzdrygnęła jak po łyku mocnej whisky. Zapomniała już o swej prośbie o spowiedź. Zobaczyła w pastorze tylko bardzo miłego człowieka, którego – jak się obawiała – zraziła do siebie, wyrywając się na czoło towarzystwa. – Proszę wejść. Tylko te słowa padły między nimi. Lucynda podjęła próbę zaprowadzenia pastora w kąt obszernej kabiny, z dala od kart rozłożonych do gry. Chciała wrócić do zjawiska fosforyzującego morza. Zdawała sobie sprawę ze swego przywileju korzystania z „pejzażowych” okien w kabinie i zamierzała nakierować rozmowę na ten temat. Ale pastor odwrócił się
plecami do okien i cofając się jak krab, posuwał się ku krzesłu, stojącemu przy stoliku, od którego chciała odwrócić jego uwagę. Lucynda była zbyt skonsternowana i za bardzo lękała się możliwości ujawnienia swego występku, aby zwrócić uwagę na dziwne zachowanie gościa. Spostrzegła wprawdzie kropelki potu na jego brwiach, ale nie przyszło jej do głowy, by zastanawiać się nad przyczyną owych emocji. Zadała sobie to pytanie dopiero później, już po całym tym wydarzeniu. Zdziwiło ją natomiast, że wielebny nie przeprasza za to, iż siada, podczas gdy ona pozostaje w pozycji stojącej. – Proszę mi wybaczyć – oświadczył natomiast – że nie przyszedłem do pani wcześniej. Uśmiechnęła się i skinęła głową. Stała nadal, tak więc wzrok pastora, uniesiony ku niej, nie obejmował tego, co leżało przed nim na stoliku. Ale przecież to zobaczył. Musiał już to dostrzec. A przecież zachowywał się tak, jakby niczego nie widział. O czym on mówi? Że nie przyszedł wcześniej? Tam, na pokład? Zastanawiała się jednocześnie, czym by tu zakryć blat stołu. – Widzi pani – powiedział – żywię fobię, lęk przed oceanem. Cierpię na tę przypadłość od wczesnej młodości. Wie pani, mój ojciec jest przyrodnikiem, ciągle chodził nad ocean, a ja brodziłem po wodzie wraz z nim, już kiedy byłem małym brzdącem. – Rozumiem. Jednak wcale nie rozumiała. Pocił się z niepokoju, ale Lucynda tego nie dostrzegała. Przypominała kogoś, kto słucha mowy wygłaszanej po hiszpańsku, podczas gdy spodziewał się języka greckiego. Podniósł ze stolika kartę i zaczął ją obracać w palcach. – W każdym razie morze wpędza mnie w taki niepokój, jakiego inni ludzie doznają wskutek lęku wysokości. Toteż towarzyszenie pani na pokładzie dziś wieczorem albo też przyjście tutaj, przy całych tych oszklonych oknach – aby wysłuchać pani spowiedzi – cóż, lęk mój był tak silny, że nie umiałem sobie z nim poradzić.
Ale Lucynda nie mogła się mu wyspowiadać. Pragnęła tylko zyskać jego dobrą opinię. – Nie wie o tym ani pan Smith, ani pan Borrodaile – ciągnął pastor. – I mówiąc szczerze, wcale bym sobie nie życzył, żeby się dowiedzieli. Winienem jednak pani przeprosiny za to, że nie zastosowałem się wtedy do pani prośby o wysłuchanie spowiedzi, choć przez cały ten czas mogłem przecież zgłosić się do pani. Ona jednak wcale się nie chce spowiadać, pragnie tylko zasiąść do kart. (On z pewnością zna tę grę). Powtórzyła jedynie to, co była usłyszała od George’a Lewesa, choć mówił o tym ze swym niebywałym pośpiechem – a mianowicie że królowa wzięła udział w modlitwach prezbiterian w Crathie i przejęła się głęboko niebezpieczeństwami wynikającymi ze spowiedzi. Tak więc spowiedź stała się niepożądana. – Ach tak, królowa – odpowiedział – widzi pani (zakładając nogę na nogę potrącił stolik, tak że dało się słyszeć pobrzękiwanie rozłożonych na nim monet), to, że królowa spowiedzi nie lubi, nie jest argumentem rozstrzygającym, ponieważ Kościół anglikański wpisał ów sakrament do katechizmu, co znaczy więcej niż pogląd królowej. Ponowne usunięcie spowiedzi wymagałoby uchwały parlamentu. Nie popieram tego sposobu załatwiania spraw, panno Leplastrier, może się pani wyspowiadać, jeśli pani sobie tego życzy, i czuć się absolutnie wolna od wszelkiej herezji. Oskar wyjął mały modlitewnik, mający nie więcej niż osiem centymetrów długości i pięć szerokości, i otworzył go w sposób tak sprawny, jakby codziennie wysłuchiwał spowiedzi. Lucyndę ogarnął przestrach. Nie będzie się spowiadała przed tym młodym mężczyzną. Widziała jego przeguby – wąskie i białe, wiodły do pięknie uformowanych dłoni – i paseczek lekko owłosionej skóry między skrajem skarpetki a podciągniętą w górę nogawką spodni. Owal twarzy pastora przypominał kształtem serce, jak u anioła pędzla Dantego Gabriela Rossettiego. Nie mogła mu się wyspowiadać, mimo że rzecz już się właściwie zaczęła. W sposobie wymawiania przezeń samogłosek
pobrzmiewał akcent z zachodniego wybrzeża Anglii. Lucynda nie była w stanie wykrztusić ani słowa. A przecież nadeszła kolej na nią, żeby się odezwała. Słyszała głosy dobiegające z pokładu. To Belgowie przywoływali swe psy. Opuściła ręce na oparcie krzesła. Głos uwiązł jej w gardle. Przypatrywała się butowi pastora i jego nodze wystającej spod stołu jak gałąź. Czubek buta unosił się i opadał. Ten but nie służył sakramentowi, ale kiedy podniosła wzrok ku czuprynie młodego duchownego, przypominającej włosy aniołów, i jego spokojnym, lśniącym szarozielonym oczom, zaczęła swe wyznania. Mówiła tak cicho, że pochylił się ku niej, by lepiej słyszeć. Głosik Lucyndy przypominał pobrzękiwanie srebrnego naparstka i nie odpowiadał sprawom, o których mówiła. But Oskara zamarł w bezruchu. Penitentka przysłoniła oczy ciężkimi powiekami i mówiła szybko, ale spokojnie, bez nadmiernego pośpiechu. Opowiedziała, jak zaszła do szulerni przy Drury Lane, by zagrać w fantana (ale wycofała się zaraz, gdy tylko zobaczyła, jak się odbywa ta chińska gra). Wyznała, że grywała w kości w pociągu pełnym hazardzistów, zdążających na wyścigi konne, i chociaż nie poszła z nimi na tor, jeździła kursującymi tą trasą pociągami, ponieważ słyszała, że takie rzeczy się tam zdarzają, a bardzo chciała zagrać w kości. I poproszono ją w końcu, by zrezygnowała z gry, ponieważ jej płeć utrudniała partnerom koncentrację. Próbowała nakłonić pana Paxtona, by ją zabrał na walki kogutów. Wodziła na pokuszenie stewardów. Rozkładała na stoliku w swej kabinie karty, niczym przynętę, gdyż chciała zagrać w pokera. Mówiła też o innych grzechach, ale spowiednik niemal ich nie słyszał. Siedział z pochyloną głową, próbując uspokoić walące mu jak młotem serce. Złożył dłonie i wcisnął je sobie między uda. Westchnął. Lucynda usłyszała to westchnienie. Siedziała ze spuszczoną głową, nie mając odwagi spojrzeć na pastora. Czekała na akt odpuszczenia. Ale usłyszała inny odgłos, stłumiony, nieokreślonego charakteru. Pomyślała:
już nie będę w nim miała przyjaciela. Usiłując uwolnić się od tej myśli, zacisnęła powieki tak silnie, że pojawiły się jej w oczach świetliste zygzaki. Chcąc wywołać w sobie dobre myśli, Oskar zawsze wracał pamięcią do ojca. Tak też uczynił i tym razem – to właśnie wywołało owo westchnienie; osamotnienie tego surowego, ale kochającego człowieka przejęło go troską. Z szybu wentylacyjnego dobiegły głosy stewardów, żadne z nich jednak nie przysłuchiwało się, co tamci mówią. Duchowny nadal wstrzymywał się z daniem swej penitentce rozgrzeszenia. – W te kości w pociągu – spytał wreszcie – grała pani według holenderskich zasad? Lucynda rzuciła mu szybkie spojrzenie, ale głowę trzymał opuszczoną, przekrzywioną na prawe ramię. – Tak. Ale grywaliśmy też według innej reguły. – Pewnie starej, brytyjskiej. Poczuła, jak cierpnie jej skóra na karku. – W Nowej Południowej Walii – odrzekła – nazywamy ją Regułą Siódmego Faceta. Kłębiły się w niej niejasne uczucia, w żyłach kipiała mieszanka krwi i żaru. Oskar nie potrafił utrzymać przed oczyma wyobraźni obrazu ojca. Swoista beztroska radość – coś nieokreślonego, jak mgła, jak naelektryzowana chmurka – wyparło z jego głowy świątobliwe myśli. – A któż to – zapytał, rozplatając dłonie i układając je na stole – przygotował tu partyjkę? Lucynda przechyliła głowę na bok. Otwarła szeroko oczy. Na twarzy pastora malowała się szczerość, szczerość prawie zupełna, przyćmiona jedynie lekkim zaciśnięciem warg. Zmrużyła swe zielone oczy. – Partyjkę?
– Nie zna pani tego określenia? Przyjrzała się jego ustom. Nie chciała dać wiary temu, co w nich dojrzała. – To znaczy – odpowiedziała ostrożnie – znam je bardzo dobrze. – Tak też myślałem. Oskar Hopkins zamknął modlitewnik i włożył go do kieszeni, do której uprzednio schował czepeczek. Dotykając go ręką, przypomniał sobie o oceanie rozciągającym się za plecami, lecz poczuł tylko lekkie ukłucie w krzyżu. – A dla pana, pastorze Hopkins, te określenia również brzmią swojsko? – Obawiam się, że tak. – Uśmiechnął się promiennie. Lucynda odwzajemniła ten uśmiech, jednak mniej szeroko. – Pastorze Hopkins, to niewłaściwe. Oskar wyjął z kieszeni chusteczkę, przetarł nią sobie dłonie, a następnie zroszone potem brwi. – Doprawdy? – spytał. – Wcale tak nie uważam. – Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. – Nie dał mi pastor rozgrzeszenia. – Z jakiegoż to mianowicie grzechu? Poczuła się wstrząśnięta, nie tyle nawet tym, co powiedział, ale zmianą, jaka się dokonała w jego zachowaniu. Wyrzucał z siebie słowa z gniewną pasją, zupełnie obcą jego osobowości. Głos mu zhardział. Wykonywał dłońmi nerwowe gesty nad kartami – w końcu je zobaczył, rozłożone tuż przed nim. – Cała nasza wiara, panno Leplastrier, jest rodzajem zakładów. Wszyscy stawiamy na coś – wyłożył to mądrze Pascal, chociaż królowa Anglii mogłaby go uznać za nie dość prezbiteriańskiego. Stawiamy mianowicie na to, że istnieje Bóg. Stawką jest całe nasze życie. Szacujemy zyski i straty i liczymy, że znajdziemy się wraz ze świętymi w raju. Nad ranem budzimy się zlani zimnym potem, niepewni owej wygranej. W pełni zimy wyskakujemy z łóżek i padamy na kolana. A Bóg nas widzi, ogląda
nasze cierpienia. I jakże ów Bóg – Bóg, który widzi nas klęczących na zimnej posadzce... Trzęsły mu się ręce. Mówił z pasją, na wąskiej, szczupłej twarzy odbijały się refleksy lamp elektrycznych. Lucynda poczuła, jak jeżą się jej włosy nad karkiem. Spuściła powieki. Gdyby była kotem, zaczęłaby mruczeć. – Nie mogę pojąć – ciągnął Oskar – dlaczego Bóg, który tak stanowczo wymaga od nas, ludzi, byśmy wdali się w tę hazardową grę o nasze śmiertelne dusze, byśmy się tą grą zajmowali w każdej sekundzie naszego doczesnego żywota... Tak, to prawda! Musimy uprawiać hazard w każdej udzielonej nam sekundzie życia. Musimy stawiać wszystko na kartę Jego niedającego się udowodnić istnienia. Lucynda zadrżała; dreszcz, który nią wstrząsnął, nie był przyjemny i nie został wywołany przez chłód. Istniało wiele przyczyn mogących spowodować ów mimowolny wstrząs; ostatnią było uświadomienie sobie, że ten występek bynajmniej nie pozbawił jej przyjaźni Oskara. Ale jedną z przyczyn było też stwierdzenie, iż sama jest lustrzanym odbiciem pastora; doznała nagłego przypływu pasji hazardzisty – uczucia przejmująco zimnego, gniewnego, niedającego się opanować. Wpadła też w zakłopotanie, gdyż spowiednik pomniejszył wagę jej wyznań, a to – jak ściągnięcie obrusa, na którym stało przygotowane jedzenie – przydało szczypty gniewu jej uczuciom zachwytu – a nawet czci dla tej gorącej obrony hazardu wypowiadanej przez mego pradziadka, przypominającego anielskiego zegarmistrza o rozwichrzonej czuprynie, który manipulował małymi trybikami i niebezpiecznymi sprężynkami, podnosząc każdą do oczu do sprawdzenia i zaaprobowania, zanim wmontuje je w błyskotliwą maszynerię swej wiary. – W każdej sekundzie – powtórzył Oskar, podnosząc przy tym palec i wskazując nim wentylator, z którego wydobywały się właśnie odgłosy serdecznego śmiechu. – Tam – dodał triumfującym tonem, jakby podchwycił śmiech, będący istotą wszystkiego, jakby był łowcą
pasikoników, który schwytał właśnie w palce wyjątkowy okaz. – Tam. Nigdy już nie usłyszymy tego człowieka śmiejącego się w taki sposób. Jego sekunda już minęła. Nikt, kto by się przyglądał w tej chwili Oskarowi Hopkinsowi, nie mógłby zdecydowanie rozstrzygnąć, czy młody człowiek zerwał już z hazardem, nie widząc dla niego „zastosowania”. Poglądy, które teraz wypowiadał, zawierały nie tylko ogrom pasji, ale biło z nich głębokie przekonanie. Nawet jeśli się nie zgadzaliście, jego szczerość nie podlegała wątpliwości. Lucynda nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest oto świadkiem grzesznych wynurzeń pastora. Przychodziły jej do głowy różne myśli, w żadnym jednak razie nie tak. Pomyślała, że Oskar to człowiek niespotykany i wspaniały. Pomyślała, że dzięki niemu nie będzie już tkwić osamotniona w swej kabinie. Mogą wszak razem grać w karty. Pomyślała: wyjdę za mąż, nie za niego, oczywiście że nie za niego, ale za kogoś doń podobnego. Rozjaśniło się jej w duszy. – W każdej sekundzie – powtarzał. Pojęła, że zna go dobrze. Potrafiła wyobrazić sobie nie tylko jego pragnienie zbawienia, ale i strach przed potępieniem. Rozumiała lęk wyrywający go ze snu nad ranem. Był jakby lustrem, w którym się przeglądała, i zarazem oknem. – Żeby ów Bóg – Oskar rozwijał swą myśl – wiedzący o naszym lęku i kruchej nadziei na wygraną... – Zamilkł, obserwując drżenie swych dłoni. To drżenie spowodowane było żarliwością przekonań, które wyjawiał, ale także i podnieceniem innego rodzaju – wywołanym pełnym zachwytu wyrazem twarzy panny Leplastrier. – Żeby ów Bóg mógł niechętnym okiem spoglądać na człowieczka stawiającego parę groszy na zwierzę, które ma pierwsze przebiec nakreśloną linię, chyba że (i w tej chwili usta złożyły mu się do uśmiechu, z całą pewnością sprowokowanego przez zachwyt malujący się na obliczu dziewczyny, a nie wywołany nową myślą, która nim właśnie owładnęła) chyba że – a nikt mi nigdy niczego takiego
nie sugerował – że można uznać za bluźnierstwo uczestniczenie we wspólnej radości, której natura jest z samej swej istoty Boska. – Pastorze Hopkins – odezwała się Lucynda, zdecydowawszy się w końcu usiąść – nie musimy dla żartu narażać naszych dusz na ryzyko potępienia. Nie wypowiedziała owych słów na serio. W ogóle nie traktowała ich poważnie – niczego na świecie nie lubiła bardziej niż żartów. Przywiązywała do nich ogromną wagę i nie miała w zwyczaju używać tego wyrazu w negatywnym sensie. Crystal Palace – budowla, którą podziwiała ponad wszystkie inne – nie był niczym innym niż swego rodzaju żartem, istniały także inne pomysły tego typu, filozoficzne odpowiedniki wielkich katedr wzniesione ze stali i szkła, które stały się jej sekretną pasją, wyznawaną z całą żarliwością. – To nie jest żart. Wziął talię kart do ręki i złożył. Nie miał zamiaru teraz grać. To Lucynda do tego zmierzała. Ale później, kiedy poznała Oskara lepiej, wyznała mu, że zaproponowała mu grę, gdyż sądziła, iż on tego pragnie.
58 Reputacja
Wybuchł skandal. O sprawie dowiedzieli się: pan Smith i pan Borrodaile, pan Carraway i pani Menzies oraz państwo Johnson. Oczywiście dowiedzieli się o niej także wszyscy stewardzi – stali się nie tylko sędziami Lucyndy, ale wiadomość o tym, co się stało, roznosili po całym statku, aż po samo umocnione stalowymi wspornikami dno, gdzie rezydował mistrz Smiggins (którego zadaniem było przygotowanie transportowanej na statku trzody do nadchodzącego sztormu). I on wiedział, że dama z pierwszej klasy „straciła reputację”, a usłyszał to od swego długonosego ucznia – technika. Ten zaś nie łączył obecnego skandalu z ową „damą”, u której zamierzał znaleźć zatrudnienie. – Już się zupełnie pogrążyła. Już ją całkiem utraciła – ubolewał Clemence, bojący się zwierząt. – Co straciła? – spytał mistrz Smiggins. – No, reputację. Nie mówiłem panu? Compreyvous? – Pewno, że compreyvous. Mam siostrę, no nie? Wykoleiła się. Mamy się zająć bydłem, morze się podnosi. – Bardziej panu się podnosi w portkach – zażartował Clemence, ale zamierzał salwować się ucieczką. Mistrz Smiggins szturchnął lamę w zad i zmusił, by wcisnęła się za ogrodzenie. Zamknął za nią drzwiczki. – No – odetchnął – wszystko pozamykane. Nic się nie wymknie, żeby nie wiem co. – Podszedł do kozła. – Tylko mi nie brykaj. – Pogroził zwierzęciu pięścią. Rozejrzał się dokoła. Clemence już zniknął. – Straciła swoją
reputację. – Sięgnął po pręt, żeby mieć czym poskramiać kozła i dorzucił: – Pewno. Pewno, cholera, że compreyvous.
59 Dziwne są nawałności morskie[20]
Lucynda lubiła grać w pokera na stoliku nakrytym szarą wełnianą narzutą. Na takim samym stoliku grała po raz pierwszy w karty w domu pana d’Abbsa, a później, w wietrzne noce, osamotniona w wynajętym dworku w Longnose Point, miała rozkładać taką właśnie kapę na stole kuchennym i grać sama ze sobą. Sprawiało jej to wielką przyjemność: popijała herbatę, poprawiała polana w palenisku, rozkładała śliskie karty na miękkim, wełnianym materiale. Nie odczuwała nigdy takiego podniecenia w domach gry. Lubiła tam grać, daję słowo, że lubiła, ale było to całkiem inne uczucie od tego, którego doznawała przy nakrytym szarą serwetą stoliku pana d’Abbsa albo u siebie. Stoliki w szulerniach były zimne i śliskie. Dostarczały przyjemności zimnej, przypominającej taniec na lodowisku albo lodowaty uśmiech, czy też lśnienie wyglansowanego obuwia. Teraz w kabinie, sam na sam z duchownym, ściągnęła kapę z posłania i rozpostarła na stoliku. Zdawała sobie sprawę z niewłaściwości tego postępku, ale nie rezygnowała z podjętego zamiaru. Musiała przygotować grę po swojemu. Podlegała swoistemu zaślepieniu. Jeśli zobaczy, że pastor jest skonsternowany, nie będzie zwracać uwagi na jego zakłopotanie. Wszystko musi być jak należy. Przeniosła nakrytą abażurem lampkę w inne miejsce, obok stolika. Pomyślała: sam na sam z duchownym w sypialni. – Proszę tutaj – zaprosiła Oskara do środka, ale nie patrzyła mu w oczy. Położyła dłoń na stoliku. Paznokcie miała ostro spiłowane, ale ukryła to,
zginając palce. – No i tak – dodała, patrząc mu śmiało w oczy. Twarz pastora była inna, niż ją sobie Lucynda wyobrażała. Uformowała sobie w myślach obraz jego wydłużonego oblicza o krytycznym wyrazie, podczas gdy w rzeczywistości twarz miał łagodną, niemal ładną, a spod długich rzęs patrzyły na nią oczy o ciepłym wyrazie. – Zagramy? – spytał. Zaczerwieniła się mocno. Ustalili stawkę po jednym pensie. To była gra zupełnie spokojna. Lucynda mogłaby pewnie tego nie zauważyć, gdyby nie fakt, że Oskar wydawał się przedtem tak podniecony, rzucał spojrzenia w różne strony, zakładał nogę na nogę, kręcił się na krześle – siedziała obok tego mężczyzny podczas kolacji i wyczuwała witalne odruchy jego ciała przez blat stołu i nogę własnego krzesła. Teraz natomiast dostrzegała w nim jedynie spokojne napięcie. Nie był to spokój bezruchu – w niczym nie przypominał owej pośmiertnej maski, do której upodabniają swe oblicza wytrawni pokerzyści. On przypominał raczej wiolonczelę, skrzypce, Ulissesa przywiązanego do masztu. Przegrała. Poczuła jakby muśnięcie motylim skrzydłem, lekkie i świetliste. Zawsze doznawała tego uczucia przy przegranej. Doświadczała wtedy takiego poczucia winy i lęku, że nie umiała sobie wyobrazić, iż lubi przegrywać, aż kiedyś, na widok szkieleciku konika polnego objedzonego przez mrówki, przypatrując się kruchej chitynowej konstrukcji, odczytała w niej fizyczne ucieleśnienie swych wrażeń wywoływanych przegraną. Odliczyła monety. Dwie jednopensówki i trzypensówka. Pastor Hopkins wybornie grał w pokera i Lucynda pochwaliła go takim tonem, jakim kobiety komplementują partnera dobrze tańczącego walca. Wyprostowała się na krześle i przetasowała karty. Straciła suwerena, ale nie zamierzała przerwać gry. Już wiedziała, że będzie miała wspaniałą podróż. Poczuła się szczęśliwa.
O wpół do pierwszej w nocy zaczął huczeć potężny wiatr, uderzający w statek, i Lucynda odczuła coraz silniejsze kołysanie. Odgłosy wywoływane wichrem przypominały chrzęst wyłamywanych palców pianisty. Dołączyła to kołysanie się statku do swych wyobrażeń o szczęściu. Uśmiechnęła się do pastora. Odpowiedział jej uśmiechem. Lewą ręką wspierał się o kolano. Drżało, ale nie dotykał nim stolika i Lucynda nie wyczuła drżenia. O wpół do trzeciej poker trwał nadal. Oskar wygrał trzy razy pod rząd. Oddychał ustami. Czoło zrosił mu pot, co Lucynda przypisywała podnieceniu grą. Oskar przekonał się właśnie, że statek, mimo swych rozmiarów, kołysze tak mocno, jak można by sobie wyobrazić kołysanie statku małego. Młody człowiek miał świadomość ogromu morza; przyszedł mu na myśl werset z Pisma: „Kto zmierzył garścią wody, a niebiosa piędzią zważył? Kto zawiesił trzema palcami wielkość ziemi i zważył na wadze góry, a pagórki na szalach?”[21]. I uśmiechnął się, odsłaniając rząd dolnych zębów. Lucynda również się uśmiechnęła. Nie docierała do niej myśl o jego fobii. Podniósł stawkę i postawił koronę. Głos mu zadrżał, co pani Williams wyjaśniłaby innym na swój sposób. Gra nabrała ostrego tempa, nie była już spokojna i zrelaksowana. Lucynda nie stosowała teraz taktyki obronnej, lecz zdążała uparcie naprzód. Potarła dłonią kark, wywołując tym małą, czerwoną plamkę na skórze. Oskar był całkiem blady i niemal wstrzymał oddech. Uderzał teraz stopami o nogę stolika, lecz nie zauważał tego. Wygrał od Lucyndy dwa funty i pięć szylingów. Ona z kolei podniosła stawkę. Czuła się tak lekko, była niemal w euforii i dawała głośno wyraz swemu szczęściu. Prawie nie zauważyła kołysania statku. Kapelusz spadł z wieszaka, a wazon ze sztucznymi kwiatami – ustawiony beztrosko na krawędzi stolika – przewrócił się i potoczył po podłodze, na szczęście nie tłukąc się na
kawałki. Było dwadzieścia trzy po trzeciej, gdy przez pokład przetoczyła się pierwsza fala. Spojrzeli przez okno – Och! – westchnął Oskar), by zobaczyć zbliżanie się następnej – jej biała grzywa wznosiła się ponad statkiem jak nocny duch. To było przerażające i Lucynda uznała ów widok za wstrząsający. Wypowiedziała parę niemądrych uwag i spojrzała na swego partnera, bladego ze strachu jak ściana. Oskar pochylał się nad stołem, z zamkniętymi oczyma, ale otwartymi szeroko ustami, by po omacku zebrać karty. Obchodził się z nimi nie jak gracz, ale jak dzikus. Wciskał je sobie do kieszeni. Z głębi krtani, gdzieś niemal aż z żołądka wydobywał mu się uporczywy jęk: „och-och-och-och”... Kolejna fala przewaliła się przez pokład. Jej ciężar moglibyście odczuć we własnym ciele. Pan Hopkins nadal wciskał do kieszeni następne karty i Lucynda rozzłościła się na niego. Przecież były to prawdziwe Wetherby Supremes, kupione u Hare’a na Old Bond Street. – Wywiodłem panią na manowce – powiedział. Wstał, trzymając się krawędzi stolika. Nie patrząc na nią, wyciągnął z kieszeni papierowe zawiniątko. Na podłogę wypadły przy tym pogniecione karty do gry. Zawiniątko zawierało oczywiście czepeczek. Statek wznosił się i opadał z takim impetem, że można było poczuć wznoszenie się i opadanie własnych żołądków. Nikt nawet by nie przypuszczał, że tak ogromną masą można miotać z takim rozmachem. Na mostku kapitańskim dziesięciu mężczyzn musiało trzymać ster rozkołysanej bestii. Przez różnorakie hałasy (ryki, wycia, trzaskanie drzwi) dawał się słyszeć brzęk dzwonków alarmowych. Pan Hopkins powiedział: – Proszę mi wybaczyć.
Pod stopy Lucyndy potoczył się wazon. Zdziwiła się, że przedmiot tak brzydki nie uległ zniszczeniu, wytrzymałby nawet rozbicie się statku, wraz z którym zatonęłoby wszystko, co ładne i użyteczne. Podniosła go z podłogi i położyła sobie na kolanach. Wielebny Hopkins uderzał się zaciśniętą pięścią w udo. – Oczywiście – zawołała – oczywiście wybaczam pastorowi! Ale właściwie wcale go nie zrozumiała. Te dwie sprawy – gra w karty i sztorm – nie łączyły jej się w żadną całość i nie umiała sobie wyobrazić, żeby jedna z nich mogła być przyczyną, a druga skutkiem. Nie zdarzało się jej myśleć w tak prymitywny sposób. Nie potrafiła odgadnąć, że człowiek, który wie, iż fluorescencję powodują tłuste morskie żyjątka, może wierzyć, że sztorm jest znakiem danym przez Boga. Oskar wiedział jednak, iż nie powinien był grać dla czystej przyjemności. Wiedział, że jego zapamiętanie nie jest miłe Bogu. Zdawał sobie sprawę z tego, że wciąga młodą kobietę w grzech. Fale morskie chłostały statek, woda wdzierała się aż na górny pokład. Potężny Lewiatan kołysał się i zataczał pod uderzeniami sztormu. – Droga moja – wykrztusił – ja się boję. Luki okienne otwierało się małą dźwigienką. Przycisnął czepeczek do piersi i podszedł do okna. Stanął, wpatrując się w dół, w czarną kipiel morza, próbując się zmusić do tego, czego lękał się najbardziej – do podniesienia dźwigni. Lucynda pomyślała, że pastora dopadł atak choroby morskiej. Zataczając się po kabinie, podeszła doń, żeby mu pomóc. I wtedy spostrzegła, co on robi – wyrzucał jej karty Wetherby Supremes przez okno – walety i królowe wrzucał do morza jak listy do skrzynki pocztowej! – Nie! – krzyknęła mu wprost w ucho. Złapała pastora za ręce i próbowała odciągnąć od okna. Poruszał wargami, oczy miał zamknięte. Nie zdołała go powstrzymać, uratowała jedynie dwa trefle i pięć kart karo. Targały nią sprzeczne uczucia: gniew, litość i trwoga. Pan Hopkins odwrócił się, by na nią spojrzeć, a wtedy
spostrzegła, że ma błędny wzrok. Uchwycił się jej kurczowo. Przestraszona Lucynda cofnęła się o krok, a on upadł zemdlony u jej stóp. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak ciężko jest chory, nie bardzo nawet rozumiała, co się stało. Wymacała mu puls i rozluźniła koloratkę, niezupełnie wiedząc, jak jej się to udało. Chciała odnaleźć zapięcie, ale szyja Oskara była taka ciepła i promieniowała intymnością. Złość wydawała się tu nie na miejscu, ale Lucynda zrobiła się zła, była zła z powodu utraconych kart i kapy, którą pastor ściągnął ze stolika. Kabina wyglądała tak, jakby rzeczywiście miało w niej miejsce jakieś skandaliczne wydarzenie. Dziewczyna zebrała monety i podniosła narzutę. Dwukrotnie kołysanie statku rzuciło nią o ścianę. Zasłała łóżko kapą i wygładziła ją, na ile tylko było to możliwe. Należało chyba wezwać lekarza okrętowego, ale dochodziła czwarta rano. On chyba ocknie się niebawem? Usiadła i czekała, aż Oskar odzyska przytomność. Odzyskał ją, jednak nie był w stanie opuścić kabiny Lucyndy bez czyjejś pomocy. Tuż przed świtem wezwała dwóch stewardów, którym przypadło zadanie nie do pozazdroszczenia – statkiem tak miotało, że poruszanie się po nim stało się nader trudne – oni zaś musieli przenieść zesztywniałego pastora z panieńskiej kabiny schodami na dół i ułożyć w koi w jego własnej kajucie.
[20] Księga Psalmów 92, 4, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.). [21] Proroctwo Izajasza 40, 12, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.).
60 Z Cape Town do Pinchgut
Świadkiem
owej sceny był pan Borrodaile albo tak utrzymywał, w każdym razie następnego ranka, przy śniadaniu, potrafił nakreślić jej dokładny obraz wyraźnie skwaszonemu panu Smithowi, którego twarz wyglądała, jakby ją sobie pociągnął woskiem. Lucyndzie złożył także wizytę kapitan, którego postawę określała świadomość, iż jego wielki statek niedobrze znosi złą pogodę – jeden ze sterników złamał sobie rękę, zmagając się z rozszalałym pod uderzeniami fal sterem – ale zachowanie pierwszego po Bogu było tak wymuszone i sztuczne, że dziewczyna porównała je w myślach do sposobu bycia sprzedawcy rękawiczek u Harrodsa, uważającego, że nie powinno się go zmuszać do obsługiwania przybyszów z kolonii. Lucynda czuła się tym dotknięta, musiała się jednak pogodzić z całą sprawą. Zobojętniała na opinię wszystkich na statku z wyjątkiem pana Hopkinsa i czekała na jego powrót do zdrowia. Wyobrażała sobie oczywiście, że pastor ją przeprosi, i przygotowywała się na ową chwilę, w której mu odpowie, że nie ma za co. To kapitan powinien był ją przeprosić – gdybyż tak potrafiła go do tego zmusić! Miała w swym charakterze pewną przymieszkę mściwości, z czego zdawała sobie sprawę i wcale nie czuła się z tej cechy dumna. Właściwość ta odzywała się w niej zrazu nieśmiało, potem jednak nabrała ostrości, podsycana przez ludzi w rodzaju kapitana albo też chichotliwego pana Borrodaile’a, którego raz spotkała na pokładzie, wraz z giermkiem, panem Smithem, krzywiącym twarz w uśmiechu.
Po owym spotkaniu Lucynda nie wychodziła już na pokład. Nie wypadało jej też wyruszyć na poszukiwanie pana Hopkinsa; wprawdzie wizyta pastora nie uratowałaby utraconej reputacji, mógł był przecież okazać jej pomoc i zrozumienie. Morze pozostawało wzburzone przez cały czas, kiedy żeglowali wzdłuż wybrzeży Afryki, ale mimo że Lucynda rozumiała, iż zapewne to pogoda zmusza pastora Hopkinsa do pozostawania w kajucie, sądziła, że – skazana na samotne przebywanie we własnej kabinie – zasłużyła na szczere przeprosiny. Ale on się nie pojawił. Posiłki spożywała w kabinie, gdzie – oprócz widoku szarych chmur i morza o barwie przypominającej zieleń kocich oczu – przygnębiał ją upał. Wyszła na ląd w Cape Town i dosłyszała pełne poczucia wyższości, ostrzegawcze syknięcie, wydane na jej widok przez panią Penhaligon (żonę kornwalijskiego farmera), ale nadal nie spotkała pana Hopkinsa. Po opuszczeniu Cape Town nadal żeglowali po wzburzonym morzu, Oskar więc nadal pozostawał w swej kabinie, zzieleniały i pojękujący. Ściskał w palcach swój czepeczek tak mocno, że wkrótce ów skrawek materiału – wygnieciony i nasiąknięty potem – wyglądał obrzydliwie. Biedak był w stanie przełknąć jedynie trochę bulionu i grzankę. Modlił się. Przysięgał Bogu, że nigdy już nie zagra o żadną stawkę. Mój pradziadek nie był w stanie opuścić swej kabiny aż do dnia, w którym armaty z Pinchgut powitały salwą honorową wpłynięcie wielkiego liniowca do portu w Sydney; Lucynda, ukończywszy najbardziej nieprzyjemną podróż swego życia, zobaczyła go siedzącego w geometrycznym środku statku, na czerwonej atłasowej kanapce, na promenadzie drugiej klasy. Podniósł się i uśmiechnął, ale Lucynda oczekiwała tego uśmiechu przez tak długi czas, że wywarł na niej niesympatyczne wrażenie: dawał jakby wyraz uldze odczuwanej przez kogoś, kto podniósł się właśnie z przewlekłej choroby, a tym samym przypominał sobie jej długotrwałą
tyranię.
61 Podstawowa zasada biznesu
Posiadanie jakiegoś przedsiębiorstwa przypomina hodowanie drobiu: nie można go pozostawić pod opieką sąsiadów na czas nieokreślony. Można oczywiście kupić automatyczny karmnik – reklamują takie na ostatnich stronach „Weekly Times”. Można poprosić któregoś z przyjaciół albo sąsiadów, żeby „miał oko” na wasze kurki przez dzień lub dwa i nic złego się nie stanie. Ale nie spodziewajcie się, że zastaniecie je w dobrej kondycji, jeśli wyjeżdżacie na pół roku albo i rok. Ogrodzenie w tym czasie zardzewieje i miejscami się pozapada, zatka się dopływ wody, okaże się też, że najlepszą nioskę porwał jakiś pies, a najjurniejszego koguta zagryzły lisy. Lista szkód nie jest oczywiście wyczerpująca, lecz podaję przykładowe powody, dla których nie powinno się pozostawiać kurnika bez opieki. A jeśli chcecie zwiedzić Wenecję, Rzym, lub też Stary Kraj, lepiej najpierw zjedzcie swój drób do ostatniej sztuki albo go wyprzedajcie, a wtedy nabierzecie pewności, że po powrocie nie zastaniecie nic gorszego niż tylko zielsko porastające zagrodę dla kur. Lucynda nie zdawała sobie z tego sprawy. A nawet gdyby sobie sprawę zdawała, postarałaby się udawać, że tak nie jest. Wyjechała do Londynu, żeby wyjść za mąż (choć jednocześnie pragnęła – Bóg wie, w jaki sposób – powrócić do Australii. Wyobrażała sobie, że znajdzie męża, który ten powrót uczyni możliwym). Zakładała, że będzie mogła spędzić rok poza krajem, pozostawiając hutę Książę Rupert pod opieką innych ludzi. Zwróćcie uwagę na liczbę mnogą. To w niej tkwił główny błąd, ponieważ jeśli istnieje coś gorszego niż pozostawienie przedsiębiorstwa pod opieką
jednej osoby, jest to właśnie to, co uczyniła Lucynda Leplastrier – powierzyła swe przedsiębiorstwo trojgu ludziom, a tylko jeden z nich miał pewne doświadczenie praktyczne w dziedzinie wytapiania szkła. Proboszcz z Woolahry dysponował oczywiście niejaką wiedzą o chemicznych składnikach szkła, był jednak ostatnią osobą nadającą się na jego producenta, a z Wardleyem-Fishem łączył go wstręt do brudu. Nie znosił brudzić sobie czymś rąk. Nie znosił przebywać w miejscach – takich jak zaniedbana szkoła, gdzie odprawiał nabożeństwo w każdy trzeci poniedziałek miesiąca – do których przychodzili ludzie o nieumytych dłoniach. Znajdując się zaś w hucie, w ogóle nie umiał się skupić. Gdyby Dennis Hasset przypuszczał, że w istocie to on ma ponosić odpowiedzialność za stan tego przedsiębiorstwa, oświadczyłby zdecydowanie – ponieważ był człowiekiem odpowiedzialnym – że się do czegoś takiego nie nadaje. Wiedział jednak, że Lucynda zwróciła się także do swego księgowego, pana d’Abbsa z firmy d’Abbs i Fig, o nadzór nad interesami. Pan d’Abbs miał odprowadzać zyski do banku, regulować bieżące rachunki i wypłacać pracownikom należne zarobki. Za to wszystko pobierał wynagrodzenie. Pastor Hasset wynagrodzenia nie otrzymywał. Był traktowany jak przyjaciel. Miał tylko „doglądać spraw”. Obu swych pełnomocników Lucynda zobowiązała do liczenia się z opiniami głównego wydmuchiwacza, Artura Phelpsa, który nie tylko znał się na wyrabianiu szkła, ale – właśnie jako główny wydmuchiwacz – był naturalnym przywódcą zespołu pracowników. W środowisku hutników istnieje nieformalna hierarchia, wydmuchiwacze zaś stanowią jego arystokrację. Wystarczyło popatrzeć na Artura Phelpsa, by się o tym przekonać, wystarczyło zobaczyć, jak z policzkami rozdętymi niczym u trębacza dmucha w rurkę, przesuwając jednocześnie – bez użycia rąk – papierosa z lewego kącika ust w prawy. Pan d’Abbs, schludny, niewysoki (ubrany w niebieski sztruksowy garnitur uzupełniony wełnianym krawatem i laseczką), przypominał raczej dandysa niż księgowego. Uprawiał trochę malarstwo, próbował
pisać wiersze, ale zupełnie nie był wrażliwy na umiejętności Artura Phelpsa. Nie dostrzegał w ogóle piękna jego wyrobów. Nie zauważał ich też pastor z Woolahry. Artur był tęgim mężczyzną o żywej twarzy, szerokim w barach i brzuchatym – uważał ów brzuch za swój miech. Odpowiedzialność, jaką go obdarzono, traktował poważnie; poczuł się opuszczony przez Lucyndę, a zlekceważony przez dwóch pozostałych jej pełnomocników. Wydawali mu sprzeczne polecenia, co go wpędzało w bezsenność. (Pan d’Abbs nawet nie przypuszczał, że zwykły człowiek pracy, artysta-amator, może doświadczać takich udręk). Artur Phelps przewracał się z boku na bok w łóżku tak nerwowo, że jego żona przeniosła się do kuchni, gdzie sypiała z dziećmi. Zamartwiał się tym, iż produkują zbyt wiele szkieł niebieskich, a zbyt mało żółtych, że wyczerpią się zapasy piasku, zanim kasjerzy pana d’Abbsa uregulują należność za poprzednią dostawę, a tym samym zapewnią następną, że podstawy wazonów mają formę, która już wyszła z mody, a także tym, że pan d’Abbs domagał się zwiększenia produkcji, podczas gdy proboszcz z Woolahry, zaraz następnego dnia przyszedł do huty, w nieodpowiednim zresztą momencie (podmuch z otwieranych przezeń drzwi zagroził uszkodzeniem wytapianego właśnie wieczka słoika) i postukując parasolem, wyrzucał Arturowi, że w wyrobach pojawiły się ostatnio „ziarenka”, owe małe pęcherzyki powietrza, szpecące fakturę szkła. Owe bąbelki martwiły też Artura i bardzo się ich wstydził, były jednak skutkiem pośpiechu, który narzucał pan d’Abbs. Nikt nie zdawał sobie sprawy z wysiłku, jaki robotnicy wkładali w swą pracę, ani z dobrej woli, jaką wykazywali. I nie robili tego ani dla Elegancika, ani dla Klechy, tylko dla panny Lucyndy. Wyrażali się z dumą o właścicielce huty Książę Rupert. Jeśli ich stosunek do niej cechował pewien paternalizm, to jednocześnie przyjęli postawę naprawdę opiekuńczą. Starali się spełniać żądania stawiane przez jej pełnomocników, wyciskali z siebie siódme poty, by pracować szybko, aczkolwiek polecenia wydawano im w sposób
niefachowy, dowodzący całkowitej nieznajomości wykonywanego przez nich zawodu oraz ich zawodowego statusu. Wskutek tego pośpiechu młody mieszacz nabawił się zapalenia płuc, co nigdy się nie zdarzało w żadnej dobrze prowadzonej hucie. Był pracownikiem bystrym i użytecznym. Urządzono nań składkę, a wkład pana d’Abbsa okazał się niezadowalająco niski. Wszystko układało się źle. Artur rozpłakał się na myśl o tym, co się stanie z owym chłopcem i co zrobić, kiedy nadejdzie nowa porcja gliny, i jak sprzedać dwadzieścia wyrobów zepsutych pęcherzykami. Siedział przy swym warsztacie, a drugi mieszacz wydobywał lepkie grudy z pieca hutniczego. Artur przygotowywał się do wydmuchania pożądanego kształtu ze szklistej masy piwnego koloru. Mieszacz podał mu rurkę – i właśnie wtedy Artur się rozpłakał. Strażak, który akurat się pojawił, pobiegł na Sussex Street po pana d’Abbsa, ale robotnicy byli o nim tak kiepskiego zdania, że to nic nie dało i tylko potwierdziło ich ujemną opinię o strażaku. Artur nie powiedział nic panu d’Abbsowi, wytarł nos i wydmuchał ostatnią butelkę piwnego koloru. Zachował ją sobie na pamiątkę, a pan d’Abbs zdobył się na tyle rozsądku, by nie próbować go zatrzymać. Artur znalazł sobie rychło pracę w sąsiednim tartaku; twierdził, że czuje się tam szczęśliwy. Wytapiali szkło jeszcze przez tydzień, jednak ich wyroby straciły charakter. Dennis Hasset widział, co się stało, ale nawet nie próbował powstrzymać tego, co się dzieje w hucie. Umysł zaprzątały mu inne sprawy. Został wezwany przez biskupa Sydney, by się wytłumaczył z wygłaszanych kazań.
62 Z powrotem w domu
Dennis
Hasset uważał Niepokalane Poczęcie za niedowiedzione i niezgodne z istotą pełnego człowieczeństwa Chrystusa. Odrzucał cuda przedstawiane w Starym Testamencie i powątpiewał w większość, o których mowa w Nowym. Nie zgadzał się z doktryną o inspiracji płynącej ze słowa. Nie uznawał też za wystarczające dowodów mających świadczyć o cielesnym zmartwychwstaniu Chrystusa. Akceptował natomiast darwinowską teorię ewolucji, nie tylko w odniesieniu do owadów i zwierząt (na co gotów był przystać biskup Dancer), ale także do człowieka. Określał swą postawę formułą Kościoła Otwartego. Biskup Dancer znał już tę postawę pod nazwą herezji. Był duchownym starej konserwatywnej szkoły i nie miał czasu dla ewangelików (z jednej strony, zwanej Dolną) ani dla puseitów (z drugiej, zwanej Górną). Nie mógł się zgodzić na przyklękanie ani na szaty liturgiczne, a wykorzystywanie świec do celów innych niż oświetlenie przyprawiało go o zgrzytanie zębami. Reprezentował szkołę teologiczną, której podstawą był rostbef i yorkshirski pudding, a wyszukane i rozumne kazania pastora z Woollahry uważał za początek zgnilizny. Chętnie by go – jeśli wolno użyć potocznego języka – „wywalił na zbity pysk” za herezję. Ale ponieważ nowy Clerical Subscription Act[22] na to nie zezwalał, zamierzał przenieść Hasseta sprzed wygrzanego ogniem kominka w rozjaśnionym gustownymi lampami gabinecie w Woolahrze nad rzeką Bellinger, do Boat Harbour, i osadzić na parafii zapomnianej przez Boga i ludzi, gdzie pastor znajdzie wiernych równie dobrze go rozumiejących, jak prymitywy z okresu
Reform Bill[23] w Starym Kraju (który to okres biskup pamiętał bardzo dobrze – obrzucono go wtedy zgniłą rzepą i wybito okna na plebanii). W Boat Harbour roiło się od pyskatych drwali, ludzi po wyrokach sądowych, którzy mogli zamienić w piekło życie duchownego. W obliczu takich przeciwności wiara pastora Hasseta powinna się odrodzić, a w każdym razie biskup w ten sposób uzasadniał przed sobą podjętą właśnie decyzję. Lucynda, która na plebanii w Woolahrze pojawiła się we wtorek przed Niedzielą Palmową, nie wiedziała o niczym. Znajdowała się w stanie nerwowego podniecenia, wywołanego jej osobistymi kłopotami. Nie była zdecydowana, czy zamierza wypytać Dennisa Hasseta o sytuację, w jakiej znalazła się huta, czy też znaleźć u niego pociechę w obliczu katastrofy, do jakiej doprowadzono przedsiębiorstwo. Przez całą drogę przez miasto – jakże małe wydało się jej ono teraz – przygotowywała sobie w myślach różne gorzkie i sarkastyczne uwagi, które zamierzała wygłosić pod adresem wielebnego. Kiedy jednak wysiadła przed plebanią (w pamięci zachowała ją również jako bardziej okazałą), poczuła się nagle zalękniona – być może pod wpływem surowości czerwonych cegieł i majestatycznego cienia frontowej werandy – i opłakany stan swej własności przypisała jakiejś osobistej tragedii, która dotknęła jej przyjaciela. Hutę Książę Rupert zastała opustoszałą, tygle pokryte kurzem, metal w nich zakrzepł. Pod drewnianym tronem wydmuchiwacza znalazł schronienie miauczący kociak z zaropiałymi oczami i przetrąconymi tylnymi nóżkami, stworzenie w tak żałosnym stanie, że Lucynda, w kapeluszu ze strusimi piórami na głowie i w drogich czarnych rękawiczkach, zacisnęła zęby i przymykając oczy, z pokerową determinacją zabiła biedaka. Odczuła przy tym niemal paralityczny zacisk mięśni, wędrujący przez całą długość ramienia. Kiedy kociak zamienił się już w martwy tłumoczek, oparła morderczy drąg o tron wydmuchiwacza i pomyślała: Jestem silna. Choć była wstrząśnięta swym czynem, jakaś cząstka jej natury
odczuwała dumę. Toteż dzień, w którym odwiedziła starego przyjaciela, był dla niej męczący. Znalazła go nie tam, gdzie się spodziewała, nie w wytwornym gabinecie, który tak często wspominała podczas pobytu w Anglii, ale w pokoju zastawionym drewnianymi skrzyniami, gdzie pozwolono mieszkać Dennisowi Hassetowi aż do wyjazdu, gdy nowy gospodarz instalował się wraz z rodziną na plebanii. W kominku nie palił się ogień, w pokoju było zimno i wilgotno. Lucynda dygotała z chłodu w swym króliczym futerku. Nie wprowadzono jej tu w zwyczajowo grzeczny sposób. Przy drzwiach wejściowych przywitało ją jakieś aż nazbyt urocze dziecko ze skakanką. Pastor siedział na twardej drewnianej skrzyni, podłogę zaścielały stare listy. On też wydawał się niższy niż kiedyś i przygarbiony, a choć nie było przy nim widać żadnej inwalidzkiej kuli, jego sposób trzymania się wskazywał, że zapewne nią się posługuje. Nawet stojąc w miejscu, nie mógł się wyprostować. Lucynda stwierdziła, że Dennis ma dłoń zimną i jakby pozbawioną dopływu krwi. Popatrzyli na siebie, a dziewczyna, chociaż dostrzegła w twarzy pastora wiele cech drogich jej i dobrze zapamiętanych, pomyślała, że maluje się na niej jedynie zmęczenie i poczucie przegranej. – Cóż za ponury dzień – powiedziała. Pastor Hasset pomyślał, że jej twarz zwiotczała i zbladła. Oczekiwał tego spotkania, ale ton głosu panny Leplastier go zirytował. Wyglądało na to, że obciąża Dennisa winą za stan pogody. Wyjrzał przez okno, wzruszył ramionami i ponownie usiadł. Pomyślał, że kobiety szybko się starzeją. – Obawiam się, że mogę pani zaoferować jedynie którąś ze skrzynek. Krzesła już zabrano, nie po to, by ktoś na nich usiadł, po prostu zabrano. Bardzo mi przykro z powodu stanu huty. Wszystko przypadło na zły czas. – Pański gabinet jest w ruinie. Wzruszył ramionami. – Znalazłam go w stanie opłakanym – dodała. – Wykazujemy zbyt wiele przywiązania do rzeczy.
– Tak, ale mimo wszystko to dla mnie wstrząs. Ten wstrząs nie tyle wiązał się ze stanem, do jakiego doprowadzono ów gabinet, ile ze stwierdzeniem, że było to miejsce, w którym Lucynda doznała wszystkich owych uczuć, jakie sprawiają, że dane miasto nazywamy „rodzinnym”. To miejsce było jej bliższe w większym stopniu niż dworek w Longnose Point. I w o wiele większym stopniu niż dom pana d’Abbsa, choć właśnie owo domostwo Lucynda idealizowała w myślach w czasie nieobecności w Australii, uznając je za ostoję koleżeństwa i symbol dawnych, dobrych czasów, a zapominając o tym, że było krzykliwym siedliskiem zepsucia. Pokój Dennisa Hasseta natomiast wiązał się ze wszystkim, co uważała za prawdziwe i dobre w swym życiu. Już o tym zapomniała, ponieważ jej się nie oświadczył, czego tak bardzo sobie życzyła. To ją rozzłościło. Ale właśnie wróciła i zrozumiała teraz, że nie wytrzyma w Sydney bez pastora i bez tego pokoju. Chciało się jej zapłakać nad niegodnym przyjęciem, jakie ją spotkało. Jednak nie była już dzieckiem, więc nie zamierzała prosić o filiżankę gorącego kakao ani zasypiać przy kominku w gabinecie. Jest dojrzałą kobietą, której przyjaciela spotkał cios i która zmusza się do okazania mu współczucia, chcąc go skłonić, by rozwinął opowieść o swym nieszczęściu, tak jak się odwija bandaż, którym opatrzono ranę. Ale pewnej cząstce jej osobowości, cząstce całkiem istotnej, opowieść Dennisa Hasseta była najzupełniej obojętna – co więcej, wprawiała ją w gniew. Uważała Dennisa Hasseta za słabego głupca i marnego przyjaciela. Miała mu za złe, iż jej nie docenia, że siedzi sobie na skrzyni i nie rozpala ognia w kominku. I owa niechętna Dennisowi cząstka osobowości dziewczyny współistniała z tą drugą, która go kochała. Toczyły ze sobą walkę, podczas gdy Lucynda wysłuchiwała opowieści pastora. Pomyślała, że Hasset ma inteligentną i miłą twarz, lecz że to niezbyt mądre – wypowiadać się o nieprzyjaciołach tak pobłażliwie. – Z pewnością ma pastor rację – przytaknęła w końcu. – Ale czy nie można się odwołać od przeniesienia do Boat Harbour?
Pokręcił głową przecząco. – Ale to niegodziwe. Nadal uważa się pastor za chrześcijanina? Poleciła, żeby usiadł prosto. – Naturalnie. – To przeklnij go – rzuciła porywczo – poślij go do wszystkich diabłów! Łzy pociekły jej po policzkach, on zaś pochylił się i ujął jej dłonie w swoje. Ale Lucynda nie chciała, żeby ją trzymał za ręce – okazało się już na to za późno. Jej płacz był samolubny, roniła łzy nie nad pastorem, ale nad sobą samą. Ręce miał duże, co jej nie odpowiadało, gdyż przypominało jej tylko, jak małe są jej dłonie. – On się zachowuje jak cham! – niemal wykrzyknęła, wysuwając dłonie z jego uścisku pod pretekstem, że sięga po chusteczkę. – Och, pastorze Hasset, proszę powiedzieć, gdzie się znajduje Boat Harbour? Uśmiechnął się i znów wzruszył ramionami. Zrozumiała, iż Dennis nie zdaje sobie sprawy z tego, iż jego przeniesienie zmienia także jej życie. – Czy to daleko stąd? Przyszła tu zrobić wielebnemu awanturę za zaniedbanie interesów. Przycupnięta na skrzyni sylwetka pastora wywoływała w Lucyndzie niechęć, ale zarazem dziewczyna zdawała sobie sprawę, że nie może bez niego istnieć. Był człowiekiem dobrym, tyle że zbyt słabym. Odczuła, że na policzki występują jej rumieńce i czerwone plamki. Na powiekach zarysowały się cienkie niebieskie żyłki. – Dość daleko – odpowiedział Hasset po chwili. – Na terytorium plemienia Kumbaingiri. Ale co znaczy „daleko” w tym kraju? Sam nie wiem, panno Leplastrier. Naprawdę bardzo mi przykro z powodu huty. Oba te kryzysy zbiegły się w czasie. – Huta jest wszystkim, co posiadałam. – Ależ nadal ją pani posiada – powiedział karcącym tonem, urażony, że ta dziewczyna przywiązuje nadmierną wagę do własnych kłopotów. – Tak, ale nie mam wspólnika. Głos jej złagodniał, co sprawiło, że Dennis wstrzymał oddech.
Zastanowił się przez chwilę nad sobą i doszedł do wniosku, że ogólnie biorąc, w ostatnim czasie zbytnio ulega emocjom. – Nigdy nie zapomnę dnia, w którym weszła pani do mego gabinetu, a ja spodziewałem się pana Leplastriera. Pamięta pani zamieszanie, jakie to wywołało? – Zachowywaliśmy się niewłaściwie. – Och, gorzej niż niewłaściwie. – I obserwowano nas – dodała Lucynda z uśmiechem, chociaż czuła na karku i ramionach palące ukłucia. – Nie mogli się z tym pogodzić! – Na twarzy Dennisa Hasseta pojawił się szeroki uśmiech. – A więc to ja jestem winna pańskiemu zesłaniu. – Ależ nie! – Ależ tak, tylko pastor stara się to przede mną ukryć. Byłam zupełnym dzieckiem. Nie zdawałam sobie sprawy z krzywdy, jaką pastorowi wyrządzam. – Gdzież tam. – Nigdy o tym nie pomyślałam. – Skądże znowu. Słucha mnie pani? Jest pani w błędzie. Myli się pani gruntownie. Proszę zrozumieć, to kwestia czysto teologiczna, zapewniam panią. Nie była to w pełni prawda. Ów skandal towarzyski nie dopomógł Dennisowi. – Ręczy pan słowem? – Ręczę! – Nie poczuł lekkiego grymasu, który wykrzywił mu usta po wyartykułowaniu tego kłamstwa. – No to niech pastor nie wyjeżdża. Jeśli na tym polega sprawa, nie ma powodu wyjeżdżać. – Nie nadążam za pani logiką. – W moim wnioskowaniu nie ma więcej logiki, niż jest prawdy w pańskim oświadczeniu – odrzekła łagodnym tonem.
Nie wiedział, czy ma się uśmiechnąć, czy gniewnie się zmarszczyć. Pamiętał dobrze popołudnia, kiedy ją znajdował – niezapowiedzianą – śpiącą w jego fotelu. – Jakże smutne jest życie! – westchnął. Lucynda wstała i podeszła do okna. Zdziwiła się, dostrzegając za nim ten sam widok. Podniosła kołnierz swego króliczego futerka. Włożyła rękawiczki, jakby zamierzała wyjść, po czym ściągnęła je i ułożyła na skrzyni. Ścisnęła palce w pięść, wyciągając ku górze jedynie kciuk. – Nie musi pastor wyjeżdżać. Ma pan wybór. Dennis Hasset wyprostował się i nikt, widząc w tym zachowaniu ociężałą pewność siebie, nie odgadłby, że ma wewnętrzne poczucie własnej słabości i winy. – Muszę z czegoś żyć – odpowiedział. – Tylko biskup może mi zapewnić środki do życia. Nie mam wyboru. – Och, wcale pastor nie musi. – Czego nie muszę? – spytał niemal opryskliwie. – Nie muszę czego? – Niczego pastor nie musi – odparła i przysiadła na skrzyni. Wyczuła twardą deskę poprzez futerko. Przypomniały się jej ojcowskie bokobrody. Uniósł ręce (stanowczym gestem, ze splecionymi palcami), by je po chwili opuścić (bierne, rozluźnione i wiotkie jak szmaciane laleczki). Przetarł sobie zwiotczałą dłonią bokobrody. – Och, panno Leplastrier – uśmiechnął się – obojgu nam potrzeba więcej łaski Bożej. Lucynda wzięła do ręki swe skórzane rękawiczki i zaczęła je uważnie oglądać. – Drogi pastorze Hasset – odezwała się – uwielbiam pana. – Zmarszczyła brwi, jakby to oświadczenie nie w pełni ją zadowalało. Na policzki wystąpiły jej czerwone plamy, każda wielkości dwuszylingowej monety. – Tak bardzo, bardzo mi przykro – ciągnęła – że ponoszę odpowiedzialność za pozbawienie mnie pańskiego towarzystwa. I jednocześnie przyznaję, że... tak, nawet w tej chwili myślę wyłącznie
o sobie, o czekającym mnie samotnym życiu i o przyjemności, jaką dało mi kupowanie wraz z panem huty. Zawsze miałam nadzieję na nasze dalsze wspólne działania. Zakupiłam w firmie Chance and Sons cylindryczne urządzenie do wytapiania. Na korytarzu, tuż obok, rozległ się kobiecy głos: – Arturze, nie rób tego! Lucynda pochyliła się i zaczęła mówić ciszej: – Już je dostarczono, na jutro zamówiłam techników, żeby je zainstalowali. Za tydzień piece zostaną uruchomione. I chociaż nie orientuję się dokładnie w Trzydziestu Dziewięciu Prawdach Wiary ani w cudach, o których pastor dyskutuje, nie widzę powodu, dla którego musiałby pan wyjeżdżać z Sydney. Z korytarza dobiegły ich czyjeś szybkie kroki. Wydawało się, że będą mieli gościa, ale w drzwiach nikt się nie pojawił. Kroki zatrzymały się, a potem ów ktoś odszedł tam, skąd przybył. – To przypomina więzienie w Tower. Dennis Hasset uśmiechnął się z rezygnacją. – Muszę się udać tam, dokąd się mnie wysyła. – Z rozkazu Bożego? – Naturalnie. – A może człowieczego? Biskupiego? Przetarł sobie oczy rękami. – Nie zgadza się pastor z biskupem? – spytała. – Och, panno Leplastrier, proszę dać temu spokój. – Nie dam spokoju. – W takim razie – podniósł wzrok i zarumienił się, oczy mu rozbłysły – w takim razie zachowa się pani impertynencko. Wstała. Doznała zniewagi, jakby ją spoliczkowano albo spuszczono lanie pasem. Znowu zaczęła się bawić rękawiczkami. – A więc odczuwanie gniewu, kiedy przyjaciołom dzieje się krzywda i gdy ktoś ich poniża to impertynencja? Impertynencją jest sądzić, że
niesprawiedliwość nie powinna być przyjmowana z pochyloną głową? Pan nie zgadza się z tezą o Niepokalanym Poczęciu, pastorze Hasset. Ja zaś nie zgadzam się z wzywaniem do nadstawiania drugiego policzka. Nie potrafił trwać w gniewie przez dłuższy czas. Była to jego słabość, objaw ogólnego braku emocji. Gniew wybuchał w nim na chwilę – jak iskierki z krzesiwa, które nie mogą rozpalić płomienia. Dennis odezwał się tonem ironicznym, a właściwie autoironicznym, a proste słowa, jakie wypowiedział, miały odniesienia do innych samokrytycznych myśli, o których sądził, że są dla niej oczywiste, ale które oczywiście były znane tylko jemu samemu. – Wypowiada pani zdecydowane poglądy. Rękawiczki Lucyndy nie były w porządku. Kciuk, przewrócony na lewą stronę, wsunął się do środka jednej z nich. Musiała je wygładzić i uporządkować. – Tak, i w ogóle jestem krnąbrna. Jestem niepokorna i nie kryję swych przekonań. A także uboga duchem, głupia i kłopotliwa w zacnym towarzystwie. Przyjaciele mojej matki, którzy tak gorąco zapraszali mnie do odwiedzenia Starego Kraju, stwierdzili – kiedy się znalazłam w ich salonach – że się na mnie zawiedli. Dziękowali Panu – ci spośród nich, którzy nie odgrywali ateistów – iż nie dopuścił do tego, by mieli stracić córkę w ten sposób w koloniach. Zgodziliby się z panem, nie powinnam zwracać się do pana, pastorze, z taką bezceremonialnością. Nie powinnam pastora atakować tak wprost, nawet jeśli cierpię z pańskiego powodu, z powodu nas obojga. Co się z panem stanie, pastorze Hasset? Jest pastor człowiekiem zbyt niepospolitym, by przebywać w miejscu, gdzie znajdzie pan tylko błoto i pijackie tawerny. Czy tam jest w ogóle kościół? – Nie ma budynku kościelnego. – Chwileczkę. – Miała już na dłoniach rękawiczki, gotowa była do wyjścia. Pastor nie wstał ze skrzynki. Lucynda usiadła. – Możemy coś razem zrobić. No tak, pomyślała, obstawiam zakład. Spostrzegła, że pastor
zastanawia się nad jej słowami. Oczy mu zabłysły. (Powiedz, że tak, że zrobimy). – Nie mam pojęcia o interesach. – Żadne z nas nie ma o tym pojęcia. Dennis Hasset spojrzał na Lucyndę: jej policzki pokryły się rumieńcem, oczy rozbłysły, rozchyliła wargi i złożyła wyciągnięte małe dłonie. On także się uśmiechnął i skinął głową. – Używa pani argumentów negatywnych do uzasadnienia stanowiska pozytywnego. Już wiedziała, że zyska jego zgodę. Za minutę, dwie, wszystko zostanie ustalone. – To nieważne, co wiemy. Powiedział mi pan, kiedy byłam jeszcze panem Leplastrierem i weszłam do pańskiego gabinetu, że żywię pasję do pewnych spraw. – Bo rzeczywiście tak jest. – I powiedział pan, że tylko ta pasja się liczy. – Nadal tak myślę. – No to nie ma żadnego znaczenia, czy się znamy, czy nie znamy na interesach. Nasza niewiedza jest zjawiskiem przejściowym. Och, panie Hasset, drogi pastorze Hasset, dokonamy czegoś dobrego, czegoś wartościowego, z czego będziemy dumni. Nie będziemy tacy, jak ci hodowcy trzody i ich udziałowcy. Zostaniemy najświetniejszymi wytwórcami szkła! – I żadne z nas nie dokona nic na własną rękę. Wpatrywała się weń z otwartymi ustami, nieświadoma tego, że jej dolna warga nabrzmiała. Nie mogła wytrzymać jego spojrzenia. Oczy miał szare i łagodne, ale nie umiała w nie patrzeć. Przymknęła usta, czując, że kark jej się czerwieni. Znowu ściągnęła rękawiczki. Wóz zaprzężony w woły przejechał za oknami w stronę wzgórza, woźnica nie czynił żadnego hałasu. Raz tylko i drugi zaskrzypiała oś, trzask bata przeciął ciszę jak odgłos wydany przez ptaka i wdarł się w ich rozmowę, prostą jak szeregi
pniaków przedzielonych przecinkami. Nie była to kępa drzew, za którymi można się schować. – Muszę już iść – powiedział duchowny, kiedy milczenie stało się nie do zniesienia. – Będzie pastor mógł głosić to, w co nie wierzy, ludziom, którzy się nie przejmują tym, w co kto wierzy. – To niezbyt uprzejme słowa. – Ale dokładne. – Nie, także i niedokładne. Będę głosił to, w co wierzę. – Że nie było Niepokalanego Poczęcia! – Że Chrystus umarł za nasze grzechy i że będziemy mogli dostąpić zbawienia dzięki Jego krwi i zasiąść obok Boga w niebiesiech. Zdziwiła ją pasja, z jaką Dennis Hasset wypowiedział te słowa. Zbyt się już przyzwyczaiła do jego zapewnień, iż żadnych emocji nie odczuwa, by przyjąć ową wypowiedź bez zaskoczenia. Rozmawiali o polityce Kościoła, ale nigdy przedtem nie dyskutowali o religii. Poruszali tematy, które ją interesowały: szkło, fabryki, pożytki płynące z przemysłu. Pastor dostosowywał się do jej potrzeb i zapału, była próżna i wsłuchana w siebie, ale dziś, w tej chwili, wolałaby nie być kobietą interesu, a raczej – gdyby ją przekonano, że to chrześcijańskie zajęcie – chciałaby, żeby poprowadzili jakąś małą farmę w głębi kraju. – Tak oto – powiedziała, kiwając głową i bilansując w duchu swe odkrycia – okazuje się, że jakaś cząstka pańskiej osobowości, pastorze, pragnie tego zesłania? – Całkiem spora część. – I to wszystko – zatoczyła ręką po zagraconym pokoju, po skrzyniach i papierach porozkładanych na podłodze – w pewnym sensie sprawia pastorowi przyjemność? Potwierdził skinieniem głowy, nagle świadomy swych odczuć. Złożył ręce, wbił wzrok w podłogę, a potem wyjrzał przez okno. Ukrywał przed panną Leplastrier odczuwaną przyjemność, a Lucynda mu to powiedziała
i zgodził się z nią. Jej słowa, zarówno oskarżenie, jak i przyznanie się, były jasne i wyartykułowane tonem tak rzeczowym, że przypominały cięcie brzytwą, bezbolesne, jeśli się dokonuje od pierwszego razu. Kiedy jednak spostrzegła, że to ona przywiązuje do ich przyjaźni wagę nierównie większą niż on, poczuła się gorzej niż wykpiona. – Weźmie pastor ze sobą wszystkie książki? – Mówią, że ogólnie biorąc, istnieje tam problem pleśni. – A więc zostawi je pastor tutaj? – Nie, jednak wezmę. Lucynda znienawidziła nagle jego miłą, uśmiechniętą twarz, która przybrała wyraz przepraszający. Odczuła swą nienawiść jak nagły skurcz, trwający chwilę. – Och, nie dba pastor o to, prawda? Czy musi pastor czekać, aż owa pleśń i pana dopadnie? Dennis Hasset popatrywał na nią zaniepokojony, nieszczęśliwy, niepewny tego, co się może zdarzyć za chwilę. Przyszła mu do głowy myśl, że mógłby się oświadczyć, a Lucynda by go przyjęła. Było to wrażenie dziwne i zupełnie nowe – wszak wyjeżdżała stąd jeszcze jako dziecko, on zaś był jej opiekunem – lecz ta nowa idea nie wydawała mu się całkiem niepociągająca. Rozpocząłby pasjonujące życie, uwolnione od tyranii biskupów, otworzyłby całkowicie oryginalny, nowy rozdział swej egzystencji. Zawsze marzył o poślubieniu wysokiej i przystojnej kobiety. Nie uważał Lucyndy za przystojną, ale to nie była przeszkoda. Przeszkody miały inną naturę. Pierwsza wiązała się ze zbawieniem duszy, stąd też, choćby się to mogło wydawać dziwne, zgadzał się z biskupem Dancerem w kwestii pożytków związanych z Boat Harbour. Nie przeżywał swej wiary z dostateczną mocą. W zbyt dużej mierze była wytworem jego umysłu, tęsknił za czymś prostszym, surowszym, prawdziwszym w oczach Chrystusa. Druga przeszkoda przypominała głaz, który blokuje koło. (Niezbyt dokładnie wiedział, że ów głaz się tam znajduje, ale koło unieruchomił).
W kwestiach swego powołania Dennis Hasset był snobem. I równie szczerze, jak pragnął uwolnić się od tyranii biskupów, nie znosił myśli o tym, że na ulicy brano by go za kupca albo fabrykanta. Szkło uważał za rzecz samą w sobie wyjątkowo piękną, ale ów rodzaj życia, który proponowała mu Lucynda, samą istotę atrakcyjności takiego życia, uznawał za nie do przyjęcia. Nie zastanawiał się nad żadną z owych spraw, pomysły i uczucia wypełniały go bez reszty. Nie dostarczył Lucyndzie żadnego klucza do zrozumienia przyczyn, dla których nagle, choć z taką delikatnością, postanowił się od niej oddalić. Włożyła jedną rękawiczkę, drugą trzymała w palcach. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, przeglądała książki w jednej z niezamkniętych jeszcze skrzynek. Nie rozumiała powodów, które sprawiły, że przyjaciel ją odtrącił i upokorzył. W chwili, w której najgoręcej pragnęła wyjść z jego pokoju, zapragnęła również tam pozostać. Przymusiła się do wypytania pastora o planowaną podróż, a nawet umówiła się z nim na pożegnalną herbatę. Kiedy w końcu opuściła plebanię w Woolahrze, uświadomiła sobie, że nie ma w Sydney nikogo, kogo chciałaby zobaczyć. Posłała chłopca do pobliskiej tawerny, żeby sprowadził jej woźnicę. Nie trzymał się pewnie na nogach, ale Lucynda nie przejęła się tym. Nie mogła zatrzeć w pamięci obrazu smutnego i zarazem uśmiechniętego Dennisa Hasseta. Jego oblicze miało pozostać w jej myślach przez długi czas, niezależnie od sposobów, których próbowała, by się od tego obrazu uwolnić.
[22] Ustawa o stanie duchownym (przyp. tłum.). [23] Ustawa reformująca zasady Kościoła anglikańskiego, przyjęta przez
parlament angielski w roku 1832 (przyp. tłum.).
63 Longnose Point
Wiedzieć, że was czeka samotność, to nie to samo, co być samotnym. Kiedy Lucynda płynęła łodzią Sola Myera ku ujściu Parramatty, przypuszczała, że wieść będzie samotne życie, i czerpała siłę z rozmyślań o tym. W wyobraźni przedstawiała sobie jednak nie samotność, która jest przygnębiająca i gorzka, lecz coś krzepiącego i jasnego. Różnicę między owymi wyobrażeniami a rzeczywistością, która nastąpiła, można by porównać z różnicą dzielącą ostrze noża – charakteryzujące się chłodnym pięknem – od niegojącej się rany. Przewidywała, że będzie samotna w Sydney i Londynie, samotna w nieprzytulnej kabinie na pokładzie Lewiatana, ale sytuacja, w jakiej znalazła się po odpłynięciu Dennisa Hasseta do Boat Harbour, przeszła wszelkie jej wyobrażenia. Lucynda zachowywała się, jakby tańczyła na rozżarzonej płycie. Wpadła w wir zajęć, snuła plany, to wybierała się znów do Londynu, to znów odwoływała podróż. Na jej życie składała się cała seria oczekiwań, ale nawet w pierwszych latach pobytu w Sydney, kiedy wiele wieczorów spędzała samotnie, jedynie ze swymi kotami, zawsze miała możność znalezienia sobie jakiegoś towarzystwa, jeśli go zapragnęła. Uważała się za samotną, ale ta samotność ją cieszyła. Przeprowadziła się na obrzeża Balmain i wynajęła opuszczony dworek na farmie Whitfield, położony na skalistym przylądku, na którego krańcu znajdowało się Longnose Point. Dom był piętrowy, okna wielkiej, starej kuchni wychodziły na rzekę Parramattę. Firma Joubert i Borrodaile (tak, ten sam Borrodaile był jej współwłaścicielem) nie przystąpiła jeszcze do
parcelowania tych gruntów. Farma zbankrutowała, pozostał na niej tylko dozorca, oraz sad, przepojony słodkim, upajającym zapachem gnijących owoców, strącanych przez wiatr. Latem obejście zarastała trawa i słała się miękko pod kołami linijki, którą dziewczyna sama powoziła, a podjazd pod dom nabierał barwy srebrzystozielonej. Lucynda wyremontowała zdezelowaną stajnię, zasiała trochę bratków i lwich paszczy, sprowadziła skrzynie z książkami i naprawiła skrzypiące, pozbawione wykładziny schody. Dworek okazał się miejscem bardzo romantycznym i nie przestał nim być, nawet gdy pastor Hasset opuścił Sydney na pokładzie statku Susanna Cuthbert. Lucynda miała różnorakie plany. Chciała zainstalować różne urządzenia. Spotykała się z panem d’Abbsem, ale rzadko czyniła to na gruncie towarzyskim. Dom nad zatoką wydawał się jej teraz nazbyt oddalony i uznała, że pociąg do hazardu już w niej wygasł. Pracowała tak ciężko, że zasypiała już godzinę po wieczornym posiłku. Wcześnie wstawała. Była samotna, ale nie osamotniona. Głowę miała pełną marzeń o szkle, o jego nowych formach, które widziała oczami wyobraźni, a których zastosowania nie umiała jeszcze nawet odgadnąć. Pragnęła zbudować szklaną piramidę. Wieżę. Kopułę pokrywającą całą George Street. Nie myślała w ogóle o farmach ani o małżeństwie. Przy śniadaniu łyżkę z płatkami na mleku trzymała w lewej ręce, a w prawej pióro. Wszystkimi jej czynnościami powodowała zawziętość, coś w rodzaju postanowienia: pokażę-panu-pastorze-Hasset-co-pan-mógłbymieć. Nie umiała rysować, utrwalała jednak swe wizje na papierze, nadając im formy wyolbrzymione i niezdarne. Znalazła pewnego Francuza nazwiskiem Huille, artystę, znajomego pana d’Abbsa, ale udzielane przezeń lekcje niewiele jej pomagały. Monsieur Huille, choć nie krępował się krytykować prób Lucyndy, nie kwapił się z braniem do własnej ręki
ołówka i dopiero na stanowcze żądania uczennicy korygował nieforemne kształty naszkicowanego przez nią dębu. Prosięta (a może psy) niknęły w konturach swych kosmatych kończyn. Rysunki Lucyndy były tak kiepskie, że monsieur Huille, nie chcąc być pośmiertnie obciążany współodpowiedzialnością za te bohomazy, zrezygnował z dawania jej lekcji. Zabrał ze sobą dowody własnej nieudolności dydaktycznej. Oświadczył, że są warte dwadzieścia funtów, ale znalazła je, zmoczone deszczem, wciśnięte w siano w stajni. W Niedzielę Wielkanocną pojechała na nabożeństwo do Balmain, wieczorem zaś wybrała się do domu nad zatoką. Była tam pani Burrows, a więc nie grano w karty. Rozmowa wydała się Lucyndzie przygnębiająca. Unikała ludzi, ale nie czuła się osamotniona. Po świętach wielkanocnych dała ogłoszenie, iż poszukuje kobiety, która chciałaby się nauczyć sztuki wydmuchiwania szkła. Zamierzała uczynić ją swą wspólniczką. Zgłosiła się niewiasta grająca na trąbce w orkiestrze teatru. Była mocno zbudowana, miała duże i mocne ręce, ale mężczyźni nie chcieli z nią pracować. Piece znów wygasły, a Artur Phelps, który na pewien czas powrócił do huty, ponownie odszedł do tartaku. Lucynda wysyłała do Boat Harbour gniewne listy. Ale nawet one – zwłaszcza jeden powstał pod wpływem nie samej tylko irytacji – utrzymane były w tonie uroczystym. Z wyraźnym zadowoleniem opisywała scenę, która miała miejsce w jej zastawionym skrzyniami gabinecie w czasie świąt wielkanocnych w roku 1865. Jeśli nie potrafiła rysować, umiała opisać martwą naturę słowami. Odmalowała nimi zesłańcowi Dennisowi Hassetowi głębokie cienie, kontrastujące z bielą otwartej książki, błękitny kolor szala przewieszonego przez poręcz krzesła, pomarańczową sierść drzemiącego na nim kota, długie smugi słonecznego blasku wdzierające się przez nieszczelnie zasunięte zasłony i załamujące się srebrzystymi refleksami na posadzce z cedrowego drewna. Zamierzała wzbudzić w adresacie tęsknotę za Sydney, choć pastor nigdy nie uważał tego miejsca za swe rodzinne miasto. Był jednak
wrażliwy na ciepłe i czyste tchnienie wiatru. Wyobrażał sobie miękką wilgoć napływającą z północnego wschodu, która później przyniesie deszcz. W liście datowanym 22 sierpnia zapewniała Dennisa, że inteligentny czytelnik nigdy nie odczuwa samotności, spędzając wieczory w Barchester albo na przykład w towarzystwie pana Nickleby. W sierpniu zaczynają wiać ostre, gwałtowne wiatry zachodnie, nadciągające z Bedlam Point, Hen i Chicken Bay. W tym też miesiącu pokoje na piętrze w dworku Lucyndy stają się zimne i ciemne. Na cedrowej posadzce nie załamują się już srebrzyste refleksy. Kot przeniósł się więc na parter i skaleczywszy się drzazgą ze zdezelowanych sosnowych drzwi, miauczał boleściwie z taką determinacją, że jego pani porąbała je w końcu na opał. Cóż więc możemy zobaczyć na parterze? Młodą właścicielkę huty szkła, z rysownicą i linijką na kolanach? Albo też pogrążoną – po ciężkim dniu pracy – w lekturze któregoś z dzieł pana Dickensa lub sir Waltera Scotta. „Waverley” i „Dom na pustkowiu” leżą na podłodze za krzesłem, Lucynda nie może jednak czytać. Każde słowo z książki kieruje w jakiś sposób jej myśli ku Dennisowi Hassetowi albo ku jej własnej sytuacji, przypominając o braku doświadczenia w zarządzaniu fabryką, a także praktycznych umiejętności po temu oraz ku jej budzącemu ogólne współczucie staropanieństwu i samotności. Lucynda przysnęła z głową opartą na ramieniu, książki nadal zalegają na tureckim dywanie. Dolna warga, którą jeszcze dwa miesiące temu Dennis Hasset uważał za tak zmysłową, przywiędła, nadając twarzy dziewczyny wyraz smutku i rezygnacji. Oczy pod pożyłkowanymi na niebiesko, ciężkimi powiekami drżą. Podbródek opadł bezwolnie. Wiatr targa oknami, z trudem utrzymującymi się w futrynach, ogień na kominku syczy. W pokoju nie ma oświetlenia gazowego, pali się tylko smolista parafinowa świeca, której knot wymaga przycinania. Zaniepokojony kot wpatruje się w okno. Drzemka Lucyndy nie jest skutkiem wyczerpania. To następstwo dwóch
kieliszków brandy, niedostatku tlenu w pokoju, przede wszystkim jednak podstępnej, gorzkiej trucizny, jaką jest osamotnienie. Moglibyście uznać, że powinna mieć służącą. Ale Lucynda zatrudnia służącą. Dobrze więc – służącą, która by z nią mieszkała. Miała taką. Teraz jednak nie życzy już sobie obcej kobiety, która na stałe przebywałaby w jej domu. Służące są młode i pełne życia, zapraszają młodych mężczyzn. Przesiadują z nimi w kuchni, chichocząc i pogłębiają poczucie osamotnienia Lucyndy. Dobrze, więc powinna dokądś pójść. Ale dokąd? Do pana d’Abbsa, oczywiście, w którego domu spędziła tyle przyjemnych chwil. Ale przygnębiało ją tam nie tylko prostactwo ménage pana d’Abbsa, nie tylko charakterystyczne dla Sydney połączenie ignorancji z zarozumiałością, lecz także natarczywość, z jaką pan d’Abbs nastawał na to, by przestała wieść samotniczy żywot. Zawsze znajdował się tam pod ręką jakiś „filozof” albo „poeta” (starzejący się i wypatrujący możliwości ożenku). Mogłaby skorzystać z innych zaproszeń. W istocie, chętnie wypiłaby w czyimś towarzystwie filiżankę herbaty i porozmawiała o codziennych sprawach. Interesowała by ją możliwość zatańczenia kadryla i pogawędzenia o wychowaniu dzieci. Czy te sprawy nie są ciekawymi tematami w powieści? Dlaczegóż więc nie miałyby okazać się interesujące w życiu? Lucynda jednak oddaliła się od tych, z którymi teraz chciałaby utrzymywać stosunki towarzyskie. Oddaliła się nie dlatego, że jej krok był zbyt męski, a fryzura niedbała, stroje zaś niezgodne z upodobaniami innych kobiet. Ona sama odsunęła się od ludzi. Uznała, że nie odczuwa bliskości z ową luźną zbiorowością, którą można by nazwać „jej środowiskiem”. Nawet dom, który wybrała sobie na mieszkanie, oddzielał ją od mieszkańców Sydney. Nie wybaczono jej wyniosłości i arogancji. Nie ubiegano się o jej wzgardliwe towarzystwo. Na szczęście, Lucynda nie zdawała sobie jeszcze sprawy z tego, że nie jest mile widziana nawet we własnej fabryce. Przeciwnie, wyobrażała
sobie, że owa surowa budowla o kamiennej posadzce to jej dom. Huta była jedyną więzią łączącą ją z życiem. Lucynda lubiła woń potu spracowanych mężczyzn, a nie mam bynajmniej na myśli nic wulgarnego, chodzi mi o zapach ludzkiej wspólnoty, łączący w sobie pracę, ciepło i użyteczność. Jej mieszkanie było zimą chłodne. Pachniało pastą do podłóg. Nie mogła już dłużej znieść życia w samotności.
64 Mnóstwo czarów twoich[24]
Była kiedyś szczęśliwa, naprawdę szczęśliwa, głęboko szczęśliwa. Teraz zaś, zawieszając lampę na haku w stajni i zmagając się z opornym wałachem używanym do zaprzęgu, zastanawiała się nad tym, co się z nią stało. Była dziewiąta wieczorem. Lucynda postanowiła udać się na przejażdżkę. Nie wiedziała, dokąd się uda. Nie zastanawiała się nawet nad miejscem, w którym tę przejażdżkę rozpoczyna. Jakiś lęk wygonił ją z Longnose Point. Tyle tu było spraw, o których nie chciała myśleć. Uciekała przed natłokiem myśli, biegnąc przez korytarze i zatrzaskując za sobą drzwi. Wybierała się na przejażdżkę. Nałożyła koniowi uprząż i przeprowadziła go przez błotnistą drogę aż za Birchgrove House. Dozorca śpiewał, samotny i pijany. Którejś nocy w zeszłym tygodniu spowodował pożar w zagrodzie dla krów. Lucynda schowała pod kocem na siedzeniu powoziku dwa pistolety. Przetaczały się kolejne fale deszczu. Przywołała na pamięć czasy, kiedy była szczęśliwa. Postanowiła nie słyszeć śpiewu pijanego dozorcy, nasunęła na głowę kaptur i przeniosła się wyobraźnią do Parramatty. Była z ojcem, wracali do domu. Ich ogromny wóz, ciągnięty przez indyjskiego konia wojskowego i nie nadążającego za nim starego perszerona toczył się po kocich łbach. Miło gawędząc, jechali sobie przez High Street, (popatrz no tam!), może trochę za szybko mijali faeton doktora, farmerskie bryczki,
rząd dwukółek i platform. Wokół kłębił się tłum kobiet w długich spódnicach, sklepikarzy odzianych w surduty, farmerów w pumpach podwiązanych pod kolanami, tak że ich grube uda wyglądały jak parówki ze zwisającymi nitkami łydek. Ilekroć indyjski rumak usiłował zepchnąć na bok perszerona, ojciec poskramiał jego zapędy długim biczyskiem. Lucyndę rozśmieszały te przepychanki i kopnięcia, jakie wymierzały sobie konie. Nie wiedziała jeszcze, że koń potrafi człowieka zabić. Wieźli z sobą zapachy. Zapamiętała je dobrze – woń otrąb i owsa, tłusty, lepki, szorstki, żółty aromat ziarna pszenicznego. Wonie te mieszały się z innymi, z całym ich bukietem, niektóre docierały do nich jeszcze w Parramatcie, inne przyplątywały się po drodze do domu – na przykład mogliście nagle wpaść w smugę powietrza przepojonego wonią miodu albo też zostawaliście obsypani deszczem lśniących białych płatków ligustru strząsanych podmuchem z żywopłotu, albo raczej – spójrz, Lucy, popatrz no tutaj – to nie wietrzyk, tylko okazała papuga, nie, trzy, cztery papugi, jaskrawa czerwień, błękit, wspaniałe, żywe brosze, unoszące białe obłoczki o miodowym aromacie. Minęli Grass Corner i, dudniąc na drewnianym moście, wjechali w mały wykop. Pewnego razu ojciec zatrzymał w nim konie, dał jej lejce do potrzymania i zeskoczył z wozu. Był niski i krępy, miał szerokie ramiona i mocne ręce. Ćwiczył też nogi, by wzmocnić ich mięśnie, ale nie dawało to widocznych rezultatów. Pachniał jabłkami, a czasem – w dni wyjazdu do Parramatty – wodą kolońską. Zawsze nosił ze sobą papierowe torby. Każdą znalezioną na drodze rozprostowywał i starannie składał, i nie wahał się prosić o podarowanie lub wypożyczenie torby, której ktoś w widoczny sposób nie doceniał. Lucyndy to bynajmniej nie krępowało. Żadne zachowanie jej rodziców – ani sposób ich wypowiadania się, ani ich fryzury – nie było dla niej powodem do wstydu. Nie odnosiła się więc krytycznie do kolekcjonowania toreb papierowych przez ojca. Wiedziała, że służą do zbierania i przechowywania próbek gleby i że w każdej chwili (tak jak teraz, kiedy zeskoczył z wozu i wyciągnął małą, czystą łopatkę)
może wykorzystać taką torbę do zabrania przygarści lśniącego krystalicznie piasku, albo czarnej, nasyconej humusem ziemi, albo gliny, tak mocno pachnącej, że w odczuciu Lucyndy dawało się ją porównać z kwiatem ligustru. Glina w tym wąwoziku była istnym cudem. Można było przejść obok niej obojętnie, jak to czynili tacy sąsiedzi, jak Houlihan, Molloy albo Rourke, którzy nie przejawiali też żadnego zainteresowania Liwiuszem ani Montaigne’em, ale gdybyście się choć raz przy niej zatrzymali, wpadlibyście w podziw nad karmazynową świetlistością, której starczyłoby na wszystkie rajskie togi i nankińską żółcią, która mogłaby – jak żartował papa – posłużyć za musztardę podaną na stół. Ten żart skłonił Lucyndę do popróbowania gleby przy okazji kolejnej wyprawy z domu (na Dyer’s Hill, z którego rozległej wyniosłości zjechali na powrót do swej małej dolinki), w nadziei że zapozna się wreszcie ze smakiem owej zakazanej dla niej, ostrej przyprawy; ale glina miała smak tak mdlący, że ojciec zaśmiewał się z naiwności dziewczynki tak serdecznie, iż musiał otrzeć sobie twarz chusteczką. Z tej właśnie gliny ojciec wyrabiał naczynia kuchenne. Matka się z nich podśmiewała, gdyż były rzeczywiście niezgrabne i zawsze kłopot sprawiało dokładne dopasowanie przykrywki, tak że papierowe torby służyły często do wypełnienia szczelin, podobnie jak papier mâché służył do uszczelniania pokrywek słoików, co zresztą w obu wypadkach nie zapobiegało inwazji mrówek (czerwonych i drobniutkich czarnych), które wdzierały się do wnętrza, by zanieczyścić kwasem mrówkowym przechowywane tam pożywienie. Elizabeth rozłożyła szeroką deskę i pokazała dziewczynce, jak ugniatać glinę i formować garnuszek. Lucynda dobrze zapamiętała początek tej czynności, zawsze tak przyjemny – palce miała wtedy suche, a glina była podatna na wyrabianie – ale później, z niezrozumiałych przyczyn, wszystko się psuło. Matka, stojąca obok, umiała poradzić sobie z gliną, i nawet kiedy popełniła jakiś błąd, była go w stanie naprawić, uzyskać pożądaną formę, podczas gdy w rękach Lucyndy glina stawała się mokra
i śliska, kształty rozmywały się i roztapiały w mazi. Nic nie pomagał fakt, że mama znajdowała na określenie tego zjawiska jakieś słowo (zawsze znajdowała słowa na wszystkie potrzeby) i objaśniała, w jaki sposób gleba zmienia swą strukturę, przechodząc z jednego stanu skupienia w drugi, przemieniając się z motyla na powrót w larwę; nie miało też żadnego znaczenia to, że Lucynda rozumiała, na czym ów proces polega. W niczym dziewczynce ta wiedza nie pomagała, nie była w stanie zapobiec temu, że dłonie Lucyndy stawały się najpierw oślizgłe, potem zaś kompletnie wysuszone, a skóra marszczyła się, jakby z nich uchodziło życie. W chwili, w której zgrabny garnuszek, jaki zdawał się wyłaniać spod jej rąk, przeistaczał się w bezkształtną grudę, Lucyndę ogarniało skrajne przygnębienie. Wspominanie owych musztardowych perypetii wprawiło ją tej nocy w taki sam nastrój. Próba ucieczki przed rozgoryczeniem się nie powiodła; Lucynda zatoczyła pełne koło, odrywając się od rozpaczy – i do rozpaczy powróciła. Przejeżdżała granią, której nadano imię gubernatora Darlinga. Zbudowano tu domy, dla wygody jeden obok drugiego. Wydawało jej się, że słyszy dobiegające zza osłoniętych żółtymi firankami okien głosy kobiet pochylonych nad parującymi miednicami, w których myły dzieci. Była dziewiąta wieczorem, na dworze dął przenikliwy wiatr i padał deszcz. Mijając kolejne domostwa, Lucynda wyobrażała sobie w ich wnętrzach, małe, zaczerwienione ciałka dzieci, stojących w wypełnionych gorącą wodą srebrzystych miednicach. Huta szkła wydała się jej ponownie przedsięwzięciem bezcelowym. Lucynda przygasła wewnętrznie, oklapła jak zbyt intensywnie ugniatana glina. Pomyślała, że chętnie usiadłaby przy stole i zabrała się do polerowania noży. Nie mogła się otrząsnąć ze słodkawomlecznego zapachu dzieci. Ale się nie zatrzymała. Oczywiście, że się nie zatrzymała, nie znała nikogo spośród mieszkańców tych domów. Otuliła się szczelniej nieprzemakalnym płaszczem, kaptur nasunęła aż po same brwi. Nad osiedlem The Rocks widać było łunę. Lucynda nadała ogniowi
w wyobraźni chrześcijańską symbolikę, ale zmieniła zdanie, zorientowawszy się po chwili, z jakich też przyczyn mógłby się palić. W osiedlu rozpanoszyły się szczury. Wytrute układano na ulicach w stosy i palono. Zjechała ze wzgórza wyżłobioną w koleiny drogą. Uczucia strachu nawiedzały ją i opuszczały, jak fale zimnego powietrza w trakcie spaceru nad potokiem. Nie wierzyła w duchy, ale zlękła się tak mocno, że aż podskoczyła na siedzeniu, kiedy przeciął jej drogę ktoś w długim płaszczu. Zapragnęła znaleźć się z powrotem w domu, ale zaraz sobie uświadomiła, jak to jest siedzieć teraz samotnie w pokoju. Uczyniła całkiem niesentymentalny użytek ze swego bata, zręcznie zacinając wałacha. Nadało to jego biegowi szybszy rytm, podkreślony potrząsaniem łba, wkrótce też wyjechali na bardziej uczęszczaną drogę, trzymając się śliskich, białych linii wytyczających szlak wokół White Bay. Ścigały się na niej niezaopatrzone w latarnie pojazdy jakichś szaleńców. Wyprzedził ją powożony przez pijanego woźnicę wóz ciężarowy, załadowany do połowy pobrzękującym na wybojach żelastwem. Jakimże tchórzem okazał się wielebny Hasset! Zostawił ją samą, kiedy wcale nie miał ochoty stąd wyjeżdżać! Zżymała się wewnętrznie na Dennisa Hasseta, na rozpędzonych woźniców, wyłaniających się nagle z ciemności, na wyboistą drogę i błotnistą kałużę, w jaką jeden z pijanych woźniców wrzucił deskę, która o mało nie złamała szprych w kole powoziku Lucyndy. Gniew pobudził ją do szybszej jazdy. Dotarła aż do George Street, choć nie lubiła tego miejsca o tak późnej porze. Sama sobie dodawała odwagi. Nie przejmowała się niczym. Mijała budynki teatrów: Her Majesty’s, Rapallo, Lyceum. Zła pogoda nie zatrzymywała ludzi w domach. Ulicą przepływała rzeka pojazdów i koni, jej brzegi wypełnione były kapeluszami podążających pieszo mężczyzn, jak ławicą rozbitków i resztek ładunku z zatopionych statków. Roiło się też od chuliganów, idących od strony dzielnicy The Rocks,
z rękami założonymi za szelki. Lucynda lękała się ich. Pod obszernym płaszczem była wątła i krucha, miała delikatne piersi i bezbronne ramiona, zroszone teraz potem wydzielanym na przekór wietrznej i zimnej nocy. Mężczyzna z mijającego Lucyndę powozu wypowiedział w jej stronę jakieś słowa. Znów przyłożyła wałachowi batem, zmuszając zmęczonego konia do galopu. Rozległy się okrzyki: „wiśta, Nelly!” i śmiechy. Schroniła się w cieniu kościoła St Andrew’s. Nieżyczliwego St Andrew’s, ponurego i surowego zamczyska biskupa Dancera. Tłum kłębił się przed głównym wejściem, nie aby wziąć udział w nabożeństwie, ale z powodu bójki. Dobiegło tam dwóch policjantów o twarzach zsiniałych ze złości w świetle gazowych latarni. W ostatniej chwili Lucynda skręciła w Bathurst Street, unikając zderzenia z kolejną nieoświetloną dwukółką. Z pojazdu wydobyły się jakieś miękkie, trzepotliwe dźwięki. Lucynda odczuła wzbierającą w niej pogardę, a uczucie to zmieszało się z zazdrością. Zawróciła konia i skierowała go na drogę, wiodącą wzdłuż rozległych pobielanych werand, jakby się wybierała z wizytą do swego drogiego przyjaciela. Ale nie było go już w Woolahrze. Spotkałaby tam tylko owo zbyt piękne dziecko ze skakanką, które by jej powiedziało, że dom należy teraz do niego. – Zaczynam wariować – odezwała się głośno do samej siebie. – Zerwałam się z uwięzi i nigdzie nie przynależę. To miasto porośnięte eukaliptusami, pełne kolców oraz kamieni o szorstkiej powierzchni i ostrych krawędziach było najbardziej nieodpowiednim miejscem do zastanawiania się nad własnym szaleństwem. Nie powinniście, na Boga, nie możecie poddawać się takiemu wewnętrznemu przygnębieniu w Sydney. – Wariatka ze mnie – szepnęła Lucynda – zbzikowałam. Wybrała się na przejażdżkę. Koń o tym wiedział, znał cel, do którego zmierzała. – Nie jestem wariatką – powiedziała, kiedy wjechali w zadymioną ciemność dzielnicy The Rocks. W pobliżu nie było widać ognia, rozpalono
go po drugiej stronie. Rynsztoki parowały. Parowały wszędzie dokoła, ale najmocniej przy bulwarze. Napięcie nerwowe Lucyndy osiągnęło szczyt. – Boże, wybacz mi! Nie pragnęła niczego oprócz odrobiny pak-ah-pu, loterii prowadzonej przez pewnego Chińczyka u wylotu George Street. Było tam ciemno i niebezpiecznie. Przed domem paliła się świeca – ale nie palnik gazowy – umieszczona w szklanej latarence. Przed budynkiem stali mężczyźni, grupkami, po dwóch lub trzech. Lucynda wyczuwała odór zepsutego mięsa i alkoholu. Zapachy te nakładały się na słoną woń wody, docierającą z portu aż tu. Wiatr igrał w osprzęcie zacumowanych statków o wysokich masztach. Lucynda przywiązała lejce do poręczy. Zanim jeszcze kroki zdradziły jej płeć, mężczyźni zapadli w nienaturalne milczenie. Obszerny płaszcz był nieodpowiednim przebraniem. Doznała pełnego napięcia haut froid. Powiedziała sobie w duchu: „Jesteś szefem”. Frontowy pokój wyglądem udawał sklep. Wszyscy obecni zdawali sobie jednak sprawę z prawdziwego charakteru tego zamaskowanego miejsca, nawet policjanci stojący na ulicy (nosili złote pierścienie i ciężkie zegarki). Lucynda nawet nie spojrzała na pokryte kurzem towary, które tu rzekomo sprzedawano, lecz stąpając pewnie i zdecydowanie – słyszała echo swych kroków odbijające się od drewnianych półek – skierowała się ku osłoniętym kotarą drzwiom wiodącym na zaplecze. Mogła się teraz przekonać, jak lekkie są jej kroki. Uświadomiła sobie wyraźnie, że nie mogą uchodzić za kroki mężczyzny. Teraz już nie chciała wykupić biletu na loterię pak-ah-pu. Wybrała się na przejażdżkę. W pak-ah-pu nie było nic takiego, dzięki czemu doznawałoby się owego uczucia „użądlenia” (określenie Lucyndy), jakie przynosiła dobra gra. Ale skoro już podeszła do stołu, jak to sobie zamierzyła, zdecydowała się zagrać. Było wpół do dziesiątej, pora ostatniej kolejki, wokół stołu zgromadził się spory tłumek. Niektórzy gracze wyglądali na podpitych, ale nie chwiali się na nogach. Zachowywali kamienny spokój, co wskazywało, że obstawili zakłady pod koniec dnia.
Podłoga zaśmiecona była pomiętymi papierzyskami, niedopałkami, zapałkami połamanymi w nerwowym podnieceniu na trzy części. Mężczyźni wydawali się zarazem rozlaźli i napięci. Wyczuła w nich gniew (albo też wyobraziła sobie, że go czuje), z trudem powstrzymywany, lecz mogła być to równie dobrze jej własna emocja. Podała Chińczykowi stojącemu przy stole sześciopensówkę. W zamian otrzymała bilet i natychmiast, niemal w płochliwym pośpiechu, wypatrzyła na nim dziesięć chińskich hieroglifów. Powtarzały się ośmiokrotnie i nie wiedziała, co oznaczają. Wydrukowano je na szorstkim, szarym kartoniku. Dwukrotnie przyłożyła nieprzyjemny, poobgryzany ołówek (własność zakładu) do biletu. Wypisała na nim nazwisko (ale nie swoje prawdziwe) i podała Chińczykowi, on zaś wrzucił bilet do wazy, która wydawała się czarna, choć zapewne była ciemnoniebieska. W skąpym oświetleniu Lucynda nie mogłaby i tak dostrzec zgniecionego niedopałka grubego cygara, wyczuwalnego tuż przy jej stopach. Próbowała nie patrzeć na nie, czekając na wybicie wpół do dziesiątej. Brakowało jeszcze trzech i pół minuty. Przez cały ten czas dziewczyna stała nieruchomo. Wokół niej również panowała cisza, czasem tylko któryś z mężczyzn rzucał szeptem kilka słów, przyjmowanych ściszonym śmiechem. Wydało się jej, że jedno z nich oznaczało kopulację. Pod swym nieprzemakalnym płaszczem była zupełnie mokra, sprawiał to silny lęk, jaki odczuwała, oraz świadomość poniżenia i niebezpieczeństwa. Wszystkie owe pobudzone sytuacją odczucia zgęstniały i zakrzepły w imperatyw niezłomnej woli – Lucynda ze wszystkich sił pragnęła wygranej. Gniew trzepotał w niej zrazu lękliwie jak jętka-jednodniówka, a potem przygasł niczym zamierający robaczek świętojański. Sześć właściwie wybranych znaczków przyniosłoby jej dziesięć szylingów wygranej. Siedem – cztery funty, osiem szylingów i osiem pensów. Osiem trafnie wybranych znaków oznaczało wygraną w wysokości dwudziestu trzech funtów, sześciu szylingów i ośmiu pensów. Wszystko to było wypisane na czarnej tablicy zawieszonej na ścianie.
Lucynda nie była na tyle głupia, by liczyć na dziesięć trafień, nastawiła się wewnętrznie na osiem dobrze wybranych znaków, uznając, że mieści się to w limicie jej możliwości. W pomieszczeniu pachniało kadzidłem i mokrą psią sierścią, z tymi zapachami mieszał się odór mężczyzn, z których codzienna praca wyciska siódme poty, a którzy kąpią się tylko raz na tydzień. Odór ten można wytworzyć, pozostawiając w koszyku mokre szmaty do podłogi. Nie była to woń przyjemna, ale Lucynda ją lubiła. Jeden z mężczyzn zapalił kolejne cygaro; dym układał się w powietrzu jasnoniebieskimi smużkami. Z sąsiedniego pokoju dobiegał płacz jakiegoś dziecka. Lucyndzie opowiadano, że wielu Chińczyków żeni się z Europejkami. Są to na ogół kobiety upadłe, znajdujące się poza nawiasem społeczeństwa. Podobno Chińczycy traktują swe żony w sposób bardzo uprzejmy. Mówiono też – wielebny przyjaciel Lucyndy tak twierdził – że znajdują one w takim małżeństwie miłość i szczęście. Lucynda podjęła próbę odcięcia drogi, którą wdzierał się do jej świadomości ów dziecięcy płacz. Zamknęła ciężkie drzwi i – pokonując opór – docisnęła je szczelnie. Wśród oczekujących zapanowało nagłe poruszenie. Ktoś naparł na nią, na ślepo, ramieniem. Mężczyźni zaczęli się cisnąć jak ryby do wrzucanej w wodę karmy albo prosięta do cycka maciory – cała ich energia skupiała się w wyciągniętych ku przodowi ustach, reszta ciała pozostawała bierna. Do wyboru przedstawiono osiemdziesiąt znaków, do misy można było wrzucić dwadzieścia, z owych dwudziestu zaś – uzyskać dziesięć trafień. I właśnie przystąpiono do ich wybierania. Lucyndę ściśnięto w tłoku. Chińczyk, przymrużywszy oko podrażnione dymem z jego własnego cygara, wyciągnął dziesięć żółtawych kostek i położył je na małej drewnianej tacce. Powiedziano jej, że owe znaczki znamionują cnoty. Z trudem rozpoznawała je w słabym świetle, rzucały niepozorne lampki: jedna pod sufitem, druga na tylnej ścianie, trzecia z otworami przypominającymi oczy kota, czającego się w trawie, i jeszcze jedna, przypominająca rzekę.
Chrystusie Nazareński, niech jej Bóg wybaczy, miała osiem trafień! Poczuła się lekka jak ptaszek. Chińczyk wypłacił jej wygraną, ale nawet mu nie podziękowała. Nie umiała sobie wyobrazić, by mógł być uprzejmy dla żony. Nic jej nie obchodziło, co sobie pomyśli. Wybrała się na przejażdżkę. Dojechała do piekła. Nie myśl tak! Naprężyła wszystkie mięśnie, by zrzucić z siebie tę myśl. A potem, niemal w ciągu minuty, przestała się nią przejmować. Gracze zobaczyli drobną kobietę w obszernym płaszczu przeciwdeszczowym, która zmierzała ku drzwiom. Stawiała kroki szybkie i władcze, ale nie szła ku drzwiom wyjściowym, lecz ku tym, które wiodły w głąb domostwa. Wybrała się na przejażdżkę. W drugim pokoju grano w fantana. Przy bocznych ścianach było tu mroczno, znacznie ciemniej niż w pokoju, gdzie trwała loteria w pak-ahpu. Nad ocynkowanym blatem stojącego pośrodku stołu paliła się jednak lampa znacznie silniejsza niż w pokoju poprzednim, od srebrnej powierzchni blatu odbijało się światło, nadając twarzom głośno rozprawiających graczy chorobliwą, zielonkawą barwę. Nikt nie zwrócił uwagi na wchodzącą. Lucynda na chwilę zatrzymała się w mroku pod ścianą. Nagle poczuła się świetnie. Nie umiała sobie wytłumaczyć, jak dokonała się w niej owa przemiana, w jaki sposób piekielny lęk ustąpił miejsca dziwnie radosnemu podnieceniu, gdy tylko przeszła z jednego pokoju do drugiego. Rozumiała, że wyłącza się z kręgu mogących dostąpić zbawienia, ale nie dbała już o to. Nigdy nie będzie kochana, nie zostanie żoną, nie stanie się matką. Odczuła ów całkowity wewnętrzny chłód, dobrze znany tym, którzy wspinają się po drabinie sukcesu. Krupier był drobnym mężczyzną ze złotymi zębami. Zawiązane w warkoczyki włosy cuchnęły zjełczałym tłuszczem. Pomieszczenie wypełniały wszelkie rodzaje woni: odór oliwy impregnującej marynarskie kurtki, pasty, którą ktoś sobie posmarował buty. Krupier powiedział coś
półgłosem, zapewne po angielsku, ale zabrzmiało to obco, mechanicznie, niczym odgłos wydawany przez jakieś niezwykłe urządzenie sprowadzone z paryskiej wystawy. Mrok otaczający Lucyndę upajał ją jak brandy. Krupier rzucił na stół – jakże wdzięcznym gestem – mosiężne monety. Zderzając się z cynkowanym blatem, wydały odgłos głuchy i ostry zarazem; zalśniły odbitym refleksem świetlnym, ciężkim i zamierającym. Cudownie było przypatrywać się temu, równie cudownie, jak obserwować dobrego rzeźnika, oprawiającego zabite zwierzę: szybkie ruchy nożem, miękkość tkanki tłuszczowej odłączanej od mięśni, precyzyjne odcięcie mięsa od kości. Czarka krupiera nakryła niektóre monety, inne odsunął dalej prawą dłonią. Lucynda była chrześcijanką i nasunęło jej się porównanie – Sąd Ostateczny, monety zbawione, monety potępione – bez jej udziału. Owieczki po prawej stronie, kozły z lewej. Zasunęła w myślach kotarę przed takim obrazem, a całą uwagę skupiła na krupierze, który podniósł czarkę, przejrzał pieniądze – dostrzegła delikatność jego ruchów, zwinność długich palców (ozdobionych trzema pierścieniami, jednym ze szmaragdem) – i ułożył monety w czwórki. Wśród graczy wybuchła wrzawa. Rozlegały się okrzyki: „Tak, właśnie tak! Nie, właśnie, że nie!” oraz czyjś jęk, a potem dziwne odgłosy gratulacji, składanych piskliwie, jakby przez uczniów winszujących sobie jakiejś szkolnej psoty. – Wygrywa dwójka. – Tfujka – potwierdził Chińczyk. – Numel tfa. I zgarnął wszystkie monety uszeregowane w czwórki. Na blacie stołu pozostały dwie. Wszyscy, którzy obstawili ten numer, otrzymali potrójną stawkę. Chińczyk przystąpił do wypłacania wygranej i przesunął po cynkowym blacie sześć monet. Któryś z graczy wyraził pragnienie przedostania się przez deszcz w niezwykły sposób. Ktoś inny równie śmiało chciał się zabezpieczyć przed wiatrem. Rozległy się śmiechy i surowe napomnienia. Lucynda nie czuła się już osamotniona. Przepchnęła się ku przodowi, by
zagrać w kolejnej rundzie, ale także by się pokazać zebranym. Muszą wiedzieć, że znajduje się między nimi. Chciała w ten sposób zapobiec konsternacji, w jaką by ich wprawiło niespodziewane jej odkrycie obecności. Wolałaby się wprawdzie nie ujawniać, ale wiedziała, że jednak nie wolno zbyt długo z tym zwlekać. Nie patrzyła w twarze mężczyzn, między którymi przebijała się ku ocynkowanemu blatowi stołu. – Przepraszam – powiedziała. Dopchanie się tam zabrało mniej czasu, niż Lucynda mogłaby przypuszczać, po części ze względu na alkohol, wyzwalający w tłumie szczególną beztroskę, ale także dlatego, że wybrała chwilę, w której cała uwaga graczy skupiła się na czerwonych numerach (1, 2, 3, 4), wyłaniających się spod przesuwanych po blacie stołu monet. W końcu spostrzegli jej płeć, jej kobiecość i zauważyła, że się przed nią rozstępują. Jeśli przedtem odczuwała ich ciepły napór, teraz miała wrażenie chłodnej rezerwy. Ale nadal nie czuła się samotna ani też zalękniona czy zawstydzona. Przyjrzała się Chińczykowi – to on był tu osamotniony, jak zauważyła, i bardzo młody – ale stwierdziła też, że nie budzi w niej sympatii ani współczucia. Poruszały ją tylko jego upierścienione dłonie, metalowa czarka, miedziane monety, wypisane czerwoną farbą numery i wszystkie przedmioty, służące do wywoływania podniecającej, chociaż mechanicznej przyjemności. Postawiła dwuszylingówkę na numer cztery. Wkrótce inni gracze obstawili ten sam numer. Odczuła, że ją polubili. Od tej ich aprobaty jej tętno nabrało przyspieszenia. Od chłodnej niechęci przeszli do ciepłej życzliwości. Przemiana dokonała się tak szybko, jak poderżnięcie gardła kogucikowi i Lucynda nie zachwyciła się nią, ale przyjęła ją mile – nie była już osamotniona. Na nikogo nie patrzyła, grała z zaprogramowaną beztroską, wiedząc, że potrafi zapanować nad grą li tylko własną wolą. 4, 3, 2, 4, 4, 4, 4, 1, 4, 3, 3, 3, 4, 1. Wygrała, zanim dosięgła końcowej jedynki. I w tym momencie nie była
już w stanie wycofać się z gry, straciła nad sobą kontrolę, a jakaś ukryta w niej głęboko pasja nie dawała się powściągnąć. Mężczyźni przestali obstawiać wybierane przez nią numery, nie ogłaszali już swych wygranych jako „tych samych, co panine”, ale też i nie obrócili się przeciw niej. A kiedy o trzeciej nad ranem Lucynda zamknęła wreszcie swą sakiewkę, nie zostało w niej więcej niż u najbiedniejszego z nich. Portmonetka była pusta, wolna od wszelkich monet, zawierała tylko czystą, jedwabną wyściółkę. Lucynda poczuła się lekka jak ptaszek. Pozwoliła sobie wreszcie na to, by przyjrzeć się kompanom w grze. Oklapła jak szmaciana laleczka i czuła się całkowicie bezpieczna. Spostrzegła, że zapach pasty do butów pochodził od mężczyzny, udającego dżentelmena, w garniturze o zbyt krótkich rękawach, zjełczały odór zaś bynajmniej nie od Chińczyka, ale od podstarzałego człowieka o krzaczastych, imbirowej barwy brwiach, mówiącego z silnym szkockim akcentem. Był też wśród graczy dziwnie wyglądający starszy pan ubrany w stylu regencji oraz dwaj młodziutcy, mający nie więcej niż po szesnaście lat marynarze. Na ocienionej ścianie wypatrzyła sztych przedstawiający królową Wiktorię, a tuż pod nią dostrzegła czyjąś sercowatą twarz, w niepokojący sposób znajomą, której wszakże nie umiała tak zaraz rozpoznać. Znowu otworzyła portmonetkę, udając, że próbuje coś w niej odnaleźć. Ale jak już mówiłem, nic tam nie było. Lucynda grzebała w portmonetce po to tylko, by pokryć zakłopotanie. Znała przecież ową twarz, znała ją w sposób niemal intymny. Zaczęła szukać w zakamarkach portmonetki biletu omnibusowego z Londynu. Podniosła wzrok i zobaczyła, że człowiek o znajomej twarzy przypatruje jej się uważnie. Wyjęła bilet i upuściła go na podłogę, zamknęła portmonetkę i włożyła ją do torby. Już zamierzała nasunąć na głowę kaptur przeciwdeszczowy, kiedy przypomniała sobie, skąd zna tę twarz w kształcie serca i tę płomienną, anielską czuprynę. – Ach, to pan, mój drogi – uśmiechnęła się i wyciągnęła ku niemu dłoń, zapominając, że takie maniery są czymś w tej części George Street
nieoczekiwanym. – Skąd pan tutaj? – zapytała mojego pradziadka, uprzedzając jego trwożne zaskoczenie, i otrząsnęła się z zakłopotania równie łatwo, jak malarz uwalnia się od fartucha roboczego – przecież to czcigodny pastor Krab? Przysięgała potem, że Oskar zamarł z otwartymi ustami. Opisywała mu jego wygląd: sprawiał wrażenie pacynki, z której aktor wyjął dłoń, pozostawiając kukiełkę bez życia, niezdolną nawet do poruszenia ręką. W ciszę panującą w pomieszczeniu wdarł się odgłos miedzianych monet, które Chińczyk chował wraz z czarką. Nie było wątpliwości, że obawiał się kolejnej inspekcji Królewskiej Komisji do walki z hazardem. Przypuszczał, że ów rudowłosy młodzieniec o otwartych ustach jest czcigodnym członkiem owej komisji, który zechce dowieść, iż jego ojciec jest palaczem opium, a żona prostytutką. Wrzucił monety do kieszeni płaszcza, czarkę do tylnej kieszeni spodni i wycofał się w zaciemniony kąt pomieszczenia. Nie opustoszało ono natychmiast. Znaleźli się gracze bardziej ciekawi niż płochliwi, którzy pozostali na miejscu jeszcze przez minutę lub dwie, by się przekonać, jakie też związki łączą zdemaskowanego duchownego z kobietą w nieprzemakalnym płaszczu. Było całkiem prawdopodobne, że oboje reprezentują komisję. Ale po chwili wszyscy się rozeszli. – Drogi pastorze – powiedziała Lucynda – bardzo przepraszam. – Ja nie jestem Krab. – Nie, nie. Bardzo przepraszam. Nie wiem, skąd mi się wzięło to przezwisko. To nie była prawda. Lucynda dobrze wiedziała, o co w tym określeniu chodziło – nawiązywało do obrazu kraba pełznącego z czerwonej kozetki do kabiny i z powrotem. – Jestem Hopkins, a nie Krab. Uznała jego słowa za zbyt sztywne i świadczące o braku poczucia humoru. – Przede wszystkim powinnam za to przeprosić w panu osobę duchowną.
Wtedy się uśmiechnął, a Lucynda przypomniała sobie, jak bardzo kiedyś go lubiła. – No dobrze – powiedział Oskar, podrzucając monetę ku górze i chwytając ją we wnętrze dłoni – trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, zasłużyłem na to przezwisko. Ale w Londynie, o czym pani, jak przypuszczam, wie, nie byłaby to sytuacja ani w połowie tak dziwna. Na Drury Lane oczekują tylko jakiegoś przebrania. – Powinien pan pójść do Ah Moya. – To prawda. Ależ to była straszna podróż! – Bardzo pastorowi współczuję. – Och! – westchnął, otrząsając się i ziewając, aż dostrzegła w głębi krtani jego migdałki, różowiutkie i zadziwiająco niepokalane – cieszę się, że mam to już za sobą. Dziękuję pani, panno Leplastrier, że mnie pani poratowała w nieszczęściu. Przechodzili teraz niepewnym i lękliwym krokiem przez pokój do gry w pak-ah-pu. Wszyscy gracze już się stamtąd wynieśli, pozostało tylko dwóch Chińczyków rozwieszających na ścianie flagę Union Jack. Poruszali się nader ostrożnie, nie było łatwo utrzymać się na szczycie niestabilnej drabinki. Jeden z nich stracił nagle równowagę, bądź też rozmyślnie zeskoczył na ziemię. Ów zwinny staruszek wydał tylko cichy okrzyk „uuf” i odprowadził ich do wyjścia na George Street, życząc uprzejmie dobrej nocy. – Zajmuje się pani niebezpiecznymi sprawami, panno Leplastrier – odezwał się Oskar, kiedy drzwi się za nimi zamknęły i stanęli na ciemnej, zalanej deszczem ulicy. – Czy pani wie, że znajdujemy się o minutę od Crooked Billet Inn, gdzie ów jakmutam zdobył pistolet, którego użył, by zmusić biednego Kindera do popełnienia samobójstwa? Czy ma pani jakiś powozik? Ja przyszedłem pieszo. – A więc nie ma pastor środka lokomocji? – Nie prosiłem o to. Biskup nie chciał słyszeć o działalności misyjnej i zaproponował mi Randwick (to stanowczo za duża parafia dla mnie),
mieli tam ładny powozik i wałacha o nazwie Prince. Ale na nieszczęście usłuchałem złej rady. Lucynda marzła i chciała jak najszybciej dotrzeć do domu, by napić się gorącego kakao, ale nie mogła przecież skazać pastora na kilkumilową pieszą wędrówkę w taką pogodę. Musi go odwieźć do jego parafii, leżącej dokładnie w przeciwnym kierunku od tego, w jakim zamierzała się udać. Przyjrzała się Oskarowi uważnie, z większym niż zwykle dystansem, kiedy tak stał przed nią, wymachując na deszczu rękoma i wyjaśniając starannym, literackim językiem, w jaki sposób utracił konia i powóz (zakupiony przez komitet parafialny) na wyścigach konnych na rzecz lichwiarki, która – jak się okazało w następną niedzielę – należała również do jego parafian. Lucynda była zarazem zachwycona i przerażona jego naiwnością i ta właśnie cecha wprawiała ją w zakłopotanie; nie umiała rozstrzygnąć, czy to szczera niewinność, czy maska mająca osłaniać szaleństwo, czy też wielebny objawiał skłonności wręcz przestępcze. Odwiozła pana Hopkinsa do Randwick, a w czasie drogi oboje starali się nie dotykać delikatnej blizny, którą im pozostawiła wspólna podróż na Lewiatanie. Kiedy zaproponował jej partię kart, zapytała – wbrew wyższym racjom, których była świadoma – czy przyjąłby w razie potrzeby jej weksel.
[24] Proroctwo Izajasza 47, 12, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.).
65 Wtyczka biskupa Dancera
Biskupa Dancera przejrzelibyście natychmiast, gdybyście go zobaczyli w sobotę, w Cadmen, jak stoi w czerwonej myśliwskiej marynarce i czarnych wysokich butach, nadstawiając filiżankę po gorący poncz. Miał urodziwą czerstwą twarz, która w owym czasie bardzo mu się już wydłużyła do góry. To, co zostało po jego czuprynie, przyczaiło się z tyłu czaszki i po jej bokach; posiwiałe resztki uwłosienia strzygł krótko, podobnie jak brodę. Gdyby nie infuła, wzięlibyście go za zamożnego farmera. Miał grube uda, szerokie ramiona i choć można było dostrzec także brzuch, nie był on rozlazły, lecz wydatnie umięśniony. Na koniu biskup trzymał się pewnie i zdawał się pokazowym przedstawicielem swego gatunku. Dancer nie mógł oczywiście tolerować duchownych, rozglądających się za hazardowymi atrakcjami i przegrywających konie od powozów, gdyż dowiedzieli się właśnie, że jakiś wierzchowiec „ma pewną szansę” wygrać na torze wyścigowym. Sydney – miasto sprzedajne – było zbyt ostentacyjnie purytańskie, by tolerować takie rzeczy. Ale jeśli opowiedzielibyście o czymś takim po obfitej kolacji, biskup uśmiałby się serdecznie. W głębi serca nie żywił niechęci do wyścigów, pozostawiał owe uprzedzenia baptystom albo metodystom. Prawdziwy Kościół anglikański był w jego przekonaniu (nie wyrażanym w słowach) instytucją dżentelmenów. A ci czasami zaciągają długi. Z Oskarem odbył rozmowę zaraz po jego przybyciu do Australii. Przepytał zalęknionego młodzieńca gruntownie, jak to wypadało uczynić
absolwentowi Cambridge. Doszukiwał się jakichś oznak heretyckiego Kościoła Otwartego, ale niczego takiego nie stwierdził. Oskar uznawał Niepokalane Poczęcie, Zmartwychwstanie Pańskie oraz cudowne rozmnożenie chleba i ryb. Biskup stwierdził wprawdzie, że młody duchowny z niejakim oporem wypowiada się o Księdze Rodzaju, ale nie było powodu do wyolbrzymiania tej sprawy. Wywęszył też rychło podłoże poglądów Oskara, wywodzące się z Kościoła ludowego. W normalnych warunkach nie zwróciłby w ogóle na to uwagi. Pogardzał ewangelikami i całym ich prostackim entuzjazmem i nie lubił ich naiwnego stosunku do rytuału, a u Oskara dostrzegł wiele owych elementów, jednak wręcz się z tego ucieszył. Ten facet, powiedział sobie w duchu, będzie moją wtyczką w Randwick. A tak myśląc, naprawdę wyobrażał sobie Oskara jako łasicę zaczajoną w norze. Dancer zapytał młodego duchownego, co sądzi o świecach ustawianych na ołtarzu. Oskar uważał, że służą jedynie do oświetlenia. Z kolei biskup zagadnął go o szaty liturgiczne. Oskar uznawał drobne ich wzbogacenia, ale wolał prostą czarną sutannę. Kolejne pytanie dotyczyło klękania. Oskar określił je jako w praktyce niewygodne. Biskup Dancer stał się wręcz serdeczny i zaprosił młodego duchownego na lunch. Podano wołowinę i, chociaż była zimna, nie przygasiło mu humoru nawet to, że gość odmówił choćby jednego kieliszka claretu. Zrobi się teraz zabawnie w Randwick, w tym gnieździe puseitów z całym ich papistycznym rytuałem! Starcie nabierze rozmachu, ale biskup zwycięży. Musi zwyciężyć. Miał bowiem – w wyniku pewnych anomalii, które czyniły kierowanie diecezją zajęciem tak interesującym – prawo osadzania pastora według własnego uznania. Jeśli parafianie w Randwick nie zgodzą się na tego proboszcza, mogą się zwrócić do Kościoła rzymskiego. Nie zobaczą swego nowego duchownego przebranego w białe jedwabie i czerwoną satynę. Ten młodzieniec jest zdaniem biskupa nieco zbyt nerwowy, ale na pewno nie przystanie na takie zabawy. Na pewno nie ulegnie traktarianom, a co najwyżej powołaniu misjonarskiemu.
Parokrotnie w czasie śniadania wspominał, że chciałby być wysłany „w głąb kraju” (ale zapytany, dokąd mianowicie, nie umiał wskazać żadnego określonego miejsca). Biskup oznajmił mu szorstko, że działalność misyjna to strata czasu. Czarni wymierali jak muchy, a jeśli w to wątpisz, przejdź się, człowieku, ulicami Sydney i zobacz, w jakich warunkach żyją przedstawiciele tego gatunku ludzkiego. Ten kraj pełen jest misjonarzy – metodystów, rywalizujących z baptystami o to, który kościół dostarczy „biednym nędzarzom” większej liczby koców. Pozostawmy czarnych odszczepieńcom, radził Dancer. Bóg poleca wielebnemu Hopkinsowi pracę w Randwick. Oskar nie dopuszczał myśli, by biskup miał go okłamywać. Przyjął za prawdę opowieść Dancera i podzielił się nią z Theophilusem, który rozpowszechnił ją na łamach dziennika „The Times”. To z powodu łatwowierności biskupa Oskar osadzony został w bezpośrednim sąsiedztwie słynnego toru wyścigowego Randwick. Został wtyczką Dancera, ale to nie Keble, Pusey i Newman przyprawiali go o najgłębszy stres w jego nowej parafii, lecz Volunteer, Rider, Atlanta, Mnemon i Kildare.
66 Kościół w Randwick
Sydney było miastem drażniącym oczy. Opowieści o modłach Oskara prześlizgiwały się po nieżyczliwym otoczeniu jak płachty gazetowego papieru po froterowanej podłodze. Przesuwały się po okolicy, nie zaczepiając o nic i nie wiążąc się z niczym. Sydney nie było miejscem obrośniętym mchem czy też bluszczem, a ludzie próbujący znaleźć tu punkt zaczepienia dla siebie stawiali się w sytuacji plutonu szturmowego przygniecionego skupionym ogniem z broni palnej do odsłoniętego, skalistego podłoża. Kościół w Randwick zbudowano z jaskrawoczerwonych cegieł połączonych śnieżnobiałą zaprawą murarską. Miękki pył z zasuszonej gliny, który pokrywał wszystko wokół, nawet rząd cyprysów przy plebanii, nie łagodził surowego charakteru bezpośredniego otoczenia. Wszystkie krawędzie były tu ostre jak kanty szlifowanych przez więźniów kamieni brukowych. Oskar gorąco pragnął otworzyć serce przed trzódką swych parafian, ale przekonał się, że są równie szorstcy jak ich naturalne środowisko. Nie odwzajemnili jego serdeczności i zachowywali dystans. Stwierdził, że ich rozmowy są ostre jak gwoździe. Jego kazania zaś uznawali za powikłane, a ich tematy za niewygodne jak źle obsadzony na trzonku młotek. Przestrzegli go przed żmijami, wężami i doradzali, by na noc zamykał okna. Sądził, że wina za brak wspólnego języka obarcza jego samego. Gospodyni upiekła bułeczki, Oskar zaprosił więc członków rady parafialnej na herbatę. Przysiedli sztywno na krzesełkach i rozmowa nie ruszyła z martwego punktu. Oskar czuł, że jest młody, nie umie sprostać
stawianym mu wymaganiom i brakuje mu doświadczenia. Zagadnął ich o parafian, ale wydawało się, że nic o nich nie wiedzą. Dopiero kiedy spytał, czy wśród członków kościelnej kongregacji znajdują się aborygeni, jego rozmówcy zdobyli się na coś w rodzaju uśmiechu. Wiedzieli, że jest człowiekiem Dancera. Przypatrywali mu się i czekali na rozwój wydarzeń. Jego sposób odprawiania nabożeństw uznali za równie nieapetyczny jak nieposmarowany masłem chleb. Prosił Boga o klucz, którym zdołałby otworzyć serca tych ludzi. Nie miał nic do roboty oprócz modłów i przygotowywania kazań. Przez długie zimowe popołudnia wysłuchiwał odgłosu końskich kopyt. Sześć kajetów z informacjami wysłał swemu opiekunowi i przysiągł sobie, że już nigdy nie zagra na wyścigach. Przyrzekł to przecież Bogu podczas owego straszliwego sztormu na oceanie. Pastor Stratton miał dostateczne powody, by spróbować na wyścigach szczęścia, ale Oskar nie miał po temu żadnego powodu. Był ubrany i zabezpieczony materialnie. Mieszkanie okazało się wystarczająco duże, by pomieścić ośmioosobową rodzinę. Pobierał trzysta funtów rocznego wynagrodzenia, a gosposia serwowała mu baraninę każdego wieczora. Nie miał kłopotów ze zdrowiem i niczego nie pożądał. Końskie kopyta dudniły popołudniami na drodze. W kwietniu trakt był jeszcze twardy, w maju rozmiękł od deszczów. Pastor Hopkins wygłaszał kazania przeciw hazardowi. To pani Judd, gospodyni, przestrzegła go przed głoszeniem owych kazań, informując o „szczodrych parafianach”, którzy nie tylko zasilają parafialną kasę, lecz także przyjmują zakłady na pobliskim torze wyścigowym. Te informacje dostarczyły Oskarowi usprawiedliwienia, toteż przestał występować przeciw grom hazardowym, czego z kolei oczekiwał jego skołatany umysł. Musi wybrać się na tor wyścigowy i wyrobić sobie o tym wszystkim własne zdanie. Ponieważ nie mógł korzystać z usług parafian, których uprzednio napominał w swych kazaniach, obstawiał zakłady za pośrednictwem
różnych pokątnych gońców, pełnomocników i posłańców, którzy przyjmowali odeń pieniądze, a zwracali jedynie nieznaczną ich część. Nie opracował sobie żadnego systemu. Czerpał z gry „trochę rozrywki”, tak jak palacz dogadza sobie „tylko jednym” pożyczonym papierosem. Gońcy i pośrednicy zaprowadzili go, z okazji dokonywanych rozliczeń, do pięciu hoteli, rozłożonych szeregiem jak paciorki różańca, między Randwick a plebanią. Przy George Street mieściły się szulernie, gdzie grano w fantana, a także w pokera i w każdą grę, jaką można sobie wyobrazić w tawernach na Paddington. Oskar nigdy jeszcze nie widział takiego zapamiętania w hazardzie. Nie dało się go powiązać z żadną określoną klasą czy środowiskiem społecznym. Wyglądało na to, że hazard jest głównym zajęciem wszystkich mieszkańców kolonii. Młody pastor odczuwał nostalgię i całkowite zagubienie. Wszędzie wokół siebie miał wrogów, a gdyby mu się zdarzyło zagrać w karty z panną Leplastrier, starczyłoby mu rozumu, by przynajmniej zasłonić okna, ale jednocześnie miał sobie za złe, iż zdaje sobie sprawę z takiej konieczności. Chociaż więc utracił wskutek tej wiedzy swą duchową niewinność, w jakiś magiczny sposób czuł się uprawniony do takiego zachowania, jakby ową niewinność zachował. Zostawił okna odsłonięte. – Och – odezwał się, zagłębiony w fotelu – jakże to miłe. Lucynda nie uważała się za snobkę, odziedziczyła jednak po matce wstręt do wyrazu „miły” używanego w takim znaczeniu. Wywoływał w niej wrogi odruch. Nie pasował do wytwornie artykułowanych przez pana Hopkinsa nosówek. Porównywała go – nic nie mogąc na to poradzić – z Dennisem Hassetem, a wszystkie zachowania Oskara wypadły z tego zestawienia niekorzystnie jako niepoważne i niedojrzałe. Jego sposób tasowania kart nie mógłby nie nasunąć przypuszczenia, że się zgrywa. Nic nie było w nim składne. Nie wydawał się prostakiem, ale umeblowanie plebanii okazało się prostackie w najwyższym stopniu i Lucynda nie mogła uwierzyć, by młody pastor mógł pozostać na to niewrażliwy, kręcąc się przez cały dzień wśród
takich sprzętów. Wzór na dywanie wyhaftowano tak grubo, że można by się o niego potknąć, i miał barwę jaskrawozieloną. Marmury kominka wydawały się raczej dziełem kamieniarza wyrabiającego płyty nagrobne niż rzemieślnika specjalizującego się w dekorowaniu wnętrz, a lustro nad gzymsem zasłonięte było gazową siatką, by zapobiec jego zabrudzeniu przez muchy. Krzesła znajdowały się tam w nadmiarze, było ich dziewięć, nie licząc sofy, na której usiadła Lucynda, oraz fotela pana domu, w którym przycupnął Oskar, wychylając się ku przodowi tak daleko, że cofnęła się w głąb kanapy. Szpetotę krzeseł podkreślały jaskrawe kolory ich obić: przedstawiony na nich niebieski zimorodek wyglądał wprawdzie całkiem przyzwoicie, ale bez wątpienia jego ubarwienie nie harmonizowało z dywanem. Nikt też nie pomyślał o tym, że lśniąca lampa nie powinna stać na lśniącym dywanie. Lucynda nie mogłaby poślubić Oskara. Oczywiście nie poprosił jej o rękę, czasami jednak, wspominając ich pierwsze spotkanie, Lucynda żałowała w duchu, że nie odpowiedziała wówczas na uśmiech, jakim ją obdarzył. Teraz musiała przyglądać się brzydkim i źle dobranym stolikom – z drewna dębowego, klonowego i cedrowego – żeby się upewnić, iż nie życzy sobie żadnych nieporozumień co do ich wzajemnych relacji. Na ścianie wisiały obrazy, ale nie malowidła, tylko „ryty”. Jedyną cechą wspólną, która łączyła ich oboje, była skłonność do hazardu, ale Lucynda nie czuła się z niej wcale dumna. A teraz, osamotniona czy nie osamotniona, musiała nad ową słabością zapanować, i wydawało się mało prawdopodobne, by się jeszcze kiedykolwiek zgodziła na ponowne spotkanie z Oskarem.
67 Mesjasz
Gospodynią w Randwick była niejaka pani Judd, która nie widziała powodu, dla którego miałaby szorować podłogi, czyścić kominek i tępić muchy gnieżdżące się za pomarańczowymi i liliowymi szybami w dużym salonie, zamiast pozostać w domu i objadać się czekoladkami. Juddowie należeli do grupy zamożnych członków parafialnej wspólnoty. Ojciec pana Judda był, albo i nie był skazanym wyrokiem sądowym zesłańcem, syn zaś prowadził dobrze prosperującą firmę przewozową, a różne jego wyspecjalizowane ekipy działały na terenie całej kolonii, posiadał też statek zaopatrujący przedsiębiorstwa handlowe wzdłuż wybrzeża i wspaniały dwór w samym Randwick. Był mężczyzną silnym i krępym i chociaż kiedyś doznał jakiegoś uszkodzenia pośladka – defekt ten sprawiał, że jego krzepki korpus odchylał się nieco, jakby ściągał go na bok ciężki wór – pracował równie ciężko jak zatrudniani przezeń robotnicy. Nad plebanią St John’s sprawował nadzór nie tylko za pośrednictwem żony; sam również dokonywał od czasu do czasu inspekcji. Wobec domu mieszkalnego żywił uczucia posiadacza, do których czuł się uprawniony – z jego dotacji w znacznej części budynek ów wzniesiono, a wnętrze urządzono według gustów jego samego (bądź też jego tapicera). Jeśli z dachu wykruszyła się jakaś dachówka, naprawą zajmował się pan Judd – i to nie wzywając dekarza, sam wdrapywał się na dach i łatał dziurę. Był człowiekiem prostym, ale odgrywał ważną rolę w życiu wspólnoty kościelnej. Istotną przyczyną ciepłych uczuć pana Judda wobec kościoła był fakt, iż mężczyzna ten został obdarzony pięknym barytonem i czuł się
z tego bardzo dumny. Każdego roku w Randwick odprawiano różnego rodzaju nabożeństwa, podczas których wykonywano wiele wspaniałych dzieł muzycznych, na przykład oratorium „Mesjasz”, a wówczas ów prymitywny i awanturniczo usposobiony człowiek przeobrażał się w swym odczuciu w coś bardzo wysublimowanego – w złotą stalówkę z pióra pana Haendla. Z tego też względu kochał swój kościół i zazwyczaj usługiwał pokornie temu, kto dostarczał mu najpiękniejszych chwil w życiu – pastorowi. Nikt z Oskarem nie omawiał zamiaru wykonania „Mesjasza”. Niedługo przed przybyciem nowego kapłana wykonano „Pasję według świętego Mateusza”. Objęcie probostwa przez nowego pastora wywołało tyle zamieszania, że nikt o „Mesjaszu” nawet nie wspomniał. Panu Juddowi nie wypadało podnosić tej kwestii. Wyczuwał, że nie dojdzie do wykonania oratorium. Słyszał, że biskup Dancer nie interesuje się Haendlem, ale spotkał się także ze zdaniem przeciwnym. Był człowiekiem prostym i nie wdawał się w sondowanie sprzecznych czy niepewnych opinii, co jest ulubionym zajęciem ludzi z klas rządzących, w tym jednak wypadku jego uczucia osiągnęły zbyt wysokie natężenie. Tylko że nie mógł się odważyć, by zadać wprost nowemu pastorowi pytanie o tę sprawę. Zamiast tego ze zdwojoną gorliwością starał się zjednać sobie Oskara. Własnoręcznie narąbał drewna i zaniósł je do skrzynki na opał. Sam też oczyścił okiennice, zdrapawszy złuszczoną farbę aż do gołego drewna, i pomalował je na nowo. Podczas gdy pozostali parafianie nadal trzymali się od nowego kapłana z daleka, pan Judd odnosił się doń coraz przyjaźniej, próbując wciągnąć duchownego o bocianich nogach w rozmowy o muzyce. Na szczęście Oskar wyznał mu, że jest głuchy jak pień i że miałby o niej do powiedzenia tylko tyle, ile o przychodzeniu na świat małych owieczek rasy merynos, gdyby mogły one stanowić temat do rozmowy. Chciał natomiast rozmawiać o czarnych. Pan Judd natomiast bynajmniej tego nie pragnął; milczał jak zaklęty. Tak szybko rosło jego zainteresowanie oratorium, że postanowił wypytać najbardziej umuzykalnionych członków
kościelnej kongregacji, co sądzą na temat stosunku nowego pastora do muzyki. Ze smutkiem stwierdził, że większość uważa, iż jest on przeciwny Haendlowi. „Przecież to człowiek biskupa Dancera. Popatrzcie na jego szaty liturgiczne! Nie, Matty, jak amen w pacierzu nie będzie Haendla w tym roku”. Pan Judd przyciął żywopłot, a następnego ranka, w piątek, o szóstej rano, przyszedł wraz z żoną, by pozmiatać ścięte gałązki. Był głęboko nieszczęśliwy. I odczuwał także – wzbierający w nim, a chwilami słabnący, by znów się odrodzić – gniew. Zdziwił się na widok światła, które przebijało spoza okien nieosłoniętych okiennicami. Polecił żonie, aby się zatrzymała na ścieżce prowadzącej do domu, sam zaś – na palcach – wszedł na ganek i zajrzał do środka. Wiecie już, co tam zobaczył. Monety leżące na stole – je również dostrzegł. Ale przede wszystkim zobaczył kobietę, karty w dłoniach obojga oraz pieniądze. I właśnie w tej chwili zaczął stukać w szybę.
68 Prawdziwe spustoszenie
Nawet
gdybyście mieli szczególne upodobania czytelnicze, nie przypuszczam, żebyście natknęli się na wzmianki o tak zwanych „środowych morderstwach”. Ludzie z pokolenia mojej babki często o nich rozmawiali, dziś jednak sprawa ta uległa już całkowitemu zapomnieniu. Najbardziej oryginalną cechą wyróżniającą owe morderstwa nie był jednak związek z dniem tygodnia, który wybrano na popełnienie dwóch pierwszych zbrodni i od którego dano im nazwę. Morderca wcale nie życzył sobie, by go tak łatwo zaszufladkowano, toteż trzecie morderstwo popełniono we wtorek, a czwarte w niedzielę. Mimo to nazwa przylgnęła do owych zabójstw na stałe – i niech ten fakt posłuży za lekcję wszystkim, mającym do czynienia z prasą. „Środowe morderstwa” były tak okrutne, że może się wam wydać dziwne, iż Lucynda – niezależnie od poczucia osamotnienia, jakie ją gnębiło – w ogóle wychodziła z domu, albo też, jeśli uznacie wyjątkowość panny Leplastrier – moglibyście mylnie przypisywać jej niezwykłą odwagę, dzięki której samotnie przemierzała powozikiem ulice, w przeważającej części pozbawionych oświetlenia. Co więcej, w żaden sposób nie zainteresowała się sprawcą owych mordów. Słyszała, że – wedle wszelkiego prawdopodobieństwa – musiał być z zawodu rzeźnikiem albo też – jak sugerowała prasa – nieszczęśliwym czeladnikiem u rzeźnika. Przypuszczenia te nie były żadnym melodramatycznym scenariuszem ani czczym wymysłem bulwarowych gazet, opierano się w nich na metodzie dokonywania zabójstw, rodzaju zadawanych przez
sprawcę ran nożem, sposobie odrąbywania kończyn i odrywania tkanki mięśniowej od kości. Nie można mieszkać samotnie i nie myśleć o Środowym Mordercy, a Lucynda – po odejściu służącej i zapadnięciu zmroku – pozostawała sama nie tylko w domu, ale w całym gospodarstwie wystawionym na uderzenia wiatru; w budynku podłogi trzeszczały czasem głośno, a bale w ścianach – czy łączono je gwoździami? – wydawały jakieś zupełnie niewytłumaczalne tąpnięcia. Zdana wyłącznie na towarzystwo znerwicowanego kota, Lucynda zastanawiała się nieraz nad tymi odgłosami z taką trwogą, że nie była w stanie ruszyć się z krzesła ustawionego przed kominkiem, nawet jeśli już opróżniła skrzynię na opał i – o trzeciej nad ranem – do pokoju wdzierał się chłód tak ostry, iż widziała parę z własnego oddechu. Jej samotne wyprawy, które mogłyby się wydawać aktem szczególnej odwagi, stanowiły więc raczej wynik tchórzostwa – uciekała nie tylko przed samotnością, ale i przed strachem. Sądziła, że w domu narażona jest na niebezpieczeństwo w większym stopniu niż na drodze, że więcej jej zagraża we własnym łóżku niż w szulerni, gdzie grywano w fantana. I mimo że dobre zdanie Lucyndy o wielebnym Hopkinsie poważnie ucierpiało wskutek jego egoistycznego postępowania w czasie podróży Lewiatanem (jej rozbudzony krytycyzm wyrażał się w bezsensownej udręce, jaką budził niezręcznie zgięty łokieć Oskara albo nogawka spodni podsunięta tak wysoko, że odsłaniała białą jak kość słoniowa goleń z czerwonymi podwiązkami, które nie mogły utrzymać opadających skarpetek), spędzała długie godziny z młodym pastorem, opanowując odruchy niechęci do niego łatwiej, niż byłaby w stanie przełamać lęk przed groźnym Środowym Mordercą. Doczekiwała w ten sposób świtu. Oskar uprzedził Lucyndę, że zegar – wielka skrzynka z widocznym za szkłem mechanizmem – spieszy się o piętnaście minut. Nie dowierzała temu hałaśliwemu czasomierzowi, w większym stopniu polegając na widocznym za oknem niebie. Uznała, że musi już dochodzić szósta.
Odczuwała zadowolenie, choć nie miało ono aż tak osobistego charakteru jak to, którego doznawała za stołem u pana Borrodaile’a. Dziś czuła się rozbawiona nim, Oskarem, i układała sobie w myśli różne żarciki na jego temat. Pomyślała, że jest aniołem namalowanym przez pana Rossettiego. Działo się to jeszcze, zanim dowiódł był swej całkowitej umysłowej niewydolności. Rummy była jednak grą, w której za partnera można mieć kogoś całkowicie obcego, osobnika w masce, albo (jak sobie Lucynda wyobrażała) odpowiednio inteligentną maszynę. Przyjechała do Oskara bez grosza przy duszy, a kończyła grę z sumą, wynoszącą blisko pięć funtów – leżała przed nią garstka banknotów i monet. Zebrała pieniądze powolnymi ruchami i była to czynność równie przyjemna jak wyciąganie gwoździ z próchniejącego drewna. Lucynda cieszyła się nią równie szczerze, jak rozjaśniającymi jej umysł błyskami, których doznawała przy przegranych w fantana. Nie przyszło jej w ogóle do głowy, że być może w ten sposób karze Oskara. Nie czuła się zmęczona. Nie mogła sobie pozwolić na zmęczenie. Miała jeszcze dosyć czasu na to, by wrócić do domu i wziąć kąpiel przed spotkaniem przy herbacie z panem Rollsem, budowniczym przybyłym ostatnio z Melbourne. Zabrała się do segregowania wygranych pieniędzy. Banknoty były wówczas większe niż dzisiaj. Za swe wysiłki otrzymywało coś bardziej okazałego. Jeśli wykładaliście na stół funta, nikt nie mógł go wziąć za bibułkę do skręcenia papierosa czy też – jeśli przynależeliście nie do tej klasy społecznej – za waszą wizytówkę. I właśnie w chwili, w której Lucynda z miną triumfatorki układała banknoty według ich wielkości, pan Judd przywarł swą czerstwą twarzą do szyby okiennej. W młodości uprawiał boks, co rozbiło do pewnego stopnia symetrię jego oblicza: nos przekrzywił mu się nieco, a uszy manifestowały swą niezależność. Jeślibyście go znali, przekonalibyście się, że jest nadspodziewanie łagodny i choć wierzch dłoni pokrywały mu liczne blizny i strupy, a skóra od wewnątrz stwardniała, z delikatnymi sprawami umiał obchodzić się delikatnie – zwłaszcza gdy chodziło o muzykę. Nietrudno jednak
wyobrazić sobie, że taka twarz – pojawiająca się w oknie nagle, bez żadnego uprzedzenia – mogła się wydać przerażająca. Lucynda brała pod uwagę szkło w oknie. Nie było kryształowe, tylko zwykłe, grube i podbarwione na żółto solą zawartą w piasku, z którego je wytopiono. Pomyślicie pewnie, że mogła zareagować na ten widok w sposób bardziej naukowy, ale tak się nie stało. Dostrzegła za oknem oblicze rzeźnika o krzaczastych brwiach, ujrzała nienaturalnie przyżółcony świński ryj. Twarz owa była częściowo zasłonięta skraplającą się na szybie parą, co bynajmniej nie łagodziło jej wyrazu. Nie była w stanie wydać z siebie okrzyku. Wydała natomiast słaby dźwięk, w którym można by z trudem domyślić się czegoś w rodzaju okrzyku „erg!”. Oskar uśmiechnął się niepewnie. – Erg! Wprawiła go w zdenerwowanie. Grekę znała lepiej i wydawała się nieźle wyedukowana w teologii. Nie uśmiechała się często, a w karty grała z chłodną elegancją i biegłością, która go zdumiewała. Podobał mu się jej zapach. Nie wiedział, jak powinien się do niej odnosić, toteż kiedy nań spojrzała i powtórzyła: „erg!”, wpadł w zakłopotanie. – Dobrze – powiedział, tasując karty. – Dobrze – powtórzył parokrotnie. Tasował karty w swój wyszukany sposób. Sam się go wyuczył, choć podpatrzył go w „piekiełku” przy Jermyn Street, u pewnego pijanego, starego aktora, który rozwijał talię w mostek blisko metrowej długości. Oskar przyswoił sobie ową sztuczkę, uważając, że może się stać tematem do konwersacji. Pan Judd zobaczył z zewnątrz ów mostek i nie mógł już nad sobą zapanować. Zastukał w szybę. Twarz pastora Hopkinsa przybrała taki sam wyraz, jak w chwili, w której Lucynda nazwała go „Krabem”. Zapadła się i zbielała. Skóra na czaszce naprężyła się, wprawiając każdy włosek czupryny w stan alarmu.
Otworzył szeroko usta, a dziewczyna dostrzegła tym razem już nie różowy tunelik i maleńki szczyt języczka, lecz do połowy przeżuty kokosowy makaronik, przyklejony do przełyku. Ale w tej samej chwili Oskar odwrócił się i zobaczył pana oraz panią Judd. Lucynda nie chciała uwierzyć własnym oczom, widząc, co zrobił. Nieprzyjazne miny obojga intruzów były całkiem oczywiste, ale chudy pastor wstał, przetarł usta chusteczką, podszedł do okna, otworzył je i wpuścił niespodziewanych gości. Zgoda, oczywiście nie tak od razu oboje – najpierw do pokoju wdarł się głos mężczyzny, a Lucynda nie mogła go oddzielić od swego sennego koszmaru, nie umiała nawet doszukać się w nim moralnej nagany, gdyż poczuła się wprost powalona uderzeniem fali wrogiej, cuchnącej tytoniem wściekłości. – Panie Judd – usłyszała spokojny głos swego gospodarza – i pani Judd. Proszę, niech państwo wejdą. Wejdą? Lucynda nie mogła z kolei uwierzyć własnym uszom. Niech wejdą? Sięgnęła po kapelusz, wyczuwając ręką srebrną kulkę wielkości ziarnka grochu, która wieńczyła utrzymującą go szpilkę. Pomyślała o właściwościach szkła, nie o przyżółceniu spowodowanym domieszką soli w piasku, lecz o jego kruchości, o pękaniu na kawałeczki, układające się na dywanie w kształty zachodzących księżyców, tureckich szabelek, sztylecików, kordzików, szpikulców, całego tego rozsypanego arsenaliku, oczekującego, by go zebrano z chłonnej powierzchni – a nic nie wydawało się jej skuteczniejszym od tego bodźcem, kierującym wyobraźnię na inne tory od górskiego kryształu, monety, grudki węgla. – Proszę – zachęcał Oskar, składając i rozkładając dłonie – proszę wejść. Lucynda zsunęła kapelusz, spinka dotknęła jej karku. Oskar postąpił krok do tyłu, a oboje Juddowie – drugie z nich z niejaką trudnością (pani Judd nie tylko była tęga, lecz także spódnica krępowała jej ruchy) – weszli, przesuwając się przez parapet – z ganku do salonu. Młodzieniec przyglądał się temu ze zdziwieniem nie mniejszym niż
Lucynda. Z trudem uświadamiał sobie – w tym stanie nerwów, w jakim się znajdował – treść wypowiadanych przez siebie słów. Chociaż w istocie zaprosił Juddów do środka – gdy wypowiadał to zaproszenie, stał po jednej stronie okiennego parapetu, oni zaś po drugiej – nie wyobrażał sobie, że wejdą do pokoju przez okno, a nie przez drzwi. A skoro to sobie uzmysłowił, później, kiedy już usiadł, wzdychając i uderzając lewą dłonią o prawą w swoistym akcie samosądu – on też wycofał w myśli własne słowa, tak jak się odrzuca magnes od gwoździa, kiedy – jeżeli znacie się choć trochę na wiedzy przyrodniczej – chcecie, by magnes przyciągnął gwóźdź, ale nie jest rzeczą właściwą – jego ojciec tak by mu to wytłumaczył – dowodzić swej niewinności, kiedy wiecie, że macie do czynienia z prawem, prawem bez nazwy, ale jednak prawem fizycznym: kiedy stykacie się z takim natężeniem energii, której wszystkie wektory skierowane są na was, a wy mówicie „proszę wejść” i w tej samej chwili wycofujecie się z zaproszenia, adresat owych słów – jak woda spływająca po pochylonej płaszczyźnie – bez oporu usłucha wezwania i wtargnie do środka. Ale pan Judd wcale nie zdawał sobie sprawy z tego, że podlega prawom fizyki. W ogóle nic o nich nie wiedział. Znał się na jucie i na heskich koniach pociągowych, na sieczce i owsie, na wołach, bykach i łańcuchach do ich przywiązywania, na wysokości trawiastego pobocza drogi między Sydney a Yass, nie był jednak świadom sił, które powodują jego działaniami. Stanąwszy na dywanie z bradfordzkiej wełny w najlepszym gatunku w saloniku pastora, poczuł się upokorzony. Spuścił wzrok i spostrzegł, że lewy but ma nieprawidłowo zawiązany, do prawego zaś przylgnęła grudka błota, a potem spojrzał na żonę – Boże, dopomóż mi! – próbującą podążać jego śladem. Takie to było do niej podobne, tak dokładnie zgodne z jej charakterem. Dlaczego nie zdawała sobie sprawy z tego, że robi takie widowisko? Odwrócona plecami do wnętrza pokoju, brzuchata i szeroka w biodrach, próbowała przełożyć nogi przez parapet okienny, ale okazały się zbyt krótkie i grube, by mogło jej się to udać.
Uwięzła więc w okiennej futrynie i nie było rady – musiał jej pomóc. Pan Judd rozzłościł się na żonę, ale nie dał tego po sobie poznać, tylko solidarnie pospieszył jej z pomocą, ułatwiając pokonanie okiennej przeszkody. Kiedy już znalazła się w środku, zanim przystąpił do jakichkolwiek innych czynności, upewnił się, że ubiór małżonki został doprowadzony do porządku. Stwierdził przy tej sposobności, że on, najbardziej męski z mężczyzn, przypatruje się damskim spódnicom okiem krawca. Jednak nawyki wyrobione w ciągu całego jego życia wzięły wreszcie górę i uczynił to, co przedsiębrał zawsze, znalazłszy się w niekorzystnej sytuacji – zaatakował pierwszy. – Nie należę do tego typu jegomościów, którzy włażą do kogoś przez okno – oświadczył. – I powinien pastor znać mnie już na tyle. Ale muszę panu powiedzieć, pastorze, że nie zgodzimy się na to, co się tu dzieje. Nie zgodzimy. Chcemy naszego Haendla. Chodzi nam tylko o chwałę Bożą, choć pastor tego nie dostrzega. Zaś „nie upijajcie się winem...”. – Zawiesił głos na chwilę. Nie miał zamiaru niczego cytować, ale te słowa same mu się nasunęły. Nigdzie nie widział wina. To nie o wino przecież mu chodziło. Spojrzał na karty. Były rozłożone wszędzie, podobnie jak pieniądze. – Gdziekolwiek popełnia się wykroczenie... – podjął z uporem. – „Lecz bądźcie pełni Ducha Świętego – zwracał się właściwie do samego siebie. – Śpiewajcie wspólnie psalmy, hymny i pieśni duchowne. Śpiewajcie Panu z całego serca i chwalcie go”[25]. Zapadła cisza. Wszyscy z zaczerwienionymi twarzami zaczęli się zastanawiać nad sytuacją, w jakiej się znaleźli. Oskar rozmyślał nad słowem „handle”[26]. Z otwartego okna ciągnęło chłodem. – Pastor grał o pieniądze – stwierdził pan Judd i pogroził mu zaskakująco delikatnym palcem. – Tak, to prawda, panie Judd – potwierdził Oskar. Przetarł dłonią policzek, a następnie złożył ręce. – Grałem o pieniądze. Przepraszam, jeśli kogoś uraziłem.
– Nie godzi się temu zaprzeczać. – Ja nie zaprzeczam. – Czy pastor nie sądzi, że Bóg ma uszy? Czy pastor nie przypuszcza, że podobają mu się nasze hymny i modły? – Ależ tak, panie Judd, z pewnością tak. – Toteż nie powinien pastor grać o pieniądze. To szaleństwo i grzech. Lucynda nadal nie rozumiała, co się właściwie dzieje. Już nie uważała tych ludzi za morderców, ale uznała sytuację za wyjątkowo niepewną. Ten człowiek wyglądał na brutala, a jego żona uważała za swą małżeńską powinność odczuwać niechęć do Lucyndy równą rozeźleniu małżonka. Przestępowała z nogi na nogę, zupełnie jak krowa domagająca się wydojenia. Lucynda wstała. – Wydaje mi się – oznajmił Oskar – że mamy do czynienia z dwiema różnymi przyczynami tego naszego zasmucenia. Lucynda milczała. Pojednawczy ton wypowiedzi swego towarzysza w grzechu uznała za zupełnie nieodpowiedni. – Zasmucenia? – odparował pan Judd. – Ja tam wcale nie jestem smutny. – Ona chce się stąd zabrać – ostrzegła pani Judd. – Z jednej strony ma pan na myśli moją skłonność do hazardu – ciągnął Oskar wyjaśniającym tonem. – Z drugiej, jak sądzę, chodzi o pańskie umiłowanie muzyki. – Muzyki religijnej. Religijnej. – Ona już wkłada kapelusz. – Ta pani jest moim gościem, pani Judd. – Ładne określenie na kogoś takiego. – Pani Judd! – Głos Oskara zabrzmiał głośniej. – Nie pozwolę zamknąć sobie ust. Nigdy nie słyszałam o gorszym hipokrycie. Tak, hipokrycie. Przygotowaliśmy pastorowi piękne szaty liturgiczne i nawet ich pastor nie przymierzył, prawda? Myśli pastor, że bardziej spodoba się Panu Bogu, wyglądając jak kruk?
– Przymierzyłem... – odpowiedział Oskar, ale zaraz zamilkł. – Pastor odziewa się jak strach na wróble – wtrącił pan Judd. – Nie pozwolę sobie zamknąć ust! – Pani Judd trwała przy swoim i sekundowała mężowi: – Tak on się właśnie odziewa i odrzucił naszego „Mesjasza”, a sam gra w karty i zadaje się z niewiastami w świątyni i... – Spojrzała za siebie, w stronę otwartego okna, zamilkła na chwilę, po czym wykrztusiła: – I oto, gdzieśmy się znaleźli. Te ostatnie słowa oznaczały, iż – na przekór jej dobrym manierom – zmuszono ją (bez wątpienia za sprawą czarów) do wdarcia się przez okno do pokoju pracodawcy i do tego, by stanęła na kosztownym dywanie w zabłoconych butach. Lucynda cofnęła się przed przeciągiem i podeszła do ognia, by się ogrzać. Rzeczywiście włożyła kapelusz, nie po to jednak, by wyjść, lecz by umieścić utrzymującą go spinkę na właściwym miejscu. Nie potrzebowała takiej broni. – Pani jest niegrzeczna. I pan też – oświadczyła. Pani Judd rozdziawiła usta. Pan Judd nadepnął jej na but. Kobieta rozglądała się wokół siebie z szeroko otwartymi ustami, a potem zwróciła się ku małżonkowi, wypatrując jego reakcji. – Wyobrażacie sobie – ciągnęła Lucynda, ściągając ciasno spódnicę wokół nóg, aż poczuła, jak się rozgrzewają – że jesteście ludźmi cywilizowanymi, ale w istocie jesteście dzikusami. Nie zostaliście w ogóle ucywilizowani, a jeśli hazard jest grzechem, jest to grzech mniejszy od tego, który właśnie popełniliście. Powinniście paść na klęczki i błagać Boga, by wam wybaczył tak nieuprzejme zachowanie. Oskara wręcz przeraziła ta wyniosła arogancja młodej kobiety, która przed pół godziną paliła papierosa, wypuszczając dym nosem (co uważał za sposób skrajnie zmysłowy). Chętnie by Juddów przeprosił za perorę Lucyndy, ale nie dano mu po temu okazji. – Możecie odejść – oświadczyła panna Leplastrier. Juddowie niepewnie skierowali się ku drzwiom.
– Nie tędy – zawróciła ich. – Przez okno. Posłusznie wyszli przez okno, a Lucynda zamknęła je za nimi. Patrzyła – już się rozjaśniło – gdy oddalali się długą, żółtomusztardowego koloru drogą. Widziała, jak rozmawiają z ożywieniem, przekrzykując się nawzajem. I wtedy wybuchnęła śmiechem. Nie tym zwykłym, lecz wywołanym zaskoczeniem samą sobą (jakże mocno musiała być zagniewana na Sydney!) i własną skłonnością do psot. Śmiech uczynił jej twarz śliczną. Po raz pierwszy od przybycia na plebanię poczuła się sobą, uwolniła się od skrępowania, odkryła swe prawdziwe oblicze, stała się młodą dziewczyną i moglibyście sobie wyobrazić, jak wyglądała i zachowywała się w okresie, kiedy mieszkała na małej farmie położonej pod Parramattą. Wyglądała uroczo, ale Oskar tego nie widział. Siedział na brzydkim zielonym krześle z pochyloną głową i rękoma zanurzonymi w rozwichrzonej, rdzawej czuprynie. – Och, mój drogi – powiedziała Lucynda – jestem do tego stworzona! I poczuła się jak zawodnik, rozgrzany własnym wyczynem i nieświadomy wysiłku, z jakim napina mięśnie. A kiedy ochłonęła i spoważniała, wyczuła – co ją zabolało mocniej, niż bylibyście w stanie sobie wyobrazić – że dokonała wielkiego spustoszenia.
[25] List świętego Pawła do Efezjan 5, 18–19, przeł. Seweryn Kowalski
(przyp. tłum.). [26]
Handle (ang.) – trzonek, rękojeść, wymawia się podobnie jak nazwisko Haendel (przyp. tłum.).
69 Obrus
Odnawiano biuro biskupa Dancera – cały jego dom. Biskup nie znosił panującego w tym czasie wszędzie rozgardiaszu. Irytowały go polecenia wydawane rzemieślnikom przez żonę donośnym głosem, nagłe przeciągi powodowane koniecznością otwierania okien, jak również nieuniknione hałasy wywoływane przez młotki i piły. Rozdrażniony tym wszystkim, nie mógł oddawać się z należytym skupieniem swej pracy. Zwłaszcza takiej pracy. Z tego też powodu biskup Dancer wybrał się na lunch do dziekana kościoła St Andrew’s i jego żony. Nie cenił specjalnie dziekana, ale chciał sobie na czas remontu znaleźć jakieś pomieszczenie do pracy, a tylko gabinet dziekana odpowiadał mu swym stylem. Styl – jak moglibyście trafnie odgadnąć, nie był tym, czego w normalnych warunkach wymagał biskup Dancer. Miał dość siły charakteru, by utrzymywać własny styl w każdym miejscu, w jakim się znalazł, nie potrzebując koniecznie ciężkiego biurka i aksamitnych zasłon. Pomieszczenie, jakiego szukał, musiało jednak stanowić odpowiednie tło do złożenia przezeń – czego nie udało się uniknąć – aktu kapitulacji wobec rady parafialnej z Randwick. Dancer nie lubił przegrywać, a zwłaszcza już nie lubił kapitulować przed ludźmi tego rodzaju – przed sklepikarzami w podwiniętych spodniach i straganiarzami, którzy za oznakę swej godności uważali trzy nakrycia głowy wkładane jedno na drugie, na tę zaś okazję przywdziali ubrania przynależne ludziom pochodzącym z klasy, której usługiwali. Chwilami biskup określał Sydney jako sierociniec, gdzie wydano przyjęcie dla
podopiecznych, odzianych w rzeczy zebrane na akcji dobroczynnej. Groteskowość kolonialnej elegancji wprawiała go w szczere rozbawienie – ci sukiennicy w ubraniach dżentelmenów, te pokojówki w kryształowych diademach! Tak właśnie przyodziani wierni zjawili się tego popołudnia w biurze dziekana. Pan Allcock w wysokim kapeluszu i bryczesach, pan Judd, pan Henry oraz ich przywódca, pan Graham, poseł do parlamentu, znany puseita. Biskup pozostał przy stole, niemal zupełnie już opróżnionym. Miała to być swoista demonstracja siły i zdecydowania wobec gospodarza, ale dziekan był i tak zalękniony. Biskupa zaprosił na lunch z uprzejmości. Patrzył, jak gość wypija całą butelkę jego najlepszego claretu, i drżał o konsekwencje. – Zaraz ci czegoś dowiodę – zapowiedział biskup. – Boże mój! – westchnął dziekan. Wiedział, że Dancer wprawił się w niebezpieczny nastrój, i zdawał sobie dobrze sprawę, do czego to może doprowadzić. W gazetach roiło się już od doniesień o niebywałym zgorszeniu panującym w Randwick. O kartach i kobietach. Te wiadomości były przyczyną ostentacyjnej wprost stanowczości biskupa. Bohatera owych rewelacji nazywał swym „Wielebnym Wtyką”. – Nie wzdychaj mi tu do Boga – skarcił teraz dziekana. – Zaraz ci czegoś dowiodę i przekonasz się, że wcale się nie chełpiłem. Biskup omiótł wzrokiem stół, który nie był przygotowany do takich demonstracji. Całą zastawę stołową już uprzątnięto. Na białym obrusie pozostały jeszcze: srebrna tacka z przyprawami, ciężka, okazała sosjerka, butelka z osadem po winie, dwa kieliszki oraz trzy szklaneczki z wodą. Dzień był jasny. Zachodni wiatr ustał nagle, a promienie słońca przedarły się przez gałęzie drzewa brzoskwiniowego za oknem i padały wprost na stół. – Nie uważałem tego za chełpienie się – odrzekł dziekan, odsuwając się nieco z krzesłem ku tyłowi, ale nie znajdując w sobie dość odwagi, by
wstać. – Ale długie wyczekiwanie nie usposobi gości przychylnie. Wyobrażam sobie, że są zdeterminowani i stanowczy w swych żądaniach. – Wiesz co? – spytał Dancer. Również cofnął się nieco z krzesłem. Uniósł skraj obrusa gestem, który podejrzał był kiedyś u siostry, trzymającej tren sukni księżnej Yorku w czasie uroczystości jej zaślubin i spojrzał na dziekana. Był to człowiek schludny; sięgnął teraz po małą szczoteczkę i szufelkę i nie wahając się zmiótł ze stołu okruszki chleba. Włosy na głowie miał, jak na gust Dancera, nazbyt przygładzone. Barwą przypominały stal, a wyglądały, jakby każdy włosek z osobna przystrzyżony został brzytwą. – Zawsze byłem zdania, drogi dziekanie, że człowiek na pańskim stanowisku powinien doceniać rolę odprężenia. Dziekan próbował zdobyć się na beztroskie spojrzenie, ale mu się to nie udało. Założył ręce na piersi. Był szerokim w barach, młodym, dobrze zbudowanym mężczyzną, a zachowywał się według Dancera jak niespokojny wiejski kogucik. Można go było sobie wyobrazić, jak wydziobuje okruszki z białego obrusa. – Biskupie, jestem zupełnie odprężony, zapewniam pana. W istocie zastanawiam się nad tym – dziekan zsunął okulary na czubek nosa, a usta ułożył w grymas zarazem zatroskany i uprzejmy – czy to jego ekscelencja nie odczuwa w nadmiernym stopniu presji skandalu w Randwick. – Skandalu? – spytał biskup, naciągając pomarszczony skraj obrusa. – Tam nie ma żadnego skandalu. – A postawienie pańskiego człowieka przed sądem kościelnym? – Mojego człowieka? Cha, cha, drogi dziekanie, mówmy poważnie. Ten śmieszny, mały pastor jest ewangelikiem, nie może więc być moim człowiekiem. Proszę się skupić i popatrzeć. Nie zobaczysz niczego takiego w innych dziekanatach. – Mówiąc to, Dancer napiął mięśnie ramion, które wyglądały teraz jak gruba linka z przynętą na końcu. – Proszę mi pozwolić na sprzątnięcie sosjerki. – Siadaj! – rozkazał biskup.
Dziekan usiadł i zapiął dokładnie guziki swego surduta. Biskup naciągnął mocniej skraj obrusa. Uznał, że materiał jest miły i zwarty w dotyku. Zmrużył oczy i szarpnął lekko obrus, przesuwając nieco butelkę po winie (wysoką i lekką zarazem, bardzo wyszukaną) i ciężką sosjerkę oraz tackę z przyprawami. Naprężył materiał tak mocno, że obrus niemal zsuwał się ze stołu. A potem nagłym ruchem go zerwał. Butelka zachwiała się, przewróciła i spadła na gładką podłogę z cedrowego drewna, wydając przy tym długi, donośny dźwięk. Przyprawy nie wywołały takiego hałasu. Tylko sosjerka, stojąca na trzech nóżkach, sprawiła pewien kłopot. Częściowo właśnie ze względu na nóżki, częściowo zaś z winy dziekana, który zawsze żądał, by obrus był mocno nakrochmalony. Sztywne zagięcie materiału – jak się domyślał biskup – musiało zaczepić o nóżkę sosjerki, ale nie spowodowałoby to żadnej szkody, gdyby dziekan mu zaufał. Ten jednak, nerwowy jak królik, zerwał się z krzesła w tej samej chwili, kiedy obrus został zerwany. Stłukł przy tym pokrywkę sosjerki i – by tak powiedzieć – znalazł się na linii ognia. W sosjerce pozostało jeszcze trochę sosu, nie więcej niż łyżka. Na udzie dziekana pojawiła się plamka, ale i ona – starta lub nie – niczego by nie dowiodła, ponieważ była sucha. – No więc – oświadczył biskup Dancer – nie wierzyłeś, że mogę tego dokonać. Tego wieczora dziekan błagał Boga, by mu wybaczył myśli, jakie pojawiły się w jego głowie w tamtej chwili. Kiedy jednak zbierał z podłogi resztki sosjerki, nie znajdował najmniejszego nawet pocieszenia w tym, że nigdy mu się nie podobała. – Uporządkuję to – zaproponował Dancer, składając obrus z zaskakującą (dla dziekana) dokładnością. – Nie – pobladły na twarzy gospodarz, z rękami pełnymi kawałków porcelany, sprzeciwił się temu stanowczo – zechce pan udać się na
spotkanie z radą parafialną, a te sprawy pozostawić mnie. Biskup nie mógł się powstrzymać, by nie przygładzić sobie dłonią włosów, a dopiero wieczorem w jego sercu pojawił się impuls skłaniający do skruchy. Ale nawet gdy klęczał w nocnej koszuli, odprawiając pokutę, uśmiech wykwitł mu na twarzy. Nie mógł go opanować. Bóg z pewnością wybaczy mu tę niekonsekwencję.
70 Dobra samarytanka
W pewnym sensie ów obrus został wyrwany spod podstaw egzystencji Oskara. Ale nie wyobrażajcie sobie, że biskup potraktował swój ostry żart metaforycznie, gdyby bowiem miał taki zamiar, musiałoby dojść do zniszczeń znacznie dotkliwszych. Gdybyśmy sobie życzyli metafory, stół dziekana trzeba by zastawić chińską porcelaną Doulton, talerzami obiadowymi, podstawkami, wazami, filiżankami, sosjerkami, lichtarzami, wazami, miseczkami, wazonami pełnymi kwiatów, ale nawet i wtedy nie dotknęłaby gospodarza strata równa tej, jaką Oskar poniósł za sprawą biskupa Dancera. Po to, by stworzyć jej ekwiwalent, musielibyśmy położyć na stole piłę i topór. Z chwilą kiedy wieści o hazardzie uprawianym przez młodego kapłana dotarły do prasy, był on skończony. I nie miało znaczenia to, że Dancer również grywał w karty i że „poniekąd interesował się wyścigami”. Jego prywatne upodobania nie odgrywały tu żadnej roli. Musi się wznieść ponad nie, musi zganić winowajcę, odciąć się od niego i tak dalej. A Oskar Hopkins, którego postawa wobec życia w całości opierała się na przekonaniu, że należy do grona wybranych, nagle znalazł się w sytuacji publicznie napiętnowanego. Jego nazwisko stało się w Sydney głośne. Uznany został za człowieka niekwalifikującego się do tego, by go zatrudnić. To, że ani swą osobowością, ani wyglądem nie uzasadniał skandalicznych plotek, jakie o nim krążyły, nie podważało w oczach ludzi ich prawdziwości. Wręcz przeciwnie, naiwne zachowanie młodego
człowieka sprawiało, że ciążąca na nim wina wywierała jeszcze silniejsze wrażenie. Wynajął pokój w tanim domu noclegowym przy Bathurst Street. Przekonał się też, w jak wielkim stopniu jesteśmy wytworem naszego statusu – raz darzeni względami przez obcych, którzy okazują nam szacunek i poważanie, nie zadając pytań, wolni od jakichkolwiek wątpliwości, to znów zostajemy poddani ogólnemu potępieniu, nieoczekiwanemu i nieodwołalnemu, ze świadomością, że zasługujemy jedynie na zepchnięcie w otchłanie piekieł; zrównujemy się wtedy z kimś, komu niechlujny właściciel podupadającego domu noclegowego – nieogolony, bez kołnierzyka, za to ozdobiony tatuażem na owłosionym ramieniu – zgadza się wynająć pokój jedynie pod warunkiem wpłacenia znacznego depozytu. Wrzesień i październik uważano za miesiące najkorzystniejsze po temu, by nowi przybysze osiedlali się w Sydney. We wrześniu nie było już zimno, w październiku nie rozpoczęły się jeszcze upały. Muchy, komary i muszki nie dokuczały wtedy tak dotkliwie, jak w okresie, kiedy w piekarnikach piecze się świąteczne szynki, a gotujący się, nakryty muślinem pudding bulgocze w żelaznych garnkach. Wrzesień i październik były miesiącami straconymi dla Oskara Hopkinsa. Odcięto go od ludzi, których kochał. Nie dostarczano mu poczty, on sam zaś czuł się zbyt zawstydzony, by powiadomić kogokolwiek w ojczyźnie o niełasce, w jaką popadł. Listy czekały nań w biurze diecezjalnym, zamknięte na klucz w biurku urzędnika kurialnego, wraz z kanapkami z jajkiem na twardo, które ów człowiek co dzień przynosił ze sobą na drugie śniadanie. Przesiąkły zapachem owych kanapek. Leżały nieodebrane, Oskar zaś nie miał pojęcia, że Wardley-Fish pilnie szuka z nim kontaktu, by go zawiadomić, iż nie kocha Melody Clutterbuck, zaręczyny zerwał i tylko siebie wini za swój los biedaka, oportunisty i pozera. Zdecydował się wyruszyć do Sydney na pokładzie „Sabraona”.
Gdyby Oskar przeczytał ów list, dowiedziałby się z niego, że jest człowiekiem „dobrym”. Jego dobroć przeciwstawiona była „światowości” i „zakłamaniu” autora listu, który właśnie, zakupiwszy bilet na żaglowiec, odpycha od siebie „te świńskie przywary, Drogi Dziwolągu, zostawiając je przy klifach w Dover, by uderzenia fal morskich rozbiły na zawsze ich ohydną, świńską naturę”. Gdyby Oskar przeczytał ten list, mógłby poczuć się odpowiedzialny za zerwanie zaręczyn przez przyjaciela. Ale i tak dźwigał ciężkie brzemię wstydu, niemal ponad jego siły. A kiedy modlił się do Boga o zmniejszenie owego ciężaru, rozglądał się jednocześnie za dalszym balastem. Modlił się tak, jakby był złakniony kary. Modlił się jak czterdziestolatek, który nagle uświadomił sobie, że zaniedbywał uzębienie i teraz czyści je nie trzy razy dziennie, jak zaleca dentysta, ale dziewięciokrotnie, aż dziąsła mu krwawią, poranione od nadmiernego tarcia szczoteczką. Modlił się o to, by zostały mu zaoszczędzone ognie piekielne. Sąsiedzi w domu noclegowym źle znosili jego zachowanie. Słyszeli pojękiwania Oskara, nie mogli jednak zobaczyć wnętrza jego dłoni, a nawet, gdyby je zobaczyli, nie odgadliby przyczyny ran, jakie je pokrywały. Nie trzeba było długo myśleć, by zrozumieć, że młody pokutnik sam rozorywał sobie skórę paznokciami, zaciskając palce z zawziętą siłą. Nie były to stygmaty, lecz rany zadane sobie samemu w modlitewnym zapale. A jednocześnie, w tym samym dniu, w którym okaleczał sobie dłonie, wybierał się na wyścigi. I stawiał na Falcona, na Presto, na Maid of the Lake, wiedząc, że dopuszcza się zniewagi wobec Boga, który właśnie za ów grzech go pokarał. Odczuwał szkodliwe działanie owych wyniszczających trucizn, jakie wytwarzał jego organizm pod ciśnieniem hazardu, i wpadał w jego sidła, nie dlatego, by doznać przyjemności – wręcz przeciwnie, odczuwał lęk – ale wskutek zdesperowania, którego nie umiał opanować. Nie bylibyście zdolni do normalnego życia w ciągu dnia, gdybyście co noc doznawali piekielnych mąk. Niepokój spowodowany owymi rozterkami
ogranicza analityczne zdolności umysłu, które są jedynym atutem gracza. Toteż Oskar przegrywał więcej, niż wygrywał, i nie miało znaczenia to, że próbował zjednywać sobie stajennych i dżokejów, opłacając szylingówkami ich życzliwość, a tabele wyścigowe studiował z uwagą równą pilności, z jaką przygotowywał się do egzaminów w kolegium Oriel – dwumiesięczny karnawał na wyścigach przeżył w warunkach nadzwyczaj skromnych. Stracił na wadze, choć nie bardzo miał co tracić, kołnierzyk zwisał mu na szyi luźno jak chomąto, a chodził krokiem człowieka, który pragnie stać się niewidzialny – przesuwał się pod samą ścianą budynków, z rękoma głęboko wsuniętymi w kieszenie i oczyma wbitymi w miejsce zetknięcia murów z chodnikiem. W takim właśnie stanie spotkała Oskara Lucynda, tyle że akurat nie miał w pobliżu ściany, wzdłuż której mógłby się przemknąć, i był zmuszony przemierzyć całe podwórze na tyłach urzędu pocztowego odsłonięty ze wszystkich stron. Statek Bombaj przybił poprzedniego dnia do portu, z dwutygodniowym opóźnieniem, ludzie kłębili się więc na George Street, gdzie dostarczano przesyłki, podwórze zaś było zupełnie puste. Nic nie chroniło przed podejrzliwym wzrokiem uważnego obserwatora kroju zabrudzonego płaszcza Oskara, który to krój zdradzał, że okrycie przeznaczano do wyższych celów. Zdenerwowany właściciel owego płaszcza wydawał się zarazem głęboko przejęty trzymanym w ręku listem, jak i całkowicie nim niezainteresowany. Ów wnikliwy obserwator nigdy by nie podejrzewał młodego obdartusa o znajomość języka literackiego – list brzmiał: Drogi Papo, przepraszam, że Cię naraziłem na zaniepokojenie mym długim milczeniem, któremu list niniejszy kładzie kres. Pomyślisz, kiedy go już przeczytasz, że skazany jestem na wieczyste potępienie, przed którym nas przestrzegano. Muszę Ci wyznać, że czuję się jak mieszkaniec czyśćca, w którym pokutuję, to pogrążając się w czarnej rozpaczy, a nawet beznadziei, to znów wpadając w (być może niezdrowy) stan podniecenia wywołany myślą, że Ten, Kto zachował mą duszę przed ostatecznym upadkiem, zechce
mi jeszcze odpuścić wszystkie grzechy i przyjąć mnie do Swego Królestwa. Muszę jednak, Drogi Papo, zwrócić się do Ciebie z prośbą, abyś do mnie napisał, ale nie w taki sposób, jaki w pierwszym odruchu podsunie Ci Twoje czułe serce, bo wiem, że Twoje serdeczne nastawienie do mnie nakaże Ci polecić mi podjęcie kroków koniecznych do zbawienia mej duszy. Te zalecenia cenić sobie będę niezmiernie i nie proszę bynajmniej, byś zaniechał najważniejszych obowiązków, lecz abyś także – w post scriptum, jeśli to uznasz za stosowne – napisał mi choć kilka słów o owych ścieżkach w Hennacombe, po których wędrowaliśmy ongiś we troje, tacy szczęśliwi. Tęsknię za żywopłotami i ptakami wyśpiewującymi swe piękne melodie, za kredowoniebieskim niebem Anglii. Kolonia wydaje mi się krajem tak surowym i młodym, dopiero co zdobytym lądem, pokrytym gliną i piachem, pozbawionym wszystkiego, co czyni glebę urodzajną. Ptaki są tu głośne, ale zachrypnięte. Wszystkiemu braknie ogłady i uprzejmości, a społeczność jako taka (aczkolwiek ludzie są tu lepiej ubrani, niż się w Anglii przypuszcza) wydaje się w znikomym stopniu zaprzątnięta dobrem wspólnym. Te opinie są być może przesadnie krytyczne i pocieszam się, że dyktują mi je uprzedzenia wywoływane przykrym położeniem, w jakim się obecnie znalazłem. Mimo wszystko jednak wydaje się, że nie ma tu żadnych możliwości ktoś, komu przypisano taką opinię, jaką w niezwykle krzywdzący sposób powzięto o mnie.
Brzemię tego szczerego wyznania sprawiało, że Oskar przemierzał podwórze urzędu pocztowego krokiem tak ciężkim, iż Lucynda, która rozmyślała o nim ciągle, od kiedy w gazecie „Sydney Mail” przeczytała o związanym z jego nazwiskiem skandalu, zrazu go nie poznała. Nie od razu też rozpoznała go w postaci opisanej w owym artykule. Dostrzegła oczywiście nazwisko „Hopkins”, ale nigdy tak w myślach Oskara nie nazywała, był dla niej „Krabem”, stworzeniem przemykającym się z dala od luków okiennych, których tak się obawiał. Przeczytała o Juddach, o pastorze Hopkinsie i nieznanej „damie” i dopiero po dłuższej chwili uzmysłowiła sobie, o kogo chodzi. – Boże, wybacz mi! – westchnęła Lucynda. Siedziała właśnie w kuchni w Longnose Point. Nie bacząc na to, czy służąca może ją zobaczyć, osunęła się na kolana, przycisnęła dłonie do oczu i tarła je tak mocno, jakby – wzniecając pod zamkniętymi powiekami rozbłyski i palące się gwiazdki – chciała zmazać to wszystko, czego tak beztrosko się dopuściła.
Pomyślała: nie powinni mnie wypuszczać za granicę. To już drugi człowiek, którego zniszczyłam. Usiadła i złożywszy gazetę, trzymała ją na kolanach. Może powinna natychmiast udać się do Randwick, by przeprosić za swój postępek, albo nie do Randwick, tylko do biskupa czy też kogoś mającego w tej sprawie głos decydujący? Uznała jednak, że musi się od biednego pastora trzymać z daleka, aby go już bardziej nie kompromitować. Trzecią myślą, która ją nawiedziła – i poszła za tym właśnie impulsem wewnętrznym – było przekonanie, że powinna odnaleźć Oskara i zorientować się, jakiej może mu udzielić pomocy. Ubrała się najskromniej i najgodniej, jak mogła – w szorstką, brązową wełnę i smoliście czarny czepek, który – wbrew intencjom – podkreślał tylko jej uroczą cerę, zwłaszcza zaś karminową czerwień warg, i pojechała do Randwick. Nie zastała tam pastora Hopkinsa, natknęła się natomiast na panią Judd, która, stojąc dumnie na ganku, nie odezwała się ani słowem, sycąc się satysfakcją płynącą z możliwości zademonstrowania swej władzy. Panna Leplastrier smagnęła wałacha batem i odjechała z plebanii z taką szybkością, że spłoszyła wypasane nieopodal bydło, a panią Judd owionęła chmura zaschniętej na talk glinki. Tylko pogorszyłam sprawę, pomyślała Lucynda. Zostawię ją w spokoju. Skierowała się na drogę wiodącą przez Darlinghurst, chcąc po drodze zajechać do huty. Nie postanowiła tego wyraźnie, ale jej twarz, która wydłużyła się w gniewie, teraz złagodniała i odzyskała swe zwykłe kontury. Pomysł odwiedzenia huty zrodził się gdzieś poza świadomością Lucyndy, nie został ujęty w słowa i zdawał się zapowiadać przyjemność, na podobieństwo zapachu kadzidła z kościoła. To po pierwsze. Po drugie zaś, choć ów impuls był wynikiem zwykłego nawyku, pozwolił jej coś sobie uświadomić. Przed trzema tygodniami przyrzekła Arturowi Phelpsowi – temu, który nazywał brzuch swym miechem – że nie będzie przyjeżdżała bez uprzedzenia do huty. Jak mogła do czegoś takiego się zobowiązać? Czyż
w końcu nie jest jej właścicielką? Artur miał obie ręce zajęte przygotowywaniem sobie skręta. Wzrok skierował na bibułkę, by ją dokładnie poślinić, oraz na zapalniczkę, by skrzesać nią ogień. Nie patrzył na Lucyndę, ale ona patrzyła na niego, na jego opięty przepoconą koszulą z heskiego płótna tors, na męską, pokrytą jasnym owłosieniem skórę krzepkich ramion. Zwracał się do niej – przez cały czas skręcając sobie w wyszukany sposób papierosa, co w gruncie rzeczy potrafiłby robić z zawiązanymi oczyma – z wielką uprzejmością, a zarazem smutkiem. Wyprowadził ją na podwórze, gdzie szkło okienne ładowano do drewnianych skrzynek. Drewno było świeżo obrobione, w wiosennym powietrzu pachniało słodko i soczyście. Północno-zachodni wiatr unosił żółte kawałki słomy, które wirowały w powietrzu jak ptasie piórka. Artur potrącał czubkiem swego wielkiego, tępo zakończonego buta grudki twardej, zakrzepłej glinki. Lucynda czekała na to, co jej powie. Spostrzegła, że ten mężczyzna ceni sobie swój zawodowy autorytet i że czyni to w sposób całkowicie naturalny, ze znacznie większym przekonaniem niż to, z jakim ona fundowała sobie miejsce w kabinie pierwszej klasy. Kiedy już wreszcie przygotował sobie upragnionego papierosa, schował go we wnętrzu dłoni. – Hmm – chrząknął – może byłoby lepiej, gdyby mnie pani wezwała do swego gabinetu. Z położonego w sąsiedztwie tartaku dobiegł ostry pisk, bolesna skarga wydzierająca się z serca przecinanego na pół cedrowego bala. Artur przeniósł się był do tego tartaku na pewien czas. Gdyby praca w hucie znów przestała mu odpowiadać, niewątpliwie znalazłby tam na powrót zajęcie. – Nic się nie stało, p’sze pani, zapewniam. Ale moim chłopakom bebechy się skręcają, tak się starają, żeby nie wybuchnąć, jak widzą, że mieszacz źle wyrabia masę, a drugi wydmuchiwacz nie wyrównuje bocznych powierzchni naczynia i wypuszcza bezwartościowe knoty. To są
nieokrzesane prostaki, p’sze pani, trzeba im twardej, a nie kobiecej ręki, bo całkiem się rozpuścili. Te ostre słowa wprawiły Lucyndę w rozpacz tak głęboką, że nie mogłaby jej ukoić łzami ani nawet rozładować gniewem. Otworzyła usta. – Gdyby się pani przypadkiem wybierała do huty – dodał Artur – może byłoby lepiej zawiadamiać nas o tym. – Z jakim wyprzedzeniem, Arturze? Zadając to pytanie, przypatrywała się pakowaczowi. Nie zabezpieczył szyb wstawianych do skrzyni dostateczną ilością słomy. – Och, na dzień naprzód, całkiem by wystarczyło, p’sze pani, i to by była należyta inspekcja, jak w marynarce Jej Królewskiej Mości, kiedy chowa się wszystkie szmaty, stare skarpety i wszędzie jest porządek. – Ale to jest moja huta, Arturze. – Lucynda nie panowała nad głosem, który często nabierał brzmienia lodowatego lub sarkastycznego, choć nie leżało to w jej zamiarach. Spojrzenie miała ostre jak brzytwa. – Ja tu jestem właścicielką. Artur Phelps pokręcił głową: – Wiem, p’sze pani, ale to jest nasze rzemiosło, widzi pani. Nasz fach. Musiała się z tym zgodzić. Zgodziła się, ponieważ nie mogła wymazać z pamięci poczucia pustki i grozy, które ją przejęło, kiedy po powrocie z Londynu zastała hutę opustoszałą, piece wygaszone, okaleczonego kociaka – morderczy cios w jego czaszkę był i funkcją, i stymulatorem owego wewnętrznego kryzysu – znajdującego schronienie w tym rumowisku i niebudzącego w niej ani sympatii, ani współczucia. Rozumiała, że nie powinna zastosować się do żądań Artura Phelpsa. Była zła na siebie za to, że je przyjęła. Wybierała się teraz do huty wieczorami, kiedy palacze rozpalali piece albo też napełniali tygle nową glinką. Im również sprawiała swą obecnością kłopot, nie reprezentowali jednak żadnego rzemiosła ani szczególnej specjalności i nie odważali się prosić, by opuściła drewniany tron, na którym za dnia Artur wykonywał swoją pracę i wypijał swe kwarty piwa. W hucie panował upał, powietrze było suche.
Lucynda przyjeżdżała tam niemal każdego wieczora i oddawała się ponurym rozmyślaniom. Teraz zaczęła myśleć również o Oskarze Hopkinsie. Drzwi do pieca hutniczego otwierały się cicho, a zatrzaskiwano je z hałasem. Szufle palaczy tarły z chrzęstem o podłogę. Lucynda siedziała na drewnianym tronie Artura i pociągała brandy z flaszki. Rozmyślała o domach, domach, których nie miała, oraz tych, które utraciła. Układała też listy do biskupa, choć nigdy ich nie wysyłała, układała teksty ogłoszeń do rubryki matrymonialnej dziennika „Sydney Morning Herald”, których nie umieszczała. Wybrała się do salonu Ah Moya, ale nie spotkała pastora. Bywała w Homebush i w Randwick, obstawiała konie, jakby gwałtowne chlupotanie ich kopyt w błocie toru wyścigowego mogło uwolnić ją od bólu, który odczuwała. Grała zawzięcie. Nigdzie jednak nie natknęła się na Oskara. A kiedy go wreszcie spotkała na podwórzu urzędu pocztowego, nie od razu go rozpoznała. Różnica między zachowanym w pamięci jego obrazem a tą mizerną figurą była tak znaczna, że zrodziły się w niej mieszane uczucia. – Pan Hopkins? – spytała. Mężczyzna odwrócił się z wahaniem. Miał na górnej wardze pryszcz – ta nazwa wydawała się jednak zbyt łagodna na określenie infekcyjnego wrzodu, okolonego krwistoczerwonym obrzękiem. Rozpoznawszy Lucyndę, Oskar zapiął górne guziki płaszcza, jakby chciał ukryć pod nim wychudzoną szyję, z której zwisał świecki kołnierzyk. – Panna Leplastrier – wykrztusił. Nie miał na głowie kapelusza, którym mógłby się jej ukłonić. Wyciągnął za to list z kieszeni i pomachał nim w powietrzu. Lucynda również przyniosła na pocztę list. Zapytywała w nim pana Paxtona o pewne szczegóły urządzenia, które zaprojektował i które miało zapobiegać powstawaniu baniek powietrza w wytapianym szkle. Ona więc także pomachała listem na powitanie Oskara. Nadali oboje swe przesyłki. Lucynda starała się nie patrzeć, jak pan
Hopkins odlicza drobniaki, by starczyło na znaczki. Dostrzegła rany we wnętrzu dłoni, które sam sobie zadawał podczas modłów. Nigdy, przez całe życie, nie zetknęła się z nikim, kto tak zapamiętale dążył do sprawienia sobie bólu. Wszystkie cechy młodego pastora, które ją przedtem irytowały: jego nerwowość, niepewność siebie, chłopięca naiwność uznawana przedtem za kłopotliwą, wszystko to teraz wydało się jej cenne i miłe. Zostawiła powóz na placyku przy Druitt Street. Przybrała wyniosłą pozę i nie zaprosiła Oskara do swego pojazdu. (Taką pozę Artur Phelps nazywał „szefowską”). Wezwała natomiast dorożkę i pojechali na Bathurst Street. Wygląd domu noclegowego przeraził Lucyndę. Była wprost wstrząśnięta warunkami, jakie tam panowały, brudną podłogą, potłuczonymi abażurami lampek wiszących na ścianach, niechlujną powierzchownością właściciela. Kiedy zaś owa kreatura ośmieliła się zagadnąć pannę Leplastrier, czy aby jej odwiedziny w pokoju pana Hopkinsa są czymś właściwym – grzmotnęła parasolką w blat biurka. Nie przyjrzała się bliżej wnętrzu pokoju, choć rzuciła jej się w oczy do połowy opróżniona butelka kolonialnego wina. Oskar trzymał swe rzeczy w kufrze. Lucynda poleciła dorożkarzowi znieść bagaż na dół i odwieźć ich oboje na Druitt Street, gdzie przesiedli się do jej powozu i udali do Longnose Point. Jeden skandal pozostawiła za sobą – drugi zaś wiozła ze sobą. Stłumiwszy wszelkie emocje, nakazała służącej zagrzać wodę i przygotować bandaże. Sama rozłożyła ręcznik na stole w jadalni i poprosiła, by Oskar złożył na nim swe poranione dłonie. Wyobrażała sobie, że odniósł te obrażenia w walce na pięści z samym sobą. Rany były czerwone, obwiedzione purpurowym obrzękiem; przemywane, odsłaniały zażółconą ropą tkankę. Pomyślała, że przypominają mięsiste kwiaty banksji. Zmyła ropę z jego dłoni. Oskar wydawał przy tym ciche okrzyki, podobne do pohukiwania sowy.
71 Stawka pastora Strattona
Gdyby wielebny Stratton był koniem, nie powinniście na niego stawiać. Boki pokrywałby mu spieniony pot, którego nie mógłby ukryć pod wełnianą bielizną i żaden gracz nie dałby mu nawet najmniejszej szansy na torze. Niezależnie jednak od tego, czy byłby koniem czy nie, każdy, kto ma oczy ku patrzeniu, dostrzegał znaki ostrzegające przed owym osobnikiem; pastor, z dzikim wyrazem w oczach, wybiegł przed bramę na długo przedtem, zanim jego żona zamknęła za sobą drzwi domu. Przechadzał się nerwowym krokiem tam i z powrotem, póki Betty nie nadeszła ścieżką. – Mamy mnóstwo czasu, Hugh – próbowała go uspokoić, drepcząc pośpiesznie i otulając twarz szalikiem, bo chociaż był dopiero wrzesień, od morza wiał zimny wiatr. – Według którego zegara? – Mamy tylko jeden zegar, Hugh. Od ośmiu lat nie mamy żadnego innego. – Od dziewięciu – sprostował, wyciągając ku niej rękę. – Policzyłem to dokładnie. – Wobec tego nie rozumiem, jaki jest powód twojego pytania. Proszę, wytłumacz mi go – powiedziała spokojnym i rzeczowym tonem, z którego była tak dumna. Zdawała sobie oczywiście sprawę, że ów ton mógł wywołać ostrą reakcję ze strony męża, zwłaszcza gdy był tak poddenerwowany, ale nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby się zdobyć na inny sposób mówienia.
– Powodem mego pytania – oświadczył Hugh Stratton, widząc już na szczycie wzgórza czekającego na nich Theophilusa Hopkinsa – jest to, że my mamy swój zegar, a Tommy Parsons swój, odmienny od naszego. Tommy Parsons przejeżdżał drogą wózkiem zaprzężonym w kucyka codziennie między ósmą a dziewiątą rano. I to na punktualności Tommy’ego Parsonsa polegał pastor Stratton, pragnąc zdążyć do Newton Abbot na odbywające się tego dnia wyścigi. – Według wszelkiego prawdopodobieństwa – pani Stratton nadal analizowała ową sytuację – Tommy Parsons w ogóle nie ma zegara. Byłoby rzeczą zaskakującą – nie sądzisz, Hugh? – zobaczyć Tommy’ego Parsonsa z czymś takim w kieszeni kamizelki. Pan Stratton wyglądał na zupełnie wytrąconego z równowagi. – Moim zdaniem, droga Betty, ten tępy metodysta rzeczywiście nie ma zegarka. Myślę, że w ogóle nie ma żadnego wyobrażenia o czasie. I być może przejeżdża drogą właśnie w chwili, w której my sobie tu dyskutujemy – i popatrz no, ewangelik nas oczekuje. On także nas opóźni. W istocie, Theophilus schodził ku nim ścieżką, z notesem w ręku. Tak konsekwentnie udawał, iż nie widzi pastorostwa, że pozwolił im niemal otrzeć się o siebie na wąskiej dróżce, zanim „dostrzegł” oboje. – Ho – odezwał się krótko. – Ho – odrzekł pastor Stratton tak agresywnie, że żona ścisnęła go ostrzegawczo za łokieć. – Czy mają państwo jakieś wiadomości? – Poczta bardzo się opóźnia – odpowiedziała łagodnie pani Stratton. – Gazety z Oksfordu docierają do nas po dwóch tygodniach. Nie rozumiem, co może być tego przyczyną. – No tak. Theophilus pokiwał głową i nie ruszał się z miejsca, nie próbując jednocześnie podtrzymać konwersacji. W kąciku ust pozostała mu odrobina płatków owsianych ze śniadania. Robił to wrażenie zaniedbanego.
– A jak pańskie zdrowie, panie Hopkins? – zagadnęła pani Stratton. – Muszę pana przeprosić... – wtrącił pastor. – Jeszcze nie ma ósmej – zaoponowała jego małżonka, którą spotkania z Theophilusem wprawiały zawsze w zakłopotanie, ponieważ z jednej strony chciała je jak najrychlej kończyć, z drugiej zaś wyczuwała, że nie powinna zbywać pana Hopkinsa wymianą zdawkowych przywitań. – Ależ bynajmniej nie chciałem państwa zatrzymywać! – Theophilus wykrzyknął te słowa tak głośno, że w oknie pojawiła się szara, rozwichrzona fryzura pani Williams. – To prawda – potwierdziła Betty Stratton – to ja pana zatrzymuję, podczas gdy mój mąż jest temu wręcz przeciwny. Hugh Stratton westchnął głęboko. Theophilus popatrzył na niego takim wzrokiem, jakim patrzył nań zawsze, jak na okaz jednego z niezliczonych gatunków owadów, w które Bóg w swej nieograniczonej mądrości wyposażył ziemię. Dostrzegł zażółcone białka oczu, siną skórę i bruzdy wokół ust, głębokie jak blizny po ciosach noża. Wyczuł furię wzbierającą w pastorze i przypisał ją w myślach utracie kolejnego członka kongregacji kościelnej, który przystał do Bractwa z Plymouth. Tak ostry gniew musiał zażółcić oczy Wielkiego Wilka, kiedy owieczka została bezpiecznie ukryta w szczelinie skalnej[27]. – Zechce pan nam wybaczyć – Hugh Stratton uchylił kapelusza – ale właśnie to przeciwne zdanie zmusza mnie do niezwłocznego udania się w kierunku drogi. I krzywo się uśmiechając – choć nie miał zamiaru objawiać żadnych uczuć nieprzyjaznych, jednak w stanie wzburzenia, w jakim się znajdował, nie mógł się zdobyć na żadną uprzejmiejszą minę – Hugh Stratton ruszył ścieżką przed siebie, pozostawiając żonę i Theophilusa Hopkinsa równie zakłopotanych sytuacją. Wielebny miał przy sobie sto dwadzieścia jeden funtów i szesnaście szylingów. Sześć szylingów włożył do kieszeni spodni. Miękkie, bezdźwięczne banknoty umieścił w kieszeni na piersiach, tuż przy sercu.
Był to cały kapitał jego żony, którego istnienie przynosiło im pewną pociechę w trudnej sytuacji życiowej. Opłacano z tych pieniędzy prenumeratę czasopism dla pani Stratton, wyprawy pastora Strattona do Oksfordu i raz na tydzień kupowano butelkę sherry. Owego dnia pastor miał postawić tę sumę na wyścigach, opierając się na systemie dostarczonym mu przez Hopkinsa juniora. Hugh Stratton pozostawał pod wrażeniem tego, co ów system może graczowi zapewnić, wrażeniem szczególnie silnym od czasu, kiedy zobaczył luksusy, jakie otaczały jego protégé na pokładzie Lewiatana. Obraz ozdobionych złotymi liśćmi kolumn pozostał na długo w pamięci pastora. Zbiegając pośpiesznie ze wzgórza, by dotrzeć na czas do bukmacherów, nie wydawał się jednak właściwym człowiekiem do wdawania się z kimkolwiek w operacje finansowe. Nie miał dostatecznie silnej osobowości, by sprawować nadzór nad systemem. To raczej jego żona obdarzona była odpowiednimi predyspozycjami – uparta i spokojna, demonstrowała światu swe zalety już samym sposobem poruszania się. Wielebnego Strattona zaś – wszyscy w Oksfordzie byli tego zdania – cechowała błyskotliwa inteligencja, ale brakło mu wytrwałości, by stać się wybitnym uczonym, i zawsze nazbyt mu było śpieszno do osiągnięcia końcowego wyniku, by zawczasu upewnić się, że jego praca nie poszła na marne. Skoro zdecydowali się postawić na wyścigach wszystkie pieniądze, to Betty Stratton potrafiłaby zjawić się na torze we właściwym miejscu, należycie wykorzystać czas, spokojnie zbierać i oceniać informacje przydatne do tego, by system Oskara został skutecznie zastosowany, Hugh jednak – czując się powołany do decydowania o sposobie gry – zbyt był wystraszony, by działać w sposób właściwy. Notatki sporządzał niedbale i nie mógł odczytać własnego pisma. Wyścigom przyglądał się z takim roztargnieniem, że właściwie nic nie widział. Rozmawiał z jednym z dżokejów, ale tak bardzo starał się uchodzić za znawcę tematu, że nie zapytał o znaczenie żadnego z terminów, których nie rozumiał.
Ale wyruszył na wyścigi, by całą fortunę ich obojga przekazać bukmacherom. Wyobrażał sobie, że już wieczorem oboje staną się zamożnymi ludźmi, choć sam temu marzeniu w skrytości ducha nie dowierzał; pod olśniewającą wizją wspaniałych kanap wyściełanych czerwonym aksamitem i wyniosłych kolumn czaił się lęk, podobny do ponurego koszmaru sennego, wynikły ze świadomości, iż nie przeprowadził dostatecznie sumiennych przygotowań. Nie umiał jednak przymusić się do ustalenia, w którym punkcie popełnił błąd. Musiał podążać przed siebie. Nie mógł nie zdążyć na czas przejazdu Tommy’ego Parsonsa pobliską drogą. A gdybyście zobaczyli kropelki potu zbierające się nad wargą pastora i dziki wyraz w jego oczach, zrozumielibyście, że macie oto do czynienia z człowiekiem, który postanowił dokonać aktu samozniszczenia, i tylko Betty, podążająca za małżonkiem z dumnie uniesioną głową, mogła sobie jeszcze wyobrażać, że być może uda się mu poprawić materialne warunki ich egzystencji.
[27] Chodzi o wsławionego okrucieństwami Aleksandra Stewarta (1343–
1405), earla Buchan i lorda Badenoch, upamiętnionego legendą o „Wilku z Badenoch” (przyp. tłum.).
72 Pani Smith
Lucynda miała służącą, niejaką panią Smith, bezdzietną wdowę około trzydziestki. Nie była rozmowna ani pełna życia, ale te cechy, kiedyś uważane przez Lucyndę za cenne, wydały jej się teraz – po doświadczeniach z dziesięcioma dziewczynami, które przyszły i odeszły w ciągu roku – nieważne. Pani Smith pracowała dobrze; lubiła szorować, trzepać i zamiatać. Była niska i szczupła, ale nie nazwalibyście jej wątłą, gdyż nogi i ręce miała mocne jak atleta. Obowiązki swe wykonywała w ciszy, zupełnie jakby wstrzymywała oddech. Kiedy coś mówiła, jej oczy zachowywały wyraz obojętny, a ożywiały się jedynie wtedy, gdy rozmowa schodziła na sprawy kościoła. Należała do baptystów. Nie uważała domu Lucyndy za wyludniony, choć właśnie to większość jej poprzedniczek poczytywała za główną wadę. Nie chodziła na tańce do Manly ani na spacery do Domain. Pragnęła tylko w każdą niedzielę mieć możliwość wypełniania tego, co nazywała swym „chrześcijańskim obowiązkiem”, a dawała wyraz owemu pragnieniu z taką stanowczością i zdecydowaniem, iż Lucynda wyobrażała sobie świątynię pani Smith jako pomieszczenie prywatne, błyszczące jak klejnot, w którym to przybytku ktoś wyznania anglikańskiego zostałby uznany za osobę niepożądaną. Pani Smith pobierała wynagrodzenie w wysokości szesnastu szylingów tygodniowo, przysługiwało jej też wychodne w każde niedzielne popołudnie i wieczór oraz jeden dodatkowy wolny wieczór w tygodniu. Normalna płaca służącej wynosiła piętnaście szylingów tygodniowo, ale Lucynda
zgodziła się na podwyższenie jej o szylinga; pani Smith oznajmiła, że przeznaczy go dla Pana na Niebiesiech. Nie zadzierzgnęły się między nimi serdeczne stosunki, ale żyły w zgodzie. Srebro było dokładnie oczyszczone, a pomiędzy ząbkami widelca nie trafiały się już zaschnięte, gorzkie resztki pożywienia, co stanowiło takie utrapienie przy dziewiątej służącej. Łazienka lśniła czystością i pachniała dobrymi środkami odkażającymi, zapach amoniaku dolatywał od okien wychodzących na zatokę, a szyby – niezależnie od pogody – były zawsze przezroczyste. A jeśli za dnia dom wydawał się nieco nieprzyjazny i nasycony wonią chemikaliów, wieczorami wypełniały go aromaty różnych dań, które pani Smith przyrządzała z wielką umiejętnością. Jej prawdziwą specjalnością było mięso duszone. Potrawy duszone mają w sobie coś dzikiego i ekscytującego, a najlepsze powstają, gdy kucharz łączy w sobie intuicję ze spontanicznością. Tych zaś cech wydawało się brakować pani Smith. Oczekiwałoby się po niej raczej cienkiej zupki, nic nie wskazywało bowiem na to, że owa cicha i bezbarwna kobieta wie, jak i czym najlepiej przyprawić wielkie porcje mięsa i zna doskonale miejsca na obrzeżu podjazdu, w których wysypały się kanie, wspaniałe w smaku, choć na oko wydawały się trujące i żółte jak sromotniki. Kiedy w domu Lucyndy zjawił się wielebny Hopkins, pani Smith – wbrew obojętnemu wyrazowi twarzy – okazała zarówno współczucie, jak i zmysł praktyczny. Nie przyszło jej na myśl uznawać za niewłaściwą obecność mężczyzny w miejscu zamieszkanym przez samotne kobiety. Nie widziała także nic zdrożnego w tym, że został posadzony przy stole w jadalni. Wycięła z lnianych płacht bandaże i rozłożyła grube prześcieradła na blacie, aby gorąca woda nie uszkodziła francuskiej politury. Oczywiście nie wiedziała, kim jest Oskar. Nie miała także pojęcia o związanym z nim skandalu. Obejrzała jego dłonie i – mając więcej niż jej pani doświadczenia
w zakresie następstw gorących modłów – odgadła przyczyny owych krwawiących i zaropiałych półksiężyców. Pocięła na szarpie bawełnianą koszulę – ciągle jeszcze zbyt porządną, by ją wyrzucać, a cechującą się miękkością stosowną przy kurowaniu ran – i cofnęła się, złożywszy ręce, z lekko przechyloną głową i z ptasim wyrazem oczu, przypatrując się, jak jej pani opatruje dłonie gościa. Nie odzywała się w ogóle w jego obecności, ale twarz jej złagodniała, kiedy składała swe duże dłonie, kryjąc jedną w drugiej. W kuchni szepnęła do Lucyndy: – Te rany to od modlitwy. I pokazała, w jaki sposób powstały, zamykając przy tym oczy. Lucyndę owo modlitewne zapamiętanie wzburzyło i podekscytowało. Wydało się jej obce, papistyczne, przywoływało na myśl włoskie obrazy ukazujące męczenników. Poczuła się jednak w tym momencie winna. Podziwiała tę gorącą modlitwę być może przesadnie – ona, która klęczniki w kościele uważała za nie dość miękkie. Znalazła jodynę za słoikiem z koszenilą, gdzie ją schowała Priscilla Twopenny. Jodyna podrażniła jeszcze rany, więc, Lucynda, nie chcąc zadawać Oskarowi bólu, pozostawiła wykonywanie niezbędnych zabiegów służącej. Ta zabandażowała młodemu człowiekowi dłonie i spytała, czy zdoła utrzymać filiżankę kakao. Także pani Smith przygotowała Oskarowi posłanie. Nawet nie powstała w jej głowie myśl, iż może to być czynność grzeszna. Nie nawiedziło jej żadne takie przypuszczenie, aż do niedzieli, kiedy znalazła się w kościele. W sobotę normalnie usługiwała im obojgu, zaniosła grzanki i owsiankę do małego pokoiku na piętrze, z którego okna – poprzez zasłonę drzew gumowca – przezierał kobaltowy błękit wód Parramatty. Pani Smith w najmniejszym nawet stopniu nie była podejrzliwa, Lucyndę wręcz zachwyciło jej pełne życzliwości ożywienie. Można sobie wyobrazić, jaką była żoną i jaką potrafiłaby być matką. Dopomogła Oskarowi doprawić złotym syropem owsiankę i trzymając w ręku łyżkę nad talerzem młodego
mężczyzny, przesłała swej pani ponad stołem konspiracyjny uśmiech. W owej cudownej chwili dziewczyna pomyślała, że czuje się szczęśliwa. Na wyspie Cockatoo żyły w owym czasie papugi kakadu, a ich gwizdy i poświstywania towarzyszyły Lucyndzie i Oskarowi przy śniadaniu w poniedziałek. Ptaki zbierały się na drzewie po południowej stronie domu, wychodzącej na zatokę Moreton i Lucynda śmiała się rozbawiona, gdy z uniesionymi żółtymi grzebieniami dumnie spacerowały po delikatnych, poruszanych wiatrem gałązkach. I właśnie wtedy pani Smith poprosiła swą chlebodawczynię o kilka minut na osobności; nic w jej twarzy nie zapowiadało przedmiotu, o jakim chce porozmawiać, Lucynda przypuszczała, że chodzi o jakąś kwestię domową lub też dodatkowy dzień wolny w Popielec lub na Zielone Świątki. Wyszła za służącą, trzymając w ręce serwetkę. Pani Smith nie mogła już dłużej zapanować nad emocjami, które w pokoju potrafiła jeszcze okiełznać. Doszła tylko do podnóża schodów, tam odwróciła się nagle i powiedziała: – Nie mogę tu zostać, p’sze pani. Nie mogę zostać, jak długo pani będzie się prowadzić w ten sposób. – W jaki sposób? Lucynda nie czuła nic oprócz zakłopotania, takiego, jakie się odczuwa jadąc dwukółką, której jedno koło nagle odmawia posłuszeństwa i pojazd wywraca się na kamienistej drodze, kiedy przed chwilą jeszcze snuliście poetyckie rojenia wpatrzeni w płynące po niebie obłoki. – Chodzi o tego dżentelmena. – Pani Smith nie była zdolna udzielić żadnych bliższych wyjaśnień. Zupełnie jakby to słowo paliło ją w gardle. – Ależ, pani Smith, to pani mu ściele łóżko. A ponieważ przebywa pani w tym domu przez cały czas, więc wszystko w porządku. – Pani moralność jest pani sprawą prywatną, p’sze pani. A moja moralność – to moja osobista sprawa. – Czy to pani znajomi z kościoła tak uważają? Pani Smith nie udzieliła na to pytanie żadnej odpowiedzi, oczy jej
pociemniały i odmalowała się w nich absolutna pewność własnej racji. Uniosła podbródek i złożyła ręce na piersiach. W miejscu, gdzie stały, czuło się chłód. Żadna z nich nawet się nie poruszyła przez dobre dwie minuty. Kiedy Lucynda ponownie usiadła przy stole naprzeciw Oskara, nie od razu dostrzegł wyraz zatroskania na jej twarzy. Zauważył tylko, że zawiązała serwetkę w ciasny węzeł, którego w żaden sposób nie mogła rozplątać.
73 Nie sądźcie...
Gdybyście
zobaczyli panią Smith, otuloną burego koloru szalem, przechodzącą przez Mat Street w Balmain obok sklepu rzeźniczego z wiklinowym koszykiem zawieszonym na łokciu, stwierdzilibyście – jeśli w ogóle macie w zwyczaju cokolwiek stwierdzać – że oto jest kobieta, która doświadczenia swego życia trzyma za szczelnie zamkniętymi okiennicami, a idąc ulicą, trzyma się w pobliżu ścian domów, dzięki czemu korzysta z rzucanego przez nie cienia, podczas gdy środek chodnika rozjaśnia słoneczny blask. Pomyślelibyście tak, zanim wasze oczy zatrzymałyby się na czymś ciekawszym (o, tam siedzi druciarz na skraju rynsztoka, naprawiając małą patelnię o spalonej czarnej rączce) i zapomnielibyście o idącej po zakupy gosposi. A jednak, po trzech dniach od porzucenia przez panią Smith pracy w domu Lucyndy, nie znalazłoby się w Sydney służącej, która by nie wiedziała o niezwykłej sytuacji w Whitfield Farm. Nie znaczyło to oczywiście, że nie można było znaleźć kucharki czy też pokojówki, ale rekrutowały się one spośród naciągaczek, które biorąc za punkt wyjścia ową nieodpowiadającą przyjętym obyczajom sytuację, domagały się szczególnej zapłaty za swe usługi. Nie trafiła się żadna kandydatka, która by żądała mniej niż gwineę tygodniowego wynagrodzenia. Już sama owa wysokość zapłaty była obraźliwa, a w dodatku towarzyszyły jej jeszcze wyzywające zachowania – kandydatki bowiem każdą swą miną i każdym gestem manifestowały poczucie własnej moralnej wyższości nad ewentualną pracodawczynią.
Rozmowy z nimi irytowały i przygnębiały Lucyndę, nie znajdowała też wyjścia z impasu, aż do dnia, w którym do jej drzwi zapukała pani Froud. Pani Froud była żoną zatrudnionego w hucie wytapiacza. Zgodziła się „dochodzić” na popołudnia dwa razy w tygodniu. Pani Froud była kobietą pogodną, o życzliwym usposobieniu, ale moglibyście zauważyć – w każdym razie zauważyła to Lucynda – że zadziera nosa. A nie miała po temu żadnych powodów. Oskar leżał w swoim pokoju w łóżku, gryząc skraj prześcieradła. Pisał do pastora Strattona o niebezpieczeństwach wynikających z hazardu. Drogi Mój Pastorze, nie mogę nie przestrzec Pana przed jadem żmii, którą przekazałem Pańskim ufnym dłoniom, wiedząc doskonale, jak zgubne skutki powoduje ów jad. Przesłałem Panu kajety z moimi zapiskami, ponieważ obiecałem to zrobić, ale teraz błagam, aby mi Pan przyrzekł, że je spali. Żałuję, iż kiedykolwiek wstąpiłem na tę ścieżkę. Nawet opium byłoby trucizną mniej groźną. Moje przestrogi mogą się Panu wydać przesadne, ale proszę mi wierzyć, że w tej chwili korzystam z gościny u współofiary owego opętania, i chociaż mieszkamy w niedużym dworku, nie większym od domu mojego ojca, prawie się do siebie nie odzywamy, w obawie, by jakieś nieopatrznie rzucone słowo nie wywiodło nas na tor wyścigowy albo też nie doprowadziło do karcianego stolika, i byśmy po raz kolejny nie poddali się pokusie.
Kolejne strony zawierały podobne napomnienia. Odzwierciedlały one poglądy Oskara, ale to, co się wydawało pewne autorowi listu, bynajmniej nie było tak oczywiste dla Lucyndy. Z jednej strony unikała rozmów, w obawie przed tym, do czego mogą prowadzić, z drugiej zaś marzyła o nich. Podczas gdy Oskar pomniejszał własny udział w opętaniu, przedstawiając się jako jego bierna ofiara, ona zasiadała przy stole i wyczekiwała chwili, w której gość do niej dołączy. Nie chciała ustawicznie zaglądać do jego pokoju, ale też i nie potrafiła pozostawić młodego człowieka samemu sobie. Obawiała się, że w samotności pogrąży się w przygnębieniu. Przekonała się, że Oskar wcale jej nie nienawidzi, ale zauważyła, że trzyma się z dala. Powód owej rezerwy odkryła pewnego wieczora, kiedy mu słała łóżko.
On myśli, że upatrzyłam go sobie na męża. Skłoniło to Lucyndę do uspokojenia swego towarzysza romantyczną opowieścią o jej uczuciu ku pewnemu duchownemu, którego okrutny biskup Dancer zesłał do Boat Harbour. Opowieścią tą pragnęła wprawić Oskara w przekonanie, że jej serce jest już zajęte i że od swego gościa oczekuje jedynie, by jej dotrzymywał towarzystwa. Pragnęła, by odzyskał spokój, poczucie bezpieczeństwa i by uwolnił się od zakłopotania, wynikającego z pobytu w jej domu. Opowiedziała jednak ową historię człowiekowi znajdującemu się w takim stanie nerwów, iż nie potrafił unieść owego ciężaru i nie mógł pogodzić się z tym, by jego dobrodziejka miała zmagać się z takim dramatem sama. Był nim zbyt przejęty, zbyt głęboko poruszony. Wiedział, że zachowuje się śmiesznie – wszak ledwie ją znał – ale z trudem powstrzymywał łzy. Przygryzał wargę i krzywił się, w końcu zaś poprosił o wybaczenie, że nie jest w stanie przełknąć ani kawałka ciasta z rodzynkami. Lucynda słyszała, jak skrzypią schody pod jego krokami i zamykają się drzwi pokoju. Podniosła filiżankę i cisnęła nią o ścianę.
74 Dyplom z Oksfordu
A ten facet, panno Leplastrier, jest coś wart? Pan d’Abbs przez chwilę wytrzymywał jej spojrzenie, ale potem zerknął w bok. Usta ułożyły mu się w ironiczny uśmieszek, poruszał wąsikami w sposób niebudzący doń szczególnego szacunku. Chociaż jednak chciał, żeby tak właśnie o nim myślano – odpowiedzialność handlowa nie istniała w Sydney – nie w pełni na taką opinię zasługiwał. Mógł przez bojaźliwą ostrożność doprowadzić do wygaszenia pieców w hucie swej rozmówczyni, ale nie potrafiłby złamać prawa. – Ma dyplom z Oksfordu. – Z Oksfordu – powtórzył pan d’Abbs. Ucieszyło go to, ale nie chciał, by Lucynda sądziła, że wywarło na nim wrażenie. Dużymi, jak na stosunkowo niewysokiego człowieka dłońmi dotknął jedwabnego krawata, po czym chwycił za krawędź biurka, wysunął szufladę i szukał w niej przez chwilę, aż wydobył z jej czeluści cygaro. Było tak wielkie, iż Lucynda pomyślała, że upodobni pana d’Abbsa do postaci z karykatur w tygodniku „Punch”. – Z kolegium Oriel – dorzuciła. Pan d’Abbs zmrużył oczy i pochylił się ku przodowi, jakby oczekując od niej dalszych szczegółów. Kiedy stwierdził, że już ich nie usłyszy, zmarszczył brwi. – Tu nie chodzi o wykształcenie – mówiąc to, strząsnął z klapy zielonego surduta okruszynkę szarego popiołu. – Naprawdę nie chodzi o wykształcenie. Chodzi o rzetelność. Ta praca zanudzi go na śmierć.
Dlaczego więc proponuje mi pani człowieka z oksfordzkim dyplomem? Pan d’Abbs lubił, by mu pochlebiano. Pysznił się przed swymi pracownikami, chlubił się obrazami i litografiami porozwieszanymi na ścianach swego domu. Sam czuł się artystą i lubił artystów. Czuł się filozofem – i lubił filozofów. W przerwach między zajęciami handlowymi udzielał im gościny. Nikomu, nawet własnej żonie, nie mógł się zwierzyć z przyjemności, jaką sprawiała mu – właśnie w tej chwili – obecność w sąsiednim pokoju biurowym pana Trevisa-Davesa, pianisty, a także pana Coyle’a, którego akwarele, przedstawiające Pittwater i Hawkesbury, zdobiły cedrową boazerię w jego gabinecie. Nie chciał wdawać się w rozmowy z owymi artystami i oczywiście nawet nie próbował wejść z nimi w bliższe stosunki. Z samej jednak obecności owych ludzi w pobliżu czerpał wyjątkową, niezwykłą satysfakcję. – No więc, dlaczego mi go pani proponuje? – Ależ, panie d’Abbs, niechże mi pan nie dokucza. – Dokucza? – Wydawał się tym określeniem wprost ucieszony. Zaciągnął się cygarem i wypuścił z ust obłoczek dymu. – Sam mi pan mówił o panu Cloverdale’u. – Tak, to prawda, on zna hindi. Nie ma z niego żadnego pożytku w Sydney, ale to bardzo uczciwy człowiek, panno Leplastrier, i bardzo rzetelny. Lucynda zapewniła go o rzetelności Oskara. Nie wspomniała o jego pociągu do hazardu. (Powinna była powiedzieć, ale tego nie zrobiła). Pan d’Abbs oznajmił jej, że w biurze przechowywane są pieniądze. Wstał, wyjął z kieszeni pęk brzęczących kluczy i jednym z nich otworzył sejf. Pokazał jej złożone tam banknoty i monety, by podkreślić doniosłe znaczenie uczciwości, ale także z innego powodu, powodu prawdziwego, polegającego na tym, że sam nie mógł uwierzyć, iż on, mały Jimmy Dabbs, syn Ditchera Dabbsa, stoi oto we własnym gabinecie biurowym w kolonii Nowa Południowa Walia, z cygarem w jednej, a dziesięcioma tysiącami
funtów w drugiej dłoni. – Proszę to sobie uzmysłowić – powiedział. Powody wzruszenia pana d’Abbsa były dla Lucyndy jasne. Zatroskała się o niego, nie dlatego, iż się sobą szczycił i w tak otwarty sposób objawiał ukontentowanie własną osobą, ale że mógłby stać nagi w oknie łazienki, nie zdając sobie sprawy z tego, że ma widownię, dostrzegającą wszystkie jego niedostatki. – Zna też łacinę – uzupełniła informację o Oskarze – i grekę. Pan d’Abbs spojrzał na nią i mrugnął. Uśmiechnął się, zakrywając plik banknotów wierzchem dłoni. – Dostał wspaniałe rekomendacje od swego londyńskiego pracodawcy. Był tam nauczycielem. Mówiła szybko, wyliczając kwalifikacje Oskara z takim zapałem, że o znajomości greki wspomniała trzy razy, a łaciny dwukrotnie. I snuła owe wyliczenia nie po to, by wyolbrzymić umiejętności swego protegowanego, lecz by pokryć zmieszanie wywołane widocznym podnieceniem, w jakie wprawiał pana d’Abbsa plik banknotów – jedyna rzecz określonej barwy w tym pokoju, któremu wyraz nadawała pastelowa szarość wiszących na ścianach akwarel. Lucynda złożyła dłonie. Nadało to jej wygląd „proszący”. Jej wąskie ramiona były wprost nienaturalnie zaokrąglone, a pan d’Abbs, niezbyt dokładnie wiedząc, dlaczego tak się dzieje, odczuł w lędźwiach przypływ pożądania. Inni mężczyźni uważali pannę Leplastrier za atrakcyjną – Absalom czuł do niej wyraźny pociąg, stary Gerald MacKay zaś przysięgał, iż chętnie pojąłby ją za żonę. Ale pan d’Abbs, jeśli pominąć tamto niefortunne zdarzenie, kiedy to położył rękę na kolanie Lucyndy, w ogóle nie postrzegał jej w takim świetle. Łączyła ich nadal znajomość karciana, ale w stosunkach służbowych uważał ją za sekutnicę. Po powrocie z Anglii walnęła nawet piąstką w jego biurko. Dziś jednak uznał ją za bardzo „dziewczęcą” i mógł uwierzyć, że ten
młody Hopkins jest nią oczarowany. Miała taką delikatną, białą szyję. Włożył banknoty do sejfu – klik, klak, pieniądze nic dla mnie nie znaczą – i zamknął go wielkim mosiężnym kluczem. Usiadł ponownie w swym skrzypiącym, obitym skórą fotelu, by się przekonać, w jaki sposób Lucynda przedstawi własne zaangażowanie w sprawy zdymisjonowanego duchownego, którego zdecydowała się mu zarekomendować. Zgoda, nie może tego powiedzieć wprost. Mogła grzmotnąć piąstką w biurko albo pociągać szkocką whisky z kryształowej szklaneczki, ale o tej kwestii nie będzie z nim rozmawiała w cztery oczy. Jimmy d’Abbs znał jednak całą sprawę. Oczywiście, że znał. Nie na darmo był członkiem Tattersall’s, Masons i Sydney Club. Uśmiechał się i zachęcająco potakiwał głową, ale dziewczyna niczego mu nie wyznała, nie uczyniła żadnej wzmianki, nie dostrzegł też, żeby jej biała szyja choć trochę się zaróżowiła, co mogłoby sugerować, że to – jak sobie pan d’Abbs wyobrażał – miłość wprowadziła młodego duchownego do jej alkowy. Lucynda nie mogła się zdobyć, by patrzeć swemu rozmówcy w oczy. Czuła, że policzki jej czerwienieją, ale nie była w stanie temu zapobiec. Przedstawiła historię życia Oskara, nie mówiąc ani słowa o kartach ani o wyścigach. Pan d’Abbs dostrzegł to pominięcie, ale się nim nie przejął. Można lubić hazard i pozostać uczciwym. On sam go uprawiał. Grywał we wszystkie gry dozwolone dla dżentelmena. Poprosił, aby była tak uprzejma i przedstawiła mu jakiś kawałek rękopisu nakreślony ręką pana Hopkinsa. – Co takiego miałby napisać? – Coś po łacinie albo jakieś zadanie arytmetyczne. – Wrzucił cygaro do popielniczki, żeby dogasło. – A może coś po grecku. – Po grecku? – Młoda damo, niech się pani na mnie nie krzywi. Po grecku – powtórzył. Spodobałby mu się grecki tekst, tak jak kiedyś spodobała mu się figura trygonometryczna nakreślona przez pana Jeffrisa. Jakiż inny księgowy
wymagałby od pracownika wykazania się znajomością trygonometrii? Myśl o panu Jeffrisie wprawiła pana d’Abbsa w zakłopotanie. Jeffris, pełniący obecnie funkcję kierownika biura, nie lubił, żeby zatrudniano nowych urzędników bez jego wiedzy. Był to wymóg zasadny, obaj się co do tego zgodzili. Ale czyż to nie jest własne biuro pana d’Abbsa? Czyż na drzwiach nie przybito tabliczki z jego nazwiskiem? Czyż nie ma on prawa zatrudnić, kogo zechce, bez narażania się na trzaskanie drzwiami i kategoryczne żądania? – Nie ma z tym pośpiechu – powiedział Lucyndzie. Kiedy jednak tego wieczora wróciła do Longnose Point, miała ze sobą małą paczkę. Była to – opakowana w brązowy papier sklepu papierniczego położonego przy Pitt Street – buteleczka atramentu, nowe pióro i trzy arkusiki poliniowanego papieru listowego.
75 Orzeł czy reszka
Lucynda, opisując pana d’Abbsa, uczyniła go mężczyzną nieśmiałym, w płaszczu i ze złotym łańcuchem. Oskar wyobrażał sobie, że ów człowiek siąka nosem i nerwowymi ruchami dłoni dokonuje przy nim niezbędnych zabiegów toaletowych. Na spotkanie z panem d’Abbsem udał się pełen łagodności, dyktowanej nie obawą w stosunku do przyszłego pracodawcy, ale uznaniem dla chrześcijańskiego miłosierdzia kogoś, kto podejmuje ryzyko zatrudnienia w swej firmie człowieka obłożonego publiczną anatemą. Ale znalazłszy się w biurze, przekonał się, że pan d’Abbs bynajmniej nie jest nieśmiały, albo też, że jego nieśmiałość ma charakter selektywny, uzależniony być może od płci, a z pewnością od rangi osoby, z którą ma do czynienia, podobnie jak Chińczycy uwrażliwieni są na wysokość ludzkiego głosu do tego stopnia, iż możecie poprosić na przykład Li Po o wskazanie drogi i nie zostać w ogóle zrozumiani, dopóki wasze słowa nie osiągną właściwego brzmienia. Ich spotkanie odbyło się jedenastego października po południu. W okno gabinetu pana d’Abbsa uderzały strugi deszczu i chociaż weneckie zasłony rozsunięto do końca, niebo zrobiło się tak ciemne, że w pokoju zapalono lampę. Przez okno widać było inne pomieszczenia biurowe, w których również paliły się lampy. Oskar wsłuchiwał się w odgłosy burzy i pomyślał, że wkrótce zmoczona koszula przylgnie mu do ciała. – Nie ma pan rąk – odezwał się pan d’Abbs – które byłyby coś warte dla kogokolwiek. Oskar siedział na samym brzeżku krzesła, myśląc o plamach na
spodniach. Próbował je wywabić, ale to tylko pogorszyło sprawę. Były to teraz czarne ślady, otoczone wodnistymi obwódkami. Uznawał je za oznakę swego poniżenia. I choć młody człowiek przestrzegał sam siebie przed niebezpieczeństwem wynikającym ze zdenerwowania, gdy pan d’Abbs przechylił się poprzez biurko, Oskar nie mógł się powstrzymać przed pocieraniem spodni paznokciem kciuka. Przechylił głowę w bok i patrzył na swego rozmówcę. Pan d’Abbs przyzwyczaił się do obcowania z ludźmi zachowującymi się niekonwencjonalnie. Nawet ich kolekcjonował – artystów, poetów, filozofów – i za powód do dumy poczytywał sobie możliwość udzielania im gościny, w uzupełnieniu swej działalności handlowej. Ale Oskar nie był artystą, tylko pastorem. Pan d’Abbs spodziewał się zobaczyć kogoś zarazem postawniejszego i schludniejszego. Nie oczekiwał u duchownego cech artysty. Ów facet był dziwakiem; pan d’Abbs przypatrywał mu się bez skrępowania, zdumiony samym przypuszczeniem, że taki niewydarzony, oblizujący co chwila wargi facet, taki konik polny, pozyskał względy tej, którą Harvey Fig nazywał „naszą kieszonkową Wenus”. Białe kulki gradu łomotały w szyby. Z ulicy dobiegało rżenie spłoszonego konia. Pan d’Abbs wyciągnął przed siebie pod biurkiem nogi, skrzyżował ręce na piersi, postanawiając już nigdy więcej nie kwapić się z obiecywaniem Lucyndzie czegokolwiek. Próbka pisma duchownego leżała zmięta – Oskar prawie słyszał odgłos, jaki wydawał przy zgniataniu papier – w koszu na śmieci obok krzesła. – Widywałem jednak i gorsze ręce – stwierdził pocieszająco pan d’Abbs. – W istocie – przytaknął młodzieniec, zakładając nogę na nogę, po czym uświadomiwszy sobie, że odsłania w ten sposób skarpetkę i że w żadnym razie nie jest to poza właściwa dla ubiegającego się o pracę; oparł obie stopy o podłogę. – W istocie, mogę sobie wyobrazić, że je pan widywał. – No więc, zacznijmy od tego – ciągnął pan d’Abbs, wykonując szeroki ruch dłonią, choć w jego gabinecie nie było nic, co by takiego zamachu
wymagało – że mam brata, który jest już dorosły. Oczyma wyobraźni ujrzał w tej chwili kogoś, kogo Oskar nigdy by nie odgadł: chłopca o rękach pokrytych w całości świerzbem, zwanym „żniwnym” – świerzb ten pojawia się w okresie żniw i wdziera się głęboko pod skórę. Sprawia wiele kłopotów i jest gorszy od wbitych w ciało ostów. – Był leworęczny, podobnie jak pan. – Pan d’Abbs przywołał w pamięci obraz brata, krzywiącego się nad piórem. – Ale go z tego wyciągnięto. Okazał się już trochę za duży, kiedy się do tego zabrano, bo chociaż moja mater była kobietą zdecydowaną, nie miała do tego głowy. Leworęczność niewiele znaczyła dla mego brata, ale dla pana, w pańskim poprzednim zawodzie... Na wzmiankę o swym poprzednim „zawodzie” Oskar zapłonął palącym rumieńcem. Myślał, że pozostanie to jego tajemnicą. Pochylił głowę pod ciężarem wstydu. – Tak – przyznał, patrząc swemu rozmówcy w oczy – to wielka niedogodność. Pan d’Abbs określił to spojrzenie jako „wyzywające” i uznał je za sygnał alarmowy. Oskar uśmiechnął się łagodnie. Pan d’Abbs wyciągnął z szuflady cygaro. Było kruche, zdecydowanie zbyt kruche. Położył je na bibularzu. – Niedogodność, proszę pana, w istocie, poważna niedogodność. Znałem pastora Basingstoke’a, który był leworęczny i nie mógł zarobić na życie, bo kiedy parafianie raz zauważyli, że ujmuje sakrament lewą ręką, już go nie chcieli, pojechali do biskupa, klok-klok – i wrócili z nowym facetem. Oskar zobaczył jadącego dwukółką pana Judda, pani Judd siedziała za nim z wypiętym brzuchem. Klok-klok. – No tak, widzę pański uśmiech, ale mógłbym przysiąc, że nigdy pan nie mieszkał na angielskiej wsi. – Nie, nigdy. – Wiem, że pan tam nie mieszkał. Bo gdyby tak było, nie byłby się pan
uśmiechał. Znałem pewną czarownicę w Mousehall, w Kornwalii. Ściskała mi rękę jak mężczyzna. Nie mógłby pan być w takiej okolicy leworęcznym pastorem. Zna pan łacinę? Wyraz sinister? – Sinister, sinistra, sinistrum, sinistro, sinistris. – Sinistartorium – wtrącił pan d’Abbs. Sięgnął lewą ręką w głąb szuflady i wymacał przyrząd do przycinania cygar. – Ablativus? Pan d’Abbs nie podjął tematu, ale wydawał się bardzo zadowolony. – Dobrze – oświadczył – nam tu niepotrzebna łacina, chociaż kierownik biura, pan Jeffris, darzy klasyków prawdziwym kultem. Ale co my z panem zrobimy? Ma pan poplamione ubranie. Ja bym to mógł znieść, ale pan Jeffris jest prawdziwym maniakiem schludności. Oberwie panu uszy. Nie, drogi panie, nie tworzę figur poetyckich. Dokładnie opisuję czynności. To dziedzictwo prehistorii. To nawrót do małpy tkwiącej w nas. Raz człowiek wygląda na ucywilizowanego, a za chwilę budzi się w nim zwierzę. Jeśli jest geniuszem w swej pracy, muszę mu wybaczyć tę wadę, bo dobry urzędnik stanowi gwarancję sukcesu w pracy. Niech pan nie słucha nikogo, kto by pana zapewniał, że jest inaczej. To dobrzy urzędnicy w powalanych atramentem zarękawkach umożliwiają nam, dżentelmenom, uczęszczanie do klubu albo też na obiady do gubernatora. To zasługa urządników, proszę pana, a ja nie jestem żadnym radykałem. Moje uwagi mają charakter naukowy. Moje zadanie to stać przy sterze, obrócić koło w jedną stronę albo odrobinę w przeciwną, no więc co z panem pocznę? Jest pan gotów stanąć do pracy? To zupełnie co innego niż modły. Oskar nie umiał odpowiedzieć na jego pytanie. Przeczesał dłonią czuprynę i wymacał jakąś gałązkę, która wpadła mu we włosy w czasie porannej przechadzki w Longnose Point. Wyciągnął ją i obejrzał – była to parocentymetrowej długości gałązka drzewa gumowcowego. – Myślę, że tak – odpowiedział sam sobie pan d’Abbs, przypatrując się gałązce i unosząc głowę. Przez chwilę panowała cisza. Oskar włożył gałązkę do kieszeni.
– Mam nadzieję, że jest pan do tej pracy przygotowany, ponieważ jedyną rzeczą bardziej nieprzyjemną od przyjmowania człowieka do pracy – a pan pewnie tego nie wie, w pańskiej sytuacji, ech, że przyjmowanie kogoś do pracy wydaje się samo w sobie nieprzyjemne – otóż jedyną rzeczą bardziej nieprzyjemną od przyjmowania człowieka do pracy jest konieczność zakomunikowania mu, że już nie będzie dłużej zatrudniony. Skóra, którą obito fotel, była śliska i nowa, pan d’Abbs osunął się i niemal zapadł w głąb podczas swych wywodów, teraz jednak wyprostował się, wygładził klapy aksamitnej marynarki, podciągnął węzeł jedwabnego krawata i oparł się łokciami o biurko. – Nie wyobraża pan sobie nawet, jakie sceny oglądał ten pokój, panie Hopkins. Ludzie, których by pan wziął za cywilizowanych, z dyplomami z kolegiów takich jak Merton czy Oriel, astronomowie, znawcy poezji – zasiadali tutaj, dokładnie w tym samym miejscu co pan i podejmowali ataki na mnie, na moje dzieci, na mój stan posiadania. Dżentelmeni, a jakże, albo uważający się za takich, próbowali wdawać się ze mną w spory prawnicze i straszyć przyjaciółmi w biurze gubernatora i gdzie indziej. I nie miało dla nich znaczenia to, że przedtem, niekiedy na długo przedtem, odbywałem z nimi miłe pogawędki, takie jak teraz z panem i że zwierzałem im się z mych obaw i zatroskania. To już się dla nich nie liczyło. Proszę, niech pan zanotuje to, co panu teraz mówię, a kiedy pan Jeffris uzna, iż nie odpowiada pan jego standardom, i wyczuje pan, że zaczyna przejawiać skłonność do wyrzucenia pana na bruk, i to przez okno mej sypialni, proszę zajrzeć do tych notatek. Dopiero kiedy pan d’Abbs podniósł się z fotela i podał Oskarowi rękę, ten uzmysłowił sobie, że został zatrudniony jako urzędnik. Powinien czuć się uszczęśliwiony, ale tak nie było. Nie odczuwał podniecenia, a jedynie zaciekawienie, co też go teraz spotka. – Dobrze – powiedział pan d’Abbs i wziął do ręki stojący na biurku dzwonek. Potrząsnął nim, starając się wytworzyć wrażenie, że dokonuje tej
czynności wesoło. Ale w istocie wcale radości nie odczuwał, musiał bowiem teraz przełamać sprzeciw pana Jeffrisa wobec zaangażowania nowego pracownika. Czekały pana d’Abbsa całe tygodnie, a może nawet miesiące trzaskania drzwiami, rzucania papierów na biurko, zaciśniętych ust, monosylabowych odpowiedzi, zgrzytania zębami i wybijania werbelków palcami, wszystko razem zaś miało w efekcie doprowadzić do usunięcia tego stracha na wróble z posady. Pan d’Abbs odstawił dzwonek i przyjrzał się swemu nowemu urzędnikowi. Ten natomiast postukiwał o podłogę lewym butem i wsunąwszy rękę do kieszeni, zabawiał się monetami, które się tam znajdowały – połączenie owych czynności sprawiło, że przybrał pozycję niezwyczajną, biodra wysunął do przodu i opuścił prawy bark, a przy tym uśmiechał się krzywo, co nie pozwalało odgadnąć jego intencji. Oskar miał w kieszeni bardzo niewiele monet. Znajdowały się tam dwa pensy, duże i ciężkie – gdyby był jeszcze jeden, dawałoby to już uncję – oraz pięć trzypensówek – tak lekkich, że nigdy nie wyczulibyście ich wagi w pustej kieszeni. Wyjął pensa i przyjrzał mu się uważnie. Minę miał przy tym tak niewinną, że pan d’Abbs przypuszczał, iż ów głupek sprawdza po prostu, co też mu pobrzękuje w kieszeni. I nie przywiązywał do tego zachowania najmniejszej wagi. Kiedy jednak ten pokraka podrzucił monetę i podstawił pod nią dłoń – klap – pan d’Abbs zastanowił się przez chwilę, na Jowisza się klnę, że tak było. Ale ponieważ zachowanie takie przypominało jedynie grę w orła i reszkę, więc chociaż mogło kojarzyć się z hazardem, nie wydawało się pozostawać w związku z sytuacją, z biurem, rozmową o przyjęciu do pracy, cygarem pracodawcy ani urzędnikami siedzącymi w sąsiednim pokoju, toteż widząc, jak Oskar sprawdza, którą stroną moneta opadła na jego dłoń, pan d’Abbs uznał to jedynie za nerwowy odruch, taki jak postukiwanie nogą o podłogę albo wydłubywanie gałązek z fryzury, odruch niezręczny, ale nie wykraczający poza ramy dziwactwa. Panna Leplastrier odkryła w tym człowieku – któż by w to wątpił? – wartości godne polecenia. Pan d’Abbs westchnął. Oskar usłyszał owo westchnienie. Przyjął je za zgodę na to, co zamierzał
uczynić. Pensy był znakiem danym przez Boga. Orzeł. Ma przyjąć tę pracę.
76 Pan Brudasek
Pan Jeffris wcale go nie bił. Oskar spodziewał się bicia, a przez cały czas, kiedy tam pracował, nie poczuł ani jednego uderzenia. Nie zauważył też, by któremukolwiek z innych urzędników – a w długiej sali pracowało ich dwudziestu – wymierzono karę ostrzejszą – a i to zdarzyło się tylko raz – od szarpnięcia za nos, które spotkało najmłodszego z nich i wywołało serdeczny śmiech, któremu uległ i sam skarcony w ten, niegroźny przecież, sposób. A jednak w owej sali panowało napięcie nie do zniesienia, jeśli bowiem nie zdarzyło się, by kogoś rzeczywiście uderzono, wszyscy pozostawali w przekonaniu o możliwości otrzymania takiej kary i właśnie to przekonanie – jak pomyślał Oskar, kiedy już ów koszmar się skończył – sprawiało, że praca pod nadzorem pana Jeffrisa była tak wyczerpująca, iż wieczorny posiłek Oskar mógł przełknąć dopiero wtedy, kiedy oczy kleiły mu się do snu, a jeśli tylko okoliczności na to pozwalały, pogrążał się w sen na pełne dziesięć godzin. Przez cały dzień utrzymywał mięśnie w stanie napięcia, mimo że nikt mu nie zagrażał ani nawet też słowem nie wspominano o żadnym biciu. Właściwie nie wypowiadano zbyt wielu słów na żaden temat i chociaż pan Jeffris nie udzielił mu w tym względzie żadnego pouczenia, od pierwszych godzin w swej nowej pracy Oskar nabrał przekonania, że nie życzy on sobie, by urzędnicy rozmawiali między sobą i że biuro w żadnym stopniu nie przypomina omnibusu, którym podróżują co dnia ci sami ludzie, zaznajamiają się z sobą i wymieniają ukłony – tu, w biurze, pracownicy
nie tworzyli żadnej wspólnoty, poza chwilami, gdy miała miejsce jakaś tragedia albo też zabawna sytuacja. Wtedy poczucie wspólnoty objawiało się poprzez pospólny śmiech. Niemal natychmiast po przystąpieniu do pracy Oskar dostarczył po temu okazji. Pan d’Abbs zadzwonił, bynajmniej nie radośnie, ale ostro i nerwowo. Przedstawił pana Hopkinsa panu Jeffrisowi, który na pierwszy rzut oka nie wyglądał na okaz prehistoryczny i Oskar nie mógł się w nim dopatrzyć żadnych pozostałości małpy w człowieku. Był to człowiek młody, nie starszy od niego samego, nosił wąsy i sposobem bycia przypominał oficera gwardii, choć – niższy jeszcze od pana d’Abbsa – nie mógłby służyć w wojsku. Włosy miał czarne i – jeśli pominąć wąsik, mniej widoczny niż u szefa – był starannie ogolony. W podbródku miał dołek, oczy niebieskie i bardzo jasną cerę. Nie uśmiechał się, ale też i nie krzywił. Twarz jego wydawała się w ogóle jakby zastygła, pod tą maską kryło się jednak olbrzymie, wręcz groźne napięcie. W rozdźwięku między intensywnym gniewem czającym się w jego oczach a spokojnym opanowaniem umięśnionego ciała czaiło się stałe zagrożenie dla wszystkich. Pan Jeffris odniósł się do pana Hopkinsa bardzo uprzejmie i zaprowadził go do sali biurowej. Miała kształt podłużny, pośrodku znajdował się duży kominek. Czarny komin odbywał nieoczekiwanie długą drogę, zanim znikał w ścianie, biurka ustawiono tak, by dosięgało ich wypromieniowane z przewodu kominowego, tak upragnione zimą ciepło, a usytuowanie w mniejszej lub większej odległości od źródła owego ciepła wyznaczało zarazem rangę urzędnika. Pan Jeffris siedział tuż przy kominku, najmłodsi zaś urzędnicy najdalej. Oskar zwrócił uwagę na ekscentryczność tego urządzenia ogrzewczego, ale nie rozumiał, na czym ono polega. Bardziej jeszcze zdziwiły go drogie, bladofioletowe i brązowe tapety na ścianach, przy nagiej, pomalowanej farbą podłodze. Jedno kłóciło się z drugim i nikt nie zatroszczył się o wytłumaczenie nowemu pracownikowi, skąd się to wzięło: poprzedni lokatorzy, prowadzący z wielkim powodzeniem biuro porad prawnych,
przenosząc się do nowego biura zdjęli z podłogi dywan i wzięli go ze sobą. Najsilniejsze jednak wrażenie wywarła na Oskarze wielkość tego pomieszczenia, wyposażonego jedynie w pięć okien – wszystkie wychodziły na Sussex Street – a poczuł się prawdziwie zaskoczony, kiedy go poprowadzono w stronę światła i przydzielono biurko tuż przy oknie, przez które widział nie tylko pojazdy na zaopatrzonych w metalowe obręcze kołach, toczące się po kocich łbach ulicy, lecz także bale przecinane na pół w tartaku w Darling Harbour, na samym końcu dwóch alejek odchodzących od ulicy. Widział też obłok dymu nad hutą szkła Książę Rupert. Przydzielenie tego biurka wywołało w Oskarze obawę, iż jest nadmiernie faworyzowany. Nie chciał od razu mieć w kolegach nieprzyjaciół. – To z pewnością zbyt dobre biurko jak dla mnie – próbował oponować. Niemal te słowa wyszeptał, ale ponieważ w sali panowała grobowa cisza, usłyszano je i wywołały ogólny śmiech. Rozległo się też szuranie krzesłami, pokasływania, parskanie i posapywania. Twarz Oskara zbielała jak kreda. Spojrzał na pana Jeffrisa, poskubującego wąsiki, a potem skierował wzrok na innych urzędników, którzy się już uspokoili. Nikt nie wyglądał tak jak on. Pomyślał: nie zdołam wytrzymać tej ordynarności. Po chwili jednak postanowił w duchu: muszę ją wytrzymać. Naczynka krwionośne na jego policzkach napełniły się krwią. Usiadł za biurkiem, próbując na jego woskowanym blacie znaleźć jakiś punkt zaczepienia dla palców, a potem złożył dłonie na kolanach. Nadal odczuwał gorące pragnienie, by wstać i wyjść na zewnątrz. Nachodziło go ono falami jak ból żołądka. Pan Jeffris wręczył mu trzy pachnące stęchlizną rejestry rachunkowe w nadżartych przez mole okładkach. Zawierały nazwiska dłużników firm John Hill and Co. John Bell (Homeopathie Chemists) i Senior’s, również przedsiębiorstwa chemicznego, ale nie zajmującego się homeopatią. Oskar nie darzył handlu snobistyczną pogardą, ale te sprawy
były mu najzupełniej obce. Na sam widok rejestrów nabrał przekonania, że nigdy ich nie zrozumie. Pan Jeffris wręczył mu także księgi wpływów i polecił wciągnięcie zawartych w nich danych do owych rejestrów handlowych. I chociaż moglibyście pomyśleć, że takie czynności nie powinny być obce młodemu człowiekowi obznajmionemu z grą na wyścigach, Oskar nie dopatrzył się w nich żadnego podobieństwa do znanych sobie zapisów. Mógł jedynie użalać się w duchu nad własnym życiem, które przywiodło go do tak głębokiego i bezsensownego upadku. Pan Jeffris wyposażył go także w pióro o nowej stalówce, kałamarz napełniony atramentem i arkusz różowej bibuły, która być może swym kolorem, a może z innego powodu, znowu pobudziła kolegów Oskara do poparskiwania i chichotów. W taki oto sposób nowy urzędnik rozpoczął pracę. Próbował wzbudzić w sobie uczucie wdzięczności. Siedział na twardym krześle bez poduszki, przy stoliku z rozchwianą nogą, która co jakiś czas dotykała plam i zacieków na spodniach. Pracę uznał za przykrą, godziny rozciągały się w nieskończoność. Nic, czego doświadczał w Hennacombe, w Oksfordzie, w Notting Hill, w Randwick, nie ośmieszyło go do tego stopnia. Będąc pastorem, lubił ranki spędzane przy biurku. Popijał słabą, jaśminową herbatę, rozmyślając o najważniejszym zadaniu, jakie przed nim stało w danym tygodniu – o kazaniu. Nic w dotychczasowym życiu nie przygotowało go na spotkanie z czymś równie tępym i nieprzyjemnym jak ta praca. Wypisywał nazwy przedmiotów, których nie umiał sobie nawet wyobrazić, a w sąsiedniej rubryce ceny, których nie mógłby zapłacić. Wpisywał: Prysznice. Wanny. Umywalki. Wanny do nasiadówek. Wpisywał: Półki do toaletek. Komody.
Jedwabisty puder Millefleur. I pocił się przez całe popołudnia w promieniach słońca z każdym dniem gorętszych, wdzierających się przez okno i zalewających biurko. Nie poprosił o zawieszenie zasłony w oknie – wiedział, że taka prośba wywołałaby kolejny wybuch okrutnego śmiechu. Pod koniec dnia pracy zmęczenie wprost go powalało, a przepocona koszula lepiła mu się do ciała. Nie marzył w snach o niczym oprócz zasłony w oknie i czystych popelinowych koszul. Koszule miał tylko dwie. Białą nosił przez dwa dni, niebieską – trzy. I chociaż kąpał się trzy razy w tygodniu, a kołnierzyk zmieniał codziennie, jego bielizna cuchnęła jak brudne szmaty, które w Hennacombe pani Williams trzymała w koszu w schowku za kuchnią. Ów odór wyczuwali oczywiście koledzy w pracy, ale nie wspominali o tym ani słowem. Wszystko rozgrywało się w ciszy, choć „cisza” wydaje się tu określeniem nieodpowiednim. Czaiło się pod nią napięcie, jakieś narastające rozdrażnienie. Pastor Oskar Hopkins siedział w oparach własnego smrodu przy oknie wychodzącym na ulicę w Sydney, podlegając na przemian napadom złości i przygnębienia, które mogły zostać wywołane widokiem trzepoczącego się za szybą motyla albo dźwiękiem dzwonów dobiegającym z kościoła St Stephen’s w Pyrmont czy też St Andrew’s w mieście. Próbował wyjaśnić komisji kościelnej, że nie uprawiał hazardu z chciwości, ale nie wypadł w jej oczach dobrze. Zachowywał się nerwowo, onieśmielony okazanym mu zaufaniem i powagą rozpatrującego jego sprawę gremium. Poczuł się zdemoralizowany akurat w takim stopniu, jaki mu przypisano. Na pytania biskupów, popijających herbatę z filiżanek w kwiatki, odpowiadał trzęsącym się z przejęcia głosem. Oświadczył, że nigdy nie grał o pieniądze na potrzeby osobiste, a oni po prostu nie uwierzyli. Został wykluczony ze stanu duchownego, skazany i potępiony. Pan Jeffris nazywał go panem Brudaskiem. Uważano to za pyszny dowcip. Kazano mu przygotowywać atrament – z tego powodu miał zniszczone mankiety u koszuli i w każdy poniedziałek wracał do domu
z plamami tak głęboko wżartymi w skórę dłoni, że nie udawało mu się ich zetrzeć nawet pumeksem, a po najdłuższych i najboleśniejszych zabiegach pozostawały ciemnoniebieskie zacieki, które w rozmowach z Lucyndą nazywał żartobliwie „poniedziałkowym cieniem”. Córka Elizabeth Leplastrier nie znosiła owego zaniedbania – niebieskich plam na ubraniu i dłoniach, odoru przepoconych koszul. Ale poczytywała sobie za chrześcijański obowiązek dopomagać Oskarowi w zabiegach higienicznych i w sobotnie ranki (niezbyt chętnie) mozoliła się wraz z nim przy praniu koszul w miedzianym kotle. Twarz miała pokrytą potem, oczy jej łzawiły od dymu. Oskar rozchlapywał gotującą się wodę wokoło, oblewając siebie i Lucyndę, a potem stękając i posapując, tarł mydłem do prania koszulę niebieską i białą w drewnianej balii. Nie miał uzdolnień manualnych, nie pozostawały w tej kwestii najmniejsze wątpliwości. Przystępował do zajęć tego rodzaju z nadmiernym pośpiechem, co uniemożliwiało należyte ich wykonanie. Był niezręczny, nie umiał się pochylić i gdyby miał pracować w hucie szkła, z pewnością wyrządzałby sobie krzywdę za krzywdą. Lucyndę ciekawił sposób, w jaki mężczyźni wykonują swe prace, jak sobie z nimi radzą. Sadzała swego podopiecznego na kuchennym zydelku i wypytywała, jak się robi atrament. Zadziwiał ją wyszukany charakter udzielanych przezeń odpowiedzi – niemający nic wspólnego z praniem w balii koszul ani rozchlapywaniem wody. Żeby zrobić atrament, trzeba mieć brązową torbę papierową z proszkiem atramentowym, mały metalowy kubek i dużą butlę. Z tym wszystkim Oskar wychodził na alejkę biegnącą pomiędzy zabudowaniami. Znajdował się tam hydrant. W budynku było oczywiście wiele innych kranów, ale zabroniono – napisy umieszczone nad nimi zakazywały tego wyraźnie – używania ich do tego celu. Nie, Oskar musiał wychodzić na uliczkę, służącą jako skrót komunikacyjny nie tylko zasmarkanym gońcom biegnącym z Kent na Sussex Street, ale także wozom i platformom ciężarowym, które dojeżdżały tędy do warsztatu kołodzieja
w podwórzu położonym w samym środku zabudowań. W tym wąskim przesmyku wiało nawet przy najłagodniejszej pogodzie, a wielki kran należał do takich, z których wydziela się więcej gulgotów niż wody; „stamtąd też wieje wiatr” – jak stwierdził kiedyś jakiś zbierający odpadki łachmaniarz. I przy tym właśnie kranie, kuląc się pod zapaskudzoną moczem ceglaną ścianą, syn Theophilusa Hopkinsa, liczący obecnie lat dwadzieścia cztery, czyli tyle, ile miał jego ojciec, kiedy opublikował był już dwie wyróżniające się monografie, metalową kopystką nabierał z papierowej torby atramentowego proszku i na oko odmierzając jego ilość, wsypywał do metalowego kubka. Była to praca nie tylko poniżająca – lecz także niełatwa. Wiatr porywał i roznosił proszek, a drobiny pigmentu osiadały na przekrwionych oczach Oskara. Proszek należało rozmieszać w kubku na maź. Hydrant bulgotał i prychał, wychlapując wodę konwulsyjnymi haustami. Kopystka najpierw stawała się mokra, a potem zabarwiała się na niebiesko. Barwa ta pozostawała Oskarowi na dłoniach i twarzy, ale musiał wytrwale mieszać tworzącą się breję, by zmienić ją w płynną zawiesinę i przelać do butelki, a jeśli nie zdążył na czas, przysyłano młodego Summersa z ponagleniami, atrament potrzebny jest natychmiast, panie Brudasku, potem może się pan umyć. Opowiadanie to rozśmieszyło Lucyndę, ale kiedy minęło pierwsze rozbawienie, poczuła niesmak wywołany rozdźwiękiem między jej wyobrażeniem o panu d’Abbsie, którego – mimo jego słabostek i próżności – miała za człowieka przyzwoitego, a jego zdolnością do stawiania innych ludzi w sytuacjach tak ośmieszających i upokarzających. Miała jednak w owym czasie wiele innych powodów do zmartwienia, powodów, które uważała za poważniejsze niż udręki przeżywane przez nerwowego, poplamionego atramentem pana Hopkinsa. Nie mogła jednak pogodzić się z tym, że jest przezywany panem Brudaskiem. Popełnił błąd, godząc się na to przezwisko, a co gorsza, sam się z niego podśmiewając. Prześladowało ją wyobrażenie owego
bulgoczącego hydrantu. Widziała go oczyma wyobraźni bardzo wyraźnie: wielki, szary kran, zaśniedziała rura. Budził w niej uczucia odwrotnie proporcjonalne do swego prawdziwego znaczenia. Wszak to ona doprowadziła do całej tej sytuacji, to ona naraziła Oskara na upokorzenia większe, niż dałoby się znieść. Całą winę brała na siebie, oskarżając się w myślach o głupotę. Mając tedy na głowie poważniejsze i trudniejsze sprawy, któregoś dnia wyszła ze swego biura (leżącego nieco dalej przy Sussex, przed skrzyżowaniem z Druitt Street) i pomaszerowała – z uniesioną wysoko głową, stanowczym krokiem szefowej fabryki – wąską uliczką w stronę warsztatu kołodzieja. Hydrant znajdował się na południowej ścianie. Wyobrażała sobie, że to strona północna. W przesmyku cuchnęło męską uryną – ten smród zazwyczaj sprawiał, że przyspieszała kroku. Na całym urządzeniu Lucynda nie dostrzegła ani kawałka mosiądzu. Była to jednolicie szare, zatłuszczone i ohydne urządzenie, zaplamione atramentem i to ono zdawało się wydzielać ów odór. Panna Leplastrier odkręciła kran, a potem go zakręciła. Przygryzła dolną wargę, gdy zachlapała sobie wodą buciki. Jeśli pan d’Abbs w ten sposób traktuje swych poetów i astronomów, nie jest nawet cieniem owego człowieka, na jakiego pozuje, ale barbarzyńcą, takim samym jak wszyscy tutaj. Lucynda nagle wpadła w gniew. Nie lubiła mieć na nogach przemoczonych bucików. Zapragnęła zobaczyć domostwo, w którym ten „esteta”, ten Medyceusz, podejmuje swych poetów. Czy nie jest to przypadkiem stajnia, spiżarnia lub budka studni? Ruszyła po wyłożonej cedrową boazerią klatce schodowej ku pomieszczeniom biurowym i spotkała pana d’Abbsa (pewnie zobaczył przez okno, jak się przypatrywała hydrantowi), który wyszedł na schody, by ją przywitać. Spojrzał na jej mokre buciki, ale nie spytał o przyczynę wypadku. Przez przedpokój wiodący do jego gabinetu przeszli bez słowa,
oprócz powitalnego „dzień dobry”. Gospodarz objawiał wyraźny niepokój i Lucynda przypuszczała, że w jakiś sposób wiąże się to z owym hydrantem. W istocie pan d’Abbs nawet nie zauważył, że się przy tym urządzeniu zatrzymała. Niepokój spowodowało zakłócenie jego biurowej rutyny. Nie spodziewał się odwiedzin panny Leplastrier, a nie lubił sytuacji nieoczekiwanych. Przyjął jednak Lucyndę, choć nie należało to do jego obowiązków. Takimi sprawami zajmował się pan Jeffris, od dawna to ustalili. Nie był pewien, czy ma wejść do gabinetu, pozostawiając przybyłą w korytarzyku, czy też pogodzić się z jej brakiem szacunku dla funkcjonujących tu reguł; ale okazało się, że Lucynda wcale nie zamierza wejść do jego pokoju. Chciała zajrzeć do pomieszczenia biurowego. O nie, co to, to nie, w żadnym razie. Przedpokój był bardzo mały; chociaż ustawiono tu dość wygodną kanapkę i znalazło się jeszcze miejsce dla popielniczki, mosiężnego wieszaka oraz egzemplarza pisma „The Illustrated London News”, nie wydawał się dużo większy od powozu, którym pan d’Abbs przyjeżdżał do miasta. Stali więc blisko siebie, oboje zakłopotani wymuszoną intymnością między osobami przeciwnej płci. – To nie wchodzi w rachubę – oświadczył, wieszając parasol na wieszaku najwyraźniej przeznaczonym dla gości, poprawiając sobie mankiety i uśmiechając się w stronę pleców dziewczyny (wszystko to czynił niezbyt zgrabnie, jak maszyna, którą zmuszono do jednoczesnego wykonywania trzech różnych czynności, do czego nie została przygotowana). – To zupełnie niemożliwe, by miała pani przeszkadzać w pracy moim urzędnikom. Lucynda prawie już wymyśliła odpowiedni pretekst. Ale postanowiła sobie w duchu, że nie będzie uciekała się do kłamstw. Uniosła głowę i próbowała podchwycić jego spojrzenie. Oświadczyła, iż chce się zorientować, w jakich warunkach owi urzędnicy pracują. Pan d’Abbs pomyślał sobie: Aha!
Uznał, że młoda kobieta działa pod wpływem żądzy. I chociaż to wytłumaczenie wywołało na jego usta uśmieszek (chce zobaczyć swego kochasia, ot i wszystko), nie przyniosło mu ulgi. Lucynda położyła swą małą rękę na klamce drzwi do pomieszczenia biurowego. Widniała na nich emaliowana tabliczka: „Wejście służbowe”. Nad ostatnią literą utworzył się odprysk emalii, ale znaczenie napisu było jasne. Pan d’Abbs wbił w tabliczkę wzrok z taką mocą, jakby owo stanowcze spojrzenie mogło zmusić pannę Leplastrier do posłuchu. Ale ona już tę klamkę naciskała. Niech to licho porwie. Powie prawdę i poprosi Lucyndę o wybaczenie. Uda mu się je uzyskać z pewnością. Powinna zrozumieć jego układ z panem Jeffrisem. To nie żadna ugoda, nigdy tego wprost nie wyrazili słowami, ale było jasne, że to, co się znajdowało poza tymi drzwiami, stanowiło terytorium pana Jeffrisa. Nawet pan d’Abbs, kapitan tego statku, nie wchodził do owego pomieszczenia. Jeśli chciał, by mu przedstawiono jakieś dokumenty, dzwonił po nie. – Proszę wejść, panno Leplastrier – powiedział wesołym tonem, otwierając drzwi do gabinetu – zaraz podadzą nam herbatę. Ale usłyszał tylko leciutkie „klik” za plecami. Lucynda wkroczyła do pomieszczenia biurowego. Tylu tam było mężczyzn, tyle rzędów biurek. To biuro wcale się źle nie prezentowało, wyglądało porządniej niż jej własne. Dostrzegła wielki kominek i tapety. Sala robiła wrażenie uporządkowanej, chociaż było tu trochę zbyt ciemno. Zobaczyła, że ruszył w jej stronę jakiś niski – nie wyższy od niej – mężczyzna. Spytała, przy którym biurku pracuje Oskar. W mężczyźnie odgadła pana Jeffrisa. Był szerszy w barach, przystojniejszy i lepiej zbudowany, niż sobie wyobrażała. Wyglądał całkiem atrakcyjnie, ale w tym zakłóconym porządku ona wiedziała lepiej, jak iść do przodu. Ten człowiek wyraźnie zadzierał nosa. Obcasy miał podkute i słyszała rytm jego kroków. Tap, tap, tap. Nagle, bez określonego powodu, odczuła lęk. Jakby otworzyła jakieś drzwi, w których stał wielki, czarny brytan,
przymierzając się, by skoczyć jej do gardła. Usłyszała słowa pana d’Abbsa (ale ich nie zrozumiała): – Powierzyłem biuro temu panu. Jest jego kierownikiem. Wszystko tu jemu podlega. Widzi to pani i rozumie, prawda? Kierownik biura jest opoką, granitową skałą, choć może nie zdarzyło się pani jeszcze z kimś takim zetknąć. Te słowa brzmiały niemal niedosłyszalnie jak szelest spadających liści. Wyczuła na ramieniu nacisk palców gospodarza, wpijających się w krepę jej sukni i poszarpujących rękaw jak żebrzące Cyganiątka. Lucynda nie przejmowała się wzrokiem pana d’Abbsa. Oczy miał czarne i groźne. Wzbudziła w nim wrogość już samym otwarciem drzwi do pomieszczenia biurowego. Było za późno, by się wycofać, nie bacząc więc na owe wyjaśnienia, ruszyła w głąb sali biurowej między urzędników, którzy – choć byli dorośli, a kilku przypominało wyglądem wojskowych – zwarli pod blatami biurek stopy i jak uczniacy zatopili wzrok w rozłożonych księgach. W końcu odszukała wzrokiem Oskara. Przez okno wpadał ostry blask, rozpoznała więc tylko sylwetkę i rozwichrzoną czuprynę, która go wyróżniała. Dopiero z bliska zdołała zobaczyć wyraz jego twarzy. Nie potępiał jej, dostrzegła to od razu. Spojrzał na nią i uśmiechnął się przepraszająco. O Boże, pomyślała, ten biedak będzie musiał wstać. Odwróciła się na pięcie, odczuwając na sobie spojrzenia wszystkich urzędników. Pachniała podwórkowym przesmykiem i kwaśnym odorem uryny. Wyczuła ich pogardę dla jej drobnego ciała, jej kobiecości, dźwięku jej kroczków. Skinęła głową panu Jeffrisowi i panu d’Abbsowi, wycofującego się już przez otwarte drzwi jak pies, którego nie wpuszcza się na pokoje. Podeszła do niego i powiedziała: – Dziękuję. Chciałam się zapoznać z tutejszymi warunkami pracy. Nie weszła do gabinetu pana d’Abbsa, by z nim porozmawiać. Poczuła się głupio i śpiesznie wróciła do swego biura, rozmyślając o tym, jak niewiele wie o zasadach, według których zorganizowany jest świat
mężczyzn. Wieczorem wysłuchała urywanej relacji Oskara o tym, co się działo w następstwie jej odwiedzin. Wszystko stanęło do góry nogami, pan Jeffris wtargnął do gabinetu pana d’Abbsa i dobiegały stamtąd głośne krzyki. Urzędnicy tkwili przy swych biurkach jak przykuci, nie patrząc jeden na drugiego.
77 Szczęście
Lucynda nie oczekiwała bynajmniej od życia, że będzie kiedyś znowu szczęśliwa, gdy otulona przybrudzonym szlafrokiem, w drewnianych chodakach, szorowała podłogi albo wybierała się po jarzyny do sklepu, oderwana od swej właściwej pracy, pozbawiona towarzystwa Dennisa Hasseta, tak osamotniona, że jedynym jej towarzyszem był bezdomny przybłęda, cuchnący potem, wyrzucony z kościoła pastorzyna o wyplamionych na niebiesko dłoniach. Wszystkie te przygnębiające okoliczności odciągały jej uwagę od szczęścia, które już się na nią zasadziło jak nocny kłusownik. Nie zdawała sobie sprawy, że już jest szczęśliwa, ale niezależnie od siebie spostrzegli to inni – wydmuchiwacze szkła z huty, pan d’Abbs oraz Chas Ahearn, który złożył wizytę swej podopiecznej, przynosząc w prezencie jaja japońskich kurek. Zauważyli, że złagodniała i wyzbyła się owych ironicznych, a czasem sarkastycznych uwag, które pan Ahearn uważał za tak niestosowne. Pocałowała go w policzek i nazwała „wujaszkiem”, co sprawiło, że starszemu panu łzy napłynęły do oczu. Sama jednak nie dostrzegła chwili, w której wskazówka jej wewnętrznego barometru drgnęła i od niżu przesuwać się zaczęła ku wyżowi. Była zbyt zajęta, aby to zauważyć, aż do niedzielnego ranka, na tydzień przed początkiem adwentu. Spacerowała właśnie wraz ze swym podopiecznym wzdłuż zamieszkiwanego przez nich pstrokatego dworku (w połowie otynkowanego na biało, w połowie eksponującego czerwień cegły). Dobra godzina dzieliła ich od najwcześniejszego nabożeństwa w Balmain,
dzwony jeszcze milczały. Lśniące gładką sierścią krowy rasy hereford (należące do właściciela Whitfields Farm, który zbankrutował) obżerały się świeżą wiosenną trawą na pastwisku. Lucynda zarzuciła na ramiona bawełniany szal z wyhaftowanymi małymi różyczkami. W jednej ręce trzymała rękawiczki i książeczkę do nabożeństwa, w drugiej kapelusz. Szła wydeptaną przez bydło ścieżką, biegnącą szczytem pagórka. Rosa nie wyschła jeszcze do końca i Lucynda czuła, jak dół jej sukni robi się wilgotny, ale nie zwracała na to uwagi. Oskar maszerował obok niej po wysokiej trawie. Nic się nie zdarzyło, nic sobie nie powiedzieli, pomyślała jednak: Jestem szczęśliwa. Spojrzała na Oskara. Nie patrzył na nią, z uwagą wypatrując węży, często spotykanych wokół przystani – wylegiwały się na stromych pagórkach, lśniąc jak srebrzyste szkło. Podnosił i opuszczał głowę, wzrok miał rozbiegany we wszystkie strony. Za wstążeczkę wielkiego czarnego kapelusza zatknął sobie jakiś niebieski polny kwiatek. Lucynda pomyślała, że mógłby stać się całkiem przyjemnym kompanem, gdyby nie spotkał ich afront ze strony pastora z Balmain, nieuka, udającego, że ich nie widzi, kiedy mijali go, wychodząc z kościoła, nieprzyjemność najprzykrzejsza z możliwych. Na początku oceniła Oskara zbyt pochopnie. To zły nawyk, który powodował niepotrzebne kłopoty. Porównywała go z Dennisem Hassetem i zaciskała wargi, kiedy podnosił do ust filiżankę, odsuwając mały palec, albo też gdy zbyt głośno odstawiał spodeczek na stół. Czuła się lekceważona, kiedy szedł do swego pokoju i zamykał jej drzwi przed nosem. A potem – jakże szybko to nastąpiło – odczuła dumę z posiadania dworku, w którym mieszkali, przestrzegając określonych reguł (jakże to cenna zaleta), co pozwoliło im osiągnąć bliskość niemal intymną, a zarazem dystans, dzielący nie ludzi sobie obcych, ale sąsiadów. Wspięli się ponad owych filistynów, którzy ofukiwali ich i lekceważyli, a Bóg wszechwiedzący nie uzna ich postępowania za niewłaściwe. Nie uprawiali hazardu pod żadną postacią.
Oskar nie miał doświadczenia w przyjaźni z kobietami. Na początku czuł się skrępowany, jąkał się, potykał i starał się być niemal niewidzialny. Tylko w nieskromnych snach nawiedzały go wizje jakiejś delikatnej intymności między nimi. I gdyby w domu zatrudniona była na stałe służąca, sytuacja taka trwała by nadal. Lecz pani Froud odeszła w związku z pewnymi zastrzeżeniami i znowu nie mieli nikogo do pomocy w ogóle. A dom wymagał doglądania, trzeba było czyścić kominki, robić mydło, trzepać dywany, przecierać połówkami cytryny mosiężne klamki w oknach. Patrząc, jak jego młoda gospodyni pracuje – poruszała się po pokojach szybkimi, drobnymi kroczkami, tu czyszcząc coś szczotką, tam ściereczką od kurzu, ówdzie zmywając podłogę mokrą szmatą, a potem wynosiła kosze pełne śmieci, a we wszystko to wkładała energię przerastającą drobną, dziewczęcą sylwetkę – Oskar zdejmował wytartą marynarkę, zakasywał rękawy i odsłoniętymi po łokcie, mlecznobladymi rękami wykonywał wespół z nią domowe prace. Zrazu wprawiał Lucyndę w zakłopotanie, gdyż nie uważała tych czynności za odpowiednie dla mężczyzny. Ale zaprzyjaźnili się właśnie dzięki wspólnemu szorowaniu zniszczonych desek podłogi w kuchni, dzięki pełzaniu po nich na czworakach, z druciakami w dłoni, jedno obok drugiego. Wykonywali te prace niefachowo. Parzyli herbatę w filiżankach, a fusy wykorzystywali do czyszczenia dywaników. Kończąc pracę, zwykle około północy, Lucynda zdejmowała buty i rzucała je na wilgotną jeszcze podłogę. Oskar zaś rozsiadał się, kładąc nogi na drugim krześle. Miał na ubraniu plamy od pasty czerwonej albo czarnej firmy W.G. Nixey, do łokci kleił mu się wosk. Lucynda nazywała go w myślach „staruszką”, „dobrą duszyczką” albo „kumplem-dziwakiem”. Niekiedy patrząc na niego, widziała kogoś, kogo nie znała przedtem – jakąś zjawę, pobrzękującą tępym końcem noża w szklance, by w ten sposób rozmieszać cukier w herbacie, zjawę wybuchającą głośnym śmiechem i przemawiającą po łacinie w przekonaniu, że Lucynda zna ten język. Podczas rozmowy okazywał się
taki skłonny do eliptycznych figur, taki kapryśny. Sprawiał, iż czuła się płytka, niekulturalna, nieelegancka. Nie domyślała się nawet, że jej niedbale zrzucone z nóg buciki uważał za gustowne, że stanowiły przedmiot jego podziwu. Potwierdzało się to, co zauważyła już w czasie podróży na pokładzie Lewiatana – że nie jest to mężczyzna, nad którym łatwo zapanować, że jest entuzjastą, wizjonerem przedzierającym się przez istną dżunglę idei i pomysłów, bynajmniej nie trwożliwie, ale niecierpliwie (chlap, wyciągała z kociołka mokrą bieliznę) i radośnie. Tęsknił za Anglią i lubił o niej rozmawiać. Jego Anglia wydawała się inna, niż ta, którą tak się rozczarowała. Była to miła, zielona kraina – Lucynda nie wiedziała, że w domu Strattonów panowały wilgoć i zimno ani że chłopcy z kolonii baptystów zmuszali Oskara, by połykał kamyki. O pastorostwu wypowiadał się z uznaniem, nazywał ich swymi „opiekunami” i nie powiedział Lucyndzie, że Hugh Stratton, któremu na wyścigach tak samo sprzyjało szczęście, jak przy prowadzeniu farmy, posługując się systemem nadesłanym przez Oskara, utracił wszystkie oszczędności i pogrążył się w długach tak głęboko, że musiał prosić o wsparcie ludzi niewidzianych od czasu swych studiów w kolegium Oriel. Tuż obok krzesła, na którym siadywał Oskar każdego wieczora, kiedy raczyli się szklaneczką sherry na dobranoc, leżała lśniąca nieskazitelną bielą talia kart w cedrowym pudełku. Młody człowiek często popatrywał w tamtą stronę, przyglądał się też kłębkowi szarej włóczki i zwiniętej taśmie centymetra. Nie wspominał o kartach ani słowem, sądząc, że jego gospodyni – tak skrupulatna w wypełnianiu domowych obowiązków – już się z pociągu do gry wyzwoliła. Sam zaś miał nadzieję, że znajdzie w sobie dość siły, żeby nad własnym uzależnieniem zapanować, ale ośmieszywszy się tak żałośnie na pokładzie Lewiatana, przeceniał swe możliwości. Nie wspominali więc w rozmowach o kartach, jednak to, że o nich nie mówili, powodowało wieczorami szczególne napięcie i chociaż czuli się uszczęśliwieni owym opanowaniem, nie mogli zasnąć po udaniu się na
spoczynek do swych pokojów. Lucyndzie zdarzało się wymykać z własnego domu po północy, w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłaby zagrać o pieniądze, ale znajdowała w sobie tyle stanowczości, by nawet nie dotknąć talii kart leżącej na widoku w kuchni. Miała w pamięci płomienne oburzenie, jakie budziła w Oskarze owa „słabość”. Zdobywała się nawet na to, by się powstrzymać od zapytania go, w jaki sposób odstąpił był od swego nałogu. Ale jakże gorąco pragnęła podyskutować z nim o tym, jak szczerze marzyła o rozłożeniu talii na szarym, wełnianym kocu. Przeszłyby jej wtedy migreny, a przyjaźń ich dwojga znalazłaby miłe dopełnienie. Ale Oskar nie wypowiedział w tej kwestii ani słowa. I chociaż Lucynda rozrzucała swe „gustowne” buciki po całej podłodze, chociaż demonstrowała mu dobrze widoczne przez cienkie pończoszki stopy, trzymając w ręku szklaneczkę sherry, co wyglądało niemal wyzywająco, nie starczało jej śmiałości, by – jak to nazywała w myślach – przełamać w sobie uległość szarej myszki i odsłonić przed nim serce hazardzistki. Nie znosiła tej trwożliwej myszki w sobie. We własnym przekonaniu zawsze postępowała zbyt ostrożnie, zbyt powściągliwie. Kiedyś powiedziała: – Chciałabym mieć dziesięć sióstr i ogromną kuchnię, w której mogłybyśmy wspólnie się zaśmiewać. Jej lokator zmarszczył brwi i ściągnął kolana. Pomyślała: jest dla mnie kimś niemal tak bliskim jak siostra, ale nic nie rozumie. Chciała mieć przyjaciółkę kobietę, z którą szczotkowałyby sobie nawzajem włosy, a także – wybacz, dobry Boże – zrzucałyby z siebie tę niewygodną zbroję, jaką jest ubranie. Nie zwierzała mu się ze swych marzeń o szkle, nawet w chwilach, kiedy o szkle rozmawiali. Był słuchaczem wybornym, ale odsłaniała przed nim tylko zewnętrzną otoczkę marzeń – sprawy dotyczące szkła okiennego, kosztów jego transportu, kłopotów ze ściąganiem należności od
budowniczych, którzy nie kwapią się z wyrównywaniem rachunków w ustalonym, sześciomiesięcznym terminie. Sądził, że na tym polega jej praca, i tak w istocie było, ale przedstawiała mu tylko część swych zamierzeń, pod którą kryły się głębie tak wielkie, iż sama bała się w nie wejrzeć. Największą jej ambicją, której mu nie odsłoniła, było zbudowanie ze szkła i stali czegoś nadzwyczajnego i pięknego jak Crystal Palace – Kryształowego Pałacu, który zarazem nie byłby Kryształowym Pałacem. Konserwatorium, ale zarazem czegoś niebędącego konserwatorium. Szkło wsparte na stalowej konstrukcji, rozsnutej jak pajęcza sieć – ta wizja przesuwała się gdzieś po manowcach jej wyobraźni, nie przybierając żadnej skonkretyzowanej postaci. Kiedy próbowała naszkicować swe projekty na papierze, stawały się pomniejszone, niezgrabne i nieeleganckie. Czasami w snach nawiedzał ją obraz konstrukcji o właściwej formie, ale kiedy się budziła, obraz stawał się niewyraźny jak źle wywołana fotografia i rozpływał się w dziennym świetle. Lucynda była jednak na tyle mądra – lub na tyle głupia – by wierzyć, że to rozmywanie się jej wizji nie ma znaczenia, że pewnego dnia ów kształt objawi się jej w całej okazałości. Zanim to się jednak stanie, musiała wykonać wiele ważnych prac przygotowawczych. Przede wszystkim należało znaleźć specjalistę odlewnika, który wysłuchałby jej na tyle cierpliwie, by zrozumieć, o co chodzi. Przejechała całe wybrzeże Darling Harbour aż po zadymione ulice Leichhardt i kiedy owego niedzielnego poranka poczuła się szczęśliwa, z pewnością jedną z przyczyn była radość, iż odnalazła w zgryźliwym mizoginiście, panu Floodzie, kogoś, kto – choć jak mi Bóg świadkiem, brakowało mu i smaku, i poczucia humoru – będzie mógł wykonać odpowiednie żeliwne odlewy, które stanowić miały metalowy szkielet budowli. Na wtorek zobowiązał się przedstawić jej prototyp. Lucynda wskazała Oskarowi dłonią ibisa, który zerwał się do lotu z mangrowców rosnących nad zatoką. Wymieniła nazwę tego ptaka, ale nie mogła się zdobyć na wyjawienie Oskarowi swego sekretu. Tajemnicę
ową powierzyć mogła jedynie pastorowi z Boat Harbour. Oskar widział listy, które do owego człowieka pisała. Składała je przed wyekspediowaniem na półce nad kominkiem, gdzie nabierały deformującej obrzmiałości; uważał je za listy miłosne. Wiedziała, że tak je określa i świadomie utrzymywała w nim to wrażenie. To nieporozumienie umożliwiało im zamieszkiwanie pod wspólnym dachem i pozostawanie w przyjaźni. Ale przez cały czas balansowała na krawędzi pokusy zwierzenia się Oskarowi z owej najważniejszej sprawy w jej życiu. Tego ranka, kiedy poczuła się szczęśliwa, spojrzała na swego towarzysza, na jego miłą, wykrojoną w formie serca twarz, na ptasie mrugnięcia powiekami, na płomienną czuprynę; patrzyła, jak odgarnia laseczką trawę; zauważyła, że prawą dłoń wsunął głęboko do kieszeni marynarki; dostrzegła w nim bliskiego przyjaciela i kompana, ale także nie całkiem spolegliwego, niespokojnego, zajętego sobą młodego mężczyznę. Mogłaby mu wyjawić swą tajemnicę (mglistą, płynną jak obłok) i zobaczyć, jak ją niszczy, nie zdając sobie sprawy z istoty tego, co mu powierzono. Albo może by i zrozumiał wszystko dobrze, dokładniej niż sama Lucynda, i odebrałby jej ów sekret, by przywłaszczyć go sobie. Tak więc nie ujawniła przed nim marzenia o owym opartym na metalowym szkielecie szklanym zamku, który jeśli miał naturę taką jak chmury, to był zespołem cumulusów ze wznoszącymi się kolumnami, głębokimi wąwozami, spiralnymi trawersami i zawrotnymi przepaściami. Rozmyślając o nim, zacisnęła dłonie i oderwała się myślami od Longnose Point. Przymknęła oczy, a twarz jej się ściągnęła. Doznała szczególnego uczucia – napięcia, niedającego się wprost wytrzymać, mrowienia skóry, ukłucia bólu. Woda w zatoce lśniła srebrzyście. Od jej gładkiej powierzchni oderwał się kormoran, niczym nieprawdopodobny, niedający się ziścić pomysł, rozrywający delikatną membranę rozpiętą między marzeniami i życiem.
78 Ceremonia
W niedzielę, która nastąpiła po regatach w Balmain, Artur Phelps odbył prawie pięciokilometrowy spacer na farmę Whitfield. Wziął ze sobą najmłodszego syna. Obaj wystroili się odświętnie, chłopiec miał na sobie marynarskie ubranko, a ojciec tweedowy garnitur z kamizelką. Dla oszczędności skórzane buty nieśli w ręku; wstąpili do Birchgrove House, by je włożyć, napili się przy tej okazji wody i przegryźli marchewkę prosto z ogródka. Artur umył brodę i uczesał ją starannie. Była śnieżnobiała, miękka jak świeżo wykąpany piesek i Lucynda niemal go nie poznała. Wydawał się tak wysoki jak pan Henry Parkes. Pachniał mydłem i kulkami przeciw molom. Zaprosiła go do środka, ale nie chciał wchodzić. Drzwi trzymała otwarte i widziała, jak do domu wpadają moskity, podczas gdy gość wycierał buty o skrobaczkę przed frontowym wejściem. Miała już dawniej takie urządzenie i nigdy nie lubiła z niego korzystać. Artur chciał jej coś zakomunikować. Stanął wyprostowany i wciągnął brzuch. Chłopca cięły moskity, ale ojciec musiał powiedzieć swoje i nie pozwalał synowi złapać się za rękę. W trakcie wysłuchiwania jego przemowy Lucynda spłonęła rakiem. Artur nie tylko znał Oskara z nazwiska, ale łączył go z nią, udzielając jej swoistego błogosławieństwa. I to była pierwsza przyczyna jej zaszokowania. Drugą było zaproszenie ich obojga do odwiedzenia huty. Zapraszał ich tam jako parę. Spośród wszystkich elementów tego zaskakującego oświadczenia
najbardziej przejął Lucyndę sposób, w jaki je Artur złożył: ten oto prosty człowiek, wydmuchiwacz szkła, po którym można by się spodziewać, że zechce jej rozkazywać, a nie podporządkowywać czyimś poleceniom bez uprzedniego uzgodnienia, zaraz po oświadczeniu, że wie o jej związku z mężczyzną – i nie bacząc na to, że ów związek uważano za skandal – przeszedł pięć kilometrów, w dzień święty, pragnąc się upewnić, że jego pracodawczyni i zwierzchniczka zechce obejrzeć jego nowe terytorium. Przyjęła zaproszenie. Jakże była słaba! Wzruszyło ją jednak to, że przeszedł pieszo pięć kilometrów i pokonał barierę lęku przed ewentualnym gniewem właścicielki huty. Tymczasem ona nie pozwoliła sobie nawet na sarkazm. Przyjęła zaproszenie, odpowiedziała: „Dobrze, dziękuję” (jakaś ty głupia, jaka głupia!) i zamknęła drzwi, po tym jak Artur na pożegnanie życzył jej dobrej nocy. Później chciała mu posłać liścik wyjaśniający, że uprzednio podjęła inne zobowiązanie, ale zaniechała tego i w następną sobotę Artur Phelps zobaczył ją, jak schodziła ze wzgórza ulicą Druitt w stronę huty. Oskarowi, kroczącemu niepewnie obok Lucyndy, z cienką laseczką, wydało się pewne, że nie czuje się uszczęśliwiona. Pomyślał: zasznurowała się zbyt ciasno. Ale w ogóle nie miała gorsetu, była po prostu zła. „Zasznurowanie” odzwierciedlało się na jej twarzy, w zaciśnięciu ust i nie można było skryć tego pod kapeluszem. Oskar nie rozumiał owej szczególnej sytuacji emocjonalnej. Właśnie opuścił biuro pana d’Abbsa i nieskoro mu było poświęcić sobotnie popołudnie, pierwsze godziny wolnego czasu, na wizytę w przedsiębiorstwie prezentującym się tak szpetnie. Przywykł już do pikników w Manly i nad zatoką. A tu powietrze cuchnęło, choć nie było jasne, która z fabryk temu zawiniła. Z tartaku dobiegały zgrzyty i piski. Zeszli już z pokrytego końskim łajnem bruku Druitt Street i ruszyli przez podwórze. Mijali otwarte drzwi wozowni i przeskakiwali kałuże. Stały tam też ułożone w stosy skrzynie z butelkami – białymi i niebieskimi na przemian – wśród odłamków potłuczonego szkła. Australia była obrzydliwym krajem i Oskar żałował, że tu trafił. A teraz
w dodatku pociągnął za sobą biednego Wardleya-Fisha, a w każdym razie uprzedzał o tym sfatygowany, zatłuszczony list, który mu z opóźnieniem przekazano z biura diecezjalnego. Statek przyjaciela wypłynął już na morze i nie można było niczemu zapobiec. Co powie Fish, kiedy dowie się o wszystkim? Jakiś mężczyzna w garniturze, z wystrzępionymi mankietami u koszuli, przebiegł przez podwórze i zniknął w okrągłym, ceglanym budynku pokrytym przerdzewiałym dachem. Lucynda wskazała Oskarowi tego człowieka, jego mankiety, drzwi, za którymi zniknął. Wskazała go swą japońską parasolką – krótkim, powściągliwym ruchem. O ten jej zły humor Oskar obwiniał siebie. Poczuł, jak czubek parasolki trąca go w żebro. Wiedział, że nie jest mile widziany, ale przecież bynajmniej nie chciał tu przychodzić. Spojrzał na zagniewaną twarz Lucyndy i wcale mu się nie spodobała. Uśmiechnął się, uniósł powieki i z taką właśnie twarzą, ułożoną w maskę objawiającą radość, nie osłonięty już kapeluszem, wszedł do zakładu hutniczego. Wyglądało zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażał. Podczas gdy od zewnątrz huta przedstawiała się niechlujnie i przygnębiająco, pomieszczenie w środku było schludne i suche jak dłonie cukiernika. Ściany nie miały okien, sięgały do wysoko umieszczonego sufitu. Pośrodku sali stało sześć pieców, dalszych pięć rozmieszczono po bokach. W długim szeregu stały wózki i urządzenia, nieużywane w tej chwili. Pomyślał, że służą do wytwarzania szkła okiennego, i miał rację. Ale najmniej spodziewał się tego, że całe wnętrze będzie ozdobione girlandami kwiatów: bławatkami, makami, białymi i żółtymi stokrotkami, frezjami, biczykami, narcyzami, żonkilami. Powiązano je w bukieciki i umocowano do słupów podtrzymujących strop, rozmieszczono w wielkich słojach pod ścianami, zawieszono na lince wędkarskiej między piecami a drzwiami, a pod tym kwietnym baldachimem stanęli wszyscy pracownicy huty, wbici w odświętne ubrania. Na widok wchodzących, Oskara i Lucyndy, zaintonowali pieśń:
– „O Panie, który napełniasz nasze dusze niewyczerpaną miłością...”. Lucynda patrzyła wprost przed siebie. Była wzruszona, oczywiście, że była wzruszona. Te głuptasy tak się napracowały, żeby jej sprawić przyjemność. Ale jednocześnie była rozeźlona, a łzy, spływające jej po policzkach miały zupełnie inną przyczynę, niż ta, która zwilżyła oczy jej towarzysza. Łzy ich obojga były, rzecz jasna, słone, jestem tego pewien, i miały ten sam stopień zasolenia, to znaczy coś pomiędzy jednym a dwoma procentami soli, ale to świadczy tylko o ograniczoności wskaźnika chemicznego – gdyż łzy Lucyndy wywołane zostały przez uczucia krańcowo przeciwstawne emocjom Oskara, zrodzonym z rozległych obszarów radości, podziwu, pokory i miłości do tych świątecznie wystrojonych robotników, którzy otwarcie okazali serdeczne uczucia dla niego, cudzoziemca i wyrzutka.
79 Saganek i kociołek
Byli właściwie obcy sobie, jak dwa osobne naczynia ustawione na tym samym piecu kuchennym – z kociołka wydobywały się kłęby radosnej pary, zawartość saganka bulgotała gniewnie, a stan żadnego z naczyń nie był uzależniony od drugiego. Urządzono im pokaz wydmuchiwania szkła. Lucynda przypuszczała, że Oskar uprzejmością pokrywa znudzenie. Wypił kwartę piwa z robotnikami; jej poczęstunku nie zaproponowali. Przywołała na twarz uśmiech i uznała ich wszystkich za głupców. Przyjęła postawę agresywnie niechrześcijańską. Wielebnemu Hopkinsowi język zdrętwiał od piwa. Napuchł i wypełnił całą jamę ustną, jak naprężony od wysiłku kark tęgiego wołu wypełnia jarzmo pociągowe. Nakłonili go, by odśpiewał któryś z hymnów kościelnych, ale nie miał dobrego głosu. Lucynda wiedziała, że nie ma to dla jego słuchaczy żadnego znaczenia, lecz dla niej miało. Czuła się zirytowana i otępiała, on zaś był rozluźniony i ruchliwy jak kukiełka. Przypatrywał się, jak powstaje kufel, zademonstrowano mu to sześć razy. Nikt nie przejmował się kosztami rozpalenia pieców. Lucyndzie nie wypadało poruszyć tej kwestii i trzymała język za zębami. Wytrząsnęli na podłogę resztki piwa z kufli, objęli Oskara ramionami i zaczęli (za przykładem Michaela Caseya) tytułować go „ojcem”. Lucynda znalazła się jakby pośrodku lodowej pustyni, którą sama wokół siebie wytworzyła. Uśmiechała się z takim przymusem, że aż ją rozbolały mięśnie twarzy. Zagadnęła kłapoucha Billy’ego o zdrowie żony i dzieci
i zauważyła, iż nie umiał określić wieku swego potomstwa. Nie przejęła się tym, że jest biedny. Uśmiechnęła się do niego. Był pijany. W trakcie rozmowy poklepał ją po ramieniu. Odsunęła się od Billy’ego, kiedy z uwagą zaczął obliczać wiek jednego z dzieci. Pastor wyszedł na podwórko. Samorzutnie podjął się sprawdzenia stanu zapasów piasku i węgla. Towarzyszył mu Artur Phelps. Chciało się jej wyć z nudów. Z chęcią obiegałaby podwórko wkoło jak piesek potrącony przez wóz dostawczy. A słońce świeciło tak jasno. Poczuła się nagle dzieckiem. – Wydaje mi się, panie Hopkins – zwróciła się do Oskara – że mamy jeszcze kolejne spotkanie. Zorientował się nareszcie, albo też wydało się jej tylko, że zrozumiał, co się z nią dzieje. Wszystko zależało teraz od niego. Uścisnął dłoń Arturowi i nie zgodził się już wrócić do hali fabrycznej, by się pożegnać z „chłopcami”. Ściskał Arturowi dłoń obiema rękami. – Była to prawdziwa przyjemność – powiedział pierwszy wydmuchiwacz, skóra jego dłoni przypominała w dotyku rękawicę z gąbczastego barchanu – naprawdę wielka dla nas przyjemność widzieć naszą panią dobrodziejkę w towarzystwie takiego dżentelmena jak pan. I jeśli kiedykolwiek zapragnąłby pan się czegoś dowiedzieć, na przykład jak się wyrabia szyby okienne, proszę przyjść, a my tu wszystko panu objaśnimy. Oskar odwrócił się, nadal ściskając dłoń Artura i zobaczył, że Lucynda, która stała jeszcze przy nim, kiedy owo przemówienie się zaczynało, już odchodzi. Zgarbiła się i głowę wtuliła w ramiona. Nie wiedział, jaki popełnił błąd. Czy nie okazał się dosyć męski między tymi mężczyznami? – Dziękuję ci, Arturze. Przyjdę z chęcią. Usłyszał pożegnalne okrzyki. Odwrócił się w przeciwną stronę i zobaczył, że „chłopcy” wylegli na podwórze i z kuflami w rękach ustawili się pod ścianą hali. Głośno żegnali pracodawczynię, która oddalała się z pochyloną głową. Na odgłos pożegnalnych pozdrowień otworzyła parasolkę i osłoniła twarz.
– Do widzenia, Arturze. – Do widzenia panu, a to jest naprawdę wyróżnienie dla nas, proszę pana, bo ja – chociaż mam żonę i dzieci – nigdy nie zawarłem małżeństwa, proszę pana, taka jest prawda, i to nie dlatego, że nie jestem chrześcijaninem. Moja matka była baptystką, a mój stary tata należał do unitarian, ale my teraz chodzimy do kaplicy i powiem panu, że to dla mnie prawdziwa pociecha, a może i dla pana... – Dziękuję, Arturze. – Mój stary kumpel, pan Hollis, jeden z tych, których nazywają chrześcijańskimi socjalistami, powiedział mi, że instytucja małżeństwa... ale odprowadzę pana do bramy. Niech pan się nie przejmuje chłopcami, proszę im pomachać ręką, to wystarczy. No więc ten gość, och, jaką on miał brodę, srebrnobiałą, sięgała mu poniżej pasa. Mógł ją sobie wpuszczać w spodnie, i czasem tak robił, kiedy mu z tym było wygodniej. Ten facet mi powiedział, że nasz Pan w ogóle nie wspominał o instytucji małżeństwa, że wprowadzono ją później, bez wątpienia któryś papież to zrobił i chodziło tylko o prawo własności, a nie o naszego Pana Jezusa, ale kościołowi zależało, żeby się tym zająć. No zgoda, mam krótką pamięć. Proszę im pomachać ręką, p’sze pana, oni radzi pana tu widzieć. Cieszą się też, że pani nareszcie znalazła sobie chłopa. To samotne życie było dla niej trudne. Niektórzy z nas uważają pana za prawdziwą pociechę od losu dla niej. No to do zobaczenia, czujemy się naprawdę wyróżnieni. Oskar ruszył śpiesznie za czarną sylwetką, osłoniętą parasolką. Odwrócił się i pomachał im ręką. Zrobił z siebie zabawne przedstawienie, gdyż przeskakiwał kałużę, starając się ominąć wodę, przekrzywił mu się kapelusz, a mężczyźni wybuchnęli śmiechem, ale wcale nie złośliwym. Wrócili do swoich beczek, uśmiechając się i potrząsając głowami. Ich nowy szef był ptakiem – odmieńcem, ale nie łotrzykiem. Jakie czeka ich jeszcze spotkanie? Oskar o niczym takim nie wiedział. Może to Lucynda jest gdzieś umówiona, ale nie on. Czuł się zaniepokojony, bo wcale mu się nie chciało z nią rozmawiać. Stwierdził, że oto wejrzał
w jej życie. Chętnie by gdzieś usiadł, przy jakimś stoliku z marmurowym blatem. Gdyby się znajdowali w Londynie, tym miejscem mogłaby być Café Lux przy Regent Street. Dla pani proszę szklaneczkę porto. Albo po prostu poprosiłby o dwie filiżanki chińskiej herbaty i porozmawialiby o przedsiębiorstwie. Nigdy nie przyszła mu do głowy myśl, że proces wytwarzania szkła może być tak piękny. Gdybyście go, na godzinę przed wizytą w hucie, zapytali, co uważa za piękne, wymieniłby poszczególne okazy natury, różne gatunki roślin oglądane w czasie wędrówek ścieżkami Devon albo też sięgnąłby w głąb swej pamięci i wymienił anemony, które jego ojciec wyrysował i ponazywał, owe piękne a pozbawione duszy formy, stworzone przez Boga. Wskazałby snopy zboża na polu Strattonów (zapominając, że przy ich układaniu podrapał sobie ramiona, które piekły go potem przez całą noc) albo wzburzone morze, oglądane przez wyposażone w szerokie na ponad pół metra parapety okno rodzinnego domu. Nigdy by nie skierował waszej uwagi ku budynkowi pod zardzewiałym, dziurawym dachem ani ku alejkom przebiegającym między skrzyniami pełnymi butelek albo wyładowanymi szklanym tłuczywem. W takich miejscach spodziewamy się raczej znaleźć różne budzące odrazę ohydztwa, odór, nie zaś cuda. A on odnalazł tam cuda i doznał przeczucia, że je odkryje, zanim jeszcze zobaczył coś zasługującego na podziw; odgadł, że to suche, zamiecione dokładnie miejsce – był tego pewien już w chwili, kiedy tam wkraczał – kryje w sobie rzeczy wyjątkowe. Powiedli go do sanktuarium kultu, pozwolili mu wejrzeć w głąb Proteuszowego świata, w którym nie daje się odróżnić bieli od czystego żaru, bieli szklanej surówki w tyglu od bieli szkła stopionego, które nazywali „metalem”. Kiedy Artur wymówił wyraz „metal”, Oskar pomyślał o cynie, srebrze lub złocie. Substancja zaczerpnięta z pieca przez wytapiacza mogła być każdą z tych rzeczy. Rozżarzony do czerwoności koniuszek długiego pręta, który przechodził z rąk do rąk, zatoczywszy
pełny krąg, obejmujący wszystkich, włącznie z najbardziej niechlujnymi spośród „chłopców”, by powrócić do sanktuarium, z którego go wyjęto, nabierał w trakcie owej wędrówki coraz wyraźniejszych cech metalu, grubiejąc z każdą chwilą. Aż wreszcie ten, kto przedstawił się (szeptem, wprost do ucha Oskarowi) jako sławny rycerz herbu „Szczaj-pod-Wiatr”, chwycił ów długi pręt i stał się zarazem starszym doboszem, kobziarzem, trębaczem, przetworzycielem – przemienił metal w kufel. Zasiadł na swym drewnianym tronie i obracał pręt w dłoniach, chłodząc jednocześnie jego trzon wilgotnym drewnem gruszy, z którego z sykiem ulatywały obłoki pary, przesłaniające jego zroszone herbatą i piwem bokobrody. Wziął od trzeciego wytapiacza elastyczną, wydłużającą się bryłkę czerwonego szkła i unosząc ją wysoko – prężyła się gniewnie jak wąż zakleszczony w dziobie i szponach orła – sprawił, że najpierw rozkwitła, a następnie przybrała formę ucha od kufla. I wszystko to było tak piękne, tak precyzyjne, było cudem dokonanym przez owego Falstaffa o poplamionych bokobrodach, tłustym brzuchu, odzianego w niechlujną koszulę widoczną spod zmoczonej bluzy z heskiego płótna. – Jestem żywym miechem, p’sze pana – stwierdził Artur, przyzywając ręką kogoś, aby odebrał odeń jego wyrób. – Właśnie takie coś z siebie zrobiłem. Oskara zaintrygowało w procesie wytwarzania szkła nie to jednak, że człowiek przemienia swój organizm w przydatne narzędzie, lecz to, że człowiek w tak oczywisty sposób pospolity i niedoskonały może wyrabiać przedmioty tak piękne. Szkło. Olśniewająco białe. Płomiennie czerwone. Elastyczne. Proteuszowe. Płynne. Nośnik światła. Podążał za właścicielką tego wszystkiego. Był uzurpatorem, zamaskowanym złodziejem. Czuł się kolekcjonerem motyli, nabywcą dzieł sztuki, z trudem nadążającym za kimś, kto dyrygował wytwarzaniem takich cudowności. Stanie się częścią tego zjawiska, za wszelką cenę. Lucynda go wyprzedzała, jak uczciwy obywatel, który wyczuwa za sobą
obecność kieszonkowca. Doszła do York Street, a stamtąd dołączyła do tłumu kłębiącego się na targowisku. Młodzieniec torował sobie drogę między straganami. Był słoneczny dzień wiosenny, ale między girlandami kiełbasek rozwieszono latarnie, Oskar zdążał śladem Lucyndy, wypatrując jej wielkiego, czarnego kapelusza, dryfującego w tłumie między zwojami barchanu, pęczkami króliczych skórek, niebieskimi szeregami żelaznych szufli, ustawionych na sztorc jak sztuki broni w arsenale, aż dotarli do rozświetlonej słońcem George Street. Maszerowała tak śpiesznie, że on – mając nogi o dobre ćwierć metra dłuższe, a tym samym i krok odpowiednio wydłużony, z trudem ją doganiał. Ale nie chciał stracić jej z oczu. Rozpychał się, podskakiwał, przeciskał się i przepraszał i wpadł nią na Sussex Street. Przeszli przecznicę, przy której większość jego kolegów ślęczała jeszcze za swymi biurkami. Lucynda minęła sześć budynków i weszła do wielkiego, ceglanego gmachu, po drugiej stronie ulicy, którego okna były obramowane płytami z piaskowca. Huta Szkła „Książę Rupert”, biuro, czwarte piętro. Trzy poziomy poniżej zajmowała drukarnia i cały gmach drżał od pracy jej maszyn. Klatka schodowa wypełniona była drażniącym i ulotnym zapachem tuszu. Przez otwarte drzwi Oskar widział mężczyzn w fartuchach, układających czcionki w matrycach. Spocił się tak obficie, jakby tkwił na swym stanowisku w biurze pana d’Abbsa. Biura na czwartym piętrze – albo wskutek nieobyczajności, albo nowoczesnego podejścia do czasu pracy – w sobotnie popołudnie były pozamykane. Świeciły pustkami, tylko sprzątaczka na klęczkach zmywała podłogę; mlasnęła gniewnie językiem na widok wandali depczących świeżo wyczyszczoną posadzkę. Nie ułagodziło jej bynajmniej to, że oboje stąpali na palcach. Na ciemnych, drewnianych drzwiach wiodących do poszczególnych biur widniały złocone tabliczki w formie liści z wygrawerowanymi nazwami firm. Pierwsza, jaką Oskar zobaczył, wskazywała biuro huty szkła Książę Rupert.
Zapukał lekko do drzwi i po małej chwili wszedł do środka. Biuro składało się z pojedynczego pokoju, gdzie stało biurko oraz trzy krzesła, a sufit pokryty był plamami. Podłogi nie okrywał żaden dywan, na ścianie za biurkiem wisiał sztych przedstawiający Crystal Palace, na drugiej, zaś naprzeciw okien (przy których stała Lucynda, trzymając w ręce swój niegustowny kapelusz), zawieszono szklane półki z rozstawioną kolekcją butelek (zielonych, jasnożółtych, niebieskich) i płytek szkła – o formacie książki – różnych rodzajów i barw. Promienie słoneczne załamywały się na tych eksponatach i mieniły kolorami jak czarodziejska zawartość koszyczka z dziecięcej bajki. Oskar uśmiechnął się i pomyślał, że przypomina to kolorowe skrzydła motyla. Biurko z drewna cedrowego również zastawiono szkłem. Stał tam kałamarz, leżało pióro, nie było bibuły do suszenia. W dużym wazonie tkwił okazały irys, który miał już jednak za sobą swe najlepsze dni. Na pokrywającą blat biurka szklaną płytę opadł jeden płatek, pokrywał ją także obficie pyłek kwiatowy. Na lewo od panny Leplastrier widać było kłąb dymu wydobywający się z komina huty. Lucynda nie odwracała się w stronę Oskara. Dostrzegał miękki loczek włosów opadających jej na szyję. Kiedy stanął za nią – blisko, nie dalej niż o ćwierć metra – zobaczył, że na podwórzu jacyś mężczyźni toczą bójkę. Bez wątpienia byli pijani. Dopiero teraz, z bliska, dostrzegł, że drżą jej ramiona. Przeraziło go to. Nie spodziewał się po niej tak emocjonalnej reakcji. Nie wiedział, jak się zachować. Złożył dłonie. Zdawał sobie sprawę, że czuć go potem. Pomyślał: to jej biuro; pomyślał też: ale muszę cuchnąć. Wymówił jej imię i dotknął jej ramienia. Odwróciła się ku niemu; jej dumna twarz także przygasła i wyglądała jak zmięty arkusik papieru. Gładką cerę pokryła nagle siatka drobnych kanalików – fałdek, maleńkich blizn, tworzących deltę na policzkach i na nosie, a w wielkich zielonych oczach pojawiły się łzy, nie łzy radości oczywiście, lecz łzy wywołane gniewem i urazą.
Oskar nie wiedział, co ów gniew wywołało, ale rozwarł szeroko ramiona, pochylił się nieco i przygarnął ją do siebie. Była taka drobna.
80 Intymna miękkość jej skóry
Zajął się nią czule, wytarł jej oczy chusteczką, nie bacząc na to, że jest brudna, zmięta i zaplamiona zaschłym atramentem. Lucynda miała powieki duże i delikatne, sztywna chusteczka nie była dla nich odpowiednia. Zwilżył językiem jej rożek. Wrażenie intymnej miękkości jej skóry przejęło go bólem, podobnie jak drgania gałek ocznych pod powiekami. Otarł jej łzy, doznając tak przejmującego wzruszenia, z jakim nie zetknął się nigdy przedtem. Wysunął zza biurka krzesło, od którego oderwało się oparcie i upadło na podłogę. – Och, mój drogi! – westchnęła Lucynda i przysiadła na parapecie okiennym. – Wszystko tu się rozpada. Tak właśnie oceniała stan, w jakim znajdowało się jej biuro, nie akurat dzisiaj, ale teraz wydało jej się to szczególnie widoczne. Nigdy zresztą nie wyglądało na to, czym powinno być – materialnym uwidocznieniem jej sukcesu, jej wiarygodności. Biurko miała imponujące, uzupełniały je różne szafki, półki, wyroby rzemieślnicze, żadnego z tych sprzętów nie uważała jednak za solidny, wszystkie sprawiały wrażenie teatralnych rekwizytów. Biuro było dla niej miejscem zesłania, z okna widzieć mogła jedynie pijanych mężczyzn, toczących z sobą bójki. Czuła się upokorzona i bezradna, jak dziecko ciągnięte po ulicy przez potężnego psa, którego wyprowadziło na smyczy na spacer. W szufladzie biurka leżał młotek. Oskar – świadomy, że zabiera się do rzeczy nazbyt energicznie, co mogło pociągnąć za sobą klęskę – zdołał nim
przybić oparcie do krzesła. Zdała się na jego umiejętności, siadając na naprawionym meblu. Plecy oblewał jej blask słoneczny. – Musiałeś mnie uważać za śmieszną – powiedziała. – Nie, skądże, wcale nie – zaprzeczał. Wyciągnęła w jego stronę dłoń, wzięła chusteczkę, którą jej podsunął, i wytarła nos. Na czubku pozostała jej smużka atramentu. – Czy mam rację, że odgadłeś przyczynę moich łez? Ale on niczego nie odgadywał. Czuł się zbyt duży, zbyt rosły, a także zbyt zalękniony. Ona była taka skupiona, tak napięta. Nie miała w sobie nic zbędnego. Oparł się plecami o ścianę. Nogi, zbyt długie i zbyt cienkie, wydały mu się szczapkami opałowego drewna. – Nie – odrzekł – nie mam żadnego o niej wyobrażenia. Jej twarz zmieniła się lekko. Nie potrafilibyście określić, na czym to polegało – skurczyła jej się dolna warga, spłaszczyły policzki, zwęziły źrenice. Ale nie miała zamiaru nadawać twarzy dwuznacznego wyrazu. Natomiast cofnęła mu kredyt zaufania, jakiego udzieliła. – Jeśli się tej przyczyny nie domyśliłeś, to jak mogłeś nie uważać mnie za śmieszną? – Mogłem, bo wcale nie masz „śmiesznego” usposobienia. Popatrzyli na siebie nawzajem i spostrzegli, że przemieniają się z ludzi sobie obcych w bliskich przyjaciół, ale natychmiast powracają do stanu poprzedniego i dzieje się to tak szybko, że co do żadnego z tych stanów nie mogą jeszcze nabrać pewności. Jej połyskujące zielone tęczówki cechowały się niezwykłym pięknem. Białka pocętkowane były czerwonymi żyłkami. – A nie jesteś ciekaw? – spytała, drażniąc się z Oskarem nawet w chwili, gdy chciała pozyskać jego zaufanie. – Nie chcesz poznać przyczyny moich łez? Nie jesteś ani troszkę ciekaw? Był ciekaw, oczywiście, że był, ale zaciekawieniem człowieka zakochanego, który obawia się tego, co może usłyszeć. Wyobrażał sobie, że jej łzy pozostają w jakimś związku z grubymi listami, które trzymała na marmurowej półce nad kominkiem. Przypuszczał, że to listy od Dennisa
Hasseta. Był ciekaw i zarazem nie był. Rozbudziła się w nim właściwa zakochanym pewność siebie i z wdzięcznością przyjął intymność, jaka zrodziła się między nimi pod wpływem jej łez, a jednocześnie odsuwał od siebie myśl o zagrożeniu, które mogły one oznaczać. Patrzyli sobie nawzajem w oczy tak długo, aż nie mogli już znieść swych badawczych spojrzeń i oboje naraz stracili nad sobą panowanie. – Pewnie – wykrztusił – pewnie, że jestem ciekaw. Ponownie poślinił rożek chusteczki i starł Lucyndzie smużkę atramentu z nosa. Przechyliła lekko głowę i przymknęła oczy. Powiedziała, że jej pracownicy zaoferowali mu przyjaźń, której jej odmówili. Podczas tego wyznania zmienił się jej układ ust, wargi się ściągnęły i Oskar dostrzegł ostrą krawędź dolnych zębów. Zrobiło mu się jej żal. Zachował się jak głupiec i przyczynił do zaostrzenia popełnionego przez jej pracowników nietaktu. Zawstydził się i przeprosił Lucyndę. Ucieszył się jednak, że jej łzy nie miały związku z Dennisem Hassetem, toteż nie mógł zapanować nad uśmiechem, który rozkwitł mu na twarzy. – No dobrze – powiedział – wobec tego powinnaś wiedzieć, dlaczego tak wytrwale biegłem za tobą. – Przecież nie po to, żeby mi obetrzeć łzy! – A jesteś ciekawa, dlaczego? – Och – roześmiała się – pewnie, że jestem. Jej przekorę odebrał jako prztyczek w nos. – Biegłem za tobą, żeby ci powiedzieć, że nigdy w życiu nie widziałem niczego równie wspaniałego jak twoja huta. Zmarszczył brwi. Lucynda zarumieniła się, ale nie było wiadomo, jakie uczucie wywołało ów rumieniec. Oskar ścisnął między kolanami złożone dłonie. – Och, mój drogi – odezwała się cicho. Westchnął i powiedział:
– Tak. – Tak – co? Ale on przytaknął jedynie swym marzeniom o tym, jakie znaczenie mógł mieć zwrot „mój drogi” – i bał się owe marzenia wyjawić. Podnosząc z podłogi zgnieciony kapelusz, zapytał: – A może byśmy napili się gdzieś herbaty? Miał na myśli Café Français, lokal ze stolikami o marmurowych blatach. – Coś ci pokażę – powiedziała Lucynda i wstając, obciągnęła welwetową spódnicę. Nie wiedział, co zamierza. I nie spytał o to, wychodząc w ślad za nią z biura. Myśli całkiem mu się rozproszyły. Ona tymczasem zbiegała po schodach szybko, zdecydowanie, wzbudzając echo swymi mocnymi krokami. Na dole zatrzymała się przed drzwiami z napisem: „Acclimatization Society of New South Wales”. Chodzi o pana Smitha, pomyślał Oskar. – Zniknął – wyjaśniła, zrywając jego tabliczkę. – Zwiał. To jest teraz moje. Otworzyła drzwi i zostawiła je otwarte. Czekał, aż Lucynda wejdzie do środka, ale zamiast tego stanęła bokiem obok futryny i skłoniła się jak woźny teatralny. Wpadli na siebie i przepraszali się za swą niezręczność. – Popatrz tylko – powiedziała – tylko tu popatrz. Posłuszny temu wskazaniu skierował wzrok na to, co pan Flood nazwał „prototypem” – na konstrukcję, która jeszcze przed chwilą zajmowała centralne miejsce w jej marzeniach. Ale teraz, stojąc w drzwiach obok Oskara, nie dostrzegała już mądrości pana Flooda o opalonych i owłosionych ramionach, operującego cyrklami i tabelami pozwalającymi określić „kurczliwość budulca”. Nie zwracała uwagi na pomysłowo zaprojektowane wiązania stropu i ścian nośnych. Widziała przed sobą jedynie przysadzistą, małą konstrukcję o pochyłym dachu, podobną do domów letniskowych.
– Możesz podejść bliżej – rzuciła ostrym tonem – to nie jest żadna świętość. To zwykły model – dodała, naśladując nosową wymowę pana Flooda – „prototyp”. Oskar jednak patrzył na ten obiekt zupełnie innym okiem niż Lucynda. Poprzez obłoczek kurzu połyskującego w promieniach zachodzącego słońca dojrzał nie przysadzistą, małą konstrukcję, nie zwykły domek letniskowy, ale światło, lód, blask. Dojrzał szkło oczyma człowieka, który uwielbia je oglądać. Zrozumiał, że ten materiał upodabnia się do duszy, do ducha (a w każdym razie do formy, w jakiej chciałby widzieć duszę i ducha), że jest wolny od niedoskonałości, kurzu i rdzy, że zwiastuje chwałę. Nie dopatrzył się też w owym „prototypie” cech domku letniskowego. Ujrzał w nim mały kościół, wokół którego drobiny kurzu ulatywały w powietrzu jak mikroskopijne aniołki. Była to konstrukcja czysta i wolna od wszelkiej próżności. Wydawała się zarazem tak piękna i... tak przyzwoita. Światło przenikało przez jej przezroczystą, niczym nieozdobioną powłokę i rozbłyskiwało na ściankach tęczowymi kolorami jak w witrażach katedr. – Och, moja droga, moja najdroższa! – wyszeptał z zachwytem. Kiedy skierował wzrok na nią, zobaczyła, że twarz zaczerwieniła mu się po same uszy. Zacisnął wargi, jakby smakował sorbet, który musi roztapiać się w ustach w kompletnej ciszy. Po chwili powiedział: – Jestem niezwykle szczęśliwy. Wypowiedziawszy te słowa, wyprostował się i poczuł się silniejszy. Czupryna niemal jarzyła mu się na końcach. Lucynda odczuła przyjemne mrowienie w karku. Napomniała się w duchu: wkraczasz na niebezpieczny teren. Oskar wydawał się rozjaśniony, wprost niematerialny. Stał przy niej, pocierając dłonią głowę i uśmiechając się, a ona odpowiedziała mu uśmiechem. – Stworzyłaś domek dla aniołów Pana. Ho ho, pomyślała.
Pomyślała też: oto jak wygląda diabeł, ma twarz w kształcie serca i dłonie skrzypka. – Wiem, że anioły Pańskie nie mieszkają w żadnych budynkach – wyjaśnił, przechodząc w głąb pokoju (Lucynda ruszyła za Oskarem) i oglądając dokoła szklany model. Miał on metr osiemdziesiąt centymetrów długości wraz ze ścianami i szklanym dachem, tylko podłoga była drewniana. – Ale gdyby miały zamieszkać w jakiejś budowli, wybrałyby z pewnością taką właśnie. – Proszę cię... – zaoponowała nieśmiało. – Ależ nie ma w tych słowach nic uwłaczającego religii – obstawał przy swoim. – Czyż Bóg mógłby nie mieć poczucia humoru, skoro nas w nie wyposażył? – Uśmiechnęła się, a Oskar pomyślał: och, moja droga! – Czy umiesz sobie wyobrazić – ciągnął – że Bóg też zaśmiewa się wraz ze swymi aniołami? Lucynda pomyślała: zakochałam się. Co za niezwykłe uczucie. – Jakżeby Bóg, który jest wszechwiedzący, mógł nie rozumieć zasady, na której oparty jest dowcip? Chodzi mi o to, że mamy przed sobą coś o rozmiarach budy dla alzackiego owczarka, co dzięki twojemu pomysłowi jest tak piękne i radosne, że kwalifikuje się na mieszkanie dla Jego aniołów. Zatrzymał się przy tych słowach i zakołysał na stopach, oglądając szklany model pod różnymi kątami. Wyciągnął ręce przed siebie, jakby chciał ją objąć, ale zaraz przycisnął je do piersi i cofnął się o krok. Lucynda pomyślała: oświadczy mi się, ale nie teraz, nieco później. – No i czy nie dokonałaś czegoś? – spytał. – Czy nie dokonałaś czegoś ważnego w życiu? Muszę się przyznać, że ci zazdroszczę. Słońce zawisło tuż nad ścianą przeciwległego budynku, a jego odblask nadał wnętrzu pokoju różową barwę. Przebijał się też przez szklaną konstrukcję, tworząc tęczową kometę, a każde z nich znalazło się po innej stronie tego świetlnego strumienia. Lucynda bezwiednie naśladowała ruchy Oskara; przycisnęła ramiona do boków i poczuła, że przestrzeń
dzieląca ich oboje, staje się jakby żywym organizmem.
81 Przechadzka
Wszystko to, pomyślała Lucynda, odziedziczyłam po mamie: jestem krytyczna, zajeżdżam na śmierć ulubionego kucyka, mam zły charakter, nie umiem się odprężyć ani odpoczywać i odpycham od siebie ludzi, którzy dobrze mi życzą. Nikomu nie pozwalam stać się dla mnie kimś, kogo papa nazywał „dobrym kumplem”. Jak to możliwe, żebym była w kimś zakochana, a jednocześnie tak zupełnie nie czuła doń zaufania? Myśli te nasunęły się jej pod wpływem odpowiedzi, jakiej udzieliła Oskarowi, kiedy szli Druitt Street w stronę Castlereagh, a on próbował wziąć ją pod rękę. Odruchowo cofnęła ramię. I natychmiast skarciła się w myślach za ten odruch. Łzy jej napłynęły do oczu i rozmazały obraz gazowych latarni, upodabniając go do akwareli. Nie płacz. Nie będę płakać. Ujmij go pod ramię. Nie mogę. Zrób to. Nie mogę. Musisz. Wsunęła mu dłoń pod ramię, wzrok skierowała wprost przed siebie, a serce jej biło jak młot. Zapadał wieczór, niebo było ciemnoniebieskie, wystawy sklepowe zalewało żółte światło lamp. Szli, trzymając się pod rękę, w stronę szczytu wzgórza. Oskar powiedział jej, że ma „pewien pomysł”, ale nie określił, jaki. Na twarzy miał delikatny uśmiech, co nadało jego ustom kształt pąku róży. Zaprosił Lucyndę na kolację i zapowiedział, że wtedy wyjawi ów pomysł. To, że na razie nie chciał uchylić nawet rąbka tajemnicy, mile ją podniecało. Ze względu na różnicę wzrostu szedł pochylony nieco w jej stronę, włosy wymykały mu się spod wielkiego czarnego kapelusza. Była znacznie niższa i szerokie rondo jej kapelusza ocierało się o ramię Oskara.
Gestykulował żywo, ona zaś panowała nad swymi ruchami. Nie krytykowała jego ubrania, przetartego na kolanach, z poplamionymi klapami i poszarpanymi brzegami dziurek od guzików, sama natomiast – ubrana w białą, luźną bawełnianą suknię – wyglądała (i była tego świadoma, choć wcale sobie nie życzyła takiego porównania) jak baptystka w nakrochmalonym i wyprasowanym stroju podróżnym. Byli zupełnie różni, ale nie niedobrani. Przywykli do tego, że ich wygląd uważano zwykle za ekscentryczny – że ściągali na siebie zaciekawione spojrzenia, wywoływali uśmiechy i poszeptywania albo i jeszcze gorsze reakcje. Lucynda nabrała zwyczaju niedostrzegania żadnego przechodnia. Miasto zalane było morzem mężczyzn w ogromnych kapeluszach. Tego wieczora jednak wyczuwała, że ulica ich akceptuje. Pomyślała sobie: kiedy tak idziemy we dwoje, ludzie nie zwracają na nas uwagi. Biorą nas za parę małżeńską. Jaką zbiorową mądrością cechuje się tłum? Jest hydrą, organizmem głupim i niebezpiecznym w większości swych zachowań, ale czyżby na przekór temu obdarzony był zdolnością orzekania, które z jego cząstek składowych pasują do siebie? Przepychali się przez rzesze młodych kobiet w zbyt obfitych krynolinach i z nadmiarem biżuterii, mijali ściśnięte gorsetami młode panienki i zadowolonych z siebie kupców o brzuchach tak ogromnych, że wylewały się ponad paskami od spodni i podsuwały kamizelki do góry, odsłaniając opięte koszule. Lucynda czuła się szczęśliwa. Trzymała Oskara przez cały czas pod rękę. Pomyślała: każdy może zobaczyć, że płakałam, oczy mam zaczerwienione jak myszka. Ale wcale się tym nie przejmowała.
82 Oskar zakochany
Mój pradziadek zakochał się więc i chociaż starał się ukryć przed Lucyndą wszelkie przejawy trawiącej go rozpaczy, czuł się żałośnie. Podżartowywał sobie ze schludnych elegancików w kamizelkach, wybuchał co chwila śmiechem, poklepywał Lucyndę po ramieniu, ale wszystkie owe oznaki uszczęśliwienia przypominały mu jedynie o tym, czego może zostać pozbawiony. Działo się tak, ponieważ przytłaczała go pewna myśl, a nie chodziło tutaj o pomysł, jaki obiecał wyjawić Lucyndzie podczas kolacji. Była to myśl najzupełniej inna. Napawało go smutkiem przypuszczenie, iż w głębi serca Lucynda kocha Dennisa Hasseta. Czyniła wszystko, aby dać to Oskarowi do zrozumienia: całymi dniami trzymała grube koperty na półce nad kominkiem i wręcz przyznała się, że jest zakochana, każdej niedzieli zaś spędzała długie godziny przy swoim sekretarzyku. Powstawały przy nim epistoły tak grube, że wymagały specjalnie starannego zaklejania czerwonym woskiem, aby się nie otworzyły w drodze. Myśl o Dennisie Hassecie zapadła w umysł Oskara tak głęboko, że niełatwo byłoby mu ją głośno wyartykułować. Nie pomogła mu ubrać owej myśli w słowa Lucynda, ujmując go pod ramię. Przedtem wszak go odepchnęła. Mając w pamięci jej pierwszy odruch, to drugie uznał jedynie za akt litości. Oskar nie lubił Dennisa Hasseta. Nie poznał go jeszcze, ale już go znielubił. Nie dlatego, by go uważał za złego. Wręcz przeciwnie, wyobrażał go sobie jako człowieka dobrego, mądrego, przystojnego, hojnego,
obdarzonego męskim urokiem, który pociągał kobiety. Oskar nie umiał znaleźć w sobie zalet, jakimi mógłby konkurować z rywalem, poza wykazaniem się maksymalną dobrocią, bezinteresownością w nadziei, że taka postawa, takie miłosne poświęcenie, zapewni mu nagrodę, jakiej egoizm nigdy by mu nie przyniósł. I to właśnie przekonanie tkwiło u podstaw stawki, jaką miał zamiar rzucić na szalę w restauracji hotelu Oriental. W utrzymanej w kolorystyce czarnobiałej sali restauracyjnej, położonej w podziemiach tego hotelu, tylko dwa stoliki były już zajęte. Przy jednym, nieporęcznie umieszczonym pod żłobkowanym filarem, rozsiadła się jakaś farmerska rodzina. Drugi stolik, położony pod oknem, zajmował samotny dżentelmen w surducie; jedząc, czytał jakąś oprawną w skórę księgę. Lucynda nie czuła głodu. Zamówiła to samo co Oskar. Pochłonięta była niemal bez reszty obmyślaniem sposobu odwołania wcześniejszych kłamstw dotyczących Dennisa Hasseta. Nie umiała skierować uwagi na coś tak banalnego jak wybór jedzenia. Pomyślała sobie: a więc to jest tak, kiedy się pokocha mężczyznę. Przypatrywała mu się, jak smaruje kromkę chleba masłem i kroi ją na dziewięć małych prostokącików. Czemu ta czynność, która byłaby dla niej uprzednio obojętna, budziła w niej teraz wzruszenie? – Wiesz, czego ci zazdroszczę? – spytała. – Tego, że nie czujesz się w żaden sposób skrępowany. W duchu zaś dodała: Mam na myśli to, jak chodzisz, jak tu wkroczyłeś, jak jesteś ubrany i że nic sobie nie robisz z tego, co o tobie pomyślą kelnerzy. Uśmiechnął się; między kciukiem a palcem wskazującym trzymał kawałek chleba. – Nie przejmujesz się ludźmi, którzy cię widzą i którzy cię słyszą, i nie obchodzi cię, jak cię oceniają. Sam znasz własną wartość, jak myślę, i to ci zapewnia mocną pozycję. – A ty?
– Och – poprawiła dłonią spinkę we włosach – ja za bardzo się tym wszystkim przejmuję. Zamyślił się przez chwilę nad jej wyznaniem, przeżuwając chleb, jak to miał w zwyczaju, trzydziestoma dwoma ruchami szczęk, co sprawiało wrażenie, że pochłonięty jest głębokimi rozważaniami, podczas gdy on, odliczając w myśli kolejne zaciśnięcia żuchw, rozważał, czy by nie skorygować owej samooceny, przypominając pak-ah-pu i zapytując, czy panna Leplastrier zachowywała się przy grze jak kobieta opanowana. Powiedział jednak tylko: – Ostrożność nikomu nie zawadzi. Zapadła cisza. Oskar nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu sprawiałoby trudność zachowanie milczenia, ale Lucyndzie to nie odpowiadało. Jej tak zwana miłość do Dennisa Hasseta stawała się wtedy ciężarem nie do zniesienia. Uważała, że milcząc, wydaje się innym głupia. Dokuczała jej świadomość, że kelnerzy im się przyglądają. Nie czuła się dobrze w hotelu Oriental, gdzie uprawiano kult zamożności. Nabrała urazy do tego lokalu i postanowiła, że z własnej inicjatywy nigdy tu już nie przyjdzie. – Jakież to miłe miejsce – powiedział Oskar, rozglądając się po sali. Powiedziała sobie: nie wpadaj w irytację i nie osądzaj. On nie jest nimi i nie jest tobą. Jest sobą, kimś wyjątkowym. Jeśli coś podziwia, czyni to jak ktoś, kto nie może znieść tego luksusu, a nie jak ktoś, kto uważa, że ma do niego prawo. Zachowuj się jak twój papa, który zapragnąłby się dowiedzieć, w jaki sposób wykonano te żłobkowane filary i jaką rybę zajada ów człowiek pod oknem, gdzie się takie ryby łowi i jak smakują. – Czy mogę ci przedstawić mój pomysł? – spytał Oskar. – Ależ tak, proszę. – Wiąże się on ze szkłem. – Szkło jest bliskie mojemu sercu. – Zwykle bronimy spraw drogich naszemu sercu. – Nie musisz traktować mnie z taką delikatnością – odpowiedziała, nie
patrząc na niego. – Tak. – W jego głosie nie zabrzmiało szczęście, gdyż nie dosłuchał się w słowach Lucyndy zachęty do pogłębienia intymności. Obawy, jakie żywił, sprawiły, że mylnie zinterpretował jej wypowiedź. Lucynda zorientowała się w tym natychmiast. Pomyślała: byłam zbyt ostra. Zawsze robię wszystko zbyt pochopnie. – A więc – zagadnęła, chcąc przezwyciężyć narastające w niej przygnębienie, które za chwilę objęłoby ją w całkowite władanie – pomysł twój wiąże się ze szkłem; powiedz mi, co to takiego? Kelner podał im consommé, nie na talerzach, ale w głębokich filiżankach. Czy on zawsze je consommé? Lucynda uważała je za danie dla chorych. – Mogłabyś robić szklarnie, prawda? – To na tym polega twój pomysł? – Poczuła, jak serce jej tężeje. – Nie, skądże – skrzywił się Oskar. – Robieniem szklarni – roześmiała się – zajęłabym się nad wyraz niechętnie. Wymienili się spojrzeniami; oboje trzymali łyżeczki nad swymi filiżankami. Odczuła w tej chwili śmieszny wprost napływ szczęścia. Zrozumiała, że on ją rzeczywiście kocha. Nie przestawała się uśmiechać. – No to jaki właściwie – spytała, zanosząc się śmiechem – jest ten twój pomysł? Oskar przełknął łyk zupy, układając przy tym ładnie wargi. Podobał jej się sposób, w jaki wkładał łyżeczkę do ust. Zapragnęła tych ust. Odetchnęła głęboko. – Musisz mi powiedzieć. – Tak, w istocie. Ale nic więcej nie powiedział. Podniósł tylko filiżankę i wypił resztkę zupy duszkiem. W pewnej chwili rzucił Lucyndzie krótkie spojrzenie i uniósł brew. Dopatrzyła się w tym odruchu irytacji zmieszanej z podnieceniem, połączenia tak dobrze znanego Wardleyowi-Fishowi.
– Teraz już – powiedział Oskar, wycierając sobie usta ze starannością, związaną zapewne z dobrą jakością serwetki – teraz będę już mógł mówić bez narażania się na to, że zupa mi wystygnie. – Jesteś człowiekiem praktycznym – roześmiała się Lucynda, gdyż cała sytuacja wydała jej się nagle nieco nierealna. – Pod pewnymi względami tak – potwierdził. – Powiedz, jak twój korespondent znosi warunki życia w Boat Harbour? Przymknęła oczy pod nagłym uderzeniem tego pytania. Jego okrucieństwo przejęło ją zimnym dreszczem. I chociaż nie było zamierzone, nie popełniła błędu, odpierając je. Poprawiła ułożenie sztućców przy swym nakryciu i odpowiedziała: – Całkiem dobrze. – A czy już wybudował kościół? Pomyślała sobie: Ty głuptasie, czy myślisz, że mnie to obchodzi? – Odprawia nabożeństwo w salce nad zakładem rymarskim. Jego poprzednika utopili w rzece. – Och, to straszne. – Z nim być może zrobią to samo – dodała obojętnie. Oskar spojrzał na nią ze zgrozą, ale Lucynda spokojnie kończyła wyjadać zupę z filiżanki. Kiedy w końcu podniosła wzrok, nie malowało się w nim żadne uczucie. Kelner sprzątnął filiżanki ze stołu. – Pastor Hasset powinien mieć kościół – oświadczył Oskar. Nie chciała rozmawiać z nim o Hassecie. Nie odezwała się na te słowa. Oskar również nie lubił o nim myśleć, po raz pierwszy wypowiedział jego nazwisko na głos, a wymawiając je, wyobraził sobie motykę albo rydel, a żaden z tych przedmiotów nie budził w nim podziwu. Musiał przecież jednak wymienić to nazwisko, bo ów pomysł łączył się z jego właścicielem i zawierał w sobie taki ładunek własnych uczuć młodego człowieka, że aż trudno było w to uwierzyć. Wszystkie zaś te uczucia zrodziły się w jego chrześcijańskiej umysłowości: zakładała ona, iż skoro
zdobywasz się na wyrzeczenie, w jakiś sposób posiądziesz przedmiot swych pragnień. Pomysł zawierał w sobie gorycz samopoświęcenia, stanowił surowy akt wyrzeczenia, ale zarazem wydawał się czymś pięknym, jaśniejącym i szlachetnym. Gorycz ustępowała więc pola owym pięknym uczuciom i bodaj by to nie konie, ale kobiece serca uprzednio obstawiał był Oskar stawką tak wysoką. – Wyobraź sobie – rozwijał swą myśl – jak wielka byłaby radość pastora Hasseta, gdyby tak obudziwszy się pewnego ranka, zobaczył przez okno kościół. Lucynda już otworzyła usta, by mu odpowiedzieć. – Kościół zbudowany ze szkła. – Mój dziadek nie dał jej dojść do słowa. (Widzisz! Jestem tego samego rodzaju człowiekiem co on!). Właśnie w tej chwili kelner podał im flądrę. Podziękowali, odmówili sosu tatarskiego, przyjrzeli się zaproponowanym do ryby jarzynom, wybrali szpinak, nie chcąc ryzykować marynowanej dyni, ale nie bardzo zdawali sobie sprawę z owych wszystkich czynności. Cały potencjał ich wyobraźni pochłonęła szklana wizja, w której ujrzeli to, co niewidzialne: cudowność, niebiańską radość, roztańczone anielskie zastępy. Uśmiechali się do siebie z oddaniem aż nieprzyzwoitym; szef kuchni wychylił się spoza drzwi, by na własne oczy zobaczyć to, o czym opowiedział mu kelner. Ryba miała mięso białe i wilgotne. Lucynda oddzieliła je od ości, które zsunęła na brzeg talerza. – Ale o co by w tym chodziło? – spytała. – Co zamierzałby przez ów dar wyrazić ofiarodawca? Oskar nie miał o tych zamiarach dokładniejszego wyobrażenia. Chciał okazać się jej dobrym przyjacielem, wznieść się ponad uczucie zazdrości, chciał też, by go zatrudniła, by mógł uczestniczyć w wykonaniu całej konstrukcji, a tym samym stał się do pewnego stopnia jej posiadaczem, uczestnikiem tego przedsięwzięcia, częścią składową modlitwy skierowanej do Boga, a wyrażonej w szkle, dzięki której to modlitwie ona go pokocha. Nie potrafił się nie uśmiechać, tworząc w wyobraźni obraz
szklanej świątyni. Ta świątynia kryła w sobie wielką moc. Oglądał ją oczyma wyobraźni, przybierając minę, jaką dostrzegłem kiedyś u mego własnego ojca, wbijającego wzrok w chińską filiżankę w szklanej gablocie, wystawioną w Sydney Museum of Arts and Science. – To będzie piękna sprawa – powiedział. – Tak, już to widzę. Nie patrzył jej w oczy. – Czy taki podarunek – spytała nagle Lucynda – nie będzie miał charakteru nazbyt osobistego? Miała na myśli relacje między nią a Hassetem. Poczuła się tak przejęta ową wątpliwością, że nie dostrzegła dwuznaczności swego pytania. – O nie – zaprotestował Oskar – nie będzie w tym nic osobistego. – Jemu zaś chodziło o stosunki między nim a nią; zmartwiło go to, że natychmiast narzucała im wyraźne ograniczenia. Dodał z mocą: – Z całą pewnością nie będzie w tym darze nic osobistego. – Czy się dobrze zrozumieliśmy? – Tak. Spojrzał Lucyndzie prosto w oczy i dostrzegła w jego wzroku siłę. Wydawał się tak subtelny i właściwie niezdecydowany w sposobie bycia, że zawsze czuła się zaskoczona, gdy odsłaniała się nagle konstrukcja jego duszy. Miała ochotę pocałować Oskara, ale natychmiast odrzuciła tę myśl. Nie może go nastraszyć. – Tak – wrócił do poprzedniej myśli – to będzie piękna sprawa. Nigdy nie odważała się snuć marzeń równie pozbawionych komercjalnego uzasadnienia. Wyśmieją ją wszyscy mędrcy kościoła i świata biznesu. Pomyślała sobie: on jest szalony, ale ja też jestem szalona. Wątpliwości, które wypowiedziała, nie odzwierciedlały już bynajmniej stanu jej ducha, który przychylał się do owego zamierzenia, jak drzewo chylące się w sposób nieunikniony ku bystremu nurtowi strumienia coraz głębiej podmywającego skarpę. – Ale trudno uznać tę sprawę za praktyczną, pastorze Hopkins.
– To niebezpieczne słowo – uśmiechnął się w odpowiedzi, urzeczony uniesioną górną wargą Lucyndy. – Które słowo jest niebezpieczne? – Przymiotnik „praktyczny”. Ludzie używają go zawsze w Sydney, kiedy chcą uczynić coś przeciw duchowości. Przepraszam, pewnie wzięłaś mnie teraz za grubianina. – Nie, ale ty nie musiałeś obciążać mnie odpowiedzialnością za całe Sydney. – Wiesz, w ojczyźnie nie obruszałem się tak na to słowo, ale tutaj posługują się nim nagminnie prostacy, pragnąc zamaskować ubóstwo swej wyobraźni. Czy mogłabyś uznać za „praktyczne” wyśpiewywanie hymnów na cześć Boga, wysławianie Go albo modlitwę czy też post? A jakiemu praktycznemu celowi miałby służyć kościół? Bo jeśli jedynym celem, który może być w tej kategorii rozpatrywany, jest udzielanie schronienia chrześcijanom, to – mój drogi papa podzieliłby taki pogląd – lepiej już zbierać wiernych w szopie rymarza. Jeśli natomiast kościół, nawet najmniejszy, służy uczczeniu Pana, to powiedziałbym, że jestem najbardziej praktycznie usposobionym człowiekiem, z jakim miałaś możliwość rozmawiać w ciągu ostatniego roku. – I nie ma nic osobistego w tym zamierzeniu? – Czy wyglądam na krętacza? – Nie, nie wyglądasz – uśmiechnęła się, a ponieważ sprowokował jej uśmiech, nie dopatrzyła się w jego słowach przewrotnej odpowiedzi na swe pytanie. – Twoja ryba... – dodała. Chodziło jej o to, że jedzenie mu wystygnie, gdyż sztućce ciągle trzymał uniesione nad talerzem. – Ryba nie ma znaczenia. Jest martwa, a my jesteśmy żywi. Jesteśmy hazardzistami w szlachetnym rozumieniu tego słowa. Wierzymy, że oczekuje nas cała wieczność. Czy się mylę, przypuszczając, że cały kościół, wszystkie jego składowe części zapakowane w skrzynie, wyekspediujesz na wozach do miejsca przeznaczenia? Tak jak się robi to ze schodami do biblioteki. Te części nazywają się prefabrykatami. Opakowane
i zabezpieczone przed uszkodzeniem jadą na plac budowy. – Prześlę je na wozach albo statkiem. – Można przetransportować przez góry całą katedrę. Wyobrażasz to sobie – całą szklaną katedrę? Pewnie, że sobie wyobrażała. Wraz ze wspornikami, kopułą, wieżyczkami, wzbijającymi się w jej wnętrzu drobinkami kurzu, z przebijającymi się smużkami światła. – Pastorze Hopkins, rozprawiając tak, stajemy się szaleńcami. – Wszystkim, tylko nie szaleńcami. Błagam, nie używaj tego słowa. Nie wolno przygłuszać czystej radości rozpatrywania tego zamiaru. Pomyślała sobie: nie umiem oddzielić miłości od szkła. Chyba jestem lekko stuknięta. – Sądzę, że mam ochotę nazwać to uczucie szaleństwem, ale istnieje nazwa lepsza na jego określenie... nie chcę jednak wprawiać cię w zakłopotanie... – Nie musisz mnie oszczędzać. – Sam siebie też przyprawiam o zakłopotanie. Ale jednak... myślę, że to, co przeżywamy, to ekstaza. Potaknęła z uśmiechem głową, oczy jej zalśniły. – Ale to także szaleństwo – dodała. – Nie, nie i nie! – Oskar zacisnął pięść i opuścił ją na stół. Sztućce aż podskoczyły. Dżentelmen z książką w skórzanej oprawie wstał i wyszedł. Wypowiedział kilka słów – więcej niż trzy, ale na pewno mniej niż dwadzieścia – nie miały one jednak znaczenia, zwłaszcza w takiej chwili. – A ty – zapytała Lucynda – czy sprawiłoby ci przyjemność asystowanie mi w tym przedsięwzięciu? – Jestem człowiekiem praktycznym – odpowiedział Oskar, chichocząc. Zamilkła, niepewna, czy powiedział to dla żartu, czy dosłownie rozumiał pojęcie, od którego się uprzednio odcinał. Po chwili odezwała się z wahaniem: – Ale mógłbyś mi przynajmniej dopomóc.
– Z największą przyjemnością – odpowiedział, ale w momencie, gdy poczuł się uczestnikiem całego przedsięwzięcia, doznał osobistego poczucia winy, jakby okradł Lucyndę z czegoś. – Możesz wyobrazić sobie minę Hasseta? Mina, którą ona sobie wyobraziła, wyrażała zdziwienie; Dennis rozchyliłby usta, objawiając żal, iż został wyłączony z całego tego procesu twórczego. Oskar natomiast ujrzał twarz człowieka, którego miłość została na powrót uhonorowana. I takie właśnie ryzyko czaiło się w tym przedsięwzięciu. – Ale to przecież ty, o pani, musisz tę jego minę zobaczyć – powiedział z naciskiem. – Wszak z całą pewnością to ty powinnaś mu ów dar dostarczyć. – Och, nie, nie... – Oczywiście, że tak – nalegał, ale serce żywiej mu zabiło. – To niemożliwe, nie mogłabym zostawić huty. – Nie musiałabyś... – Nie, to zupełnie niemożliwe – oświadczyła rozstrzygającym tonem. – Dopiero się wygrzebujemy z ciężkiego położenia, w którym znalazła się huta podczas mej poprzedniej nieobecności. – No to ja to zrobię – zawołał Oskar – z twojego upoważnienia! Lucynda nie odgadła przyczyny jego rozradowania. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy balon nadmuchany ich marzeniami nie zostanie za chwilę przekłuty. – Ten kościół trzeba będzie dostarczyć drogą morską – oświadczyła. I w tej samej chwili przypomniała sobie zachowanie Oskara podczas podróży na pokładzie Lewiatana. – Ale mogę tam dotrzeć lądem – skrzywił się, złożył dłonie i gestem pełnym rezygnacji złożył je sobie na piersi. – Ależ, pastorze Hopkins, nie wiem, czy mnie zrozumiałeś. Pomyślał sobie: tak, to będzie niebezpieczne. To jak stawka w grze przeciw trudnościom, ale skoro jestem graczem, to trudności z całą
pewnością obrócą się na moją korzyść. Jego uśmiechnięta twarz przejęła Lucyndę lękiem. Był taki kruchy i taki blady. Splótł dłonie i oparł na nich brodę. Nie mógł sobie w ogóle wyobrazić – Lucynda była tego absolutnie pewna – jak wygląda wnętrze tego kontynentu. Używał takich sielskich określeń, jak potoki, ścieżki, zagajniki. Nie ogarniał wyobraźnią hardej dzikości tej ziemi. – Będę twoim wysłannikiem. – Pastorze Hopkins, proszę zarzucić ten zamiar. – Myślisz, że mnie przerasta? – spytał. Nie czuł się urażony dlatego, że w jego duszy nie było miejsca na urazę, ciało zaś zostało już obmyte ze wszystkich trucizn, jakimi zbrukało się na torach wyścigowych. – Przyznaj się, myślisz, że to mnie przerasta? – Ależ nie ma w tym nic zawstydzającego – mówiąc to, Lucynda wyciągnęła dłoń i ujęła go za rękaw. – Ale to wcale nie jest prawda. – Oskar poddał swe ramię pieszczocie jej dłoni. – Idę o zakład, że zdołam tego dokonać. Musisz tylko określić datę. Twarz miał bladą, lecz rozjaśnioną wewnętrznym uniesieniem. Malowało się na niej napięcie, w oczach pojawiły się błyski. Lucynda pomyślała, że będzie bezpieczniej, jeśli cofnie rękę. – Pastorze Hopkins, za bardzo cię lubię, żeby cię zachęcać do działań mogących przynieść szkodę. – Ale ja muszę tego dopiąć. – Proszę cię, daj spokój temu szaleństwu. – Muszę – trwał przy swoim – to dla mnie bardzo wiele znaczy. Wtedy właśnie uwierzyła, że ją kocha. – Robisz to dla mnie? To nie było pytanie, jakie pragnął usłyszeć. Usłyszał, jak jego własne milczenie szumi mu w uszach. Nie patrzył na Lucyndę. – Tak – wykrztusił. – I przypuszczasz, że chciałabym, żebyś umarł? – Jestem zbyt szczęśliwy, żeby pragnąć śmierci. Wcale nie mam
zamiaru umierać. Pan Judd, na przykład – a wiem, że się nim nie przejmujesz... – Przejmować się nim? – Biorę go tylko za przykład. Pan Judd organizuje takie wyprawy przez cały czas. Idę z tobą o zakład, że dowiozę szklany kościół do Boat Harbour przed – powiedzmy – Wielkim Piątkiem. Na niczym nie opierał tego terminu, przyszedł mu do głowy nie wiadomo skąd. Oskar nie miał też żadnego wyobrażenia o czasie, jakiego będzie wymagało wykonanie części składowych świątyni. Ta część zakładu w ogóle go nie interesowała. – A o co się założymy? – spytała. Zauważył, że twarz jej się zmieniła pod wpływem tych słów. Oczy nabrały sennego wyrazu, wydęła dolną wargę. – O dziesięć gwinei. – To za mało. – Jak to, za mało? Otworzyła usta i zaraz je zamknęła. W sali restauracyjnej panowała tak zupełna cisza, że Oskar słyszał szmer wywołany poruszeniem się warg Lucyndy. Położył ręce płasko na stole. – A czego nie byłoby za mało? – spytał. – Twojego spadku – odpowiedziała cicho. Od dwóch tygodni nie zrobiła żadnego zakładu, ale takiego, do którego wciągała teraz Oskara Hopkinsa, nie zawarła jeszcze nigdy w życiu. – Mój ojciec może dożyć stu lat. A poza tym nie jest człowiekiem bogatym. – To nie ma znaczenia. – A co ty stawiasz? – To samo. – Tę samą sumę? – Nie, to samo. Mój spadek.
– Ty już go masz. – Tak. – Masz na myśli swoją hutę? – Tak. I w ogóle wszystko. – I to wszystko stawiasz? – Tak. – Jesteś szalona! – Oskar pokręcił głową. – To ty jesteś szalona, nie ja. Klnę się na niebiosa. Podrapał się w głowę i rozejrzał po sali restauracyjnej, zdziwiony, że jest już zupełnie pusta. Uznał, że stał się obiektem jej pasji, a nie potrafił (przecież kochała Hasseta!) tego zrozumieć. – Pięć tygodni – westchnął – nawet bez groszowej partyjki pokera, a teraz coś takiego. Lucynda uśmiechnęła się do niego. Czuła się świetnie. Powierzy mu pieczę nad całą sprawą, zaangażuje najlepszego przewodnika, odkrywcę, mierniczego. Ci ludzie go tam doprowadzą i dostarczą z powrotem. Oskar zwycięży, ona przegra. Odda mu cały swój oręż, który dotychczas zapewniał jej poczucie bezpieczeństwa. Jest szalona i raduje się swym szaleństwem. Kocha go. A sama będzie otoczona opieką. – Prześpij się z tą myślą – poradziła. – Nie ma potrzeby, byś ją od razu zaakceptował. – Ależ ja muszę się tego podjąć. – Prześpij się jeszcze z tą myślą. – Nie chce mi się spać – odpowiedział z uporem. Podziwiał ją i kochał. – No to wracamy do domu – uśmiechnęła się Lucynda. – Zagramy na grosiki w pokera i będziemy grali, jak długo zechcesz. Wiedziała już, że może poślubić tego mężczyznę i pozostać panią swej duszy.
83 Sieroty
Historia naszej rodziny jest historią sieroctwa, a w każdym razie tak ją przedstawiała moja matka. Używała tego określenia w znaczeniu zarówno dosłownym, jak i metaforycznym. Nie odnosiła go jednak do całego narodu, a tylko do trzech wierzchołków naszego rodzinnego trójkąta – do Oskara, Lucyndy i Miriam Chadwick, która straciła matkę, kiedy statek Grafton zatonął w Bellingen Heads. Miriam Chadwick nigdy nie zapomniała chwili, w której jej piękną, brzoskwiniową jedwabną sukienkę zanurzono w czarnym barwniku. Sukienka opadła jak róża prince’s pride do kotła z indyjskim atramentem. Zatrzymała się na powierzchni wypełniającego to naczynie płynu przez kilka sekund, a kolor jej nabrał jeszcze intensywności na tle połyskliwie hebanowej powierzchni i wyglądało to, jakby stawiała opór wymogom śmierci, a następnie – jak więdnący kwiat, tyle że o wiele szybciej – zanurzyła się w czarnej cieczy, która najpierw zabarwiła linie szwów i zaszewek, a następnie nadała całej sukni kolor zrazu szary, stopniowo ciemniejący, aż pani Trevis wzięła do ręki kijankę do prania, wcisnęła suknię aż na dno kotła, i zaczęła w nim mieszać. Miriam nigdy nie wybaczyła chlebodawczyni tego ciosu kijanką, jakby wprost w jej serce. Mogła wybaczyć wszystko, ale nie to brutalne wepchnięcie sukni w głąb kotła. Dało się słyszeć jakby słabe westchnienie, a potem silne ramię uderzyło kijem w zatopiony w roztworze barwnika, odkształcony już materiał. Miriam zachowała ów obraz w oczach na długo, zapamiętała pieprzyk na ramieniu pani Trevis i czarne włoski porastające
jej białą skórę. Pani Trevis nie spodziewała się, że zaangażowana przez nią guwernantka będzie taka młoda i piękna. Nie współczuła jej – nie obwinialibyście jej o to, gdybyście znali jej męża – że będzie chodzić w żałobnym kolorze, toteż ufarbowała jej sukienkę bynajmniej nie ze złośliwości. Co najwyżej odczuwała przy tej czynności zniecierpliwienie. Wyczuła smutek Miriam i skłonna była potępiać ją za to, że bardziej cierpi z powodu czarnej sukienki niż z powodu śmierci istoty ludzkiej, której to śmierć spowodowała tak przykrą konieczność. A jeśli i wy skłaniacie się ku przypuszczeniu, że dziewczyna nazbyt przejęła się utratą ulubionego stroju, a nie dość utratą ukochanej matki – jej ciało przypływ wyrzucił na plażę koło Bellingen Heads, gdzie kruki odnalazły je rychlej niż ludzie – zechciejcie wziąć pod uwagę jej sytuację, która oznaczała nie tylko sieroce zagubienie i osamotnienie w obcym i wrogo nastawionym środowisku, między ludźmi, których w ojczyźnie mogłaby uważać za niższych stanem od siebie, nie tylko całkowite zubożenie, ale ponowne wciśnięcie w żałobny kostium dziewczyny, mającej wówczas dwadzieścia lat i skazanej na chodzenie w czerni przez całe niemal dorosłe życie. Najpierw zmarła jej babka ze strony matki, a potem dziadek ze strony ojca. Matka Miriam, krawcowa, nie była zbytnią rygorystką, jeśli chodzi o wymogi żałoby i hołdowała w tym zakresie – na ile pozwalała jej się w tych sprawach zorientować ciekawość – Królewskiemu Precedensowi. Oznaczało to trzy miesiące żałoby ścisłej, osłonięcia się czernią tak dokładnie, że nawet twarz i dłonie pozostawały ukryte pod czarnym muślinem. Następnie powrót do życia odbywał się stopniowo, jak wydobywanie się z głębiny, aż po upływie pół roku wolno im było jadać w miejscach publicznych, po dziewięciu miesiącach – chodzić do teatru, a po roku mogły rozstać się z żałobnym kolorem stroju i przy odrobinie szczęścia, zatańczyć „Walca grenadierów”. Kiedy Miriam miała lat osiemnaście i nosiła jeszcze żałobę po dziadku,
zmarł na zapalenie płuc jej ojciec. Stało się to zimą. Siedziała przy chorym w nagrzanym pokoju i nawet w chwilach, kiedy się nim zajmowała, kiedy brała go pod ramiona i pomagała mu usiąść, co ułatwiało oddychanie, kiedy przypatrywała się jego twarzy, pokrytej czerwonymi plamami, nagle postarzałej, jego przymkniętym oczom i jego spierzchniętym, popękanym wargom, które zmalały do rozmiarów usteczek czarnego chłopca, namalowanego na skarbonce Church Missionary Society, a nawet kiedy płakała, wsłuchując się w jego agonalne rzężenie, dręczył ją jednocześnie inny smutek, inna rozpacz, a nawet gniew, zapewne samolubny, ale silny – że skończy jako stara panna, skoro przez kolejny rok będzie musiała chodzić w żałobie. Nie nosiła jej jednak przez cały rok, ponieważ matka – mimo swego przywiązania do obowiązujących reguł – okazała się także kobietą praktyczną. Nie zamierzała marnotrawić cennego miejsca w ich walizkach na stroje, których już nie będą używać po przeniesieniu się do Nowej Południowej Walii. Matka była kobietą o silnej woli. Emigracja stanowiła jej pomysł, nie radziła się w tej sprawie nikogo. To ona znalazła córce posadę guwernantki w Boat Harbour. Nie mając pojęcia o Australii, wyobrażała sobie owo miasto na podobieństwo Bournemouth. Zapewniała, że jest to miejscowość zdrowa i miła. Uszyła im obu nowe suknie, zdaniem córki skandalicznie wprost jasne, które miały nosić w nowym kraju. Upodobała sobie taftę i chiński jedwab. Na statek wsiadły, budząc podziw wśród pozostałych pasażerów (z rodziną pożegnały się w Hammersmith). Miały na sobie suknie w jasnych, ślicznych kolorach – suknia córki była brzoskwiniowa, matki szara moiré, obie miały też halki, a Miriam nawet szeroką krynolinę, stwarzającą efekt równy temu, jaki wywołałby egzotyczny kwiat rozkwitły na portowym nabrzeżu. Na statku spakowały oczywiście te stroje, ponieważ mogły korzystać tylko z dolnego pokładu i suknie pozostały w wielkich drewnianych kufrach z żelaznymi okuciami, wyrzuconych na brzeg w Yellow Rock w dzień po tym, jak wszystkie owe
duszyczki zatonęły. Stało się to w dzień Bożego Narodzenia roku 1858. Miriam znalazła się między trzydziestoma pasażerami ocalonymi z katastrofy. Wyszła z niej ze złamaną lewą ręką, która się nigdy dobrze nie zrosła, ale w każdym razie żywa. Cały jej bagaż dostarczono do domu państwa Trevisów, gdyż to u nich właśnie miała być zatrudniona jako guwernantka. I zaraz pierwszego dnia wszystkie jej ubrania, jedno po drugim, pani Trevis wrzuciła do wypełnionego czarnym barwnikiem miedzianego kotła. Miriam odczuwała w sercu ból, tak silny, jakiego nigdy przedtem nie zaznała. Przez całe życie miała zachować ową chwilę w pamięci. Jej brzoskwiniowa suknia opadła jak kwiat do atramentowej cieczy. Po ufarbowaniu, wysuszeniu i wyprasowaniu sukien, zaczęła je przymierzać. Czarny barwnik brudził jej skórę. Było to upokarzające i nic nie mogła na to poradzić, podobnie jak nie było ratunku przed muszkami, komarami, tropikalną ulewą czy wylewami rzek, które porywały z sobą bydło. Dziećmi zajmowała się najlepiej, jak potrafiła, mając do dyspozycji niewiele książek. Często, nawet bardzo często, odbywały się w tej okolicy tańce, ale Miriam nie mogła w nich uczestniczyć. Pisywała długie listy do pani Carson, prowadzącej w Londynie agencję pośrednictwa pracy dla guwernantek. Starała się owym listom nadać charakter wesoły i optymistyczny, ale w istocie emanowała z nich rozpacz. Miriam błagała o znalezienie posady, która dawałaby jej możność zajmowania się nauczaniem dzieci. Tu, u państwa Trevisów, musiała rozpalać ogień, sprzątać i „zajmować się” domem. Wyraz „zajmować się” ujmowała w ironizujący cudzysłów. Nigdy nie oceniała wykształcenia swych pracodawców, ale nie ulegało wątpliwości, że było niższe od jej poziomu. Miriam nie mogła o tym wiedzieć, ale biuro pani Carson zasypywano takimi listami. Adresatkę bardzo one denerwowały, zdobyła się na odpowiedź na dwa lub trzy pisma tej treści, przy czwartym straciła
cierpliwość i odrzuciła gniewnie resztę. W styczniu roku 1862 – roku powodzi tak gwałtownych, że nie miały sobie równych aż do roku 1955 (powodzi, o których George White i jego podwładni w radzie gminnej zapominali, wydając pozwolenia na osiedlenie się w pobliżu rzeki) poprzednik Dennisa Hasseta – ten, którego później utopiono w wodach rzeki Bellinger – udzielił ślubu Miriam Mason i Johnny’emu Chadwickowi. W aktach parafialnych nie ma zapisu potwierdzającego to małżeństwo, ale istnieje fotografia Johnny’ego Chadwicka w zbiorach miejscowego muzeum. Przedstawia go stojącego przed domostwem zbudowanym z bali drzewnych i uznanym przez Towarzystwo Historyczne za pomieszczenie szkolne. W rzeczywistości była to jego chata. Johnny’ego otaczają uczniowie, a tekst wykaligrafowany przez George’a White’a pod zdjęciem informuje, że Johnny Chadwick zmarł w roku 1863 w wyniku ukąszenia przez żmiję. Nie ma natomiast wzmianki o tym, że to uczniowie podrzucili gada na podwórko. Obrzucali się żmijami, używając do tego długich kijów. Wydaje się, że Johnny Chadwick usiłował zabić żmiję, która jego zabiła. W każdym razie Miriam jeszcze raz musiała ufarbować na czarno swe stroje i ponownie podjęła pracę u pani Trevis, która nie omieszkała oczywiście przypomnieć, że przestrzegała ją była przed wyrzuceniem żałobnych sukien. Miriam jednak, niestety, w przypływie optymizmu rozstała się z nimi, nie bacząc na poniesione w ten sposób straty. A teraz znowu musiała swe ulubione suknie, z jedwabiu i tafty, zamawiane w Sydney, ufarbować i podłużać – i to właśnie wtedy, kiedy zaczęła dostrzegać urok tego miejsca, długiego zakola rzeki i jej zazielenionych brzegów, których żywa barwa odcinała się od jasnooliwkowego buszu, a Johnny Chadwick okazał się człowiekiem nie tylko przystojnym, ale i miłym. Kiedy zasiadali przed chatą, a mąż czytał jej Waltera Scotta przy świetle lampy, do której chmarami ciągnęły białe ćmy, by zginąć od jej płomyka, Miriam, głupia, nie umiała dostrzec w tym groźnego symbolu śmiertelności.
Znów napisała więc do pani Carson, lecz ta odpowiedziała jej w sposób ściśle formalny. Gdy do Boat Harbour zjechał Dennis Hasset, Miriam przypatrywała mu się przez cienką zasłonę swej żałoby. Stała na werandzie domu Trevisów w Fernmounth. Widać z niej było rzekę opływającą przylądek. I w polu widzenia Miriam pojawił się pastor Dennis Hasset, nienagannie ubrany, siedzący wśród swego bagażu na pokładzie barki, z książką rozłożoną na kolanach. Gdybym powiedział, że zaczęła – tam i wtedy, nie zamieniwszy z przybyłym jeszcze ani słowa i nic na jego temat nie wiedząc – snuć związane z nim plany, niesprawiedliwie uznałbym ją za kobietę twardą i przebiegłą. Należałoby raczej zanalizować rysujące się przed młodą wdową możliwości. Pierwszą było utrzymanie posady w domu Trevisów, ludzi pozbawionych wykształcenia i nieumiejących go docenić, skłonnych uważać guwernantkę za rodzaj służącej, którą – przydybaną na zajmowaniu się czymś tak bezużytecznym jak książka – wzywa się, by natychmiast wzięła się do jakiegoś praktycznego domowego zajęcia. Miriam czuła się więc nie tylko przygnębiona i przygaszona, ale w dodatku zawsze była przemęczona. Drugą natomiast możliwością było powtórne zamążpójście. Mając za sobą doświadczenia wyniesione z obu tych sytuacji życiowych, Miriam stanowczo skłaniała się ku tej drugiej perspektywie. Wzięła więc do ręki okulary pani Trevis i podczas gdy jej uczniowie targali się za włosy, przypatrzyła się przez nie uważnie duchownemu podróżującemu barką. Działo się to wszystko na dwa tygodnie przed owym dniem, w którym Oskar zagrał w karty o swą słynną stawkę na plebanii w Randwick.
84 Tygodnie przedświąteczne
Stawka żyła własnym życiem, wyczuwali to oboje. Przypominała pszczołę w pudełku albo swędzenie w miejscu, w którym nie można się podrapać; to ona – a nie zwykłe pokerowe rozgrywki o pensa czy partia sześćdziesiąt sześć, te miałkie rozrywki, które nie przynoszą ani satysfakcji z groszowej wygranej, ani żalu po równie groszowej stracie – ta pszczółka w szkatułce, Wielka Stawka, gra o hutę, wprowadziła w ich życie napięcie, tak miłe im obojgu podniecenie i nastrój oczekiwania. Nie całowali się i nie prowadzali pod rękę. Zakład o tak znaczącą stawkę postawił ich w obliczu przyszłości, ku której skierowali swój wewnętrzny potencjał. Na całym obszarze Nowej Południowej Walii panowała susza, ale w pierwszym tygodniu grudnia wiatr północno-wschodni przyniósł łagodne orzeźwienie, osadzające na drzewach, trawnikach i domach delikatny opar wilgoci, przypominający muślin, jakim osłania się pudding. Noce były pogodne i rozgwieżdżone. Lucynda i Oskar pili herbatę przy ocynkowanym stoliku, ustawionym nad czarną wodą. Migdałowiec wypuszczał właśnie listki – jak paznokcie wyrastające z czubków palców, kwitła jacaranda. Przypatrywali się lotokotom, krążącym nad ich głowami jak emanacja myśli, stworzonkom tak nieuchwytnym dla wzroku, że można by je uznać za nierzeczywiste, gdyby świadkami ich popisów nie było dwoje ludzi. Łączyło ich tajemne sprzysiężenie. Cierpieli – jak wszyscy kochankowie w takich razach – musząc utrzymać ową tajemnicę przy sobie, ale nie mieli z kim się nią podzielić. Lucynda nie mogła zawierzyć Hassetowi nawet jej cząstki, nie zniosłaby najmniejszego sprzeciwu wobec swego
zamierzenia. Ale jednocześnie poczuwała się do winy wobec Dennisa, nie wyjawiając mu sekretu. Wkrótce też zaczęła wysłuchiwać plotek o sobie, że mianowicie mieszka pod jednym dachem ze zdymisjonowanym pastorem i że dotrzymuje towarzystwa temu dziwnemu osobnikowi wszędzie, nawet w hotelu New Steyne w Manly, gdzie dość niezdarnie tańczyła po raz pierwszy w życiu. Lucynda pisała do Dennisa Hasseta długie, szczegółowe i nudne listy, jakby ich wymęczony ton mógł przygłuszyć jej wewnętrzny niepokój. Listy te oczywiście wywoływały w Oskarze zaniepokojenie i zazdrość. Nie miał nikogo, z kim mógłby się podzielić swym smutkiem, z wyjątkiem Wardleya-Fisha, ale ten również wywołał skandal swym zachowaniem i stał się incommunicado: przepływając przez Kanał Sueski, spalony słońcem i stale pijany, opowiadał historie gorszące w tak wysokim stopniu, iż współpasażerowie uznali go za IT[28] i unikali jego sąsiedztwa na pokładowej promenadzie. Oskar czuł się jak postać z baśni, której wszystkie życzenia zostają spełnione. Zatrudniono go w hucie Książę Rupert na oddziale wytapiania szkła. Wybrał się tam wraz z Lucyndą w poniedziałek rano i zobaczył maszynę marki Chance Brothers wytaczającą ze swego wnętrza wielkie, czerwone tafle szkła, przypominające odkrawane kawałki ciasta. Lucynda, stojąc obok Oskara, doznawała gwałtownych napływów tak gniewu, jak i radości. Pomyślała: nie przyjdę tu z nim nigdy więcej; cała moja miłosna pasja stygnie i zamienia się w lód. Przyczyną było oczywiście to, że jego akceptowano tak łatwo, podczas gdy jej odmawiano uznania, i że poruszał się po hucie krokiem właściciela, choć zaskoczyłoby go, gdyby ktoś tak określił jego zachowanie. Oskar w ogóle nie wyczuwał tych nastrojów Lucyndy. A kiedy zapowiedziała mu, że wciągnie pana d’Abbsa w realizację ich projektu, nie powstrzymał się przed cichym pomrukiem, wyrażającym wątpliwości co do tego postanowienia. Zrozumiał wtedy, jak silne poczucie lojalności ma Lucynda wobec ludzi, których uważa za swych sojuszników. Było dla niej bez znaczenia, że ów dżentelmen dowiódł swej niekompetencji
w zarządzaniu hutą, jak również i w innych ważnych sprawach, i zwróciła się doń o radę w sprawie projektu szklanej świątyni. – On, jak wiesz, jest artystą – wyjaśniała. Oskar usłyszał wojowniczą nutkę w tych słowach, nie przypomniał więc Lucyndzie jej opowieści sprzed dwóch dni, o poleconym przez pana d’Abbsa niejakim monsieur Huille’u, nauczycielu rysunku – na jego akwarelach krowy wyglądały jak wieprze. W wyniku owej decyzji młody człowiek pojawił się ponownie w biurze pana d’Abbsa niecałe dwa tygodnie później, gdy już przestał u niego pracować. Przekonał się wtedy o tym, o czym miał się przekonywać jeszcze wiele razy przed załadowaniem składowych części szklanej świątyni do drewnianych skrzyń – że mianowicie pomysł jej wzniesienia odznacza się wielką atrakcyjnością. Nie było człowieka, który by się ową ideą nie przejął, a nawet ci, którzy – jak pan d’Abbs, maskujący zaskoczenie manipulacjami przy cygarze – żywili zrazu co do niej wątpliwości, podkreślając, jak bardzo trudny do zrealizowania i niepraktyczny jest ów zamysł, dochodzili w końcu do tego samego wniosku, do którego pan d’Abbs doszedł owego parnego grudniowego dnia – i z nieśmiałym uśmiechem, z westchnieniem „niech się dzieje wola Boska” na ustach, a w wypadku tego ostatniego wręcz ze swoistą determinacją (Oskar uznał ją w myślach za uzurpatorską), stawiali się do dyspozycji panny Leplastrier przy realizacji całego projektu. – Zaraz obliczę, ile by to wymagało czasu – powiedział pan d’Abbs. Otworzył biurko i wyciągnął arkusz najlepszego białego papieru. Rozłożył go pośrodku biurka. Wyciągnął drugą szufladę i wyjął z niej francuskiej marki pióro, którym nakreślił na arkuszu kilka kolumn cyfr. Przyjrzał im się uważnie, pochylając głowę, po czym podniósł wzrok i powiedział: – Nieźle, wcale nieźle. Następnie zaś, wyraźnie usatysfakcjonowany, złożył arkusik na troje, włożył go do kieszeni na piersiach swej nieodpowiedniej jak na tę porę
roku, włochatej marynarki, pióro zaś starannie schował w szufladzie. Oskar przygryzł wargę, by powstrzymać cisnący mu się na usta uśmiech. Rozejrzał się dokoła i spostrzegł, że Lucynda siedzi na niewygodnym krześle wyprostowana jak do porannego pacierza. Dawno już temu postanowiła zaufać panu d’Abbsowi i nie zamierzała zmieniać o nim zdania. Postanowienie owo wywołało w Oskarze bolesne rozdarcie – w sercu dochowywała bowiem z równą konsekwencją wiary Hassetowi. Tak przynajmniej sądził pastor Hopkins, wiercąc się na swoim krześle. Przybrał groteskowy wyraz twarzy, będący karykaturą zasmucenia, ale nikt nań nie patrzył. Lucynda wbiła wzrok w pana d’Abbsa, ten zaś wyciągnął tymczasem z biurka kolejny arkusik papieru. Była to żółtej barwy, poliniowana na zielono karta z rodzaju tych, jakich zwykł używać do sporządzania notatek (nazywał je „zapiskami”). Znowu wyciągnął pióro, zdjął zakrętkę, sprawdził pod padającym przez okno światłem stalówkę i ściągnął usta tak mocno, że wąsiki opadły mu ku dołowi, a spomiędzy warg wysunął się koniuszek różowego języka, jak główka stworzonka, wychylająca się spod otulającego je futerka, by zaczerpnąć oddechu. – No więc – zwrócił się do Lucyndy, ignorując od samego początku obecność przy ich rozmowie swego dawnego urzędnika – jak liczna będzie pani zdaniem ta kongregacja kościelna? Budowę kościoła trzeby zawsze rozpoczynać od tego ustalenia. Pomijanie tej kwestii jest jednym z największych, popełnianych w takich razach błędów. Jeśli kościół jest za duży, każdy z uczestników nabożeństwa uważa je za nieudane, jeśli zaś okaże się za mały, datków złożonych na tacę nie wystarczy na wyżywienie rodziny pastora i trzeba tracić czas na organizowanie różnych fet, benefisów i wszelkiego rodzaju amatorskich przedstawień, które w małych miasteczkach, proszę mi wierzyć, są trudne do zniesienia. Tak więc od tego należy zacząć, ale zarazem najtrudniej tę rzecz ustalić. Wynika ona w większym stopniu z wartości kazań niż liczebności parafii. – On jest dobrym mówcą – odpowiedziała Lucynda – chociaż chwilami kontrowersyjnym.
– Czterystu wiernych. – Pan d’Abbs zaproponował tę liczbę i wypisał ją na kartce. – To bardzo nieduże miasteczko – wtrącił Oskar, którego wygłaszanie kazań przyprawiało zawsze wręcz o ciężką chorobę. – No to stu. – Pan d’Abbs skorygował swój zapisek. Nikt nie podjął z nim sporu. – A co się tyczy kolumn, czy preferuje pani doryckie czy korynckie? – Ależ panie d’Abbs – Lucynda aż się wychyliła z krzesła ku biurku gospodarza – tam nie będzie żadnych kolumn, ani doryckich, ani korynckich. Jak już panu mówiłam, świątynia zostanie zbudowana z płyt szklanych opartych na stalowym szkielecie. Nie będzie potrzebowała kolumn. Jej zasada jest dokładnie taka sama jak w szklanym budynku. – Tak, tak, oczywiście. – Pan d’Abbs zakręcił swe eleganckie, utrzymane w kolorystyce żółwiej skorupy pióro i położył je obok kartki papieru. – Ale, p’sze pani, co do tej sprawy musi pani podjąć ostateczną decyzję. Widzi ją pani z zewnątrz, z pozycji outsidera, amatora. I oczywiście, co jest zupełnie zrozumiałe, nie docenia pani znaczenia pewnych spraw. Nie ma potrzeby zresztą, żeby je pani doceniała. (Oskar poczuł się urażony w imieniu Lucyndy; ton wypowiedzi pana d’Abbsa uznał za protekcjonalny). Ale muszą mieć one znaczenie dla mnie. I to znaczenie pierwszorzędne. Wszystko sprowadza się do praw estetyki. Pani może ich nie dostrzegać, ale są wszędzie obecne, podobnie jak Dziesięcioro Przykazań, niewidocznych, ale obecnych w tym pokoju. – Obawiam się – Oskar postanowił pospieszyć w sukurs swej ukochanej – że ktoś chce mnie wystrychnąć na dudka. Były pracodawca spojrzał nań z niesmakiem, a potem zanurzył pióro w atramencie i wykreślił na żółtej kartce papieru mały diagram. Pan d’Abbs nie był architektem. Oczywiście, że nim nie był. I nigdy nie chciał nim zostać. Ale sporządzał różne szkice, należało to do jego zainteresowań. Gdy ktoś zaczyna zajmować się sporządzaniem aktów własności, okazują się przy tym niezbędne pewne wyliczenia, później zaś nabywca
nieruchomości na ogół zamierza wznieść na niej jakąś budowlę. Tym razem miał to być kościół o wysmakowanej konstrukcji. Piękna rzecz. Naturalnie zaprojektowanie jego proporcji wymaga ręki artysty. Pan d’Abbs nie prowadził oczywiście studiów nad perspektywą, ale to mu nie przeszkodziło w zaprojektowaniu nowego portyku dla Sydney Club, który – na Jowisza – był utrzymany w stylu korynckim i spotkał się z powszechnym uznaniem. Biskup Dancer obdarzył projektodawcę pięknym komplementem – porównał go do d’Wrena, co pod względem fonetycznym było żartem trudnym do zrozumienia, i może nieco przesadnym, ale pan d’Abbs czuł się usatysfakcjonowany. Nie ma powodu, dla którego ten mały kościółek nie miałby mieć kopuły. Na Boga! – Ze względów estetycznych – podjął więc swą przemowę – doradzałbym styl koryncki, ale jeśli nie polega pani w pełni na mej radzie – a dlaczego miałaby pani na niej polegać, ja tylko prowadzę w pani firmie księgowość – to proszę udać się na Castlereagh Street, obejrzeć nowy budynek Sydney Club i powiedzieć, co pani o nim myśli. Oskar spojrzał na Lucyndę. Nie wydawała się bynajmniej stropiona tym, że w przybytku służącym do wielbienia śmierci i zmartwychwstania Chrystusa Pana miałby zostać zastosowany pogański styl. Skłaniała się ku zaakceptowaniu sugestii pana d’Abbsa. Powiedziała: – Całość ma być wzniesiona z płyt szklanych o długości około metra i prawie czterdziestu centymetrach wysokości. Główne kolumny powinny mieć średnicę nie więcej niż piętnaście centymetrów. Każda z kolumn powinna ważyć około trzech cetnarów, tak mi przynajmniej powiedziano. Pan d’Abbs uśmiechnął się i pokiwał głową, ale – w przeciwieństwie do pana Flooda, który w takich razach dokonywał rachunków na liczydle i wpisywał uzyskane wyniki do szarego notesu – niczego nie zanotował. A nawet schował pióro do szuflady. Lucynda i Oskar siedzieli obok siebie niczym pasażerowie owego osobliwego pojazdu, jakim był omnibus kursujący po Pitt Street. Patrzyli, jak usadowiony na wprost nich pan d’Abbs sięga po dzwonek, by wezwać
pana Jeffrisa. Następnie odsunął dzwonek i uśmiechał się do nich przez całą tę chwilę, której kierownik biura potrzebował, by stawić się przed obliczem szefa. – Panie Jeffris – zwrócił się doń tonem oficjalnym zwierzchnik – czy pan jest, czy też nie jest dyplomowanym mierniczym? Takim dokładnie tonem pan d’Abbs zagadywał przy innych okazjach do swych pracowników, by uzyskać zapewnienie, że któryś z nich odebrał klasyczne wykształcenie albo opublikował tom wierszy, czy też był koncertującym pianistą lub kuzynem księcia. – Tak, jestem nim – potwierdził pan Jeffris. Przybrał postawę formalnej uprzejmości i nic w jego zachowaniu nie pozwalało się zorientować, jakie uczucia wywołała w nim zmiana sytuacji życiowej pana Brudaska. W ogóle nie patrzył w jego stronę. Stanął za nim, wpatrując się w szefa. – A czy pan sprawdzał drogę do Boat Harbour? Pan Jeffris nie odpowiedział na to pytanie ani słowem. Jego spojrzenie nabrało tylko gniewnego wyrazu, a pan d’Abbs uśmiechnął się do Lucyndy z dumą, jakby to spojrzenie pracownika uznał za najbardziej kompetentną odpowiedź. Następnie zaś, wyciągając przed siebie palec jak dyrygent, domagający się określonego dźwięku od flecisty, zadał kolejne pytanie: – A czy w ogóle istnieje jakaś lądowa droga do Boat Harbour? – Nie, nie istnieje – odpowiedział pan Jeffris, Oskara zaś, który nie żywił doń szczególnej sympatii, ogarnęło współczucie dla człowieka, popełniającego taką pomyłkę. A należał przecież do ludzi, którzy łatwo nie szafują zaprzeczeniami. – Z pewnością jednak – pan d’Abbs ciągnął swe dochodzenie – można się tam jakoś dostać? Pan Jeffris znów nic nie odpowiedział. – Pan wytyczał drogę w głąb Nowej Anglii, prawda? – Tak, byłem przy tym zatrudniony. – Pan Jeffris wydawał się bliski utraty panowania nad sobą ze względu na sytuację, w jakiej go postawiono
w obecności pana Brudaska. – Pracowałem pod kierownictwem pana Cruikshanka. – Ale tej tutaj drogi nie da się wytyczyć? – To bardzo ciężki do przebycia teren – pan Jeffris przestał już tłumić swe uczucia – a pytanie jest wynikiem hipokryzji, ponieważ nikt nie wybrałby takiej drogi. Do Boat Harbour dociera się nie lądem, lecz szlakiem morskim. Wybrzeże jest tam wprawdzie dość niebezpieczne, jak wszyscy wiedzą, ale każdy woli popłynąć niż przedzierać się lądem. – A co by pan powiedział obecnemu tu panu Hopkinsowi, który pragnie się tam dostać właśnie drogą lądową? – Co proszę? – Pan Jeffris nie umiał opanować zaskoczenia. – Pan Hopkins zamierza dostać się do Boat Harbour drogą lądową. – Nie! – Informacja ta zdziwiła pana Jeffrisa do tego stopnia, że przestał już objawiać gniew. Skierował wzrok na Oskara, który odniósł wrażenie, że były kierownik po raz pierwszy naprawdę go dostrzega. – Doprawdy, panie Hopkins, taki jest pański zamiar? – Obawiam się, że tak. – A dlaczego nie chce pan skorzystać z drogi morskiej? – Ton pana Jeffrisa stał się uprzejmiejszy, a zmiana ta uwidoczniła się też w wyrazie jego oczu. – Dlaczego nie chce pan tam popłynąć? – powtórzył swoje pytanie. – Mam swoje powody. Normalne zachowanie pana Jeffrisa przypominało balansowanie niedźwiedzia, wspinającego się po lekko spróchniałym pniu do umieszczonej wysoko barci. Podwładni starali się omijać kierownika z daleka, stąpając na paluszkach. Teraz jednak, przypatrując się Oskarowi, ów człowiek zdawał się z każdą chwilą łagodnieć. Niedźwiedź delikatnie osuwał się na ściółkę leśną. – Te powody – dopytywał się grzecznym tonem – dałyby się zapewne określić jako pasja odkrywcy? – Och, nie – zaprzeczył Oskar i zachichotał.
Na czole pana Jeffrisa uformowała się pełna zafrasowania zmarszczka. – Pan Hopkins wyklucza podróż parowcem – wtrącił pan d’Abbs. Jego podwładny nawet nań nie spojrzał. – A musi pan tam jechać? – zagadnął Oskara łagodnie, tak łagodnie, że Lucynda nie mogła uwierzyć, iż tego samego człowieka uważała za „groźnego brytana”, kiedy kroczył ku niej przez salę biurową, postukując podkutymi obcasami. – Z owych własnych powodów czuje się pan zmuszony do przedsięwzięcia takiej podróży? Oskar odpowiedział mu uśmiechem. Uśmiechnął się nie dlatego, że poczuł się szczęśliwy. Uśmiechnął się, ponieważ zmiana zachowania pana Jeffrisa uświadomiła mu grozę przedsięwzięcia, na jakie się zdecydował. Uśmiechnął się, ponieważ chciał złagodzić zaniepokojenie objawiane przez byłego szefa. Ale pan Jeffris nie podjął owej mimicznej oferty. Patrzył na Oskara smutnym wzrokiem, oglądając go od stóp do głów, jakby był on zwierzęciem wystawionym na sprzedaż na targu w Homebush i skazanym na dźwiganie jarzma przerastającego jego siły. – Nie chciałbym się znaleźć w pańskim położeniu – odezwał się w końcu – za żadną cenę. Oskar poczuł, jak zaciska mu się tchawica. Odwrócił głowę i obdarzył uśmiechem pana d’Abbsa. Ten natomiast odczuwał głębokie zadowolenie. Cieszyło go, że jego biuro dysponuje odpowiednim zasobem informacji. Radowała go możliwość zaoferowania klientom usług tak szczególnych – i to gratis. – Dziękuję, Jeffris. Proszę wrócić do pańskiej ekipy – powiedział swemu podwładnemu. Lucynda pomyślała, że polecenie zabrzmiało arogancko, wręcz obraźliwie, ale to nie była arogancja, tylko służbowy rygoryzm, na który pan Jeffris godził się wobec osób trzecich. Pan d’Abbs wyjął pióro i naszkicował – nikt nie mógł widzieć, co to było – małą barkę, nad którą przelatuje mewa. – Tak się sprawy mają – stwierdził. Dorysował kilka fal. – Właśnie tak
– odłożył pióro. – Ale prefabrykowane elementy z pewnością dostarczone będą drogą morską. W tym momencie Lucynda zaproponowała Oskarowi: – Może przedyskutujemy to w terminie późniejszym? – Droga pani – obruszył się – o czym tu dyskutować? Wstał i zobaczył dziecinny rysuneczek w notesie pana d’Abbsa – a jego trójkątna twarz zbladła jak kreda. Lucynda dostrzegła jego napiętą skórę i przymknięte oczy i serce jej wezbrało współczuciem. Oskar na powrót usiadł. Przerażenie, jakie go ogarnęło, nie było ani odrobinę mniejsze od tamtego na nabrzeżu w Southhampton.
[28] Immediate Transportation – zesłaniec (przyp. tłum.).
85 Modlitwa
O wpół do siódmej wieczorem nadal było bardzo upalnie. Przez okno umieszczone u szczytu klatki schodowej wpadało trochę światła, zbyt mało, by można się zorientować co do stanu tapet i chodnika. Pan Jeffris wchodził po schodach, dłonie – splecione i osłonięte rękawiczkami – trzymał przy sobie, jakby się obawiając, by nie dotknąć nimi czegoś odrażającego. Na pierwszym piętrze wszedł w głąb ciemnego korytarza i przemierzył go szybko – ktoś obcy musiałby się tam zatrzymać i oświetlić sobie drogę zapałką. Pokonał jeszcze dwa schodki, obrócił się w lewo i stanął pod drzwiami, zamkniętymi nie tylko na klucz, ale i na zasuwkę. Kluczy nie musiał długo szukać. Zamek odskoczył z głębokim stuknięciem, zasuwa puściła z chrzęstem. Klamka szczęknęła i pan Jeffris znalazł się u siebie. Pokój był mały, okno wychodziło na okna naprzeciwko, a także na małe, wybrukowane podwórko, gdzie na stercie drewna opałowego, pokrytej szarymi workami, wylegiwały się trzy wielkie, czarne koty – pupile zatrudnionego w pensjonacie kucharza. Było duszno. Pan Jeffris otworzył okno, cofnął głowę przed smrodem, który wtargnął do pokoju i przymknął je do połowy. Do środka wleciało kilka much, które zaczęły głośno brzęczeć i tłuc się o szybę. Pan Jeffris jednak nie zwracał na nie uwagi. Zdjął surdut. Był on szeroki w ramionach i wąski w talii, lecz mimo że krój taki wyszedł z mody już przed trzydziestu laty, patrząc na klapy można było spostrzec, iż uszyto go bardzo niedawno. Pan Jeffris umieścił
surdut na drewnianym ramiączku, przetarł go szczoteczką i zawiesił na długim drążku, który własnoręcznie przymocował z jednej strony do okiennego karnisza, z drugiej zaś – co tworzyło skomplikowany system oparty na trzech elementach – do specjalnej poręczy, wystającej ze ściany nad jego łóżkiem i połączonej z karniszem. Następnie ściągnął buty i usiadł na łóżku, dotykając kolanami ciężkich półek na książki, które wykonał z tą samą starannością, z jaką sporządził całe wyposażenie pokoju. Wszystko wokoło stwarzało wrażenie zarazem tymczasowości i solidności. Mogło mu służyć przez dziesięć lat, a mogło też zostać rozmontowane w ciągu kilku chwil. Słowem, było to „obozowisko”. U stóp łóżka znajdowała się pusta przestrzeń, nakryta spłowiałym dywanikiem. Dwa ciężarki, ułożone po jednej jego stronie, określały przeznaczenie tego miejsca, wygospodarowanego w ciasnym i szczelnie wypełnionym pomieszczeniu. Usiadłszy, pan Jeffris ułożył dłonie płasko na kolanach i znieruchomiał jak przy modlitwie. W istocie też wejrzał w głąb samego siebie. Trwał w bezruchu, jak gdyby siedział na skraju przepaści albo na szczycie słupa czy też na linie rozpiętej między otaczającą człowieka rzeczywistością a krainą marzeń. Na półce z książkami znajdowało się także oprawne w srebro lustro i rzeźbiona szkatułka, w której leżał grzebień. Pan Jeffris mógł ich dosięgnąć, nie wstając. A kiedy wziął grzebień do ręki, stało się jasne, że obie rzeczy umieszczono tam właśnie ze względu na łatwy dostęp do nich. Pan Jeffris przeczesał sobie wąsy, przeczesywał je tak wolno i z takim namaszczeniem, że owa czynność upodabniała się do codziennej modlitwy albo też medytacji. Wargi miał wydłużone, a wąsy delikatne i wytworne. Po dokładnym ich rozczesaniu sięgnął po nożyczki fryzjerskie. Wziął do ręki lusterko i podstrzygł sobie wąsy tu i ówdzie. Tylko rozszerzające jego klatkę piersiową głębokie wdechy wskazywały, jak bardzo jest przejęty. Przez całe dorosłe życie przygotowywał się na dzień, w którym wkroczy na tereny nieodnotowane jeszcze na mapie, zacznie spisywać dziennik
z owej podróży i sporządzi plan rozpoznanego przez siebie obszaru. Trzykrotnie zgłaszał chęć uczestniczenia w wyprawach badawczych i za każdym razem wycofywał się, zanim zdołano nabyć konieczne do ich przedsięwzięcia zwierzęta pociągowe. Miał wymagania, wzorowane na swym bohaterze, majorze Mitchellu i nie zamierzał dołączać do niekompetentnych idiotów, błądzących na ślepo po bezdrożach, by następnie – bez względu na to, jakie nazwy nadawali różnym miejscom i bez oglądania się na mapy, które sami sporządzali – nie mieć żadnego pojęcia, trygonometrycznie określonego, o swym usytuowaniu w terenie. Hume, Hovell, Burke, Eyre – wszyscy oni błędnie wyrysowywali mapy. Okazywały się nieprzydatne zarówno dla osadników, jak odkrywców, autorzy tych opracowań uchodzili jednak za bohaterów, pan Jeffris natomiast pozostawał urzędnikiem biurowym w Sydney. Na przekór wszystkim rozczarowaniom, a nawet zdrowemu rozsądkowi, pan Jeffris przygotowywał się do swej wyprawy w sposób, który zalecał major Thomas Mitchell. Wypisał sobie z jego „Pamiętników” rady, przeznaczone dla kontynuatorów wielkiego dzieła, wygrawerował te zalecenia na swym ulubionym mosiężnym talerzu i zawiesił go nad łóżkiem. Mała doza wiedzy matematycznej nada waszemu stylowi siłę i przejrzystość. Studiujcie dzieła wielkich mężów. Na czele listy umieściłbym „Wojnę galijską” Cezara, ale radziłbym nie pomijać Pliniusza, Plutarcha, Sallusa ani Seneki. Studiujcie ich dzieła zarówno ze względu na temat, jak i sposób jego ujęcia. Sposób ów ma znaczenie zasadnicze zarówno w piśmiennictwie podróżniczym, jak i historycznym, choć wyczuwam między nimi wielką różnicę. W pierwszym rodzaju zawsze można zdobyć wystarczający materiał, nie lękając się wyrzeczenia się rzeczy niesprawdzonych, które mogłyby się przedostać do kompozycji; ale dogłębne poznanie danego okresu historycznego i opisanie go zdaniami, które przedstawiłyby go w sposób przejrzysty, przekracza moje możliwości. Świadectwo wzrokowe i opis autorski rozmijają się nazbyt wyraźnie.
Pan Jeffris mógłby wypisać więcej zaleceń, gdyby rozmiary kartki
papieru, którą był się zrazu posłużył, mu na to pozwoliły, ale miał w sobie coś z aktora i kiedy wypisał te słowa swego idola, poczuł się jakby ich autorem, a surdut majora Mitchella (przedstawiony na sztychu datowanym z roku 1835) wykazywał zadziwiające podobieństwo do surduta, który pan Jeffris zamówił sobie w roku 1864. Przejęcie się zaleceniami majora Mitchella zaprowadziło pana Jeffrisa w regiony, w które syn przekupnia, normalnie biorąc, nigdy by nie trafił. Nauczył się łaciny, dzięki czemu mógł studiować potrzebne mu dzieła. Opanował technikę akwareli, dzięki czemu mógł utrwalać krajobrazy Nowego Świata. Spędził pięć lat jako popychadło, chłopiec do posług, asystent niekompetentnego, astmatycznego pana Cruikshanka, by opanować umiejętności, które Mitchell cenił ponad wszystko: umiejętności mierniczego. Do Sydney przybył, by móc studiować malarstwo olejne u pana Martina i w ten sposób znalazł zatrudnienie u jego znajomego, pana d’Abbsa. Pan Jeffris nie znosił niefachowości. I mógł cytować Pismo Święte na uzasadnienie swego stanowiska. Nie czynił różnicy między niefachowością a lenistwem. Stanowiła ona obrazę Boga, który stworzył nas na swe podobieństwo. A natykał się na nią na każdym kroku, była czymś równie pospolitym jak kurz. Panu Jeffrisowi nie zdarzyło się pracować u kogoś, kto by się okazał od niej wolny. Pan d’Abbs był niekompetentny. To cud, że w ogóle prowadził jakieś przedsiębiorstwo – i nie doszedłby do niego nigdy, gdyby nie oddał swej kuchni i piwnicy na usługi pijanym przyjaciołom, zasiadającym przy jego stole. Był usposobiony towarzysko, to nie ulegało wątpliwości. Zasiadał ze swymi gośćmi do kolacji, popijali tęgo i obejmowali się serdecznie. Wyobrażali sobie, że dyskutują o filozofii i Wielkich Sprawach, a z trudem wymawiali nazwiska myślicieli, których błędnie cytowali. Był dla nich „starym, poczciwym d’Abbsem”, ale w gruncie rzeczy moczygębą i nieukiem. Nie potrafił wspiąć się na wyższy poziom i nawet tego nie próbował. Warunki życia zmusiły pana Jeffrisa, by mu służył – i to
właśnie było przyczyną gniewu, który odczuwał w każdej chwili, kiedy znajdował się w biurze. Był jak przykuty i znosił to z trudem, ulegając życiowej konieczności. Ale któregoś dnia wyrwie się z owej niewoli. Któregoś dnia wcale się tam nie stawi, by sprawdzić, czy robota jest dobrze wykonana, a wtedy wszystkie te drugorzędne firmy, które zaufały idiocie prowadzącemu to biuro, wpadną w przeraźliwe kłopoty. D’Abbs nigdy nie miał równie dobrego kierownika, nie dlatego, by takich brakło, ale dlatego, że nie umiałby kogoś takiego znaleźć. Jeffris miewał sny o panu d’Abbsie. Śniło mu się, że go policzkuje. A teraz znów, jak osłu obciążonemu już i tak wyładowanymi jukami, wpycha mu jeszcze na grzbiet tego niefachowego urzędniczynę, który ubrdał sobie, że dotrze do Boat Harbour drogą lądową, przez obszary w ogóle nieoznaczone na mapie. Przecież to cherlak, rozkapryszona panienka o mlecznobiałej cerze i ze zdrożną skłonnością do pokera. W tandemie z oddaną mu ślepo patronką. Pan Jeffris siedział nieruchomo, pogrążony w smutku. Musi zachować ostrożność. Musi podejść do tej sprawy, jakby miał do czynienia z płochliwym zwierzątkiem lub małym ptaszkiem, którego trzeba schwytać – nie, nie schwytać, nie czuł powołania, by stać się grabieżcą – tylko zjednać, przekonać do siebie, uwieść. Pan Jeffris podniósł się, a następnie przyklęknął. Niewiele miejsca pozostawało w tym pokoju na przyklęknięcie między łóżkiem a półką na książki. Do Bożego Narodzenia pozostał jeszcze tydzień. Pan Jeffris zaczął się modlić do Pana, by go nagrodził ową Wielką Podróżą.
86 Dzień Bożego Narodzenia
To
że Lucynda powitała pana Jeffrisa tak serdecznie, kiedy niezapowiedziany zapukał do kuchennych drzwi jej domu późnym wieczorem w dniu Bożego Narodzenia, obładowany prezentami (przyniósł butelkę białego wina kolonialnego), że uścisnęła jego szeroką dłoń o krótkich palcach i zaprosiła gościa do saloniku, wymazując z pamięci wszystkie uprzedzenia do człowieka, którego uważała przecież zarazem za jadowitego pająka i złośliwego brytana, było po prostu jednym ze skutków wysoce nieprzyjemnego kazania, jakie w czasie porannego nabożeństwa bożonarodzeniowego wygłosił pastor Dight. Kapłan ten nie miał bynajmniej zamiaru głosić kontrowersyjnych poglądów, chociaż przewodniczący rady kościelnej, pan Chalmers, zawsze umacniał go w przekonaniu, że „nie należy obawiać się draki”. Pan Chalmers jednakże prowadził działalność handlową (trzy sklepy rzeźnickie z cenami wypisanymi kredą na czarnych tabliczkach, wystawionych w witrynach) i miał skłonność do wyobrażania sobie, że tworzenie kongregacji chrześcijańskiej nie różni się niczym od demonstrowania dobrej woli na High Street. Pastor Dight zdawał sobie sprawę z tego, że pan Chalmers będzie jego kazaniem zachwycony, toteż wygłaszając je, popatrywał na wiernych i pomiędzy dwiema setkami smutnych i zasłuchanych twarzy odnajdywał okrągłe, rozjaśnione uśmiechem oblicze przewodniczącego rady. Pan Chalmers uznał, że jego zachęty do ryzykowania draki odniosły wreszcie skutek, ale wielebny Dight naprawdę nie zaplanował swego kazania. Być
może tkwiło ono gdzieś na dnie umysłu pastora, wykluwając się – poza jego wiedzą – jak motyl z larwy. Dopiero jednak, kiedy stanął za swym pulpitem – i kiedy miał przystąpić do komentowania wybranych na ten dzień sentencji z Pisma – uzmysłowił sobie, że ci dwoje (cudzołożnicy i hazardziści) ośmielają się oto stawić w świątyni Pańskiej w tym najświętszym z dni, a wtedy zalała go szewska pasja i sięgnął po tekst, nie po Dobrą Nowinę, którą był sobie uprzednio podkreślił, lecz po rozdział piąty Ewangelii świętego Mateusza, wersety 27–30: „Słyszeliście, że powiedziano starym: «Nie będziesz cudzołożył». A ja powiadam wam, iż wszelki, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już ją scudzołożył w sercu swoim. Jeśli tedy prawe oko twoje gorszy cię, wyrwij je, a zarzuć od siebie; albowiem pożyteczniej jest tobie, aby zginął jeden z członków twoich, niżliby miało być wrzucone całe ciało twoje do piekła. A jeśli cię prawa ręka twoja gorszy, odetnij ją i zarzuć od siebie...”[29]. Pastor Dight spostrzegł od razu, że jego zaimprowizowane kazanie wywiera na słuchaczach wrażenie o wiele silniejsze od nauki, którą tak starannie przygotowywał. Zgromadzeni w kościele parafianie doznali jakby wstrząsu, głowy zafalowały, jak powierzchnia stawu pod nagłym uderzeniem wiatru. Poraził ich. Zaskoczył ich tak bardzo, że nie ośmielali się rozsiąść z szeroko rozłożonymi rękoma i nogami założonymi jedna na drugą. Zacieśnili pętlę potępiających spojrzeń wokół dwojga cudzołożników, siedzących w swej ławce sztywno, z wywołanymi poczuciem winy rumieńcami na twarzach. W dzień Bożego Narodzenia niebo przybrało barwę kobaltowego błękitu. Wybujała i pożółkła trawa na farmie Whitfield (nieskoszona) chrzęściła pod stopami. Dzień ten zapowiadał się dla Lucyndy wspaniale pod każdym względem. Jeszcze przed wyruszeniem do kościoła zasiadła z Oskarem do stołu w ogrodzie. Z jacarandy opadły już kwiaty, drzewo rozpościerało teraz nad nimi rozległy zielony parasol liści. Od strony portu powiewała miękka, północno-wschodnia bryza. Złożyli prezenty przed kominkiem w saloniku
i ruszyli przez zaskakująco bujną roślinność Whitfield (cała Nowa Południowa Walia dotknięta została suszą, na obszarze rozciągającym się między Sydney a Bathhurst bydło wyjadło każde źdźbło trawy, aż do korzonka), przez ów złoty kobierzec traw, w stronę kościoła. Oskar uznał te kolory za nieodpowiednie jak na Boże Narodzenie. Lucynda odparła, że barwy w Betlejem musiały być właśnie takie – oślepiająco niebieskie niebo i złocista ziemia, nie uświadczyło się tam koloru zimnej, zwiędłej paproci, tak charakterystycznego dla pogańskiej Brytanii. Oskar uśmiechnął się w odpowiedzi i oczy mu zalśniły. Pomyślała sobie: on mnie kocha. A jeśli zachowuje się zawsze tak powściągliwie, to moja irytacja świadczy tylko o perwersyjnym usposobieniu. Nie mogłabym go przecież szanować, gdyby zachował się niewłaściwie, gdyby na przykład kładł mi rękę na kolanie, jak to próbują robić pan d’Abbs czy pan Paxton. Wilgotne lśnienie jego oka widoczne nad dolną powieką uznała za ekwiwalent pocałunku, co wzruszyło ją i podnieciło do tego stopnia, że pochyliła głowę i poprawiła sobie kapelusz, choć nie zamierzała tego czynić przed dotarciem do nowo zbudowanych domów w Balmain. A tu nagle spadło na nią kazanie pastora Dighta. Lucynda poczuła się spoliczkowana i wychłostana, a cały pejzaż, którym tak się cieszyła jeszcze przed pół godziną – podawała swemu towarzyszowi nazwy wszystkich mijanych drzew i wszystkich napotkanych ptaków – wydał się jej nagle odrażający – wysuszony na pieprz i szorstki jak żmijowisko. Tak bardzo chciało jej się płakać, że tylko wysiłkiem całego ciała zdołała powstrzymać szloch. Oddychała ustami, ściągnęła dolną wargę. Podjęła rękawicę rzuconą jej przez zgromadzony w kościele tłum. Pomyślała sobie: oni wszyscy, nie tylko kobiety, mnie nienawidzą. Oskar odezwał się cicho: – Oni nas nawet nie znają. W jego głosie zabrzmiał jednak nerwowy, piskliwy ton. Nie wsparł jej
tymi słowami i odsunęła się od niego. – Nie jestem w stanie mówić – usprawiedliwiła się. Zdjęła miękki kapelusik i nerwowym ruchem owinęła go wokół modlitewnika; trzymała to zawiniątko w ręku, jak długo pozostawali w polu widzenia członków kościelnej kongregacji. – Było to kazanie w najwyższym stopniu niechrześcijańskie – powiedział Oskar, którego przy całym przygnębieniu i upokorzeniu nawiedziła prosta myśl: moim obowiązkiem jest stanąć w obronie jej czci; nie ma cienia wątpliwości co do tego, że powinienem oświadczyć się o jej rękę. Pomysł ów uznawał za szlachetny i godny, ale ponieważ tak dokładnie odpowiadał jego pragnieniom, nie mógł uwolnić się od podejrzenia, że nie jest bezinteresowny. – W najwyższym stopniu niechrześcijańskie – powtórzył z naciskiem. – Och, nie bądź taki surowy. – Jestem surowy w imię twego dobra. – Dziękuję ci, ale jeśli chodzi o moje dobro, to będzie najlepiej, jeśli przestaniemy o tej sprawie rozmawiać. Lucynda nie lubiła siebie w takim usposobieniu. Wiedziała, że zachowuje się niewłaściwie. To kazanie – wskutek swej bezwzględności, nietolerancyjności, cuchnącej tabaką i whisky pewności siebie bijącej ze słów kaznodziei – wsączyło w nią jad. A teraz ona chłoszcze i poniża jedynego na świecie człowieka, którego dobroci i łagodności nie da się zakwestionować. Zachowuje się jak złośliwy dzieciak, tak jak zwykła się zachowywać Elizabeth w chwilach, kiedy córka jej nienawidziła – i chociaż Lucynda zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę, nie potrafiła się opanować. Zniszczyła do cna świąteczny nastrój. A tyle poczyniła przygotowań do tych świąt, i nie chodziło tylko o to, że z wielką uwagą wybrała najładniejszego indyka i parę niebieskich, popelinowych koszul dla swego przyjaciela. Wymarzyła sobie, że w dniu Bożego Narodzenia padną wreszcie słowa, które dotychczas nie zostały wypowiedziane wprost. Oczyma wyobraźni widziała koszule rozłożone na
adamaszkowym fotelu w salonie, zdarte z nich opakowanie i złotą wstążeczkę leżącą na krwistoczerwonym, tureckim dywanie. Inne świąteczne przyjemności, w rodzaju pocałunków, nie osiągały już w jej wyobraźni takiej wyrazistości, kontury ich charakteryzowały się pastelową płynnością jak na akwarelach. W tej chwili zaś nie mogła ścierpieć tonu własnego głosu. Nikt nie będzie w stanie jej pokochać. Zamknęła się w sobie, a kiedy wrócili do dworku, nawet nie spojrzała na stół, który przygotowała z tak radosnymi zamiarami. Pomyślała sobie: mam w nosie to, co o mnie myślą sobie bigoci i bigotki. Ale wcale tak nie było. Nie mogła pogodzić się z tym, że ktoś może jej tak nienawidzić! Zdjęła z półki brązowy imbryczek. Postawiła czajnik na palenisku, zgarnęła żarzące się polana w kupkę i czując napływające łzy, pobiegła na górę do swego pokoju. Oskar domyślił się – widząc ściągniętą górną wargę Lucyndy – co się dzieje. Chciała się wypłakać w samotności. On natomiast chciał się jej oświadczyć. Gdyby miał z tymi oświadczynami zwlekać, opuściłaby go cała odwaga. To dlatego właśnie ruszył za nią, przeskakując po dwa stopnie. Dogonił Lucyndę u szczytu schodów i nie ośmielił się poprosić, by zeszła z nim na powrót na dół – wyraz jej oczu upewnił go, że odmówiłaby tej prośbie, nie rozumiejąc powodujących nim intencji. Znajdowali się więc w najciemniejszym miejscu dworku, gdzie Priscilla Twopenny stłukła kiedyś słoik miodu strącony z tacki ze śniadaniem podawanej swej pani, i tutaj właśnie Oskar poprosił Lucyndę o rękę. Jakiś naddarty kawałek tapety łaskotał Lucyndę w szyję. Myśląc, że to pająk, uderzyła w to miejsce dłonią. Oskar przesuwał palcami w kieszeni monety jedno- i trzypensowe. Chciał być zrozumiany w sposób właściwy. Nie zamierzał korzystać z sytuacji, w której jego chrześcijańskie i szlachetne postanowienie nałożyłoby się na osobiste pragnienia. Ze swych
oświadczyn, wygłoszonych zduszonym szeptem, usunął więc całe dobro i szlachetność, jakie wypełniały mu serce. Przesuwał palcami monety. Przestąpił z nogi na nogę. I zaproponował Lucyndzie małżeństwo „dla uratowania jej opinii w Balmain”. – Och nie – odpowiedziała – jesteś dla mnie zbyt uprzejmy. I wpadła do sypialni, zatrzaskując za sobą drzwi. A tam rozpłakała się gorzko, ostro brzmiącym szlochem. Nie potrafiła tego szlochu powstrzymać. Usłyszała kroki Oskara na korytarzu. Chodził po nim tam i z powrotem, tam i z powrotem. Wejdź tu, modliła się w myślach, wejdź tu, najdroższy. Ale on nie wszedł. Nie mógł wejść. Praktycznie biorąc, oddała temu mężczyźnie całą swą fortunę. Oświadczył się o jej rękę tylko z uprzejmości, a teraz nawet nie wchodzi do jej pokoju. Później wyczuła słodki zapach naleśników, które przyrządzał sobie na śniadanie. Pomyślała, że to dziecinna zachcianka, podyktowana samolubstwem. Gdyby był dżentelmenem, wszedłby teraz do jej pokoju, by uwolnić ją z więzienia, które sobie zgotowała przez własną głupotę. Ale on nie wchodził. Słyszała, jak spaceruje po swej sypialni. W taką właśnie sytuację wkroczył pan Jeffris z butelką wina i starannie opakowanymi w papier drobnymi prezentami. Lucyndzie przyniósł paczkę rodzynek, a Oskarowi mosiężny kompas. I chociaż w zasadzie nie był człowiekiem pogodnym, a przeciwnie, najczęściej odnosił się do otoczenia gniewnie, a jeśli nie gniewnie, to przynajmniej z posępną nieżyczliwością, potrafił też wykrzesać z siebie pewien urok, jeśli znalazły się po temu dostateczne powody. Był niewysoki, ale kształtny, miał obfitą, ciemną czuprynę, a spod bujnych wąsów wyzierało białe uzębienie. Potrafił oczom nadać wyraz takiego skupienia, iż stwarzał wrażenie, jakby z najwyższą uwagą wysłuchiwał tego, co się do niego mówi, choćby myślami przebywał w najbardziej odległych regionach swego wewnętrznego świata. Był – jak to później stwierdził pan d’Abbs – aktorem, nie na tyle jednak dobrym, by – w normalnych warunkach – zdołał zwieść swymi umiejętnościami
Lucyndę. Sytuacja tego dnia nie była jednak normalna, i to właśnie pan Jeffris wybawił Oskara i Lucyndę z kłopotliwego wzajemnego wyobcowania, jakie zatruło im dzień Bożego Narodzenia. Zbyt ciepłe wino okazało się kwaskowate, ale wypili je chciwie, zagryzając rodzynkami i pojadając słodkie bułeczki, zaśmiewali się z dowcipów gościa, a o wyprawie do Boat Harbour rozprawiali z taką powściągliwością, że pan Jeffris, nie znając osobistego podłoża całej sprawy, zaczął się obawiać, iż zraził ich do owego przedsięwzięcia. – Nie trzeba przywiązywać zbytniej wagi do tego, co mówiłem wcześniej w biurze. – Uśmiechnął się przy tych słowach, podkręcił wąsa i przybrał minę, świadczącą, iż teraz dopiero zaczyna traktować poruszane wówczas kwestie w sposób poważny. – Przyznam się państwu, że na moją sytuację w istotnej mierze wpływa fakt, iż jestem tam zatrudniony, czyż nie? W każdym razie tak się to w tej chwili przedstawia. A kiedy się jest czyimś pracownikiem, trzeba stosować się do zasady, że tańczy-się-takjak-ci-zagrają, nieprawda, panno Leplastrier? – To pan d’Abbs żądał, żeby pan odpowiadał w takim duchu? – spytała. Pan Jeffris zorientował się, że nie skupiła na nim całej swej uwagi. Nie mógł wiedzieć, że w znacznym stopniu pochłaniała ją myśl o tym, jakby tu umieścić lampę, tak by światło padało możliwie najniżej i ukryć w ten sposób zaczerwienione od płaczu oczy. Pan Jeffris zmartwił się, że ekspedycji zagraża udaremnienie jeszcze przed jej podjęciem. – Nie polecił mi wyraźnie, bym udzielał takich odpowiedzi, jakie państwo usłyszeli, ale, panno Leplastrier, ja znam mego pracodawcę dość dobrze. Musiała pani zauważyć, jaki ten facecik był ukontentowany odpowiedzią, której mu udzieliłem. (Określenia „ten facecik” użył z pełnym rozmysłem, by przekazać im sygnał dotyczący skomplikowanych stosunków, jakie go łączą z szefem). – Od owego dnia – ciągnął swoje wyjaśnienia – rozmyślałem o tym, że wprowadziłem państwa w błąd. Miałem zamiar napisać do pani w tej
sprawie, ale droga korespondencyjna zabrałaby zbyt wiele czasu, a ja nie lubię z niczym zwlekać. Istnieją sposoby uniknięcia niepotrzebnej zwłoki. Odnosi się to zarówno do biznesu, jak i do podróży. Powiedziałem więc sobie: po co to niepotrzebnie odkładać, a poza tym – uśmiechnął się, zwracając wzrok najpierw ku Oskarowi, a potem ku Lucyndzie – mamy przecież Boże Narodzenie, więc przyszedłem osobiście. – To bardzo uprzejmie z pańskiej strony. Oskar pochylił się na krześle w stronę Lucyndy i uśmiechnął do niej, gdyż jej zachowanie i nastroje wywołane rozmową były dlań o wiele ważniejsze od zabiegów pana Jeffrisa; chociaż więc czuł się wręcz ujęty miłą zmianą nastawienia do siebie niedawnego kierownika, darzył jego osobę, niewspółmiernie mniejszym zainteresowaniem od tego, które kierował ku Lucyndzie; ta zaś odwzajemniła jego uśmiech w sposób tak czarujący, iż uznał, że natrętne oświadczyny zostały mu już wybaczone. Pomyślał, że choć może nie jest kochany, ale też nie został znienawidzony, czego tak się lękał przez całe owo przygnębiające popołudnie. Nie ponowi już swych oświadczyn przed podróżą, o której pan Jeffris wypowiadał się teraz z takim uniesieniem. Oskar usłyszał, jak zapewnia – w przeciwieństwie do stwierdzeń, które padły w gabinecie biurowym pana d’Abbsa – że istnieje do Boat Harbour całkiem bezpieczna droga. Pod warunkiem – a Lucynda uniosła przy tych jego słowach powieki – że z cała ostrożnością omija się złośliwe małpy, od których aż się roi na tym szlaku. Oskarowi nie przyszło do głowy, iż taka filozofia niezbyt pasuje do kogoś, kto żywi niechęć do wszelkiej zwłoki. Pan Jeffris, zajęty rozsmarowywaniem masła na swej bułeczce, uniósł wzrok, by zobaczyć uśmiech na twarzy panny Leplastrier. – Słyszeli państwo z pewnością o rzeźnickich upodobaniach czarnych z północy – spytał. Oczywiście słyszeli. Ale już nie unosili powiek. Całą ich uwagę skupił pan Jeffris. – Jest to prosty skutek – tłumaczył pan Jeffris – wywieranego na nich
nacisku. Przybysze kompletnie nie mają rozumu. Wdzierają się w samo serce królestwa czarnych. To tak, jakbyś wkładał gołą rękę w barć, co rozwściecza tubylców, p’sze pani, podczas gdy można, nadkładając nieco drogi, ominąć ich tereny – zachowanie gościa wyraźnie się zmieniło, rozluźniło się napięcie widoczne uprzednio w sztywności jego ramion; rozplótł już dłonie – a wtedy te dzikusy zostawią cię w spokoju. Na twarzy Lucyndy odmalowały się zaniepokojenie i namysł. – A czy ktoś wie, jak przebiegają te granice? – spytała. – Ja wiem – oświadczył pan Jeffris. Spodobała mu się własna odpowiedź. Krótka jak wystrzał z pistoletu. Ale była kłamliwa. Wyczytał na ten temat kilka uwag w dzienniku męża pani Burrows (człowieka niezbyt mądrego), który spędził ostatnie miesiące swego życia, wędrując między takimi barciami z płonącą pochodnią. Pan Jeffris wyłuskał owe spostrzeżenia (nie sposób uznać ich za teorię) i rozwinął w trakcie tej rozmowy. Nie miał więc poczucia, że kłamie. Zamilkł jednak na chwilę, by się upewnić co do słuszności własnego postępowania, a może nawet, by sobie samemu zaprzeczyć. Powiedziałby teraz wszystko, co mogłoby spowodować, by włączono go do ekspedycji. Spisałby podczas niej dziennik, jakiego jeszcze w tej kolonii nie widziano: określiłby dokładnie wysokość każdej góry i każdej przełęczy, wymierzyłby precyzyjnie długość każdego łańcucha górskiego. Jego dzieło odznaczałoby się stalową konstrukcją i delikatnością opisów porównywalną z płatkami fiołków. Pan Jeffris był synem kramarza i choć obecnie gardził kupczykami, zachował umiejętności sprzedawcy – zwracał się wprost do Lucyndy, nie dlatego, by cenił sobie zdanie kobiet (w istocie wcale go nie cenił), ale ponieważ zorientował się, że jest ono w przynajmniej równym co opinia pana Brudaska stopniu decydujące o tym, czy jego wymarzony dziennik z podróży w ogóle powstanie. Nie flirtował z panną Leplastrier, bo wiedział, że nie byłoby to dobrze przyjęte, ale gdyby miało być inaczej, poprowadziłby flirt w taki sposób, że Oskar w ogóle by tego nie zauważył.
Lucynda otworzyła butelkę wina claret, przygotowanego uprzednio na świąteczny lunch. A kiedy pan Jeffris wreszcie poszedł, gdzieś o świcie w drugi dzień świąt, zasiadła z Oskarem przy stole w ogrodzie – natarli sobie uprzednio twarze i ramiona cytronellą, by się ochronić przed moskitami – do wystygłego już indyka, którego popijali mocną herbatą. Żadne z nich nie wspomniało ani słowem o incydencie, jaki miał miejsce poprzedniego dnia na schodach. Ale w gruncie rzeczy nie mogli myśleć o niczym innym, a okazywana sobie nawzajem delikatność, wstydliwość i nieśmiałość, ich niezręczna, gorąca, chwilami gniewna miłość – wszystkie te uczucia przewijały się przez ich rozmowę jak drogocenne nici, stanowiące osnowę suto tkanego dywanu – i doprowadziły do postawienia pytania, czy byłoby rzeczą (a) możliwą i (b) etycznie godną przekonać pana Jeffrisa, by uzyskał od pana d’Abbsa urlop, umożliwiający mu pokierowanie wyprawą lądem do Boat Harbour.
[29] Przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.).
87 Wdzięczność
Wydłużone, ostre promienie słoneczne padały na dywan, nadając jego przygłuszonej oliwkowej barwie odcień lśniącej zieleni. Pan d’Abbs siedział, wystawiając swe osłonięte spodniami w musztardowego koloru kratkę kolana na słońce, twarz natomiast skrywając w cieniu. Trudno było dostrzec wyraz jego oblicza, ale w głosie – niezależnie od uczuć, jakie w nim wzbudziło podkradnięcie mu kierownika biura – dało się słyszeć jedynie głębokie zadowolenie z samego siebie, a jeśli nawet został wyprowadzony z równowagi przez niezapowiedzianych gości, absolutnie nie dawał nic po sobie poznać. Lucynda przysiadła na brzeżku tego, co zwykle nazywano „krzesłem pani Burrows”, naprzeciw pana d’Abbsa. Próbowała rozwinąć zrolowane plany, ale zwijały się na powrót, Oskar dopomógł jej więc, przytrzymując skraj arkusza. Plany prezentowały się wspaniale. Młodzieńca zdumiał fakt, że coś tak lekkiego i wytwornego mogło wyjść spod obciążonej złotym pierścieniem ręki pana d’Abbsa. Czyste linie wykreślono na dobrym, kremowym papierze – trzymał w dłoni coś, co mogło się przedstawiać jako obraz wzniosłych myśli. – Panie d’Abbs – zwróciła się doń Lucynda – opracowanie tych planów zajęło panu osiem tygodni. Oskar pomyślał: robi dokładnie to, czego jeszcze przed godziną przysięgała nigdy nie uczynić. Nie skomplementowała planów ani słówkiem. Pan d’Abbs westchnął cicho i założył nogę na nogę. Miał zgrabną stopę
i smukłą kostkę. – Rzymu – odpowiedział z namysłem – nie zbudowano w jeden dzień. Oskar również założył nogę na nogę. Strzyknęło mu przy tym w prawym kolanie. Martwił się stanem swych kolan. Już wkrótce będzie musiał maszerować obok wozów, o które starał się pan Jeffris. Będzie musiał tak wędrować całymi dniami i tygodniami. Z tego właśnie względu smarował co wieczór stopy spirytusem, a w ciągu dnia nosił te dziwne buty, które go tak uwierały. – A jakie przewidział pan rozmiary płyt szklanych? – spytała Lucynda. Uśmiechnęła się, ale nie była aktorką i jej policzki – działo się tak zawsze, kiedy nie czuła się zadowolona – wydawały się nieruchome; uśmiech wykwitł tak blado jak napis kredą na ścianie. – Och – pierścionki na palcach pana d’Abbsa znalazły się już w zasięgu promieni słonecznych, cofnął się więc nieco wraz z fotelem – och, zataję przed panią ten szczegół. – Ależ panie d’Abbs – ten drugi wyraz rozdzieliła na sylaby podczas wymawiania: „panie” – podałam panu przecież dokładne wymiary tych płyt. Oskar zaniepokoił się, dostrzegając, z jakim trudem Lucynda usiłuje zapanować nad gniewem. Nozdrza jej się rozszerzyły, policzki zarumieniły, palce pozostawiły wilgotne plamki na kremowym papierze. Dodała: – To jest moim zdaniem istota całej sprawy. – Pani zdaniem? – Pan d’Abbs założył nogę na nogę odwrotnie niż dotychczas. – Tak, moim zdaniem. – Ale nie moim. – Ta sprawa jest całym moim życiem, pan natomiast włączony w nią został w bardzo ograniczonym zakresie. Z całym dla pana szacunkiem, panie d’Abbs, pańskie zdanie nie ma tu żadnego znaczenia. – Szacunek nie wchodzi tu w ogóle w grę, panno Leplastrier, a zwrot
„z całym szacunkiem” nie wydaje się na miejscu. Zapadła alarmująca cisza. Oskar słyszał oddech Lucyndy. Obawiał się, że dziewczyna nic nie osiągnie takim zachowaniem, i w gruncie rzeczy nie rozumiał, dlaczego tak się rozzłościła. Kościół miał wyszukane kształty, Oskar to doceniał, może troszkę pogańskie, ale z pewnością nie to było powodem jej wzburzenia. Modlił się w duchu: dobry Boże, obdarz ją cierpliwością i wyrozumiałością. Lucynda jednak uznała projekt za pozbawiony wszelkiego wyrazu religijnego koszmar ze złego snu – wytwór ignorancji i braku poczucia smaku, z rzeźbionymi kolumnami, mauretańskimi łukami, narożami w stylu Tudorów, japońskimi „drobiazgami”. Było to kompletne monstrum trzydziestometrowych rozmiarów. – Artysta – podjął pan d’Abbs – nie może się poddać ograniczeniom narzucanym przez kowali. – Ależ panie d’Abbs, czyż pan nie widzi, że zużył pan osiem tygodni na zaprojektowanie czegoś, czego ja nie mogę wybudować. – Panno Leplastrier – panu d’Abbsowi lekko zadrżał głos – osiem tygodni to nic takiego. Wstał i wszedł w obszar pełnego nasłonecznienia. W porannym blasku uwydatnił się smutek zawarty w jego spojrzeniu. Drżał mu podbródek. Dłonie, którymi dotychczas gestykulował z takim ożywieniem, splótł ciasno za plecami. Ponownie usiadł i przesunął wzrok po zawieszonych olejnymi pejzażami ścianach. Uśmiechnął się, a oczy mu pojaśniały. – Osiem tygodni to nic w obliczu budowli, która trwać będzie przez stulecia – zauważył. Słuchając jego słów i wpatrując się w projekt, Lucynda odczuła dojmujący, zatykający oddech ból w klatce piersiowej. Objawienie się przedmiotu ich zakładu w postaci tak absurdalnej, że absolutnie niemożliwe stało się stworzenie budowli według owego wzoru, stało się katalizatorem wyzwalającym w umyśle dziewczyny wszelkie odrzucane przez nią dotychczas wahania i obawy co do zawartego zakładu, które
wybuchły teraz ze zdwojoną siłą i sparaliżowały wręcz jej świadome myślenie. Ucisk w klatce piersiowej nie był dla niej uczuciem nieznanym. Zwykle nawiedzał ją po nocy spędzonej na grach hazardowych, rodził się z lęku przed utratą fortuny. Założyła ręce na piersiach i skierowała wzrok na Oskara, w nadziei że uśmierzy jej lęk swym uśmiechem. Młodzieniec wyciągnął nogi przed siebie. Znów mu strzyknęło w kolanie. Rozprostował ramiona, wykonując w ten sposób część zalecanego przez pana Jeffrisa ćwiczenia z ciężarkami. Pan d’Abbs pochylił się nad kremowym papierem, zupełnie jakby był sprzedawcą w sklepie w Manchesterze i właśnie próbował namówić ich na kupno jakiegoś materiału. – Pani chyba nie dostrzega pracy włożonej w ten plan. – Nie, przeciwnie – westchnęła Lucynda – widzę ją, panie d’Abbs, naprawdę ją widzę. Ale nie patrzyła na niego, tylko na zielonookiego mężczyznę, w którego miłość pozwoliła sobie uwierzyć. Ale nie zobaczyła tego mężczyzny – ujrzała kogoś zupełnie innego, zupełnie obcego, z rękami złożonymi na kolanach, jak u mnicha zatopionego w modlitwie. Poszła z nim o zakład – i to wszystko. Moglibyście uważać, że to szczególny znak miłości, ale nie bronilibyście takiego poglądu, gdybyście byli zdrowi na umyśle. Chodziło o zwykły zakład i tylko kobieta szalona mogła sobie wyobrażać coś więcej. – Z całym dla pani szacunkiem, panno Leplastrier, nie może pani widzieć tej pracy. Jej tu nie ma, została na tych wszystkich arkuszach papieru, w wykresach i szkicach, które poprzedziły projekt tu przedstawiony. Wstawałem wcześnie rano, rozmawiałem z wieloma przyjaciółmi artystami. Pracowałem nad tym projektem pilnie, panno Leplastrier i to wcale nie dla pieniędzy. – W pełni to doceniam – zapewniła go Lucynda. – Wcale pani nie docenia. – Głos pana d’Abbsa osiągnął wyżyny, a jego drżenie stało się wręcz dramatyczne. Oskar zobaczył, że w brązowych źrenicach gospodarza zabłysły ogniki gniewu. – Nie zabiegam
o wynagrodzenie, gdyż satysfakcja z pracy wykonanej dla celów wyższych, duchowych... Na czole Lucyndy zarysowała się pionowa zmarszczka. – ...znaczy dla mnie więcej niż dla większości ludzi w tym mieście. Pani wie o tym, pani o tym dobrze wie. A ja uważam urządzanie mi awantur – tu głos wzniósł mu się jeszcze wyżej niż stado białych papug śmigających w górę z drzewa figowego za oknem – za przejaw całkowitego braku ucywilizowania. Czy do tych planów został załączony jakiś rachunek? (Oskar ponownie założył nogę na nogę). Czy widzi tu pani rachunek wystawiony za moje starania? Za spędzone nad tym projektem godziny? Za troszczenie się o pani sprawy po przybyciu pani do Sydney? Miała pani szczęście, że nie została ograbiona w biały dzień. A kto zaprosił panią do swego domu, kto panią zapoznał ze swymi przyjaciółmi? Tu, w tym pokoju. Ileż to razy dziękowała mi pani za to! – Przepraszam – Oskar nie mógł znieść tego wybuchu bólu – przepraszam, panie d’Abbs... – Proszę się nie wtrącać! – przerwał tamten, zrywając się na równe nogi. Zaczął nerwowo krążyć po pokoju, zbierając jakieś oprawne w skórę tomy, a następnie układając je w stos. Wydzielały zapach starego bekonu. Czynność ta nie miała żadnego sensu oprócz rozładowania wzburzenia. – Przyjąłem pana do pracy, kiedy nikt nie chciał spojrzeć w pańską stronę. – Pan d’Abbs skierował ostrze gniewu przeciw Oskarowi. – Nie był pan wart nawet sznurowadła prawdziwego urzędnika. Był pan brudasem pozbawionym honoru, obdartym wyrzutkiem. Zapaskudził mi pan księgi handlowe. Ilekroć teraz do nich zajrzę, przypominam sobie pańskie niechlujne obyczaje. Więc proszę – podniósł głos aż do krzyku – nie pouczać mnie, jak mam wykreślać plany! – Ja pana wcale nie pouczam – usprawiedliwiał się młodzieniec. – To i dobrze – odrzekł pan d’Abbs, nagle uspokojony. Zrobił głęboki wdech i zwrócił się znów do Lucyndy, nie przestając zbierać książek, które w trakcie przyjęcia, odbywającego się w tym pokoju poprzedniego
wieczora, rozłożono w różnych miejscach, na sofie, stole, otomanie. – Nie umiem wykreślać planów z uwzględnieniem perspektywy, panno Leplastrier, i nie jestem jedynym architektem pozbawionym tej umiejętności. Jak mi powiedział pan Fig, Greenway również tego nie potrafi. Wynająłem więc, za własne pieniądze, pana Hilla (stos książek, który dźwigał w rękach, liczył tymczasem sześć tomów i sięgał mu do brody) i on ten szkic wykreślił, uwypuklając perspektywę. Widzi pani tu jego podpis (stos książek zachwiał się niebezpiecznie), a jeśli się pani ten rysunek nie podoba (wąski tomik wyślizgnął się ze sterty, a pan d’Abbs przycisnął go – klak – do całej reszty), może go pani zanieść do galerii Lawsona i sprzedać za dziesięć gwinei. Oskar nadal trzymał w palcach skraj planu. Przywarł płochliwie plecami do oparcia niskiego krzesełka do robótek, używanego przez pannę Shaddock. Spojrzał na Lucyndę, oczekując, iż wyraz jej twarzy złagodnieje, ale dojrzał coś wręcz przeciwnego. – Panie d’Abbs – powiedziała, pozostawiając plany w rękach Oskara – został pan zaproszony do współpracy przy realizacji najpoważniejszego zamierzenia, jakie w ogóle można sobie wyobrazić. Poza kwestią braku smaku taki kościół w ogóle nie może zostać zbudowany. Płyty szklane mają prawie metr długości i dwadzieścia kilka centymetrów szerokości. Czy przyszło panu do głowy – zawołała trzęsącym się głosem – panu, który mieni się moim przyjacielem, ile może zależeć od tego przedsięwzięcia? Pan d’Abbs był tak całkowicie pochłonięty własnymi emocjami, że nie potrafił przejmować się irytacją Lucyndy ani nawet zastanawiać się nad tym, skąd się owa irytacja bierze. Wyglądał jak aktor wypchnięty nieoczekiwanie na scenę. Otworzył usta, po czym je zamknął. Wziął do ręki książkę, która natychmiast wysunęła mu się z dłoni. – To zamierzenie jest moją życiową stawką. Grozi mi utrata całej fortuny. W głębi serca Lucynda liczyła na to, że owa wiadomość wywrze
wrażenie na panu d’Abbsie. Oczekiwania te sięgały jeszcze korzeniami chwili, gdy położyła główkę kalafiora na biurku recepcjonisty w hotelu Petty’s. Nie była już jednak małą dziewczynką, a pan d’Abbs nie był jej opiekunem. – Co pani wie o stawkach? – zachichotał. Lucynda pomyślała sobie: a więc tak! Nie znosi mnie. A więc niech sobie nie znosi. Niby dlaczego miałoby być inaczej? – Ty dzieciaku – ciągnął – bawi się pani pieniędzmi, jakby to były latawce puszczane na łące. Co pani wie o biznesie? Ta zniewaga miała zbawienny wprost wpływ na dziewczynę. Odblokowała wszystkie niejasne przeczucia, które jej podpowiadały, iż naprawdę jest kimś o wiele lepszym od pana d’Abbsa. Wstała, wyprostowała się i rozwarłszy dłonie, potarła jedną o drugą. – Proszę mi nie prawić morałów, panie d’Abbs – oświadczyła. – Jest pan zwykłym dyletantem. Wszyscy tu jesteście dyletantami. – Odczuła wewnętrzną jedność z Oskarem Hopkinsem. Stanęli obok siebie, połączeni duchową wspólnotą, poza obrębem tych ludzi. – To wy jesteście dzieciakami. – My jesteśmy dzieciakami? – Tak, wy, oczywiście – powiedziała z naciskiem, a jednocześnie pomyślała sobie, że może nadejść dzień, w którym pożałuje tego wybuchu. – Właśnie wy. – My? – Wy wszyscy. Objęła wzrokiem puste krzesła, przywołując i natychmiast wymazując z wyobraźni obraz osób, które zwykły je zajmować: panny Malcolm, pana Tomasettiego, pana Figa, pana Borrodaile’a, a nawet tym razem pana Henry’ego Parkesa. Tym sposobem, z pogardą właściwą Elizabeth Leplastrier, spaliła za sobą wszystkie mosty towarzyskie w Sydney. Pan d’Abbs wykrztusił niepewnym tonem:
– A wy, jak sądzę, jesteście dorośli? – My ryzykujemy pełną stawkę. Wszystko rzucamy na szalę. – Ach, jakże jesteście szlachetni – zawołał pan d’Abbs, a twarz wykrzywiła mu się w gniewnym grymasie – i jacy wzniośli! – Po prostu żywi. – Lucynda poczuła przez chwilę, że to prawda. – Jesteśmy żywi i znajdujemy się na samym skraju wieczności. Wyjęła plany z ręki Oskara i położyła je ostrożnie na stoliku z drewna orzechowego, stojącym obok jej krzesła. – Proszę opuścić mój dom – powiedział pan d’Abbs, zbierając plany ze stolika. Wyglądał tak, jakby zamierzał zacząć krzyczeć, gdyby go nie posłuchali. – Pan, panie Brudasek, niech się wynosi natychmiast. – Proszę go nie nazywać panem Brudaskiem. – Jestem w swoim domu i mogę nazywać tego człowieka, jak zechcę. Przez chwilę Oskar przypuszczał, że jego ukochana uderzy pana d’Abbsa. Ten pomyślał to samo; ściągnął twarz, co nadało jej nieco sztuczny wyraz. Policzki Lucyndy wypełniły się, a wargi, jeszcze przed chwilą mocno zaciśnięte, rozchyliły się lekko. Patrzyła na pana d’Abbsa wzrokiem bliskim pogardy, ale jednak uprzejmiejszym. Wzburzenie spłynęło jej do krwi, objawiając swą intensywność (ale nie swą powikłaną naturę) w układzie warg i ruchu nozdrzy, w niezwykłym blasku jej zielonych oczu. Jakaż ona jest piękna, pomyślał Oskar. – Nie macie głowy do interesów – stwierdził pan d’Abbs. Oskar nadstawił ramię, a Lucynda ujęła go pod rękę. Kocham ją, pomyślał sobie. – Bierze go pod rękę! – syknął pan d’Abbs. – Nie tymi drzwiami proszę, chyba że chcecie trafić do sypialni. Nie macie głowy do interesów ani nie macie oczu. Wydostali się wreszcie na korytarz. Oskar zobaczył kobietę (była to pani d’Abbs) otwierającą im drzwi frontowe. Policzki miała okrągłe jak jabłuszka, złote loczki i przypatrywała im się rozjaśnionym wzrokiem,
z otwartymi ustami. Kiedy mijali ją w otwartych drzwiach, wcisnęła Oskarowi do ręki pomarańczę. – Złodzieje już wychodzą – oznajmił pan d’Abbs, wybiegłszy za nimi. – Skradli pomysł i nie podziękowali! Stanął obok swej pięknej żony i patrzył, jak Oskar i Lucynda, idąc pod rękę, zmierzają po schodach do powoziku. – Nie jesteś pokojówką, Henny – strofował żonę – nie musisz biegać do drzwi, by je otwierać byle hołocie i zamykać za nią. Mówił tonem o wiele łagodniejszym niż treść tych słów, a przez cały czas przypatrywał się jej zaciekawiony, ile też z zakończonej przed chwilą rozmowy usłyszała i co o nim myśli po tym wszystkim. Henny d’Abbs przez cały ten czas rozmyślała o ofiarowanej gościom pomarańczy. Wyobrażała ją sobie obraną ze skórki i podzieloną na cząstki i uznała, że to dobrze, iż wkrótce wprowadzona zostanie w zupełnie inny świat.
88 Reprymenda oparta na przypowieści
To, że Chas Ahearn wybrał się na blisko siedmiokilometrowy spacer ze swego hotelu przy Pitt Street na farmę Whitfield, było po części skutkiem jego zwyczaju wczesnego wstawania, bardzo przydatnego w domu, gdzie trzeba rozpalić pod kuchnią, nakarmić kury, potem jeszcze przeczytać poranną gazetę, a do tego wszystkiego zjawić się w biurze na pół godziny przed urzędnikami, lecz po części także wynikło z jego próżności. Zamoczenie butów w wilgotnej trawie i wędrówka trudnym szlakiem częściej używanym przez zwierzęta niż przez ludzi stanowiły w rozumieniu pana Ahearna dowód jego wyjątkowej rzetelności, a tym samym wyróżniały radę, której zamierzał udzielić – gdyż w tym właśnie celu udawał się do Lucyndy – spośród innych, pochodzących od ludzi wygodnie i szybko podróżujących powozami, bryczkami, linijkami i faetonami. Oczyma wyobraźni oglądał sam siebie, z wysokości – i widział wędrującą pielgrzymim szlakiem postać z przypowieści. Pan Ahearn widział siebie tak wyraziście, iż gdyby był przystojny, nie ulegałoby wątpliwości, że to próżność. Nie był jednak przystojny i miał tego świadomość, a wiedzę o swej aparycji zdobył tak dokładną, że do jej uzyskania musiał korzystać nie z jednego, ale z dwóch luster, a może nawet – w domu znajdowało się jeszcze oprawne w srebro lustro jego żony, którym się czasem posługiwał – i trzech zwierciadeł. Wygląd prawnika zmienił się w ciągu owych siedmiu lat, które minęły, odkąd zobaczył Lucyndę na łodzi Sola Myera na przystani w Parramatcie. Twarz pokryła mu się krostami i pofałdowała, policzki się zapadły,
a jabłko Adama uwypukliło, pasemka włosów jeszcze się przerzedziły, a zarazem pogłębiła się ich czarna barwa. Nos wysunął się ku przodowi, brzuch zaś powiększył się do tego stopnia, że pan Ahearn nie mógł zapiąć dolnego guzika przy kamizelce. Barki miał wąskie, ale ramiona długie i mocne, a biodra szerokie. I wcale nie trzeba mu było tego wszystkiego uświadamiać – ze swego wyglądu zdawał sobie doskonale sprawę. Uważał się za podobnego do żółwia i czerpał z tej świadomości siłę, a w swym zachowaniu – włącznie z przeglądaniem się w trzech lustrach – nie upatrywał bynajmniej nieudolnego naśladowania jednostek próżnych – on był człowiekiem próżnym, mimo że większość ludzi zaliczyłaby go do grupy osobników wyjątkowo brzydkich. Pan Ahearn był przekonany, że własny wygląd jako człowieka dojrzałego ukształtował sobie sam, że twarz wyrzeźbiły mu zasady, jakie w życiu stosował, one też uformowały jego sposób zachowania. Karierę życiową rozpoczął jako biedny urzędnik i uważał, że dopisało mu szczęście, skoro zaszedł tak wysoko. Matka handlowała starzyzną, podobnie jak ojciec, który najczęściej zresztą leżał pijany albo w ogóle nie było go w domu. Mając dwanaście lat, Chas Ahearn przepisał sobie biblijną przypowieść o talentach. Wykaligrafował ją starannie na kartce białego papieru. Charakter pisma miał ładny, wolny od pretensjonalnych esówfloresów, zdołał więc pomieścić szesnaście wersetów rozdziału dwudziestego piątego Ewangelii świętego Mateusza na arkusiku wielkości kartki pocztowej. Złożył go we czworo i umieścił w portfelu. Od tamtej pory nosił przy sobie ową przypowieść przez pięćdziesiąt lat, miał ją także i w dniu, w którym przechodził przez drewniany mostek przy wjeździe do Balmain, tam, gdzie dziś znajduje się Mullens Street. Mostek ów często rozbierano i rozkradano – pod tym względem Balmain niewiele się do dziś zmieniło, ale to nie o Balmain mi chodzi, lecz o ów kawałek papieru. Oczywiście nie o ten sprzed lat pięćdziesięciu, który wielokrotnie był z portfela wyjmowany, rozkładany, demonstrowany to dziecku, to wnukowi, albo i komuś poznanemu w kawiarni, a najlepszy papier nie
zniósłby przecież tych wszystkich pokazów, tak więc pan Ahearn nabrał przez owe lata zwyczaju przepisywania swej przypowieści na nową kartkę w pierwszym dniu każdego kolejnego Nowego Roku. Zaczynał od słów: „Albowiem, jak człowiek odjeżdżając w podróż, wezwał sługi swoje...” i pracował wytrwale, a w chwili, kiedy żona wykładała pieczone ziemniaki na arkusz brązowego papieru, by je wsunąć na powrót do piekarnika, z ogromną satysfakcją wypisywał konkluzję przypowieści: „A niepożytecznego sługę wyrzućcie w ciemności zewnętrzne. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”[30]. W ten oto sposób, złożywszy kartkę we czworo i zagniótłszy zagięcia paznokciem, Chas Ahearn rozpoczynał nowy rok kalendarzowy. Wykorzystywał wszelkie talenty, jakimi został obdarzony. Był posiadaczem, ale posiadaczem roztropnym, chrześcijaninem i skoro Pan powierzył mu zaopiekowanie się kapitałem Lucyndy Leplastrier, równym sumom, jakie zdołał zaoszczędzić przez całe swe życie, nie poczuł się skrzywdzony. Ale przypatrywał się postępowaniu Lucyndy. Przypatrywał się mu uważnie, czasem z bliska, czasem z oddalenia, wykorzystując pogłoski i wiadomości, jakie doń docierały. Przypatrywał się jej tak, jak obserwujemy cudze dziecko bawiące się przedmiotem z kryształowego szkła. Innymi słowy, nie było jego sprawą przestrzeganie lub karcenie, on tylko siedział czujnie – niezdolny do zatopienia się w lekturze gazety – na skraju krzesełka, wypatrując chwili, w której zdoła schwytać kryształowe cudo, zanim – po wyśliźnięciu się z rąk dziecka – spadnie na podłogę. Nie pochwalał kupna huty, uważał tę decyzję za posunięcie zbyt pochopne, pod wpływem impulsu i złej rady. Kiedy się jednak dowiedział o kościele ze szkła, po prostu wyszedł z siebie. Rozzłościł się tak, że nie mógł zasnąć, a w swą wędrówkę wybrał się nie po to, by złajać podopieczną czy też zagłuszyć rozdrażnienie, ale by zapobiec klęsce. Uznał to za chrześcijański obowiązek. W końcu znalazł się przy kamienistej grani, rozciągającej się wzdłuż
Birchgrove House, dość solidnej posiadłości, którą rozsądnie zakupiła. Doradził to Lucyndzie przed czterema laty. Informacje o dalszej drodze uzyskał od jakiegoś parobka, zanurzonego po kolana w świńskim bajorze. Zszedł ze wzgórza przez sad i dotarł do pomalowanego w połowie dworku, położonego po zachodniej stronie półwyspu. Kolce poprzyczepiały mu się do skarpet i spodni, dostały się nawet za cholewki butów. Pastwisko przedstawiało się marnie, a Chas Ahearn, oglądając stan szop, stajni i pstrokatego dworku, nie umiał się powstrzymać od sporządzenia w myślach wyceny tej nieruchomości. Gdyby należała do niego, inaczej by wyglądała. Brama nie tyle uzupełniała płot ogradzający posiadłość, ile otwierała ją przed przybyszem. Nie było całkiem jasne, co znajduje się za nią, wewnątrz obejścia, a co przed nią, poza jego obszarem. W ogródku przed domem buszowała krowa. Prawnik wyciągnął z kieszonki złoty zegarek – pamiątkowy dar od Parramatta Benevolent Society – towarzystwa, któremu prezesował przez dwadzieścia lat. Dopiął na sobie marynarkę i zastukał energicznie do drzwi wejściowych. Służący okazał się istnym straszydłem. Pan Ahearn nigdy kogoś podobnego nie widział, nawet w Parramatcie, gdzie co drugi służący był mordercą-zesłańcem. Dłonie i twarz zabrudził sobie węglem, włosy sterczały mu na wszystkie strony, miał też rzadką bródkę, a promienie rannego słońca, padające od strony Heads, uwyraźniały pomarańczowy zarost na policzkach. Oczy miał zaczerwienione, w dodatku prawe pokrywał węglowy pył. – Czy pani jest w domu? Strach na wróble poinformował pana Ahearna, że panna Leplastrier leży jeszcze w łóżku. Informację tę podał głosem brzmiącym tak doskonale i uczenie, że zdziwiło to gościa, ale tylko na chwilę: uznał służącego za aktora i zamknął na tym sprawę. Powiedział służącemu, że zaczeka, ale gdyby się sam nie przecisnął przez drzwi, wątpić by należało, czy zostałby zaproszony do wnętrza
domu. Wprowadzono go do kuchni, przedstawiając to miejsce jako „przytulne”. Dzień był upalny i parny, a pan Ahearn znalazł kuchnię nie tyle przytulną, co urządzoną z surową prostotą i nieporządną. To właśnie prostacy w rodzaju tego tu służącego winni są temu, że Anglicy z takim poczuciem wyższości spisują swe wrażenia z odwiedzin w kolonii. I cóż za kulinarne orgie musiały się tu odbywać. Domu od dawna nie sprzątano, kuchnia była zastawiona brudnymi naczyniami. Garnki z osmalonym dnem mogły Lucyndzie wydawać się symbolem beztroskiej radości, ale pan Ahearn postrzegał je w zupełnie inny sposób. Na oparciu krzesła rozwieszono jakieś części kobiecego ubioru, niczym sieci na płocie rybackiej zagrody. Obok doniczki z kwiatkiem stała butelka brandy. Na okiennej szybie odcinała się delikatnym wzorem sieć pajęcza. Na sztalugach znajdował się szkic, dla którego bardziej stosownym miejscem byłaby ogrodowa altana. Pan Ahearn ujrzał w nim widomy dowód owego szaleństwa, któremu chciał położyć kres. Przysiadł ciężko na krześle, trzymając w ręku kapelusz i wierzchem prawej dłoni przetarł czoło. Schodząca z piętra na jego powitanie Lucynda zauważyła, że przybyły przygląda się wykonanemu przez nią szkicowi, który z taką starannością rozpięła na desce. Przysunął go do okna, niemal wbijając się w trójnóg swym wielkim, spoconym nosem (z którego zsuwały się okulary). Przyłapała więc swego gościa in flagrante delicto. Nie zdążył nadać twarzy opanowanego wyrazu, usta miał otwarte, ale na czole rysowała się gruba zmarszczka, znamionująca nasilanie się jego cenzorskich zamiarów. Nie przywitał się z nią w sposób formalny, do czego już właściwie przystępował, gdyby mu była udzieliła zaproszenia do obejrzenia swego planu. Nie przeprosił za tak wczesną wizytę, lecz oddał szkic takim gestem, jakby wręczał Lucyndzie serwetkę, którą odkłada się po wykorzystaniu, panna Leplastrier zaś była służącą, zobowiązaną do odniesienia jej do brudów. Oskar przyglądał się temu, stojąc w drzwiach. Obcesowe zachowanie
przybysza bynajmniej go nie raziło. Myśli jego skupiały się jedynie na tym, co pan Ahearn z pewnością odgadł – że właśnie tutaj, w kuchni, przed dwiema godzinami, całował słodkie i chętne usta Lucyndy. W powietrzu wyczuwało się jego pożądanie, pan Ahearn z pewnością to zauważył. – A gdzie będzie się przebierał kapłan? – spytał prawnik. – Gdzie będzie mógł wytrzeć sobie nos, nie będąc widzianym? Jeśli zjawi się przed samym nabożeństwem, będzie robił z siebie widowisko jak rybka w akwarium. A w jaki sposób – ciągnął swą indagację, siadając u stóp trójnogu – rozwiąże pani kwestię upału? Lucynda wiedziała, że nie jest z jej strony uprzejme pokazywać się staremu indorowi w szlafroku, z drugiej jednak strony chciała, by zobaczył ją w sytuacji niekonwencjonalnej. Była kobietą wolną i nie zawahała się stanąć przed swym gościem bez gorsetu i mając za tło niepozmywane naczynia. Niedawno zaś całowała swego lokatora i mocno przytulała się do niego. W obliczu pana Ahearna odrzuciła wszelkie zawstydzenie. – To kardynalna pomyłka – rozwijał swą krytykę prawnik. Lucynda spojrzała na Oskara, a twarz jej wykrzywiła się w grymasie niezadowolenia. Oskar się zarumienił. Znała przyczynę owego rumieńca, który wywołał w niej irytację, ale zarazem napełnił ją zadowoleniem. Uśmiechnęła się do pana Ahearna, ten zaś – nie rozumiejąc sennego ukontentowania, jakie odmalowało się na twarzy dziewczyny – poczuł się nieco zakłopotany. – Właśnie ta sprawa czyni projekt niezdatnym do realizacji – wypowiadając te słowa, widział, że ów przeklęty służący uważnie mu się przysłuchuje. – Australijskie słońce usmażyłoby zgromadzonych w kościele wiernych i już za życia pogrążyliby się w ogniu piekielnym. – To miło z pańskiej strony, że przybył pan o tak wczesnej porze, by mi to zakomunikować – oświadczyła Lucynda. – Czemu jest pani taka sarkastyczna, panno Leplastrier? Była sarkastyczna, to prawda. Nie uważała zresztą tej swojej cechy za pociągającą. Ale nie mogła znieść satysfakcji, jaką miał pan Ahearn,
znalazłszy błąd w jej projekcie. Pospieszył się z jego krytycznym osądzeniem, podobnie jak ona pochopnie potępiła projekt pana d’Abbsa. Nie mogła znieść tej krytyki, nawet gdyby miała być słuszna. Ale nie mogła być słuszna. Za późno już na słuszną krytykę. Oskar przeszedł przez kuchnię i ujął butelkę dwoma palcami za szyjkę. Wyniósł brandy do innego pomieszczenia. Lucynda otworzyła usta, jakby chciała pośpieszyć z jakimś wyjaśnieniem, ale zaraz je zamknęła. Gość zdawał się jednak nie dostrzegać ani Oskara, ani butelki. – Kto to zamówił? – Zamówił? – spytała, zaniepokojona tym, że jej gość nie doszukuje się już w projekcie dalszych wad, i pełna obaw, iż dałoby się ich znaleźć więcej. – Zamówił, zlecił, powierzył pani wykonanie tego projektu? Pan Ahearn wiedział, że odpowiedź brzmi: nikt. Ale Lucynda odrzekła: – Jezus Chrystus. Prawnik gwizdnął z wrażenia. – Jezus Chrystus, którego boskiej chwale posłuży ta świątynia – dodała, ciaśniej owijając się szlafrokiem. – Szaleństwo nie służy boskiej chwale. – Bywają sytuacje, w których szaleństwo okazuje się mądrością. – Proszę się ze mną nie przekomarzać – odciął się pan Ahearn. – Ta budowla jest niepraktyczna, w środku byłoby za gorąco. Żadna kongregacja parafialna nie zamówiłaby czegoś takiego. Lucynda spojrzała na Oskara, myśląc, że zechce pospieszyć jej z pomocą, ale zajął się właśnie umieszczaniem brudnych talerzy i filiżanek w zlewie. – Postanowiliśmy usytuować ten kościół w cieniu rozległego drzewa. – Banialuki! – parsknął jej opiekun, zrywając się na nogi. Zapiął swój długi, szary surdut i wyciągnął portfel z kieszeni ukrytej tak przemyślnie, że nie znalazłby jej żaden złodziejaszek w Sydney. Potem wyjął przypowieść, wypisaną na kartce, która – ponieważ rok właśnie
dobiegał końca – była już podniszczona, zwłaszcza na brzegach. – Królestwo Niebieskie – zacytowała Lucynda – otworzy się przed człowiekiem wyruszającym do obcego kraju. – Wędrującym po dalekim kraju – poprawił ją. – Tak, wiem. Nadal trzymała w ręku kawałek papieru, który jej podano. Czytała tę przypowieść już uprzednio. Arkusik przesiąkł atmosferą nudnych popołudni w Parramatcie. – Wcale pani nie wie. Nie postępuje pani tak, jakby pani wiedziała. – Rozumiem, nie zasłużyłam na swe bogactwo. Jest ono efektem rozumnej parcelacji, którą pan przeprowadził, a wypracowali je moja matka i ojciec, opłacone zaś zostało krwią czarnych z Dharuk. Nie mam do niego prawa. – Pismo Święte nic takiego nie mówi. – Być może jest to luka w Piśmie. – W tym kościele będzie gorąco – mówiąc to, Chas Ahearn złożył karteczkę z przypowieścią – gorąco jak w piekle. Wierni się w nim usmażą i będą panią przeklinać. Będą przeklinać Imię Pańskie. – Proszę, niech się pan uspokoi – poprosiła Lucynda, sama bynajmniej nieuspokojona. – Panie Hopkins, może by pan poczęstował pana Ahearna kieliszkiem brandy. Prawnik powtórzył w duchu: „panie” Hopkins? Ta dziewczyna zwraca się do służącego per pan? Spomiędzy warg wydobywały mu się małe białe bąbelki, z trudem też wciskał złożony we czworo arkusik z przypowieścią w odpowiednią przegródkę portfela. – Przyszedłem tu, by panią przestrzec, z szacunku, jakim darzę pamięć pani matki, która była moją klientką. Los obdarzył panią takimi świetnymi możliwościami życiowymi, młoda damo. A ja próbowałem ze wszystkich sił ukierunkować panią właściwie. Zachowanie pana Ahearna nie było jednak zgodne z tymi słowami. W jego głosie brzmiała złość. Było widoczne, iż trawi go wzburzenie tak
silne, że nie umiał opanować drżenia rąk. Zobaczył, jak gdyby z zewnątrz, siebie drącego na kawałki arkusik z wypisaną przypowieścią. To nie była wizja symboliczna – miała naturę ściśle mechaniczną, podyktowało ją oburzenie i złość. Nie mógł zaaprobować tego szklanego kościoła, a nie potrafił jednocześnie wytłumaczyć sobie samemu owej awersji, podobnie jak żadnego z negatywnych odczuć, których doznawał. Patrząc na siebie z dystansu, widział człowieka o szyi żółwia i trzęsącym się głosie. Usłyszał, że sam krzyczy. Został wyprowadzony z tego siedliska zepsucia przez mężczyznę, o którym dowiedział się tego samego jeszcze dnia, że nie jest służącym, ale wykluczonym z Kościoła duchownym i kochankiem tej małej ladacznicy.
[30] Ewangelia świętego Mateusza 25, 14, 30, przeł. Jakub Wujek (przyp.
tłum.).
89 Diabelski podszept
Żądza jest czymś takim jak owad, żuczek, robaczek. Wdarła się Oskarowi w trzewia jak długie, różowe pasożyty, które wypełniały wnętrzności prosiąt pastora Strattona, a nieszczęsny grzesznik starał się wypłukać ją z siebie szklankami wody, wczytywaniem się w Pismo, medytacjami o zagrożeniu piekłem. Święty Jan pisze: „Kto grzechu się dopuszcza, pochodzi od diabła, bo diabeł grzesznikiem jest od początku”[31]. W liście do Galatów czytamy: „Jeżeli żyjemy duchem, postępujmy też wedle ducha”[32]. Z listu nadesłanego z Anglii Oskar dowiedział się, że pastor Stratton powiesił się na krokwi we własnym kościele, podczas gdy on, Oskar Hopkins, który wprowadził go na złe drogi, on, tak zwany sługa Boży, uwiódł uczciwą kobietę, przywierał wargami do jej ust o smaku słodkiej herbaty i przyciskał miękką krągłość jej brzucha do swych lędźwi. Była trzecia nad ranem. Wyszedł na podwórko, by napompować wody do kuchennego zbiornika, i spotkał tam Lucyndę, ubraną w chiński szlafrok. Penis stwardniał mu i wyprężył się w stronę jej łona. Oskar wyczuł, jak szatan bierze w posiadanie jego duszę, jakby zrywał z gałęzi przejrzałą brzoskwinię. Ucałował jej kochane, miękkie usta, wtulił twarz w zagłębienie u nasady długiej, białej szyi. Pieścił ją – i odsuwał się, pieścił – i odsuwał, pomrukując i błagając Boga o wybaczenie, a zegar w kuchni wybijał właśnie godzinę.
Oskar oderwał się od Lucyndy, machając w powietrzu długimi rękami, zupełnie jakby ich wzajemne pożądanie było jakimś fruwającym stworzonkiem, które można ułagodzić, ugłaskać i uspokoić. Weszli do kuchni i napili się herbaty. Nie rozmawiali o sprawach, za które Oskar, w swym niezwykłym egocentryzmie, obarczał odpowiedzialnością jedynie siebie. Nigdy nie pomyślał: ona mnie kocha. Raczej powtarzał sobie: uwodzę ją. Z ożywieniem rozmawiali o kościele ze szkła, ale nie o jego wadach i związanych z tą niezwykłą konstrukcją komplikacjach. Oskar, od kiedy ogarnęła go owa zdrożna pasja miłosna, uciekał się do swego lęku przed wodą, aby tę żądzę uśmierzyć. Rozmyślał o platformie do przewiezienia łodzi, którą pan Jeffris zbudował w Mort Bay. Pan Jeffris opisywał ów pojazd tak szczegółowo, siedząc przy kuchennym stole na farmie, że Oskar słuchając go, doznawał bólu żołądka, jakby to nie był wóz służący do przetransportowania łodzi, lecz szubienicy. Pan Jeffris był dokładny i wymagający i z przyjemnością prezentował obie te cechy w szkicu przedstawiającym swój pojazd. Były to jakby dwie łodzie, jedna w drugiej. Obie zawieszono na rzemiennych pętlach, tak że nie dotykały się nawzajem. Projekt, który napawał pana Jeffrisa taką dumą, budził w Oskarze paraliżujący strach. Zostanie oto zmuszony do podróżowania łodzią! Boże Wielki, ześlij na mnie ciężkie i trudne próby. Wprowadź mnie na usianą głazami ścieżkę, abym nie mógł grzeszyć! Pan Jeffris lubił rozprawiać o rzekach i górach, a także o trygonometrii. Zapewniał Oskara, iż go dostarczy do Boat Harbour i że nie istnieją żadne powody do strachu. Nie ma najmniejszej obawy, że mógłby utonąć. Planując wyprawę lądem, Oskar nie wiedział nic o żadnych rzekach. Hastings, Clarence, Macleay – te nazwy zatruwały mu teraz sen. Rzeki miały po kilka kilometrów szerokości, a deszcze powodowały przybór wód. Sprawa, w którą się wdał, uczyniła go chorym ze strachu. Budząc się,
niemal dostrzegał swój lęk, jak okrutną śmierć czającą się przy łóżku. Myślał: Z pewnością utonę. Prosił: Boże, weź mą duszę w opiekę. Powtarzał sobie: kocham ją i kajał się: jestem nieczystym grzesznikiem. W kuchni zaś kąsali nawzajem swe twarze pocałunkami, przyciskając się do futryny drzwi. Pastor Stratton powiesił się na krokwi nad kazalnicą. Wardley-Fish z pewnością dotarł już do Sydney i poszukuje teraz swego przyjaciela, który ukrył się przed nim ze wstydu. Pożąda kobiety, która kocha innego. Błagał: Boże, nie wódź mnie na pokuszenie. Myślał też: nie ma Boga. Nie ma w ogóle niczego. Nie muszę przebywać sześciu rzek. Nie muszę wyruszać w drogę z tym szaleńcem Jeffrisem, wyposażonym w kompasy, dzienniki podróży, ciężarki do ćwiczeń, tyczki i trzy mosiężne chronometry, wraz ze stolarzem i siodlarzem. Wsadzą mnie na konia i będę się wlókł za nimi na pośmiewisko. Stanę się bagażem wiezionym przez Jeffrisa, jego biletem umożliwiającym tę podróż, a opłaconym przez pannę Leplastrier. Ale przyrzekł był Bogu, że tego dokona. Co prawda, przyrzekł dlatego tylko, żeby Lucynda go pokochała. A czy go nie kocha? Czy mu wyznała miłość? Nie, nie uczyniła tego. Całowała go w usta i sprawiła, że stały się niebieskosine jak atrament, ale kiedy jej się oświadczył w dzień Bożego Narodzenia, zamknęła się, zapłakana, w sypialni. Dlaczego tak postąpiła? Bo kocha Hasseta. Dlaczegóż więc on, Oskar, ma się zmagać z niebezpieczeństwami, ponosić ryzyko i doznawać owego paraliżującego strachu? Bo być może ona go pokocha. Bo przyrzekł to Bogu. Przysiągł na Boga, że tego dokona. Podjął zakład
o nagrodę, jaką jest dostanie się do raju. Przyrzekł, że przeniesie ów klejnot, kościół ze szkła, przez gęste bory i na Wielkanoc ustawi go w Boat Harbour. Jego życie napiętnowane jest grzechem i odstępstwami. Pastor Stratton oplótł sobie pętlę wokół szyi i popełnił grzech samobójstwa, niech Bóg mu wybaczy. Śmierć zadał mu system Oskara Hopkinsa. Przed Wardleyem-Fishem udawał człowieka bogobojnego. Zwabił go do Botany Bay, a potem się przed nim ukrył. Nie kochał dość mocno ojca. Listy zaczynał od zwrotu: „Najukochańszy Papo”, ale najszczęśliwszy czuł się z dala od niego. Pozostawił tego dobrego, pobożnego człowieka samego, by umarł w opuszczeniu, otoczony jedynie swą nieuczoną trzódką. Boże, ukarz mnie trudną podróżą. Wyzwól mnie od grzechu. I nie wódź mnie na pokuszenie. Potem zaś, stojąc obok zlewozmywaka, po śniadaniu, ofiarowywał swe posiniałe i obrzmiałe usta Lucyndzie, a diabeł zagrał im swego kuranta. I nagle, w zakamarkach umysłu Oskara pojawiło się podejrzenie, że kościół ze szkła jest w istocie diabelskim podszeptem. Pan Ahearn miał rację. W tym kościele będzie za gorąco, wierni będą przeklinać Chrystusa Pana.
[31] Pierwszy list świętego Jana Apostoła 3, 8, przeł. Seweryn Kowalski
(przyp. tłum.). [32]
List świętego Pawła do Galatów 5, 25, przeł. Seweryn Kowalski (przyp. tłum.).
90 Pojednanie
Pan d’Abbs czterokrotnie zaglądał do biura panny Leplastrier, zanim ją wreszcie zastał. Czterokrotnie wspinał się na wysokie schody, przepowiadając sobie w duchu przemowę, jaką do niej wygłosi, kiedy jednak wreszcie – za piątym razem – doszło do ich spotkania, przebiegło ono w inny zupełnie sposób, niż to sobie wyobrażał. Najpierw pomyślał sobie, że dzieje się z nią coś bardzo niedobrego. Była bardzo blada, a skórę miała jakby naciągniętą; jej cera połyskiwała błękitnawym odcieniem i wydawała się niemal przejrzysta. Oczy Lucyndy wyogromniały, gałki sprawiały wrażenie nie tyle białych, ile wyblakłych, przybierając niebieskawy odcień, jaki spotyka się w niektórych gatunkach porcelany. W jasnym, zalanym słońcem pokoju wszystkie okna były szeroko otwarte, a wdzierające się przez nie powiewy wiatru sprawiały, że rozłożone na biurku papiery unieruchomiono, stawiając na nich szklane buteleczki – dziewczyna kręciła się jak fryga, a jej pełne ożywienia zachowanie zbiło pana d’Abbsa z pantałyku do tego stopnia, że zapomniał ułożonego w myślach tekstu poświęconego trwałości ich przyjaźni, której nie powinno zniszczyć jakieś nieporozumienie, a przyjaźń cenił ponad wszystko w życiu. Z tym tylko zastrzeżeniem, że można było łatwo spostrzec, iż słowa „przyjaźń” używał do określenia związków, które ludzie wyrażający się ściślej nazwaliby koleżeństwem czy też partnerstwem. Pan d’Abbs przyniósł Lucyndzie w prezencie talię kart specjalnie przeznaczonych do jednej z wyszukanych gier i sygnowaną litografię autorstwa jego przyjaciela Hilla, ukazującą Pittwater. Zamierzał najpierw
wygłosić z góry obmyślane przemówienie, a następnie wręczyć prezenty, ale na widok Lucyndy ogarnął go taki lęk o jej zdrowie, iż położył obie rzeczy bez należytego wyjaśnienia powodujących nim uczuć. Ubrany był starannie, w beżowy lniany garnitur i kapelusz z białej plecionki. Kolory te dobrał w połowie tylko świadomy ich symboliki: chciał zacząć od białej, niezapisanej karty, a gdyby się zdarzyło, iż w rozmowie poruszyliby sprawę pana Jeffrisa, stałoby się to tylko mimochodem. Wygląd Lucyndy wprawił go jednak w taką konfuzję, iż nazwisko swego kierownika wymienił, zanim jeszcze ona rozpakowała prezenty. – Nawiasem mówiąc, panno Leplastrier – zaczął, zamykając odruchowo okno (nie znosił trzepotania podrywanych podmuchami wiatru papierów) – znana jest pani pasja pana Jeffrisa, nieprawdaż? Ale może pani nie wie o niej. Byłoby nieuprzejmością z mej strony wspominać o tym, gdybyśmy nie nasza stara przyjaźń. Podejmowanie tej kwestii mogło okazać się zadaniem niebezpiecznym i on o tym wiedział. Nasuwała się możliwość, iż panna Lepastrier odniesie wrażenie, że przybył z zamiarem udaremnienia jej planów i udaje przyjazne zamiary tylko w tym celu. On natomiast w imię życzliwych uczuć chciał jej udzielić ważnej przestrogi: Jeffris jest osobnikiem niebezpiecznym, można go zatrudnić w biurze, gdzie staje się użyteczny i groźny jak brytan na łańcuchu, nie wolno jednak z całkowitą ufnością powierzać mu najważniejszych życiowych zamierzeń. Kiedy tylko wymienił nazwisko pana Jeffrisa, wyczuł napięcie Lucyndy i zląkł się, że znów usposobił ją wrogo do siebie. – Ależ, panie d’Abbs – westchnęła, po czym zwróciła się doń z uśmiechem (pan d’Abbs pomyślał, że ramiona ma bardzo szczupłe, szczuplejsze niż dawniej) – proszę, niech pan mi opowie o panu Jeffrisie, bo widzę, że przyszedł pan do mnie zaprzątnięty głównie myślą o jego „pasji”. Uśmiechała się tak szeroko, że pan d’Abbs mógł przypuścić, iż został potraktowany z wyrozumiałą wyższością; nadal uśmiechnięta, zasiadła za
biurkiem, składając dłonie na blacie. – Nie – sprostował gość – w istocie wcale tak nie jest. Nie było dlań wolnego krzesła. Miał ochotę zamknąć drugie okno, ale pomyślał, że źle by to zrozumiała. – Wręcz przeciwnie – ciągnął – jest całkiem na odwrót. Przyszedłem z postanowieniem, że zachowam obawy dla siebie. Pomyślałem, iż to nie moja sprawa, podobnie jak nie jest moją sprawą, ile chce pani mieć w pokoju otwartych okien. Sprawia mi głęboką przykrość, że jestem tak mylnie rozumiany. – Proszę mi wybaczyć. – Wcale pani nie pragnie, by jej wybaczono, jest pani małym nicponiem. Nie ma pani za grosz poczucia winy, mogę przysiąc, że mam rację. – Doprawdy? – Doprawdy, brak pani poczucia wstydu. Ma pani tylko silną wolę, zauważyłem to już pierwszego dnia, kiedy się pani zjawiła u mnie w biurze. Zadzierała pani nosa od samego początku. – (Pomyślał: żyłki na szyi są widoczne, dolną wargę ma siną; to wszystko nie wygląda zbyt dobrze). – Powiedziałem Figowi, że nie przywiązuję wagi do plotek, pani wznosi się ponad nie. Och, żebyż to była prawda! – A co mówią plotki o panu Jeffrisie? – zapytała. – Wie pani – pan d’Abbs podjął swój wywód ze szczerym podziwem w głosie – zawsze uważam, że pani nigdy się nie cofa. – Ach tak! – westchnęła Lucynda, zdziwiona tym, że tak łatwo nakłania ucha do pochlebstw tak nieprawdziwych. – To więc, co pani powiem, to nie plotki, ale czysta prawda – głupio się czuł, stojąc tak przed nią jak uczniak; spróbował przysiąść na blacie biurka, ale był on zdecydowanie za wysoko. Po kilku daremnych podskokach, którymi przypominał maleńkiego kanarka miotającego się w klatce, pan d’Abbs postanowił poprzestać na oparciu się o biurko. – Najważniejsze, co powinna pani wiedzieć, to fakt, że Jeffris panią
wykorzysta. – Albo to ja wykorzystam jego – odparła Lucynda, ale w tej samej chwili, w której z taką pewnością wygłosiła to zdanie, odczuła ten sam lęk i gniew, który wywołało w niej określenie „szaleństwo”, jakim pan Ahearn nazwał jej kościół. – On dąży jedynie do tego, by zdobyć rozgłos dzięki pomiarom trygonometrycznym i odkryciom. Zalecał się do pani Burrows – wyobraża sobie pani tę parę, co? opowiadała mi o tym panna Malcolm – ale kiedy wynotował już sobie wszystko z dzienników jej męża, zaniechał owych zalotów. – Nie wyobrażam sobie, żeby pani Burrows dała się tak łatwo wykorzystać. – Pani Burrows wcale nie jest taką niezdobytą twierdzą, za jaką stara się uchodzić. A co ma oznaczać ten pani uśmieszek, hę? Zresztą, to nie ma znaczenia. Istota sprawy przedstawia się tak oto: pani sobie życzy, aby pan Hopkins został bezpiecznie odstawiony na miejsce. Przemawianie do niej w ten sposób było aktem okrucieństwa. – Pomiary trygonometryczne i pasja odkrywcy wydają się cennymi kwalifikacjami pana Jeffrisa. – Pan Jeffris – odrzekł jej rozmówca, któremu w końcu udało się wsunąć na blat biurka – jest człowiekiem rozmiłowanym w niebezpieczeństwach. – Powinien pan wiedzieć, panie d’Abbs, że przeprowadziłam z nim długą, szczegółową rozmowę. Zaangażowaliśmy się wspólnie w realizację tego projektu. – Wskazała dłonią arkusze papieru, przypięte do zielonej tablicy na ścianie z taką regularnością, że sprawiały wrażenie starannie ułożonych cegiełek. – Uznałam go za partnera bardzo wymagającego. – To pani jest wymagająca – odparował pan d’Abbs – i dlatego on przedstawił się jako człowiek o takim samym usposobieniu. To aktor. Przeistacza się w różne osoby, zależnie od audytoriom. Jeśliby pani pragnęłaby poznać go równie dobrze jak ja, musiałaby pani posłuchać jego rozmów z innymi mężczyznami. W obecności kobiet staje się kimś
zupełnie odmiennym. Opowieści, snute przed ludźmi tej samej co on płci, wywołują okrzyki przerażenia i zachwytu słuchaczy, gdyż niepokonany Jeffris zawsze bierze górę nad wszelkimi przeciwnościami i przeciwnikami. A pani wyposaża go teraz w fundusze i stawia na czele małej armii, co umożliwia mu zdobycie rozgłosu. – Panie d’Abbs, pragnę zauważyć, że przybył pan tutaj po to, by mnie przestraszyć. – Przysięgam, że tak nie jest. – Z pewnością byłoby to niezgodne z dobrymi obyczajami, gdybym chciała podkraść panu pracownika, ale ja tego nie robię. Nie mam takich zamiarów, lecz mogę zrozumieć, że pragnąłby pan mnie ukarać. Właśnie dlatego mówi mi pan to wszystko. – Nie – pan d’Abbs podkreślał stanowczo swe zaprzeczenie energicznym pomachiwaniem dłonią – nie, nie i nie. To wszystko należy już do przeszłości, nie przyszedłem z zamiarem jej odgrzebywania, chciałem tylko położyć kres naszej sprzeczce, ale pomyślałem, że przemilczanie tego, co mi wiadomo, byłoby nieuczciwe. – Cóż więc, pana zdaniem, powinnam uczynić? – Och, proszę gorąco: niech pani poniecha całej tej wyprawy. Jest tak absurdalna, że trudno wprost o niej mówić, ośmieszy się nią pani do szczętu. – Natychmiast się zorientował, że posunął się zbyt daleko. Spostrzegł, jak twarz Lucyndy się ściągnęła – i nagle zabrakło mu odwagi do kontynuowania tej rozmowy. – Oczywiście – dorzucił usprawiedliwiającym się tonem – jestem sceptykiem. To zapewne naturalny skutek mego podeszłego wieku. – Tak. – Pewnie też rozzłościła mnie utrata bardzo dobrego pracownika. Musi pani wziąć to pod uwagę. – Biorę – zapewniła go, czując pewną ulgę. – A nade wszystko zależy mi na utrzymaniu naszej przyjaźni. Żona prosiła, żebym wyraził ubolewanie, iż nie zdołała poznać pani bliżej. A tak
bardzo ujęła ją pani osobowość. Prosiła, żebym zakończył spór między nami. – Już jest zakończony – odparła Lucynda, a kiedy kilka minut później żegnała się z gościem, pocałowała go w policzek. Nigdy przedtem niczego takiego nie uczyniła. Wizyta pana d’Abbsa sprawiła że Lucynda doszła do przekonania, iż oskarża on pana Jeffrisa bezpodstawnie i fałszywie. Wzruszył ją widok tego mężczyzny, zmagającego się z demonami własnej kłamliwości. W tym też przeświadczeniu, połączonym z pewnym wzruszeniem, dotrwała do marca, zajęta przygotowaniami do wyprawy. Pozostawała w stanie takiego podniecenia, że każdy drobiazg, dziwnie drżąca gałązka czy też nieoczekiwanie pojawiająca się na niebie chmurka – wszystko to wydawało się jej groźnym znakiem od losu, zwiastującym utratę trawiącej ją, płomiennej miłości. We wszystkim dopatrywała się sił nadprzyrodzonych, a przypisując innym własne cechy charakteru, wyznanie pana d’Abbsa postanowiła uznać za główny dowód jego fałszywej natury. Dziwne wydawało się natomiast to, że odrzucając większość owych oskarżeń, Lucynda uwierzyła w jego zapewnienie, iż pan Jeffris jest rozmiłowany w niebezpieczeństwach. Wzmogło to jednak tylko jej sympatię do nieustraszonego odkrywcy. Wyobrażała sobie, że zna naturę schorzenia, któremu uległ ów człowiek, gdyż ona sama również była rozkochana w niebezpieczeństwach, oczywiście nie w takich, które prowadziłyby do krwawiących ran i okaleczeń, ale w tych mających związek z najważniejszymi sprawami życiowymi. Fascynowało ją nie samo ryzyko, lecz to, że mogła ponieść stratę. A owego dnia, w którym pan d’Abbs złożył jej wizytę, wróciła właśnie od notariusza, mającego biuro przy Pitt Street, gdzie od prawnika, który żywił wyczuwalne opory wobec całej sprawy, uzyskała dokument formalnie potwierdzający zakład, jaki zawarła z Oskarem; dokument ten schowała do pachnącej kurzem, cedrowej sekretery.
Nie powiadomiła o swej decyzji Oskara, uznając w duchu ów dokument za magiczną gwarancję, iż jej ukochany odbędzie zwycięsko podróż. Nie wyrażała jednak tej nadziei w słowach, nawet do samej siebie. Pewność, jakiej doznawała, dotykając zwiniętego w rolkę aktu prawnego (a czyniła to przynajmniej dwa razy dziennie), wynikała zaś z prostego przekonania, iż, jeśli ona zdoła przegrać ów zakład, Oskar Hopkins nie zginie. Była z natury dokładna i przywiązywała wielką wagę do szczegółów, toteż bezpieczeństwa swego ukochanego nie uzależniała jedynie od owego voo-doo, złożonego w cedrowej sekreterze. Z panem Jeffrisem spotykała się znacznie częściej, niż on to uważał za konieczne. Sprawdzała listę poczynionych zakupów i przedstawiane sobie rachunki i choć pan Jeffris zrazu cierpiał z racji zadawanego mu przez kobietę upokorzenia, wkrótce przekonał się, że jego pracodawczyni – różniąca się zasadniczo od typowych właścicielek domów noclegowych, do której to kategorii istot ludzkich zaliczał ją początkowo – nie kwestionuje żadnych wydatków, związanych z zapewnieniem uczestnikom wyprawy maksymalnego bezpieczeństwa. Ale nie od razu zrozumiał swą nową pracodawczynię. O charakterze grożących podróżnikom niebezpieczeństw rozprawiała w kategoriach filozoficznych i wtedy nie umiał wtedy powstrzymać się od uśmiechu. Uważał ją za śmieszną małpkę w wysokim kapelusiku, za kobietę usiłującą postępować jak mężczyzna. Ale kiedy wyczerpywały się kwestie filozoficzne, przekonywał się, że skłonna jest ponieść wszelkie koszty, by zmniejszyć zagrażające wyprawie ryzyko. Błagała wręcz, by wszystkie takie zagrożenia jej uświadamiał. Z całą satysfakcją więc spełniał życzenie panny Leplastrier i bardzo się cieszył, mogąc wzbudzać w niej lęk. Lucynda była zbyt mocno zakochana, by zastanawiać się nad tym, w jaki sposób kształtuje się układ hierarchii w męskim świecie, popełniła jednak błąd, wykluczając Oskara z rozmów z panem Jeffrisem. Zachęcało to tego ostatniego do traktowania pana Hopkinsa z pogardą. Lucyndę zaprzątała jedynie myśl, że kocha Oskara i musi on być
bezpieczny. Rozmyślając o swej miłości, kojarzyła ją zawsze z czymś potężnym i okazałym. Nawet pan Hasset ustępował ukształtowanemu w jej wyobraźni ideałowi. Wyobrażając sobie niegdyś wizerunek przyszłego męża, obdarzała go silnymi, szerokimi dłońmi i bujną, czarną brodą. Nigdy nie przypuszczała, że zapała namiętnym uczuciem do wychudzonego, bladego niezgrabiasza, którego nazywała (ale tylko w duchu) swym archaniołem. – On jest odważny – zapewniała pana Jeffrisa – znacznie odważniejszy niż pan czy ja. – Z pewnością to niezwykły facet – zgadzał się z nią chętnie. Oczy pana Jeffrisa nabierały przy tych słowach wyrazu łagodnego i życzliwego, ale umysł wypełniała mu jedynie satysfakcja z tego, co za chwilę osiągnie: z czeku na dwadzieścia funtów, za które kupi trzy mosiężne chronometry u pana Dulwicha na Observatory Hill.
91 Pełnomocnik
W
wyniku długotrwałej suszy koni i wołów nie było na rynku w nadmiarze i wprawdzie to nie sam pan Jeffris udał się na targ do Parramatty, aby osobiście dokonać zakupu odpowiednich zwierząt, na nim ciążyła odpowiedzialność za tę transakcję, jako że nie było potrzeby wysyłania promem Wisemana najlepszych ludzi, z pełnym wyposażeniem, po to, by kupili zwierzęta takie same, jakie widuje się wszędzie w kolonii, widocznymi z długimi kośćmi pod skórą. Pan Jeffris stał się ważny. Nareszcie nie czuł więzów krępujących go jako pracownika pana d’Abbsa. Mógł komuś polecić: – idź – i ten ktoś szedł, dokąd go posłano, albo powiedzieć: – chodź tutaj – i ów ktoś stawiał się na wezwanie. Stanął mocniej na nogach. Wysuwał klatkę piersiową do przodu i czuł, jak ciasno opina ją koszula. Zatrudnił wysokich mężczyzn, o których wiedział, że zapanuje nad nimi samą mocą wzroku. Odnosił się do nich surowo, bez uśmiechu. Po zwierzęta pociągowe wysłał nadzorcę i woźnicę, nakazując im surowo, by nie zakupili żadnej sztuki bez obopólnej zgody. Przyjęli to polecenie potulnie, ale później uznali je za niewłaściwe. Woźnica tytułował pana Jeffrisa „kapitanem”. Nieporozumienie to miało się w przyszłości utrwalić. Pan Jeffris wynajął kwatermistrza, dwóch kowali, sanitariusza, znawcę ptaków i zbieracza roślin (na liście płac obaj określeni zostali mianem „strzelców”), stajennego, trębacza, dwóch stolarzy, szewca i kucharza. Panna Leplastrier nie sprzeciwiła się żadnemu z tych angaży. Pan Jeffris wypożyczył dwa górskie barometry: jeden powierzył
ptasznikowi, a drugi zielarzowi, z wyjaśnieniami, że głównym ich zadaniem będzie chronienie owych przyrządów, gdyż podczas wyprawy on zamierza dokonywać pomiarów trygonometrycznych, co zawsze czyni, wyruszając w teren. Nie będzie natomiast zachowywał się jak – wedle jego określenia – czerwieniejący na każdym kroku ze złości irlandzki zbieracz ziółek rodem z Belfastu, pełzający jak gąsienica wśród zarastających ziemię roślin. Oni dwaj, wyposażeni w topory, przez cały czas mają być gotowi do posłużenia się nimi, gdyż ich zwierzchnik niczego bardziej nie znosi niż pnia zagradzającego drogę. Panna Leplastrier udostępniła mu konia i powozik, mógł się więc swobodnie poruszać po okolicy. Wkrótce stał się postacią znaną na szlaku wiodącym do Mort Bay. Stał wyprostowany w powoziku i wyciskał z biednego zwierzęcia ostatnie poty. Zdążał do stoczni Harrisona, gdzie stary Oliver Crawley, tęgi cieśla okrętowy o pałąkowatych nogach, z białą kataraktą na jednym oku, budował dwie lekkie łodzie wielorybnicze, z których mniejsza zmieścić się miała w większej, po wyjęciu z niej poprzecznych listew. Ta większa łódź miała być zawieszona na ramie, na której rozpięto pasy, obłożone owczą skórą w miejscach zetknięcia z drewnem, całość zaś zamierzano umieścić na wozie, który potoczy się łagodnie lądowymi szlakami z nocnych marzeń Oskara Hopkinsa. Każdego wynajętego pracownika pan Jeffris prowadził do sklepu pana Horderna, gdzie na rachunek panny Leplastrier wyposażano go w ubranie robocze. Składała się nań para mocnych, szarego koloru spodni i czerwona wełniana koszula, która w połączeniu z białymi szelkami sprawiała wrażenie umundurowania wojskowego. Tak ustalił pan Jeffris. Żądał absolutnego posłuszeństwa i stawiał ten wymóg jasno od samego początku. Życzył sobie, aby i pan Hopkins przywdział taki uniform. Dla szefa wyprawy ważne było, by Oskar nie stał ponad obowiązującym całą ekipę prawem. Ale nie mógł postawić tej sprawy otwarcie, nie mógł wysunąć
takiego żądania, z drugiej zaś strony nie chciał się zgodzić na żadne wyjątki. Próbował poruszyć tę kwestię z panną Leplastrier, lecz roześmiała się tylko i oświadczyła, że on sam musi to omówić bezpośrednio z panem Hopkinsem. Kiedy słyszał jej śmiech, chętnie by ją przewrócił na plecy na łóżku. Skłonił się jednak tylko w sposób ściśle formalny i bez słowa udał się do sklepu Horderna, by kupić standardowy ubiór o rozmiarach odpowiadających w jego wyobrażeniu sylwetce pana Brudaska. Przegalopował przez całe miasto aż do huty w Darling Harbour, gdzie się dowiedział, że pan Hopkins jest zajęty „przygotowaniami do drogi”. Rozbawiła go sama już myśl o tym, że pan Brudasek przygotowuje się do czegokolwiek. Nigdy, w ciągu całego swego życia, nie spotkał nikogo, kto byłby w większym stopniu nieprzygotowany do życia, zarówno pod względem mentalnym, jak i fizycznym. W świecie, który pan Jeffris nazywał „rzeczywistym”, w wyimaginowanej rzeczywistości pozbawionej parlamentów i fabryk, pan Brudasek zginąłby natychmiast. Usłyszawszy o tych „przygotowaniach”, pan Jeffris wyobraził sobie Oskara w workowatej bieliźnie, który ćwiczył z ciężarkami, z trudem utrzymując je w cienkich jak ołówek ramionach. Wprawiło go to w wyborny nastrój; czarne oczy pobłyskiwały mu wesoło, a białe zęby wychylały się spomiędzy warg rozchylonych pod zasłoną gęstych wąsów. Pan Jeffris miał na sobie obszerny płaszcz o wywatowanych ramionach i białe, bawełniane rękawiczki. W tej właśnie chwili szesnastu ludzi w Sydney pracowało nad przekształceniem jego marzenia w rzeczywistość. Bo też stał się kimś ważnym, wydawał komuś rozkaz: – idź! – i ten ktoś szedł, dokąd go posłano, komuś innemu zaś mówił, by się doń zgłosił, i ów ktoś stawiał się na wezwanie. Kiedy jednak wszedł do wnętrza huty, odczuł niezadowolenie (niezadowolenie? wpadł we wściekłość!) na widok elementów składowych szklanego kościoła, które poprzedniego popołudnia, najpóźniej o szóstej, miały być już starannie umieszczone w specjalnych skrzyniach,
a tymczasem – oznakowane kolejnymi literami alfabetu (A, B, C, D – i tak dalej) – stały sobie pod ścianami, worki zaś z heskiej juty, które miały je szczelnie otulać, leżały puste na podłodze jak pęcherze w rzeźni, oczekujące, aż je wypełni mięsna siekanka. Piece były zimne, wytapiacze zaś zgromadzili się wokół skrzyń jak dzieci w bożonarodzeniowy poranek, podczas gdy najroślejszy z owych chłopców, pobladły z przejęcia pan Brudasek, udzielał im jakichś instrukcji swym piskliwym głosikiem. A ci ludzie byli mu posłuszni! O Boże, pomyślał pan Jeffris, nie zniosę tego! Było czymś przeciwnym naturze, by człowiek tego rodzaju wydawał polecenia ludziom takim jak oni, i żeby ci ludzie nie tylko słuchali tych poleceń, ale jeszcze czynili to dobrowolnie. – Nie, Harry, nie, w żadnym razie! – wykrzykiwał ten przygłup do Flooda, odlewnika – muszę to zrobić sam, bez żadnych instrukcji. Nie miał o niczym pojęcia. Było oczywiste, że nie znał się na tym. Trzymał w ręce mały heski worek, oznakowany B1, i wyjmował z niego ozdobne metalowe zwieńczenia, które miały być umieszczone na kalenicy dachu. Czyżby teraz chciał się tym zabawiać? Czy nie rozumiał, że najpierw trzeba będzie zmontować całą ścianę? Jeffris skierował wzrok ku jedynej osobie, którą w tym gronie z najwyższą zresztą niechęcią, uznawał za kompetentną. Ona zaś, chociaż powinna odnieść się do działań tego niedojdy z dezaprobatą, siedziała z rozpromienioną miną na drewnianym tronie wydmuchiwacza. Była przystojną kobietą o zgrabnych stopach i smukłych kostkach i pana Jeffrisa irytowała sama myśl o tym, że Lucynda wybrała sobie owego niewydarzonego dzieciaka za partnera, z którym pójdzie do łóżka. Co się zaś tyczy samego kościoła, była to najgłupsza rzecz, o jakiej pan Jeffris kiedykolwiek słyszał. Przypuszczał, że to odlewnik – facet kręcący się z miarką i cyrklem przy składowych częściach konstrukcji – namówił pannę Leplastrier do tego absurdalnego przedsięwzięcia. Jakie też sumy musiał od niej wyciągnąć za owe małe dekoracje, zwieńczenia i zaciski, za
ozdobną balustradę, za te wszystkie – jak je pan Jeffris określał – „specjały”, zwiększające koszty konstrukcji. Panu Jeffrisowi kościół nie podobał się nawet wtedy, kiedy go pakowano do drogi. Nie mógł więc dopomóc pannie Leplastrier, podziwiał natomiast sposób, w jaki doglądała wszystkich szczegółów tej obłędnej operacji, którą sama zarządziła. Była dokładna przy spisywaniu poszczególnych elementów podobnie jak pan Jeffris. Całe jego życie składało się z układania list, w Lucyndzie Leplastrier ujrzał więc bratnią duszę, mistrzynię drobiazgowego porządku. W trakcie sporządzania przez nią własnej listy ekspediowanych przedmiotów dopatrzył się jednak wymierzonego weń aktu poniżenia. To on, kierownik ekspedycji, powinien ponosić odpowiedzialność również za przygotowanie ładunku do podróży. Stwierdził jednak z całą pewnością – po spojrzeniu, jakim go obrzuciła panna Leplastrier – że tę odpowiedzialność wzięła na siebie. Wręczyła mu listę wiezionych przedmiotów z własnoręcznie, dużymi literami wypisanymi poleceniami, jak powinien być załadowany każdy z wozów. Wszystko układało się dokładnie jak w puzzlach. Długie, otulone heskimi workami „beczki na cukier” miały leżeć na spodzie, podczas gdy skrzynki oznakowane „H” i „B” – o wyrównanej wadze – miały się opierać o burty. Żadna skrzynia oznaczona dodatkową cyfrą „2” (A2, B2) nie mogła się znaleźć nad osią wozu, i tak dalej. Prace trwały od rana do wieczora, zaś kiedy wszyscy odetchnęli z ulgą, a ładunek został osłonięty płachtami i dokładnie przymocowany pasami do wozów, ten kapryśny chłopak zapragnął mieć konstrukcję zgromadzoną część obok części, przystąpiono więc do przemieszczania różnych jej elementów. Zachowywał się jak dziecko, które nie chce, by mu odebrano ulubione zabawki. Nie miał na sobie gimnastycznego stroju, o co go pan Jeffris podejrzewał, usłyszawszy o „przygotowaniach”. Ale ta wizja nie odbiegała daleko od rzeczywistości. Oskar Hopkins nosił roboczy kombinezon, twarz miał pobrudzoną smarem. Potrząsnął złożonymi dłońmi i odwzajemnił aktorski uśmiech pana Jeffrisa.
– Przeprowadzamy próbę generalną – powiedział. – Z całą pewnością będę potrzebował pewnej pomocy w Boat Harbour, ale nie nazbyt dużej. Znam się na szklarstwie, jak pan widzi. Musi pan przyznać, że pana zaskoczyłem. – W istocie – przyznał kierownik wyprawy. – To cięższa praca niż opanowanie łacińskich deklinacji i koniugacji, zapewniam pana. Pan Jeffris ukrył całe swe rozdrażnienie. Paczkę z uniformem przeznaczonym dla pana Brudaska trzymał za plecami. Zakołysał się na nogach, przesuwając ciężar ciała kolejno z palców na pięty i podczas gdy Oskar zmagał się z należytym rozmieszczeniem na wozie pustego metalowego szkieletu szklanego dachu, wdał się w pogawędkę z panną Leplastrier na temat sztuki, którą ostatnio oglądał na scenie teatru Lyceum przy Pitt Street. Zapewniał, że kościół budzi w nim szczery podziw i że użyje całej swej wiedzy z zakresu trygonometrii, by ustawić go zgodnie z planem. Z całego serca zaś pragnął, aby całą tę konstrukcję wreszcie przygotowano do drogi. Panu Jeffrisowi kościół oczywiście się nie podobał, wielki podróżnik nie był jednak pozbawiony pewnej świadomości historycznej. Rozumiał, że każda ze szklanych części składowych będzie przewożona przez krainę, w której uprzednio w ogóle szkła nie widziano, nigdy, przez wszystkie wieki. Te szklane płyty wytyczą więc nowy szlak historyczny. Stworzą okazję do odwzorowania rzeźby dziewiczego terenu na białych arkuszach map geograficznych, obrazujących rzeki, góry i operujących nazwami, zaczerpniętymi z ulic jego miasta rodzinnego, Bromley, połączonymi dozgonnymi więzami z rzekami dzikiej Australii. Na szlaku tej wyprawy z całą pewnością oczekiwały ich ból i cierpienia, a zapewne także śmierć. Pan Jeffris o tym wiedział. Wyczuwał już ciężar topora w dłoniach, opór stawiany przez busz, bunt ostrych grani górskich przeciw jego teodolitom, mającym określić dokładną wysokość poszczególnych szczytów. Ten bladolicy chłoptaś pozna cierpienia, jakich
nawet sobie nie wyobrażał, a jeśli czuje lęk przed wodą, to obrał sobie za powód do obaw żywioł najzupełniej niewłaściwy.
92 Kto się w opiekę...
Lucynda pomyślała, że rzeczy straszne zawsze zdarzają się w piękne dni. Nigdy żadna przykrość nie spotkała jej w dzień deszczowy. Kiedy przywieziono do domu papę, rozśpiewane dzierzby przeskakiwały z gałęzi na gałąź, a przelatujące o kilka centymetrów nad strumieniem zimorodki, pobłyskiwały w słońcu jak szmaragdy. Niebo było błękitne i czyste. Niebo lśniło błękitem także i tego dnia, kiedy zmarła Elizabeth, i tego, kiedy Hasset odpływał do Boat Harbour, a również i teraz, kiedy Lucynda towarzyszyła karawanie wozów posuwających się wzdłuż Semi-Circular Quay – miała na sobie biały kapelusz i szal, Oskar zaś nosił ów śmieszny uniform, jaki mu sprawił Jeffris – dzień był piękny. Uniform Oskara okazał się zbyt obszerny w ramionach i na piersi, marszczył się i zaginał, a klamerki nie były dobrze dopasowane. Lucynda przypomniała sobie nieszczęśnika, którego zobaczyła kiedyś na ulicy w pobliżu szpitala dla obłąkanych w Sydney; pielęgniarze trzymali tego człowieka pod ramiona – szyję miał nagą, białą i tak długą, że wprost prosiła się o nóż. Cała jej namiętność, inteligencja, zorganizowanie i cała wielka miłość posłużyły więc jedynie temu szaleństwu. Nie uświadamiała sobie tego aż do chwili, w której ujrzała swego ukochanego w owym upokarzającym stroju. Zdawało się, że i Oskar to sobie uświadamia. W jego oczach malował się lęk, nic już jednak nie mogło zatrzymać rozpoczętej wyprawy. Wozy toczyły się po ulicach Sydney, jak więzienne karetki wiozące skazańców na gilotynę, a gromady urwisów obiegały je wokół, wrzeszcząc
i wiwatując. Pana Jeffrisa ogólnie tytułowano „kapitanem” i wszyscy chcieli się dowiedzieć, czy to on jest kapitanem Stuartem. Nie zniżał się jednak, by na takie pytania odpowiadać. Siedział w siodle wyprostowany, z zaciśniętymi ustami. Wierzchowiec z trudem dawał się powstrzymać przed galopem. Lucynda odczuwała do tego konia żywą niechęć, na którą nie pozwalała sobie jeszcze wobec dosiadającego go jeźdźca. Kto się w opiekę poda Panu swemu, A całym prawie sercem ufa Jemu, Śmiele rzec może: Mam obrońcę Boga, Nie będzie u mnie żadna straszna trwoga[33].
W skład ekspedycji nie wchodził żaden czarny, mimo że Lucynda żądała, by było inaczej. Jadący stępa u jej boku pan Jeffris tłumaczył, że nie należy demonstrować ulicom Sydney żadnej takiej nieszczęśliwej duszyczki. Zobowiązał się, że wynajmie tubylców, skoro tylko wyprawa znajdzie się w głębi kraju. – Przeznaczam na ten cel dodatkowe środki – powiedziała Lucynda sięgając po pugilares. Znajdowali się już u wylotu George Street. Trębacz – siedzący na wozie podążającym za nimi – uczynił nagle hałaśliwy użytek ze swego instrumentu. – Tylko bez trąbienia! – ryknął Jeffris, ściągając uzdę tak gwałtownie, że koń niemal stanął pod nim dęba. To po co było zatrudniać trębacza? – zapytała się w myślach Lucynda. – Oto dodatkowa kwota! – zawołała, wymachując w stronę pana Jeffrisa białą kopertą. Rozumiała już dobrze, jak słabą zajmuje wobec niego pozycję. Widziała, że ów człowiek ją lekceważy, i zdjęło ją przerażenie na myśl o tym, do czego sama doprowadziła. Powiadomiła Jeffrisa, iż pan Hopkins rozliczy się z nim z należności po szczęśliwym dotarciu na miejsce przeznaczenia, wręczyła Oskarowi
kopertę i zorientowała się natychmiast, że obraziła i poniżyła swego przyjaciela. Uświadomiła sobie, jak władczo się zachowuje i zebrało się jej na płacz. Pomyślała: Poderżną mu gardło i zabiorą pieniądze. „Nie będzie u mnie żadna straszna trwoga”. Na Semi-Circular Quay po raz pierwszy zobaczyła wszystkich uczestników wyprawy i poczuła się zaskoczona jej skromną liczebnością. Pomyślała: Ten łajdak mnie oszukał. Dobry Boże, nie pozwól, abym została w tym mieście kobietą opuszczoną. Powietrze przesycone było kwaśnym odorem zwierzęcego potu. Muchy wirowały wokół jej szala. Wyczuła dłoń Oskara na ławce wozu i uścisnęła ją mocno. Wyglądał na chorego. – No tak – powiedział i nie dodał do tego zwrotu ani słowa. – Co tak? – spytała. – Tak właśnie. – Wyciągnął chusteczkę i przetarł sobie brwi. Wzrok miał nieprzytomny, a twarz, mimo uśmiechu, martwą. – To jaki będzie porządek załadowania na barki? Kilka łodzi rzecznych stało przycumowanych obok statków morskich o wysokich masztach. Mnóstwo ludzi kręciło się wokół, bez najmniejszego skrępowania przypatrując się uczestnikom ekspedycji. – Panie Hopkins – zawołał pan Jeffris – proszę tutaj! Pan Jeffris przepychał się na swym wierzchowcu przez tłum. Lucynda pomyślała, że „kapitan” zaraz dobędzie kordzika. – Panie Hopkins – powtórzył nalegającym tonem szef wyprawy – pan musi wsiąść do pierwszej łodzi. – Oooch! – westchnął Oskar. – Mógłby z pewnością wsiąść później – wtrąciła się Lucynda, ale jej głos zabrzmiał słabo i nie został wysłuchany, utonął w morzu szerokich męskich kapeluszy. Oskar zaczął zsiadać z powoziku, trzymając dłoń Lucyndy w swojej. Dziewczyna chwyciła go mocno za przegub, a potem objęła i ucałowała.
Jej woalka zaplątała się im między ustami. Z tłumu dobiegły gwizdy. Aniołom swoim każę cię pilnować, Gdziekolwiek stąpisz, którzy cię piastować Na ręku będą, abyś idąc drogą Na ostry krzemień nie ugodził nogą. Będziesz po żmijach bezpiecznie gniewliwych I po padalcach deptał niecierpliwych...[34].
– Niech cię Bóg ma w swej opiece. Lucynda wręczyła mu zwinięty w rulon akt notarialny, potwierdzający legalność ich zakładu. Oskar wcisnął jej jakąś kopertę, a potem oddalił się ku nabrzeżu. Odczuła pustkę pomiędzy wyciągniętymi przed siebie ramionami, jakby zastygłymi wokół martwego odlewu; w dłoniach, które przed chwilą obejmowały jego ciało, odezwał się palący ból. Skrzyżowała ramiona i wpiła się w nie paznokciami. Wsłuchała się w pulsujące w niej jeszcze echo jego obecności. Otuliła się szczelnie szalem, choć nie czuła chłodu. Wokół niej roili się ludzie, wnoszący na łodzie ciężkie paki, które nie kryły w sobie już krystalicznie czystego, uskrzydlonego marzenia o szklanej świątyni, lecz jakieś szaleństwo, na które złożyło się piętnaście cetnarów rozłożonego na elementy metalowego szkieletu, pięćset sześćdziesiąt dwie szklane płyty, każda o ponad kilogramowej wadze, blisko sto pięćdziesiąt tuzinów bolców i śrub, trzydzieści kilogramów kitu i pięć beczułek oleju z siemienia lnianego. Zobaczyła, jak Oskar wchodzi na pokład barki. Wprowadzili go tam, trzymając pod ramiona, jacyś dwaj mężczyźni.
[33] Psalm 91, przeł. Jan Kochanowski (przyp. tłum.). [34] Psalm 91, przeł. Jan Kochanowski (przyp. tłum.).
93 Rymowanka
Koperta, którą Oskar wręczył Lucyndzie, została uprzednio złożona najpierw na dwie części, potem na cztery, a w końcu na osiem prostokącików. Składano ją i rozkładano kilkakrotnie, aż nabrała sfatygowanego wyglądu, wypisany na niej krótki adres zatarł się, rogi postrzępiły – stała się swoistym dopełnieniem nieszczęścia, jakie spadło na Lucyndę. Nie otworzyła jej nie wskutek zapomnienia. Przeciwnie, w drodze powrotnej do Longnose Point nabierała coraz większej pewności co do tego, co zawiera. Położyła ją na stole kuchennym, i postawiła na niej brązowy imbryczek do herbaty, zawierający jeszcze wystygłe listki esencji, którą sobie zaparzyli na pożegnanie. Nad czajniczkiem i filiżankami – żadna z nich nie została opróżniona do końca – krążyły muchy. Lucynda wzięła kopertę do ręki, ale ciągle jej nie otwierała. Z trudem powstrzymywała się od płaczu. Lękała się echa własnego szlochania w opustoszałym domu. Ten odgłos nawiedzał ją stale w nocnych koszmarach. Nie otwierała koperty, gdyż przypuszczała, że zawiera te wszystkie uczucia, którymi się z taką pasją wymieniali. I nie zajrzała do niej aż do wtorku 15 marca, kiedy minęło sześć pełnych dni od wyruszenia wyprawy z Sydney. Tego dnia Lucynda wyjęła z koperty prostą rymowankę: Poważam się marzyć, że to dokonanie pozwoli mi zdobyć
twoje zaufanie.
– Och, mój kochany – zawołała tak głośno, jak nie uczyniła tego nigdy, kiedy przebywał w jej domu – przecież masz moje zaufanie, na zawsze! Opadła ciężko na nakryte kocem krzesło, ale po chwili, powodowana porywem uniesienia, zerwała się na równe nogi i odsunęła palcami luźne loki opadające jej na kark. – Boże, ależ z ciebie głuptas! Podeszła do okna, wyciągnęła z fryzury spinki, po czym upięła sobie włosy na powrót. Poblaski padające od strony portu były ostre i zimne jak kawałki potłuczonego szkła. Zacisnęła dłonie i zaczęła pocierać jedną o drugą. Otworzyła szeroko oczy i westchnęła. Nie przejmowała się już swym przedsięwzięciem. Szklany kościół począł się z rozgorączkowania. Nie służył uczczeniu uświęconej miłości, lecz ich własnemu uczuciu, podobnie jak ich zakład. Pojęła nagle, przyciskając czoło do ramy okiennej i z całą mocą zamykając powieki, że uczyniła ów zakład, by móc w końcu osiągnąć to, czego nie mogła nigdy zdobyć, zasiadając do hazardowej gry przy karcianym stole – po to, by uwolnić się od poczucia winy, jakie wzbudzał w niej odziedziczony spadek, by zrzucić z siebie to brzemię i stać się istotą lekką jak piórko, czystą i wolną od więzów finansowego uprzywilejowania, nagą i bosą jak nowo narodzone dziecię – i by móc wtulić twarz w miękkie, intymne zagłębienie koło jego szyi. Tym oto pierścieniem poślubiam cię, tym oto ciałem cię czczę, a we wszystkie moje ziemskie dobra cię wyposażam. – Wiedziałeś o tym – mówiła na głos, wchodząc na piętro, do saloniku – znałeś tajniki mego serca. Jakże mogłeś tak zupełnie mnie nie zrozumieć. Jeszcze tego samego dnia wysłała gońca, ale wyprawa zboczyła z przewidywanej trasy w Singleton i wkroczyła na nieumieszczone na mapach terytoria, wsparta przez dwóch tubylców z plemienia Wonnarana.
94 Pan Smith
Pan
Smith, Percy Smith, ten z piaskowego koloru czupryną i mrugającymi, wilgotnymi oczyma, znajomy pana Borrodaile’a, który zawsze zbierał kłaczki ze spodni, włączony został do ekspedycji jako zbieracz okazów fauny. Zakupił on, za własne pieniądze, siedem stustronicowych notesów in octavo, w których miał zamiar spisywać swe obserwacje, a także szesnaście skrzynek zawierających puste butelki, korki, papier, wosk i tym podobne. Wziął też baryłkę formaliny i baryłkę spirytusu oraz wiele innych przyrządów, z których znaczną część wypożyczył specjalnie do wykorzystania w trakcie tej podróży, przedsięwziętej w głąb subtropikalnej krainy, nazywanej przez poszukiwaczy drewna cedrowego „wielkim buszem”. Ale nie zdołał jeszcze przebyć więcej niż kilkadziesiąt metrów poza obszar wyznaczony Semi-Circular Quay, kiedy szef ekspedycji, nieświadom relacji łączących pana Smitha z pastorem Hopkinsem, powiadomił badacza świata ożywionego – w chwili, w której reszta załogi zajęta była obserwowaniem wyciągania z wody jednego z pasażerów, który zsunął się z pokładu wchodzącego do portu liniowca „Sobraona” i zdawał się tonąć (uratowała go łódź pilota portowego) – że będzie on musiał wykonywać dodatkowo także inne prace. Tak więc kiedy marynarz z łodzi pilota obwiązywał liną zadek niedoszłego topielca, pan Smith asystował panu Jeffrisowi przy dokonywaniu zabiegu, polegającego na wciśnięciu metalowego lejka między zaciśnięte szczęki Oskara Hopkinsa. Przyrząd ów służył poprzednio do podobnego zabiegu wykonanego na zdychającym
wieprzu rasy derby. Nie wygotowano go, gdyż pan Jeffris nawet nie słyszał o takich kaprysach – aplikował właśnie Oskarowi pierwszą dawkę laudanum, którego zabrał ze sobą w tym właśnie celu pełną butlę. I właśnie wtedy, kiedy kropelki zielonej cieczy spływały po pokrytych wypiekami policzkach pana Hopkinsa, na które żagle Sobraona rzucały chłodzący cień, pan Jeffris – do niedawna konsekwentny, gdzież tam, fanatyczny wyznawca zasad profesjonalnego zbierania okazów fauny – zimnym tonem, wyzbytym wszelkich akcentów przepraszających, zmienił panu Smithowi zakres obowiązków. Wydał mu mianowicie następujące polecenie: – Będzie go pan miał na oku przez cały czas. Nie może panu zniknąć z pola widzenia ani na chwilę. Nawet podcierając sobie tyłek, ma pan nie spuszczać z niego wzroku. Jak pan będzie się odlewał i w jednej ręce trzymał sobie fiuta, drugą ma pan uchwycić swego podopiecznego za łokieć. Kiedy będziemy przeprawiali się przez jakąś rzekę, pan będzie przeprawiany – jeśli się to tylko okaże możliwe – wraz z nim w pierwszej kolejności, a przedtem będzie mu pan aplikował pięć uncji laudanum. Percy Smith pomyślał: czemu jestem taki słaby i godzę się na to? Jak to się dzieje, że inni zawsze tę słabość wykrywają, i dlaczego ja się do nich uśmiecham i potakuję skinieniami głowy? W chwili kiedy się podporządkowywał owym poleceniom, spojrzał w oczy panu Jeffrisowi, ale tylko przez chwilę wytrzymał jego wzrok. Skurczył się cały wewnętrznie jak gąsienica posypana solą. Na pierwszym nocnym obozowisku pan Jeffris wygłosił przemówienie do zebranych wokół ogniska uczestników wyprawy. Zapowiedział im: – Nocami możecie sobie psocić do woli, ale za dnia jesteście żołnierzami. Następnej nocy, w Wiseman’s Ferry, wielu sobie popiło, a pan Smith oczekiwał z pewną nadzieją, że któryś z uczestników wyprawy strzeli w kierunku namiotu, gdzie szef ekspedycji wpisywał swe obserwacje do dziennika podróży albo też dziabnie toporem płótno tego namiotu. Nie w pełni odpowiadali takiemu wizerunkowi odkrywcy, jaki sobie pan Jeffris
upodobał. Niezależnie jednak od rzucanych spode łba spojrzeń i przekleństw spodobało im się zostać „żołnierzami”. A samozwańczy „kapitan” sprawował swe przywództwo z taką stanowczością, że moglibyście uwierzyć, iż ów były urzędnik potrafiłby zamordować człowieka za niesubordynację. Ręce trzymał zawsze blisko pistoletu i kordzika, a po tę ostatnią broń sięgnął właśnie tego dnia, przy przeprawie przez potok – piętnaście centymetrów czystej wody płynącej piaszczystym łożyskiem – i przysiągł, że utnie dłoń stolarzowi, który wyraził się beztrosko, że ładunek jest „dostatecznie zabezpieczony”. Pan Jeffris nie stał się kimś innym niż ów urzędnik w sztuczkowych spodniach, zatrudniony w biurze pana d’Abbsa, po prostu skupił całą swą energię na najważniejszym celu. Wyciągnął starożytny kordzik i nazwał owego mężczyznę – właściwie jeszcze chłopaka, o jasnej jak piasek czuprynie i zaczerwienionym od słońca nosie – tchórzliwym kolonialnym kundlem i śmierdzącym leniem. I gotów był uciąć mu dłoń. Na Boga, wydawał się do tego zdolny. Przypatrzcie mu się! Kazałby ją sobie potem usmażyć na kolację. I tak dalej. Pan Smith siedział na kłodzie obok młodego pastora i wpatrywał się w ogień. Brał już udział w kilku ekspedycjach i zawsze tę porę dnia lubił najbardziej. Podczas obecnej wyprawy nie obowiązywały żadne ograniczenia w spożyciu wody, uprał więc sobie ubranie i zawiesił je na sznurze rozciągniętym wzdłuż wozu, którego obaj z Oskarem byli pasażerami. Szef nazwał już ten wóz „damskim przedziałem”, z powodu płóciennego dachu, jakim był pokryty. Pan Smith włożył czyste ubranie. Przyjemnie było czuć jego chłód i wywąchiwać resztkę aromatu żoninego żelazka. Jego towarzysz nie uprał ani nie zmienił odzieży. Był zbyt wstydliwy, by myć się nago w obecności innych mężczyzn, a teraz z pewnością odczuwał nieustanne zakłopotanie. Pan Smith tak bardzo cenił sobie dotyk i zapach świeżej bielizny, że myśl o przepoconym i cuchnącym odzieniu Oskara Hopkinsa sprawiała mu fizyczną wręcz przykrość. Tereny, po których
wędrowali, były wysuszone, a tam, gdzie je zaorano, pylaste. Przez pół dnia przemierzali kolejne łańcuchy wzgórz, pokrytych pogorzeliskiem pozostałym po pożarze buszu. Korzenie drzew tliły się nadal, a dwukrotnie zdarzyło się, że żarzące się grube gałęzie stworzyły zagrożenie dla ekspedycji. Obaj osłaniali sobie twarze zwilżonymi chusteczkami, ale oczywiście przesiąkli zapachem dymu i pobrudzili się sadzami. Percy Smith nie mógł znieść woniejącego sąsiedztwa swego towarzysza podróży. – To świetna pora na kąpiel – powiedział zachęcająco. – Księżyc oświetla wodę. Myślę, że nie ma nic przyjemniejszego nad ten widok. Miałbym ochotę wykąpać się ponownie. Mamuśka-noc okryje nas zasłoną skromności. Oskar nie odezwał się ani słowem. Dwóch Szkotów śpiewało sobie wesoło, rozsiadłszy się przy łodziach: Aniołek Beggs, co słynął między aniołkami, Nosił miękki woreczek pomiędzy nóżkami...
Percy Smith poczuł się zawstydzony, że pastor musi tego słuchać. Pociągnął łyk rumu rozcieńczonego wodą i wbił wzrok w ognisko. – Czy ciągle jeszcze boli pana gardło? – O, już nie tak bardzo. – Pomyślałem sobie – ciągnął Percy Smith sięgając po fajkę i tytoń – że jeślibym posmarował woskiem lejek, wkładanie go nie sprawiałoby panu aż takiego bólu. Ale potem zląkłem się, że przy nagłym ataku mógłby dostać się panu do przełyku kawałek wosku i wtedy byłby się pan zakrztusił. – Ja nie miewam ataków. – Ale cierpi pan na fobię wywoływaną widokiem wody. – Tak, przez całe życie. Kiedy jednak wsiadałem na barkę, nie odczuwałem tej fobii. Byłem po prostu przygnębiony rozstaniem z kimś, kogo bardzo kocham.
– Panie Hopkins – pan Smith wypuścił z siebie gęsty kłąb dymu fajkowego – czyżby laudanum zaburzyło panu pamięć? – Przy tych słowach roześmiał się, aby nie zabrzmiały niegrzecznie. – Już pan zapomniał? – O kim miałbym zapomnieć? – Głos Oskara wydawał się ostry i nieprzyjazny. Pan Smith pomyślał: Niełatwo daruje mi to, co muszę robić. Ale on też zdany jest na wszechwładzę tego maniaka odkryć. Jedziemy na tym samym wózku. Oskar musi mi wybaczyć. Nie zniósłbym, gdyby tego nie uczynił. Powiedział na głos: – Zapomniał pan, że byłem świadkiem pańskiego ataku. Szczęki miał pan zaciśnięte, a twarz czerwoną jak płat mięsa w rzeźniczym sklepie. Gałki oczne niemal wyskoczyły panu z orbit, a żyły w powiekach nabrzmiały tak, że wyglądały jak wychodzące na powierzchnię gąsienice. – Widział mnie pan więc w stanie, w jaki wpędził mnie ów osobnik, którego lekkomyślnie wynajęliśmy po to, by dostarczył ładunek na miejsce – syknął pan Hopkins. – To on mnie obezwładnił i wmusił we mnie ów „lek”. – Ponosi za pana wielką odpowiedzialność. Boi się, żeby się pan nie rzucił do wody. – Boi się, żeby nie stracić swego wynagrodzenia. Ale mnie nie straci. Mam wiele powodów po temu, by żyć. – Czy pamięta pan o tym, że to ja przyprowadziłem ją do naszego stolika? – Przepraszam... – Chodzi o pańskich „wiele powodów”. Czy pamięta pan, kto ją zaprosił do stolika Borrodaile’a? – Ależ tak. Cieplejszy ton w głosie rozmówcy sprawił panu Smithowi wyraźną przyjemność. – Należą mi się więc podziękowania.
– W istocie. Chwilę później Oskar dodał: – Nigdy nie widziałem ludzi, którzy by się w ten sposób zachowywali. Percy Smith nie wiedział, do czego odnosi się ta uwaga. Skłonny był przypuszczać, że Oskar ma na myśli pana Jeffrisa albo też mężczyzn odbywających zapasy obok ogniska i wyczyniających pijackie pląsy na tle zielonego namiotu. Pod osłoną nocy sypano też gęsto bluźnierstwami. – Obawiam się, że nie jestem przygotowany do takiego życia – westchnął pastor Hopkins. – Wyczuwa się w nim tyle okrucieństwa. To dziwne, że można przeżyć życie, tak niewiele o nim wiedząc. Przypuszczam, że na tym to głównie polega. – Tak, tak – przytaknął Percy Smith. – Nie musi mi pan podawać jutro lekarstwa. To mi nie służy. Percy Smith nic nie odpowiedział. – Ściślej mówiąc, pan Jeffris jest przeze mnie zatrudniony. Oskar wstał z pnia i przez chwilę wydawało się, że podejdzie do oświetlonego trzema lampami namiotu pana Jeffrisa. Postąpił krok w tamtym kierunku, ale zaraz się zatrzymał. Pan Smith również podniósł się z pnia, by zobaczyć, co zatrzymało jego towarzysza: był to stolarz, któremu rano zagrożono amputacją dłoni. Rozkraczony na czworakach na skraju rzucanego przez ognisko kręgu świetlnego, z opuszczoną głową i rozpuszczonymi włosami sięgającymi ziemi, nadstawiał się tyłem do nadzorcy. – Niech Bóg się nad tobą zmiłuje! – Oskar Hopkins wypowiedział te słowa mocnym, czysto brzmiącym głosem. Dały się słyszeć w całym obozowisku, zagłuszając ptasi świergot, dobiegający z leśnej gęstwiny. Chwilę później na powrót wybuchły śmiechy, rozpętał się chaos dźwięków przypominających trzaskanie drzwiami, zabrzmiały małpie powrzaskiwania. Ale przez moment panowała zupełna cisza.
95 Przyjazd Wardleya-Fisha (1)
Po
czterech tygodniach spędzonych już poza krajem, Wardley-Fish spojrzał w oprawne w srebro lusterko i ponad niepokalaną bielą koloratki ujrzał szeroką twarz mężczyzny o grubych wargach i zmętniałych, przekrwionych oczach, kabotyna, który – nawet pamiętając o swej pozycji duchownego – próbował przymilać się i żartować dla pozyskania ludzkiej aprobaty. Tyle że to już nie skutkowało. Wardley-Fish odstawił lusterko na półkę umywalki i wciskając swe otyłe ciało między nią a łóżko, uklęknął na podłodze kabiny. Przyrzekł Bogu, że od tej chwili nie tylko wyrzeknie się kart, alkoholu i grzesznych rozmów, ale będzie się zachowywać z godnością i unikać towarzystwa panów Clarksona i Maguire’a, dwóch „dżentelmenów”, wraz z którymi nie dalej niż trzy godziny temu cytował z rozbawieniem szesnaście wersów „Eskimo Nell”. Głowa bolała go niemiłosiernie. Wypił z Clarksonem, podejrzanym agentem handlowym z Sydney, sporo czegoś, co nazywano „ponczem Squattera”. W skład owego trunku wchodził sok z owoców granatu, szampan i szczególnie ohydny rum kolonialny, który rozmiłowany w tym alkoholu Clarkson przywiózł ze sobą do Londynu. Maguire, rodem z Belfastu, utrzymywał, że może pić wszystko, ale „poncz Squattera” zwala go z nóg. Wardley-Fish odgrywał rolę „nowoczesnego sługi bożego”. Ostatniej nocy jednak przeszedł w tym zakresie samego siebie. Znowu wyrażał się niepochlebnie o kolanach byłej narzeczonej. Wcześniej już wygadywał podobne rzeczy – stwierdził, że widok owych kolan – które ukazały się na chwilę na ostrym zakręcie, kiedy powóz
mocno się przechylił – sprawił, iż planowane małżeństwo okazało się niemożliwe. Nie była to prawda. Ale przy szklaneczce mocnego alkoholu lubił popisywać się drastycznymi opowieściami przed Maguire’em i Clarksonem. Obaj uważali go za niezwykle „nowoczesnego” pastora. Nie będzie już więcej tak postępował, a żołądek buntujący się przeciw odorowi, który przylgnął do szklaneczki, stojącej na umywalce w kabinie, umacniał go w postanowieniu, by nie zachowywać się już nigdy w sposób niegodny chrześcijanina i dżentelmena. Nawet jednak w chwili składania owych przyrzeczeń nie był pewien, czy znajdzie w sobie dość siły, by ich dotrzymać, a w każdym razie, czy starczy mu jej, kiedy przestanie odczuwać w żołądku ból. Poprzednie wygłupy ściągnęły już nań ogólną uwagę, toteż wkroczenie skruszonego pastora na drogę radykalnych reform własnego zachowania również stało się przedmiotem żywego zainteresowania. Kiedy więc Sobraon wpływał do portu w Sydney, państwo Powell i państwo Halfsmith, a nawet panna Masterson życzyli mu dobrego dnia, z uśmiechem szczególnie miłym, przeznaczonym dla grzeszników, którzy podejmują dzieło samonaprawy. Zdziwilibyście się jednak, gdybyście się dowiedzieli, jakie zniszczenie może się dokonać w człowieku podczas przebywania odległości dzielącej dzikie skały, strzegące wejścia do portu w Sydney, od spokojnych wód podpływających pod Semi-Circular Quay. Odległość ta nie przekracza trzech mil morskich. Rzecz polegała na tym, że Wardley-Fish pragnął być lubiany. Zdawał sobie sprawę ze swej słabostki, ale zerwawszy bez słowa komitywę z Clarksonem i Maguire’em i zawiesiwszy wszelkie z nimi stosunki na przeciąg kilku tygodni, zapragnął na pożegnanie zawrzeć z nimi zgodę. Nie mógł żywić nadziei na pojednanie, gdyby odmówił Clarksonowi wychylenia z nim szklaneczki rumu. Rum był dla tego faceta sprawą niezmiernie osobistą. Nie pozwoliłby nigdy stewardowi napełniać nim kieliszki. Musiał sam osobiście nalewać trunek ze srebrnej flaszki do
kieliszków i doprawiać kropelką kordiału goździkowego. Będąc rosłym i tęgim mężczyzną – szerokim w biodrach i barach – w normalnych warunkach Wardley-Fish znosił alkohol dobrze, tym razem jednak, już po dwóch szklaneczkach, poczuł, że język mu się plącze. Być może sprawiło to podniecenie myślą, że w końcu, przy tak wspaniałej pogodzie, znalazł się wreszcie w Sydney, albo też ulga, gdy Clarkson (człowiek o zaczerwienionym nosie i wąskich, zaciśniętych ustach surowego cenzora) zgodził się odnowić z nim przyjaźń. Kiedy chciał zakomunikować swemu odzyskanemu kompanowi, że wkrótce już będzie obiadował w Randwick, na plebanii, zamiast tego ostatniego słowa wymówił „na pływalni”. – Upił się pan – stwierdził Clarkson z dezaprobatą. – Proszę mi wierzyć, że mi się to nie mieści w głowie. Unikał nas pastor, kiedy można było spędzić razem tyle przyjemnych chwil, a zalał się pan teraz, kiedy – kto wie – biskup może pana oczekiwać na nabrzeżu. – Nie mam biskupa. – Ale nie ma też pastor plebanii w Randwick – odparł Clarkson, sprawdzając godzinę na złotym zegarku, co czynił zawsze, kiedy chciał przydać własnym słowom powagi. – Plebania w Randwick spłonęła do fundamentów. – Niemożliwe – Wardley-Fish otworzył z wrażenia usta. – Właśnie przepływaliśmy obok niej. – Pan żartuje. – Nie, przysięgam, że to prawda. – Clarkson zaczął gustować w swej przewadze nad nieświadomym stanu rzeczy rozmówcą. – Z pewnością widział pastor zgliszcza. I odwrócił wzrok w stronę Watson’s Bay, odległej od Randwick o dobre dziesięć kilometrów. – Niech pastor obejrzy sobie twarz w lusterku – wtrącił się Maguire. – Niech pan się lepiej przyjrzy własnej twarzy – odparował WardleyFish. – Dobrze wiem, jak ze mną jest. I podstawił szklaneczkę pod kolejną porcję trunku, trzymając ją przed
sobą nieruchomo, podczas gdy doprawiano mu rum kordiałem. Sam nie rozumiał, dlaczego to małe kłamstewko tak gwałtownie przyspieszyło mu tętno. Pomyślał sobie: ciekawe, czy dziś wieczorem zobaczę się z kochanym Dziwolągiem. Będzie mnie przyjmował w swym domostwie, prowadzonym przez jakąś starszą panią Williams, wydającą polecenia i nakazującą, by siedział prosto przy stole, kiedy ona podaje jedzenie. Dziś mamy sobotę. Zaczekam do jutra, wejdę sobie ni z tego, ni z owego do kościoła i posłucham kazania Oskara. On spojrzy znad kazalnicy na twarze zgromadzonych parafian i zobaczy mnie. Tak, tak, właśnie tak zrobię. W porcie było wietrznie, ale na statku opuszczono żagle do połowy i posuwał się powoli. Wardleya-Fisha ogarnęła nagła niecierpliwość. Zapragnął znaleźć się już na lądzie i ułożyć do snu. A potem obudzić się, już rankiem, by dołączyć do wiernych w kościele w Randwick. Przyjął z rąk Clarksona czwartą szklaneczkę. Bez wątpienia kordiał wzmacniał aromat trunku. Wardley-Fish wyjrzał przez burtę i zobaczył, że pilot, który przeprowadził statek przez skały u wejścia do portu, odpływa już małą łódką do nabrzeża. Odbijały właśnie od niego barki, wiozące na pokładzie jakąś ekspedycję – konie, wozy, mężczyzn ubranych na podobieństwo żołnierzy oraz jakiegoś bubka w obszernym odzieniu, z kordzikiem u pasa. A obok niego Wardley-Fish dojrzał sylwetkę człowieka, z którym spotkania wyczekiwał z taką niecierpliwością – Dziwoląga; kogucia szyja wystawała mu z ohydnej, czerwonej koszuli, a wąską pierś opinały jakieś klamry. – Nie, to niemożliwe! – wykrzyknął do Clarksona, który przytaknął, ale nie rozumiał, co się do niego mówi. – Tam jest mój przyjaciel! Mój przyjaciel! – Wskazał Oskara z kolei Maguire’owi, który pogładził się po brzuchu, jakby sprawa dotyczyła pokarmu albo jego braku, a nie człowieka, który powinien był stać w czarnej sutannie za pulpitem kazalnicy. – Hopkins! – ryknął Wardley-Fish. Złożył dłonie i zawołał ponownie: – Pastor Oskar Hopkins!
– Co to za faceci, ci tam? – spytał Maguire. Wyciągnął mały mosiężny teleskop, który zawsze zabierał z sobą, wychodząc na pokład, i nakierował obiektyw ku barkom. – Tam jest też mój przyjaciel – odpowiedział Wardley-Fish – pastor Hopkins z parafii Randwick. – To proszę mu pomachać ręką – zaproponował Clarkson i dał przykład, jak się to robi. – Yoo-hoo! – krzyknął naśladując głos kobiecy. – Pastorze z Randwick! – Obrócił się ku swemu towarzyszowi ze słowami: – Proszę mu pomachać ręką na pożegnanie. Pański przyjaciel udaje się na ekspedycję w głąb lądu. Proszę go pożegnać, nie zobaczy go pan wcześniej niż za rok! Wardley-Fish spojrzał na Clarksona i zrozumiał, że ten go nie lubi, że mu nie wybaczył i nigdy mu nie wybaczy. – Kłamca! – rzucił krótko. – Słucham pana, pastorze? – Wygaduje pan bzdury! – Nie miał już czasu na takie głupie sprzeczki, musiał natychmiast przekonać się, czy jest w stanie stawiać kroki prosto, czy też nie. – To ktoś znany? – spytał Maguire, zdejmując okulary i przytykając oko do teleskopu. – Czy to prawda, co pan mówił? – Wardley-Fish przybrał ton uprzejmy, wręcz przymilny. Clarkson nalał sobie rumu, ale nikomu innemu już go nie zaproponował. – Widzi pan ten wóz, o, ten tam – wyjaśniał, odmierzając sobie dawkę kordiału do szklaneczki z trunkiem – z dwiema łodziami, jedna wewnątrz drugiej? Widzi pan to? Proszę mi więc powiedzieć, Fish, czy ktoś miałby ze sobą tak wyekwipowany wóz, gdyby nie wyruszał na wyprawę odkrywczą? A ci kryminaliści, na tych wszystkich barkach, proszę na nich popatrzeć, czy widział pan kiedykolwiek taką zbieraninę blaszanych żołnierzyków? Nikt z nich nie zwrócił uwagi na Wardleya-Fisha ani na jego okrzyk: „Pastor Oskar Hopkins!”.
Clarkson wypił duszkiem rum z domieszką kordiału. Maguire przylgnął brzuchem do poręczy i wpatrywał się przez teleskop w wyruszającą na barkach ekspedycję. Wardley-Fish zdjął surdut i przewiesił go przez poręcz, położył na nim koloratkę i wsunął do kieszeni spinki od mankietów. Potem zaś, zdjąwszy buty, na oczach państwa Halfsmith, panny Masterson et al, dał nura w fale basenu portowego Sydney. To on był owym tonącym, którego wyłowiono z wody bosakiem.
96 Przyjazd Wardleya-Fisha (2)
Człowiek, którego uratowano przed zatonięciem, miał zad szeroki jak kobyła i był tak ciężki – jak utrzymywał Artur Spinks, który wyciągnął go z wody bosakiem – że mógł przyprawić ratownika o przepuklinę. Hak wbił się poprzez spodnie w tkankę tłuszczową na zadku tonącego, powodując wszakże wyłącznie powierzchowne zadraśnięcia. Niedoszłego topielca wyratowano z opresji, ale bynajmniej nie kwapił się on do wypłacenia należnej wybawcom nagrody. Był nowo przybyłym o nieokreślonej proweniencji, nicponiem bez grosza przy duszy, woniejącym na kilometr rumem. Po wykonaniu tak ciężkiej pracy Artur Spinks stał w budce sternika i wparty stopą w prawą burtę, obracał sterem. Zawracali do brzegu, a kapitan Simmons – ów pilot o srebrnej brodzie – znosił mężnie serię pytań. Było to widowisko niezwykłe, ponieważ kapitan Simmons pragnął nagrody równie mocno, jak ratownik Spinks, a do przybyszów z kraju czuł silną awersję, jeszcze silniejszą zaś do przyjmowania rozkazów. Przypatrywał się więc jednym okiem wyratowanemu topielcowi, drugim zaś czujnemu Arturowi Spinksowi. Wyratowany mężczyzna miał złote zęby i pieprzyk na krawędzi brody, co można było wziąć za muszelkę, która przywarła mu do skóry. – Raz jeszcze proszę – niedoszły topielec przemawiał tonem stanowczym, można by przypuścić, że jest wysokim urzędnikiem rządowej administracji – byście mnie dowieźli do miejsca, do którego wyruszyły barki ekspedycji.
Był wściekle uprzejmy i wyniosły. Przez przemoczoną koszulę przeświecały mu sutki, co go krępowało. Czuł się zaskoczony, że unurzał się cały w tej cuchnącej wodzie. Kapitan Simmons pochylił się nad nim konfidencjonalnie. Ponad głową ocalonego komin wyrzucał w niebo czarne sadze. – Nie wiem – odpowiedział pilot – jaką pan ma rangę. – Rangę? – Tak, proszę pana. Rangę admirała, wiceadmirała, kogoś, kto jest uprawniony – w szczególnych okolicznościach – do wydawania poleceń kapitanowi łodzi pilota. – Jestem dżentelmenem, ty prostaku. – Nie powinien pan tak mnie nazywać. Jestem kapitanem. Ta odpowiedź sprawiła, że Wardley-Fish zmrużył oczy. Jeśli wszyscy ludzie w Nowej Południowej Walii podchodzą w taki sposób do swych obowiązków, dlaczegóż tedy – to zupełnie niepojęte – tak źle się tu dzieje? Nie można dyskutować z człowiekiem o tym, czy jest prostakiem, czy nie. – Jestem dżentelmenem – powtórzył. – A ja jestem kapitanem i wiozę pana na spotkanie z innym kapitanem, do którego nie może pan dotrzeć wpław przez wody basenu portowego. – Cóż to za inny kapitan? – Kapitan Sobraona, spod którego władzy wymknął się pan. Wardley-Fish zerwał się na równe nogi, ale łódź była tak mała, że nie miał dokąd uciec. Dwa kroki dzieliły go od koła sterowego, zza którego zimnym wzrokiem przypatrywał mu się Artur Spinks. Spojrzał na pokład Sobraona, ale kłębił się tam tłum ludzi, obserwujących jego niechlubne poniżenie. – Błagam pana – wyszeptał do Simmonsa. W kącikach ust kapitana, okolonych srebrzystą brodą, pojawił się uśmiech. – Nie wygląda pan na człowieka nawykłego do błagań. – Po tych słowach Simmons przystąpił do upychania grubym palcem tytoniu
w cybuchu swej fajki. Wardley-Fish znów skierował wzrok ku pokładowi Sobraona. Dostrzegł spojrzenie panny Masterson, o której jeszcze przed pięciu tygodniami myślał, że się w niej zakocha. Nie odwróciła oczu, ale też się nie uśmiechnęła. Patrzyła na niego takim wzrokiem, jakby był przedstawicielem osobliwego gatunku szczurów wodnych. Barki oddaliły się już o ćwierć mili. Wardley-Fish umiał pływać, lecz wiedział, że jest zbyt pijany, by je dogonić. – Dlaczego postępuje pan w sposób tak bezlitosny? – zapytał kapitana. Kapitan Simmons pomyślał: przez miłosierdzie, ale nic nie odpowiedział. – Jeśli jest pan kapitanem – ciągnął wyratowany dżentelmen – to jest pan najpowolniej myślącym kapitanem wszystkich siedmiu mórz. Powiedziałem panu, a potem tłumaczyłem to pańskiemu podwładnemu, że chcę się zobaczyć z moim przyjacielem, który jest tu, na wodach basenu portowego. I właśnie odpływa. Przybyłem tutaj aż z Londynu. On tu jest, obok, a pan mnie do niego nie dopuszcza. Proszę pana, błagam, niech mnie pan do niego zawiezie – nalegał Wardley-Fish, ale jego zachowanie, jak już uprzednio zauważył kapitan, nie odpowiadało błagalnej treści tych słów. – A więc on po prostu spieszył na spotkanie z przyjacielem! – wykrzyknął kapitan Simmons do swego sternika. – Czy to taki przypadek? – Dobrze pan wie, że właśnie taki – wtrącił Wardley-Fish. – A ja żywię dziwne podejrzenie, że jest jeszcze jakiś powód oprócz pańskiego przyjaciela, a być może kilka, na przykład dług karciany albo sprzeczka z kasjerem Sobraona, jakiś drobiazg, który sprawił, że na widok „przyjaciela” odczuł pan potrzebę spotkania się z nim natychmiast, jeśli pan podąża za mymi słowami. – Ależ pan ma wstrętną, podejrzliwą, nikczemną naturę – warknął Wardley-Fish. – Chce pan pieniędzy? Dam panu pięć funtów, jeśli mnie pan dowiezie w miejsce, do którego udały się tamte barki. Kapitan Simmons podniósł się powoli z ławki. Schował fajkę do kieszeni
spodni. – Dziesięć funtów – wycedził przez zęby. Wardley-Fish doznał przypływu wielu różnorodnych, gwałtownych uczuć jednocześnie – gniewu, że się go ograbia z dziesięciu funtów, gorzkiej świadomości, że nie ma przy sobie pieniędzy, które znajdują się w marynarce pozostawionej na statku, i że ów łotr o ptasim nosie nie zechce udzielić mu kredytu, wstydu przed kompromitacją wobec wszystkich współpasażerów i załogi, a także smutku, iż traci właśnie oto przyjaciela, i lęku, że z Dziwolągiem dzieje się coś złego, skoro paraduje w takim śmiesznym stroju jak pomocnik kucharza. Wszystko to, nie tylko sama niechęć do kapitana, złożyło się na desperacką decyzję zadania mu ciosu, wspartego okrzykiem słyszalnym na pokładzie Sobraona, ciosu, w którego wyniku kapitan Simmons wypadł z łódki do wody. Wskutek owego incydentu Wardley-Fish trafił na dwa dni do więzienia w Sydney. Trzeciego dnia wyruszył na poszukiwanie ekspedycji pana Jeffrisa.
97 Laudanum
Jeszcze przez trzy dni Oskar zgadzał się na laudanum, ponieważ ubłagał go o to Percy Smith, ale w końcu oświadczył, że definitywnie odmawia przyjmowania go. Opium mu nie służyło. Sprowadzało nań niepokojące sny, powodowało mdłości i stany lękowe, a także obstrukcję, w której wyniku pogorszył się stan jego hemoroidów, co wywołało obfite krwawienie z odbytu. Ponieważ młody człowiek nie miał uprzednio do czynienia z takimi dolegliwościami, uznał je za znacznie poważniejsze, niż były w istocie. W koszmarach sennych trapiły go obrazy krwi i odchodów, a także stolarza sodomity oraz wizje nieskończenie długich i ciągle wydłużających się traktów, prowadzących z Sydney i oplątujących go jak macki ośmiornicy. Inni uczestnicy ekspedycji kąpali się systematycznie – on nie mył się wcale. Nie potrafił obnażać się w ich obecności. Spłukiwał sobie wodą twarz, dłonie i ramiona, łydki i stopy, ale reszta ciała zarastała mu brudem. Ta wstydliwość stawała się dla współtowarzyszy wyprawy niepokojąca i pan Jeffris próbował mu wyjaśnić, iż w jego interesie leży „przekonać tych mężczyzn, iż został przez naturę prawidłowo wyposażony”. Oskar nigdy przedtem nikogo nie nienawidził (nawet chłopaków, którzy przymuszali go do połykania kamyków ani współkolegów tłukących szczury w jego pokoju w Oriel), ale teraz, czwartego dnia wyprawy znienawidził pana Jeffrisa, który od rana chodził dumnym krokiem po brązowej, wypalonej trawie, krytykując bez przerwy swych „żołnierzy” za
wszystko. Oskar stał wraz z Percym Smithem przy wozie, którym podróżowali. Butelka laudanum leżała na metalowym stopniu, lejek tkwił w kieszeni spodni pana Smitha. – Nie mam odwagi mu się przeciwstawić – powiedział Smith, skrzyżowawszy na piersiach owłosione ramiona. – No to będziemy udawali – zaproponował Oskar. – Pan będzie udawał, że mi wlewa laudanum, a ja, że je połykam. – Nie – odparł Smith – on się zorientuje, że oszukujemy. Miła, poczciwa twarz tego mężczyzny budziła całkowitą ufność, ale pan Jeffris miał nad nim taką władzę, że kiedy Oskar spojrzał na swego opiekuna, zobaczył przestraszone oczy królika, zamkniętego w doświadczalnej klatce pod napięciem elektrycznym. – Zostałem przez niego zatrudniony – dodał Percy Smith, mrużąc oczy. – Proszę mu się przyjrzeć. Jest zbyt zajęty, by wszystko sprawdzić. Pan Jeffris zerwał linę opasującą ładunek jednego z wozów z taką gwałtownością, że brezentowa płachta spadła na ziemię. – Jeśli pan chce uchylić jego rozkaz, musi pan to z nim załatwić. – Litości! – wykrzyknął zdesperowany Oskar. – Był pan przy tym, gdy podjąłem taką próbę. – Tak, a on odpowiedział, że może zmienić swą decyzję jedynie na polecenie panny Leplastrier. On nie uznaje pańskiej władzy. A ja muszę respektować jego rozkazy. Drogi panie Hopkins, jest pan dobrym człowiekiem... – Człowiekiem rozzłoszczonym! – ...dobrym człowiekiem, a ja muszę pana prosić – Percy Smith pogłaskał Oskara po ramieniu, a następnie objął go mocnym uściskiem białych ramion – muszę pana prosić, żeby mi pan wybaczył. – Nie! Naprężył kark, usiłując wyrwać się z objęć Smitha. Szamotali się przez chwilę, skryci w cieniu wozu. Promień słońca padł na spoconą twarz
Oskara. Mucha przysiadła mu na nosie i próbował ją odegnać dłonią. Pan Smith chwycił go za przegub. Dwa woły w zaprzęgu stolarza wypróżniły się obficie. Pan Jeffris wymyślał kucharzowi i groził, że każe mu maszerować boso. I w tej właśnie chwili Oskar pomyślał: Nawet nie wiem, gdzie się znajduję. Percy Smith wyciągnął lejek z kieszeni i wcisnął mu go między wargi. Oskar otworzył usta. Lejek ugodził go w zęby, więc otworzył usta szerzej. Ostra krawędź zraniła mu dziąsło, poczuł smak krwi. Oddech Percy’ego Smitha pachniał brzydko. Pan Smith wparł się kolanami w swego podopiecznego, zmuszając go do przyklęknięcia i odchylenia głowy do tyłu. – Nie – wykrztusił Oskar przez poranione lejkiem gardło. Percy Smith przygniótł go do ziemi. Oskar nie stawiał już oporu. Jego przyjaciel przycisnął mu kolanem klatkę piersiową. Trzymał w ręku butelkę z wygrawerowanym napisem „Manufacturing Chemists”. Zębami wyciągnął korek. Ale butelkę odłożył na bok. Pogłaskał Oskara wierzchem dłoni po policzku dziwnym, delikatnym, miłosnym gestem. – Nie zrobiłbym tego panu za nic – powiedział. A potem wlał płyn do lejka. Oskar poruszył nogami. Nie myślał o niczym i nienawidził Percy’ego Smitha.
98 Odkrywca
Zanim Oskar wpadł na nieszczęsny pomysł wzniesienia w Boat Harbour szklanego kościoła, w konsekwencji czego zmuszony został do przedsięwzięcia całej tej podróży, jego wiedza o świecie była ściśle ograniczona. Przywykł do przebywania w obszarach zamkniętych, nawet więc podczas studiów w kolegium Oriel – choć inni uważali to miejsce za w pełni ucywilizowane i wolne od zagrożeń – poruszał się jedynie sprawdzonymi szlakami – poza nimi rozciągały się rozległe obszary, których unikał i którymi się nie interesował. Jego znajomość Hennacombe ograniczała się do dwóch domostw i kilku wąskich, wydeptanych w czerwonej glince ścieżek. I chociaż w listach wysyłanych do domu pozował na dobrze obznajomionego z Sydney, zadowalał się zwykłymi banałami (w rodzaju sloganu, że jest to raj dla ludzi pracy) i tak naprawdę nic o tym mieście nie wiedział. Teraz zaś znalazł się zagubiony między bagnami i nie śniło mu się nawet, że jego śladem przedziera się przez to gnojowisko, ciężko posapując i z trudem znosząc niewygodne siodło, pogrążony nadal w oszołomieniu Wardley-Fish. Przyjaciel Oskara czuł się tak, jakby trafił do trzewi jakiegoś nieznanego potwora. Nie był kiedyś w stanie wyobrazić sobie, że busz różni się od sztychów publikowanych w „Sydney Mail”, przedstawiających czyste, nieskalane krajobrazy, porośnięte paprociami i upstrzone wodospadami. Owszem, rosły tu paprocie i trafiały się wodospady. Piękne ptaki wzbijały się chwilami w niebo barwną chmurą, ale nie one nadawały ton okolicy.
Do Maitland Wardley-Fish trafił zaledwie w dzień po wyprawie, ale w tak zwanym Grand Hotelu wdał się w grę w karty z miejscowymi osadnikami. Próbował się stamtąd wyrwać, ponieważ jednak ograł ich porządnie, nie chcieli go zbyt szybko uwolnić. Kiedy w końcu udało mu się opuścić tę miejscowość, hałaśliwa, piszcząca, ponaglana strzelaniem z bata ekspedycja pana Jeffrisa bardzo posunęła się już do przodu: pokonywała właśnie spalone słońcem wzgórza gdzieś na północ od Singleton. Oskarowi łzawiły oczy, a płuca odmawiały mu posłuszeństwa. Prymitywny wóz podskakiwał i kołysał się na skalistych drogach, albo zanurzał po osie w kwaśnym błocku. Biedak siedział na drewnianej ławeczce i próbował osłaniać się długimi połami koszuli przed moskitami i słonecznym żarem. Pocieszał, jak mógł, krzepkiego Percy’ego Smitha, zapewniając go, że już mu przebaczył. Zewsząd dobiegały przekleństwa tak niemiłe Bogu, że Oskar wyobrażał sobie, iż tak właśnie wygląda piekło. W kolumnie wozów posuwali się za kwatermistrzem, toteż stale owiewał ich odór psującego się mięsa, które było głównym składnikiem pożywienia uczestników wyprawy. Przejeżdżali obok ohydnych wyrębów, gdzie wielkie drzewa cięto na kawałki, gdyż nowi osadnicy nie mogli się doczekać pierwszych plonów z gruntów wydartych pierwotnej puszczy. Na środku ładnej polany, obok białych pni przygotowanych do przeróbki na celulozę, Oskar dojrzał człowieka, którego przywiązano do drzewa i chłostano tak długo, aż skóra zamieniła mu się w zakrwawioną szmatę, a białe spodnie pokryły brunatnymi plamami. Jego „koledzy” przypatrywali się temu widowisku. Młody człowiek wzniósł na intencję nieszczęśnika modły do Jezusa, ale nie mogły one rozproszyć rozchodzącego się smrodu ekskrementów wydzielanych przez chłostanego. Przebaczył panu Smithowi. Jakżeby mógł mu nie przebaczyć? Był wszak świadkiem zbrodni o wiele okrutniejszych niż krzywda wyrządzona jemu samemu. Przyjmował bez oporów laudanum. Kładł się na trawie i pozwalał wprowadzać sobie lejek do ust. Nawiedzały go sny wywoływane tym narkotykiem, a także inne wizje, których pochodzenia nie dałoby się
określić tak ściśle. Gdyby zetrzeć Sydney z powierzchni ziemi, myślał, tak jak amputuje się człowiekowi którąś część ciała, wszystkie drogi i rzeki odsłoniłyby się jak korzenie, kanały, arterie. Oczyma wyobraźni oglądał tę plątaninę: rzeki wylewające się z koryt, śliskie żółte pasma dróg, przypominające zmielone mięso, z którego rzeźnik wyrabia kiełbasy. Widział w swych rojeniach także nieszczęśliwe, wybladłe oczy Percy’ego Smitha, nabijającego sobie poczerniałą, pękatą fajkę. Widział też ojca, który uśmiercał ćmy, wbijając im w oczy mosiężne szpilki. Roiły mu się olbrzymie muszle, miękkie jak wytworne żakiety damskie – jasnoróżowe, liliowe, liliowozielone – rozrzucone po nabrzeżu Devon. Miewał również sny ekstatyczne, wypełnione wodą, w których jego ciało przybierało formę rzeki. Swędział go odbyt, a głowa chwiała mu się i opadała ku przodowi. Przy tych wszystkich fizycznych cierpieniach nawiedzały go koszmary, jak skomplikowane melodie wygrywane przez człowieka leżącego na posłaniu z pokrzyw. Śniło mu się, że znajduje się w ojcowskim akwarium. Chłodna woda działała kojąco na pieczenie skóry. Widział pochyloną nad sobą, mądrą, rozjaśnioną uśmiechem twarz ojca. Dostrzegał także zarysy otaczających akwarium przedmiotów: krzesło i ławki w ojcowskim gabinecie. Przez okno wpadały promienie słoneczne. Okno gabinetu wychodziło na północ, Oskar ucieszył się więc, że i ojciec przeniósł się na południową półkulę. Ale to Wardley-Fish się na niej znalazł. Dzielił go od ekspedycji dzień forsownej wędrówki. Koń mu się już utrudził, ale uparty podróżnik miał dość pieniędzy, by kupić sobie nowego wierzchowca. Maszerował właśnie piaszczystą ścieżką nad Macleay, obok zwierzęcia o pociemniałych od potu bokach. Ścieżka wiodła przez zarośla i krzewy. Nagle zobaczył jakiegoś mężczyznę o twarzy zasłoniętej chusteczką. Kiedy tamten wystrzelił z pistoletu, ze ścieżki za jego plecami zerwały się z hałasem do lotu
kolorowe ptaki. W wizjach sennych Oskara tkwiły elementy świata rzeczywistego na podobieństwo odłamków podków, zgubionych przez konie na kamienistych i gliniastych szlakach. Elementy te obramowane były zarysami gigantycznych drzew na tle nieba, przelotami ptaków, przetkane odgłosami przekleństw i niemieckimi pieśniami, śpiewanymi przez zbieracza roślin. Ale tylko najdłuższe i najpiękniejsze z owych rojeń niwelowało całkowicie skrzypiący, poszarpany rytm posuwania się wozu. Jawiła się Oskarowi szklana budowla, czysta jak łza, wolna od nieprzejrzystych złączy, zawieszona na sieci, rozpiętej między metalowymi prętami, wbitymi w skalisty klif nadmorski. Po piaszczystej plaży poniżej rozrzucono odpryski jego innych snów: owe wielkie różowe muszle, matczyne guziczki, butelkę sherry. W tym śnie Oskar owładnięty był jedną, jedyną myślą, wciskającą się weń jak lśniący stalowy korkociąg. Myśl owa uformowała się w zdanie: Nie boję się tego! Wardley-Fish powrócił do Sydney w towarzystwie wędrownego sprzedawcy tekstyliów o egzotycznym pochodzeniu. Winien mu był pieniądze za spodnie, które nosił.
99 Stary druh
Piasek używany w naszej hucie nie pochodzi z Bellingen, ale z Yellow Rock, leżącego na wybrzeżu, niedaleko miejsca, w którym ekspedycja pana Jeffrisa wyłoniła się z buszu. Piasek z Yellow Rock nie jest aż tak dobry jak ten z Botany, który Dennis Hasset, a przed nim inni jeszcze, próbowali wprowadzić do hut w Londynie i Sydney, ale wydaje się względnie dobry. Wytwarza się z niego szkło o lekko żółtawym odcieniu, co w efekcie, kiedy się patrzy przez okna dawnych farm w Bellinger Valley, nadaje pastwiskom szczególną zieloną barwę. Piasek ów ładuje się na wielkie, pordzewiałe żeliwne barki, na które zsypywaliśmy go – wraz z grupą wynajętych pracowników – z trzech wozów, przywożących ów surowiec z Yellow Rock. Piszę „zsypywaliśmy”, ponieważ brałem w tym udział, nawet – sam nie wiem, jak to było możliwe – nawet w dni, kiedy w szkole odbywały się lekcje. Nocowaliśmy w Old Black’s Camp. Na Old Black’s Camp składało się siedem uszczelnionych dla ochrony przed wiatrem chat, ustawionych rządkiem. Zbudowano je w tak zwanym stylu „pasterskich kolib”, w którym nadal wznosi się zabudowania użytkowe przy boiskach szkolnych w całej Australii. Są to chatki małe, jednoizbowe, o prostych drzwiach i pojedynczym oknie; wchodzi się do nich po trzech schodkach. W takich właśnie chatkach żyli i umierali ludzie z plemienia Kumbaingiri. Jedynym członkiem tego plemienia, którego zapamiętałem, był
mężczyzna nazywany Kumbaingiri Billy. Bardziej znano go pod przydomkiem Come-and-get-it-Billy, chłopak do wszystkiego. Nie wiedziałem ani jak się naprawdę nazywał, ani ile miał lat. Mój ojciec lubił Kumbaingiri Billy’ego i zawsze przywoził mu szynkę. Sądzę, że byli przyjaciółmi, prawdziwymi przyjaciółmi. Popijali razem herbatę, a ojciec nigdy nie żartował sobie z tego człowieka. Kiedyś wypowiedział taką oto opinię: – Kumbaingiri Billy ma więcej komórek mózgowych w nosie, niż cała rada wybrzeża razem wzięta w swych mózgownicach. Kiedy miałem dziesięć lat, Kumbaingiri Billy opowiedział mi historię „o tym, jak w dawnych czasach Jezus przybył do Bellingen”. Później zażartowałem sobie na ten temat z pobłażliwą wyższością, a ojciec sprał mi tyłek sznurem od elektrycznego czajnika. Nigdy już sobie nie pozwoliłem na kpiny z tej opowieści, choć wysłuchiwałem jej po wielekroć. Kumbaingiri Billy musiał ją poznać, kiedy był jeszcze bardzo młody, a teraz myślę, że nie stworzyło jej plemię Kumbaingiri, ale czarni z plemienia Narcoo, których pan Jeffris wynajął w Kempsey na przewodników podczas ostatniego odcinka swej wyprawy. A może nie była to tylko pojedyncza opowieść. Stwierdzenie, iż „nasi ludzie nigdy przedtem nie widzieli białych”, zdaje się wskazywać, iż powstała przed rokiem 1866, a jej korzenie mogą być bardziej skomplikowane, niż mógłbym to ustalić.
100 Szklane ostrza
Biali ludzie wyłonili się z chmur pokrywających Mount Darling. Nasz lud nigdy przedtem nie widział białego człowieka. Myśleliśmy, że to duchy. Przedzierali się przez chaszcze, wlokąc za sobą skrzynie i pokrzykując. Rozpętał się ptasi wrzask, zupełnie jakby dwadzieścia goan równocześnie zabrało się do wypędzania samic z gniazd. W żadnym razie nie był to jednak czas wybierania jaj. Sądziliśmy, że to upiory. Wspinali się na wzgórza i ścinali drzewa. Nie po to, by zdjąć owoce, na tych drzewach nie było owoców. Pozostawiali obalone pnie na ziemi, ścinali drzewa po to, by móc sporządzić mapę. Posługiwali się łańcuchami i jakimiś przyrządami, nie rozumieliśmy, co właściwie robią. Widzieliśmy tylko martwe drzewa. Wkrótce potem nadeszli inni biali ludzie i odarli drzewa z kory. W owym czasie ułożyliśmy pieśń: Gdzie są pszczoły, które żyły w tych drzewach? Duchy je przegnały. Złoszczą się na nas. Pozbawiają nas drewna opałowego, kiedy się tak złoszczą. Te drzewa nigdy nie odrosną. Usychamy z tęsknoty za naszymi drzewami, ale czarny duch ich nam nie zwróci. Duch rozgniewał się na nas.
Biali ludzie rozmawiali z dwoma mężczyznami z plemienia Narcoo. To
byli młodzi mężczyźni. Podarowali przybyszom wielkiego kangura i kilka gąsienic coberra, lecz biali ich nie jedli. Polecili ludziom z plemienia Narcoo, by im wskazali drogę do Kumbaingiri, mimo że ludzie Narcoo nigdy nie widzieli na oczy nikogo z plemienia Kumbaingiri. Plemiona te sąsiadowały ze sobą, ale nie utrzymywały ze sobą kontaktów. Młodzi z plemienia Narcoo powiedzieli: „Zaczekajcie tutaj”. Wrócili do swego siedliska, a starsi powiedzieli im: „Pozwólcie tym zwyrodnialcom przejść szybko i sprawnie”. I tak też ci młodzi postąpili. Wskazali przybyszom drogę, choć to nie było łatwe. Biali ciągnęli z sobą siedem wozów. Chwilami ich szef odzywał się: „Tu rozbijemy obóz”. Galopował wtedy po okolicy, ścinał drzewa i sporządzał nowe mapy. A potem wracał i mówił: „Macie rację, ruszamy dalej”. To w czasie tych postojów młodzi ludzie dowiedzieli się o Jezusie. Usłyszeli o kimś takim po raz pierwszy w życiu. Poznali historię o przybiciu Jezusa gwoździami do krzyża, opowiedział im o tym pastor Hopkins. Ilekroć wypadało im przeprawić się przez rzekę, ten człowiek najpierw kładł się na plecach. Wsuwano mu do ust lejek i wlewano grog. Musiał się upijać, ale młodym ludziom nigdy nie proponowano owego napoju, nie wiedzieli więc, co to takiego. Pastor Hopkins opowiedział ludziom z plemienia Narcoo historię świętego Barnaby, pożartego przez lwa, i świętej Katarzyny, łamanej kołem. Oraz historię świętego Sebastiana, zabitego strzałami z łuku. Oczywiście ludzie z plemienia Narcoo różne sprawy pojmowali mylnie, ale wiele rozumieli doskonale. Jedną z tych rzeczy, których nie rozumieli, były skrzynie wiezione na wozach: nabrali przekonania, że wiążą się one z treścią usłyszanych opowieści. Że to przedmioty święte, które są przedmiotem marzeń białych ludzi. Zjazd z Mount Leadenhall był tak stromy, że przybysze musieli opuszczać wozy na rolkach i linach. Wielki kłopot sprawiło przyprzęganie wołów do lin i prowadzenie ich w taki sposób, by ściągnąć furgony
bezpiecznie na dół. Zdarzył się przy tym wypadek, jedna ze skrzyń wypadła na ziemię i biali ludzie natychmiast ją otworzyli. Naturalnie ludzie z plemienia Narcoo też byli ciekawi, co się znajduje w środku. I wiecie, co zobaczyli? Szkło. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieli. Okna w Kempsey i w Port Macquarie miały oszklone szyby, ale ci ludzie nie byli w żadnej z tych miejscowości. Przekonali się, że jest ono ostre. To było ich pierwsze doświadczenie ze szkłem – że przecina. Przecina drewno. Przecina ludzką skórę. Biali chcieli przejść przez Mount Dawson, ale mężczyźni z plemienia Narcoo odradzali im to. Mount Dawson była świętą górą i młodym ludziom zabraniano na nią wchodzić. Byłoby to sprzeczne z plemiennym prawem. Wtedy przywódca wyprawy zastrzelił z pistoletu jednego z ludzi z plemienia Narcoo. Drugi nazywał się Odalberee. I ten Odalberee przeprowadził białych przez szczyt Mount Dawson i w dół, do Bellinger Valley. Ułożył pieśń: Szklane ostrza. Nigdy przedtem ich nie widzieliśmy. Teraz są tu, wśród nas. Są święte dla obcych. Szkło przecina. Przecina kangura. Przecina bandicoota. Ścina drzewa i trawy. Śpieszcie się, obcy. Śpieszcie się do Kumbaingiri. Zostawcie nas, dobre duchy, idźcie sobie w dolinę.
Odalberee sprowadził ich w dolinę, do wybrzeża w Urundze. Uważał, że powinien przyprowadzić ich nad morze, żeby sobie odeszli. Ale ostatniej nocy, kiedy już prawie dotarli na miejsce, ludzie z plemienia Kumbaingiri dowiedzieli się, że obcy przybyli do ich krainy i podeszli z pochodniami do ich obozowiska. Przedarli się przez busz, żeby z nimi porozmawiać, ale
biali się ich przestraszyli. Także i Odalberee się ich przestraszył. Ludzie z plemienia Kumbaingiri nie rozumieli jego mowy. Wybuchła strzelanina. Pastor Hopkins wywołał wiele zamieszania. Krzyczał i biegał tam i z powrotem. Przywódca białych polecił swoim ludziom: „Zwiążcie tego faceta”. Stał przywiązany do drzewa w parowie, pilnowało go dwóch mężczyzn. Ale potem dołączyli do swoich i wraz z nimi strzelali do ludzi z plemienia Kumbaingiri. Ten czerwonowłosy mężczyzna zanosił się szlochem. Przypominał nocnego ducha. Następnego dnia Odalberee udał się do ludzi z plemienia Kumbaingiri. Opowiedział im o wszystkim, i o tym, co się działo z nim samym. Naciął sobie skórę. Przyniósł szklane ostrze, owinięte w kawałek skóry. Był przytłoczony myślą o śmierci tylu ludzi, do której się przyczynił. Przeciął sobie skórę nie tylko na piersi, ale i na ramionach tym szklanym ostrzem. Wkrótce zachorował i nikt nie był w stanie go uleczyć. Niedługo potem umarł. Przez długi czas starsi z plemienia Kumbaingiri przechowywali szklane ostrze, jednak nie tam, gdzie znajdowały się święte przedmioty. Trzymano je gdzieś indziej, gdzie nie można go było odnaleźć.
101 Oskar w Bellingen Heads
Nad rzekę Bellinger Oskar Hopkins dotarł kompletnie odmieniony. Jego przejrzyste oczy, które tak kiedyś irytowały Wardleya-Fisha swym „świątobliwym” wyrazem, wyrażały teraz głęboką, przytłumioną wściekłość. Słońce spaliło mu skórę na twarzy niemal do kości, a nos – na tle zapadniętych policzków purpurowej barwy – wydawał się olbrzymi i haczykowaty. Oskar sprawiał wrażenie człowieka ponurego, spustoszonego wewnętrznie, wypalonego przez leśne pożary i nie umiał się zdobyć nawet na taki luksus jak łzy. Przypominał wyglądem łososia, powracającego do macierzystej rzeki, by tam umrzeć; łososia, który ma pusty żołądek i utracił już cały swój tłuszcz oraz srebrną łuskę, szczęki wydłużyły mu się i zakrzywiły, cały zaś korpus sczerwieniał i zbrzydł. Ekspedycja „kapitana” Jeffrisa dotarła do koryta rzeki w miejscu, w którym – według rozeznania człowieka z plemienia Narcoo – mogli najłatwiej zjechać w dół bez szkody dla ładunku. Było to obskurne miejsce, dziś zwane Urunga. Wówczas nosiło nazwę Bellingen Heads. Kiedy schodzili wysuszonym, kamienistym żlebem ku wysokim, białym drzewom, człowiek z plemienia Narcoo zbiegł. Pan Jeffris strzelił w stronę, w którą oddalił się uciekinier, ale nie po to, by go trafić; pocisk rozerwał białą kakadu, a jej strzępki wzleciały w powietrze jak pierze z rozszarpanej poduszki. Oskar siedział obok pana Smitha na wozie okrytym płachtą i zwanym „damskim przedziałem”. Pan Smith ostrzył siekierę o kamień. Butelka laudanum leżała pomiędzy nimi, ale upokarzającego lejka nigdzie nie było
widać. Od czasu rzezi przy Sandy Creek, podopieczny Percy’ego sam dawkował sobie laudanum. Zażywał je z małej, szklanej buteleczki, którą nosił przy sobie. Popijał z niej od czasu do czasu, ale wywoływało to taki skutek, jak polewanie wodą rozprażonego w ognisku kamienia: wydziela się wtedy para, jednak temperatura głazu się nie obniża. Siedział na twardej drewnianej ławie obok milczącego pana Smitha, który zdawał się skrywać cały w cieniu swego kapelusza. Nadal ostrzył siekierę. Robił to teraz stale. Oskar był oszołomiony laudanum, opierał się plecami o starannie oznakowane skrzynie ze szkłem i żelaznymi prętami i od czasu do czasu pocierał brunatne bandaże na przegubie. Zdawał sobie sprawę z tego, że krępujący go powróz mógł być zainfekowany, ale nie mógł się zdobyć na poruszenie tej kwestii, podobnie jak żadnej innej, w rozmowie z panem Jeffrisem. Teraz, kiedy znajdowali się już niemal u celu podróży, „kapitan” zmienił swój stosunek do kłopotliwego uczestnika wyprawy i posunął się aż do tego, by – gdy powracał galopem z rekonesansu po rozciągających się przed nimi wzgórzach – zapytać swą ofiarę z uśmiechem, bez najmniejszej próby przeprosin, ale też i bez ironii, czy nie sądzi, że życie jest piękne. Pan Jeffris odczuwał zadowolenie. Nie dokonał wprawdzie żadnego wielkiego odkrycia – trudno o nie, kiedy się wiedzie kolumnę złożoną z siedmiu wozów przez górzystą krainę – ale miał za sobą poważną pracę, która posłuży mu w przyszłości za dowód, iż może poprowadzić inne ekspedycje. Nadał nazwy kilku większym potokom. Ustalił wysokość wielu grzbietów górskich, które uprzednio błędnie opisano. Zyskał uznanie za odwagę, wykazaną podczas podróży po obszarach zamieszkanych przez zdesperowanych czarnych. W dzienniku wyprawy odnotował, iż „dano nauczkę” tubylcom uzbrojonym w łuki i strzały. A także, że „sześciu podstępnych łajdaków” z Yarra-Happini zostało „załatwionych” przy użyciu strzelb. Udało mu się także obronić ekspedycję przed „morderczymi Kumbaingiri”. Wszystko to opisywał schludnym, wyrobionym charakterem pisma, nie pozwalającym zorientować się co do pewnych
szczególnych cech jego osobowości. Sporządzone przezeń szkice krajobrazów, długich grzbietów górskich itp., były równie dobre, jak ilustracje w dzienniku Mitchella. Kiedy tak galopował ku panom Smithowi i Hopkinsowi, był rześki i czysty jak owego ranka, gdy opuszczał Port Jackson, a nawet czuł się lepiej, bo wtedy doznawał swego rodzaju tremy i dręczyły go pewne obawy, trudne do ukrycia przed ludźmi zaprawionymi w wykrywaniu wszelkich słabości. Pan Brudasek „nie rozmawiał z nim”. No cóż, pomyślał pan Jeffris, mamy za sobą małą sprzeczkę. Na jego radosnej twarzy uśmiech łączył się z pewnymi objawami zatroskania. Pan Brudasek nadal nie dokonywał przy sobie żadnych zabiegów toaletowych. Na policzkach pojawiły mu się kępki zarostu imbirowej barwy, w uszach widać było czarną otoczkę brudu. Kontrastowało to ze schludnością jego najbliższego towarzysza podróży, jak zawsze starannie wymytego i ubranego w wypraną bawełnianą odzież. Ale wcale nie dało się na tej podstawie orzec, że jeden z nich „ma charakter”, drugi zaś nie. Stanowili w oczach Jeffrisa dobraną parę, a nazwa „damski przedział” okazała się w pełni odpowiednia dla wozu, którym podróżowali. Być może pan Jeffris odnosił się zbyt szorstko do pana Brudaska. Ale w końcu dostarczył go na miejsce przeznaczenia żywego, czyż nie? Nie został po drodze ugodzony tubylczą strzałą ani ukąszony przez węża. Doświadczył wrażeń, o których żaden urzędnik z Sydney nie mógłby nawet marzyć: oglądał koczownicze życie, śmierć, dzikusów. Jadł mięso węża i zabawiał się w misjonarza. I nie powinien siedzieć naburmuszony, tylko podrzucić kapelusz w górę z radości i głośno zaproponować, by wypito za zdrowie przywódcy wyprawy. Jej uczestnicy zapewnili mu miejsce w historii. Dzień był pogodny i rześki, a żleb okazał się niemal tak dogodny do podróży, jak droga pozostająca pod nadzorem urzędników Jej Wysokości. Pan Jeffris przez pewien czas jechał truchcikiem obok „damskiego
przedziału”. Widok roztaczał się przed nim wspaniały: ujście rzeki Bellinger przypominało swym urokiem ilustrację do czarodziejskiej baśni: wartkie strumienie wody, wszędzie wokół barwy złote i turkusowe. Trzy pelikany rozłożyły skrzydła i wzbiły się w powietrze poniżej skalnego uskoku. – No więc, panie Hopkins – odezwał się pan Jeffris, odrywając opitego krwią owada od grzbietu wierzchowca – co pan na to powie? – Na co? – sarknął ten, rzucając mu przelotne spojrzenie. Siedzący obok niego pan Smith ostrzył siekierę, nie kryjąc przed nikim swej niechęci i gniewu. – Co pan powie – ciągnął niezrażony dowódca ekspedycji – na tę krainę? – Gdyby to była moja kraina, odczułbym lęk widząc, że pan w nią wkracza. Pan Jeffris parsknął urywanym, pełnym niepokoju śmiechem. – I modliłbym się, aby Bóg wybaczył panu i nam wszystkim, uczestniczącym w pańskiej wyprawie. – Było to dla pana pouczające doświadczenie – stwierdził „kapitan” pełnym zadowolenia tonem. – Mogę to zrozumieć. Oskar nie odezwał się już ani słowem. Odbyt piekł go nieznośnie. Pomyślał: Gdybym był silniejszy, rzuciłbym się teraz na niego i popełnił grzech morderstwa. – Kościołów nie wznoszą chłopcy z chóru parafialnego, a imperiów nie budują aniołki. Pan Jeffris z chęcią kontynuowałby ów temat, ponieważ był to przedmiot jego szczególnych zainteresowań i podniósł już rękę ku swym bujnym wąsom, które poszarpywał zawsze w obronnym geście, ale przerwał mu dżentelmen na pałąkowatych nogach, zbieracz roślin, który jak zawsze pragnął odłączyć się od kolumny i chciał wziąć ze sobą stolarza „dla ochrony”. A ponieważ pan Jeffris uzyskał odeń prawo do sprzedaży wszystkich delikatnych szkiców, z radością udzielił mu zgody na czasowe oddalenie się od ekspedycji.
Imperium i aniołowie nadal stanowiliby temat wywodów pana Jeffrisa, gdyby kolejna sprawa nie zaprzątnęła jego uwagi. – Napijmy się! – wykrzyknął i podjechał do wytatuowanego nadzorcy, by z nim rozwinąć ten nowo powstały w jego umyśle projekt. – Napijemy się szampana i wyślemy pocztą morską list do panny Leplastrier. Oskar wydał z siebie kolejny jęk. Wobec Lucyndy czuł się jedynie tchórzem i współuczestnikiem morderstw. A kiedy wóz zsuwał się, podskakując na wybojach wzdłuż upłazu do Bellingen Heads, piszcząc przeraźliwie hamulcami blokującymi zbyt szybkie obroty kół, Oskar dopasował się zachowaniem do swego przygarbionego i milczącego współtowarzysza. Za każdym poczerniałym pniakiem, za każdym ściętym bierwionem, w cieniu każdego drzewa widział pokiereszowane ludzkie zwłoki, kruche i delikatne cielesne powłoki duszy. Zażył łyk laudanum. Wyobrażał sobie, że cuchnie krwią, i zapewne tak było, bo jego bandaże były nasiąknięte krwią. W Bellingen Heads zobaczyli dwie tawerny i kilka namiotów nakrytych przetłuszczonym płótnem. Tawerny stały naprzeciw siebie przy piaszczystym placu, pośrodku którego znajdowała się sadzawka, okolona zaschłymi odchodami. Pan Smith ze swym podopiecznym pozostał na wozie, podczas gdy uczestnicy wyprawy wypróżniali się do sadzawki, ale potem, kiedy tamci skończyli, Oskar zsunął się z ławki. – Chodźmy, Smith – powiedział. – Boże drogi – Percy Smith wyglądał na śmiertelnie przerażonego – chyba pan nie zamierza popijać z nimi? – Wszak z nimi podróżowałem – odrzekł Oskar. Wszedł do tawerny i położył swe poranione dłonie płasko na blacie stołu. Panował tu odór, będący stężeniem owego drażniącego zaduchu, który – w połączeniu z solą rozproszoną w wilgotnym powietrzu jest charakterystyczną wonią Sydney. Wszędzie roiło się od czarnych much. Łaziły mu po zabandażowanych przegubach rąk, po twarzy, nawet po powiekach. Poczuł, iż naprawdę dotarł do serca Nowej Południowej Walii.
Nie miał na sobie „uniformu”, ale wyświecone czarne ubranie, które nosił jeszcze jako duchowny, a potem jako urzędnik. Spod pozbawionej kołnierzyka białej koszuli wyłaniała się długa, biała szyja, z którą kontrastowała karmazynowej barwy twarz, porośnięta krwistoimbirowym zarostem. Oparł się plecami o ścianę i skrzyżował ręce na piersiach. Wychłostam ich wszystkich, pomyślał. Zadrżał i rozejrzał się wokół, po tych zarośniętych twarzach, które nie tylko odpowiadały mu ostrymi spojrzeniami, ale często wyśmiewały się i kpiły zeń. – Oto fundamenty społeczeństwa – powiedział. W duchu zaś zapytał sam siebie: Czego oczekuje ode mnie Bóg? Oczyma wyobraźni ujrzał twarz ojca. Westchnął. Był obiektem ogólnego zaciekawienia, sam jednak odczuwał tylko to, że znalazł się w diabelskim miejscu. Nie ciekawiło go ono. Ale mała tawerna pełna była rzeczy godnych zainteresowania. Bar wyciosano z jednego pnia cedrowego metrowej szerokości. Do ścian przybito gwoździami monety – pensy i floreny. Za zasłoną zdawał się trwać nieustający kongres seksualny – mężczyźni, najczęściej rozrośnięci w barach i brodaci, wchodzili tam kolejno i wychodzili, żaden z nich nie trzymał się pewnie na nogach. Choć dzień był jasny i słoneczny, wewnątrz tawerny panował mrok, podobnie jak na osmolonym obrazku nad paleniskiem. Tłumek ciekawskich kłębił się wokół pana Jeffrisa, który wydawał się tak schludny i dystyngowany jak oficer gwardii pozujący do portretu. Drwale nalegali, by Jeffris zagrał z nimi w karty. Choć przedstawili swą propozycję z humorem, zaśmiewali się i mrugali znacząco; twarze tych mężczyzn mówiły znacznie więcej o ich okrucieństwie i egoizmie. Owe twarze w ciągu sekundy stawały się wstrętne i tylko częściowo wrażenie to łagodziły wybuchy gromkiego śmiechu. Jeffris był świetnym graczem, ale nie chciał siąść z nimi do kart. Przysłał do stolika pana Hopkinsa po butelce Moöeta i Chandona oraz
kowala i trębacza, żeby strzegli pastora. Oskar nie zdawał sobie sprawy z tych wszystkich rzeczy. Pozostawał pod wrażeniem fizycznej obecności zła. Pan Jeffris miał rację: imperium nie budują chłopcy z chóru kościelnego. W tej samej chwili poczuł się synem swego ojca, wymierzającego karę niegodziwcom. Spali tę tawernę do fundamentów. Ów wzniecony już w myślach płomień nadał jego spojrzeniu moc. Nie dziwił się temu, że wbijają długie gwoździe w srebrne i miedziane wizerunki królowej, ale raczej zastanawiał się, czy będzie można je pozostawić w pogorzelisku, przysypane popiołem. Myśl miał zaprzątniętą swym zamiarem, popiołami, kominkiem panny Leplastrier. Zostawił butelkę z laudanum na wozie. Kowal podpisał rewers, zobowiązując się do zapłacenia za wypite trunki po otrzymaniu zapłaty, a trębacz (który raz tylko użył swego instrumentu, kiedy opuszczali Sydney, a przez całą resztę czasu wykonywał różne, często niebezpieczne rozkazy pana Jeffrisa), chłopiec tak młody, że ranił się przy goleniu, rozcieńczał sobie rum lemoniadą. Odczuwał strach, choć nie znał jego przyczyny. Kowal również był zaniepokojony. Żaden z nich nie odzywał się do pozostałych, kulili się tylko jak bydlęta przygnane na targ i oczekujące, żeby prowadzący aukcję wezwał parobków, którzy przepędzą je z krzykiem, przerażone i robiące pod siebie, przed sprzedawcami i kupującymi. Pan Jeffris usprawiedliwił następnie swą odmowę udziału w partii pokera tym, że „ten tam dżentelmen jest duchownym i gra mogłaby go urazić”. Możliwe, iż pan Jeffris po prostu się nie orientował, do jakiego stopnia duchowieństwo było znienawidzone w tej części kraju. Mógł też nie wiedzieć, że poprzednika Dennisa Hasseta utopiono w wodach Bellinger. Oskar, otulony chłodną, cuchnącą powłoką własnej skóry, siedział, popijając letniego szampana. Był tak wzburzony wewnętrznie, że nie wyczuwał napięcia narastającego wśród zgromadzonych w spelunce. W jego oczodołach nasilał się tępy ból, który dawał się uśmierzyć jedynie
laudanum. Zaproszono go, by wszedł za kurtynę i „zanurzył sobie biały paluszek w świętej studzience”. Pobladła żona właściciela baru, mająca twarz rajfurki, przesłała mu kilka szklanic ciemnego napoju, dołączając wyrazy szacunku od „sir Rogera Rogacza” i „lorda Rębajły”. Każdą ze szklanic stawiano przed Oskarem w pełnej uszanowania ciszy, a dopiero obwieszczenia o ofiarodawcy wywoływały salwy śmiechu i gwizdy. Atmosfera stawała się coraz gorętsza, jakby tawerna była żywym organizmem, który zaczął odczuwać skutki wstecznego ruchu robaczkowego jelit i zmuszony został do wydalania ich trującej zawartości do otoczonej zielonkawą warstwą kału sadzawki. Ale w gruncie rzeczy spelunka stała nieruchoma, wbita fundamentami głęboko w piaszczysty grunt zakola rzeki Bellinger. Pan Jeffris nie odbył jednak całej tej długiej podróży po to, by wdawać się w karczemne awantury. Zaczął bawić się kordzikiem. Właściciel tawerny podniósł rozszczepiony z jednego końca młot i ujął jego głowicę w mięsistą dłoń. I właśnie wtedy – w chwili, gdy uwaga wszystkich skupiła się na owym młocie – Oskar zerwał się na równe nogi. Nie zamierzał tego uczynić. Stało się to tak, jakby narastające w nim napięcie nie mogło już pomieścić się w wątłym ciele. Wstał bez określonego celu, ale z pełną świadomością, iż ci bluźniercy muszą ponieść słuszną karę. Nie miał możliwości wyprostowania się, stał więc pochylony, wyciągając swe długie ramiona nad stołem. W tawernie zapadła cisza. Zza zasłony dobiegał cichy płacz kobiety. Oskar zadał sobie w myśli pytanie: Czego oczekuje ode mnie Bóg? Wydawało się, że wszyscy spowolnili swe ruchy i przytłumili rytm oddechów. Przerażająco olbrzymi mężczyzna o rudej brodzie podniósł szklankę do lśniących od wilgoci ust. Oskar pomyślał: To ruch wskazówki zegara. Podniósł dłoń. Patrzył – wraz ze wszystkimi zgromadzonymi w tawernie – jak jego ręka wysuwa się z postrzępionego rękawa, jakby była żywą
istotą. – Spójrzcie, jakie mam cienkie ramię – powiedział. – Bóg mnie nim obdarzył. Nikt się nie odezwał. – Czyż mógłbym nim was wysmagać? Nie odczuwał lęku. Widział wyraźnie całą sytuację. Widział własną dłoń. Oczyma wyobraźni zobaczył, jak trzyma w niej biały kwiat o pięciu płatkach, który nagle przemienił się w wachlarzyk kart. – Ale zagram z wami w pokera i ogram was do ostatniego miedziaka. A wygrane pieniądze będą waszym darem, złożonym dziełu Bożemu w Boat Harbour. Jakiś ruch przy jego własnym stoliku sprawił, że Oskar spuścił wzrok. Zobaczył, że trębacz wylał trunek ze swego kieliszka. Ten chłopak zaczął się modlić! Upiłem się laudanum, pomyślał Oskar. Pomyślał też, że potrzebuje jeszcze łyku. Sięgnął do kieszeni, w której zwykle przechowywał buteleczkę, ale w tej samej chwili – ku swemu szczeremu strapieniu – przypomniał sobie, że zostawił ją na wozie. Wymacał natomiast palcami złożoną we czworo kopertę, którą dała mu Lucynda, by mógł opłacić pana Jeffrisa. To Bóg wsunął mi tę kopertę w ręce. Rozwinął kopertę i wyciągnął jej zawartość. – Stawiam sto gwinei – oznajmił. – Nie! – krzyknął przeraźliwie Jeffris siedzący przy barze. – Zabraniam panu! – Zastrzelę pana na miejscu – Oskar przekrzykiwał ogólny rozgwar, który rozpętał się w tawernie – i pójdzie pan prosto do piekła. A mnie ocalono po to tylko, bym sięgnął po broń. Odepchnął od siebie stół tak mocno, że szklanka z wodą selcerską, którą się kurował kowal, wywróciła się do góry dnem, a on i trębacz musieli wygrzebywać się spod przyciśniętych blatem stołu krzeseł. – Ty morderco! – zawołał. Zanurzył rękę w kieszeni, lecz nic w niej nie
znalazł. Jeffris wyciągnął swój kordzik i ruszył w stronę Oskara. Nikt nie próbował go powstrzymać. – Mam obrońcę Boga – te słowa Oskar wypowiedział z rozjaśnionym wzrokiem, wyprostowany jak struna. Iżeś rzekł Panu: „Tyś nadzieja moja”, Iż Bóg najwyższy jest ucieczka Twoja Nie dostąpi cię żadna zła przygoda Ani się najdzie w domu twoim szkoda[35].
„Kapitan” schwycił Oskara za łokieć z taką siłą, że ten krzyknął z bólu. Granatowoczarne włosy pana Jeffrisa były starannie zaczesane, nawoskował sobie także wąsy. Pachniało odeń zakładem fryzjerskim. – Wynoś się stąd! – zawołał. – Wynoś się natychmiast! – Ostrzegam cię! – odkrzyknął Oskar. Wyciągnięto go z tawerny, jak się wyrywa rozchwiany ząb. Rozległy się gromkie śmiechy, ale on ich nie słyszał. Odczuwał jedynie swe poniżenie, ból, bezsilność, nienawiść. Powalono go na ziemię i po wielekroć uderzono. Nikt nie pośpieszył mu na pomoc. Przetaczał się po czarnym, brudnym piachu jak krab. Jak kundel. Doczołgał się do wozu i wśliznął się pod pobrudzoną smarem oś, odszukał go tam jednak czubek buta. Kordzik wpychał się między szprychy koła. Oskar zaczął się modlić: Boże, daj mi broń, bym pokarał Twych nieprzyjaciół.
[35] Psalm 91, przeł. Jan Kochanowski (przyp. tłum.).
102 Dobry chrześcijanin
Percy Smith miał się zawsze za dobrego człowieka i chrześcijanina. Pacierza nie odmawiał mechanicznie. Koperty, które wkładał do puszki na datki w kościele parafialnym, były grubsze od innych i to nie dlatego, że ofiarodawca uważał się za zamożnego, ale że szczodre datki uznawał za swój obowiązek. Był człowiekiem wrażliwym i łagodnym wobec hodowanych przez siebie zwierząt i gdy musiał je zabić, starał się urządzić wszystko tak, by cierpiały jak najkrócej. Dochowywał wierności żonie i darzył czułością i ojcowskim uczuciem swe córeczki. Żywił jednak obawę, iż jego wrażliwość jest o wiele słabsza od jego tchórzostwa. Jeśli okazywał łagodność i współczucie cierpiącym, to jedynie dlatego, iż był jednym z nich i że się lękał. Nie mógł spokojnie słuchać opowieści o męczeństwie Chrystusa. Ani przyzwyczajenie, ani ustawiczne ich powtarzanie nie łagodziło bólu, jaki odczuwał na myśl o powolnym, wydłużającym się w czasie, bolesnym konaniu. Kiedy kaznodzieja stawiał za świetlany przykład męczenników za wiarę, pan Smith obawiał się, że – w obliczu próby męczeństwa – wyparłby się swego Boga. Udział w ekspedycji prowadzonej przez pana Jeffrisa zaostrzył wszystkie obawy, jakie Percy Smith żywił wobec samego siebie. Okazał się obłudnikiem i tchórzem. Torturował Oskara Hopkinsa lejkiem i laudanum. Nie stanął w jego obronie, lecz spuszczał wzrok i potakiwał jak posłuszny służbista. „Podporządkowywał się”. Tłumaczył sobie, że
nikomu nie wyrządza krzywdy. I siedział cicho na wozie – co za hańba! – kiedy zabijano tubylców. A kiedy pan Hopkins zaprotestował przeciw zbrodni, Percy Smith był jednym z tych, co – na rozkaz Jeffrisa – przywiązali pastora do drzewa, aby nie przeszkodził w owym ponurym dziele. Złość i odraza, które powinien z siebie wyrzucić, skumulowały się teraz w jego sercu i skłoniły do ostrzenia siekiery w nieskończoność, aż stała się ostra jak brzytwa. Wcale nie myślał, że robi to, by podciąć sobie żyły. Ostrzył ją i ostrzył, czerpiąc zawziętość z głębokiej studni zła, którą w sobie wydrążył. Kiedy skończył z siekierą, zabrał się do tomahawka. Siedział tedy sobie w „damskim przedziale”, kiedy usłyszał krzyki i zobaczył pana Jeffrisa, z uniesionym kordzikiem, kopiącego Oskara Hopkinsa w żebra i w siedzenie. Pastor trzymał w ręku kopertę, którą pan Jeffris próbował mu wyrwać. Pan Hopkins skrył się pod wozem, a potem wyłonił się po jego drugiej stronie, usiłując wspiąć się na stopień. – Boże, dopomóż mi – szeptał. Już prawie znalazł się w wozie, kiedy pan Jeffris złapał go za ramię. Percy zamachnął się tomahawkiem i ugodził pana Jeffrisa w kark. Ostrze nie było ciężkie, a pan Smith był silnym człowiekiem. Wyczuł trzaśnięcie kości. I odczuł najgłębszą z możliwych satysfakcji, coś tak bliskiego rozkoszy, że nie można użyć innego określenia. „Kapitan” osunął się po burcie wozu, krew trysnęła na jasnoniebieską bluzę, a pan Smith spostrzegł, jak jego podopieczny podnosi siekierę. Oskar stał z rozstawionymi nogami, siekierę ujął nieprawidłowo, dwie białe dłonie trzymał zbyt blisko siebie. Twarz mu się zaczerwieniła, usta rozwarły szeroko. A kiedy duchowny uniósł topór wysoko, pan Smith pomyślał: On sam się skaleczy, źle to robi. – Ha! – krzyknął pastor Hopkins. I uderzył błyszczącym ostrzem w sam środek lśniącej, wypomadowanej
głowy pana Jeffrisa. Zaraz po tym jego ręce puściły trzonek siekiery. Trząsł się i szczękał zębami. Jeffris osunął się na kolana i pochylił w stronę, w którą ściągał go ciężar topora. Ostrze tkwiło na siedem centymetrów w czaszce, przy lewym oczodole. Wszyscy pijacy pozostawali nadal we wnętrzu tawerny. Pan Smith upewnił się co do tego, zanim przystąpił do jakichkolwiek działań. A następnie zdjął z ławki wozu pled i okrył nim dygoczącego na całym ciele pastora Hopkinsa. Zniósł go na rękach na ziemię, i nie wiedząc nawet, co robi, otulił starannie kocem, jak dziecko. Ułożył go sobie na kolanach i głaskał, uspokajając.
103 Czyż nie popełniłem morderstwa?
Panie Smith, czy ja zamordowałem człowieka? – My go zamordowaliśmy, my obaj. – Proszę mi więc powiedzieć, czemu doszło do tej strasznej rzeczy? I dlaczego tu jesteśmy? A gdzie reszta uczestników naszej wyprawy? Oskar obudził się następnego dnia po tym, jak pan Smith owinął go kocem. Dłuższą chwilę zajęło mu wyplątanie się z przepoconych powijaków, kiedy już jednak odchylił dobrze znaną płachtę namiotową, odeszły odeń wszelkie nocne koszmary i ujrzał chłodne, niebieskie wody rzeki Bellinger, podpływające pod małą przystań. Przycumowano do niej dwie barki, czy też raczej (ponieważ były wydłużone i wyposażone w prostokątne żagle) łodzie. Kręcił się przy nich Percy Smith, w czystej, białej koszuli, konstruując rodzaj platformy łączącej je obie. – Nasza „wyprawa” zdąża w tej chwili na południe, w pościgu za panem Jeffrisem – odkrzyknął Percy Smith, obdarzając swego podopiecznego pokrzepiającym uśmiechem i czochrając sobie dłonią włosy, tak że czupryna zjeżyła mu się na czubku głowy jak koguci grzebień. – Mają go za oszusta i przecherę. Chcą swej zapłaty i ścigają go, żeby odebrać pieniądze. – O Boże! – westchnął Oskar, łapiąc się za głowę. Pan Smith przywiesił sobie młot do pasa i poprowadził pastora na pomost przystani jak opornego młodziutkiego osiołka. – Wio, naprzód! – krzyknął. – O Boże! – Oskar nie zdawał sobie sprawy, że stąpa po wspornikach
łączących pale pomostu. – O dobry Boże, cóżeśmy uczynili! – Ćśśś – mówił uspokajająco pan Smith, sprowadzając go na powrót z pomostu na twardy grunt, między sterty worów z heskiego płótna i belki. – Cicho, proszę się niczego nie lękać. – Zabiłem człowieka. – Stwórca to panu wybaczy. Wątłym, wymizerowanym ciałem Oskara wstrząsnął dreszcz. Percy Smith odczuł go i wiedział, co znaczy. Sam też nie był wolny od podobnych doznań, choć to, które go wypełniało w głównej mierze – niech mu Bóg wybaczy – było pokrewne rozbawionemu ożywieniu. Odczuwał ogromną ulgę. Chciało mu się podskakiwać z radości, kiedy zbliżał się do pastora po deskach pomostu. – Ale Bóg był także i jego Stwórcą – stwierdził pan Hopkins z powagą. – Widzi pan – odparł Percy Smith – teraz my jesteśmy żywi, a on martwy. Niech pan podziękuje Bogu za to, że nas od niego uwolnił. Ujął swego podopiecznego za ramię i podprowadził do pnia leżącego przy dymiącym ognisku. Wziął do ręki gałąź z nieopadłymi jeszcze liśćmi i wymachując nią, wzniecił płomień. – Byli tak uprzejmi, że zostawili nam herbatę, cukier i blaszaną puszkę. Co do reszty, to widać zbytnio się spieszyli. – A co z moim kościołem?! – Oskar zerwał się na równe nogi. – Nie zabrali pańskiego kościoła. Rozejrzał się dokoła niespokojnie, a Percy Smith nie mógł opanować uśmiechu. – Och – na twarzy Oskara odmalowała się irytacja – pan oszalał. – Tu jest pański kościół, pastorze – pan Smith nadał swym słowom uspokajające brzmienie – naprawdę tu jest. – Wcale mi się to nie podoba, głupcze! – zawołał jego towarzysz w odpowiedzi i stanął na pniaku, wymachując gałęzią, by wzmocnić płomień. – Kościół musi się znaleźć w Boat Harbour. Zamordowałem człowieka, który miał tam go dostarczyć. A pan, pan... – Oskar westchnął
głęboko po tym wybuchu i usiadł na ściętym pniu. – Nie mogę pana winić, panie Smith, ale jakie to ma znaczenie, skoro najprawdopodobniej zostaniemy aresztowani? – Drogi pastorze Hopkins, proszę się rozchmurzyć. – Rozchmurzyć! – sarknął. – Wygląda pan jak mała rosella. Proszę spojrzeć na siebie – skóra spalona słońcem na karmazynowy kolor, drży pan na całym ciele. Gdyby tu byli stróże prawa, od razu by wiedzieli, kogo szukać. Ale w tej okolicy nie ma stróżów prawa. – Nie ma tu policji? – Nawet gdyby tu się zjawiło całe stado konstabli z Sydney, przysięgam na pańską butelkę laudanum, że byłoby zbyt powolne dla Percy’ego Smitha. Powinien pan się cieszyć, że mnie pan poznał. – Och, jestem od tego daleki. – Całkiem niesłusznie, pastorze Hopkins. Ten drań został usunięty, zanim którykolwiek z owych ludzi w tawernie wystawił głowę na światło poranka. Może mi pan pogratulować. – Przykro mi, panie Smith, ale nie potrafię. – To proszę wziąć sobie kawałek chleba świętojańskiego. Szkoda, że się pan nie obudził na tyle wcześnie, by go pokosztować, kiedy był gorący. Oskar popijał herbatę, a pan Smith przypatrywał mu się uważnie. – Któż by mnie wziął za mordercę? – odezwał się po chwili. – Nawet ja sam nigdy bym się za mordercę nie uznał. Proszę tylko pomyśleć o mojej biednej matce, która wykarmiła mnie swą piersią... – Zamilkł i wpatrzył się w ogień. – Proszę się tym nie zamartwiać. Oskar uniósł filiżankę z herbatą i rozejrzał się po obozowisku. Percy Smith rzucił mu spojrzenie z ukosa. – Nie będzie pan musiał zatrzymywać się tu na dłużej. – A gdzie jest ten kościół, z którego powodu rozlano tyle krwi? – Tu wszędzie, dokoła pana, pastorze. Czy nie dostrzega pan szklanych płyt?
Rzeczywiście, przy obozowisku i na pomoście przystani rozstawione były w równych stosikach składowe elementy szklanego kościoła i jego żelaznego szkieletu, opatrzone etykietami powiewającymi na wietrze jak listki wanilii. – A gdzie są skrzynie? Jak my to wszystko bez skrzyń... – „Nie myśl, że walka nie zdała się na nic...”[36]. Patrzy pan przecież na skrzynie. – Smith, błagam pana, nie jestem w nastroju do rozwiązywania zgadywanek. – To proszę mnie posłuchać i nie martwić się bez potrzeby. Wynająłem te dwie łodzie, zacumowane przy przystani. Żadna z nich nie jest dość duża, by pomieścić na pokładzie cały kościół, toteż – w czasie kiedy pan drzemał – wykorzystałem drewno ze skrzyń do zbudowania platformy. Znam się na matematyce, wszystko dokładnie wyliczyłem. Pański kościół, pastorze, ma szesnaście metrów długości i osiem szerokości. – Siedem metrów i piętnaście centymetrów. – Racja. Wszystkie jego elementy składowe, jak mi pan powiedział, ważą dwanaście ton. Po to, by przewieźć drogą wodną dwanaście ton, potrzebne są barki mogące zabrać osiemdziesiąt metrów sześciennych ładunku. Te dwie zestawione razem łodzie są w stanie taki ładunek na łączącej je platformie pomieścić. Możemy holować na nich kościół w górę rzeki. Zdobyłem już ludzi do tego zadania. Dwaj mężczyźni przeciągną łodzie głównym nurtem. Zajmie to dwa dni. – A potem musimy zmontować kościół. – Nie potem – sprostował Percy Smith. Wstał i zaczął się przechadzać wokół ogniska. – Zmontujemy kościół nie potem, lecz tu, na miejscu. Na platformie. Widzi pan, pastorze, wszystko przewidziałem. Wpłyniemy do Boat Harbour w pełnej chwale. Może pan to sobie wyobrazić? Niechże sobie pastor wystawi miny owych bezbożników na taki widok. Na widok kryształowej wizji! Och, mój ty... Czy pan już widzi tę scenę, pastorze Hopkins? Ależ to nimi wstrząśnie, Boża świątynia przypływająca do nich
rzecznym nurtem... – Panie Smith, jestem zmęczony. – Proszę się otrząsnąć ze zmęczenia, pastorze, zwiastunie radości! – wykrzyknął Percy Smith. – Proszę się zdać na mnie. Jestem człowiekiem praktycznym. Tę pływającą platformę już zbudowałem. Było to całkiem proste. – A co zrobimy po dopłynięciu na miejsce? – Drogi pastorze, proszę mnie cierpliwie wysłuchać. Ja zadałem już sobie to samo pytanie. Pomyślałem, że jest rzeczą stosunkowo łatwą zmontować ten kościół na pływającej platformie. Ale co z nim zrobić po przybyciu na miejsce? A oto odpowiedź. Łodzie połączone są dwunastoma drewnianymi dźwigarami. Musiał je pastor widzieć, ale pewnie nie zwrócił pan na nie uwagi. Zachowywał się pan jak Makbet pogrążony we śnie. Ja zaś dokładnie wszystko opracowałem. Mamy więc dwanaście łączących łodzie dźwigarów. Kiedy znajdziemy się w Boat Harbour, wynajmę dwudziestu czterech ludzi, by znieśli na ląd kościół ustawiony na tych dźwigarach. Będzie mi pastor gratulował. – Dwudziestu czterech ludzi może nie wystarczyć. Każdemu przypadłoby pięćset kilogramów do dźwigania. – No to znajdziemy czterdziestu ośmiu albo i dziewięćdziesięciu sześciu. To nieważne, ilu. W takich miasteczkach pełno jest ludzi pragnących pokazać swą siłę. Wynajmiemy ich do przeniesienia kościoła środkiem głównej ulicy jak baldachimu w czasie procesji. – Panie Smith, dlaczego pan to wszystko robi? – Odpowiedź nie spodoba się panu, pastorze Hopkins. – Ale proszę o nią, mimo wszystko. – Robię to wszystko, bo zabiliśmy człowieka – odrzekł Percy Smith. – I ów czyn skłania mnie do czynienia dobra. Nie umiem tego wytłumaczyć. – A nie odczuwa pan wstydu? – Oczywiście, że odczuwam. I poczuwam się do winy. Ale muszę panu wyznać, pastorze, że przede wszystkim gnębi mnie smutek, iż zabiłem tę
bestię. To jest coś, do czego nie można się przyzwyczaić. Stara się pan, by jak najlepiej naostrzyć nóż i zadać śmierć jak najszybciej, ale nadchodzi taki moment, kiedy patrzy pan tej biednej bestii w oczy – może pan to pytanie zadać farmerom, jeśli będą na tyle szczerzy, by powiedzieć prawdę, przyznają, że to straszne. Ale ów człowiek był okrutnikiem i czuję się poniekąd zadowolony, że go zabiłem. Nie zniósłbym już ani dnia dłużej tej mojej rozlazłej jak meduza bierności. – A które z przykazań złamaliśmy? – Jestem pewien, że Wszechmogący nie ma umysłowości kasjera kolejowego. – Co pan przez to rozumie? – Że nie jest drobiazgowy jak urzędnicy państwowi. On wie, że pan nie jest złym człowiekiem, pastorze. Oskar sięgnął ręką do kieszeni i znalazł buteleczkę z laudanum na swoim miejscu. – Powinien się pan umyć – poradził Percy Smith. – Mam trochę mydła. – Tak – zgodził się Oskar. Nie uwierzył jednak w ani jedno słowo z tego, co Percy Smith powiedział o Bogu.
[36] Cytat z wiersza Artura Clougha (1819–1861) „Say Not the Struggle
Naught Availeth” (przyp. tłum.).
104 Maria Magdalena
Kumbaingiri Billy’ego nie było w tamtej tawernie ani w żadnej innej. Ale kobieta popłakująca za zasłoną była siostrą jego ojca. Drwale uprowadzili ją na rok przed owymi wydarzeniami i znalazła się w położeniu najbardziej rozpaczliwym z możliwych. Miała wówczas około dwudziestu lat. Mówiła, że po słowach Oskara w tawernie zaległa cisza. Opowiadała, że twarz miał tak poharataną, pustą i wyniszczoną jak odarte z kory pnie na bagniskach wokół Bellinger. Kumbaingiri Billy mówił, że siostra jego ojca widziała nadchodzące nieszczęście, ale wydawało się ono – jego zdaniem – podobne do jej własnego. Ta młoda kobieta była świadkiem morderstwa. To ona wskazała Percy’emu Smithowi gnojówkę, która stała się miejscem ostatecznego spoczynku pana Jeffrisa. I ona doprowadziła pana Smitha do chaty H.M. McCrackena, położonej w dolnym biegu rzeki, i czekała na zewnątrz, drapiąc się po długich, cienkich nogach, podczas gdy Percy Smith targował się z McCrackenem o rozsądną cenę za dwie łodzie. Widziała też, jak budził się Oskar i słyszała rozmowę o morderstwie. Przysiadła w kucki w buszu o kilka metrów od nich obu. Oskar bardzo ją wzruszył. Pomyślała, że jest dobrym człowiekiem. Kiedy zakończył swe ablucje, wychynęła z buszu i powiedziała, że zna dwóch mężczyzn, którzy mogliby dopomóc w zmontowaniu kościoła. I widziała kościół ustawiony na platformie. Kumbaingiri Billy znał całą tę historię. Opowiadał: – Człowiek o zaczerwienionej twarzy i płomienistych włosach poruszał
się bardzo szybko. Ciocia nazywała go „Pożarem buszu”, bo był spalony słońcem i miotał się gwałtownie po platformie, jakby tańczył wokół płonącego w nim samym ogniska. Kolumny wznieśli już pierwszego dnia – wydawały się skręcone jak liny, jak korkociąg. Miały kolor czarny i były natłuszczone. Ten tłuszcz również był czarny i biali ludzie nim się pobrudzili. Połączyli te kolumny palikami wyciosanymi z młodych drzewek. Nie mogli oczywiście używać gwoździ, więc złącza powiązali linami. A potem przenieśli całość na pomost przystani. Na tych złączach zrazu nie było żadnych ozdobników. Te się pojawiły później – żeliwne okucia, takie jak na domach przy Lawson Street – wszystko to znalazło się u zwieńczenia ścian. Ozdobiono nimi także szczyt budowli, nasadzono tam cały rząd fikuśnych ozdób, ale dolne partie były gładkie. Ustawili je na tym pomoście i czekali na odpływ. Zapalili sobie. Około południa odpływ nastąpił. Ściany wraz z pomostem opuściły się, a wtedy pan Hopkins zawołał: „Teraz jest dobrze!”. Zsunęli zwieńczenia z pomostu i zainstalowali je. Pan Hopkins nie wchodził na dach, ale bynajmniej nie wahał się wydawać budowniczym rozkazów. Mówił im: „Ty masz zrobić to, a ty tamto, uważaj, lepiej nie rzucaj tego na ziemię, może się złamać”. Zaczęli pracę na dwa dni przed Niedzielą Palmową i pracowali także w święto. Właśnie tego dnia zaczęli pokrywać żeliwną konstrukcję szkłem. Pracowali bez przerwy, żeby wygrać zakład, jak się później dowiedziałem, i dlatego naruszyli przykazanie święcenia dnia świętego. Zaczęli od spodu i posuwali się w lewą stronę, tap-tap. Musieli używać jakichś metalowych klamer, jak myślę, żeby utrzymać płyty w tych ramach. To wtedy moja ciocia zobaczyła po raz pierwszy szkło. Słowo daję, że była bardzo przejęta. Przedtem widywała tylko szklane butelki, teraz zrozumiała, że szkło może służyć też dobru. Nie wiedziała o tym dawniej. A kiedy zobaczyła szklany kościół, stała się chrześcijanką. I to właśnie owego dnia Jezus zawitał nad rzekę Bellinger. Zobaczyła Jezusa, Marię, Józefa, Pawła i Jonasza – cały ten tłum, którego wcześniej nie znała. Dostrzegła też, że twój pradziadek jest dzielnym człowiekiem. Wokół głowy świeciła mu
aureola, jak tamtym świętym, ciotka zobaczyła ją wieczorem, kiedy cały dygotał – nie od chłodu, ale ze świątobliwego uniesienia. Powiedział jej: „Będziesz mieszkała w raju”, ochrzcił ją i nadał imię Marii Magdaleny. Było to śmieszne imię jak na dziewczynę z plemienia Kumbaingiri i jeśli chcesz znać moje zdanie, Bobie, przemawianie do nas, czarnych, takim językiem nie miało sensu.
105 Miriam
Miriam Chadwick nie nosiła żałoby i po raz kolejny wyrzuciła czarne stroje, mimo że pani Trevis, jej pracodawczyni, napominała ją głośno, iż ten nierozważny czyn jest wyzwaniem rzuconym losowi. – Po kimże miałabym teraz chodzić w żałobie? – spytała Miriam, kołysząc nowo narodzone dziecię pani Trevis, stale niespokojne i głodne, które wyciągało główkę ku ramieniu swej opiekunki. – Być może po mnie albo po panu Trevisie – wyszeptała matka niemowlęcia zsiniałymi wargami. – Och, to całkowicie nieprawdopodobne – zaprzeczyła Miriam Chadwick, odgarniając z czoła swe długie włosy – piękne, czarne jak węgiel, jak upierzenie kruka, któż miał jednak podziwiać ich granatowy połysk tutaj, w Marx Hill? – To absolutnie nieprawdopodobne – dodała, odsuwając od siebie dziecko i utrzymując dwuznaczną wymowę swego zaprzeczenia tak długo, jak to tylko było możliwe – skoro oboje państwo cieszą się tak świetnym zdrowiem. – Proszę – pani Trevis wyciągnęła dłonie w stronę niemowlęcia, które zainteresowało się z kolei sosjerką stojącą na stole – proszę mi teraz dać mego syneczka. A pani zajmie się czymś innym. Tym „czymś innym” była drewniana maselnica, istne narzędzie tortur, które wskazała guwernantce. – Gdyby się pani udało złapać pastora Hasseta – podjęła pani Trevis, a jej przypuszczenie nie miało żadnego związku z żałobą i wdowimi szatami Miriam, chciała jednak przypomnieć zadzierającej nosa
pracownicy (uważającej, iż jest stworzona do wyższych celów niż rozpalanie pod kuchnią albo też ubijanie śmietany na masło), jakie jest jej właściwe miejsce w społeczeństwie. – Wcale nie miałam zamiaru „łapać”, jak to pani określa, tego biedaka, choć nie ulega wątpliwości, iż został złapany, mimo że sam nie zdawał sobie z tego sprawy. – Zazdrość to pierwszy stopień do piekła – odcięła się pani Trevis, zanurzyła palec w maselniczce i podała go do oblizania swemu wiecznie głodnemu synkowi. Miriam Chadwick rzuciła jej spojrzenie z ukosa i syknęła: – Ciekawość. – Co znaczy: ciekawość? – Ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła. – Zaczyna się od ciekawości – pani Trevis nie dawała za wygraną – a kończy na zazdrości. Wyrzucenie żałobnego odzienia może ściągnąć nieszczęście. Rozmowę tę rozpamiętywała Miriam Chadwick owego gorącego czwartkowego popołudnia, kiedy Trevisowie wybrali się do Boat Harbour na przedświąteczne zakupy, ona zaś cieszyła się samotnością, siedząc na drewnianym schodku werandy i przyglądając się zakolu rzeki Bellinger. Właśnie przebiegała w myślach listę swych niewydarzonych, irytujących lub wręcz gburowatych zalotników, gdy nagle ujrzała, jak dwaj mężczyźni w szerokich, słomkowych kapeluszach holują kościół zbudowany ze szkła. W pierwszej chwili Miriam poczuła żal, że pani Trevis nie ma w domu i nie może wraz z nią oglądać tego zjawiska; jej własne okrzyki zdziwienia odbijały się pustym echem. Moja biedaczko, stwierdziła w końcu w myślach, doznając zarazem satysfakcji, że to jej właśnie przypadło w wyłącznym udziale owo szczególnego rodzaju wyróżnienie – gdybyś tak mogła zobaczyć, co cię ominęło. Gdybyś tak mogła to zobaczyć, tak sobie popatrzeć... Zjawisko przesuwało się w górę rzeki, emanując światłem, eleganckie
jak powiew cywilizowanego świata. Kto tego dokonał? – zapytywała się w myślach Miriam Chadwick. Kto? Chcę znać odpowiedź na to pytanie. Który z mieszkańców tej zabłoconej doliny mógł się na coś takiego zdobyć? Bo ten mały kościół o stromym dachu nie tylko cały zbudowany był ze szkła, ale charakteryzował się proporcjami tak szlachetnymi, jakby wykonano go na zamówienie jakiegoś księcia, powiedzmy, bawarskiego. Wzdłuż krawędzi dachu rozmieszczono ozdobniki, swego rodzaju krezę – Miriam nie mogła tego ściśle ustalić, ale wydawało się, że tworzy ją rząd lilii andegaweńskich. Płyty szklane, z których złożono ściany, nie były kwadratowe i niezgrabne jak szyby okienne, ale wydłużone i smukłe, zwieńczone trójkątami i wykutym w żelazie fryzem ozdobionym medalionami (przypominającymi koguci grzebień), znajdującymi odpowiednik we fryzie zdobiącym ich podstawę. Ten żeliwny fryz miał blisko metr wysokości i przywodził na myśl ornamenty w gotyckiej katedrze. Miriam nie dostrzegła, a więc nie mogła docenić przedmiotu szczególnej dumy pana Flooda – wykutych w żelazie, przypominających cukierki zwojów – a w gruncie rzeczy po minucie zapomniała już całkowicie o cudownej konstrukcji, która stała się dla niej niewiele więcej warta od ładnego opakowania. W miarę jak połączone platformą łodzie przesuwały się, zmieniając jej kąt widzenia, szkło odzyskiwało swą przezroczystość i Miriam dojrzała siedzącą wewnątrz kościoła na krześle, czarno odzianą postać. W tej samej chwili jej zmysł piękna został całkowicie zagłuszony przez uczucia nierównie praktyczniejszej natury, jeśli bowiem ta piękna budowla była kościołem – a świadczył o tym krzyż umieszczony na szczycie – ten mężczyzna w czerni musiał ponad wszelką wątpliwość być duchownym. Miriam miała pośród swych strojów jasnozielony jedwabny strój jeździecki, który w Boat Harbour nie znajdował żadnego zastosowania.
Włożyła go teraz. Miała także kapelusik z woalką. Przypięła go do włosów długą szpilką. Nie wystarczyło jej już czasu, by się wykąpać. Weszła na padok i złapała szetlandzkiego kucyka, którego gospodarze pozostawili w domu. Trzepnęła go mocno po nosie, kiedy próbował ją gryźć. Przerażone zwierzę cofnęło łeb, a jego oczy, choć pozostały dzikie, złagodniały pod wpływem tego doświadczenia. Jesteś taki sam, pomyślała Miriam, jak cała reszta. Kucyk szarpnął uzdą. Miriam przyłożyła mu ponownie, rozmyślając o brutalizacji zachowań, jaka się w niej dokonała pod wpływem warunków życia w kolonii. Kucyk nie umiał poruszać się powoli. Zerwał się do galopu i gnał przez łupkowate pagórki w stronę rzeki. Przejeżdżając przez bramę, Miriam zgubiła swą małą szpicrutę, ale uzdę trzymała mocno, nie pozwalając konikowi na żadne brykanie. Jechała dróżką dla bydła wzdłuż rzeki i wkrótce wyprzedziła obu holujących kościół mężczyzn. Dobry Boże, modliła się w duchu, nie pozwól, bym wyszła na idiotkę! Krzyknęła ze strachu, kiedy kucyk potknął się o coś na kamienistym brzegu rzeki, ale odzyskał równowagę i pobiegł, pozostawiając za sobą kościół, ku przystani w Boat Harbour. Miriam zaniepokoiła się, że dla wszystkich jest jasne, o co jej chodzi, i zawstydziła się na tę myśl. W Boat Harbour będzie musiała się ukrywać przez godzinę lub dwie, żeby jej nie wypatrzyli pracodawcy ani ich dzieci, gdyż rodzina Trevisów miała zamiar, jak się wydawało, zajrzeć do wszystkich po kolei sklepów sukienniczych w miasteczku. Miriam weszła do sali modłów nad warsztatem rymarskim i zaczęła się modlić, recytując pacierze z coraz większą niecierpliwością.
106 Nawa katedry
Okolice
rzeki nie wyglądały wtedy tak jak dzisiaj, nie było tych elektryzująco zielonych pól, opuszczających się ku jej łożysku. Jej brzeg sprawiał wrażenie ułożonej z zielonych klifów dekoracji, osnutej włóknami i przetykanej skalistymi igłami, obrośniętej paprociami i pnączami. Krajobraz ten poharatany był przez drwali wyrębujących drzewa cedrowe, ale te rany kryły się w buszu i chociaż Oskar widział, jak Percy Smith i dwaj jego pomocnicy dokonują cudów, by liny holownicze nie uwięzły między spławianymi rzeką balami drzewnymi, nie przyszło mu do głowy pytanie, skąd się owe bale biorą. Dostrzegał jedynie hałaśliwą ścianę dżungli, z której podrywały się do lotu ptaki o rozłożystych skrzydłach, w miarę jak u jej podnóża przesuwał się holowany po rzece kościół. Z laudanum czy też bez narkotyku ta podróż nie była dlań łatwa. Poprosił Percy’ego Smitha o zamknięcie drzwi do kościoła i ustawił sobie twarde drewniane krzesło w samym środku nawy. Modlił się, a jego głos wewnątrz szklanego pomieszczenia nabierał wysokiego, wibrującego tonu. Wykrzykiwał: – O Panie, znalazłem się oto pomiędzy groźnymi wodami Twej rzeki. Otaczasz mnie blaskiem swej chwały, ale ja się lękam. Z zewnątrz dobiegał chichot człowieka przezywanego „Rumgo”. Odgłos ów nie miał jednak dla Oskara znaczenia większego niż ptasi świergot. Mój pradziadek posuwał się w górę rzeki jak ślepiec wiedziony główną nawą katedry Notre Dame. Nie widział nic wokoło. Kraina obfitowała w święte podania, bardziej starożytne od tych, które nosił przy sobie
w oprawnym w zatłuszczoną skórę tomie Biblii – ale Oskar nawet sobie nie wyobrażał, że mogą istnieć. Niektóre z owych podań były tak trudno dostrzegalne, jak przezroczyste antropoidy żyjące w bagniskach wokół odnóg rzecznych. Te historie przypominały muszki, owady, mogące żyć pośród nasion i traw, w miejscach, obok których miał później przechodzić, w ogóle ich nie widząc. W tej krainie każdy głaz posiadał swą nazwę, a większość owych nazw wiązała się z duchami, miała duchowe znaczenie. Oskar podarował swój kapelusz siostrze ojca Kumbaingiri Billy’ego. Stało się to w Wielką Środę, przed Wielkim Piątkiem, i chociaż w Sydney bywało o tej porze chłodno, pod tą szerokością geograficzną panował upał. Szczególnie gorąco było pod osłoną samych tylko traw. Dopiero brzeg w zakolu rzeki dawał nieco cienia. Kumbaingiri Billy widział szklany kościół. Był wówczas młodym chłopakiem, inicjację przeszedł dopiero przed rokiem. Polował wraz z dorosłymi mężczyznami w miejscu nazywanym Marx Hill. Szklany kościół zobaczył z daleka – świetlistą bryłę wpływającą w zielone cienie. Holowali ją ludzie w niebieskich koszulach i szerokich kapeluszach. Ściągali platformę do brzegu na długich linach. Ustawili się w krąg, pośrodku którego znajdował się jeden mężczyzna. Nawet w cieniu, jak Kumbaingiri Billy opowiadał mojemu ojcu, płomyki ognia tańczyły wokół jego głowy. Oskar nie mógł dostrzec obserwujących go czarnych. Nie obawiał się ich zresztą. Obawiał się czegoś zupełnie innego. Drewniana platforma, na której stał, wsparta była na dwóch łodziach H.M. McCrackena, które – mimo spajających je gwoździ i desek – były dwoma niezależnymi od siebie elementami. Toteż kiedy jeden z nich chwiał się na wodzie, ruch ten nie obejmował drugiego, skutkiem czego platforma, na której ustawiono delikatną jak ptasia klatka konstrukcję kościoła, przechylała się i przesuwała w bok. Szkło, tak wrażliwe na nacisk i przeciążenia, mogło nie wytrzymać takiej niestabilności.
Trzy płyty szklane, wchodzące w skład pokrycia dachowego, już pękły. Rozpadły się na szklane odpryski, które lecąc w dół, rozbłysły tęczowym blaskiem wokół złożonych dłoni mego pradziadka. Był wychudzony i brzydki, miał wystające jabłko Adama; środek twarzy szpecił mu zakrzywiony, zaczerwieniony nos. Wyglądem przypominał najlękliwszego z kalwinistów. Oczy okalały mu blade, nieobjęte opalenizną kręgi. Zielone tęczówki, pożółkłe i wybladłe, odcinały się od czerwonych żyłek pokrywających gęstą siecią białka. Percy Smith wciągnął swój kraniec platformy w przybrzeżny muł. Wektory oddziałujących na nią sił zmagały się ze sobą wytrwale. Platforma pod stopami Oskara przechyliła się i kolejna szklana tafla pękła – tym razem odpryski spadły u podnóża skręconych jak cukierki kolumn. – O Boże – wzdychał Oskar, a pot spływał mu z brwi, zalewając oczy – niech Ci będą dzięki, że pozwoliłeś mi dożyć tego dnia! W odpowiedzi trzasnęły trzy dalsze szklane tafle. Zgodnie z prawami fizyki odpryski powinny były spaść na ziemię – nic nie wiązało pękniętych kawałków, tylko to, że przywierały do siebie – wbrew owym prawom jednak tkwiły nadal na swym miejscu. Zamgliły tylko obraz nieba, jak jakaś narzucona na szkło powłoka, jak kożuch na mleku lub porysowany od zużycia celofan. Mężczyzna w kościele machał rękami, a z perspektywy Marx Hill gestykulacja jego zdawała się mieć znaczenie tajemnicze, niemal magiczne, choć w istocie chodziło jedynie o odpędzenie owadów, wielkich i agresywnych, które zostały uwięzione w tym wielkim, szklanym kloszu. Były to owady leśne, które nie znały szkła. Znajdowały się pomiędzy nimi także trzy ważki o błękitnych brzuszkach. Przez sto tysięcy lat ich gatunek zamieszkiwał dolinę, w ogóle nie mając kontaktu ze szkłem, a tu nagle powietrze wokoło stało się oporne, nieprzeniknione, utraciło swą miękkość. Podobne zaskoczenie spotkało opancerzone grubo pszczoły i zwinne osy. W panice obijały się o szkło, zmagały się z tym „niczym”, jakby pragnąc zademonstrować Oskarowi ograniczenia jego własnego
pojmowania, niedostatek jego wiedzy o Bogu, a także to, że ściany piekieł mogą być stworzone z czegoś właśnie takiego, przekraczającego wszelkie wyobrażenie, niepojętego i nierealnego. Podczas gdy trzej mężczyźni pracowali bosakami, Oskar zasłaniał sobie uszy dłońmi lub też wymachiwał nimi w powietrzu. Odpryski szkła utworzyły mu nad czołem płomienną aureolę. – Boże, wielbię Cię – modlił się. – Wielbię Twą groźną rzekę. Wcale się nie boję. – Ale wsunął dłoń do kieszeni i mocno ściskał schowaną tam butelkę laudanum. Już zaraz będzie po wszystkim, myślał z ulgą. Rozpryskujące się płyty raniły jego poparzoną słońcem skórę i Oskar nadal przypatrywał się ważkom obijającym się o szklane ściany. Nagle zdjęło go przerażenie na myśl, że zawarł swój zakład, idąc za podejrzanym podszeptem. Że to nie Bóg go do tego nakłonił, ale ów „drugi głos”. Zdjął z siebie surdut i owinął go wokół głowy i ramion i z tej właśnie przyczyny, kiedy wreszcie nadkruszony kościół przycumowano do grobli portowej w Boat Harbour, krótkowzroczny urzędnik administracji rządowej wziął Oskara Hopkinsa za zakwefioną zakonnicę.
107 Początki kościoła anglikańskiego w Boat Harbour
Pastor Dennis Hasset znalazł na swej skarpetce pijawkę. Próbował właśnie dostać się do domu, musiał ją więc usunąć. W gruncie rzeczy dwie pijawki przyssały się do tej samej ranki, wskutek czego jedna była już opita i napęczniała, podczas gdy druga pozostawała jeszcze szczupła. Widok dwóch lśniących, czarnych bryłek i dwóch ogonków przyprawiał Dennisa o mdłości, zerwał się więc do biegu, co sprawiało wrażenie, jakby przed czymś uciekał i mógł zostać wyśmiany przez pijanych woźniców albo obrzucony ziemniakami przez usmarkane dzieciaki Magneyów lub Wallów. Kiedy dotarła doń wieść o szklanym kościele, pomyślał tylko, że z pijawką będzie musiał uporać się w domu. Z pewnością nie wiązał owego wydarzenia z Lucyndą. W gruncie rzeczy nie w pełni dawał wiarę temu, co usłyszał. Dowiedział się jedynie, iż przyholowano jakąś szklaną konstrukcję, którą jego informator, urzędnik administracji rządowej, uważał za kościół, a która mogła też okazać się parowcem albo łodzią ratunkową, albo karocą uratowaną z wraku statku rozbitego o skały Heads. Do pozbycia się pijawki potrzebna była pastorowi sól. Zakupił jej za pół pensa w sklepie Hammonda i Wheatleya, ukrywając w miarę możności jedną stopę i powstrzymując się od pocierania kostki o kostkę w oczekiwaniu, aż pani Trevis, kupująca mąkę i bekon, zakończy opowieść o swym dziadku, nazwiskiem Dawson, który malował karoce Jej
Wysokości Królowej. Urzędnik dwukrotnie przybiegał, by zainteresować pastora nowo przyholowanym kościołem, i w końcu poprosił pana Hammonda o pilne obsłużenie osoby duchownej, ponieważ, według wyższego rangą inspektora natychmiastowa obecność wielebnego na przystani była nieodzowna. Pastor Dennis Hasset otrzymał w końcu swoją sól. Nie był przyzwyczajony do robienia zakupów i zdziwiła go wielka ilość produktu, jaką dostał za połówkę pensa. Nie było sposobu, by wsypać sobie tyle soli do kieszeni. Wypełniała sporą torbę, którą musiał nieść pod pachą. Pomaszerował więc z nią wzdłuż Hyde Street, podczas gdy przysłany urzędnik, wysoki mężczyzna o krzepkich ramionach i strachliwym usposobieniu, zmuszającym go do pochylania się i ukradkowego rozglądania na boki, gdacząc i poparskując, domagał się podjęcia różnych działań dotyczących przyholowanego kościoła. Pastor Dennis Hasset poszukiwał w myślach sposobu uzyskania możliwości użycia soli przeciw owej pijawce. Bardzo go więc rozczarował widok tłumu gapiów, jacy się zebrali na przystani. Czyniło to przeprowadzenie całej operacji zadaniem nader trudnym. Wysłuchiwał urzędnika, przeprawiając się przez rzekę. Jak zwykle, tłum składał się w przeważającej większości z pijaków i cuchnął obrzydliwie przepoconą odzieżą, rumem oraz wymiocinami. Piekło nie może gorzej śmierdzieć. Dennis Hasset otworzył torbę z solą i nabrał jej pełną garść. I w tej samej chwili zobaczył kościół. Przez głowę przemknęły mu naraz różne myśli. To był cud, pajęcza sieć, coś nadkruszonego, jakaś tragedia, jakieś marzenie, jakby konstrukcja wzniesiona dla Jerzego III, a następnie rozbita w porywie wściekłości. Pomyślał sobie, że budowla padła ofiarą gradu. Przypuszczał, iż wyłowiono ją z wraku statku rozbitego o nadbrzeżne skały. Stwierdził, że trójkątne płyty szklane są pomyłką, łuk romański miałby więcej wdzięku. Wreszcie pomyślał o Lucyndzie. Ta ostatnia myśl wczepiła mu się w tylną część mózgu jak kleszcz,
powodując uczucie pieczenia i kłucia, ponieważ nigdy dotychczas, w żadnym ze swych listów, nie odważył się powiadomić jej o tym, iż jest już człowiekiem żonatym i wkrótce zostanie ojcem. Wizja przejętej wzburzeniem twarzy Lucyndy przyprawiała go o trwożliwy paraliż. Piekący świerzb w tyle czaszki wprawił go w irytację. Trzymając w ręku garść soli, wstał i przeniósł ciężar ciała na stopę wolną od pijawek. Oczekiwał, że spomiędzy cukierkowych kolumn wyłoni się postać panny Leplastrier. Nie mógł nic dostrzec przez szklane ściany – w wyniku wszystkich zadraśnięć stały się niemal nieprzezroczyste. Umieścił sobie wygodniej torbę z solą pod pachą i wywołał na twarz powitalny uśmiech, ale kiedy łodzie H.M. McCrackena uwiązano przy cumowniczych palach przystani, postacią, która wychynęła na zewnątrz przez drewniane drzwi kościoła, nie była Lucynda Leplastrier, lecz wstrętny, ogorzały od słońca stwór, bez kołnierzyka, zmierzający w jego kierunku z walizeczką przypominającą pudło na kapelusze. – Mój panie – powiedział Oskar, wyciągając dłoń. Niestety, prawica Dennisa Hasseta była pełna soli. Rozwarł ją szeroko, chcąc wytłumaczyć nieodwzajemnienie powitalnego gestu, a ogorzały mężczyzna spojrzał na nią – i wybuchnął śmiechem. Nie był to śmiech normalny, zabrzmiał jak atak suchego kaszlu. – Pastor Hasset, jak sądzę? Ten przybysz niósł ze sobą jakieś zagrożenie. Spojrzenie jego zielonych oczu wydawało się nazbyt intensywne. Nie spuszczał ani na sekundę wzroku z wielebnego Hasseta. – Tak, to ja – potwierdził Dennis. – A więc mam przyjemność zaprezentowania panu, pastorze Hasset, tego wspaniałego kościoła. Jest to dar od najcudowniejszej kobiety w Nowej Południowej Walii dla wspólnoty chrześcijańskiej Boat Harbour. – Nad poobtłukiwanym kościołem najwyraźniej zawisł zły duch. – Przyznam się teraz panu, pastorze – ciągnął Oskar podnosząc głos –
przyznam się bez osłonek, że panu zazdroszczę. Ta kobieta pana kocha. Dennis Hasset poczuł się chory i zapragnął zapaść się pod ziemię. Wszyscy bezbożnicy z Boat Harbour wyciągnęli głowy i nadstawili uszu na te słowa. Podniósł nogę i posypał sobie stopę solą. Dziwny przybysz zaś rozpłakał się nagle. Twarz miał równie brudną i wymiętą jak bandaże na przegubach dłoni. – Jak pan może tkwić tutaj – Oskar nie wypadł jednak z oratorskiego transu – podczas gdy panna Leplastrier usycha z tęsknoty w Sydney? Nie mieści mi się w głowie takie postępowanie. Sól, którą Dennis Hasset posypał sobie skarpetkę, była równie ostra i piekąca, jak szklane odpryski. Pomyślał: Kiedyż wreszcie, o Panie, moje dawne grzechy przestaną mnie prześladować? Położył dłoń na ramieniu płaczącego przybysza. Chciał wzbudzić w sobie chrześcijańskie współczucie, ale odczuł tylko dotyk obcego ciała, twardy jak nacisk jakiegoś oręża. I właśnie w tej chwili, zastanawiając się, jakby tu położyć kres narastającej wokół niego lawinie skandalu, spostrzegł jasnozielony strój jeździecki Miriam Chadwick. – Pani Chadwick – zwrócił się do niej z nadzieją – czy zechciałaby pani nam pomóc? Tym sposobem, podczas gdy Percy Smith zajęty był przytwierdzaniem platformy z kościołem do brzegu, jednocześnie przyjmując gratulacje od przedstawiciela władz rządowych, Dennis Hasset w asyście Miriam Chadwick prowadził Oskara Hopkinsa polną ścieżką ku Hyde Street. Obaj mężczyźni kuleli nieco, jeden z powodu kontuzji odniesionej podczas podróży, drugi w wyniku piekącego bólu, jaki wywoływała sól w jego poranionej przez pijawkę nodze. Na rogu Hyde Street Dennis Hasset poprosił Oskara, aby wybaczył, że oboje go na chwilę opuszczą. Zostawili kłopotliwego przybysza, nadal płaczącego, w urzędzie pocztowym, sami zaś naradzali się co do jego przyszłych losów. Ciemnobrązowe, wielkie oczy pani Chadwick wypełniły się współczuciem dla płaczącego gościa w takim stopniu, że pastor odczuł
głębokie wzruszenie. – Miriam, musi mi pani pomóc – zaapelował do jej chrześcijańskich uczuć. – Muszę pośpieszyć do mojej żony, żeby ubiec plotki, które przedstawią jej fałszywy obraz sytuacji. Czy okaże się pani dobrą samarytanką? Oto korona. Proszę kupić bandaże i termometr rtęciowy. A oto klucz do sali naszych spotkań, może pani zamknąć drzwi i nie wpuszczać do środka ciekawskich. I proszę się nim zająć. Znajduje się w opłakanym stanie, biedaczysko. Czy mogę powierzyć pani tę sprawę? Czy pani Trevis wyrazi na to zgodę? – Drogi Dennisie – powiedziała Miriam Chadwick, rada, że otrzymała to, czego pragnęła i pożądała: oto mężczyzna, który tak niedawno temu ją upokorzył, zwraca się teraz o przysługę. – Drogi Dennisie – powtórzyła jego imię – gnaj do domu, do Elżbiety, i pozostaw mnie tę obolałą duszyczkę. Przyjęła z rąk pastora wielki mosiężny klucz, a także torbę soli, którą jej złożył w dłonie. Potem zaś moja prababka ujęła Oskara Hopkinsa pod ramię i – pod uważnymi spojrzeniami gapiów – zaprowadziła go do sali zebrań nad zakładem rymarskim. Następnie zamknęła drzwi na klucz i przystąpiła do wykonywania powierzonych sobie obowiązków.
108 Oskar i Miriam
Kiedy Oskar Hopkins i Miriam Chadwick zeszli w końcu z piętra do sklepu rymarskiego, ogłosili wszem wobec, że się pobierają. Na zielonym stroju jeździeckim mojej prababki – z tyłu, poniżej pleców – widać było małą, wilgotną plamę. Zauważono ją oczywiście – nie sposób było jej nie zauważyć – ale nikt nie powiedział na ten temat ani słowa, Miriam zaś kurowała młodego podróżnika kosztownymi zasypkami, kremami, piekącą jodyną, jasnożółtym smarowidłem „Healing Ointment”, mierzyła mu temperaturę niebiesko-czerwonym termometrem rtęciowym; używała tylu na raz wielobarwnych medykamentów, że wkrótce jej podopieczny upodobnił się wyglądem do tropikalnych rybek z akwarium jego ojca. Skoro więc miała do czynienia z tyloma płynnymi i tłustymi substancjami leczniczymi, nie można się było dziwić, że jakaś maść zabrudziła i jej odzienie. Kiedy wreszcie otworzyły się przed Oskarem ciężkie drzwi z cedrowego drewna i stanął na schodach wiodących na dół, do zakładu rymarskiego, rekonwalescent miał minę otępiałego i niezdającego sobie sprawy z sytuacji pogorzelca uratowanego z pożaru. Schodząc na dół po nagich, odbijających głośnym echem jego kroki schodach, nieszczęśnik dźwigał na sobie brzemię grzechu, wiadomego całemu światu. Kochał Lucyndę Leplastrier. Rzemieślnik pracował przy swym warsztacie. Oskar nie śmiał spojrzeć mu w oczy. Wbił wzrok w parę balowych pantofelków wiszącą na
drzwiach i pokiwał na ich widok głową. Cudzołożył w świątyni Pańskiej – on, który tak surowo osądzał drwali w Urundze. Myślał: Przez całe życie nadstawiałem ucha podszeptom szatana, pozwalałem, by mi wmawiał, że uprawiam hazard dla zbożnego celu, że z takiegoż powodu opuszczam ojca i wciągam w bagno biednego Strattona, podczas gdy powodowała mną próżność. Udawałem świętego. Byliśmy z panną Leplastrier gorąco w sobie nawzajem zakochani, ja zaś wyobrażałem sobie, że powstrzymuję nas przed popełnieniem grzechu, że ustrzegę naszą czystość aż do owego szczęśliwego dnia (mogło to być dziś, dzisiaj mógłbym był napisać do niej list zawiadamiający o odniesionym triumfie!), w którym wreszcie przekona się, kim jestem, i staniemy jako oblubieniec i oblubienica przed obliczem Pana. Ale zawiodłem. Próba dokonała się tu oto: w chwili, w której troskliwa dłoń dotknęła owej części mego ciała, w tej właśnie chwili, pierwszej takiej w mym życiu – zawiodłem, nie sprostałem tej próbie. Wszystkie chrześcijańskie zasady okazały się cieniutką pajęczyną, którą tak łatwo zerwać. Jestem psem, włóczącym się po ulicach i zasługującym jedynie na to, by jakiś pędzący wóz rozgniótł mu łeb. I nawet nie mogę usprawiedliwić mego postępku uczuciem, nie mogę się bronić westchnieniem, że uczyniłem to z miłości. Karą musiało być poślubienie niewiasty, którą zbrukał. Nie przyszło mu w ogóle do głowy, że to ona go uwiodła. Musiał się z nią ożenić. Wyjął z kieszeni buteleczkę laudanum i wylał narkotyk na schody zakładu rymarskiego. Ulicę zapełniały wozy wyładowane kłodami drewna, czterokrotnie grubszymi od ludzkiego ciała. Powietrze było parne, gorące i lepkie, przesycone słodką wonią żywicy, uryny i brandy. Wszędzie snuły się psy o sierści zażółconej zaschniętą gliną. Oskar patrzył przed siebie niewidzącymi oczyma. Wciągnął policzki, zasysając je mocniej niż kiedykolwiek przedtem. Kroczył obok mej prababki, asystując jej przy załatwianiu wszystkich formalności związanych ze ślubem, oboje w równym stopniu zdeterminowani, aby
rzecz doprowadzić do końca. Utrzymując między sobą dystans, wyglądali na wspólników w interesach albo kapitanów dwóch rywalizujących z sobą drużyn krykieta. Dali na zapowiedzi. Zajęło im to kwadrans. Potem poszli do Berniego Lovella i spisali swe testamenty. To potrwało pół godziny. Następnie udali się do redakcji „Courier-Sun” i wypełnili formularz zawiadomienia o zaręczynach. Dopiero kiedy moja prababka zauważyła, że Oskar nie opatrzył swego nazwiska tytułem „wielebny”, nabrała podejrzeń, że nie chce on wrócić do stanu duchownego. Z całą pewnością w tym momencie nie zdawała sobie sprawy z tego, iż stał się właścicielem huty szkła w Sydney, majątku o wartości dziesięciu tysięcy funtów. Ale i Oskar o tym zapomniał. Serce wypełniała mu gorzka świadomość tego, co stracił, a nie zadowolenie z tego, co zyskał. Zaprzątała go jedynie myśl, że szklany kościół był podszeptem i podstępem szatana, aby popchnąć go do morderstwa i cudzołóstwa. Zastanawiał się jedynie, w jaki sposób zniszczyć ów znienawidzony obiekt. Była piąta po południu, urzędnicy administracji rządowej zamykali już biura, kiedy zaczął się żegnać z Miriam. Musiała powrócić do swej pracy, a chociaż mógł dostrzec określenie „guwernantka” zarówno w tekście jej testamentu, jak i zawiadomienia o zaręczynach, ów rodzaj pracy pozostał dlań tajemnicą. Umówili się na spotkanie o dziesiątej następnego przedpołudnia w urzędzie pocztowym, zupełnie jak wspólnicy w interesach, którzy poznali się za pośrednictwem ogłoszenia prasowego. Oskar przypatrywał się odjeżdżającej na kucyku, którego pozostawiła na padoku przy biurze. Musiał już zrozumieć, że związany z nią będzie jedynie aktem zaślubin, odczuł bowiem jedynie lekki przestrach, widząc, jak traktowała to zwierzę. Uczynił gest, jakby chciał pomachać żonie kapeluszem na pożegnanie, ale nie miał już kapelusza, oddał go siostrze ojca Kumbaingiri Billy’ego. Przytrzymał wierzeje bramy rządowego padoku, a kiedy Miriam odjechała na swym kucyku, poszedł w kierunku rzeki, wykreślając na gliniastym podłożu zygzakowatą linię ciągniętym za
sobą kijkiem. I tak oto zniknął na zawsze z życia mej prababki.
109 Czek w kieszonce żakietu
Kiedy Miriam się zestarzała, nosiła długie, czarne suknie i jaskrawe halki (szkarłatne, purpurowe lub jasnożółte). Łatwo uznalibyście ją wtedy za wstrętną, starą papugę w wiktoriańskiej klatce, kiedy jednak weszła do małego gabinetu Dennisa Hasseta – trudno by to pomieszczenie nazwać gabinetem, w Bellingen nazywano je kantorkiem, który oddzielono przepierzeniem od ładnej werandy – była dumnie wyprostowaną, przystojną, młodą kobietą. Rysy miała wyraziste, nos prosty, duże brązowe oczy, ładnie zarysowane policzki i brodę. W nastroju była niemal ponurym, ale pokrywała go drobnymi uwodzicielskimi gestami, wykonywanymi niemal odruchowo nawet wtedy, kiedy odczuwała wściekłość. Opuszczała więc powieki albo pochylała się ku przodowi w znaczący sposób lub wręcz muskała rozmówcę jakąś częścią swej garderoby, wszystko to z łagodną kokieterią, podczas gdy prawdziwe jej odczucia moglibyście odgadnąć tylko pod warunkiem, że mielibyście oko zaprawione do czynienia takich spostrzeżeń z układu jej szczęki. Nosiła żałobę po Oskarze i chociaż wkrótce miała odstąpić od swych flirciarskich nawyków, owego dnia okazywała żałobę jeszcze w tak szczególny sposób. Nie był to zwyczaj ogólnie przyjęty. Wynalazła go sama, aby zaspokoić wszystkie swe sprzeczne wewnętrznie potrzeby, i chociaż wydawał się – jak już mówiłem – kapryśny, wiktoriański, a właściwie wariacki, Dennis Hasset nie patrzył na nią tak krytycznym okiem. Miała na sobie długą, czarną jedwabną suknię, opinającą kształtne
piersi i ozdobioną kosztowną turniurą. A także czarną woalkę i czarny kapelusz z piórami. Jasnoczerwona halka wystawała tu i ówdzie. Zdawała się mówić: do diabła z tym, co sobie pomyślisz, robię, co chcę. Jeżeli Dennis Hasset kiedykolwiek żałował, że się z nią nie ożenił, to teraz przestał. Dostrzegł wreszcie, jak niebezpieczną kobietą jest Miriam. Pragnął, by jak najrychlej opuściła jego gabinet. Uśmiechała się doń i dwukrotnie trąciła go obutą w zapinany na guziki bucik stopą. Nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów fortuny Oskara aż do chwili, gdy Dennis Hasset odwiedził ją, prosząc, by się owej fortuny wyrzekła. Ten przystojny, wykształcony mężczyzna, który drżał jak trwożliwa panienka przed bezbożnymi drwalami, usiłował podstępnie nakłonić ją do podpisania aktu zrzeczenia się huty. I dopiero wtedy, stopniowo, zaczęła rozumieć istotę zakładu, potwierdzonego aktem prawnym, jaki zmarły małżonek z takim pietyzmem przechowywał w swej walizeczce. Od tej właśnie chwili Miriam na zawsze nabrała zwyczaju sprzeciwiania się wszelkim „dobrym radom”. Za sprawą takiej dobrej rady mogła była pozostać do końca życia guwernantką, a nawet kimś gorszym od guwernantki, obiektem, na który najmłodszy Trevis zwraca swe niestrawione mleczne wymiociny. Za sprawą dobrej rady mogła pozostawić hutę w Darling Harbour i uznać za niepraktyczne przeniesienie jej do miejsca tak odległego jak Boat Harbour. Mawiała (powtarzając to po wielekroć): „Kocham Boat Harbour. To jest moje miejsce na ziemi. Jakżebym mogła je opuścić?”. Sprzedała nieruchomość w Darling Harbour i przeniosła do tego swego miejsca na ziemi, co się tylko dało, włącznie z wydmuchiwaczami szkła i ich rodzinami, których zjednała sobie cierpliwymi odwiedzinami, podarunkami, łapówkami i premiami i nakłoniła do podróży. W istocie nie znosiła Boat Harbour. Czuła do niego wstręt. Ale całą resztę życia poświęciła odpłacaniu pięknym za nadobne tym wszystkim, którym pamiętała, jak ją poniżali. W obmyślanej starannie, niemal feudalnej strukturze, hierarchizującej sprawców wyrządzonych jej ongiś
zniewag, pastora uplasowała niemal u szczytu piramidy, której wierzchołek zajmowała pani Trevis. W gabineciku Dennisa Hasseta było mało miejsca. Siedzieliście skurczeni na prostym krzesełku i spoglądaliście ponad ramieniem proboszcza na otwartą werandę, zastawioną skrzyniami pełnymi książek, których nie można było w tych warunkach rozpakować – pokrywały się więc coraz to nowymi zaciekami w miarę nawiewania przez południowe wiatry kolejnych fal deszczu. Albo też, gdybyście nieco wyciągnęli szyję, mogliście dojrzeć za długim, wąskim pastwiskiem, po którym chodziła należąca do pastora krowa rasy jersey, czarny żeliwny szkielet kościoła; większość szklanych płyt była już popękana lub rozbita, a wlewające się przez dziurawy dach do wnętrza potoki deszczu zostawiały na ścianach ciemne smugi. Kościół stanowił własność Miriam, takie w każdym razie postanowienie wydał sąd w Sydney. Dennis Hasset wyobrażał sobie, że kościół przypadnie jemu, ponieważ wykonano go jako dar dla niego i dlatego spowodował przeniesienie go na skraj należącego doń padoku. Miriam zasiadła na krześle i wygładziła spódnicę. Dłonie złożyła na kolanach, nie próbując zakryć – Dennis Hasset przypisywał jej intencje wręcz przeciwne – wydatnego zaokrąglenia swego brzucha. Założyła nogę na nogę, ukazała nieco szerszy kawałek halki i wbiła wzrok w pastora z taką mocą, że nie mógł wytrzymać jej spojrzenia. – Rozmawiałam z panem Fieldem z Gleniffer – powiedziała, zdejmując czarną rękawiczkę, by zademonstrować grubą złotą obrączkę ślubną, która zdobiła jej zgrabną dłoń od czasu wizyty w Sydney. – Mówi, że mieszka tam piętnaście anglikańskich rodzin, które chętnie napełnią tackę w każdą niedzielę. Dennis Hasset pomyślał sobie: napełnią tackę. Łatwo jej to przychodzi mówić, ale ona nie zbiera z tacki owych miedziaków i trójpensówek, osamotnionych na zielonej wyściółce. Pan Field, mówiąc „napełnią tackę”, prostuje swą tęgą figurę i zatyka dłonie za pas, ale rzeczywistość wygląda
zgoła inaczej. Wyobrażają sobie, że będę dojeżdżał do Gleniffer dwukrotnie w ciągu niedzieli z czystej miłości do Boga i za dwa i pół pensa! – Dlatego przyszło mi na myśl – ciągnęła Miriam swój wywód ze słodkim uśmiechem – że moglibyśmy podarować im mój kochany, mały kościółek. Pan Field mówi, że ma pod dostatkiem nierdzewnego żelaza, a co się tyczy ścian, wytłumaczył mi, w jaki sposób osadzi nad nimi okapy. – Jakże to ładnie z jego strony – zauważył Dennis Hasset z kwaśną miną. – Tak – potwierdziła Miriam – bardzo ładnie. Nie da się niczego przybić gwoździami do żeliwnej ramy. – Nigdy o tym nie myślałem – przyznał się Dennis Hasset. Okapy można było osadzić, podobnie jak osadzono szkło, w drewnianych ramach. – Proszę mi więc oszczędzić pańskich żartów i skoro jest pastor tak obeznany ze sprawami światowymi, proszę mi powiedzieć, w jaki sposób można osadzić okapy na ścianach kościoła. Dennis Hasset wywołał na twarz uśmiech, który w innych okolicznościach mógłby uchodzić za przyjazny. – Może za pomocą drutu, jakiego się używa do parkanów? Takiego, jakim ogradza się wybiegi dla bydła? Jeśli jest pan obeznany z tutejszymi sprawami, powinien pan wiedzieć, jak się to robi. Zresztą nie będzie takiej potrzeby. Anglikanie z Gleniffer będą tu jutro. Tyle mieli kłopotów z białymi mrówkami, że z radością przystaną na żeliwne ramy. Ale pan, pastorze Hasset, wydaje się czymś zawiedziony. – Jak pani wiadomo, żywiłem nadzieję, że w końcu będziemy mieli kościół tutaj. – Musimy więc zorganizować festyn i zebrać potrzebne pieniądze. Nie może pan wszak wymagać ode mnie, bym uczestniczyła w nabożeństwach odprawianych w grobie mego męża. – Jednak czuję się zawiedziony. – Niedziele będzie miał pastor wypełnione zajęciami. – Nie uskarżam się na nadmiar prac dla uczczenia Pana, a jedynie
przypominam, że kościół był przeznaczony dla mnie. Tylko że – uniósł dłoń, jakby chciał osłonić się przed jej gniewem – tylko że sąd orzekł inaczej. – Panna Leplastrier musi być z pana dumna. – Tak, jesteśmy zaprzyjaźnieni. – Jest też z pewnością dumna z mego męża. Męża? W jakiż to sposób stał się jej mężem? – Znowu ze sobą korespondujemy – podjęła Miriam. – Muszę przyznać, iż podziwiam jej otwartość. – Hmm? – Nic nie wie pastor o naszej wymianie listów? Nie poinformowała pana o tym? A z rozmowy, jaką z nią odbyłam przed gmachem sądu w Sydney, dowiedziałam się, że otrzymywała od pana dokładne i szczegółowe wiadomości. Wie zadziwiająco dużo o naszym miasteczku. – Och, Miriam, co ona powiedziała? Mówiąc te słowa Dennis wyciągnął rękę po list, który Miriam właśnie otwierała. – Nie jest to zbyt uprzejme dowiadywać się o treść prywatnej korespondencji młodych dam. Ale przeczytam panu kilka urywków. Pisze na przykład: „Przyjęłam zakład po to, by zapewnić bezpieczeństwo memu ukochanemu”. Wybaczam jej ten chorobliwy nawyk nazywania mojego małżonka „ukochanym”. Myślę, że to przejaw złego smaku. Co pan mówi? – Pytam, czy jest z niego dumna? – Wydaje się dumna z każdego. Proszę pozwolić, żebym przeczytała jeszcze jeden urywek. „Błagam panią, jak kobieta kobietę, niech mi pani tego nie robi. Sama się zdumiewam, że wypływają mi spod pióra te słowa, ale jak pani widzi, wypływają. Niech nasze lęki nie uczynią nas chciwymi”. Hm, nasze lęki – Miriam nie mogła powstrzymać się od komentarza – niech nie uczynią nas chciwymi. Doprawdy, nie mogę zrozumieć, co właściwie ma na myśli: „Kiedy idę ulicami Sydney, uświadamiam sobie, że nie zniosę w tym mieście statusu ubogiej kobiety.
Proszę panią, pani Chadwick, jeśli w ogóle odczuwa pani chrześcijańskie miłosierdzie, niech mi pani pozostawi jakiś mały fragment mej fortuny”. – Miriam złożyła list i wsunęła go do torebki. – Ot co – odezwała się na koniec. Dennis Hasset rozchylił z wrażenia usta i zmrużył oczy. – A co pani na to odpowiedziała? – spytał po chwili. – Odpowiadałam oczywiście systematycznie na wszystkie listy. Jakżebym mogła nie odczuwać współczucia, ja, która przez połowę mych lat noszę żałobę, tak jak i teraz. Doskonale rozumiem sytuację owej biednej kobiety. To ja w końcu znalazłam się w tym mieście wskutek zrządzenia złego losu, byłam rozbitkiem, a jako guwernantka znosić musiałam upokorzenia gorsze od tych, które są udziałem irlandzkich służących. Rozumiem lepiej niż ona, co musi dla niej oznaczać obecna sytuacja. – A więc jakiej pani odpowiedzi jej udzieliła? – Pracowałam jako służąca – Miriam powtarzała swoje – rozpalałam pod kuchnią, doiłam krowy, a powinnam była zaznajamiać dzieci z utworami Szekspira i Miltona. – I chciałaby pani skazać ją na taki sam los. – Dennisie, uważa mnie pan za osobę bezwzględną. – Pani Chadwick... – Hopkins – poprawiła go stanowczym tonem. – Pani Hopkins – poprawił się – nie bądźmy wrogami. – Pastorze Hasset, tak panu pilno do zaprzyjaźnienia się ze mną, że nadepnął mi pan na nogę. Czyżbym pana nie powiadomiła, że podarowuję mój kościółek anglikanom z Gleniffer? – W istocie, oznajmiła mi pani o tym. – A dziś przekazuję czek pannie Leplastrier. Nie jest to fortuna, ale z pewnością okaże się dla niej pewną pomocą przy jej obecnych potrzebach. Czek ten znaleziono pięćdziesiąt niemal lat później w liściku Lucyndy,
napisanym do Miriam, między pocerowanymi i nadżartymi przez mole halkami. Kiedy go odnaleziono, był kruchy jak zaschła ważka, a zawarta w nim trucizna zwietrzała. Wszystko stało się już historią. Lucynda przeszła do niej dzięki sprawom ważniejszym od uczucia do znerwicowanego duchownego. Stała się sławna, przynajmniej wśród badaczy australijskiego ruchu robotniczego. Czytając ów liścik, można było uznać, że dawał wyraz jednemu tylko z licznych cierpień i lęków, w jakie obfitowała jej życiowa droga. Można go było uważać za ostatnie z doświadczeń przed rozpoczęciem przez pannę Leplastrier prawdziwego życia. Ale w roku 1866 Lucynda nie mogła jeszcze być tak wobec swego losu zdystansowana, pisała opadającymi skosem ku dołowi strony, pokracznymi od pasji literami, na marnym papierze, który zwietrzał, pokryty kleksami rozmazującego się atramentu. Pisała ten list przytłoczona nieszczęściem kobieta o zaczerwienionych oczach i poparzonych dłoniach, robotnica w wytwórni pikli pana Edwarda Jasona, położonej przy Druitt Street. Szanowna Pani Chadwick – pisała Lucynda – nie ma dwóch zdań co do tego, że jest Pani złodziejką, ale jak myślę, złodziejką uczyniły Panią słabość i lęk, dlatego też rozumiem przerażenie, jakie rodzi się w Pani na myśl o życiu samotnej kobiety w Nowej Południowej Walii – toteż wybaczam Pani.
Do listu dołączono niezrealizowany czek na dziesięć gwinei. Panna Leplastrier nie wypisała na kopercie adresu zwrotnego, ale z pewnością nie mieszkała już w Longnose Point, kiedy w czerwcu 1866 roku dotarł tam Wardley-Fish w poszukiwaniu Dziwoląga. Zastał farmę opuszczoną i zdewastowaną do takiego stopnia, iż nie mógł zrozumieć, co skłoniło jego przyjaciela, by zamieszkać w domostwie tak nędznym i ponurym. Dzień był deszczowy, od południa, od strony Snails Bay, wiał przenikliwy wiatr. Wardley-Fish oparł się o głaz, broda mu zmokła. Zmrużył oczy, chroniąc źrenice przed wiatrem i deszczem. Jedynymi
światłami widocznymi na całym długim półwyspie były błyszczące czerwone lampki, wyznaczające granice terenów należących do pana Borrodaile’a.
110 Pieśń o ostach
Po stu dwudziestu latach kościółek, ten jedyny, w którym moja matka śpiewała „Święty, święty, święty” i o który mój ojciec był tak zazdrosny; ten, który zmontował mój pradziadek i który błyszczał jak odłamek nieba nad rzeką Bellinger, został rozebrany. Niczemu już nie służył. W miejscu, gdzie stał tak długo, w ostatnie Boże Narodzenie odsłoniła się łata nagiej ziemi, z dwiema koleinami wyżłobionymi przez wóz ciężarowy, pozostawiony w bujnej trawie. Złożono na nim szesnaście rzędów starych krzesełek kinowych, które w ostatnim okresie funkcjonowania tego domu modlitwy służyły wiernym za ławki. Nie pozostał jednak żaden przedmiot upamiętniający znaczenie, jakie ów kościół miał dla nas, nic nie przypominało Palmowych Niedziel, rezurekcji, przemiany wody w wino, rozmnożenia chleba i ryb oraz wszystkich tych okrutnych i podniosłych konceptów, które Oskar, zmaltretowany i spalony słońcem, z oczami okolonymi białą obwódką, przywiódł nad rzekę Bellinger w roku 1866. Wszędzie rosną tu osty. Teraz są małe i niskie, ale z końcem lata osiągną metrową wysokość, a najbardziej okazałe będą w miejscu, gdzie stał kościółek. Nikt ich nie zetnie, bo teren należy do kościoła, a kościoła już tu nie ma. Są więc koleiny. I są osty. Jesienią ich nasiona spłyną płytkimi strumyczkami do Sweet Water Creek. Nie ma jednak żadnej historii o ostach.
111 Pieśń dla Oskara
Żegnając się z moją prababką, Oskar nie uważał już kościółka za obiekt święty. Przeciwnie, sądził, że jest wytworem próżności i zarozumialstwa, skutkiem szatańskiej pokusy wsączonej w jego umysł. Czuł się jak pijak obudzony po męczącej hulance, dręczony naraz kwaśnym zatruciem, wyrzutami sumienia z powodu popełnionego cudzołóstwa, wstrząsem, jaki w nim wywołało odkrycie, że kobiety są w „tamtym miejscu” owłosione, dotkliwym bólem wskutek oparzeń słonecznych, a także otarcia pięty, pieczeniem w odbycie i niewygojonymi ranami na przegubach – wszystko to wprawiało go w przekonanie, że potrzebne mu laudanum. Szedł wzdłuż drewnianej przystani, zupełnie jakby woda nie stanowiła już dlań zagrożenia. U jej końca kołysał się kościółek, przycumowany do pali nabrzeża. Oskar skrzywił się i zstąpiwszy po stopniach, wkroczył do środka świątyni, starannie zamykając za sobą cedrowe drzwi. Ruszył wzdłuż pokiereszowanych ścian, depcząc zdechłe ważki i osy. Usiadł na prostym krześle, które siostra ojca Kumbaingiri Billy’ego przytaszczyła przez busz, by je podarować pastorowi. Sięgnął po laudanum, przyłożył butelkę do ust i stwierdził, że jest pusta. Wyrzucił ją na pokład i objąwszy głowę rękoma, zaczął się modlić. Błagał Boga, by mu wybaczył rzeź czarnych, którą spowodował swą próżnością. Błagał Boga, by mu wybaczył śmierć pastora Strattona. Błagał Boga, by mu wybaczył zamordowanie pana Jeffrisa. Błagał Boga, by mu wybaczył jego zadowolenie z siebie, dumę, jego
uporczywą ignorancję. Jednak nawet wznosząc te modły, czuł się zepsuty w stopniu wykluczającym odpuszczenie grzechów. Modlił się równie żarliwie jak kiedyś, w nędznym pokoju przy Bathurst Street, wbijając sobie paznokcie w dłonie i miotając się na krześle, aż zsunął się w zalegający podłogę kurz; a kiedy lotokoty zaczęły odrywać się już od gałęzi figowców nad zatoką, zapadł w sen. Nie doprowadził swych modłów do konkluzji, którą miała być prośba, by Bóg zniszczył szklany kościół. Do tego celu jednak interwencja niebiańska nie była konieczna, bo wspierające platformę łodzie należały do H.M. McCrackena, którego dom stał na zagłębiających się w wodzie palach, należące zaś do niego wozy poruszały się na kołach z powyłamywanymi szprychami. Jedna z łodzi, ta nieprzylegająca do pomostu przystani, przeciekała, niezbyt obficie, ale w takim stopniu, by H.M. McCracken poczuł się zobowiązany do zwrócenia na to uwagi Percy’emu Smithowi. Z każdą godziną poziom wody na jej dnie podnosił się o ponad centymetr, a upłynęło już ponad sto godzin od czasu, w którym po raz ostatni sprawdzono stan przecieku. W wigilię Wielkiego Piątku, dziesięć minut po ósmej wieczorem, łódź nabrała tyle wody, że łagodnie zatonęła. Przemyślnie skonstruowana przez Percy’ego Smitha platforma przechyliła się na bok. Woda wdarła się do kościoła i nic nie było w stanie jej powstrzymać. Oskar obudził się, kiedy już zalała podłogę. We śnie zsunął się do dolnej części pochylonego kościoła, po przeciwnej stronie wejścia. Poczołgał się po pochyłości w ich kierunku. Kaleczył sobie ręce o odłamki szkła. Przechył platformy spowodował zatrzaśnięcie się drzwi. Nie było jeszcze całkiem ciemno. Lotokoty przecinały niebo nad rzeką. Pochylona platforma stała się pułapką, szklany kościół pogrążał się w wodzie, a podczas gdy mój pradziadek szarpał się z drzwiami, przez wybite szyby zaczął się wdzierać do wnętrza jego śmiertelny wróg – woda. Wielki bąbel powietrzny wydostał się z głębin na powierzchnię rzeki,
lotokoty śmigały tuż nad nią. Kiedy się zbliżyły na tyle, by Oskar mógł je dojrzeć swymi schorowanymi oczyma, pomyślał, że to anioły o skrzydłach nietoperzy i uznał je za znak zesłany przez Boga. Wstrząsnął nim lęk przed wiecznością. Uchwycił się klamki, znajdującej się już u samego stropu świata, w którym żył dotychczas. Wody wciąż przybywało. W potęgującym się mroku ujrzał nagle uśmiechniętą, mądrą twarz ojca, który się nad nim pochylał. Widział także świat zewnętrzny, krzesło i ławkę w gabinecie ojca. Lśniące płytki akwarium wirowały wokół jak śnieżynki. A kiedy z dawna oczekiwane białe palce wody dotknęły ust Oskara, a potem je przykryły, powitał je okrzykiem tak rozpaczliwym, jaki wydziera się z piersi małego chłopca, udręczonego nocnymi koszmarami.