PHILIP KERR NIEMIECKIE REQUIEM przełożyła Barbara Kopeć-Umiastowska Tytuł oryginału: German Requiem Copyright © 1991 Philip Kerr Co...
12 downloads
23 Views
2MB Size
PHILIP
KERR NIEMIECKIE REQUIEM przełożyła Barbara Kopeć-Umiastowska
Tytuł oryginału: German Requiem Cop yright © 1991 Philip Kerr Cop yright © for the Polish edition by Grup a Wydawnicza Foksal, MMXIV Cop yright © for the Polish translation by Barbara Kopeć-Umiastowska, MMXIV Wydanie pierwsze Warszawa
Spis treści
Dedykacja Motto Część pierwsza Berlin, 1947 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18
Część druga 19
20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38
Od autora Przypisy
Dla Jane i pamięci mojego ojca
To nie to, co zbudowali, ale to, co zburzyli. To nie domy. To przestrzenie między domami. To nie ulice, które istnieją. To ulice, których już nie ma. To nie twoje wspomnienia, które cię prześladują. To nie to, co zapisałaś. Lecz to, co zapomniałaś, co musisz zapomnieć. Co musisz zapominać przez całe życie. James Fenton, Niemieckie requi em, przeł. Jerzy Jarn iewicz
Część pierwsza
Berlin, 1947
W dzisiejszych czasach każdy Niemiec już przed śmiercią całymi dniami przebywa w czyśćcu, cierp iąc w życiu doczesnym za wszystkie grzechy, za które jego kraj dotąd nie poniósł kary ani nie odbył pokuty. I będzie tak aż do chwili, kiedy na skutek działań potężnych mocy – albo mocarstw – Niemcy wreszcie zostaną oczyszczon e. Albowiem teraz żyjemy w strachu. To głównie strach przed ruskimi, równie wielki jak powszechn y strach przed francą, która ostatn io przybrała cechy epidemii, chociaż obie dolegliwości w ogólnym mnieman iu to jedn o i to samo.
1
Był piękny i mroźny dzień, taki, jakie człowiek z największą przyjemn ością ogląda, dokładając do ognia i drap iąc za uchem psa. Nie miałem ani psa, ani ognia, co więcej, opału brakowało, a psów nigdy nie lubiłem. Ale z nogami przykrytymi kołdrą właściwie było mi dość ciepło; nawet zacząłem sobie gratulować, że mam pracę, którą mogę wykon ywać, nie wychodząc z domu – mój pokój pełnił także rolę biura – gdy ktoś zap ukał do tego, co w moim mieszkan iu uchodziło za drzwi frontowe. Zakląłem i zwlokłem się z kan ap y. – To chwilkę potrwa – krzyknąłem zza desek – więc proszę nie odchodzić! – Pogrzebałem kluczem w zamku i szarpnąłem za wielką mosiężną klamkę. – Łatwiej otworzyć, kiedy się pop chnie z zewnątrz! – zawołałem znowu. Dobiegło mnie szuran ie butów na podeście, a potem poczułem parcie na drzwi, które otworzyły się ze zgrzytem. W progu stał wysoki mężczyzna lat około sześćdziesięciu. Miał wysokie kości policzkowe, wąski, krótki nos, staromodn e bokobrody i wściekłą minę, sprawiającą, że najbardziej przyp omin ał wredn ego starego króla pawianów. – Chyba coś sobie naderwałem – burknął, pocierając ramię. – Przykro mi bardzo – powiedziałem i odsunąłem się, by go wpuścić. – Budyn ek wyraźnie osiada i przydałoby się pon own ie osadzić drzwi, ale trudn o zdobyć narzędzia. – Gestem wskazałem mu pokój. – Ale i tak nie jest tu najgorzej. Wstawili nam nowe szyby, a dach jakoś chron i przed deszczem. Proszę spocząć. – Podsunąłem mu jedyn e krzesło, jakie miałem, i pon own ie zająłem miejsce na kan ap ie. Gość odstawił teczkę, zdjął melon ik i wyczerp an y, usiadł z westchnieniem. Nawet nie rozp iął szarej jesionki, czemu trudn o się było dziwić. – Zobaczyłem pańskie ogłoszonko na murze na Kurfürstendamm – wyjaśnił. – Co pan powie – odp arłem, jak przez mgłę przyp omin ając sobie kilka słów, które w zeszłym tygodniu nabazgrałem na kawałku tektury. To Kirsten wpadła na taki pomysł. Nie przyp uszczałem, że ktoś to przeczyta, zważywszy na liczbę ogłoszeń matrymon ialn ych i towarzyskich, pokrywających ścian y opuszczon ych budynków w Berlin ie. Ale, jak widać, miała rację. – Nazywam się Novak – powiedział. – Doktor Novak. Jestem inżynierem,
metalurgiem przemysłowym w zakładach w Wern igerode. Zajmuję się pozyskiwan iem i produkcją metali nieżelaznych. – Wern igerode. – Zamyśliłem się. – To w górach Harzu, prawda? We wschodn iej strefie? Przytaknął. – Przyjechałem do Berlin a, aby wygłosić cykl wykładów na uniwersytecie. Dziś rano do hotelu przyszedł telegram, mieszkam w Mitrop ie… Zmarszczyłem czoło, usiłując sobie przyp omnieć. – To jeden z tych hoteli schronów – wyjaśnił Novak. Przez chwilę jakby chciał mi powiedzieć coś więcej, ale zmien ił zdan ie. – Telegram był od mojej żony; wzywała mnie, bym skrócił pobyt i natychmiast wracał do domu. – Podała jakiś powód? Wręczył mi blankiet. – Pisze, że moja matka źle się czuje. Rozłożyłem kartkę, zerknąłem na tekst dalekop isu i odn otowałem, że tak nap rawdę komun ikował, iż matka Novaka jest w ciężkim stan ie. – Przykro mi to słyszeć. Doktor Novak pokręcił głową. – Pan w to nie wierzy? – Nie wierzę, że moja żona w ogóle to wysłała – odp arł. – Moja matka faktyczn ie jest stara, ale odznacza się wyjątkowo dobrym zdrowiem. Zaledwie dwa dni temu rąbała drewn o. Nie, podejrzewam, że wysmażyli to Rosjanie, żeby jak najszybciej ściągnąć mnie z powrotem. – Dlaczego? – W Związku Radzieckim bardzo brakuje naukowców. Sądzę, że zamierzają mnie dep ortować i zmusić do pracy w jakiejś tamtejszej fabryce. Wzruszyłem ramion ami. – To dlaczego w ogóle pozwolili panu tu przyjechać? – Przyp isuje pan radzieckim władzom wojskowym sprawn ość, której po prostu nie mają. Sadzę, że właśnie otrzymali z Moskwy rozkaz mojej dep ortacji i w popłochu postan owili mnie bezzwłocznie odwołać. – Telegrafował pan do żony? Żeby potwierdziła? – Tak. Odp owiedziała tylko, że mam zaraz wracać. – I chciałby się pan dowiedzieć, czy ruscy ją dop adli. – Byłem w żandarmerii tu, w Berlin ie – powiedział – ale… Głębokie westchnien ie wystarczyło za całą resztę. – No tak, niewiele są w stan ie pomóc – potwierdziłem. – Miał pan rację, że pan do mnie przyszedł.
– Może mi pan pomóc, Herr Günther? – To oznacza wyjazd do żony – mruknąłem, częściowo do siebie, jakby trzeba mnie było namawiać, co pon iekąd było prawdą. – Do Poczdamu. Znam kogoś w sztabie Grup y Wojsk Radzieckich w Niemczech, kto pewn ie dałby się przekup ić. Ale to będzie pana kosztowało więcej niż kilka czekoladek. Smutn ie pokiwał głową. – Przyp uszczaln ie nie ma pan żadn ych dolarów, co, doktorze Novak? Zap rzeczył. – No i pozostaje jeszcze kwestia mojego hon orarium. – Co pan prop on uje? Gestem dłoni wskazałem jego teczkę. – Co pan tam ma? – Niestety tylko pap iery. – Musi pan coś mieć. Proszę dobrze pomyśleć. Może w hotelu? Opuścił głowę i znów westchnął, próbując sobie przyp omnieć, czy jest właścicielem czegokolwiek, co przedstawia jakąś wartość. – Proszę posłuchać, Herr Doktor, czy zadał pan sobie pytan ie, co pan zrobi, jeśli się okaże, że Rosjan ie faktyczn ie przetrzymują pańską żonę? – Tak – odp arł posępnie i oczy mu się zaszkliły. To było wystarczająco wymown e. Sprawy Frau Novak nie wyglądały najlep iej. – Chwileczkę – rzekł nagle, wsadzając dłoń do wewnętrznej kieszen i płaszcza i wyjmując złote wieczn e pióro. – Mam to. Wręczył mi pióro. – To Parker. Osiemn astokaratowe złoto. Szybko oszacowałem jego wartość. – Jakieś tysiąc czterysta dolców na czarn ym rynku – oznajmiłem. – Tak, to załatwia sprawę ruskich. Kochają wieczn e pióra prawie tak samo jak zegarki. – Uniosłem pytająco brwi. – Niestety z zegarkiem nie mogę się rozstać – powiedział Novak. – To prezent… od mojej żony – dodał z niewyraźnym uśmieszkiem, dostrzegając ironię sytua cji. Pokiwałem współczująco głową i szybko przeszedłem nad tym do porządku, nie czekając, aż poczucie winy owładn ie nim całkowicie. – A teraz pomówmy o moim hon orarium. Wspomniał pan o metalurgii. Nie ma pan przyp adkiem dojścia do jakiegoś laboratorium? – Ależ oczywiście.
– I do pieca hutn iczego? Pokiwał głową, najp ierw z namysłem, potem zaś z większym ożywieniem; zrozumiał, o co chodzi. – Pan chce dostać węgiel, tak? – A może pan go trochę dla mnie zdobyć? – Ile pan chce? – Pięćdziesiąt kilo będzie w sam raz. – Bardzo dobrze. – Proszę tu przyjść za dwadzieścia cztery godzin y – powiedziałem. – Powinien em mieć już dla pana jakieś wieści. Trzydzieści min ut później, po nap isan iu kartki do żony, opuściłem mieszkan ie i skierowałem się w stronę dworca kolejowego. Pod kon iec 1947 roku Berlin wciąż jeszcze przyp omin ał gigantyczn y Akrop ol zburzon ych murów i spalon ych ruin, kolosaln y mon ument o jedn oznaczn ej wymowie, megalityczn y pomnik spustoszeń wojenn ych i siły rażenia siedemdziesięciu pięciu tysięcy ton materiałów wybuchowych. Nawała destrukcji, która zdruzgotała ambicje Hitlera, nie miała sobie równych; zniszczen ia osiągnęły wymiar wagnerowski; krąg Pierścien ia domknął się w ostatn im pożarze zmierzchu bogów. W wielu częściach miasta przydatn ość mapy była mniejsza niż irchy do czyszczen ia szyb. Główne arterie wiły się między wysokimi zwałami gruzów, po stertach ruchomych, zdradzieckich rumowisk wiodły karkołomne ścieżki; w cieplejsze dni z ruin wydobywał się zap ach, stan owiący niewątpliwą wskazówkę, że kryje się pod nimi coś więcej niż tylko szczątki mebli kuchenn ych. Brakowało komp asów i należało mieć stalowe nerwy, aby się rozeznać na tych niby-ulicach, przy których, niczym porzucon e dekoracje, wznosiły się jedyn ie fasady hoteli i sklepów; należało mieć dobrą pamięć, żeby trafić do domów, gdzie ludzie wciąż gnieździli się w wilgotn ych piwn icach bądź na niższych piętrach kamien ic, często pozbawion ych jedn ej ścian y niczym w domku dla lalek, gdzie pragnie się ukazać pomieszczen ia i toczące się w nich życie. Niewiele osób ryzykowało górne kondygnacje, choćby dlatego, że tak mało zostało nietkniętych dachów, a tak wiele uszkodzon ych schodów. Życie na gruzach pokon an ych Niemiec obecn ie było niekiedy bardziej niebezp ieczn e niż w ostatn ich dniach wojn y; wciąż się słyszało, że gdzieś zawalił się mur, gdzie indziej wybuchł niewyp ał. To wciąż była loteria. Miałem jedn ak nadzieję, że kup ując bilet na dworcu kolejowym, naby-
wam szczęśliwy los.
2
Tej nocy, wracając ostatn im pociągiem z Berlin a do Poczdamu, jechałem w przedziale sam. Powin ien em był bardziej się piln ować, jedn ak przepełniało mnie zadowolen ie – udało mi się szybko wyjaśnić sprawę inżyniera. Jedn ak byłem także zmęczon y, bo zajęła mi ona prawie cały dzień i znaczną część wieczoru. Podróże zabierały niemało czasu; zazwyczaj trwały dwa, trzy razy dłużej niż przed wojną i jazda do Poczdamu, niegdyś półgodzinn a, teraz zajęła mi blisko dwie godzin y. Już prawie zamykałem oczy, żeby się zdrzemnąć, gdy pociąg zaczął zwaln iać, po czym gwałtown ie stanął. Minęło kilkan aście min ut, po czym drzwi przedziału otworzyły się i do środka wtargnął duży i okropn ie śmierdzący sowiecki żołnierz. Bąknął coś do mnie, więc uprzejmie skinąłem głową, ale prawie natychmiast zamarłem – żołnierz zakołysał się łagodn ie na ogromn ych rozstawion ych stop ach, zdjął z ramien ia karabin Mosin Nagant i z chrzęstem odwiódł zamek. Jednak nie wycelował go we mnie, tylko odwrócił się i strzelił przez otwarte okno – wypuściłem oddech dop iero wtedy, gdy się zorientowałem, że był to sygnał dla maszyn isty. Rosjan in beknął i ciężko zwalił się na siedzen ie, a gdy pociąg ruszył, wierzchem brudn ej dłoni ściągnął karakułową czapkę, oparł się wygodn iej i zamknął oczy. Wyciągnąłem z kieszen i płaszcza wydawaną przez Brytyjczyków gazetę „Telegraf” i nie spuszczając ruskiego z oka, zacząłem udawać, że czytam. Wiadomości przeważnie dotyczyły przestępstw: w strefie wschodn iej gwałty i nap ady były czymś równie pospolitym, jak tan ia wódka, która niejedn okrotn ie przyczyn iała się do ich popełnien ia. Czasem miałem wrażenie, że Niemcy wciąż tkwią w krwawym uścisku wojn y trzydziestoletn iej. Znałem jedyn ie garstkę kobiet, które dotąd nie zostały zgwałcone lub poturbowan e przez Rosjan. Nawet biorąc pop rawkę na fantazjowan ie neurotyczek, liczba przestępstw na tle seksua ln ym wprost zwalała z nóg. Kilka koleżanek mojej żony zaa takowan o całkiem niedawn o, w roczn icę rewolucji październ ikowej. Jedn a z nich, którą na posterunku policji w Rangsdorf zgwałciło co najmniej pięciu czerwon oa rmistów, przy okazji zarażając ją kiłą, próbowała nawet wnieść skargę, lecz została przemocą poddan a badaniu lekarskiemu i oskarżona o prostytucję. Byli jedn ak tacy, którzy twierdzili, że ruscy po prostu biorą siłą to, co Niemki nader chętnie sprzedają za pie-
niądze Brytyjczykom i Amerykan om. Składan ie zażaleń do radzieckiej komendantury w wyp adku rabunku było równie daremn e. Zazwyczaj słyszało się wówczas, że „wszystko, co posiada naród niemiecki, to dar narodu radzieckiego”. W ten prosty sposób sankcjonowan o masowe grabieże na teren ie całej strefy sowieckiej – w rzeczy samej nap adn ięty często się cieszył, że w ogóle udało mu się przeżyć. Ryzyko napaści oraz wielka liczba dezerterów z Armii Radzieckiej sprawiały, że podróże na wschodzie Niemiec były bardziej niebezp ieczn e niż lot hindenburgiem. Pasażerów na lin ii Berlin–Magdeburg często rozbieran o do naga i wyrzucan o z pociągu; droga na Lipsk cieszyła się tak złą sławą, że pojazdy jeździły w konwojach, a „Telegraf” don osił, że czterej pięściarze, jadący na mecz do Lipska, zostali nap adn ięci i pozbawien i wszystkiego oprócz życia. Największy rozgłos zyskał tak zwan y Gang Niebieskiej Limuzyn y, działający na drodze Berlin–Michendorf, który miał na koncie siedemdziesiąt pięć napadów oraz herszta w osobie zastępcy komendanta kontrolowan ej przez Sowietów policji poczdamskiej. Każdemu, kto wybierał się do wschodn iej strefy, przede wszystkim mówiłem „nie rób tego”, a jeśli nadal się upierał, wyliczałem: „Nie wkładaj zegarka, bo ruscy lubią je zabierać; włóż najstarszy płaszcz i buty, bo ruscy cenią rzeczy wysokiej jakości; nie spieraj się ani nie pyskuj, bo ruscy bez skrup ułów cię zastrzelą; jeśli już musisz z nimi rozmawiać, pomstuj na amerykańskich faszystów; i nie czytaj żadn ych gazet oprócz ich własnego „Taegliche Rundschau”. Były to dobre rady, a ja postąpiłbym słusznie, gdybym sam się do nich zastosował, nagle bowiem rusek w moim przedziale zerwał się i stanął nade mną. – Wy wychoditie? – zap ytałem. Zamrugał kap rawymi oczkami, po czym pon uro łypnął na mnie i na moją gazetę, którą zresztą zaraz wyrwał mi z rąk. Był to typ owy górski pastuch, wielki tępy Czeczen o migdałowych oczach, kościstej szczęce szerokości step u i klacie jak odwrócony dzwon. O takich właśnie ruskich krążyły dowcip y (niektóre nawet prawdziwe), że nie umieją spuszczać wody w kiblu, a jedzen ie wkładają do sedesu, myśląc, że to chłodziarka. – Łoż – warknął, wymachując gazetą i plując śliną przez wielkie, żółte, końskie zęby. Postawił but na siedzen iu obok mnie i pochylił się niżej: – Wranjo – powtórzył dobitn ie w obłoku woni kiełbasy i piwa, bijącej z jego ust w moje bezbronn e nozdrza. Wyraźnie wyczuł, że się go brzydzę, i obra-
cał tę myśl w ogolon ej głowie niczym landrynkę. Następnie rzucił gazetę na podłogę i wyciągnął sękatą dłoń. – Ja choczu podarok – oznajmił, po czym woln o powtórzył po niemiecku: – Ja… chcieć… prezent. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu i idiotyczn ie pokiwałem głową; zdałem sobie sprawę, że będę musiał go zabić albo sam zostanę zabity. – Podarok – bąknąłem. – Podarok. Wciąż uśmiechając się i przytakując, z woln a podn iosłem się na nogi i delikatn ie odsunąłem rękaw płaszcza, by zademonstrować brak zegarka na lewym nadgarstku. Rusek też zaczął się uśmiechać, zap ewn e sądząc, że trafiła mu się gratka. Wzruszyłem ramion ami. – U mienia niet czasow – wyjaśniłem. – Czto u was jest’? – Niczewo niet – odp arłem, kręcąc zamaszyście głową i zap raszając, by przeszukał mi kieszen ie. – Nic. – Czto u was jest’? – zap ytał znowu, tym razem głośniej. Pomyślałem, że to przyp omin a moją rozmowę z biedn ym doktorem Novakiem (jego żona, jak udało mi się ustalić, faktyczn ie została zatrzyman a przez MWD), kiedy chciałem się od niego dowiedzieć, co ma na wymianę. – Niczego niet – powtórzyłem. Rusek przestał się uśmiechać. Splunął na podłogę. – Łgun – warknął i pchnął mnie w ramię. Pokręciłem głową i zap ewn iłem go, że nie kłamię. Wyciągnął rękę, żeby znów mnie pop chnąć, lecz zawahał się i chwycił w brudn e palce rękaw mojego płaszcza. – Dorogoje – rzekł z uznan iem, miętosząc tkan inę w palcach. Pokręciłem głową, chociaż płaszcz był z czarn ego kaszmiru. W żadn ym razie nie powin ien em był go wkładać, jadąc do strefy. Kłótnia nie miała sensu: ruski już odp in ał pas. – Ja choczu wasze palto – oznajmił, zdejmując swój połatan y szyn el. Następnie podszedł do drzwi przedziału i otworzył je z rozmachem, dając do zrozumien ia, że albo oddam mu płaszcz, albo wylecę z pociągu. Nie miałem wątpliwości, że wyrzuci mnie tak czy owak. Teraz z kolei ja splunąłem. – Nu, nielzia – powiedziałem. – Chcesz ten płaszcz? To przyjdź i weź go sobie, ty pierdolon a, brudn a świn io, ty paskudn y, tępy wieśniaku. No już, zabieraj, ty pijan y kutasie! Rusek ryknął wściekle i chwycił karabin, który przedtem odłożył na sie-
dzen ie. To był jego pierwszy błąd. Widziałem, jak strzelał przez okno, aby dać sygnał maszyn iście, wiedziałem więc, że w lufie nie ma drugiego ostrego naboju. Spóźnił się z tym rozumowan iem tylko chwilę, ale zan im znów odwiódł zamek, zdążyłem wbić mu w krocze czubek buta. Karabin ze szczękiem upadł na podłogę, a rusek z bólu aż zgiął się wpół; jedną ręką złapał się między nogami, drugą uderzył na oślep, zadając mi w udo bolesny cios, po którym noga zmartwiała mi jak kawał drewn a. Wyp rostował się, więc zamachnąłem się prawą, po czym odkryłem, że moja pięść uwięzła w wielkiej łapie nap astn ika. Gdy próbował chwycić mnie za gardło, przyłożyłem mu z byka, więc puścił moją rękę i odruchowo złapał się za wielki jak bulwa nos. Znów się zamachnąłem, on zaś capnął mnie za klap y. To był drugi błąd, chociaż przez pół sekundy, zaskoczon y, nie bardzo rozumiałem, co się dzieje. Dop iero gdy krzyknął i zatoczył się do tyłu, unosząc dłonie jak gotowy do operacji chirurg i brocząc krwią z rozciętych palców, przyp omniałem sobie o żyletkach, które wiele miesięcy temu wszyłem w klap y na wyp adek takiej właśnie sytua cji. Z rozpędu ściąłem go z nóg. Przewrócił się z łomotem, a jego głowa i ramion a znalazły się za drzwiami pędzącego pociągu. Spróbował wciągnąć się do środka, lecz przygniotłem mu nogi własnym ciałem, ze wszystkich sił usiłując temu zap obiec. Jego lepkie od krwi palce przeorały mi twarz i rozpaczliwie zwarły się na mojej szyi. Zacisnął chwyt i powietrze z charkotem uszło mi z krtan i niczym para z eksp resu do kawy. Walnąłem go kilka razy w szczękę, po czym nasadą dłoni nap arłem na jego podbródek, usiłując wyp chnąć go w noc. Poczułem, że skóra nap in a mi się na czole, z trudem chwytałem powietrze. Nagle usłyszałem straszliwy huk, jakby przed nosem wybuchł mi gran at. Palce na mojej szyi zwoln iły uścisk. Sięgnąłem do jego głowy, lecz natrafiłem tylko na pustą przestrzeń, w której zamajaczył raptown ie kończący się pniak zakrwawion ych ludzkich kręgów. Jakaś przeszkoda – drzewo, a może słup telegraficzn y – schludn ie urwała ruskowi głowę. Padłem na wznak z wrażeniem, że w mojej klatce piersiowej kłębi się stado królików. Ogarnęła mnie fala mdłości. Byłem zbyt wyczerp an y, by się jej od razu poddać, jedn ak po kilku sekundach uległem i szarp an y gwałtown ymi skurczami żołądka zwymiotowałem obficie na martwe ciało żołnierza. Dop iero po kilku min utach odzyskałem dość sił, by wyp chnąć trup a na zewnątrz, a w ślad za nim jego karabin. Podn iosłem z siedzen ia cuchnący szyn el, chcąc go również wyrzucić, ale się zawahałem. Był ciężki. Przeszukałem kieszen ie, w których znalazłem czeski samop owtarzaln y pistolet kali-
ber 38, kilka zegarków – zap ewn e kradzion ych – i połówkę moskowskiej. Uznałem, że zatrzymam sobie broń i zegarki, następnie zaś odkorkowałem flaszkę, przetarłem szyjkę i uniosłem butelkę ku wygwieżdżonemu, mroźnemu niebu. – Niech Bóg ma cię w opiece – powiedziałem i upiłem spory łyk. Potem wyrzuciłem z pociągu butelkę oraz szyn el i zatrzasnąłem drzwi. Gdy dotarłem na dworzec, płatki śniegu wirowały w powietrzu jak pierze, tworząc małe strome górki między ścianą budynku i ulicą. Było zimn iej niż kiedykolwiek w tym tygodniu, a ciemn e niebo niosło groźbę czegoś jeszcze gorszego. Gęstniejąca na pobielon ych ulicach mgła przyp omin ała smugi dymu z cygara nad wykrochmalon ym obrusem. Pobliska latarn ia paliła się niezbyt jasno, dawała jedn ak dość światła, by brytyjski żołnierz, który chwiejn ym krokiem wracał do koszar, trzymając kilka butelek piwa, zdążył dokładn ie obejrzeć moją twarz. Na ten widok jego niep ewn y pijacki uśmiech zamien ił się w grymas napięcia. Żołnierz zaklął, dałbym głowę, że ze strachu. Minąłem go pospieszn ie, utykając na jedną nogę. Z tyłu dobiegł mnie brzęk tłuczon ego szkła – najwyraźniej butelka wyśliznęła mu się ze spoconych palców. Nagle dotarło do mnie, że całą twarz i ręce mam pop lamion e krwią ruska, nie mówiąc już o mojej własnej. Musiałem wyglądać jak toga, w której zginął Juliusz Cezar. Dałem nura w pobliski zaułek i nabrawszy garść śniegu, spróbowałem się obmyć, śnieg wszakże usuwał krew razem ze skórą i twarz zrobiła mi się chyba czerwieńsza niż przedtem. Zakończyłem więc lodową toa letę i jak najszybciej ruszyłem do domu, gdzie dotarłem bez dalszych przygód. Kiedy wreszcie pchnąłem drzwi wejściowe, minęła północ. Wejść było łatwiej, niż wyjść. Spodziewałem się, że moja żona już śpi, więc nie zdziwiłem się, że w mieszkan iu jest ciemn o. Ale kiedy wszedłem do syp ialn i, stwierdziłem, że jest pusta. Opróżniłem kieszen ie i przygotowałem się do snu. Ułożyłem na stole znalezion e u ruska zegarki: rolex, myszkę miki, złotego patka i doxę. Wszystkie chodziły i wszystkie pokazywały tę samą godzinę, z dokładnością do dwóch min ut. Tak ogromn a punktua ln ość sprawiła, że tym dotkliwiej odczułem spóźnien ie Kirsten. Gdyby nie pewn e podejrzen ia co do tego, gdzie jest i co robi moja żona, oraz zupełne wyczerp an ie, byłbym się nawet zan iep okoił. Dłonie drżały mi ze zmęczen ia, kark bolał, jakby ktoś pobił mnie tłuczkiem do mięsa. Wczołgałem się do łóżka i padłem bezwładn ie, całkowi-
cie wyp ran y z energii, jakby przegnan o mnie z ludzkiej wspólnoty i kazan o jeść trawę jak wołu.
3
Obudził mnie daleki wybuch. Bez przerwy wysadzan o w powietrze jakieś ruiny, które uznan o za zagrażające bezp ieczeństwu. Okno zadrżało, smagnięte wilczym wyciem wichru, ja zaś wtuliłem się w ciepłe ciało Kirsten, w myślach rozszyfrowując wszystkie trop y, wiodące w mroczn y labirynt podejrzeń: zap ach na jej szyi, wtop ion y we włosy pap ierosowy dym. Nie słyszałem, kiedy przyszła i się położyła. Duet głowy i prawej nogi coraz boleśniej dawał znać o sobie, więc znów zamknąłem oczy i ze stęknięciem odwróciłem się na wznak. Przyp omniały mi się straszn e wydarzen ia ubiegłej nocy – zabiłem człowieka, co gorsza, człowiekiem tym był radziecki żołnierz. To, że działałem w samoobron ie, nie miało – wiedziałem o tym – najmniejszego znaczen ia dla sądu sterowanego przez ruskich. Za zabójstwo czerwon oa rmisty kara mogła być tylko jedn a. Zacząłem się zastan awiać, ilu ludzi widziało, jak wracam ze stacji kolejowej Potsdamer Bahnhof z twarzą i dłońmi umazan ymi krwią niczym środkowoa merykański łowca głów. Uznałem, że będzie lep iej przyn ajmn iej przez kilka miesięcy unikać strefy wschodn iej. Ale gapiąc się w uszkodzon y przez bombę sufit syp ialn i, zrozumiałem, że sama strefa może zechcieć mnie odszukać. Berlin był jak odsłonięty kawałek belkowan ia na dużej połaci nieskaziteln ej, tynkowan ej ścian y, w kącie syp ialn i zaś leżała torba czarn orynkowego gipsu, którym pewn ego dnia zamierzałem tę dziurę załatać. I niewielu ludzi – ja na pewn o nie – nadal wierzyło, że Stalin nie zechce podjąć się podobn ego zadan ia i zakleić małego, odsłoniętego kawałka berlińskiej woln ości. Podn iosłem się z łóżka, ochlap ałem twarz wodą z dzbanka, ubrałem się i poszedłem do kuchn i zrobić sobie śniadan ie. Na stole dostrzegłem artykuły spożywcze, których wczoraj tam nie było: kawę, masło, puszkę skondensowan ego mleka i kilka tabliczek czekolady – wszystkie z Post Exchange, czyli sklepów PX, przeznaczon ych wyłącznie dla amerykańskich wojskowych, jedyn ych, w których dawało się coś kupić. W dobie racjon owan ia żywności niemieckie sklep y opróżnian o z towarów niemal natychmiast po dostawie. Każde jedzen ie było pożądane: zważywszy na to, że wspólnie z Kirsten mogliśmy kupić na kartki niecałe 3500 kalorii dzienn ie, często bywaliśmy głodni i od zakończen ia wojn y straciłem na wadze piętnaście kilo. Miałem
swoje podejrzen ia co do sposobu, w jaki Kirsten zdobywa te dodatkowe produkty, niemniej na razie odsunąłem je na bok i usmażyłem kilka ziemniaków, dodając dla smaku fusy z namiastki kawy. Kirsten stanęła w drzwiach kuchn i zwabion a wonią jedzen ia. – Wystarczy dla dwojga? – zap ytała. – Oczywiście – powiedziałem i postawiłem dla niej talerz. Teraz zauważyła sińce na mojej twarzy. – Dobry Boże, Bern ie, co ci się, u diabła, stało? – Wczoraj wieczorem zwarłem się z jedn ym ruskim. – Pozwoliłem jej dotknąć swojej twarzy i przez chwilę okazać troskę, a dop iero potem usiadłem do śniadan ia. – Skurwiel chciał mnie obrobić. Pobiliśmy się, a potem on się zawinął. Chyba miał pracowity wieczór. Zostawił kilka zegarków. – Nie miałem zamiaru jej mówić, że Rosjan in nie żyje. Nie było sensu, abyśmy oboje się den erwowali. – Widziałam. Ładne. Pewn e warte kilka tysięcy dolców. – Pójdę dziś pod Reichstag i zobaczę, czy jacyś ruscy nie zechcą ich kupić. – Uważaj, żeby nie przyszedł cię tam szukać. – Nie martw się, nic mi nie będzie. – Zjadłem trochę kartofli, wziąłem do ręki puszkę amerykańskiej kawy i zacząłem od niechcen ia czytać etykietę. – Trochę późno wczoraj przyszłaś, co? – Spałeś jak dziecko, kiedy wróciłam. – Kirsten przygładziła włosy dłonią i dodała: – Byliśmy wczoraj bardzo zajęci, jeden Jankes zabrał nas na przyjęcie urodzin owe. – Rozumiem. Moja żona była z zawodu nauczycielką, ale pracowała jako keln erka w amerykańskim barze w Zehlendorfie, do którego wstęp mieli tylko Amerykan ie. Pod paltem, które musiała włożyć z powodu zimn a pan ującego w mieszkan iu, miała już na sobie czerwoną perkalową sukienkę i maleńki fartuszek z falbanką, składające się na jej służbowy mundurek. Zważyłem puszkę w ręce. – Ukradłaś to? Kiwnęła głową, nie patrząc mi w oczy. – Nie wiem, jak ci to uchodzi na sucho – powiedziałem. – Czy oni nigdy was nie przeszukują? Nie zauważają braków w magazyn ie? Zaśmiała się. – Nie masz pojęcia, ile tam jest żarcia. Jankesi mają po cztery tysiące kalorii dzienn ie. Taki szeregowy GI zjada naraz cały twój miesięczny przydział mięsa i jeszcze zostaje mu miejsce na lody. – Skończyła jeść, pogrzebała
w kieszen i i wyciągnęła paczkę lucky strike’ów. – Chcesz? – To też ukradłaś? – Jedn ak przyjąłem pap ierosa i pochyliłem głowę nad zapałką, którą mi podsunęła. – Wieczn y detektyw – mruknęła i dodała z rosnącym rozdrażnien iem: – Akurat te pap ierosy dostałam w prezencie od jedn ego Jankesa. Wiesz, niektórzy z nich to jeszcze chłopcy. Potrafią być bardzo mili. – Mogę się założyć. – Zorientowałem się, że warczę. – Lubią sobie pogadać, to wszystko. – Z pewn ością angielszczyzna ci się pop rawia. – Uśmiechnąłem się, by zneutralizować cień sarkazmu w głosie. To nie była właściwa pora, jeszcze nie teraz. Byłem ciekaw, czy wspomni o flakon ie perfum Chan el, który ostatn io znalazłem schowan y w jej szufladzie. Ale nie wspomniała. Jakiś czas po wyjściu Kirsten rozległo się pukan ie do drzwi. Wciąż byłem zden erwowan y śmiercią ruska, więc na wszelki wyp adek wsunąłem do kieszen i jego pistolet. – Kto tam? – Doktor Novak. Szybko załatwiliśmy sprawę. Wyjaśniłem, że jeden telefon na posterun ek policji w Magdeburgu – miasta położonego najbliżej Wern igerode – wystarczył, by moje źródło informacji w sztabie Grup y Wojsk Radzieckich potwierdziło, że Frau Novak rzeczywiście została zatrzyman a przez ruską bezp iekę w „areszcie prewencyjn ym”. Po powrocie Novaka do domu oboje mieli być natychmiast dep ortowan i „do pracy o zasadn iczym znaczen iu dla interesów narodów Związku Socjalistyczn ych Rep ublik Radzieckich” w mieście Charków na Ukrainie. Novak pon uro pokiwał głową. – To by się zgadzało – westchnął. – Badan ia nad metalurgią prowadzon e są głównie tam. – Co pan teraz zrobi? – zap ytałem. Pokręcił głową z tak przygnębioną miną, że zrobiło mi się go żal. Ale jeszcze bardziej żal mi było Frau Novak – ona nie miała żadn ego ruchu. – No cóż, wie pan, gdzie mnie znaleźć, gdybym mógł panu jeszcze w czymś pomóc. Novak ruchem głowy wskazał worek węgla, który pomogłem mu przynieść z taksówki, po czym powiedział: – Sądząc z wyglądu pańskiej twarzy, najwyraźniej zap racował pan na ten węgiel.
– Powiedzmy, że gdybym spalił go od razu, nie byłoby nawet w połowie tak gorąco. – Zawahałem się. – Doktorze Novak, to nie moja sprawa, ale wróci pan? – Ma pan rację, to nie pańska sprawa. Życzyłem mu więc szczęścia, a gdy odszedł, zan iosłem do pokoju wiadro węgla, żeby nap alić w piecyku, co uczyn iłem starann ie i w skup ien iu, zmącon ym jedyn ie przez moją rosnącą niecierp liwość, by znów poczuć ciepło. Spędziłem miły ran ek, leżąc na kan ap ie, miałem wręcz ochotę przez cały dzień zostać w domu. Jedn ak po południu odszukałem w szafie laskę i pokuśtykałem na Kurfürstendamm, gdzie odstawszy co najmniej pół godziny w kolejce, wreszcie wcisnąłem się do tramwaju jadącego w kierunku wschodn im. – Czarn y ryn ek! – zawołał konduktor, gdy stary, zrujn owan y Reichstag znalazł się w zasięgu wzroku, po czym tramwaj natychmiast opustoszał. Żaden Niemiec, choćby nie wiem jak godn y szacunku, nie miał nic przeciwko temu, żeby od czasu do czasu pohandlować troszkę na czarn ym rynku, a przy średn iej tygodniówce w wysokości dwustu marek – co wystarczało na paczkę pap ierosów – nawet legaln e firmy niejedn okrotn ie polegały na czarn orynkowych towarach, by zapłacić pracown ikom. Niemal bezwartościowe reichsmarki służyły ludziom głównie do płacen ia czynszu i wykupywan ia nędznych racji żywnościowych. Dla studenta klasyczn ej ekon omii Berlin stan owił doskon ały model cyklu gospodarczego, napędzan ego chciwością i potrzebą. Przed wyp alon ym szkieletem Reichstagu, na placu wielkości boiska do piłki nożnej, stało co najmniej tysiąc osób, zbitych w małe konspiracyjn e grupki. Wszyscy trzymali przed sobą to, co chcieli sprzedać, niczym paszporty na ruchliwym przejściu gran iczn ym: paczki sacharyn y i pap ierosów, igły do maszyn do szycia, kawę, kartki na żywność (głównie podróbki), czekoladę i kondomy. Między nimi błąkali się kup ujący, którzy rozglądali się za potrzebn ymi artykułami, z rozmyślną wzgardą zerkając na prezentowan e przedmioty. A kupić tu można było wszystko, od tytułów własności po fałszywkę świadectwa den azyfikacyjn ego, gwarantującego, że właściciel jest woln y od hitlerowskiej „zarazy”, a zatem można go zatrudn ić na jakiejś posadzie pozostającej w gestii aliantów, od dyrygenta do zamiatacza ulic. Ale nie tylko Niemcy przychodzili tu handlować. Nic podobn ego. Francuzi kup owali tu biżuterię dla zostawion ych w kraju dziewczyn, Brytyjczycy – aparaty fotograficzn e na wakacje nad morzem. Amerykan ie nabywali anty-
ki, fachowo podrobion e w jedn ym z wielu warsztatów w okolicach Savignyplatz, ruscy zaś marzyli o tym, by wydać cały zaległy wielomiesięczny żołd na zegarki – a przyn ajmn iej na to liczyłem. Zająłem miejsce obok faceta o kulach, dźwigającego plecak, z którego wystawała blaszan a noga, stercząca mu wysoko nad głową, po czym chwyciłem zegarki za paski i pokazałem je światu. Po pewn ym czasie skinąłem przyjaźnie do jedn on ogiego sąsiada i zap ytałem, co ma do sprzedan ia, gdyż nie dostrzegłem, żeby coś prezentował. Szarpn ięciem głowy wskazał plecak. – Nogę – oświadczył ze spokojem. – Jaka szkoda. Na jego twarzy odmalowała się cicha rezygnacja. Przyjrzał się moim zegarkom. – Ładne – powiedział. – Jakieś piętnaście min ut temu był tu taki rusek, który szukał dobrego zegarka. Za dziesięć procent spróbuję go dla pana znaleźć. Próbowałem sobie wyobrazić, jak długo będę musiał stać na zimn ie, zanim uda mi się coś sprzedać. – Pięć – usłyszałem własny głos. – Jeśli dojdzie do kupn a. Mężczyzna kiwnął głową i kuśtykając chwiejn ie niczym ruchomy trójnóg, oddalił się w stronę gmachu Krollop er. Po dziesięciu min utach wrócił, dysząc ciężko i prowadząc nie jedn ego, ale dwóch rosyjskich żołnierzy, którzy po dłuższych kłótniach i targach kup ili myszkę miki i złotego patka za tysiąc siedemset dolarów. Kiedy ruscy poszli, z pliku, który od nich dostałem, odliczyłem dziewięć zatłuszczon ych bankn otów i wręczyłem gościowi. – Może teraz będzie pan mógł zatrzymać tę swoją nogę. – Może – odp arł, pociągając nosem, później jedn ak zobaczyłem, że sprzedał ją komuś za pięć kartonów winstonów. Tego popołudnia nie miałem więcej szczęścia, więc zapiąłem pozostałe dwa zegarki na przegubie i postan owiłem wracać do domu. Ale mijając upiorn y masyw Reichstagu, jego zamurowan e okna i kopułę, która mogła się w każdej chwili zawalić, zmien iłem zdan ie; jeden z nagryzmolon ych na jego murach nap isów wyp alił mi dziurę w żołądku: „Od tego, co robią nasze kobiety, Niemiec zapłacze, a GI się spuści”. Pociąg do Zehlendorfu i amerykańskiego sektora w Berlin ie zawiózł mnie w pobliże Kronp rinzen allee, gdzie znajdował się amerykański bar U Johnny’ego, w którym pracowała Kirsten. Niespełna kilometr dalej mieścił się
sztab armii USA. Ściemn iało się, kiedy znalazłem bar: jasno oświetlon y, gwarn y lokal o zaparowan ych oknach, przed którym stało kilka dżipów. Nap is nad tandetnym wejściem głosił, że do baru mają wstęp tylko pierwsze trzy stopn ie, cokolwiek to znaczyło. Pod drzwiami stał stary, zgarbion y jak igloo człowiek: Tschickkarretierer, jeden z wielu tysięcy zbieraczy petów w tym mieście, żyjących z podn oszen ia niedop ałków. Podobn ie jak prostytutki, zbieracze petów mieli swoje rewiry, przy czym najbardziej pożądane były chodn iki przed amerykańskimi sklep ami i klubami; w dobry dzień człowiek mógł tam zebrać nawet sto niedop ałków, co starczało na dziesięć do piętnastu całych pap ierosów, wartości około pięciu dolarów. – Czołem, dziadku – powiedziałem. – Chcesz zarobić cztery winston y? Wyciągnąłem paczkę, kup ioną pod Reichstagiem, i wystukałem na dłoń cztery sztuki. Mężczyzna skwap liwie zwrócił załzawion y wzrok ku mojej twarzy. – Co mam zrobić? – Dwa teraz, a dwa później, kiedy przyjdziesz mnie zawiadomić, gdyby wyszła stąd ta pani. – Wręczyłem mu zdjęcie Kirsten, trzyman e w portfelu. – Niezła damulka – mlasnął. – Nic ci do tego. – Ruchem kciuka wskazałem obskurną kafejkę nieco dalej na Kronp rinzen allee, w kierunku sztabu amerykańskiego. – Widzisz tę knajpę? – Kiwnął głową. – Tam na ciebie zaczekam. Zbieracz petów zasalutował palcem, wsadził pap ierosy oraz fotografię do kieszen i spodni i znów schylił się ku swoim płytom chodn ikowym. Przytrzymałem go za brudną chustkę, zawiązaną na szczecin iastej grdyce. – Tylko nie zap omnij, dobra? – mruknąłem, zaciskając ją mocn o. – To mi wygląda na dobry rewir. Będę wiedział, gdzie cię szukać, gdybyś zap omniał przyjść i mnie zawiadomić. Kap ujesz, co mówię? Stary najwyraźniej wyczuł moje napięcie i okropn ie wyszczerzył zęby. – Może ona o panu zap omniała, ale ja nie zap omnę, może pan być tego pewien. Ścisnąłem chustkę mocn iej, aż poczerwien iała mu twarz, wyświecon a i tłusta jak posadzka garażu. – No, to się piln uj – powiedziałem, zwaln iając uścisk. Było mi trochę głupio, że tak brutaln ie go traktuję, więc w ramach rekomp ensaty dałem mu kolejn ego pap ierosa i nie zważając na górnolotn e komp lementy, dotyczące moich rzekomych cnót, ruszyłem ulicą w stronę obskurn ej kafejki. Wydawało mi się, że przez wiele godzin siedziałem w milczen iu nad dużą,
ale podłą brandy, paląc pap ierosy i słuchając toczących się wokół mnie rozmów. Tak nap rawdę zbieracz petów zjawił się po niecałych dwóch godzinach, a jego skrofuliczną gębę rozjaśniał tryumfaln y uśmiech. – Proszę pana, proszę pana! – pon aglił, ciągnąc mnie na ulicę i machając ręką w stronę dworca kolejowego. – Ta pani poszła w tamtą stronę! – Zamilkł na chwilę, gdy wręczałem mu resztę należności, ale zaraz podjął: – Ze swoim schätzi. To chyba kap itan. Tak czy ina czej, przystojn iak. Ale nie słuchałem go już, tylko najszybciej jak mogłem ruszyłem we wskazan ym kierunku. Niebawem dostrzegłem przed sobą Kirsten i jej amerykańskiego towarzysza. Szli objęci, woln ym krokiem, i w świetle pełnego księżyca widziałem ich aż nadto wyraźnie. Przez jakiś czas śledziłem ich z bezp ieczn ej odległości, aż wreszcie znaleźliśmy się pod zburzoną przez bomby sześciopiętrową kamien icą, której kondygnacje leżały jedn a na drugiej niczym warstwy francuskiego ciasta. Kirsten i kap itan zniknęli w środku, a ja zadałem sobie pytan ie, czy rzeczywiście muszę iść za nimi? Czy nap rawdę muszę wszystko obejrzeć na własne oczy? Z wątroby wysączyła mi się gorzka żółć i zaczęła nadżerać zalegające w żołądku tłuste pokłady wątpliwości. Byli jak komary – łatwiej było ich usłyszeć, niż zobaczyć. Mówili tak płynn ie po angielsku, że nie bardzo rozumiałem poszczególne słowa, odniosłem jedn ak wrażenie, że ona mu tłumaczy, iż nie powinn a przez dwa dni z rzędu wracać tak późno do domu. Chmura zakryła księżyc i krajobraz pociemn iał, przekradłem się zatem bliżej i ukryłem za ogromną stertą gruzu, licząc, że stamtąd łatwiej mi będzie coś dojrzeć. I rzeczywiście, chmura odpłynęła i księżyc znów zaświecił przez kratown icę krokwi, zalewając silnym blaskiem całe rumowisko. Wtedy ich zobaczyłem. Milczeli; przez chwilę miałem przed sobą obrazek niewinn ości. Ona klęczała przed nim, on położył rękę na jej głowie, jakby udzielając błogosławieństwa. Nie od razu pojąłem, dlaczego Kirsten tak się kołysze, lecz gdy mężczyzna jęknął, świadomość tego, co się dzieje, ogarnęła mnie równie szybko, jak towarzysząca jej fala mdlącej pustki. Odszedłem bezszelestn ie i upiłem się do niep rzytomn ości.
4
Noc spędziłem na kan ap ie. Kiedy wreszcie dowlokłem się do domu, Kirsten już spała, chciałem jedn ak stworzyć pozory, że postan owiłem spać oddzielnie, gdyż cuchnąłem wódką. Choć udawałem sen, czekając, aż wyjdzie, nie udało mi się uniknąć pożegnaln ego całusa w czoło. Słyszałem, jak wesoło pogwizdując, wybiega po schodach na ulicę. Stałem w oknie i patrzyłem za nią, gdy podążała Fasan enstrasse, kierując się na północ do Dworca Zoo, skąd odchodziły pociągi do Zehlendorfu. Straciwszy ją z oczu, zabrałem się do ratowan ia resztek siebie, aby się zmierzyć z nadchodzącym dniem. Miałem uczucie, że w głowie warczy mi wściekły doberman, umyłem się więc w lodowatej wodzie, wypiłem kilka kap itańskich kaw i zap aliłem pap ierosa. Już niemal nadawałem się do życia, byłem jedn ak tak pochłonięty wspomnien iem Kirsten robiącej kap itanowi loda oraz myślą o tym, co sam chciałem mu zrobić, że nie zachowałem należytej ostrożności. Zupełnie zap omniałem o tym, co zrobiłem pewn emu czerwon oa rmiście, toteż gdy usłyszałem pukan ie do drzwi, otworzyłem je bez wahan ia. Rosjan in był niski, a przecież stał wyżej niż najwyższy oficer Armii Radzieckiej. Trzy złote gwiazdki i błękitn a plecionka na srebrn ych epoletach płaszcza jedn oznaczn ie określały jego tożsamość. Miałem przed sobą pułkown ika z MWD, Min istierstwa Wnutrienn ych Dieł, funkcjon ariusza radzieckiej policji polityczn ej. – Herr Günther? – zap ytał uprzejmie. Przytaknąłem pon uro, wściekły na siebie, że nie byłem ostrożniejszy. Zastan awiałem się, gdzie położyłem pistolet zabitego ruska i czy ośmielę się rzucić do ucieczki. Być może u stóp schodów czekali już ludzie pułkown ika, których zostawił tam, przewidując właśnie taką moją rea kcję. Oficer zdjął czapkę, stuknął obcasami niczym stary Prusak i energiczn ie skinął głową. – Pułkown ik Poroszyn, do usług. Mogę wejść? – Nie czekał na odp owiedź. Nie był typ em człowieka, który zwykł czekać na cokolwiek z wyjątkiem własnych wiatrów. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Odgarnął z czoła włosy, dość długie jak na wojskowego, i przygładził je na wąskiej czaszce, odsłaniając jasnon iebieskie oczy, po czym wszedł do pokoju ze sztuczn ym uśmiechem na ustach i spojrzał mi prosto w twarz.
– Herr Bern ard Günther, czy tak? Muszę się upewn ić. Trochę mnie zaskoczyło, że wie, jak się nazywam. Zaskoczyła mnie również elegancka złota pap ierośnica, którą podsunął mi pod nos; zbrązowiałe czubki jego szczupłych palców świadczyły o tym, że nie tracił czasu na handel pap ierosami. Doszedłem do wniosku, że funkcjon ariusze MWD na ogół nie kwap ią się do częstowan ia ludzi, których przyszli aresztować. Przyjąłem więc pap ierosa i przyznałem się do nazwiska. Poroszyn sam włożył pap ierosa do ust, zaciskając kwadratową szczękę, wyjął równie kwadratową zap aln iczkę Dunhill, a następnie przyp alił mnie i sobie. – I jest pan… – skrzywił się, gdy dym zaszczyp ał go w oczy – …szpik, jak to się mówi po niemiecku…? – Prywatn y detektyw – przetłumaczyłem niemal automatyczn ie i od razu pożałowałem swojej skwap liwości. Brwi Poroszyn a uniosły się na jego wysokim czole. – No, no – zauważył z cichym zdumien iem, które przekształciło się z zaciekawien ie, a potem w sadystyczną przyjemn ość. – Pan mówi po rosyjsku! Wzruszyłem ramion ami. – Trochę. – Ale to nie jest pospolite słowo. Nie dla kogoś, kto mówi po rosyjsku tylko trochę. Szpik to również rosyjskie określen ie solon ej słonin y. Wiedział pan o tym? – Nie. Znałem tę słoninę aż nazbyt dobrze; jako jen iec wojenn y w Związku Radzieckim zjadłem jej mnóstwo, rozsmarowan ej na razowym chlebie. Skąd on o tym wie? – Bez żartów. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Założę się, że pan zna to określen ie. Tak jak pan wie, że jestem z MWD, co? – Teraz już śmiał się w głos. – Widzi pan, jaki ze mnie zawodowiec? Jeszcze nie ma pięciu min ut, jak z pan em rozmawiam, a już się dowiedziałem, że bardzo panu zależy, bym się nie domyślił, że mówi pan dobrze po rosyjsku. Ale dlaczego? – Właściwie czego pan chce ode mnie, pułkown iku? – Ależ proszę pana – powiedział. – To chyba naturaln e, że jako oficer wywiadu jestem ciekawy. Pan powin ien rozumieć ten rodzaj ciekawości lep iej niż inni, prawda? – Wypuścił dym nosem podobn ym do płetwy rekin a, a usta ściągnął w przep raszającym grymasie. – Niemcom ciekawość się nie opłaca – odp arłem. – Nie w dzisiejszych czasach.
Wzruszył ramion ami, od niechcen ia podszedł do biurka i wpatrzył się w dwa zegarki leżące na blacie. – Możliwe – rzekł w zadumie. Miałem nadzieję, że nie posun ie się do tego, by otworzyć szufladę, do której jak sobie nagle przyp omniałem, włożyłem pistolet zabitego ruska. – Podobn o agencje informacyjn e i prywatn i detektywi mają zakaz pracy w waszej strefie? – zap ytałem, usiłując znów skierować rozmowę na pierwotn y temat. – Wierno, Herr Günther – odp arł, odchodząc wreszcie od biurka. – A to dlatego, że takie instytucje nie mają w prawdziwej demokracji racji bytu… – Cmoknął, widząc, że chcę mu przerwać. – Nie, Herr Günther, bardzo pana proszę. Zamierzał pan oznajmić, że Związek Radziecki trudn o nazwać demokracją; gdyby pan to zrobił, towarzysz przewodn iczący mógłby pana usłyszeć i przysłać straszn ych ludzi, żeby porwali pana i pańską żonę. Obaj wiemy, że w tym mieście nap rawdę zarabiają na życie tylko prostytutki, spekulanci i szpiedzy. Ale prostytutki będą wieczn ie, a czarn y ryn ek dotrwa tylko do reformy walutowej w Niemczech. Zostają szpiedzy. Oto zajęcie, które trzeba teraz uprawiać, Herr Günther. Powin ien pan zap omnieć o zawodzie prywatn ego detektywa; przed ludźmi takimi jak pan otwiera się wiele nowych możliwości… – To brzmi, jakby prop on ował mi pan pracę, pułkown iku. Uśmiechnął się cierpko. – A wie pan, że to całkiem niezły pomysł. Ale nie dlatego przyszedłem. – Obejrzał się na fotel. – Mogę usiąść? – Proszę się rozgościć. Obawiam się, że nie mogę panu zap rop on ować nic oprócz kawy. – Dziękuję, nie. Uważam, że ten napój za bardzo mnie pobudza. Usadowiłem się zatem na kan ap ie, czekając, co mi powie. – Nasz wspólny przyjaciel, Emil Becker, wpadł, jak to mówią, jak śliwka w gówno. – Becker? – Zamyśliłem się. Przed oczami stanęła mi postać zap amiętana z rosyjskiej ofensywy 1941 roku, a przedtem z Reichskrimin al Polizei, w skrócie Krip o. – Od bardzo dawn a go nie widziałem. Nie nazwałbym go przyjacielem, ale co on takiego zrobił? Za co go posadziliście? Poroszyn pokręcił głową. – Pan nie rozumie. On ma kłopoty nie z nami, tylko z Amerykan ami. A konkretn ie z amerykańską żandarmerią wojskową w Wiedn iu. – Hm. Skoro dop adli go Amerykan ie, to musiał nap rawdę popełnić jakieś
przestępstwo. Poroszyn zignorował mój sarkazm. – Został oskarżony o zamordowan ie oficera, kap itan a armii Stanów Zjednoczon ych. – Ha, wszyscy od czasu do czasu mamy na to ochotę. – Poroszyn spojrzał na mnie pytająco, lecz tylko pokręciłem głową. – Nieważne. – Ważne jest to, że on nie zabił tego oficera – rzekł stan owczo pułkown ik. – Becker jest niewinn y. Niemniej Amerykan ie mają niezbite dowody i jeśli ktoś mu nie pomoże, na pewn o czeka go stryczek. – Nie wiem, co mógłbym dla niego zrobić. – Chciałby pana zatrudn ić, oczywiście w charakterze prywatn ego detektywa. Żeby pan udowodn ił jego niewinn ość. Jest gotów dobrze panu zapłacić. Bez względu na to, czy panu się uda, czy nie, hon orarium wyn osi pięć tysięcy dolarów. Gwizdnąłem mimowoln ie. – To mnóstwo pien iędzy. – Połowa płatna od razu, w złocie. Reszta po pańskim przybyciu do Wiednia. – A jaki pan ma w tym interes, pułkown iku? Napiął kark pod ciasnym kołnierzykiem nieskaziteln ego munduru. – Jak powiedziałem, Becker to mój przyjaciel. – Zechciałby mi pan wyjaśnić, jak do tego doszło? – Uratował mi życie, Herr Günther. Muszę zrobić, co się da, by mu pomóc. Ale z powodów polityczn ych byłoby mi trudn o zająć się tym oficjalnie, rozumie pan? – A skąd pan wie, czego Becker życzy sobie w tej sprawie? Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby dzwon ił do pana z amerykańskiego więzien ia. – Naturaln ie, Becker ma obrońcę. I to właśnie jego adwokat mnie prosił, żebym spróbował pana odszukać i namówić, żeby pan ratował starego towarzysza. – Becker nigdy nie był moim „towarzyszem”. Pracowaliśmy razem, to prawda; ale nic poza tym. – Jak pan uważa. – Poroszyn wzruszył ramion ami. – Pięć tysięcy dolarów. Skąd Becker weźmie tyle pien iędzy? – To bardzo przedsiębiorczy człowiek. – To tylko jedn o z możliwych określeń. Co on teraz robi? – Kieruje firmą imp ortowo-eksp ortową w Wiedn iu. – Bardzo przyjemn y eufemizm. Czarn y ryn ek, jak przyp uszczam.
Poroszyn pokiwał przep raszająco głową i poczęstował mnie kolejn ym papierosem ze złotej pap ierośnicy. Rozmyślnie paliłem powoli, zastan awiając się, jaki ułamek tego wszystkiego, co mówił, faktyczn ie jest prawdą. – No więc, co pan na to powie? Milczałem. – Nie mogę tego zrobić – powiedziałem wreszcie. – Najp ierw podam panu grzeczn y powód. Wstałem i podszedłem do okna. Na ulicy pod bramą stało nowe, błyszczące bmw z radzieckim prop orczykiem na masce. Oparty o nią był duży czerwon oa rmista o wyglądzie oprycha. – Pułkown iku Poroszyn, zap ewn e nie umknęło pańskiej uwadze, że wyjazd z tego miasta byn ajmn iej nie stał się łatwiejszy. Jakkolwiek by było, Berlin otoczon y jest przez co najmniej połowę Armii Czerwon ej. Ale niezależnie od zwykłych ogran iczeń podróży obowiązujących samych Niemców, w ostatn ich tygodniach sytua cja znaczn ie się pogorszyła nawet w stosunku do waszych tak zwan ych sojuszn ików. Jakby tego było mało, tak wielu dipisów usiłuje przejść do Austrii nielegaln ie, że Austriacy są bardzo zadowolen i ze wszystkich utrudn ień, uniemożliwiających podróż do ich kraju. No dobra. To był grzeczn y powód. – Żadna z tych rzeczy nie stan owi problemu – odrzekł gładko Poroszyn. – Dla starego przyjaciela, jakim jest Becker, chętnie pociągnę za kilka sznurków. Pozwolen ia na pociąg, różowa przep ustka, bilety, to wszystko da się z łatwością załatwić. Zajmę się całą niezbędną organ izacją, może pan na mnie polegać. – No ale jest jeszcze drugi powód, dlaczego nie podejmę się tego zadan ia, mniej grzeczn y. Pułkown iku, ja panu nie ufam. No bo i dlaczego miałbym ufać? Twierdzi pan, że pociągnie za kilka sznurków, aby pomóc Emilowi. Ale może pan z łatwością pociągnąć za nie gdzie indziej. Trudn o przewidzieć, co się wydarzy po pańskiej stron ie płotu. Znam człowieka, który wrócił z wojn y i odkrył, że w jego mieszkan iu zagnieździło się kilku komun istyczn ych aparatczyków, którym pociągan ie za sznurki nie sprawiło najmniejszych trudn ości: zamknęli go w zakładzie dla obłąkan ych i przejęli jego dom na własność. Ja sam dwa miesiące temu piłem z dwoma kolegami w barze w waszym sektorze Berlin a. Ledwie zdążyłem ich pożegnać, a już się dowiedziałem, że dosłownie kilka min ut później Sowieci otoczyli lokal i zagon ili wszystkich obecn ych na dwa tygodnie do prac przymusowych. Powtarzam więc, pułkown iku: nie ufam panu i nie widzę powodu, by panu ufać. Z tego co o was wiem, potraficie mnie aresztować, kiedy tylko posta-
wię nogę w waszym sektorze. Poroszyn roześmiał się głośno. – Ale dlaczego? Dlaczego mielibyśmy to zrobić? – Nie zauważyłem, żebyście potrzebowali jakichkolwiek powodów. – Zniecierp liwion y wzruszyłem ramion ami. – Jestem prywatn ym detektywem, a dla MWD prawie amerykańskim szpiegiem. Podobn o wyzwolon y przez was dawn y hitlerowski obóz koncentracyjn y w Sachsenhausen jest znów pełen więźniów oskarżonych o szpiegowan ie na rzecz Amerykanów. – Herr Günther, pozwolę sobie na jedną małą imp ertyn encję; czy pan poważnie sądzi, że dla mnie, pułkown ika MWD, kwestia pańskiej lojaln ości i pańskiego ewentua ln ego aresztowan ia jest ważniejsza od spraw Rady Kontroli Sojuszn iczej? – Pan pracuje w Komendanturze? – zdumiałem się. – Mam zaszczyt być oficerem wywiadu w gabin ecie zastępcy radzieckiego gubern atora wojskowego. Jeśli pan mi nie wierzy, proszę to potwierdzić w siedzibie Rady na Elsholzstrasse. – Urwał, czekając na moją rea kcję. – No, co pan na to? Kiedy nadal nic nie mówiłem, westchnął i pokręcił głową. – Nigdy nie zrozumiem was, Niemców. – A szkoda, przecież mówi pan dobrze po niemiecku. Proszę pamiętać, że Marks był Niemcem. – Tak, ale był również Żydem. Pańscy rodacy przez dwan aście lat próbowali radykaln ie oddzielić Żydów od Niemców. To właśnie jedn a z rzeczy, których u was nie rozumiem. No to jak będzie? Pokręciłem głową. – Bardzo dobrze. – Pułkown ik nie wyglądał na rozdrażnion ego moją odmową. Spojrzał na zegarek i wstał. – Pora na mnie – oznajmił, po czym wyjął notes i zaczął pisać. – Gdyby pan jedn ak zmien ił zdan ie, może pan zadzwon ić do mnie na ten numer w Karlshorst: 55-16-44, proszę pytać o specjalną sekcję bezp ieczeństwa generała Kawierncewa. A tu jest mój numer domowy: 05-00-19. Uśmiechnął się i wskazał kartkę ruchem głowy. – Jeśli aresztują pana Amerykan ie, na pańskim miejscu bym im tego nie pokazywał. Mogliby uznać, że jest pan szpiegiem. Jeszcze na schodach śmiał się ze swego dowcip u.
5
Nie klęska, lecz odbudowa stała się bodźcem, aby ludzie, którzy niegdyś uwierzyli w Vaterland, zostali zmuszen i do rewizji swych patriarchaln ych poglądów. Berlin, obrócony w perzynę wskutek pychy mężczyzn, był najlepszym przykładem, że kiedy umilkną działa, polegną żołnierze i runą wszystkie mury, miasto to przede wszystkim kobiety. Kiedy zan urzyłem się w szarym, gran itowym wąwozie, w którym zmieściłaby się niejedn a czynn a kop aln ia, akurat opuszczał go krótki konwój wyładowan ych ciężarówek, osłanian ych przez grupę odgruzown iczek. Na burcie jedn ego z pojazdów widn iał kredowy nap is „Nie ma czasu na miłość”. Patrząc na zakurzon e twarze i zapaśnicze ciała kobiet, nie miałem co do tego wątpliwości. Ale ich serca były równie wielkie, jak bicepsy. Z uśmiechem zniosłem gwizdy i wzgardliwe okrzyki tych pań – gdzie są moje ręce teraz, kiedy trzeba odbudować miasto? – i gwoli usprawiedliwienia, wymachując laską, dotarłem do Pestalozzistrasse. Według niejakiego Friedricha Korscha (starego znajomego z moich czasów w Krip o, obecn ie komisarza w niemal całkowicie komun istyczn ej policji berlińskiej) powin ienem był szukać żony Ericha Beckera. Numer 21 była to częściowo zburzon a pięciop iętrowa kamien ica z zalepion ymi pap ierem oknami; tuż za frontową bramą, gdzie unosił się intensywn y odór spalon ego mięsa, wisiała tabliczka z ostrzegawczym nap isem „Schody niebezp ieczn e! Wejście na własne ryzyko!”. Na szczęście dla mnie nazwiska i numery mieszkań, wyp isan e kredą tuż za drzwiami, wskazywały, że Frau Becker mieszka na parterze. Do jej mieszkan ia prowadził ciemn y, zatęchły korytarz. Na podeście obok umywalki stara kobieta zrywała ze ścian y duże kawałki grzyba i wkładała je do karton owego pudła. – Pan z Czerwon ego Krzyża? – zap ytała. Zap rzeczyłem, zap ukałem do drzwi i zaczekałem. Uśmiechnęła się. – Wszystko w porządku, wie pan. Właściwie nieźle nam się tu powodzi. – W jej głosie brzmiało ciche szaleństwo. Zap ukałem pon own ie, tym razem głośniej. Za drzwiami rozległy się stłumion e kroki i szczęk odsuwan ych rygli. – Nie głodujemy – ciągnęła stara. – Bóg nam dop omaga. – Wskazała na
kawałki grzyba w pudełku. – Proszę. Nawet rosną tu świeże grzyby. – Z tymi słowy oderwała od ścian y kolejn y kawał grzyba i zjadła go. Drzwi wreszcie się otworzyły, lecz z obrzydzen ia przez chwilę nie byłem w stan ie wykrztusić słowa. Na widok starej kobiety Frau Becker odsunęła mnie na bok, żwawo wyszła na korytarz i głośno przeklin ając, kazała jej odejść. – Wstrętna starucha – mruknęła. – Bez przerwy wchodzi do budynku i żre ten grzyb. Oszalała. Zupełna wariatka. – Pewn ie to skutek czegoś, co zjadła – rzekłem, powstrzymując mdłości. Frau Becker przygwoździła mnie spojrzen iem zza okularów. – No dobra, kim pan jest i czego pan chce? – zap ytała obcesowo. – Nazywam się Bern ard Günther… – zacząłem. – Słyszałam o panu – przerwała. – Pan jest z Krip o. – Byłem. – Niech pan lep iej wejdzie. – Weszła za mną do lodowatego pokoju, zatrzasnęła drzwi i pospieszn ie je zaryglowała, jakby śmierteln ie czymś przerażona. Widząc moje zaskoczen ie, wyjaśniła: – W dzisiejszych czasach ostrożności nigdy za wiele. – Istotn ie – przyznałem. Obrzuciłem spojrzen iem obskurn e ścian y, wytarty dywan i stare meble. Nie było tego dużo, ale wszystko schludn ie utrzyman e. Na wilgoć niewiele mogła poradzić. – W Charlottenburgu nie jest najgorzej – rzekłem łagodząco – w porównan iu z niektórymi inn ymi miejscami. – Może i tak – odp arła – ale mówię panu, gdyby pan przyszedł po zmroku, to mógłby pan pukać do końca świata, a i tak bym panu nie otworzyła. Po nocy kręcą się tu różne szczury. – Z tymi słowy uniosła z kan ap y duży kawał sklejki. Przez chwilę, w półmroku, myślałem, że bawi się w układankę, ale potem dostrzegłem liczn e zwitki bibułek pap ierosowych Olleschau, torby niedop ałków, sterty odzyskan ego tyton iu i nierówne rzędy skrętów. Usiadłem na kan ap ie, wyjąłem swoje winston y i poczęstowałem ją. – Dzięki – burknęła niechętnie i wsadziła pap ierosa za ucho. – Wyp alę później. – Ale nie wątpiłem, że go sprzeda, jak wszystkie pozostałe. – Po ile teraz chodzą szlugi z odzysku? – Około pięciu marek – odrzekła. – Płacę moim zbieraczom pięć dolców za sto pięćdziesiąt petów. Z tego wychodzi około dwudziestu porządnych skrętów, za które biorę mniej więcej dziesięć dolców. A co, pisze pan arty-
kuł do „Tagesspiegel”? Niech mi pan oszczędzi gadek o ratowan iu Berlin a w stylu Victora Gollancza. Herr Günther, przyszedł pan w sprawie tego parszywca, mojego męża, prawda? No więc od dawn a go nie widziałam. I mam nadzieję, że na zawsze zszedł mi z oczu. Pewn ie pan wie, że siedzi w wiedeńskim pierdlu, co? – Tak, wiem. – Więc chcę, żeby pan również wiedział, że kiedy ten amerykański żandarm przyszedł, żeby mnie powiadomić o jego aresztowan iu, to się ucieszyłam. Wybaczyłabym mu, że mnie porzucił, ale nie to, że opuścił naszego syna. Trudn o orzec, czy Frau Becker zrobiła się wiedźmowata, zan im mąż dał nogę spod jej kurateli, czy trochę później. Ale to pierwsze spotkan ie jakoś nie zdołało mnie przekon ać, że małżonek dokon ał złego wyboru, porzucając taką kobietę. Miała kwaśno zaciśnięte usta, wystającą dolną szczękę i małe, ostre ząbki. Jeszcze nie zdążyłem wyjawić jej celu wizyty, a już zaczęła mi jazgotać wprost do ucha. Udobruchan ie jej w takim stopn iu, żeby zechciała odp owiedzieć na moje pytan ia, kosztowało mnie resztę pap ierosów. – Co się właściwie stało? Może mi pani wyjaśnić? – Żandarm mówił, że Emil zastrzelił w Wiedn iu jakiegoś kap itan a armii amerykańskiej. Podobn o złapali go na gorącym uczynku. Powiedzian o mi tylko tyle. – A ten cały pułkown ik Poroszyn? Wie pani coś o nim? – Chce pan wiedzieć, czy można mu zaufać? O to panu chodzi. – Skrzywiła się szyderczo. – Niech się pan zastan owi, to przecież ruski! Więcej nie musi pan wiedzieć. – Pokręciła głową zniecierp liwion a. – Och, poznali się tutaj, w Berlin ie, przy okazji kolejn ego przekrętu Emila. Chyba chodziło o penicylinę. Emil mówił, że Poroszyn zaraził się syfilisem od jakiejś dziewczyn y, na którą leciał. Moim zdan iem, pewn ie było na odwrót. W każdym razie to był najgorszy rodzaj francy, taka, od której się puchn ie. Salwarsan na nią nie działał. Emil załatwił penicylinę w najlepszym gatunku, pan wie, jak trudn o ją dostać. To jeden z powodów, dla którego Poroszyn chce teraz pomóc Emilowi. Ci ruscy są wszyscy tacy sami, mają w kroczu nie tylko mózg, ale i serce. Wdzięczność Poroszyna płynie prosto z jego jaj. – A inne powody? Żachnęła się. – Powiedziała pani, że to tylko jeden z powodów. – No pewn ie. Przecież niemożliwe, żeby chodziło tylko o uratowan ie Poroszyn owi dupy, nie? Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby Emil dla niego
szpiegował. – Ma pani na to jakieś dowody? Często widywał się z Poroszyn em, kiedy jeszcze był w Berlin ie? – Nie potwierdzam ani nie zap rzeczam. – Ale oskarżają go tylko o morderstwo. Szpiegostwa nikt mu nie zarzuca. – A jaki miałoby to sens? I bez tego mają dość dowodów, żeby go powiesić. – To tak nie działa. Gdyby był szpiegiem, chcieliby z niego wszystko wyciągnąć. I ci amerykańscy żandarmi zadaliby pani mnóstwo pytań o znajomych męża. A było tak? Wzruszyła ramion ami. – Nie przyp omin am sobie. – No widzi pani. Przy najmniejszym podejrzen iu o szpiegostwo rozpoczęliby poważne dochodzen ie, choćby po to, by sprawdzić, do jakich informacji miał dostęp. Zrobili tu rewizję? Frau Becker pokręciła głową. – Tak czy owak, mam nadzieję, że Emil zawiśnie – rzekła z goryczą. – Niech mu pan to powie, kiedy się pan z nim zobaczy. Ja z pewn ością nie chcę go widzieć. – Kiedy widzieliście się ostatn i raz? – Rok temu. W lipcu wrócił z sowieckiego obozu i miesiąc później dał nogę. – A kiedy trafił do niewoli? – W lutym 1943 pod Briańskiem. – Zacisnęła wargi. – I pomyśleć, że czekałam na tego faceta trzy lata. Tylu mężczyzn odp rawiłam. Oszczędzałam się dla niego i proszę, co mi zrobił. – Coś najwyraźniej przyszło jej do głowy. – Chce pan dowodów szpiegostwa, to proszę bardzo. Jak to się stało, że został zwoln ion y, co? Niech pan odp owie. Jak to się stało, że wrócił do domu, skoro tak wielu inn ych wciąż siedzi w obozach? Wstałem, żeby się pożegnać. Być może sprawiły to moje problemy z własną żoną, ale byłem całym sercem po stron ie Beckera. Usłyszałem dość, by zdać sobie sprawę, że ten człowiek potrzebuje wszelkiej możliwej pomocy, im więcej, tym lep iej, skoro ta kobieta maczała w tym palce. – Frau Becker, ja też byłem jeńcem wojenn ym w Związku Radzieckim – powiedziałem. – Tak się składa, że nawet krócej niż pani mąż. Ale nie czyn i to ze mnie szpiega. Szczęściarza, być może, ale nie szpiega. – Podszedłem do drzwi, otworzyłem je i zawahałem się. – Mam pani powiedzieć, kim się przez to stałem? Dla policji, dla osób takich jak pani i takich jak moja żona,
która, odkąd wróciłem, ledwie pozwala mi się dotknąć? Mam pani powiedzieć, kim się stałem? Stałem się intruzem.
6
Powiadają, że głodny pies zje nawet śmierdzące mięso. Ale standardy higieny to tylko jedn a z rzeczy, na które głód ma wpływ. Głód otępia, osłabia pamięć – a co dop iero popęd płciowy – i wywołuje ogólną apatię. Nic dziwnego zatem, że w 1947 roku zdarzyło mi się kilkakrotn ie, iż cierp iąc wskutek braku pożywien ia na atrofię zmysłów, niemal padłem ofiarą wyp adku. Z tego właśnie powodu uznałem, że jeśli mam się zastan owić nad swoją dość irracjon alną chęcią, by jedn ak przyjąć sprawę Beckera, to lep iej to zrobić pod dobroczynn ym wpływem pełnego żołądka. Hotel Adlon, niegdyś najp iękniejszy, najsłynn iejszy hotel w Berlin ie, obecn ie był komp letną ruiną. Z jakiegoś powodu pozostał jedn ak otwarty dla gości i dysp on ował piętnastoma pokojami, które – pon ieważ hotel znalazł się w sektorze radzieckim – zwykle zajmowali radzieccy oficerowie. Przetrwała także mała restauracja w piwn icy, która w dodatku robiła niezłe interesy. Nie do wiary, ale do Adlon u wchodziło się teraz pod stertą gruzów na Wilhelmstrasse. Wejście to znajdowało się niedaleko Führerbunker – bunkra, gdzie Hitler spotkał się ze śmiercią i który teoretyczn ie był zamknięty dla zwiedzających, ale za kilka pap ierosów udostępnian y przez któregoś z policjantów, powołanych, by nikogo nie wpuszczać do środka. Od końca wojn y wszyscy glin iarze w Berlin ie mieli drugi etat jako kon iki. Zjadłem późny obiad – zupa z soczewicy, kotlet z brukwi i owoce z puszki – kilkakrotn ie obracając problem Beckera w głowie nien awykłej do tak gwałtown ego metabolizmu, po czym wręczyłem keln erowi kartki żywnościowe i poszedłem skorzystać z telefon u przy biurku, które uchodziło za recepcję hotelu. Rozmowę z siedzibą radzieckich władz okup acyjn ych w Karlshorst połączon o nawet dość szybko, za to na połączen ie z pułkown ikiem Poroszynem czekałem bez końca. Fakt, że mówiłem po rosyjsku, w żaden sposób nie przyspieszył sprawy, za to przyciągnął podejrzliwe spojrzen ia portiera hotelowego. Lecz kiedy wreszcie udało mi się przebić, odn iosłem wrażenie, iż Poroszyn nap rawdę się cieszy, że zmien iłem zdan ie; w każdym razie poprosił, bym zaczekał na Unter den Linden pod portretem Stalin a, gdzie za kwadrans przyśle po mnie sztabowy samochód. Popołudnie zrobiło się zimn e i sine jak ucho boksera, odczekałem więc dziesięć min ut w stosunkowo ciepłej bramie Adlon u, po czym wyszedłem po
schodkach na górę. Portret towarzysza Stalin a, wielki jak kamien ica, wznosił się pośrodku Wilhelmstrasse tuż za Bramą Brandenburską, górując nad środkiem alei; po bokach, na dwóch mniejszych postumentach, widn iało godło ZSRR, sierp i młot. Czekając na samochód, miałem wrażenie, że Stalin mnie obserwuje. Zapewn e był to świadomy zamysł twórcy; oczy dyktatora były czarn e, głębokie i paskudn e jak wnętrze buta liston osza, uśmiech pod karaluszym wąsem zionął chłodem wieczn ej zmarzlin y. Zawsze mnie zdumiewało, że są ludzie, którzy mówią o tym potworze „wujek Joe” – dla mnie był on mniej więcej tak dobroduszn y jak król Herod. Nawet nie zauważyłem, kiedy nadjechał samochód Poroszyn a, zagłuszan y hukiem przelatującej eskadry myśliwców JAK 3. Wsiadłem i bezwładn ie opadłem na tyle siedzen ie – barczysty kierowca o tatarskich rysach docisnął pedał gazu i bmw zrywem ruszyło na wschód w kierunku Alexanderp latz i dalej, ku Frankfurter Allee i Karlshorst. – Zawsze myślałem, że niemieckim cywilom nie woln o jeździć służbowymi samochodami – powiedziałem po rosyjsku do kierowcy. – To prawda – odp arł – ale pułkown ik powiedział, że jeśli nas zatrzymają, po prostu wyjaśnimy, że zostałeś aresztowany. Na widok mojej przerażonej miny Tatar wybuchnął gromkim śmiechem. Jedyną pociechę stan owiło to, że jechaliśmy z taką prędkością, iż nie zatrzymałby nas nikt i nic, no, może z wyjątkiem działa przeciwczołgowego. Po kilku min utach dotarliśmy do Karlshorst. Osiedle willowe wokół toru wyścigów konn ych, nazywan e teraz „małym Kremlem”, było całkowicie izolowaną kolon ią rosyjską, do której Niemcy mieli wstęp tylko ze specjalną przep ustką bądź z takim prop orczykiem, jaki powiewał na samochodzie Poroszyn a. Bez problemu minęliśmy kilka posterunków i wreszcie zatrzymaliśmy się przed dawn ym szpitalem Świętego Anton iusza na Zepp elin Strasse, gdzie obecn ie mieściła się berlińska siedziba radzieckich władz wojskowych. Samochód z chrzęstem zahamował w cien iu pięciometrowej kolumn y, na której szczycie jaśniała wielka czerwon a gwiazda, kierowca Poroszyn a wyskoczył z auta, z rozmachem otworzył drzwiczki i nie zwracając uwagi na wartown ików, ruszył przede mną schodami do frontowych drzwi. Przystanąłem na chwilę, obrzucając spojrzen iem błyszczące nowe motocykle i samochody BMW na parkingu. – Ktoś robił zakup y? – zakpiłem. – Z fabryki BMW w Eisenbach – rzekł z dumą kierowca. – Teraz jest radziecka.
I z tą przygnębiającą myślą zostawił mnie w poczekaln i, siln ie śmierdzącej karbolem. Jedyną dekorację stan owił tu kolejn y portret Stalin a, podp isan y: „Stalin, mądry przywódca i obrońca ludu pracującego”. Sądząc po min ie Len in a, wiszącego w mniejszej ramce obok wielkiego językoznawcy, nawet on wątpił w prawdziwość tego zdan ia. Te same dwa oblicza powitały mnie w gabin ecie pułkown ika Poroszyn a na najwyższym piętrze budynku. Jego schludn ie odp rasowan a kurtka mundurowa z dystynkcjami pułkown ika wisiała na ramiączku za przeszklon ymi drzwiami pokoju, on sam miał na sobie tylko czerkieskę z czarn ym paskiem; gdyby nie lśniące oficerki z cielęcej skóry, można by go wziąć za studenta Uniwersytetu Moskiewskiego. Tatar wpuścił mnie do gabin etu. Pułkown ik odstawił kubek i wstał zza biurka. – Proszę, Herr Günther, niech pan siada – rzekł, wskazując mi gięte krzesło. Widział, że Tatar czeka na pozwolen ie odejścia, lecz tylko uniósł kubek, abym go lep iej zobaczył. – Nap ije się pan owaltyn y, Herr Günther? – Owaltyn y? Nie, dziękuję, nien awidzę tego paskudztwa. – Tak? – Wyraźnie się zdumiał. – Ja to uwielbiam. – Trochę za wcześnie na napój na dobran oc, nie sądzi pan? Poroszyn uśmiechnął się wyrozumiale. – Pewn ie wolałby pan wódkę? – Otworzył szufladę i postawił na biurku butelkę oraz szklankę. Nalałem sobie sporą porcję. Kątem oka dostrzegłem, że Tatar pociera spragnion e usta wierzchem dłoni. Poroszyn również to zauważył: nalał wódki do drugiej szklanki i umieścił ją na szafce na akta, niemal dokładn ie na wysokości głowy kierowcy. – Tych kozaków trzeba tresować jak psy – wyjaśnił. – Pijaństwo to dla nich niemal nakaz religijn y. Prawdę mówię, Jeroszka? – Tak jest – odp arł Tatar bezn amiętnie. – Zdemolował bar, rzucił się na keln erkę, pobił sierżanta i gdyby nie ja, dostałby kulkę w łeb. Wciąż możesz ją dostać, co, Jeroszka? Tylko spróbuj dotknąć tej szklanki bez pozwolen ia. Zrozumian o? – Tak jest. Dla podkreślen ia swoich słów Poroszyn wyjął duży, ciężki rewolwer, położył go przed sobą na biurku i pon own ie zajął miejsce na fotelu. – Wyobrażam sobie, Herr Günther, że z pańskim doświadczen iem sporo pan wie o dyscyp lin ie. Mówił pan, że gdzie pan służył podczas wojn y? – Nie mówiłem.
Odchylił się na krześle i z rozmachem oparł nogi na biurku, waląc butami w bibularz tak mocn o, że wódka zadrżała w szklance. – A nie, faktyczn ie, nie mówił pan tego. Sądzę jedn ak, że z pańskimi kwalifikacjami musiał pan mieć coś wspólnego z wywiadem. – Jakimi kwalifikacjami? – No, no, co za skromn ość. Włada pan biegle rosyjskim, pracował pan w Krip o. A tak, owszem, opowiedział mi o tym adwokat Emila. Podobn o razem z Beckerem służyliście w wydziale zabójstw berlińskiej policji. W dodatku pan był komisarzem. To wysoka ranga, prawda? Pop ijałem wódkę, usiłując zachować spokój. Powtarzałem sobie, że powinien em się spodziewać czegoś takiego. – Byłem zwykłym żołnierzem, wykon ywałem rozkazy – powiedziałem. – Nawet nie należałem do partii. – Rzeczywiście, niewielu z was do niej należało, przyn ajmn iej teraz tak to wygląda. Moim zdan iem to niezwykłe. – Uśmiechnął się i karcąco podn iósł palec. – Proszę, niech się pan kryguje, Herr Günther, jak pan chce, ale ja i tak dowiem się o panu wszystkiego. Wspomni pan moje słowa. Choćby po to, żeby zaspokoić ciekawość. – Czasem ciekawość jest jak pragnien ie Jeroszki – odrzekłem. – Lep iej jej nie zaspokajać. Chyba że chodzi o ciekawość intelektua lną i bezinteresowną, która jest domeną filozofów. Odp owiedzi mają tę przykrą cechę, że sprawiają zawód. – Dopiłem wódkę i odstawiłem szklankę tuż obok butów Poroszyn a. – Ale, drogi pułkown iku, ja nie przyszedłem tutaj z szyfrem w skarp etce, żeby odp owiadać na dręczące pana pytan ia. Więc niech mnie pan poczęstuje takim lucky strikiem, jakiego palił pan dziś rano, a potem zaspokoi moją ciekawość i opowie mi choć trochę o tej sprawie. Poroszyn wyciągnął rękę i zrzucił pokrywkę ze stojącej na biurku srebrn ej szkatułki na pap ierosy. – Proszę się częstować – powiedział. Wziąłem pap ierosa i przyp aliłem go dziwaczną srebrną zap aln iczką w kształcie działka polowego, którą obejrzałem krytyczn ie, jakbym szacował jej wartość w lombardzie. Poroszyn mnie zden erwował i chciałem mu jakoś dokuczyć. – Niezłe łupy pan tu trzyma – rzuciłem. – To jest niemieckie działko polowe. Kupił pan to czy też nikogo nie było w domu, kiedy pan przyszedł? Poroszyn zamknął oczy i cicho parsknął śmiechem. Następnie wstał, podszedł do okna, uchylił jedn o skrzydło i rozp iął rozp orek. – To przez to, że piję tyle tej owaltyn y – powiedział, najwyraźniej nie-
przejęty moją próbą zrobien ia mu afrontu. – Po prostu przelatuje przez człowieka. – Zaczął sikać, zerkając przez ramię na Tatara, który wciąż stał na baczn ość obok szafki na akta oraz umieszczon ej na niej szklanki wódki. – Pij i wynoś się stąd, prosiaku. Tatar nie wahał się ani chwili. Jedn ym haustem opróżnił szklankę i pospieszn ie opuścił gabin et, zamykając za sobą drzwi. – Gdyby pan widział, w jakim stan ie te kmioty zostawiają tutejsze toa lety, toby pan zrozumiał, dlaczego wolę sikać przez okno – rzekł Poroszyn, zapin ając guziki. Zamknął okno i wrócił za biurko. Buty znów załomotały o bibularz. – Moi rodacy czasem zupełnie obrzydzają mi życie w tym sektorze. Dzięki Bogu za takich ludzi jak Emil. Od czasu do czasu bywa bardzo zabawn y. I bardzo przedsiębiorczy. Nie ma nic, czego nie potrafiłby załatwić. Jak wy tu nazywacie handlarzy czarn orynkowych? – Kombin atorzy. – Tak, oni kombin ują. Emil zawsze umiał coś wykombin ować, kiedy człowiek łaknął rozrywki. – Na samo wspomnien ie Poroszyn roześmiał się serdeczn ie, na co ja jakoś nie umiałem się zdobyć. – Nigdy dotąd nie widziałem, żeby ktoś znał tyle dziewczyn ek. Oczywiście to same prostytutki i amatorki czekolady, ale w dzisiejszych czasach to niewielki grzech, prawda? – To zależy od czekolady – powiedziałem. – W dodatku Emil bardzo sprytn ie przemycał różne rzeczy przez granicę… Zielon a gran ica, chyba tak to nazywacie? Kiwnąłem głową. – Przez las. – Rasowy przemytn ik. Zarabiał mnóstwo pien iędzy. Zan im to się stało, żył sobie w tym Wiedn iu całkiem dobrze: duży dom, piękny samochód, ładna dziewczyn a. – Korzystał pan kiedyś z jego usług? I nie chodzi mi o jakieś czekoladówki. Poroszyn ogran iczył się do powtórzen ia, że Emil potrafił zdobyć dosłownie wszystko. – Z informacją włącznie? Wzruszył ramion ami. – Od czasu do czasu. Ale cokolwiek Emil robi, robi to dla pien iędzy. Trudno mi uwierzyć, że nie organ izuje czegoś dla Amerykanów. W tym przyp adku jedn ak robotę naraił mu Austriak, człowiek nazwiskiem König, który zajmuje się ogłoszen iami i reklamą. Firma nazywa się Reklaue & Werbe Zen-
trale, mają biura tutaj w Berlin ie oraz w Wiedn iu. König chciał, żeby Emil regularn ie przywoził mu do Berlin a projekty z wiedeńskiego biura. Powiedział, że te pap iery są zbyt ważne, żeby je powierzać poczcie lub kurierom, a sam nie mógł jeździć, bo czeka na den azyfikację. Oczywiście Emil podejrzewał, że przesyłki Königa, oprócz reklam, zawierają także inne rzeczy, ale dostawał tyle forsy, że nie zadawał żadn ych pytań, a pon ieważ i tak jeździł regularn ie do Berlin a, nie miał z tym większych problemów. W każdym razie tak mu się zdawało. Przez jakiś czas wszystko było w porządku: Emil przywoził do Berlin a pap ierosy albo coś takiego, przy okazji brał ze sobą paczkę Königa, na miejscu wręczał ją człowiekowi nazwiskiem Eddy Holl i inkasował zapłatę. Proste i jasne. Aż któregoś wieczoru, podczas bytn ości w Berlin ie, poszedł do klubu Gay Island w Berlin ie-Schönbergu i tam przypadkiem natknął się na tego Eddy’ego Holla. Gość, komp letn ie pijan y, przedstawił go kap itan owi armii amerykańskiej nazwiskiem Linden, określając Emila jako „naszego kuriera z Wiedn ia”. Następnego dnia zadzwon ił rano do Emila, przep rosił go za swoje pijaństwo i zasugerował, że byłoby lep iej dla wszystkich zainteresowan ych, gdyby Emil zap omniał, że kiedykolwiek słyszał o kap itan ie Lindenie. No i kilka tygodni później, kiedy Emil był już z powrotem w Wiedn iu, ten cały Linden zadzwon ił do niego i zap rop on ował spotkan ie. Umówili się w jakimś barze, po czym Amerykanin zaczął wyp ytywać o tę firmę reklamową Reklaue & Werbe. Emil nie mógł mu powiedzieć zbyt wiele, ale zan iep okoił się, że Linden w ogóle przebywa w Wiedn iu. Pomyślał, że skoro tak, to może już jego, Emila, usługi przestały być potrzebn e. Byłoby szkoda, uznał, gdyby taka łatwa forsa przeszła mu koło nosa, zaczął więc śledzić Lindena, żeby się dowiedzieć, co tamten knuje. Parę dni później zobaczył, że Linden spotkał się z jakimś mężczyzną, i poszedł za nimi do starego studia filmowego. Kiedy czekał na zewnątrz, usłyszał strzał i zaraz potem ten drugi facet wybiegł ze studia. Emil trochę się wahał, ale w końcu wszedł do środka, gdzie znalazł nieżywego Lindena oraz cały transp ort kradzion ych pap ierosów. Naturaln ie nie powiadomił policji, w ogóle nie chciał mieć z nimi do czyn ien ia. Nazajutrz przyszedł do niego König z jedn ym gościem, niech pan nie pyta o nazwisko, bo go nie znam, i powiedział, że ich amerykański przyjaciel zaginął i bardzo się niep okoją, że coś mu się stało. A Emil był kiedyś śledczym w Krip o, więc bardzo go proszą, żeby zajął się tą sprawą, rzecz jasna, za odp owiedn im wyn agrodzen iem. Emil zgodził się natychmiast: myślał, że w ten sposób łatwo zarobi trochę forsy, a przy okazji może uda mu się przechwycić ten tytoń. Przez jakiś czas miał studio pod obserwacją i parę dni później, kiedy
uznał, że jest bezp ieczn ie, pojechał tam furgon etką z dwoma chłopakami. Ale żandarmeria międzyn arodowa już na nich czekała. Chłopcy Emila lubili sobie postrzelać, więc skończyli jako trup y. Emil trafił do aresztu. – Wie, kto dał cynk władzom? – Poleciłem moim ludziom w Wiedn iu, żeby się tego dowiedzieli. Podobn o informacja była anon imowa. – Poroszyn uśmiechnął się z uznan iem. – A teraz najlepsze: Emil ma pistolet Walther P38, który zabrał ze sobą do studia. Ale kiedy przy aresztowan iu oddawał broń, zwrócił uwagę, że to wcale nie był jego pistolet, tylko jakiś inny, z niemieckim orłem na rękojeści. Co więcej, miejscowy spec od balistyki szybko stwierdził, że właśnie z tej bron i zabito kap itan a Linden a. – Ktoś podłożył Emilowi pistolet, czy tak? – powiedziałem. – No jasne; orzeł na rękojeści to nie jest taki szczegół, który się od razu zauważy, prawda? To się bardzo zgrabn ie układa. Podejrzan y, nader wygodn ie, przybywa na miejsce przestępstwa, rzekomo po tytoń, który ukradł, i w dodatku ma przy sobie narzędzie zbrodn i! Jakkolwiek na to patrzeć, dowody są niezbite. Ostatn i raz zaciągnąłem się pap ierosem, zdusiłem go w srebrn ej pop ielniczce na biurku Poroszyn a i sięgnąłem po następnego. – Nie bardzo wiem, jak mogę pomóc w tej sprawie – oznajmiłem. – Zazwyczaj nie zajmuję się zamianą wody w wino. – Emil bardzo się den erwuje. Jego adwokat, niejaki doktor Liebl, twierdzi, że powin ien pan odszukać tego całego Königa. Gość przep adł jak kamień w wodę. – Mogę się założyć. Sądzi pan, że to König podmien ił pistolety, kiedy przyszedł do Beckera do domu? – Z pewn ością na to wygląda. König albo ten trzeci facet. – Wie pan coś o Königu i jego firmie reklamowej? – Niet. Rozległo się pukan ie do drzwi i do gabin etu Poroszyn a zajrzał młody oficer. – Pan ie pułkown iku, mamy na lin ii Am Kupfergraben – zameldował po rosyjsku. – Mówią, że to piln e. Nadstawiłem uszu. Przy Am Kupfergraben mieściło się największe więzienie MWD w Berlin ie. W mojej pracy natykałem się na tak wiele przypadków osób wysiedlon ych i zagin ion ych, że opłacało się mieć uszy otwarte. Poroszyn zerknął na mnie, jakby niemal czytał mi w myślach. – Jegorow, to będzie musiało poczekać – rzucił do oficera. – Jakieś inne
telefon y? – Zaisser z K-5. – Jeśli ten hitlerowski skurwysyn chce ze mną rozmawiać, to niech, kurwa, przyjdzie i czeka pod drzwiami. Powtórzcie mu to. A teraz proszę nas zostawić. – Zaczekał, aż drzwi zamkną się za podwładn ym, i zap ytał: – K-5 coś panu mówi, Günther? – A powinn o? – Na razie nie. Ale z czasem, kto wie? – Nie rozwijał tematu, tylko spojrzał na zegarek. – Nap rawdę musimy się sprężać. Wieczorem jestem umówion y. Jegorow załatwi panu wszystkie niezbędne dokumenty: różową przep ustkę, zezwolen ie na podróż, kartki żywnościowe, austriacki dowód tożsamości… ma pan zdjęcie? Nieważne, Jegorow dop iln uje, żeby panu zrobili. A, i jeszcze coś: sądzę, że to byłby dobry pomysł, gdyby pan dostał jedno z naszych nowych zezwoleń na tytoń. Dzięki niemu będzie pan mógł sprzedawać pap ierosy w całej strefie wschodn iej i każdy radziecki urzędnik będzie zobowiązany do udzielen ia panu wszelkiej możliwej pomocy. Niewykluczon e, że przyda się to panu, gdyby wpadł pan w kłopoty. – Myślałem, że w waszej strefie czarn y ryn ek jest nielegaln y – powiedziałem, dziwiąc się w duchu, że oficjaln a obłuda przybiera tak ostentacyjną postać. – Bo jest – odp arł Poroszyn, ani trochę niespeszon y. – Ale u nas czarn y ryn ek został oficjaln ie usankcjon owan y. Dzięki niemu pozyskujemy obcą walutę. Niezły pomysł, nie sądzi pan? Naturaln ie wyp osażymy pana w kilka sztang pap ierosów, żeby to wyglądało bardziej wiarygodn ie. – Najwyraźniej pomyślał pan o wszystkim. A co z pien iędzmi? – Dostarczymy panu do domu razem z pap ierami. Pojutrze. – A skąd będą pochodziły te pien iądze? Od tego waszego doktora Liebla czy z koncesji tyton iowych? – Pien iądze przyśle mi Liebl. Zan im to się stan ie, sprawę będą prowadziły radzieckie władze wojskowe. Niezbyt mi się to podobało, ale nie bardzo miałem inne wyjście. Musiałem albo przyjąć pien iądze od Rosjan, albo bez grosza wyjechać do Wiedn ia i liczyć na to, że wyn agrodzen ie wpłynie pod moją nieobecn ość. – No dobrze – zgodziłem się. – Jeszcze jedn o. Co wiecie o kap itan ie Lindenie? Mówił pan, że Becker spotkał go w Berlin ie. Stacjon ował tutaj? – A tak. Zap omniałem o nim, prawda? – Poroszyn wstał i podszedł do szafki na akta, na której wciąż jeszcze stała szklanka, opróżnion a przez tatarskiego kierowcę. Otworzył szufladę i przebierając palcami po grzbietach
teczek, w końcu wyciągnął tę, której szukał. – Kap itan Edward Linden – przeczytał, wracając na fotel. – Urodzon y w Brooklyn ie, Nowy Jork, 22 lutego 1907 roku. W 1930 roku ukończył german istykę na Corn ell University; służył w 970. korp usie kontrwywiadowczym; pop rzedn io w 26. dywizji piechoty, stacjon owan y w centrum przesłuchań Camp King w Oberusel jako oficer den azyfikacyjn y; obecn ie skierowan y do BDC, amerykańskiego Centrum Dokumentacji w Berlin ie, jako oficer łącznikowy Crowcass. Crowcass to Centraln y Rejestr Przestępców Wojenn ych i Podejrzan ych prowadzon y przez Siły Zbrojn e Stanów Zjedn oczon ych. Obawiam się, że to niewiele. Rzucił otwartą teczkę na biurko przede mną. Dziwn e, jakby greckie znaki zajmowały niecałe pół stron iczki. – Nie bardzo sobie radzę z cyrylicą – powiedziałem. Poroszyn nie wyglądał na przekon an ego. – Centrum Dokumentacji Stanów Zjedn oczon ych, co to właściwie jest? – Mieści się w budynku w amerykańskim sektorze na skraju lasu Grünewald. Berlińskie Centrum Dokumentacji to składn ica hitlerowskich dokumentów partyjn ych i rządowych, przejętych przez Amerykanów i Brytyjczyków pod kon iec wojn y. Jest dość wyczerp ujące. Mają pełny spis członków NSDAP, co bardzo pomaga ustalić, czy ktoś podał w kwestion ariuszu den azyfikacyjn ym niep rawdziwe dane. Założę się, że nawet pańskie nazwisko gdzieś tam figuruje. – Już mówiłem, że nigdy nie należałem do partii. – Nie. – Wyszczerzył zęby. – No pewn ie, że nie. – Wziął teczkę i odłożył ją do szafki. – Pan tylko słuchał rozkazów. Widać było, że mi nie wierzy, tak jak nie uwierzył, że nie umiem odszyfrować bizantyńskiego alfabetu świętego Cyryla. I przyn ajmn iej w tej ostatniej kwestii się nie mylił. – A teraz, jeśli nie ma pan więcej pytań, nap rawdę muszę pana opuścić. Za pół godzin y powin ien em być w państwowej operze w Admiralspalast. – Zdjął pas i zaczął wkładać mundur, jedn ocześnie głośno wzywając Jeroszkę i Jegorowa. – Był pan kiedyś w Wiedn iu? – zap ytał, wsuwając koa licyjkę pod naramienn ik. – Nie, nigdy. – Tamtejsi ludzie są tacy jak ich architektura – rzekł, studiując swoje odbicie w oknie. – Składają się wyłącznie z fasady. Człowiek ma wrażenie, że wszystko, co ciekawe, znajduje się u nich na wierzchu. Ale wewnątrz są
całkiem inni. Tak, z takimi ludźmi mógłbym pracować. Wszyscy wiedeńczycy to urodzen i szpiedzy.
7
Wczoraj znowu przyszłaś późno – powiedziałem. – Nie obudziłam cię chyba? – Nago wyśliznęła się z łóżka i podeszła do trema w kącie syp ialn i. – A poza tym, sam onegdaj wróciłeś dosyć późno. – Zaczęła uważnie oglądać swoje ciało. – Jak to miło, kiedy znowu jest ciepło w domu. Skąd, u licha, wytrzasnąłeś węgiel? – Klient. Patrzyłem, jak stoi i gładzi się po włosach łonowych, jak spłaszcza brzuch dłonią, jak unosi piersi, jak uważnie przygląda się swej pociągłej, lekko pobrużdżonej twarzy o woskowym połysku, wklęsłych policzkach i zan ikających dziąsłach, jak wreszcie odwraca się, by ocen ić nieco już obwisły tyłek i maca pośladek kościstą dłonią, na której pierścionki zrobiły się trochę luźniejsze niż przedtem. Nie musiałem się zastan awiać, co jej chodzi po głowie. Była atrakcyjną, dojrzałą kobietą, zdecydowaną w pełni wykorzystać czas, który jej jeszcze pozostał. Z poczuciem krzywdy i rozdrażnien ia wyskoczyłem z łóżka i noga natychmiast się pode mną ugięła. – Ładn ie wyglądasz – mruknąłem ze znużeniem i pokuśtykałem do kuchni. – Trochę krótki ten twój son et miłosny! – zawołała za mną. Na kuchenn ym stole leżały kolejn e towary z PX: kilka puszek zupy, kostka prawdziwego mydła, ze dwie torebki sacharyn y i opakowan ie kondomów. Kirsten, wciąż nago, przywędrowała za mną do kuchn i i patrzyła, jak oglądam jej zdobycze. Czy był tylko jeden Amerykan in? Czy też było ich więcej? – Widzę, że znowu się trudziłaś – powiedziałem, biorąc do ręki paczkę prezerwatyw. – Ile one mają kalorii? Zaśmiała się, zasłaniając usta dłonią. – Kierown ik trzyma pod ladą cały zap as. – Usiadła na krześle. – Pomyślałam, że byłoby przyjemn ie. Wiesz, nie robiliśmy tego od dość dawna. – Lekko rozchyliła uda, pozwalając mi dostrzec więcej. – Teraz jest dobra pora, gdybyś miał ochotę. Nie trwało to długo; uwinęła się szybko i sprawn ie, z niemal zawodową nonszalancją, jakby robiła lewatywę. Ledwie skończyłem, a już podążała do łazienki bez najmniejszego śladu rumieńca, trzymając w palcach zużytą pre-
zerwatywę niczym zdechłą mysz, którą znalazła pod łóżkiem. Pół godzin y później ubran a i gotowa do wyjścia przystanęła w salon ie, gdzie zdążyłem już przegrzebać popiół w piecu i teraz dokładałem węgla. Przez chwilę patrzyła, jak przywracam ogień do życia. – Nieźle to robisz – powiedziała. Nie umiałem stwierdzić, czy jej intencją był sarkazm. Następnie pocałowała mnie zdawkowo i wyszła. Ran ek był zimn iejszy niż nóż rzezaka, cieszyłem się więc, mogąc zacząć dzień w czyteln i na Hardenbergstrasse. Dyżurny bibliotekarz miał usta tak zniekształcone bliznami, że dopóki nie zaczął mówić, nie wiedziałem nawet, gdzie są jego wargi. – Nie – oznajmił głosem bardziej odp owiedn im dla lwa morskiego – nie ma żadn ych książek o BDC. Ale w ciągu ostatn ich miesięcy widziałem kilka artykułów w prasie. Jeden chyba w „Telegrafie”, drugi w „Military Government Information Bulletin”. Pozbierał swoje kule i na jedyn ej nodze przemieścił się do szafki, gdzie mieścił się duży katalog fiszkowy, w którym, jak słusznie pamiętał, znalazł odsyłacze do obu tekstów. Pierwszy ukazał się w „Telegrafie” w maju i zawierał obszern y wywiad z komendantem Centrum, podp ułkown ikiem Hansem W. Helmem; drugi, autorstwa młodszego pracown ika Centrum, opowiadał o początkowym okresie działalności i został opublikowan y w sierpn iu. Podziękowałem bibliotekarzowi, który wyjaśnił mi, gdzie znaleźć egzemplarze obu publikacji. – Miał pan szczęście, że przyszedł pan dzisiaj – powiedział. – Jutro jadę do Giesen, żeby dop asować sobie sztuczną nogę. Lektura obu artykułów uświadomiła mi, że nigdy nie podejrzewałem Amerykanów o taką sprawn ość. Istotn ie, w zbieran iu dokumentów wchodzących w skład zbiorów Centrum kilka razy pomógł im szczęśliwy traf, na przykład kiedy żołnierze Siódmej Armii Stanów Zjedn oczon ych natknęli się w pap iern i pod Mon achium na komp letn e akta członków NSDAP, przeznaczon e na przemiał. Ale person el Centrum dokładał starań, aby stworzon e i zarządzan e przez nich archiwa były jak najobszern iejsze i rzeczywiście pomocn e w procesie ustalan ia, kto był nazistą. Oprócz podstawowych akt NSDAP w posiadan iu Centrum znalazły się wnioski o przyjęcie do partii, korespondencja organ izacyjn a, informacje o przebiegu służby w SS, akta Urzędu Bezp ieczeństwa Rzeszy, dokumenty rasowe SS, protokoły najwyższego sądu partyjn ego i sądów ludowych – słowem, wszystko, od członkostwa w Narodowo-Socjalistyczn ym Związku Nauczycieli po szczegółowe dane dzieci relegowan ych z Hitlerjugend.
Gdy po opuszczen iu biblioteki szedłem na dworzec, przyszło mi do głowy coś jeszcze: nigdy bym nie uwierzył, że hitlerowcy mogli być na tyle głupi, by rejestrować swoją działalność tak wyczerp ująco i szczegółowo, ze wszystkimi obciążającymi detalami. Wysiadłem z U-Bahn u – jak się okazało, o przystan ek za wcześnie – na stacji w sektorze amerykańskim, którą bez związku z ich okup acją miasta nazywan o Chatą Wuja Toma, i ruszyłem Argentin ische Allee. Do Centrum Dokumentacji, położonego wśród wysokich grünewaldzkich świerków na dobrze strzeżonym teren ie nieopodal małego jeziorka, prowadziła brukowan a ślepa uliczka o nazwie Wasserkäfersteig. Za ogrodzen iem z siatki stało kilka budynków, z których jeden – dwup iętrowy, biały pawilon z zielon ymi okienn icami – robił wrażenie głównego. Idąc żwirowaną alejką, pomyślałem, że to ładne miejsce, choć zaraz przyp omniałem sobie, że dawn iej mieścił się tutaj Forschungsamt – hitlerowskie centrum podsłuchu telefon iczn ego. Żołnierz na wartown i, duży, szczerbaty Murzyn, obrzucił mnie nieufn ym spojrzen iem. Zap ewn e przywykł do ludzi w samochodach lub pojazdach wojskowych i samotn y przechodzień był dla niego czymś niespotykan ym. – Czego chcesz, frycu? – zap ytał, zacierając wełnian e rękawice i przytupując, by się trochę rozgrzać. – Byłem znajomym kap itan a Linden a – wydukałem kulawą angielszczyzną. – Właśnie dotarła do mnie ta okropn a wiadomość, więc przyszedłem powiedzieć, że bardzo mi przykro i mojej żonie również. Był dla nas dobry, wie pan, dawał nam PX-y. – Z kieszen i wyciągnąłem krótki list, który skomp on owałem w pociągu. – Może byłby pan tak dobry i doręczył to pułkown ikowi Helmowi. Żołnierz natychmiast zmien ił ton. – Tak jest, proszę pana, zaraz mu zan iosę. – Przyjął kop ertę i przyjrzał się jej niep ewn ie. – To bardzo ładn ie, że pan pomyślał o kap itan ie. – To tylko kilka marek na kwiaty – powiedziałem, kręcąc głową. – I wizytówka. Chcieliśmy z żoną zostawić coś na grobie kap itan a Linden a. Poszlibyśmy na pogrzeb, gdyby odbywał się w Berlin ie, ale pomyśleliśmy, że rodzin a pewn ie zabierze go do domu. – Hm, no nie, proszę pana. Pogrzeb odbędzie się w Wiedn iu w piątek rano. Rodzin a tak chciała. Pewn ie to mniejszy kłopot, niż transp ortować ciało taki szmat drogi. Wzruszyłem ramion ami. – Jeśli chodzi o mieszkańca Berlin a, równie dobrze mogliby go pochować
w Ameryce. Podróżować w obecn ych czasach nie jest łatwo – westchnąłem i spojrzałem na zegarek. – Lep iej już pójdę. Mam przed sobą spory spacer. – Odwróciłem się, by odejść, i z jękiem chwyciłem się za kolan o, po czym, krzywiąc się z rzekomego bólu, usiadłem przed szlaban em wprost na ziemi, ze stukotem odrzucając laskę. Niezłe przedstawien ie. Żołnierz okrążył budkę. – Nic się panu nie stało? – zap ytał troskliwie, podn osząc laskę i pomagając mi wstać. – Sowiecki szrapn el. Od czasu do czasu się odzywa. Za chwilę mi przejdzie. – Hej, niech pan wejdzie na wartown ię i na min utkę usiądzie. – Powiódł mnie na drugą stronę szlaban u i wpuścił przez niewielkie drzwi do pomieszczen ia. – Dziękuję. To bardzo uprzejme z pana stron y. – E tam, zaraz uprzejme. Każdy przyjaciel kap itan a Lindena… Usiadłem ciężko i potarłem kolan o, które prawie mnie nie bolało. – Dobrze go pan znał? – Ja tam jestem tylko starszym szeregowym. Nie mogę powiedzieć, że go znałem, ale woziłem go od czasu do czasu. Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową. – Mógłby pan mówić trochę woln iej? Mój angielski nie jest zbyt dobry. – Od czasu do czasu byłem jego kierowcą – powtórzył głośniej żołnierz, naśladując kręcen ie kierown icą. – Mówił pan, że dawał panu PX-y? – Tak, był bardzo dobry. – No, to podobn e do Linden a. Zawsze miał mnóstwo PX-ów na rozdan ie. – Urwał, jakby przyszło mu coś do głowy. – Była taka para… on był dla nich prawie jak syn. Wciąż woził im paczki żywnościowe CARE. Może pan ich zna? Tych Drexlerów? Zmarszczyłem brwi i z namysłem potarłem szczękę. – Czy to nie ci, którzy mieszkają… – strzeliłem palcami, jakbym miał adres na końcu języka – …no, gdzie to było? – W Steglitz – podp owiedział. – Handjery Strasse. Pokręciłem głową. – Nie, chyba miałem na myśli kogoś inn ego. Przep raszam. – Hej, nie ma za co. – Pewn ie policja zadawała wam mnóstwo pytań w związku z morderstwem kap itan a Linden a. – Nie. O nic nas nie pytali. Już dop adli gościa, który to zrobił.
– Już kogoś mają? To dobra wiadomość. Kto to taki? – Jakiś Austriak. – Ale dlaczego to zrobił? Mówił coś? – Nie. Chyba wariat. A w ogóle to jak pan poznał kap itan a? – Spotkałem go w nocn ym klubie. Gay Island. – Tak, słyszałem. Ja tam w takie miejsca nie chodzę. Osobiście wolę lokale przy Ku-damm: Bar Ronn y’ego czy Club Roya le. Ale Linden często chodził do Gay Island. Miał chyba dużo znajomych Niemców, a oni lubili tam bywać. – Cóż, świetn ie mówił po niemiecku. – A i owszem, proszę pana. Jak miejscowy. – Zastan awialiśmy się z żoną, dlaczego nie miał dziewczyn y na stałe. Nawet prop on owaliśmy, że go z kimś poznamy. Z jakąś miłą dziewczyną z dobrej rodzin y. Żołnierz wzruszył ramion ami. – Pewn o był zbyt zajęty. – Zachichotał. – Miał mnóstwo znajomych, bez dwóch zdań! Kurde, ten to lubił się bratać. Dop iero po chwili zdałem sobie sprawę, o co mu chodzi – był to eufemizm, ogólnie używan y w kręgach wojskowych dla określen ia tego, co inny amerykański oficer robił z moją żoną. Ostrożnie obmacałem kolan o i wstałem. – Na pewn o dobrze się pan czuje? – zap ytał żołnierz. – Tak, dziękuję. Był pan bardzo miły. – E tam, miły. Każdy przyjaciel kap itan a Linden a…
8
Zap ytałem o Drexlerów na miejscowej poczcie w Steglitz na Sinten is Platz – małym, spokojn ym placyku, niegdyś porośniętym trawą, obecn ie przeznaczon ym pod uprawę warzyw. Kierown iczka poczty, dama z ogromn ymi jońskimi zawijasami po bokach głowy, powiadomiła mnie zwięźle, że w jej urzędzie znają Drexlerów, którzy, jak większość mieszkańców, odbierają stąd swoje przesyłki. Dlatego, wyjaśniła, ich dokładny adres na Handjery Strasse nie jest jej znan y. Dodała jedn ak, że korespondencja przeznaczon a dla Drexlerów, i tak dosyć obszern a, teraz jeszcze zyskała na objętości, zważywszy na to, że od kilku dni nie pofatygowali się jej odebrać. Słowa „nie pofatygowali” wymówiła z wyraźnym niesmakiem, toteż zastan owiło mnie, czy miała jakiś powód, żeby Drexlerów nie lubić. Prop ozycja, że dostarczę im pocztę, została natychmiast odrzucon a. To nie byłoby właściwe. Niemniej poinformowała mnie, że naturaln ie woln o mi im przyp omnieć, by przyszli i zabrali ją sobie, bo zaczyn a jej przeszkadzać. Postan owiłem sprawdzić, czy nie dowiem się czegoś w prezydium policji Schönbergu na pobliskiej Grünewald Strasse. Idąc tam w złowieszczym cieniu murów podziurawion ych jak ser szwajcarski, chylących się ku mnie, jakby wciąż stały na palcach, i wśród budynków właściwie nietkniętych, pozbawion ych jedyn ie narożnej balustrady niczym nadgryzion y tort weseln y, wyszedłem prosto na klub nocn y Gay Island, gdzie Becker miał podobn o spotkać Linden a. Było to miejsce smętne i pon ure, z tan im neon em nad wejściem; kiedy je mijałem, poczułem niemal ulgę, że jest zamknięte. Dyżurny glin iarz o twarzy długiej jak paznokieć mandaryn a był bardzo uczynn y i przejrzawszy rejestr mieszkańców, powiadomił mnie, że Drexlerowie nie są całkiem nieznan i schönberskiej policji. – To małżeństwo Żydów – wyjaśnił. – Prawn icy. Dobrze znan i w okolicy. Można wręcz powiedzieć, że zyskali pewien rozgłos. – Och? A dlaczego? – Nie chodzi o to, że łamią prawo, rozumie pan. – Gruby jak kiełbaska paluch sierżanta odn alazł ich nazwiska w księdze meldunkowej i przesunął się w pop rzek kartki do ulicy i numeru domu. – No i jest. Handjery Strasse, pod siedemn astym. – Dziękuję, sierżancie. No więc co z nimi? – To pana znajomi? – W jego głosie zabrzmiała ostrożność.
– Nie, skądże. – Widzi pan, ludzie zwyczajn ie nie lubią takich rzeczy. Chcieliby zap omnieć o tym, co się stało. Nie sądzę, żeby z takiego rozgrzebywan ia przeszłości mogło wyn iknąć coś dobrego. – Proszę wybaczyć, sierżancie, ale co oni właściwie takiego robią? – Ścigają tak zwan ych niemieckich zbrodn iarzy wojenn ych, proszę pana. Skinąłem głową. – Rozumiem, że to nie przysparza im pop ularn ości wśród sąsiadów. – To, co się stało, było złe. Ale teraz musimy wszystko odbudować i zacząć od nowa. A nie da się tego zrobić, jeśli wojn a będzie się za nami ciągnąć jak jakiś smród. Chciałem wyciągnąć od niego więcej informacji, więc przytaknąłem. Zapytałem o Gay Island. – To nie jest miejsce, w którym chciałbym być przyłapan y przez moją starą – odp owiedział. – Prowadzi je wesoła pan ienka nazwiskiem Kathy Fiege. Pełno tam takich dziewczyn. Ale nigdy nie było żadn ych awantur, najwyżej od czasu do czasu jakiś pijan y Jankes. Trudn o to nazwać awanturą. Zresztą jeśli wierzyć plotkom, to wszyscy niedługo będziemy Jankesami, a przyn ajmn iej my z amerykańskiego sektora, nie? Podziękowałem mu i podszedłem do drzwi. – Jeszcze jedn o, sierżancie – rzekłem, obracając się na pięcie. – Czy ci Drexlerowie znaleźli kiedyś jakiegoś zbrodn iarza wojenn ego? Długa twarz sierżanta nabrała wyrazu chytrości i rozbawien ia. – Jeśli mogliśmy temu zap obiec, to nie. Drexlerowie mieszkali niedaleko prezydium policji w świeżo odn owion ym budynku przy lin ii S-Bahn u, nap rzeciwko małej szkoły. Ale gdy dotarłem na najwyższe piętro i zap ukałem do drzwi mieszkan ia, nikt nie odp owiedział. Zap aliłem pap ierosa, by pozbyć się wiercącej w nozdrzach woni środka dezynfekcyjn ego, pokręciłem się po podeście i zastukałem znowu. Zerknąłem w dół i na posadzce pod drzwiami dostrzegłem dwa niedop ałki, nie wiadomo czemu rzucon e w tym miejscu. Najwyraźniej dawn o nikt tędy nie przechodził. Pochyliłem się, by je podn ieść, i poczułem, że zap ach stał się siln iejszy. Padłem na podłogę, zrobiłem pompkę i wsadziłem nos w szparę pod drzwiami. Szarpnął mną odruch wymiotn y – gardło i płuca poraził straszliwy smród. Odtoczyłem się na bok i wycharczałem na schody połowę wnętrzności. Kiedy odzyskałem dech, podn iosłem się i potrząsnąłem głową. Niep odobna, by ktoś mógł żyć w takiej atmosferze. Rzuciłem okiem na klatkę scho-
dową. Nikogo nie było. Cofnąłem się od drzwi i zdrowszą nogą kopnąłem w zamek, ale ledwie drgnął. Znów się rozejrzałem, by sprawdzić, czy hałas nie wywabił kogoś z mieszkan ia. Stwierdziłem, że nikt nie zwrócił na mnie uwagi, więc kopnąłem jeszcze raz. Drzwi ustąpiły z trzaskiem i ze środka buchnął tak straszliwy, jadowity zap ach, że zatoczyłem się i niemal spadłem ze schodów. Zakryłem nos i usta połą płaszcza, po czym wbiegłem do ciemn ego mieszkan ia i dostrzegając niewyraźny zarys karn isza, szarpnąłem na bok ciężką storę i na oścież otworzyłem okno. Wychyliłem się na zewnątrz, czując, że zimn e powietrze wyciska mi łzy z oczu. Jakieś dzieci, wracające ze szkoły, pomachały do mnie; odp owiedziałem słabym ruchem ręki. Przeciąg między oknem i drzwiami trochę wywietrzył pokój. Sprawdziłem, że już da się oddychać, i odwróciłem się. Byłem gotów na wszystko, co znajdę – ten okropn y smród z pewn ością nie był skutkiem dezynsekcji, owady musiałyby mieć rozmiar co najmniej słonia. Podszedłem do drzwi wejściowych i zacząłem ruszać nimi w tył i w przód, aby wzmóc przepływ powietrza, jedn ocześnie rozglądając się po niewielkim pomieszczen iu. Biurko, krzesła, półki na książki, szafki na akta oraz spiętrzon e wszędzie sterty książek i dokumentów. Dalej były drzwi, zza których wyzierała krawędź mosiężnego łóżka. Idąc do syp ialn i, potrąciłem coś nogą. Była to tan ia blaszan a taca, jakie spotyka się w barach i kafejkach. Gdyby nie dwie sine twarze, leżące obok siebie na poduszkach, można by pomyśleć, że ci ludzie śpią. Jeśli ktoś wydał na nas wyrok śmierci, to istnieją gorsze sposoby jego wykon an ia niż uduszen ie we śnie. Odciągnąłem kołdrę i rozp iąłem piżamę Herr Drexlera, odsłaniając wzdęty brzuch, na którym, jak na pleśniowym serze, żyły i wylewy podskórne utworzyły siny wzór. Nacisnąłem go palcem: skóra była napięta. Gdy nap arłem całą dłonią, trup pierdnął, co wskazywało na to, że narządy wewnętrzne zostały rozerwan e przez gazy. Najwyraźniej oboje nie żyli od co najmniej tygodnia. Pon own ie zakryłem ich kołdrą i wróciłem do pokoju. Przez chwilę gapiłem się bezradn ie na sterty książek i pap ierów na biurku, próbując dopatrzyć się jakiejś wskazówki, ale na razie miałem tylko mętne wyobrażenie o istocie zagadki, toteż postan owiłem nie tracić czasu i szybko dałem sobie spokój.
Niebo na zewnątrz przybrało barwę macicy perłowej. Kiedy skręciłem w stronę S-Bahn u, coś przyciągnęło moją uwagę. Na ulicach Berlin a walało się tyle porzucon ego sprzętu wojskowego, że gdyby nie sposób, w jaki umarli Drexlerowie, w ogóle bym tego nie zauważył. Na stercie gruzów zalegających w rynsztoku leżała maska gazowa, a gdy uniosłem ją za pasek, pod nogi potoczyła mi się pusta puszka. Szybko dop owiedziałem sobie cały scen ariusz morderstwa i porzuciwszy maskę, kucnąłem i przeczytałem etykietę na półkolu zardzewiałej blachy: „Cyklon-B. Gaz trujący! Niebezp ieczeństwo! Przechowywać w suchym i chłodn ym miejscu! Chron ić przed słońcem i otwartym ogniem! Przy użyciu zachować najwyższą ostrożność! Kaliwerke A.G. Kolin”. Wyobraziłem sobie mężczyznę, który stoi pod drzwiami Drexlerów. Jest późny wieczór. Przybyły nerwowo wyp ala do połowy dwa pap ierosy, po czym naciąga maskę i zaciska paski, sprawdzając, czy szczeln ie trzymają. Potem otwiera puszkę z kryształkami kwasu pruskiego, wysyp uje gran ulki – które w zetknięciu z powietrzem szybko przybierają postać płynną – na przyn iesioną ze sobą tackę i wsuwa ją pod drzwi mieszkan ia. Śpiący Drexlerowie oddychają głęboko, tracąc przytomn ość w miarę jak cyklon-B, po raz pierwszy wykorzystan y do zabijan ia ludzi w obozach koncentracyjn ych, powoli blokuje im dopływ tlen u do krwi. W taki mróz Drexlerowie zap ewn e nie śpią przy otwartym oknie. Ale być może morderca kładzie coś – koc albo płaszcz – pod drzwiami mieszkan ia, żeby odciąć wszelki dopływ świeżego powietrza bądź żeby nikt inny w budynku się nie otruł. Śmierteln e stężenie gazu wyn osi jeden do dwóch tysięcy. W końcu gran ulki całkowicie się rozpuszczają, morderca upewn ia się, że gaz bezszelestn ie spełnił swe śmiercionośne zadan ie, a do sześciu milionów Żydów dołączyło dwoje kolejn ych, po czym mężczyzna zabiera swój płaszcz, maskę i pustą puszkę (może nie chce zostawiać tacy, chociaż nie ma to znaczen ia: z pewn ością do pracy z cyklonem-B włożył rękawiczki) i znika w ciemn ościach nocy. Było to tak proste, że niemal zasługiwało na podziw.
9
Gdzieś dalej na ulicy jakiś dżip z warkotem odjechał w śnieżną ciemn ość. Rękawem przetarłem zap arowan e okno knajp y i zobaczyłem w szybie odbicie znajomej twarzy. – Herr Günther – usłyszałem, odwracając się na krześle. – Tak myślałem, że to pan. – Głowę przybysza pokrywała cienka warstwa śniegu. Ścięta czaszka z odstającymi, doskon ale okrągłymi uszami przywodziła na myśl wiaderko z lodem. – Neumann – zdziwiłem się. – A ja już myślałem, że zginęliście. Wytarł głowę i zdjął płaszcz. – Pozwoli pan, że się dosiądę? Moja dziewczyn a jeszcze nie przyszła. – Od kiedy to macie dziewczynę, Neumann? Przyn ajmn iej taką, której nie musicie płacić? Wzdrygnął się nerwowo. – Słuchaj pan, jeśli pan będzie… – Spokojn ie – powiedziałem. – Siadajcie. – Skinąłem na keln era. – Czego się nap ijecie? – Tylko piwa, dziękuję. – Usiadł i przyjrzał mi się krytyczn ie, mrużąc oczy. – Niewiele się pan zmien ił, Herr Günther. Postarzał się pan, posiwiał i trochę schudł, ale wciąż jest pan taki sam. – Ze strachem myślę, do czego byłbym podobn y, gdybyście uznali, że wyglądam ina czej – rzekłem z przekąsem. – Ale to, co mówicie, brzmi jak dość dokładny opis ostatn ich ośmiu lat. – To już tyle czasu minęło, odkąd widzieliśmy się ostatn i raz? – Mniej więcej jedn a wojn a światowa. A wy nadal podsłuchujecie pod drzwiami? – A żeby pan wiedział, Herr Günther! – parsknął. – Jestem strażnikiem więzienn ym w Tegel. – Nie wierzę! Wy? Braliście w łapę jak niedźwiedź w zoo. – Słowo daję, Herr Günther, nap rawdę. Jankesi zagnali mnie do piln owania zbrodn iarzy wojenn ych. – A wy stan owicie dodatkowy zaostrzon y rygor, co? Neumann znów się wzdrygnął. – Nadchodzi wasze piwo. Keln er postawił przed nim szklankę, a ja zacząłem coś mówić, ale Amerykan ie przy sąsiedn im stoliku wybuchnęli głośnym śmiechem, zagłuszając
moje słowa. Potem któryś z nich, jakiś sierżant, dodał coś jeszcze i tym razem nawet Neumann się zaśmiał. – Mówi, że nie wierzy w zbratan ie – wyjaśnił. – Mówi, że nie chciałby żadn ej Fräulein traktować tak, jak traktuje swego brata. Uśmiechnąłem się i spojrzałem na Amerykanów. – Nauczyliście się angielskiego w Tegel? – No pewn ie. Ja się uczę mnóstwa rzeczy. – Zawsze był z was dobry informator. – Na przykład – ściszył głos – słyszałem, że Sowieci zatrzymali na gran icy brytyjski pociąg wojskowy i odczep ili dwa wagon y z niemieckimi pasażerami. Powiadają, że to w odwecie za ustan owien ie Bizon ii. – Miał na myśli połączen ie brytyjskiej i amerykańskiej strefy w okup owan ych Niemczech. Upił trochę piwa i wzruszył ramion ami. – Może będzie kolejn a wojn a. – Nie widzę, w jaki sposób – odrzekłem. – Wszystkim już się od tego flaki wywracają. – No nie wiem. Może i tak. Odstawił szklankę, wyjął tabakierkę i poczęstował mnie. Pokręciłem głową i skrzywiłem się, patrząc, jak bierze szczyptę tyton iu i wsuwa ją pod górną wargę. – Powąchał pan prochu w czasie wojn y? – Neumann, dajcie spokój, wykażcie trochę rozumu. W dzisiejszych czasach nie zadaje się takich pytań. Czy ja was pytam, jakeście dostali zaświadczen ie den azyfikacyjn e? – A żeby pan wiedział, że całkiem legaln ie. – Wyciągnął portfel i podał mi rozłożoną kartkę pap ieru. – Nigdy nie byłem w nic wmieszan y. Woln y od hitlerowskiej zarazy, tak tu pisze. Taki jestem, i jestem z tego dumn y. Nawet nie wstąpiłem do wojska. – Tylko dlatego, że was nie chcieli. – Woln y od hitlerowskiej zarazy – powtórzył gniewn ie. – To pewn ie jedyn a choroba, której nigdy nie mieliście. – A pan co właściwie tu robi? – zrewanżował się szyderstwem. – Uwielbiam przychodzić do Gay Island. – Nigdy pana przedtem nie widziałem, a bywam tu od dawn a. – Tak, to mi wygląda na miejsce, gdzie dobrze się czujecie. Ale jak was na to stać z pensji strażnika? Neumann wymijająco wzruszył ramion ami. – Pewn ie załatwiacie różnym ludziom różne sprawy – podsunąłem. – Czasem trzeba, no nie? – Uśmiechnął się krzywo. – Założę się, że pan tu
jest służbowo, prawda? – Niewykluczon e. – Może mógłbym pomóc? Jak mówiłem, często tu przychodzę. – No dobra. – Wyjąłem portfel i pokazałem mu pięciodolarowy bankn ot. – Słyszeliście kiedyś o człowieku nazwiskiem Eddy Holl? Czasem tu bywa. Pracuje w ogłoszen iach i reklamie. W firmie Reklaue & Werbe Zentrale. Neumann przełknął ślinę i pon uro pop atrzył w głąb sali. – Nie – bąknął niechętnie – nie znam takiego. Ale mogę pop ytać. Barman to mój znajomy. Mógłby… – Już z nim próbowałem. Nie należy do gadatliwych. Ale z tego co mówił, wywnioskowałem, że jedn ak nie znał Holla. – Ten interes ogłoszen iowy, o którym pan wspomniał, jak się nazywa? – Reklaue & Werbe Zentrale. Mieszczą się na Wilmersdorfer Strasse. Byłem tam dziś po południu. Według nich Herr Eddy Holla można znaleźć w biurze firmy matki w Pullach. – No więc może on tam jest. W Pullach. – Nigdy nawet nie słyszałem o tym miejscu. Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby centrala czegokolwiek mieściła się w Pullach. – No to się pan myli. – Dobra – powiedziałem. – Zaskoczcie mnie. Proszę, jestem gotowy. Neumann uśmiechnął się i skinął w stronę pięciodolarówki, którą już wsuwałem z powrotem do portfela. – Za pięć dolarów mogę opowiedzieć wszystko, co o tym wiem. – Ale żeby było świeże. Kiwnął głową, więc rzuciłem mu bankn ot. – Lep iej, żeby to było dobre. – Pullach to małe przedmieście Mon achium, a także siedziba Urzędu Cenzury Poczty Armii Stanów Zjedn oczon ych. Przechodzi przez nią cała korespondencja amerykańskich szeregowych w Tegel. – I tyle? – A czego by pan jeszcze chciał, prognozy pogody? – No dobra. Nie jestem pewien, czy to mi coś mówi, ale mimo to dziękuję. – Może mógłbym się rozejrzeć za tym Eddiem Hollem? – Czemu nie? Jutro wyjeżdżam do Wiedn ia. Kiedy będę na miejscu, przyślę wam telegram z adresem, pod który możecie nap isać, gdybyście coś mieli. Płatne gotówką przy odbiorze. – Chryste, szkoda, że nie ja tam jadę. Kocham Wiedeń. – Neumann, nigdy nie robiliście na mnie wrażenia kosmop olity.
– Pewn ie nie miałby pan ochoty dostarczyć przy okazji kilku listów, co? Mam na swoim pięterku kilku Austriaków. – Co, bawić się w liston osza zbrodn iarzy wojenn ych? Nie, dziękuję. – Dokończyłem drinka i spojrzałem na zegarek. – Myślicie, że ona się zjawi, ta wasza dziewczyn a? – Wstałem, żeby odejść. – A która godzin a? – zap ytał, marszcząc brwi. Pokazałem mu cyferblat roleksa na nadgarstku; po zastan owien iu uznałem, że jedn ak go nie sprzedam. Neumann sprawdził czas i aż się wzdrygnął. – Przyp uszczaln ie coś ją zatrzymało – powiedziałem. Pokręcił głową ze smutkiem. – Teraz to już nie przyjdzie. Baby. Dałem mu pap ierosa. – W dzisiejszych czasach jedyn a kobieta, której można ufać, to cudza żona – rzekłem. – Paskudn y ten świat, Herr Günther. – Tak, owszem, ale nikomu o tym nie mówcie, dobrze?
10
W pociągu spotkałem człowieka, który miał swoją wersję tego, co zrobiliśmy Żydom. – Słuchaj pan – przekon ywał – nie mogą nas o nic obwin iać. To było z góry przesądzon e. Spełniliśmy tylko ich własną przep owiedn ię ze Starego Testamentu, tę z Józefa i jego braci. No bo jest rep resyjn y ojciec i jest Józef, najmłodszy, najbardziej umiłowan y syn, którego można uważać za symbol całej żydowskiej rasy. I są pozostali bracia, którzy symbolizują gojów na całym świecie, chociaż w tym wyp adku lep iej ogran iczyć się do Niemców. Ci bracia, co naturaln e, musieli być zazdrośni o śliczn ego chłoptasia, który jest od nich ładn iejszy i ma szatę z rękawami. Mój Boże, nic dziwn ego, że zaczęli go nien awidzić! Nic dziwn ego, że sprzedali go w niewolę! I rzecz najważniejsza: zachowan ie braci było w równym stopn iu rea kcją na surowość i autorytaryzm ojca, czyli że tak powiem, ojczyzny, co wyrazem niechęci wobec rzekomo rozp ieszczan ego brata. – Mężczyzna wzruszył ramion ami i jął z namysłem ugniatać małżowinę uszną, kształtem przyp ominającą znak zap ytan ia. – Nap rawdę, kiedy się nad tym zastan owić, to właściwie powinn i nam podziękować. – A niby dlaczego? – zap ytałem z ewidentn ym brakiem przekon an ia. – Bo gdyby nie postępki braci Józefa, dzieci Izraela nigdy nie pop adłyby w egipską niewolę i Mojżesz nigdy nie wyp rowadziłby ich stamtąd do Ziemi Obiecan ej. Podobn ie gdyby nie to, co zrobiliśmy my, Niemcy, Żydzi nigdy nie wróciliby do Palestyn y. Proszę, już w tej chwili niemal założyli sobie własne państwo. – Gość zmrużył oczka, jakby był jedn ym z wybrańców, którym dane jest zaglądać do dzienn ika Pana Boga. – O tak – oświadczył – przep owiedn ia się spełniła. – Nic mi nie wiadomo o żadn ej przep owiedn i – warknąłem i kciukiem wskazałem krajobraz, przelatujący za oknem pociągu, i biegnącą wzdłuż torów autostradę, po której podążał na południe niekończący się konwój wojsk Armii Radzieckiej – ale faktyczn ie wygląda na to, że wylądowaliśmy w Morzu Czerwon ym. Dobrze brzmiała ta nazwa, wymyślona dla określen ia niekończącej się kolumn y dzikich, wszystkożern ych czerwon ych mrówek, które pustoszyły ziemię i unosiły wszystko, co tylko zdołały udźwignąć – więcej nawet, niż ważyły ich pojedyncze ciała – aby wywieźć to do swoich tymczasowych kolon ii znajdujących się pod władzą robotn ików i chłopów. Niczym brazylijski
plantator, patrzący, jak jego zbiory kawy padają pastwą tych społeczn ych owadów, oprócz nien awiści do Rosjan odczuwałem również wielki przed nimi respekt. Przez siedem długich lat walczyłem z ruskimi, strzelałem do nich, siedziałem w ich więzien iu, nieustann ie poznawałem ich język, aż wreszcie uciekłem z jedn ego z ich obozów. Siedem chudych kolb kukurydzy, zwarzon ych przez wiatr od wschodu, pożarło siedem kolb tłustych. Wybuch wojn y zastał mnie na stan owisku komisarza w sekcji 5 RHSA, Głównego Urzędu Bezp ieczeństwa Rzeszy, miałem też stop ień poruczn ika SS, nadan y mi niejako automatyczn ie. Musiałem złożyć przysięgę na wierność Adolfowi Hitlerowi, lecz poza tym nie przejmowałem się zbytn io swoją rangą SS-Obersturmführera aż do czerwca 1941 roku. Wtedy to Arthur Nebe, uprzedn io komendant główny Krip o, krymin aln ej policji Rzeszy, niedawn o awansowan y na SS-Grupp enführera, objął dowództwo nad specjalną Aktion Grupp e, powołaną, by towarzyszyć armii w inwazji na Związek Radziecki. Byłem jedn ym z policjantów różnych wydziałów, skierowan ych do grup y Nebego. Miała ona – przyn ajmn iej tak przyp uszczałem – podążać w ślad za wojskiem w głąb Białorusi, aby przeciwdziałać łaman iu prawa, przestępstwom pospolitym i wszelkiej maści terroryzmom. Moje zadan ie w sztabie w Mińsku polegało na organ izacji przejętych przez wojsko archiwów sowieckiego NKWD oraz rozp rawien iu się ze szwadron em śmierci, sformowan ym przez enkawudzistów i odp owiedzialn ym za zlikwidowan ie setek białoruskich więźniów polityczn ych, zan im zostaną „wyzwolen i” przez Niemców. Ale masowa zbrodn ia podczas podboju to zjawisko nieunikn ion e, toteż wkrótce stało się dla mnie jasne, że również moja stron a zabija rosyjskich więźniów, kiedy chce i jak chce. Niebawem zaś dokon ałem odkrycia, że podstawowym celem Aktion Grupp e nie jest przeciwdziałanie terroryzmowi, lecz systematyczn e mordowan ie żydowskiej ludn ości cywiln ej. Przez cztery lata służby wojskowej podczas Wielkiej Wojn y nigdy nie widziałem nic równie koszmarn ego, jak to, czego byłem świadkiem w owych letn ich miesiącach 1941 roku. Załamałem się zupełnie. I chociaż na razie nie musiałem dowodzić pluton em egzekucyjn ym, dokon ującym masowych mordów, to pojąłem, że jest to wyłącznie kwestia czasu i że niebawem dostanę taki rozkaz, a wówczas – wniosek był nieuchronn y – zostanę rozstrzelan y za odmowę jego wykon an ia. Wystąpiłem więc o natychmiastowe przeniesien ie do Wehrmachtu z zamiarem udan ia się na front wschodn i. Jako gen erał dowodzący specgrupą Nebe mógł mnie wysłać do karn ej komp an ii, a nawet kazać mnie zlikwidować. Zamiast tego przychylił się do
mojej prośby o przen iesien ie. Spędziłem na Białorusi jeszcze kilka tygodni, pracując w wydziale wywiadu Obce Armie Wschód (Fremde Hee re Ost) generała Gehlen a, porządkującym zdobyte archiwa NKWD, po czym faktycznie zostałem przen iesion y, nie na front wschodn i wszakże, lecz do Urzędu Przestępstw Wojenn ych Wojskowego Sztabu Gen eraln ego w Berlin ie. Arthur Nebe zdążył już w tym czasie osobiście nadzorować rzeź pon ad trzydziestu tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. Po powrocie do Berlin a już go nie widziałem. Spotkan y po wielu latach kolega z Krip o powiedział mi, że Nebe, który jako zwolenn ik Hitlera był dość niep ewn y, został stracon y na początku 1945 roku za uczestn ictwo w spisku hrabiego von Stauffenberga. Zawsze mam dziwn e uczucie, gdy sobie uprzytamn iam, że być może zawdzięczam życie masowemu mordercy. Ku mojej ogromn ej uldze człowiek hołdujący osobliwym hermen eutycznym koncepcjom opuścił pociąg w Dreźnie, więc nic nie stało na przeszkodzie, bym się przespał aż do Pragi. Jedn ak przez większość czasu rozmyślałem o Kirsten i o pozostawion ym jej krótkim liściku, w którym sucho informowałem, że wyjeżdżam na kilka tygodni, i jedn ocześnie wyjaśniałem, skąd wzięły się w mieszkan iu złote suweren y – dostarczon e w przeddzień przez Poroszyn a jako połowa mojego hon orarium za podjęcie się sprawy Beckera. Przeklin ałem się w duchu, że nie nap isałem więcej, że jej nie zap ewniłem, iż nie ma rzeczy, której bym się dla niej nie podjął, że nie istn ieje żadna herkulesowa praca, której z radością bym dla niej nie wykon ał. Wszystko to oczywiście wiedziała z deklaracji, zawartych w wylewn ych listach, których pakiet przechowywała w szufladzie. Obok flakon u perfum Chan el, o którym nigdy nie udało mi się porozmawiać.
11
Jazda z Berlin a do Wiedn ia daje sporo czasu na rozp amiętywan ie niewierności żony, więc może lep iej, że adiutant Poroszyn a wykup ił mi bilet na najkrótszą trasę – dziewiętnaście i pół godzin y przez Drezno, Pragę i Brno, w przeciwieństwie do podróży przez Lipsk i Norymbergę, która trwa dwadzieścia siedem i pół godzin y. W końcu jedn ak pociąg zwoln ił i spowijając nieliczn ych pasażerów na peron ie obłokiem pary, ze zgrzytem kół wjechał na Franz Josef Bahnhof. Okazałem amerykańskiemu żandarmowi przy barierce stosown e dokumenty i zadowalająco wyjaśniwszy mu swoją obecn ość w Wiedn iu, udałem się do hali dworcowej, gdzie rzuciłem torbę na posadzkę i rozejrzałem się za jakimś znakiem, świadczącym, że ktoś w małym tłumku oczekujących spodziewa się mojego przybycia, a nawet jest z niego zadowolon y. Pojawien ie się siwego pana w średn im wieku potwierdziło przyn ajmn iej pierwsze z tych oczekiwań, jedn ak zaraz zostałem uświadomion y, że drugie ma jedyn ie charakter iluzoryczn y. Przybyły oznajmił, że nazywa się doktor Liebl i że ma zaszczyt występować jako prawn y pełnomocn ik Emila Beckera. – Czeka na nas taksówka – powiedział, zerkając z powątpiewan iem na mój bagaż. – Niemniej, moje biuro znajduje się tuż obok, więc gdyby przywiózł pan mniejszą torbę, moglibyśmy pójść tam piechotą. – Wiem, że to czysty pesymizm – odrzekłem – ale uznałem, że będę musiał raczej zostać tu na noc. Ruszyłem za nim przez halę dworcową. – Ufam, że miał pan dobrą podróż, Herr Günther. – Jestem tutaj, czyż nie? – odp arłem z wymuszon ym uśmieszkiem. – Czy w dzisiejszych czasach dobrą podróż można zdefin iować ina czej? – Dop rawdy, trudn o powiedzieć – skwitował krótko. – Co do mnie, nigdy nie opuszczam Wiedn ia. – Machnął lekceważąco ręką w stronę obdartych dip isów, którzy najwyraźniej rozłożyli się obozem w budynku stacyjn ym. – Dzisiaj, kiedy cały świat znajduje się w podróży, nadzieja, że Pan Bóg szczególnie zadba o podróżnego, który pragnie tylko wrócić tam, skąd przybył, wydaje się dosyć przedwczesna. Zap rosił mnie do czekającej taksówki, ja zaś wręczyłem kierowcy walizkę, po czym usiadłem z tyłu, aby odkryć, że walizka jakimś sposobem znalazła się obok mnie.
– Za bagaż wiezion y na zewnątrz jest dodatkowa opłata – wyjaśnił doktor Liebl, wpychając mi walizkę na kolan a. – Jak mówiłem, to nie jest daleko, a taksówki kosztują. Dopóki pan tu jest, zalecam tramwaje, są bardzo sprawn e. – Auto ruszyło pędem, na pierwszym zakręcie rzucając nas na siebie niczym filmowych kochanków. – Są również bezp ieczn iejsze – zachichotał Liebl – zważywszy na to, jacy są wiedeńscy kierowcy. – To Dun aj? – zap ytałem, wskazując na lewo. – Dobry Boże, nie. To kanał, Dun aj jest w sektorze rosyjskim, dalej na wschód. – Wskazał na pon uro wyglądający budyn ek po prawej stron ie. – To areszt policyjn y, gdzie obecn ie rezyduje nasz klient. Jesteśmy z nim umówien i jutro z samego rana, po czym być może będzie pan miał ochotę wziąć udział w pogrzebie kap itan a Linden a na cmentarzu Zentralfriedhof. – Liebl znów skinął w stronę aresztu. – Tak się składa, że Herr Becker jest tam od niedawn a. Z początku Amerykan ie byli skłonni potraktować jego przypadek jako kwestię bezp ieczeństwa narodowego, wskutek czego przetrzymywali go w obozie jen ieckim w Stiftskasern e, przy sztabie gen eraln ym żandarmerii wojskowej w Wiedn iu. Mówię panu, wjeżdżanie i wyjeżdżanie stamtąd to było piekło. Jedn ak Urząd Bezp ieczeństwa Publiczn ego Rządu Wojskowego postan owił, że sprawę należy przekazać do sądu austriackiego, więc Becker będzie tam przebywał aż do rozp rawy, kiedykolwiek ona nastąpi. Liebl pochylił się, dotknął ramien ia kierowcy i polecił mu skręcić w prawo, a potem jechać w stronę szpitala. – Skoro i tak za to płacimy, to najp ierw podrzucimy pańską torbę na miejsce, nadłożymy niewiele drogi. Przyn ajmn iej zobaczył pan, gdzie siedzi pański przyjaciel, więc docen i pan powagę sytua cji. Nie chcę być niegrzeczny, Herr Günther, ale byłem przeciwn y temu, żeby pan w ogóle przyjeżdżał do Wiedn ia. Jakby nie było prywatn ych detektywów tu, na miejscu! Sam wielokrotn ie korzystałem z ich usług, co więcej, orientują się w Wiedn iu lepiej niż pan. Mam nadzieję, że nie ma pan mi za złe tego, co mówię. W końcu wcale pan nie zna miasta, prawda? – Docen iam pańską szczerość, doktorze – rzekłem, wcale jej tak znów nie docen iając. – I ma pan rację, nie znam tego miasta. Prawdę mówiąc, w życiu tu nie byłem. Będę więc także mówił szczerze: mam za sobą dwadzieścia pięć lat pracy w policji i nie jestem szczególnie skłonny przejmować się tym, co pan sądzi. Dlaczego Becker zatrudn ił mnie, a nie jakiegoś miejscowego węszyciela, to jego sprawa. A moją sprawą jest to, że chce mi dobrze zapłacić. Nie ma nic pośrodku, ani dla pana, ani dla nikogo. Nie te-
raz. Na sali sądowej, jeśli pan zechce, będę siedział panu na kolan ach i czesał panu grzywkę. Ale do tej pory niech się pan zajmie lekturą swoich prawn iczych książek, a ja już będę się martwił o to, co będzie pan mógł powiedzieć, żeby ten idiota się wywinął. – Niech będzie – mruknął Liebl, niemal się uśmiechając. – Do twarzy panu z prawdomównością. Jak większość adwokatów, skrycie podziwiam ludzi, którzy wydają się wierzyć w to, co mówią. Tak jest, wysoko cenię cudzą szczerość, choćby dlatego, że my, prawn icy, jesteśmy po brzegi pełni udawan ia. – Wydawało mi się, że mówi pan wprost. – To tylko man ewr dla zamydlen ia oczu, zap ewn iam pana – oznajmił wyniośle. Zostawiliśmy moje bagaże w wygodn ie wyglądającym pensjon acie w ósmym Bezirku w sektorze amerykańskim, po czym pojechaliśmy do biura Liebla w śródmieściu. Podobn ie jak Berlin, Wiedeń także został podzielony pomiędzy cztery mocarstwa, z których każde kontrolowało oddzieln y sektor. Jedn ak tutaj śródmieście, otoczon e szerokim bulwarem o nazwie Ring, gdzie mieściła się większość pałaców i wielkich hoteli, pozostawało pod wspólnym rządem aliantów, sprawowan ym za pomocą patroli międzynarodowych. Drugą, bardziej bezp ośredn io widoczną różnicą, był stan stolicy Austrii. To prawda, miasto przeżyło kilka nalotów, ale w porównan iu z Berlinem wyglądało schludn iej niż witryn a przedsiębiorcy pogrzebowego. Kiedy wreszcie usiedliśmy w biurze, Liebl odszukał akta Beckera i streścił mi podstawowe fakty. – Naturaln ie, najmocn iejszym dowodem obciążającym Herr Beckera jest broń, którą miał przy sobie – rzekł adwokat, wręczając mi plik fotografii pistoletu, z którego zabito kap itan a Linden a. – Walther P38 – powiedziałem. – Uchwyt ze znakiem SS. Sam takiego używałem w ostatn im roku wojn y. Trochę grzechocze, ale kiedy opan uje się nietyp owy spust, zazwyczaj daje się z niego celn ie strzelać. Nigdy jedn ak nie podobał mi się ten odsłonięty kurek. Nie, osobiście wolę model PPK. – Oddałem mu zdjęcia. – Ma pan jakieś fotografie kap itan a, zrobion e przez lekarza sądowego? Liebl z wyraźnym niesmakiem przekazał mi kop ertę. – Ciekawe, jak oni wyglądają, kiedy się ich umyje – mruknąłem, przyp atrując się fotografiom. – Zastrzelili faceta z trzydziestkiósemki, a on wygląda, jakby co najwyżej usun ięto mu piep rzyk. Skurwysyn był przystojny, trzeba mu to przyznać. Znaleźli pocisk?
– Następne zdjęcie. Odszukałem je i kiwnąłem głową. Niewiele trzeba, by zabić człowieka, pomyślałem. – W domu Herr Beckera policja odkryła również kilka kartonów z pap ierosami – rzekł Liebl. – Pap ierosy były tego samego gatunku, co te znalezione w nieczynn ym studiu, gdzie leżały zwłoki Linden a. Wzruszyłem ramion ami. – Lubi palić. Nie widzę powodów, dla których kilka paczek szlugów miałoby go obciążać. – Nie? To pozwoli pan, że wyjaśnię. Te pap ierosy zostały skradzion e z fabryki tyton iu na Thaliastrasse, całkiem blisko studia. Ten, kto je ukradł, korzystał ze studia, by je tam składować. Kiedy Becker pierwszy raz znalazł Linden a, przed pójściem do domu wziął sobie kilka kartonów. – To do niego podobn e, niestety – westchnąłem. – Zawsze miał lepkie palce. – No, teraz już tylko długość jego szyi ma znaczen ie. Nie muszę panu przyp omin ać, że popełnił przestępstwo zagrożone karą główną. – Może mi pan o tym przyp omin ać tak często, jak pan uzna za stosown e, Herr Doktor. Proszę mi powiedzieć, do kogo należy to studio? – Drittemann Film und Senderaum Gmbh. Przyn ajmn iej taka nazwa firmy figuruje na umowie dzierżawy. Ale nikt nie pamięta, by kręcono tam jakieś filmy. Policja, która dokładn ie przeszukała wszystkie pomieszczen ia, nie znalazła nawet starego reflektora. – Mógłbym się tam rozejrzeć? – Spróbuję to zorgan izować. A teraz, Herr Günther, jeśli ma pan jakieś kolejn e pytan ia, prop on uję, by zachował je pan do jutrzejszego ranka, do widzen ia z Herr Beckerem. Tymczasem jest kilka spraw, które musimy domknąć, takich, jak pozostała część pańskiego hon orarium i pańskie wydatki. Proszę mi wybaczyć, że pana opuszczę na chwilę, muszę wyjąć pien iądze z sejfu. – Podn iósł się i wyszedł z pokoju. Kancelaria Liebla na Judengasse mieściła się na piętrze nad pracown ią szewską. Kiedy wrócił do biura, zastał mnie stojącego przy oknie. – Dwa tysiące pięćset dolarów amerykańskich w gotówce, jak zostało uzgodn ion e – oznajmił chłodno – oraz tysiąc szylingów austriackich na pokrycie pańskich wydatków. Dodatkowe koszty muszą być zatwierdzon e przez Fräulein Braunsteiner, przyjaciółkę Herr Beckera. Koszty pańskiego zakwaterowan ia pokryje moja kancelaria. – Podał mi pióro. – Zechce pan podp isać pokwitowan ie?
Rzuciłem okiem na treść i podp isałem. – Chciałbym się z nią spotkać – powiedziałem. – Chciałbym się spotkać ze wszystkimi znajomymi Beckera. – Według instrukcji, które otrzymałem, Fräulein Braunsteiner skontaktuje się z pan em w pensjon acie. Wsadziłem pien iądze do kieszen i i wróciłem do okna. – Mam nadzieję, że mogę polegać na pańskiej dyskrecji, jeśli policja przyłapie pana z tymi dolarami? Obowiązują nas przep isy walutowe… – Niech się pan nie martwi, nie wymien ię pańskiego nazwiska. A swoją drogą, właściwie dlaczego nie miałbym wziąć tych pien iędzy i wrócić do domu? – Powtarza pan jedyn ie zastrzeżenia, które już zgłosiłem Herr Beckerowi. Po pierwsze, on twierdzi, że jest pan człowiekiem hon oru i kiedy weźmie pan zapłatę za robotę, to ją pan wykon a. Nie jest pan typ em, który by go zostawił na lodzie. Bardzo się przy tym upierał. – Jestem wzruszon y – powiedziałem. – A po drugie? – Mogę być szczery? – A co, dotąd pan nie był? – Proszę bardzo. Herr Becker to jeden z największych aferzystów w Wiedniu. Mimo obecn ych kłopotów nie jest zupełnie pozbawion y wpływów w pewn ych, powiedzmy, nikczemn iejszych rejon ach tego miasta. – Zrobił zbolałą minę. – Powstrzymam się od dalszych uwag. I bez tego ryzykuję, że wyjdę na pospolitego oprycha. – To było wystarczająco szczere, Herr Doktor. Dziękuję. Podszedł do okna. – Na co pan patrzy? – Chyba jestem śledzon y. Widzi pan tego człowieka…? – Tego, który czyta gazetę? – Jestem pewien, że widziałem go na dworcu. Liebl wyjął okulary z górnej kieszen i i je założył. – Nie wygląda na Austriaka – stwierdził po chwili. – Jaką gazetę czyta? Wytężyłem wzrok. – „Wien er Kurier”. – Hm. Przyn ajmn iej nie jest to komun ista. Pewn ie Amerykan in, teren owy agent z Sekcji Dochodzeń Specjaln ych ichn iej żandarmerii. – W cywilu? – Wydaje mi się, że już nie muszą nosić mundurów. Przyn ajmn iej w Wiedniu. – Liebl zdjął okulary i się odwrócił. – Przyp uszczam, że to rutyn owa
czynn ość. Chcą wiedzieć wszystko o każdym znajomym Herr Beckera. Musi się pan spodziewać, że w pewn ej chwili wezwą pana na przesłuchan ie. – Dzięki za ostrzeżenie. – Zacząłem odsuwać się od okna, na moment zatrzymując rękę na masywn ej okienn icy z solidną pop rzeczką. – Wiedzieli, jak budować te stare domy, co? To wygląda, jakby miało powstrzymać całą armię. – Nie armię, Herr Günther, ale motłoch. Tu było kiedyś samo serce getta. W piętnastym wieku, kiedy zbudowan o ten dom, należało być przygotowanym na sezon owe pogromy. Nic się specjaln ie nie zmien ia, prawda? Usiadłem nap rzeciw niego i zap aliłem memp hisa z paczki, którą wyjąłem z zap asów Poroszyn a. Machnąłem paczką w kierunku Liebla, który przyjął pap ierosa i odłożył go skrup ulatn ie do pap ierośnicy. Nie zaczęliśmy najlepiej, więc trzeba było nap rawić kilka mostów. – Proszę zatrzymać całą paczkę – powiedziałem. – Jest pan bardzo uprzejmy – odp arł, podsuwając mi pop ieln iczkę. Patrzyłem, jak sobie przyp ala, zastan awiając się, jakaż to gen ea logia zepsucia zostawiła takie ślady na jego ongiś przystojn ej twarzy. Policzki miał pooran e zmarszczkami niczym lodowiec i lekko ściągnięte, jakby ktoś opowiedział przy nim niesmaczn y dowcip. Bardzo czerwon e, bardzo cienkie usta wygin ały się w chytrym, wężowym uśmiechu, dodatkowo podkreślając wyraz demoralizacji, utrwalon y w jego rysach zap ewn e wskutek upływu lat albo co bardziej prawdop odobn e, wojn y. Sam zresztą dostarczył mi wyjaśnien ia. – Przez pewien czas przebywałem w obozie koncentracyjn ym. Przed wojną należałem do partii chrześcijańsko-socjalistyczn ej. Wie pan, ludzie są skłonni o tym nie pamiętać, ale Hitler miał w Austrii wielu zwolenn ików. – Zakaszlał, wciągając dym w płuca. – To dla nas bardzo wygodn e, że alianci uznali Austrię za ofiarę hitlerowskiej napaści, a nie za kraj, który kolaborował z Niemcami. Ale to również absurd. Jesteśmy narodem doskon ałych biurokratów, Herr Günther. Liczba Austriaków, którzy pełnili kluczowe funkcje w zbrodn iczej organ izacji Hitlera, jest wprost zdumiewająca. Wielu z tych ludzi, i całkiem sporo Niemców, mieszka tutaj, w Wiedn iu. Właśnie w tej chwili Dyrektoriat Bezp ieczeństwa Górnej Austrii prowadzi śledztwo w sprawie kradzieży pewn ej liczby dowodów tożsamości z Wiedeńskiej Drukarn i Państwowej. Widzi pan więc, że dla tych, którzy chcą tu zostać, zawsze znajdzie się jakiś sposób. Prawda jest taka, że ci ludzie, hitlerowcy, lubią mieszkać w moim kraju. Pięćset lat nien awiści do Żydów sprawia, że czują się tu jak w domu. Mówię o tym, bo jako pifke… – uśmiechnął się przep ra-
szająco – …jako Prusak może pan się spotkać w Wiedn iu z pewną niechęcią. W dzisiejszych czasach Austriacy wolą odrzucać wszystko, co niemieckie. Bardzo się starają być Austriakami. Taki akcent jak pański może przyp omin ać niektórym wiedeńczykom, że przez siedem lat byli narodowymi socjalistami. Fakt nie do przyjęcia dla większości ludzi, którzy wolą wierzyć, że właściwie był to tylko zły sen. – Będę o tym pamiętał. Po spotkan iu z Lieblem wróciłem do pensjon atu na Skodagasse, gdzie czekała na mnie wiadomość od przyjaciółki Beckera, że wpadn ie około szóstej, by sprawdzić, jak się urządziłem. Pension Caspian to był pierwszorzędny hotelik. Dostałem syp ialn ię z salon ikiem i łazienką, była tu nawet maleńka kryta weranda, na której mógłbym przesiadywać latem. Działało ogrzewanie i (niecodzienn y luksus) nie wydawało się, żeby kiedykolwiek brakowało ciepłej wody. Ledwie wyszedłem z długiej kąpieli, która znudziłaby nawet Marata, gdy rozległo się pukan ie do drzwi salon iku. Zerknąwszy na zegarek, odkryłem, że jest prawie szósta, narzuciłem więc płaszcz i otworzyłem drzwi. Była mała i jasnooka, o różowych dziecięcych policzkach i ciemn ych włosach, które wyglądały, jakby nigdy nie zaznały grzebien ia. Na widok moich gołych stóp jej uśmiech, odsłaniający wspan iałe zęby, nieco przygasł. – Herr Günther? – zap ytała niep ewn ie. – Fräulein Traudl Braunsteiner. Skinęła głową. – Proszę wejść. Obawiam się, że spędziłem w wann ie trochę więcej czasu, niż powin ien em, ale ostatn i raz kąpałem się w nap rawdę gorącej wodzie po powrocie z sowieckiego obozu. Proszę usiąść, zaraz coś na siebie narzucę. Kiedy wróciłem do salon iku, zobaczyłem, że przyn iosła ze sobą flaszkę i stojąc przy stoliku obok drzwi balkon owych, nalewa wódki nam obojgu. Wręczyła mi szklankę i usiedliśmy. – Witamy w Wiedn iu – powiedziała. – Emil kazał mi przyn ieść ci butelkę. – Trąciła nogą torbę na podłodze. – Prawdę mówiąc, przyn iosłam dwie. Przez cały dzień wisiały za oknem w szpitalu, więc wódka jest dobra i zimna. Nie lubię pić wódki w inny sposób. Stuknęliśmy się szkłem i wyp iliśmy, przy czym jej szklanka wróciła na stół wcześniej niż moja. – Mam nadzieję, że nie jesteś chora? Mówiłaś coś o szpitalu. – Jestem pielęgniarką w Centraln ym. Widać go z końca ulicy. Umieściłam cię tutaj, bo to blisko, ale również dlatego, że znam właścicielkę, Frau Blum-
Weiss. Była przyjaciółką mojej matki. Poza tym pomyślałam też, że wolałbyś mieszkać w pobliżu Ringu i miejsca, gdzie ten amerykański kap itan został zastrzelon y. To na Dettergasse, po drugiej stron ie Gürtel, wiedeńskiej obwodn icy zewnętrznej. – Bardzo mi to miejsce odp owiada. Szczerze mówiąc, jest tu znaczn ie wygodn iej niż u mnie w domu, w Berlin ie. Tam jest dosyć ciężko. – Nalałem nam jeszcze po jedn ym. – Co dokładn ie wiesz o tym, co się stało? – Wiem wszystko, co powiedział ci doktor Liebl, i wszystko, co Emil powie ci jutro rano. – A interesy Emila? Traudl Braunsteiner uśmiechnęła się chytrze i zachichotała. – Mało jest rzeczy, których bym nie wiedziała o interesach Emila. – Zauważywszy, że na jej pogniecion ym prochowcu dynda guzik na nitce, szybko go urwała i schowała do kieszen i. Przyp omin ała wytworną koronkową chusteczkę, której przydałoby się pran ie. – Jako pielęgniarka chyba mam do tego swobodn iejszy stosun ek. To znaczy do czarn ego rynku. Bywało, że sama kradłam leki, przyznaję to bez osłonek. Prawdę mówiąc, wszystkie dziewczyn y to robią od czasu do czasu. Dla niektórych wybór jest prosty: sprzedawać swoje ciało czy sprzedawać pen icylinę. Chyba dobrze się składa, że mamy do sprzedan ia coś więcej. – Wzruszyła ramion ami i wychyliła drugą wódkę. – Kiedy się widzi, jak ludzie cierp ią i umierają, to prawo i porządek już nie wzbudza szczególnego szacunku. – Zaśmiała się niep ewnie. – Po co komu pien iądze, skoro nie jest w stan ie ich wydać? Boże, ile mogą mieć tacy Krupp owie? Miliardy? A przecież jeden z nich siedzi w zakładzie dla obłąkan ych tutaj, w Wiedn iu. – Ależ w porządku – powiedziałem. – Nie prosiłem, żebyś się przede mną usprawiedliwiała. Ale Traudl wyraźnie usprawiedliwiała się przed samą sobą. Podwinęła nogi pod siebie. Siedziała w fotelu dość niedbale, jakby przestało ją obchodzić, że dostrzegam mankiety jej pończoch, podwiązki i gładkie białe uda. – Co można poradzić? – rzekła, ogryzając paznokieć. – Od czasu do czasu każdy w Wiedn iu musi kupić coś, co zatrąca o Ressel Park. – Wyjaśniła, że to centrum czarn ego rynku w mieście. – W Berlin ie mamy Bramę Brandenburską. – Pokiwałem głową. – I plac przed Reichstagiem. – A to zabawn e! – zaśmiała się psotn ie. – W Wiedn iu wybuchłby skandal, gdyby przed naszym parlamentem działy się takie rzeczy.
– To dlatego, że w ogóle macie parlament. Tutaj alianci tylko sprawują nadzór, ale w Niemczech nap rawdę rządzą. Obciągnęła spódnicę i straciłem z oczu jej bieliznę. – Nie wiedziałam o tym. Ale to bez znaczen ia, w Wiedn iu i tak byłby skandal, z parlamentem czy bez. Austriacy to straszn i hip okryci. Mogliby przecież traktować te sprawy trochę swobodn iej, w końcu czarn y ryn ek działa tu od czasów Habsburgów. Oczywiście wtedy nie chodziło o pap ierosy, tylko o przysługi i łaski. Osobiste kontakty wciąż bardzo się liczą. – Skoro o tym mowa, jak poznałaś Beckera? – Załatwiał dokumenty mojej koleżance ze szpitala, pielęgniarce. A my kradłyśmy dla niego pen icylinę. To znaczy kiedy jeszcze była dostępna. Niedługo przedtem zmarła moja mama. – Otworzyła szerzej błyszczące oczy, jakby próbując coś zrozumieć. – Rzuciła się pod tramwaj. – Speszon a, roześmiała się z pewn ym przymusem, ale zaraz się opan owała. – Bern ie, moja mama, była Austriaczką w bardzo wiedeńskim typ ie. My zawsze popełniamy samobójstwo. To dla nas sposób życia. W każdym razie Emil był dla mnie bardzo dobry i świetn ie się z nim bawiłam. Dzięki niemu uporałam się z żalem i smutkiem. Widzisz, ja nie mam inn ej rodzin y. Mój ojciec zginął podczas nalotu, a brat w Jugosławii, walcząc z partyzantami. Gdyby nie Emil, nap rawdę nie wiem, co by się ze mną stało. Jeśli teraz coś mu się przytrafi… – Traudl zacisnęła usta, jakby wyobraziła sobie los, który prawdop odobn ie czekał jej kochanka. – Zrobisz dla niego, co w twojej mocy, prawda? Emil powiedział, że jesteś jedyną osobą, na której można polegać, że znajdzie coś, co da mu jakąkolwiek szansę. – Traudl, zrobię dla niego wszystko, co będę mógł, masz na to moje słowo. – Przyp aliłem pap ierosy dla nas obojga. – Chcę, żebyś wiedziała: w normaln ej sytua cji aresztowałbym własną matkę, gdybym przyłapał ją nad trup em z dymiącą bron ią w ręku. Jedn ak na razie wierzę w wersję Beckera choćby dlatego, że jest taka niewiarygodn ie zła, a przyn ajmn iej taka się wydaje, dopóki sam mi jej nie opowie. Może dla ciebie to nic dziwn ego, ale, cholera, nie potrafię nad nią przejść do porządku dzienn ego. Niemniej, przyjrzyj mi się uważnie: widzisz u mnie aureolę cudotwórcy? A ten kap elusz na kredensie? Myślisz, że nosił go Sherlock Holmes? Więc jeśli mam wyciągnąć twego kochasia z celi śmierci, on musi mi dostarczyć kłębek, z którego da się wysnuć jakąś nitkę. Lep iej, żeby jutro powiedział mi coś na swoją obronę, bo ina czej cale przedstawien ie nie będzie warte nawet ceny szminki aktorskiej.
12
Najstraszliwsza kara Temidy zawsze wymierzan a jest w ludzkiej wyobraźni: perspektywa zgon u z rąk kata podsuwa człowiekowi myśli o najwymyślniejszym, masochistyczn ym charakterze. Postawić człowieka przed sądem, w którym stawką jest jego życie, to napełnić jego umysł obrazami, które są okrutn iejsze od wszelkich kar, jakie wymyśliła ludzkość. Świadomość, że niebawem otworzy się zap adn ia w podłodze i spadn ie się kilka metrów w dół, aby zawisnąć tuż nad ziemią wskutek szarpn ięcia kawałka sznura wokół szyi, potrafi dać człowiekowi w kość. Miewa się kłopoty z zaśnięciem, traci się apetyt, a także, co się często zdarza, zaczyn a się cierp ieć na serce z powodu napięcia, wytworzon ego przez umysł. Wystarczy pokręcić głową na karku i posłuchać, jak chrup ią chrząstki kręgosłupa, a nawet najtępszy, najbardziej pozbawion y wyobraźni intelekt pojmie głęboko, aż do trzewi, jak upiorn a i straszn a jest śmierć przez powieszen ie. Nie zdziwiłem się zatem, widząc, że Becker zamien ił się w chudszy i bardziej wynędzniały szkic swej dawn iejszej postaci. Spotkaliśmy się w małym, prawie pozbawion ym sprzętów pomieszczen iu w więzien iu na Rossauer Lände. Po wejściu Becker bez słowa uścisnął mi dłoń i natychmiast odwrócił się do strażnika, który zajął miejsce przy drzwiach. – Hej, Pepi – zagadnął jowialn ie. – Pozwolisz? – Sięgnął do kieszen i koszuli i wyjął paczkę pap ierosów, którą rzucił w pop rzek salki. Strażnik imieniem Pepi pochwycił ją czubkami palców i przyjrzał się marce. – Zap al sobie za drzwiami, okej? – Dobrze – zgodził się Pepi i wyszedł. Becker z aprobatą skinął głową i we trzech usadowiliśmy się wokół stołu, przykręcon ego do pokrytej żółtymi kafelkami ścian y. – Niech się pan nie martwi – rzucił Becker do doktora Liebla. – Wszyscy tutejsi strażnicy są umoczen i. Mówię panu, tu jest o wiele lep iej niż w Stiftskasern e. Tych pierdolon ych Jankesów nie da się przekup ić w żaden sposób. Po prostu nie istn ieje nic, czego nie mogliby sobie załatwić we własnym zakresie. – Co ty powiesz – mruknąłem, wyciągając własne pap ierosy. Poczęstowałem Liebla, ale pokręcił głową. – Te pochodzą od twego przyjaciela Poroszyn a – wyjaśniłem, kiedy Becker przyjął szluga z podsun iętej paczki. – Niezły gość, nie? – Twoja żona myśli, że to twój szef.
Becker przyp alił oba pap ierosy i wydmuchał obłok dymu nad moim ramien iem. – Rozmawiałeś z Ellą? – zap ytał, nie przejawiając większego zdziwien ia. – Jeśli nie liczyć tych pięciu tysięcy, to jestem tu tylko z jej powodu – powiedziałem. – Mając ją przeciwko sobie, potrzebujesz wszelkiej możliwej pomocy. Z jej punktu widzen ia już zawisłeś. – Tak bardzo mnie nien awidzi, co? – Jak wrzodu na dup ie. – No cóż, pewn ie ma rację – westchnął i potrząsnął głową. Następnie zaciągnął się pap ierosem tak mocn o i nerwowo, że z tyton iu zniknęła cała bibułka. Przez chwilę wpatrywał się we mnie przekrwion ymi oczami, intensywn ie mrugając w obłokach dymu. Potem uśmiechnął się i zakaszlał jedn ocześnie. – No już, zap ytaj mnie. – Dobrze. Zabiłeś kap itan a Linden a? – Nie, Bóg mi świadkiem. – Zaśmiał się. – Jestem woln y, proszę pana? – Znów zaciągnął się rozp aczliwie. – Wierzysz mi, prawda, Bern ie? – Wierzę, że gdybyś chciał skłamać, to wymyśliłbyś lepszą historyjkę. Sądzę, że masz na to dość rozumu. Ale, jak powiedziałem twojej przyjaciółce… – Poznałeś Traudl? To dobrze. Jest świetn a, nie? – Owszem. Bóg jeden wie, co ona w tobie widzi. – Lubi ze mną pogawędzić po obiedzie, rzecz jasna. Dlatego nie podoba jej się, że jestem tu zamknięty. Brakuje jej naszych milutkich konwersacji o Wittgensteinie. – Uśmiech zniknął z jego twarzy. Sięgnął przez stół i chwycił mnie kurczowo za ramię. – Słuchaj, Bern ie, musisz mnie stąd wydostać. Te pięć tysięcy było tylko na zachętę, żeby cię wciągnąć do gry. Udowodn isz, że jestem niewinn y, a potroję honorarium. – Obaj wiemy, że nie będzie łatwo. Becker źle mnie zrozumiał. – Pien iądze to nie problem; mam mnóstwo pien iędzy. W garażu w Hernals stoi samochód, w bagażniku jest trzydzieści tysięcy dolców. Są twoje, jeśli mnie uratujesz. Liebl aż się skręcił, słysząc, że jego klient przejawia taki brak zmysłu do interesów. – Dop rawdy, Herr Becker, jako pański adwokat muszę zap rotestować. Tak się nie robi… – Cicho! – warknął wściekle Becker. – Jak będę chciał pańskiej rady, to
o nią pop roszę. Liebl wzruszył dyp lomatyczn ie ramion ami i opadł na oparcie krzesła. – Słuchaj, o premii pogadamy, kiedy stąd wyjdziesz – powiedziałem. – Z forsą wszystko w porządku, już i tak sporo mi zapłaciłeś. Nie mówiłem o pien iądzach. Teraz chciałbym usłyszeć jakieś pomysły. Może zaczniemy od tego, że opowiesz mi o Herr Königu; gdzie go poznałeś, jak on wygląda i czy twoim zdan iem lubi kawę ze śmietanką, okej? Becker skinął głową i rozgniótł niedop ałek na podłodze. Splótł palce, rozprostował je, po czym niespokojn ie zaczął ugniatać knykcie. Prawdop odobnie opowiadał tę historię zbyt wiele razy i czuł się głupio, powtarzając ją raz jeszcze. – No dobra. Niech pomyślę. Helmuta Königa poznałem w Koralle, to taki nocn y klub w dziewiątym Bezirku, na Porzellangasse. Po prostu podszedł i się przedstawił. Powiedział, że słyszał o mnie i chce mi postawić drinka. Więc dałem się zap rosić. Rozmawialiśmy o tym, co zwykle: o wojn ie, o tym, że byłem w Rosji, a przed SS w Krip o, właściwie tak jak ty. Tyle że ty odszedłeś wcześniej, prawda, Bern ie? – Trzymaj się tematu. – Powiedział, że słyszał o mnie od przyjaciół. Nie mówił od kogo. Chciał mi zlecić pewien interes, regularn e transp orty przez zieloną gran icę. Płatne gotówką, żadn ych pytań. Łatwizna. Miałem jedyn ie odbierać małą paczkę z biura w Wiedn iu i zawozić ją do inn ego biura w Berlin ie. I tylko wtedy, kiedy jechałem w tamtą stronę z ciężarówką pap ierosów lub czymś podobnym. Gdyby mnie złapali, pewn ie nawet nie zauważyliby paczki Königa. Z początku myślałem, że to narkotyki. Ale kiedyś otworzyłem taką paczkę. To były akta; partyjn e, wojskowe, SS. Stare sprawy. Nie rozumiałem, dlaczego ktoś chce za to płacić. – Zawsze tylko akta? Przytaknął. – Kap itan Linden pracował w amerykańskim Centrum Dokumentacji w Berlin ie – wyjaśniłem. – Polował na hitlerowców. Te akta… pamiętasz jakieś nazwiska? – Bern ie, to były płotki, kijanki. Kap rale SS, płatn icy komp an ijn i. Porządny łowca zbrodn iarzy wojenn ych po prostu by je wyrzucił. Ci ludzie polują na grube ryby, takie jak Bormann albo Eichmann. A nie, kurwa, na drobn ych urzędników. – Niemniej, te akta była dla Linden a ważne. Człowiek, który go zabił, postarał się, by zginęła również dwójka detektywów amatorów. Dwoje Żydów,
którzy przeżyli obóz i chcieli wyrównać kilka rachunków. Znalazłem ich zwłoki kilka dni temu. Nie żyli od pewn ego czasu. Może te akta były przeznaczon e dla nich. Więc przydałoby się, żebyś jedn ak spróbował przyp omnieć sobie jakieś nazwiska. – Jasne, Bern ie, cokolwiek zechcesz. Spróbuję jakoś to uwzględnić w swoich plan ach. – Postaraj się. Teraz opowiedz mi o Königu. Jak wyglądał? – Niech pomyślę: na oko około czterdziestki, dobrze zbudowan y, ciemnowłosy, gęste wąsy, mniej więcej dziewięćdziesiąt kilo wagi, metr dziewięćdziesiąt wzrostu; miał porządny tweedowy garn itur, palił cygara i zawsze chodził z pieskiem, małym terierem. Z całą pewn ością Austriak. Czasem była z nim dziewczyn a imien iem Lotte. Nazwiska nie znam, ale pracowała w klubie Casan ova. Ładna dziwka, blondynka. Tyle pamiętam. – Mówiłeś, że rozmawialiście o wojn ie. Nie powiedział, ile zdobył medali? – Owszem. – Nie sądzisz, że powin ien eś mi o tym powiedzieć? – Nie sądziłem, że to istotn e. – Ja decyduję, co jest istotn e. No, dawaj, Becker. Wlep ił wzrok w ścianę, po czym wzruszył ramion ami. – O ile pamiętam, mówił, że wstąpił do austriackiej frakcji NSDAP w 1931 roku, kiedy jeszcze była nielegaln a. Potem dał się złapać na wieszan iu plakatów i żeby uniknąć aresztowan ia, uciekł do Niemiec, gdzie zatrudn ił się w bawarskiej policji w Mon achium. Do SS wstąpił w 1933 roku i został do końca wojn y. – Ranga? – Nie powiedział. – Coś, co by wskazywało, gdzie służył i w jakim charakterze? Becker pokręcił głową. – Kiepskie były te wasze rozmowy. Coście omawiali, cenę chleba? No dobra, a ten drugi człowiek? Ten, który przyszedł do ciebie z Königiem i polecił ci szukać Linden a? Becker ścisnął skron ie. – Próbuję sobie przyp omnieć, jak się nazywał, ale mam pustkę w głowie – westchnął. – Był bardziej w typ ie wyższego oficera, no wiesz, taki sztywn y i pop rawn y. Być może arystokrata. On też miał około czterdziestki, wysoki, szczupły, gładko ogolon y, łysiejący. Ubran y był w żakiet i klubowy krawat. – Potrząsnął głową. – Nie znam się na krawatach klubowych. Mógł to być Herrenklub, sam nie wiem.
– A ten gość, który wybiegł ze studia, gdzie zabito Linden a, jak wyglądał? – Był za daleko, żebym go dobrze obejrzał, ale był niski i krępy. Miał ciemn y płaszcz i bardzo się spieszył. – Założę się – mruknąłem. – Ta firma reklamowa, Reklaue & Werbe Zentrale, to jest na Mariahilferstrasse, tak? – Już nie – rzekł Becker pon uro. – Zamknęli ją niedługo po moim aresztowan iu. – Ale i tak mi powiedz. Widywałeś tam tylko Königa? – Nie. Na ogół siedział tam gość nazwiskiem Abs, Max Abs. Profesorski typ: bródka, okularki, no wiesz, inteligencik. – Becker poczęstował się kolejnym moim pap ierosem. – A, jest coś, co chciałem ci powiedzieć. Któregoś razu, kiedy tam byłem, słyszałem, jak Abs odbierał telefon od kamien iarza nazwiskiem Pichler. Może miał jakiś pogrzeb w rodzin ie? Myślałem, że gdybyś poszedł dzisiaj na pogrzeb Linden a, to mógłbyś odszukać tego Pichlera i dowiedzieć się czegoś o Absie. – O dwun astej – wtrącił Liebl. – Uznałem, że warto to sprawdzić, Bern ie – dodał Becker. – Klient nasz pan – rzekłem. – Zobaczysz, czy pojawią się jacyś znajomi Linden a. A potem znajdziesz Pichlera. Większość kamien iarzy w Wiedn iu ma zakłady pod murem Zentralfriedhofu, więc nietrudn o będzie go odszukać. Może uda ci się dowiedzieć, czy Max Abs zostawił adres, kiedy zamawiał swój kawałek nagrobka. Nie bardzo mi się podobało, że Becker w ten sposób reżyseruje mój poranek, ale trudn o się mówi. Człowiek, któremu grozi kara śmierci, ma przecież prawo oczekiwać od swojego detektywa pewn ych względów. Zwłaszcza kiedy płaci z góry gotówką. Powiedziałem więc: – Czemu nie? Dobry pogrzeb to sama przyjemn ość. – Następnie wstałem i zacząłem chodzić po celi, jakbym to ja się den erwował przebywan iem w zamknięciu. Może Emil już się do tego przyzwyczaił? – Jedn a rzecz wciąż mnie dziwi – oznajmiłem po min ucie peryp atetycznych rozmyślań. – Co takiego? – Doktor Liebl mówił, że nie brak ci w tym mieście wpływów i przyjaciół. – Do pewn ego stopn ia. – No więc jak to się stało, że żaden z nich nie próbował odn aleźć Königa? Albo, skoro już o tym mowa, jego dziewczyn y, tej Lotte? – A kto mówi, że nie próbował? – Zamierzasz zatrzymać to dla siebie czy mam ci dać tabliczkę czekolady?
– Bern ie – zaczął Becker pojedn awczym ton em – no wiesz, nie bardzo wiadomo, co się tu dzieje, a ja bym nie chciał, żebyś źle zrozumiał, o co chodzi w tej robocie. Nie ma powodu podejrzewać… – Przestań kręcić i po prostu powiedz, co się stało. – No dobra. Kilku moich znajomych, ludzi, którzy wiedzą, co robią, zaczęło wyp ytywać o Königa i tę dziewczynę. Sprawdzili parę nocn ych klubów, no i … – wzdrygnął się – od tamtej pory nikt ich nie widział. Może mnie oszukali. A może wyjechali z miasta. – A może skończyli tak samo jak Linden – podsunąłem. – Kto wie? Właśnie dlatego tu jesteś, Bern ie. Mogę ci zaufać. Wiem, jaki z ciebie gość. Szan uję to, co zrobiłeś w Mińsku, nap rawdę. Nie jesteś z tych, którzy pozwolą powiesić niewinn ego człowieka. – Uśmiechał się porozumiewawczo. – Nie wierzę, że jestem jedyną osobą, która umie wykorzystać kogoś o twoich kwalifikacjach. – Jakoś sobie radzę – uciąłem, niezbyt zadowolon y z pochlebstwa, zwłaszcza z ust klienta pokroju Emila Beckera. – Wiesz, prawdop odobn ie zasługujesz na stryczek – dodałem. – Nawet jeśli nie zabiłeś Linden a, to musiałeś zabić wielu inn ych. – Ja po prostu nie wiedziałem, co nas czeka. Aż zrobiło się za późno. Ina czej niż ty. Ty byłeś mądry i dałeś nogę, kiedy jeszcze był jakiś wybór. Ja nie miałem takiej szansy. Musiałem słuchać rozkazów albo stanąć przed sądem wojenn ym i pluton em egzekucyjn ym. Nie miałem odwagi zrobić nic inn ego niż to, co robiłem. Pokręciłem głową. Nap rawdę już nic mnie to nie obchodziło. – Może masz rację. – Wiesz, że tak. Bern ie, byliśmy na wojn ie. – Stałem bez ruchu, oparty o ścianę w kącie. Becker skończył palić i wstał, żeby spojrzeć mi w twarz. – Słuchaj – powiedział cicho, jakby nie chciał, żeby Liebl go usłyszał – wiem, że to niebezp ieczn a robota. Tylko ty możesz ją wykon ać. Trzeba to zrobić dyskretn ie, bez hałasu, tak jak tylko ty potrafisz. Potrzebujesz zap alniczki? Pistolet, zabran y zabitemu Rosjan in owi, zostawiłem w Berlin ie, nie chcąc ryzykować aresztowan ia za przekraczan ie gran icy z bron ią. Wątpiłem, czy przep ustka Poroszyn a by mi wówczas pomogła. Wzruszyłem zatem ramionami i odp arłem: – Ty mi powiedz. To twoje miasto. – Moim zdan iem przyda ci się coś takiego.
– Dobrze – powiedziałem – ale na litość boską dop iln uj, żeby był czysty. Kiedy znów znaleźliśmy się na zewnątrz więzien ia, Liebl uśmiechnął się sarkastyczn ie: – Czy zap aln iczka to jest to, co myślę? – Tak. Ale to tylko środek ostrożności. – Najlepszym środkiem ostrożności w Wiedn iu będzie dla pana unikan ie rosyjskiego sektora. Zwłaszcza późną nocą. Podążyłem wzrokiem za spojrzen iem Liebla na drugą stronę ulicy i dalej, gdzie na tamtym brzegu kanału w porann ym wietrze łopotała czerwon a flaga. – W Wiedn iu grasują gangi porywaczy, pracujące dla ruskich. Łapią każdego, kto ich zdan iem wysługuje się Amerykan om, a w zamian dostają czarn orynkowe koncesje, pozwalające im działać w rosyjskim sektorze, co właściwie stawia ich poza prawem. Pewną kobietę zabrali wprost z domu zawin iętą w dywan jak Kleopatra. – Cóż, postaram się nie syp iać na podłodze – powiedziałem. – A teraz proszę mi powiedzieć, jak mam się dostać na Zentralfriedhof? – To w brytyjskim sektorze. Trzeba złapać 71 na Schwarzenbergp latz. Uwaga: na pańskiej map ie nazywa się on Stalinp latz. Trudn o go przeoczyć; na środku stoi ogromn y pomnik sowieckiego żołnierza wyzwoliciela, którego my, wiedeńczycy, przechrzciliśmy na Nieznan ego Grabieżcę. Uśmiechnąłem się. – Herr Doktor, zawsze powtarzam, że klęskę jakoś przeżyjemy, ale niech nas Pan Bóg bron i przed kolejn ym wyzwolen iem.
13
„Miasto inn ych wiedeńczyków” – tak określiła to miejsce Traudl Braunsteiner. Nie przesadziła. Zentralfriedhof był większy od wielu znan ych mi miast, a także o wiele bogatszy. Przeciętny Austriak prędzej ominąłby ulubioną kawiarn ię, aniżeli zrezygnował z wystawn ego nagrobka na tym cmentarzu. Wyglądało na to, że nikt nie jest za biedn y na kawał przyzwoitego marmuru, toteż po raz pierwszy zacząłem docen iać uroki interesu pogrzebowego. Klawiatura fortep ian u, natchnion a muza, wstępne takty słynnego walca – nic nie było zbyt wymyślne dla wiedeńskich rzemieślników, żadna rozdęta legenda czy szumn a alegoria nie przekraczała zdoln ości ich martwej ręki. Olbrzymia nekrop olia odzwierciedlała nawet religijn e i polityczn e podziały żyjącej pop ulacji; znajdował się tu kwartał żydowski, protestancki i katolicki, o czterech mocarstwach nie wspomin ając. W kap licy wielkości pierwszego cudu świata pan ował spory ruch, nabożeństwa następowały jedn o po drugim, więc zjawiłem się o kilka min ut za późno i odkryłem, że żałobn icy kap itan a już wyszli. Ale bez trudu dostrzegłem niewielki kondukt, który podążał przez ośnieżony park w stronę sektora francuskiego, gdzie Linden, jako katolik, miał być pochowan y. Nie udało mi się dogon ić konduktu na piechotę – kiedy dotarłem na miejsce, kosztown a trumn a już zjeżdżała do ciemn obrązowego wykop u niczym łódka, spuszczan a do brudn ej przystan i. Rodzin a Lindenów, splecion a ramion ami na podobieństwo oddziału prewencji, stawiała czoło żałobie, jakby mieli za to dostać medal. Komp an ia hon orowa uniosła karabin y i wycelowała w woln o padający śnieg. Usłyszałem salwę i poczułem się nieswojo; na moment znów znalazłem się w Mińsku w drodze do sztabu, kiedy przywabion y odgłosem strzałów, wszedłem na nasyp i ujrzałem sześcioro mężczyzn i kobiet, klęczących nad dołem, już i tak pełnym mnóstwa ciał, niekiedy jeszcze żyjących, za nimi zaś pluton egzekucyjn y pod dowództwem młodego policjanta. Nazywał się Emil Becker. – Był pan jego kolegą? – zap ytał męski, amerykański głos za moimi plecami. – Nie – powiedziałem. – Przyszedłem, bo to jedyn e miejsce, gdzie człowiek nie spodziewa się strzałów. – Nie umiałem stwierdzić, czy Amerykan in uczestn iczył w pogrzebie, czy też przyszedł za mną z kap licy. Nie był podobn y do człowieka, który czekał na mnie pod oknem Liebla. – Proszę mi
powiedzieć, kogo… – Gościa nazwiskiem Linden. Ktoś, dla kogo niemiecki nie jest pierwszym językiem, zawsze mówi z pewn ym trudem, mogłem się więc mylić, ale w głosie Amerykan in a nie usłyszałem ani śladu uczucia. Kiedy obejrzałem już dosyć i upewn iłem się, że wśród żałobn ików nie ma nikogo przyn ajmn iej trochę przyp omin ającego Königa – choć właściwie nie spodziewałem się go tutaj ujrzeć – odwróciłem się i cicho odszedłem. Ku memu zaskoczen iu Amerykan in ruszył za mną. – Kremacja jest o wiele łaskawsza dla psychiki żyjących – zauważył. – Najróżniejsze ohydn e wyobrażenia po prostu zostają spalon e. Dla mnie proces gniln y ukochan ej osoby to coś nie do pomyślen ia. Tkwi w umyśle uporczywie jak tasiemiec. Śmierć jest dostateczn ie zła i bez tego, żeby robaki robiły sobie ucztę. Coś o tym wiem. Pochowałem rodziców i siostrę. Ale ci ludzie tutaj to katolicy. Nie chcą, żeby cokolwiek naraziło na szwank ich szansę na zmartwychwstan ie ciał. Jakby Bóg zawracał sobie głowę tym… – objął gestem cały cmentarz – …tym wszystkim. Pan jest katolikiem, Herr…? – Czasami – odp arłem. – Kiedy spieszę się na pociąg albo próbuję wytrzeźwieć. – Linden modlił się do świętego Anton iego – powiedział Amerykan in. – Wydaje mi się, że to patron rzeczy zagubion ych. Czy on próbuje być tajemn iczy? – pomyślałem. – Osobiście nigdy go nie używam. Wróciliśmy do kap licy długą aleją wysadzaną drzewami; na mocn o przystrzyżonych gałęziach, niczym nadtop ion e ogarki, osiadły kiście śniegu, upodabn iając je do świeczn ików na mszy żałobn ej dla olbrzymów. Amerykan in wskazał na samochód marki Mercedes i zap rop on ował: – Podwieźć pana do miasta? Mam auto. To prawda, że marn y był ze mnie katolik. Zabijan ie ludzi, nawet jeśli są Rosjan ami, to nie jest grzech, który łatwo usprawiedliwić przed stwórcą. Niemniej wywęszyłem funkcjon ariusza żandarmerii polowej nawet bez zasięgan ia rady świętego Michała, patron a policjantów. – Może mnie pan podrzucić do bramy głównej, jeśli pan chce – usłyszałem swoją odp owiedź. – Jasne, wskakuj pan. Nie zwracał już uwagi na pogrzeb i żałobn ików. W końcu teraz miał mnie, nową twarz, którą się zainteresował. Być może byłem kimś, kto mógł rzucić światło na ciemn e zakamarki całej sprawy? Ciekawe, pomyślałem, co
by powiedział, gdyby się domyślił, że moje zamiary są dokładn ie takie same jak jego i że dałem się namówić do przyjścia na pogrzeb Linden a, mając niejasną nadzieję na takie właśnie spotkan ie. Amerykan in jechał powoli, jakby wciąż uczestn iczył w kondukcie; niewątpliwie pragnął jak najlep iej wykorzystać szansę dowiedzen ia się, kim jestem i co tu robię. – Nazywam się Shields – powiedział. – Roy Shields. – Bern ard Günther – odp arłem, nie widząc powodu, by się z nim droczyć. – Pochodzi pan z Wiedn ia? – Pierwotn ie nie. – Pierwotn ie skąd? – Z Niemiec. – Tak myślałem, że pan nie jest Austriakiem. – Ten pański znajomy, Herr Linden – rzekłem, zmien iając temat. – Dobrze go pan znał? Amerykan in roześmiał się i pogrzebał w górnej kieszen i sportowej marynarki, szukając pap ierosów. – Linden? Wcale go nie znałem. – Wargami wyciągnął pap ierosa z paczki, po czym podał ją mnie. – Przed kilkoma tygodniami dał się zamordować i mój szef wpadł na pomysł, żebym rep rezentował nasz wydział na pogrzebie. – A jaki to wydział? – zap ytałem, choć byłem niemal pewien, że znam odpowiedź. – Patrol Międzyn arodowy. – Zap alił pap ierosa, po czym dodał, przedrzeźniając amerykańskich spikerów radiowych: – Bądź bezp ieczn y, zadzwoń A29500! – Następnie wręczył mi karton ik zapałek z jakiegoś lokalu o nazwie Klub Zebra. – Strata czasu, moim zdan iem, żeby jechać tu taki kawał drogi. – To nie tak daleko – odp arłem. – Może pański szef uważał, że morderca też się pojawi. – Cholera, mam nadzieję, że nie – zaśmiał się. – Ten gość siedzi u nas w pierdlu. I nie zażądał tego szef, tylko kap itan Clark. To człowiek, który lubi przestrzegać właściwych protokołów. – Shields skierował samochód w stronę bramy. – Chryste – mruknął – to miejsce przyp omin a jakiś cholerny ruszt. Wie pan, Günther, że droga, z której właśnie skręciliśmy, ma prawie kilometr długości, prosto jak strzelił? Kiedy pana zobaczyłem, był pan o jakieś dwieście metrów z tyłu za konduktem i wyraźnie piekieln ie się pan spieszył, by nas dogon ić. – Wyszczerzył zęby jakby do siebie. – Mam rację?
– Mój ojciec jest pochowan y niedaleko grobu Linden a. Kiedy dotarłem na miejsce i zobaczyłem komp an ię hon orową, postan owiłem przyjść później, kiedy będzie spokojn iej. – Szedł pan taki kawał na piechotę i nie przyn iósł pan wieńca? – A pan przyn iósł? – No jasne. Kosztował mnie pięćdziesiąt szylingów. – Pana czy pański wydział? – No faktyczn ie, zrobiliśmy zrzutkę. – I pan mnie pyta, czemu nie przyn iosłem wieńca! – Daj pan spokój, Günther. Nie ma u was ani jedn ego człowieka, który nie maczałby palców w jakimś szwindlu. Wszyscy wymien iacie szylingi na bony dolarowe albo sprzedajecie pap ierosy na czarn ym rynku. Wie pan, czasem mi się wydaje, że Austriacy na łaman iu przep isów zarabiają więcej niż my. – To dlatego, że jest pan policjantem. Przez główną bramę wyjechaliśmy na Simmeringer Hauptstrasse i stanęliśmy na wysokości przystanku tramwajowego, gdzie kilku mężczyzn już wisiało na zap chan ym tramwaju niczym miot głodn ych prosiaków na brzuchu maciory. – Jest pan pewien, że nie chce pan podjechać ze mną do miasta? – zap ytał Shields. – Nie, dziękuję. Mam sprawę do kamien iarzy. – Trudn o, to pański pogrzeb. – Uśmiechnął się i szybko odjechał. Pod wysokim cmentarn ym murem, gdzie najwyraźniej urzędowała większość wiedeńskich kamien iarzy i ogrodn ików, wyrosła mi przed nosem biedn a staruszka i unosząc do góry tani ogarek, żałościwie zap ytała, czy mam ogień. – Proszę – rzekłem i wręczyłem jej karton ik zapałek Shieldsa. Kiedy zobaczyłem, że zamierza wziąć tylko jedną zapałkę, powiedziałem, żeby zatrzymała wszystkie. – Nie stać mnie, żeby panu zapłacić – wyznała szczerze. Tak jak z całą pewn ością wiemy, że człowiek czekający na pociąg spojrzy na zegarek, tak i ja byłem pewien, że niebawem znów zobaczę Shieldsa. Ale żałowałem, że nie ma go ze mną tu i teraz, żebym mógł mu pokazać jedną Austriaczkę, która nie ma nawet na zapałki, a co dop iero na wien iec za pięćdziesiąt szylingów. Herr Josef Pilcher był typ owym Austriakiem, niższym i szczup lejszym od przeciętnego Niemca. Miał bladą, na oko delikatną skórę i rzadkie, niedoj-
rzałe wąsiki; zbolała mina na jego wydłużonym pyszczku nadawała mu wygląd osobn ika, który spożył za dużo absurdaln ie młodego wina, jakie Austriacy najwyraźniej uważają za zdatn e do picia. Natknąłem się na niego na podwórku zakładu, gdy porównywał szkic nagrobn ego nap isu z jego ostateczn ym wykon an iem. – Niech będzie pochwalon y – mruknął niechętnie. Odp owiedziałem w tym samym duchu. – Czy Herr Pichler, słynny rzeźbiarz? – zap ytałem. Traudl zdążyła mnie już pouczyć, że wiedeńczycy namiętnie kochają górnolotn e pochlebstwa i rozbudowaną tytulaturę. – To ja – odp arł lekko, nadymając się z dumy. – Czy tak pełen galanterii dżentelmen zechce rozważyć złożenie zamówien ia? – przemówił niczym kurator galerii sztuki na Dorotheergasse. – Może zap rop on uję jakiś piękny nagrobek? – Wskazał na wyp olerowaną taflę czarn ego marmuru, na której złotymi literami wyp isan o nazwiska i daty. – Coś marmurowego? Rzeźbion a postać? Niewielki posąg? – Szczerze mówiąc, nie jestem całkiem pewien, Herr Pilcher. Wydaje mi się, że ostatn io wykon ał pan wspan iałą robotę dla mojego znajomego, doktora Maksa Absa. Był tak zachwycon y, że zastan awiam się, czy nie zrobiłby pan dla mnie czegoś podobn ego. – Tak, chyba pamiętam pana doktora. – Pilcher ściągnął kap elusik, przypomin ający czekoladowe ciasteczko, i podrap ał się w czubek siwej głowy. – Ale umyka mi ten konkretn y projekt. Pamięta pan, jaki to był rodzaj pracy? – Niestety, wiem tylko, że był zachwycon y. – No trudn o. Może czcigodn y pan zechciałby wrócić jutro, a ja do tego czasu z pewn ością zdołam odn aleźć specyfikację nagrobku dla pana doktora. Pan pozwoli, że wyjaśnię. – Pokazał mi rysun ek, który trzymał w ręku, przeznaczon y dla zmarłego, opisan ego jako „Miejski Inżynier Wodociągów i Kan alizacji”. – Weźmy na przykład tego klienta – mówiąc o konkretach, kamien iarz wyraźnie się rozkręcał – mam tu projekt z jego nazwiskiem i numerem zamówien ia. Kiedy skończymy robotę, rysun ek trafi do akt zgodn ie z charakterem pracy. Od tej chwili, żeby znaleźć nazwisko zamawiającego, będę już musiał zaglądać do ksiąg sprzedaży. Ale teraz trochę się spieszę, żeby skończyć ten nagrobek, poza tym… – tu poklep ał się po brzuchu – … nap rawdę dzisiaj jestem niep rzytomn y. – Wzruszył przep raszająco ramion ami. – Rozumie pan, wczoraj… No i brakuje mi ludzi. Podziękowałem i odszedłem, porzucając go na pastwę Miejskiego Inżyniera Wodociągów i Kan alizacji. Zap ewn e tak właśnie myślał o sobie człowiek,
będący jedn ym z miejskich hydraulików. Jaki tytuł, zastan awiałem się, nadają sobie zatem prywatn i detektywi? W drodze powrotn ej do miasta, balansując na jedn ej nodze na zewnątrz tramwaju, starałem się odwrócić myśli od swej karkołomnej pozycji, wymyślając coraz to nowe, eleganckie nazwy dla wulgarn ej profesji, którą uprawiałem: Samotn y Wyznawca Męskiego Trybu Życia, Agent Dociekań Nie-metafizyczn ych, Pytający Pośredn ik dla Znękan ych i Zmartwion ych, Poufn y Doradca Zagubion ych i Zap omnian ych, Prywatn y Poszukiwacz Świętego Graa la; Poszukiwacz Prawdy. To ostatn ie określen ie podobało mi się najbardziej. Ale przyn ajmniej w wyp adku klienta, którego prop ozycję właśnie przyjąłem, do głowy nie przyszło mi nic, co choćby w przybliżeniu oddawałoby moje głębokie przekon an ie, że sprawa jest przegran a – sprawa, która zniechęciłaby nawet skrajn ie optymistyczn ego wyznawcę Teorii Płaskiej Ziemi.
14
Według przewodn ików uwielbien ie, jakim wiedeńczycy darzą tan iec, jest prawie tak samo namiętne jak ich miłość do muzyki. Z drugiej stron y, wszystkie te książki zostały nap isan e przed wojną; nie sądzę, by ich autorzy kiedykolwiek spędzili wieczór w klubie Casan ova na Dorotheergasse. Słysząc grający tam zespół, człowiek marzył, by uciec gdzie pieprz rośnie; przytup y, które tutaj uchodziły za coś zbliżonego do tańca, wyglądały jak parodia ruchów niedźwiedzia polarn ego, zamkniętego w bardzo małej klatce. Większą namiętność budził widok lodu w szklance, hałaśliwie ustępującego pod nap orem alkoholu. Po godzin ie spędzon ej w Casan ovie byłem zgorzkn iały jak eun uch w łaźni pełnej dziewic, jedn ak zmusiłem się do cierp liwości. Rozsiadłem się w szkarłatn ej jedwabn o-aksamitn ej loży, wlep iając smętne spojrzen ie w drap erie niby-namiotu na suficie. Nie mogłem biegać po sali i wyp ytywać stałych bywalców, czy nie znają przyp adkiem Helmuta Königa lub jego przyjaciółki Lotte; była to ostatn ia rzecz, jaką należało zrobić, jeśli nie chciało się skończyć jak dwaj znajomi Beckera (cokolwiek by o tym opowiadał, raczej nie miałem wątpliwości, że nie żyją). Wygląd klubu Casan ova – absurdaln ie zresztą luksusowy – nie wskazywał na to, że powinn y go unikać istoty lękliwe. Przy drzwiach nie stali umięśnien i goryle w smokingach; jedyną bron ią były co najwyżej srebrn e wykałaczki; keln erzy zachowywali się usłużnie i z godną pochwały powściągliwością. Jeśli König przestał bywać w Casan ovie, to nie dlatego, że obawiał się paść ofiarą kieszonkowca. – Kręci się? Była to wysoka, efektown a dziewczyn a o nieco bujn ych kształtach, takich, jakie mogłyby zdobić szesn astowieczn y włoski fresk – same piersi, brzuch i tyłek. – Sufit – wyjaśniła, dźgając w górę cygarn iczką. – Na razie nie. – No to możesz postawić mi drinka – oświadczyła i usiadła przy mnie. – Zaczyn ałem się martwić, że się nie pojawisz. – Wiem, jestem dziewczyną, o jakiej marzyłeś. No więc oto jestem. Przywołałem keln era i pozwoliłem jej zamówić whisky z wodą sodową. – Ja nie należę do marzycieli – odp arłem. – To chyba szkoda, prawda? – Wzruszyła ramion ami.
– A ty o czym marzysz? – Słuchaj – spojrzała na mnie, potrząsając długimi, lśniącymi, ciemn ymi włosami – to jest Wiedeń. Tu nikomu nie opowiada się własnych snów. Nigdy nie wiadomo: człowiek mógłby się dowiedzieć, co nap rawdę znaczą, a wtedy co by się z nim stało? – To brzmi prawie, jakbyś miała coś do ukrycia. – Ty też nie nosisz serca na dłoni. Większość ludzi ma coś do ukrycia. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. A najbardziej ukrywają to, co mają w głowach. – Cóż, chyba najłatwiej wyjawić imię. Ja jestem Bern ie. – Zdrobn ien ie od Bernharda? Jak te psy, które ratują ludzi w górach? – Mniej więcej. To, czy kogoś uratuję, zależy tylko od tego, ile mam brandy. Z pełną butelką nie jestem już wcale taki lojaln y. – Nie znam mężczyzny, który by był. – Wskazała na mojego pap ierosa. – Możesz mnie poczęstować? Podałem jej paczkę i patrzyłem, jak wkręca ustn ik w cygarn iczkę. – Nie powiedziałaś, jak ty masz na imię – przyp omniałem, pocierając zapałkę o kciuk, żeby podać jej ogień. – Veron ika. Veron ika Zartl. Miło mi cię poznać, a jakże. Chyba przedtem nie widziałam tu twojej twarzy. Skąd jesteś? Mówisz jak pifke. – Z Berlin a. – Tak myślałam. – Co w tym złego? – Nic, jeśli ktoś lubi pifków. Ale tak się składa, że większość Austriaków ich nie lubi. – Mówiła powoli, przeciągając samogłoski w sposób typ owy dla współczesnych wiedeńczyków. – Ale nie zwracaj na nich uwagi. Mnie też czasem biorą za pifke. To dlatego, że nie chcę gadać tak jak cała reszta. – Zachichotała. – To śmieszn e, kiedy jakiś prawn ik albo dentysta wyraża się niczym tramwajarz lub górnik, żeby tylko nie wzięto go za Niemca. Zazwyczaj robią tak tylko w sklep ach, aby zap ewn ić sobie dobrą obsługę, która ich zdan iem należy się wszystkim Austriakom. Sam spróbuj, Bern ie, a zobaczysz, od razu zaczną cię ina czej traktować. Wiedeński dialekt jest całkiem łatwy: po prostu mów, jakbyś coś przeżuwał, i dodawaj końcówkę „-utkie” do wszystkiego, co mówisz. Sprytn iutkie, co? Keln er wrócił z jej drinkiem, na który spojrzała z lekką deza probatą. – Nie ma lodu – mruknęła, gdy rzuciłem bankn ot na tacę, nie biorąc reszty, wbrew pytająco uniesion ym brwiom Veron iki. – Przy takich nap iwkach pewn ie zamierzasz tu częściej przychodzić?
– Niewiele ci umyka, co? – Czy tak? Zamierzasz tu jeszcze przyjść? – Niewykluczon e. Ale czy ten lokal zawsze tak wygląda? Ruchu tutaj tyle, co w pustym kominku. – Poczekaj, aż zrobi się tłoczno, wtedy pożałujesz, że nie jest tak jak teraz. – Sącząc drinka, odchyliła się wygodn ie na czerwon e aksamitn e oparcie pozłacan ego fotela, wyciągnęła dłoń i pogładziła pikowan y jedwab, pokrywający ścian y loży. – Powin ien eś być wdzięczny, że jest cicho – powiedziała. – Dzięki temu mamy możliwość bliżej się poznać. Jak te dwie. – Znacząco machnęła cygarn iczką w stronę dwóch tańczących ze sobą dziewcząt. W krzykliwych sukn iach, z ciasno upiętymi w kok włosami, ubran e w fałszywe błyskotki, wyglądały jak para cyrkowych koni. Zauważywszy spojrzen ie Veron iki, uśmiechnęły się i szepnęły coś do siebie poufale, na tyle, na ile pozwalały im fryzury. Patrzyłem, jak zataczają eleganckie kółka. – Koleżanki? – Niezup ełnie. – Są… razem? Wzruszyła ramion ami. – Tylko kiedy im się to opłaca. – Ze śmiechem wydmuchała dym przez perkaty nos. – Po prostu chcą trochę przewietrzyć swoje szpilki. – Kim jest ta wyższa? – Ibolya. To po węgiersku znaczy „fiołek”. – A ta blondynka? – Mitzi. – Wymien iając to imię, Veron ika zjeżyła się odrobinę. – Może wolałbyś porozmawiać z nimi? – Wyjęła pudern iczkę i obejrzała uszminkowan e usta w maleńkim lusterku. – Ja i tak niedługo wychodzę. Mama będzie się martwić. – Nie musisz przy mnie odgrywać Czerwon ego Kapturka – zakpiłem. – Oboje wiemy, że twojej matce wcale nie przeszkadza, że zboczyłaś ze ścieżki i błąkasz się po ciemn ym lesie. A co się tyczy tych dwóch pan ien ek, facet chyba może pop atrzeć na wystawę, no nie? – No pewn ie, ale nie musi od razu przyciskać nosa do szyby. W każdym razie nie w moim towarzystwie. – Veron iko – powiedziałem – coś mi się wydaje, że bez szczególnego staran ia mogłabyś zacząć gadać jak ślubn a żona. Szczerze mówiąc, właśnie ten rodzaj zrzędzen ia sprawia, że faceci uciekają z domu do miejsc takich jak to.
– Uśmiechnąłem się, żeby wiedziała, że wciąż jestem do niej przyjaźnie nastawion y. – A potem zjawiasz się ty i masz tłuczek w głosie. I człowiek ląduje z powrotem tam, gdzie się znajdował, zan im postan owił w ogóle tu wejść. Odp owiedziała mi uśmiechem. – Chyba masz rację – westchnęła. – Wiesz, ty wyraźnie jesteś nowa w tej robocie czekoladowej pann y. – Chryste. – Jej uśmiech zgorzkn iał. – A która z nas nie jest? Gdybym nie był taki zmęczon y, być może zostałbym dłużej w Casan ovie, może nawet wróciłbym z Veron iką do domu. Ale dałem jej tylko paczkę papierosów w zamian za towarzystwo i obiecałem, że wrócę następnego wieczoru. Późny wieczór nie był najlepszą porą, by porównywać Wiedeń z jakąkolwiek metrop olią, być może z wyjątkiem zagin ion ego miasta Atlantyda. Widywałem zardzewiałe szalety, które były czynn e dłużej. Przy kolejn ych drinkach Veron ika mi wyjaśniła, że Austriacy wolą spędzać wieczory w zaciszu domowym, ale kiedy już postan owią iść w miasto, to tradycyjn ie zaczyn ają wcześnie, około szóstej, siódmej po południu. Co oznaczało, że o 22.30 wlokłem się przez puste ulice do Pension Caspian, mając do towarzystwa jedyn ie własny cień i własne, na wpół pijan e kroki. Po zadymion ej atmosferze Berlin a powietrze Wiedn ia wydawało się czyste jak śpiew ptaka. Ale noc była chłodna i trząsłem się z zimn a, mając na sobie jedyn ie cienki płaszcz, przyśpieszyłem więc kroku; nie podobała mi się ta cisza i przyp omniałem sobie ostrzeżenia doktora Liebla o upodobaniu Sowietów do nocn ych porwań. Tym bardziej że gdy szedłem przez Heldenp latz w stronę Volksgarten, aby za Ringiem skierować swój krok do domu w Josefstadt, trudn o mi było nie myśleć o ruskich. Nawet tak daleko od radzieckiego sektora ślady ich obecn ości były wszechobecn e. Armia Radziecka zajmowała między inn ymi Hofburg – cesarski pałac Habsburgów, jeden z wielu publiczn ych gmachów w kontrolowan ym przez siły międzyn arodowe śródmieściu – nad którego wejściem jarzyła się kolosaln a czerwon a gwiazda z profilem Stalin a, umieszczon ym na tle znaczn ie bledszego p rofilu Len in a. Na wysokości ruin Kunsthistorisches Museum poczułem, że ktoś za mną idzie; ktoś, kto celowo trzymał się z tyłu, przemykał w cien iu, krył za stertami gruzów. Zatrzymałem się i znieruchomiałem, ale niczego nie dostrzegłem. Wtem około trzydziestu metrów dalej, za posągiem, z którego został tylko tułów podobn y do czegoś, co widziałem kiedyś w kostn icy, rozległ
się hałas i chwilę później z wysokiego rumowiska potoczyła się lawin a kamyków. – Jesteś samotn y, złotko! – zawołałem; wypiłem dostateczn ie dużo, by nie czuć się jak idiota, zadając tak głupie pytan ie. Mój głos odbił się echem od zniszczon ej fasady muzeum. – Jeśli interesuje cię wystawa, to jak widzisz, jesteśmy zamknięci. Urwan ie głowy z tymi bombami. – Nie słysząc odp owiedzi, zacząłem się śmiać. – Jeśli jesteś szpiegiem, to masz szczęście. To nowy modn y zawód, zwłaszcza dla wiedeńczyków. Nie musisz mi wierzyć na słowo, potwierdził to jeden rusek! Wciąż śmiejąc się do siebie, odwróciłem się i odszedłem. Nie chciało mi się sprawdzać, czy jestem śledzon y, ale skręcając w Mariahilferstrasse, przystanąłem, by zap alić pap ierosa, i wtedy znów usłyszałem kroki. Nie była to dokładn ie najkrótsza droga na Skodagasse, co przyzna każdy, kto zna Wiedeń – nawet sam to sobie powiedziałem. Jedn ak część mnie – zap ewn e ta najbardziej upojon a alkoholem – bardzo chciała się dowiedzieć, kto i dlaczego za mną idzie. Amerykański strażnik przed Stiftskasern e, skulon y na przen ikliwym zimnie po drugiej stron ie ulicy, obrzucił mniej baczn ym spojrzen iem. Być może, pomyślałem, w śledzącym mnie człowieku rozp ozna rodaka Amerykanina i członka Specjaln ej Sekcji Dochodzen iowej własnej żandarmerii? Może grali razem w bejsbol albo w jakąś inną grę, jaką uprawiali amerykańscy żołnierze, kiedy akurat nie byli zajęci jedzen iem i ugan ian iem się za spódniczkami? W połowie spadzistej, szerokiej ulicy zerknąłem w lewo i przez bramę dostrzegłem wąski kryty pasaż oraz schodki, najwyraźniej prowadzące do ulicy kilka metrów niżej. Odruchowo skręciłem w tamtą stronę. W Wiedn iu może nie kwitn ie bujn e nocn e życie, ale to cudown e miasto do pieszych wycieczek. Człowiek zorientowan y w gąszczu ulic i ruin, pamiętający wszystkie dogodn e zaułki i przesmyki, przegon iłby ścigających go policjantów, jak nie przymierzając Jean Valjean – dostaliby niezły wycisk, choćby byli nie wiem jak uparci. Przede mną ktoś niewidoczn y schodził po schodach, pomyślałem więc, że gość za moimi plecami może wziąć jego kroki za moje. Przywarłem do muru i zaczekałem w ciemn ościach. Po niecałej min ucie usłyszałem z tyłu szybkie, lekkie kroki. U szczytu schodów umilkły – ścigający widoczn ie próbował ocen ić, czy bezp ieczn ie będzie dalej za mną iść. Ale słysząc stuk butów człowieka przede mną, ruszył naprzód.
Wyszedłem z cien ia i walnąłem go w brzuch tak mocn o, że przez chwilę myślałem, iż będę musiał zbierać z ziemi swoją pięść. Upadł, z trudem łapiąc oddech. Chwyciłem go za kołnierz płaszcza i szarpnąłem w dół, ograniczając mu ruchy. Nie miał bron i, zatem wyłuskałem mu z kieszen i portfel i wyciągnąłem legitymację. – Kap itan John Belinsky – przeczytałem. – 430 US CIC. Coś ty za jeden? Kolega pana Shieldsa? Mężczyzna usiadł chwiejn ie. – Pierdol się, szwabie – odp arł jadowicie. – Masz rozkaz mnie śledzić? – Cisnąłem mu legitymację na kolan a i przejrzałem pozostałe przegródki portfela. – Ej, Johnn y, chyba powin ien eś poprosić, żeby przydzielili ci inne zadan ia. Niezbyt dobrze ci idzie; widziałem striptizerki, które mniej rzucały się w oczy. – W portfelu nie znalazłem nic ciekawego: jakieś bony dolarowe, kilka szylingów austriackich, bilet do jankeskiego kina, znaczki, kartę meldunkową z hotelu Sachera i zdjęcie ładn ej dziewczyn y. – Skończyłeś z tym? – zap ytał po niemiecku. Rzuciłem mu portfel. – Ładną masz dziewczynę, Johnn y – powiedziałem. – Ją też śledziłeś? Może i ja powin ien em dać ci swoje zdjęcie. Z adresem na odwrocie. Będzie ci łatwiej. – Pierdol się. – No co ty, Johnn y – rzuciłem, ruszając w górę schodów do Mariahilferstrasse. – Założę się, że mówisz to wszystkim dziewczyn om.
15
Pichler leżał pod potężną kamienną płytą niczym jakiś mechan ik samochodowy z epoki kamien ia łupan ego, nap rawiający neolityczną oś. W zakrwawion ych, pokrytych kurzem dłoniach ściskał narzędzia swojego rzemiosła – młotek i dłuto. Wyglądał niemal tak, jakby na chwilę przestał ryć nap is w czarn ym marmurze, aby zaczerpnąć tchu i odczytać wyrazy, które wydawały się wyrastać pion owo z jego piersi. Ale żaden kamien iarz nigdy nie pracował w takiej pozycji, pod kątem prostym do liter. A Pichler nigdy już nie miał zaczerpnąć tchu – klatka piersiowa człowieka, chociaż dostateczn ie odp orn a, by osłonić miękkie narządy wewnętrzne, takie jak serce czy płuca, pęka jak skorupka jaja, gdy spadn ie na nią półtoraton owy złom wyp olerowan ej skały. Pozory świadczyły, że to był wyp adek, ale mogłem się upewn ić tylko w jeden sposób. Zostawiłem Pichlera na dziedzińcu, gdzie go znalazłem, i wszedłem do biura. Jak przez mgłę przyp omin ałem sobie, co zmarły mówił o swojej buchalterii: szczegóły podwójnej księgowości są dla mnie równie użyteczn e, jak para getrów. Niemniej prowadziłem samodzieln ie własny, choć niewielki interes, i miałem pewn e pojęcie o skrup ulatn ości i drobiazgowości, jakie są niezbędne, by uzgodn ić wersje między jedną księgą a drugą. Nie musiałem zasięgać rady Williama Randolp ha Hea rsta, żeby dostrzec, że przeróbki w księgach Pilchera nie były skutkiem przemyślnych rachunków, lecz znaczniej prostszej metody, polegającej na wyrywan iu kartek. Jedyn y płynący stąd istotn y wniosek nie dotyczył fin ansów: śmierć Pilchera w żadn ym razie nie była dziełem przyp adku. Ciekawe, pomyślałem, czy mordercy wpadło do głowy, że oprócz stosownych kartek z ksiąg rachunkowych powin ien usunąć również szkic nagrobka, który zamówił doktor Max Abs. Wróciłem na podwórko, żeby się uważniej rozejrzeć, i po kilku min utach pod ścianą stojącej w głębi szop y dostrzegłem rząd zakurzon ych, tekturowych teczek. Rozwiązałem jedną z nich i pośpieszn ie przerzuciłem rysunki; nie chciałem, żeby mnie nakryto na przeszukiwan iu posesji człowieka, który leżał zmiażdżony niep ełna dziesięć metrów ode mnie. Wreszcie znalazłem poszukiwan y szkic, który szybko złożyłem i wsadziłem do kieszen i, zamierzając obejrzeć go później. Złapałem tramwaj 71 do miasta i wysiadłem w pobliżu Café Schwarzenberg obok zajezdn i na Kärtner Ring. Zająłem stolik w rogu, zamówiłem
mélange – wiedeńską wersję capp uccin o – i rozłożyłem przed sobą rysun ek. Miał rozmiar rozkładówki codzienn ej gazety, a na kop ii zamówien ia, schludn ie przyp iętej w prawym górnym rogu, widn iało wyraźnie wykaligrafowan e nazwisko Max Abs. Zamarkowan y na nagrobku nap is brzmiał: ŚWIĘTEJ PAMIĘCI MARTIN ALBERS, UR. 1899, ZM. ŚMIERCIĄ MĘCZEŃSKĄ 9 KWIETNIA 1945, UKOCHANY MĄŻ LENI I OJCIEC MANFREDA I ROLFA. OTO OGŁASZAM WAM TAJEMNICĘ: NIE WSZYSCY POMRZEMY, LECZ WSZYSCY BĘDZIEMY ODMIENIENI. W JEDNYM MOMENCIE, W MGNIENIU OKA, NA DŹWIĘK OSTATNIEJ TRĄBY – ZABRZMI BOWIEM TRĄBA – UMARLI POWSTANĄ NIENARUSZENI, A MY BĘDZIEMY ODMIENIENI. 1 KOR. 15:51–52. Na zamówien iu Maksa Absa widn iał jego adres, ale poza tym że doktor zapłacił za nagrobek w imien iu zmarłego – być może szwagra? – tym samym stając się przyczyną śmierci kamien iarza, który go wykuł, nie dowiedziałem się z dokumentów zbyt wiele. Keln er w aureoli siwych, kędzierzawych włosów, otaczających jego łysą, lśniącą czaszkę, wrócił, niosąc małą cyn ową tackę, na której stała filiżanka mélange i szklanka wody, zwyczajowo podawan a do kawy w wiedeńskich kawiarn iach. Zerknął na rysun ek, zan im go złożyłem, by zrobić miejsce na stoliku, i rzekł ze współczującym uśmiechem: – Błogosławien i są ci w żałobie, albowiem będą pocieszen i. Podziękowałem mu za dobre słowo i wręczając suty nap iwek, zap ytałem, skąd można nadać telegram oraz gdzie szukać Berggasse. – Centraln y Urząd Telegraficzn y mieści się na Börsep latz – odp arł – przy Schottenring. Berggasse leży dwie przecznice stamtąd na północ. Jakąś godzinę później, po wysłaniu telegramów do Kirsten i Neumann a, byłem już na Berggasse, małej uliczce, łączącej areszt policyjn y, w którym siedział Becker, ze szpitalem, gdzie pracowała jego dziewczyn a. Ten zbieg okoliczn ości był bardziej godn y uwagi niż sama ulica, zamieszkan a głównie przez lekarzy i dentystów. A gdy starsza pani, właścicielka budynku, w którym Abs wyn ajmował apartament na antresoli, oznajmiła, iż zaledwie kilka godzin temu lokator oświadczył jej, że opuszcza Wiedeń na dobre, to również nie wydało mi się niczym szczególnym. – Powiedział, że musi natychmiast wyjechać do Mon achium w sprawach zawodowych – wyjaśniła ton em, z którego wywnioskowałem, że wciąż nie może wyjść ze zdumien ia po tak nagłym wyjeździe doktora. – Albo przynajmn iej gdzieś pod Mon achium. Wspomniał nazwę, ale obawiam się, że zapomniałam.
– Nie było to Pullach przyp adkiem? Próbowała przybrać zamyślony wyraz twarzy, ale zaczęło to wyglądać, jakby się gniewała. – Nie wiem, czy tak, czy nie – rzekła w końcu. Rozchmurzyła się jedn ak i znów zrobiła się gamon iowata. – W każdym razie obiecał, że poda mi adres, kiedy się urządzi. – Zabrał wszystkie swoje rzeczy? – Niewiele miał do zabran ia – odp arła. – Tylko kilka walizek. Sam pan widzi, że to są pokoje umeblowan e. – Znów zmarszczyła czoło. – Pan z policji czy co? – Nie. Zastan awiałem się nad mieszkan iem… – No to czemu pan nic nie mówi? Niech pan wejdzie, Herr…? – Właściwie profesor – zaznaczyłem z iście wiedeńską, jak mi się wydawało, drobiazgowością. – Profesor Kurtz. – Liczyłem również na to, że przydając sobie profesorski tytuł, odwołam się do snobizmu w naturze tej kobiety. – Doktor Abs i ja jesteśmy obaj znajomymi niejakiego Herr Königa, który powiedział mi, że Herr Doktor być może wkrótce zwoln i świetn e lokum pod tym adresem. Starsza pani zap rosiła mnie do środka i pokazała drogę do holu. Na jego drugim końcu duże oszklon e drzwi wychodziły na niewielki dziedzin iec, gdzie rósł samotn y platan. Weszliśmy na kręcone, żelazne schody. – Mam nadzieję, że wybaczy pani moją ostrożność, ale nie byłem pewn y, jak dalece wiarygodn a jest informacja mojego kolegi. Bardzo podkreślał, że jest to znakomite mieszkan ie, a z pewn ością nie muszę pani mówić, madame, jak trudn o dżentelmen owi w dzisiejszych czasach znaleźć w Wiedn iu przyzwoity apartament. Może zna pani Herr Königa? – Nie – odrzekła stan owczo. – Chyba nigdy nie poznałam żadn ych znajomych doktora Absa. To niezwykle spokojn y człowiek. Ale pański znajomy jest dobrze poinformowan y. Za czterysta szylingów miesięcznie nie znajdzie pan lepszych pokoi. To bardzo dobra okolica. – Po drzwiami mieszkan ia ściszyła poufale głos: – I całkowicie woln a od Żydów. – Z kieszen i żakietu wyjęła klucz, który wsunęła do dziurki w wielkich mahon iowych drzwiach. – Oczywiście przed Anschlussem było tu ich sporo. Nawet w tym domu. Ale większość odeszła, jeszcze zan im zaczęła się wojn a. Otworzyła drzwi i gestem zap rosiła mnie do apartamentu. – Proszę bardzo – rzekła z dumą. – Jest tu sześć pokoi; nie tak wiele jak w niektórych mieszkan iach na tej ulicy, ale też nie tak drogo. Całkowicie umeblowan e, jak chyba mówiłam.
– Śliczn ie – powiedziałem, rozglądając się wokoło. – Obawiam się, że jeszcze nie zdążyłam posprzątać – przep rosiła. – Po doktorze Absie zostało do wyrzucen ia mnóstwo śmieci. Ale właściwie mi to nie przeszkadza. Tytułem wyp owiedzen ia zapłacił za cztery tygodnie. – Wskazała na jedyn e zamknięte drzwi. – Tam wciąż jeszcze widać zniszczenia od bomby. Kiedy przyszli ruscy, na dziedzin iec spadła bomba zap alająca, ale niedługo to nap rawią. – Jestem pewien, że wszystko jest w porządku – zap ewn iłem wyrozumiale. – No dobrze. To zostawiam pana, żeby pan sam się trochę rozejrzał, profesorze Kurtz. Żeby pan poczuł to miejsce, jak to mówią. Kiedy pan wszystko obejrzy, proszę po prostu zamknąć drzwi na klucz i zap ukać do mnie. Po odejściu starszej pani pochodziłem trochę po pokojach, lecz odkryłem jedyn ie, że jak na samotn ego mężczyznę doktor Abs dostawał bardzo dużo przesyłek z CARE – paczek żywnościowych, jakie przychodziły do Europ y ze Stanów Zjedn oczon ych. Gdy policzyłem karton owe pudła z charakterystycznym nadrukiem i adresem na Broa d Street w Nowym Jorku, okazało się, że jest ich pon ad pięćdziesiąt. To mi wyglądało nie tyle na CARE, ile na dobry interes. Kiedy skończyłem, oznajmiłem starszej pani, że szukam czegoś większego, i podziękowałem, że pozwoliła mi obejrzeć lokal. Następnie wróciłem spacerem do swojego pensjon atu na Skodagasse. Nie zdążyłem się jeszcze na dobre rozgościć, gdy rozległo się pukan ie do drzwi. – Herr Günther? – zap ytał facet z naszywkami sierżanta. Przytaknąłem. – Obawiam się, że będzie pan musiał pójść z nami. – Czy jestem aresztowan y? – Przep raszam? Powtórzyłem pytan ie niep ewną angielszczyzną. Amerykański żandarm niecierp liwie przesunął gumę w ustach. – W sztabie wszystko panu wyjaśnią. Sięgnąłem po maryn arkę. – Proszę pamiętać, żeby zabrać dokumenty, dobrze? – Uśmiechnął się uprzejmie. – Nie będziemy musieli po nie wracać. – Oczywiście – powiedziałem, biorąc płaszcz i kap elusz. – Macie transport? Czy idziemy na piechotę? – Ciężarówka stoi pod drzwiami.
Wychodząc, pochwyciłem spojrzen ie gospodyn i, która ku memu zdziwieniu w ogóle nie wyglądała na zan iep okojoną. Być może już zdążyła się przyzwyczaić, że Międzyn arodowy Patrol wyciąga jej gości z pokojów, albo po prostu była pewn a, że ktoś i tak zapłaci za mój pobyt, bez względu na to, czy będę spał tutaj, czy też w celi w policyjn ym areszcie. Ciężarówka ruszyła i po kilkun astu metrach skręciła w prawo, po czym udała się Lederergasse na południe, w kierunku przeciwn ym niż śródmieście i sztab IMP. – Nie jedziemy na Kärntn erstrasse? – zap ytałem. – To nie jest sprawa Patrolu Międzyn arodowego, proszę pana – wyjaśnił sierżant. – Ta sprawa podlega jurysdykcji amerykańskiej. Jedziemy do Stiftskasern e na Mariahilferstrasse. – Do kogo? Shieldsa czy Belinsky’ego? – Wszystko panu wytłumaczą… – …na miejscu. Jasne. Pseudobarokowa brama do Stiftskasern e, obecn ej siedziby sztabu 796. pułku żandarmerii wojskowej, tkwiła, nieco niedorzeczn ie, pomiędzy bliźniaczymi wejściami do domu towarowego Tillera. Zdobiły ją bogate reliefy doryckich kolumn, gryfonów i greckich wojown ików, stan owiące część fasady czterop iętrowego gmachu, wychodzącego na Mariahilferstrasse. Przejechaliśmy pod jej masywn ym sklep ien iem na tyły głównego budynku, gdzie rozciągał się plac apelowy. Dalej wznosił się kolejn y budyn ek, mieszczący koszary wojskowe. Ciężarówka pokon ała kilka szlabanów i stanęła przed bramą koszar. Eskortujący mnie żandarmi polecili mi wysiąść z auta, wprowadzili do środka i powiedli na piętro do dużego, jasnego gabin etu, z którego rozp ościerał się wspan iały widok na wieżę przeciwlotn iczą, stojącą po drugiej stron ie placu. Shields wstał zza biurka i wyszczerzył zęby, jakby chciał zrobić wrażenie na swoim dentyście. – Wchodź i siadaj – zawołał, jakbyśmy byli starymi znajomymi. Spojrzał na sierżanta: – I co, Gene, przyszedł spokojn ie? Czy musiałeś mu skop ać dupę? Sierżant uśmiechnął się bez przekon an ia i wymamrotał coś niezrozumiale. Nic dziwn ego, pomyślałem, że nie da się zrozumieć angielszczyzny Amerykanów, oni zawsze coś żują. – Lep iej trochę zaczekaj, Gene – ciągnął Shields. – Na wyp adek gdybyśmy musieli wziąć gościa w obroty. – Zaśmiał się krótko i podciągnąwszy
spodnie, usiadł przede mną, szeroko rozstawiając grube nogi. Gdyby nie to, że był co najmniej dwukrotn ie większy od dowoln ego Japończyka, wyglądałby jak jakiś samurajski feudał. – Po pierwsze, Günther, do twojej wiadomości: niejaki poruczn ik Canfield ze sztabu międzyn arodowego, nap rawdę upierdliwy Brytol, byłby zachwycon y, gdyby ktoś pomógł mu rozwiązać pewien mały problem. Wygląda na to, że pewien kamien iarz w sektorze brytyjskim padł trup em, kiedy zleciał mu na klatę kawał kamien ia. Prawie wszyscy, łącznie z dowódcą tego poruczn ika, uważają, że to był wyp adek. Ale poruczn ik jest gorliwy, czytał Sherlocka Holmesa i po odejściu z wojska chce wstąpić do szkoły detektywów. Ma teorię, że ktoś coś majstrował przy księgach zmarłego. Nie wiem, czy to wystarczający powód, żeby zabić człowieka, ale na własne oczy widziałem, jak wczoraj rano po pogrzebie kap itan a Linden a wchodziłeś do warsztatu Pichlera. – Zachichotał. – Günther, cholera, no dobra, przyznaję się bez bicia, szedłem za tobą. No, co na to powiesz? – To Pichler nie żyje? – Może spróbujesz trochę bardziej się zdziwić? „Coś podobn ego, Pichler nie żyje?!” albo „Boże, nie do wiary, co też pan mówi!”. I pewn ie nie wiesz, co się z nim stało, co, Günther? Wzruszyłem ramion ami. – Może przygniotły go interesy. Na to Shields się roześmiał. Śmiał się, jakby brał lekcje śmiechu, pokazując wszystkie zęby, w dużej mierze zep sute, osadzon e w niebieskawej szczęce wielkiej jak rękawica bokserska, szerszej nawet niż jego ciemnowłosa, łysiejąca czaszka. Jak większość Amerykanów, robił mnóstwo hałasu. Krzepką postać o muskularn ych ramion ach i karku nosorożca okrywał jasnobrązowy flan elowy garn itur z szerokimi klap ami, ostrymi niczym halabardy Gwardii Szwajcarskiej, krawat mógłby wisieć nad kawiarn ian ym ogródkiem w charakterze markizy, na nogach miał ciężkie brązowe półbuty. Amerykanie wyraźnie upodobali sobie solidn e buty, tak jak Rosjan ie – zegarki, z tą tylko różnicą, że ci pierwsi kup owali je w sklep ie. – Szczerze mówiąc, gówno mnie obchodzą kłopoty poruczn ika – powiedział. – To ich zasran a działka, nie moja, więc niech ją sobie sprzątają sami. Nie, ja tylko wyjaśniam, dlaczego powin ien eś ze mną współpracować. Może nie miałeś nic wspólnego ze śmiercią Pichlera, ale jestem pewien, że nie chciałbyś stracić całego dnia, tłumacząc się poruczn ikowi Canfieldowi. Więc pomóż mi, a wtedy ja pomogę tobie i zap omnę, że kiedykolwiek widziałem, jak wchodziłeś do warsztatu Pichlera. Rozumiesz, co do ciebie mówię?
– Twoja niemczyzna jest bez zarzutu – powiedziałem. Niemniej uderzyła mnie zawziętość, z jaką atakował akcent, wręcz tea traln a precyzja, z którą wymawiał samogłoski, całkiem jakby uznał, że mój język należy traktować okrutn ie. – Gdybym oświadczył, że nie wiem absolutn ie nic o tym, co się stało z Pichlerem, to przyp uszczaln ie nie miałoby znaczen ia? Shields wzruszył przep raszająco ramion ami. – Jak powiedziałem, to problem Brytyjczyków, nie mój. Być może jesteś niewinn y. Ale powtarzam, wyjaśnian ie tego Brytyjczykom byłoby jak wrzód na dup ie. Mógłbym przysiąc, że są przekon an i, że każdy szwab to cholern y hitlerowiec. Uniosłem dłonie na znak, że się poddaję. – No to jak mogę ci pomóc? – Hm, naturaln ie, kiedy usłyszałem, że przed przyjęciem u kap itan a Linden a odwiedziłeś jego zabójcę w areszcie, nie posiadałem się z ciekawości. Daj spokój, Günther – jego ton stał się ostrzejszy – chcę wiedzieć, co, u diabła, się dzieje z Beckerem i tobą. – Jak rozumiem, znasz wersję Beckera. – Jak grawerun ek na pap ierośnicy. – No więc Becker w nią wierzy. I płaci mi za to, żebym się jej przyjrzał. Oraz, ma nadzieję, udowodn ił, że jest prawdziwa. – Powiadasz, że prowadzisz śledztwo w tej sprawie? To kim ty jesteś w takim razie? – Prywatn ym detektywem. – Prywatn y glin a? No, no. – Pochylił się do przodu i chwycił połę mojej maryn arki, mnąc tkan inę w dwóch palcach. Na moje szczęście ten konkretny garn itur nie miał żyletek wszytych w klap y. – Nie, nie kup uję tego. Nie jesteś wystarczająco oślizgły. – Oślizgły czy nie, ale to prawda. – Wyjąłem portfel i pokazałem mu dowód identyfikacyjn y, a potem starą blachę. – Przed wojną służyłem w berlińskiej policji krymin aln ej. Nie muszę ci pewn ie mówić, że Becker również. Stąd go znam. – Wyjąłem pap ierosy. – Pozwolisz, że zap alę? – Pal, ale proszę, kłap dziobem, nie przeszkadzaj sobie. – No więc po wojn ie nie wróciłem już do policji, pełno tam komun istów. – Próbowałem zarzucić na niego haczyk; nie spotkałem ani jedn ego Amerykan in a, który lubiłby komun izm. – Postan owiłem założyć własną firmę. Prawdę mówiąc, w połowie lat trzydziestych też na pewien czas wystąpiłem z policji i trochę robiłem prywatn ie. Nie jestem w tej grze nowicjuszem. A teraz, przy tak wielu ludziach zagin ion ych w czasie wojn y, często przyda-
je się uczciwy glin iarz. Możesz mi wierzyć, przez tych ruskich w Berlin ie da się ich policzyć na palcach jedn ej ręki. – Tak, tu jest podobn ie. Sowieci przyszli tu pierwsi, więc od razu umieścili we władzach policji swoich ludzi. Sprawy stoją fataln ie, do tego stopn ia, że kiedy rząd Austrii szukał porządnego człowieka na stan owisko zastępcy komendanta głównego, to musiał powołać komendanta straży pożarn ej. – Pokręcił głową. – Więc jesteś starym kolegą Beckera z policji? Proszę, proszę. No i jaki był z niego glin iarz? – Sprzedajn y. – Nic dziwn ego, że ten kraj to bagno. To pewn ie byłeś też w SS? – Krótko. Kiedy zobaczyłem, co się dzieje, pop rosiłem o przen iesien ie na front. Niektórzy ludzie tak robili, wiesz? – Trochę mało ich było. Twój przyjaciel na przykład tego nie zrobił. – Ściśle mówiąc, to nie jest mój przyjaciel. – To czemu wziąłeś tę sprawę? – Potrzebowałem pien iędzy. I musiałem na jakiś czas uciec od żony. – Mógłbyś mi powiedzieć dlaczego? Zawahałem się, zdając sobie sprawę, że mówię o tym po raz pierwszy. – Ona spotyka się z kimś inn ym. Z jakimś twoim rodakiem w mundurze. Pomyślałem, że jeśli nie będzie mnie miała pod ręką, to może się zdecyduje, co jest dla niej ważniejsze, nasze małżeństwo czy ten jej schätzi. Shields pokiwał głową i mruknął coś współczująco. – Naturaln ie pap iery masz w porządku? – Naturaln ie. – Podałem mu dowód tożsamości i różową przep ustkę, które uważnie obejrzał. – Widzę, że przyjechałeś przez strefę rosyjską. Jak na człowieka, który niezbyt lubi ruskich, musisz mieć w Berlin ie niezłe kontakty. – Kilka nieuczciwych osób. – Nieuczciwych ruskich? – A są jacyś inni? Pewn ie, że musiałem posmarować, ale same dokumenty są autentyczn e. Shields zwrócił mi pap iery. – Masz ze sobą Fragebogen? Wyciągnąłem z portfela zaświadczen ie den azyfikacyjn e i podałem mu. Ledwie na nie zerknął; widoczn ie nie miał ochoty czytać odp owiedzi na sto trzydzieści trzy pytan ia. – Oczyszczon y z zarzutów, tak? Jak to się stało, że nie zostałeś zaklasyfikowan y jako oprawca? Wszyscy esesman i automatyczn ie trafiali do aresztu.
– Końcówkę wojn y spędziłem w wojsku. Na froncie rosyjskim. Jak mówiłem, załatwiłem sobie przen iesien ie z SS. Shields stęknął i oddał mi Fragebogen. – Nie lubię esesmanów – mruknął. – To jest nas dwóch. Shields wpatrzył się w sygnet korp oracji studenckiej, zdobiący jego krzywy, owłosion y paluch. – Sprawdziliśmy alibi Beckera, wiesz. Jest nic niewarte. – Nie zgadzam się. – A to dlaczego? – Uważasz, że byłby skłonny zapłacić mi pięć tysięcy dolarów, żebym w tym grzebał, gdyby to była tylko pusta gadan in a? – Pięć tysięcy? – Shields aż zagwizdał. – Warto, kiedy ma się pętlę na szyi. – Jasne. No cóż, być może zdołasz udowodn ić, że gość był gdzie indziej, kiedyśmy go złapali. Być może znajdziesz coś, co przekon a sędziego, że jego kump le do nas nie strzelali. Albo że nie miał przy sobie bron i, z której zabito Linden a. Masz jakieś pomysły, glin iarzu? Może takie jak ten, który zap rowadził cię do Pichlera? – Becker zap amiętał, że ktoś w Reklaue & Werbe Zentrale wspomniał o tym kamien iarzu. – Kto taki? – Doktor Max Abs. Shields skinął głową, rozp oznając nazwisko doktora. – Moim zdan iem, to on zabił Pichlera. Zap ewn e odwiedził go niedługo po mnie i dowiedział się, że ktoś podający się za jego znajomego zadaje pytania. Możliwe, że Pichler zwierzył mu się, że polecił mi przyjść nazajutrz. Więc Abs na wszelki wyp adek go zabił i zabrał dokumenty ze swoim nazwiskiem i adresem. Albo tak mu się zdawało. Zap omniał o czymś, co dop rowadziło mnie do niego, ale zan im dotarłem na miejsce, zdążył się już wyn ieść. Według gospodyn i jest już w połowie drogi do Mon achium. Wiesz co, Shields, może to nie byłby zły pomysł, żebyś namówił kogoś, by wyszedł po niego na ten pociąg. Shields pogładził źle ogolon y podbródek. – Może i nie. Wstał, okrążył biurko, podn iósł słuchawkę i zadzwon ił w kilka miejsc, używając wszakże słownictwa i akcentu, których nie rozumiałem. Wreszcie odłożył słuchawkę, spojrzał na zegarek i powiedział:
– Pociąg do Mon achium jedzie jeden aście i pół godzin y, więc jest mnóstwo czasu, żeby zorgan izować doktorowi gorące powitan ie, kiedy będzie wysiadał. Zadzwon ił telefon. Shields odebrał, gapiąc się na mnie z otwartymi ustami i szeroko otwartymi oczami, jakby znajdował w mojej opowieści niewiele wiarygodn ych informacji. Ale gdy odkładał słuchawkę, uśmiechał się z zadowolen iem. – Rozmawiałem między inn ymi z Berlińskim Centrum Dokumentacji – powiedział. – Jestem pewien, że wiesz, co to jest? I że Linden tam pracował? Kiwnąłem głową. – Zap ytałem, czy mają coś o tym gościu, Maksie Absie. Właśnie oddzwonili. Wygląda na to, że również należał do SS. Nie ścigają go wprawdzie za zbrodn ie wojenn e, ale to zbieg okoliczn ości, nie uważasz? Ty, Becker, Abs, sami dawn i uczniowie elitarn ej szkółki Himmlera. – Zbieg okoliczn ości i tyle – odp arłem ze znużeniem. Shields oparł się na krześle. – Wiesz, jestem całkowicie gotowy uwierzyć, że Becker był tylko cynglem do załatwien ia Linden a. Wasza organ izacja chciała, żeby zginął, bo się czegoś o was dowiedział. – O? – zdziwiłem się uprzejmie. Teoria Shieldsa nie wzbudziła we mnie większego entuzjazmu. – A cóż to za organ izacja? – Podziemie, Werwolf. Mimowoln ie roześmiałem się w głos. – Ta stara bajka o hitlerowskiej piątej kolumn ie? Fan atycy stay-behind, którzy mieli prowadzić wojnę partyzancką przeciwko zwycięzcom? Shields, chyba żartujesz. – Coś ci się w tym nie podoba? – Na początek, to się trochę spóźnili. Wojn a skończyła się prawie trzy lata temu. Wy, Amerykan ie, zerżnęliście tyle naszych kobiet, że na pewn o już zdążyliście zauważyć, że nikt nie chce wam poderżnąć gardła w łóżku. Wilkołaki… – Pokręciłem głową z ubolewan iem. – Wydawało mi się, że to fantastyczn y wymysł waszego wywiadu; przyznam szczerze: nie sądziłem, że ktoś nap rawdę wierzy w takie gówno. Słuchaj, być może Linden faktycznie odkrył coś o jakichś zbrodn iarzach wojenn ych, być może faktyczn ie chcieli się go pozbyć. Ale przecież nie Werwolf! Może poszukajmy czegoś bardziej orygin aln ego, dobra? – Zap aliłem pap ierosa, patrząc, jak Shields kiwa głową i zastan awia się nad tym, co powiedziałem. – A co Berlińskie Centrum Dokumentacji mówi o pracy Linden a?
– Oficjaln ie był tylko oficerem łącznikowym Crowcass, wojskowego Centraln ego Rejestru Przestępców Wojenn ych i Podejrzan ych. Twierdzą, że zajmował się wyłącznie admin istracją i nigdy nie działał w teren ie. Z drugiej stron y, gdyby pracował w wywiadzie, ci chłopcy i tak by nam nie powiedzieli. Skrywają więcej tajemn ic niż powierzchn ia Marsa. Wstał zza biurka i podszedł do okna. – Wiesz, niedawn o wpadł mi w ręce rap ort, według którego co najmniej dwóch na każdy tysiąc Austriaków szpieguje dla Sowietów. Günther, Wiedeń liczy 1,8 milion a mieszkańców. Co oznacza, że jeśli wuj Sam ma tyle samo szpiegów, co wuj Józek, to musiałbym ich obsłużyć pon ad siedem tysięcy. Nie mówiąc już o tym, co robią Angole i żabojady. I o poczyn an iach policji państwowej w Wiedn iu: mówię o policji polityczn ej, kontrolowan ej przez komun istów, a nie o zwykłej policji miejskiej, chociaż tam też jest kupa komuchów. A w dodatku kilka miesięcy temu mieliśmy tu bandę węgierskich tajn iaków, którzy przen iknęli do Wiedn ia, żeby porwać lub zamordować kilku swoich rodaków dysydentów. Odwrócił się od okna i podszedł do krzesła stojącego nap rzeciw mnie. Chwycił je za oparcie, jakby miał ochotę je podn ieść i rozbić mi nim głowę, po czym powiedział z westchnien iem: – Próbuję ci powiedzieć, Günther, że to jest zgniłe miasto. Podobn o Hitler nazwał je perłą; no więc zap ewn e miał na myśli coś pożółkłego i wytartego jak ostatn i ząb zdechłego psa. Szczerze mówiąc, patrząc przez to okno, widzę mniej więcej tyle blasku, co w błękitn ym Dun aju, kiedy do niego sikam. Wyp rostował się, chwycił mnie za klap y maryn arki i postawił na nogi. – Jestem rozczarowan y Wiedn iem, Günther, i to mnie złości. Więc nie próbuj nic kombin ować, stary. Jeśli odkryjesz coś, co powin ien em wiedzieć, i nie przyjdziesz mi o tym poinformować, to nap rawdę się wkurwię. A nawet w dobrym nastroju, takim jak w tej chwili, przychodzi mi do głowy tysiąc powodów, żeby wykop ać cię z miasta. Czy wyrażam się jasno? – Jak kryształ. – Odep chnąłem jego dłonie i pop rawiłem maryn arkę na ramion ach. W połowie drogi do drzwi przystanąłem i zap ytałem: – Czy w ramach świeżej współpracy z żandarmerią amerykańską moglibyście zdjąć ten ogon, który się do mnie przyczep ił? – Ktoś cię śledzi? – Owszem; wczoraj wieczorem mu przyłożyłem. – To dziwn e miasto, Günther. Może miał na ciebie chętkę? – No pewn ie, dlatego uznałem, że pracuje dla was. Ten gość to Ameryka-
nin nazwiskiem John Belinsky. Shields pokręcił głową, szeroko otwierając niewinn e oczęta. – Nigdy o takim nie słyszałem. Jak mi Bóg miły, nie wydałem polecen ia, żeby cię śledzić. Jeśli ktoś za tobą chodzi, to bez żadn ego związku z tym biurem. Wiesz, co powin ien eś zrobić? – Zaskocz mnie. – Wróć do domu, do Berlin a. Tu nie masz czego szukać. – Może bym i wrócił, tyle że nie jestem pewien, czy tam też mam czego szukać. Między inn ymi dlatego tu przyjechałem, pamiętasz?
16
Zan im dotarłem do klubu Casan ova, zrobiło się późno. Lokal był pełen Francuzów, ci zaś byli pełni tego, co Francuzi zwykli pijać, gdy chcą się urżnąć na sztywn o. Veron ika jedn ak miała rację – wolałem Casan ovę, gdy pan ował spokój. Nie widząc jej w tłumie, przywołałem keln era, któremu wczoraj dałem hojn y nap iwek, i zap ytałem, czy się pojawiła. – Jeszcze jakieś dziesięć, piętnaście min ut temu ją widziałem – odp arł. – Chyba poszła do Koralle, proszę pana. – Pochylił ku mnie głowę i dodał ciszej: – Niezbyt przep ada za Francuzami, prawdę mówiąc, ja też nie. Brytyjczyków, Amerykanów, nawet Rosjan można szan ować, ich wojska przyczyniły się do naszej klęski. Ale Francuzi? To skurwysyn y. Proszę mi wierzyć, wiem, co mówię, mieszkam w piętnastym Bezirku, w sektorze francuskim. – Wyp rostował się i wygładził obrus. – Co mogę panu podać do picia? – Myślę, że też pójdę sobie obejrzeć Koralle. Wie pan, gdzie to jest? – To w dziewiątym Bezirku, na Porzellangasse, boczn ej od Berggasse, blisko aresztu policyjn ego. Pan wie, o czym mówię? – Właśnie się dowiaduję – zaśmiałem się. – Veron ika to miła pani – dodał keln er. – Jak na czekoladówkę. Marznący deszcz nadciągnął do śródmieścia ze wschodu, od stron y sektora rosyjskiego. Noc zrobiła się lodowata; kryształki lodu kąsały zmarzn ięte twarze czterech żandarmów patrolu międzyn arodowego, którzy właśnie podjechali pod Casan ovę. Bez słowa skinęli głową odźwiern emu i przepchnęli się obok mnie, pragnąc czym prędzej dać upust żądzy, której przejawy, zawsze prymitywn e i żenujące, nasilały się jeszcze w tym obcym kraju, pełnym głodn ych kobiet, przywabion ych nieogran iczon ym dostępem do papierosów i czekolady. Przeciąłem znajomy już Schottenring, skręciłem w Währinger Strasse i kierując się na północ, wyszedłem na zalan y księżycową poświatą Rooseveltp latz, rozpłatan y podwójnym cien iem kłujących niebo wież Votivkirche, które pomimo swej niebywałej wysokości jakimś cudem uniknęły bombardowan ia. Gdy po raz drugi dziś stanąłem na rogu Berggasse, z ruin budynku po drugiej stron ie ulicy dobiegł mnie stłumion y krzyk. Zatrzymałem się na chwilę, powtarzając sobie, że to nie moja sprawa – nie zamierzałem zbaczać z drogi. Ale krzyk znów się rozległ – i ten kontra lt wydał mi się znajomy. Czując, że ze strachu cierpn ie mi skóra, szybko ruszyłem w tamtą stronę.
Pod ścianą budynku piętrzyły się zwały gruzów, wszedłem więc na rumowisko i przez wybity łuk okna spojrzałem w dół, do półokrągłej sali wielkości niewielkiego tea tru. W plamie księżycowego światła padającej na podłogę pod oknem szarpało się troje ludzi. Dwaj rosyjscy żołnierze, obszarp ani i brudn i, z głośnym rechotem siłą zrywali ubran ie z trzeciej, kobiecej postaci. Poznałem Veronikę, jeszcze zan im uniosła twarz do światła. Wrzasnęła głośno, ale natychmiast dostała w twarz od Rosjan in a, którzy trzymał ją za ręce. Jego kolega na klęczkach zadzierał jej sukn ię. – Nu, pokaży, duszka – zarechotał, ściągając dziewczyn ie majtki do kostek. Cofnął się nieco i z uznan iem spojrzał na jej nagie podbrzusze. – Priekrasnaja – orzekł, jakby ocen iał obraz, a następnie zan urzył nos we włosach łonowych Veron iki. – Wkusnaja toże – mruknął. Chrzęst moich kroków na zasłanej gruzem posadzce wyraźnie go zaskoczył. Wyjął głowę spomiędzy nóg dziewczyn y, widząc w mojej ręce ołowianą rurkę, poderwał się i dołączył do kolegi, który tymczasem zdążył odep chnąć Veron ikę na bok. – Uciekaj, Veron ika! – krzyknąłem. Nie trzeba było jej tego powtarzać; porwała płaszcz i pędem rzuciła się do okna. Ale Rosjan in, który ją lizał, wyraźnie miał na ten temat inne zdan ie, gdyż w ostatn iej chwili chwycił dziewczynę za długie włosy. Zamachnąłem się rurką i z głośnym brzękiem przygrzałem mu z boku w zawszon y łeb. Cios był tak mocn y, że od wibracji straciłem czucie w dłoni. Zdążyłem tylko pomyśleć, że uderzyłem go za mocn o, gdy oberwałem kopn iakiem w żebra, po czym ktoś przywalił mi butem w krocze. Podciągnąłem kolan a do piersi, czekając w napięciu, aż wielkie buciory zmiażdżą mnie na miazgę i wykończą ostateczn ie. Ale usłyszałem tylko krótki, mechan iczn y szczęk, podobn y do stukn ięcia nitown icy, i zobaczyłem but, przelatujący wysoko nad głową. Żołnierz, wciąż z nogą w powietrzu, zatoczył się jak pijan a baletn ica, po czym zwalił się obok mnie z przedziurawioną celn ym strzałem czaszką. Jęknąłem i zamknąłem oczy. Kiedy znów je otworzyłem i uniosłem się na łokciu, ujrzałem pod nosem lufę uzbrojon ego w tłumik lugera. Kucał przede mną trzeci mężczyzna, który przez jedną mrożącą krew w żyłach sekundę mierzył mi prosto w twarz. – Wal się, szwabie! – zawołał nieznajomy i z szerokim uśmiechem pomógł mi się podn ieść. – Miałem zamiar sam ci przyłożyć, ale wygląda na to, że ci dwaj ruscy oszczędzili mi kłopotu. – Belinsky – wychryp iałem, trzymając się za żebra. – Co to, robisz za
anioła stróża? – No! Cudown e zajęcie. W porządku, szwabie? – Może by mnie tak nie bolało w klatce piersiowej, gdybym rzucił palenie. Tak, w porządku. Skąd ty się, u diabła, wziąłeś? – Nie widziałeś mnie? Znakomicie. Kiedy mi wyp omniałeś, że nie potrafię śledzić, postan owiłem przeczytać podręcznik. Przebrałem się za Niemca, żebyś mnie nie zauważył. Rozejrzałem się. – Widziałeś, dokąd poszła Veron ika? – Chcesz powiedzieć, że znasz tę panią? – Niedbale zbliżył się do żołnierza, któremu przyłożyłem rurką, leżącego bez czucia na posadzce. – A ja myślałem, że po prostu jesteś rycerski z natury. – Poznałem ją dop iero wczoraj. – Pewn ie jeszcze zan im poznałeś mnie. – Belinsky przez chwilę wpatrywał się w żołnierza, po czym wycelował mu w potylicę i pociągnął za spust. – Jest na zewnątrz – oznajmił bez emocji, jakby właśnie strzelił do butelki po piwie. – Kurwa – szepnąłem, widząc taką bezwzględność. – Nie ma co, przydałbyś się w Aktionsgrupp e. – Co? – Powiedziałem, że mam nadzieję, że nie spóźniłeś się przeze mnie na pociąg. Musiałeś go zabić? Wzruszył ramion ami i zaczął odkręcać tłumik. – Lepsze są dwa trup y niż jeden świadek pozostawion y przy życiu, żeby potem zeznawał w sądzie. Wierz mi, wiem, co mówię. – Trącił głowę mężczyzny czubkiem buta. – Tak czy ina czej, nikt nie będzie ich szukał. Ci ruscy to dezerterzy. – Skąd wiesz? Belinsky wskazał dwa stosiki ubrań i sprzętu przy drzwiach, a obok nich resztki ogniska i posiłku. – Wygląda na to, że się tu ukrywali od kilku dni, a potem z nudów zachciało im się jakiejś… – szukał niemieckiego słowa, po czym, kręcąc głową, dokończył po angielsku – …cipy. – Wsadził lugera do kabury, tłumik zaś wrzucił do kieszen i. – Jeśli ktoś ich znajdzie, zan im dop adną ich szczury, miejscowi chłopcy pomyślą, że to robota MWD. Ale stawiam na szczury; w Wiedn iu są największe gryzon ie, jakie widziałem w życiu. Wyłażą bezpośredn io ze ścieków. A skoro już o tym mowa, ci dwaj śmierdzą tak okropnie, że moim zdan iem również tam byli. Wylot głównego kanału znajduje
się w Stadt Park, tuż obok sowieckiej komendantury i rosyjskiego sektora. – Ruszył w stronę okna. – Chodź, szwabie, znajdziemy tę twoją dziewczynę. Veron ika czekała na rogu Währinger Strasse, gotowa rzucić się do ucieczki, gdyby z budynku przyp adkiem wyszli Rosjan ie. – Kiedy zobaczyłam, że twój znajomy wchodzi do środka – wyjaśniła – postan owiłam zobaczyć, co się stan ie. Płaszcz miała zapięty pod szyję i gdyby nie sin iec na policzku oraz łzy w oczach, to nikt by nie odgadł, że właśnie cudem uniknęła gwałtu. Przestraszon a, zerknęła pytająco na budyn ek za nami. – Wszystko w porządku – powiedział Belinsky. – Już nie będą nikogo niepokoić. Wylewn ie podziękowała mi za to, że ją uratowałem, a potem Belinsky’emu za to, że uratował mnie. Kiedy skończyła, odp rowadziliśmy ją na Rotenturmstrasse, gdzie zajmowała pokój w częściowo zrujn owan ej kamienicy. Tam znów podziękowała i zap rosiła nas na górę, lecz odmówiliśmy. Musiałem jej jedn ak obiecać, że rano do niej przyjdę – dop iero wówczas dała się przekon ać, by w końcu zamknąć za sobą drzwi i położyć się do łóżka. – Wyglądasz, jakbyś potrzebował się napić – powiedział Belinsky. – Pozwól, że postawię ci drinka. Bar Ren esans jest za rogiem. Tam jest cicho, będziemy mogli porozmawiać. Bar Ren esans położony w pobliżu katedry Świętego Stefan a, obecn ie w trakcie odbudowy, udawał węgierską karczmę z cygańską muzyką, taką, jakie widuje się na widokówkach. Niewątpliwie turyści gustują w takich lokalach, ale dla mnie, pon uraka i prostaka, wszystko było tu zan adto wykoncyp owan e. Miał on jedn ak, zdan iem Belinsky’ego, jedną zasadn iczą zaletę: podawan o tu cseresznye palinkę, czystą węgierską wódkę, produkowaną z czereśni. Komuś, kto właśnie został skop an y, smakowała nawet lepiej, niż obiecywał Belinsky. – To miła dziewczyn a – powiedział – ale w Wiedn iu powinn a bardziej uważać. I ty też, jeśli już o to chodzi. Jeśli będziesz biegał, udając Errola, kurwa, Flynn a, to musisz mieć pod pachą coś więcej niż kudły. – Pewn ie masz rację. – Upiłem wódki z drugiego kieliszka. – Chociaż dziwn e, że ty mi to mówisz, jako glin iarz i tak dalej. Ściśle biorąc, noszen ie bron i nie jest całkiem legaln e, chyba że ktoś jest funkcjon ariuszem w siłach aliantów. – A kto powiedział, że jestem glin iarzem? – Pokręcił głową. – Służę w CIC, w Korp usie Kontrwywiadowczym. Międzyn arodowa żandarmeria
gówno o nas wie. – Jesteś szpiegiem? – Nie, już prędzej detektywem hotelowym wuja Sama. My nie prowadzimy agentów, my ich łapiemy. Szpiegów i zbrodn iarzy wojenn ych. – Dolał mi jeszcze palinki. – Więc czemu za mną chodzisz? – Właściwie trudn o powiedzieć. – Uważasz, że gdzieś znajdę dla ciebie słownik niemiecki? Belinsky wyjął z kieszen i nabitą fajkę i pykając systematyczn ie, wydobył z niej smużkę dymu, wyjaśniając tymczasem, o co mu chodzi. – Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa kap itan a Lindena. – A to dop iero. Ja też. – Próbujemy się dowiedzieć, dlaczego w ogóle znalazł się w Wiedn iu. Nie lubił odkrywać kart, dużo pracował samodzieln ie. – On też był w CIC? – Tak, w 970. pułku, stacjon ującym w Niemczech. Ja jestem w pułku 430., stacjon ujemy w Austrii. Nap rawdę, powin ien był nas uprzedzić, że wchodzi na nasz teren. – A on nawet kartki wam nie przysłał, co? – Ani mru-mru. Zap ewn e dlatego że nie miał najmniejszego powodu, żeby tu przyjeżdżać. Jeśli pracował nad czymś, co dotyczyło tego kraju, to powinien był nas powiadomić. – Belinsky wydmuchał chmurę dymu i odgon ił ją ręką sprzed nosa. – To był, jak by to nazwać, śledczy zza biurka. Intelektualista. Taki, co go zostawiają w pokoju pełnym akt i każą odn aleźć receptę na okulary Himmlera. Jedyn y problem, że przy swoich zdoln ościach nie prowadził żadn ej dokumentacji. Trzymał wszystko tutaj. – Belinsky pop ukał się w czoło ustn ikiem fajki. – Więc trochę trudn o się domyślić, czy wpadł na jakiś trop i dlatego zginął. – Wasza żandarmeria najwyraźniej sądzi, że maczał w tym palce Werwolf. – Tak słyszałem. – Obejrzał tlącą się zawartość główki z wiśniowego drewn a i dodał: – Szczerze mówiąc, wszyscy w tej sprawie poruszamy się trochę po omacku. I właśnie wtedy w moim życiu zjawiasz się ty. Myśleliśmy, że jako w pewn ym sensie miejscowy wykryłeś coś, co nam umknęło. A gdyby tak, to byłbym pod ręką jako przedstawiciel woln ej demokracji. – Dochodzen ie krymin aln e per procura, co? Nie byłby to pierwszy taki przyp adek. Przykro mi, że sprawiam wam zawód, ale sam się trochę pogu-
biłem. – Może nie. W końcu przez ciebie zginął już ten kamien iarz. W moim mnieman iu to się liczy jako rezultat. To znaczy że ktoś się zden erwował, szwabie. Uśmiechnąłem się. – Mów mi Bern ie. – Ja kombin uję, że Becker nie wciągnąłby cię do gry, nie dając ci jakichś atutów. Nazwisko Pichlera pewn ie też do nich należało. – Może to i racja – przyznałem. – Niemniej jedn ak nie jest to karta, na którą postawiłbym choćby koszulę. – Może dasz mi rzucić okiem? – A niby czemu? – Uratowałem ci życie, szwabie! – warknął. – Zbyt sentymentaln e. Spróbuj praktyczn ego argumentu. – No dobrze. Być może mogę ci pomóc. – Lep iej. Dużo lep iej. – Czego potrzebujesz? – Jest więcej niż pewn e, że Pichlera zamordował gość nazwiskiem Abs, Max Abs. Żandarmeria twierdzi, że kiedyś służył w SS, ale w niskiej randze. W każdym razie dzisiaj ten Abs wsiadł do pociągu do Mon achium. Mieli wysłać kogoś, żeby go przechwycił; pewn ie mi powiedzą, co się stało. Ale muszę dowiedzieć się czegoś więcej o Absie. Na przykład kim był ten gość. – Wyjąłem rysun ek Pichlera, przedstawiający nagrobek Martin a Albersa, i rozłożyłem go przed Belinskym na stole. – Gdybym się dowiedział, kim był ten Martin Albers i dlaczego Max Abs życzył sobie zafundować mu nagrobek, może dałoby się ustalić, dlaczego Abs uznał za kon ieczn e zabić Pichlera, zan im ten ze mną porozmawia. – Kto to jest ten Abs? Jaki on ma związek ze sprawą? – Pracował w firmie reklamowej tutaj, w Wiedn iu. Tej samej, którą kierował König. König to gość, który zatrudn ił Beckera, żeby przemycał teczki przez zieloną gran icę. Teczki przeznaczon e dla Linden a. Belinsky skinął głową. – No dobrze – powiedziałem. – Teraz kolejn y atut. König miał dziewczynę imien iem Lotte, która kręciła się w klubie Casan ova. Możliwe, że trochę się puszczała, lubiła czekoladę, tego jeszcze nie wiem. Znajomi Beckera próbowali się czegoś dowiedzieć, byli też w paru inn ych miejscach, no i do tej pory nie wrócili do domu. Mam pomysł, żeby napuścić na to tę dziewczynę, Veron ikę. Uznałem, że będę musiał najp ierw się z nią trochę zap rzyjaźnić.
Teraz, skoro widziała mnie już na białym kon iu i w niedzieln ej zbroi, na pewn o wszystko pójdzie szybciej. – Przyp uśćmy, że Veron ika nie zna tej Lotte. Co wtedy? – Przyp uśćmy, że wymyślisz coś lepszego. – Z drugiej stron y – Belinsky wzruszył ramion ami – twój plan ma pewn e zalety. – I jeszcze jedn o. Abs i Eddy Holl, który był kontaktem Beckera w Berlinie, pracują dla firmy z siedzibą w Pullach pod Mon achium. To Południowoniemieckie Przedsiębiorstwo Przemysłu Utylizacyjn ego. Może zechciałbyś spróbować czegoś się o tym dowiedzieć. Nie mówiąc już o tym, że warto sprawdzić, dlaczego Abs i Holl postan owili przen ieść się tutaj. – Nie są to pierwsze szwaby, które wolą mieszkać w amerykańskiej strefie – rzekł Belinsky. – Nie zauważyłeś? Stosunki z naszymi komun istyczn ymi sojuszn ikami stają się coraz trudn iejsze. Z Berlin a dochodzą wiadomości, że zaczęto niszczyć drogi między wschodn im i zachodn im sektorem miasta. – Na jego twarzy odmalował się wyraźny brak entuzjazmu, niemniej dodał: – Ale zobaczę, co da się zrobić. Coś jeszcze? – Przed wyjazdem z Berlin a natknąłem się na małżeństwo niejakich Drexlerów, którzy byli amatorami polowan ia na hitlerowców. Linden od czasu do czasu zawoził im paczki CARE. Nie zdziwiłbym się, gdyby dla niego pracowali; wszyscy wiedzą, że CIC w ten sposób płaci za usługi. Przydałoby się wiedzieć, kogo szukali. – Nie można ich zap ytać? – Niewiele by to dało. Nie żyją. Ktoś wsunął im pod drzwi tacę z gran ulkami cyklon u-B. – Ale i tak podaj mi ich adres. – Wyjął notes i ołówek. Zap isał, ściągnął wargi i potarł szczękę. Miał niesłychan ie szeroką twarz, bujn e krzaczaste brwi, które na końcach podwijały się do góry, głęboko osadzon e oczy, nos rozmiaru czaszki małego gryzon ia i bruzdy od śmiechu. Wraz z kwadratowym podbródkiem i ukośnie wykrojon ymi nozdrzami sprawiało to wrażenie, jakby jego rysy tworzyły doskon ały sześciokąt, a twarz wyglądała jak baran ia głowa spoczywająca na stożkowatym postumencie. – Miałeś rację – przyznał. – Faktyczn ie, niewiele tych atutów. Chociaż to i tak lepsza karta niż nasza, my musieliśmy spasować. Zacisnął fajkę w zębach, założył ręce i wlep ił wzrok w swój kieliszek. Być może z powodu trunku, jaki wybrał, albo włosów, dłuższych niż fryzura na jeża, ulubion a przez jego rodaków, robił osobliwie niea merykańskie wrażenie.
– Skąd jesteś? – zap ytałem po jakimś czasie. – Williamsburg w stan ie Nowy Jork. – Belinsky – wycedziłem, skandując sylaby. – Co to za nazwisko dla Amerykan in a? Wzruszył ramion ami, niep rzejęty. – Amerykan in em jestem w pierwszym pokolen iu. Mój ojciec pochodził z Syberii; jego rodzin a uciekła tam przed jedn ym z carskich pogromów. Tradycja antysemityzmu w Rosji ma chyba tyle samo lat, co wasza. Irving Berlin podobn o nazywał się Belinsky, zan im zmien ił nazwisko. A co się tyczy nazwisk Amerykanów, to żydowskie nazwisko nie jest wcale gorsze niż niemieckie, na przykład Eisenhower, nie uważasz? – Pewn ie nie. – A skoro już o tym rozmawiamy, to kiedy będziesz znów gadał z żandarmami, byłoby lep iej, gdybyś nie wspomin ał o mnie ani o CIC. A to z tego powodu, że ostatn io spiep rzyli nam jedną operację. Faceci z MWD jakimś cudem wykradli mundury żandarmerii armii Stanów Zjedn oczon ych ze sztabu batalion u w Stiftskasern e i w tym przebran iu przekon ali żandarmów w dziewiętnastym Bezirku, żeby pomogli im aresztować naszego najlepszego wiedeńskiego informatora. Kilka dni później inny kabel powiedział nam, że gość jest przesłuchiwan y w sztabie MWD na Mozartgasse, a niedługo potem przyszła wiadomość, że go zastrzelili. Jedn ak najp ierw puścił farbę i wyjawił kilka nazwisk. Zrobiła się piekieln a chryja i amerykański Wysoki Komisarz musiał skop ać dupę komuś z siedemsetdziewięćdziesiątkiszóstki za złaman ie reguł bezp ieczeństwa. Postawili przed sądem polowym jakiegoś poruczn ika, a sierżanta zdegradowali do szeregowca. W związku z czym w oczach tych ze Stiftskasern e CIC to coś gorszego od trądu i zarazy. Zapewn e jako Niemcowi jest ci trudn o to pojąć. – Wręcz przeciwn ie – zap rzeczyłem. – Powiedziałbym, że my, Niemcy, aż zbyt dobrze rozumiemy, co to znaczy, kiedy ludzie traktowan i są jak trędowaci.
17
Woda w kran ie, dop rowadzan a wodociągiem z Alp Styryjskich, był czystsza niż palce dentysty. Nalałem sobie i zabrałem szklankę z łazienki do pokoju, bo zadzwon ił telefon. Odebrałem i pop ijając, czekałem, aż Frau Blum-Weiss połączy rozmowę z miasta. – No, no, dzieńdoberek – odezwał się głos Shieldsa ze sztuczn ym ożywieniem. – Mam nadzieję, że już wstałeś? – Właśnie myłem zęby. – I jak się masz dzisiaj? – ciągnął, wciąż nie przechodząc do rzeczy. – Trochę boli mnie głowa, to wszystko. – Wczoraj trochę nadużyłem ulubion ej wódki Belinsky’ego. – Cóż, to pewn ie wszystko przez fen – podsunął Shields, mając na myśli suchy i ciepły wiatr, nietyp owy dla tej pory roku, który czasem schodził z gór na Wiedeń. – Każdy mieszkan iec tego miasta zwala na niego wszystkie swoje dziwactwa i wybryki. Ja zauważyłem tylko, że końskie gówno śmierdzi wtedy gorzej niż zwykle. – Miło znowu z tobą pogadać, Shields. Czego chcesz? – Twój przyjaciel Abs nie dotarł do Mon achium. Jesteśmy raczej pewn i, że wsiadł do pociągu, ale na drugim końcu nie było po nim śladu. – Może wysiadł gdzie indziej. – Jedyn y przystan ek po drodze to Salzburg, a tam też na niego czekaliśmy. – Może ktoś go wyrzucił. Podczas jazdy. – Aż za dobrze wiedziałem, jak mogło do tego dojść. – Nie w amerykańskiej strefie. – Ale ona zaczyn a się dop iero w Linzu. Między Wiedn iem a waszą strefą rozciąga się pon ad sto kilometrów rosyjskiej Doln ej Austrii. Sam powiedziałeś, że jesteś pewien, że wsiadł do tego pociągu. To co nam zostaje inn ego? – Tu przyp omniałem sobie, co Belinsky mówił o słabych środkach bezpieczeństwa w amerykańskiej żandarmerii. – Oczywiście, możliwe, że po prostu wymknął się waszym ludziom. Że był dla was za cwan y. – Günther – westchnął Shields – kiedyś, kiedy nie będziesz zbyt zajęty swoimi kump lami Niemcami, zawiozę cię do obozu dip isów w Auhof, żebyś sobie obejrzał tych żydowskich nielegaln ych emigrantów, którzy myśleli, że są dla nas za cwan i. – Roześmiał się. – To znaczy, jeśli się nie boisz, że ktoś cię rozp ozna z obozu koncentracyjn ego. Byłoby zabawn ie cię tam zostawić.
Syjon iści nie podzielają mojego poczucia humoru w kwestii SS. – Rzeczywiście, bardzo by mi tego brakowało. Rozległo się ciche, niemal ukradkowe pukan ie do drzwi. – Słuchaj, muszę już iść. – Tylko dobrze patrz pod nogi. Przy najmniejszym podejrzen iu, że wdepnąłeś w gówno, natychmiast wsadzę cię do klatki. – Jeśli coś wywęszysz, to będzie wyłącznie skutek fenu. Shields zaśmiał się zgrzytliwie i odłożył słuchawkę. Otworzyłem drzwi i do środka wszedł niski typ ek o rozbiegan ych oczkach, przywodzący na myśl wiszący w jadaln i portret pędzla Klimta. Typek miał na sobie brązowy prochowiec z paskiem, przykrótkie spodnie do białych skarp etek oraz tyrolski kap elusik z całym nabojem plakietek i piórek, który ledwie przykrywał jego blond czup rynkę. Dłonie skrywał w dużej wełnian ej mufce, co wydało mi się trochę niedorzeczn e. – Co sprzedajesz, prochy? – zap ytałem. Rozbiegan e oczka łypnęły na mnie podejrzliwie. – Günther, to nie ty? – zaciągnął niep rawdop odobn ym basem, niskim jak kradzion y fagot. – Spokojn ie – powiedziałem – ja jestem Günther. A ty musisz być osobistym ruszn ikarzem Beckera. – T’jest. Na imię mam Rudi. – Rozejrzał się i trochę uspokoił. – Sam jesteś w tej puszce? – Jak włos na wdowim cycku. Przyn iosłeś mi prezent? Rudi skinął głową i z chytrym uśmiechem wyjął dłoń z mufki. Trzymał w niej rewolwer, który wycelował w mój rogalik. Po krótkiej niep rzyjemn ej chwili uśmiechnął się szerzej i rozluźnił chwyt na kolbie, pozwalając, by broń zawisła luźno na jego palcu, kołysząc się na osłonie spustu. – Jeśli zostanę w tym mieście, będę musiał się zaopatrzyć nowe poczucie humoru – rzekłem, biorąc od niego rewolwer. Był to smith 38 z sześciocalową lufą; na czarn ym wykończen iu widn iały wyraźnie wygrawerowan e słowa „Military and Police”. – Pewn ie glin iarz, do którego to należało, sprzedał ci go za dwie paczki pap ierosów. – Rudi zaczął coś mówić, ale mu przerwałem: – Słuchaj, mówiłem Beckerowi, że broń ma być czysta, nie jakiś główny dowód w sprawie o morderstwo. – To nowy rewolwer – oburzył się Rudi. – Wciśnij oko w lufę. Wciąż jest naoliwion y, nikt z niego jeszcze nie strzelał. Przysięgam, że ci na górze nie wiedzą, że zginął. – Skąd go masz?
– Z Arsen ału. Słowo hon oru, Herr Günther, ten gnat jest czysty, w dzisiejszych czasach nie znajdzie pan nic lepszego. Niechętnie pokiwałem głową. – Przyn iosłeś amun icję? – Sześć sztuk w magazynku. – Wyciągnął z mufki drugą rękę, a w niej nędzną garstkę nabojów, które ułożył na kredensie obok dwóch butelek przyn iesion ych przez Traudl. – I to. – Co, kupiłeś je na kartki? Rudi wzruszył ramion ami. – Obawiam się, że to wszystko, co mogłem załatwić na poczekan iu. – Oblizał łapczywie wargi, wpatrzon y w wódkę. – Ja jestem po śniadan iu – powiedziałem. – Ale ty się nap ij. – Tylko jedn ego na rozgrzewkę, co? – bąknął i nerwowo n apełnił szklaneczkę, którą natychmiast opróżnił. – Proszę bardzo, wyp ij jeszcze jedn ego. Nigdy nie staję na drodze spragnion emu człowiekowi. – Zap aliłem i podszedłem do okna. Z dachu tarasu, niczym fletn ia Pana, zwisały piszczałki sop li. – Zwłaszcza w taki ziąb jak dzisiaj. – Dzięki – rzekł Rudi – wielkie dzięki. – Uśmiechnął się niewyraźnie i już spokojn iej nalał sobie drugą szklankę, którą zaczął powoli pop ijać. – No to jak leci? Znaczy śledztwo? – Jeśli masz jakieś pomysły, to z radością je usłyszę. Bo w tej chwili fakty jakoś się do mnie nie pchają. Rudi napiął i rozluźnił ramion a. – No, po mojemu, to ten kap itan Ami, ten, co wsiadł do 71… Poczekał, aż skojarzę: 71 to był numer tramwaju, który kursował na Zentralfriedhof. Kiwnąłem głową, żeby mówił dalej. – No więc on musiał maczać palce w jakiejś aferze. Niech pan pomyśli. – Wyraźnie się rozgrzewał. – Jedzie z jakimś gościem do magazyn u, gdzie jest szlugów po dach. Chodzi o to, po co tam w ogóle poszli? Niemożliwe, żeby zabójca chciał go zastrzelić. Nie zrobiłby tego tak blisko swoich zap asów, nie? Pewn ie pojechali, żeby obejrzeć towar, i się pokłócili. Musiałem przyznać, że to trzymało się kupy. Zastan awiałem się przez chwilę. – Rudi, powiedz, kto w Austrii handluje pap ierosami? – Oprócz wszystkich jak leci? – Główni macherzy. – Oprócz Emila są jeszcze ruscy, jeden amerykański sierżant sztabowy,
komp letn y wariat, który mieszka w zamku pod Salzburgiem, jeden rumuński Żyd tutaj w Wiedn iu i jeden Austriak, niejaki Kurtz. Ale Emil jest z nich największy. Ludzie na ogół słyszeli nazwisko Emil Becker właśnie w związku z tym. – Uważasz, że to możliwe, że któryś z nich wystawił Emila, aby pozbyć się z interesu konkurencji? – Jasne, że możliwe. Ale nie kosztem straty tych wszystkich szlugów. Czterdzieści skrzyn ek pap ierosów, Herr Günther! Ktoś nap rawdę się przejechał. – Kiedy dokładn ie obrobion o tę fabrykę na Thaliastrasse? – Parę miesięcy temu. – Żandarmeria podejrzewała, kto to zrobił? Mieli kogoś na oku? – Najmniejszych szans. Thaliastrasse jest w szesn astym Bezirku, to w sektorze francuskim. Francuscy żandarmi w tym mieście nie umieją złapać nawet tryp ra. – A miejscowi glin iarze? Policja wiedeńska? Rudi stan owczo pokręcił głową. – Są zbyt zajęci przep ychankami z policją polityczną. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych próbuje włączyć bezp ieczn iaków do regularn ych sił policyjnych, ale Rosjan om się to nie podoba, więc robią, co mogą, żeby jak najwięcej rozp ierdolić. – Wyszczerzył zęby. – Nie mogę powiedzieć, żebym tego żałował. Nie, miejscowi są prawie tak bezn adziejn i jak żabojady. Jeśli mam być szczery, to jedyn i glin iarze coś warci to amerykańcy. Nawet Angole są dosyć głupkowaci, jakby się kto mnie pytał. Zerknął na jeden z liczn ych zegarków, które miał na ręce. – Słuchaj pan, muszę lecieć, bo przegap ię swój dyżur w Ressel. Co rano tam siedzę, Herr Günther, znajdzie mnie pan w razie potrzeby. Albo tam, albo po południu w Hauswirth Café na Favoritenstrasse. – Wysączył szklankę. – Dzięki za nap itkę. – Favoritenstrasse – powtórzyłem, marszcząc brwi. – To przecież w sektorze rosyjskim? – Święta prawda – przyznał Rudi. – Ale nie jestem przez to komun istą. – Uchylił kap elusika i uśmiechnął się szeroko. – Tylko człowiekiem roztropnym.
18
Smutn y wyraz twarzy, wbity w ziemię wzrok, opuszczon y podbródek, nieco już ciężki, nie wspomin ając o tandetn ym ubran iu z drugiej ręki, wszystko to kazało mi podejrzewać, że Veron ika jako prostytutka nie zarabiała zbyt dobrze. Również jej zimn y, przep astn y pokój, wyn ajęty w samym sercu dzielnicy czerwon ych latarn i, świadczył o tym, że dziewczyn a żyje z dnia na dzień i egzystuje zaledwie trochę powyżej poziomu przetrwan ia. Jeszcze raz podziękowała mi za pomoc i troskliwie wyp ytała o moje potłuczen ia, a potem przystąpiła do zap arzan ia herbaty. Jedn ocześnie zwierzyła mi się, że pragnie któregoś dnia zostać malarką, więc bez większego entuzjazmu obejrzałem jej rysunki i akwarele. Przygnębion y pon urym wnętrzem zap ytałem ją, jak to się stało, że skończyła na ulicy. To nie było zbyt mądre; nie należy kwestion ować poczynań prostytutki, a tym bardziej jej moraln ości, usprawiedliwia mnie jedynie, że nap rawdę było mi jej szkoda. Może ona też kiedyś miała męża? I może ten mąż widział, jak za kilka tabliczek czekolady robi francuza jakiemuś Ami w ruinach jakiegoś budynku? – Kto powiedział, że pracuję na ulicy? – odp arła zaczepn ie. Wzruszyłem ramion ami. – Nie z powodu kawy nie śpisz po nocach. – Możliwe. Niemniej moja noga nie postan ie w burdelach na Gürtel, gdzie dziewczynki tylko zmien iają się w pokojach. Nie zobaczysz mnie przed Amerykańskim Urzędem Informacyjn ym ani przed hotelem Atlantis. Może i daję za czekoladę, ale nie jestem dziwką. Klient musi mi się podobać. – Ale i tak coś ci się może stać. Na przykład tak jak wczoraj. Że nie wspomnę o chorobie wen eryczn ej. – Co ty powiesz! – zakpiła wzgardliwie. – Ględzisz jak te skurwysyn y z obyczajówki. Złapią człowieka, zbadają na trypra, a potem jeszcze każą wysłuchać wykładu o straszn ych skutkach syfa. Ty też zaczyn asz gadać jak glin a. – Ale może ci policjanci mają rację. Przyszło ci to kiedyś do głowy? – Owszem, ale nigdy nie znaleźli u mnie nic złego. I nie znajdą. – Uśmiechnęła się sprytn ie. – Już mówiłam, uważam na siebie. Klient musi mi się podobać. Co oznacza, że nie obsługuję czarn uchów ani rusków. – No jasne, przecież kto to widział, żeby jakiś Angol albo Ami chorował na kiłę.
– Spójrz tylko na procenty. – Skrzywiła się. – A co ty w ogóle, do cholery, możesz o tym wiedzieć? Słuchaj no, Bern ie, faktyczn ie uratowałeś mi dupę, ale nie daje ci to jeszcze prawa, żeby mi czytać dziesięć przykazań. – Nie trzeba być pływakiem, żeby rzucić komuś koło ratunkowe. Znałem w życiu sporo pan ien ek i wiem, że na ogół na początku wszystkie przebierają tak jak ty. Do chwili gdy zjawi się ktoś, kto spuści im manto, i następnym razem, kiedy gospodarz domaga się czynszu, już nie mogą sobie pozwolić na wybrzydzan ie. Wspomniałaś o procentach. No więc, patrząc na rzecz statystyczn ie, po czterdziestce twoje szanse, żeby zrobić komuś francuza za dziesięć szylingów, będą marn e. Veron iko, miła z ciebie dziewczyn a. Gdyby na moim miejscu siedział jakiś ksiądz, to wygłosiłby ci krótką homilię, ale skoro go nie ma, to musisz zadowolić się mną. Uśmiechnęła się ze smutkiem i pogładziła mnie po głowie. – Nie jesteś taki zły. Chociaż nie mam pojęcia, dlaczego uważasz to za konieczn e. Nap rawdę, nic mi nie będzie. Zaoszczędziłam trochę pien iędzy. Niedługo będę miała dosyć, żeby się zap isać do jakiejś szkoły artystyczn ej. Pomyślałem, że jest to równie prawdop odobn e, jak uzyskan ie przez nią zamówien ia na odmalowan ie Kap licy Sykstyńskiej, ale zmusiłem się, by uprzejmie wygiąć wargi w optymistyczn ym uśmiechu. – Jasne, że ci się uda – przytaknąłem. – Słuchaj, może mógłbym ci pomóc. Może moglibyśmy pomóc sobie nawzajem. – W ten bezn adziejn ie top orn y sposób próbowałem skierować konwersację z powrotem na główny cel mojej wizyty. – Być może. – Skinęła głową, podając mi herbatę. – Więc powiem jeszcze jedn o, a potem będziesz mógł udzielić mi błogosławieństwa. Wiedeńska obyczajówka ma w kartotece pon ad pięć tysięcy dziewczyn. Ale to nawet nie jest połowa. W dzisiejszych czasach wszyscy muszą robić rzeczy, które kiedyś były dla nich nie do pomyślen ia. Ty pewn ie też. Głodowan ie nie ma wielkiej przyszłości. Ani ja, jeśli wrócę do Czechosłowacji. – Jesteś Czeszką? Upiła łyk herbaty i wyjęła pap ierosa z paczki, którą jej wczoraj dałem. Kiedy jej przyp aliłem, zaciągnęła się głęboko. – Według dokumentów urodziłam się w Austrii. Ale fakty są takie, że jestem Czeszką, sudecką Niemko-Żydówką. Większość okup acji spędziłam, ukrywając się w kiblach i na strychach. Potem byłam trochę u partyzantów, a później spędziłam pół roku w obozie dip isów, zan im uciekłam przez zieloną gran icę. Słyszałeś o miejscowości Wien er Neustadt? Nie? No więc jest to miasteczko około pięćdziesięciu kilometrów od Wiedn ia, gdzie spędza się
osoby, które czeka dep ortacja do Związku Radzieckiego. W każdym momencie przebywa tam mniej więcej sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Ruscy segregują ich następująco: wrogów Związku Radzieckiego wysyłają do obozów pracy, a tych, którym nie da się od razu udowodn ić, że są wrogami, kieruje się na roboty na zewnątrz obozów, więc tak czy ina czej kończą jako niewoln icy. Chyba że należą do trzeciej grup y, czyli są za młodzi, za starzy albo za chorzy, żeby pracować, wtedy rozstrzeliwuje się ich natychmiast. Przełknęła z wysiłkiem i znów głęboko wciągnęła dym. – I wiesz co? Gotowa jestem przespać się z całą armią brytyjską, z syfilitykami włącznie, jeśli dzięki temu ruscy mieliby mnie nie dopaść. – Próbowała się uśmiechnąć. – Ale tak się składa, że mam przyjaciela w służbie zdrowia, który załatwił mi kilka ampułek pen icylin y. Więc wstrzykuję sobie pewną dawkę od czasu do czasu, po prostu profilaktyczn ie. – To musi kosztować. – Jak powiedziałam, to jest przyjaciel. Nic mnie to nie kosztuje i nic mu nie zabieram; nic, co można by przeznaczyć na odbudowę. – Podn iosła czajnik. – Chcesz jeszcze trochę herbaty? Pokręciłem przecząco głową. Chciałem jak najszybciej wyjść z tego pokoju. – Chodź, pójdziemy gdzieś – zap rop on owałem. – Dobrze. To lepsze, niż tu siedzieć. Jak znosisz wysokości? Bo w niedzielę w Wiedn iu jest tylko jedn o miejsce, gdzie się chodzi. Wesołe miasteczko na Praterze – ogromn y diabelski młyn, karuzele i kolejka górska – wyglądało dość niedorzeczn ie w kwartale, który wpadł w ręce Armii Radzieckiej ostatn i i w związku z tym nosił największe ślady zniszczeń, wyraźnie dowodzące, że nie znajdujemy się w najzabawn iejszej części miasta. Okoliczn e błonia wciąż szpeciły rozsian e wraki czołgów i sterty zardzewiałej bron i, a na murach kamien ic na Ausstellungsstrasse widniało wytarte kredowe słowo cyrylicą: atakowat’, co nap rawdę oznaczało: grabić. Ze szczytu diabelskiego młyna Veron ika wskazała mi nabrzeża mostu Armii Radzieckiej, czerwoną gwiazdę na wznoszącym się nieopodal obelisku, a za nimi Dun aj. Kiedy maszyn a ruszyła i kabin a zaczęła woln o zjeżdżać ku ziemi, sięgnęła mi pod płaszcz i chwyciła mnie za jaja, lecz słysząc moje skrępowan e westchnien ie, natychmiast zabrała dłoń. – A może wolałbyś Prater z czasów przed Hitlerem – mruknęła rozdrażnion a – kiedy przychodzili tu rozkoszn i chłopcy, żeby złapać klienta. – Ależ skąd! – zaśmiałem się.
– Kiedy mówiłeś, że mogę ci pomóc, czy właśnie o to ci chodziło? – ciągnęła niezrażona. – Nie, po prostu jestem nerwowy. Może spróbuj jeszcze raz, kiedy nie będziemy wisieli dwadzieścia metrów nad ziemią. – Nerwy, co? Myślałam, że powiedziałeś, że dobrze znosisz wysokości. – Skłamałem. Ale masz rację, mogłabyś mi pomóc. – Pozycja horyzontaln a to jedyn a kuracja, jaką zgodn ie ze swoimi kwalifikacjami mogę zalecić na zawrót głowy. – Veron iko, ja kogoś szukam; dziewczyn y, która kiedyś bywała w klubie Casan ova. – A po co mężczyźni w ogóle bywają w Casan ovie? Wszyscy szukają tam dziewczyn y. – To konkretn a dziewczyn a. – Może nie zauważyłeś, ale wszystkie dziewczyn y w Casan ovie są bardzo konkretn e. – Zmrużyła oczy i obrzuciła mnie uważnym spojrzen iem, jakby nagle przestała mi ufać. – No właśnie, już przedtem wydawało mi się, że gadasz jak glin iarz. Te bzdury o tryp rze i w ogóle. Pracujesz z tym amerykańcem? – Nie, jestem prywatn ym detektywem. – Jak w Papierowym człowieku? Kiwnąłem głową, na co wybuchnęła śmiechem. – Myślałam, że takie rzeczy dzieją się tylko w filmach! I chcesz, żebym ci pomogła w śledztwie, które prowadzisz, czy tak? Znów przytaknąłem. – No dobra, co prawda nigdy nie widziałam siebie jako Myrn y Loy – oświadczyła – ale ci pomogę, jeśli będę mogła. Co to za dziewczyn a, której szukasz? – Ma na imię Lotte. Nie znam nazwiska. Mogłaś ją widywać z gościem, który nazywa się König. Nosi wąsy i ma małego teriera. Veron ika woln o skinęła głową. – Tak, pamiętam ich oboje. Właściwie znam Lotte całkiem dobrze. Nazywa się Hartmann, ale nie było jej w klubie od kilku tygodni. – Nie? A wiesz, gdzie może być? – Niezup ełnie. Pojechali razem na narty, Lotte i Helmut König, jej schätzi. Gdzieś w Tyrol austriacki, tak mi się zdaje. – Kiedy to było? – Nie wiem. Dwa, trzy tygodnie temu. König wyraźnie ma mnóstwo pieniędzy.
– Wiesz, kiedy wracają? – Nie mam pojęcia. Wiem, że zap owiedziała, że jeśli dobrze im się ułoży, to nie będzie ich przyn ajmn iej miesiąc. O ile znam Lotte, to oznacza, że wszystko zależy od tego, jaką rozrywkę König jej zafunduje. – Jesteś pewn a, że ona wróci? – Tylko lawin a mogłaby ją powstrzymać przed powrotem do Wiedn ia. Lotte jest wiedenką z krwi i kości; nie umiałaby mieszkać gdzie indziej. To pewn ie oznacza, że chcesz, żebym w twoim imien iu trzymała rękę na pulsie. – Mniej więcej – zgodziłem się. – Oczywiście ci zapłacę. Wzruszyła ramion ami. – Nie ma potrzeby – odp arła, przyciskając nos do szyby. – Ludzie, którzy ratują mi życie, dostają rozmaite zniżki. – Muszę cię ostrzec, że to może być niebezp ieczn e. – Nie musisz mi mówić – powiedziała spokojn ie. – Poznałam Königa. W klubie jest uroczy i gładki, ale mnie on nie nabierze. To gość, który zabiera kastet, idąc do spowiedzi. Gdy znów znaleźliśmy się na dole, wykorzystałem kilka swoich kartek, by na pobliskim stragan ie kupić torebkę węgierskich placuszków smażonych z czosnkiem. Po tym skromn ym posiłku pojechaliśmy kolejką Lillip ut na stadion olimp ijski, skąd wróciliśmy piechotą na Hauptallee przez zaśnieżony las. Dużo później, gdy znów znaleźliśmy się w jej pokoju, zap ytała: – Jeszcze się den erwujesz? Sięgnąłem po jej ciężkie piersi pod zwilgotn iałą od potu bluzką. Pomogła mi ją rozp iąć i ściągnęła spódnicę, a ja pieściłem dłońmi jej biust. Odsunąłem się, by mogła zdjąć ubran ie, a gdy je odwiesiła na oparcie krzesła, ująłem ją za rękę i przyciągnąłem do siebie. Przez chwilę trzymałem ją mocn o, czując na szyi jej urywan y, chrap liwy oddech. Potem sięgnąłem do wyp ukłych, opiętych pasem pośladków i włożyłem rękę pod ciasną membranę pończoch, między miękkie, chłodne, ściśnięte podwiązkami uda. Wprawn ie pozbyła się skąpych resztek odzieży, a ja pocałowałem ją głęboko i śmiałym palcem zacząłem eksp lorować jej tajemn e zakamarki. W łóżku, kiedy starałem się w nią wniknąć, uśmiechała się len iwie. Patrzyłem w jej otwarte oczy, zaledwie trochę senn e, myśląc, że ona przez cały czas pamięta, iż liczy się przede wszystkim moja rozkosz. Odkryłem jedn ak, że jestem zbyt pobudzon y, by się przejmować kosztami, i stać mnie na elementarną uprzejmość. Moje pieszczoty sprawiły, że uległa pożądan iu
i nieodp arcie podn iecon a podciągnęła uda do piersi. Wówczas otwartymi dłońmi rozchyliła nogi i rozp ostarła się pode mną niczym kawałek tkan in y napięty pod igłą maszyn y do szycia. Patrząc, jak miarowo w nią wchodzę, poczułem skurcz w podbrzuszu i po chwili wytrysnęło ze mnie życie, pchan e własnym, gwałtown ym popędem. Tej nocy spadło dużo śniegu i mróz zap an ował nawet w kanałach. Cały Wiedeń został zamrożony, by się przechować do lepszych czasów. Nie śniło mi się jedn ak miasto zakonserwowan e, ale miasto, które dop iero miało nadejść.
Część druga
19
Termin rozp rawy Herr Beckera został już wyznaczon y – oznajmił Liebl – co oznacza, że bezwzględnie musimy przyspieszyć nasze przygotowan ia do obron y. Ufam, że pan mi wybaczy, Herr Günther, kiedy podkreślę pilną potrzebę dostarczen ia dowodów, mających podtrzymać wersję naszego klienta. Mimo że pokładam wielką wiarę w pańskich zdoln ościach jako detektywa, bardzo chciałbym dokładn ie się dowiedzieć, jakie poczyn ił pan dotąd postępy, by móc jak najlep iej doradzić Herr Beckerowi, w jaki sposób mamy prowadzić naszą sprawę w sądzie. Ta rozmowa odbyła się kilka tygodni po moim przybyciu do Wiedn ia, ale Liebl nie pierwszy raz naciskał na mnie, żebym mu zreferował, co osiągnąłem. Siedzieliśmy w Café Schwarzenberg. Muszę przyznać, że od czasów przedwojenn ych nigdzie nie czułem się bardziej jak w biurze; wiedeńska kawiarnia przyp omin a klub dżentelmenów, w którym dzienn a składka kosztuje tyle, co filiżanka kawy, za to można tu siedzieć, jak długo się chce, czytać na miejscu gazety i czasop isma, przekazywać wiadomości za pośredn ictwem keln erów, rezerwować stolik na spotkan ia, słowem, prowadzić całkowicie prywatną firmę na oczach całego świata. Wiedeńczycy szan ują prywatność tak samo jak Amerykan ie cenią starożytności, toteż klient Schwarzenbergu prędzej zamiesza komuś palcem kawę, aniżeli zajrzy mu przez ramię. Już pop rzedn io mówiłem Lieblowi, że idea postępu sensu stricto nie istnieje w świecie prywatn ego detektywa; nie jest to działalność, podczas której można stwierdzić, że coś na pewn o nastąpi w określon ym czasie. Na tym polega kłopot z prawn ikami – oczekują, że cały świat będzie funkcjon ował jak kodeks Nap oleona. W tym konkretn ym przyp adku miałem jedn ak Lieblowi coś do powiedzen ia. – Dziewczyn a Königa, Lotte, znowu jest w Wiedn iu. – Czyżby wreszcie wróciła z wyjazdu na narty? – Na to wygląda. – Ale pan jeszcze jej nie znalazł. – Znajoma osoba z klubu Casan ova ma koleżankę, która rozmawiała z Lotte dwa dni temu. Jest w mieście, może nawet od tygodnia. – Od tygodnia? – powtórzył Liebl. – Dlaczego ustalen ie tego trwało tak długo? – Takie rzeczy trwają. – Prowokacyjn ie wzruszyłem ramion ami. Miałem
już dosyć wieczn ych pytań Liebla i zacząłem czerp ać dziecinną przyjemn ość z dokuczan ia mu pop isami nonszalancji. – Tak – mruknął. – Już mi pan to mówił. – Najwyraźniej nie był przekonan y. – Nie dysp on ujemy przecież adresami tych ludzi – powiedziałem. – A Lotte Hartmann od powrotu nie zbliżyła się do Casan ovy. Dziewczyn a, która z nią rozmawiała, mówi, że Lotte stara się o małą rólkę w filmie kręcon ym w Studio Sievering. – Sievering? To w dziewiętnastym Bezirku. Właścicielem jest wiedeńczyk Karl Hartl. Był kiedyś moim klientem. W filmach reżyserowan ych przez Hartla grały największe gwiazdy: Pola Negri, Lya de Putti, Maria Corda, Vilma Bánky, Lilian Harvey. Widział pan Barona cygańskiego? No więc to był Hartl. – Przyp uszcza pan, że on może coś wiedzieć o tym studiu filmowym, gdzie Becker znalazł ciało Linden a? – Drittemann Film? – Liebl machin aln ie mieszał kawę. – Gdyby to było prawdziwe studio, Hartl na pewn o by o nim wiedział. W Wiedn iu niewiele dzieje się bez jego wiedzy, jeśli chodzi o produkcję filmów. Ale to było właściwie tylko nazwisko na umowie najmu. Nikt nie kręcił tam żadn ych filmów. Sprawdził pan to osobiście, prawda? – Tak – odp arłem, wspomin ając bezowocn e popołudnie, jakie spędziłem tam dwa tygodnie temu. Okazało się, że umowa dobiegła końca i nieruchomość wróciła na własność państwa. – Ma pan rację, Linden był pierwszą i ostatn ią osobą, jaką tam wzięto na cel. – Wzruszyłem ramion ami. – Po prostu przyszło mi to do głowy. – Więc co pan teraz zrobi? – Spróbuję odn aleźć Lotte Hartmann za pośredn ictwem Sievering. To nie powinn o być trudn e. Nie zabiega się o rolę w filmie, nie zostawiając adresu do kontaktu. Liebl hałaśliwie siorbnął kawę, a potem delikatn ie otarł usta chusteczką wielkości spin akera. – Proszę, żeby pan bezzwłocznie odszukał tę osobę – powiedział. – Przykro mi, że tak na pana naciskam, ale dopóki nie ustalimy miejsca pobytu Herr Königa, nie mamy zupełnie nic. Kiedy pan go znajdzie, będziemy mogli przyn ajmn iej zmusić go, by się pojawił w sądzie jako świadek. Przytaknąłem potuln ie. Mogłem mu powiedzieć więcej, ale irytował mnie jego ton, a dalsze wyjaśnien ia dałyby początek pytan iom, na które po prostu na razie nie czułem się przygotowan y. Mógłbym, na przykład, zrelacjo-
nować mu wszystko, czego przy tymże stoliku w Café Schwarzenberg dowiedziałem się mniej więcej tydzień temu, kiedy Belinsky ocalił mi skórę. Informację tę wciąż obracałem w głowie, próbując dop atrzyć się w niej sensu. Nic tu nie było takie proste, jak Liebl sobie z jakiegoś powodu wyobrażał. – Po pierwsze – wyjaśnił wówczas Belinsky – Drexlerowie byli tym, na kogo wyglądali. Ona przeżyła obóz koncentracyjn y w Mauthausen, on uratował się z łódzkiego getta i Auschwitz. Spotkali się po wojn ie w szpitalu Czerwon ego Krzyża, przez jakiś czas mieszkali we Frankfurcie, a potem przen ieśli się do Berlin a. Podobn o ściśle współpracowali z ludźmi z Crowcass i urzędem prokuratora gen eraln ego. Mieli sporo teczek poszukiwan ych zbrodn iarzy wojenn ych; prowadzili wiele spraw naraz. Z tego powodu nasi ludzie w Berlin ie nie potrafili ustalić, czy ich śmierć i zabójstwo kap itan a Linden a były związane z jakimś konkretn ym śledztwem. Miejscowa policja drepcze w miejscu, jak to mówią. I prawdop odobn ie jej to odp owiada. Szczerze mówiąc, gówno ich obchodzi, kto zabił Drexlerów, a dochodzen ie amerykańskiej żandarmerii też wyraźnie spełzło na niczym. Niemniej nie wydaje się, by Drexlerowie jakoś szczególnie interesowali się Martin em Albersem. Do 1944 roku pracował on jako szef tajn ych operacji SS i SD w Budap eszcie, potem został aresztowan y za udział w spisku baron a von Stauffenberga i wreszcie, w kwietn iu 1945 roku, powieszon y w obozie koncentracyjn ym Flossenbürg. Ośmielę się stwierdzić, że dostał za swoje. Według wszystkich relacji z Albersa był kawał skurwysyn a, nawet jeśli pod kon iec rzeczywiście chciał się pozbyć Hitlera. Wiesz, muszę powiedzieć, że strasznieście się z tym ociągali. Nasz wywiad sądzi nawet, że Himmler przez cały czas wiedział o spisku i pozwolił mu się rozwijać w nadziei, że sam zajmie miejsce wodza. W każdym razie okazało się, że ten cały Max Abs był służącym, kierowcą i chłopcem na posyłki Albersa, więc wygląda na to, że po prostu facet postan owił uczcić pamięć dawn ego szefa. Rodzin a Albersa zginęła podczas nalotu i pewn ie nie było komu wystawić nagrobka. – Kosztown y gest, nie uważasz? – Tak myślisz? No, szwabie, ja na pewn o nie chciałbym dać się zabić, pilnując twojej dupy. Następnie Belinsky opowiedział mi o przedsięwzięciu w Pullach. – To sponsorowan a przez Amerykanów organ izacja pod kierown ictwem niemieckim, założona w celu odbudowan ia niemieckiego handlu na terenach Bizon ii. Chodzi o to, by Niemcy jak najszybciej stały się gospodarczo samowystarczaln e, żeby wuj Sam nie musiał wciąż wyciągać was z tarapatów. Siedziba firmy mieści się w amerykańskiej misji Camp Nicholas,
którą jeszcze kilka miesięcy temu zajmował urząd cenzury pocztowej armii Stanów Zjedn oczon ych. Camp Nicholas to wielki komp leks, pierwotn ie zbudowan y dla Rudolfa Hessa i jego rodzin y. Kiedy Hess poszedł na samowolkę, przez jakiś czas rezydował tam Bormann, potem zaś Kesselring i jego sztab. Teraz cały teren należy do nas. Jest strzeżony akurat w takim stopniu, że miejscowi ludzie uwierzyli, że to siedziba jakiejś placówki badawczej, co nikogo nie dziwi, zważywszy na historię tego miejsca. W każdym razie zacni mieszkańcy Pullach omijają go szerokim łukiem i wolą zbytn io nie wnikać w to, co się tam dzieje, nawet jeśli to nieszkodliwy instytut gospodarczo-handlowy. Pewn ie mają w tym wprawę, zważywszy na to, że Dachau leży tylko kilka kilometrów dalej. To zap ewn e wyjaśniało Pullach, pomyślałem. Ale co z Absem? Jakoś nie wydawało mi się, żeby człowiek, który chciał upamiętnić bohatera niemieckiego ruchu oporu (kimkolwiek był przedtem), mógł zabić niewinn ego kamien iarza tylko po to, by zachować anon imowość. I jaki był związek Absa z Linden em, rzekomym łowcą hitlerowców? Czy Abs był informatorem? A może również został zamordowan y, tak jak Linden i Drexlerowie? Dopiłem kawę, zap aliłem pap ierosa i pogodziłem się z faktem, że te i inne pytan ia mogę na razie postawić jedyn ie na forum własnych myśli. Trasa tramwaju numer 39 ciągnęła się przez całą Sieveringer Strasse aż po Döbling i kończyła na skraju Lasku Wiedeńskiego – ostrogi Alp, która sięga niemal po Dun aj. Studio filmowe to nie jest miejsce, gdzie ślady aktywn ości przemysłowej szczególnie rzucają się w oczy. Niewykorzystan y sprzęt bez końca zalega w furgon etkach, wyn ajętych do jego transp ortu; dekoracje zawsze wyglądają na zbudowan e połowiczn ie, nawet gdy są wykończon e. Ale zawsze kręci się tu mnóstwo ludzi, z których wszyscy pobierają uposażenie, chociaż tylko stoją bezczynn ie. Stoją, palą pap ierosy i hołubią kolejn e kawy, a stoją tylko dlatego, że nikt nie traktuje ich dość poważnie, by dać im jakieś krzesła. Człowiek, który lekkomyślnie daje się namówić na fin ansowan ie podobn ego marn otrawstwa, musi w końcu uznać, że taśma filmowa to najdroższy materiał świata od czasów, gdy wyn alezion o chiński jedwab. Doktor Liebl, pomyślałem, z pewn ością oszalałby tu z niecierp liwości. Zap ytałem jakiegoś gościa z podkładką do pisan ia, gdzie jest kierown ik studia, po czym zostałem zap rowadzon y do małego biura na pierwszym piętrze. Tam znalazłem wysokiego, brzuchatego gościa z farbowan ymi włosami, ubran ego w liliowy sweterek i prezentującego man iery ekscentryczn ej starej pann y. Wysłuchał mojej prośby, ściskając nerwowo dłonie,
jakbym prosił o rękę jego bratan icy. – Co pan, jakiś policjant? – zap ytał wreszcie, przygładzając palcem niesforną brew. Gdzieś w głębi budynku rozległ się głośny dźwięk trąbki, od którego mężczyzna wyraźnie się wzdrygnął. – Detektyw – odp arłem nieszczerze. – No, zawsze staramy się współpracować z władzą, nie ma sprawy. Jak pan mówił, do jakiego filmu chce się dostać ta dziewczyn a? – Nie mówiłem. Niestety, nie wiem. Ale chodzi o ostatn ie dwa, trzy tygodnie. Podn iósł słuchawkę i nacisnął przełącznik. – Willy? To ja, Otto. Bądź taki kochan y i wpadn ij do mnie na chwilkę, dobrze? – Odłożył słuchawkę i sprawdził fryzurę. – Willy Reichmann jest tu kierown ikiem produkcji. Może zdoła panu pomóc. – Dzięki – odp arłem i poczęstowałem go pap ierosem. Wsunął go za ucho. – Jak miło, wyp alę go później. – Co kręcicie w tej chwili? – zap ytałem, żeby skrócić oczekiwan ie. Osobnik grający na trąbce uderzył w dwa wysokie tony, które jakby nie pasowały do reszty. Otto wydał głuchy jęk i znacząco pop atrzył w sufit. – To się nazywa Anioł z trąbką – oznajmił z ewidentn ym brakiem entuzjazmu. – Film jest mniej więcej skończon y, ale reżyser to straszn y perfekcjon ista. – Karl Hartl? – Tak. Pan go zna? – Tylko Barona cygańskiego. – Ach – mruknął kwaśno. – To. Rozległo się pukan ie do drzwi i do pokoju wszedł niski mężczyzna o jaskraworudych włosach i wyglądzie trolla. – Willy, to jest Herr Günther. Detektyw. Jeśli zdołasz mu wybaczyć, że podobał mu się Baron cygański, to może uda ci się mu pomóc. Szuka pewn ej dziewczyn y, aktorki, która niedawn o była u nas na przesłuchan iu. Willy uśmiechnął się niep ewn ie, ukazując rząd zębów wyglądających jak kryształki soli kamienn ej, a następnie kiwnął głową i powiedział piskliwym głosem: – Lep iej przejdźmy do mojego biura, Herr Günther. – Tylko niech pan go nie męczy zbyt długo! – zawołał Otto, gdy ruszyłem korytarzem za drobną sylwetką Willy’ego. – Jest umówion y za piętnaście
min ut. Willy odwrócił się na pięcie i spojrzał na szefa studia tępym wzrokiem. Otto westchnął z rozdrażnien iem: – Willy, czy ty nigdy nic nie zap isujesz w kalendarzu? Mamy tego Anglika z London Films. Pan Lyndon-Hayes. Pamiętasz? Willy burknął coś pod nosem i zamknął za nami drzwi. Poszliśmy w głąb korytarza, gdzie zap rosił mnie do inn ego pokoju. – No więc jak się nazywa ta dziewczyn a? – zap ytał, wskazując mi krzesło. – Lotte Hartmann. – Pewn ie pan nie zna nazwy firmy produkcyjn ej? – Nie, ale wiem, że zgłosiła się tutaj w ciągu ostatn ich kilku tygodni. Usiadł i otworzył szufladę biurka. – Tak. Przez ostatn i miesiąc robiliśmy przesłuchan ia tylko do trzech filmów, więc to nie powinn o być zbyt trudn e. – Krótkimi palcami wyciągnął trzy teczki, położył je na bibularzu i zaczął wertować ich zawartość. – Ma jakieś kłopoty? – Nie. Liczymy na to, że po prostu zna kogoś, kto mógłby pomóc policji w dochodzen iu. – To przyn ajmn iej była p rawda. – Tak, jeśli starała się o rolę nie więcej niż miesiąc temu, to będzie w jednej z tych teczek. Może w Wiedn iu brak atrakcyjn ych ruin, ale za to aktorek mamy mnóstwo. Połowa z nich daje za czekoladę, uważasz pan, ale nawet w najlepszych czasach aktorka to tylko czekoladówka pod inną nazwą. – Skończył z jedną stertą pap ierów i zaczął przerzucać następną. – Nie mogę powiedzieć, żeby tutejszy brak ruin mi przeszkadzał – zauważyłem. – Jestem z Berlin a. U nas ruiny mają skalę epicką. – Jakbym o tym nie wiedział. Ale ten Anglik, z którym muszę się spotkać, żąda mnóstwa ruin tutaj, w Wiedn iu. Żeby było jak w Berlin ie. Jak u Rossellin iego – westchnął ze smutkiem. – No, pytam pana: co my tu mamy oprócz Ringu i okolic opery? Pokiwałem współczująco głową. – Czego on się spodziewa? Wojn a skończyła się trzy lata temu. Czy on sobie wyobraża, że wstrzymamy odbudowę, bo może się tutaj zjawić brytyjska ekip a filmowa? Może w Anglii wszystko trwa dłużej niż w Austrii. Nie byłbym zdziwion y, zważywszy na to, ile biurokratyczn ych problemów stwarzają Brytyjczycy. Straszn e z nich urzędasy. Diabli wiedzą, co ja mam powiedzieć temu gościowi. Będą mieli szczęście, jeśli znajdą choć jedną rozbitą szybę, zan im zaczną kręcić. Pchnął w pop rzek biurka kartkę pap ieru. Przyp ięte w lewym górnym
rogu widn iało zdjęcie paszp ortowe. – Lotte Hartmann – oznajmił. Spojrzałem na nazwisko i fotografię. – Na to wygląda. – Właściwie to ją pamiętam – rzekł nagle Willy. – Do tamtej produkcji szukaliśmy czegoś inn ego, ale obiecałem, że znajdę jej jakieś zajęcie przy okazji tych Anglików. Ładna, muszę jej to przyznać. Ale jeśli mam być szczery, Herr Günther, to żadna z niej aktorka. Kilka epizodów w Burgtheater podczas wojn y i to wszystko. No ale Anglicy kręcą film o czarn ym rynku, więc potrzebują wiele hm… amatorek. Zważywszy na szczególny rodzaj doświadczen ia zawodowego Lotte Hartmann, pomyślałem, że może się nadać. – Och? A jakie to doświadczen ie? – Zabawiała gości w klubie Casan ova. A teraz jest krup ierką w Casin o Oriental. Przyn ajmn iej tak mi powiedziała. Co ja tam wiem, równie dobrze może być tancerką egzotyczną. W każdym razie, jeśli pan jej szuka, to taki adres podała. – Mogę wziąć tę kartkę? – Proszę bardzo. – Jeszcze jedn o; gdyby z jakiegoś powodu Fräulein Hartmann się z pan em skontaktowała, byłbym wdzięczny, gdyby pan zachował moją wizytę dla siebie. – Jak nową perukę. Wstałem, żeby się pożegnać. – Dziękuję – powiedziałem. – Bardzo mi pan pomógł. Och, i życzę powodzen ia z ruinami. Uśmiechnął się cierpko. – Tak, jeśli pan zobaczy jakieś chwiejn e mury, niech pan zrobi mi tę uprzejmość i mocn o je pop chnie. Tego wieczoru zjawiłem się w Orientalu kwadrans po ósmej, akurat na pierwszy pokaz. Naga dziewczyn a tańcząca na niemal świątynn ym parkiecie przy wtórze sześcioosobowego zespołu miała oczy zimn e i twarde jak najczarn iejszy porfir Pichlera. Wyraz pogardy na jej twarzy robił wrażenie bardziej utrwalon ego aniżeli ptaki wytatuowan e na jej małych, dziewczęcych piersiach. Kilkakrotn ie z trudem powstrzymywała ziewn ięcie i raz po raz z grymasem zerkała na goryla, wyznaczon ego do piln owan ia tancerek na wyp adek, gdyby ktoś zbyt obcesowo chciał wyrazić im swoje uznan ie. Po trzech kwadransach zakończyła swój występ dygnięciem,
będącym jawną drwiną ze wszystkich, którzy ją oglądali. Skinąłem na keln era, po czym przyjrzałem się wystrojowi klubu. Opis na karton iku zapałek, znalezion ym w mosiężnej pop ieln iczce, zachwalał Casino Oriental jako „Cudown y egipski nocn y kabaret” i rzeczywiście, było tu z pewn ością dostateczn ie lepko, by lokal mógł uchodzić za bliskowschodn i, przyn ajmn iej w zblazowan ych oczach jakiegoś scen ografa ze studia Sievering. Długie, kręte schodki prowadziły w dół do piwn icy utrzyman ej w stylu mauretańskim, ze złocon ymi kolumn ami, półkolistym sklep ien iem i perskimi gobelin ami na wykładan ych mozaiką ścian ach. Atmosferę Orientu dodatkowo potęgował zatęchły piwn iczn y zap ach, kłęby dymu z tan ich tureckich pap ierosów oraz liczba prostytutek. Niemal oczekiwałem, że przy intarsjowan ym stoliku zasiądzie ze mną złodziej z Bagdadu, ale nap atoczył się tylko wiedeński nagan iacz. – Szuka pan miłej dziewczyn y? – zagadnął. – Gdyby tak było, nie przyszedłbym tutaj. Suten er opaczn ie zrozumiał moje słowa i wskazał dużą, rudowłosą kobietę, siedzącą przy anachron iczn ym amerykańskim barze. – Mogę pana przytuln ie urządzić z tamtą sztuką. – Nie, dzięki. Już stąd czuję jej majtki. – Słuchaj no, pifke, ta czekoladówka jest taka czysta, że mógłbyś jeść kolację z jej cipy. – Aż taki głodny nie jestem. – No to może coś inn ego? Jeśli się martwisz, że dostan iesz tryp ra, wiem, gdzie znaleźć świeży śnieg, nietknięty ludzką stopą. Kap ujesz, o co chodzi? – Pochylił się przez stół. – Dziewczynka, która nie skończyła jeszcze szkoły. Co powiesz na taki numerek? – Znikaj, spadaj, zan im dam ci w zęby. Odchylił się raptown ie. – Nie gorączkuj się, pifke – zaszydził. – Chciałem tylko… – Zaskowyczał z bólu i poderwał się na równe nogi; Belinsky zwarł palce na jedn ym z jego bokobrodów i szarpnął do góry. – Słyszałeś, co mówił kolega – rzekł cicho i złowieszczo, po czym odepchnął gościa i usiadł nap rzeciw mnie. – Jezu, jak ja nien awidzę alfonsów. – Co ty powiesz? – odrzekłem i znów skinąłem na keln era, który widząc, w jaki sposób odp rawiliśmy nagan iacza, zbliżył się z większą uniżonością niż egipski fellach. – Co będziesz pił? – zap ytałem Amerykan in a.
– Piwo. – Dwa razy gosser – rzuciłem do keln era. – Już podaję. – Keln er pospieszn ie odbiegł. – No, z pewn ością zrobił się przez to bardziej uczynn y – powiedziałem. – E, chyba nikt nie bywa w Casin o Oriental ze względu na wytworną obsługę. Ludzie przychodzą tracić pien iądze na ruletę albo dziwki. – A występy? Zap omniałeś o występach. – A diabła tam! – Zaśmiał się obleśnie i zaczął mi tłumaczyć, że stara się obejrzeć występy w Orientalu co najmniej raz na tydzień. Kiedy opowiedziałem mu o dziewczyn ie z tatuażem na piersiach, pokręcił głową z obojętnością światowca i zmusił mnie do wysłuchan ia kilku opowieści o striptizerkach i tancerkach egzotyczn ych, jakie widywał na Dalekim Wschodzie, gdzie damskie tatuaże nie robią na nikim wrażenia. Takie rozmowy wszakże słabo mnie interesują, więc kiedy po kilku min utach Belinsky’emu skończyły się piep rzn e anegdoty, ucieszyłem się, że mogę zmienić temat. – Znalazłem dziewczynę Königa, Fräulein Hartmann – oznajmiłem. – Tak? Gdzie? – W sąsiedn iej sali. Rozdaje karty. – Krup ierka? Ta blondynka z opalen izną i sop lem lodu w dup ie? Przytaknąłem. – Próbowałem postawić jej drinka – powiedział – ale równie dobrze mógłbym sprzedawać szczotki. Szwabie, jeśli zamierzasz się do niej zalecać, to będziesz miał pełne ręce roboty. Jest taka oziębła, że od jej perfum nos zamarza. Powin ien eś ją porwać, może wtedy miałbyś jakieś szanse. – Myślałem o czymś w tym rodzaju. A poważnie, jak stoisz z żandarmerią tutaj, w Wiedn iu? Belinsky wzruszył ramion ami. – To prawdziwe gniazdo żmij. Odp owiem konkretn iej, kiedy zdradzisz, co ci chodzi po głowie. – Co powiesz na to? Któregoś wieczoru wkroczy tu Patrol Międzyn arodowy i pod jakimś pretekstem zaa resztuje mnie oraz dziewczynę. Zabiorą nas na Kärntn erstrasse, gdzie ja zacznę się stawiać i mówić, że popełniają błąd. Może nawet wręczę im jakieś pien iądze, żeby uwiarygodn ić sytua cję. W końcu ludzie lubią sądzić, że policja jest skorump owan a, nie? Więc niewykluczon e, że ona i König docen ią taki szczegół. W każdym razie, kiedy nas wyp uszczą, dam Lotte Hartmann do zrozumien ia, że jej pomogłem, bo bardzo na nią lecę. Oczywiście ona będzie mi bardzo wdzięczna i nawet
będzie chciała to okazać, ale ma przyjaciela. Więc może on mi się jakoś zrewanżuje? Zap rop on uje mi jakiś interes, te rzeczy? – Urwałem, żeby zap alić pap ierosa. – No, co o tym sądzisz? – Po pierwsze – rzekł z namysłem Belinsky – Patrol Międzyn arodowy nie ma tutaj wstępu. Przy drzwiach wejściowych wisi wielkie ogłoszen ie. Za dziesięć szylingów kup ujesz tu sobie coś w rodzaju jedn orazowej karty wstępu do czegoś na kształt prywatn ego klubu, co oznacza, że żandarmeria nie może tu wtargnąć ot tak sobie, żeby nan ieść błota na dywan i nastraszyć kwiaciarki. – No dobra – powiedziałem – więc niech czekają na zewnątrz i wybiórczo sprawdzają wychodzących z klubu. Chyba tego im nikt nie zabron i? I niech zamkną mnie i Lotte, ją podejrzewając o prostytucję, a mnie o jakiś przekręt. Zjawił się keln er z naszymi piwami. Tymczasem na parkiecie zaczął się kolejn y numer. Belinsky upił łyk piwa i rozsiadł się na krześle, aby pop atrzeć. – Ta mi się podoba – mruknął. – Ma dupę jak zachodn ie wybrzeże Afryki. Poczekaj, a zobaczysz. – Z zadowolen iem pykał fajkę zaciśniętą w wyszczerzon ych zębach, nie odrywając wzroku od dziewczyn y, która powoli ściągała biuston osz. – To by się nawet mogło udać – orzekł w końcu. – Ale wybij sobie z głowy przekup ywan ie Amerykanów. Nie, jeśli chcesz pozorować łapówkę, to naprawdę musi być rusek albo żabojad. Tak się składa, że CIC ma w IP skap erowan ego sowieckiego kap itan a. Podobn o gość chce zap racować na wyjazd do Stanów Zjedn oczon ych, więc organ izuje dla nas zaświadczen ia tożsamości, regulamin y służby, poufn e informacje, takie rzeczy. Sfingowan e aresztowan ie powinn o leżeć w zakresie jego możliwości. A szczęśliwym trafem ruscy prezydują w tym miesiącu, więc łatwo będzie to załatwić, kiedy on będzie na służbie. Dziewczyn a zsunęła majtki z pokaźnego tyłka, ukazując mikroskop ijn e figi, i Belinsky wyszczerzył się jeszcze bardziej. – Och, no pop atrz tylko! – zachichotał z uciechy jak uczniak. – Oprawiłbym tę dupcię w ładne ramki i powiesił sobie nad łóżkiem. – Wychylił resztę piwa i lubieżnie puścił do mnie oko. – Jedn o muszę wam, szwabom, przyznać. Wasze baby są zbudowan e równie solidn ie, jak wasze samochody.
20
Ubran ia zaczęły jakby lep iej na mnie leżeć. Spodnie już nie zwisały mi w kroku jak pantalon y cyrkowego klaun a. Wkładając maryn arkę, nie czułem się jak chłopiec, który optymistyczn ie przymierza garn itur po zmarłym ojcu. Kołnierzyk opin ał moją szyję ciasno niczym bandaż ramię tchórza i dekown ika. Nie ulegało wątpliwości, że przez dwa miesiące w Wiedn iu przybrałem trochę na wadze, już trochę bardziej przyp omin ałem tego człowieka, który poszedł do sowieckiego obozu jen ieckiego, a nie tego, który z niego wyszedł. Cieszyło mnie to, nie widziałem jedn ak powodu, by tracić kondycję, postan owiłem więc mniej czasu spędzać w Café Schwarzenberg i zażywać więcej ruchu. Była to pora roku, gdy bezlistn e drzewa zaczyn ają się pokrywać pąkami, a decyzja, czy włożyć płaszcz, przestaje być odruchowa. Na błękitn ym bezkresie nieba dostrzegłem jedyn ie strzępek białej chmurki, zap ragnąłem zatem przejść się po Ringu i wystawić swoje pigmenty na ciepłe wiosenn e słońce. Niczym żyrandol, który robi wrażenie zbyt dużego do pokoju, w którym go powieszon o, tak również gmachy rządowe na Ringstrasse, zbudowan e w okresie gdy domin ował imp erialn y optymizm, wyglądały na zbyt wielkie i zbyt okazałe jak na geograficzn e rea lia obecn ej Austrii. Z sześcioma milionami mieszkańców Austria stała się zaledwie końcówką bardzo dużego cygara. To nie Ring okrążałem, lecz wien iec żałobny. Amerykański wartown ik, stojący przed zarekwirowan ym przez Stan y Zjedn oczon e hotelem Bristol, unosił różową twarz do porann ego słońca. Jego radziecki odp owiedn ik, stojący po sąsiedzku pod również zarekwirowan ym hotelem Grand, wyglądał ze swoją śniadą cerą, jakby całe życie spędził na step ie. Zmierzając do parku na Schubertringu, przeszedłem na południową stronę ulicy i znalazłem się pod komendanturą radziecką – dawn iejszą siedzibą hotelu Imp erial – akurat w chwili gdy pod wejście, zwieńczon e czterema kariatydami z ogromną czerwoną gwiazdą, zajechał wielki służbowy samochód Armii Radzieckiej. Drzwi auta otworzyły się i ze środka wysiadł pułkown ik Poroszyn. Na mój widok nie okazał najmniejszego zdziwien ia. Wydawało się wręcz, że spodziewał się tego spotkan ia, gdyż przez chwilę patrzył na mnie tak, jakby zaledwie kilka godzin temu siedział ze mną w swoim gabin ecie na
berlińskim „małym Kremlu”. Chyba opadła mi szczęka, bo po sekundzie uśmiechnął się, mruknął: „Dobroje utro” – i ruszył ku wejściu w asyście dwóch oficerów niższych rangą, którzy spojrzeli na mnie podejrzliwie. Stałem jak wryty, zap omniawszy języka w gębie. Fakt, że Poroszyn zjawił się w Wiedn iu właśnie teraz, był co najmniej zagadkowy, zawróciłem więc nieco niep rzytomn ie do Café Schwarzenberg i niemal padłem ofiarą starszej pani na rowerze, która wściekle przepędziła mnie dzwonkiem. Musiałem się zastan owić, co oznacza przyjazd Poroszyn a. Mój program ruchu na świeżym powietrzu i tak legł w gruzach, zająłem więc miejsce przy zwykłym stoliku i zamówiłem małą przekąskę. Z żołądkiem pełnym ciasta i kawy jakoś łatwiej przyszło mi wytłumaczyć sobie obecn ość pułkown ika. W końcu właściwie dlaczego miałby tu nie przyjechać? Jako pułkown ik MWD mógł przecież jeździć, gdzie tylko miał ochotę. Zap ewn e nie chciał niczego omawiać przy swoich podwładn ych i dlatego nie zatrzymał się, żeby ze mną rozmawiać albo zap ytać o postępy śledztwa i sytua cję przyjaciela. Wystarczyło, żeby podn iósł słuchawkę i zadzwon ił do sztabu patrolu międzyn arodowego, a natychmiast by się dowiedział, że Becker nadal przebywa w więzien iu. Niemniej czułem przez skórę, że przyjazd Poroszyn a z Berlin a ma związek z moim dochodzen iem i że niekon ieczn ie jest to związek korzystn y. Jak człowiek, który spożył na śniadan ie suszon e śliwki, uznałem, że z pewn ością coś niebawem da znać o sobie.
21
Cztery mocarstwa zmien iały się co miesiąc, po kolei sprawując admin istracyjną kontrolę nad porządkiem publiczn ym w śródmieściu; Belinsky określił to jako „prezydencję”. Wprawdzie wzmiankowan e prezydium mieściło się w sali konferencyjn ej sztabu połączon ych sił w Palais Auersperg, ale jego wpływ rozciągał się nawet na to, kto siedział obok kierowcy w pojazdach Międzyn arodowego Patrolu. Choć bowiem IP uchodził za organ wykon awczy wszystkich aliantów łącznie i w teorii podlegał rozkazom sztabu, to problemy praktyczn e, dotyczące zarządzan ia i zaopatrzen ia, leżały bez wyjątku w gestii Amerykanów. Pojazdy, paliwo, oleje, radio, części zamienn e, konserwacja i nap rawa pojazdów oraz urządzeń radiowych, obsługa łączności radiowej i organizacja patroli – za to wszystko odp owiadał 796 pułk armii Stanów Zjednoczon ych. Oznaczało to, że pojazdem zawsze kierował amerykański członek patrolu, który obsługiwał radio i dokon ywał bezp ośredn ich nap raw. Niemniej, przyn ajmn iej gdy chodziło o same patrole, „prezydencja” stan owiła coś w rodzaju ruchomego święta. Aczkolwiek wiedeńczycy stroili sobie żarty z „czterech facetów w jedn ym dżipie” albo, niekiedy, z „czterech słoni w jedn ym dżipie”, to w rzeczywistości dżip był za mały, by pomieścić czteroosobowy patrol z krótkofalówką, nie mówiąc już o ewentua ln ych aresztantach, i dawn o został porzucon y na rzecz ważącego dwie tony bojowego wozu rozp oznawczego, obecn ie stan owiącego ulubion y środek transp ortu IP. Wszystko to wyjaśnił mi radziecki kap ral, dowódca wozu Patrolu Międzynarodowego, stojącego opodal Casin o Oriental na Petersplatz. Zostałem zatrzyman y już jakiś czas temu i siedziałem w zap arkowan ym pojeździe, czekając, aż koledzy kap rala dop rowadzą Lotte Hartmann. Kap ral, który nie mówił ani po francusku, ani po angielsku i tylko trochę dukał po niemiecku, nie posiadał się z zachwytu, że znalazł kogoś, z kim dało się pogadać, nawet jeśli był to jedyn ie władający językiem rosyjskim aresztant. – Przykro mi – przep rosił – ale nie jestem w stan ie nic powiedzieć o powodach twojego zatrzyman ia, oprócz tego, że ma ono związek z handlem czarn orynkowym. Na Kärntn erstrasse dowiesz się więcej. Obaj się dowiemy, co? Mogę ci tylko wyjaśnić, jaka jest procedura. Mój kap itan wypełni formularz aresztowan ia w dwóch egzemp larzach (wszystko robimy z kopią) i przekaże je austriackiej policji. Oni prześlą jeden egzemp larz Urzędowi Bezp ieczeństwa Publiczn ego Rządu Wojskowego. Jeśli tamci postan owią, że
masz stanąć przed sądem wojskowym, to zarzuty przygotuje mój kap itan, a jeśli przed sądem austriackim, to stosown e instrukcje dostan ie miejscowa policja. – Kap ral zmarszczył brwi. – Szczerze mówiąc, ostatn io właściwie nie zawracamy sobie głowy czarn ym rynkiem. Ani przestępstwami obyczajowymi. Ścigamy głównie przemytn ików albo nielegaln ych emigrantów. Kurwa, ci trzej pomyślą, że zwariowałem. Ale takie mam rozkazy. Uśmiechnąłem się wyrozumiale i powiedziałem, że jestem wdzięczny za wyjaśnien ie. Zastan awiałem się właśnie, czy nie poczęstować go pap ierosem, gdy drzwi wozu otworzyły się i francuski żołnierz pomógł pobladłej Lotte Hartmann usadowić się obok mnie. Następnie sam wsiadł do środka, a za nim wep chnął się Anglik, który zatrzasnął drzwi od wewnątrz. Odór strachu dziewczyn y był tylko trochę słabszy od przesłodzon ej woni jej perfum. – Dokąd nas wiozą? – zap ytała szeptem. Odp arłem, że na Kärntn erstrasse. – Rozmawian ie zabron ion e – warknął angielski żandarm straszliwą niemczyzną. – Zatrzyman i milczą, dopóki nie dotrzemy do sztabu. Uśmiechnąłem się w duchu. Język biurokracji był to jedyn y język obcy, który rodowity Anglik potrafi opan ować w miarę bezbłędnie. Sztab Patrolu Międzyn arodowego mieścił się w starym pałacu o rzut niedop ałkiem od gmachu Opery. Pojazd zajechał pod wejście, po czym przez ogromn e przeszklon e drzwi wprowadzon o nas do barokowego holu, pełnego najrozmaitszych atlantów i kariatyd, świadectwa wszechobecn ego kunsztu wiedeńskich kamien iarzy. Wśród urn i pop iersi zap omnian ych notabli weszliśmy na piętro schodami, szerokimi jak tor kolejowy. Na górze otworzyły się przed nami kolejn e drzwi, drewn ian e i wysokie niczym nogi cyrkowca na szczudłach, za którymi znajdował się szereg przeszklon ych pokoików. Kap ral zap rowadził nas do jedn ego z nich i kazał zaczekać. – Co powiedział? – zap ytała Fräulein Hartmann, kiedy zostaliśmy sami. – Powiedział, żeby zaczekać. – Usiadłem, zap aliłem pap ierosa i rozejrzałem się po pomieszczen iu. Stało tu biurko oraz cztery krzesła, a na ścianie wisiała duża drewn ian a tablica, jakie widuje się przed kościołami, ta jedn ak była zap isan a cyrylicą. Widn iały na niej nakreślone kredą kolumn y słów i liczb pod nagłówkami „Poszukiwan i”, „Dezerterzy”, „Skradzion e pojazdy”, „Piln e wiadomości”, „Zamówien ia część I”, i „Zamówien ia część II”. W kolumn ie zatytułowan ej „Poszukiwan i” dostrzegłem nazwiska Lotte Hartmann oraz swoje. Ten ruski fagas Belinsky’ego postarał się, by rzecz wyglądała przekon ująco.
– Ma pan jakieś pojęcie, o co w tym wszystkim chodzi? – zap ytała Lotte drżącym głosem. – Nie – skłamałem. – A pani? – Oczywiście, że nie. To musi być jakaś pomyłka. – Najwyraźniej. – Nie bardzo się pan tym przejmuje. Czy pan nie rozumie, że to Rosjan ie kazali nas tu przyp rowadzić? – Mówi pani po rosyjsku? – Nie, skądże – rzuciła niecierp liwie. – Ten amerykański żandarm, który mnie aresztował, powiedział, że to robota rusków i on nie ma z tym nic wspólnego. – No cóż, w tym miesiącu rządzą ruscy – rzekłem filozoficzn ie. – A ten Francuz co powiedział? – Nic. Tylko gapił mi się w dekolt. – No pewn ie – uśmiechnąłem się. – Jest na co pop atrzeć. Obdarzyła mnie sarkastyczn ym grymasem. – No ale chyba nie dop rowadzili mnie tutaj, żeby oglądać wystawę, nie sądzi pan? – Mówiła z wyraźnym niesmakiem, niemniej przyjęła pap ierosa, którym ją poczęstowałem. – Nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. Zaklęła pod nosem. – Już chyba panią widziałem, prawda? – zagadnąłem. – W Casin o Oriental? – A pan co robił w czasie wojn y? Wyp atrywał pan samolotów? – Niech pani będzie miła. Może uda mi się pani pomóc. – Niech pan najp ierw sobie pomoże. – Tego może pani być pewn a. Drzwi otworzyły się wreszcie i do pokoju wszedł wysoki, zwalisty oficer Armii Radzieckiej. Przedstawił się jako kap itan Rustaweli i ciężko usiadł za biurkiem. – Słuchaj pan – zaa takowała Lotte Hartmann – może by mi pan wyjaśnił, po co przywieźliście mnie tutaj w środku nocy? Co tu się, u diabła, dzieje? – Wszystko w swoim czasie, Fräulein – odp arł kap itan nien aganną niemczyzną. – Proszę siadać. Opadła na krzesło obok mnie i łypnęła na niego pon uro. Kap itan spojrzał na mnie. – Herr Günther? Kiwnąłem głową i powiedziałem po rosyjsku, że dziewczyn a mówi tylko
po niemiecku. – Jeśli ogran iczymy się do języka, którego ta pani nie rozumie, tym bardziej gotowa będzie uznać, że ze mnie cholern ie obrotn y skurwysyn. Kap itan Rustaweli spoglądał na mnie lodowato. Przemknęło mi przez głowę, że coś poszło nie tak i Belinsky nie uprzedził radzieckiego oficera, że całe nasze aresztowan ie jest inscen izacją. – No dobrze – oznajmił po chwili. – Niemniej jedn ak musimy przyn ajmniej upozorować prawdziwe przesłuchan ie. Mogę zobaczyć pańskie dokumenty, Herr Günther? – Sądząc po akcencie, pochodził z Gruzji. Tak samo jak towarzysz Stalin. Sięgnąłem do kieszen i maryn arki i wręczyłem mu zaświadczen ie tożsamości, do którego, za radą Belinsky’ego, jeszcze w ciężarówce włożyłem dwa bankn oty studolarowe. Rustaweli bez mrugnięcia okiem wsunął pien iądze do kieszen i bryczesów, ja zaś kątem oka dostrzegłem, że Lotte Hartmann szczęka opadła na biust. – Jaka hojn ość – mruknął, obracając we włochatych palcach moje świadectwo tożsamości. Potem otworzył teczkę z moim nazwiskiem na wierzchu. – Aczkolwiek całkiem zbędna, zap ewn iam pana. – Kap itan ie, trzeba mieć na uwadze jej uczucia. Chyba nie chce pan, by pozbyła się uprzedzeń? – W żadn ym razie. Ładna, nie sądzi pan? – Bardzo. – Kurwa, pańskim zdan iem? – Owszem albo coś w tym rodzaju. Oczywiście, mogę się tylko domyślać, ale powiedziałbym, że taki typ lubi oskubać faceta do czysta, nie wystarczy jej dziesięć szylingów i bielizna. – Nie jest to dziewczyn a, w której można się zakochać, co? – To jak położyć ogon na kowadle. W biurze Rustawelego było bardzo ciepło, więc Lotte zaczęła wachlować się połą kurtki, co pozwoliło Rosjan in owi kilkakrotn ie rzucić okiem na jej pokaźny biust. – Rzadko kiedy przesłuchan ia są tak zajmujące – powiedział i zerkając na dokumenty, dodał: – Ładne cycki. Taką prawdę jestem w stan ie uszan ować. – Wam, Rosjan om, chyba o wiele przyjemn iej na to patrzeć. – No cóż, cokolwiek miał osiągnąć ten mały pop is, mam nadzieję, że ją pan zdobędzie. Nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód, żeby zadawać sobie tyle kłopotu. Co do mnie, to cierp ię na chorobę na tle seksua lnym: za każdym razem, gdy widzę kobietę, puchn ie mi ogon.
– No, to chyba typ owe dla Rosjan. Rustaweli uśmiechnął się cierpko. – A tak na margin esie, Herr Günther, mówi pan świetn ie po rosyjsku. Jak na Niemca. – Pan też, kap itan ie. Jak na Gruzin a. Skąd pan pochodzi? – Tbilisi. – Tam urodził się Stalin? – Nie, dzięki Bogu. To nieszczęście spotkało miasto Gori. – Rustaweli zamknął moją teczkę. – Chyba wystarczy, by zrobić na niej wrażenie, jak pan sądzi? – Tak. – Co mam jej powiedzieć? – Że według posiadan ych przez pana informacji jest kurwą – wyjaśniłem – więc niechętnie ją pan zwaln ia. Ale zdołałem pana na to namówić. – No dobrze, chyba w porządku, Herr Günther – rzekł Rustaweli, wracając do niemczyzny. – Przep raszam, że pana niep okoiłem. Może pan odejść. Zwrócił mi zaświadczen ie tożsamości, ja zaś wstałem i skierowałem się do drzwi. – A co ze mną? – jęknęła Lotte. Rustaweli pokręcił głową. – Niestety, Fräulein, pani musi zostać. Lekarz z obyczajówki wkrótce tu będzie. Zada pani kilka pytań o pracę w Casin o Oriental. – Ależ ja jestem krup ierką – zap rotestowała – nie dziwką. – Nie według naszych informacji. – Jakich informacji? – Kilka inn ych dziewcząt wymien iło pani nazwisko. – Jakich inn ych dziewcząt? – Prostytutek, Fräulein. Być może będzie pani musiała się poddać oględzinom lekarskim. – Oględzin om? A po co? – Na chorobę wen eryczną, rzecz jasna. – Chorobę wen eryczną…? – Kap itan ie Rustaweli – powiedziałem, przekrzykując głośny pisk oburzonej Lotte. – Mogę poręczyć za tę panią. Nie powiem, żebym znał ją zbyt dobrze, ale jest moją znajomą dostateczn ie długo, abym mógł kategoryczn ie oświadczyć, że nie jest prostytutką. – No… – bąknął niechętnie.
– Zap ytam pana: czy ona wygląda na prostytutkę? – Szczerze mówiąc, jeszcze nie spotkałem austriackiej dziewczyn y, która się nie sprzedaje. – Na chwilę zamknął oczy i potrząsnął głową. – Nie mogę złamać protokołu. To są poważne zarzuty. Wielu radzieckich żołnierzy zostało zarażonych. – O ile dobrze pamiętam, armia nie ma wstępu do Casin o Oriental, gdzie zatrzyman o Fräulein Hartmann. Miałem wrażenie, że wasi ludzie wolą chodzić do Moulin Rouge na Walfischstrasse. Rustaweli ściągnął wargi i wzruszył ramion ami. – To prawda, niemniej jedn ak… – Kap itan ie, być może gdyby znów udało się nam spotkać, moglibyśmy przedyskutować możliwość udzielen ia Armii Radzieckiej drobn ej rekomp ensaty za wszelkie niedogodn ości, związane z naruszen iem protokołu. Tymczasem jedn ak, pozwoli pan, że osobiście poręczę za doskon ałą opin ię Fräulein Hartmann? Rustaweli z namysłem poskrobał się po szczecin ie. – No dobrze – rzekł w końcu – ręczy pan osobiście. Ale proszę pamiętać, że mam wasze adresy. W każdej chwili mogę kazać was aresztować powtórnie. – Zwrócił się do Lotte Hartmann i oznajmił jej, że może iść. – Dzięki Bogu – szepnęła, zrywając się na nogi. Rustaweli kiwnął na kap rala po drugiej stron ie brudn ych szklan ych drzwi i kazał mu wyp rowadzić nas z budynku. Następnie strzelił obcasami i przeprosił nas za „pomyłkę”, tyleż z myślą o swoim kap ralu, co o wrażeniu, jakie wywierał na Lotte Hartmann. Zeszliśmy za kap ralem głównymi schodami, słysząc echo własnych kroków, odbite od ozdobn ych gipsowych gzymsów wysokiego sufitu, po czym wyszliśmy na ulicę przez szklan e, zwieńczon e łukiem drzwi, gdzie kapral nachylił się nad chodn ikiem i splunął obficie do rynsztoka. – Pomyłka, co? – zaśmiał się gorzko. – Wspomnicie moje słowa, to na mnie zwalą całą winę. – Mam nadzieję, że nie – powiedziałem, ale żołnierz tylko wzruszył ramion ami, pop rawił karakułową czapkę i ze znużeniem powlókł się z powrotem do sztabu. – Chyba powinn am panu podziękować – mruknęła Lotte, zap in ając kołnierz kurtki. – Nie ma o czym mówić – odp arłem i ruszyłem w stronę Ringu. Zawahała się, a potem dogon iła mnie, stukając obcasami. – Niech pan zaczeka! – zawołała.
Zatrzymałem się i odwróciłem do niej. En face była jeszcze ładn iejsza niż z profilu, gdyż długi nos mniej rzucał się w oczy. I wcale nie była zimn a – Belinsky nie miał racji, biorąc cyn izm za ogólną obojętność. Prawdę mówiąc, odn iosłem wrażenie, że wie, jak przyciągnąć mężczyznę, choć po wieczorze obserwowan ia jej w Casin o byłem prawie pewien, że należy do tych niesymp atyczn ych kobiet, z którymi trudn o osiągnąć satysfakcję, gdyż wabią obietn icą intymn ości tylko po to, by na późniejszym etap ie się wycofać. – Tak? O co chodzi? – Proszę posłuchać, wiem, że był pan bardzo uprzejmy – powiedziała – ale czy zechciałby pan jeszcze odp rowadzić mnie do domu? Jest za późno, żeby przyzwoita dziewczyn a chodziła sama po ulicy, a wątpię, czy o tej porze uda mi się znaleźć taksówkę. Wzruszyłem ramion ami i spojrzałem na zegarek. – Gdzie pani mieszka? – Niezbyt daleko, w trzecim Bezirku, w sektorze brytyjskim. – No dobrze – westchnąłem z ostentacyjn ym brakiem entuzjazmu. – Niech pani prowadzi. Skierowaliśmy się na wschód ulicami, na których pan owała taka cisza jak w klasztorze franciszkańskich tercjarzy. – Nie wyjaśnił pan, dlaczego mi pan pomógł – rzekła po pewn ym czasie, przerywając milczen ie. – Ciekawe, czy Andromeda o to pytała, kiedy Perseusz uratował ją przed morskim potworem. – Nie wygląda pan aż tak heroiczn ie, Herr Günther. – Niech pani nie zwiodą moje man iery – zakpiłem. – W lokaln ym lombardzie leży całe pudło moich medali. – A więc sentymentaln y też pan nie jest. – Wręcz przeciwn ie, lubię sentymenty. Ładn ie wyglądają na makatkach i kartkach świąteczn ych. Tylko jakoś słabo działają na ruskich. A może pani nie patrzyła. – O tak, patrzyłam, a jakże. Świetn ie pan sobie z nim poradził, jestem pod wrażeniem. Nie wiedziałam, że ruskich można tak posmarować. – Po prostu trzeba wybrać właściwy trybik. Ten kap ral zap ewn e za bardzo by się bał, major z kolei byłby zbyt dumn y. Nie mówiąc już o tym, że spotkałem już naszego kap itan a Rustawelego, kiedy był jeszcze zwykłym poruczn ikiem Rustawelim i razem z dziewczyną złapali syfa. Załatwiłem mu wtedy porządną pen icylinę, za co był mi bardzo wdzięczny.
– Nie wygląda pan na szmuglera. – Nie wyglądam na szmuglera, nie wyglądam na herosa. Co pani jest, szefowa od castingu w wytwórni Warn er Brothers? – Chciałabym – mruknęła. – Ale to pan zaczął – ożywiła się. – Powiedział pan temu Ruskowi, że nie wyglądam na czekoladówkę. W pańskich ustach to brzmi prawie jak komp lement. – Jak powiedziałem, widywałem panią w Casin o Oriental i nie widziałem, żeby sprzedawała pani cokolwiek oprócz pecha. Na margin esie, mam nadzieję, że dobrze gra pani w karty, bo powin ien em wrócić i dać mu coś za uwoln ien ie pani. Zakładając, że faktyczn ie nie chce pani iść do kicia. – Ile to będzie? – Dwieście dolców powinn o wystarczyć. – Dwieście dolców? – Jej słowa rozległy się echem na Schwarzenbergplatz, kiedy szliśmy obok wielkiej fontann y w stronę Renn weg. – Skąd ja wezmę taki szmal? – Wyobrażam sobie, że stamtąd, skąd pani wzięła tę opalen iznę i tę śliczną kurteczkę. A jeśli się nie uda, zawsze może go pani zap rosić do klubu i dać mu parę asów ze spodu talii. – Mogłabym, gdybym była taka dobra. Ale nie jestem. – No to marn ie. Przez chwilę zastan awiała się w milczen iu. – Może przekon ałby go pan, żeby wziął mniej? W końcu najwyraźniej nieźle mówi pan po rusku. – Może – zgodziłem się. – Chyba nie byłoby dobrze, gdybym stanęła przed sądem i próbowała udowodn ić swoją niewinn ość, prawda? – Przeciwko ruskim? – zaśmiałem się szyderczo. – Równie dobrze mogłaby pani prosić o litość bogin ię Kali. – No tak, tak myślałam. Skręciliśmy w jedną z boczn ych uliczek i stanęliśmy przed kamien icą opodal małego parku. – Chce pan wstąpić do mnie na drinka? – zap ytała, grzebiąc w torebce w poszukiwan iu kluczy. – Mnie z pewn ością się przyda. – Mógłbym go nawet zlizać z dywan u – odrzekłem i ruszyłem za nią przez drzwi wejściowe, a potem po schodach, aby w końcu znaleźć się w przytulnym, solidn ie umeblowan ym mieszkanku na piętrze. Nie dało się zap rzeczyć, Lotte Hartmann była bardzo atrakcyjn a. Są dziewczyn y, na których widok od razu obliczamy sobie, jaka jest min imaln a
ilość czasu, na którą bylibyśmy gotowi się zgodzić. Na ogół im ładn iejsza kobieta, tym skromn iejsze są nasze oczekiwan ia – tym krótsza chwilka, naszym zdan iem, byłaby w stan ie nas zadowolić; w końcu nap rawdę atrakcyjna kobieta musi znaleźć czas, by zaspokajać wiele podobn ych życzeń. Lotte należała do tych, z którymi człowiek zgodziłby się nawet na pięć min ut, namiętnych i nieskrępowan ych. Tylko pięć min ut, podczas których moglibyśmy robić wszystko, co nam podp owie wyobraźnia; niezbyt wygórowan e żądan ia, jak sądzę. Niemniej, zważywszy na to, jak się sprawy potoczyły, odn iosłem wrażenie, że podarowałaby mi znaczn ie więcej – może nawet całą godzinę. Niestety, byłem zupełnie skon an y, poza tym chyba wypiłem za dużo jej świetn ej whisky, więc nie zwracałem uwagi na to, że przygryza dolną wargę i zerka na mnie zalotn ie spoza pajęczych czarn ych rzęs. Być może oczekiwała, że ułożę się potuln ie na jej łóżku, wesprę pysk na jej imp onująco wydatn ym łonie i pozwolę się tarmosić za wielkie, oklapłe uszy – jedn ak skończyło się tym, że zasnąłem jak suseł na jej kan ap ie.
22
Obudziłem się dość wcześnie, pospieszn ie skreśliłem na kawałku pap ieru swój adres oraz telefon i zostawiając Lotte śpiącą spokojn ie w łóżku, złapałem taksówkę z powrotem do pensjon atu. Tam umyłem się, zmien iłem ubran ie i spożyłem sute śniadan ie, co w dużym stopn iu przywróciło mi siły. Właśnie czytałem porann y „Wien er Zeitung”, gdy zadzwon ił telefon. Męski głos z min imaln ym śladem wiedeńskiego akcentu zap ytał, czy może mówić z Herr Bernhardem Güntherem. Kiedy się przedstawiłem, głos powiedział: – Jestem znajomym Fräulein Hartmann. Wiem od niej, że pan był uprzejmy pomóc jej wczoraj wydostać się z opresji. – Jeszcze nie całkiem się z niej wydostała – powiedziałem. – Otóż to. Miałem nadzieję, że możemy się spotkać i omówić tę sprawę. Fräulein Hartmann wspomniała o kwocie dwustu dolarów dla tego rosyjskiego kap itan a. Podobn o zap rop on ował pan, że będzie jej pośredn ikiem. – Tak? No, może i tak. – Miałem nadzieję, że mógłbym przekazać panu pien iądze dla tego szubrawca. Chciałbym panu również osobiście podziękować. Byłem pewien, że to König, ale milczałem przez chwilę, nie chcąc, by wyczuł, jak bardzo pragnę się z nim spotkać. – Jest pan tam? – Co pan prop on uje? – zap ytałem niechętnie. – Zna pan Amalienbad na Reumann p latz? – Znajdę. – Powiedzmy za godzinę? W łaźni tureckiej? – Niech będzie. Ale jak ja pana poznam? Nie powiedział mi pan jeszcze, jak się pan nazywa. – Nie, nie powiedziałem – odp arł tajemn iczo – ale będę gwizdał tę melodię. – I zaczął ją gwizdać przez telefon. – Bella, bella, bella Marie – powiedziałem, rozp oznając modną kilka miesięcy temu piosenkę, której wszechobecn ość dop rowadzała mnie do szału. – Właśnie – powiedział mężczyzna i rozłączył się. Cała ta konspiracja wydała mi się dosyć dziwn a, ale powiedziałem sobie, że jeśli faktyczn ie dzwon iącym był König, to miał powody, by mieć się na baczn ości. Łaźnie Amalienbad mieściły się w dziesiątym Bezirku, w sektorze radziec-
kim, co oznaczało przejazd tramwajem numer 67 kursującym Favoritenstrasse. Była to dzieln ica robotn icza z dużą liczbą starych, brudn ych fabryk, niemniej stosunkowo niedawn o zbudowan y, siedmiop iętrowy budyn ek łaźni miejskich na Reumann p latz reklamował się, bez wyraźnej przesady, jako jeden z największych i najn owocześniejszych zakładów tego typu w Europ ie. Zapłaciłem za kąpiel oraz ręcznik, przebrałem się i poszukałem saun y męskiej. Znalazłem ją za basen em, ogromn ym jak boisko piłkarskie; kilku wiedeńczyków owin iętych w prześcieradła kąpielowe usiłowało tam wyp ocić z siebie nadwagę, o którą w austriackiej stolicy było dość łatwo. Z głębi pokrytego jaskrawymi kafelkami pomieszczen ia dobiegł mnie urywan y gwizd, powtarzający się raz po raz. Ruszyłem w stronę źródła dźwięku, podejmując melodię. Wreszcie z kłębów pary wyłoniła się postać siedzącego mężczyzny o jednolicie białym ciele i jedn olicie ciemn ej twarzy; wyglądał, jakby poczern ił sobie oblicze niczym Al Jolson, lecz oczywiście ten kontrast barw był pamiątką z niedawn ego wyjazdu na narty. – Nie znoszę tej piosenki – powiedział – ale Fräulein Hartmann bez przerwy ją podśpiewuje, a ja nie potrafiłem wymyślić nic inn ego. Herr Günther? Skinąłem ostrożnie głową, jakbym przyszedł tu wyłącznie pod przymusem. – Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się König. – Uścisnął mi dłoń, a ja usiadłem obok niego. Był to dobrze zbudowan y mężczyzna o gęstych, ciemn ych brwiach i dużych, bujn ych wąsach, wyglądających jak gatun ek leśnej kuny, która schron iła się na jego górnej wardze, uciekając przed chłodn iejszym, północnym klimatem. Nad ustami Königa zwisał po prostu mały tumak, przydając melancholii jego i tak zbolałemu obliczu o ciemn obrązowych, smętnych oczach. Gość wyglądał dokładn ie tak, jak opisał go Becker, brakowało tylko małego pieska. – Mam nadzieję, Herr Günther, że lubi pan łaźnię turecką? – Tak, jeśli jest czysta. – Więc dobrze się składa, że wybrałem właśnie tę – powiedział – a nie Dian abad. Oczywiście, Dian a w czasie wojn y uległa sporym zniszczen iom, ale chyba zbiera się tam więcej nieuleczaln ych przyp adków i mętów, niż wyn ikałoby ze statystyki. Przyciągają ich tamtejsze kąpiele termaln e. Zan urzen ie na własne ryzyko. Wchodzi się z łuszczycą, a wychodzi z kiłą. – To faktyczn ie niezdrowo. – Przyp uszczaln ie trochę przesadzam. – König uśmiechnął się. – Pan nie
pochodzi z Wiedn ia, prawda? – Nie, z Berlin a – odp arłem. – W Wiedn iu tylko bywam. – No i co tam ostatn io słychać w Berlin ie? Chodzą pogłoski, że sytua cja jest coraz gorsza. Podobn o sowiecka delegacja wyszła z posiedzen ia Komisji Kontroln ej? – Tak – potwierdziłem. – Niedługo dostać się do Berlin a lub z niego się wydostać będzie można tylko samolotem wojskowym. König cmoknął z deza probatą i ze znużeniem potarł owłosioną pierś. – Komun iści – westchnął. – Tak właśnie jest, kiedy robi się z nimi interesy. To okropn e, co się stało w Poczdamie i Jałcie. Jankesi po prostu dali ruskim wziąć, co chcieli. Wielki błąd, trzecia wojn a światowa jest prawie pewna. – Wątpię, wszystkim już się od tego flaki wywracają – odp owiedziałem tym samym sformułowan iem, jakiego użyłem wobec Neumann a w Berlin ie. Była to z mojej stron y rea kcja niemal odruchowa, niemniej nap rawdę tak uważałem. – Na razie może nie. Ale ludzie mają krótką pamięć i z czasem – wzruszył ramion ami – kto wie, co się zdarzy? Na razie żyjemy dalej i dalej prowadzimy nasze interesy najlep iej, jak potrafimy. – Przez chwilę zawzięcie pocierał czaszkę. – A pan w jakiej jest branży? – zap ytał w końcu. – Pytam tylko dlatego, że mam nadzieję, iż mógłbym w jakiś sposób zrewanżować się panu za pomoc udzieloną Fräulein Hartmann. Na przykład podesłać panu jakąś robotę. Pokręciłem głową. – To nie jest kon ieczn e. Zajmuję się imp ortem i eksp ortem, jeśli naprawdę chce pan wiedzieć. Ale będę z pan em szczery, Herr König; pomogłem jej, bo podobał mi się zap ach jej p erfum. Pokiwał z uznan iem głową. – To naturaln e. Jest bardzo ładna. – Powoli jedn ak jego zachwyt ustąpił konstern acji. – Ale to jedn ak dziwn e, nie sądzi pan? Że was oboje zgarn ięto razem? – Nie mogę mówić za pańską znajomą, Herr König, ale w mojej branży zawsze jest spora konkurencja i niejeden rywal z radością usunąłby mnie z drogi. Ryzyko zawodowe, by tak rzec. – Według Fräulein Hartmann jest to ryzyko, któremu potrafi pan doskonale sprostać. Słyszałem, że załatwił pan tego ruskiego kap itan a niezwykle fachowo. Wielkie wrażenie zrobiło na niej to, że mówi pan po rosyjsku. – Byłem plennyj – odp arłem. – To znaczy byłem w Rosji jako jen iec wo-
jenn y. – To niewątpliwie wiele tłumaczy. Ale proszę powiedzieć, nap rawdę pan sądzi, że ten Rosjan in mówił poważnie? Że Fräulein Hartmann postawion o jakieś zarzuty? – Obawiam się, że bardzo poważnie. – A wie pan, skąd on miał te informacje? – Nie, tak jak nie mam pojęcia, skąd wziął moje nazwisko. Może ktoś jest cięty na tę panią. – A nie dowiedziałby się pan, kto to taki? Zapłaciłbym panu. – To nie moja działka – odrzekłem, kręcąc głową. – To był prawdop odobnie anon imowy cynk. Pewn ie ktoś się zemścił. Wyrzuciłby pan pien iądze w błoto. Jeśli mam coś radzić, to proszę po prostu zapłacić temu ruskowi, ile chce. Dwieście dolców to niewiele, by wymazać nazwisko z kartoteki. A kiedy ruscy się uprą, żeby nie dop uszczać psa do suki, to najlep iej bez gadan ia wyrównać rachunki. König uśmiechnął się i pokiwał głową. – Może ma pan rację – powiedział. – Ale wie pan, przyszło mi do głowy, że pan jest w zmowie z tym ruskiem. W końcu to niezły sposób na robien ie kasy, nie? Rusek przyciska kogoś niewinn ego, a pan oferuje swoje usługi jako pośredn ik. – Nadal kiwał głową, jakby nie mógł się nadziwić subtelności swojego pomysłu. – Tak, to mógłby być dochodowy interes dla kogoś z właściwym przygotowan iem. – Niech pan mówi dalej – zaśmiałem się. – Może uda się panu zrobić coś z niczego. – To możliwe, przyzna pan. – W Wiedn iu wszystko jest możliwe. Jeśli pan sądzi, że próbuję panu coś wcisnąć za nędzne dwie stówy, to pańska sprawa. Może to umknęło pańskiej uwadze, Herr König, ale to pańska przyjaciółka pop rosiła, żebym odp rowadził ją do domu, i to pan namówił mnie, żebym tu przyszedł. Szczerze mówiąc, mam lepsze rzeczy na tap ecie. – Wstałem, jakbym się zbierał do odejścia. – Herr Günther – zawołał – proszę, niech pan przyjmie moje przep rosin y! Może zbytn io pon iosła mnie wyobraźnia. Ale muszę przyznać, że ta cała sprawa mnie intryguje. Moje podejrzen ia w dzisiejszych czasach budzi bardzo wiele rzeczy, nawet kiedy nic się nie dzieje. – Cóż, to mi wygląda na receptę na długowieczn ość – rzekłem, pon own ie zajmując miejsce. – W mojej branży opłaca się pewn a doza sceptycyzmu.
– Jaka to branża? – Kiedyś pracowałem w reklamie. Ale to obmierzłe, niewdzięczne zajęcie, pełne ciasnych umysłów bez prawdziwej wizji. Rozwiązałem firmę, której byłem właścicielem, i przerzuciłem się na badan ia rynku. Przepływ dokładnej informacji jest kluczowy we wszystkich gałęziach handlu, niemniej jest to coś, co należy traktować z najwyższą ostrożnością. Ludzie, którzy chcą być dobrze poinformowan i, muszą najp ierw wzbudzić w sobie stosowną dozę wątpliwości. Wątpliwości dają początek pytan iom, a z pytań rodzą się odp owiedzi. To rzecz niezbędna, wymaga tego rozwój każdego nowego przedsięwzięcia. A nowe przedsięwzięcia są niezbędne dla rozwoju nowych Niemiec. – Mówi pan jak polityk. – Polityka. – Obdarzył mnie znużonym uśmiechem, jakby uważał temat za zbyt dziecinn y, by się nim zajmować. – Imp reza towarzysząca głównemu wydarzen iu. – Którym jest? – Wojn a: komun izm kontra woln y świat. Jeśli chcemy się oprzeć tyran ii Sowietów, to jedyn a nadzieja w kap italizmie, chyba się pan zgodzi? – Ja tam nie jestem zwolenn ikiem ruskich – odrzekłem – ale kap italizm też ma swoje wady. Ale König ledwie mnie słuchał. – Walczyliśmy w niewłaściwej wojn ie – ciągnął – z niewłaściwym wrogiem. Trzeba było walczyć z ruskimi, Amerykańcy teraz to wiedzą. Zrozumieli, jakim błędem było dan ie Sowietom woln ej ręki w Europ ie Wschodniej. I nie zamierzają pozwolić, żeby to samo stało się z Austrią i Niemcami. Przeciągnąłem się w ciep le i ziewnąłem len iwie. König zaczyn ał mnie nudzić. – Wie pan – oznajmił – moja firma mogłaby wykorzystać człowieka o pańskich szczególnych zdoln ościach. Z pańskim przygotowan iem. No to czym się pan zajmował w SS? – Odn otował zdumien ie malujące się na mojej twarzy, po czym wyjaśnił: – Blizna pod pachą. Pan również postarał się jak najprędzej usunąć esesowski tatuaż, zan im Rosjan ie wezmą pana do niewoli. – I podn iósł rękę do góry, ukazując podobną bliznę. – Kiedy wojn a się skończyła, służyłem w wywiadzie wojskowym, w Abwehrze, nie w SS. Tamto zdarzyło się znaczn ie wcześniej. Ale co do blizny miał rację; powstała wskutek straszliwie bolesnego oparzen ia przez ogień wylotowy, kiedy strzeliłem sobie pod pachę z pistoletu automatyczn ego. Wybór był jasny: albo to zrobię, albo zaryzykuję zdema-
skowan ie i śmierć z rąk NKWD. Sam König nie uznał za stosown e wyjaśnić, dlaczego usunął swój tatuaż. Zamiast tego szerzej przedstawił swoją ofertę pracy. To było o wiele więcej, niż oczekiwałem. Ale wciąż musiałem być bardzo ostrożny; przecież zaledwie kilka min ut wcześniej oskarżył mnie o zmowę z kap itan em Rustawelim. – Nie chodzi o to, że pracując dla kogoś, dostaję wysypki – odrzekłem – ale na razie mam co inn ego na warsztacie. – Wzruszyłem ramion ami. – Może, kiedy zakończę tamtą sprawę… kto wie? Ale dzięki mimo wszystko. Nie wyglądał na urażonego, że odrzucam jego prop ozycję; filozoficzn ie wzruszył ramion ami. – Jak pana znaleźć, gdybym zmien ił zdan ie? – zap ytałem. – Fräulein Hartmann z Casin o Oriental będzie wiedziała, gdzie mnie szukać. – Podn iósł zwin iętą gazetę, leżącą obok jego uda. – Proszę ostrożnie rozwinąć, kiedy pan stąd wyjdzie. Znajdzie pan tu dwie studolarówki dla ruska i jedną dla pana za fatygę. Wtem jęknął i chwycił się za twarz, obnażając kły i siekacze, równiutkie jak rząd buteleczek mleka. Zerknął na moje pytająco uniesion e brwi i biorąc to za wyraz troski, wyjaśnił, że nic mu nie jest, ale że ostatn io dop asowan o mu dwie protezy zębowe. – Jakoś nie mogę się przyzwyczaić, że mam je w ustach – powiedział, a ślepa, niemrawa dżdżownica jego języka szybko przep ełzła po równiutkich górnych i doln ych zębach. – Kiedy patrzę w lustro, mam wrażenie, że szczerzy się do mnie jakiś całkiem obcy człowiek. To bardzo peszące. – Westchnął i ze smutkiem pokręcił głową. – Właściwie szkoda. Zawsze miałem zęby w idea ln ym stan ie. Wstał, pop rawiając na piersi prześcieradło, po czym podał mi rękę. – Miło mi było pana poznać, Herr Günther – rzekł ze swobodn ym wiedeńskim wdziękiem. – Ależ cała przyjemn ość po mojej stron ie – odp arłem. – Kolego, jeszcze zrobimy z pana Austriaka – zachichotał König i zniknął w obłoku pary, gwiżdżąc tę samą nieznośną melodyjkę.
23
Wiedeńczycy nade wszystko uwielbiają, żeby było „przytuln ie”. Zwłaszcza w barach i restauracjach próbują osiągnąć miłą atmosferę, zatrudn iając kwartet muzyczn y, złożony z kontrabasu, skrzyp iec, akordeonu i cytry – dziwn ego instrumentu, podobn ego do pudełka czekoladek, z trzydziestoma kilkoma strun ami, które szarp ie się jak strun y gitary. Dla mnie ten niezmienn y skład zespołu, podobn ie jak lepka słodycz i afektowan a grzeczność, symbolizował wszystko, co w Wiedn iu fałszywe. Rzeczywiście, czułem się tu przytuln ie; ale była to przytuln ość z rodzaju tych, jakich człowiek doświadcza, gdy go zabalsamują, zamkną w ołowian ej trumn ie i umieszczą w schludn ym marmurowym mauzoleum na Zentralfriedhofie. Czekałem na Traudl Braunsteiner w Herrendorf, restauracji na Herrengasse. Sama wybrała to miejsce, ale się spóźniała. Wreszcie przyszła, zaczerwien ion a, trochę z zimn a, a trochę dlatego, że biegła. – Kiedy tak siedzisz w najciemn iejszym kącie, nie wyglądasz na całkiem przyzwoitego katolika – orzekła, sadowiąc się przy stole. – Bardzo się o to staram – odp arłem. – Nikt nie zatrudn i detektywa, który przyp omin a uczciwego szefa poczty. Słabe oświetlen ie sprzyja interesom. Skinąłem na keln era i szybko złożyliśmy zamówien ie. – Emil się niep okoi, że ostatn io nie przychodzisz na widzen ia – oznajmiła Traudl, zwracając mu jadłospis. – Jeśli chce wiedzieć, co robiłem, powiedz, że przyślę mu rachun ek za naprawę zelówek. Przewędrowałem to cholern e miasto wzdłuż i wszerz. – Wiesz, że w przyszłym tygodniu ma się stawić na rozp rawie? – Trudn o, żebym o tym zap omniał w sytua cji, kiedy Liebl dzwon i do mnie codzienn ie. – Emil też raczej o tym nie zap omni – mruknęła cicho, wyraźnie zden erwowan a. – Przep raszam – powiedziałem – to było głupie z mojej stron y. Ale posłuchaj, mam trochę dobrych wieści. Wreszcie udało mi się porozmawiać z Königiem. Twarz jej się rozjaśniła. – Rozmawiałeś?! – zawołała. – Kiedy? Gdzie? – Dziś rano – odp arłem. – W Amalienbad. – Co powiedział? – Chce, żebym zaczął dla niego pracować, Sądzę, że to niezły pomysł,
w ten sposób zbliżę się do niego i może uzyskam jakieś dowody. – Nie mógłbyś po prostu powiedzieć policji, gdzie on jest, żeby go aresztowali? – Pod jakim zarzutem? – Wzruszyłem ramion ami. – Z punktu widzen ia policji sprawca już siedzi, kropka. A poza tym nawet gdybym ich przekon ał, Königa nie tak łatwo zdjąć. Amerykan ie nie mogą wejść do radzieckiego sektora i go aresztować, nawet gdyby chcieli. Nie, powin ien em jak najszybciej zdobyć zaufan ie Königa, to jest dla Emila największa szansa. Dlatego odrzuciłem jego prop ozycję. Traudl przygryzła wargę, zniecierp liwion a. – Ale dlaczego? Nie rozumiem. – König musi uwierzyć, że ja wcale nie chcę dla niego pracować; już i tak sposób, w jaki poznałem jego dziewczynę, budzi w nim podejrzen ia. Oto co zamierzam zrobić: Lotte jest krup ierką w Casin o Oriental. Chcę, żebyś mi dała trochę pien iędzy, żebym mógł je przep uścić jutro wieczorem. Sporo, żeby wyglądało, że się spłukałem do nitki. Co dostarczy mi powodu, by znów rozważyć prop ozycję Königa. – To się zalicza do uzasadn ion ych wydatków, tak? – Niestety, tak. – Ile? – Trzy, cztery tysiące szylingów powinn o wystarczyć. Zamyśliła się, a tymczasem przyszedł keln er z butelką rieslinga. Kiedy napełnił kieliszki, Traudl upiła trochę wina i oznajmiła: – Niech będzie. Ale pod jedn ym warunkiem: pójdę z tobą i pop atrzę sobie, jak przegrywasz. Po jej zaciśniętych szczękach poznałem, że się uparła. – Pewn ie to niewiele da, niemniej jedn ak przyp omin am ci, że to może być niebezp ieczn e. Nie możesz mi tak po prostu towarzyszyć; nie stać nas na to, żeby się pokazać razem, bo ktoś może cię rozp oznać jako dziewczynę Emila. Gdyby tu nie było tak spokojn ie, nalegałbym, byśmy spotkali się u ciebie w domu. – Nie martw się o mnie – rzekła stan owczo. – Będę cię traktować, jakbyś był przezroczysty. Znów zacząłem coś mówić, ale zakryła małe uszy dłońmi. – Nie, już nie chcę tego więcej słuchać. Idę z tobą i to moje ostatn ie słowo. Chyba zwariowałeś, jeśli sądzisz, że po prostu wręczę ci cztery tysiące szylingów i nie dop iln uję, co się z nimi dzieje. – Coś w tym jest. – Przez jakiś czas wpatrywałem się w przejrzysty krąg
wina w kieliszku, po czym zap ytałem: – Bardzo go kochasz, prawda? Traudl przełknęła z trudem i przytaknęła. Po kilku chwilach dodała: – Noszę jego dziecko. Westchnąłem i spróbowałem wymyślić coś pocieszającego. – Słuchaj – mruknąłem – nie martw się. Wyciągniemy go z tego gówna. Nie ma powodu się załamywać. No już, weź się w garść. Wszystko będzie dobrze, poradzisz sobie, ty i twoje dziecko, jestem tego pewien. – Co za nieudoln e przemówien ie, pomyślałem, pozbawion e prawdziwej wiary. Traudl z uśmiechem potrząsnęła głową. – Czuję się dobrze, nap rawdę. Po prostu przyp omniał mi się ostatn i raz, kiedy byliśmy tutaj z Emilem. Kiedy mu powiedziałam, że jestem w ciąży. Często tu przychodziliśmy. Wiesz, nap rawdę nie miałam zamiaru się w nim zakochać. – Nigdy nie ma się takiego zamiaru. – Spostrzegłem, że bezwiedn ie wziąłem ją za rękę. – To się po prostu zdarza. Jak wyp adek samochodowy. – Jedn akże patrząc na jej zabawną twarzyczkę, wcale nie byłem pewien, czy istotn ie tak uważam. Jej uroda nie należała do tych, które rano zostają rozmazan e na poduszce, lecz do tych, które sprawiają, że mężczyzna jest dumn y, że jego dziecko będzie miało taką matkę. Uświadomiłem sobie, jak bardzo zazdroszczę Beckerowi tej kobiety, jak bardzo sam chciałbym się w niej zakochać, gdybym wcześniej spotkał ją na swej drodze. Puściłem jej dłoń i szybko zap aliłem pap ierosa, żeby się skryć za zasłoną dymu.
24
Następnego wieczoru ostry chłód, który – wbrew prognozom pogodn iejszej aury – zap owiadał raczej śnieg, zmusił mnie do jak najszybszego zan urzen ia się w ciepłym, lubieżnym zaduchu Casin o Oriental. Kieszen ie miałem ciasno wyp chan e pien iędzmi Emila Beckera. Kupiłem garść żetonów najwyższej wartości, następnie zaś powędrowałem do baru, by tam zaczekać, aż przy stole do gry w karty pojawi się Lotte. Zamówiłem drinka, po czym pozostało mi tylko opędzać się od dziwek i amatorek czekolady, które niczym muchy natrętnie kręciły się wokół mnie i mojego portfela, co uzmysłowiło mi dobitn ie, jak się czuje końska dupa w pełni lata. Przed dziesiątą, gdy ogan iałem się ogon em już dość apatyczn ie, Lotte wreszcie ukazała się przy jedn ym ze stołów. Zaczekałem dla pozoru kilka min ut, a potem wziąłem szklankę, podszedłem do kawałka zielon ego sukn a, przy którym królowała Lotte, i usiadłem dokładn ie nap rzeciwko niej. Przyjrzała się żeton om, które ułożyłem przed sobą w schludn y stosik, i równie schludn ie ściągnęła wargi. – Nie sądziłam, że z pana taki ryzykant – powiedziała, mając na myśli skłonność do hazardu. – Myślałam, że ma pan więcej rozsądku. – Może pani palce przyn iosą mi szczęście – odp arłem wesoło. – Nie liczyłabym na to. – No cóż, wezmę to pod uwagę. Słaby ze mnie karciarz. Nie potrafiłbym nawet określić, jak się nazywała gra, w którą graliśmy. Toteż bardzo się zdziwiłem, konstatując po dwudziestu min utach, że mój pierwotn y zasób żetonów niemal się podwoił. O ironio, okazało się, że przegrać pien iądze w karty jest tak samo trudn o, jak wygrać. Lotte rozdała karty i po raz kolejn y wygrałem. Oderwałem na chwilę wzrok od stołu i spostrzegłem, że nap rzeciwko siedzi Traudl z małym stosikiem żetonów. Przegap iłem, kiedy weszła do klubu, chociaż w tłumie, który się tymczasem tu zebrał, przegap iłbym nawet Ritę Hayworth. – Chyba mam szczęśliwy dzień – rzuciłem w przestrzeń, gdy Lotte przysunęła mi wygraną. Traudl uśmiechnęła się uprzejmie, jakby mnie nie znała, i przystąpiła do własnych skromn ych zakładów. Zamówiłem kolejn ego drinka i skup iłem wszystkie siły, by grać jak zupełny frajer; dobierałem karty, gdy lep iej było zaczekać, podbijałem
stawkę, gdy trzeba było pasować, i w ogóle korzystałem z wszelkich okazji, by zmarn ować szansę. Od czasu do czasu grałem rozsądniej, żeby to, co robię, nie rzucało się zan adto w oczy, niemniej jedn ak po czterdziestu min utach udało mi się stracić całą swoją wygraną i połowę pierwotn ej kwoty. W końcu Traudl, uspokojon a, że przegrywając tak dużo, używam forsy jej narzeczon ego we właściwym celu, odeszła od stołu, a ja dopiłem drinka i westchnąłem z rozdrażnien iem. – Najwyraźniej to jedn ak nie jest mój szczęśliwy dzień – powiedziałem pon uro. – Szczęście nie ma nic do tego, jak pan gra – mruknęła Lotte. – Mam tylko nadzieję, że był pan zręczniejszy, rozmawiając z tym rosyjskim kap itanem. – Och, proszę się o niego nie martwić, już się z nim uporałem. Nie będzie problemów z jego stron y. – Cieszę się, że to słyszę. Postawiłem ostatn i żeton, przegrałem i wstałem od stołu, burcząc, że może jedn ak byłbym wdzięczny, gdyby König pon owił ofertę pracy. Ze smutn ym uśmiechem wróciłem do baru, gdzie zamówiłem drinka i przez jakiś czas patrzyłem, jak dziewczyn a z obnażonym biustem wykon uje na parkiecie parodię latyn oskiego tańca przy wtórze metaliczn ej, rozedrgan ej muzyki zespołu jazzowego. Nie widziałem, kiedy Lotte odeszła od stołu, żeby zatelefon ować, ale po pewn ym czasie zobaczyłem Königa, schodzącego po schodkach do klubu. Towarzyszył mu mały terier, idący przy nodze, oraz wysoki, dystyngowan y mężczyzna w żakiecie i klubowym krawacie. Ten zniknął za zasłoną z paciorków w głębi sali, a König po tea traln ej pantomimie zdołał pochwycić mój wzrok. Podszedł do baru, po drodze kłaniając się Lotte, i wyciągnął świeże cygaro z kieszonki zielon ego tweedowego garn ituru. – Herr Günther – rzekł z uśmiechem – jak to miło znowu pana widzieć. – Cześć, König – odp arłem. – Jak pańskie zęby? – Moje zęby? – Uśmiech zamarł mu na ustach, jakbym zap ytał, jak się ma jego szankier. – Nie pamięta pan? – wyjaśniłem. – Opowiadał mi pan o nowych protezach. Rozluźnił się. – A tak, rzeczywiście. O wiele lep iej, dziękuję. – Znów zastosował uśmiech. – Słyszałem, że nie miał pan wiele szczęścia w kartach.
– Fräulein Hartmann uważa ina czej. Powiedziała mi, że szczęście nie ma tu nic do rzeczy, po prostu fataln ie gram. König skończył przyp alać swoją coronę za cztery szylingi i zachichotał. – A więc pozwoli pan, że postawię panu drinka. – Gestem przywołał barmana, zamówił dla siebie szkocką, a dla mnie jeszcze raz to samo. – Dużo pan przegrał? – Więcej, niż mnie stać – odp arłem smętnie. – Około czterech tysięcy szylingów. – Wysączyłem szklankę i pchnąłem ją po kontua rze, prosząc o powtórkę. – Zupełna głupota. W ogóle nie powin ien em grać, nie mam do tego smykałki. Więc jestem spłukan y. – W milczen iu wzniosłem toa st za Königa i pociągnąłem łyk wódki. – Dzięki Bogu, że miałem dość rozsądku, by zapłacić z góry za hotel. Poza tym nie mam się specjaln ie z czego cieszyć. – A więc pozwoli pan, że coś panu pokażę – powiedział König. Energicznie zaciągnął się cygarem, wydmuchał duże kółko nad głowę swojego teriera, a potem powiedział: – Pora zap alić, Lingo. – Ku uciesze właściciela, zwierzątko zaczęło podskakiwać, z podn iecen iem wciągając w nozdrza nasycon e nikotyną powietrze niczym złakn ion y używki narkoman. – Ładna sztuczka – uśmiechnąłem się. – Ależ to nie sztuczka – rzekł König. – Lingo docen ia dobre cygara prawie tak samo jak ja. – Pochylił się i poklep ał psa po grzbiecie. – Prawda, chłopie? – Pies szczeknął w odp owiedzi. – No, jakkolwiek to nazwać, teraz potrzebuję pien iędzy, nie rozrywki – zauważyłem. – Przyn ajmn iej dopóki nie wrócę do Berlin a. Wie pan, właściwie dobrze się składa, że pan wpadł. Właśnie siedziałem tutaj i zastan awiałem się, jak by tu wrócić do pańskiej prop ozycji pracy. – Mój drogi, wszystko w swoim czasie. Jest ktoś, komu chciałbym pana przedstawić. Nazywa się baron von Bolschwing i kieruje tutejszą filią Ligi Austriackiej na rzecz Narodów Zjedn oczon ych, wydawn ictwem Österreichischer Verlag. To również stary towarzysz i wiem, że byłby zainteresowan y poznan iem takiego człowieka jak pan. Zrozumiałem, że König mówi o SS. – Nie jest przyp adkiem związany z tą pańską firmą badawczą? – Związany? A tak, związany – zgodził się. – Tacy ludzie jak baron doceniają dokładną informację. Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową z niedowierzan iem. – Co za miasto! Mówicie „przyjęcie pożegnaln e”, a nap rawdę myślicie „msza żałobna”. Pańskie „badan ia” brzmią trochę jak mój „imp ort i eks-
port”, Herr König: ozdobn a kokarda na dość zwykłym cieście. – Herr Günther, nie chce mi się wierzyć, aby te niezbędne eufemizmy były obce komuś, kto służył w Abwehrze. Jedn akże, skoro pan sobie życzy, odsłonię przed pan em, jak to mówią, swoją flankę. Ale odejdźmy od tego baru. Usiedliśmy przy stoliku na uboczu. – Organ izacja, której jestem członkiem, to w zasadzie związek niemieckich oficerów. Naszym głównym celem i zamiarem jest zbieran ie dan ych – pardon, wywiadowczych – dotyczących zagrożenia, jakie Armia Sowiecka stan owi dla woln ej Europ y. Chociaż rzadko posługujemy się stopn iami wojskowymi, obowiązuje nas wojskowa dyscyp lin a, jesteśmy bowiem oficerami i dżentelmen ami. Nasza walka z komun izmem jest rozp aczliwa, toteż czasem musimy robić rzeczy, które uważamy za niep rzyjemn e. Ale w wyp adku wielu starych towarzyszy, usiłujących dostosować się do życia w cywilu, satysfakcja z dalszej służby na rzecz stworzen ia nowych, woln ych Niemiec przeważa nad takimi względami. No i oczywiście nagrody są hojn e. Słowa te brzmiały tak, jakby König wygłaszał je – albo im podobn e – przy wielu inn ych okazjach. Zaczyn ałem podejrzewać, że liczba starych towarzyszy, którzy walcząc o przystosowan ie do życia w cywilu, znaleźli proste remedium w postaci podp orządkowan ia się jakiejś formie dyscyp lin y wojskowej, była większa, niż kiedykolwiek sądziłem. Mówił o wiele więcej, ale głównie wpuszczałem to jedn ym uchem, a wyp uszczałem drugim, więc po pewn ym czasie wysączył ze szklanki resztkę alkoholu i oznajmił, że jeśli nadal jestem zainteresowan y jego prop ozycją, to powin ien em poznać barona. Usłyszawszy, że owszem, jestem bardzo zainteresowan y, kiwnął z zadowolen iem głową i skierował mnie ku zasłonie z koralików. Pokon aliśmy długi korytarz, po czym weszliśmy na drugie piętro. – Ten lokal należy do modystki z sąsiedztwa – wyjaśnił König. – Właścicielka jest członkin ią Organ izacji i pozwala nam korzystać z mieszkan ia w celach rekrutacyjn ych. Przystanął pod drzwiami i zastukał delikatn ie, a na zap raszający okrzyk wprowadził mnie do środka. Jedyn e światło pochodziło z latarn i uliczn ej na zewnątrz, w pomieszczen iu było wszakże dość jasno, bym zdołał dojrzeć twarz człowieka siedzącego za biurkiem przy oknie – wysokiego, szczupłego, gładko ogolon ego i lekko łysiejącego mężczyzny o ciemn ych włosach; wyglądał na jakieś czterdzieści lat. – Proszę usiąść, Herr Günther – rzekł baron, wskazując mi krzesło po przeciwn ej stron ie biurka.
Usunąłem z krzesła stos pudeł na kap elusze, a König podszedł do okna za plecami baron a i przysiadł na szerokim p arap ecie. – Herr König jest przekon an y, że byłby pan znakomitym przedstawicielem naszej firmy – oznajmił mój rozmówca. – Chce pan powiedzieć agentem, prawda? – odp arłem, zap alając pap ierosa. – Jeśli pan woli. – Zobaczyłem, że się uśmiecha. – Ale zan im do tego dojdzie, powin ien em dowiedzieć się czegoś o pańskim charakterze i sytua cji życiowej. Przesłuchać pana, abyśmy mogli ustalić, jak najlep iej pana wykorzystać. – Taki Fragebogen? Rozumiem. – Zacznijmy od tego, jak się pan znalazł w SS. Opowiedziałem mu wszystko o swojej służbie w Krip o i RHSA i o tym, że oficerem SS zostałem niejako automatyczn ie. Wyjaśniłem, że pojechałem do Mińska z Aktion Grupp e Arthura Nebego, ale nie mogąc znieść mordowan ia kobiet i dzieci, pop rosiłem o przen iesien ie na front, zamiast czego dostałem przydział do Urzędu do spraw Zbrodn i Wojenn ych Wehrmachtu. Baron wypytywał mnie dokładn ie, ale uprzejmie, jak przystało na doskon ałego austriackiego dżentelmen a. Ale było coś w otaczającej go aurze, pewn a fałszywa skromn ość i nieszczerość wyczuwaln a w gestach i sposobie mówien ia, co zdawało się wskazywać na rzeczy, z których prawdziwy dżentelmen nie byłby już taki dumn y. – Proszę opowiedzieć o swojej służbie w Urzędzie do spraw Zbrodn i Wojenn ych. – To było od styczn ia 1942 roku do lutego 1944 – wyjaśniłem. – Jako oficer w stopn iu Oberleuten anta prowadziłem przesłuchan ia, dotyczące bestialstw popełnian ych zarówno przez Niemców, jak i przez Rosjan. – A gdzie dokładn ie miało to miejsce? – Główna siedziba mieściła się w Blumenhof, nap rzeciwko Min isterstwa Wojn y. Od czasu do czasu wymagan o ode mnie wyjazdów w teren. Zwłaszcza na Krym i na Ukrainę. Później, w 1943 roku, biura OKW z powodu bombardowań przen iosły się do Torgau. Baron uśmiechnął się wyn iośle i potrząsnął głową. – Pan wybaczy – powiedział – ale nie miałem pojęcia, że w obrębie Wehrmachtu istn iała taka instytucja. – W niczym to nie odbiega od standardów armii pruskiej w okresie Wielkiej Wojn y – odp arłem. – Trzeba przyjąć jakieś ogólne wartości human itarne nawet na polu walki.
– Pewn ie tak – westchnął baron, ale nie wyglądał na przekon an ego. – No dobrze. Co stało się później? – Kiedy działania wojenn e się nasiliły, zaistn iała kon ieczn ość wysłania na front wschodn i wszystkich mężczyzn zdoln ych do noszen ia bron i. W lutym 1944 roku zostałem skierowan y na Białoruś, do armii północn ej gen erała Schorn era, i awansowan y na Hauptmann a. Byłem oficerem wywiadu. – W Abwehrze? – Tak. Już wtedy mówiłem nieźle po rosyjsku. I trochę po polsku. Moja praca polegała głównie na tłumaczen iu. – I w końcu trafił pan do niewoli. Gdzie? – W Królewcu, w Prusach Wschodn ich, w kwietn iu 1945 roku. Wywieziono mnie do kop aln i miedzi na Uralu. – A gdzie dokładn ie na Uralu, jeśli pan tak uprzejmy? – Pod Swierdłowskiem. Tam ostateczn ie doszlifowałem język rosyjski. – Był pan przesłuchiwan y przez NKWD? – Oczywiście. Wielokrotn ie. Każdy oficer wywiadu bardzo ich interesował. – I co pan im powiedział? – Szczerze mówiąc, wszystko, co wiedziałem. Wojn a się skończyła i na tym etap ie nic już nie miało znaczen ia. Oczywiście nie przyznałem się do wcześniejszej przyn ależności do SS i pracy w OKW. Esesmanów zabieran o do specjaln ego obozu, gdzie albo ich rozstrzeliwan o, albo zmuszan o do pracy dla Sowietów w Komitecie Woln ych Niemiec. Wydaje mi się, że to spośród nich rekrutuje się większość funkcjon ariuszy niemieckiej policji ludowej. Podejrzewam, że również tutejszej wiedeńskiej Staa tspolizei. – Owszem. – Jego ton był cierpki. – Proszę mówić dalej, Herr Günther. – Pewn ego dnia w grudn iu 1945 roku dostaliśmy wiadomość, że niektórzy z nas zostaną przen iesien i do Frankfurtu nad Odrą. Powiedzieli, że wysyłają nas do obozu wyp oczynkowego. Jak pan sobie zap ewn e wyobraża, uznaliśmy to za niezły żart. Ale podczas transp ortu usłyszałem rozmowę dwóch strażników, którzy mówili, że jedziemy do kop aln i uran u w Sakson ii. Chyba żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, że rozumiem po rosyjsku. – Pamięta pan nazwę tego miejsca? – Johann georgenstadt w Erzgebirge na gran icy z Czechami. – Dziękuję – rzekł krótko baron. – Wiem, gdzie to jest. – Niedługo po przekroczen iu gran icy polsko-niemieckiej przy pierwszej okazji wyskoczyłem z pociągu i przedostałem się do Berlin a. – Trafił pan do jedn ego z obozów dla powracających jeńców wojenn ych?
– Tak, w Staa ken. Nie zabawiłem tam zbyt długo, dzięki Bogu. Tamtejsze pielęgniarki nie bardzo zwracały uwagę na nas, plennych. Interesowały się wyłącznie żołnierzami amerykańskimi. Na szczęście Urząd Opieki Społecznej przy Radzie Miasta prawie od razu odn alazł moją żonę pod naszym starym adresem. – Miał pan mnóstwo szczęścia, Herr Günther – oświadczył baron. – Pod wieloma względami. Nie powiedziałbyś, Helmut? – Już panu mówiłem, baron ie, że Herr Günther jest bardzo zaradn ym człowiekiem – odrzekł König, machin aln ie głaszcząc psa. – W rzeczy samej. Ale proszę mi powiedzieć, Herr Günther, czy nikt pana nie przesłuchiwał w związku z okoliczn ościami pańskich przeżyć w Związku Radzieckim? – Na przykład kto? Tym razem włączył się König. – Członkowie naszej organ izacji rozmawiali z wieloma jeńcami powracającymi z Rosji. Nasi ludzie występują jako pracown icy socjaln i, historycy i tym podobn i. Pokręciłem głową. – Może gdybym został oficjaln ie zwoln ion y, ale ja uciekłem… – Tak – potwierdził baron. – Pewn ie o to chodzi. W którym to przyp adku, Herr Günther, jest pan podwójnie szczęściarzem. Bo gdyby został pan oficjaln ie zwoln ion y, niemal na pewn o już dawn o kazalibyśmy pana zastrzelić po prostu z ostrożności, aby zap ewn ić naszej Organ izacji bezp ieczeństwo. Widzi pan, mówiąc o Niemcach, których skłonion o do pracy na rzecz Komitetu Woln ych Niemiec, miał pan absolutną rację. Zazwyczaj tych zdrajców zwaln ian o w pierwszej kolejn ości. Natomiast w kop aln i uran u w Erzgebirge, dokąd zamierzan o pana wysłać, nie przeżyłby pan nawet dwóch miesięcy. Lep iej już byłoby dostać od Rosjan kulę w łeb. Widzi pan więc, że teraz możemy być pana pewn i, bo wiemy, że Sowieci bez wahan ia daliby panu umrzeć. Baron wstał; przesłuchan ie wyraźnie dobiegło końca. Zobaczyłem, że jest wyższy, niż przyp uszczałem. König zsunął się z parap etu i stanął obok niego. Poderwałem się z krzesła i uścisnąłem dłoń baron owi, a następnie Königowi. König uśmiechnął się i wręczył mi jedn o ze swoich cygar. – Przyjacielu – rzekł. – Witaj w Organ izacji.
25
W ciągu następnych paru dni König jeszcze kilka razy spotykał się ze mną u modystki obok Casin o Oriental i szkolił mnie w zakresie różnych skomp likowan ych i sekretn ych działań Organ izacji. Najp ierw jedn ak musiałem uroczyście podp isać deklarację, że przysięgam na hon or niemieckiego oficera, iż nigdy nie zdradzę żadn ego szczegółu tajn ych przedsięwzięć, podejmowanych przez grupę. Deklaracja przewidywała również, że wszelkie naruszenia tajemn icy będą surowo karan e; König ostrzegł mnie, że najlep iej zrobię, ukrywając swoją nową pracę nie tylko przed krewn ymi i znajomymi, ale – przytaczam dokładn ie jego wyp owiedź – „nawet przed naszymi amerykańskimi kolegami”. Te słowa, jak również kilka inn ych, rzucon ych mimochodem uwag, sprawiły, że nabrałem przekon an ia, iż w gruncie rzeczy Organ izacja jest całkowicie fin ansowan a przez amerykański wywiad. Kiedy więc moje szkolen ie – znaczn ie skrócone, zważywszy na doświadczen ie, które zyskałem w Abwehrze – dobiegło końca, gniewn ie zażądałem od Belinsky’ego, by natychmiast ze mną porozmawiał. – Co cię gryzie, szwabie? – zap ytał, rozsiadając się przy zarezerwowan ym dla nas stoliku w spokojn ym kącie Café Schwarzenberg. – Jeśli jestem w lesie, to dlatego, że pokazałeś mi złą mapę. – Ach tak? Jak to? – Jak zwykle wyjął wykałaczkę o woni goździków i wziął się do roboty. – Doskon ale wiesz, kurwa. Belinsky, König należy do niemieckiej organ izacji wywiadowczej, którą założyli twoi ludzie. Wiem o tym, bo właśnie skończyli mnie werbować. Więc albo mnie oświecisz, albo pójdę stąd prosto do Stiftskasern e i opowiem, że doszedłem do wniosku, iż Linden a zamordowała grup a niemieckich szpiegów sponsorowan a przez Amerykanów. Belinsky rozejrzał się chyłkiem, po czym pochylił się ku mnie konfidencjon aln ie, obejmując stolik ramion ami, jakby miał zamiar go unieść i walnąć mnie w głowę. – Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł – wycedził cicho. – Nie? Może myślisz, że mnie powstrzymasz? Tak jak powstrzymałeś tego rosyjskiego żołnierza? Może i o tym powin ien em wspomnieć? – Niewykluczon e, że cię zabiję, szwabie – powiedział. – To nie powinn o być zbyt trudn e. Mam pistolet z tłumikiem. Mógłbym cię zastrzelić tu i teraz, pewn ie nikt by nie zwrócił uwagi. To miła cecha wiedeńczyków; cudzy mózg bryzga im do filiżanki, a oni i tak usiłują piln ować własnego nosa. –
Zachichotał, rozbawion y swoim konceptem, po czym pokręcił głową i zagłuszył mnie, gdy próbowałem odp owiedzieć. – Ale o czym my w ogóle mówimy? Nie ma powodu, żeby się kłócić. Najmniejszego powodu. Masz rację. Może powin ien em był to przedtem wyjaśnić, ale jeśli zostałeś zwerbowan y przez Organ izację, to na pewn o musiałeś podp isać zobowiązan ie do zachowan ia tajemn icy, czy tak? Przytaknąłem. – Może ty nie podchodzisz do tego poważnie, ale przyn ajmn iej zrozum, że mój rząd wymagał ode mnie podp isan ia podobn ej deklaracji, a ja traktuję to bardzo serio. Dop iero teraz mogę cię całkowicie wtajemn iczyć. Skądinąd to iron ia losu: prowadzę dochodzen ie w sprawie tej właśnie organ izacji, w której twoje obecn e członkostwo pozwala mi uznać, że nie stan owisz już zagrożenia dla bezp ieczeństwa. Co powiesz na taką pokrętną logikę? – No dobra – rzekłem. – Wysłuchałem twoich usprawiedliwień. Teraz może spróbuj wszystko mi opowiedzieć, co? – Wspomin ałem już o Crowcass, prawda? – O Komisji Zbrodn i Wojenn ych? Tak. – No więc, jak by to powiedzieć? Ścigan ie zbrodn iarzy hitlerowskich i wykorzystan ie niemieckiego person elu wywiadowczego to nie są całkiem oddzieln e zagadn ien ia. Od dłuższego czasu Stan y Zjedn oczon e rekrutują byłych członków Abwehry, żeby szpiegowali Sowietów. W Pullach powołano niezależną instytucję pod kierown ictwem wyższego oficera niemieckiego, mającą zbierać informacje na rzecz CIC. – Południowon iemieckie Przedsiębiorstwo Przemysłu U tylizacyjn ego? – Właśnie. Kiedy zakładan o Organ izację, udzielon o jej wyraźnych wskazówek, kogo jej woln o werbować. To miała być, rozumiesz, czysta operacja. Ale od pewn ego czasu podejrzewamy, że Organ izacja przyjmuje w swoje szeregi byłych funkcjon ariuszy SS, SD i gestap o, co stan owi naruszen ie jej pierwotn ych uprawn ień. Na litość boską, chcieliśmy zatrudn iać pracown ików wywiadu, a nie zbrodn iarzy wojenn ych. Moim zadan iem jest wykrycie, do jakiego stopn ia te niep ożądane elementy przen iknęły do Organizacji. Nadążasz? Kiwnąłem głową. – Ale co w tym wszystkim robił kap itan Linden? – Jak już wyjaśniałem, Linden pracował w archiwum. Niewykluczon e, że dzięki stan owisku w Centrum Dokumentacji mógł pełnić funkcję konsultanta Organ izacji w zakresie pozyskiwan ia nowych członków. Sprawdzać, czy to, co ludzie mówią, zgadza się z tym, co figuruje w przebiegu ich służby, ta-
kie rzeczy. Nie muszę ci chyba mówić, że Organ izacja robi, co może, by uniknąć infiltracji przez Niemców, których Sowieci w obozach jen ieckich zdążyli przeciągnąć na swoją stronę. – Tak – potwierdziłem. – Wyjaśnion o mi to niedwuznaczn ie. – Może Linden nawet im doradzał, kogo warto zwerbować. Ale tego akurat nie jesteśmy pewn i. Tego oraz zawartości przesyłek, których przewożeniem zajmował się twój kump el Becker. – Może wypożyczał im teczki potencjaln ych kandydatów, których właśnie przesłuchiwali, kiedy mieli jakieś podejrzen ia – podp owiedziałem. – Nie, to po prostu niemożliwe. Ochron a w Centrum jest szczeln iejsza niż dupa małża. Widzisz, po wojn ie armia obawiała się, że wasi ludzie będą próbować odzyskać dokumenty, przechowywan e w Centrum. Albo je zniszczyć. Z takiego miejsca nie wychodzi się z naręczem akt. Wgląd do dokumentów w całości odbywa się na miejscu i jest skrup ulatn ie rozliczan y. – No to może Linden podmien ił jakieś akta. Belinsky pokręcił głową. – Nie, to już nam przyszło na myśl, więc sprawdziliśmy wszystkie teczki, z którymi Linden miał do czyn ien ia, od ogólnego rejestru poczyn ając. Nie ma śladu, że coś zostało zniszczon e lub usun ięte. Wygląda na to, że jedyną szansą, by się dowiedzieć, co kombin ował, jest twoje członkostwo w tej zasran ej Organ izacji. Że nie wspomnę o nadziei, że przy okazji znajdziesz coś, co oczyści twojego kump la Beckera z zarzutów. – Mam coraz mniej czasu. Jego sprawa wchodzi na wokandę na początku przyszłego tygodnia. Belinsky się zamyślił. – Może mógłbym ci coś ułatwić u twoich nowych kolegów. Przyp uśćmy, że dostarczę ci jakiejś wartościowej informacji o Sowietach, wtedy twój prestiż w Organ izacji od razu wzrośnie, prawda? Oczywiście, najp ierw obejrzą to moi ludzie, ale twoi chłopcy nie muszą o tym wiedzieć. Gdybym to ubrał we właściwą prowen iencję, zyskałbyś opin ię niezłego szpiega. Co ty na to? – Dobrze. A skoro jesteś w takim twórczym nastroju, to może pomożesz mi z inną zagwozdką. Kiedy König już mnie poinstruował, jak korzystać ze skrytki na mieście, przydzielił mi pierwsze zadan ie. – Tak? Bardzo dobrze. Jakie? – Chcą, żebym zabił dziewczynę Beckera, Traudl. – Tę śliczną pielęgniareczkę? – Był nap rawdę oburzon y. – Tę ze szpitala ogólnego? Powiedzieli dlaczego? – Przyszła do Casin o Oriental, żeby zobaczyć, jak przep uszczam pien iądze
jej kochasia. Ostrzegałem ją, ale nie chciała słuchać. Chyba to ich zden erwowało. Ale nie był to powód, który podał mi König. – Czasem od razu zleca się mokrą robotę jako próbę lojaln ości – zamyślił się Belinsky. – Powiedzieli, jak masz to zrobić? – Powinn o to wyglądać na wyp adek – powiedziałem. – Oczywiście w tej sytua cji muszę ją jak najszybciej wyp rawić z Wiedn ia. I to jest twoje zadanie. Możesz jej załatwić zezwolen ie na podróż i bilet kolejowy? – Jasne – odp arł. – Ale spróbuj ją przekon ać, żeby zostawiła tutaj jak najwięcej swoich rzeczy. Przewieziemy ją przez strefę rosyjską i wsadzimy w pociąg do Salzburga. W ten sposób będzie wyglądało, że zaginęła albo nie żyje. To by ci pomogło, nie? – Po prostu dop iln ujmy, żeby bezp ieczn ie wydostała się z Wiedn ia – rzekłem. – Jeśli ktoś ma ryzykować, to lep iej, żebym to był ja, a nie ona. – Zostaw to mnie, szwabie. To mi zajmie kilka godzin, ale pan ienki już właściwie tu nie ma. Prop on uję, żebyś wrócił do hotelu i zaczekał, aż przyniosę ci dla niej pap iery. Potem pójdziemy ją zabrać. Właściwie byłoby lepiej, gdybyś z nią przedtem w ogóle nie rozmawiał. Może nie zechce zostawić waszego kolegi Beckera, żeby samotn ie wypił piwo, którego nawarzył? Więc lep iej, jeśli ją od razu zabierzemy i po prostu jak najszybciej stąd wyjedziemy. Wtedy nawet jeśli postan owi protestować, to niewiele już na to poradzi. Belinsky odszedł poczyn ić kon ieczn e kroki, ja zaś zacząłem się zastan awiać, czy wywoziłby Traudl z Wiedn ia równie skwap liwie, gdyby zobaczył fotografię, którą dał mi König. Ten ostatn i powiedział mi, że Traudl Braunsteiner jest agentką MWD. Znając dziewczynę, uznałem to za całkowitą bzdurę. Ale ktoś inny – a zwłaszcza członek CIC – na widok zdjęcia zrobionego w wiedeńskiej restauracji, na którym Traudl dobrze się bawi w towarzystwie pułkown ika MWD Poroszyn a, mógłby dojść do wniosku, że nie jest to wcale takie jasne.
26
Po powrocie zastałem w Pension Caspian list od żony; rozp oznałem ściśnięte, niemal dziecinn e pismo na tan iej, szarej kop ercie, wygniecion ej i brudn ej po kilku tygodniach wędrówki przez chaos usług pocztowych. Postawiłem przesyłkę na półce nad kominkiem w salon iku i wpatrywałem się w nią przez chwilę. Przyp omniałem sobie liścik, który ongiś tak samo postawiłem nad kominkiem w naszym berlińskim mieszkan iu, i pożałowałem, że nap isałem tak obcesowo. Od tamtej pory wysłałem do Kirsten jedyn ie dwa telegramy: jeden, żeby zawiadomić, że bezp ieczn ie dotarłem do Wiedn ia, i podać swój adres, i drugi, w którym uprzedzałem, że sprawa może potrwać trochę dłużej, niż pierwotn ie przewidywałem. Przyp uszczaln ie po analizie pisma Kirsten każdy grafolog z łatwością by mnie przekon ał, że sądząc z wszelkich oznak, kop erta zawiera list nap isan y przez kobietę cudzołożną – co więcej, kobietę, która postan owiła oznajmić swemu gap iowatemu mężowi, że chociaż zostawił jej dwa tysiące dolarów w złocie, ona i tak zamierza się z nim rozwieść, a pien iądze wykorzystać na wyjazd do Stanów Zjedn oczon ych z przystojn ym amerykańskim schätzi. Wciąż jeszcze patrzyłem na kop ertę z drżeniem w sercu, kiedy zadzwon ił telefon. To był Shields. – No i jak się dzisiaj miewamy? – zap ytał swoją zbyt precyzyjną niemczyzną. – Miewam się całkiem dobrze, dziękuję – odp arłem, przedrzeźniając jego sposób mówien ia, ale najwyraźniej tego nie zauważył. – Czym mogę panu służyć, Herr Shields? – No, zważywszy na to, że twój przyjaciel Becker zaraz staje przed sądem, szczerze mówiąc, zacząłem się zastan awiać, co z ciebie za detektyw. Zadałem sobie pytan ie, czy odkryłeś coś istotn ego dla sprawy; czy twój klient za swoje pięć tysięcy dolców w ogóle coś dostan ie. Urwał, czekając na moją odp owiedź, lecz milczałem, więc dodał zniecierpliwion y: – No? Jaka jest odp owiedź? Znalazłeś ten decydujący dowód, który ocali Beckera przed stryczkiem? Czy też twój koleś pójdzie na szafot? – Shields, znalazłem świadka Beckera, jeśli o to panu chodzi. Tylko nie mam nic, co by go łączyło z Linden em. Przyn ajmn iej na razie. – No to musisz się pospieszyć, Günther. W tym mieście procesy mają ten-
dencję do szybkich zakończeń. Byłoby mi przykro, gdybyś w końcu udowodnił, że zmarły był niewinn y. To fataln ie wygląda, jestem pewien, że się ze mną zgodzisz. Marn ie dla nas, marn ie dla was, a najgorzej dla faceta na końcu sznurka. – A gdybym wystawił wam tego gościa, żebyście go zatrzymali jako ważnego świadka w sprawie? – Prop ozycja była rozp aczliwa, ale uznałem, że warto spróbować. – Ina czej nie da się go ściągnąć do sądu? – Nie. A Becker przyn ajmn iej miałby kogo pokazać p alcem. – Chcesz, żebym nasrał na dywan. – Shields westchnął. – Nie znoszę, kiedy druga stron a nie dostaje uczciwej szansy. No dobra, powiem ci, co zrobię. Pogadam z moim przełożonym, majorem Wimberleyem, i zobaczę, co on zaleci. Ale nie mogę niczego obiecać. Major prawdop odobn ie każe mi pójść na całość i uzyskać wyrok skazujący, do diabła z waszym świadkiem. Wszyscy wokół naciskają na szybki wyn ik, wiesz, jak to jest. Brygadier nie lubi, kiedy w jego mieście morduje się amerykańskich oficerów. Mówię o generale brygady Alexandrze O. Gorderze, dowódcy 796. pułku. To twardy skurwysyn. Będę w kontakcie. – Dzięki, Shields. Jestem wdzięczny. – Jeszcze mi nie dziękuj, stary. Odłożyłem słuchawkę i wziąłem do ręki kop ertę. Powachlowałem się nią, potem wyczyściłem rożkiem paznokcie, aż wreszcie ją rozdarłem. Kirsten niespecjaln ie lubiła pisać listy. Widokówki były bardziej w jej stylu, tyle że pocztówka z Berlin a nie zostawiłaby wielkiego pola wyobraźni. Bo cóż by mogło na niej być? Widok ruin Kaiser Wilhelm Kirche? Zbombardowan y gmach opery? Barak egzekucyjn y na Plötzensee? Pomyślałem, że jeszcze długo nie będzie żadn ych pocztówek z Berlin a. Rozp rostowałem kartkę i zacząłem czytać. Drogi Bernie, mam nadzieję, że ten list do Ciebie dotrze, ale życie jest tutaj takie trudne, że może się nie udać, wtedy spróbuję wysłać telegram, choćby po to, by Ci powiedzieć, że u mnie wszystko w porządku. Z rozkazu Sokołowskiego sowiecka żandarmeria kontroluje cały ruch z Berlina na Zachód, co może oznaczać, że poczta nie dochodzi. Nap rawdę się boi my, że to się skończy pełną blokadą Berlina, z zamiarem wyp chnięcia z miasta Amerykanów, Brytyjczyków i Francuzów – chociaż akurat po Francuzach nikt chyba płakać nie będzie. Nikomu nie przeszkadza, że Jankesi i Angole się tu rządzą – przynajmniej z nami walczyli i wygrali. Ale żabojady? Straszni z nich hip okryci. Fikcyjny obrazek zwycięskiej francuskiej armii jest dla przeciętnego Niemca nie do zniesienia.
Ludzie mówią, że Amerykanie i Anglicy nie będą po prostu stać i patrzeć, jak miasto wpada w łapy ruskich. Brytyjczyków nie byłabym taka pewna. W tej chwili mają pełne ręce roboty z Palestyną (z berlińskich księgarń i bibliotek zniknęły wszystkie książki o syjonistycznym nacjonalizmie, co zdaje się już znamy skądinąd). Z drugiej strony, właśnie teraz, kiedy wszyscy są zdania, że Brytyjczycy mają ważniejsze sprawy na głowie, zaczęły krążyć pogłoski, że unieszkodliwili niemiecką flotę! W morzu jest pełno ryb, które moglibyśmy zjeść, a oni zajmują się wysadzaniem statków! Czyżby zamierzali nas uratować od ruskich tylko po to, by skazać nas na śmierć głodową? Wciąż się słyszy plotki o kanibalizmie. Po Berlinie krąży historia, że ktoś wezwał policję do jakiegoś domu na Kreuzbergu, bo lokatorzy z parteru usłyszeli na piętrze straszliwy rwetes i krzyki, a potem z sufitu zaczęła kapać krew. Kiedy wyłamali drzwi, znaleźli parę staruszków, pożywiających się surowym mięsem kuca, którego przywlekli z ulicy i zatłukli kamieniem. Może to niep rawda, ale mam straszne podejrzenie, że jednak tak. Morale z pewnością sięgnęło dna. Na niebie jest gęsto od samolotów transp ortowych, a żołnierze wszystkich czterech mocarstw zrobili się strasznie nerwowi. Pamiętasz Karla, syna Frau Fersten? W zeszłym tygodniu wrócił z sowieckiego obozu dla jeńców wojennych w bardzo złym stanie zdrowia. Podobno lekarz orzekł, że biedny chłopak właściwie nie ma płuc. Jego matka powtórzyła mi, co mówił o pobycie w Rosji. To okropne! Bernie, czemu nigdy o tym ze mną nie rozmawiałeś? Może okazałabym większe zrozumienie, może bym Ci pomogła. Zdaję sobie sprawę, że odkąd wojna się skończyła, byłam dla Ciebie marną żoną. Jakoś trudniej mi to znieść teraz, kiedy Cię nie ma. Więc pomyślałam, że kiedy wrócisz, moglibyśmy wydać trochę tych pieniędzy, które zostawiłeś – tyle forsy! obrobiłeś bank? – żeby wyjechać gdzieś na wakacje. Na jakiś czas opuścić Berlin i spędzić trochę czasu we dwoje. Tymczasem część tych pieniędzy przeznaczyłam na nap rawę sufitu. Tak, wiem, że planowałeś sam to zrobić, ale pamiętam również, że wciąż odkładałeś to na później. W każdym razie już po wszystkim i sufit wygląda bardzo ładnie. Wracaj szybko, żeby go obejrzeć. Tęsknię za Tobą. Twoja kochająca żona Kirsten
I tyle, co się tyczy grafologa z mojej wyobraźni, pomyślałem radośnie i nalałem sobie resztkę wódki Traudl. Co odn iosło taki skutek, że natychmiast wyp arowało ze mnie całe napięcie, które wzbudzała kon ieczn ość zadzwon ien ia do Liebla, by mu zreferować mikroskop ijn e postępy, jakie poczyn iłem. Do diabła z Belinskym, zawołałem w duchu, postan awiając zap ytać Liebla, czy jego zdan iem próba zatrzyman ia Königa, żeby siłą zmusić go do zeznań, przyn iosłaby Beckerowi jakiś pożytek. Jedn ak gdy Liebl wreszcie podszedł do telefon u, jego głos brzmiał, jakby adwokat właśnie spadł ze schodów. Zazwyczaj bezp ośredn i i popędliwy, tym razem robił wrażenie wystraszon ego i mówił jak człowiek balansujący niebezp ieczn ie blisko krawędzi załaman ia. – Herr Günther – wychryp iał, po czym przełknął ślinę i zamilknął. Usłyszałem, że bierze głęboki wdech, żeby się opan ować. – Zdarzył się
okropn y wyp adek. Fräulein Braunsteiner nie żyje. – Nie żyje…? – powtórzyłem tępo. – Jak to? – Przejechał ją samochód – rzekł cicho Liebl. – Gdzie? – Niemal na progu szpitala, w którym pracowała. Podobn o zginęła na miejscu. Nic nie dało się dla niej zrobić. – Kiedy to było? – Zaledwie przed dwoma godzin ami, kiedy wychodziła po dyżurze. Niestety, kierowca się nie zatrzymał. Tyle mogłem sam odgadnąć. – Pewn ie się bał. Może pił. Kto wie? Austriacy tak źle prowadzą. – Czy ktoś widział ten… wyp adek? – Te słowa w moich ustach zabrzmiały wręcz gniewn ie. – Dotąd pory nie zgłosił się żaden świadek. Ale ktoś podobn o zap amiętał, że trochę dalej na Alser Strasse widział czarn ego mercedesa, który jechał o wiele za szybko. – Chryste – jęknąłem – to tuż za rogiem. I pomyśleć, że może nawet słyszałem pisk opon… – Tak, tak, no właśnie! – jęknął Liebl. – Ale nie czuła bólu. To stało się tak szybko, że w ogóle nie cierp iała. Samochód uderzył ją w sam środek pleców. Lekarz, z którym rozmawiałem, powiedział, że kręgosłup był kompletn ie zmiażdżony. Zap ewn e zginęła, zan im jeszcze upadła na ziemię. – Gdzie ona teraz jest? – W szpitaln ej kostn icy – westchnął Liebl. Usłyszałem, jak zap ala pap ierosa i głęboko się zaciąga. – Herr Günther – powiedział. – Oczywiście, będziemy musieli powiadomić Herr Beckera. A skoro pan go zna znaczn ie lep iej… – O nie – zap rotestowałem szybko. – Mam dosyć parszywych zajęć, nie podejmę się jeszcze tego. Niech pan zabierze jej polisę ubezp ieczen iową i testament, będzie panu łatwiej. – Zap ewn iam pana, Herr Günther, że jestem tym równie przejęty, jak pan. Nie ma potrzeby… – Tak, ma pan rację. Przep raszam. Proszę posłuchać, nie chcę, żeby to zabrzmiało gruboskórnie, ale może dzięki temu uda nam się załatwić odroczenie. – Nie wiem, czy to do końca kwalifikuje się jako „powody osobiste” – zadumał się Liebl. – Przecież nie byli małżeństwem ani nic. – Na litość boską, miała urodzić jego dziecko.
Zap adła krótka, pełna emocji cisza. W końcu Liebl wykrztusił: – Nie miałem o tym pojęcia! Tak, oczywiście ma pan rację. Zobaczę, co da się zrobić. – Kon ieczn ie. – Ale jak ja to powiem Herr Beckerowi? – Niech mu pan powie, że została zamordowan a – odp arłem. Zaczął protestować, ale nie byłem w nastroju do sporów. – To z pewn ością nie wyp adek, proszę mi wierzyć. Niech pan mu powie, że to robota jego starych kumpli. Dokładn ie tymi słowami. On zrozumie. Może to trochę pobudzi jego pamięć! Może teraz przyp omni sobie coś, co powin ien był mi powiedzieć wcześniej. Niech mu pan powie, że jeśli teraz, po tym, co się stało, nie ujawni wszystkiego, co wie, to zasługuje na to, żeby zawisnąć. – Rozległo się pukan ie do drzwi; Belinsky przyn iósł dokumenty Traudl. – Niech mu pan to powie! – uciąłem i z trzaskiem odłożyłem słuchawkę. Potem przeszedłem przez salon ik i szarpn ięciem otworzyłem drzwi. Belinsky podetknął mi pod nos zbędne już dokumenty podróżne Traudl, po czym wmaszerował do pokoju, wesoło nimi wymachując, zbyt zadowolony z siebie, aby zauważyć mój nastrój. – Nie było łatwo załatwić tak szybko różową przep ustkę – oznajmił – ale stary Belinsky się postarał. Tylko nie pytaj, w jaki sposób. – Ona nie żyje – powiedziałem sucho i zobaczyłem, że jego płaska twarz wiotczeje. – Kurwa – zaklął – a to przykrość. Co się, u diabła, stało? – Przejechał ją samochód. – Zap aliłem pap ierosa i opadłem na fotel. – Śmierć na miejscu. Przed chwilą adwokat Beckera powiedział mi o tym przez telefon. To się stało niedaleko stąd, dwie godzin y temu. Belinsky pokiwał głową i usiadł na kan ap ie. Chociaż unikałem jego wzroku, czułem, że próbuje wejrzeć mi w duszę. Przez chwilę potrząsał głową, potem zaś wyjął fajkę i zaczął ją nabijać. Kiedy skończył, przystąpił do rozpalan ia, a gdy wreszcie mu się to udało, zap ytał, pykając łapczywie raz po raz, jakby od tego zależało jego życie: – Wybacz… że pytam… ale nie zmien iłeś… zdan ia… co? – W jakiej sprawie? – warknąłem wściekle. Wyjął fajkę z ust i zajrzał do główki, a następnie znów wetknął ją między wielkie, nierówne zęby. – Żeby zabić ją osobiście. Odczytując odp owiedź z mojej szybko zmien iającej barwę twarzy, potrząsnął głową i odp owiedział sam sobie:
– Nie, oczywiście, że nie. Co za głupie pytan ie. Przep raszam. – Wzruszył ramion ami. – Niemniej jedn ak musiałem zap ytać. Musisz przyznać, że to niezwykły zbieg okoliczn ości, prawda? Organ izacja każe ci sfingować jej wyp adek, a zaraz potem ona gin ie potrącona przez samochód. – Może to ty zrobiłeś – usłyszałem swój głos. – Może. – Belinsky pochylił się ku mnie. – No, zobaczmy: najp ierw marnuję całe popołudnie, żeby załatwić tej nieszczęsnej Fräulein bilet i pap iery, żeby wydostać ją z Austrii, a potem z zimną krwią rozjeżdżam ją na ulicy w drodze do ciebie. Tak to widzisz? – Jaki samochód prowadzisz? – Mercedesa. – Jakiego koloru? – Czarn ego. – Ktoś widział, jak czarn y mercedes pędem odjeżdżał z miejsca wyp adku. – Ośmielę się zauważyć, że jeszcze nie widziałem, żeby samochód w Wiedniu jechał woln o. A gdybyś nie zauważył, przyp omin am, że co drugi niewojskowy samochód w tym mieście to czarn y mercedes. – Niemniej – upierałem się – może obejrzymy przedn i zderzak i sprawdzimy, czy nie ma wgnieceń na masce? – Proszę bardzo. – Rozłożył ręce niewinn ym gestem, jakby chciał wygłosić kazan ie na górze. – Nadmien iam tylko, że cały samochód jest powgniatan y. Wygląda tak, jakby obowiązywało jakieś prawo, zabran iające ostrożnej jazdy. – Na chwilę zajął się fajką. – Słuchaj, Bern ie, wybacz, że to mówię, ale grozi nam, że wylejemy tu dziecko z kąpielą. Straszn ie mi szkoda, że biedn a Traudl nie żyje, ale nie ma sensu, żebyśmy się z tego powodu kłócili. Może nap rawdę zdarzył się wyp adek? Sam wiesz, że to prawda, co mówię o tutejszych kierowcach. Są gorsi od Sowietów, a to wiele powiedzian e. Jezu, rzeczy, które się dzieją na ulicach tego miasta, są gorsze niż wyścigi rydwanów. Zgadzam się, że to diabeln y zbieg okoliczn ości, ale chyba sam przyznasz, że tak mogło być, można to sobie wyobrazić. – Taak. – Powoli pokiwałem głową. – Przyznaję, nie jest to niemożliwe. – Z drugiej stron y, może Organ izacja wysłała więcej niż jedn ego agenta, żeby ją zabić? Gdyby tobie się nie udało, dop adłby ją kto inny. Zamachy często tak się organ izuje, nic w tym dziwn ego. A przyn ajmn iej takie mam doświadczen ia. – Urwał i wycelował we mnie fajkę. – Wiesz, co myślę? Myślę, że kiedy następnym razem zobaczysz się z Königiem, po prostu nic nie mów. Jeśli sam o tym wspomni, możesz założyć, że to prawdop odobn ie był wyp adek, a cała zasługa i tak przyp adn ie tobie. – Pogrzebał w kieszen i,
wyciągnął brązową kop ertę i rzucił mi ją na kolan a. – W tej sytua cji to zapewn e nie będzie potrzebn e, ale trudn o. – Co to takiego? – Z posterunku MWD pod Sop ron em, w pobliżu gran icy niemieckiej. Szczegółowy spis pracown ików MWD i metod stosowan ych w całych Węgrzech i Doln ej Austrii. – I niby jak wszedłem w posiadan ie tego drobiazgu? – Wyobrażałem sobie, że przejmiesz prowadzen ie gościa, który nam to dostarczył. Prawdę mówiąc, taki właśnie materiał najbardziej ich podn ieca. Na imię ma Jurij. Więcej nie musisz wiedzieć. Tu jest plan dojazdu i położenie skrytki, której używa. Niedaleko miasteczka Mattersburg znajduje się most kolejowy. Obok mostu prowadzi kładka i mniej więcej w dwóch trzecich jej długości jest złaman a poręcz. Górna część tej poręczy to lity metal, pusty w środku. Musisz tylko raz na miesiąc zabrać stamtąd informacje i zostawić trochę pien iędzy oraz instrukcje. – Jak mam wyjaśnić, skąd go znam? – Do niedawn a Jurij był odkomenderowan y do Wiedn ia. Kup owałeś dla niego zaświadczen ia tożsamości. Ale teraz zrobił się bardziej ambitn y, a ty nie masz pien iędzy, żeby zapłacić za to, co prop on uje. Więc przekazujesz go Organ izacji. CIC już ocen iło jego wartość. Wzięliśmy wszystko, co dało się z niego wyciągnąć, przyn ajmn iej na krótką metę. Nic złego się nie stan ie, jeśli teraz sprzeda to samo Organ izacji. – Belinsky znów rozp alił fajkę i pykał energiczn ie, czekając na moją rea kcję. – Nap rawdę – dodał – nic łatwiejszego. Taka operacja właściwie nie zasługuje na określen ie „wywiadowcza”. Tak jak zresztą prawie żadna inna, możesz mi wierzyć. Ale wziąwszy wszystko razem, takie źródło i rzekomo udan e morderstwo nieźle cię uwiarygodn ią u tych chłopców. – Wybacz mój brak entuzjazmu – odp arłem oschle – ale jakoś przestaję widzieć, co ja tu w ogóle robię. Belinsky pokręcił niezobowiązująco głową. – Myślałem, że chcesz oczyścić swojego starego komp ana. – Chyba nieuważnie słuchałeś. Becker nigdy nie był moim przyjacielem, ale nap rawdę sądzę, że nie jest win ien zabójstwa Linden a. I tak samo myślała Traudl. Dopóki żyła, czułem, że warto zajmować się tą sprawą, próba udowodn ien ia, że Becker jest niewinn y, miała jakiś sens. Ale teraz nie jestem tego już taki pewn y. – Daj spokój, Günther – żachnął się Belinsky. – Życie Beckera nawet bez dziewczyn y i tak jest lepsze niż brak życia. Uczciwie sądzisz, że Traudl
chciałaby, żebyś zrezygnował? – Możliwe, gdyby wiedziała, w jakim gównie on tkwi. Z jakimi ludźmi się zadawał. – Wiesz, że to niep rawda. Jasne, że z Beckera nie był żaden min istrant, ale wnosząc z tego, co mi o niej opowiadałeś, o co zakład, że świetn ie o tym wiedziała? Niewiele niewinn ości zostało na tym świecie, a już na pewn o nie w Wiedn iu. Westchnąłem i ze znużeniem potarłem kark. – Może masz rację – przyznałem. – Może to chodzi tylko o mnie. Przyzwyczaiłem się do lep iej zdefin iowan ych sytua cji. Przychodził klient, płacił, a ja ruszałem w kierunku, jaki w dan ej chwili wydawał mi się stosown y. Czasem udawało mi się nawet rozwiązać sprawę. To bardzo przyjemn e uczucie, wiesz? Ale teraz zewsząd nap ierają na mnie ludzie, którzy mi mówią, jak mam pracować. Jakbym stracił całą niezależność. Przestałem się czuć jak prywatn y detektyw. Belinsky zakołysał głową jak człowiek, który wszystko już sprzedał. A przede wszystkim wyjaśnien ia. Ale i tak spróbował: – No co ty, chyba już pracowałeś jako tajn y agent? – Jasne – powiedziałem. – Ale cel był jaśniejszy. Przyn ajmn iej pokazywali mi fotografię przestępcy. Wiedziałem, co jest słuszne. Teraz jedn ak wszystko się zamazało i to mnie jakoś zniechęca. – Nic już nie będzie takie samo, szwabie. Wojn a zmien iła wszystko dla wszystkich, w tym dla prywatn ych detektywów. Lecz jeśli chcesz obejrzeć fotografie przestępców, to chodź, pokażę ci kilka setek. Sami zbrodn iarze wojenn i. – Zdjęcia szwabów? Posłuchaj, Belinsky, jesteś Amerykan in em i jesteś Żydem. O wiele łatwiej ci tutaj odróżnić dobro od zła. Ale ja? Ja jestem Niemcem. Przez jedną krótką, paskudną chwilę należałem nawet do SS. Gdybym spotkał któregoś z twoich zbrodn iarzy, ten człowiek pewn ie uścisnąłby mi dłoń i nazwał starym towarzyszem. Na to nie znalazł już odp owiedzi. Wziąłem jeszcze jedn ego pap ierosa i wyp aliłem go w milczen iu, po czym ze smutkiem pokręciłem głową. – A może to chodzi o Wiedeń? Może już za długo jestem poza domem? Napisała do mnie żona. Kiedy wyjeżdżałem z Berlin a, nie za bardzo nam się układało. Szczerze mówiąc, nie mogłem się doczekać wyjazdu i wziąłem tę sprawę właściwie wbrew sobie. W każdym razie teraz ona pisze, że ma nadzieję, że zaczniemy od nowa. I wiesz co, nie mogę się doczekać, żeby do
niej wrócić i się do tego przymierzyć. Może… – Potrząsnąłem głową. – Może muszę się napić. Belinsky entuzjastyczn ie wyszczerzył zęby. – To rozumiem, szwabie! – zawołał. – W tej robocie nauczyłem się jedn ego; wątpliwości najlep iej zalać alkoholem!
27
Kiedy wyszliśmy z Melodies Bar, nocn ego klubu w pierwszym Bezirku, było już późno. Belinsky odwiózł mnie do domu i zap arkował pod pensjon atem, lecz gdy wysiadałem z samochodu, z cien ia pobliskiej bramy nagle wyn urzyła się kobieta. Była to Veron ika Zartl. Uśmiechnąłem się do niej z przymusem – za dużo wypiłem i nie miałem ochoty na towarzystwo. – Dzięki Bogu, że jesteście – powiedziała. – Czekam na was od kilku godzin. – Wzdrygnęła się, słysząc przez otwarte drzwi auta wulgarn y komentarz Belinsky’ego. – Co się dzieje? – zap ytałem. – Potrzebuję twojej pomocy. W moim pokoju jest mężczyzna. – A co w tym dziwn ego? – zakpił Belinsky. Veron ika zagryzła wargę. – Bern ie, on nie żyje. Musisz mi pomóc. – Nie bardzo wiem, w jaki sposób – odp arłem niep ewn ie, żałując, że nie zostaliśmy dłużej w Melodies. „W dzisiejszych czasach dziewczyn a nie może nikomu ufać”, mruknąłem do siebie, ale powiedziałem tylko: – Wiesz, właściwie to jest robota dla policji. – Nie mogę wezwać policji – jęknęła zniecierp liwion a. – To by oznaczało obyczajówkę, austriacką policję krymin alną, urzędników służby zdrowia, rozp rawę w sądzie. Straciłabym pokój i wszystko poza tym. Nie rozumiesz tego? – Dobrze, już dobrze. Co się stało? – Chyba miał atak serca. – Spuściła głowę. – Przep raszam, że cię niep okoję, ale nap rawdę nie mam się do kogo zwrócić. Znów zakląłem w duchu, po czym wsadziłem głowę do samochodu Belinsky’ego. – Ta pani potrzebuje pomocy – burknąłem bez entuzjazmu. – Nie tylko tego. – Ale włączył siln ik i dodał: – No dobra, wskakujcie, szybko. Zawiózł nas na Rotenturmstrasse i stanął pod uszkodzoną przez bomby kamien icą, w której Veron ika zajmowała pokój. Kiedy wysiedliśmy z samochodu, wskazałem częściowo odbudowaną katedrę po drugiej stron ie ciemnego, wybrukowan ego placu. – Zobacz, czy nie znajdziesz na budowie jakiejś plandeki – zwróciłem się do Belinsky’ego – a ja pójdę na górę i się rozejrzę. Jeśli wytrzaśniesz coś od-
powiedn iego, przyn ieś to na drugie piętro. Był zbyt pijan y, by się spierać. Skinął tępo głową i ruszył w stronę obudowan ej rusztowan iem katedry, ja zaś wszedłem za Veron iką po schodach. Na jej dużym, dębowym łóżku leżał nieżywy tęgi mężczyzna lat około pięćdziesięciu. Zawałom serca często towarzyszą torsje, toteż usta i nos zmarłego pokryte były wymiocin ami i jego twarz wyglądała, jakby poważnie się pop arzył. Przyłożyłem palce do spocon ej szyi den ata. – Jak długo tu leży? – Trzy, cztery godzin y. – Całe szczęście, że go przykryłaś – powiedziałem. – Zamknij to okno. – Zdarłem pościel z ciała zmarłego i uniosłem go do pozycji siedzącej. – Pomóż mi z tym – poleciłem. – Co robisz? – Pomogła mi przygiąć tułów trup a do jego stóp, jakbyśmy zamykali wyp chaną walizkę. – Usiłuję skurwysyn a ułożyć – odp arłem. – Odrobin a gimn astyki powinn a spowoln ić tężenie pośmiertn e, będzie łatwiej wsadzić go do samochodu, a potem wyjąć. – Z całej siły przygniotłem zmarłemu kark, a potem, dysząc z wysiłku, znów opuściłem korp us na zarzygan e poduszki. – Twój wujcio musiał mieć dodatkowe kartki żywnościowe – wysap ałem. – Waży pewn ie pon ad sto kilo. Dobrze, że mamy Belinsky’ego do pomocy. – Belinsky jest policjantem? – zap ytała. – Czymś w tym rodzaju – odrzekłem – ale nie martw się, to nie taki gliniarz, który by się przejmował statystyką przestępczości. Belinsky ma inny orzech do zgryzien ia: poluje na zbrodn iarzy wojenn ych. – Wziąłem się do zgin an ia rąk i nóg zmarłego. – Co zamierzasz z nim zrobić? – zap ytała, jakby dostała mdłości. – Zrzucić go na tory kolejowe. Jeśli będzie nagi, wszyscy pomyślą, że to ruscy się z nim zabawili i wyrzucili go z pociągu. Przy odrobin ie szczęścia przejedzie po nim eksp res i nikt go już nie pozna. – Przestań, proszę… – jęknęła słabym głosem. – Był dla mnie bardzo miły… Wreszcie skończyłem z ciałem, wyp rostowałem się i pop rawiłem krawat. – To ciężka praca dla kogoś, kto pił wódkę na kolację. Gdzie, u diabła, jest ten Belinsky? – Dostrzegłem ubran ie mężczyzny, złożone schludn ie na krześle stojącym przy brudn ych zasłonach okienn ych. – Przejrzałaś mu już kieszen ie? – Nie, oczywiście, że nie. – Ty faktyczn ie jesteś nowa w tej robocie, co?
– W ogóle nic nie rozumiesz. To był mój dobry znajomy. – Najwyraźniej. Wszedł Belinsky, niosąc długi kawał białej tkan in y. – Obawiam się, że nic więcej nie dało się znaleźć. – Co to jest? – Obrus ołtarzowy, jak mi się wydaje. Znalazłem go w szafie w zakrystii. Nie wygląda, żeby ktoś go używał. Kazałem Veron ice pomóc Belinsky’emu owinąć gościa w tkan inę, a sam przeszukałem jego kieszen ie. – Jest w tym niezły – zwrócił się Belinsky do dziewczyn y. – Kiedyś zrewidował i mnie, tyle że ja jeszcze oddychałem. Powiedz mi, złotko, nap rawdę to robiłaś z tym grubasem, kiedy odwalił kitę? – Daj jej spokój, Belinsky. – Błogosławien i, już teraz, ci, którzy umierają w Panu – zachichotał. – Co do mnie, mam nadzieję, że umrę w dobrej kobiecie. Otworzyłem portfel zmarłego i rzuciłem na toa letkę zwitek bankn otów dolarowych i szylingów. – Czego szukasz? – zap ytała Veron ika. – Skoro mam się pozbyć ludzkiego ciała, chciałbym dowiedzieć się o nim czegoś więcej, niż jakiego koloru ma majtki. – Nazywał się Karl Heim – powiedziała cicho. Znalazłem wizytówkę. – Dr Karl Heim – przeczytałem. – Dentysta, co? To on dawał ci pen icylinę? – Tak. – Człowiek, który lubił się zabezp ieczać, co? – mruknął Belinsky. – Sądząc z wyglądu tego pokoju, mogę zrozumieć dlaczego. – Skinął w stronę leżących na toa letce pien iędzy. – Zatrzymaj tę forsę, śliczn otko. Załatw sobie nowego dekoratora wnętrz. W portfelu Heima była jeszcze jedn a wizytówka. – Belinsky – zap ytałem – słyszałeś kiedyś o kimś, kto nazywa się major Jesse P. Breen? Z czegoś o nazwie DP Screening Project? – Jasne, że tak – powiedział, podchodząc do mnie i wyjmując mi wizytówkę z palców. – DPSP to specjaln y wydział 430. pułku. Breen to miejscowy oficer łącznikowy CIC do spraw Organ izacji. Jeśli jakiś członek Organizacji ma kłopoty z amerykańską żandarmerią wojskową, zadan iem Breena jest pomóc mu ją zblatować. Chyba że sprawa jest poważna, na przykład gdy chodzi o morderstwo. Ale nie wykluczam, że to również umie
załatwić, pod warunkiem że ofiarą nie był Anglik ani Amerykan in. Wygląda na to, że nasz przyjaciel mógł być twoim towarzyszem bron i, Bern ie. Belinsky gadał, a ja tymczasem zajrzałem do kieszen i spodni Heima, skąd wyjąłem pęk kluczy. – W takim razie chyba byłoby dobrze, żebyśmy we dwóch zajrzeli do gabin etu zacnego doktora – oświadczyłem. – Czuję w skarp etkach, że moglibyśmy tam znaleźć coś ciekawego. Porzuciliśmy nagie zwłoki Heima na spokojn ym odcinku torów w pobliżu Ostbahnhof w sowieckim sektorze miasta. Zależało mi na tym, żeby jak najszybciej się oddalić, ale Belinsky uparł się zaczekać w aucie, aż jakiś pociąg dokończy dzieła. Nie minął kwadrans, kiedy po torach z łoskotem przetoczył się pociąg towarowy, jadący na wschód przez Budap eszt, i ciało Heima rozpadło się na strzępy pod setkami par kół. – Wszelkie ciało to jakby trawa – zainton ował Belinsky – a cały wdzięk 1 jego jest niby kwiat polny. Trawa usycha, więdnie kwiat . – Przestań, dobra? – warknąłem. – To mnie den erwuje. – A dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka. Jak sobie życzysz, szwabie. – Daj spokój – powiedziałem. – Jedźmy stąd. Pojechaliśmy na północ do Währing w osiemn astym Bezirku. Elegancki dwup iętrowy budyn ek stał na Türkenschanzp latz w pobliżu sporego parku, który przecin ała boczn ica kolejowa. – Mogliśmy zgubić naszego pasażera tutaj – rzekł Belinsky – niemal na progu jego domu. I oszczędzić sobie wycieczki do sektora sowieckiego. – Tu jest sektor amerykański – przyp omniałem mu. – Tutaj wyrzuca się z pociągu tylko tych ludzi, którzy jadą na gapę. I nawet się czeka, aż pociąg przystan ie. – No proszę, jaki dobry jest wuj Sam, co? Ale masz rację, Bern ie, naszemu trup owi lep iej u ruskich. Nieraz już wyrzucali któregoś z naszych z pociągu. Za nic nie chciałbym pracować u nich jako torowiec. Cholern ie niebezp ieczne zajęcie, moim zdan iem. Wysiedliśmy z samochodu i podeszliśmy do budynku. Nic nie wskazywało na to, że ktoś jest w domu. Niewielki płotek szczerzył do nas drewn ian e sztachety, ciemn e okna w biało tynkowan ych ścian ach ziały pustką niczym oczodoły w ogromn ej czaszce. Zaśniedziała tabliczka przy furtce powiadamiała z typ ową wiedeńską przesadą, że mieszka tu Dr Karl Heim, chirurg i konsultant ortodonta, utytułowan y większością liter alfabetu, oraz wskazywała dwa wejścia:
do mieszkania i do gabin etu. – Ty obejrzyj dom – powiedziałem, otwierając kluczami drzwi frontowe – a ja wejdę boczn ym wejściem i sprawdzę pokój przyjęć. – Jak sobie życzysz. – Belinsky wyciągnął z kieszen i płaszcza latarkę, a widząc, że się w nią wpatruję, dodał: – No co? Boisz się ciemn ości, czy jak? – Zaśmiał się głośno: – Masz, weź. Ja widzę po ciemku. W mojej branży trzeba to umieć. Wzruszyłem ramion ami i odebrałem mu latarkę. Wtedy jeszcze raz sięgnął do kieszen i i wyjął pistolet. – Poza tym – dodał, przykręcając tłumik – wolę mieć jedną rękę wolną, żeby naciskać klamki. – Tylko uważaj, do kogo strzelasz – rzuciłem i odszedłem. Okrążyłem dom i wszedłem drzwiami do gabin etu, które cicho zamknąłem za sobą. Dop iero wtedy zap aliłem latarkę, starając się kierować promień światła na pokrytą lin oleum podłogę, z dala od okien, na wyp adek gdyby jakiś wścibski sąsiad jedn ak piln ował posiadłości. Znajdowałem się w małej recepcji i poczekaln i, ozdobion ej roślin ami w don iczkach i akwarium z żółwiami słodkowodn ymi; to pewn a odmian a po zwykle spotykan ych złotych rybkach, pomyślałem, a pamiętając, że ich właściciel nie żyje, sypnąłem trochę śmierdzącej karmy na powierzchn ię wody. To był mój drugi dobry uczyn ek tego dnia. Dobroczynn ość wchodziła mi w nawyk. Za biurkiem recepcjon istki znalazłem książkę wizyt i przy świetle latarki przerzuciłem stron ice. Wyglądało na to, że Heim nie pozostawił konkurencji w spadku zbyt wielu pacjentów – zakładając, że w ogóle ich miał. W dzisiejszych czasach mało kogo stać było na leczen ie zębów i Heim niewątpliwie zarabiałby więcej, handlując lekami na czarn ym rynku. Wertując książkę od końca, dostrzegłem, że średn io miewał dwóch, trzech pacjentów na tydzień. Wśród zap isów sprzed kilku miesięcy znalazłem dwa znajome nazwiska: Max Abs i Helmut König: obaj zap isali się na całkowitą ekstrakcję w odstępie zaledwie kilku dni. Całkowitej ekstrakcji poddało się także wiele inn ych osób, ale nie rozp oznałem żadn ej z nich. Podszedłem do szafek z kartotekami pacjentów, lecz odkryłem, że są niemal puste, wyjąwszy jedną, zawierającą dane sprzed 1940 roku. Poza tym mebel wyglądał, jakby od tamtej pory nikt go nie otwierał, co wydało mi się dziwn e, gdyż dentyści na ogół są w takich sprawach skrup ulatn i; i rzeczywiście, wcześniej Heim sumienn ie prowadził karty pacjentów, w każdej wyszczególniając resztkowe zęby, plomby i protezy. Zastan owiło mnie, czy
zrobił się po prostu niechlujn y, czy mały ruch w interesie zniechęcił go do prowadzen ia dokładn ych notatek? I skąd tyle ekstrakcji w ostatn im okresie? To prawda, że wskutek wojn y wiele osób, ja również, miało zep sute zęby; w moim przyp adku był to spadek po roczn ym okresie głodowan ia w rosyjskim obozie jen ieckim. Niemniej, udało mi się zachować cały komplet, inn ym jeńcom również, dlaczego więc König, który – przyp omniałem sobie – wspomin ał o swoich niegdyś zdrowych zębach, uznał za stosown e usunąć je wszystkie? Czy chodziło mu o to, że były zdrowe, a potem się zepsuły? Wprawdzie nie był to materiał choćby na pół opowiadan ia Con an Doyle’a, niemniej wszystkie te fakty razem wzięte wydały mi się zagadkowe. Gabin et prezentował się tak samo jak wszystkie inne, w których zdarzyło mi się bywać. Być może był trochę brudn iejszy, ale nic już nie było takie czyste jak przed wojną. Obok fotela z czarn ej skóry stał duży zbiorn ik gazu znieczulającego. Odkręciłem zawór przy wylocie i słysząc syk, zakręciłem go znowu. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Zamknięte drzwi prowadziły do niewielkiego składziku i tam znalazł mnie Belinsky. – Masz coś? – zap ytał. Powiedziałem mu o braku kart pacjentów. – Masz rację – odp arł z uśmiechem w głosie. – To mi wcale nie wygląda na typ owo niemieckie zachowan ie. Przejechałem promien iem latarki po półkach w składziku. – Halo – zawołał Belinsky – a co my tu mamy?! – Wyciągnął rękę i dotknął stalowego bębna z wyp isan ym żółtą farbą na boku wzorem chemicznym „H2SO4 ”. – Na twoim miejscu bym tego nie ruszał – ostrzegłem. – To nie jest „Mały chemik”; o ile się bardzo nie mylę, to kwas siarkowy. – Oświetliłem górną część bębna, gdzie ukazał się nap is: „ZACHOWAĆ OSTROŻNOŚĆ!” – Wystarczy, żeby cię zamien ić w parę litrów zwierzęcego tłuszczu. – Byłby koszern y, mam nadzieję – rzekł Belinsky. – Po co dentyście cała beczka kwasu siarkowego? – A bo ja wiem? Może moczył w nim w nocy sztuczn e zęby? Na półce obok bębna, spiętrzon e jedn a na drugiej, leżały stalowe miseczki w kształcie nerki. Wziąłem jedną z nich i obejrzałem uważnie przy świetle. Zawierała kupkę dziwn ych cukierków, posklejan ych ze sobą, jakby jakiś obrzydliwy bachor je possał, a następnie wyp luł, zostawiając na później. Ale na niektórych były ślady krwi.
Belinsky ze wstrętem zmarszczył nos. – Co to jest, u diabła? – Zęby. – Wręczyłem mu latarkę i wyjąłem z miseczki jeden przedmiot, by mu się bliżej przyjrzeć. – Wyrwan e zęby. I to pochodzące z kilku szczęk. – Nien awidzę dentystów – syknął Belinsky. Pogrzebał w kieszonce kamizelki i znalazł wykałaczkę do żucia. – Założę się, że to one trafiały do beczki z kwasem. – Więc? – Belinsky zauważył moje zaciekawien ie. – Jaki dentysta wykon uje wyłącznie całkowite ekstrakcje? – zap ytałem retoryczn ie. – W książce wizyt nie ma nic inn ego, tylko rwan ie. – Obróciłem ząb w palcach. – Twoim zdan iem ten trzon owy jest zep suty? On nie był nawet plombowan y! – Wygląda jak całkowicie zdrowy ząb. Zamieszałem palcem lepką kupkę w misce. – Tak jak i reszta – zauważyłem. – Nie jestem dentystą, ale nie rozumiem, po co usuwać zęby, w których nie ma ani jedn ej plomby. – Może Heim miał taką specjalizację. Może po prostu lubił rwać zęby. – Bardziej, niż prowadzić karty choroby. Żaden z ostatn io przyjętych pacjentów nie ma karty. Belinsky wziął drugą miseczkę nereczkę i przyjrzał się zawartości. – Kolejn y komp let – oznajmił. W misce coś się potoczyło; wyglądało jak maleńkie łożysko kulkowe. – No, no, a to co? – Podn iósł kuleczkę i wpatrzył się w nią, zafascyn owan y. – O ile się straszliwie nie mylę, powiedziałbym, że w każdym z tych cukiereczków jest dawka cyjanku potasu. – Śmierteln a? – Tak jest. Były bardzo pop ularn e wśród twoich kolegów, szwabie. Zwłaszcza wśród esesmanów i wyższych funkcjon ariuszy partii i rządu, to znaczy tych, którym starczało odwagi, aby przedłożyć samobójstwo nad niewolę u ruskich. Wydaje mi się, że wymyślono je dla agentów niemieckiego wywiadu, ale w pewn ym momencie Arthur Nebe i SS uznali, że naczalstwo bardziej ich potrzebuje. Gość kazał dentyście zrobić sztuczn y ząb albo wykorzystać dziurę w istn iejącym i włożyć tam to maleństwo. Miło i przytuln ie, zdziwiłbyś się. Bywało, że agent, trafiając do niewoli, dla zmyłki nawet miewał w kieszen i fiolkę z trucizną, dzięki czemu potem nikt już nie zaglądał mu w zęby. A kiedy jego zdan iem przyszła właściwa pora, wyjmował sztuczny ząb, językiem wydłubywał kapsułkę i żuł, dopóki nie pękła. Śmierć następowała prawie natychmiast. W ten sposób zabił się Himmler. – Podobn o również Göring.
– Nie – odp arł Belinsky. – Göring użył jedn ej z tych zmyłkowych fiolek. Amerykański oficer przemycił mu ją do więzien ia. A to dop iero, co? Że któryś z naszych wzruszył się losem tego tłustego skurwiela! – Wrzucił kapsułkę z powrotem do miseczki. Wysyp ałem kilka kuleczek na dłoń, żeby się im lep iej przyjrzeć. Wręcz zdumiewające, że coś tak małego mogło być tak śmiercion ośne. Cztery maleńkie perełki oznaczały śmierć czterech ludzi. Nie sądziłem, abym z czymś takim w ustach – fałszywy ząb czy nie – mógł ze smakiem zjeść obiad. – Wiesz, co myślę, szwabie? Myślę, że mamy teraz kupę biegających po Wiedn iu bezzębnych Niemców. Wróciłem za nim do gabin etu. – Zakładam, że znan e ci są techn iki dentystyczn e, pozwalające ustalić tożsamość zwłok na podstawie uzębien ia. – Jak każdemu glin iarzowi – odrzekłem. – Tuż po wojn ie bardzo nam się przydały – wyjaśnił Belinsky. – Najlepszy sposób, żeby stwierdzić, kim był zmarły. Co naturaln e, wielu hitlerowców wychodziło ze skóry, by nas przekon ać, że nie żyją. Zadawali sobie bardzo dużo trudu. Na pół zwęglon e zwłoki z lewymi pap ierami, wiesz, o co chodzi. No więc, oczywiście, po pierwsze zawsze prosiliśmy dentystę, żeby obejrzał zęby den ata. Nawet bez karty pacjenta po zębach można przyn ajmn iej stwierdzić, w jakim zmarły był wieku: paradontoza, resorpcja korzen ia i tak dalej to pewn e wskazówki, że zmarły nie jest tym, za kogo się go bierze. Belinsky urwał i rozejrzał się po gabin ecie. – Skończyłeś tutaj? Przytaknąłem i zap ytałem, czy znalazł coś w mieszkan iu. Pokręcił przecząco głową. Powiedziałem więc, żebyśmy wyn osili się stąd do diabła. Kiedy wsiadaliśmy do samochodu, podjął wyjaśnien ia: – Weźmy na przykład takiego Heinricha Müllera, szefa gestap o. Ostatn io widzian o go żywego w bunkrze Hitlera w kwietn iu 1945 roku. Podobn o miał zginąć w maju tegoż roku w bitwie o Berlin. Ale gdy po wojn ie ekshumowan o jego zwłoki, stomatolog z berlińskiego szpitala w sektorze brytyjskim, specjalizujący się w chirurgii szczękowej, nie potwierdził, że zęby faktyczn ie należały do czterdziestoczteroletn iego mężczyzny. Był zdan ia, że znalezion e ciało to człowiek młody, najwyżej dwudziestop ięcioletn i. – Belinsky przekręcił kluczyk, przez chwilę dodawał gazu, po czym wrzucił bieg. Jak na Amerykan in a prowadził fataln ie; wisiał skulon y nad kierown icą, podwójnie wysprzęglał, nie radził sobie z biegami i ogólnie zbyt ostro
skręcał. Było jasne, że kierowan ie wymaga odeń najwyższej uwagi, tymczasem spokojn ie perorował dalej, nawet gdy niemal zabiliśmy mijającego nas motocyklistę. – Kiedy już dop adn iemy któregoś skurwiela, okazuje się, że ma lewe papiery, nową fryzurę, wąsy, brodę, okulary, co tylko chcesz. Ale do ustalan ia tożsamości zęby są równie dobre, jak tatuaż, a czasem i odcisk palca. Więc jeśli niektórzy dają sobie wyrwać wszystkie zęby, to odp ada nam jedn a z metod identyfikacji. W końcu gość, który potrafi strzelić sobie pod pachę, żeby usunąć numer SS, pewn ie nie przestraszy się sztuczn ej szczęki, co? Pomyślałem o bliźnie po oparzen iu pod swoją prawą pachą i uznałem, że Belinsky prawdop odobn ie ma rację. Z pewn ością zgodziłbym się na całkowitą ekstrakcję, żeby ukryć się przed Rosjan ami, zwłaszcza przy założeniu, że miałbym możliwość wykon an ia jej bezboleśnie, jak Max Abs i Helmut König. – Nie, pewn ie nie. – Założę się, o co chcesz. I dlatego ukradłem książkę wizyt Heima. – Poklep ał się po płaszczu na piersiach, gdzie przyp uszczaln ie teraz ją trzymał. – Sprawdzen ie, kim są ci faceci z zep sutym uzębien iem, może być ciekawe. Na przykład twój kump el König. A także Max Abs. Ja się pytam, dlaczego jakiś esesmański szoferak miałby czuć potrzebę ukrycia, co ma w gębie? No chyba że wcale nie był kap ralem. – Belinsky zachichotał z satysfakcją. – Dlatego muszę widzieć po ciemku. Twoi dawn i koledzy czasem nap rawdę potrafią mylić trop y. Wiesz, wcale bym się nie zdziwił, gdybyśmy musieli wciąż polować na tych skurwysynów, kiedy już wnuki będą im posyp ywać truskawki cukrem. – Niemniej – wtrąciłem – im dłużej potrwa polowan ie, tym trudn iej będzie ustalić ich tożsamość. – Już ty się o to nie martw – warknął mściwie. – Nigdy nie zabrakn ie świadków, którzy chętnie się zgłoszą, żeby zeznawać przeciwko tym gnojkom. A może sądzisz, że ludziom takim jak Müller i Globocn ik powinn o to ujść na sucho? – Kto to jest, u licha, Globocn ik? – Odilo Globocn ik. SS-Grupp enführer i Gen eralleutn ant policji. Stał na czele Operacji Reinhardt, zakładał wszystkie wielkie obozy śmierci w Polsce. Kolejn y skurwiel, który podobn o zginął w 1945 roku. No więc co o tym myślisz? Właśnie trwa proces w Norymberdze. Sądzą niejakiego Otto Ohlendorfa, dowódcę jedn ej z tych esesowskich Aktiongrupp e. Uważasz, że powinien zawisnąć za zbrodn ie wojenn e?
– Zbrodn ie wojenn e? – powtórzyłem ze znużeniem. – Jakie zbrodn ie wojenn e? Posłuchaj, Belinsky, przez trzy lata pracowałem w Urzędzie do spraw Zbrodn i Wojenn ych Wehrmachtu. Więc nie myśl, kurwa, że możesz mnie w tej sprawie pouczać. – Po prostu jestem ciekaw twego stan owiska, szwabie. A wy, Niemiaszki, jakie właściwie zbrodn ie badaliście? – Potworn ości popełnian e przez obie stron y. Słyszałeś o lesie katyńskim? – Oczywiście. Wyście to badali? – Wchodziłem w skład zespołu. – Coś podobn ego! – Był autentyczn ie zaskoczon y. Większość ludzi tak reagowała. – Szczerze mówiąc, uważam, że oskarżanie walczących żołnierzy o zbrodnie wojenn e to absurd. Mordercy kobiet i dzieci powinn i być ukaran i, owszem. Ale ludzie tacy jak Müller i Globocn ik mordowali nie tylko Polaków i Żydów. Mordowali również Niemców. Może gdybyście dali nam cień szansy, sami wymierzylibyśmy im sprawiedliwość. Belinsky skręcił na południe z Währinger Strasse i minąwszy długi gmach szpitala gen eraln ego, wjechał w Alser Strasse. Tutaj z szacunkiem zwoln ił, zap ewn e przyp omniał sobie to samo, co ja. Widziałem, że zamierzał odp owiedzieć na moją uwagę, ale milczał, zupełnie jakby poczuł, że nie należy dawać mi więcej powodów do obrazy. Zwaln iając pod moim pensjon atem, zap ytał: – Czy Traudl miała jakąś rodzinę? – Nic mi o tym nie wiadomo. Jest tylko Becker. – Zastan owiło mnie to jedn ak; jej zdjęcie z pułkown ikiem Poroszyn em nie dawało mi spokoju. – No to w porządku. Jego żałoba nie będzie mi spędzać snu z powiek. – To mój klient, w razie gdybyś o tym zap omniał. Podobn o ci pomagam, bo w ten sposób łatwiej mi będzie udowodn ić, że jest niewinn y? – A jesteś tego pewien? – Owszem. – Z pewn ością wiesz, że jest na liście Crowcass? – Ależ z ciebie rozkoszn iaczek – powiedziałem tępo. – Pozwoliłeś mi kręcić się w kółko, a teraz mi to mówisz? A gdyby mi się udało wygrać te zawody, to pozwolisz mi odebrać nagrodę? – Bern ie, twój kump el to hitlerowski morderca. Na Ukrainie dowodził pluton em egzekucyjn ym, brał udział w rzeziach mężczyzn, kobiet i dzieci. Na mój rozum zasłużył na stryczek, nieważne, czy zabił Linden a, czy nie. – Rozkoszn iaczek z ciebie, Belinsky – powtórzyłem z goryczą i zacząłem
wysiadać z samochodu. – Ale jeśli o mnie chodzi, to zaledwie płotka. Interesują mnie grubsze ryby niż Emil Becker. Możesz mi pomóc. Możesz podjąć próbę nap rawien ia przyn ajmn iej niektórych krzywd wyrządzon ych przez twój kraj. Symboliczny gest, jeśli chcesz. Ale kto wie, gdyby dostateczn ie wielu Niemców zrobiło to samo, to może doszłoby do wyrównan ia rachunków. – O czym ty gadasz? – zap ytałem, stając na jezdn i. – Jakich rachunków? Wsparty o drzwi auta pochyliłem się do środka. Belinsky spokojn ie nabijał fajkę. – Rachunków Pana Boga – odrzekł cicho. Roześmiałem się i pokręciłem głową z niedowierzan iem. – Co się dzieje? Nie wierzysz w Boga? – Nie wierzę, że można z nim zawrzeć jakąś umowę. Mówisz o Panu Bogu, jakby był sprzedawcą używan ych samochodów. Ocen iłem cię niep rawidłowo. Jesteś w większym stopn iu Amerykan in em, niż sądziłem. – No i tu się właśnie mylisz. Bóg lubi zawierać umowy. Spójrz tylko na przymierze z Abrahamem i układ z Noem. Pan Bóg to handlarz, Bern ie. Tylko Niemiec może uznać umowę za bezp ośredn i rozkaz. – Przejdź do sedn a, dobrze? Przecież jest jakieś sedn o? – Zachowan ie Belinsky’ego wyraźnie na to wskazywało. – Zagram z tobą w otwarte karty… – Tak? Zdawało mi się, że już to zrobiłeś jakiś czas temu. – Wszystko, co ci powiedziałem, to prawda. – Ale będzie więcej, czy tak? Belinsky przytaknął i znów zap alił fajkę. Miałem ochotę wybić mu ją z gęby. Jedn ak znów wsiadłem do auta i zatrzasnąłem drzwi. – Z taką skłonnością do wybiórczego mówien ia prawdy powin ien eś pracować w agencji reklamowej. No, słucham. – Tylko nie drzyj na mnie mordy, dopóki nie skończę, dobra? Kiwnąłem głową. – No dobrze. Zacznijmy od tego, że my w Crowcass jesteśmy niemal pewni, że Becker nie popełnił tego morderstwa. Widzisz, broń, z której zastrzelon o Linden a, została użyta w inn ym morderstwie prawie trzy lata temu w Berlin ie. Ludzie od balistyki stwierdzili, że tamten pocisk jest identyczn y jak ten, od którego zginął Linden, i że oba wystrzelon o z tego samego pistoletu. Na czas pierwszego zabójstwa Becker ma świetn e alibi: był jeńcem wojenn ym w Rosji. Oczywiście, teoretyczn ie mógł tymczasem jakoś wejść w posiadan ie tej bron i, ale zaraz dojdę do tego, co najciekawsze: dlaczego
chciałbym, żeby Becker nap rawdę był niewinn y. Ten pistolet to zwykły przydziałowy esesmański walther P38. Odn aleźliśmy jego numer seryjn y w kartotece w Centrum Dokumentacji i ustaliliśmy, że należał do partii pistoletów, wydan ych wyższym oficerom gestap o. Ten konkretn y egzemp larz trafił do Heinricha Müllera. To był strzał w ciemn o, ale postan owiliśmy porównać pocisk, od którego zginął Linden, z pociskiem wyjętym ze znalezion ego gościa, który podobn o miał być Müllerem. No i proszę, proszę, bingo! Linden a zabił ten sam człowiek, który posłał do piachu domnieman ego Heinricha Müllera! Rozumiesz, Bern ie? To jak do tej pory najlepsza wskazówka, że Müller nadal żyje. To oznacza, że kilka miesięcy temu mógł przebywać tutaj, w Wiedn iu, i pracować dla Organ izacji, której zostałeś członkiem. Może nawet nadal tu przebywa. Pojmujesz, jakie to ważne? Tylko się zastanów. Müller był twórcą hitlerowskiego terroru, przez dziesięć lat kierował najbrutaln iejszą tajną policją, jaką znał świat. Był niemal tak potężny jak Himmler. Wyobrażasz sobie, ilu ludzi torturował? Ilu ludzi kazał zgładzić? Ilu zabił Żydów, Polaków, a także Niemców? Bern ie, to jest twoja szansa, żeby pomścić tych zabitych Niemców. Dop iln ować, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Zaśmiałem się wzgardliwie. – Tak to się teraz nazywa? Dop uszczasz, żeby człowiek zawisnął za coś, czego nie zrobił, i nazywasz to sprawiedliwością? Może się mylę, Belinsky, w takim razie mnie pop raw, ale czy to nie jest przyp adkiem część waszego plan u? Żeby Becker poszedł na szafot? – Naturaln ie, mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ale jeśli to kon ieczn e, niech i tak będzie. Dopóki Becker jest w rękach żandarmerii, Müller się nie spłoszy. I jeśli trzeba go będzie powiesić, to trudn o. Dowiedziałem się o Emilu Beckerze takich rzeczy, że nie sądzę, by jego śmierć spędzała mi sen z powiek. – Belinsky wpatrywał się w moją twarz, próbując dostrzec jakiś cień aprobaty. – Daj spokój, jesteś przecież glin iarzem. Dobrze wiesz, jak to się załatwia. Nie powiesz mi chyba, że nigdy nie wsadziłeś nikogo za jedną rzecz, bo nie mogłeś mu udowodn ić czegoś inn ego. To wszystko się wyrównuje, sam wiesz najlep iej. – Pewn ie, że tak. Ale nie wtedy, gdy chodziło o czyjeś życie. Ludzkim życiem nigdy się nie bawiłem. – Jeśli pomożesz nam dopaść Müllera, jesteśmy gotowi zap omnieć o Beckerze. – Z fajki wydobył się mały znak dymn y, jakby znamion ujący pewn e zniecierp liwien ie mówiącego. – Słuchaj, prop on uję tylko, żebyśmy na ławie oskarżonych posadzili Müllera zamiast Beckera.
– Nawet jeśli znajdę Müllera, co wtedy? Chyba nie pozwoli mi podejść i zakuć się w kajdanki? Jak mam go dop rowadzić, żeby nie odstrzelił mi łba? – To już zostaw mnie. Musisz tylko ustalić, gdzie on dokładn ie jest. Zadzwon isz do mnie i moja grup a z Crowcass zrobi co trzeba. – A jak go rozp oznam? Belinsky sięgnął za siebie i wyciągnął zza siedzen ia tanią skórzaną teczkę. Rozp iął ją, wyjął kop ertę i wydobył z niej małe paszp ortowe zdjęcie. – To jest Müller – oznajmił. – Podobn o mówi z bardzo wyraźnym mon achijskim akcentem, więc nawet gdyby radykaln ie zmien ił wygląd, bez trudu poznasz, że to on. – Przyglądał mi się, gdy obróciłem fotografię do światła latarn i i wpatrzyłem się w nią uważnie. – Miałby teraz czterdzieści siedem lat. Niezbyt wysoki, duże chłopskie łapska. Może nawet wciąż nosi obrączkę. Z fotografii nie dało się wyczytać zbyt wiele. Nie była to twarz, która cokolwiek zdradzała, a przecież przykuwała uwagę. Müller miał kwadratową czaszkę, wysokie czoło i zaciśnięte, wąskie usta. Ale nap rawdę niesamowite były oczy, nawet na takim małym zdjęciu – były to oczy śniegowego bałwana, dwa czarn e, lodowate kawałki węgla. – A tu jest jeszcze jedn a – powiedział Belinsky. – Podobn o to jedyn e dwie istn iejące fotografie. Drugie zdjęcie przedstawiało grupę ludzi. Pięciu oficerów siedziało za dużym dębowym stołem, jakby właśnie skończyli jeść obiad w wygodn ej restauracji. Trzech rozp oznałem: u szczytu stołu Heinrich Himmler bawił się ołówkiem i z uśmiechem spoglądał na siedzącego po swojej prawicy Arthura Nebego, mego dawn ego towarzysza, jak nazwałby go Belinsky; po lewej stron ie Himmlera, najwyraźniej zasłuchan y w słowa Reichsführera SS, siedział Reinhardt Heydrich, szef RHSA, zgładzon y w 1942 roku przez czeskich zamachowców. – Kiedy zrobion o to zdjęcie? – zap ytałem. – W 1939 roku. – Belinsky pochylił się i puknął ustn ikiem fajki w pozostałych dwóch ludzi na fotografii. – Ten obok Heydricha to Müller – powiedział. Akurat w chwili gdy zap adła migawka, Müller musiał poruszyć ręką, toteż obraz wyszedł zamazan y, co wyglądało tak, jakby zasłaniał dłonią dokumenty na stole, lecz mimo to obrączka była doskon ale widoczn a. Spuścił wzrok, jakby wcale nie słuchał Himmlera. W porównan iu z Heydrichem miał małą głowę i był krótko ostrzyżony, a nawet wygolon y do samego
czubka czaszki, gdzie pozwolił włosom trochę urosnąć na małej, starann ie utrzyman ej działce. – Co to za człowiek nap rzeciw Müllera? – Ten, który notuje? To Franz Josef Huber, szef gestap o tutaj, w Wiedn iu. Zatrzymaj te zdjęcia, jeśli chcesz. To tylko odbitki. – Jeszcze nie zgodziłem się ci pomóc. – Ale się zgodzisz. Bo musisz. – Belinsky, na razie powin ien em ci powiedzieć, żebyś spierdalał. Widzisz, ja jestem jak stare pian in o, nie lubię, jak się na mnie ćwiczy palcówki. Ale jestem zmęczon y. I trochę za dużo wypiłem. Być może jutro rozjaśni mi się w głowie. – Otworzyłem drzwi i drugi raz wysiadłem z auta. Belinsky mówił prawdę; karoseria mercedesa była cała powgniatan a. – Zadzwon ię do ciebie rano – powiedział. – Zrób tak – odrzekłem i trzasnąłem drzwiami. Odjechał, jakby wiózł samego diabła.
28
Nie spałem dobrze. Wzburzon y słowami Belinsky’ego nie mogłem zebrać myśli, które wprawiały w niep okój moje kończyn y; po kilku godzin ach snu obudziłem się przed świtem mokry od zimn ego potu i już nie udało mi się zasnąć. Gdyby tylko nie wspomniał o Bogu, powtarzałem do siebie. Dopóki nie wylądowałem w niewoli u Rosjan, nie byłem katolikiem. W obozie jen ieckim pan owały wszakże tak straszn e warunki, że moim zdaniem istn iały spore szanse, iż nie wyjdę z niego żywy. W poszukiwan iu ukojen ia zawarłem zatem znajomość z polskim księdzem, jedyn ym duchown ym spośród współwięźniów. Wprawdzie wychowan y zostałem w wierze luterańskiej, lecz w tym okropn ym miejscu różnice wyznan iowe wydawały się nieistotn e. Nawrócen ie na katolicyzm wobec nieuchronn ej śmierci tylko wzmogło moje przywiązan ie do życia, toteż po ucieczce z obozu i powrocie do Berlin a nadal chodziłem na nabożeństwa, celebrując wiarę, która pon iekąd ocaliła mi życie. Jeśli chodzi o relacje z Hitlerem, mój nowo odkryty Kościół nie spisał się zbyt dobrze, teraz również nie poczuwał się do winy i nie przyjmował do wiadomości żadn ych zarzutów. A skoro – tak zap ewn e wnioskowan o – Kościół katolicki był niewinn y, to tym bardziej nie był winn y żaden z jego członków. Podobn o istn iały nawet teologiczn e argumenty pozwalające odrzucić tezę o zbiorowej odp owiedzialn ości Niemców. Wina, powiadali księża, jest w gruncie rzeczy osobistą sprawą pomiędzy człowiekiem i jego Bogiem, więc przyp isywan ie jej przez jeden naród inn emu narodowi zakrawa na bluźnierstwo, albowiem wkracza w boskie prerogatywy. Po czymś takim – mówion o – pozostaje nam tylko modlić się jedn akowo za zmarłych i sprawców zła i jak najszybciej puścić w niep amięć całą grozę i hańbę minion ej epoki. Jedn ak wielu ludzi odczuwało niep okój, widząc, jak łatwo zamiecion o pod dywan moralną ohydę. Z całą pewn ością naród nie może odczuwać zbiorowej winy i każdy człowiek musi osobiście się z nią uporać. Właściwie dop iero teraz uświadomiłem sobie, jaki charakter ma moja własna wina, może nie tak znów bardzo różniąca się od winy inn ych osób: milczałem i nie kiwnąłem palcem, żeby przeciwstawić się hitlerowcom. Uświadomiłem sobie również, że potępiam Heinricha Müllera także z inn ych względów: jako szef gestap o bardziej niż ktokolwiek inny przyczyn ił się do zdep rawo-
wan ia policji, z pracy w której byłem niegdyś tak dumn y. Skutkiem tego stał się masowy terror. A teraz się okazało, że jedn ak nie jest za późno, żeby coś zrobić. Istn iał cień szansy, że przyczyn iając się do ujęcia Müllera – który wszak stan owił nie tylko symbol mojej własnej zgnilizny, ale również zgnilizny Beckera – i postawien ia go przed sądem, zdołam choć trochę oczyścić się z winy. Belinsky zadzwon ił wcześnie, zupełnie jakby odgadł, jaką decyzję podjąłem. Powiedziałem, że pomogę mu odn aleźć Gestap o Müllera, ale nie ze względu na Crowcass ani na armię Stanów Zjedn oczon ych, ale ze względu na Niemcy. Jedn ak przede wszystkim, powiedziałem, pomogę mu dopaść Müllera ze względu na samego siebie.
29
Tamtego ranka, po telefon ie Königa, z którym umówiłem się na przekazanie rzekomo tajn ych materiałów Belinsky’ego, natychmiast udałem się do kancelarii Liebla na Judengasse, prosząc, żeby załatwił mi widzen ie z Beckerem w policyjn ym areszcie. – Chciałbym mu pokazać fotografię – wyjaśniłem. – Fotografię? – powtórzył Liebl z nadzieją w głosie. – Czy ta fotografia może być dowodem w sprawie? Wzruszyłem ramion ami. – To zależy od Beckera. Liebl odbył kilka krótkich rozmów telefon iczn ych i umiejętnie wykorzystując takie argumenty, jak śmierć narzeczon ej Beckera, możliwość zdobycia nowych dowodów i zbliżający się termin rozp rawy, załatwił nam prawie natychmiastowy wstęp do więzien ia. Poszliśmy pieszo, bo dzień był ładny, ale Liebl maszerował z parasolem w ręku niczym sierżant sztabowy w gwardii cesarskiej. – Powiedział mu pan o Traudl? – zap ytałem. – Wczoraj wieczorem. – Jak to przyjął? Siwa brew adwokata drgnęła niep ewn ie. – Zaskakująco dobrze, Herr Günther. Podobn ie jak pan sądziłem, że będzie tą wiadomością zdruzgotan y. – Brew znowu drgnęła, tym razem jakby w konstern acji. – Ale nie. Nie, najbardziej przejął się swoją nieszczęśliwą sytua cją. I postępami pańskiej pracy czy też ich brakiem. Herr Becker najwyraźniej bezgran iczn ie wierzy w pańskie zdoln ości detektywistyczn e. Zdolności, których, będę z pan em szczery, na razie nie miałem okazji zaobserwować osobiście. – Ma pan prawo do swojego zdan ia, doktorze Liebl. Wydaje mi się, że jest pan taki sam jak wszyscy prawn icy, których dane mi było poznać: nawet dostając zap roszen ie na ślub własnej siostry, przede wszystkim sprawdzi pan, czy jest opatrzon e pieczęcią i podp isami dwóch zap rzysiężonych świadków, i dop iero wtedy będzie pan zadowolon y. Może gdyby pański klient był w stosunku do nas bardziej otwarty… – Podejrzewa pan, że coś zataił? Tak, przyp omin am sobie, że wczoraj powiedział pan coś takiego przez telefon. Ale nie wiedząc dokładn ie, o czym pan mówi, nie potrafiłem wykorzystać… – tu się zawahał – …żałoby Herr
Beckera, żeby postawić mu taki zarzut. – Szalen ie pan delikatn y, dop rawdy. Być może to zdjęcie odświeży mu pamięć. – Mam taką nadzieję. Może również tymczasem dotarło do niego, jaką bolesną stratę poniósł, i jego żal będzie bardziej widoczn y. Uznałem, że to sentyment w bardzo wiedeńskim typ ie. Ale Becker, gdy go zobaczyliśmy, nie robił wrażenia szczególnie przejętego. Za pomocą paczki pap ierosów przekon ałem strażnika, żeby opuścił pokój widzeń i zostawił nas samych, po czym spróbowałem dowiedzieć się więcej. – Przykro mi z powodu Traudl – powiedziałem. – Była nap rawdę wspaniałą dziewczyną. Skinął głową bezn amiętnie, jakby słuchał wyjaśnień Liebla w jakiejś nudnej kwestii prawn iczej. – Muszę powiedzieć, że nie wyglądasz, jakby cię to zbytn io poruszyło – zauważyłem. – Radzę sobie z tym, jak umiem – odp arł cicho. – Niewiele mogę zrobić, siedząc tutaj. Prawdop odobn ie nie pozwolą mi nawet wziąć udziału w jej pogrzebie. Jak ja się czuję, twoim zdan iem? Zwróciłem się do Liebla, pytając, czy nie zechciałby na chwilę wyjść z pomieszczen ia. – Jest coś, o co chciałbym zap ytać Herr Beckera na osobn ości. – No dobra, Bern ie, wyp luj to z siebie wreszcie – pon aglił Becker z półziewn ięciem. – Co cię gryzie? – Twoją dziewczynę zabili twoi kump le z Organ izacji – rzekłem, baczn ie wyp atrując na jego wychudłej twarzy najmniejszego śladu uczucia. Nie byłem pewien, czy moje stwierdzen ie jest prawdą, ale bardzo chciałem sprawdzić, czy Becker ujawn i coś przy tej okazji. Ale nie zarea gował. – Wręcz polecili, żebym to ja ją zabił. – A więc – odp arł, mrużąc oczy – jesteś w Organ izacji. – Zrobił się ostrożniejszy. – Od kiedy? – Zwerbował mnie twój kolega König. Twarz nieco mu się rozluźniła. – Cóż, tak myślałem, że to tylko kwestia czasu. Mówiąc szczerze, kiedy przyjechałeś do Wiedn ia, wcale nie byłem pewien, czy już nie jesteś w Organ izacji. Ty, ze swoim doświadczen iem, jesteś właśnie takim człowiekiem, jakich natychmiast rekrutują. Jeśli w tym tkwisz, to przyznam, że się uwinąłeś. Jestem pod wrażeniem. Czy König ci powiedział, dlaczego masz
zabić Traudl? – Powiedział, że była szpiegiem MWD. Pokazał mi zdjęcie, na którym Traudl rozmawia z pułkown ikiem Poroszyn em. Becker uśmiechnął się smutn ie. – Nie była szpiegiem – rzekł, kręcąc głową – i nie była moją dziewczyną. Była dziewczyną Poroszyn a. Początkowo udawała moją narzeczoną, żebym mógł utrzymywać kontakty z Poroszyn em, przebywając w więzien iu. Liebl nic o tym nie wiedział. Poroszyn mówił, że niezbyt się kwap iłeś, żeby przyjechać do Wiedn ia. Twierdził, że nie masz o mnie zbyt dobrego zdan ia. Sądził wręcz, że nawet jeśli przyjedziesz, to nie zabawisz tu zbyt długo. Uznał więc, że to dobry pomysł, by Traudl trochę cię urobiła, żeby cię przekon ała, że na woln ości jest ktoś, kto mnie kocha i potrzebuje. Bern ie, on bardzo przen ikliwie ocen ia ludzi. No już, przyznaj, że zająłeś się moją sprawą przyn ajmn iej w połowie z jej powodu. Pomyślałeś, że nawet jeśli ja sam nie zasługuję na domnieman ie niewinn ości, to zrobisz to dla matki i dziecka. Teraz to Becker mi się przyglądał, czekając na moją rea kcję. Lecz dziwn a rzecz, odkryłem, że wcale się nie gniewam. Przyzwyczaiłem się, że przeważnie znam tylko pół prawdy. – Więc przyp uszczaln ie wcale nie była pielęgniarką. – Ależ była. Kradła dla mnie pen icylinę, żebym nią handlował na czarnym rynku. To ja przedstawiłem ją Poroszyn owi. – Wzruszył ramion ami. – Przez jakiś czas nie miałem pojęcia, że są razem. Ale nie zdziwiło mnie to, Traudl lubiła się zabawić, jak większość kobiet w tym mieście. Kiedyś nawet byliśmy kochankami, ale w Wiedn iu nic nie trwa długo. – Twoja żona mówiła, że załatwiłeś mu pen icylinę, bo zachorował na kiłę. To prawda? – Załatwiłem pen icylinę, owszem, ale nie dla niego, tylko dla jego syna. Chłopak miał zap alen ie opon mózgowych. Chyba pan uje jakaś epidemia, a antybiotyków brak, zwłaszcza w Rosji. W Związku Radzieckim w ogóle brakuje wszystkiego z wyjątkiem siły roboczej. Potem Poroszyn wyświadczył mi kilka przysług. Lewe pap iery, koncesję na pap ierosy, takie rzeczy. Zap rzyjaźniliśmy się. Więc kiedy Organ izacja wreszcie postan owiła mnie zwerbować, o wszystkim mu opowiedziałem. Dlaczego nie? Uznałem, że König i jego kump le to kupa wariatów, z tym większą przyjemn ością wyciągnąłem od nich trochę pien iędzy. Właściwie niewiele miałem z nimi do czyn ien ia, tylko trochę pojeździłem jako kurier do Berlin a. Jedn ak Poroszynowi zależało, żebym się do nich zbliżył, i zap rop on ował mi kupę forsy,
więc zgodziłem się spróbować. Ależ ci idioci są podejrzliwi! Bern ie, kiedy wyraziłem zainteresowan ie pracą dla nich, uparli się, żeby mnie przesłuchać na temat mojej służby w SS i pobytu w radzieckim obozie jenieckim. Straszn ie się wzburzyli, że zostałem zwoln ion y. Wtedy nic nie powiedzieli, ale zważywszy na wszystko, co stało się później, chyba uznali, że nie można mi ufać, i postan owili usunąć mnie z drogi. – Becker zap alił papierosa i rozp arł się na krześle. – Czemu nie powiedziałeś o tym policji? Roześmiał się. – Myślisz, że nie mówiłem? Kiedy wspomniałem o Organ izacji, te głupki pomyślały, że mówię o Werwolfie. Wiesz, chodzi o te gównian e pogłoski o hitlerowskich grup ach terrorystyczn ych. – A więc stąd się wziął pomysł Shieldsa. – Shields? – Becker parsknął pogardliwie. – To skończon y kretyn! – No dobrze, a mnie czemu nie powiedziałeś o Organ izacji? – Już mówiłem, Bern ie, nie byłem pewien, czy nie zwerbowali cię już w Berlin ie. Byłeś w Krip o, byłeś w Abwehrze, dokładn ie kogoś takiego szukali. Gdybym ci o nich powiedział, a okazałoby się, że do nich nie należysz, to zacząłbyś chodzić po Wiedn iu i rozp ytywać, a wtedy skończyłbyś jako trup, podobn ie jak moi dwaj wspólnicy od interesów. Z drugiej stron y, pomyślałem, że gdybyś jedn ak był jedn ym z nich, to może tylko na teren ie Berlin a, a tutaj możesz wystąpić jako zwykły detektyw, człowiek, którego znam i któremu ufam. Kap ujesz? Mruknąłem twierdząco i wyjąłem własne pap ierosy. – Niemniej powin ien eś był mi powiedzieć. – Możliwe. – Zaciągnął się wściekle. – Posłuchaj, Bern ie. Podtrzymuję pierwotną prop ozycję: trzydzieści tysięcy dolarów, jeśli zdołasz mnie wyrwać z tej dziury. Więc jeśli masz jakiegoś asa w rękawie… – Mam to – przerwałem i podsunąłem mu legitymacyjn e zdjęcie Müllera. – Poznajesz? – Nie sądzę. Ale Bern ie, ja już widziałem to zdjęcie. Przyn ajmn iej tak mi się zdaje. Traudl mi je pokazała przed twoim przyjazdem do Wiedn ia. – Ach tak? A mówiła, skąd je ma? – Pewn ie od Poroszyn a. – Przyjrzał się uważnie fotografii. – Naszywki z dębowymi liśćmi, srebrn y haft na naramienn ikach… Na oko jakiś SS-Brigadeführer. Kto to w ogóle jest? – Heinrich Müller. – Gestap o Müller?!
– Oficjaln ie nie żyje, więc chciałbym, żebyś na razie nikomu o tym nie wspomin ał. Połączyłem siły z amerykańskim agentem z Crowcass, który interesuje się sprawą Linden a. Pracował w tym samym wydziale. Podobn o pistolet, z którego zastrzelon o Linden a, należał do Müllera i został użyty do zabicia człowieka, który miał być za Müllera uznan y. Co oznacza, że Müller mógł pozostać przy życiu. Naturaln ie ci goście od zbrodn i wojenn ych przebierają nogami, żeby za wszelką cenę dopaść Müllera. Co oznacza, że niestety jesteś uziemion y, przyn ajmn iej na razie. – Uziemien ie mi nie przeszkadza, gorzej, gdyby otworzyła się pode mną ziemia. Zechciałbyś mi łaskawie wyjaśnić, co to wszystko właściwie oznacza? – To znaczy, że nie zamierzają zrobić nic, co by sprawiło, że Müller się wystraszy i uciekn ie z Wiedn ia. – Zakładając, że w ogóle tu jest. – Właśnie. A pon ieważ to operacja wywiadu, nie zamierzają jej przekazywać żandarmerii. Gdyby teraz wycofan o przeciwko tobie zarzuty, to Organ izacja mogłaby dojść do wniosku, że grozi im pon own e dochodzen ie. – Na litość boską, to co mi pozostaje? – Ten amerykański agent, z którym współpracuję, obiecał, że puszczą cię woln o, jeśli na twoje miejsce da się wsadzić Müllera. Chcemy spróbować wywabić go z kryjówki. – I tymczasem pozwolą, żeby doszło do rozp rawy, a może i do wyroku? – Tak to mniej więcej wygląda. – I prosisz, żebym tymczasem trzymał gębę na kłódkę? – A co miałbyś powiedzieć? Że być może Linden a zamordował facet, który od trzech lat nie żyje? – To wszystko jest takie… – Becker cisnął niedop ałek w kat pokoju – … takie cholern ie bezduszn e. – Może byś przestał udawać świętoszka? Oni wiedzą, co robiłeś w Mińsku. Pogrywają twoim życiem i to jest ostatn ia rzecz, jakiej by się brzydzili. Szczerze mówiąc, nieszczególnie ich obchodzi, czy zawiśniesz, czy nie. To twoja jedyn a szansa i doskon ale o tym wiesz. Becker pon uro pokiwał głową. – No dobra – powiedział. Podn iosłem się, żeby wyjść, ale nagle przyszło mi coś do głowy. – A tak z ciekawości – zap ytałem, zatrzymując się przy drzwiach – właściwie dlaczego ruscy wypuścili cię z tego obozu jen ieckiego? – Sam byłeś w niewoli. Wiesz, jak tam było. Człowiek bez przerwy się
bał, że odkryją jego przyn ależność do SS. – Właśnie dlatego pytam. Wahał się przez chwilę. – Jeden taki gość – powiedział – miał być niedługo zwoln ion y. Był bardzo chory. I tak by zaraz umarł. Nie było sensu wysyłać go do ojczyzny. – Wzruszył ramion ami i spojrzał mi prosto w oczy. – Więc go udusiłem. Nażarłem się kamfory, żeby się pochorować, mało od tego nie zdechłem, i zająłem jego miejsce. – Patrzył na mnie nieruchomo. – Bern ie, ja byłem w desperacji. Pamiętasz, jak to wyglądało. – Tak, pamiętam. – Nie udało mi się ukryć obrzydzen ia. – Niemniej gdybyś mi to powiedział wcześniej, pozwoliłbym, żeby cię powiesili. – Wciąż nie jest za późno. Co cię powstrzymuje? Gdybym powiedział Beckerowi prawdę, nie wiedziałby, o czym mówię. Prawdop odobn ie uznałby, że metafizyka to coś służącego do produkcji taniej pen icylin y na czarn y ryn ek. Pokręciłem więc tylko głową i odp arłem: – Powiedzmy, że zawarłem z kimś umowę.
30
Spotkałem się z Königiem w Café Sperl przy Gump endorfer Strasse, która znajdowała się w sektorze francuskim niedaleko Ringu. Był to lokal duży i mimo niezliczon ych secesyjn ych luster na ścian ach dość pon ury, ale mieściło się tu kilka pełnowymiarowych stołów bilardowych. Nad każdym z nich wisiała lamp a, przytwierdzon a do pożółkłego sufitu mosiężną oprawką jakby wyszabrowaną ze starego U-Boota. Terier Königa, niczym pies z etykiety wytwórni płytowej, siedział wpatrzon y w swego pana, śledząc jego samotną, lecz rozważną grę. Zamówiłem kawę i podszedłem do stołu. Starann ie zmierzył uderzen ie długością kija, po czym, w milczen iu skinąwszy mi głową na powitan ie, potarł jego czubek kawałkiem kredy. – Nasz Mozart szczególnie lubił tę grę – powiedział, patrząc w dół na sukno. – Niewątpliwie uważał ją za przyjemn e odwzorowan ie niezwykle precyzyjn ego mechan izmu, jakim był jego intelekt. – Wlep ił wzrok w bilę niczym snajp er mierzący do celu i po długiej, wnikliwej chwili strzelił białą bilą w jedną czerwoną bilę, a potem w następną. Druga czerwona bila niespiesznie potoczyła się po stole, zakołysała na krawędzi łuzy, a następnie, wywołując u wykon awcy pomruk zadowolen ia – nie ma bowiem wdzięczniejszego przykładu praw ruchu i grawitacji – bezszelestn ie zniknęła nam z oczu. – Mnie natomiast bardziej cieszy zmysłowy charakter tej gry – ciągnął. – Uwielbiam stukot zderzających się bil i ich gładki, równy bieg. – Wyciągnął czerwoną bilę z łuzy i pieczołowicie uplasował ją w pożądan ym miejscu. – Ale najbardziej kocham kolor zielon y. Czy pan wie, że Celtowie uważają, że zielon y kolor przyn osi nieszczęście? Nie? Wierzą, że za zielen ią następuje czerń. Być może dlatego, że Anglicy wieszali Irlandczyków za ubieran ie się na zielon o. A może Szkotów? – Przez chwilę König obłąkańczo wpatrywał się w powierzchn ię stołu, niemal jakby chciał go polizać. – Niech pan tylko spojrzy – wyszeptał. – Zieleń to kolor ambicji i młodości, kolor życia i wieczn ego odp oczynku. Requi em æternam dona eis. – Z ociągan iem odłożył kij na sukn o i wyczarowując z kieszen i cygaro, odwrócił się od stołu. Terier podn iósł się wyczekująco. – Powiedział pan przez telefon, że coś dla mnie ma. Coś ważnego. Wręczyłem mu kop ertę od Belinsky’ego. – Przep raszam, że atrament nie jest zielon y – powiedziałem, patrząc, jak
wyciąga z niej pap iery. – Czyta pan cyrylicę? König potrząsnął głową. – Niestety, równie dobrze mógłby to być gaelicki. – Niemniej zap alił cygaro i zaczął rozkładać dokumenty na stole bilardowym. Pies zaszczekał i został uciszon y. – Może byłby pan tak dobry i wyjaśnił mi, co właściwie mam przed sobą? – To są szczegółowe dysp ozycje i metody działania MWD na teren ie Węgier i Doln ej Austrii. – Uśmiechnąłem się chłodno i usiadłem przy pobliskim stoliku, gdzie keln er postawił moją kawę. König powoli pokiwał głową, przez moment patrzył na pap iery nierozumiejącym wzrokiem, po czym zebrał je, wsadził do kop erty i wsunął całość do kieszen i maryn arki. – Bardzo ciekawe – oznajmił, siadając przy moim stoliku. – Załóżmy na chwilę, że są prawdziwe… – Och, z pewn ością są prawdziwe – wtrąciłem pospieszn ie. Obdarzył mnie cierp liwym uśmiechem, jakbym nie miał pojęcia o długotrwałym procesie, w trakcie którego starann ie sprawdza się prawdziwość takich informacji. – Zakładając, że są prawdziwe – powtórzył z naciskiem – w jaki dokładnie sposób pan je uzyskał? Przy stole zjawili się dwaj mężczyźni, zamierzając zagrać partyjkę. König odsunął krzesło i ruchem głowy nakazał mi iść za sobą. – W porządku – zap ewn ił jeden z graczy. – Jest dużo miejsca, da się przejść. Niemniej jedn ak przen ieśliśmy krzesła na nieco bezp ieczn iejszą odległość, a następnie zreferowałem Königowi historię, wcześniej przećwiczoną z Belinskym. König znów potrząsnął głową, tym razem energiczn ie, po czym wziął na kolan a psa, który radośnie polizał go w ucho. – To nie jest właściwy czas i miejsce – przerwał mi. – Ale jestem pełen uznan ia dla pańskiej obrotn ości. – Uniósł brwi i z roztargnien iem spojrzał na bilardzistów przy stole. – Dziś rano dotarła do mnie wiadomość, że udało się panu załatwić kartki na benzynę dla tej mojej medyczn ej znajomej. Tej ze szpitala ogólnego. – Uświadomiłem sobie, że mówi o zabójstwie Traudl. – W dodatku tak szybko po naszej rozmowie. Dop rawdy, jest pan niesłychanie skuteczn y. – Wydmuchał dym w nos psu, który powąchał i kichnął. – W dzisiejszych czasach w Wiedn iu trudn o liczyć na stałe zaopatrzen ie. Wzruszyłem ramion ami. – Po prostu trzeba znać właściwych ludzi i tyle.
– A pan najwyraźniej ich zna, przyjacielu. – Poklep ał się po kieszen i zielon ej tweedowej maryn arki, gdzie schował dokumenty Belinsky’ego. – W tak szczególnych okoliczn ościach czuję, że powin ien em pana przedstawić komuś w naszej firmie, kto lep iej niż ja potrafi ocen ić jakość pańskich źródeł. Komuś, kto jak się okazuje, bardzo chce pana poznać, aby zadecydować, jak człowiek tak zdoln y i przedsiębiorczy jak pan może być wykorzystan y. Mieliśmy zamiar poczekać kilka tygodni, zan im was zaznajomimy, ale nowe informacje, które pan uzyskał, wszystko zmien iają. Jedn ak najpierw muszę zadzwon ić. To potrwa tylko kilka min ut. – Rozejrzał się po kawiarn i i wskazał mi woln y stół bilardowy. – Czemu pan tymczasem nie poćwiczy uderzeń? – Nieszczególnie lubię gry zręcznościowe – oświadczyłem. – Nie ufam grom, które polegają na czymś inn ym niż szczęśliwy traf. Wtedy, jeśli przegram, nie muszę mieć do siebie pretensji. Mam silną skłonność do samooskarżeń. W oczach Königa zabłysły iskierki rozbawien ia. – Mój drogi – rzekł, wstając od stolika – chyba nie jest pan typ owym Niemcem. Patrzyłem, jak idzie na zap lecze, żeby skorzystać z telefon u, z wiern ym terierem u nogi. Zastan awiałem się, kim jest ten ktoś, do kogo miał zamiar dzwon ić; człowiekiem lep iej przygotowan ym do ocen y moich źródeł mógł być nawet sam Müller. Ale nie należało się spodziewać zbyt wiele. König wrócił kilka min ut później wyraźnie podn iecon y. – Tak jak myślałem – kiwał głową z ożywien iem – jest ktoś, kto pragnie natychmiast zap oznać się z materiałem i spotkać się z pan em. Mój samochód stoi na zewnątrz. Jedziemy? König jeździł czarn ym mercedesem, takim samym jak Belinsky, i podobnie jak Belinsky prowadził niebezp ieczn ie szybko, za szybko jak na jezdn ię mokrą po porann ej ulewie. Powiedziałem, że lep iej dojechać późno, niż nie dojechać wcale, ale nie zwracał na mnie uwagi. Mój dyskomfort potęgowało jeszcze zachowan ie psa Königa, który siedział na kolan ach swego pana i przez całą drogę szczekał z podn iecen ia, jakby udzielał mu wskazówek, jaką trasą mamy jechać. Rozp oznałem drogę prowadzącą do Studia Sievering, ale w tej samej chwili dojechaliśmy do skrzyżowan ia i skręciliśmy na północ w Grinzinger Allee. – Zna pan Grinzing?! – zap ytał König, przekrzykując nieustające szczekanie psa. Odp arłem, że nie. – To pan nie zna prawdziwych wiedeńczyków – ocen ił. – Grinzing słynie z produkcji win. W letn ie wieczory wszyscy tu
przychodzą, by posiedzieć w gospodzie i spróbować młodego wina. Piją za dużo, słuchają kwartetów Schrammla i śpiewają stare piosenki. – Brzmi milutko – rzekłem bez entuzjazmu. – Bo jest miłe. Sam jestem właścicielem kilku winn iczek. Tylko dwa małe poletka, rozumie pan. Ale to jakiś początek. Mężczyzna musi mieć ziemię, nie sądzi pan? Wrócimy tu latem i wtedy sam pan zobaczy, jak smakuje młode wino. Wiedeńska krew. Grinzing wcale nie wyglądał jak przedmieście Wiedn ia, już prędzej jak urocza wioska. Ale może ze względu na bliskość stolicy ten rozkoszn y wiejski wdzięk wydał mi się równie sztuczn y, jak scen ografie, które widziałem w Sievering. Wjechaliśmy na wzgórek dróżką, wijącą się wśród wiejskich ogródków obok starej gospody Heurige, przy czym König wciąż podkreślał, jak to okolica wypiękniała z nadejściem wiosny. Jedn ak tak wielka dawka sielankowej bajkowości sprawiła jedyn ie, że miastowa część mego jestestwa poczuła wzgardę, więc pop rzestałem na niechętnych stęknięciach i wymamrotałem coś o turystach. Dla człowieka przywykłego do widoku niekończących się gruzowisk Grinzing leżący wśród lasów i łąk był aż przesadnie zielon y. Powstrzymałem się wszakże od uwag na ten temat w obawie, że sprowokuję Königa do kolejn ej tyrady o tym mdlącym kolorze. Zatrzymał samochód pod wysokim murem z żółtej cegły, otaczającym spory, pomalowan y na żółto dom oraz ogród, który wyglądał, jakby spędził cały dzień w salon ie piękności. Wysoki, dwup iętrowy budyn ek miał stromy dach z mansardowymi oknami, ale ubóstwo detali i ozdób sprawiało, że mimo jasnej barwy było w nim coś oficjaln ego. Wyglądał trochę jak elegancki ratusz. Pchnąłem furtkę i w ślad za Königiem podążyłem nieskaziteln ie obrzeżoną ścieżką ku ciężkim, nabijan ym guzami drzwiom, w rodzaju tych, do których lep iej pukać, trzymając w ręku topór wojenn y. Weszliśmy do środka, nikogo nie spotykając, i stanęliśmy na drewn ian ej podłodze, tak trzeszczącej, że niejeden bibliotekarz dostałby zawału. König zap rowadził mnie do małego salon iku, polecił zaczekać i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Rozejrzałem się dookoła, ale niewiele było tu do oglądan ia, rzucały się w oczy jedyn ie dowody bukoliczn ych upodobań gospodarza. Drzwi na balkon zagradzał masywn y, grubo ciosan y stół, przed kominkiem wielkim jak szyb górniczy stały dwa wiejskie krzesła z kół od wozu. Usiadłem na kan ap ie, która wyglądała nieco wygodn iej, i zawiązałem porządnie sznurowadła. Potem przetarłem buty skrajem wytartego dywan u.
Upłynęło chyba pół godzin y i zdążyłem się porządnie wyn udzić, kiedy König wreszcie po mnie przyszedł. Przez labirynt pokojów i korytarzy poprowadził mnie na tyły domu, a potem schodami na piętro, cały czas zachowując się sztywn o, jakby nosił frak podbity dębową boa zerią. Nie dbając już o to, czy poczuje się urażony – miałem wszak poznać kogoś ważniejszego – powiedziałem: – Gdyby pan włożył inny garn itur, byłby z pana znakomity kamerdyn er. Nie odwrócił się, lecz usłyszałem, że wyszczerzył protezy i zaśmiał się krótko i oschle. – Cieszę się, że pan tak uważa. Ale wie pan, mimo że cenię u ludzi poczucie humoru, nie radziłbym panu pop isywać się nim przed gen erałem. Prawdę mówiąc, jest niezwykle surowy. Otworzył jakieś drzwi i weszliśmy do jasnego, przestronn ego pokoju, gdzie na kominku palił się ogień i stały hektary pustych półek na książki. Pod dużym oknem, za długim biblioteczn ym stołem, ujrzałem sylwetkę krótko ostrzyżonego mężczyzny w szarym garn iturze, którego niemal rozp oznałem. Gdy się odwrócił i uśmiechnął do mnie, jego zakrzywion y nos nie pozostawił żadn ych wątpliwości: oto miałem przed sobą własną przeszłość. – Cześć, Günther – powiedział. König spoglądał na mnie pytająco. Zamrugałem bezradn ie, w pierwszej chwili nie mogąc wykrztusić słowa. – Wierzy pan w duchy, Herr König? – zap ytałem wreszcie. – Nie. A pan? – Teraz już tak. Jeśli się nie mylę, tego pana pod oknem powieszon o w 1945 roku za udział w spisku na Hitlera. – Możesz nas zostawić, Helmut – rzekł mężczyzna. König krótko kiwnął głową, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Arthur Nebe wskazał mi krzesło przy stole, na którym leżały rozłożone dokumenty Belinsky’ego, obok zaś okulary i wieczn e pióro. – Siadaj, proszę – powiedział. – Nap ijesz się? – zap rop on ował ze śmiechem. – Wyglądasz, jakby ci się przydał jeden głębszy. – Nie codzienn ie widuję, jak ktoś wstaje z martwych – rzekłem cicho. – Lep iej niech ten głębszy będzie duży. Nebe otworzył duży barek z rzeźbion ego drewn a, ukazując wykładan e marmurem wnętrze oraz kilka butelek. – Za starych towarzyszy. – Uniósł szklankę do góry. Uśmiechnąłem się niep ewn ie. – Do dna. Nie zniknę od tego pon own ie. Wypiłem wódkę jedn ym haustem i odetchnąłem głęboko; sparzyła mi
żołądek. – Ze śmiercią ci do twarzy, Arthur. Doskon ale wyglądasz. – Dzięki. Nigdy nie czułem się lep iej. Zap aliłem pap ierosa i przez chwilę trzymałem go w ustach. – Mińsk, prawda? – powiedział. – Rok 1941. Wtedy widzieliśmy się ostatni raz? – Tak jest. Załatwiłeś mi przen iesien ie do Urzędu do spraw Zbrodn i Wojenn ych. – Powin ien em był postawić cię przed sądem za to, o co prosiłeś. A nawet kazać cię zastrzelić. – Z tego co słyszałem, tego lata bardzo lubiłeś strzelać do ludzi. – Nebe puścił to mimo uszu. – Więc dlaczego tego nie zrobiłeś? – Byłeś cholern ie dobrym policjantem, dlatego. – Ty również. – Mocn o zaciągnąłem się pap ierosem. – Przyn ajmn iej przed wojną. Co sprawiło, że się zmien iłeś? Nebe posmakował wódki, a następnie szybko wypił ją do końca. – Dobra wódka – rzekł niemal do siebie. – Bern ie, nie oczekuj, że się będę usprawiedliwiał. Miałem swoje rozkazy, które musiałem wykon ywać, więc była to sytua cja typu albo-albo. Zabić albo dać się zabić. W SS zawsze tak było. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści tysięcy, co za różnica. Kiedy człowiek już sobie skalkuluje, że musi ratować własne życie kosztem inn ych, to liczby właściwie nie mają znaczen ia. I to, Bern ie, było moje ostateczn e rozwiązan ie; ostateczn e rozwiązan ie palącej kwestii mojego własnego przetrwan ia. Miałeś szczęście, że nigdy nie musiałeś dokon ywać takiej kalkulacji. – Dzięki tobie. Nebe skromn ie wzruszył ramion ami, a następnie wskazał palcem pap iery. – Po obejrzen iu tego wszystkiego chyba jedn ak się cieszę, że cię nie zastrzeliłem. Naturaln ie te materiały musi ocen ić specjalista, ale na pierwszy rzut oka wydaje mi się, że trafiłeś wygraną na loterii. Niemniej chciałbym się czegoś dowiedzieć o twoim źródle. Powtórzyłem swoją historyjkę, po czym Nebe zap ytał: – Sądzisz, że można mu ufać? Temu ruskowi? – Jak dotąd, nigdy mnie nie zawiódł – odp arłem. – Oczywiście przedtem załatwiał mi tylko lewe pap iery. Nebe, który pon own ie napełniał szklanki, żachnął się. – Jakiś problem? – zdziwiłem się.
– Chodzi o to, że znam cię już dziesięć lat, Bern ie, i jakoś nie bardzo potrafię uwierzyć, że zamien iłeś się w pospolitego spekulanta. – Arthurze, mnie jest równie trudn o uwierzyć, że ty zamien iłeś się w zbrodn iarza wojenn ego. I w ogóle uwierzyć, że jesteś wśród żywych, skoro już o tym mowa. Nebe uśmiechnął się. – Coś w tym jest. Ale przy tylu możliwościach, przy tak ogromn ej liczbie zagin ion ych osób, dziwi mnie, że nie wróciłeś do dawn ego zawodu i nie zostałeś prywatn ym detektywem. – Praca detektywa i czarn y ryn ek nie wykluczają się nawzajem – powiedziałem. – Dobra informacja jest jak pen icylin a albo pap ierosy. Ma swoją cenę. A im lepsza, im bardziej zakazan a informacja, tym cena jest wyższa. Zawsze tak było. A tak na margin esie, mój Rosjan in będzie chciał, żeby mu zapłacić. – Oni zawsze tego chcą. Czasem wydaje mi się, że ruscy bardziej wierzą w potęgę dolara niż sami Amerykan ie. – Nebe złożył dłonie i oparł palce wskazujące o swój chytry nos. Następnie wycelował je we mnie jak pistolet. – Dobrze się spisałeś, Bern ie. Bardzo dobrze. Ale muszę przyznać, że wciąż coś mnie zastan awia. – Ja w roli Czarn ego Piotrusia? – To jakoś od biedy mogę zaa kceptować, ale nijak nie pogodzę się z myślą, że zabiłeś Traudl Braunsteiner. Morderstwo nigdy ci nie leżało. – Nie zabiłem jej – powiedziałem. – Kiedy König kazał mi to zrobić, myślałem, że potrafię, bo była komun istką. W obozie jen ieckim zacząłem ich nien awidzić. Ale po zastan owien iu stwierdziłem, że nie jestem w stan ie. Nie z zimną krwią. Może gdyby chodziło o mężczyznę, jakoś bym się przemógł, ale dziewczynę? Nie. Chciałem mu o tym powiedzieć dzisiaj rano, jedn ak kiedy zaczął mi gratulować, postan owiłem trzymać gębę na kłódkę i przyp isać sobie całą zasługę. Kombin owałem, że może z tego skapn ie mi jakaś forsa. – A więc zabił ją kto inny. Intrygujące. Pewn ie nie masz pojęcia, kto to mógł być? Pokręciłem przecząco głową. – Cóż, tajemn ica. – Tak jak twoje zmartwychwstan ie, Arthurze. Jak właściwie ci się to udało? – Obawiam się, że nie mogę przyp isać sobie żadn ych zasług – oznajmił. – To rzecz, którą wymyślili ludzie z wywiadu. W ostatn ich miesiącach wojn y
zdołali sprep arować akta wyższych funkcjon ariuszy SS i działaczy partyjnych z takim skutkiem, że wszystkich nas uznan o za zmarłych. Większość rzekomo zgładzon o za udział w zamachu hrabiego von Stauffenberga na życie Hitlera. W końcu, jakie znaczen ie ma dodatkowe sto egzekucji na liście, liczącej tysiące nazwisk? Inni zginęli podczas nalotów albo w bitwie o Berlin. Trzeba było tylko dop iln ować, żeby te akta wpadły w ręce Amerykanów. Więc SS przetransp ortowało je do pap iern i w pobliżu Mon achium, której właściciel, wiern y członek NSDAP, dostał polecen ie, żeby wstrzymać się z niszczen iem dokumentów, dopóki Jankesi nie zastukają do jego drzwi. – Nebe zaśmiał się. – Pewn ie myśleli, że trafiła im się nie lada gratka! Oczywiście większość przejętego materiału była całkiem autentyczn a. Ale ci z nas, którym najbardziej groziło dochodzen ie w sprawie tych idiotyczn ych zbrodn i wojenn ych, zyskali sporo czasu, żeby odetchnąć i wystarać się o nową tożsamość. Nie ma to, jak umrzeć, żeby załatwić sobie trochę przestrzen i. – Znów się roześmiał. – W każdym razie to ichn ie amerykańskie Centrum Dokumentacji w Berlinie nadal pracuje dla nas. – Jak to? – zap ytałem, zastan awiając się, czy zaraz usłyszę coś, co pomoże mi wyjaśnić zagadkę zamordowan ia Linden a. A może po prostu kapitan odkrył, że akta zostały sfałszowan e, zan im wpadły w ręce aliantów? Czy to nie było wystarczające uzasadn ien ie jego zabójstwa? – Nie, na razie dość tego gadan ia. – Nebe upił nieco wódki ze szklanki i z uznan iem oblizał wargi. – Bern ie, nap rawdę żyjemy w ciekawych czasach. Człowiek może zostać, kim tylko zechce. Weźmy na przykład mnie: nazywam się Nolde, Arthur Nolde, i zajmuję się produkcją win w swoim tutejszym majątku. Zmartwychwstałem, powiadasz. No więc nie bardzo mijasz się z prawdą. Tyle że zmarli hitlerowcy, kiedy wstają z martwych, są bez skazy. Przeobrażeni, mój drogi. To Rosjan ie są teraz be i chcą przejąć nasze miasto. My, odkąd pracujemy dla Amerykanów, jesteśmy uważani za grzeczn ych chłopców. Doktor Schneider, który przy udziale CIC założył Organ izację, regularn ie się z nimi spotyka w naszym sztabie w Pullach. Nawet pojechał do Stanów, żeby się zobaczyć z ich sekretarzem stan u. Wyobrażasz sobie? Wyższy oficer niemiecki rozmawia z numerem dwa w Białym Domu? Chyba nie można być bardziej nieskaziteln ym, nie w dzisiejszych czasach. – Wybacz – przerwałem – ale trudn o mi uznać Jankesów za świętych. Kiedy wróciłem z Rosji, moja żona przyjmowała dodatkowe racje od pewn ego amerykańskiego kap itan a. Czasem myślę, że nie są lepsi od rusków. – Nie ty jeden w Organ izacji tak uważasz – wzruszył ramion ami Nebe. – Ale jeśli o mnie chodzi, to nigdy nie słyszałem, żeby ruscy pytali damę
o zgodę albo dawali jej czekoladę. To bydlaki. – Uśmiechnął się do nowej myśli. – Niemniej przyznaję, że niektóre kobiety powinn y być Rosjan om wdzięczne. Gdyby nie oni, nigdy nie poznałyby, jak to jest. To był marn y dowcip w bardzo złym guście, ale i tak się roześmiałem. Wciąż jeszcze się den erwowałem w towarzystwie Nebego i chciałem być z nim w dobrej komitywie. – No i jak rozwiązałeś sprawę żony i tego amerykańskiego kap itan a? – zap ytał, gdy już przestał się śmiać. Z jakiegoś powodu zawahałem się przed odp owiedzią. Arthur Nebe był człowiekiem inteligentn ym. Przed wojną, jako komendant policji krymin alnej, uchodził za najwybitn iejszego policjanta w Niemczech. Wyjaśnien ie, sugerujące, że miałem ochotę zabić kap itan a armii amerykańskiej, byłoby zbyt ryzykown e; tam, gdzie inni widzieli tylko rękę kap ryśnego boga, Nebe dostrzegał wspólne elementy, godn e zbadan ia zbiegi okoliczn ości. Za dobrze go znałem, by uwierzyć, że zap omniał, iż kiedyś przydzielił Beckera do prowadzon ego przeze mnie dochodzen ia w sprawie morderstwa. Cień skojarzenia, choćby incydentaln ego, między śmiercią jedn ego amerykańskiego oficera, w którą zamieszan y był Becker, a śmiercią inn ego, która mogła mieć związek ze mną, a Nebe niewątpliwie poleciłby mnie zabić. Jeden amerykański oficer to już nieszczęście, ale dwóch to zbyt wielu, żeby to był przypadek. Wzruszyłem zatem ramion ami, zap aliłem pap ierosa i odp arłem: – A co miałem zrobić? Mogłem tylko dop iln ować, żeby to ona dostała w gębę, a nie on. Amerykańscy oficerowie nie lubią obrywać po pysku, a już najmniej od szwabów. To jeden z małych przywilejów zwycięzcy, że nie trzeba znosić szajsu od pokon an ego wroga. Nie przyp uszczam, żebyś o tym zap omniał, Herr Grupp enführer, kto jak kto, ale nie ty. Z dużą ciekawością przyglądałem się, jak szczerzy zęby. Był to chytry uśmiech na twarzy starego lisa, ale zęby Nebego wyglądały na prawdziwe. – Mądrze zrobiłeś – pochwalił. – Zabijan ie Amerykanów nie jest wskazane. – I na potwierdzen ie moich obaw po dłuższej przerwie dodał: – Pamiętasz Emila Beckera? Nie byłem tak głupi, by udawać, że nie mogę sobie przyp omnieć. Znał mnie na wylot. – Oczywiście – odp arłem. – To jego dziewczynę kazał ci zabić König. A przyn ajmn iej jedną z jego dziewczyn. – Ale König mówił, że ona była z MWD. – Zmarszczyłem pytająco brwi. – Bo była. I Becker także. Zabił amerykańskiego oficera, ale przedtem
próbował przen iknąć do Organ izacji. Powoli pokręciłem głową. – Zgadzam się, że Becker to łobuz – powiedziałem – ale nie widzę go jako ruskiego szpiega. – Nebe uparcie kiwał głową. – Tutaj, w Wiedn iu? – Znów przytaknął. – On wie, że żyjesz? – Oczywiście, że nie. Używaliśmy go od czasu do czasu do drobn ych prac kurierskich. To był błąd. Becker handlował na czarn ym rynku, tak jak ty, Bern ie. Tak się składa, że z powodzen iem. Ale miał nierea ln e wyobrażenia na temat swojej przydatn ości. Myślał, że jest pośrodku bardzo wielkiego stawu, a cały czas tkwił przy brzegu. Mówiąc zupełnie szczerze, gdyby w ten staw przyp ierdolił meteoryt, Beckerem nawet by nie zakołysało. – Jak się o nim dowiedziałeś? – Jego żona nam powiedziała – odp arł Nebe. – Kiedy wrócił z obozu jenieckiego, nasi ludzie w Berlin ie wysłali do niego kogoś z Organ izacji, żeby zobaczyć, czy da się go zwerbować. Ale się z nim rozminęli, a kiedy wreszcie udało im się porozmawiać z jego żoną, wyjechał już z Berlin a i zamieszkał tutaj, w Wiedn iu. Żona opowiedziała im o przyjaźni Beckera z pewn ym pułkown ikiem MWD. Ale z jakichś powodów (właściwie to zwykła niekompetencja) trochę trwało, zan im ta informacja dotarła do naszej sekcji w Wiedn iu. A wtedy już zdążył go zwerbować jeden z n aszych inkasentów. – To gdzie on teraz jest? – Tu, w Wiedn iu. Siedzi w więzien iu. Amerykan ie będą go sądzić za morderstwo i prawie na pewn o czeka go stryczek. – To dla was dosyć wygodn e – powiedziałem, trochę nadstawiając karku. – Zbyt wygodn e, gdyby mnie kto pytał. – Zawodowy instynkt, Bern ie? – Powiedzmy, że przeczucie. W ten sposób, jeśli nawet się mylę, to nie wyjdę na komp letn ego amatora. – Wciąż wierzysz swoim bebechom, co? – Owszem, a zwłaszcza teraz, kiedy znowu są pełne. Wiedeń po Berlin ie wydaje się tłusty. – Więc sądzisz, że zabójstwo tego Amerykan in a to nasza sprawka? – To zależy od tego, kim on był i czy mieliście jakiś powód. Musieliście się tylko upewn ić, że Amerykan ie znajdą jakiegoś kozła ofiarn ego. Kogoś, kogo woleliście się pozbyć. W ten sposób załatwilibyście dwie sprawy za jedn ym zamachem. Mam rację? Nebe lekko przechylił głowę. – Możliwe. Ale w żadn ym razie nie rób głupstw i nie próbuj tego udowod-
nić tylko po to, by mi przyp omnieć, jakim byłeś dobrym detektywem. To wciąż bolesna sprawa dla niektórych ludzi w naszej sekcji, więc byłoby najlep iej, gdybyś w ogóle trzymał na ten temat gębę na kłódkę. Wiesz, gdybyś nap rawdę chciał zabawić się w detektywa, to mógłbyś nam doradzić, jak odn aleźć naszego własnego zagin ion ego. Nazywa się doktor Karl Heim i jest dentystą. Miał dzisiaj wcześnie rano jechać do Pullach z naszymi ludźmi, ale kiedy poszli po niego do domu, to nie było po nim śladu. Oczywiście możliwe, że po prostu poszedł na tutejszą kurację. – Nebe mówił o rundzie po knajp ach. – Ale w tym mieście zawsze trzeba pamiętać o tym, że mogli go porwać ruscy. Działa tutaj kilka niezależnych gangów, z którymi współpracują Rosjan ie, w zamian udzielając im koncesji na sprzedaż pap ierosów na czarn ym rynku. Z tego co wiemy, te gangi podlegają temu rosyjskiemu pułkown ikowi od Beckera. Zap ewn e to od nich Becker pierwotn ie brał towar na handel. – Jasne – przytaknąłem, wzburzon y rewelacją na temat związków Beckera z Poroszyn em. – Więc co chciałbyś, żebym zrobił? – Pogadaj z Königiem – polecił Nebe – i poradź mu, jak ma się zabrać do poszukiwań Heima. Mógłbyś mu nawet trochę pomóc, jeśli znajdziesz czas. – To proste – powiedziałem. – Coś jeszcze? – Tak, chciałbym, żebyś tu wrócił jutro rano. Jeden z naszych ludzi specjalizuje się w sprawach dotyczących MWD. Mam przeczucie, że bardzo by mu zależało, żeby z tobą pogadać o tym twoim źródle. Powiedzmy o dziesiątej? – O dziesiątej – powtórzyłem. Nebe wstał i okrążył stół, żeby uścisnąć mi dłoń. – Miło zobaczyć znajomą twarz, Bern ie, nawet jeśli wygląda jak moje sumien ie. Uśmiechnąłem się słabo i podałem mu rękę. – Co było, to było – mruknąłem. – Właśnie – rzekł, kładąc mi dłoń na ramien iu. – Do jutra zatem. König odwiezie cię do miasta. – Nebe otworzył drzwi i ruszył na dół do frontowego wyjścia. – Przykro mi słyszeć, że masz kłopoty z żoną. Jeśli chcesz, mógłbym załatwić, żeby wysłali jej jakieś PX-y. – Nie rób sobie kłopotu – odp arłem szybko. Człowiek z Organ izacji, zjawiający się w moim berlińskim mieszkan iu i zadający Kirsten niewygodn e pytan ia, na które nie umiałaby odp owiedzieć, był ostatn ią rzeczą, jakiej sobie życzyłem. – Pracuje w amerykańskim barze i dostaje tyle PX-ów, ile dusza zap ragnie.
W holu natknęliśmy się na Königa, który bawił się ze swoim psem. – Kobiety! – zaśmiał się Nebe. – To kobieta kupiła Königowi psa, nieprawdaż, Helmut? – Tak, Herr Gen eral. Nebe pochylił się, żeby podrap ać psa po brzuchu. Zwierzę odwróciło się na grzbiet i pokorn ie poddało się palcom Nebego. – A wiesz, czemu kupiła mu psa? – Złowiłem grymas zażenowan ia na twarzy Königa i wyczułem, że Nebe zamierza sobie z niego zakpić. – Żeby nauczyć mężczyznę posłuszeństwa. Przyłączyłem się do ogólnego rozbawien ia. Jedn ak po kilku dniach bliższej znajomości z Königiem byłem zdan ia, że Lotte Hartmann prędzej nauczyłaby swego przyjaciela recytować Torę.
31
Zan im dotarłem do swego pokoju, niebo poszarzało. Usłyszałem, jak garść krop el uderza w balkon ową szybę, po sekundzie zobaczyłem błysk, a zaraz potem rozległ się potężny grzmot, który wypłoszył z mojego balkon u stadko gołębi. Stojąc w oknie, patrzyłem na szarp an e nawałnicą drzewa i spien ione rynsztoki, aż wreszcie nadmiar energii elektryczn ej się wyładował i powietrze znów stało się jasne i przejrzyste. Dziesięć min ut później ptaki rozśpiewały się w gałęziach drzew, jakby świętując oczyszczający wpływ burzy. Pomyślałem, że można im tylko pozazdrościć szybkiej kuracji klimatyczn ej; szkoda, że moje własne napięcie nie dało się rozładować w tak prosty sposób. Usiłowałem uprzedzić i przewidzieć wszystkie kłamstwa, w tym swoje własne, czułem jedn ak, że moja przemyślność zaraz się wyczerp ie i przestanę nadążać za sprawą, że stracę nad nią pan owan ie – nie mówiąc już o życiu. Dochodziła ósma wieczorem, gdy zadzwon iłem do Belinsky’ego do hotelu Sachera na Philharmon ikerstrasse, zarekwirowan ego przez wojsko. Nie sądziłem, że o tej porze go zastanę, ale był u siebie. Głos miał swobodn y i spokojn y, jakby przez cały czas wiedział, że Organ izacja chwyci przynętę. – Powiedziałem, że zadzwon ię – przyp omniałem. – Jest trochę późno, ale byłem zajęty. – Nie ma problemu. Kup ili to? Tę informację? – Cholera, niemal odgryźli mi rękę. König zawiózł mnie do jakiegoś domu w Grinzingu. Możliwe, że to jest ich wiedeński sztab. Nie jestem pewien, ale z pewn ością jest na to dostateczn ie okazały. – Dobrze. Widziałeś może Müllera? – Nie. Ale widziałem kogoś inn ego. – Och? A kogóż to? – Do głosu Belinsky’ego wkradł się chłód. – Arthura Nebego. – Nebego? Jesteś pewien? – podn iecił się Belinsky. – Oczywiście, że jestem pewien. Znam Nebego sprzed wojn y. Myślałem, że nie żyje. Ale rozmawialiśmy przez godzinę dzisiaj po południu. Chce, żebym pomógł Königowi odn aleźć naszego znajomego dentystę i żebym przyjechał jutro rano do Grinzingu na spotkan ie, by porozmawiać o listach miłosnych twojego ruska. Mam przeczucie, że będzie tam Müller. – A z czego to wnioskujesz? – Nebe powiedział, że zap rosi kogoś, kto specjalizuje się w sprawach
mających związek z MWD. – Tak, w ustach Arthura Nebego ten opis nawet pasowałby do Müllera. O której jest to spotkan ie? – O dziesiątej. – Więc mam tylko dzisiejszy dzień, żeby wszystko zorgan izować. Chwileczkę, niech się zastan owię. – Milczał tak długo, że zacząłem podejrzewać, że się rozłączył. Ale w końcu usłyszałem, jak bierze głęboki wdech. – Jak daleko od drogi stoi ten dom? – Dwadzieścia, trzydzieści metrów od frontu z północn ej stron y. Na tyłach od południa rozciąga się winn ica, nie wiem, gdzie tam jest droga. Między domem a winn icą rośnie rząd drzew i są tam jakieś budynki gospodarcze. – Podałem mu wskazówki dojazdu najlep iej, jak umiałem. – Świetn ie – rzekł żwawo. – Więc zrobimy tak. Trochę po dziesiątej dyskretn ie otoczę dom moimi ludźmi. Jeśli Müller tam będzie, dasz nam sygnał i przyjdziemy po niego. To najtrudn iejszy moment, bo nie spuszczą z ciebie oka ani na chwilę. Kiedy tam byłeś, korzystałeś przyp adkiem z toa lety? – Nie, ale przechodziłem obok niej, kiedy byłem na piętrze. Jeśli, jak przyp uszczam, spotkan ie odbędzie w bibliotece, gdzie przedtem rozmawiałem z Nebem, to z tej właśnie toa lety będziemy korzystać. Wychodzi na północ, na drogę i Josefstadt. Jest tam okno z beżową roletą. Może mógłbym jej użyć, żeby dać wam sygnał. Belinsky znowu zamilkł. Wreszcie zadecydował: – Dwadzieścia min ut po umówion ej godzin ie, jeśli ci się uda, pójdziesz do świątyni duman ia. Tam opuścisz roletę, odliczysz pięć sekund, a potem na pięć sekund ją podn iesiesz. Powtórzysz ten man ewr trzy razy. Będę obserwował dom przez lorn etkę i gdy zobaczę twój sygnał, trzykrotn ie nacisnę klakson. To będzie hasło, żeby moi ludzie wkroczyli do akcji. Ty wrócisz na spotkan ie, przywarujesz i zaczekasz na przybycie kawalerii. – To brzmi bardzo prosto. Właściwie aż za prosto. – Słuchaj, szwabie, mógłbym zap rop on ować, żebyś wystawił dupę przez okno i zagwizdał Dixie, ale to byłaby za duża atrakcja – westchnął z pewnym rozdrażnien iem. – Günther, taki nalot wymaga mnóstwa pap ierkowej roboty. Muszę przygotować krypton imy i uzyskać najrozmaitsze specjaln e upoważnien ia na dużą akcję w teren ie. A jeśli się okaże, że to był fałszywy alarm, to czeka mnie śledztwo. Mam nadzieję, że się nie mylisz co do Müllera. Wiesz, że urządzen ie tej imp rezki zajmie mi całą noc? – To faktyczn ie szczyt wszystkiego – powiedziałem. – Ja tkwię po uszy w gównie, a ty psioczysz na plamki na sukience. Dop rawdy, nie posiadam
się ze smutku, że masz tyle pap ierków do załatwien ia. Belinsky parsknął śmiechem. – Daj spokój, szwabie. Nie żołądkuj się. Po prostu chodzi o to, że byłoby miło, gdybyśmy mieli pewn ość, że Müller tam będzie. Pomyśl rozsądnie. Przecież wciąż do końca nie wiadomo, czy on w ogóle należy do wiedeńskiej części Organ izacji. – A właśnie że wiadomo – skłamałem. – Dziś rano udałem się do aresztu policyjn ego i pokazałem Emilowi Beckerowi zdjęcie Müllera. Natychmiast go rozp oznał jako człowieka, który przyszedł razem z Königiem prosić, żeby Becker spróbował odszukać kap itan a Linden a. To znaczy że Müller musi należeć do tutejszej Organ izacji, no chyba że ma feblik do Königa. – Kurwa – zaklął Belinsky – dlaczego ja na to nie wpadłem? To takie proste. Jest pewn y, że to Müller? – Bez najmniejszej wątpliwości. – Podrażniłem się z nim jeszcze trochę, póki nie nabrał zaufan ia. – No dobra, nie gorączkuj się tak. W rzeczywistości Becker wcale go nie rozp oznał. Ale widział tę fotografię już przedtem, pokazała mu ją Traudl Braunsteiner. Chciałem się tylko upewn ić, że nie dostała jej od ciebie. – Wciąż mi nie ufasz, co, szwabie? – Jeśli mam dla ciebie wejść do jaskin i lwa, to muszę najp ierw przyn ajmniej się upewn ić, czy masz dobry wzrok. – No, ale wciąż pozostaje problem, skąd Traudl Braunsteiner zdobyła zdjęcie Gestap o Müllera. – Przyp uszczaln ie od pułkown ika Poroszyn a z MWD. Udzielił Beckerowi koncesji na handel pap ierosami tutaj, w Wiedn iu, w zamian za informację i od czasu do czasu jakieś uprowadzen ie. Kiedy Organ izacja zgłosiła się do Beckera, ten opowiedział wszystko Poroszyn owi i zgodził się dowiedzieć, ile tylko mógł, a gdy został aresztowan y, porozumiewał się z Poroszyn em za pośredn ictwem Traudl. Tylko udawała jego dziewczynę. – Szwabie, wiesz, co to znaczy? – Ruscy też szukają Müllera, tak? – Ale zastan owiłeś się, co będzie, kiedy go dop adną? Szczerze mówiąc, szanse, że stan ie przed sądem w Związku Radzieckim, są niewielkie. Jak już mówiłem, Müller szczególnie zajmował się metodami sowieckiej policji. Nie, Rosjan ie chcą mieć Müllera, bo mógłby być dla nich bardzo użyteczn y. Na przykład mógłby im powiedzieć, kim byli agenci gestap o w NKWD. Ludzie, którzy zap ewn e teraz nadal zajmują stan owiska w MWD. – No to możemy tylko mieć nadzieję, że jutro się zjawi.
– Lep iej mi powiedz, jak tam trafić. Udzieliłem mu jasnych wskazówek i pop rosiłem, żeby się nie spóźnił. – Boję się tych skurwieli – wyjaśniłem. – Hej, wiesz co? Ja się boję was wszystkich, szwaby. Ale nie tak jak Rosjan. – Zachichotał po swojemu, co nawet zaczyn ałem lubić. – Do widzen ia, szwabie – rzekł – i powodzen ia. I rozłączył się, zostawiając mnie wpatrzon ego w cicho buczącą słuchawkę z dziwn ym uczuciem, że odcieleśnion y głos, z którym rozmawiałem, nie istniał nigdzie poza moją wyobraźnią.
32
Dym kłębił się pod sklep ion ym sufitem nocn ego klubu na podobieństwo najgęstszych wyziewów królestwa podziemi. Spowijał samotną postać Belinsky’ego, który niczym powstały z grobu Bela Lugosi powoln ym krokiem zmierzał w stronę mojego stolika. Zespół, który tu grał, trzymał rytm gorzej niż jedn on ogi step ujący tancerz, ale Belinsky’emu jakoś udawało się kroczyć do taktu. Wiedziałem, że wciąż jest na mnie zły, bo nie okazałem mu zaufania, co więcej, miał świadomość, iż nadal usiłuję dociec, jak to się stało, że nie przyszło mu na myśl, aby pokazać Beckerowi zdjęcie Müllera. Nie zdziwiłem się zatem szczególnie, kiedy chwycił mnie za włosy i dwukrotn ie walnął moją głową o stolik, wrzeszcząc, że jestem tylko podejrzliwym szwabem. Wstałem i półprzytomn y ruszyłem do wyjścia, gdzie odkryłem, że drogę zastępuje mi Arthur Nebe. Jego obecn ość tak mnie zaskoczyła, że nie stawiałem oporu, gdy chwycił mnie za uszy i uderzył moją czaszką o futrynę raz, a potem jeszcze raz, na szczęście, i oznajmił, że skoro sam nie zabiłem Traudl Braunsteiner, to może powin ien em wykryć, kto to zrobił. Wyrwałem głowę z jego uścisku i oświadczyłem, że to mniej więcej tak, jak odgadnąć, że Rump elsztyk ma na imię Rump elsztyk. Z deza probatą pokręciłem głową, po czym zacząłem mrugać w ciemnościach. Dobiegło mnie pukan ie do drzwi i usłyszałem niewyraźny szept. – Kto tam? – zap ytałem, zap alając lampkę nocną i sięgając po zegarek. Imię intruza nic mi nie powiedziało, więc odrzuciłem kołdrę, wstałem z łóżka i podszedłem do drzwi. Z przekleństwem na ustach otworzyłem je trochę szerzej, niż było bezpieczn ie. Na progu stała Lotte Hartmann ubran a w połyskliwą sukn ię wieczorową i karakułową kurtkę, którą zap amiętałem z naszego wspólnego wieczoru. Miała pytający, imp ertyn encki błysk w oku. – Tak? – zap ytałem. – O co chodzi? Czego chcesz? Sapnęła chłodno i wzgardliwie, po czym lekko pchnęła drzwi urękawiczoną dłonią, zmuszając mnie do zrobien ia kroku wstecz. Weszła do środka, zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami, rozglądając się po pomieszczen iu. Poczułem w nozdrzach drażniącą woń dymu tyton iowego, alkoholu i perfum, które nosiła na swym sprzedajn ym ciele. – Przykro mi, że cię obudziłam – powiedziała, patrząc nie na mnie, lecz na pokój. – Wcale nie – odp arłem.
Ruszyła na obchód apartamentu, zaglądając do syp ialn i, a potem do łazienki. Chodziła z niewymuszon ym wdziękiem i pewn ością siebie, jakich nabywają kobiety, przyzwyczajon e do tego, że mężczyźni nie odrywają wzroku od ich tyłka. – Masz rację – wyszczerzyła zęby. – Wcale nie jest mi przykro. Wiesz, ten lokal nie wygląda tak źle, jak sądziłam. – Wiesz, która godzin a? – Bardzo późna. – Zachichotała. – Twoja gospodyn i nie była zadowolon a, nic a nic. Musiałam jej powiedzieć, że jestem twoją siostrą i że przyjechałam szmat drogi z Berlin a, żeby przekazać ci złą wiadomość. – Znów zachichotała. – Ta zła wiadomość to ty? Zrobiła nadąsaną minę, ale tylko udawała; nadal była zbyt zadowolon a z siebie, żeby się obruszyć. – Kiedy zap ytała, czy mam duży bagaż, powiedziałam, że Rosjan ie ukradli mi walizki w pociągu. Bardzo mi współczuła, była nap rawdę bardzo miła. Mam nadzieję, że ty też okażesz się miły. – Ach tak? A ja myślałem, że być miłą to twoje zadan ie. Czy też obyczajówka znowu się ciebie czep ia? Zignorowała obelgę, to znaczy zakładając, że ją w ogóle zauważyła. – No więc właśnie wracałam do domu z Flottenbaru, wiesz, tego na Mariahilferstrasse? Nie odp owiedziałem. Zap aliłem pap ierosa i umieściłem go w kąciku ust, z trudem się powstrzymując, żeby na nią nie warczeć. – W każdym razie to niedaleko stąd. No i wiesz – rzekła bardziej uwodzicielskim ton em – uznałam, że dotąd nie miałam możliwości porządnie ci podziękować. – Tu na chwilę zawiesiła głos, a ja pożałowałem, że nie mam na sobie szlafroka. – Za wyciągnięcie mnie z tej opresji u ruskich. – Rozwiązała tasiemki pod kołnierzem kurtki i pozwoliła jej osunąć się na podłogę. – Nie zap rop on ujesz mi nic do picia? – Powiedziałbym, że masz dość. – Ale i tak poszedłem i znalazłem dwa kieliszki. – Może miałbyś ochotę ocen ić to osobiście? – Roześmiała się beztrosko i usiadła, ani trochę się nie zataczając. Wyglądała na kogoś, kto mógłby przyjąć alkohol dożyln ie, a potem bez mrugnięcia okiem przemaszerować po krawężniku. – Chcesz coś do tego? – zap ytałem, unosząc w górę kieliszek wódki. – Możliwe – odp arła z namysłem. – Kiedy się już nap iję.
Wręczyłem jej kieliszek i sam szybko wlałem w siebie drugi, żeby dodać sobie animuszu. Pon own ie zaciągnąłem się dymem z nadzieją, że podchmielon y zdobędę się na to, by ją wykop ać. – No, co się dzieje? – zap ytała niemal tryumfaln ie. – Speszon y jesteś czy co? Chyba czy co, pomyślałem. – Ja nie – odrzekłem. – Tylko moja piżama. Nie jest przyzwyczajon a do damskiego towarzystwa. – Sądząc z wyglądu, mógłbyś jej używać do mieszan ia beton u. – Poczęstowała się moim pap ierosem i wydmuchała mi smużkę dymu prosto w krocze. – Mógłbym się jej pozbyć, jeśli ci przeszkadza – rzekłem idiotyczn ie. Kiedy znów się zaciągnąłem, poczułem, że zaschło mi w ustach. Chciałem, żeby sobie poszła, czy nie chciałem? Wyrzucan ie jej na tę śliczną buzię jakoś nie bardzo mi szło. – Najp ierw trochę porozmawiajmy. Może usiądziesz? Usiadłem, czując z ulgą, że jeszcze jakoś zgin am się w pasie. – No dobrze – rzuciłem – a może byś mi powiedziała, gdzie dzisiaj jest twój chłoptaś? Skrzywiła się. – To nie jest dobry temat, Perseuszu. Znajdź jakiś inny. – Pop rztykaliście się? Jęknęła. – Musimy o tym mówić? – Niespecjaln ie mnie to obchodzi. – Wzruszyłem ramion ami. – To skurwysyn – powiedziała. – Ale nadal nie chce mi się o tym gadać. Zwłaszcza dzisiaj. – A co jest takiego szczególnego w dzisiejszym dniu? – Dostałam rolę w filmie. – Gratuluję. Jaka to rola? – To film angielski. Moja rola, rozumiesz, nie jest duża. Ale ma w nim zagrać kilka wielkich gwiazd. Ja gram dziewczynę z nocn ego klubu. – No to chyba będzie dość proste. – Czy to nie podn iecające? – zap iszczała. – Zagram z Orson em Wellesem! – Tym od Wojny światów? Wzruszyła ramion ami z nierozumiejącą miną. – Nie widziałam tego filmu. – Nieważne. – Oczywiście nie mają pewn ości co do Wellesa. Ale uważają, że są spore
szanse, że go namówią na przyjazd do Wiedn ia. – To wszystko brzmi bardzo znajomo. – Co takiego? – Nie wiedziałem nawet, że jesteś aktorką. – Chcesz powiedzieć, że ci nie mówiłam? Co ty, ta praca w Orientalu jest tylko tymczasowa. – Całkiem nieźle ci idzie. – Och, zawsze miałam dryg do liczb i pien iędzy. Kiedyś pracowałam w tutejszym urzędzie podatkowym. – Pochyliła się w moją stronę z przesadn ie dociekliwym wyrazem twarzy, jakby zamierzała wyp ytać mnie o roczn e zestawien ie wydatków. – Słuchaj – zniżyła głos – chciałam cię zap ytać. Tego wieczoru, kiedy straciłeś całą tę forsę, co mi chciałeś udowodn ić? – Udowodn ić? Nie bardzo rozumiem, o co chodzi. – Nie? – Uśmiechnęła się szerzej, rzucając mi łobuzerskie, porozumiewawcze spojrzen ie. – Widywałam już różnych świrów, drogi pan ie. Rozp oznaję wszystkie typy. Pewn ego dnia nawet nap iszę o tym książkę. Jak Franz Josef Gall, słyszałeś może o nim? – Muszę przyznać, że nie. – To był austriacki lekarz, twórca nauki o fren ologii. O tym chyba słyszałeś, nie? – Pewn ie – odp arłem. – No i co, potrafisz wyczytać coś z guzów, jakie mam na głowie? – Mogę powiedzieć, że nie należysz do typów, którzy rozstają się z forsą bez poważnego powodu. – Na jej gładkim czole uniosła się mistrzowsko nakreślona brew. – Mam pewn e podejrzen ie również na ten temat. – No to słucham – zachęciłem, nalewając sobie kolejn ego drinka. – Niewykluczon e, że odczytasz moje myśli lep iej niż wyp ukłości na czaszce. – Nie udawaj trudn ego do zdobycia – ofuknęła mnie. – Oboje wiemy, że jesteś facetem, który lubi robić wrażenie. – No i co? Zrobiłem wrażenie? – No przecież tu jestem, nie? Czego byś chciał, Tristan a i Izoldy? A więc o to chodziło. Uznała, że przegrałem pien iądze z myślą o niej. Żeby mnie wzięła za grubą rybę. Wysączyła resztkę wódki, wstała i oddała mi kieliszek. – Nalej mi jeszcze tego miłosnego nektaru, a ja tymczasem pójdę przyp udrować nos. Gdy zniknęła w łazience, napełniłem kieliszki niezbyt pewną ręką. Niezbyt lubiłem tę kobietę, lecz jej ciało nie budziło moich zastrzeżeń, wręcz
przeciwn ie. Przyszło mi wprawdzie do głowy, że kiedy już libido przestan ie mną rządzić, rozum zap rotestuje przeciw całej awanturce, jedn ak w tej konkretn ej chwili stać mnie było jedyn ie, by iść za ciosem i dobrze się bawić. Niemniej i tak nie byłem przygotowan y na to, co nastąpiło później. Usłyszałem, że otwiera drzwi łazienki i mówi coś zwyczajn ego o perfumach, których użyła, ale gdy się odwróciłem z kieliszkami w rękach, zobaczyłem, że perfumy to wszystko, co ma na sobie. Właściwie miała jeszcze pantofle, ale trochę trwało, zan im moje spojrzen ie do nich dotarło, odrywając się od jej piersi i trójkątnego łona. Nie licząc szpilek, Lotte Hartmann była naga niczym ostrze skrytobójcy i zap ewn e równie zdradliwa. Stała w drzwiach syp ialn i, oparłszy dłonie o obnażone uda, i zaróżowiona z uciechy patrzyła, jak wodzę językiem po spieczon ych wargach, których, co stało się dotkliwie oczywiste, nie potrafiłbym już użyć do czegokolwiek inn ego. Może faktyczn ie powin ien em jej wygłosić nap uszon y wykładzik; w końcu widziałem w swoim czasie wiele nagich kobiet, a niektóre były w całkiem niezłej formie. Powin ien em był odrzucić ją jak rybę, ale spotniałe dłonie, rozdęte nozdrza, ucisk w gardle i tępy ból w kroczu powiedziały mi, że machina ma własny pomysł, co teraz należy zrobić, nawet jeśli zamieszkujący ją deus nie całkiem się na to zgadza. Zachwycon a wywołanym efektem Lotte uśmiechnęła się do mnie i wyjęła mi kieliszek z dłoni. – Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że się rozebrałam – rzekła – ale ta sukn ia jest bardzo kosztown a, a odn iosłam dziwn e wrażenie, że zaraz ją ze mnie zedrzesz. – A czemu miałbym mieć ci to za złe? W końcu skończyłem już czytać popołudniową gazetę. A poza tym miło, kiedy po domu kręci się goła baba. – Nie mogłem oderwać wzroku od jej tyłka, który podrygiwał lekko, gdy leniwie przechodziła przez pokój. Następnie dopiła wódkę do końca i cisnęła pustą szklankę na kan apę. Nagle zap ragnąłem ujrzeć jej pupę drżącą jak galareta pod uderzen iami mego pożądliwego brzucha. Wyraźnie to wyczuła, gdyż pochyliła się i uchwyciła się kaloryfera niczym pięściarz, który naciąga liny ringu w narożniku. Stanęła w niedużym rozkroku i czekała spokojn ie, wypiąwszy ku mnie zadek, jakby spodziewała się niep otrzebn ej rewizji osobistej. Zerknęła na mnie przez ramię, napięła pośladki i znów odwróciła się twarzą do ścian y. Być może zap raszan o mnie już bardziej wymown ie, ale nie bardzo pamiętałem kiedy – krew szumiała mi w uszach, zalewając nieliczn e szare
komórki, które jeszcze nie zdążyły otępieć pod wpływem alkoholu i adren alin y. Ale chyba przestało mnie to obchodzić. Zdarłem z siebie piżamę i ruszyłem w jej stronę. Nie jestem już ani taki młody, ani taki szczupły, żeby leżeć w łóżku z czymkolwiek oprócz pap ierosa lub kaca. Możliwe zatem, że obudziłem się zdjęty zdumien iem, iż spało mi się nadspodziewan ie wygodn ie. Dochodziła szósta, lecz Lotte, która mogła wszak skazać mnie na bezsenn ość, nie było w moich objęciach – przez krótką, szczęśliwą min utę miałem nawet nadzieję, że poszła do domu. Jedn ak wówczas z salon iku dobiegł mnie cichy, stłumion y szloch. Niechętnie wyśliznąłem się spod kołdry, narzuciłem płaszcz i poszedłem sprawdzić, co się dzieje. Leżała nago, zwin ięta w kłębek na podłodze pod kaloryferem, gdzie było ciep lej. Przykucnąłem obok niej i zap ytałem, czemu płacze. Wielka łza stoczyła się jej po zamazan ym policzku i zawisła na wardze niby przejrzysta brodawka. Dziewczyn a zlizała ją, chlipnęła i przyjęła ode mnie chusteczkę. – A co cię to obchodzi? – jęknęła z goryczą. – Zabawiłeś się i już. Co do tego miała rację, ale naturaln ie zap rotestowałem przez grzeczn ość. Lotte wysłuchała mnie uważnie, a gdy jej próżność została zaspokojon a, spróbowała uśmiechnąć się krzywo, co przywiodło mi na myśl nieszczęśliwe dziecko, które można pocieszyć, dając mu pięćdziesiąt fen igów lub cukierka. – Jesteś słodki – przyznała w końcu i otarła zaczerwien ion e oczy. – Teraz już będzie dobrze, dziękuję. – Chcesz mi o tym opowiedzieć? Lotte zerknęła na mnie z ukosa. – W tym mieście? Najp ierw niech pan poda swoją stawkę, doktorze. – Wydmuchała nos i zaśmiała się głucho. – Byłbyś niezłym lekarzem od świrów. – Jak dla mnie, wyglądasz na całkiem normalną – odp arłem, pomagając jej usiąść w fotelu. – Nie liczyłabym na to. – To twoja rada jako zawodowca? – Zap aliłem dwa pap ierosy i podałem jej jedn ego. Zaciągnęła się rozp aczliwie, najwyraźniej bez przyjemn ości. – To moja rada jako kobiety, która oszalała do tego stopn ia, że nawiązała romans z mężczyzną, który właśnie zbił ją po twarzy jak cyrkowego klaun a. – König? Nie wygląda na skłonn ego do przemocy. – Jeśli robi wrażenie dobrze wychowan ego, to wyłącznie dzięki morfin ie. – Jest narkoman em?
– Właściwie nie wiem, czy jest uzależnion y. Ale cokolwiek robił podczas służby w SS, musiał brać morfinę, żeby przetrwać wojnę. – No więc czemu ci przylał? Wściekle przygryzła wargę. – No, z pewn ością nie dlatego, że uznał, iż przydałby mi się rumien iec. Parsknąłem śmiechem. Musiałem jej to przyznać, twarda z niej była sztuka. – W każdym razie nie z tą opalen izną – powiedziałem. Podn iosłem karakułową kurtkę z podłogi, gdzie ją rzuciła, i okryłem jej ramion a. Lotte ściągnęła kołnierz ciasno pod brodą i uśmiechnęła się gorzko. – Nikt nie będzie mnie klep ał po twarzy – oznajmiła – jeśli kiedykolwiek jeszcze chce mnie klep ać gdzie indziej. Dzisiaj był pierwszy i ostatn i raz, kiedy mnie uderzył, słowo daję. – Wydmuchała dym przez nozdrza jak gniewn a smoczyca. – Tak się to właśnie kończy, kiedy człowiek chce komuś pomóc. – Komu? – Wczoraj około dziesiątej wieczorem König przyszedł do Casin o Oriental – wyjaśniła. – Był w paskudn ym nastroju, a kiedy go zap ytałam, o co chodzi, zap ytał, czy pamiętam dentystę, który przychodził do klubu trochę sobie pograć. – Wzruszyła ramion ami. – No więc ja go pamiętałam. Marn y był z niego gracz, ale na pewn o nie tak marn y jak ty, kiedy udajesz. – Spojrzała na mnie niep ewn ie. Pokiwałem pon aglająco głową. – Mów dalej. – Helmut chciał wiedzieć, czy doktor Heim, ten dentysta, był u nas w ciągu ostatn ich kilku dni. Powiedziałam, że nie wydaje mi się. Potem chciał, żebym wyp ytała dziewczyn y, czy któraś z nich go nie widziała. No, jest jedn a taka, więc powiedziałam, że powin ien z nią kon ieczn ie pogadać. Trochę pechowa, ale ładna. Lekarze zawsze na nią lecieli, pewn ie dlatego, że wygląda na taką bardziej bezradną, a niektórym mężczyznom się to podoba. Tak się złożyło, że akurat siedziała przy barze, więc mu ją pokazałam. Poczułem, że robi mi się niedobrze. – Jak się nazywa ta dziewczyn a? – Veron ika coś tam – odp arła i widząc moje zden erwowan ie, zap ytała: – A co? Znasz ją? – Trochę – odp owiedziałem. – I co się stało dalej? – Helmut z kolegą zabrali Veron ikę do lokalu po sąsiedzku.
– Do sklep u z kap eluszami? – Tak – rzekła ciszej, jakby trochę zawstydzon a. – Helmut w złości… – wzdrygnęła się na samo wspomnien ie – …w każdym razie, przestraszyłam się. Veron ika to miła dziewczyn a. Trochę naiwn a, ale miła. Wiesz, miała ciężkie życie, ale ma jaja. Może za wielkie dla własnego dobra. Pomyślałam, że Helmut w takim nastroju, w takim humorze… że jeśli coś wie, to lep iej, żeby mu powiedziała, i to szybko. On nie jest zbyt cierp liwy. Na wyp adek gdyby zrobił się agresywn y. – Skrzywiła się. – Nie bardzo jest gdzie się ukryć, kiedy się zna Helmuta. No więc poszłam za nimi. Kiedy ich znalazłam, Veron ika płakała, już zdążyli jej porządnie przyłożyć. Miała dość, więc zawołałam, żeby przestali. Wtedy mnie trzepnął. Dwa razy. – Dotknęła policzka, jakby ból wrócił na samo wspomnien ie. – Potem wyp chnął mnie na korytarz, kazał mi się nie mieszać i piln ować własnego nosa. – Co się stało potem? – Poszłam do toa lety, odwiedziłam kilka barów, a potem przyszłam tutaj, w tej kolejn ości. – Widziałaś, co się stało z Veron iką? – Wyszli z nią razem, Helmut i ten drugi. – Chcesz powiedzieć, że gdzieś ją zabrali? Lotte markotn ie wzruszyła ramion ami. – Chyba tak. – Gdzie mogli ją zabrać? – Podn iosłem się i poszedłem do syp ialn i. – Nie wiem. – Spróbuj się zastan owić. – Pójdziesz jej szukać? – Sama powiedziałaś, że sporo już przeszła. – Zacząłem się ubierać. – I co więcej, ja ją w to wpakowałem. – Ty? Jak to? Opisałem, jak w drodze powrotn ej z Grinzingu mówiłem Königowi, jak ja bym postąpił, żeby odszukać zagin ioną osobę, w tym wyp adku doktora Heima. – Wytłumaczyłem, że sprawdziłbym w ulubion ych lokalach Heima, oczywiście gdybym wiedział, gdzie one są – powiedziałem. Ale nie przyznałem się Lotte, że nie sądziłem, iż sprawy zajdą tak daleko; że założyłem, iż Müller, a być może także Nebe i König, zostaną wcześniej aresztowan i przez Belinsky’ego i ludzi z Crowcass, a wtedy nie będzie już trzeba szukać doktora Heima; że myślałem, iż udało mi się zagrać na zwłokę i König zaczeka do spotkan ia w Grinzingu, zan im zacznie szukać swojego zmarłego dentysty.
– Dlaczego uznali, że potrafiłbyś ją znaleźć? – Przed wojną byłem detektywem w berlińskiej policji. – Powinn am była się domyślić – sarknęła. – Niekon ieczn ie – odrzekłem, pop rawiając krawat i wtykając pap ierosa do ust, w których czułem kwaśny smak. – Natomiast ja oczywiście powin ienem był się domyślić, że twój arogancki kochaś pójdzie i zacznie szukać Heima na własną rękę. Byłem głupi, sądząc, że zaczeka. – Włożyłem płaszcz i wziąłem kap elusz. – Uważasz, że mogli ją zawieźć do Grinzingu? – zap ytałem. – Teraz, kiedy o tym myślę, odn oszę wrażenie, że wybierali się do pokoju Veron iki, gdziekolwiek to jest. Ale jeśli nie, to równie dobrze mogą być w Grinzingu. – Cóż, miejmy nadzieję, że znajdę ją domu. – Ale już mówiąc te słowa, instynktown ie czułem, że to mało prawdop odobn e. Lotte wstała. Kurtka osłaniająca jej piersi i górną część tułowia nie sięgała jedn ak do gorejącego krzewu, który wcześniej tak przekon ująco do mnie przemawiał, ale przez który teraz czułem się jak królik obdarty ze skóry. – A co ze mną? – zap ytała cicho. – Co ja mam robić? – Ty? – Ruchem głowy wskazałem jej nagość. – Zakryj te wdzięki i wracaj do domu.
33
Poran ek był pogodn y, jasny i zimn y. W parku przed nowym ratuszem, którędy prowadziła moja droga do śródmieścia, podbiegły do mnie w podskokach dwie wiewiórki, chcąc się przywitać i przy okazji sprawdzić, czy nie dostaną śniadan ia. Ale jeszcze zan im zbliżyły się na dobre, musiały dostrzec moją chmurną twarz i wyczuć bijący ode mnie strach, a być może odnotowały nawet ciężki kształt w kieszen i płaszcza, w każdym razie zmien iły zdan ie. Rozsądne zwierzątka – w końcu jeszcze niedawn o w Wiedn iu zabijało się małe ssaki, żeby je zjeść. Toteż pospieszn ie oddaliły się w swoją stronę; wyglądały jak małe futrzan e przecinki. W norze, którą zamieszkiwała Veron ika, widok obcych ludzi, zwłaszcza mężczyzn, kręcących się tutaj o każdej porze dnia i nocy, nie był niczym nadzwyczajn ym. Wątpię, czy nawet najbardziej mizantrop iczn a gospodyn i lesbijka zwróciłaby na mnie uwagę, gdybyśmy zderzyli się na schodach. Tak się jedn ak złożyło, że nie spotkałem nikogo i wszedłem na górę do Veron iki bez żadn ych przeszkód. Nie musiałem wyłamywać drzwi. Stały otworem, podobn ie jak wszystkie szafy i komody. Ciekawe, pomyślałem, po co zadali sobie tyle trudu, skoro wszelkie potrzebn e dowody wciąż wisiały na krześle, gdzie zostawił je doktor Heim. – Głupia dziwka – mruknąłem wściekle. – Po co było w ogóle usuwać ciało faceta, skoro jego garn itur wciąż tu wisi? Z hukiem zatrzasnąłem szufladę tak mocn o, że jeden z żałosnych rysunków Veron iki zsunął się z komody i opadł na podłogę niczym wielki zwiędły liść. König prawdop odobn ie przewrócił wszystko do góry nogami z czystej złośliwości. A potem zabrał ją do Grinzingu. Zważywszy na ważne spotkan ie, które miało się tam odbyć dziś rano, mało prawdop odobn e, żeby pojechali gdzie indziej – oczywiście przy założeniu, że od razu jej nie zabili. Z drugiej stron y, jeśli Veron ika powiedziała im prawdę o tym, co się stało – że dwóch znajomych pomogło jej pozbyć się ciała Heima, który zmarł u niej na zawał – to być może (jeśli nie wymien iła nazwiska mojego i Belinsky’ego) puścili ją woln o. Całkiem możliwe jedn ak, że postan owili ją trochę skop ać, po prostu dla pewn ości, iż wyjawiła im wszystko, co wie; wówczas, gdybym przybył jej na ratun ek, byłbym już rozp oznan y jako człowiek, który zabrał od niej ciało dentysty. Przyp omniałem sobie, jak Veron ika opowiedziała mi o swoim życiu su-
deckiej Żydówki podczas wojn y. O tym, jak ukrywała się w toa letach, brudnych piwn icach, szafach i na strychach. I o półroczn ym pobycie w obozie dip isów. „Ciężkie życie” – opisała to Lotte Hartmann. Im więcej o tym myślałem, tym wyraźniej sobie uświadamiałem, że właściwie nigdy nie miała nic, co można by nazwać życiem. Spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że dochodzi siódma. Do rozp oczęcia spotkan ia zostały trzy godzin y; do spodziewan ego przybycia „kawalerii” pod wodzą Belinsky’ego trochę więcej. Z drugiej stron y ludzie, którzy uprowadzili Veron ikę, byli tacy, jacy byli, zacząłem więc przyp uszczać, że istn ieje rea ln a możliwość, iż dziewczyn a nie pożyje tak długo. Wyglądało na to, że nie mam inn ego wyjścia, jak sam po nią pojechać. Przed zejściem na dół wyjąłem z kabury rewolwer, otworzyłem sześciostrzałowy bęben i sprawdziłem, czy jest naładowan y. Na postoju przy rogu Kärntn erstrasse złapałem taksówkę i kazałem kierowcy jechać do Grinzingu. – Gdzie do Grinzingu? – zap ytał, dodając gazu i oddalając się od krawężnika. – Powiem panu, kiedy dojedziemy. – Pan tu rządzi – odp arł, zamaszyście skręcając na Ring. – Pytam tylko dlatego, że o tak wczesnej porze wszystko tam będzie zamknięte. A pan mi nie wygląda na górskiego turystę. Nie w tym płaszczu. – Samochód zadygotał, podskakując na dwóch ogromn ych wyrwach. – I nie jest pan Austriakiem, poznaję po akcencie. Mówi pan jak pifke, proszę pana. Mam rację? – Daruj pan sobie ten uliczn y uniwersytet, dobra? Nie jestem w nastroju. – Ależ proszę bardzo. Pytam tylko na wyp adek, gdyby pan miał ochotę trochę się zabawić. Bo wie pan, tylko kilka min ut drogi od Grinzingu, przy drodze na Cobenzl, stoi taki hotel, Schloss-Hotel Cobenzl. – Samochód wpadł w kolejną dziurę i taksówkarz mocn iej ścisnął kierown icę. – Teraz mieści się w nim obóz dla dip isów. Są tam dziewczyn y, które można mieć za dwa pap ierosy. Nawet o tej porze dnia, gdyby pan zechciał. Człowiek w takim płaszczu jak pański mógłby mieć dwie albo trzy naraz. Może nawet urządziłyby dla pana pokaz między sobą, jeśli mnie pan rozumie. – Zaśmiał się obleśnie. – Niektóre z nich dorastały w obozach i mają moraln ość jak króliki, słowo daję. Zrobią wszystko. Niech mi pan wierzy, wiem, o czym mówię. Sam hoduję króliki. – Zachichotał czule na samą myśl. – Mógłbym coś panu załatwić. Na tyln ym siedzen iu. Oczywiście za małą prowizję. Pochyliłem się ku niemu. Nie wiem, dlaczego zawracałem sobie głowę. Może po prostu nie lubię alfonsów; a może nie podobała mi się gęba tego
sobowtóra Trockiego. – Byłoby fajn ie – rzekłem twardo – gdyby nie ruska pułapka, której ofiarą padłem na Ukrainie. Partyzanci umieszczają gran at na sprężynie za szufladą biurka, którą odrobinę wysuwają, a do środka, na przynętę, wkładają butelkę wódki. Przechodziłem, otworzyłem szufladę, zwoln iłem sprężynę i gran at eksp lodował. Wyrwał mi z brzucha mięsko razem z jarzynką; prawie zdechłem z szoku, a potem prawie zdechłem z upływu krwi. A kiedy w końcu odzyskałem przytomn ość, prawie zdechłem z żalu. Mówię panu, na sam widok cipki dostaję szału, taki jestem sfrustrowan y. Gotów byłbym zabić najbliższego faceta z czystej zawiści. Kierowca obejrzał się nerwowo. – Przep raszam – wybąkał. – Nie chciałem… – Nieważne – odp arłem, niemal się uśmiechając. Kiedy minęliśmy żółty dom, kazałem taksówkarzowi podjechać na sam szczyt wzgórza. Postan owiłem podejść do domu Nebego od tyłu, przez winnicę. Pon ieważ liczn iki w wiedeńskich taksówkach były stare i rozregulowan e, aby uzyskać stosowną kwotę, płacon o za przejazd zwyczajowo, mnożąc ich wskazan ia przez pięć. Liczn ik wskazywał sześć szylingów, gdy taksówka się zatrzymała, i tyle też zażądał ode mnie taksówkarz. Drżącą ręką przyjął pieniądze i zan im się zorientowałem, że zap omniał tabliczki mnożenia, odjechał z rykiem siln ika. Stałem na błotnistej ścieżce przy drodze, zastan awiając się, czemu nie trzymałem języka za zębami – przecież chciałem go pop rosić, żeby zaczekał. Teraz, gdybym znalazł Veron ikę, miałbym problem, jak się stąd wydostać. Ja i moja niewyp arzon a gęba, pomyślałem. Biedn y skurwiel tylko oferował mi swoje usługi, powtarzałem w duchu. Ale pod jedn ym względem nie miał racji: jeden lokal jedn ak był otwarty, zajazd Rudelshof na Cobenzlgasse. Uznałem więc, że skoro mam się narażać, wolę to zrobić z pełnym żołądkiem. Knajp a była mała i przytuln a, jeśli komuś nie przeszkadzają wyp chan e zwierzęta. Usiadłem pod szklistym oczkiem wylin iałej łasicy i zaczekałem, aż źle wyp chan y właściciel przyczłapie do mojego stolika. – Niech będzie pochwalon y – powitał mnie. – Śliczn y poran ek. Zatoczyłem się od jego destylowan ego oddechu. – Widzę, że pan już teraz dobrze się bawi – powiedziałem, znów otwierając swoją niewyp arzoną gębę. Bez zrozumien ia wzruszył ramion ami i przyjął ode mnie zamówien ie.
Wiedeńskie śniadan ie za pięć szylingów smakowało, jakby wyp ychacz zwierząt przyrządził je między jedną robotą a drugą: bułka świeżością przypomin ała kawał chrząstki, kawa była pełna fusów, jajko zaś twarde, jakby pochodziło z kamien iołomów. Ale zjadłem wszystko. Głowę miałem do tego stopn ia zaprzątniętą czym inn ym, że zjadłbym nawet wyp chaną łasicę, gdyby położyli ją na grzance. Po wyjściu z kawiarn i poszedłem jeszcze kawałek drogą, po czym przelazłem przez mur, który, jak sądziłem, otaczał winn icę Arthura Nebego. Niewiele było tu do oglądan ia. Młodziutkie sadzonki win orośli, rosnące w równych rzędach, sięgały mi ledwie do kolan. Tu i ówdzie na wysokich wózkach stały urządzen ia, wyglądające na porzucon e siln iki spalin owe; w rzeczywistości były to paln iki. Wciąż jeszcze ciepłe w dotyku, uruchamiane były w nocy, żeby ogrzać powietrze wokół sadzon ek i uchron ić je od przymrozków. Pole miało wielkość sto na sto metrów i nie dało się tu nigdzie ukryć. Ciekawe, pomyślałem, gdzie właściwie Belinsky rozlokuje swoich ludzi. Mogłem spróbować przemknąć się pod murem do drzew bezpośredn io otaczających dom i zabudowan ia gospodarcze, ina czej pozostawało mi tylko czołgan ie się przez pole. Dotarłem do drzew i zacząłem się rozglądać za śladami życia, ale nic nie zauważyłem. Podszedłem bliżej i usłyszałem głosy. Pod największym, długim budynkiem, podobn ym do obory z muru pruskiego, stali dwaj nieznan i mi ludzie i głośno rozmawiali. Każdy z nich miał na plecach metalowy zbiorn ik i trzymał w ręku długą, cienką metalową tuleję, połączoną ze zbiorn ikiem gumową rurką i przyp uszczaln ie służącą do opryskiwan ia roślin. Skończyli rozmawiać i rozeszli się na dwie stron y winn icy, wyraźnie zamierzając rozp ocząć atak na różne szkodliwe bakterie, grzyby i owady. Zaczekałem, aż oddalą się na bezp ieczną odległość, po czym opuściłem schronien ie pod drzewami i prześliznąłem się do budynku. W nos uderzył mnie owocowy zap ach pleśni. Pod odkrytymi krokwiami dachu, niczym ogromn e sery, ciągnęły się długie szeregi dębowych kadzi i zbiorn ików. Po kamienn ej posadzce dotarłem na drugi kon iec „obory” i stanąłem pod bramą wychodzącą wprost na drzwi następnego budynku, pod kątem prostym do domu mieszkaln ego. Ta druga „obora” mieściła setki dębowych beczek, leżących na boku, jakby czekały, aż przyjdą olbrzymie bern ardyn y i uniosą je w góry. Wąskie schody prowadziły w ciemn ość piwn icy, która wyglądała na dobre miejsce, by kogoś więzić, zap aliłem więc światło i zszedłem na dół rzucić okiem.
Ale znalazłem jedyn ie tysiące butelek wina, ułożonych na półkach; każda półka opatrzon a była tabliczką z wyp isan ymi kredą liczbami, które zap ewne coś dla kogoś znaczyły. Wróciłem na górę, zgasiłem światło i stanąłem przy oknie wśród beczek. Wszystko wskazywało na to, że Veron ika jedn ak znajduje się w głównym budynku. Z miejsca, gdzie stałem, miałem doskon ały widok na brukowan e podwórko i zachodn ią stronę domu mieszkaln ego. W otwartych drzwiach siedział wielki czarn y kot i gapił się na mnie. Obok widać było okno, zapewn e kuchenn e. Na parap ecie dostrzegłem duży, błyszczący kształt, jakby garn ek albo czajn ik. Po pewn ym czasie kot ruszył powoli w stronę budynku, w którym się ukrywałem, i zaczął głośno miauczeć pod moim oknem. Przez kilka sekund wpatrywał się we mnie zielon ymi ślep iami, po czym bez wyraźnego powodu uciekł. Znów zacząłem obserwować drzwi i kuchenn e okno. Po kilku min utach uznałem, że mogę bezp ieczn ie opuścić kryjówkę, i wyszedłem na podwórko. Zrobiłem może trzy kroki, gdy usłyszałem szczęk automatyczn ego zamka i niemal równocześnie poczułem na karku chłód mocn o dociśniętej stalowej lufy. – Załóż ręce za głowę – powiedział chrap liwy głos, niezbyt wyraźnie. Zrobiłem, jak mi kazan o. Broń, którą czułem za uchem, robiła wrażenie dość ciężkiej, być może nawet czterdziestkip iątki. Wystarczyło, by rozp rawić się ze sporym kawałkiem mojej czaszki. Syknąłem, gdy mężczyzna wcisnął mi lufę między szczękę a tętnicę szyjną. – Tylko spróbuj się ruszyć, to jutro będziesz karmą dla świń – warknął, klep iąc mnie po kieszen iach i wyjmując rewolwer. – Niedługo się przekon asz, że Herr Nebe się mnie spodziewa – powiedziałem. – Nie znam żadn ego Herr Nebego – odp arł bełkotliwie, jakby miał zdeformowan e usta. Naturaln ie nie miałem ochoty się odwracać, żeby mu się porządnie przyjrzeć. – A tak, prawda, zmien ił nazwisko, nie? – Gorączkowo usiłowałem sobie przyp omnieć nowe nazwisko Nebego. Tymczasem usłyszałem, że człowiek za moimi plecami cofnął się o kilka kroków. – Teraz idź w prawo – polecił. – Do tych drzew. Tylko nie przewróć się o sznurowadła albo co. Mówił jak ktoś duży i niezbyt bystry, dziwn ie akcentowaną niemczyzną; jakby dialektem pruskim, ale trochę inn ym, bardziej przyp omin ającym starop ruski, którym mówił mój dziadek. Prawie jak niemiecki, który słyszałem
w Polsce. – Słuchaj, popełniasz błąd – powiedziałem. – Może zap ytasz swojego szefa? Nazywam się Bernhard Günther. O dziesiątej jest zebran ie. Mam być na nim obecn y. – Jeszcze nie ma nawet ósmej – burknął mój strażnik. – Skoro przyszedłeś na zebran ie, to po co jesteś tak wcześnie? I dlaczego nie wszedłeś od frontu jak normaln y gość? Po co skradasz się przez pola? Po co węszysz po obejściu? – Jestem wcześniej, bo mam w Berlin ie kilka win iarn i – zaryzykowałem. – Pomyślałem, że byłoby miło rozejrzeć się po posiadłości. – Rozglądałeś się, a jakże. Węszyłeś aż miło. – Zachichotał kretyńsko. – Mam rozkaz strzelać do takich, co węszą. – Zaraz, zaraz. – Odwróciłem się, lecz natychmiast oberwałem pistoletem jak maczugą. Padając, zdążyłem jedn ak dostrzec dużego mężczyznę z ogoloną głową i jakby koślawą szczęką. Kiedy chwycił mnie z tyłu za kołnierz i postawił na nogi, w duchu zadałem sobie pytan ie, dlaczego nigdy nie wpadło mi do głowy, żeby wszyć żyletki w tę część kołnierza. Wyp chnął mnie na polankę za drzewami, gdzie w niewielkim zagłębien iu stało kilka dużych pojemn ików na odp adki. Przez dach ceglan ej chatki sączył się dym i słodkawy, niezdrowy odór palon ych śmieci. Obok leżała sterta worków, chyba z cementem, i arkusz blachy falistej wsparty na kilku cegłach. Facet kazał mi go odciągnąć. Teraz mnie oświeciło. To był Łotysz. Wielki, durn y Łotysz. Dotarło również do mnie, że jeśli pracował dla Arthura Nebego, to zap ewn e należał do łotewskiej dywizji SS, która obsługiwała obozy śmierci w Polsce. W miejscach takich jak Auschwitz służyło wielu Łotyszów. Okazywali antysemicką gorliwość już wtedy, gdy ukochan ym syn em Niemiec był Mojżesz Mendelssohn. Pod odciągniętą blachą ukazał się jakby stary ściek albo gnojówka. Z pewn ością śmierdziało tak samo. Nagle znów zobaczyłem kota, który wyłonił się spomiędzy pap ierowych worków z nap isem „Niegaszon e wapno” i zamiauczał wzgardliwie, jakby mówiąc: „Ostrzegałem cię, że ktoś jest na podwórku, ale nie chciałeś mnie słuchać”. Ze ścieku wydobywał się kwaśny, wap ienn y zap ach, od którego ścierpła mi skóra. „Masz rację – miauknął kot niczym istota z Edgara Allan a Poego – niegaszon e wapn o to najtańszy alkaloid używan y do odkwaszan ia gleby. Dokładn ie czegoś takiego należy się spodziewać w winn icy. Poza tym bardzo skuteczn ie przyśpiesza rozkład ludzkiego ciała”.
Z przerażeniem pojąłem, że Łotysz nap rawdę zamierza mnie zabić, tymczasem ja, niczym jakiś filolog, próbuję umiejscowić jego akcent i zastan awiam się nad wzorami chemiczn ymi, wykutymi w szkole. Wtedy po raz pierwszy porządnie mu się przyjrzałem. Był duży i krzepki jak koń cyrkowy, ale nie to było najważniejsze: przede wszystkim przyciągała uwagę jego twarz, z prawej stron y nieforemn a i wyp uczon a, jakby policzek miał wyp chnięty prymką tyton iu, oraz oko, znieruchomiałe, jakby zrobion e ze szkła. Był tak krzywy, że mógłby niemal pocałować się w lewe ucho. I zap ewn e to robił, zważywszy na to, że musiał być bardzo złakn ion y uczucia, jak zresztą każdy człowiek mający taką twarz. – Klęknij nad dziurą – warknął jak goryl, pozbawion y kilku istotn ych chromosomów. – Chyba nie zabijesz starego towarzysza, co? – zaryzykowałem rozp aczliwie, usiłując przyp omnieć sobie nowe nazwisko Nebego bądź też nazwę jakiegoś łotewskiego pułku. Rozważyłem nawet wezwan ie pomocy, wiedziałem jedn ak, że wówczas Łotysz zastrzeli mnie bez wahan ia. – Ty? Stary towarzysz? – zaszydził bez większych oporów. – Obersturmführer w Pierwszym Łotewskim – odp arłem z politowan ia godną nonszalancją. Łotysz splunął w krzaki i spojrzał na mnie tępo swym wyłupiastym okiem. Jego rewolwer, wielki automatyczn y colt z błękitn ej stali, niewzruszen ie celował mi w pierś. – Pierwszy Łotewski, tak? Nie mówisz jak Łotysz. – Jestem Prusakiem – powiedziałem. – Mieszkałem z rodziną w Rydze. Ojciec był stoczn iowcem z Gdańska. Ożenił się z Rosjanką. – Na potwierdzen ie wygłosiłem kilka rosyjskich słów, chociaż nie byłem pewien, czy w Rydze mówi się głównie po rosyjsku, czy też po niemiecku. Zmrużył oczy, jedn o bardziej niż drugie. – No to w którym roku powołano Pierwszy Łotewski? Z trudem przełknąłem ślinę i wytężyłem pamięć. Kot miauknął zachęcająco. Wyliczywszy, że mobilizacja łotewskiego pułku musiała nastąpić już po operacji „Barbarossa”, odp arłem: – 1941. Drab ohydn ie wyszczerzył zęby i pokręcił głową z sadystyczną powolnością. – 1943 – oznajmił, zbliżając się o kilka kroków. – To było w 1943. A teraz klękaj albo rozwalę ci bebechy. Powoli opadłem na kolan a na krawędzi dołu, wyczuwając przez tkan inę
spodni wilgotn y grunt. Widziałem aż nadto zbrodn i SS, by pojąć, co Łotysz chce zrobić: strzał w tył głowy, ciało wygodn ie wpada do przygotowan ego grobu, a na wierzch narzuca się kilka szufli wapn a. Kot usadowił się, by obejrzeć sobie spektakl, owijając ogon schludn ie wokół łapek. Zamknąłem oczy i czekałem. – Rainis – rozległ się nowy głos. Upłynęło kilka sekund. Nie śmiałem się rozejrzeć. Czyżbym nap rawdę został uratowan y? – Już dobrze, Bern ie. Możesz wstać. Wypuściłem oddech, potężnie bekając ze strachu. Kolan a ugin ały się pode mną, ledwie się podn iosłem znad krawędzi dołu. Odwróciłem się i ujrzałem Arthura Nebego, który stał kilka metrów za łotewskim potworem. Ku mej irytacji uśmiechał się szeroko. – Miło, że cię to bawi, doktorze Frankenstein – burknąłem. – Ale twój potwór omal mnie nie zabił. – A coś ty sobie wyobrażał, Bern ie? – odp arł Nebe. – Powin ien eś wykazać więcej rozumu. Rainis tylko wykon uje swoją pracę. Wzruszyłem ramion ami. – Jest ładny dzień, Pomyślałem, że obejrzę sobie Grinzing. Właśnie podziwiałem twoją posiadłość, kiedy ten tutaj Lon Chan ey wetknął mi lufę w ucho. Łotysz wyjął mój rewolwer z kieszen i kurtki i podał go Nebemu. – Miał przy sobie spluwę, Herr Nolde. – Zamierzałeś strzelać do drobn ego zwierza, tak, Bern ie? – W dzisiejszych czasach ostrożności nigdy dosyć. – Cieszę się, że tak uważasz – rzekł Nebe. – To mi oszczędzi kłopotliwych przep rosin. – Zważył moją broń w dłoni i wsadził ją do kieszen i. – Niemniej jedn ak na razie zachowam ten drobiazg, jeśli pozwolisz. Od pistoletów niektórzy nasi przyjaciele robią się nerwowi. Przyp omnij mi, żebym ci to oddał, zan im nas opuścisz. No, dobra, Rainis – zwrócił się do Łotysza. – Zrobiłeś, co do ciebie należało. Prop on uję, żebyś teraz poszedł i zjadł śniadan ie. Potwór skinął głową i odszedł w stronę domu. Kot ruszył w ślad za nim. – Założę się, że zjada tyle orzeszków, ile sam waży. Nebe uśmiechnął się słabo. – Niektórzy ludzie dla ochron y trzymają złe psy. Ja mam Rainisa. – No to mam nadzieję, że jest nauczon y czystości. – Zdjąłem kap elusz i otarłem chustką spocon e czoło. – Ja tam nie wpuściłbym go za próg. Trzymałbym go na łańcuchu na podwórku. Jemu się wydaje, że co to jest? Tre-
blinka? Arthur, ten skurwiel aż przebierał nogami, żeby mnie załatwić. – Och, nie wątpię. On lubi zabijać ludzi. Gdy poczęstowałem go pap ierosem, odmown ie pokręcił głową. Ale musiał podać mi ogień; ręka chodziła mi tak, jakbym konwersował na migi z głuchym Apaczem. – To Łotysz – wyjaśnił Nebe. – Służył jako kap ral w obozie koncentracyjnym w Rydze. Rosjan ie wzięli go do niewoli, skakali mu po głowie i butami złamali mu szczękę. – Wierz mi, rozumiem, co czuli. – Sparaliżowało mu pół twarzy, od tamtej pory jest trochę niespełna rozumu. Zawsze był brutaln ym mordercą, ale teraz bardziej przyp omin a zwierzę. I jest oddan y jak pies. – Naturaln ie, nie wątpię, że musi mieć jakieś zalety. Ryga, co? – Ruchem głowy wskazałem otwarty dół i spalarn ię. – O co zakład, że w tej fabryczce utylizacyjn ej czuje się jak w domu? – Z wdzięcznością zaciągnąłem się papierosem i mruknąłem: – A skoro już o tym mowa, o co zakład, że wy obaj czujecie się tu jak w domu? Nebe zmarszczył brwi. – Chyba powin ien eś się napić – powiedział cicho. – Nic dziwn ego. Tylko dop iln uj, żeby nie dali mi wapn a. Chyba straciłem do niego całe upodoban ie.
34
W domu Nebe zap rowadził mnie do biblioteki na piętrze, gdzie rozmawialiśmy pop rzedn iego dnia. Przyn iósł z barku kieliszek brandy i postawił przede mną na stole. – Wybacz, że nie dotrzymuję ci towarzystwa – rzekł, patrząc, jak łapczywie wlewam alkohol do gardła. – Normaln ie lubię napić się kon iaku do śniadan ia, ale dzisiaj muszę zachować jasność umysłu. – Uśmiechnął się wyrozumiale, gdy odstawiałem pusty kieliszek. – Lep iej się czujesz? Skinąłem głową. – Powiedz mi – zap ytałem – czy znaleźliście już tego zagin ion ego dentystę, doktora Heima? – Teraz, gdy nie musiałem się już martwić własnymi szansami ocalen ia, Veron ika znów wyszła w moich myślach na pierwszy plan. – Niestety, nie żyje. To bardzo niedobrze, ale znaczn ie gorsza była nieświadomość, co się z nim stało. Przyn ajmn iej teraz wiemy, że nie dop adli go ruscy. – A co się stało? – Miał atak serca. – Z ust Nebego wydobył się suchy śmieszek, który zap amiętałem z czasów pracy w Alex, głównej komendzie berlińskiej policji krymin aln ej. – Wygląda na to, że był wtedy z dziewczyną. Z czekoladówką. – Chcesz powiedzieć, że oni właśnie…? – Właśnie to chcę powiedzieć. Cóż, wyobrażam sobie, że są gorsze sposoby, żeby odejść, a ty? – Po tym, co przed chwilą przeżyłem, Arthurze, nie mam z tym większych trudn ości. – No tak. – Uśmiechnął się z pewn ym zakłopotan iem. Poświęciłem chwilę, żeby znaleźć odp owiedn ie słowa, dzięki którym mógłbym się dowiedzieć, jaki los spotkał Veron ikę, nie wzbudzając przy tym podejrzeń. – I co ona zrobiła? Znaczy, ta czekoladówka? Zadzwon iła na policję? – Zmarszczyłem brwi. – Nie, chyba nie. – Czemu tak sądzisz? Wzruszyłem ramion ami, żeby podkreślić, że wyjaśnien ie jest proste. – Nie przyp uszczam, żeby ryzykowała przep ychanki z obyczajówką. Nie, pewn ie spróbowała się go jakoś pozbyć. Pewn ie jej alfons się tym zajął. – Uniosłem brwi pytająco. – I co? Mam rację?
– Tak, masz rację – powiedział, niemal jakby podziwiał moje rozumowanie. – Jak zwykle – westchnął tęsknie. – Jaka szkoda, że nie pracujemy już w Krip o. Nie masz pojęcia, jak mi brakuje tego wszystkiego. – Mnie też. – Ale ty możesz zawsze znów wstąpić do służby. Bern ie, chyba nie jesteś za nic ścigan y? – Miałbym pracować dla komun istów? Nie, dziękuję. – Ściągnąłem wargi, próbując zrobić strap ioną minę. – W każdym razie wolałbym teraz nie wracać do Berlin a. Pewien rosyjski żołnierz próbował mnie obrobić w pociągu. Zabiłem go w samoobron ie, ale jedn ak. Widzian o mnie, kiedy wracałem z miejsca zbrodn i umazan y krwią. – „Miejsce zbrodn i” – powtórzył Nebe, smakując tę frazę na języku niczym dobre wino. – Jak to przyjemn ie znowu rozmawiać z detektywem. – Dla mojej zawodowej ciekawości, Arthur; powiedz, jakeście znaleźli tę małą od czekolady? – Och, to nie ja, to König. Mówi, że to ty podsunąłeś mu pomysł, jak ma się zabrać do poszukiwan ia biedn ego Heima. – Przecież to rutyn a, Arthurze. Sam mogłeś mu podp owiedzieć. – Być może. W każdym razie okazało się, że dziewczyn a Königa rozp oznała Heima na fotografii. Podobn o bywał w klubie nocn ym, w którym ona pracuje. Przyp omniała sobie, że Heim szczególnie leciał na jedną tamtejszą dziwkę. Helmut musiał tylko przekon ać tę małą, żeby wszystko wyśpiewała. Proste. – Wyciągan ie informacji od dziwki nigdy nie jest proste – rzekłem. – To jak zmuszać zakonn icę do przeklin an ia. Jedyn y sposób, żeby nakłonić taką dziewczynkę do mówien ia i nie zostawić sińców, to dać jej pien iądze. – Zaczekałem, aż Nebe mi zap rzeczy, ale nic nie powiedział. – Oczywiście sin iec wychodzi tan iej i margin es błędu jest mniejszy. – Wyszczerzyłem zęby, jakby podkreślając, że osobiście nie czułbym szczególnych skrup ułów, by dać dziwce po gębie w interesie sprawn iejszego śledztwa. – Moim zdan iem König nie należy do ludzi, którzy szastają forsą, nie? Ku memu rozczarowan iu Nebe tylko wzruszył ramion ami i zerknął na zegarek. – Lep iej sam go zap ytaj, kiedy się spotkacie. – A to on też ma być na tym zebran iu? – Będzie obecn y. – Nebe pon own ie spojrzał na zegarek. – Niestety, teraz muszę cię opuścić. Mam jeszcze parę rzeczy do zrobien ia przed dziesiątą. Może byłoby lep iej, gdybyś tutaj zaczekał. Dzisiaj wzmocn iliśmy ochronę,
a nie chcielibyśmy ryzykować kolejn ego incydentu, prawda? Pop roszę kogoś, żeby przyn iósł ci kawę. Rozp al ogień, jeśli masz ochotę. Trochę tu zimn o. Postukałem w kieliszek. – Nie mogę powiedzieć, żebym teraz to odczuwał. Nebe obrzucił mnie cierp liwym spojrzen iem. – Tak, cóż, proszę, poczęstuj się jeszcze brandy, jeśli sądzisz, że ci to potrzebn e. – Dzięki – odp arłem, sięgając po karafkę. – Nie mam nic przeciwko temu. – Ale bądź czujn y. Będą ci zadawać mnóstwo pytań o twojego rosyjskiego przyjaciela. Nie chciałbym, żeby twoja opin ia o jego dla nas wartości została podan a w wątpliwość tylko dlatego, że wypiłeś za dużo. – Ruszył do drzwi po skrzyp iącej podłodze. – Nie martw się o mnie – uspokoiłem go, wpatrując się w puste półki. – Poczytam sobie książkę. Spory nos Nebego zmarszczył się z deza probatą. – Tak, to rzeczywiście szkoda, że biblioteka przep adła. Podobn o pop rzedni właściciel zostawił wspan iały zbiór, ale kiedy przyszli Rosjan ie, wszystko poszło na opał do bojlera. – Ze smutkiem pokręcił głową. – Nie wiadomo, co robić z takimi podludźmi. Gdy Nebe wyszedł z biblioteki, postąpiłem zgodn ie z jego sugestią i rozp aliłem ogień w kominku. To zajęcie pomogło mi się skup ić; musiałem natychmiast wymyślić jakiś plan działania. Patrząc, jak zbudowan y przeze mnie stosik polan i patyków staje w płomien iach, doszedłem do wniosku, że rozbawien ie, jakie wzbudziły w Nebem okoliczn ości śmierci Heima, najwyraźniej świadczyło o tym, iż w przekon an iu Organ izacji Veron ika powiedziała prawdę. Wprawdzie nadal nie miałem pojęcia, gdzie ona może być, lecz odn iosłem wrażenie, że König jeszcze nie dotarł do Grinzingu. Bez bron i nie bardzo mogłem wyjść i szukać jej gdzie indziej, co więcej, do rozp oczęcia zebran ia zostały tylko dwie godzin y, uznałem więc, iż najlep iej zrobię, jeśli zaczekam na Königa w nadziei, że rozp roszy moje obawy. Gdyby się okazało, że zabił Veron ikę lub ją okaleczył, byłem gotów osobiście wyrównać rachunki, gdy zjawi się Belinsky i jego ludzie. Wziąłem z kominka pogrzebacz i machin aln ie pop rawiłem ogień. Człowiek Nebego przyn iósł mi kawę, ale nie zwróciłem na niego uwagi. Kiedy wyszedł, wyciągnąłem się na kan ap ie i zamknąłem oczy. Ogień zasyczał, kilkakrotn ie trzasnął i ogrzał mi bok. Jasna czerwień pod
moimi powiekami zamien iła się w ciemn y fiolet, a potem w coś bardziej kojącego… – Herr Günther? Poderwałem głowę z kan ap y. Od kilkumin utowego snu w niewygodn ej pozycji kark mi zesztywn iał jak kawał niegarbowan ej skóry. Ale kiedy spojrzałem na zegarek, okazało się, że spałem pon ad godzinę. Pokręciłem głową. Siedzący obok kan ap y mężczyzna w szarym flan elowym garn iturze pochylił się ku mnie i podał mi dłoń – szeroką, mocną i zdumiewająco silną u tak niskiego człowieka. Nigdy przedtem go nie spotkałem, a przecież jego twarz wydała się znajoma. – Jestem doktor Moltke – powiedział. – Wiele o panu słyszałem, Herr Günther. – Mówił z tak siln ym bawarskim akcentem, że wręcz dałoby się zdmuchnąć pianę z jego słów. Kiwnąłem niep ewn ie głową. W jego oczach było coś, co głęboko mnie zaniep okoiło; miał spojrzen ie hipn otyzera z music-hallu. – Miło mi pana poznać, Herr Doktor. No proszę, kolejn y gość, który zmien ił nazwisko. Kolejn y, który podobn o nie żył, jak Arthur Nebe. A przecież nie był to pospolity przestępca, ukrywający się przed wymiarem sprawiedliwości, jeśli w ogóle w 1948 roku gdzieś w Europ ie istn iała sprawiedliwość. Dziwn ie się czułem ze świadomością, że właśnie uścisnąłem rękę człowieka, który – gdyby nie niewyjaśnion e okoliczn ości jego „śmierci” – zap ewn e byłby najgorliwiej ścigan ym człowiekiem na świecie. Miałem przed sobą Heinricha „Gestap o” Müllera we własnej osobie. – Arthur Nebe wiele mi o panu opowiadał – oznajmił. – Wie pan, wydaje mi się, że my dwaj jesteśmy bardzo do siebie podobn i. Byłem śledczym w policji, tak jak pan, chociaż zaczyn ałem jako zwykły posterunkowy. Zawodu uczyłem się w twardej szkole zwyczajn ej pracy policyjn ej. I tak jak pan znalazłem swoją specjaln ość: pan zaczął pracować w wydziale zabójstw, mnie pociągała inwigilacja funkcjon ariuszy partii komun istycznej. Podjąłem nawet badan ia nad metodami stosowan ymi przez milicję radziecką. Wiele rzeczy wzbudziło mój podziw. Z pewn ością pan również jako policjant docen ia ich profesjon alizm. MWD, dawn iejsze NKWD, to chyba najlepsza tajn a policja na świecie. Lepsza nawet niż gestap o. A to z tego prostego powodu, moim zdan iem, że ina czej niż komun izm, narodowy socjalizm nigdy nie był w stan ie wzbudzić wiary, która narzucałaby tak konsekwentn e podejście do życia. A wie pan dlaczego?
Pokręciłem głową. Owa siln a bawarska wymowa sugerowała naturalną dobroduszn ość, która, jak dobrze wiedziałem, w żadn ym razie nie cechowała tego człowieka. – Pon ieważ, Herr Günther, w przeciwieństwie do komun istów my nigdy nap rawdę nie byliśmy atrakcyjn i dla inteligencji. Wie pan, ja sam wstąpiłem do partii dop iero w 1939 roku. Stalin robi te rzeczy lep iej. Dzisiaj postrzegam go w inn ym świetle niż dawn iej. Żachnąłem się. Czyżby Müller chciał mnie wypróbować? A może to był żart? Ale najwyraźniej mówił całkiem poważnie. Wręcz z namaszczen iem. – Podziwia pan Stalin a? – zap ytałem z niedowierzan iem. – Wyrasta wysoko pon ad poziom naszych zachodn ich przywódców. W porównan iu z nim nawet Hitler był małym człowieczkiem. Proszę pomyśleć, z czym Stalin i jego partia musieli się mierzyć. Był pan w ich obozie. Wie pan, do czego są zdoln i. Nawet mówi pan po rosyjsku. Z ruskimi człowiek zawsze wie, na czym stoi. Albo postawią pana pod ścianą i zastrzelą, albo dadzą panu Order Len in a. Nie tak jak Amerykan ie albo Brytyjczycy. – Na twarzy Müllera odmalowała się gwałtown a niechęć. – Gadają o moraln ości i sprawiedliwości, a pozwalają, żeby Niemcy przymierały głodem. Rozwodzą się o etyce, po czym jedn ego dnia posyłają naszych towarzyszy na szubien icę, a następnego werbują ich do swoich służb bezp ieczeństwa. Takim ludziom nie można ufać, Herr Günther. – Wybaczy pan, Herr Doktor, ale odn iosłem wrażenie, że pracujemy dla Amerykanów. – Niesłusznie. Współpracujemy z Amerykan ami, owszem. Ale kon iec końców pracujemy dla Niemiec. Dla nowej ojczyzny. Przybrał bardziej skup ion y wyraz twarzy i podszedł do okna. Zamyślen ie przyjęło u niego postać milczącej udręki, typ owej raczej dla wiejskiego księdza, zmagającego się z sumien iem. Składał i rozkładał mięsiste ręce, aż wreszcie zacisnął je w pięści i zaczął ugniatać sobie skron ie. – W Ameryce nie ma co podziwiać. Nie tak jak w Rosji. Ale Jankesi mają władzę, a tę władze daje im dolar. To jest jedyn y powód, dla którego musimy przeciwstawiać się Rosjan om. Potrzebujemy amerykańskich dolarów. Związek Radziecki może nam jedyn ie służyć przykładem: przykładem tego, co można osiągnąć dzięki lojaln ości i poświęcen iu, nawet bez pien iędzy. Proszę pomyśleć, co mogłyby osiągnąć Niemcy, gdyby miały rosyjską determin ację i amerykańską gotówkę! Bez powodzen ia usiłowałem stłumić ziewn ięcie. – Po co mi pan to wszystko mówi, Herr… doktorze Moltke? – Przez jedną
upiorną sekundę chciałem zwrócić się do niego per Müller. Czy ktokolwiek oprócz Arthura Nebego oraz, być może, von Bolschwinga, który mnie wcześniej przesłuchiwał, wiedział, kim nap rawdę był Moltke? – Działamy na rzecz nowego jutra, Herr Günther. Może dzisiaj podzielili Niemcy między siebie, ale przyjdzie czas, że będziemy wielkim mocarstwem. Wielkim mocarstwem gospodarczym. Dopóki nasza Organ izacja współpracuje z Amerykan ami, ci będą przekon an i, że woln o dopuścić do odbudowy Niemiec. Z naszym przemysłem i techn iką osiągniemy to, co Hitlerowi nigdy by się nie udało. I o czym Stalin, tak, nawet Stalin z jego ogromn ym planem pięcioletn im, na razie nie może nawet marzyć. Niemcy może już nigdy nie będą potęgą wojskową, ale gospodarczą – owszem. Europę podbije nie swastyka, lecz marka. Wątpi pan w to, co mówię? Jeśli wyglądałem na zdumion ego, to tylko dlatego, że obraz przemysłu niemieckiego górującego nad czymkolwiek oprócz kupy złomu wydał mi się całkowicie niedorzeczn y. – Po prostu się zastan awiam, czy wszyscy w Organ izacji myślą tak jak pan? Wzruszył ramion ami. – Nie, właściwie nie. Istn ieją rozmaite opin ie na temat wartości naszych sojuszn ików i podłości naszych wrogów. Ale wszyscy zgadzają się co do jednego, że powstaną nowe Niemcy. Czy miałoby to trwać pięć lat, czy pięćdziesiąt pięć. Müller w roztargnien iu podłubał w nosie. Po kilku sekundach uważnie obejrzał palce, po czym wytarł je w zasłony Nebego. Uznałem, że to marn y przedsmak nowych Niemiec, o których tyle rozp rawiał. – W każdym razie chciałem panu podziękować osobiście za inicjatywę, którą pan przejawił. Uważnie przyjrzałem się dokumentom dostarczon ym przez pańskiego znajomego i nie mam najmniejszych wątpliwości: to pierwszorzędny materiał. Amerykan ie nie będą się posiadać z radości, kiedy go dostaną. – Miło mi to słyszeć. Müller niespieszn ie podszedł do krzesła obok kan ap y i znów na nim usiadł. – Proszę powiedzieć, czy pańskim zdan iem można polegać na tym człowieku? Czy będzie nadal dostarczał tak wartościowych informacji? – W stu procentach. – Znakomicie. Wie pan, to się nie mogło zdarzyć w lepszym momencie. Południowon iemieckie Przedsiębiorstwo Przemysłu Utylizacyjn ego
występuje do amerykańskiego Dep artamentu Stan u o przyznan ie większych funduszy. Materiał przekazan y przez pańskiego człowieka będzie istotną częścią naszego wniosku. Na dzisiejszym zebran iu zgłoszę postulat, aby wykorzystan ie tego nowego źródła informacji stało się tu, w Wiedn iu, zadaniem priorytetowym. Chwycił pogrzebacz i wściekle dźgnął dogasający ogień. Nietrudn o było sobie wyobrazić, jak robi to jakiejś żywej istocie. Następnie rzekł: – Herr Günther, zważywszy na moje osobiste zainteresowan ie tą sprawą, chciałbym pana prosić o pewną przysługę. – Słucham, Herr Doktor. – Muszę przyznać, że mam nadzieję, że pozwoli mi pan osobiście prowadzić tego informatora. Zastan awiałem się przez chwilę. – Naturaln ie, będę go musiał zap ytać o zdan ie. On mi ufa. To może zająć trochę czasu. – Oczywiście. – Oraz, jak już mówiłem Nebemu, on będzie żądał pien iędzy. Dużo pieniędzy. – Może mu pan powiedzieć, że wszystko zorgan izuję. Konto w szwajcarskim banku. Czegokolwiek zap ragnie. – W tej chwili najbardziej pragnie mieć szwajcarski zegarek – zaimp rowizowałem. – Doxę. – Nie ma problemu. – Müller wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Widzi pan, co mam na myśli, gdy mówię o Rosjan ach? Dokładn ie wiedzą, czego chcą. Ładn ego zegarka. Niech pan zostawi to mnie. – Müller odłożył pogrzebacz na stojak i rozsiadł się zadowolon y. – Z tego wnoszę, że nie ma pan zastrzeżeń do mojej prop ozycji? Naturaln ie zostan ie pan wyn agrodzon y za zapewn ien ie nam tak cenn ego źródła. – Skoro pan o tym mówi, to przychodzi mi do głowy pewn a sumka. Müller uniósł dłonie, zachęcając mnie, bym ją wymien ił. – Może pan o tym nie wie, ale ostatn io pon iosłem spore straty przy grze w karty. Przegrałem prawie wszystkie pien iądze, około czterech tysięcy szylingów. Myślałem, że mógłby pan mi to wyrównać, a nawet podn ieść do pięciu tysięcy. Ściągnął wargi i powoli pokiwał głową. – To brzmi dość rozsądnie. W tych okoliczn ościach. Uśmiechnąłem się. Rozbawiło mnie, że Müller tak bardzo chciał zabezp ieczyć obszar swych komp etencji w Organ izacji, iż był gotów odkup ić ode
mnie kontakt z Rosjan in em Belinsky’ego. Jasne, że w ten sposób rep utacja Gestap o Müllera jako autorytetu od wszystkich spraw związan ych z MWD zostałaby ostateczn ie ugruntowan a. Zdecydowan ym ruchem klepnął się po kolan ach. – Dobrze. A więc wszystko ustalon e. To była miła pogawędka. Porozmawiamy jeszcze po dzisiejszym zebran iu. O tak, z pewn ością, pomyślałem. Tyle że rozmowa odbędzie się w Stiftskasern e albo w inn ym miejscu, gdzie ludzie z Crowcass zechcą przesłuchać Müllera. – Oczywiście, będziemy musieli omówić procedurę porozumiewan ia się z pańskim źródłem. Arthur mówi, że macie już ustaloną skrzynkę kontaktową. – Wszystko jest zap isan e – odp arłem. – Zobaczy pan, na pewn o wszystko będzie w porządku. – Zerknąłem na zegarek i zobaczyłem, że minęła dziesiąta. Podn iosłem się z kan ap y i pop rawiłem krawat. – Och, proszę się nie martwić – rzekł Müller, poklep ując mnie po ramieniu. Teraz, gdy już dostał to, czego chciał, zachowywał się niemal jowialn ie. – Zaczekają na nas, zap ewn iam pana. Ale niemal w tej samej chwili drzwi biblioteki otworzyły się, ukazując nieco rozdrażnion e oblicze von Bolshwinga. Baron stanął w progu i uniósł znacząco zegarek: – Herr Doktor, nap rawdę musimy zaczyn ać. – Bardzo dobrze – odrzekł Müller. – Właśnie skończyliśmy. Może pan powiedzieć pozostałym, że mogą już wejść. – Bardzo panu dziękuję. – Baron wciąż był nadąsany. – Zebran ia – sarknął Müller. – Jedn o po drugim w tej organ izacji. Nie ma końca udręce. Jak wycieran ie dupy oponą. Zupełnie jakby Himmler wciąż żył. Uśmiechnąłem się. – To mi przyp omin a, że muszę iść na stronę. – Nieco dalej korytarzem – podp owiedział. Przep rosiłem Arthura Nebego i baron a, po czym ruszyłem do wyjścia, przep ychając się między ludźmi, którzy tymczasem zaczęli wchodzić do biblioteki. O tak, to istotn ie byli Starzy Towarzysze. Mężczyźni o kamienn ych oczach, zwiotczałych ustach, wyp chan ych brzuchach i specyficzn ej arogancji, jakby żaden nigdy nie przegrał żadn ej wojn y ani nie zrobił nic, czego musiałby się wstydzić. To była zbiorowa twarz owych nowych Niemiec, o których tyle ględził Müller.
Lecz Königa wciąż nie było. Znalazłszy się w nieświeżo cuchnącej toa lecie, starann ie zamknąłem drzwi na zasuwkę, sprawdziłem godzinę i stanąłem przy oknie, próbując dostrzec drogę za drzewami pod domem. Wiatr poruszał gałęziami i trudn o było coś zobaczyć wyraźnie, jedn ak odn iosłem wrażenie, że w oddali majaczy jakby błotnik dużego czarn ego auta. Sięgnąłem po sznurek rolety z nadzieją, że jest mocn iej przytwierdzon a do ścian y niż roleta w mojej łazience w Berlin ie, i delikatn ie opuściłem ją na pięć sekund, a następnie podn iosłem na kolejn e pięć. Zgodn ie z umową powtórzyłem tę czynn ość trzy razy, zaczekałem na sygnał Belinsky’ego i z ogromną ulgą usłyszałem w oddali trzykrotn e trąbien ie klakson u. Potem spuściłem wodę i otworzyłem drzwi. Na środku korytarza, w połowie drogi dzielącej mnie od drzwi biblioteki, stał pies Königa. Powęszył wokół, spojrzał na mnie, jakby mnie poznawał, po czym odwrócił się i podreptał na dół. Najszybciej odn ajdę Königa, pomyślałem, jeśli pozwolę, żeby zwierzak zrobił to za mnie. Ruszyłem w ślad za nim. Zatrzymał się pod jakimiś drzwiami na parterze i szczeknął piskliwie. Kiedy je otworzyłem, ruszył pędem, skręcając w korytarz prowadzący na tyły domu. Po chwili znów się zatrzymał i zaczął drap ać podłogę pod inn ymi drzwiami, najwyraźniej prowadzącymi do piwn icy. Przez chwilę wahałem się, co robić dalej, lecz pies zaszczekał pon own ie, uznałem więc, że lep iej dać mu przejść, niż ryzykować, że zjawi się zwabion y hałasem König. Nacisnąłem klamkę i pchnąłem. Drzwi ani drgnęły. Postan owiłem pociągnąć. Otworzyły się z leciutkim skrzypn ięciem, które jedn ak natychmiast zostało zagłuszon e dobiegającym z głębi odgłosem, który z początku wziąłem za miauczen ie kota. Owionął mnie piwn iczn y chłód, po czym twarz mi ścierpła; dotarła do mnie straszn a świadomość, że nie mam do czyn ien ia z kotem. Poczułem, że wstrząsa mną mimowoln y dreszcz. Pies zawinął się wokół framugi drzwi i zbiegł po gołych deskach schodów. Rozp oznałem w żałosnym jęku głos Veron iki, jeszcze zan im dotarłem na dół. Przystanąłem pod osłoną dużego stojaka na wino; scen a, którą ujrzałem, nie wymagała większego zastan owien ia. Dziewczyn a siedziała na krześle, obnażona do pasa i śmierteln ie blada. Tuż przed nią siedział jakiś mężczyzna w koszuli; miał podwin ięte rękawy i kaleczył jej kolan o zakrwawion ym metalowym przedmiotem. Stojący za nią König w miarę potrzeby tłumił jej krzyki zwin iętą w kłąb szmatą. Nie miałem czasu przejmować się brakiem bron i, na szczęście König, zdzi-
wion y pojawien iem się psa, na chwilę spuścił wzrok. – Lingo – powiedział, spoglądając na zwierzę – jakżeś się tu dostał? Myślałem, że zamknąłem cię na zewnątrz. – Kiedy się pochylił, by podn ieść psa, pędem wyp adłem zza stojaka i rzuciłem się na nich. Siedzący mężczyzna nawet nie zdążył się podn ieść, gdy z całej siły strzeliłem go dłońmi w uszy. Wrzasnął i chwytając się za głowę, padł na podłogę, gdzie zaczął się rozp aczliwie wić, usiłując opan ować ból bębenków, które niemal na pewn o były pęknięte. Dop iero wtedy zobaczyłem, co robił Veron ice. Z jej kolan a pod kątem prostym sterczał korkociąg. Tymczasem König wciąż niezdarn ie wyciągał broń z kabury pod pachą. Skoczyłem na niego, zadałem mu straszliwy cios pięścią w odsłonięty bok i pop rawiłem krawędzią dłoni w górną wargę. Każde z tych uderzeń wystarczyłoby, aby go obezwładnić. Puścił krzesło Veron iki i zatoczył się do tyłu, brocząc obficie krwią z nosa. Nie musiałem go wprawdzie bić dalej, ale teraz, kiedy odetkał dziewczyn ie usta, zaczęła krzyczeć tak rozdzierająco, że puściły mi nerwy i przyłożyłem mu łokciem w środek mostka. Stracił przytomn ość, jeszcze zan im upadł na podłogę. Pies natychmiast przestał wściekle szczekać, wyciągnął język i zajął się przywracan iem swego pana do życia. Pon iosłem z podłogi pistolet Königa, wsunąłem go do kieszen i spodni i pospieszn ie rozwiązałem Veron ikę. – Wszystko dobrze – powiedziałem – zaraz stąd idziemy. Lada chwila zjawi się Belinsky z policją. Usiłowałem nie patrzeć na miazgę, w którą zamien iło się jej kolan o. Kiedy zdejmowałem sznur z jej zakrwawion ych nóg, jęknęła żałośnie; miała lodowatą skórę, drżała na całym ciele i wyraźnie była w szoku. Ale kiedy zdjąłem maryn arkę i zarzuciłem jej na ramion a, przytrzymała mnie za rękę i wycedziła przez zaciśnięte zęby: – Wyjmij to! Na litość boską, wyjmij mi to z kolan a! Mając oko na schody – zbyt długo nie zjawiałem się na górze i ludzie Nebego zap ewn e już mnie szukali – klęknąłem przed nią i przyjrzałem się ranie oraz narzędziu, które ją spowodowało. Był to zwyczajn y korkociąg z drewn ian ym uchwytem, obecn ie lepki od krwi, którego ostry kon iec tkwił wbity w staw kolan owy dziewczyn y na głębokość kilkun astu milimetrów. Nie było sposobu, żeby go wyciągnąć, nie sprawiając jej co najmniej takiego bólu, jaki wywołało jego wkręcan ie. Przy najlżejszych dotknięciu uchwytu głośno krzyczała.
– Proszę, wyjmij to! – pon agliła, wyczuwając moje niezdecydowan ie. – Dobrze – odp arłem – ale złap się za krawędź krzesła. To będzie bolało. – Przysunąłem drugie krzesło bliżej, żeby nie kopnęła mnie w krocze, i usiadłem. – Gotowa? Zacisnęła powieki i przytaknęła. Przy pierwszym obrocie w lewo wrzasnęła co sił w płucach, a jej twarz okryła się szkarłatem. Przy drugim obrocie na szczęście zemdlała. Przez chwilę wpatrywałem się w trzyman y w ręku przedmiot, po czym z całej siły cisnąłem nim w człowieka, którego trzasnąłem w uszy. Oprawca Veron iki leżał w kącie i ciężko dyszał. Wyglądało na to, że marn ie z nim – cios był straszliwy i choć nigdy go przedtem nie stosowałem, wiedziałem ze szkolenia w wojsku, że czasem powodował śmierteln y wylew krwi do mózgu. Kolan o Veron iki bardzo krwawiło, więc rozejrzałem się za czymś, żeby je zabandażować. Koszula ogłuszon ego gościa świetn ie nadawała się do tego celu. Podszedłem i zdarłem mu ją z karku, ciasno złożyłem plecy i przód, powstałym opatrunkiem ucisnąłem ranę i wszystko owinąłem rękawami, które na kon iec zawiązałem porządnie na supeł. Kiedy skończyłem, opatrun ek wyglądał pierwszorzędnie. Ale oddech Veron iki był bardzo płytki i nie wątpiłem, że potrzebn e będą nosze, by ją stąd wyn ieść. Piętnaście min ut upłynęło, odkąd dałem Belinsky’emu sygnał, lecz jak dotąd nie dobiegł mnie żaden dźwięk, który wskazywałby, że coś się dzieje. Ile czasu potrzebowali jego ludzie, żeby wkroczyć do akcji? Nie słyszałem żadn ego krzyku, nic, co by świadczyło o jakimkolwiek oporze. A nie przypuszczałem, że z takimi pachołkami jak Łotysz Müller i Nebe poddadzą się bez walki. König jęknął i poruszył nogą jak przetrącony owad. Odsunąłem psa stopą, pochyliłem się i przyjrzałem Königowi. Skóra pod jego wąsami nabrała ciemn osin ej barwy; ilość krwi, cieknąca mu po policzkach, wskazywała, że prawdop odobn ie mój cios oderwał mu chrząstkę nosa od górnej szczeki. – Trochę potrwa, zan im wyp alisz kolejn e cygaro – mruknąłem pon uro. Wyjąłem z kieszen i mauzer Königa i sprawdziłem zamek. Przez otwór wziern ika dostrzegłem znajomy błysk naboju centraln ego zapłonu. Jeden w komorze. Wyjąłem magazyn ek; było w nim sześć kolejn ych, ułożonych schludn ie jak pap ierosy. Nasadą dłoni wbiłem magazyn ek w rękojeść i odwiodłem kurek. Wszedłem po schodach i przez chwilę nasłuchiwałem pod drzwiami.
Wydało mi się, że słyszę sap an ie, po czym uświadomiłem sobie, że to mój własny oddech. Uniosłem broń na wysokość głowy, odbezp ieczyłem ją i zrobiłem krok naprzód. Przez ułamek sekundy mignął mi czarn y kot Łotysza, potem zaś poczułem, że wali się na mnie sufit. Dobiegł mnie dźwięk jakby korka wyskakującego z butelki; niemal roześmiałem się na myśl, że mój wstrząśnięty mózg tylko tyle usłyszał, kiedy pistolet, który trzymałem w dłoni, wyp alił przyp adkowo. Leżałem na podłodze jak ogłuszon y łosoś na brzegu, moje ciało wibrowało niczym kabel telefon iczn y. Zbyt późno przyp omniałem sobie, że Łotysz, choć wielki, poruszał się niezwykle lekko. Przyklęknął obok mnie, wyszczerzył zęby i jeszcze raz zamachnął się pałką. Zap adła ciemn ość.
35
Czekała na mnie wiadomość. Ktoś wyp isał ją dużymi literami, żeby podkreślić jej znaczen ie. Wytężyłem wzrok, ale nap is wciąż się poruszał. Przez zap uchn ięte powieki spróbowałem odczytać pojedyncze litery – żmudn e zajęcie, lecz nie miałem wyjścia. Wreszcie ułożyły się w jakąś całość: wiadomość brzmiała „CARE USA”. Z jakiegoś powodu wydało mi się, że to bardzo ważne, chociaż nie wiedziałem dlaczego. Ale potem dostrzegłem, że to tylko część nap isu, w dodatku ostatn ia. Przełknąłem ślinę, hamując mdłości, po czym pracowicie przebrnąłem przez pierwszą część. Nap isan a była szyfrem: GR. WT 26lbs. CU. FT. 0’10. Co to mogło znaczyć? Wciąż głowiłem się nad tym kodem, gdy rozległy się kroki, a potem zgrzyt przekręcan ego w zamku klucza. Dwie pary siln ych rąk szarpnęły mnie do góry i natychmiast boleśnie przejaśniło mi się w głowie. W kąt poleciało odrzucon e kopn iakiem puste pudło CARE, po czym dwaj mężczyźni siłą wyp rowadzili mnie z pomieszczenia. Kark i ramię bolały mnie tak bardzo, że dostałem gęsiej skórki, gdy złapali mnie za ręce, które – uświadomiłem to sobie dop iero teraz – miałem skute z przodu. Zbierało mi się na wymioty, więc rozp aczliwie spróbowałem położyć się na podłodze – tylko tam czułem się jako tako wygodn ie. Ale trzymali mnie mocn o, a wyrywając się, tylko potęgowałem ból, toteż dałem się powlec krótkim, zatęchłym korytarzem obok jakichś połaman ych beczek, potem zaś po schodkach na górę do ogromn ej dębowej kadzi. Tam bezceremon ialn ie posadzili mnie na krześle. Głos – głos Müllera – polecił dać mi trochę wina. – Chcę, żeby był w pełni przytomn y, kiedy będziemy go przesłuchiwać. Ktoś przytknął mi do warg szklankę i boleśnie odchylił głowę do tyłu. Kiedy wypiłem, poczułem w ustach smak krwi. Splunąłem; było mi wszystko jedn o. – Dziadostwo – wychryp iałem. – Wino do potraw. Müller parsknął śmiechem, więc obróciłem głowę w tamtą stronę. Światło nagiej żarówki było mętne, lecz i tak raziło mnie w oczy. Mocn o zacisnąłem powieki, a potem znów je otworzyłem. – Dobrze – pochwalił Müller. – Wciąż jeszcze tkwią w panu jakieś siły, Herr Günther. Przydadzą się panu, żeby odp owiedzieć na wszystkie moje pytan ia. Może pan być tego pewien.
Siedział na krześle z nogą na nodze i rękami skrzyżowan ymi na piersiach, jakby zaraz miał obejrzeć próbę w tea trze. Obok niego, trochę mniej rozluźnion y, zasiadał Nebe. Nieco dalej ujrzałem przebran ego w czystą koszulę Königa, który przyciskał chustkę do warg i nosa, jakby cierp iał na katar sienn y. Na podłodze u ich stóp leżała Veron ika. Była niep rzytomn a i jeśli nie liczyć bandaża na kolan ie, całkiem naga. Podobn ie jak ja miała ręce skute kajdankami, chociaż sądząc z jej bladości, była to całkowicie zbędna ostrożność. Obróciłem głowę w prawo. Stał tam Łotysz z jakimś zbirem, którego nigdy przedtem nie widziałem. Łotysz szczerzył zęby z podn iecen ia, bez wątpienia niecierp liwie czekając, aż będzie mógł się do mnie dobrać. Znajdowaliśmy się w największym budynku gospodarczym. Za oknami, obojętna na przebieg wydarzeń, zap adała noc. Gdzieś cichutko mruczała prądnica. Poruszan ie głową i szyją sprawiało mi ból; odkryłem, że mniej uciążliwe jest patrzen ie na Müllera. – Pytajcie, o co chcecie – szepnąłem – nic ze mnie nie wyciągniecie. Ale już mówiąc te słowa, wiedziałem, że w doświadczon ych rękach Müllera szanse na to, iż nic mu nie powiem, są mniejsze niż na to, że zostanę mian owan y pap ieżem. Uznał moją brawurę za tak zabawną, że aż się roześmiał i pokręcił głową. – Od kilku lat nie prowadziłem przesłuchan ia – wyznał jakby z nostalgią. – Ale mam nadzieję, że przyzna pan niedługo, że nie straciłem wyczucia. Spojrzał na Nebego i Königa, jakby szukając aprobaty. Obaj pon uro skinęli głowami. – Pewn ie dostawałeś za to nagrody, ty kurdup lu. Po tych słowach Łotysz uznał za stosown e mocn o zdzielić mnie w twarz. Nagły cios sprawił, że całe moje ciało, aż po palce u nóg, przeszył przen ikliwy ból. Krzyknąłem. – Nie, Rainis, nie – powiedział karcąco Müller jak ojciec do dziecka – musimy pozwolić Güntherowi się wyp owiedzieć. Może teraz nas obraża, ale w końcu powie nam wszystko, co chcemy usłyszeć. Proszę, już go nie bij, chyba że ci rozkażę. – Nic z tego, Bern ie – odezwał się Nebe. – Fräulein Zartl powiedziała nam, jak ty i ten Amerykan in pozbyliście się ciała tego biedaka Heima. Zastan awiałem się, czemu ona tak cię interesuje. Teraz już wiemy. – Prawdę mówiąc, wiemy dość dużo. – Müller przejął pałeczkę. – Kiedy ty sobie drzemałeś, tu obecn y Arthur, udając policjanta, dostał się do twojego pokoju. – Uśmiechnął się z zadowolen iem. – To nie było zbyt trudn e; Au-
striacy to taki potuln y, praworządny naród. Arthur, powiedz Herr Güntherowi, co znalazłeś. – Znalazłem twoje zdjęcia, Heinrich. Zakładam, że dostał je od Amerykanin a. Co ty na to, Bern ie? – Idźcie do diabła. Nebe, niewzruszon y, ciągnął dalej: – Był tam również rysun ek nagrobka Martin a Albersa. Herr Doktor, pamięta pan tę nieszczęsną historię? – Tak – odp arł Müller – to była ze stron y Maksa wielka nieostrożność. – Ośmielę się przyp uścić, Bern ie, że wpadłeś na to, że Max Abs i Martin Albers to jedn a i ta sama osoba. Max był człowiekiem staromodn ym i trochę sentymentaln ym. Po prostu nie chciał udawać martwego jak my wszyscy. Nie, musiał mieć kamień nagrobn y, by upamiętnić swoje odejście, żeby wszystko wyglądało przyzwoicie. Dop rawdy, typ owy wiedeńczyk, nie sądzisz? Myślę, że to ty uprzedziłeś żandarmerię w Mon achium, że Max ma przyjechać. Oczywiście nie mogłeś wiedzieć, że ma przy sobie kilka zestawów dokumentów i przep ustek na podróż. Widzisz, Max specjalizował się w pap ierach, był mistrzem fałszerstwa. Jako były komendant sekcji tajn ych operacji w Budap eszcie był jedn ym z naszych najlepszych fachowców. – Jak mniemam, był to kolejn y fałszywy uczestn ik spisku na życie Hitlera – sarknąłem. – Kolejn y sfabrykowan y wpis na liście rozwalon ych. Podobn ie jak ty, Arthurze. Muszę przyznać, że byliście bardzo cwan i. – To był pomysł Maksa – powiedział Nebe. – Sprytn e, ale przy pomocy Königa zorgan izowaliśmy to bez trudu. Widzisz, König dowodził pluton em egzekucyjn ym w Plötzensee, gdzie powieszon o setki spiskowców. Dostarczył nam wszystkich szczegółów. – Bez wątpien ia dostarczył również haków rzeźniczych i strun od fortepian u. – Herr Günther – wybełkotał König przez chusteczkę – mam nadzieję, że będę mógł dla pana zrobić to samo. Müller zmarszczył brwi. – Tracimy czas – rzekł dziarsko. – Nebe powiedział pańskiej gospodyn i, że policja austriacka podejrzewa, że został pan uprowadzon y przez Rosjan. Po czymś takim bardzo nam pomogła. Podobn o za pański apartament zapłacił doktor Ernst Liebl. A my już wiemy, że ten człowiek jest obrońcą Emila Beckera. Zdan iem Nebego został pan wyn ajęty, żeby przyjechać do Wiedn ia i spróbować oczyścić Beckera z zarzutu zamordowan ia kap itan a Linden a. Ja też podzielam to zdan ie. Wszystko, by tak rzec, pasuje.
Müller skinął na goryla, który podszedł i wziął Veron ikę na grube jak pylon y ręce. Nie poruszała się i jej głowa zwisała luźno; gdyby nie ciężki, wysilon y oddech, można by pomyśleć, że nie żyje. Wyglądała jak odurzon a narkotykiem. – Müller, może byście zostawili ją w spokoju – powiedziałem. – Powiem wam wszystko, co chcecie wiedzieć. Müller udał zaskoczon ego. – To się dop iero zobaczy. – Wstał, a za nim podn ieśli się Nebe i König. – Rainis, przyp rowadź Herr Günthera. Łotysz poderwał mnie do góry, ale chcąc utrzymać się na nogach, niemal zemdlałem. Zawlókł mnie do krawędzi wpuszczon ej w podłogę okrągłej dębowej kadzi wielkości sporej sadzawki. Nad kadzią wznosiła się do sufitu gruba stalowa kolumn a, zakończon a prostokątną metalową płytą, wyp osażoną w dwa półokrągłe skrzydła na podobieństwo rozkładan ego stołu. Zbir, który niósł Veron ikę, zszedł na dół i położył ją na dnie. Potem wyszedł z kadzi i opuścił oba dębowe półkola, które utworzyły doskon ały, śmiercionośny krąg. – To jest prasa win iarska – oznajmił Müller rzeczowo. Szarpnąłem się bezsiln ie w uścisku Łotysza, ale nie mogłem nic zrobić; prawdop odobn ie miałem złaman e ramię lub obojczyk. Obrzuciłem ich najgorszymi wyzwiskami, na co Müller z aprobatą pokiwał głową. – Pańska troska o tę młodą damę jest budująca – rzekł. – To jej szukałeś dziś rano, prawda? – zap ytał Nebe. – Wtedy, kiedy wpadłeś na Rainisa? – Tak, tak, zgadza się, tak właśnie było! Ale teraz ją puśćcie, na litość boską! Arthur, daję ci moje słowo, że ona zupełnie nic nie wie! – Owszem, to prawda – przyznał Müller. – W każdym razie niewiele. A przyn ajmn iej tak twierdzi König, a on ma duży dar przekon ywan ia. Z pewn ością pochlebi panu informacja, że przez dłuższy czas udało jej się zatajać pański udział w znikn ięciu Heima. Czy nie tak, Helmut? – Tak jest, pan ie gen erale. – Ale w końcu wyznała nam wszystko – ciągnął Müller. – Jeszcze zan im z tak niesłychan ym heroizmem zjawił się pan na scen ie. Powiedziała, że łączyły ją z pan em stosunki intymn e i że był pan dla niej dobry. Dlatego poprosiła pana o pomoc, kiedy trzeba było usunąć zwłoki Heima. I dlatego przyszedł pan tu jej szukać, kiedy König ją zabrał. Na margin esie, muszę pana pochwalić. Bardzo sprawn ie uśmiercił pan jedn ego z ludzi Königa. To wielka szkoda, że człowiek o tak ogromn ych umiejętnościach jak pańskie
nigdy nie będzie pracował dla naszej Organ izacji. Jedn ak kilka rzeczy wciąż nas zastan awia, więc spodziewam się, Herr Günther, że pan nas oświeci. – Obejrzał się na człowieka, który ułożył Veron ikę na dnie kadzi, a teraz stanął przy małej elektryczn ej tablicy rozdzielczej, umieszczon ej na ścian ie. – Wie pan coś o tym, jak się robi wino? – zap ytał Müller, okrążając kadź. – Rozgniatan ie, jak sama nazwa wskazuje, to proces, podczas którego win ogron a są miażdżone, skórka pęka i wypływa z nich sok. Jak pan zap ewn e wie, kiedyś robion o to, depcząc owoce w dużych beczkach. Ale teraz większość nowoczesnych pras ma napęd pneumatyczn y lub elektryczn y. Wyciskan ie powtarza się kilkakrotn ie, co stan owi pewien wskaźnik jakości wina, gdyż pierwszy wycisk jest najlepszy. Kiedy sok zostaje wyciśnięty do ostatn iej krop li, pozostałości, Nebe nazywa je „miazgą”, wysyłane są do gorzeln i, a w przyp adku małych winn ic, jak tutejsza, po prostu idą na kompost. – Müller spojrzał na Arthura Nebego. – No i co, Arthurze, dobrze powiedziałem? Nebe uśmiechnął się pobłażliwie: – Doskon ale, Herr Gen eral. – Nie znoszę wprowadzać ludzi w błąd – rzekł Müller pogodn ie. – Nawet ludzi, którzy mają zaraz umrzeć. – Urwał i zajrzał do kadzi. – Oczywiście, w tym konkretn ym momencie to nie pańskie życie stan owi najbardziej gniotący problem, jeśli wybaczy mi pan ten niezbyt smaczn y żarcik. Wielki Łotysz parsknął mi śmiechem w ucho i nagle owionął mnie smród jego zap rawion ego czosnkiem oddechu. – A zatem, Herr Günther, radzę panu odp owiadać szybko i dokładn ie. Od tego zależy życie Fräulein Zartl. Skinął na człowieka przy desce rozdzielczej, który nacisnął guzik. Rozległ się mechan iczn y pisk, stopn iowo przybierający na sile. – Proszę nie sądzić nas zbyt surowo – ciągnął Müller. – Czasy są ciężkie. Wszystkiego brakuje. Gdybyśmy mieli pentatlon sodu, tobyśmy go panu podali. Moglibyśmy nawet poszukać go na czarn ym rynku. Ale przyzna pan, że ta metoda jest bardziej skuteczn a aniżeli dowoln e serum prawdy. – No już, dawaj pan te cholern e pytan ia! – Ach, teraz spieszy się pan z odp owiedzią. To dobrze. Proszę mi więc powiedzieć: kim jest ten amerykański policjant? Ten, który pomógł panu pozbyć się zwłok Heima? – Nazywa się John Belinsky. Pracuje dla Crowcass. – Jak pan go poznał? – Wiedział, że staram się udowodn ić niewinn ość Beckera. Skontaktował
się ze mną i zap rop on ował współpracę. Na początku mówił, że chce się po prostu dowiedzieć, dlaczego kap itan Linden został zamordowan y, ale po pewn ym czasie przyznał, że tak nap rawdę chodzi mu o pana. O to, czy miał pan coś wspólnego ze śmiercią Lindena. – Więc Amerykan ie nie są przekon an i, że schwytali właściwego człowieka? – I tak, i nie. Żandarmeria owszem, jest o tym przekon an a. Ale ludzie z Crowcass nie całkiem. Udało im się dowiedzieć, że broń, z której zastrzelono Linden a, została wcześniej użyta do zamordowan ia kogoś w Berlin ie. Kogoś, czyje zwłoki, Müller, uznan o za pańskie. Pistolet figuruje jako pański w rejestrze SS w berlińskim Centrum Dokumentacji. Ludzie z Crowcass nie powiadomili żandarmerii, bo się obawiali, że pan się wystraszy i wyjedzie z Wiedn ia. – Więc nakłonili pana, żeby w ich imien iu przen iknął pan do Organ izacji? – Tak. – I są całkiem pewn i, że tu jestem? – Tak. – Ale do dzisiejszego ranka nigdy mnie pan nie widział. Więc proszę mi wytłumaczyć, skąd o tym wiedzą. – Informacja, którą przekazałem od rzekomej MWD, miała pana wywabić z ukrycia. Wiedzą, że uważa się pan za specjalistę od tych spraw. Zakładali, że mając dane takiej jakości, będzie pan chciał osobiście pop rowadzić przesłuchan ie. Gdybym pana spotkał dziś rano, miałem dać znać Belinsky’emu, trzy razy zaciągając roletę w oknie toa lety. Powiedział, że będzie obserwował dom przez lorn etkę. – I co potem? – Miał otoczyć dom swoimi agentami i aresztować pana. Umowa była taka, że jeśli akcja się uda, to w zamian wyp uszczą Beckera. Nebe zerknął przez ramię na jedn ego ze swoich ludzi i skinął głową ku drzwiom. – Weźcie ludzi i sprawdźcie teren, na wszelki wyp adek. Müller wzruszył ramion ami. – Więc mówi pan, że jedyn ym dowodem mojej obecn ości w Wiedn iu miał być pański sygnał, przekazan y z okna toa lety, czy tak? – Przytaknąłem. – Dlaczego zatem ten Belinsky nie wkroczył do akcji i mnie nie aresztował, tak jak było plan owan e? – Proszę mi wierzyć, zadaję sobie to samo pytan ie.
– Zaraz, zaraz, Herr Günther. To przecież nie trzyma się kupy, niech pan sam powie. Jak ja mam w to uwierzyć? – Czy zacząłbym szukać tej dziewczyn y, gdybym nie był przekon an y, że zaraz zjawią się agenci? – O której miał pan dać ten swój sygnał? – Dwadzieścia min ut po rozp oczęciu narady miałem przep rosić zebranych. – A więc dwadzieścia po dziesiątej. Ale pan zaczął szukać Fräulein Zartl jeszcze przed siódmą rano. – Uznałem, że może nie doczekać nadejścia Amerykanów. – I spodziewa się pan, że damy wiarę, że zaryzykował pan powodzen ie całej operacji dla jedn ej – tu Müller skrzywił się z niesmakiem – małej cipci? – Pokręcił głową. – Bardzo mi trudn o w to uwierzyć. – Kiwnął na człowieka sterującego prasą. Ten nacisnął drugi guzik, ze szczękiem uruchamiając napęd hydrauliczn y. – No, no, Herr Günther. Jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, to dlaczego Amerykan ie nie przybyli, odebrawszy pański sygnał? – Nie wiem! – wrzasnąłem. – To niech pan spróbuje się domyślić. – Nie mieli zamiaru w ogóle pana aresztować – powiedziałem, konkretyzując własne podejrzen ia. – Chcieli się tylko upewn ić, że pan żyje i pracuje dla Organ izacji. Wykorzystali mnie, a kiedy dowiedzieli się tego, czego chcieli, porzucili mnie. Bezsiln ie miotałem się w uścisku Łotysza. Prasa zaczęła woln o zjeżdżać w dół. Veron ika leżała niep rzytomn a, nieświadoma zbliżającej się płyty; wciąż oddychała i jej pierś unosiła się łagodn ie. – Słuchajcie, nap rawdę nie wiem, dlaczego nie przyszli! – A więc – podjął Müller – wyjaśnijmy to sobie. Nie licząc wspomnian ych przez pana wątłych śladów balistyczn ych, jedyn ym dowodem, że pozostałem przy życiu, jest dla nich pański sygnał. – Chyba tak. – Jeszcze jedn o pytan ie. Czy wiecie, dlaczego kap itan Linden został zabity? – Nie – odp arłem; przyszło mi jedn ak do głowy, że negatywn e odp owiedzi nie są mile widzian e, więc dodałem: – Doszliśmy do wniosku, że miał dostęp do informacji o zbrodn iarzach wojenn ych w łonie Organ izacji. Przyjechał do Wiedn ia, żeby to zbadać na miejscu. Z początku sądziliśmy, że tych informacji dostarczał mu König. – Potrząsnąłem głową, usiłując przypomnieć sobie niektóre teorie, jakie stworzyłem, żeby wyjaśnić śmierć Lin-
den a. – Następnie pomyśleliśmy, że może jakoś przekazywał dane Organ izacji, aby pomóc wam werbować nowych członków. Na litość boską, wyłączcie tę maszynę! Prasa dotarła do krawędzi kadzi i Veron ika zniknęła mi z oczu. Zostało jej dwa do trzech metrów życia. – Nie wiedzieliśmy dlaczego, do cholery! Głos Müllera brzmiał spokojn ie i chłodno jak głos chirurga. – Herr Günther, musimy mieć pewn ość. Pozwoli pan, że powtórzę pytanie… – Nie wiem!… – Dlaczego zabójstwo Linden a było kon ieczn e? Rozp aczliwie potrząsnąłem głową. – Niech pan po prostu powie prawdę. Co pan wie? Nie postępuje pan fair wobec tej młodej damy. Proszę wyjaśnić, czego się pan dowiedział. Wycie maszyn y przybrało na sile. Przyp omniał mi się dźwięk windy w moim dawn ym berlińskim biurze. Gdzie powin ien em był zostać. – Herr Günther. – W ton ie Müllera zabrzmiała lekka przyn aglająca nuta. – Dla dobra tej biedn ej dziewczyn y błagam pana. – Na litość boską… Zerknął na zbira przy desce rozdzielczej i pokręcił krótko ostrzyżoną głową. – Nie umiem nic wam powiedzieć! – wykrzyczałem. W zetknięciu z żywą przeszkodą prasa zadygotała. Mechan iczn y wizg, pokon ując zwiększon y opór, na chwilę stał się wyższy o dwie oktawy, po czym wrócił do normaln ego tonu, aż wreszcie prasa zakończyła swe okrutn e zadanie. Müller pon own ie skinął głową i hałas ucichł. – Nie umie pan czy nie chce, Herr Günther? – Ty gnoju – jęknąłem, nagle osłabły z obrzydzen ia. – Ty wredn y, okrutny gnoju. – Nie sądzę, żeby czuła zbyt wiele – oznajmił z wystudiowaną obojętnością. – Była pod wpływem środków odurzających. Panu tak łatwo nie pójdzie, kiedy powtórzymy to małe ćwiczen ie, powiedzmy za… – tu zerknął na zegarek – …dwan aście godzin. Tyle ma pan czasu, żeby sobie wszystko przemyśleć. – Spojrzał na dno kadzi. – Oczywiście, nie mogę obiecać, że zabiję pana od razu. Nie tak, jak tę dziewczynę. Może ugniotę pana dwa albo trzy razy, zan im rozrzucimy pana po polach. Tak jak win ogron a. Z drugiej stron y, jeśli powie mi pan to, co chcę wiedzieć, mogę zap ewn ić panu śmierć trochę mniej bolesną. Pigułka byłaby znaczn ie mniej przykra,
nie sądzi pan? Poczułem, że usta wykrzywia mi grymas. Gdy zacząłem kląć, Müller wzdrygnął się z niesmakiem i pokręcił głową. – Rainis – powiedział – uderzysz Herr Günthera tylko jeden raz, a potem odp rowadzisz go na kwaterę.
36
Znalazłszy się z powrotem w celi, powoli masowałem żebro, ruszające się nad wątrobą, którą Łotysz Nebego wybrał jako cel swojego paraliżującego ciosu. Równocześnie usiłowałem zgasić światło nad wspomnien iem losu, który spotkał Veron ikę. Bez skutku. Znałem ludzi, którzy podczas wojn y byli torturowan i przez Rosjan. Pamiętam, jak mówili, że najstraszn iejszą rzeczą jest niep ewn ość – czy się umrze, czy się zdoła znieść ból. Niewątpliwie pod tym względem mieli rację. Jeden z nich radził, co zrobić, by ból wydał się mniejszy: oddychając głęboko i przełykając ślinę, człowiek wprawiał się w stan lekkiego oszołomien ia, które działało trochę znieczulająco. Jedyn y problem polegał na tym, że mój znajomy po tym wszystkim zaczął mieć skłonność do ataków hip erwentylacji, które w końcu spowodowały u niego śmierteln y atak serca. Przeklin ałem siebie za egoizm. Niewinn a dziewczyn a, już i tak ofiara hitlerowskiego terroru, zginęła tylko dlatego, że zadawała się ze mną. Cichy wewnętrzny głos odp owiedział mi, że sama prosiła mnie o pomoc i że równie dobrze mogli ją torturować i zabić bez mojego udziału. Ale nie byłem w nastroju, by sobie pobłażać. Czy nap rawdę nie mogłem powiedzieć o zabójstwie Linden a czegoś, co zadowoliłoby Müllera? I co miałem mu wyjawić teraz, gdy przyszła kolej na mnie? Pojąłem, że znów myślę tylko o sobie. Ale egotyzm był jak podstępny wąż, nie dało się go uniknąć. Nie chciałem umierać. I co ważniejsze, nie chciałem umierać na kolan ach, żebrząc o litość jak jakiś włoski bohater wojenn y. Powiadają, że nieuchronn ie zbliżający się ból sprzyja oczyszczen iu i skupien iu umysłu. Müller niewątpliwie był tego świadomy. Ale rozmyślając o śmiercion ośnej pigułce, którą mi obiecał, gdybym powiedział mu to – cokolwiek to było – co pragnął usłyszeć, przyp omniałem sobie istotną rzecz. Obracając kajdanki, sięgnąłem do kieszen i spodni i małym palcem wywróciłem ją na lewą stronę. Na mojej dłoni spoczęły dwie małe pigułki, które zabrałem z gabin etu Heima. Właściwie sam nie wiedziałem dokładn ie, dlaczego je wziąłem. Może z ciekawości. A może podświadomość mi podpowiedziała, że kiedyś mogę potrzebować bezbolesnego wyjścia. Z mieszanką ulgi i przeraźliwej fascyn acji długo wpatrywałem się w maleńkie kapsułki cyjanku. Po chwili ukryłem jedną z nich w mankiecie spodni, drugą zaś – która przyp uszczaln ie miała mnie zabić – postan owiłem trzymać w ustach. Docen iałem iron ię sytua cji: te
pigułki, stworzon e dla tajn ych agentów Hitlera, a później przeznaczon e dla wysokich funkcjon ariuszy SS, zawdzięczałem Arthurowi Nebemu. Niewykluczon e, że ta, którą trzymałem w ręku, była dla niego zarezerwowan a. Z takich właśnie rozważań, w najwyższym stopn iu niep rawdop odobn ych, składa się filozofia człowieka w ostatn ich godzin ach jego życia. Wsunąłem pigułkę do ust i ostrożnie przygryzłem. Czy będę miał dość odwagi, by ją użyć, kiedy przyjdzie pora? Językiem przep chnąłem pigułkę w kąt policzka. Potarłem twarz palcami, wyczuwając mały kształt pod skórą. Czy ktoś ją zauważy? Jedyn e światło w celi pochodziło z nagiej żarówki, która zwisała z drewn ian ych krokwi, jakby trzymała się na samych pajęczyn ach. Niemniej jedn ak nie mogłem oprzeć się myśli, że zarys pigułki w moich ustach ogromn ie rzuca się w oczy. Gdy w zamku rozległ się zgrzyt klucza, zdałem sobie sprawę, że niebawem się tego dowiem. W drzwiach stanął Łotysz, trzymając w jedn ej ręce colta, a w drugiej małą tacę. – Odsuń się od drzwi – wymamrotał. – Co to jest? – zap ytałem, odsuwając się na tyłku. – Posiłek? Może przekazałbyś kierown ictwu, że najbardziej chciałbym dostać pap ierosa? – Ciesz się, że w ogóle coś dostajesz – warknął. Przykucnął ostrożnie i postawił tacę na zakurzon ej posadzce. Był tam dzban ek kawy i duży kawałek strudla. – Kawa jest świeżo parzon a. Strudel jest domowy. Przez jedną idiotyczną sekundę zastan awiałem się, czy się na niego nie rzucić, ale w porę przyp omniałem sobie, że człowiek w moim stan ie rzuca się mniej więcej tak szybko jak zamarzn ięty wodospad. I że szanse na obezwładn ien ie łotewskiego olbrzyma są nie większe niż możliwość nawiązan ia z nim sokratejskiego dialogu. Najwyraźniej jedn ak drań dostrzegł na mojej twarzy jakąś iskrę nadziei – pigułka pozostała niezauważona – gdyż powiedział: – No już, dalej, tylko spróbuj. Bardzo bym tego chciał; mógłbym odstrzelić ci rzepkę kolan ową. I rechocząc jak niedorozwin ięty niedźwiedź grizzly, wycofał się z celi, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi. Sądząc po rozmiarze, Rainis należał do ludzi, którzy lubią sobie podjeść. Kiedy nie zabijał ludzi lub ich nie dręczył, była to zap ewn e jego jedyn a prawdziwa przyjemn ość. Może nawet był obżartuchem. Przyszło mi do głowy, że gdybym zostawił strudel nietknięty, Rainis nie oparłby się i sam by go pożarł. Więc gdybym włożył do strudla jedną z kapsułek z cyjankiem,
to być może później, już po mojej śmierci, głupi Łotysz pochłonąłby ciasto i zdechł. Doszedłem do wniosku, że to, iż drań niedługo pójdzie w moje ślady, będzie dla mnie pewną pociechą w godzin ie śmierci. Rozmyślając o tym, postan owiłem wypić kawę. Czy śmierteln a kapsułka rozp uszcza się w ciepłej wodzie? Nie wiedziałem. Na wszelki wyp adek wyplułem ją z ust i uznawszy, że równie dobrze mogę wprowadzić w życie swój żałosny plan, wep chnąłem ją palcem głęboko w jabłkową masę. Z radością pochłonąłbym wszystko, ciasto razem z pigułką, taki byłem głodny. Zegarek powiedział mi, że minęło już piętnaście godzin, odkąd jadłem śniadan ie w Wiedn iu. Kawa bardzo mi smakowała. Łotysz, pomyślałem, zap ewn e przyn iósł mi kolację tylko dlatego, że polecił mu to Arthur Nebe. Minęła kolejn a godzin a. Policzyłem, że zostało mi jeszcze osiem, zan im przyjdą i zaciągną mnie na górę. Zamierzałem czekać z odebran iem sobie życia do ostatn iej chwili, aż nie będzie już żadn ej nadziei, żadn ego ratunku. Zacząłem rozumieć, co czuł Becker, któremu groził stryczek. Ja przyn ajmniej byłem w lepszej sytua cji: miałem swoją śmiercion ośną pigułkę. Dobiegała północ, gdy znów usłyszałem zgrzyt klucza w zamku. Pospiesznie przen iosłem drugą pigułkę z mankietu spodni do ust, na wyp adek gdyby postan owili przeszukać mi ubran ie. Ale nie był to Rainis po tacę, lecz Arthur Nebe. W ręku trzymał pistolet automatyczn y. – Nie zmuszaj mnie, żebym tego użył, Bern ie – powiedział. – Wiesz, że bez wahan ia cię zastrzelę, jeśli będę musiał. Lep iej odsuń się pod tamtą ścianę. – Co to ma być? Wizyta towarzyska? – zap ytałem, odczołgując się od drzwi. Rzucił mi paczkę pap ierosów i zapałki. – Coś w tym rodzaju. – Mam nadzieję, Arthurze, że nie przyszedłeś pogadać o dawn ych dobrych czasach. Nie jestem w tej chwili skłonny do sentymentów. – Spojrzałem na pap ierosy. Winston y. – Arthurze, a Müller wie, że palisz amerykańskie szlugi? Uważaj, możesz mieć kłopoty; on ma dziwn e pomysły co do Amerykanów. – Zap aliłem i zaciągnąłem się powoli, z rozkoszą. – Niemniej jedn ak niech cię Bóg błogosławi. Nebe przyciągnął zza drzwi krzesło i usiadł. – Müller ma swoje pomysły również na temat Organ izacji – oznajmił. – Ale jego patriotyzm i determin acja nie ulegają wątpliwości. Jest bezwzględny. – Nie mogę powiedzieć, żebym tego nie zauważył. – Jedn akże ma niefortunną skłonność do sądzen ia inn ych ludzi według
swoich top orn ych standardów. Co oznacza, że jest przekon an y, że naprawdę potrafiłbyś trzymać gębę na kłódkę i dać tej dziewczyn ie umrzeć. – Uśmiechnął się. – Oczywiście, ja znam cię znaczn ie lep iej. Günther, powtarzałem Müllerowi, to człowiek sentymentaln y. Nawet trochę głupi. To do niego podobn e, żeby nadstawiać kark dla kogoś, kogo prawie nie zna. Nawet dla jakiejś czekoladówki. Tak samo było w Mińsku, powiedziałem. Był gotów iść na front, byle tylko nie zabijać niewinn ych ludzi. Ludzi, którym nic nie był win ien. – To nie czyn i ze mnie bohatera, Arthurze. Po prostu istotę ludzką. – To czyn i z ciebie kogoś, z kim Müller umie się obchodzić: człowieka z zasadami. Müller wie, co ludzie potrafią znieść i nadal milczeć. Widział wiele osób, które poświęciły przyjaciół i siebie samych, żeby dochować tajemn icy. To fan atyk. Fan atyzm to jedyn a rzecz, jaką rozumie. W rezultacie sądzi, że ty też jesteś fan atykiem. Jest przekon an y, że coś przed nim zataiłeś. Jak mówiłem, ja znam ciebie znaczn ie lep iej. Gdybyś wiedział, dlaczego zabito Linden a, już byś nam to powiedział. – No to miłe, że ktoś nareszcie mi wierzy. Łatwiej zniosę to, że zamien ią mnie na tegoroczn y zbiór win orośli. Słuchaj, Arthurze, po co mówisz mi to wszystko? Żebym przyznał, że trafn iej ocen iasz ludzi niż Müller? – Pomyślałem, że gdybyś powiedział Müllerowi dokładn ie to, co chce usłyszeć, oszczędziłoby ci to wiele bólu. Nie chciałbym patrzeć, jak stary przyjaciel cierp i. A wierz mi, on sprawi, że będziesz cierp iał. – Nie wątpię. To nie ta kawa spędza mi sen z powiek, słowo daję. No dobra, o co tu chodzi? Stary numer z dobrym i złym glin iarzem? Jak powiedziałem, nie mam pojęcia, czemu rozwalili Linden a. – Nie, ale mógłbym ci to powiedzieć. Wzdrygnąłem się; dym zaszczyp ał mnie w oczy. – Zaraz, wyjaśnijmy to sobie – rzekłem niep ewn ie. – Ty mi powiesz, co się stało z Linden em, żebym mógł to ujawn ić Müllerowi i w ten sposób oszczędzić sobie losu gorszego niż śmierć, czy tak? – Mniej więcej. Wzruszyłem ramion ami z pewn ym bólem. – Nie widzę, co miałbym do stracen ia – wyszczerzyłem zęby. – Oczywiście, Arthurze, mógłbyś po prostu dać mi uciec. – Mieliśmy nie rozmawiać o starych czasach, sam tak powiedziałeś. Tak czy ina czej, za dużo wiesz. Widziałeś Müllera. I widziałeś mnie. Ja nie żyję, pamiętasz? – Arthurze, to nic osobistego, ale żałuję, że żyjesz. – Wyciągnąłem kolej-
nego pap ierosa i przyp aliłem od niedop ałka. – No dobra, dawaj. Dlaczego Linden został zabity? – Linden pochodził z rodzin y amerykańsko-niemieckiej, studiował nawet german istykę na Uniwersytecie Corn ella. Podczas wojn y odegrał pewną rolę w wywiadzie, a potem pracował jako oficer den azyfikacyjn y. Był to człowiek sprytn y, toteż niebawem puścił w ruch niezły interes: sprzedawał zaświadczen ia oczyszczające, pozytywn ie lustrował starych towarzyszy, te rzeczy. Potem wstąpił do CIC jako śledczy i został oficerem łącznikowym Crowcass w Berlińskim Centrum Dokumentacji. Oczywiście cały czas podtrzymywał wszystkie czarn orynkowe znajomości, w dodatku Organ izacja zdążyła go uznać za kogoś, kto nam sprzyja. Nawiązaliśmy z nim kontakt w Berlinie i zap rop on owaliśmy pewną sumę w zamian za niewielkie przysługi, które wyświadczałby nam od czasu do czasu. Pamiętasz, jak mówiłem, że wielu z nas sfingowało własną śmierć? Zdobyło nową tożsamość? No więc to była robota Albersa, Maksa Absa, którym się tak interesowałeś. Jego pomysł. Ale oczywiście, fundamentalną słabością każdej nowej tożsamości, zwłaszcza kiedy czas nagli, jest to, że człowiek nie ma przeszłości. Tylko pomyśl, Bern ie: wojn a światowa, każdy sprawn y mężczyzna w wieku od lat dwun astu do sześćdziesięciu pięciu wcielon y do wojska, a tu nagle brak jakichkolwiek dan ych o moim, Alfreda Nolde, przebiegu służby. Gdzie byłem? Co robiłem? Uważaliśmy, że byliśmy bardzo cwan i, ukrywając nasze prawdziwe tożsamości, pozwalając, by nasze akta wpadły w ręce Amerykanów, ale tak nap rawdę tylko daliśmy początek nowym pytan iom. Nie mieliśmy pojęcia, że Centrum Dokumentacji będzie miało tak szeroki zakres. Że będzie w stan ie sprawdzić każdą odp owiedź w naszym kwestion ariuszu den azyfikacyjn ym. Na tym etap ie wielu z nas już pracowało dla Amerykanów. Oczywiście teraz wygodn ie im przymknąć oko na przeszłość niektórych członków Organ izacji. Ale jak będzie jutro? Politycy mają zwyczaj zmien iać swoje strategie. W tej chwili jesteśmy przyjaciółmi, gdyż ramię w ramię walczymy z komun izmem. Ale czy będzie to prawdą za pięć albo dziesięć lat? A więc Albers wymyślił nowy plan: przerobien ia dokumentacji na potrzeby naszych wyższych funkcjon ariuszy, ze sobą włącznie. Wszyscy otrzymaliśmy skromn iejsze, mniej skomp romitowan e tożsamości w SS i Abwehrze, staliśmy się mniej winn i, niż byliśmy naprawdę. Jako Alfred Nolde byłem sierżantem w dziale kadr SS. Moje akta zawierają prawdziwe dane, nawet dane dentystyczn e. Spędziłem wojnę spokojn ie, właściwie niewinn ie; byłem wprawdzie członkiem NSDAP, ale nie byłem przestępcą wojenn ym. To był ktoś inny. Fakt, że jestem podobn y do
Arthura Nebego, nie ma tu znaczen ia. Centrum jest ściśle strzeżone, nie da się stamtąd wyn ieść żadn ych dokumentów – ale stosunkowo łatwo je wnieść. Nikt nie jest przeszukiwan y przy wejściu do Centrum, jedyn ie przy wyjściu. I na tym właśnie polegało zadan ie Lindena. Raz na miesiąc Becker przewoził do Berlina nowe akta, sfabrykowan e przez Albersa. A Linden umieszczał je w archiwum. Naturaln ie, to było, zan im dowiedzieliśmy się o rosyjskich przyjaciołach Beckera. – Dlaczego dokumenty fałszowan o tutaj, a nie w Berlin ie? – zap ytałem. – Mogliście wyelimin ować kon ieczn ość korzystan ia z kuriera. – Dlatego że Albers kategoryczn ie nie chciał się zbliżać do Berlin a. Podobało mu się tutaj, w Wiedn iu, również dlatego, że Wiedeń to pierwszy etap ucieczki szczurów. Łatwo się stąd przedostać przez gran icę do Włoch, a potem na Bliski Wschód i do Ameryki Południowej. Wielu z nas uciekło na południe. Jak ptaki na zimę, co? – Więc co się stało? – Linden zrobił się zachłanny, oto, co się stało. Wiedział, że dostaje fałszywe materiały, ale nie mógł zrozumieć, na czym cała rzecz polega. Z początku, jak sądzę, powodowała nim zwykła ciekawość. Zaczął fotografować dokumenty, które mu przekazywaliśmy. Ale potem, próbując ustalić, o co chodzi w nowych aktach, kim są ci wszyscy ludzie, wciągnął do pomocy dwoje żydowskich prawn ików, polujących na zbrodn iarzy wojenn ych. – Drexlerów. – Drexlerowie współpracowali z Grupą Połączon ych Armii w sprawie zbrodn i wojenn ych. Prawdop odobn ie nie mieli pojęcia, że prosząc ich o pomoc, Linden kierował się głównie nadzieją na osobisty zysk. Dlaczego mieliby mu nie wierzyć? Miał niep odważalne rekomendacje. W każdym razie sądzę, że zauważyli coś w aktach tych wszystkich nowych funkcjon ariuszy SS i partii. Na przykład, że wszyscy, zmien iając tożsamość, zachowaliśmy te same inicjały. To znan a sztuczka, kiedy buduje się nową legendę; człowiek czuje się swobodn iej z nowym nazwiskiem, a odruchowe czynn ości, na przykład takie jak parafowan ie umowy, stają się bezp ieczn e. Myślę, że Drexler zestawił nowe nazwiska z nazwiskami towarzyszy, którzy zaginęli lub zostali uznan i za zmarłych, i podp owiedział Lindenowi, aby porównał zawartość posiadan ej teczki Alfreda Noldego z dan ymi Arthura Nebego, Heinricha Müllera z Heinrichem Moltke, Maksa Absa z Martin em Albersem i tak dalej. – Więc dlatego kazaliście zabić Drexlerów. – Właśnie. Zaraz po tym, jak Linden pojawił się tutaj, w Wiedn iu,
i zażądał więcej pien iędzy. Pien iędzy za to, że będzie trzymał gębę na kłódkę. To Müller się z nim spotkał i Müller go zabił. Wiedzieliśmy, że Linden nawiązał kontakt z Beckerem, z tego prostego powodu, że Linden sam nam o tym powiedział. Postan owiliśmy zatem zabić dwa wróble za jedn ym zamachem. Najp ierw do magazyn u, gdzie zabito Lindena, podrzuciliśmy kilka kartonów z pap ierosami, żeby obciążyć Beckera. Potem König poszedł do Beckera i powiedział mu, że Linden zaginął. Chodziło o to, żeby Becker zaczął rozp ytywać o Lindena, żeby szukał go w hotelu i w ogóle rzucał się w oczy. Jedn ocześnie König podmien ił broń Müllera na pistolet Beckera. No i wreszcie zawiadomiliśmy policję, że to Becker zastrzelił Lindena. Fakt, że Becker wiedział, gdzie znaleźć ciało Lindena, i że wrócił na miejsce zbrodn i, aby zabrać pap ierosy, to była dodatkowa premia. Oczywiście Jankesi już na niego czekali i przyłapali go na gorącym uczynku. Dowody były niezbite. Niemniej jedn ak gdyby wykon ali swoją robotę choćby odrobinę bardziej komp etentn ie, odkryliby, że Becker miał kontakty z Lindenem już w Berlinie. Moim zdan iem, nawet nie pomyśleli o tym, żeby wyjść z dochodzen iem poza Wiedeń. Są zadowolen i z tego, co mają. A przyn ajmn iej tak sądziliśmy dotychczas. – Skoro Linden tyle wiedział, dlaczego się nie zabezp ieczył i nie zostawił listu? Żeby zawiadomion o policję w wyp adku jego śmierci. – Ależ on to zrobił – zaśmiał się Nebe. – Tyle że dziwn ym trafem prawn ik, którego sobie wybrał w Berlin ie, również należał do Organ izacji. Po śmierci Linden a przeczytał list i przekazał go szefowi sekcji berlińskiej. – Nebe spokojn ie spojrzał mi w oczy i z powagą pokiwał głową. – To wszystko, Bern ie. Tego właśnie chce się dowiedzieć Müller: czy wiesz o tym, czy nie. No więc teraz już wiesz i możesz mu to wyjawić, aby uniknąć tortur. Naturaln ie wolałbym, żeby nasza rozmowa pozostała między nami. – Arthurze, dopóki żyję, możesz na mnie polegać. Nebe kiwnął głową i rozejrzał się z zakłopotan iem. Nagle jego wzrok padł na niezjedzon y kawałek strudla. – Nie jesteś głodny? – Apetyt niespecjaln ie mi dop isuje – powiedziałem. – Chyba mam inne zmartwien ia. Daj to Rainisowi. – Zap aliłem trzeciego pap ierosa. Czy mnie wzrok mylił, czy Nebe rzeczywiście oblizał wargi? Nie liczyłem na wiele, ale warto było spróbować. – Albo sam zjedz, jeśli masz ochotę. Teraz Nebe nap rawdę się oblizał. – Mogę? – zap ytał grzeczn ie.
Niedbale skinąłem głową. – No, skoro jesteś pewien… – rzekł, biorąc talerzyk z tacy na podłodze. – Upiekła go moja gospodyn i. Pracowała w cukiern i Demela. Najlepszy strudel, jaki jadłem w życiu. Szkoda byłoby go zmarn ować, co? – Odgryzł spory kawałek. – Nigdy szczególnie nie przep adałem za słodyczami – skłamałem. – Bern ie, w takim mieście jak Wiedeń to wręcz tragedia! Jeśli chodzi o ciasta, to nie mogłeś trafić lep iej. Szkoda, że nie byłeś tu przed wojną: Gerstn er, Lehmann, Heiner, Aida, Haag, Sluka, Bredendick, cukiern icy, jakich świat nie widział! – Przełknął kolejn y kęs. – Przyjechać do Wiedn ia i nie przep adać za słodyczami? Boże, to jakby jeździć na diabelskim młynie na Praterze, będąc ślepcem. Nie wiesz, co tracisz. Nie spróbujesz ani kawałeczka? Stan owczo pokręciłem głową. Serce waliło mi tak mocn o, że chyba musiał słyszeć jego bicie. A jeśli nie dokończy ciasta? – Nap rawdę nie mógłbym nic przełknąć. Nebe pokręcił ze współczuciem głową i znów zjadł trochę ciasta. Te zęby nie mogą być prawdziwe, uznałem, przyglądając się ich równej bieli. Własne zęby Nebego były o wiele bardziej pożółkłe. – Poza tym – rzuciłem od niechcen ia – powin ien em piln ować wagi. Od przyjazdu do Wiedn ia przytyłem kilka kilogramów. – Ja też – odp arł. – Wiesz, nap rawdę powin ien eś… Nie dane mu było skończyć tego zdan ia. Zakaszlał i zaczął się dławić, jednocześnie spazmatyczn ie szarp iąc głową. Zesztywn iał, z jego piersi wyrwał się ohydn y odgłos, jakby próbował grać na tubie, z ust wyp adły mu kawałki na pół przeżutego ciasta. Talerzyk ze strudlem stuknął o ziemię, a Nebe zwalił się w ślad za nim. Próbowałem wyrwać mu z ręki pistolet, zan im wypali i ściągnie mi na kark Müllera i jego zbirów, lecz ku swemu przerażeniu dostrzegłem, że kurek jest odwiedzion y. W tym samym ułamku sekundy palec Nebego zacisnął się na spuście. Ale kurek stuknął bezsiln ie: broń nadal była zabezp ieczon a. Nogi Nebego drgnęły nieznaczn ie; jedn a powieka zamrugała i opadła, druga, jakby na przekór, pozostała otwarta. Jego ostatn ie tchnien ie zamieniło się w przeciągły, zaflegmion y bulgot o mocn ym migdałowym zap achu. Wreszcie znieruchomiał z lekko posin iałą twarzą. Ze wstrętem wyp lułem śmiercion ośną kapsułkę. Nie współczułem mu specjaln ie. Za kilka godzin patrzyłby bez sprzeciwu, jak to samo dzieje się ze mną.
Wyszarpnąłem pistolet z posin iałej dłoni Nebego i przetrząsnąłem mu kieszen ie, bezskuteczn ie szukając kluczyka do kajdan ek. Wstałem. Straszliwie bolała mnie głowa, ramię, żebra, nawet pen is, a jedn ak czułem się nieskończen ie lep iej, ściskając w dłoni walthera P38, pistolet, z jakiego zabito Linden a. Odwiodłem kurek, tak jak zrobił to Nebe, wchodząc do celi, i nastawiłem broń na działanie półautomatyczn e. Odbezp ieczyłem ją również, czego Nebe zap omniał uczyn ić. Następnie wyśliznąłem się na zewnątrz. Wilgotn ym korytarzykiem dotarłem do schodków prowadzących do pomieszczen ia, w którym zginęła Veron ika i gdzie odbywało się wyciskan ie oraz fermentacja. Na górze paliła się tylko jedn a żarówka przy drzwiach wejściowych, ruszyłem więc w tamtą stronę. Nie miałem odwagi spojrzeć na prasę win iarską. Gdybym w tej chwili natrafił na Müllera, kazałbym mu wejść do maszyn y i wycisnąłbym jego bawarską skórę jak cytrynę. Gdybym miał do dysp ozycji nowe, siln e ciało, być może nawet zaryzykowałbym spotkan ie z Łotyszem i wrócił do głównego budynku, żeby go schwytać – chociaż pewn ie zwyczajn ie bym go zastrzelił. Ale po takim dniu jak ten mogłem jedyn ie starać się ujść z życiem. Zgasiłem światło i otworzyłem drzwi. Zadygotałem – nie miałem marynarki, a noc była zimn a. Przekradłem się do drzew, gdzie chciał mnie załatwić Łotysz, i skryłem się w krzakach. Winn icę rozświetlały płomien ie paln ików gazowych. Pracown icy pchali wysokie wózki z paln ikami między szeregami krzewów i umieszczali je na pozycjach, które uważali za istotn e. Z miejsca, gdzie przykucnąłem, długie płomien ie wyglądały jak olbrzymie świetliki, powoli przesuwające się w powietrzu. Najwyraźniej musiałem znaleźć inną drogę ucieczki z posiadłości Arthura Nebego. Wróciłem pod ścianę domu i przekradłem się obok kuchn i do frontowego ogródka. Na parterze było ciemn o, ale w oknie na piętrze paliło się światło, kładąc się na trawn iku jasnym prostokątem jak duży kwadratowy basen. Przystanąłem na rogu i wciągnąłem nosem powietrze. Ktoś stał na ganku i palił pap ierosa. Upłynęła chyba wieczn ość, lecz w końcu usłyszałem chrzęst kroków na żwirowej ścieżce i zerkając szybko za róg budynku, ujrzałem charakterystyczną sylwetkę Rainisa, który ciężko człapał w stronę otwartej bramy. Stało tam szare bmw, zap arkowan e przodem do drogi. Szybko pokuśtykałem przez trawn ik, omijając snop światła padającego z domu, Łotysz otworzył już bagażnik i teraz szperał w nim, jakby czegoś szukał, ale nie zdążył go zamknąć. Kiedy dzieliło nas pięć metrów, odwrócił się i za-
marł. Zobaczył lufę walthera wycelowaną w swój bezkształtny łeb. – Włóż te kluczyki do stacyjki – rzekłem cicho. Gęba Łotysza, i tak już paskudn a, na mój widok wykrzywiła się jeszcze bardziej. – A ty jak się wydostał? – warknął. – Klucz znalazłem w strudlu – zaszydziłem i skinąłem rozkazująco w jego stronę. – Kluczyki – powtórzyłem. – Zrób to. Powoli. Cofnął się i otworzył drzwi kierowcy. Potem się pochylił, a chrobot kluczyków powiedział mi, że włożył je do stacyjki. Pon own ie się wyp rostował, niemal od niechcen ia postawił nogę na stopn iu i oparłszy się o dach auta, wyszczerzył zęby w uśmiechu o kształcie i barwie zardzewiałego kran u. – Chce, żebym go umył, zan im odjedzie? – Nie tym razem, Frankenstein. Za to bardzo bym chciał, żebyś mi dał kluczyki do tego. – Pokazałem wciąż skute nadgarstki. – Do czego? – Do kajdanków. Wzruszył ramion ami, wciąż uśmiechn ięty. – Nie mam kluczy do żadn ych kajdanków. Nie wierzy, niech poszuka i sam się dowie. Słysząc, jak mówi, niemal się wzdrygnąłem. Rainis, jako nieco słaby na umyśle Łotysz, był na bakier z gramatyką niemiecką. Pewn ie sądził, że koniugacja to imię Cyganki grającej w trzy karty na rogu ulicy. – Jasne, że masz te klucze, Rainis. To ty mnie skułeś, pamiętasz? Widziałem, jak wkładałeś je do kieszen i kamizelki. Milczał. Miałem coraz większą ochotę go zabić. – Słuchaj, ty durn y łotewski dupku. Kiedy powiem „skacz”, to lep iej, żebyś się nie rozglądał po ziemi za skakanką. To jest pistolet, kurwa, a nie szczoteczka do zębów. – Zrobiłem krok do przodu i wycedziłem przez zaciśnięte zęby: – Więc lep iej znajdź ten kluczyk albo zrobię ci w tej paskudnej gębie taką dziurę, że żaden klucz nie będzie już potrzebn y. Rainis ostentacyjn ie poklep ał się po kieszen iach, po czym wyciągnął z kamizelki srebrn y kluczyk i niczym błystkę go uniósł. – Rzuć go na fotel kierowcy i odejdź od samochodu. Teraz, gdy Rainis podszedł bliżej, musiał wyczytać z mojej twarzy, że przep ełnia mnie nien awiść. Posłuchał bez wahan ia i rzucił kluczyk na siedzen ie. Jedn ak popełniłem błąd, biorąc go za głupka, który nagle spotulniał. Byłem bardzo zmęczon y. Skinął głową w stronę koła.
– Lep iej najp ierw nap rawię tę kichę – powiedział. Spojrzałem w dół i natychmiast podn iosłem wzrok, ale już leciał na mnie jak wściekły tygrys, wyciągając mi do gardła ogromn e łapska. Pół sekundy później pociągnąłem za spust; słysząc, jak kolejn y pocisk wpada do komory spustowej walthera, wystrzeliłem pon own ie. Huk strzałów odbił się echem po ogrodzie i wzleciał do nieba, jakby niosąc duszę Łotysza na Sąd Ostateczny. Rainis całym ciężarem wielkiego cielska zwalił się na twarz i znieruchomiał na żwirze. Podbiegłem do auta i wskoczyłem na siedzen ie, ignorując kluczyk pod tyłkiem. Nie miałem czasu go szukać; musiałem szybko uruchomić siln ik. Obróciłem kluczyk w stacyjce i wielki, pachnący nowością samochód ożył z rykiem. Z tyłu rozległy się krzyki. Chwyciłem leżący na kolan ach pistolet i obracając się za siebie, wystrzeliłem kilkakrotn ie w kierunku domu. Potem odrzuciłem broń na siedzen ie obok, pchnąłem do przodu dźwignię biegów, zatrzasnąłem drzwi i z całej siły dodałem gazu. Tyln e koła zabuksowały i bmw skoczyło do przodu. Kajdanki na rękach na razie mi nie przeszkadzały: droga przede mną prowadziła prosto w dół. Na moment puściłem kierown icę, by wrzucić drugi bieg, jedn ak samochód niebezp ieczn ie zarzucił. Natychmiast znowu ją chwyciłem, w ostatn iej chwili omijając jakieś stojące przy drodze auto i niemal pakując się w przydrożny żywopłot. Gdybym tylko zdołał dotrzeć do Stiftskasern e i do Roya Shieldsa, opowiedziałbym mu o zamordowan iu Veron iki! Gdyby Amerykanie się pospieszyli, mogliby przyskrzyn ić ich wszystkich przyn ajmn iej z tego powodu! Wyjaśnien ia na temat Müllera i Organ izacji, pomyślałem, mogę odłożyć na później, a gdy żandarmeria wsadzi Müllera za kratki, będę bez końca robić koło dupy Belinsky’emu, Crowcass i CIC – całej tej bandzie zgniłków. We wsteczn ym lusterku dojrzałem z tyłu reflektory samochodu. Nie byłem pewien, czy ktoś mnie ściga, na wszelki wyp adek jedn ak zmusiłem wyjący siln ik, by jeszcze przyspieszył, po czym gwałtown ie zahamowałem, jedn ocześnie skręcając w prawo. Samochód odbił się od krawężnika, po czym wrócił na jezdn ię. Znów wcisnąłem gaz do dechy; na niskim biegu siln ik zaprotestował gwałtown ie. Ale nie mogłem ryzykować puszczen ia kierown icy i wrzucen ia trójki, gdyż droga przede mną była coraz bardziej kręta i trudna. Na rogu Billrothstrasse i Gürtel wykon ałem ostry skręt, aby uniknąć zderzen ia z polewaczką, i znów mnie zarzuciło. Dop iero wówczas zobaczyłem blokadę, lecz było już za późno; gdyby nie ciężarówka po drugiej stron ie ba-
riery, chybabym się nie fatygował, żeby skręcić lub się zatrzymać. Jedn ak w tej sytua cji odbiłem w lewo i na mokrej jezdn i tyln e koła straciły przyczepn ość. Przestałem pan ować nad kierown icą i bmw obróciło się w miejscu. Przez chwilę zobaczyłem całą scenę jak w camera obscura: barierę, machających rękami amerykańskich żandarmów, drogę, którą właśnie przyjechałem, ścigający mnie samochód, rząd sklep ików, wielką szybę wystawową. Samochód, niby mechan iczn y Charlie Chap lin, zatańczył bokiem na dwóch kołach i z trzaskiem wpadł do sklep u w wodospadzie szkła. Bezwładn ie przetoczyłem się przez siedzen ie pasażera, lądując na drzwiach akurat w chwili, gdy z drugiej stron y wbiło się przez okno coś twardego. Poczułem pod łokciem ostry kant, uderzyłem głową we framugę i chyba urwał mi się film. Trwało to zap ewn e tylko kilka sekund; w jedn ej chwili otaczał mnie ruch, hałas, ból i chaos, w następnej wokół pan owała cisza i tylko woln o obracające się koło mówiło mi, że wciąż jeszcze żyję. Na szczęście siln ik zgasł, więc mój obezwładn iający lęk, że auto zaraz stan ie w płomien iach, ustąpił. Dobiegły mnie kroki, chrzęszczące na szkle; amerykańskie głosy wołały, że po mnie idą. Krzyknąłem, żeby ich zachęcić, ale ku memu zdumien iu z ust wydobył mi się tylko szept. A gdy spróbowałem unieść rękę, żeby sięgnąć do klamki na drzwiach, na dobre straciłem przytomn ość.
37
No i jak się dzisiaj czujemy? – Roy Shields, siedzący na krześle przy szpitalnym łóżku, pochylił się i postukał w gips na mojej ręce. W wyp rostowan ej pozycji utrzymywał ją drucian y wyciąg. – To pewn ie bardzo praktyczn e? Perman entn e hitlerowskie pozdrowien ie? Cholera, wy, Niemcy, nawet ze złaman ej ręki umiecie zrobić coś patriotyczn ego. Rozejrzałem się szybko. Byłby to całkiem normaln y oddział szpitaln y, gdyby nie kraty w oknach i tatuaże na przedramion ach pielęgniarzy. – Co to za szpital? – Jesteś w szpitalu wojskowym w Stiftskasern e – powiedział. – Dla własnego bezp ieczeństwa. – Jak długo tu leżę? – Prawie trzy tygodnie. Miałeś niezłego guza na swoim zakutym łbie. Pęknięcie czaszki. Złaman y obojczyk, rozbite ramię, popękane żebra. Od chwili przyjęcia byłeś niep rzytomn y. – Tak? No, to chyba przez ten fen. Shields zachichotał, ale zaraz spoważniał. – Poczucie humoru bardzo ci się przyda – oznajmił. – Mam dla ciebie złe wiadomości. Przekartkowałem kartotekę w głowie. Większość fiszek została rozrzucona na podłodze, ale te, które podn iosłem najp ierw, wydały mi się szczególnie istotn e. Coś, czym się zajmowałem. Nazwisko. – Emil Becker – powiedziałem, przyp omin ając sobie rozgorączkowaną twarz. – Powieszon o go przedwczoraj. – Shields przep raszająco wzruszył ramionami. – Przykro mi. Nap rawdę mi przykro. – No, z pewn ością nie traciliście czasu – sarknąłem. – To ta stara, dobra amerykańska skuteczn ość? Czy tylko jeden z waszych ludzi opan ował rynek? – Nie spędzałoby mi to snu z powiek, Günther. Bez względu na to, czy Becker zabił Linden a, czy nie, zasłużył na szubien icę. – To nie jest zbyt dobra reklama amerykańskiego systemu sprawiedliwości. – Daj spokój, przecież wiesz, że tego gola strzelił mu austriacki sąd. – Ale to wy podaliście piłkę, nie? Shields na chwilę odwrócił wzrok, a potem rozdrażnion y potarł szczękę.
– Ee, diabła tam. Jesteś gliną. Wiesz, jak to jest. Takie rzeczy zdarzają się w każdym systemie. Nie kup ujesz nowej pary butów tylko dlatego, że do podeszwy przywarło ci trochę gówna. – Jasne, ale przy okazji się uczysz, że trzeba chodzić ścieżką, a nie łazić na przełaj przez pola. – Mądrala. Nawet nie wiem, po co prowadzę z tobą tę rozmowę. Wciąż nie dostarczyłeś mi ani strzępka dowodu, dlaczego miałbym uznać, że to nie Becker zamordował Linden a. – I co, nakazałbyś powtórzen ie rozp rawy? – Zawsze można uzup ełnić akta – odp arł, wzruszając ramion ami. – Sprawa nigdy nie jest całkiem zamknięta, nawet gdy wszyscy uczestn icy nie żyją. Wciąż dręczy mnie kilka niewyjaśnion ych szczegółów. – Co ty powiesz, Shields, niewyjaśnion ych szczegółów? No, no, straszn ie się przejąłem. – Może powin ien eś, Günther – odciął się ostrzejszym ton em. – I może ja powin ien em ci przyp omnieć, że to jest amerykański szpital podlegający amerykańskiej jurysdykcji. Być może pamiętasz, że już raz miałem przyjemność cię ostrzec, żebyś nie mieszał się do tej sprawy. A skoro to zrobiłeś, to moim zdan iem musisz się z kilku rzeczy wytłumaczyć. Na początek, posiadanie bron i paln ej przez obywatela Niemiec lub Austrii jest sprzeczn e z Przep isami Bezp ieczeństwa Publiczn ego Wojskowego Rządu Austrii. Tylko za to mógłbym ci wlep ić pięć lat. Dalej, ten samochód, który prowadziłeś. Całkiem niezależnie od tego, że miałeś na rękach kajdanki i najwyraźniej nie posiadasz ważnego prawa jazdy, pozostaje jeszcze drobn y problem staran owan ia posterunku wojskowego. – Urwał i zap alił pap ierosa. – No więc jak będzie? Gadasz czy idziesz siedzieć? – Schludn ie to ująłeś. – W ogóle schludn y ze mnie gość. Jak wszyscy glin iarze. No dobra. Do roboty. Zrezygnowan y opadłem na poduszki. – Ostrzegam cię, Shields, będziesz miał więcej niewyjaśnion ych szczegółów niż na początku. Wątpię, czy zdołałbym ci udowodn ić połowę tego, co mam do powiedzen ia. Amerykan in założył na piersi muskularn e ramion a i rozsiadł się wygodniej na krześle. – Dowody są dla sądu, kolego. Jestem detektywem, pamiętasz? To informacja do moich prywatn ych akt. Powiedziałem mu prawie wszystko. Kiedy skończyłem, twarz miał po-
nurą. Później pokiwał głową z miną mędrca. – Tak, chyba dałoby się trochę z tego wyssać. – To dobrze – westchnąłem – ale na razie bolą mnie cycki, dzidziu. Więc jeśli masz jakieś pytan ia, to może zachowaj je na następny raz. Chciałbym się trochę przespać. Shields wstał. – Jutro tu wrócę. Jeszcze tylko jedn a rzecz: ten facet z Crowcass… – Belinsky? – Tak, Belinsky. Jak to się stało, że wyp adł z gry przed czasem? – Wiem tyle, co ty. – Może jedn ak więcej. – Wzruszył ramion ami. – Pop ytam. Nasze stosunki z chłopcami z wywiadu pop rawiły się od czasu wydarzeń w Berlin ie. Amerykański rząd wojskowy oświadczył, że musimy występować zwartym frontem na wyp adek, gdyby Sowieci chcieli spróbować czegoś takiego tutaj. – Jakich wydarzeń w Berlin ie? – przeraziłem się. – Na jaki wyp adek? Czego tutaj spróbować? Shields zmarszczył brwi. – To ty nic nie wiesz? No tak, skąd miałbyś wiedzieć, co? – Słuchaj, moja żona jest w Berlin ie, więc może lep iej szybko mi powiedz, co się stało? Znów usiadł, tym razem na krawędzi krzesła, co zwiększyło jego wyraźny dyskomfort. – Sowieci ogłosili całkowitą wojskową blokadę Berlin a – powiedział. – Nikogo nie wpuszczają do strefy ani z niej nie wyp uszczają. Zaopatrujemy miasto drogą lotn iczą. To się stało tego dnia, gdy twój kolega odleciał na zawsze. Dwudziestego czwartego czerwca. – Uśmiechnął się krzywo. – Z tego co słyszę, jest tam dość nieciekawie. Mnóstwo ludzi uważa, że dojdzie do jakiejś potężnej rozp ierduchy między nami i ruskimi. Ja tam wcale bym się nie zdziwił. Powinn iśmy już dawn o kopnąć ich w dupę. Ale na pewn o nie odpuścimy Berlin a, tego możesz być pewien. Jakoś to przetrwamy, pod warunkiem że nikt nie straci głowy. Shields zap alił pap ierosa i wsunął mi go w usta. – Przykro mi z powodu twojej żony – powiedział. – Długo jesteś żonaty? – Siedem lat – odp arłem. – A ty? Masz żonę? Pokręcił głową. – Chyba nigdy nie spotkałem właściwej dziewczyn y. Pozwól, że zap ytam: dobrze się wam układa? Zważywszy, że jesteś detektywem, i w ogóle. Zastan owiłem się przez chwilę.
– Tak – powiedziałem. – Układa nam się znakomicie. W całym szpitalu tylko moje łóżko było zajęte. Tej nocy obudził mnie krowi ryk syren y, dobiegający z barki płynącej kanałem, po czym porzucił na pastwę bezsenn ości. Wpatrywałem się w ciemn ość, słuchając, jak posępne echo oddala się ku wieczn ości niczym zawodzen ie trąby na Sąd Ostateczn y. Zagap ion y w smolistą czerń, gdy tylko szmer oddechu przyp omin ał mi, że jestem śmierteln y, uświadomiłem sobie, że choć nic nie widzę, to zarazem dostrzegam w mroku coś jak najbardziej namacaln ego: samą śmierć, chudą, wylin iałą postać w czarn ej aksamitn ej opończy, zawsze gotową w milczen iu przyłożyć komp res z chloroformem do ust i nosa ofiary, wyn ieść ją do czekającej pod bramą czarn ej limuzyn y i zawieźć do jakiejś okropn ej strefy, do obozu dla dip isów, gdzie bez końca trwa ciemn ość i skąd nie ma ucieczki. Wraz ze światłem dnia, które wróciło i przen iknęło przez kraty, wróciła mi również odwaga, wiedziałem jedn ak, że słudzy śmierci wcale nie cenią wyżej tych, którzy stawiają im czoło bez lęku. Czy człowiek jest gotów na śmierć, czy nie, jego requiem zawsze brzmi tak samo. Upłynęło kilka dni, zan im Shields wrócił do szpitala. Tym razem towarzyszyło mu dwóch mężczyzn, Amerykanów, jak wywnioskowałem z ich fryzur i dobrze odżywion ych ciał. Podobn ie jak Shields nosili przesadn ie jaskrawe garn itury, ale twarze mieli starsze i mądrzejsze; byli to faceci w typ ie Binga Crosby’ego, z teczkami i fajkami, których emocjon aln e rea kcje ogran iczały się do wyn iosłego unoszen ia brwi. Prawn icy, oficerowie śledczy – albo pracown icy wywiadu. Shields zajął się prezentacją. – To jest major Breen – oznajmił, wskazując starszego mężczyznę. – A to major Medlinskas. A więc oficerowie śledczy. Ale z jakiej organ izacji? – A to kto? – zap ytałem. – Studenci medycyn y? Shields wyszczerzył zęby z zakłopotan iem. – Chcieliby zadać ci kilka pytań. Pomogę w tłumaczen iu. – Powiedz im, że czuję się o wiele lep iej i dziękuję za win ogron a. Może któryś podałby mi nocn ik? Shields nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy trzej przysunęli sobie krzesła i usiedli rzędem niczym sędziowie na pokazie psów, Shields najbliżej łóżka. Otworzyli teczki i wyjęli notesy. – Może powin ien em wezwać swego pap ugę. – Czy to nap rawdę kon ieczn e? – zap ytał Shields. – Ty mi powiedz. Ja tylko patrzę na tych dwóch i raczej nie widzę w nich amerykańskich turystów. Chyba że chcieliby się dowiedzieć, gdzie w Wied-
niu najlep iej szturchnąć ładną dziewczynę? Shields przetłumaczył moje pytan ie pozostałym dwóm, na co starszy mruknął i powiedział coś o krymin alistach. – Major mówi, że to nie jest sprawa krymin aln a – przełożył Shields. – Ale jeśli chcesz adwokata, to ci jakiegoś przyp rowadzimy. – Jeśli to nie jest sprawa krymin aln a, to dlaczego znajduję się w szpitalu wojskowym? – Kiedy wyciągnęli cię z auta, miałeś na rękach kajdanki – westchnął Shields. – Na podłodze leżał pistolet, a w bagażniku karabin maszyn owy. Gdzie mieli cię zawieźć, do położniczego? – Wszystko jedn o, nie podoba mi się to. Nie wyobrażaj sobie, że skoro mam bandaż na głowie, to masz prawo traktować mnie jak idiotę. Kim w ogóle są ci ludzie? Wyglądają mi na szpiegów. Poznaję ten typ. Czuję na ich palcach zap ach atramentu symp atyczn ego. Powiedz im to. Powiedz im, że przez ludzi z CIC i Crowcass dostałem nadkwasoty, bo już raz zaufałem jedn emu z nich i straszliwie się naciąłem. Powiedz im, że gdyby nie amerykański agent nazwiskiem Belinsky, to w ogóle bym tu nie leżał. – Właśnie o tym chcą z tobą rozmawiać. – Ach, tak? No to może by odłożyli te notesy? Czułbym się trochę swobodniej. Najwyraźniej zrozumieli, co mówię, bo jedn ocześnie wzruszyli ramion ami i schowali notesy do aktówek. – Jeszcze jedn o – oznajmiłem. – Sam mam duże doświadczen ie w prowadzen iu przesłuchań. Pamiętajcie o tym. Jeśli odn iosę wrażenie, że zamierzacie mnie wystawić do wiatru, wrobić i postawić zarzuty natury krymin aln ej, to będzie po rozmowie. Starszy z mężczyzn, Breen, pop rawił się na krześle i splótł ręce na kolanie. Nie dodało mu to uroku. Ale gdy się odezwał, jego niemczyzna była lepsza, niż się spodziewałem: – Nie widzę żadn ych przeszkód – rzekł cicho. I zaczęło się. Większość pytań zadawał major; młodszy mężczyzna kiwał głową i od czasu do czasu wtrącał uwagi słabą niemczyzną, prosząc mnie o dodatkowe wyjaśnien ia. Odp owiadałem na pytan ia – lub wykręcałem się od nich – przez niemal dwie godzin y, lecz tylko raz czy dwa wprost odmówiłem odp owiedzi, gdyż wydawało mi się, że przekraczają gran ice umowy. Stopn iowo wszakże zacząłem zdawać sobie sprawę, że interesują się głównie faktem, iż ani w 927. pułku CIC w Niemczech, ani w 430. pułku CIC w Austrii nikt nigdy nie słyszał o żadn ym John ie Belinskym. W rzeczy
samej, żaden John Belinsky nie był związany z Centraln ym Rejestrem Zbrodn i Wojenn ych i Podejrzan ych prowadzon ym przez Siły Zbrojn e Stanów Zjedn oczon ych (Crowcass) nawet tymczasowo. Nikt o tym nazwisku nie służył w żandarmerii ani w wojskach lądowych. Jakiś John Belinsky był w siłach lotn iczych, ale miał prawie pięćdziesiąt lat; trzech Johnów Belinskych służyło w maryn arce, lecz wszyscy przebywali na pełnym morzu. Podobn ie jak ja. Amerykan ie raz po raz raczyli mnie kazan iami, żebym nie ważył się nikomu wspomin ać, czego się dowiedziałem o Organ izacji i jej związkach z CIC. Było mi to niezwykle na rękę; co więcej, uznałem to za wyraźną wskazówkę, że kiedy tylko wydobrzeję, pozwolą mi odejść woln o. Jedn ak w tym poczuciu ulgi była spora domieszka ciekawości, gdyż nap rawdę pragnąłem się dowiedzieć, kim był w rzeczywistości John Belinsky i co zamierzał osiągnąć. Żaden z przesłuchujących nie ujawn ił mi swojej opin ii, ale naturaln ie miałem własne domysły w tej kwestii. W ciągu kilku kolejn ych tygodni Shields i obaj Amerykan ie wielokrotn ie zjawiali się w szpitalu, żeby kontyn uować dochodzen ie. Byli zawsze nieskaziteln ie uprzejmi, niekiedy wręcz do gran ic śmieszn ości, a pytan ia zawsze dotyczyły Belinsky’ego. Jak wyglądał? Czy mówił, z jakiej dzieln icy Nowego Jorku pochodzi? Czy pamiętam numer rejestracyjn y jego samochodu? Powiedziałem im wszystko, co zdołałem sobie przyp omnieć. Sprawdzili jego pokój u Sachera, ale nic nie znaleźli; wyniósł się tego samego dnia, kiedy mi obiecał, że przybędzie do Grinzingu na czele oddziału kawalerii. Obstawili kilka barów, w których podobn o lubił bywać, myślę, że nawet pytali o niego Rosjan. Ale gdy spróbowali porozmawiać z gruzińskim kap itan em patrolu międzyn arodowego Rustawelim, który owego wieczoru na polecen ie Belinsky’ego aresztował mnie i Lotte Hartmann, okazało się, że ten został nagle odwołany do Moskwy. Oczywiście wszystkie ich działania były spóźnion e. Mleko już się wylało; stało się jasne, że Belinsky przez cały czas pracował dla Rosjan. Nic dziwn ego – oznajmiłem moim amerykańskim trop icielom prawdy – że tak podsycał rywalizację między CIC i żandarmerią wojskową. Moim zdan iem wykazałem się niezwykłą inteligencją, że tak wcześnie to zauważyłem. Ale teraz pewn ie zdążył już opowiedzieć dokładn ie swemu szefowi w MWD, w jaki sposób Amerykan ie zwerbowali Heinricha Müllera i Arthura Nebego. Istn iało jedn ak kilka spraw, o których postan owiłem nie mówić. Jedną z nich były moje kontakty z pułkown ikiem Poroszyn em: nie chciałem nawet
myśleć o tym, co by się działo, gdyby wyszło na jaw, że przyjechałem do Wiedn ia dzięki pomocy wysokiego funkcjon ariusza MWD. Już i tak czułem się nieswojo, wyp ytywan y o dokumenty podróży i zezwolen ie na handel papierosami. Powiedziałem, że musiałem przeznaczyć sporo forsy na łapówkę dla pewn ego rosyjskiego oficera, i chyba uznali tę odp owiedź za wystarczającą. W duchu zastan awiałem się jedn ak, czy od początku leżało w zamiarach Poroszyn a, żebym się spotkał z Belinskym. Na przykład okoliczn ości, w jakich nawiązaliśmy współpracę: czy to możliwe, że Belinsky zastrzelił dwóch ruskich dezerterów tylko po to, by zrobić na mnie wrażenie, dowodząc swej bezwzględnej nien awiści do wszystkiego, co sowieckie? Uparcie milczałem również w inn ej kwestii, a była nią opowieść Nebego o tym, jak Organ izacja sabotowała działanie Centrum Dokumentacji Stanów Zjedn oczon ych w Berlin ie przy pomocy kap itan a Linden a. Uznałem, że to ich problem. Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty wspierać rządu, który w pon iedziałki, środy i piątki gotów był wieszać hitlerowców, a we wtorki, czwartki i soboty rekrutował ich do swoich służb specjaln ych. W tej przynajmn iej kwestii Heinrich Müller miał rację. Co się tyczy osoby Müllera, major Breen i kap itan Medlinskas stan owczo utrzymywali, że musiałem się pomylić. Były szef gestap o – zap ewn iali mnie – od dawn a nie żyje. Belinsky – upierali się – z sobie tylko znan ych powodów pokazał mi zdjęcie kogoś inn ego. Żandarmeria wojskowa bardzo starann ie przeszukała posiadłość Nebego w Grinzingu, ale odkryła, że jedyny właściciel, niejaki Alfred Nolde, przebywa w interesach za gran icą. Nie znalezion o żadn ych zwłok ani dowodów, że ktokolwiek został tam zabity. I chociaż faktyczn ie istn iała organ izacja, zrzeszająca byłych niemieckich wojskowych, współpracująca z rządem amerykańskim, aby przeciwdziałać rozp rzestrzen ian iu się międzyn arodowego komun izmu, to – byli tego pewn i – niep odobn a, by w skład tej organ izacji wchodzili ukrywający się niemieccy zbrodn iarze wojenn i. To była rzecz nie do pomyślen ia. Słuchałem tych bzdur z niewzruszon ym spokojem, zbyt wyczerp an y całą sprawą, by się przejmować tym, w co wierzą lub nie wierzą, albo – skoro już o to chodzi – tym, w co chcieli, żeby uwierzył ja sam. Widząc, że są całkowicie imp regnowan i na prawdę, stłumiłem pierwszy odruch, którym było posłanie ich do wszystkich diabłów, i tylko uprzejmie kiwałem głową niczym rdzenn y mieszkan iec Wiedn ia. Wydawało mi się, że przyznając im rację, zmierzam najkrótszą możliwą drogą do woln ości. Shields wszakże był mniej ugodowy. Z dnia na dzień stawał się coraz bar-
dziej opryskliwy i niechętny, widać było, że źle się czuje w roli tłumacza, nie podobało mu się, że przesłuchujący wyraźnie pragną zataić – nie zaś ujawn ić – wszystkie konsekwencje tego, co mu zdążyłem przedtem opowiedzieć i czemu z pewn ością dał wiarę. Rozzłościła go deklaracja Breena, że sprawa kap itan a Linden a została zadowalająco wyjaśnion a i zakończon a. Być może jedyną satysfakcję sprawiała mu świadomość, że 796 pułk żandarmerii wojskowej, wciąż boleśnie przeżywający to, że Rosjan ie podszywali się pod jego funkcjon ariuszy, miał teraz podstawy, by się odgryźć 430. pułkowi CIC – oto rosyjski szpieg, udający agenta amerykańskiego wywiadu, kwaterował w zarekwirowan ym przez wojsko hotelu, jeździł pojazdem zarejestrowan ym na nazwisko amerykańskiego oficera i w ogóle chodził jak chciał po teren ach, gdzie wstęp mieli tylko Amerykan ie. Wiedziałem jedn ak, że jest to marn a pociecha dla kogoś takiego jak Roy Shields, policjanta z dosyć często w tym zawodzie spotykaną obsesją schludn ości. Współczucie przyszło mi z łatwością; sam często czułem podobn ie. Podczas dwóch ostatn ich przesłuchań Shieldsa zastąpił ktoś inny, jakiś Austriak. Nigdy więcej już go nie zobaczyłem. Ani Breen ani Medlinskas nie powiadomili mnie o końcu dochodzen ia, nie dali mi również żadn ej wskazówki, czy uznali moje odp owiedzi za wystarczające. Po prostu zostawili sprawę w zawieszen iu. Ale takie są obyczaje ludzi z tajn ych służb. W ciągu kolejn ych dwóch, trzech tygodni prawie całkowicie wylizałem się z ran. Rozbawiła mnie jedn ak – i trochę zszokowała – informacja, której udzielił mi więzienn y lekarz: podobn o w chwili przyjęcia po wyp adku do szpitala byłem chory na rzeżączkę. – Po pierwsze – powiedział – miałeś cholern e szczęście, że przywieźli cię do nas. My mamy pen icylinę. Gdybyś znalazł się gdziekolwiek indziej aniżeli w amerykańskim szpitalu wojskowym, to potraktowan o by cię salwarsan em, który piecze jak piekło i szatan i. Po drugie, miałeś szczęście, że to tylko tryp er, a nie ruska kiła. Rozn oszą ją wszystkie tutejsze kurwy. Czy wy, szkop y, nigdy nie słyszeliście o gumkach? – Masz na myśli kondomy? Pewn ie, że tak. Ale ich nie nosimy. Dajemy je hitlerowskiej piątej kolumn ie, która robi w nich dziury i sprzedaje waszym żołnierzom, żeby chorowali, kiedy rżną nasze kobiety. Doktor parsknął śmiechem, wydało mi się jedn ak, że w najodleglejszym zakątku duszy mi uwierzył. Był to jeden z wielu podobn ych incydentów, które mi się zdarzyły, gdy dochodząc do zdrowia, lep iej opan owałem język angielski, co pozwoliło mi prowadzić rozmowy z dwoma Amerykan ami za-
trudn ion ymi w więzien iu jako san itariusze. Śmiejąc się i żartując z nimi, miałem wrażenie, że widzę w ich oczach coś dziwn ego, czego wszakże nie udało mi się rozp oznać. I wtem, kilka dni przed wyp isan iem, oświeciło mnie i równocześnie zemdliło. Pon ieważ byłem Niemcem, ci Amerykan ie nap rawdę dostawali dreszczy na mój widok! Patrząc na mnie, odtwarzali sobie w myślach filmy nakręcone w Bergen-Belsen i Buchenwaldzie, a w ich oczach dostrzegałem pytan ie: jak mogliście na to pozwolić? Jak mogliście dopuścić do czegoś takiego? Być może jeszcze przez kilka pokoleń inne narody będą patrzeć nam w oczy z tym samym mdlącym, niemym pytan iem w sercu.
38
Było przyjemn e wrześniowe popołudnie, gdy ubran y w źle skrojon y garn itur, który pożyczyłem od pielęgniarzy w szpitalu wojskowym, wróciłem do swojego pensjon atu na Skodagasse. Frau Blum-Weiss, właścicielka, powitała mnie ciepło, oznajmiła, że mój bagaż leży bezp ieczn ie złożony w jej piwn icy, wręczyła mi kartkę, dostarczoną przed niespełna półgodziną, po czym zap ytała, czy życzę sobie zjeść śniadan ie. Odp arłem, że owszem, po czym podziękowałem za opiekę nad rzeczami i spytałem, czy jestem jej win ien jakieś pien iądze. – Doktor Liebl wszystko uregulował, Herr Günther – powiedziała. – Ale gdyby pan chciał zająć swe dawn e pokoje, to bardzo proszę. Stoją puste. Nie miałem pojęcia, kiedy będę mógł wrócić do Berlin a, oświadczyłem zatem, że chętnie. – Czy doktor Liebl zostawił dla mnie jakąś wiadomość? – zagadnąłem, znając już odp owiedź. Liebl nie próbował skontaktować się ze mną, gdy przebywałem w szpitalu wojskowym. – Nie – odrzekła. – Żadn ej wiadomości. Potem zap rowadziła mnie do apartamentu i poleciła syn owi, żeby zaniósł mój bagaż na górę. Pon own ie jej podziękowałem, mówiąc, że zjem śniadanie, kiedy tylko przebiorę się znów we własny garn itur.
– Wszystko tu jest – zap ewn iła, gdy jej syn układał walizki na stojaku. – Na tych kilka rzeczy, które zabrała policja, dokumenty i tak dalej, dostałam pokwitowan ie. – Następnie uśmiechnęła się słodko, znów życzyła mi przyjemn ego pobytu i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Zachowała się jak typ owa mieszkanka Wiedn ia: nie przejawiła żadn ej ciekawości, jak sobie radziłem od chwili, gdy pop rzedn io mieszkałem w jej domu. Natychmiast po jej wyjściu otworzyłem walizkę i ku swemu zaskoczen iu i niemałej uldze odkryłem, że wciąż jestem dumn ym posiadaczem dwóch i pół tysiąca dolarów w gotówce i kilku kartonów pap ierosów. Położyłem się na łóżku i z uczuciem gran iczącym z rozkoszą zap aliłem memp hisa. Przy śniadan iu otworzyłem list. Zawierał tylko jedn o krótkie zdan ie, i to nap isan e cyrylicą: „Spotkan ie w Kaisergruft dzisiaj o jeden astej rano”. Bez podp isu, ale nie był potrzebn y. Gdy Frau Blum-Weiss wróciła do mego stolika, żeby sprzątnąć nakrycie, zap ytałem, kto dostarczył przesyłkę. – Jakiś uczniak, Herr Günther – odp arła, zbierając talerzyki na tacę. – Zwykły uczniak.
– Mam się z kimś spotkać w Kaisergruft – wyjaśniłem. – Gdzie to jest? – Cesarska Krypta? – Wytarła rękę w wykrochmalon y fartuch, jakby zaraz sama miała się spotkać z Kaiserem, a potem się przeżegnała. Wzmianka o koron owan ych głowach zawsze nap awała wiedeńczyków podwójną dawką szacunku. – Ależ to w kościele Kap ucynów po zachodn iej stron ie Neuer Markt. Proszę tam iść wcześnie, Herr Günther, bo krypta otwarta jest tylko od dziesiątej do dwun astej. Jestem pewn a, że bardzo pana zaciekawi. Uśmiechnąłem się i z wdzięcznością kiwnąłem głową. Nie ulegało wątpliwości, że istotn ie mogło to być dla mnie bardzo ciekawe przeżycie. Neuer Markt wcale nie wyglądał jak plac targowy. Stało tu kilka stolików jak na tarasie kawiarn ian ym, ale wielu gości w ogóle nie piło kawy, keln erzy nie kwap ili się, by ich obsłużyć, a w okolicy nie było śladu kawiarn i, gdzie można byłoby kupić kawę. Wszystko wyglądało na prowizorkę nawet według standardów wiedeńskiej odbudowy. Rzucała się w oczy spora liczba gapiów, zupełnie jakby popełnion o tu przestępstwo i wszyscy czekali na przybycie policji. Nie zwróciłem jedn ak na to większej uwagi; na pobliskiej wieży zegarowej wybiła jeden asta, więc pospieszn ie ruszyłem w stronę kościoła. Na całe szczęście dla zoologa, który nadał nazwę słynn ej małpce, krój habitu mnichów kap ucynów bardziej rzuca się w oczy niż ich niep ozorn y kościół w Wiedn iu. W porównan iu z wieloma inn ymi świątyn iami w tym mieście Kap uzin erkirche wyglądał, jakby w chwili gdy go budowan o, prowadził flirt z kalwin izmem. Albo to, albo skarbn ik zakon u nawiał z forsą przeznaczoną dla kamien iarzy, gdyż na fasadzie nie było ani jedn ej rzeźby. Gmach robił tak pospolite wrażenie, że raz przeszedłem obok, nie zwróciwszy na niego uwagi. I zrobiłbym to pon own ie, gdyby nie grupka amerykańskich żołnierzy, którzy ze śmiechem kręcili się przy wejściu; dosłyszałem, że wspomnieli coś o „sztywn ych” i dzięki świeżej znajomości z angielszczyzną, którą zawarłem za pośredn ictwem san itariuszy ze szpitala, zrozumiałem, że wybierają się w to samo miejsce co ja. Zapłaciłem staremu zgryźliwemu mnichowi szylinga za wstęp i znalazłem się w długim, przestronn ym korytarzu, który, jak uznałem, stan owił część klasztoru. Wąskie schody prowadziły w dół do krypty. W rzeczywistości była to nie jedn a krypta, lecz osiem połączon ych pomieszczeń, o wiele mniej pon urych, niż przyp uszczałem. Proste, pomalowane na biało wnętrza, częściowo wykładan e marmurem, siln ie kontrastowały z przep ychem zawartości. Oto miałem przed sobą szczątki pon ad setki Habsburgów z ich słynn ymi
szczękami, chociaż według przewodn ika, który ze sobą przyn iosłem, ich serca zostały zakonserwowan e w urnach i ukryte w podziemiach katedry Świętego Stefan a. Był to najbardziej niezbity dowód, że nawet królowie są śmierteln i, jaki można znaleźć na północ od Kairu. Nikogo nie brakowało, z wyjątkiem arcyksięcia Ferdyn anda, który dał się pochować w Grazu, najwyraźniej zły na krewn ych, którzy tak się uparli, by odwiedził Sarajewo. Pośledn iejsza, toskańska część rodzin y leżała pod ścianą najdłuższej krypty w ołowian ych trumn ach, spiętrzon ych jedn a na drugiej jak butelki wina. Niemal odn iosłem wrażenie, że zaraz zjawi się jakiś starzec i zacznie je otwierać, by wypróbować młotek i kilka osin owych kołków. Naturaln ie Habsburgom z największym ego przyp adły w udziale najbardziej luksusowe sarkofagi. Ogromn ym, chorobliwie przyozdobion ym miedzian ym trumn om brakowało jedyn ie gąsien ic i wieżyczek strzeln iczych, żeby z powodzen iem mogły zaa takować Stalingrad. Jedyn ie cesarz Józef II wykazał się pewną powściągliwością w wyborze swej skrzynki; niemniej jedyn ie wiedeński przewodn ik mógł opisać jego trumnę jako „wręcz przesadn ie prostą”. Znalazłem Poroszyn a w krypcie Franciszka Józefa. Na mój widok uśmiechnął się ciepło i klepnął mnie po ramien iu. – No widzi pan, miałem rację. Jedn ak czyta pan cyrylicę. – A może pan czyta w moich myślach? – No jasne – potwierdził. – Zastan awia się pan teraz, co w ogóle mamy sobie do powiedzen ia, zważywszy na to wszystko, co się stało. A przyn ajmniej w tym miejscu. Myśli pan, że gdybyśmy byli gdzie indziej, spróbowałby mnie pan zabić. – Pułkown iku, powin ien pan występować na scen ie. Mógłby pan zostać drugim profesorem Schafferem. – Wydaje mi się, że jest pan w błędzie. Profesor Schaffer nie czyta w myślach, to hipn otyzer. – Trzepnął rękawiczką w otwartą dłoń jak ktoś, kto zdobył punkt. – A ja nie jestem hipn otyzerem, Herr Günther. – Pan nie docen ia swoich możliwości. Udało się panu mnie przekon ać, że jako prywatn y detektyw powin ien em przyjechać do Wiedn ia, żeby oczyścić Emila Beckera z zarzutu morderstwa. Hipn otyczn e fantazje jak się patrzy! – Siln a sugestia, być może – zgodził się Poroszyn – ale zrobił pan to z własnej woli. – Westchnął ciężko. – Szkoda biedn ego Emila. Myli się pan, sądząc, że nie oczekiwałem, iż dzięki panu udowodn imy jego niewinn ość. Ale używając termin ologii szachowej, to mój wiedeński gambit; zaczyn a się spokojn ie i pokojowo, lecz gra środkowa jest pełna subteln ości i możliwości ataku. Potrzebn y jest jedyn ie siln y i bojowy skoczek.
– To pewn ie ja. – Toczno. I teraz wygraliśmy partię. – Mógłby pan wyjaśnić, w jaki sposób? Poroszyn wskazał trumnę na najwyższym postumencie, po prawej stron ie sarkofagu, w którym spoczywał Franciszek Józef. – Następca tron u, książę Rudolf – oznajmił. – Popełnił samobójstwo w swym słynn ym domku myśliwskim w Mayerlingu. Ogólnie ta historia jest dość dobrze znan a, niemniej szczegóły pozostają niewyjaśnion e, a motywy mętne. Właściwie jedyn a rzecz, której możemy być pewn i, to ta, że książę leży w tym właśnie grobie. I jeśli o mnie chodzi, ta pewn ość zupełnie wystarczy. Ale nie każdy, kto naszym zdan iem popełnił samobójstwo, jest martwy jak książę Rudolf. Weźmy Heinricha Müllera. Udowodn ić, że on wciąż żyje, to była gra warta świeczki. Więc kiedyśmy się o tym upewn ili, partia została wygran a. – Ależ ja skłamałem – rzekłem niefrasobliwie. – W ogóle nie widziałem Müllera. Dałem sygnał Belinsky’emu tylko dlatego, że chciałem, by jego ludzie pomogli mi uratować Veron ikę Zartl, pan ienkę z Casin o Oriental. – Owszem, przyznaję, że pańska umowa z Belinskym w zamyśle nie była zbyt precyzyjn a. Ale tak się składa, że ja wiem, że pan kłamie właśnie teraz. Widzi pan, Belinsky nap rawdę był w Grinzingu z grupą agentów, oczywiście nie Amerykanów, ale moich ludzi. Każdy pojazd, który opuszczał żółty dom, był śledzon y, w tym, pozwolę sobie zauważyć, również pański. Kiedy Müller i jego komp an i zobaczyli, że pan uciekł, wpadli w taką panikę, że od razu wzięli nogi za pas. Wystarczyło za nimi jechać, zachowując dyskretną odległość, dopóki nie uznali, że są już bezp ieczn i. Od tamtej pory udało nam się samodzieln ie rozp oznać Herr Müllera. Więc sam pan rozumie, że pan wówczas mówił prawdę. – To dlaczegoście go po prostu nie aresztowali? Na co on wam się przyda na woln ości? Poroszyn zrobił chytrą minę. – W mojej branży aresztowan ie człowieka, który jest moim wrogiem, to nie zawsze najlepsza polityka. Czasem staje się o wiele cenn iejszy, gdy pozwoli mu się działać swobodn ie. Niemal od początku wojn y Müller był podwójnym agentem. Oczywiście pod kon iec 1944 roku bardzo chciał już całkiem ulotn ić się z Berlin a i przyjechać do Moskwy. Wyobraża pan to sobie, Herr Günther? Szef hitlerowskiego gestap o, żyjący i działający w stolicy demokracji socjalistyczn ej? Gdyby odkryły to agencje brytyjskiego lub amerykańskiego rządu, w jakimś polityczn ie stosown ym momencie informacja
niewątpliwie przeciekłaby do prasy światowej. Potem mogliby już spokojn ie patrzeć na naszą komp romitację. Postan owion o więc, że Müller do Moskwy nie przyjedzie. Jedyn y problem polegał na tym, że bardzo dużo o nas wiedział. Oraz, naturaln ie, o rozmieszczen iu dziesiątków szpiegów Abwehry i gestap o w Związku Radzieckim i całej Europ ie Wschodn iej. Musieliśmy go unieszkodliwić, zan im odp rawimy go z kwitkiem. Więc podstępem wydobyliśmy od niego nazwiska wszystkich agentów, a jedn ocześnie zaczęliśmy mu przekazywać nowe informacje, które co prawda nie miały znaczen ia dla niemieckiego wysiłku wojenn ego, ale mogły bardzo zainteresować Amerykanów. Nie muszę wspomin ać, że te informacje również były fałszywe. W każdym razie wciąż odkładaliśmy ewakua cję Müllera do Związku Radzieckiego, mówiliśmy, żeby jeszcze trochę poczekał, przekon ywaliśmy, że nie ma się czym martwić. A gdy byliśmy gotowi, oświadczyliśmy, że z powodów polityczn ych nie możemy go przyjąć. Mieliśmy nadzieję, że to go skłoni, by zap rop on ować swe usługi Amerykanom, tak jak przedtem uczyniło wielu inn ych, na przykład gen erał Gehlen albo baron von Bolschwing. Nawet Himmler, choć on zwyczajn ie był zbyt dobrze znan y, aby Brytyjczycy mogli zgodzić się na jego prop ozycję. A także zbyt szalon y, prawda? Owszem, dop uszczaliśmy możliwość, że pomyliliśmy się w rachubach. Że Müller się spóźnił i nie zdołał umknąć przed czujn ym okiem Martin a Bormann a i esesmanów, strzegących bunkra Hitlera. Kto wie? W każdym razie Müller rzekomo popełnił samobójstwo. Trochę trwało, zan im udało nam się zadowalająco udowodn ić, że je sfingował, to bardzo inteligentn y człowiek. A kiedy dowiedzieliśmy się o istn ien iu Organ izacji, uznaliśmy, że Müller wkrótce wypłynie. Ale on wciąż uparcie trzymał się w cien iu; podobn o widzian o go tu i ówdzie, lecz wciąż nie mieliśmy pewn ości. I wtedy zastrzelono kap itan a Linden a, a naszą uwagę zwróciło to, że numer seryjn y narzędzia zbrodn i jest taki sam, jak pistoletu, który pierwotn ie przydzielon o Müllerowi. Lecz tę część już pan zna, jak sądzę. – Belinsky mi powiedział – przytaknąłem. – Niezwykle pomysłowy człowiek. Wie pan, jego rodzin a wywodzi się z Syberii. Po rewolucji, kiedy był jeszcze mały, wrócili do Rosji. Belinsky był na wskroś amerykańskim chłopcem, lecz i on, i wszyscy jego krewn i niebawem pracowali już dla NKWD. To on wymyślił, że będzie udawał agenta Crowcass. Sprzyjał temu fakt, że Crowcass i CIC często nie mogą się dogadać i działają w sposób nieskoordyn owan y, pon adto w Crowcass często zatrudn ia się person el CIC. Co więcej, amerykańska żandarmeria wojskowa na ogół nie jest informowan a o operacjach Crowcass/CIC; dop rawdy, ame-
rykańskie struktury organ izacyjn e są jeszcze bardziej bizantyńskie niż nasze. W każdym razie Belinsky był dla pana wiarygodn y, co więcej, uwierzył w niego również Müller. Kiedy pan mu wyjawił, że ma na ogon ie agenta Crowcass, spłoszył się tak bardzo, że wyszedł z ukrycia, ale na szczęście nie aż tak, by zwiać do Ameryki Południowej, gdzie nie mielibyśmy z niego pożytku. W końcu w CIC pracowali także inni ludzie, nie tak wybredn i jak ci z Crowcass, i ci ludzie bez oporów zatrudn iliby zbrodn iarza wojenn ego. Müller mógł bez obaw oddać się pod ich opiekę. I tak się stało: w tej chwili Müller znajduje się dokładn ie tam, gdzie chcieliśmy go mieć, wśród swoich kolegów w Pullach. Jest dla nich bardzo przydatn y; użycza im swej ogromnej wiedzy o strukturach radzieckiego wywiadu i metodach tajn ej policji tudzież przechwala się siatką lojaln ych agentów, którzy, jak sądzi, nadal działają dla niego w teren ie. Pierwszy etap naszego plan u, czyli dezinformacja Amerykanów, został zrea lizowan y. – Bardzo sprytn ie – rzekłem z niekłaman ym podziwem. – A drugi? Twarz Poroszyn a przybrała bardziej filozoficzn y wyraz. – We właściwym czasie to my zorgan izujemy przeciek do prasy światowej: oto Gestap o Müller jest narzędziem w rękach wywiadu Stanów Zjedn oczon ych. I to my rozsiądziemy się wygodn ie i będziemy się przyglądać, jak tamci wiją się z zażenowan ia. Może nastąpi to za lat dziesięć, może za dwadzieścia. Ale nastąpi, jeśli Müller wciąż będzie żył. – A jeśli prasa światowa wam nie uwierzy? – Dowody nietrudn o będzie zdobyć. Amerykan ie, gdy chodzi o akta i kartoteki, są niezwykle skrup ulatn i. Wystarczy spojrzeć na to ichn ie Centrum Dokumentacji. A przecież mamy jeszcze inn ych agentów. Wiedząc, czego mają szukać, bez trudu znajdą to co trzeba. – Najwyraźniej pomyśleliście o wszystkim. – Nawet pan sobie nie wyobraża. A teraz, Herr Günther, skoro odp owiedziałem na pańskie pytan ia, sam chciałbym pana o coś zap ytać. Odp owie mi pan? – Nie mam pojęcia, co mógłbym panu jeszcze powiedzieć, pułkown iku. To pan jest tutaj graczem, nie ja. Ja jestem tylko skoczkiem w pańskim gambicie wiedeńskim, pamięta pan? – Niemniej mam pytan ie. Wzruszyłem ramion ami. – Niech pan strzela. – Tak – zamyślił się – wróćmy na chwilę do szachown icy. Wiadomo, że niekiedy trzeba coś poświęcić. Na przykład Beckera. A także pana, oczy-
wiście. Ale czasem dochodzi do niespodziewan ej straty materiału. – Pańska królowa? Zmarszczył brwi. – Skoro pan chce. Belinsky mi powiedział, że to pan zabił Traudl Braunsteiner. W całej tej sprawie postępował nader bezwzględnie i to, że byłem osobiście zainteresowan y Traudl, nie miało dla niego specjaln ego znaczenia. Zabiłby ją bez wahan ia, wiem o tym. Ale pan… Poleciłem ludziom w Berlin ie sprawdzić pańską teczkę w amerykańskim Centrum Dokumentacji. Mówił pan prawdę: nigdy nie należał pan do partii. Cała reszta też jest prawdziwa, rzeczywiście pop rosił pan o przen iesien ie z SS. Mogli pana za to zastrzelić. Być może więc jest pan sentymentaln ym głupcem. Ale zabójcą? Powiem panu wprost, Herr Günther: rozum podp owiada mi, że pan jej nie zabił, ale muszę to wiedzieć tutaj. – Klepnął się po brzuchu. – Być może tutaj najbardziej. Wlep ił we mnie bladon iebieskie oczy, lecz nie wzdrygnąłem się i nie odwróciłem spojrzen ia. – Zabił ją pan? – Nie. – Przejechał ją pan? – To Belinsky miał samochód, nie ja. – Niech pan powie, że nie maczał pan palców w jej zabójstwie. – Zamierzałem ją ostrzec. Poroszyn pokiwał głową. – Da – mruknął. – Dogoworilis’. Mówi pan prawdę. – Sława Bogu. – Słusznie mu pan dziękuje. – Znów klepnął się po brzuchu. – Gdybym tego tutaj nie poczuł, musiałbym zabić również pana. – Również? – żachnąłem się. Kto jeszcze zginął? – Belinsky? – Tak, to bardzo niefortunn e. To przez tę jego piekielną fajkę. Bardzo niebezp ieczn y nałóg, palen ie. Powin ien pan rzucić. – Jak? – Stary sposób Czeka. Niewielka ilość tetrylu umieszczon a w ustn iku, połączon a z lontem, prowadzącym na dno główki. Kiedy zap ala się fajkę, zap ala się lont. Całkiem proste i całkiem zabójcze. Urwało mu głowę. – Poroszyn mówił niemal obojętnym ton em. – Widzi pan? Rozum mi podp owiadał, że to nie pan ją uśmiercił. Chciałem się tylko upewn ić, że nie będę musiał zabić również pana. – A teraz jest pan pewien?
– Jasne – odp arł. – Nie tylko wyjdzie pan stąd żywy… – Zabiłby mnie pan tutaj? – To stosown e miejsce, nie sądzi pan? – O tak, bardzo poetyczn e. Co zamierzał pan zrobić? Ukąsić mnie w szyję? Czy zamin ował pan trumnę? – Istn ieje wiele trucizn, Herr Günther. – Wyciągnął rękę; na jego dłoni leżał mały nóż sprężynowy. – Tetrodotoksyn a na ostrzu. Najmniejsze zadraśnięcie i pa, pa. – Schował nóż do kieszen i maryn arki i z lekkim zażenowan iem wzruszył ramion ami. – Co to ja mówiłem? Aha. Nie tylko wyjdzie pan stąd żywy, ale jeśli uda się pan teraz do Café Mozart, odkryje pan, że ktoś na pana czeka. Moje zaskoczen ie najwyraźniej go rozbawiło. – Nie potrafi pan zgadnąć? – zap ytał zachwycon y. – Moja żona? Wydostał ją pan z Berlin a? – Konieczno. Jak ina czej by się stamtąd wydostała! Berlin otaczają nasze czołgi. – Kirsten czeka na mnie w Café Mozart? W tej chwili? Spojrzał na zegarek i przytaknął. – Już od kwadransa – oświadczył. – Lep iej, żeby nie kazał jej pan czekać długo. Taka atrakcyjn a kobieta sama w mieście takim jak Wiedeń? Ostatn io trzeba bardzo uważać. Czasy są niebezp ieczn e. – Pułkown iku, jest pan pełen niespodzian ek – zdumiałem się. – Pięć minut temu był pan gotów mnie zabić, kierując się czymś tak nieuchwytn ym jak niestrawn ość. A teraz oznajmia pan, że przywiózł pan z Berlin a moją żonę. Dlaczego mi pan tak pomaga? Ja nie ponimaju. – Powiedzmy, że to jałowy komun istyczn y romantyzm, wot i wsio. – Strzelił obcasami jak rasowy Prusak. – Do widzen ia, Herr Günther. Kto wie? Może znów się spotkamy, kiedy skończy się ta sprawa z Berlin em. – Mam nadzieję, że nie. – A to szkoda. Człowiek o pańskich zdoln ościach… – Tu odwrócił się i odmaszerował. Opuściłem Cesarską Kryptę krokiem mniej więcej tak sprężystym jak Łazarz. Na zewnątrz, na Neuer Markt, tłum ludzi, przyglądających się dziwnemu tarasowi kawiarn i bez kawiarn i, jeszcze zgęstniał. Nagle dostrzegłem kamery i reflektory, a równocześnie mignęła mi ruda czup ryn a Willy’ego Reichmann a, małego kierown ika produkcji ze studia filmowego w Severingu. Rozmawiał po angielsku z jakimś mężczyzną, który trzymał w ręku megafon. Ach tak, z pewn ością kręcono tutaj ten angielski film, o którym opo-
wiadał mi Willy, ten, do którego niezbędne były ruiny, coraz rzadziej spotykan e nawet w Wiedn iu. Film z rolą dla Lotte Hartmann, dziewczyn y, która poczęstowała mnie zasłużoną porcją tryp ra. Przystanąłem na chwilę, żeby pop atrzeć, ciekaw, czy zobaczę gdzieś przyjaciółkę Königa, ale nigdzie jej nie było. Jedn ak wydawało mi się mało prawdop odobn e, żeby wyjechała z Wiedn ia razem z kochankiem, rezygnując ze swojej pierwszej ekran owej roli. Jeden z gapiów obok mnie zap ytał: – Co oni, u licha, robią? – Na co drugi odp arł: – To ma być kawiarn ia, Café Mozart. – Przez tłum przetoczył się szmer chichotu. – Co, tutaj? – odezwał się inny głos. – Podobn o stąd widok jest ładn iejszy – wyjaśnił czwarty. – Nazywają to licencją poetycką. Facet z megafon em pop rosił o ciszę, kazał puścić w ruch kamery i zawołał: – Akcja! Na plan weszli dwaj mężczyźni – jeden z książką, trzymaną jak święta ikon a – przywitali się uściskiem dłoni i usiedli przy stoliku. Porzuciłem tłum, żeby obejrzał sobie ciąg dalszy, po czym szybkim krokiem ruszyłem na południe, zmierzając do prawdziwej Café Mozart, gdzie czekała na mnie moja żona.
Od autora
W 1988 roku do Iana Sayera i Douglasa Bottinga, autorów historii CIC pod tytułem America’s Secret Army: The Untold Story of the Counter-Intelligence Corps, zwróciła się z prośbą jedn a z agencji śledczych rządu Stanów Zjedn oczon ych. Chodziło o zweryfikowan ie zawartości pewn ej teczki, w której znajdowały się dokumenty z końca 1948 roku, podp isan e przez agentów CIC w Berlin ie. Dokumenty dotyczyły zatrudn ien ia Heinricha Müllera w charakterze doradcy; wyn ikało z nich, iż służby sowieckie zdawały sobie sprawę, że Müller nie zginął w 1945 roku i że prawdop odobn ie pracuje na rzecz zachodn ich agencji wywiadowczych. Sayer i Botting zdyskwalifikowali materiał, uznając go za fałszywkę „podrobioną przez osobę zdolną, lecz dość niekomp etentną”. Z poglądem tym zgodził się również pułkown ik E. Brown ing, który w okresie gdy badan e dokumenty rzekomo zostały sporządzon e, pełnił funkcję dowódcy działań operacyjn ych CIC we Frankfurcie. Brown ing uznał, że sam pomysł zatrudn ien ia Müllera jako doradcy CIC byłby tak ryzykown y, że wręcz śmieszn y. „Z żalem musimy stwierdzić – nap isali autorzy – że los szefa gestap o Trzeciej Rzeszy nadal ton ie w mrokach tajemn icy i jest przedmiotem liczn ych domysłów. Tak było i pewn ie zawsze tak będzie”. Próby dokładn iejszego zbadan ia sprawy, podjęte przez czołowy dzienn ik brytyjski oraz amerykańskie czasop ismo informacyjn e, jak dotąd spełzły na niczym.
1
Biblia Tysiąclecia, Iz. 40, 6–8.
Przekład: Barbara Kopeć-Umiastowska Redakcja: Ewa Rojewska-Olejarczuk Korekta: Magdalena Bugalska, Małgorzata Denys Projekt okładki: Izabella Marcinowska Fotografie na I stronie okładki: © David E. Scherman / The LIFE Picture Collection / Getty Images; Three Lions / Hulton Archive / Getty Images Logo serii: Marek Goebel Projekt typ ograficzny: Robert Oleś / d2d.pl Skład i łamanie: d2d.pl, s.c., Kraków Grup a Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. 00-372 Warszawa, ul. Foksal 17 tel. 22 828 98 08, 22 894 60 54 biuro@gwfoksal.pl ISBN 978-83-280-1640-8 Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grup a Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. i Marcin Kap usta / Virtualo Sp. z o.o.