Jacek Piekara
Alicja i Ciemny Las
2008
Wydanie polskie Data wydania: 2008 Opracowanie graficzne i projekt okładki: Magdalena Zawadzka Wydawca: Red Horse sp. z o.o. www.redhorse.pl e-mail:
[email protected] ISBN: 978-83-60504-63-5
Wydanie elektroniczne: Trident eBooks
Pozostała tylko przewrócona donica z fikusem, ziemia rozsypana na dywanie oraz złoty kolczyk – łezka z maleńkim brylancikiem pośrodku – leżący wśród szarobrązowych grud. Podniosłem go. Na haczyku zastygła zrudziała już kropla krwi. – Alicjo... – powiedziałem w przestrzeń, a moje serce trzepotało jak skrzydła konającego ptaka. Usiadłem na krześle i zapatrzyłem się w widok za oknem. W mroku granatowego nieba połyskiwały światła punktowców, jaśniała łuna bijąca od neonów wielkiego miasta. W tym wielkim mieście toczyło się pełną parą życie setek tysięcy ludzi. Kochali się, nienawidzili, kłócili i godzili, czasami ranili lub zabijali. Pili, brali narkotyki i uprawiali seks. Przesiadywali w hipermarketach, pubach, klubach, burdelach, teatrach i bibliotekach. Czasami pomagali innym, czasami ich niszczyli, emocjonowali się sportem lub polityką. Z moich okien nie widziałem, rzecz jasna, wszystkiego, ale mogłem sobie wyobrażać, iż jestem czarodziejem, obserwującym ludzkie mrowisko z komnaty umieszczonej na wysokiej wieży. To przed tym właśnie oknem tworzyłem bestsellerowe projekty, to tutaj pisałem słowa ważące wiele, wiele tysięcy złotych. I nigdy nie zapominałem, że wszystko zawdzięczam Alicji. Apartament w drogiej dzielnicy, pełne konto oraz wściekle czerwonego Chryslera Crossfire, stojącego w podziemnym garażu. Rozgłos (bo może trudno było jeszcze mówić o sławie), elitarne kluby i kobiety o zachęcających uśmiechach oraz jędrnych piersiach. To była ta najbardziej widoczna zmiana w moim życiu. Istnienie pięknej, błyszczącej otoczki. Ale stało się przecież coś więcej. Zyskałem poczucie własnej wartości, pewność siebie, zrozumiałem, że jestem w stanie wiele poświęcić dla kogoś, kto dał mi zaufanie, zrozumienie i przyjaźń. Ktoś mógłby powiedzieć, że wszystko zawdzięczałem jedynie sobie, własnemu talentowi, własnym przemyśleniom... Nic bardziej mylnego! Ja i talent byliśmy niczym, dopóki Alicja nie zdecydowała się zmienić mojego życia. Wtedy miała tylko czternaście lat. Wyzwoliła we mnie kogoś, kim zawsze chciałem być, obudziła coś, co spało, wskrzesiła coś, co umarło. Alicja dała mi tyle zaufania i miłości, że gdybym mógł podpalić świat, by ją ocalić, powinniście rozejrzeć się za azbestowymi skafandrami. Ale w tej chwili nie było mi do śmiechu. Trzymałem w dłoniach kolczyk ze śladami krwi i wiedziałem, że ktoś musiał zerwać go z ucha Alicji. Na samą myśl o tym, co się wydarzyło, robiło mi się ciemno przed oczami. Jednocześnie wiedziałem, że pośpiech oraz raptowne, nieprzemyślane działania nie przyniosą niczego dobrego. Od trzech lat prześladowało mnie przeświadczenie, że za
wszystko trzeba będzie jeszcze nie raz zapłacić. Związek z Alicją przypominał rosnący w nieskończoność debet na karcie kredytowej. Z jednym wyjątkiem – bank mówił: „Daj sobie spokój, chłopie”. A ja chciałem kredyt spłacać. Teraz, jak widać, nadeszła pora regulowania długów... Podszedłem do biurka i podniosłem słuchawkę telefonu. Nie usłyszałem sygnału, lecz modną ostatnio piosenkę gangsta rapu, której refren brzmiał: Zrobiliśmy, co chcieliśmy, ta kurwa jest już nasza. Wysłuchałem refrenu przynajmniej pięć razy, zanim odłożyłem słuchawkę. – A więc to tak – rzekłem gdzieś w stronę ciężkich zasłon, jakby coś, co przesyłało mi tę wiadomość, czekało za nimi, przyczajone i gotowe, by wysłuchać odpowiedzi. Żałowałem. Nie tylko Alicji. Nie tylko końca beztroskiego życia. Trzy lata. Znakomite trzy lata. Bez konieczności podejmowania wyzwań i czynienia wyborów. Bestsellerowe scenariusze, producenckie pomysły kupowane na pniu, wywiady w najpoczytniejszych pismach i w najlepszych godzinach oglądalności, pieniądze płynące na konto tak szeroką strugą, że nie byłem w stanie nawet jej kontrolować. I miłość. „Aleks, posiedź ze mną – poprosiła kiedyś Alicja smutnym tonem. – Nie chcę dziś zostać sama.” „Oczywiście, skarbie” – odparłem, nie mówiąc jej, iż rezygnuję właśnie z randki z jedną z najbardziej wziętych modelek w Polsce, znanej z tego, że z nikim nie umawia się dwa razy. Tego samego wieczoru popularna modelka, naćpana od dziurek nosa po dziesięciocentymetrowe obcasy, rozbiła się na moście Siekierkowskim, a jej ciało wyłowiono dopiero po kilku godzinach. Czy moja obecność uratowałaby ją, czy ja również zginąłbym w metalicznie srebrnym nissanie patrolu, który prowadziła? Nie mogłem nikomu zadać tego pytania i nikt by mi na nie zapewne nie odpowiedział. Wiedziałem, że wybór zawsze należy do mnie. Nie znaczy to, że nie kłóciłem się z Alicją. „Ty i te twoje laski – mówiła z obrzydzeniem, patrząc na którąś tam stronę znanego tabloida. Aż tak popularny, by pojawiać się na stronie pierwszej jeszcze nie byłem. – Aleks, zbastuj na trochę”. „Nie chcę zbastować” – odpowiadałem wtedy, a ona tylko wzdychała i robiła mi piorunujący koktajl z wody, cytryny, lodu, mięty oraz mnóstwa cukru. Zabierałem ją niemal wszędzie. I nigdy nie było niesmacznych plotek, gdyż kolorowe pisma pokazywały mnie najczęściej w towarzystwie blondwłosych piękności o ciałach wyrzeźbionych na kształt klepsydry. Które nic nie znaczyły, gdyż to Alicja była całym moim życiem. Wyjąłem komórkę z kieszeni marynarki, ale napis na ekranie oznajmiał „wyszukiwanie sieci”. Czekałem kilka chwil, lecz nic się nie zmieniło. Raz jeszcze uniosłem słuchawkę stacjonarnego telefonu. Tym razem śpiewał w niej polski raper, a słowa brzmiały: Jeśli masz wyrzuty sumienia, pomyśl, że to worek z cegłami. Odłóż go na bok, chodź się bawić z nami!
– Interesujące – stwierdziłem, wysłuchawszy tych zdań kilka razy. Oczywiście wiadomość niosła ze sobą znaczący przekaz. Odpuść, Aleks, a i my ci odpuścimy. Zdjąłem marynarkę i wizytowe spodnie. Założyłem wytarte, wygodne dżinsy oraz bluzę z polaru. Narzuciłem kurtkę z grubej brązowej skóry, którą kupiłem tak dawno temu, że ze śmiesznie niemodnej zamieniła się w stylową. Do wewnętrznej kieszeni schowałem nóż, komórkę oraz portfel. Przyłożyłem raz jeszcze słuchawkę do ucha. Don’t walk into the dark forest – śpiewał ktoś zachrypniętym głosem. Wziąłem do ręki pilot telewizora. Na ekranie pojawił się kingowski clown ze znanego miniserialu „It”, który wyrecytował z teatralnym zadęciem: You’ll die if you try i obnażył monstrualne zęby. Potem posłał w moją stronę czerwony balonik. – Dzięki za ostrzeżenie – odparłem w pustkę i wyszedłem. Kątem oka dostrzegłem jeszcze, że balonik fruwa pod żyrandolem, a ciężkie zasłony drgnęły, jakby coś, co za nimi czekało, zdecydowało się właśnie odejść. *** Apartamentowiec, w którym mieszkam, wznosi się tuż nad dzielnicą biedoty. Oczywiście my, Elojowie, jesteśmy odgrodzeni od świata Morloków murami oraz płotami, strzeżonymi przez muskularnych panów w czarnych uniformach. Ale wystarczy tylko wyjść za ogrodzenie i przekroczyć ulicę, by znaleźć się w innej Warszawie. Warszawie, do życia w której byłem przyzwyczajony przez wiele lat smętnej wegetacji. I zdziwiło mnie tylko jedno. Że z otwartego okna na pierwszym piętrze domu o odrapanej i pomazanej graffiti fasadzie dudniła piosenka zespołu Iron Maiden. Woe to you, oh earth and sea, for the devil sends the Beast with wrath, because he knows the time is short – powtórzyłem za wokalistą. Wtedy ich dostrzegłem. Stali we trzech w ciemnym zaułku, w którym nerwowo migały żółte przyćmione światła ulicznych latarń. Najpotężniejszy był ubrany w ortalionowy dres z trzema paskami biegnącymi wzdłuż nogawek. – Dokąd to, kurwa twoja mać? – zagadnął leniwie. – Możecie mnie przepuścić, panowie? – spytałem uprzejmie, choć byłem niemal pewien, że nie są przypadkowymi żulami tropiącymi ofiarę, dzięki której będzie ich stać jeszcze dzisiejszej nocy na kilka nowych flaszek. – Siedź w domu na dupie, Aleks – rzekł ten, który stał do tej pory w cieniu. Miał kulturalny głos dobrze wykształconego człowieka i w jego ustach wulgaryzm naprawdę raził. – Skąd wiesz, jak mam na imię? – Miałem nadzieję, iż nie było słychać, że z trudem przełykam ślinę. Moje podejrzenia potwierdzały się. Najwyraźniej czekali tu na mnie i miałem wrażenie, iż spotkanie z nimi nie skończy się szczęśliwie. Stojący obok osiłek pchnął mnie wskazującym palcem. Zatoczyłem się na ścianę.
– My znamy wszystkie imiona – stwierdził, a ja zobaczyłem jego oczy, które były niczym studnie pełne mętnej wody. Nie odbijało się w nich żółte światło latarń, nie odbijała się w nich moja twarz. – To musi być kłopotliwe. – W moim głosie nie było nawet cienia ironii. – O tak, bardzo kłopotliwe – odparł i kopnął mnie kolanem w jądra. Ten ruch był tak szybki, że nie zdążyłem nawet zareagować. Zanim zdołałem się zorientować, leżałem zwinięty w kłębek i jęczałem. Przyklęknął obok, a ja dostrzegłem ostrze noża, które zalśniło w świetle latarń. Ugodził mnie nim, przekłuwając skórzaną kurtkę oraz bluzę. Zapiekło. – Wracaj do domu, Aleks – powiedział niemal proszącym tonem. – Nic tu po tobie. – Kto wie, gdyby nas lepiej i piękniej kuszono? Słano kobiety różowe, płaskie jak opłatek lub fantastyczne twory z obrazów Hieronima Boscha... – zacząłem cytatem z ulubionego poety. Zduszonym głosem, gdyż ból w kroczu niemal wyciskał mi dech z piersi. Dostałem w usta wierzchem dłoni na tyle mocno, że pod językiem poczułem okruszki naruszonych zębów. – Lecz piekło w tym czasie było jakie? Mokry dół, zaułek morderców... – dokończyłem i tym razem, o dziwo, nikt mnie nie uderzył. – Mamy w towarzystwie wyszczekanego komedianta, więc noc zapowiada się wesoło. – Mężczyzna stojący w cieniu podszedł do mnie. – Choć wszystko zależy od punktu widzenia... Nadal miał miły, kulturalny głos telewizyjnego prezentera. Spojrzałem w jego stronę i zauważyłem, że ma równie sympatyczną, szczerą twarz wiecznego chłopca. Jasne włosy, opalona twarz, białe zęby oraz intensywnie niebieskie oczy. Do czarnego golfu nosił kremową marynarkę, ale ta drobna ekstrawagancja wydawała się świetnie do niego pasować. Trącił mnie w ramię noskiem eleganckiego, pieczołowicie wypastowanego buta. – Myślisz, że sprawia mi to przyjemność, Aleks? – zagadnął. – Myślę, że tak – odparłem. Roześmiał się tak szczerze i radośnie, jak prowadzący konkurs, gdy jego pupil zaliczy główną wygraną. – Zgadłeś – rzucił, nadal się śmiejąc. – Co nie zmienia faktu, że nie chcemy ci zrobić krzywdy. Dlaczego nie możesz po prostu wrócić do domu? – I już? – zapytałem. – I już! – zgodził się niemal entuzjastycznie. – A nawet więcej niż już! Damy ci wszystko, czego chcesz, bez zbędnych ceregieli, do których cię przyzwyczajono... Wystarczy poprosić. – Hmmm – zamruczałem. – Czy mógłbym się zastanowić nad tą propozycją? – Czemu nie? – odparł. – Masz całe trzy minuty. – A jaka jest alternatywa? – spytałem po chwili. – Zamęczymy cię na śmierć – obiecał i widać było, że jest bardzo zadowolony z siebie.
– Aleks – odezwał się ten, który wcześniej kopnął mnie w jądra – zastanów się. Poważnie. Albo jesteś z nami i żywy, albo przeciw nam i martwy. Tak czy inaczej nie pomożesz dziewczynce... Ona. Już. Jest. Gdzie. Indziej – dodał, wyraźnie akcentując każde słowo i równie wyraźnie oddzielając każde z nich. – Możesz zdecydować jedynie o własnym losie. Tacy jak oni zawsze tak mówią. Wersja pierwsza: twoi przyjaciele już cię zdradzili, więc czemu ty masz jakiekolwiek skrupuły? Wersja druga: wszystko wiemy, więc nic, co powiesz, nie jest tak naprawdę ważne. Wersja trzecia: twój opór nikomu nie pomoże, a zaszkodzisz tylko sam sobie. Oczywiście są i dalsze wersje oraz przeróżne ich mutacje. Nigdy nie wierzcie w żadną z nich. Jeżeli oprawca chce z wami jeszcze rozmawiać, oznacza to jedno: nadal dysponujecie towarem, na którym mu zależy. Bo przecież nie wierzyłem, iż przyszli tu dla mojego dobra, z czystej sympatii lub też troski o los drugiego człowieka. A więc miałem towar, który chcieli kupić i w celu kupna którego zamierzali zastosować techniki negocjacyjne, jakie na pewno mi się nie spodobają. – Dobra – zadecydowałem, chociaż serce waliło mi tak, jakby chciało ulecieć gardłem. – Zaryzykuję... – Po co? – zapytał ten kulturalny z czymś na kształt troski w głosie. – Bo za miłość należy zapłacić nieskończoną cenę? Bo mam taki kaprys? Bo lubię, jak się mnie dręczy? Bo chciałbym patrzeć w lustro bez odruchów wymiotnych? Wybierz sobie którąś z tych odpowiedzi, kutasie. Każda jest dobra... – Praca nad tobą będzie prawdziwą przyjemnością, Aleks – obiecał z tak szerokim uśmiechem, że jego zęby zalśniły w świetle latarń niczym szereg sterylnie białych łopat. A potem wbili mi w dłoń pierwszy gwóźdź. Nie zdajecie sobie sprawy, jak wiele może wytrzymać człowiek. Czytając dawne kroniki sądowe, dowiedziałem się, iż byli ludzie, którzy poddani najsroższym torturom, do samego końca wypierali się związków z szatanem. W moim wypadku sprawa była innego typu. Jak wiele zdołalibyście wycierpieć, by uratować własne dziecko? Przebicie dłoni gwoździami? To betka. Na Filipinach ludzie poddają się temu z własnej woli z okazji Świąt Wielkanocnych i by uczcić pamięć męki Jezusa Chrystusa. Czy można znieść przypiekanie stóp palnikiem acetylenowym? Można. Coś na ten temat powiedzą wam więźniowie gestapo. Czy płakałem? Oczywiście. Czy szlochałem, błagając, by przestali? A jak myślicie? Czy obiecałem, że wrócę do domu? Ha, ta obietnica łaskotała cały czas czubek mojego języka, lecz myślałem sobie: jeszcze chwilę, znieś jeszcze to, zaraz potem przyrzekniesz im, co tylko zechcą. I tak mijał nam czas... – O Boże – wyjęczałem w pewnej chwili. Zatrzymali się na moment. – Myślisz, że on cię słyszy? – zapytał z autentycznym zainteresowaniem w głosie ten o wyglądzie telewizyjnego prezentera.
Długo trwało zanim jego pytanie w ogóle do mnie dotarło. Najpierw byłem tylko wdzięczny, że na moment odsunęli kleszcze i dłuto od mojego ciała. – Słyszy – chyba nawet nie odpowiedziałem, a po prostu bezmyślnie powtórzyłem ostatnie słowo wypowiedziane przez oprawcę. – Taaa, pewnie myślisz jeszcze, że obchodzi go, co się z tobą dzieje, że troszczy się o twoje życie – roześmiał się szczerze. – A wyobraź sobie, Aleks, że gdybyś usypał ogromne mrowisko, pewnie każda z tych sześciu miliardów mrówek wierzyłaby, iż stwórca opiekuje się nią, właśnie nią i tylko nią. Że słucha jej modlitw, a nawet ma szczere chęci, by je spełnić. A to gówno prawda. Dlaczego Bóg miałby słuchać twoich lamentów, skoro nie słuchał ludzi z Oświęcimia, Kołymy, Drezna i Hiroszimy? W czym jesteś lepszy od milionów, które zamęczono? – Nie wierzę w niego. – Razem ze słowami wydusiłem z siebie kałużę krwi. Potem spojrzałem prosto w oczy mego oprawcy. Puste i ciemne. Pozbawione nawet satysfakcji z faktu torturowania innego człowieka. – Ale w coś wierzę – dodałem. – I po to przyszedłeś, skurwielu. Po to, żeby mi zabrać wiarę. Westchnął. – Wracajmy do roboty – zdecydował. *** Osiłek, który wcześniej kopnął mnie w jądra, miał ręce zakrwawione aż po łokcie. Odjął cęgi od mojej twarzy. Jak przez mgłę widziałem jego rozmazaną sylwetkę. – Przecież pragniesz wrócić do domu, czyż nie? – zapytał. – Powiedz: „pragnę wrócić do domu” – poradził trzeci, który wcześniej się nie odzywał. – A już nic nie będzie cię bolało. – Nawet nie. Wystarczy, że powiesz: „pragnę” – dodał ten o kulturalnym głosie. – P... – zacząłem. Nachylili się nade mną wszyscy trzej. Niczym trzy wielkie, czarne nietoperze o rozpostartych skrzydłach. W ich martwych do tej pory oczach błysnęło niemal ludzkie pożądanie. – Pierdolę was! – dokończyłem ze szlochem i wyrzygałem krwawy bąbel. Rozprysnął się na mojej twarzy. Ten o kulturalnym głosie chwycił mnie za nadgarstki i poderwał do góry. Usiadłem. Mój Boże, nic mnie bolało! Byłem zdumiony, gdyż spodziewałem się, że tak gwałtowny gest wywoła eksplozję bólu. Spojrzałem na dłonie. Były czyste i zdrowe. Nie widniał na nich nawet najmniejszy ślad po gwoździach. Nie bolały mnie również stopy, a przecież nie mógłbym normalnie stać, gdyby spalono mi ich podeszwy palnikiem. Rozszlochałem się na dobre.
– Ciiii – uspokoił mnie mężczyzna o kulturalnym głosie, wyciągając z kieszeni chusteczkę. – Już po wszystkim... – No sorki, Aleks – dodał osiłek. – Taka praca... Sam wiesz, jak jest... – Brama została otwarta. – Usłyszałem znowu tego, który przypominał telewizyjnego prezentera. – Szczęśliwej drogi, Aleks. – Nie rozumiem – wychlipałem. – A myślisz, że my rozumiemy? – spytał z niespodziewaną goryczą w głosie. – Jesteśmy tylko cieciami pilnującymi bramy... – I za co, kurwa, tak nas urządzili? – burknął osiłek. – Już ty wiesz, za co – odpowiedział ten, który zwykle milczał. – Przypomnij sobie... – Cicho tam – przerwał mu kulturalny i wskazał ruchem głowy w moją stronę. Cały czas byłem w szoku. Ból, co prawda, zniknął, lecz nie zniknęła pamięć o cierpieniu, które jeszcze przed momentem dominowało nad całym moim ciałem. Jeszcze minutę temu zdawałem się składać tylko i wyłącznie z bólu, przerażenia oraz rozpaczy. A teraz siedziałem na chodniku nadal otoczony przez trzech zbirów, lecz nie widziałem na ciele żadnego śladu zadawanych tortur. Na skórze nie dostrzegłem najmniejszego draśnięcia. Ba, nie widziałem nawet jednej kropelki krwi, a przecież przed kilkudziesięcioma sekundami oblepiała moją twarz, szyję i pierś. Splotłem palce, by pohamować drżenie dłoni. Cały czas bałem się, że to straszny żart, kolejny etap tortur i za moment do pracy wrócą palnik oraz cęgi. Pamiętałem przecież, że więźniów czasami mamiono wizją końca cierpień. „O mój Boże, jaka straszna pomyłka” – mówiono, przynosząc herbatę oraz ciasteczka. „Proszę nam wybaczyć, zapewniamy, że winni zostaną surowo ukarani” – dodawano. A kiedy ofiara poczuła się już bezpiecznie, do akcji wracały pejcze i pałki. Podobno ta właśnie metoda niszczyła psychikę skuteczniej od tortur i pod jej wpływem załamywali się nawet najtwardsi. Teraz, siedząc obok oprawców, którzy z niewiadomych przyczyn zamienili się w uprzejmych rozmówców, byłem w stanie w to uwierzyć. – Jaka brama? – zapytałem, nie chcąc, by cisza sprowokowała ich do działania. – Dokąd prowadzi? – Brama prowadząca do miejsca, do którego idziesz – objaśnił zdaniem, które tak naprawdę niczego nie wyjaśniało. – Gdzie ona jest? Ten o kulturalnym głosie rozejrzał się wokół w teatralny sposób. – A to już sam musisz wiedzieć, misiu-pysiu – odparł sztucznie afektowanym tonem. Wstałem. Ostrożnie, jakby moje ciało nie całkiem jeszcze należało do mnie. W każdej chwili spodziewałem się ataku bólu, który przecież zgodnie z logiką i prawami natury powinien nastąpić. Ba, po seansie, który mi urządzili, powinienem dochodzić do siebie przez długie tygodnie. Tymczasem nie czułem się nawet osłabiony. Przeszywał mnie jedynie
wewnętrzny dygot, jaki czuje niewyspany, skacowany człowiek zamknięty w chłodnym pomieszczeniu. Miałem właśnie się odezwać, kiedy niespodziewanie na moim ramieniu wylądował kruk. Wielki, smolisto-czarny, o błyszczących piórach i grubym dziobie. Nie wiem, czy jednym uderzeniem mógłby rozłupać kości, ale wiedziałem też, że nie zamierzam tego sprawdzać. Jednak ptak otarł tylko łebek o mój policzek (tak delikatnie, iż przypominało to muśnięcie aksamitu) i powiedział głośno oraz wyraźnie: „brama”. Zabrzmiało to niczym „brrrammma” z charkotliwie niepokojącym „r”, wymruczanym „m” oraz niemal połkniętym ostatnim „a”. Mężczyzna o kulturalnym głosie zbladł. – Ja tylko ża-żartowałem – wyjąkał. Zauważyłem, że jego dwaj towarzysze cofnęli się pod ścianę. Bali się ptaka? Prawda, że niewiarygodnie ogromnego, ale w końcu tylko ptaka. Czemu napawał ich aż takim przerażeniem? – Brama – powtórzył kruk, a w jego nieludzkim rozkazującym głosie czaiła się tak potężna groźba, że zadrżałem. Mężczyzna wskazał drewniane drzwiczki zamknięte na przerdzewiały haczyk. Były do połowy przysłonięte wybebeszonymi kubłami na śmieci. Dziwne, nie widziałem wcześniej ani tych drzwiczek, ani zasłaniającego ich śmietniska... Jednak mówiąc oględnie, przez dłuższy czas byłem zajęty czymś innym niż obserwowaniem otoczenia. – Dzię-ku-ję – w głosie kruka nie było nawet grama wdzięczności. Zeskoczył z mojego ramienia i pomknął niczym czarny pocisk. Usłyszałem krzyk – to mężczyzna o kulturalnym głosie wył, trzymając pokrwawione dłonie przy twarzy. Kiedy je na moment odjął, zobaczyłem, że zamiast oczu ma dwie szkarłatne rany. Kruk wylądował z powrotem na moim ramieniu, tak szybko jak się z niego zerwał, a jego gardło poruszyło się, jakby coś przełykał. Zrobiło mi się niedobrze. Czerwona kropla spłynęła na rękaw mojej kurtki. Towarzysze oślepionego mężczyzny w panice chwycili go pod pachy i powlekli w ciemność. Nie słyszałem, jak biegli, gdyż wycie zagłuszało tupot ich butów. Po chwili umilkło. – Cóż, Aleks, pójdziemy... – powiedział kruk i załaskotał mnie czarnym skrzydłem w policzek. Na ramieniu czułem potężne szpony. – Dokąd? – postanowiłem przyjąć wszystko za dobrą monetę i nie wyrażać głośnego zdumienia na temat konwersacji z ptaszyskiem. Jak widać dzisiejsza noc miała być nocą cudów. Może nie w wigilijnym znaczeniu tego słowa... Chociaż obok siebie miałem przecież właśnie zwierzę mówiące ludzkim głosem. – Do Ciemnego Lasu – odparł z nieoczekiwanym respektem. – A dokąd by indziej? – Czym jest Ciemny Las? – zapytałem cicho, sam dziwiąc się, że nie pytam raczej: „Gdzie jest Ciemny Las?”. Zakrakał tak przeraźliwie, aż się wzdrygnąłem. Potem dopiero zrozumiałem, że to był
śmiech. Dużo, dużo później pojąłem również, dlaczego się śmiał. – Nie powinieneś bać się podróży przez Ciemny Las – wyjaśnił. – Ponieważ najbardziej przerażającą istotą, jaką możesz w nim spotkać, jestem właśnie ja. Później miałem się przekonać, że kłamał (nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni). Ciemny Las należał do kogoś dużo bardziej groźnego od ptaka wydziobującego oczy niedobrym ludziom. – Ach tak – odparłem i nie byłem pewien, czy ma mnie to pocieszyć. – A zdradzisz mi, kim jesteś? Łypnął na mnie ciemnymi, mądrymi oczami. Gdzieś na ich dnie widziałem (albo zdawało mi się, że widzę) krwawe rozbłyski. – Nie wiesz, Aleks? Naprawdę nie wiesz? Po tylu snach? Oczywiście, pamiętałem go z nocnych koszmarów. Miał zwyczaj siadywać na krawędzi łóżka i wpatrywać się we mnie źrenicami, w których buzował ogień. Ba, rozmawialiśmy nawet i wtedy zapewniał, że spotkamy się w Ciemnym Lesie. Niepokoił mnie, lecz jednocześnie od samego początku czułem do niego coś na kształt sympatii. Cóż takiego się wydarzyło, że zdecydował się objawić w realnym świecie? Wzruszyłem ramionami. Prawdziwą odpowiedź na pytanie, które zadał, odnalazłem dużo, dużo później, kiedy jego dziób przebijał moją pierś. Kiedy twardy jak kamień druzgotał żebra i szarpał mięśnie na strzępy. Cóż, niepotrzebnie jednak uprzedzam wypadki... – Jestem tobą, Aleks – wyjaśnił z nostalgiczną zadumą. – Jestem czarnym krukiem twojego serca... Zapomniałeś o mnie, lecz ja nie zapomniałem o tobie. Przestałeś mnie kochać, jednak ja nie przestałem kochać ciebie. Podejrzewam, że będziemy już podróżować razem. Na zawsze, Aleks, na zawsze... Mówił najzupełniej poważnie, a ja nadal nie pojmowałem, o co w tym wszystkim chodzi. Westchnął w niemal ludzki sposób. – Jestem twoją złością i twoją nienawiścią. Mocą czynienia wszystkiego, czego tylko pragniesz. Zemstą na wrogach. Bezbrzeżną odwagą. Okrucieństwem. Jestem tymi mrocznymi pragnieniami, do których boisz się przyznać nawet przed samym sobą. Rosłem i nabierałem sił zawsze, kiedy cię krzywdzono i zawsze kiedy marzyłeś, by skrzywdzić innych. Nikt nie zna cię lepiej ode mnie... Nikt cię nie kocha bardziej niż ja... Przypatrywałem mu się bez słowa. Nasze spojrzenia krzyżowały się, we wzroku kruka widziałem miłość. I mnóstwo ciemności. – Teraz mógłbym już pożerać światy... – dodał. – People fall silent when I enter a room – kontynuował, wyraźnie wymawiając każde słowo i unosząc dziób w stronę granatowego nieba. – I seem to walk shrouded in the permanent shadow. Legends about my deeds, both brave and vile, must be told in whispers – skończył recytować i powolnym ruchem zwrócił głowę w moją stronę. Na jego dziobie widziałem rudą plamę krwi. – Nie sądzisz, że będę dobrym kompanem? – dorzucił wesołym tonem, tak niepasującym do wcześniej
wypowiedzianych zdań. – Być może – odparłem. – Powiedz mi, czy wiesz, gdzie ona jest? – Nie, Aleks. – Pokręcił głową. – Tego nie może wiedzieć nikt oprócz ciebie. Ja jestem tylko twoim strażnikiem. – Ależ ja nie wiem – wykrzyknąłem z rozpaczą. – Nic nie wiem! Nie wiem, kim byli ludzie, którzy mnie dręczyli, nie wiem, czym jest brama, nie wiem, dokąd mam iść ani co mnie czeka po drodze. – Wszystko co najgorsze – rzekł niewyraźnie, gdyż czyścił sobie pióra dziobem. – Jakieś gorzkie były te oczy – dodał po chwili z wyraźnym rozżaleniem. – Bardzo ci współczuję – mruknąłem. Poderwał błyskawicznie dziób. – Nie drwij ze mnie, Aleks! – Bo? – spytałem. – Zastanów się, jak bardzo możesz przestraszyć człowieka, któremu przed chwilą przebijano dłonie gwoździami i palono stopy palnikiem? Znowu wrócił do czyszczenia piór. – Chodźmy już, Aleks – zaproponował, nie odpowiadając na moje pytanie. – Ależ ja nie wiem dokąd iść – powiedziałem przez zaciśnięte zęby. – Spotkamy przewodnika – burknął niechętnie. – Zawsze, zawsze, zawsze zjawia się przewodnik... – Kim on jest? Wykonał taki ruch skrzydłami, iż przysiągłbym, że odpowiadało to ludzkiemu wzruszeniu ramion. – Przewodnik to przewodnik – odezwał się w końcu. – Może pojawi się, by nas zabić, może zechce nas uwięzić, może zapragnie zabrać nasze dusze... – A to chyba z innych słowników uczyliśmy się języka polskiego – mruknąłem, nie starając się nawet ukryć rozdrażnienia. – Jesteś pewien, że mówisz o przewodniku? Takim człowieku znającym wszystkie drogi, czyhające na nich niebezpieczeństwa i chroniącym podróżnych? – Właśnie o tym mówię – odparł. – Tyle że nie przywiązywałbym nadmiernej wagi do słowa „ochrona” – dodał z wyraźną ironią. – Tam jest brama? – zapytałem, wskazując palcem drewniane drzwiczki ukryte za śmietnikami. – Tam właśnie mamy wejść? – Jeśli tego pragniesz... Podszedłem do muru, odrzucając stopą piętrzące się na ziemi plastikowe butelki po tanim piwie. Odsunąłem haczyk i szarpnąłem drzwi do siebie. Poczułem zatęchły smród kocich szczyn. – I to ma być droga do Ciemnego Lasu? – spytałem. – Bardziej przypomina wejście do pijackiej meliny.
– Idź, idź, idź – zakrakał z ramienia. Skrzywiłem się, gdyż jego dziób znajdował się zbyt blisko mego ucha. Uczyniłem krok, a drzwiczki zamknęły się z łoskotem. Odwróciłem się gwałtownie. Teraz miałem za plecami tylko litą, granitową ścianę, przez którą biegły ledwie widoczne pęknięcia rysujące kształt ustawionego w pionie prostokąta. – Aha – stwierdziłem spokojnie. – I w dodatku nie mogę wrócić... – Nie przed końcem drogi – odparł. – Powinieneś wiedzieć, iż rozpocząć marsz nową drogą możesz tylko wtedy, kiedy uporasz się z niebezpieczeństwami dawnego szlaku. – Filozof z ciebie – mruknąłem. – Szkoda, że nie pochwaliłeś się podobnymi aforyzmami zanim tu wszedłem. – Mocno zaakcentowałem słowo „zanim”. – No tak, niby skąd miałbyś wiedzieć, że nie wyjdziesz już z Ciemnego Lasu. – Chyba znowu usłyszałem rozbawienie w jego głosie. – Ale teraz już wiesz – dodał bez cienia skruchy. Nie skomentowałem jego słów, chociaż powiedzieć, że mi się nie podobały, byłoby zbyt daleko idącym eufemizmem. Na razie jednak nie mogłem zrobić nic lepszego niż rozejrzeć się wokół. Miejsce, do którego trafiliśmy, z całą pewnością nie przypominało lasu. Ciemnego czy jakiegokolwiek innego. Było wykutą w skale pieczarą, na środku której stał drewniany trójnogi stolik ze świecą dopalającą się w szklanym słoiku. Przyjrzałem się nalepce i dostrzegłem napis głoszący „Ogórki konserwowe”. Kilka kroków za stolikiem znajdowała się plątanina szarozielonych pnączy zarastająca niemal całą ścianę. Zbliżyłem się ostrożnie. Łodygi roślin pokryte były chorobliwymi, zrudziałymi krostami. Trąciłem je z obrzydzeniem, wtedy ustąpiły pod moją dłonią. Dostrzegłem przyćmione światło i byłem pewien, że za zasłoną pnączy znajduje się wyjście. Westchnąłem i ruszyłem naprzód, starając się, by pnącza nie dotknęły twarzy. Sama myśl o tym, że te chore rośliny mogłyby pogłaskać moje policzki, budziła obrzydzenie. Przedostałem się na zewnątrz po dwóch krokach i znalazłem się w środku lasu. Jak okiem sięgnąć rosły tu potężne, uschnięte drzewa o czarnych pniach. Konary pięły się pod granatowe niebo niczym rozpaczający ludzie wyciągający ramiona do ukrytych w mrocznej pustce bogów. Na nieboskłonie nie widziałem ani słońca, ani księżyca, ani gwiazd, mimo to wszędzie panował półmrok wieczoru. Drzewa pozbawione były liści, a raczej na niektórych gałęziach pozostało coś, co niegdyś zapewne było liśćmi, a teraz przypominało jedynie brunatne larwy przyssane do zeschniętej kory. – Dziwne – rzekłem. – Na niebie nie ma gwiazd, a wydaje się, że nie ma również na nim chmur... – Są gwiazdy, są – sprostował kruk pobłażliwie. – Trzeba je tylko umieć dostrzec. – Ty je widzisz? Złote? Srebrne? – Och, lepiej! Wyobraź sobie, że zanurzyłeś dłonie w wiadrze krwi i potem strzepnąłeś palce na czarny jedwab. Tak wygląda niebo w Ciemnym Lesie!
Spojrzałem na niego podejrzliwie. – Jaja sobie robisz, prawda? – Kruki generalnie mają poczucie humoru – odparł, a ja dopiero po chwili się zorientowałem, że nie odpowiedział na pytanie. – I twierdzisz, że będę musiał zostać w tym miejscu? Że będziemy musieli zostać? – poprawiłem się. – Czy powiedziałem coś takiego? – Powiedziałeś, że nie da się wyjść z Ciemnego Lasu – przypomniałem. – Polatam sobie – odparł po chwili. – Rozprostuję skrzydła... I rzeczywiście wzbił się w powietrze, muskając po drodze piórami mój policzek. Uniósł się pomiędzy gałęzie. Jakoś dziwnie dobrze pasował do otaczającej nas scenerii. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie chciał odpowiedzieć na pytanie i nie chciał zdradzić przede mną swych tajemnic. Wiedział więcej niż ja, a to z całą pewnością nie mogło mi się podobać. – Byłeś tu już kiedyś? – zawołałem. – Ja tutaj się urodziłem – odkrakał. – No to pięknie – mruknąłem do siebie. Rozejrzałem się raz jeszcze, tym razem uważniej niż przedtem. Nie zauważyłem nie tylko żadnej drogi, ale nawet żadnej wydeptanej ścieżynki. Jak okiem sięgnąć, we wszystkich kierunkach, ciągnęły się rzędy czarnych drzew. Kucnąłem i przyjrzałem się ziemi. Przypominała popiół, który pozostaje po wygaszeniu kominka. Jednak kiedy pogrzebałem w niej palcem i nabrałem na dłoń, okazała się zdumiewająca ciężka. Jak czarnoziem oddychający po ulewnym deszczu. Podniosłem dłoń do twarzy i powąchałem tę ziemię. Cuchnęła niczym błoto z bagniska. Czarny kruk mojego serca przysiadł na niedalekiej gałęzi. Ugięła się pod jego ciężarem. – No i? – zapytał. – No i co? – odparłem pytaniem na pytanie. – Idziemy, czy dalej będziesz się tak gapił i gapił? – A dokąd mam iść? Otworzył dziób i kłapnął nim dwa razy. – A bo ja wiem...? – odparł po chwili namysłu. – Nie wiem, jak uniosę ciężar twojej pomocy – stwierdziłem zgryźliwie. – Podobno miał się zjawić przewodnik – dodałem. Wstrząsnął skrzydłami gestem, który zapewne miał oznaczać zniecierpliwienie. – Być może moje informacje były błędne – zakomunikował wyniośle oficjalnym tonem, bez cienia skruchy. – Po prostu wspaniale. – Rozejrzałem się kolejny raz. – W prawo? W lewo? Prosto? – Prosto – poradził ktoś za moimi plecami. Odskoczyłem i odwróciłem się gwałtownie w stronę, skąd dobiegł mnie głos. Przede mną
stała wysoka młoda kobieta o mlecznobiałej cerze i rudych włosach ściągniętych w koński ogon. Była ubrana w zielone spodnie oraz zielony kubrak opięty na stromych piersiach. Zielone rękawice sięgały niemal łokci. Tylko wysokie buty zostały zrobione z brązowej skóry. Zauważyłem, że są zapięte srebrnymi klamerkami. – Gdzie zgubiłaś Robin Hooda, kotku? – zapytałem. – Bardzo zabawne – odparła chłodno. – Wytłumacz swojemu przyjacielowi, że powinien traktować mnie z większym szacunkiem. – Zwróciła się do kruka. – Nie utrudniaj, Aleks – zakrakał i wyczułem w tym krakaniu zaniepokojenie. – Podobno to ty miałeś być najgroźniejszy w Ciemnym Lesie – przypomniałem, patrząc, jak stroszy pióra. – I jest – potwierdziła kobieta. – Mógłby mnie w każdej chwili zabić jednym uderzeniem dzioba. Ale co z tego, skoro nie zna drogi? – dodała. – Papier, nożyce, kamień – stwierdziłem. – Cóż, w takim razie trzeba będzie zdać się na twoją pomoc, skoro ją... oferujesz. Tylko skąd mam wiedzieć, że doprowadzisz mnie do Alicji? – Skąd masz wiedzieć, że doprowadzę cię dokądkolwiek? – odpowiedziała pytaniem. Patrzyła prosto na mnie, jej oczy przypominały świeżą trawę na wiosnę. – Czego właściwie chcesz? Dlaczego się pojawiłaś? Jaka jest cena twoich usług? Zerknęła w stronę kruka, ale ten odwrócił głowę, udając, że nie dostrzega jej spojrzenia. Zajął się iskaniem piór i zaklął coś pod dziobem. – Chcę, żebyś tu został, Aleks – powiedziała po chwili. – Lecz poprowadzę cię taką drogą, która da ci szansę wyjścia. – Dlaczego? – spytałem. – A dlaczego płyną rzeki? A dlaczego wybuchają wulkany? A dlaczego po nocy następuje dzień? – Wzruszyła ramionami. – Po co zadajesz pytania, na które nie ma dobrej odpowiedzi? Przypatrywałem się jej uważnie. Stała, opierając się plecami o pień. Harda, niedostępna panna o mlecznej buzi i bezlitosnych oczach dziewczyny, zawsze odmawiającej przegranym facetom. Tyle, że ja nie byłem przegranym facetem. Trzy lata temu – może tak. Teraz już nie. Kiedyś podkuliłbym ogon pod siebie. Teraz już nie. – Zabij ją! – rozkazałem krukowi mojego serca. Odwrócił gwałtownie łebek, a w jego oczach widziałem pożądanie zmieszane z przerażeniem. W czarnych ślepiach wybuchały fontanny czerwieni. Rozbawiło mnie to. – Żartowałem – mruknąłem po chwili. – Jednak być może drugim razem nie będę już chciał żartować. – Spojrzałem prosto w piękne zielone źrenice przewodniczki. Migotały w nich jasnobrązowe plamki. – Więc lepiej odpowiadaj, głupia suko, na moje pytania w taki sposób, żebym mógł cię zrozumieć... Kruk westchnął tak głęboko, że o mało nie spadł z gałęzi. To też mnie rozbawiło.
– A ty – zwróciłem wzrok w jego stronę – następnym razem natychmiast i bez wahania wykonuj rozkazy, które ci wydam. Zatchnął się i rozkaszlał. Do tej pory nie wiedziałem, że ptaki mogą kaszleć. Cóż, człowiek każdego dnia uczy się czegoś nowego. W końcu nie ma nic bardziej kształcącego od doświadczenia. – Zwariowałeś! – prychnęła zielonooka. – Jeśli umrę, nikt nie wskaże ci drogi. Uśmiechnąłem się najbardziej parszywym uśmiechem, na jaki mogłem się zdobyć. – Założymy się? – zapytałem. – Równie dobrze mogłabyś powiedzieć: „Jeśli ja cię nie pokocham, nigdy nie znajdziesz nikogo innego”. To nieprawda, moja droga. Zanim twoja krew zdąży wsiąknąć w tę ziemię, pojawi się następny przewodnik i zaproponuje swe usługi. Jesteś aż tak głupia, by uważać, że stanowisz wyjątek? To właśnie ty mogłabyś żałować, że nie poprowadzisz mnie przez Ciemny Las. Nie sądziłem, iż jej biała twarz może zblednąć jeszcze bardziej. A jednak tak się stało. – Za dużo sobie pozwalasz, Aleks – rzekła wściekle. – Teraz... Obróciłem głowę na kruka. Zielonooka musiała z ułożenia moich ust domyśleć się, jakie słowa chcę wypowiedzieć, gdyż krzyknęła: – Nie! Proszę! W jej głosie naprawdę usłyszałem błaganie. Nie powiem, by mi się to nie spodobało. – Okej – odparłem spokojnie. – Spróbujmy więc po pierwsze, być grzeczni, po drugie, starajmy się nie obrażać inteligencji partnera. Czego ode mnie chcesz? – Chwyciłem ją za ramiona delikatnie, lecz stanowczo i przysunąłem do siebie. Najpierw szarpnęła się, potem poczułem, że opór słabnie. Stopiłem wzrok z jej wzrokiem, a zieleń jej oczu zabłysła nadzieją. Dłuższą chwilę wpatrywałem się w nią. Coraz bardziej stawała się uległą, poszukującą prawdziwej miłości dziewczynką o romantycznym spojrzeniu. Nie chciałem sprawiać więcej bólu, niż było to konieczne, więc oderwałem dłonie od jej ramion. Ale na tyle delikatnie, by nie upadła. Oparła się plecami o pień drzewa i przesunęła dłonią po twarzy. Ciężko oddychała. – Nie rób mi tego więcej, Aleks – poprosiła zduszonym szeptem. Sam nie za bardzo wiedziałem, cóż takiego przed chwilą zrobiłem. Coś się wydarzyło, lecz nie miałem zielonego pojęcia, co to było naprawdę. W każdym razie zielonookiej najwyraźniej to coś się nie spodobało. Patrzyłem, jak po jej alabastrowych policzkach spływają łzy. Złożyła razem dłonie i widziałem, że paznokcie wbiła sobie tak mocno w grzbiety dłoni, iż zostawiły czerwone, półkoliste ślady. – Zaprowadź mnie tam, gdzie chcę – powiedziałem – a wszystko będzie dobrze. Podniosła na mnie oczy. – Nic nie będzie dobrze. Dobrze kończą się jedynie bajki. Ta historia skończy się źle, jakkolwiek by się nie skończyła. Na pewno miała rację. I nie miała. Bo bajki też kończą się źle. Dla okrutnych
czarnoksiężników zjadanych przez kota. Dla samolubnych starszych sióstr tańcujących w ognistych trzewiczkach, póki stopy nie spłoną im aż do kości. Dla podłych macoch, porywanych przez diabły. Oni wszyscy mają inne pojęcie na temat „happy endu”, jakże rozbieżne z pojęciem dzieci słuchających tych bajek. – Cóż, zobaczymy – odparłem. – Na razie jednak powiedz, czego chcesz w zamian za przysługę. – Nie musisz niczego ode mnie kupować – powiedziała. – Możesz to po prostu zabrać. Jeśli tylko chcesz... – Nigdy nic nikomu nie zabieramy – westchnąłem i usiadłem pod drzewem. Wyciągnąłem z kieszeni paczkę mentolowych Marlboro i zapaliłem papierosa. Zapach dymu uczynił na moment ten dziwny las bardziej swojskim i znajomym. – Przecież zawsze kupujemy – kontynuowałem. – Choćbyśmy myśleli inaczej... Zbrodniarz zabijający niewinnego człowieka tak naprawdę nie kradnie jego życia. On je kupuje w zamian za cząstkę własnej duszy. Czyż nie tak? – Nie wiem – odparła po prostu. – Szczerze mówiąc, niewiele mnie obchodzą twoje rozważania. – Wiesz, wiesz... – Uśmiechnąłem się. – A jaki dar ofiarujesz w zamian? – spytała bardzo poważnym tonem – To ty powiedz, jaka jest cena. Czego żądasz w zamian za swoje usługi? Skoczyła ku mnie tak szybko, że nie zdążyłem nawet zareagować. Jednak kruk mojego serca zdążył. Kiedy opadała, wczepiony w nią szponami trzymał dziób tuż przy jej oku. – Wspólnych kolacji przy świecach i śniadań, które będziesz dla mnie robić. Pocałunków każdego ranka i szczerych zapewnień, że jestem najpiękniejsza... – Wydawała się zupełnie nie przejmować obecnością morderczego ptaka. Kruk zakrakał ochryple, wzbił się w powietrze i usiadł na gałęzi nad nami. Zielonooka obejmowała mnie udami w pasie i ściskała dłońmi moje ramiona. – ...uśmiechu, kiedy będę smutna, wybaczenia, kiedy narobię głupstw, pomocy nawet wtedy, kiedy będę się za nią gniewać, kwiatka na poduszce, kiedy się obudzę. A kiedy będę tańczyć w sali pełnej pięknych kobiet, twojego wzroku mówiącego, że wyjść chcesz tylko ze mną... Dasz mi to wszystko? Złóż obietnicę, a przeprowadzę cię bezpiecznie, gdzie tylko zapragniesz. – Nie – odparłem po długiej chwili i było mi naprawdę smutno. – Wybacz, lecz nie mogę ci dać żadnej z tych rzeczy. Mówisz o miłości, dziewczyno, a ja nie potrafię pokochać nikogo. Nawet samego siebie... Podniosła się powoli. – Wracamy więc do punktu wyjścia – stwierdziła w końcu. – Chcesz dać to wszystko jej, Aleks. Kiedyś... tylko jej. – Przyglądała mi się uważnie i teraz dopiero dostrzegłem, jak piękne ma rzęsy. – A ona cię po prostu opętała. Uzależniła. Omotała.
Zastanawiałem się, czy powiedzieć, iż nie chcę tego wszystkiego słuchać, ale byłaby to nieprawda. Chciałem słuchać. Człowiek nie powinien uciekać przed prawdą, nawet jeśli jest to jedynie prawda należąca do kogoś innego. – Ta piękna dziewczyna, która gnała na randkę z tobą swoim wielkim samochodem – mówiła dalej zielonooka – postanowiła, że skończy z dotychczasowym życiem. Że alkohol, narkotyki i inny facet każdej nocy są czymś, co zabija jej duszę. Rozpaczliwie pragnęła miłości i naiwnie pomyślała sobie, że może ty jej dasz tę miłość. Musiała więc zginąć, prawda? Bo... a nuż, coś by się wydarzyło? A ta mała jest demonem, Aleks. Bardzo starym, bardzo złym i bardzo przebiegłym demonem... Kiedyś cię zniszczy. Może nawet nie ze złej woli, a po prostu w ten sam sposób, jak przechodzień miażdży podeszwą mrówkę, która miała nieszczęście znaleźć się na jego drodze. – Bardzo obrazowe porównanie. A jakie odkrywcze – zadrwiłem. Wzruszyła ramionami, nie przejmując się najwyraźniej moją opinią. – Skoro ktoś tak potężny zainteresował się mną, muszę być nieprzeciętną osobą – rzekłem tym razem żartobliwie, starając się nie wierzyć jej słowom. – Zły to ja jestem – zakrakał kruk z gałęzi niemal obrażonym tonem. – Ty jesteś w porównaniu z nią jak szpilka przy bombie atomowej. – Uśmiechnęła się zielonooka, lecz w jej uśmiechu nie było wesołości. Nie wiedziałem, co sądzić o tym, co usłyszałem. Nie zamierzałem komentować poglądów dziewczyny ani tym bardziej się z nią sprzeczać. Każdy człowiek ma prawo do swojej własnej prawdy. Musiałem się zastanowić, co powiedziała, a może nawet bardziej, dlaczego to powiedziała. Na razie jednak mogłem się zająć bardziej przyziemnymi problemami. – Nie mogę ci zaproponować kolacji w dobrej restauracji – postarałem się nadać głosowi lekki ton – ale może urządzimy jakiegoś grilla? Pieczeń nad ogniskiem? Nie zareagowała. Patrzyła w dal, wyraźnie ignorując zarówno mnie, jak i moje słowa. – A ty, kruku? – zapytałem. – Nie sądzisz, że czas na kolację? Pytając ptaka, przypomniałem sobie, że jemu już udało się zjeść małe co nieco i nawet nie dostałem mdłości. Wręcz przeciwnie, odczułem coś na kształt wstydliwej satysfakcji. Jak piłkarz, który zręcznym kopniakiem wyeliminuje z gry snajpera rywali. A tak szczerze mówiąc, kara wymierzona jednemu z moich oprawców wydała mi się co najmniej adekwatna do jego winy. Poza tym, skoro wietnamskim przysmakiem jest oko wołu, to dlaczego kruczym przysmakiem nie ma być oko złoczyńcy-wyrządzającego-krzywdę-Aleksowi? – Może mógłbyś złapać jakiegoś królika albo... coś innego – dodałem już mniej pewnie, gdyż ten wyschnięty las rosnący na spopielałej ziemi nie sprawiał wrażenia, by cokolwiek w nim mieszkało. – Nie chciałbyś zjeść królika żyjącego w Ciemnym Lesie – zakrakał rozbawiony. – To może łaskawie mi objaśnisz, czym mam się żywić? – Och, Aleks – odezwał się po długiej chwili, za to z prawdziwym rozmarzeniem w
głosie. – Nie wiesz nawet, jak bardzo można się najeść w Ciemnym Lesie. Musisz tylko dostrzec jedzenie. A potem już... do syta... – Mówiłem, że filozof z ciebie – odparłem, wzruszając ramionami. – Jednak teraz bądź łaskaw ruszyć swoją pierzastą dupę i znaleźć coś do żarcia! – Przykro mi – powiedział spokojnie, lecz zauważyłem, że na wszelki wypadek odleciał na gałąź znajdującą się nieco dalej ode mnie. – Choćbym chciał, nie mogę. W Ciemnym Lesie każdy sam musi znaleźć pokarm. – Jeśli naprawdę zgłodnieję, zjem i ciebie – zagroziłem. – Założę się, że przypominasz kurczaka. Spojrzał na mnie spokojnymi, czarnymi oczami i wydawało mi się, że wyczytuję w nich coś na kształt urazy. – Nie sądzę – odparł poważnie. – Podejrzewam raczej, iż smakuję jak krew zmieszana z żółcią oraz łzami. – Pychota – mruknąłem po chwili. – Więc może ty, dziewczyno Robina, zaprosisz mnie na kolację? – spojrzałem w stronę zielonookiej. – Możemy zrobić zapasy w Mieście – zaproponowała po namyśle. – Nie! – gwałtownie zakrakał kruk. – Czemuż to nie? – Miasto leży poza Ciemnym Lasem – wyjaśnił. – I z tego powodu nie mogę ci towarzyszyć. Zostaniesz sam. Pozbawiony mojej pomocy. Bezbronny. Przemyślałem to, co powiedział. – Czy w Mieście będzie mi coś groziło? – Może tak, może nie – odparł. – Nie znam Miasta, Aleks, jednak z tego, co słyszałem, nietrudno w nim o kłopoty. – Jak wszędzie. – Zielonooka wzruszyła ramionami. W tym wypadku akurat miała świętą rację. Człowiek, któremu los nie sprzyja, może znaleźć kłopoty dokładnie wszędzie. A ten, który jest wybrankiem fortuny, wesoło podśpiewując i podskakując, przejdzie nawet przez pole minowe. Nigdy nie uważałem się za wybranka fortuny... – Może więc pójdziesz sama do Miasta i kupisz zapasy. – Spojrzałem na nią. – Przykro mi, ale to tak nie działa... Zresztą dlaczego przejmujesz się jedzeniem? Ludzie potrafią pościć przez czterdzieści dni. – Masz rację. – Skinąłem głową. – W takim razie nie idziemy do Miasta. Najwyżej się odchudzę. – A ile wytrzymasz bez wody? – zainteresował się kruk. Nerwowo skrzywiłem usta w grymasie, który zapewne w zamierzeniu miał być lekceważącym uśmiechem. – Przecież tu musi być rzeka, strumień, jezioro, no cokolwiek... – Nie chciałbyś pić wody z Ciemnego Lasu. – W głosie kruka znowu słyszałem wyraźne
rozbawienie i miałem wrażenie, że podobne zdanie wypowiedział już wcześniej. – Jak długo zajmie nam odszukanie Alicji? – Spojrzałem w stronę dziewczyny. – Dzień, rok, całe życie... To nie była dobra odpowiedź. Zielonooka najwyraźniej zapomniała, iż jestem człowiekiem, na którego kpiny działają niczym czerwona płachta na byka. – Czas wymienić przewodnika – stwierdziłem. – Aleks! – niemal krzyknęła, a w jej głosie usłyszałem panikę. – Ja znam drogę, tyle że nie mam pojęcia, ile czasu zajmie ci jej przebycie. Wierz mi: uczciwie odpowiadam na twoje pytania. Przypomnij sobie mit o Odyseuszu. W dzisiejszych czasach nowoczesnym jachtem przebędziesz w kilka dni drogę, którą Odyseusz wracał do domu. Tymczasem on podróżował z Troi do Itaki przez dziesięć lat! – Prrrawda – zakrakał kruk. – Jeśli oczywiście wierzyć Homerrrowi. Potem podskoczył na konarze. – Ona jest najbardziej godna zaufania – rzekł. – Jeśli ją wykończymy, możemy trafić gorzej. Zauważyłem, że podziękowała mu, z ironicznym uśmieszkiem skłaniając głowę. – Sam powiedziałeś, że postara się nas zabić albo uwięzić – zauważyłem. Wstrząsnął skrzydłami. – To prawda, jednak uwierz mi – poprosił, zwieszając łeb. – Nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Po prostu uwierz. Podszedłem do niego i zaprosiłem, by usiadł na moim ramieniu. – A mam inny wybór? *** Cóż mogłem zrobić, jeśli nie zdecydować się na podróż do Miasta? Musiałem przecież zawierzyć krukowi i zielonookiej, którzy wiedzieli na temat Ciemnego Lasu nieskończenie więcej niż ja. Bo jakąż miałem alternatywę? Błąkać się bez celu między uschniętymi olbrzymami? Tak długo, póki nie padnę z wyczerpania, pragnienia lub głodu? A może w Ciemnym Lesie, przynajmniej innych jego rejonach, coś jednak żyło? Coś o wielkich kłach i równie wielkim apetycie? Coś, co nie będzie miało nic przeciwko posiłkowi, który sam wchodzi mu do paszczęki? Dlatego musiałem podążać za wskazówkami kruka oraz dziewczyny. Najwyraźniej obojgu do czegoś byłem potrzebny. Prawdopodobnie ich cele były rozbieżne i niemal z całą pewnością nie spodobałoby mi się zakończenie tej historii w ich wersji. Ale mogłem sobie analizować sytuację w nieskończoność, a i tak nie wymyśliłbym nic poza tym, by jednak odwiedzić Miasto. Czymkolwiek ono nie było i cokolwiek by się nie miało w nim wydarzyć. – Opowiedz o Mieście – zwróciłem się do kruka.
– Miasto znajduje się pośrodku Ciemnego Lasu, a jednocześnie jest poza nim – wyjaśnił. – Możesz z niego nie wyjść, a co gorsza, możesz z niego nie chcieć wyjść. Tak wygląda jej pierwsza pułapka. – Wskazał dziobem przewodniczkę. – Milutko – odparłem. – Pamiętaj, by nikomu nic nie dawać. Wolno ci kupować rzeczy, nie wolno ci ich ofiarować. Nie przyjmuj również prezentów, gdyż w Mieście tak naprawdę za wszystko się płaci, choćby zapewniano cię, że jest inaczej. – Jeszcze jakieś rady? – zapytałem po chwili potrzebnej, bym przemyślał jego słowa. Machnął skrzydłem, a z jego piór, nie wiem jakim cudem, wypadła karta. Uniosłem ją. To był jeden z Wielkich Arkanów tarota. Koło Fortuny. Przedstawiał postać z opaską na oczach. Centralnie usytuowaną sylwetkę opasywało koło, na obrzeżach którego wyrysowano cztery inne figury: nad nią, pod nią oraz obok niej. – Strzeż się szczodrobliwych propozycji – rzekł. Schowałem kartę do tylnej kieszeni spodni. – Cokolwiek miałoby to znaczyć – odparłem. – A poza tym? Zauważyłem, że jest wyraźnie osowiały. Nie patrzył w moją stronę, nie puszył się, nie krakał ochrypłym głosem. Najwidoczniej coś go naprawdę niepokoiło. – Nie wiem, Aleks. Naprawdę nie wiem. Nikomu nie ufaj pochopnie, ale nie sądź też nikogo po pozorach. Bądź tak ostrożny, jakbyś szedł po polu minowym, lecz nie zrażaj innych nadmierną ostrożnością... – Wiesz, co myślę o takich radach? – Machnąłem ręką. – Może powinieneś pisać horoskopy do brukowców? Zresztą, o czym mówimy? Idę w końcu tylko kupić zapasy. Szybko, szybko i z powrotem... – Jakie zapasy? – Tym razem w głosie kruka wyczułem politowanie. – Kanister wody i kanapki? Na ile ci to wystarczy? Potrzebujesz... – westchnął, tak jakby wzdychał człowiek po dniu ciężkiej pracy. – Zresztą, nieważne. Sam zobaczysz, czego potrzebujesz. – Powiedziałeś, że w Ciemnym Lesie można się najeść – rzekłem wolno, ponieważ przyszło mi do głowy, że prawdopodobnie istnieje alternatywa dla wycieczki do Miasta. – Tylko trzeba zobaczyć pożywienie. O co ci chodzi? Łypnął na mnie i wydawało mi się, że w jego oczach znowu zobaczyłem szkarłatne błyski. – A więc... – zaczął. – Nie! – warknęła zielonooka. – Nie wolno ci go tego uczyć! Kruk znowu zwiesił łebek, nawet nie protestując, tak jakby spodziewał się reprymendy. – Ano nie wolno – przyznał. – Kto wyznacza reguły gry? Kto decyduje o tym, co wolno robić, a czego nie? Co się stanie, jeżeli reguły zostaną złamane? – Obróciłem się w stronę dziewczyny. – Zasady są po prostu zasadami – wyjaśniła cicho. – Choć my sami czasami gubimy się w
ich gąszczu. Ale akurat to doskonale wiemy, prawda, kruku? Że na pewne rzeczy musisz poczekać... Jeśli w ogóle się ich doczekasz. Udawał, że nie słyszy, lecz ponieważ nie odezwał się, więc sądziłem, że zielonooka ma rację. O co chodziło w ich sporze? Całe szczęście, wiedziałem jedno. Nie zastanawiałem się nad tym, kto tutaj gra po stronie Aleksa, a kto gra przeciw niemu. Oboje grali tylko dla siebie i chociaż w jakiś sposób ufałem krukowi, to jednak byłem pewien, że to, co uważa za dobre dla mnie, niekoniecznie musi być tym, co ja uważam za dobre dla samego siebie. Dziewczyna stanowiła na razie większą zagadkę, lecz nie miałem zamiaru dać się nabrać ładnej buzi i ślicznym oczom. Kruk twierdził, że będzie chciała mnie zabić. Być może tak, jednak nie sądziłem, aby moja śmierć była prawdziwym celem. Miałem wrażenie, że zależało jej na czymś więcej. Kto wie, czy zabicie mnie nie było jedynie ostatecznością, przed którą zapewne nie będzie się wzdragać, lecz którą zostawi sobie na końcowy etap rozgrywki. Miałem nadzieję, iż w końcu rozszyfruję, w co ze mną grają i jakie są ich zamiary. Musiałem postępować ostrożnie i roztropnie, gdyż nie mogłem zapominać, że jedynym powodem, dla którego tutaj się znalazłem, jest konieczność dotarcia do Alicji. – Jaka jest więc decyzja? – spytała zielonooka. – Cóż, chodźmy do Miasta – rzekłem. – Daleko mamy? Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko wyjęła spod kaftana mały srebrny gwizdek zawieszony na łańcuszku. Chociaż mocno dmuchnęła w dzióbek, nie usłyszałem żadnego dźwięku. Jednak po chwili mych uszu dobiegł tętent i zobaczyłem parę jednorożców, ciągnących pomalowaną na zielono dwukółkę z tak wąskim siedziszczem, iż dwie osoby z trudem zapewne się na nim mieściły. Jednorożce nie przypominały stworzeń znanych z bajek. Nie były białe, lecz ciemnoszare, ich oczy połyskiwały czerwienią, a spod górnych warg wyrastały kły niczym szablozębnym tygrysom. Zauważyłem też ze zdumieniem, że zamiast kopyt mają potężne łapy zakończone pazurami, przypominające na pierwszy rzut oka łapy wielkich kotów. Zielonooka pogłaskała wierzchowce po skołtunionych grzywach. – Zapraszam – powiedziała, wskakując na siedzenie. Oba jednorożce zwróciły pyski w moją stronę, jakby rozumiały, że słowo skierowano do mnie. Zdawało mi się, że widzę w ich oczach wyraz pożądliwego zainteresowania, mniej więcej takiego, z jakim głodny pies śledzi pełną miskę podstawioną przez pana. Ośmielałem się mieć nadzieję, iż tego typu skojarzenia podsyła mi tylko wybujała wyobraźnia. – Do widzenia, Aleks – zakrakał kruk. – Uważaj na siebie. Pokiwałem mu dłonią i zdałem sobie sprawę, iż jest mi naprawdę przykro, że muszę się z nim rozstać. W końcu to on przegnał torturujących mnie bandytów. Jednak w tej samej chwili uświadomiłem sobie, że przyleciał już przecież na sam koniec spektaklu. Nie uratował mnie od tortur, bólu i poniżenia, zjawił się, kiedy było po wszystkim. Tak jakby był aktorem grającym w sztuce i posłusznie czekał na swoje entrée. Mogłem wyobrazić sobie, że w czasie gdy mnie dręczono, on siedział kilkanaście metrów obok i spokojnie czyścił pióra dziobem. I
kiedy nawiedziły mnie te myśli, było mi już zdecydowanie mniej przykro, że się z nim żegnam. Kolasa, powozik czy bryczka zielonookiej (jakkolwiek by nazwać ten dziwaczny wehikuł) niosła nas zdumiewająco lekko i wygodnie. Koła zdawały się unosić nad ziemią, chociaż przecież wyraźnie słyszałem, jak ciężkie błoto mlaszcze pod łapskami jednorożców. Niemniej czymkolwiek ten pojazd nie był, zdawał się mieć fantastyczne amortyzatory, rodem ze świata beemwic i mercedesów, a nie świata baśniowych potworów. Spodziewałem się, że będziemy stopniowo zbliżać się do Miasta, a zmiana scenografii będzie długim, łatwo dostrzegalnym procesem. A więc najpierw las zacznie rzednąć, zobaczymy jakieś gospodarstwa, pola, może słoneczne wzgórza o zboczach zarośniętych winoroślą. Pracujący na polu kmiotek oderwie się od pracy, przysłoni oczy dłonią, by lepiej nas widzieć, i pomacha na powitanie, gdzieś zaryczy krowa, gdzieś mignie koń zaprzęgnięty do pługa... Tymczasem: nic z tego. Nagle wyjechaliśmy zza drzew tylko po to, by stanąć przed drewnianą bramą wpasowaną w mur z szarych kamieni. Mur był wysoki na cztery, może pięć metrów, ale wyraźnie stanowić miał nie element fortyfikacji, a jedynie przegrodę. Bowiem na szczycie tego muru nie było ani wieżyczek, ani nawet łuczniczych blanków. Nie mówiąc, rzecz jasna, o żołnierzach. Mieszkańcy Miasta wyraźnie nie obawiali się ataku, który nadszedłby od strony Ciemnego Lasu. Zresztą kto mógłby ich zaatakować? Uschnięte drzewa? Zielonooka zeskoczyła na ziemię i zastukała w bramę. O dziwo usłyszałem nie charakterystyczny odgłos, jaki wydaje drewno, a dźwięk dzwonka. Ot, takie melodyjne dingdong. Potem drzwi rozwarły się i dziewczyna obróciła się do mnie. Przesadnie uprzejmym gestem wskazała wejście. – Zapraszam. Kiedy przekroczyłem bramę, zdumiało mnie jedno. Miasto na pierwszy rzut oka wyglądało niczym dekoracja ze standardowego hollywoodzkiego serialu historycznego z lat siedemdziesiątych. Ludzie byli ubrani w czyste kolorowe kapoty i płaszcze. Domy stały w równiutkich rzędach, a ulice były wybrukowane kocimi łbami, które ułożono z zadziwiającą pieczołowitością. Oczywiście nie muszę chyba wspominać, że na ulicach nie dostrzegłem końskiego nawozu, śmieci i nieczystości, a cuchnąca breja z rynsztoków nie spływała ich skrajem. Nawet żebrak stojący pod bramą był odziany całkiem schludnie, jego dłonie wyglądały jakby przed minutą wyszorował je sobie namydloną szczoteczką. Ale ponieważ był żebrakiem, rymnął przed nami na kolana. – Wspomóżcie, wielmożni państwo, weterana wojen – zajęczał – który nadstawiał karku za króla i ojczyznę! – Hej, człowieku, uważaj, bo pobrudzisz sobie łachmany – odezwałem się ze sztuczną troską w głosie. Zdaniem ukradzionym Bruno Wątpliwemu z filmu „Jaberrwocky”. Cóż, zawsze
marzyłem, by wypowiedzieć tę kwestię i oto przytrafiła się idealna okazja! Zielonooka i żebrak najwyraźniej jednak nie poznali się na dowcipie. Dziewczyna ominęła biedaka bez słowa, a sam żebrak zastygł z wyciągniętą błagalnie dłonią. Kruk ostrzegał mnie, bym w mieście nic nikomu nie dawał, więc nie miałem zamiaru ofiarowywać jałmużny. Inna rzecz, czy czarne ptaszysko tym razem doradzało szczerze, czy też w złej wierze. Jeszcze inna rzecz, iż u niego słowa „szczerość” oraz „zła wiara” mogły mieć inne znaczenie niż ktokolwiek by się spodziewał. – Dokąd powinniśmy iść? – spytałem. – A gdzie robi się zakupy? – odpowiedziała pytaniem. – W sklepie. – Zatem właśnie idziemy do sklepu. Jedynego, którego właściciel ma na składzie to, czego potrzebujesz. – Szkoda, że najwyraźniej ja sam nie wiem, czego potrzebuję – burknąłem. – I czyż tak nie było zawsze? Z całym twoim życiem? – Bardzo głęboka konstatacja. – Pokręciłem głową. – Rzucisz mi pod stopy jeszcze jakieś perły swoich przemyśleń? O dziwo, uśmiechnęła się i ten uśmiech (tym razem miły, nie ironiczny czy lekceważący) uczynił ją jeszcze ładniejszą. – Na razie wystarczy – stwierdziła. – Choć na pewno jeszcze się doczekasz. – Co to za sklep, do którego idziemy? – To raczej kupiec, nie sklep – odpowiedziała po chwili wahania. – I to kupiec, przy którym Shylocka można nazwać wzorem uczciwości oraz miłosierdzia. O ile dobrze pamiętałem „Kupca weneckiego”, Shylock kazał wierzycielowi spłacić dług kawałem mięsa wyciętym z piersi. Piersi tegoż wierzyciela, oczywiście. Odwiedziny u podobnego typka nie mogły mi się podobać, ale zdaje się, że nie miałem specjalnego wyboru. I w dodatku przyzwyczajałem się już do myśli: „co zrobić, skoro nie mam innego wyboru”. Jak na mój gust zdecydowanie zbyt mało w całej tej awanturze zależało ode mnie, a zbyt wiele od osób, które decydowały się mnie popchnąć to tu, to tam. Najczęściej w bardzo niemiłe miejsca. Przeszliśmy przez rynek, na środku którego tkwił zamknięty w dybach jegomość o twarzy znerwicowanej łasicy. Zebrany wokół tłum szydził z niego i rzucał dojrzałymi pomidorami, które wdzięcznie rozplaskiwały się na drewnie. – Brakuje tylko meksykańskiego wieśniaka popijającego tequilę – powiedziałem, jednak zielonooka zignorowała moje słowa. Wyminęliśmy tłum i weszliśmy w boczną uliczkę. Dziewczyna szła krok przede mną i dopiero teraz spostrzegłem, jak zgrabne ma nogi i jak apetyczne pośladki. W naszym świecie zrobiłaby furorę w zawodzie modelki. Oczywiście takiej, która specjalizuje się w pokazach bielizny, a nie w roli jednego z tych wychudzonych, anemicznych wieszaków na ubrania.
Domy po obu stronach zbudowano tak blisko siebie, że gdyby dobrze wychylić się z okna, można by pewnie uścisnąć dłoń sąsiadowi z naprzeciwka. Uliczka kończyła się ciemnym ślepym zaułkiem, w murze zobaczyłem solidne drzwi, na straży których stał potężnie zbudowany mężczyzna w skórzanym fartuchu. Obok niego, oparta o mur, stała halabarda z rdzawym naciekiem na żeleźcu. Wartownik obdarzył zielonooką uśmiechem godnym reklamy pasty do zębów. – Pan już na was czeka – oznajmił. – Wchodźcie, wchodźcie, mili goście. Wyglądał tak radośnie, że wyobraziłem sobie, iż powinien zaraz zaśpiewać nam jakąś skoczną piosenkę, przytupując przy tym z obu nóg. Niestety, nie zaśpiewał. A ja postanowiłem niczemu się nie dziwić. Nawet temu, że czeka na mnie ktoś, o kim przed chwilą jeszcze nie słyszałem, w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą nie zamierzałem się wcale znaleźć. Przeszliśmy przez mroczną sień o zapachu suchego starego drewna. Czarno ubrany lokaj z postury i twarzy przypominający Tweedleeduma otworzył przed nami dwuskrzydłowe drzwi i pochylił się w sztywnym ukłonie, chociaż przyszło mu to równie łatwo jak komuś, kto próbowałby się ukłonić, ukrywając pod koszulą piłkę lekarską. W komnacie czekał już nasz gospodarz. Spodziewałem się, że kupiec będzie spasiony, fałszywie uśmiechnięty, z co najmniej trzema otłuszczonymi podbródkami oraz grubymi, upierścienionymi paluchami. Ot, modelowy przykład chciwego, pazernego i fałszywego handlarza. Tymczasem zobaczyłem kogoś, kto do złudzenia przypominał papieża Juliusza II z portretu Rafaela. Miał poważną smutną twarz i długą siwą brodę, nadającą mu wygląd zatroskanego ludzkimi grzechami Boga Ojca. I podobnie jak Juliusz II odziany był w czerwoną pelerynkę oraz czerwoną czapeczkę. – Miło mi was powitać – rzekł, nie wstając z fotela, ale unosząc przyjaźnie dłoń. – To zacne z waszej strony, iż przyszliście złożyć wyrazy uszanowania staremu człowiekowi. – Dziękujemy, iż znalazł pan czas, by nas przyjąć – odpowiedziała grzecznie zielonooka. – Siadajcie, moje dzieci... Pozwolicie, że będę mówił do was „moje dzieci”? W moim wieku, kiedy człowiek stoi już nad grobem, wszyscy wydają mu się dziećmi lub wnukami. Usiedliśmy na niewygodnych krzesłach z długimi, drewnianymi oparciami. Służący postawił przed nami dwa kielichy. Przyjrzałem im się z zainteresowaniem. Kryształowe naczynia najpewniej zaprojektowano w stylu późnego baroku, gdyż ryty przedstawiały rodzajowe scenki dworskie, a góra kielicha opleciona została bogatym, złotym ornamentem. Zerknąłem na kielich stojący przed naszym gospodarzem. Jego ryt wyobrażał alegorycznie przedstawione bogactwo: opasłego mężczyznę rozrzucającego monety. Część z nich tworzyła aureolę wokół jego głowy. – Pijcie na zdrowie – zezwolił łaskawym tonem. – Źródlana woda. W moim wieku najlepsza. Pozwala zapanować nad gazami. Zielonooka posłusznie uniosła kielich do ust, a ja poszedłem w jej ślady, mając nadzieję, że dziewczyna wie, co robi, i że nie boi się, iż zostaniemy otruci czy też nafaszerowani
narkotykami. Ale woda smakowała po prostu jak woda. Była zimna i orzeźwiająca. – Z czym przychodzicie? – zapytał dobrotliwie, kiedy odstawiliśmy już kielichy. – Czy stary człowiek może wam pomóc w rozwiązaniu jakiegoś problemu? – Aleks potrzebuje zapasów na czas podróży – wyjaśniła dziewczyna. – Mamy nadzieję, że właśnie w tym może pan nam pomóc. – Podróż – westchnął. – Jak dobrze być młodym i mieć siły na peregrynacje po obcych lądach. Za młodych lat ja również podróżowałem – westchnął po raz drugi. – Ileż historii z tamtych czasów mógłbym wam opowiedzieć. O tak, siedzielibyśmy sobie, grzejąc się przy ogniu płonącym na kominku, i popijali dobre wino... Ha! Przymrużył oczy i wyglądał niemal tak dobrodusznie, jak zwinięta na słońcu kobra. Nie odezwaliśmy się ani słowem, by przypadkiem nie zachęcać go do zwierzeń. Westchnął więc po raz trzeci. Tym razem głośniej i głębiej niż poprzednio. – Bywają miłe podróże i bywają podróże niebezpieczne. Ty wyruszyłeś w tę drugą, prawda, Aleks? – Nie wiem – odparłem. – Być może. – Wycieczki po Ciemnym Lesie zawsze są niebezpieczne – skwitował. – I wierz mi, chłopcze, nigdy dobrze się nie kończą. Jednak mogą się zakończyć na trzy różne sposoby: bardzo źle, źle lub trochę źle. Mało komu udaje się wykazać tak wielkim hartem ducha i przy okazji mieć tak ogromne szczęście, by mógł powiedzieć, że jego podróż skończyła się jedynie „trochę źle”... Kiedyś i ja wybrałem się na wyprawę prowadzącą w głąb Ciemnego Lasu – dodał, patrząc gdzieś w przestrzeń nad naszymi głowami. – I co się stało? – spytałem, kiedy cisza trwała zbyt długo. Zresztą tym razem naprawdę mnie zainteresował. – Zostałem tutaj, wybierając wygodne, dostatnie życie zamiast niebezpieczeństw podróży. Dość miałem błąkania się pośród bagnisk Ciemnego Lasu. – Wzruszył ramionami. Nie przypominałem sobie, żebym w Ciemnym Lesie zobaczył coś, co choćby w przybliżeniu mogło uchodzić za bagnisko, ale może on przemierzał go w innym miejscu i innym czasie. W każdym razie nie wyglądało, by kłamał, chociaż niewątpliwie daleki był również od tego, by mnie zachęcać do dalszych wojaży. – Przedzierałem się przez zarośla gnijących paproci, których liście sięgały mi aż za ramiona. Przy każdym kroku walczyłem, by wyciągnąć stopy z cuchnącego rozkładem błocka. Na twarz spadały mi pozbawione skorup tłuste ślimaki o brązowych odwłokach – opowiadał i wydawało mi się, że w tym momencie jego wzrok sięga w głąb przeszłości, do zastygłych w pamięci obrazów. – Mój Boże, jak one śmierdziały – dopowiedział cicho. – Niczym kawałki przegniłego mięsa, zielonego i ślizgającego się w palcach. Otrząsnął się i przygładził brodę, jakby ten gest miał pozwolić opuszkom jego palców zapomnieć o dotknięciu ślimaków z Ciemnego Lasu.
– Tak więc, kiedy dotarłem do Miasta, uznałem, że nie podołam trudom dalszej podróży. Ba, uzmysłowiłem sobie, jak bardzo była ona pozbawiona głębszego sensu i jak bardzo niepewny był cel, który przyświecał mi, kiedy w nią wyruszałem. Powiedziałbym, że wręcz ten cel wydał mi się błahy, a korzyści, jakie mogłem osiągnąć, niewarte zachodu. Taaak, moje dzieci, taaak. – Znowu pogłaskał się po brodzie. – Sądzę, iż w pewnym momencie udało mi się wszystko podsumować, zracjonalizować i zanalizować. Nie chciałem przecież skończyć jako nawóz dla paproci lub posiłek dla ślimaków. Nie chciałem stać się częścią tego cuchnącego bajora. – Przerwał i uśmiechnął się, pokazując równe białe zęby, wręcz niepasujące do steranej latami twarzy. – Teraz jestem zadowolony, szczęśliwy i – uniósł kielich, który zamigotał złotem – bogaty. Czegóż chcieć więcej? Rzecz jasna, nie znałem odpowiedzi na to czysto retoryczne pytanie, lecz byłem pewien, iż on sam zna odpowiedź doskonale. Albo wyczuwałem, albo zdawało mi się, że wyczuwam w jego głosie żal za utraconą szansą. Wstyd, skrywany i wyrzucony gdzieś na kraniec świadomości, iż nie wykazał się większym hartem ducha. Że wystarczyło jeszcze trochę przecierpieć, a życie ułożyłoby się inaczej. Kto wie, czy lepiej, ale z całą pewnością inaczej... Nie zapytałem, czego szukał w Ciemnym Lesie, z jaką misją podążał na te pustkowia, gdyż takie pytanie z całą pewnością nie byłoby na miejscu. To jego sprawa, jego rozliczenia z własną przeszłością oraz z własnym sumieniem. Czy, cofając się w połowie drogi, zdradził tylko siebie samego, czy też poświęcił jeszcze kogoś w imię własnej słabości? Któż to mógł wiedzieć? Może on sam już tego nie wiedział? Może nie chciał pamiętać, iż zostawił w cuchnącej brei towarzysza podróży lub ukochaną? Przyjaciela? Krewniaka? – Oczywiście w tamtych ciężkich latach nie miałem do pomocy kogoś takiego, kim jestem teraz – rzekł już pogodnym głosem. – Kogoś, kto mógłby mnie wyekwipować, sprawić, bym nie cierpiał głodu oraz pragnienia. Nie miałem też przewodnika. – Obrócił kpiące spojrzenie na zielonooką. – Miał pan – odezwała się cicho, lecz stanowczo. – Zawsze pojawia się przewodnik. Wie pan o tym. – Może tak, może nie – pogodził się z jej protestem bez gniewu. – Ale może to po prostu nie był dobry przewodnik. A z całą pewnością nie dorównywał ci wdziękiem i młodzieńczą świeżością. Podziękowała mu oszczędnym skinieniem głowy, lecz trudno powiedzieć, by pochlebstwo sprawiło jej przyjemność. No cóż, tej panny z pewnością nie można było omamić standardowym komplementem. – Ale zagaśmy światło minionych dni i wracajmy do sprawy, z którą przychodzicie. – Tym razem pogłaskał się po brodzie nie machinalnie, a teatralnie wystudiowanym gestem. – Z całą pewnością mam wszystko, czego wam trzeba. Zapasy żywności, napoje, odzież, broń, dobre buty, radiostacje, GPS. Jeśli trzeba, to znajdzie się opancerzony dżip z napędem na cztery koła...
– Nie jadę na wojnę – pozwoliłem sobie wtrącić, przerywając mu wyliczankę. – Czyżby? – zapytał z kpiną w głosie. – No dobrze, czego więc chcecie? – Jedzenia i wody – wyjaśniła zielonooka. – Takich zapasów, które wystarczą na czas podróży. – O ho, ho! A więc nie chodzi wam na przykład o sto kilogramów konserw i sto litrów wody, a tyle, żeby wystarczyło? No, no, no... To poważny kontrakt. Bardzo poważny. Nie wiem, czy do zrealizowania przy moich skromnych środkach. – Splótł palce i przyglądał nam się z uwagą. – Proszę się zastanowić – odparłem. Chciałem jeszcze dodać, że w razie czego pójdziemy do kogoś innego, ale ugryzłem się w język. Intuicja podpowiadała mi, że w tym wypadku nie byłby to dobry sposób prowadzenia negocjacji. – Cóż... – zastukał palcami w blat – ewentualnie mogę was polecić jednemu z moich partnerów. Chociaż nie jestem w stanie zagwarantować, czy dysponuje on w tej chwili satysfakcjonującą was ofertą. – Gdzie go znajdziemy? – Nie tak prędko, Aleks. – Uśmiechnął się z pobłażaniem, z jakim stateczna starość może się dziwić zapalczywej młodości. – Nie udostępniam moich kontaktów na prawo i lewo każdemu, kto się u mnie zjawi, choćbym żywił w stosunku do niego iście ojcowskie uczucia, jak żywię je właśnie do ciebie. Uśmiechnąłem się w myślach, bo gdyby naprawdę żywił do mnie ojcowskie uczucia, to nawrzeszczałby na mnie i przylał mi po łbie. Tak czy inaczej zrozumiałem, iż za przysługę trzeba będzie zapłacić. Cóż, tak ułożono już świat, że kontakty kosztują. Nie na darmo jeden z milionerów powiedział, iż nawet gdyby stracił cały majątek, nic wielkiego się nie stanie, dopóki ma w kieszeni notatnik z telefonami. – Jak moglibyśmy zrewanżować się panu za uprzejmość? – zapytałem grzecznie. – Cóż, niech się zastanowię... Wiem, że nie masz tu żadnego majątku, zresztą twoje konta, samochody czy inne materialne dobra nie mają dla mnie wartości. – Uniósł szybko dłoń, jakby powstrzymywał mój ewentualny protest. – Nie zrozum mnie źle, synu. One nie mają żadnej wartości, ponieważ ja żyję w Mieście, a ty żyjesz poza Miastem. Musimy więc znaleźć pewien produkt uniwersalny, który ceniony jest również tutaj, a który aktualnie posiadasz. Byłem zarówno zaniepokojony, jak i ciekawy, cóż takiego wymyślił. Faktycznie nie miałem przy sobie niczego cennego, bo przecież złotą i platynową kartą kredytową mogłem sobie co najwyżej puszczać „zajączki” w czasie słonecznego dnia. Jakże jesteśmy bezradni, my, ludzie XXI wieku, z całą naszą otoczką cywilizacyjną, kiedy trafimy do świata niecywilizowanego. Bo w amazońskiej dżungli przetrwa przecież nie ten, kto ma ciuchy od Armaniego i Visę Infinity, a ten, kto wie, co wolno zjeść bez szkody dla zdrowia i jak to coś
złapać lub zerwać. W dżungli nie przeżyją ani bogacz, ani intelektualista, mający w małym palcu Nietzschego, Platona i Schopenhauera, potrafiący na wyrywki cytować Szekspira oraz Goethego, a bosonogi dzikus sprawnie posługujący się włócznią lub dmuchawką. – Czy myśli pan o czymś konkretnym? – spytałem ostrożnie. – Nie bój się, nie zażądam twojej dłoni – roześmiał się. Zmroziło mnie. Przypomniałem sobie napotkanego trzy lata temu szalonego starca, który chciał pozbawić mnie palców u dłoni za pomocą dobrze wyostrzonej siekiery. Ale nie wspomnienie tej sytuacji zdenerwowało mnie najbardziej, lecz fakt, że kupiec w ogóle o niej wie. A przecież, biorąc rzecz na zdrowy rozum, wiedzieć nie powinien. Tyle tylko, że tu, w tym właśnie miejscu, nic nie było „na zdrowy rozum”. – Cieszę się – odparłem tylko, starając się, by słowa te nie zabrzmiały, Boże broń, ironicznie. – To maluteńki drobiazg, mój chłopcze. Nic wielkiego, nic poważnego, nic potrzebnego do życia. Coś, na co czasem nie zwracasz uwagi całymi dniami, a jeśli już zwracasz, to częstokroć niesie ze sobą wrażenia raczej przykre niż przyjemne. Po takim wstępie nie spodziewałem się niczego dobrego. Jeżeli ktoś zamiast podać cenę usługi lub towaru, przekonuje cię wpierw, jaka jest ona korzystna i jak nawet nie odczujesz, iż ją zapłaciłeś, to znaczy że naprawdę wpadłeś w kłopoty. I nie mógł tu pomóc nawet fakt, że handlarz starał się grać rolę dobrodusznego, uczciwego kupca, na równi dbającego o własny interes, jak i zadowolenie klienta. – Zamieniam się w słuch – powiedziałem. – Jak blisko utrafiłeś, mój chłopcze! – niemal wykrzyknął. Niemal radośnie. – Ale nie chodzi mi o zmysł twego słuchu, a jedynie zmysł węchu... Cóż, nie spodziewałem się czegoś tak... ekstrawaganckiego, lecz jednocześnie miałem przeświadczenie, iż kupiec wcale nie żartuje. – Jak pan to sobie wyobraża? Jak można oddać komuś węch? – Jak to jak? – zdziwił się. – Za pomocą legalnej umowy prawnej, sporządzonej zgodnie z przepisami i podpisanej przy świadkach. Odsunął szufladę biurka i wyciągnął zapisaną kartę papieru. – Zapoznaj się z dokumentem, mój chłopcze. Jak na pewno spostrzeżesz i – uniósł palec – docenisz, przygotowano go solidnie i uczciwie. Żadnych przypisów małym druczkiem, żadnych niejasności, dwuznaczności oraz nieścisłości. Wziąłem papier z jego rąk i przeczytałem tekst. Druk był duży, a sama treść umowy rzeczywiście jasna oraz jednoznaczna. Głosiła ona, że pozostając w pełni władz fizycznych i umysłowych, z dobrej woli godzę się oddać zmysł węchu w zamian za skontaktowanie mnie z kupcem, którego poszukuję. Zastrzegano jeszcze, że umowa jest nieodwracalna i nie ma nic wspólnego z wynikiem moich późniejszych negocjacji. Pozostawiono cztery miejsca na podpisy: mój, handlarza oraz dwóch świadków.
– Pomyśl Aleks, czy tak wiele tracisz? – odezwał się gospodarz. – Smród spoconych ciał, odór niesprzątanych szaletów, zapaszek nieświeżego jedzenia, fetor zwierzęcych odchodów, swąd przypalanych dań, woń niepranej odzieży... – Wydaje się panu, że mieszkam na średniowiecznej wsi? – zapytałem, zastanawiając się, jak wiele synonimów ma jeszcze na podorędziu. – I zapach konwalii, które na początku maja przyniesie ci dziewczyna – zielonooka wtrąciła się w jego tyradę. – Przepocone skarpetki, mokre buty, sierść psa, który wytarzał się w zdechłym gołębiu... – Aromat perfum na kobiecej skórze – znów dodała zielonooka. – Odór petów zatopionych w wodzie i skwaśniałego piwa, smród bijący z psującego się zęba... – Woń świeżo wypieczonego chleba – weszła mu w słowo. – Dobrze! – przerwałem im tę licytację. – Nie musicie dodawać nic więcej. Pojmuję wszelkie za i przeciw. – Czyżby? – Zielonooka spojrzała na mnie, W jej oczach dostrzegłem smutek. – Nie zniechęcaj go do zawarcia kontraktu, moja miła – rzekł kupiec – bo to jego jedyna szansa, a cena jest więcej niż uczciwa. – Gdyby była ceną za towar, to być może tak – powiedziałem wolno. – Ale to tylko cena za usługę. Co będzie, jeśli człowiek, do którego mnie pan skieruje, powie, iż nie jest w stanie mi pomóc, ale zna kogoś, kto to potrafi? I zażąda mojego wzroku, smaku czy słuchu? Przy sprzyjających okolicznościach możecie zamienić mnie w warzywo, nie dając nic w zamian. Bardzo to urocze oraz dowcipne, prawda? – Celne spostrzeżenie! – Nawet się nie obraził, że mogę podejrzewać go o tak makiaweliczny plan. – Naprawdę celne. Bystry jesteś, mój chłopcze, lecz zbyt nieufny. Ludziom trzeba wierzyć. Ostatnie zdanie wypowiedział z prawdziwym przekonaniem w głosie. Co w najmniejszym stopniu nie oznaczało, iż udało mu się przekonać mnie samego. Przypomniałem sobie jednak radę kruka, który mówił, abym nikomu nie ufał pochopnie, lecz też nikogo nie zrażał nadmierną nieufnością. – Jestem skłonny zawrzeć z panem taką umowę – zdecydowałem. – Jednakże pod jednym warunkiem. Zostanie sfinalizowana dopiero wtedy, kiedy otrzymam potrzebny mi towar, a nie jedynie obietnicę. Krótko mówiąc, otrzyma pan procent od pośrednictwa w udanej transakcji. Jeśli transakcja nie dojdzie do skutku, to i panu nic się nie należy. Chyba uczciwie stawiam sprawę? Pokiwał głową. – Uczciwie – odparł. – Co nie znaczy, że satysfakcjonująco z mojego punktu widzenia. Gdybyś jednak dołożył mi jeszcze zmysł smaku, wtedy... – Nie, nie, nie. – Poruszyłem palcem niczym wskazówką zepsutego zegara. – To, z całym
szacunkiem, moja ostateczna oferta. Jeżeli nie zgodzi się pan na nią, będę musiał poradzić sobie w inny sposób. I sądzę, że pan wie, iż w końcu sobie poradzę. Tak jak ze wszystkim do tej pory. Klasnął w dłonie i wydawał się szczerze ubawiony. – Ach, młodzieńcza pewność siebie! – zawołał. – Zapalczywa wiara we własne siły. Lubię cię, chłopcze, bo kiedy patrzę na ciebie, to jakbym spoglądał w lustro ukazujące obraz przeszłości. Właśnie taki kiedyś byłem. Właśnie taki... Miałem co do tego wątpliwości, ale nie zamierzałem się nimi dzielić. W końcu ludzie podlegają najrozmaitszym przemianom i kto wie, czy nasz gospodarz nie był kiedyś człowiekiem gotowym wiele poświęcić dla idei, lecz potem życie ukształtowało go w taki, nie inny sposób. – Miło to słyszeć – rzekłem. – I ponieważ polubiłem cię tak, jak polubiłbym samego siebie z lat młodości, więc zgodzę się na ten niesłychany warunek. Tylko, mój chłopcze – obniżył głos – zachowaj nasze negocjacje w tajemnicy, gdyż nie chciałbym, aby po mieście się rozeszło, jak miękkie mam serce i jak łatwo mnie przekabacić. To mogłem obiecać mu bez trudu. Nie zamierzałem nikomu spowiadać się z transakcji, a tym bardziej opowiadać o łagodności kupca. Zmiana umowy była już tylko formalnością. W pokoju pojawił się ubrany na czarno urzędnik, który pieczołowicie spisał dokument raz jeszcze, z odpowiednimi poprawkami, po czym przedstawił nam do akceptacji. Ująłem w palce gęsie, dobrze wyostrzone pióro i zanurzyłem końcówkę w kałamarzu. Przez moment wahałem się, a potem odetchnąłem głęboko i nakreśliłem swój podpis. O dziwo udało mi się przy tym nie narobić kleksów, chociaż pierwszy raz w życiu trzymałem w dłoni gęsie pióro. – No to zrobione! – ucieszył się kupiec. – I pozwolę sobie powiedzieć, że tak powinny wyglądać wszystkie negocjacje. Uprzejme, pełne wzajemnego szacunku i kończące się akceptowalnym dla obu stron kompromisem. Daliśmy piękny przykład, Aleks, i bardzo się cieszę z tego powodu. Nie wstając z fotela, wyciągnął do mnie dłoń. Uścisnąłem ją bez wahania, choć przez głowę przeleciała mi głupia myśl, że ten uścisk pozostawi mi na skórze coś w rodzaju diabelskiego piętna. Jednak, oczywiście, nic nie zostawił. – Jan zaprowadzi was, gdzie trzeba – rzekł na koniec kupiec. – Bawcie się dobrze w Ciemnym Lesie, dzieciaki. Cokolwiek zastanawiające były te życzenia, ale postanowiłem wziąć je za dobrą monetę. Lokaj poprowadził nas najpierw ciemnym korytarzem (nie na tyle jednak ciemnym, żebym nie zobaczył, iż obie ściany są obwieszone portretami w złoconych ramach). Potem weszliśmy na dziedziniec z marmurowym basenem, na którego brzegu grzały się w słońcu dwie młode, piękne dziewczyny. Jedna o kawowej skórze, druga o porcelanowo jasnej. Żadna
nie zwróciła na nas uwagi, ja przyjrzałem im się natomiast na tyle, by stwierdzić, iż właściciel posesji miał całkiem niezły gust. Później jeszcze czekał nas krótki spacer alejką prowadzącą wzdłuż żywopłotowego muru, aż wreszcie stanęliśmy przed drzwiami niewielkiego ceglanego domku. Służący otworzył te drzwi i zaprowadził nas do pokoju, w którym przy wąskim stoliku siedział młody mężczyzna o nieprzyjemnie lisiej twarzy. Siedział i liczył złote monety. – Państwo są tu z polecenia pana Leandra von Rax – obwieścił kamerdyner. A więc nasz niedawny kontrahent nazywał się Leander von Rax. Cóż, każde imię i nazwisko było dobre, aczkolwiek wymienione imię kojarzyło mi się z greckimi mitami, a z kolei nazwisko z junkierskimi Prusami. Dość wybuchowa mieszanka. Mężczyzna uniósł głowę i uśmiechnął się. Fałszywym, nieszczerym uśmiechem, zrujnowanym dodatkowo przez fakt, iż obie jego jedynki lśniły złotem. Rolę rosyjskiego handlarza robiącego interesy na bazarze dostałby bez charakteryzacji. – Ach, stary dobry Leander przysyła mi klienta. Jak miło, jak miło. – Zatarł dłonie dokładnie tak, jak zatrzeć je powinien pan Scrooge, wiedzący, że już za moment oszwabi jakiegoś nieszczęśnika i obedrze go ze wszystkich oszczędności. – Pan von Rax – powtórzyłem zasłyszane nazwisko – zapewnił, że znajdzie pan towar, którego potrzebujemy... – Zapewnił – przerwał mi lisowaty. – Za-pew-nił – powtórzył, jakby nie do końca rozumiał to słowo lub smakował jego właściwe brzmienie. – Cóż za pochopna lekkomyślność, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Czy nie lepiej byłoby użyć słów „poinformował o możliwości” albo „wyraził przypuszczenie”? Ewentualnie, „miał nadzieję” lub „wskazał drogę”? Ja sam z najwyższym zaufaniem użyłbym zwrotu „przedstawił optymalne rozwiązanie”. Ale zapewnił? Co to, to nie! Jeśli chodzi o zapewnienie, to co najwyżej z dużym prawdopodobieństwem mógłbym pana zapewnić, że jutro słońce wzejdzie na wschodzie i zajdzie na zachodzie, ale zapewnienia dotyczące spraw handlowych? Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Ponieważ pod ścianą stały dwa krzesła, jedno z nich przysunąłem dziewczynie, a na drugim usiadłem sam, dodając tylko „jeśli pan pozwoli”, co bynajmniej nie było pytaniem. Nie podobał mi się ani ten człowiek, ani ton jego głosu, ani sens wypowiadanych przez niego słów. Jakoś przypominał mi Uriaha Heepa z powieści Dickensa i automatycznie w myślach zacząłem go nazywać Uriahem. Ciekawe, czy polubiłby moje skojarzenia. – Nie spierajmy się o słowa... – zacząłem. – Kimże jestem, by się z panem spierać! – Potrząsnął dłońmi, jakby myśl o konflikcie zmaterializowała się przed nim, a on odrzucał ją, pełen oburzenia oraz obrzydzenia. – Zajmijmy się więc meritum... – chciałem powiedzieć „problemu”, lecz zaraz wyobraziłem sobie, jak protestuje, mówiąc: „o jakimż problemie możemy mówić?” lub „nie śmiałbym nazwać tego problemem” – ...sprawy – dokończyłem.
– Ależ jestem do waszych usług. – Rozłożył ramiona w szczerym geście, ukazującym otwarcie się na nowe możliwości. – Potrzebujemy zapasów potrzebnych nam na podróż przez Ciemny Las i wystarczających na całość tej podróży. Milczał przez chwilę, zajęty wydawałoby się, tylko układaniem kopczyka ze złotych monet. – Hu, hu, dawno nie słyszałem o podobnie zuchwałym przedsięwzięciu! Zamierzacie przebyć Ciemny Las? Co za odwaga! Jakież zdecydowanie! Hu, hu! Z tym swoim nieznośnym „hu, hu” zaczął przypominać wychudłą sowę, czekałem jednak spokojnie, czy zechce przejść do konkretów. – Przygotowanie zapasów do podobnej podróży to niebywale trudne zadanie. Wymagające pieczołowitej skrupulatności i skrupulatnej pieczołowitości, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Każda omyłka może kosztować życie. – Zrezygnowanym gestem opuścił ręce. – Albo i gorzej – dodał afektowanie przyciszonym tonem. Nadal nie odzywałem się, czekając, kiedy przejdzie do meritum. Mój brak reakcji najwyraźniej musiał go nieco wytrącić z równowagi, gdyż potrącił palcem jeden ze złotych kopczyków i w ostatniej chwili uratował monety, by nie rozsypały się na blacie. To zdenerwowało go na tyle, iż jego blade policzki pokryły się rumieńcem. – Ośmieliłbym się mieć dla pana propozycję, panie Aleksie – powiedział. – Rozegrajmy maleńką partyjkę pokera, tak by czymś zająć ręce, a ja w tym czasie przemyślę całość zagadnienia. Niegdyś trochę grałem w karty i dobrze wiem, że na rozgrywce pokera należy się w pełni skoncentrować, a nie myśleć przy tym o innych rzeczach, zwłaszcza o poważnych transakcjach. – Przyjacielska rozgrywka. Ot, taka próba sił bez konsekwencji – dodał, jakby chcąc ubiec moje zastrzeżenia. – Skoro tak, to tak – odparłem. Wyciągnął z szuflady talię pięknie wykonanych, plastikowych kart i szybko rozdał. Byłem pewien, iż wygram. W końcu na tym polega kuszenie. Zwyciężasz w kilku partiach, by w kilkunastu następnych przegrać majątek, życie oraz duszę. A tu, patrzcie państwo! Przegrałem. Kareta asów spotkała się z małym pokerem. Nie pikowym, lecz najsłabszym treflowym. Ale jednak pokerem. Prawdopodobieństwo spotkania się takich dwóch układów niewątpliwie istnieje, lecz ja do tej pory, uczestnicząc w tysiącach rozdań, z podobnym zdarzeniem miałem do czynienia tylko raz. – Skoro tak dobrze mi idzie, zagrajmy o prowiant – zaproponowałem ironicznym tonem. – A jeśli wygram, zaopatrzy mnie pan we wszystko, co najlepsze. – A co postawi pan w puli, panie Aleksie? – spytał z opuszczonymi oczami. – Wie pan, że nie mam tutaj i teraz niczego, co przedstawiałoby szczególną wartość.
– Z niezmierną przykrością przyznaję, że w pana słowach tkwi ziarno jakże gorzkiej prawdy – rzekł, kiwając głową ze zrozumieniem. – Lecz my, ludzie parający się skromnym zawodem kupieckim, dostrzegamy czasem u naszych klientów bogactwa, z których posiadania oni sami nie zdają sobie nawet sprawy... Oho, zaczyna się, pomyślałem. Ciekawe, cóż takiego dostrzegł i cóż takiego będzie chciał otrzymać. Nic jednak nie stało na przeszkodzie, by zapoznać się z propozycją. – Zamieniam się w słuch – odparłem. Wyciągnął kartę z portretem Alicji. Alicja symbolizowała na niej Królową Kier i była ubrana w suknię z epoki Króla Słońce. – Oferuję panu coś lepszego niż prowiant. Dam panu to. – Pchnął kartę w moją stronę. Podniosłem ją. Twardy, błyszczący kawałek plastiku. – Bardzo ładne – stwierdziłem bez entuzjazmu – To magia, panie Aleksie – wyjaśnił. – Wystarczy spojrzeć na kartę, a przeniesie się pan do dziewczynki. Unikając niebezpieczeństw podróży oraz pomocy przewodników, na których lojalność oraz szczere intencje, jak obaj dobrze wiemy, nie do końca można liczyć... Spojrzałem na mą towarzyszkę. Nie po to, by zobaczyć, co myśli o słowach dotyczących lojalności i intencji, lecz by sprawdzić, co sądzi o samej propozycji. – To prawda – odparła. – On cię nie oszukuje. Dostaniesz to, o czym marzysz. – A jeśli przegram? – spytałem, odwracając się znowu w stronę Uriaha. – No właśnie... Jeśli pan przegra... Może... zagramy o nią. – Ledwo zauważalnym ruchem głowy wskazał zielonooką. Dziewczyna nawet nie drgnęła. – Nie mogę grać o coś, co nie jest moją własnością – odparłem. – Oczywiście, oczywiście, oczywiście – zgodził się szybko. – Bardzo słuszna konstatacja, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Zapewne użyłem niewłaściwego sformułowania. – Potarł palcami podbródek. – Proszę mi wybaczyć niepoprawne maniery oraz rażący brak językowej ogłady, co wynika z faktu, iż tu, w Mieście, nieczęsto mam okazję rozmawiać z wysublimowanymi intelektualistami pana pokroju. Pozwolę sobie zmodyfikować więc propozycję: zagrajmy o zrzeczenie się opieki nad pańską towarzyszką. – Opieki? – Och, panie Aleksie... Czy ktokolwiek w tym mieście ośmieli się niepokoić damę, która jest pana przewodnikiem? Zamyślił się i podrapał za uchem. – Wie pan co, panie Aleksie? – Podniósł na mnie chłopięco szczere spojrzenie niewinnych niebieskich oczu. – Szczerze pana polubiłem. Ośmielę się powiedzieć, że od pierwszego wejrzenia poczułem, iż dobraliśmy się niczym dwa ziarenka w korcu maku. Nie będę z panem grał i wie pan, z jakiego powodu? – Zawiesił głos. – Gdyż byłoby mi niezmiernie przykro, gdyby pan przegrał. Powiem więcej: nie odżałowałbym faktu, iż
wyszedł pan stąd niezadowolony tylko dlatego, iż złośliwy, ślepy los zdecydował się panu spłatać brzydkiego psikusa. Zdecydowałem więc, że po prostu dam panu tę kartę, a raczej nie dam, by nie obrażać pana prezentem, którego nie może pan odwzajemnić. Zaproponuję wymianę. Karta w zamian za dziewczynę. Pomimo że nawet nie drgnąłem, zamachał szybko dłońmi, jakby chciał odpędzić moje zastrzeżenia. – Wiem, wiem, co pan powie, i od razu serdecznie upraszam o wybaczenie. Nie w zamian za dziewczynę, a w zamian za to, iż zrzeknie się pan opieki nad nią. – Po co ci ona? – Szczerze? – Uśmiechnął się. – Lubię tresować ostre suki. Ten ton i wypowiadane słowa były tak różne od poprzednich, że aż drgnąłem. Przez chwilę nie siedział przede mną sztucznie ugrzeczniony mężczyzna o nieznośnym stylu wypowiedzi, lecz podmiejski cwaniaczek. W tym momencie świetnie pasowałby do niego ortalionowy dres, a nie surdut z wytartymi zarękawkami. Przyglądałem się karcie. Alicja prezentowała się na niej przepięknie, choć dziwnie. W tym stroju, w białej peruce, z twarzą pokrytą śnieżnym pudrem... – Po pierwsze: nie zrobię jej nic złego. Wręcz przeciwnie. Drogie suknie, klejnoty, służba na każde skinienie. Po drugie: to morderczyni, Aleks. Wysłano ją, żeby cię powstrzymała. Kiedy przyjdzie co do czego, wbije ci nóż w serce, a potem spokojnie zje kolację. A jednorożce zeżrą twoje zwłoki. Jesteś jej zleceniem. Nie widzi w tobie nikogo innego. Ani mężczyzny, ani człowieka. Tylko zadanie. Tym razem nie był już ani Uriahem Heepem, ani podmiejskim żulikiem. Pozostał rozsądny biznesmen, negocjujący warunki kontraktu i chcący przekonać partnera do swej koncepcji. Dziewczyna Robina cały czas siedziała w milczeniu. Kiedy spojrzałem w jej stronę, zauważyłem, że lekko się uśmiecha. – To prawda? – zapytałem. Wzruszyła ramionami. – Najprawdziwsza – odparła. – Nie pomagasz mi – burknąłem. – A co chciałbyś usłyszeć? Że moje zimne serduszko rozgrzało się w cieple twych spojrzeń? Że będzie z nami jak w hollywoodzkim filmie? Nie znoszą się, jednak potem wyznają sobie miłość? Dooorośnij, Aleks... – Nie pomagasz mi – powtórzyłem. Zabębniłem palcami po blacie. – No już, Aleks. – Wyszczerzył się w uśmiechu. – Przybij pionę! – Podejrzanie ci na tym zależy – zauważyłem. – Dlaczego? – Złapałeś mnie! – Klasnął w dłonie. – Ale spójrz tylko na nią. Te cycki. Te nogi. Te
pełne usteczka. Jestem starym zbereźnikiem, Aleks. – Pułapka w pułapce pośrodku pułapki. – Patrzyłem mu prosto w oczy. – Gdzie jest haczyk? – Nie można wszystkich podejrzewać o złe intencje. Jestem z tobą do bólu szczery. Chcę, żeby to młode mięsko grzało mi łóżko. I już! – Nie przyszło ci do głowy spytać, czego ona chce? – A pytam obrazu, czy chce wisieć na ścianie? – Roześmiał się, błyskając złotymi jedynkami. – Będzie ozdobą domu. Wszystkie kobiety w mieście będą jej zazdrościć. Przyzwyczai się do mnie... Spytaj, kogo chcesz. Jestem dobrym człowiekiem. – Dodaj coś – zaproponowałem. Tylko po to, by sprawdzić, jak bardzo jest zdeterminowany. – Rozczarowujesz mnie, Aleks. To ja do ciebie z sercem, a ty... – Dodaj coś – przerwałem mu. – Piękna niewolnica. Dwadzieścia lat, cyce jak melony, chętna do zabawy... – Zbastuj. – Machnąłem ręką. – W moim świecie nie brakuje podobnego towaru. Wystarczy gwizdnąć. Milczał przez chwilę. – Chciałbyś czytać w ludzkich myślach? Wzruszyłem ramionami. – To byłaby niebezpieczna lektura. A może nawet przykra. – Dar wzbudzania pożądania u kobiet? – Równie dobrze można użyć pigułki gwałtu – odparłem. – Wolę, żeby rozkładały przede mną nogi z własnej woli, a nie przymuszane. Sapnął ze zniecierpliwieniem. – Masz coś jeszcze? – spytałem tonem towarzyskiej pogawędki. – Kije samobije? Stoliczku nakryj się? Złotą kaczkę? Kwiat paproci? Pierścień albo różę? Widziałem, że jest rozzłoszczony, ale za wszelką cenę starał się robić dobrą minę do złej gry. – A może Jedyny Pierścień, hm? By wszystkie zgromadzić i w ciemności związać? – spytałem, by szarpnąć strunę jego gniewu. – Karta kredytowa z nieskończonym limitem? – zaproponował, nie dając się sprowokować. – No teraz to naprawdę robisz ze mnie alfonsa! Milczał dłuższą chwilę. – Opowiem ci wszystko. O tobie, o dziewczynce, o kruku, o tej suce, która z nami siedzi, i o Panu Ciemnego Lasu. Przyglądałem mu się uważnie, kiedy wypowiadał te słowa, i dałbym sobie głowę uciąć, iż mówił szczerze. Jednak problem tkwił w czym innym.
– Nie opowiesz wszystkiego – stwierdziłem. – Opowiesz zaledwie wszystko, co wiesz. A możesz wiedzieć mało albo znać nieprawdę. Podniosłem się z krzesła. – Reasumując, że użyję tak trudnego słowa: nie masz nic, co chciałbym kupić. A poza tym – podszedłem do zielonookiej – lubię tę dziwkę. I rajcuje mnie, że kiedy będę ją rżnął, ona będzie myśleć o tym, żeby mnie wykończyć. Włożyłem dłoń pod jej kaftan. Nawet nie drgnęła. Wymacałem palcami dużą, jędrną pierś ze sterczącym sutkiem. – Tak bardzo pragnie mnie zabić, że przedtem zrobi wszystko, żebym jej zaufał. A-drena-li-na, człowieku! To mnie po prostu kręci, jak diabli! Opuścił głowę, jakby wrodzona wstydliwość nie pozwalała mu patrzeć, iż dotykam dziewczęcej piersi. Choć tak naprawdę chciał ukryć złość i rozczarowanie. – W magazynie wydadzą ci zapasy – powiedział zmęczonym głosem, wpatrując się w blat stołu. – Wróć kiedyś na partyjkę pokera, Aleks. Mogłem z niego zadrwić. Mogłem powiedzieć, że musi jeszcze wiele się nauczyć, by mierzyć się z mistrzem takim jak ja. – Oczywiście – odparłem zamiast tego – doceniam, iż jesteś człowiekiem honoru. Następna gra z tobą będzie prawdziwym wyzwaniem i przyjemnością. Uniósł głowę. – W trzech rozdaniach oskubię cię do skarpetek – obiecał. – Szczęśliwej drogi, Aleks. *** Lokaj o twarzy Tweedleeduma zaprowadził nas do magazynu i kazał zaczekać pod drzwiami. Po chwili wyniósł stamtąd plastikową tackę nakrytą przezroczystą folią. Na tacce leżało kilka plasterków bladej wędliny, zapocony żółty ser oraz pojemniczek z dżemem. Służący dołączył do tego zestawu cztery okrągłe, niedopieczone bułeczki oraz dwie butelki wody mineralnej, z których każda zmieściłaby mi się na dłoni. Całość uzupełniała buteleczka wina wielkości flakonika na perfumy. Wszystko niemal idealnie przypominało marny posiłek, jaki podróżny dostaje w samolocie. – To jakieś żarty? – Nie wiedziałem, czy jestem bardziej rozczarowany, czy bardziej rozzłoszczony podobnym obrotem sprawy. Po to były te wszystkie korowody, rozmowy, wzajemne podchody? By na samym końcu otrzymać biedny zestaw dla pasażera klasy ekonomicznej? – Nie rozumiem – odparł lokaj wyniośle. – Czy te słowa oznaczają, że jest pan niezadowolony z zakupionego towaru? – Nie, kurwa, skądże znowu? Jestem bardzo zadowolony – warknąłem. – A poza tym nic jeszcze nie kupiłem i z całą pewnością nie kupię tego gówna.
– Zaczekaj – przerwała mi dziewczyna, biorąc bułkę z rąk lokaja. Nadgryzła ją w dwóch miejscach i skrzywiła się. – Sucha – mruknęła z pełnymi ustami. Ale ja nie patrzyłem na jej twarz, lecz na ten mały kawałek pieczywa, który cudownym sposobem wracał do poprzedniego stanu, jakby odbudowywał się, czerpiąc materię z powietrza. Po chwili w dłoni zielonookiej znów leżała cała bułka. – Tak to właśnie działa – powiedziała. – I tak będzie działać aż do końca świata. – Czy po tej prezentacji jest pan przekonany co do jakości towaru? – zapytał lokaj obrażonym tonem. – Wydaje mi się, że tak – odparłem. – Tak – dodałem zdecydowanie. – Teraz jestem przekonany. – Rozumiem więc, że przekazanie panu niniejszego zestawu podróżnego kończy transakcję. Czy odpowiedź utrzymaną w tym właśnie duchu mam zanieść panu von Rax? – Proszę – rzekłem. – Właśnie tak. Obrócił się na pięcie i odmaszerował, a raczej odkolebał się kaczym krokiem. Odkręciłem metalowy kapsel i powąchałem wino. – Jak woda – burknąłem i wziąłem mały łyczek. – Nawet smak ma jakiś taki bezbarwny. Zielonooka wzięła butelkę z mojej dłoni i dopiła resztę, a potem oboje patrzyliśmy, jak puste naczynie wypełnia się ciemnoczerwonym trunkiem. Tak jakby ktoś pompował alkohol niewidzialną pompką od strony denka. – Wino jak wino – odezwała się. – I pachnie też jak wino. Przynajmniej dla kogoś, kto zachował węch. Niemal w panice przyłożyłem sobie wnętrza dłoni do ust. Powinny nieść ze sobą jakiś zapach (raczej średnio przyjemny, zważywszy że od dawna ich nie myłem), tymczasem równie dobrze mogłem przykładać do nosa sterylny gazik. Sięgnąłem po paczkę papierosów i wykruszyłem tytoń, a potem niemal wciągnąłem go w nozdrza, jakby była to porcja tabaki. I nic. Westchnąłem. – A więc tak to działa – powiedziałem. – Cóż, trzeba będzie się przyzwyczaić do świata bez zapachów. – Wzruszyłem ramionami. – Chodźmy już stąd. W drodze do drzwi nikt nas nie zatrzymywał, ba, nawet nie minęliśmy nikogo. Po dwóch ślicznotkach przy basenie pozostały tylko puste leżaki i zmięty ręcznik. W zaułku nie było już strażnika, a przy drzwiach warowała jedynie samotna halabarda. Wszystko wyglądało tak, jakby sprzątnięto właśnie niepotrzebne dekoracje do nakręconego filmu. Kiedy się obejrzymy za chwilę, nie zobaczymy nawet już tego domu, pomyślałem. – Załatwiliśmy co trzeba, możemy opuścić to urocze miasteczko – rzekłem, patrząc na zielonooką. – A trafisz do bramy? – zapytała. – Jest tuż przy rynku...
– Czyżby? W jej głosie, w brzmieniu tego pytania mnóstwo rzeczy mi się nie podobało. Do tej pory nie wiedziałem, że człowiekowi może się nie podobać mnóstwo rzeczy w zaledwie jednym słowie! – Możesz mówić jaśniej? – A jeśli nie, to co? Każesz mnie zabić swojemu krukowi? Ojej... – Klasnęła w dłonie. – Nie ma go tu! Jaka szkoda! – Daruj sobie te gierki i powiedz, o co ci chodzi. Roześmiała się. – Aby wyjść, musisz znaleźć trzy klucze otwierające bramę... – Złoty, srebrny i miedziany – mruknąłem. – Skąd wiesz? – autentycznie się zdziwiła. Bo grałem w gry komputerowe, chciałem odpowiedzieć, ale zmilczałem i tylko wzruszyłem ramionami. – Rzeczywiście, złoty, srebrny i miedziany. – Przyglądała mi się podejrzliwie. – Jeden już mam. – Sięgnęła do kieszeni i wydobyła z niej mały kluczyk niemal tak rudy jak jej włosy. – Dwa pozostałe dostaniesz w Mieście. I nie martw się. Dowiesz się, kto je ma i co trzeba zrobić, żeby je dostać. – Świetnie – rzekłem. – Po prostu świetnie. A dlaczego to ty masz pierwszy klucz? – Gdybyś skorzystał z hojnej oferty, żaden nie byłby ci potrzebny, prawda? Nie do końca była to odpowiedź na moje pytanie, ale faktycznie miała jakiś sens. – Zatrzymamy się na jedną noc w gospodzie – zdecydowała. – Rano na pewno wszystko się wyjaśni. – Skoro tak mówisz. Ruszyła w stronę rynku. – Jeszcze jedno – powiedziałem. – Przepraszam cię za to, co zrobiłem i co powiedziałem. Tam, u kupca... Zatrzymała się. – Nie przepraszaj. To było bardzo mądre. Pokazałeś mu, że jesteś samczo ambitny i właśnie ta ambicja nie pozwala ci na układ. Nie zasady. Nie moralne skrupuły, lecz zwykła duma właściciela. Jest co prawda wściekły, lecz nie zrobi nic, by ci zaszkodzić. – Dziękuję. – To ja dziękuję, Aleks. Spełniłeś dobry uczynek. Dobry uczynek, który, jak to bywa w większości wypadków, pozostanie nienagrodzony i nieodwzajemniony. Bo dobro jest odpłacane dobrem tylko w bajkach. A ty nie wierzysz już w bajki, prawda? I pewnie wiesz, że nie święty Mikołaj roznosi prezenty? – Rozumiem, że nigdy mi tego nie wybaczysz. – Czego? – warknęła.
– Odruchu ludzkich uczuć. Przyzwoitości. Współczucia. Braku zgody dla losu, na który bym cię skazał. Nie darujesz mi tego, że kiedy mnie zabijesz, będziesz miała wyrzuty sumienia. C’est la vie, siostro. Witaj w realnym świecie. Roześmiała się. Szczerym, sympatycznym śmiechem młodej kobiety. – Ja żyję w realnym świecie – powiedziała. – To ty pływasz pośród złud i marzeń. – Nie, siostro. Jesteś w cholernym błędzie – rzekłem twardo. – Ja żyję w świecie, w którym nie wypuszcza się dzieci z domów, gdyż rodzice boją się, by nie zostały skrzywdzone przez zboczeńców. Ja żyję w świecie, w którym większość państw uważa za normalne i legalne zabicie małego człowieka. Nazywają to aborcją. Ja żyję w świecie, w którym nosi się koszulki z portretami tych, którzy zamordowali setki tysięcy ludzi. Nazywają ich idealistami. Ja żyję w świecie, w którym pozwala się, by z głodu i pragnienia ginęły miliony mężczyzn, kobiet i dzieci. Nazywają to realizmem politycznym. Chcesz zobaczyć naprawdę wielkie zło, dziewczyno Robina? Takie prawdziwe, prawdziwe Wielkie Zło? Przy którym ty i twoje jednorożce przypominacie pluszaki z dziecięcej bajeczki? Chwyciłem ją za podbródek. – Możesz sobie wyobrażać, że jesteś podła i cyniczna. Jednak prawda jest taka, że w oceanie syfu, który mnie otacza, ty nie jesteś nawet bladym krętkiem. Nie cofnęła się. – Masz smutne życie, Aleks – stwierdziła po chwili. – Tak – zgodziłem się z nią. – Rzeczywiście mam smutne życie. Mam cholernie złe zdanie zarówno o ludzkości jako takiej, jak i o jej poszczególnych członkach. Jestem zgorzkniały, cyniczny i nieszczęśliwy. Ale spotkałem kogoś, kto nauczył mnie wierzyć. Spotkałem kogoś, za kogo oddałbym życie. Kogoś, kto mi ufa i kto mnie potrzebuje. Powiedz, dziewczyno Robina, komu ty jesteś potrzebna? Czy znajdziesz na całym szerokim świecie człowieka, który zechce poświęcić się dla ciebie? Parsknęła pogardliwym śmieszkiem. – Patos. W tym jesteś dobry, prawda, Piotrusiu? Myślisz, że spotkałeś swojego Dzwoneczka? Dooorośnij! Z satysfakcją zauważyłem, iż pobladła. Mogła robić dobrą minę do złej gry, jednak byłem pewien, że trafiłem w czuły punkt. – Mieszkasz sama, prawda? Kiedy nie masz pracy, bo akurat nie zlecono ci zabicia jakiegoś nieszczęśnika, jesz kolację przy pustym stole. Czasami może dajesz się bzyknąć facetowi. Nawet nie z seksualnej potrzeby, ale żeby chociaż przez chwilę poczuć ciepło ciała drugiego człowieka. By uwierzyć choć przez moment, że jesteś komuś potrzebna. A po wszystkim czujesz się jeszcze bardziej samotna. I myjesz się tak długo, że czasem szorstka gąbka rani ci skórę do krwi. Urwałem, a zielonooka spojrzała mi prosto w oczy. – Pumeks – poprawiła cicho. – Zwykle to jest pumeks.
Przytaknąłem. – Jasne. Pumeks. Zraniłem ją, lecz niewystarczająco. Musiałem uderzyć mocniej, chociaż wcale tego nie pragnąłem. – Powiedz mi, dziewczyno Robina, ile było takich nocy, kiedy musiałaś przekonywać samą siebie, że jednak warto dożyć poranka? A rano żałowałaś, że w nocy nie zdobyłaś się na to minimum odwagi, na które zdobyć się trzeba, by ból wreszcie zniknął? – Skąd wiesz? Czemu tak mówisz? Nie rozumiem... – Pokręciła głową z jakąś wzruszającą bezradnością. Nie zamierzałem odpowiadać na to pytanie. – Chodźmy do tej cholernej gospody – rzekłem tylko. Puściłem ją i wyminąłem. Ruszyłem w stronę rynku, będąc pewien, że idzie za mną. *** W gospodzie dostaliśmy dwa łączone pokoje, a na kolację twarde, wołowe mięso w zawiesistym sosie i chleb o konsystencji gliny. Zastanawiałem się, czy tym razem utrata węchu nie miała swoich dobrych stron, lecz zielonooka wydawała się jeść swoją porcję z apetytem godnym dań lepszej jakości. – To była gra – powiedziała, kiedy już zjadła. – Twój zmysł węchu był dla Raxa wystarczającą zapłatą za towar. Ale sądzili, że uda im się wciągnąć cię w bardziej złożoną transakcję. Umoczyłem chleb w sosie. Jedzenie miało jakiś taki wyblakły smak. Nie mogę znaleźć innego określenia niż „wyblakły”, choć to przecież sformułowanie odnoszące się do zmysłu wzroku, nie smaku. Ale w porównaniu z mięsem, chlebem i sosem, do których byłem przyzwyczajony, sprawiało wrażenie starej fotografii leżącej obok cyfrowo obrobionego kolorowego zdjęcia. Słyszałem kiedyś, iż tracąc węch, traci się również część smaku. Czy to była tylko jedna z „miejskich legend”? Taka jak ta, że człowiek posługuje się zaledwie jedną czwartą swojego mózgu? – Ta karta naprawdę przeniosłaby mnie do Alicji? – spytałem. – Sądzę, że tak – odparła. – Twoja dziewczynka pewnie byłaby zachwycona, że zrobiłeś ze mnie niewolnicę i prostytutkę. – Ach... Nie pomyślałem o tym. – I to był haczyk, bo ona chyba nie jest osobą, której takie postępowanie by się spodobało? – Ona jest... – Zastanawiałem się co powiedzieć dalej. – Poza kryteriami – dokończyłem wreszcie. – Ale wiedziałeś, że to nie wydałoby się jej na miejscu, prawda? Zwłaszcza w twoim
wykonaniu. Podejmując decyzję tam, w kantorku kupca, nie myślałem podobnymi kategoriami. Wiedziałem tylko, że gdybym podjął inną decyzję, to nie podobałbym się samemu sobie. Teraz zdałem sobie sprawę z faktu, iż Alicja rzeczywiście mogła nie być zachwycona tak radykalnymi działaniami, które w dodatku niosłyby ze sobą niezasłużoną krzywdę niewinnego człowieka. – Aha, jeszcze jedno. Jak ci się podobały moje cycki? Roześmiałem się. – Opowiem ci dowcip – zacząłem – świadczący o tym, iż czasami należy używać wulgarnych słów. Oto masz mi opisać cudowny zachód słońca. Możesz rozpływać się nad tym, jak piękne było niebo, deklamować poematy o chmurach i słonecznej tarczy. A tymczasem wystarczy jedno... – zawiesiłem głos. – Taaaak? – Nie zawiodła mnie. – Wystarczy powiedzieć: „Aleks, jaki ja, kurwa, cudowny zachód słońca widziałam!”. I wszystko już będę wiedzieć... Roześmiała się. – Urocze – stwierdziła. – A jak się ma do mojego pytania? – O kurwa, jakich ja dzisiaj piersi dotknąłem! – Aua! Ty wiesz, jak sprzedać komplement dziewczynie. Pocałowała mnie w usta. Szybkim, przyjacielskim pocałunkiem. Czułym, nie namiętnym. – Lubię cię – powiedziała. – I naprawdę mi przykro, że będę musiała cię skrzywdzić. – O, to mamy jakieś postępy. Pojawiło się słowo „przykro”... Tylko mam jedną prośbę. Obiecasz? – Aleks... – Jej głos nabrał lodowatych tonów, a dziewczęcy, figlarny uśmiech zniknął z twarzy. – Obiecaj. Zaufaj mi. Odetchnęła głęboko. – Dobra. Obiecuję. – Nie daj mnie zeżreć swoim jednorożcom. Ujęła moją twarz w dłonie i zbliżyła się tak, że zetknęliśmy się nosami. – Naprawdę cię, kurwa, lubię, Aleks – powiedziała. A potem powtórzyliśmy pocałunek, który tym razem nie był już ani szybki, ani przyjacielski. Tobiasz Smollett napisał kiedyś, że nie potrafi za pomocą pióra przekazać wszystkich rozkoszy niesionych przez czystą pieśń Hymenu i tak samo ja wiedziałem, iż ciężko byłoby mi opowiedzieć o następnych godzinach. Zresztą tak naprawdę niewiele z nich pamiętam, jakby były starym filmem, którego taśmę porwano na strzępy. W każdym razie kilka godzin później leżeliśmy zmęczeni, spoceni i chyba szczęśliwi, na ile szczęśliwi mogą być ludzie,
których dzieli tak wiele. Pogłaskała mnie po policzku, a potem lekko drapnęła paznokciami w miejscu, gdzie kończy się szczęka, a zaczyna szyja. – Nie boisz się, że pchnę cię nożem, kiedy będziesz spał? Nie masz tu kruka... – Nie boję się... Uniosła się na łokciu lewej ręki, a prawą podciągnęła prześcieradło, żeby przykryć piersi. – Bo ufasz mi? Bo sądzisz, że powinnam być wdzięczna? A może rozpływać się nad tymi kilkoma orgazmami, k-tó-re o-fia-ro-wał mi t-wój cu-dow-ny ku-tas? – Ostatnie słowa wypowiedziała sztucznie podnieconym tonem, jakiego używają aktorki w podrzędnych filmach porno. – Nie – odparłem poważnie. – Myślę, że chcesz mi zabrać coś więcej niż życie. I dopóki nie zyskasz pewności, że to ci się nie uda, dopóty nie zrobisz mi krzywdy. A kiedy już się zorientujesz, że nie dopniesz swego, wtedy mnie zabijesz. Wepchniesz mi nóż w plecy albo poderżniesz gardło, gdy będę odwrócony. Czyż nie tak, ślicznotko? – Wolałabym tego nie robić. – Usłyszałem po długiej chwili. – Baaa – westchnąłem. – Każdy by coś wolał. Teraz przytul się i śpij, dobrze? – Jak sobie życzysz. – Dobranoc, ślicznotko. – Lubię, kiedy tak mówisz – szepnęła. – Pomimo że to tylko gra. Liczysz, że się zawaham? Że spóźnię się o ten ułamek sekundy? Prawda? Roześmiałem się. – Właśnie tak, moja piękna. Ale jestem również szczery. Wiesz o tym? – Oczywiście. Zrobię to szybko, Aleks. Nie pozwolę, by ktokolwiek cię dręczył. – Doceniam to – odparłem szczerze. – I wiesz co, moja dziewczyno Robina? Lubię cię. Ale nie pozwolę się zabić. Obróciła się, podpierając na łokciu. – Nigdy stąd już nie wyjdziesz – powiedziała poważnym tonem. – Never say never – odrzekłem, starając się, by zabrzmiało to żartobliwie. Potem przycisnąłem biodra do jej pośladków. – Stąd? – spytałem. – Stąd już nie wyjdę? Jęknęła. – A niech cię szlag trafi – warknęła i nadała rytm naszym ciałom. *** Kiedy się obudziłem, zielonooka, już ubrana, siedziała obok na łóżku, przyglądając mi się z uśmiechem. Promienie porannego słońca przebłyskiwały przez uchylone okiennice i skrzyły się na jej włosach. – Obcięłabym ci głowę i nawet byś się nie obudził.
– Jak Judyta. – Uniosłem się i pocałowałem ją w szyję. – Kto? Opowiedziałem jej biblijną historię Judyty i Holofernesa. – Cwana dziwka – roześmiała się, gdy usłyszała już puentę mówiącą, jak po zamachu i ucieczce asyryjskiej armii, lud Izraela szanował skrytobójczynię, czyniąc z niej narodową bohaterkę. – Szkoda, że już się ubrałaś – powiedziałem. – Zawsze możesz coś na to poradzić – odparła. A potem rzeczywiście coś na to poradziłem i było jeszcze piękniej niż w nocy. Dużo, dużo później wstałem i podałem dziewczynie kubek wody. Opróżniła go jednym tchem. – U-ła – westchnęła i potrząsnęła głową, jakby chciała wybudzić się ze snu. – Czas wracać do życia, Aleks. Mamy tu jeszcze co nieco do zrobienia. – Ano tak – zgodziłem się z nią, chociaż perspektywa wyjścia z łóżka wydawała mi się, oględnie mówiąc, mało interesująca. – A konkretnie? Otworzyła okiennice, nie przejmując się, iż staje naga w pełnym świetle dnia. Tak zachwyciłem się linią jej ud i bioder, że nie usłyszałem, co mówi. – Słucham? – Ktoś na nas czeka – powtórzyła. – Przed gospodą. Podszedłem do okna i zobaczyłem chłopca, na oko dwunasto-, trzynastoletniego, który siedział na pieńku drzewa i pogryzał jabłko. – Na nas? – Założę się, że ma dla ciebie wiadomość – powiedziała, a ja nie pytałem nawet, skąd ta pewność. Kiedy zakładałem brudne ubranie, pomyślałem, że może faktycznie utrata węchu ma jakieś plusy, lecz potem z żalem uzmysłowiłem sobie, że nigdy nie poczuję zapachu skóry, włosów i potu zielonookiej. No i zrobiło mi się jednak przykro. Chociaż szczerze należało przyznać, że straciłem najmniej chyba istotny ze wszystkich pięciu zmysłów, więc cena i tak nie była wygórowana. Zeszliśmy na parter i chciałem od razu iść do czekającego chłopca, ale zielonooka mnie powstrzymała. – Najpierw śniadanie – zdecydowała. – Dzieciakowi nic się nie stanie, jeśli zaczeka. Po posiłku wyszedłem na podwórko i zbliżyłem się do chłopaka. Spojrzał na mnie tępym wzrokiem i wysmarkał się w palce, a potem wrócił do ogryzania mocno już naruszonego jabłka. – Podobno masz dla mnie wiadomość. Przez chwilę przyglądał mi się z taką uwagą, jakby moje słowa musiały pokonać nad wyraz krętą i długą drogę, by dotrzeć do jego umysłu. Wreszcie wstał i zagmerał w kieszeni. Wyciągnął z niej mały pakunek w kolorowym papierze. Wzór przedstawiał bożonarodzeniową choinkę ze złotymi i czerwonymi bombkami. Dość dziwny obrazek w tym
świecie. – No – burknął i podał mi paczuszkę. – A i pan Hjalmar czeka na przystani, cobyście przyszli do niego. Odwrócił się na pięcie, rzucił ogryzkiem w dziobiącą w piasku kurę, nie trafił, zaklął wyjątkowo wymyślnie i poszedł sobie, nie zwracając już na mnie uwagi. Rozpakowałem przesyłkę i wyjąłem ze środka deseczkę wielkości połowy paczki papierosów. Ktoś wyrył na powierzchni drewna kształt klucza. Trudno było o wyraźniejszą informację. *** Przystań przypominała jachtowy port w śródziemnomorskim kurorcie uwieczniony na ugrzecznionej, wyidealizowanej kartce pocztowej. Nawet przed domkiem kapitanatu siedział wąsaty i brodaty jegomość o ogorzałej od słońca twarzy. Leniwie pykał fajeczkę, a ulatujący z cybucha dym układał się w trójmasztowce z wydętymi żaglami. – Ahoj, szczury lądowe! – zawołał takim głosem, jakim zawołać powinien: basowym, zdartym od mocnego rumu oraz równie mocnego tytoniu. – Ahoj, morski wilku! – odpowiedziałem w podobnym tonie, a on uśmiechnął się od ucha do ucha. – Czego tu szukacie, dzieciaki? Łajby na miesiąc miodowy? Ku swojemu zdumieniu spostrzegłem, iż zielonooka spąsowiała. Leciutko, bo leciutko, jednak jej policzki pokryły się delikatnym rumieńcem. – Nic takiego – roześmiałem się. – Powiedziano mi, że spotkam Hjalmara. – A jakże, jakże... Jest tu, obieżyświat. Szykuje się do następnej wyprawy. – Machnął dłonią, a ja powiodłem wzrokiem w kierunku, który wskazywał. Na wodzie, tuż obok mola, kołysał się ogromny drakkar z dziobem w kształcie smoczej głowy. Coś mi się nie zgadzało. Po pierwsze, dysponował miejscami, jak pobieżnie mogłem ocenić, dla ponad stu wioślarzy, a tak wielkich okrętów wikingowie w zasadzie nie budowali. Po drugie, drakkar stojący w porcie nie powinien mieć zawieszonej na dziobie smoczej głowy, którą zakładano w czasie napadów na wrogie miasto (najpierw żeby przerazić mieszkańców, potem żeby przerazić bóstwa opiekujące się napadniętymi). Pozostawienie smoczej głowy w przyjaznej przystani słusznie odczytano by jako zniewagę. No cóż, nie moją sprawą było zastanawiać się nad historycznym prawdopodobieństwem zastanej scenografii. W końcu nie odbywałem podróży w czasie, a podróż do jakiejś krainy Nigdy-Nigdy, gdzie równie dobrze pod rękę z Normanami mogli spacerować japońscy samurajowie i zuluscy wojownicy. Zresztą Bóg jeden raczy wiedzieć, czy podobnych cudaków jeszcze tutaj nie spotkam. – Ale nie przeszkadzaj mu, synu – dodał kapitan – bo kiedy Hjalmar gotuje się do drogi, ma zajęty umysł i nazbyt prędką rękę. Chyba że chcesz mu sprzedać tę ślicznotkę. – Mrugnął
znacząco w stronę zielonookiej. – Doniesiono mi, że Hjalmar życzy sobie mnie widzieć – odparłem. – A chyba że tak. – Tym razem wypuścił nosem dym w kształcie galeonu ziejącego ogniem z armat burtowych. Poszliśmy w stronę przerzuconego na pomost trapu, lecz dziewczyna zatrzymała się kilkanaście kroków od niego. – Idź sam – poleciła. – Macie tam pewnie jakieś męskie sprawy. Wzruszyłem ramionami, gdyż nie miałem pojęcia, dlaczego mnie zaproszono. Skoro chciała zostać, czemu miałem się temu sprzeciwiać... Hjalmar już czekał i zauważyłem, iż posturą przypomina Conana Barbarzyńcę. Splotów mięśni rysujących się pod koszulą nie powstydziłby się na pewno mistrz świata w kulturystyce. Poza tym wiking miał długie jasne włosy opadające za ramiona oraz brodę splecioną w dwa warkocze. Gdy podał mi rękę, poczułem, jakby moja dłoń trafiła w objęcia kamiennego imadła. Byłem pewien, że gdyby Hjalmar zacisnął palce, to zamieniłby mi kostki śródręcza w miazgę. Na szczęście najwyraźniej nie miał takich zamiarów, gdyż objął mnie serdecznie i ucałował w oba policzki. – Przyjacielu, dobrze, że już jesteś! W jego objęciach musiałem przypominać Guliwera w uścisku któregoś z olbrzymów, więc poczułem się dużo pewniej, kiedy odstąpił na krok. – Dokąd się wybierasz na pokładzie tego pięknego okrętu? – zapytałem, ponieważ faktycznie drakkar robił ogromne wrażenie, a poza tym jakoś trzeba było zacząć rozmowę. Z doświadczenia wiedziałem, iż nie ma to jak pochwalić statek w obecności jego kapitana. Jeśli chodzi o żeglarzy, to możesz ich żony nazwać maciorami, a dzieci prosiakami, lecz darują ci, jeśli tylko powiesz kilka miłych słów o ich ukochanym jachcie. Hjalmar nie był ulepiony z innej gliny, bo rozpromienił się na sam dźwięk słowa „piękny”. – Zwie się „Kroczący po falach”. – Pogładził drewno burty pieszczotliwie, tak jakby głaskał ulubionego zwierzaka. – A płynę, by dotrzeć do krańca świata – rzekł z dumą i tęsknotą w głosie. – By odnaleźć bogów i wkroczyć do Asgardu. Ha, nie ma co, zaskoczył mnie! Ale w końcu czyż mężczyzna wyglądający jak on i dowodzący tak wspaniałym wytworem sztuki szkutniczej mógł mieć przyziemne marzenia? – Chcesz z nimi walczyć? Roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu. Od tego serdecznego gestu ugięły mi się nogi. – Nie, Aleks. Po cóż miałbym walczyć z bogami? – zapytał pobłażliwie. – Po prostu pragnę wychylić róg miodu z Thorem i wysłuchać mądrości Odyna. Pragnę zakosztować białego niczym śnieg ciała Freyi i poczuć, jak jej pełne uda drżą na moich biodrach. Właśnie po to płynę do Asgardu, Aleks. Z sercem pełnym nadziei oraz szacunku. Spojrzał na mnie i nawet jego oczy się uśmiechały. – Płyń ze mną, bracie – zaproponował.
Chciałem mu towarzyszyć. Naprawdę chciałem. Zawsze marzyłem o wielkiej przygodzie. Albo raczej o Wielkiej Przygodzie. Może gdybym się urodził w XV lub XVI stuleciu, zostałbym konkwistadorem? Jednym z tych nieustraszonych śmiałków, dla których stworzono oceaniczne bezmiary, mordercze dżungle i sięgające chmur szczyty? Może szukałbym Eldorado albo źródła wiecznej młodości? Może odkryłbym Złote Miasto i dotarł do kopalni króla Salomona? Może pokonywałbym sztormy na pokładzie śmigłej fregaty i łupił hiszpańskie galeony? Ale to były tylko marzenia czy raczej wyobrażenia. A tu i teraz miałem do czynienia z taką, a nie inną rzeczywistością. – Nie mogę – odparłem jednocześnie z żalem i bez żalu – gdyż w porcie mego świata zarzuciłem tak potężną kotwicę, że mógłbym ją wyrwać jedynie z własnym sercem. – Ho, ho, powinieneś zostać skaldem. – Znowu klepnął mnie w ramię, lecz tym razem byłem już przygotowany. – Cóż, tak bywa – westchnął. – Znasz cel mojej wyprawy? – Jak mógłbym go nie znać? W końcu to mnie powierzono drugi klucz. – Zdjął z szyi łańcuszek, na którym kołysał się srebrny kluczyk. – I teraz przekazuję go tobie, gdyż jest twoją własnością. Dwóch ludzi z załogi przyniosło nam stolik i zydle, trzeci postawił na blacie wielki dzban oraz dwa gliniane kufle. Hjalmar zaprosił, bym usiadł, po czym napełnił kufle piwem. Każdy z nich mieścił co najmniej półtora litra, więc były to nie zwykłe kufle, a monstra w kuflowym uniwersum. Wiking przyssał się do naczynia i przez chwilę słyszałem tylko sapanie i widziałem, jak gwałtownie porusza mu się grdyka. W końcu odjął kufel od ust, odetchnął głęboko, beknął i odstawił naczynie na stół. Ja nie byłem tak prędki, poza tym nie miałem ochoty się upić, a obawiałem się, iż wypite w pełnym słońcu duszkiem trzy butelki piwa mogą mnie zamroczyć. Tak więc raczej popróbowałem niż popiłem i ku swemu zdziwieniu uznałem, że piwo jest lekkie i nie pozbawione gazu. Ale smakowało jakoś dziwnie i dopiero po drugim łyku zdałem sobie sprawę, że mój brak zmysłu powonienia musiał wpłynąć również na to, jak odbieram smak. Ha, pewnie kiedyś się przyzwyczaję do napojów, które smakują tak, jakby piły je cienie tańczące na ścianach jaskini, a nie żywi ludzie z krwi i kości. Jednak tak czy inaczej byłem zaskoczony, że nie odrzuciło mnie od trunku. Kiedyś bowiem naczytałem się sporo o paskudnych normańskich piwach, które w trakcie warzenia mieszano z chwastami. W związku z tym byłem mile zdziwiony jakością napoju, przypominającego raczej Heinekena niż wyrób średniowiecznych piwowarów-amatorów. Hjarmar otarł usta i wąsy. – Pamiętaj jednak, by być ostrożnym, bracie – rzekł. – A nawet: więcej niż ostrożnym. Bowiem tej, której szukasz, pilnuje Fafnir. Powiadają, iż jest tak wielki, że jeden jego kieł mógłby służyć za włócznię rosłemu mężowi. – Smok... – szepnąłem, skojarzywszy pochodzące z germańskich legend imię ogromnego gada.
– Król smoków – poprawił mnie. – Jego mowa jest niczym miód zaprawiony trucizną, a oczy przypominają otchłań bez dna. W ogniu jego oddechu topi się najtwardsza stal. Taaak, właśnie tego mi było trzeba. Króla smoków. – Jak można go pokonać? – Zacząłem przypominać sobie wszystko, co wiedziałem z lektur oraz filmów na temat walki ze smokami. – Zaklętym mieczem? Biegłością w sztuce formułowania zagadek? Podstępem? Trucizną? Hjalmar pokręcił głową. – Wielu wierzy, iż Fafnir jest nieśmiertelny. Powiadają, że kroczył po Ziemi, kiedy na jej powierzchni nie było jeszcze życia. Z całą pewnością nie była to pocieszająca informacja. Miałem spotkać się z potworem, który przeżył epokę tyranozaurów w ten sposób, iż wcinał je na śniadanie. – Nie wierzę w nieśmiertelne, niezwyciężone potwory – powiedziałem, chcąc pewnością brzmiącą w moim głosie przekonać zarówno Hjalmara, jak i siebie samego. – Każde stworzenie ma słaby punkt. Tak ułożono świat, bracie. – Zapewne – zgodził się ze mną. – Gdyby był niezwyciężony, cóż by mu przeszkodziło zapanować nad wszystkimi istotami? Cóżby mu przeszkodziło w stopieniu bram Asgardu i strąceniu Asów z ich tronów? Miał rację, lecz w tym samym momencie pomyślałem sobie, iż możliwe, że smok sam wyznaczył sobie granice własnego królestwa, wewnątrz których jest faktycznie nie do pokonania. I niechętnie powita kogokolwiek, kto te granice przekroczy... Kto wie jednak, czy mimo wszystko nie wybierałem łatwiejszej drogi niż Hjalmar. W końcu on miał zmierzyć się z bezkresnym, niepoznanym oceanem, by wylądować u wrót Asgardu. Bez żadnej gwarancji, iż jego mieszkańcy będą z tej wizyty zadowoleni. A ja miałem przynajmniej pewność, że Alicja czeka na mnie z ufnością i miłością. Może to więc ja miałem prostsze zadanie? Ująłem dłoń hovdinga. Twardą niczym dłoń granitowego posągu. – Nie płyń na koniec świata, Hjalmarze. Na oceanie spotkasz tylko sztormy, krakeny i szkorbut. Nie dotrzesz do Asgardu. – Sensem podróży nie jest dotarcie do celu, lecz odwaga, by w nią wyruszyć – powiedział bez gniewu, z pobłażaniem w głosie. – Zwyczajni ludzie żyją z dnia na dzień, wielcy ludzie mają marzenia, bohaterowie wyruszają na podbój tych marzeń. Ja jestem bohaterem, bracie. Ty też, chociaż czasami sam o tym zapominasz. – Ja? Bohaterem? – Roześmiałem się szczerze. – W tym samym stopniu co gnany przez sztormy okręt o połamanych masztach. – Skald, istny skald! – prychnął z rozbawieniem, lecz zaraz spoważniał. – Mówiłem, że zapominasz – odparł łagodnym tonem – ale jesteś nim, bracie. Jesteś bohaterem. Czy inaczej stałbyś przede mną w zbroi jaśniejącej słonecznym światłem? Nie miałem na sobie zbroi. Jaśniejącej czy też nie. Miałem tylko brudną, skórzaną kurtkę. Powiedziałem mu to.
– Ja widzę zbroję – rzekł. – I widzę miecz u twego boku. Nie pamiętasz, jak wyciągnąłeś go, kiedy ostrze było jeszcze zatopione w kamieniu? Nie kpił ze mnie. Nie chciał mnie poniżyć ani ośmieszyć, a tylko przekonać, bym zobaczył to, co i on widzi. Albo to, co wydawało mu się, że widzi. – Bierzesz mnie za kogoś innego, Hjalmarze – stwierdziłem z autentycznym smutkiem, gdyż chciałbym być kimś, kogo opisywał. Pokręcił głową. – Nie, bracie. To ty bierzesz siebie za kogoś innego. Objąłem go i pocałowałem w brodate policzki. – Będę się za ciebie modlił – obiecałem. – Ja za ciebie też, bracie – rzekł uroczystym tonem. – Choć nie sądzę, by modlitw słuchał ktoś oprócz północnego wichru. Przecież bogowie mają lepsze rzeczy do roboty niż wysłuchiwanie naszych daremnych skomleń. Odsunął mnie na odległość wyciągniętych ramion. – Chcesz, bym udał się wraz z tobą, by nieść ratunek dziewczynce? Przyjmiesz mój miecz i moją tarczę? To była kusząca propozycja, choćby z tego powodu, że gdyby Hjalmara przenieść pod Troję, to zapakowałby Achillesa pod pachę i wyniósł z pola bitwy. Jeśli dodać do tego, iż dowodził drużyną walecznych Normanów, jego pomoc rzeczywiście mogła się okazać nieoceniona. – Nie mógłbym pragnąć lepszego towarzysza – odparłem szczerze. – Jakże bym jednak śmiał odbierać ci marzenia? To moja walka, Hjalmarze. Moja powinność. Mój dług. Moja miłość. – Byłoby łatwiej, Aleks, gdybyś się zgodził. Wyrąbalibyśmy ci drogę mieczami. Odcięlibyśmy łeb smoka i zatknęli go na włóczni. Każdego, kto stanąłby nam na drodze, wdeptalibyśmy w ziemię tak głęboko, iż nie znalazłyby go nawet karły kopiące mroczne sztolnie w skalnych trzewiach. To naprawdę, naprawdę, naprawdę była kusząca propozycja. Ale charakterystyczną cechą wielu kuszących propozycji jest fakt, iż nie można z nich skorzystać. – Lekko, łatwo i bez trudu otwierają się jedynie drzwi prowadzące do zguby – rzekłem wykradzioną komuś sentencją. – Może zwycięstwo przyjdzie tylko wtedy, gdy stanę do bitwy słaby, samotny, bezbronny i przerażony? – W ten sposób odnajduje się śmierć, bracie, a nie zwycięstwo – odparł ze smutkiem w głosie. – Może ty po prostu chcesz umrzeć, Aleks? – Ja nie mogę umrzeć – odparłem z przekonaniem. – Przynajmniej dopóki jej nie znajdę. – Rozumiem – rzekł. – Jestem ostatnim człowiekiem, który odwodziłby cię od spełnienia misji, jaką masz przed sobą. Zapewne cię zabiją. Oni. Wrogowie lub ci, których uważasz za przyjaciół.
Przemyślałem jego słowa. – Tak pewnie się stanie, ale kim bym był... – ...gdybym nie spróbował? – dokończył za mnie. – Ano właśnie. – Najpewniej zabije cię ta suka. – Wskazał podbródkiem zielonooką, która stała zbyt daleko, by usłyszeć jego głos. Byłem jednak pewien, iż nie zawahałby się powiedzieć tego, co powiedział, nawet gdyby dziewczyna znajdowała się tuż obok nas. – Wiesz o tym, prawda? – Jakoś tam wiem... Choć wolałbym nie wierzyć, że... – Tak to właśnie bywa – westchnął. – A powinieneś pamiętać, iż Odyn radził: Nie śpij w objęciach takiej, co się zna na czarach, by cię nie mogła zawrzeć w ramionach. Sam nie wyglądał na człowieka, któremu podobne eksperymenty by zaszkodziły. Nie sprawiał również wrażenia człowieka, który kiedykolwiek straciłby panowanie nad sytuacją. Ani widząc atakującego statek krakena, ani patrząc na kuszącą go ponętną kobietę. Był mężczyzną, którego nie trzeba by wiązać, by wysłuchał śpiewu syren, i który mógłby spojrzeć wprost w oczy gorgony Meduzy. – Mam wrażenie, że ona nie jest do końca moim wrogiem – rzekłem po chwili, dzieląc się z nim przemyśleniami, które od pewnego czasu mnie nurtowały. – Zapewne rzeczywiście będzie chciała mnie zabić, ale w tym wszystkim jest coś... głębszego, bardziej skomplikowanego. – Żebyś nie musiał się nad tym zastanawiać z ostrzem w sercu – burknął. – Kogo obchodzi, z jakiego powodu polują na niego wrogowie? Jaka to różnica dla trupa, czy zabito go z żądzy zysku, miłości, rodowej nienawiści, czy może przez przypadek? Trup to trup i tylko Odyn umiał tak pisać runy, by gadać z wisielcami. – Znając motywy wroga, można próbować przewidzieć jego działania – odparłem. – Obyś miał rację – powiedział ze szczerą nadzieją w głosie. – Choć wolałbym, byś pozwolił mi iść ze sobą. Nie dasz rady temu wszystkiemu, co cię czeka. Zginiesz, bracie. Z ustami pełnymi krwi i oczami pełnymi rozpaczy. Tu nawet nie przylecą po ciebie Walkirie... – I kto w tym towarzystwie powinien być skaldem? – zaśmiałem się, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. Potem spoważniałem. – Kocham cię – rzekłem. – Nie wiem dlaczego, gdyż znam cię zaledwie od kilku chwil, ale kocham cię, Hjalmarze. Kocham cię jak starszego, mądrzejszego brata. Kocham cię, jak brata, któremu się zazdrości. Jesteś silniejszy. Jesteś przystojniejszy. Jesteś tak mocny, że mogłeś przekonać ludzi, by popłynęli z tobą w ten szaleńczy rejs. Masz wszystko to, o czym zawsze marzyłem... Przyglądał mi się z namysłem, uwagą i chyba nawet czymś na kształt rozrzewnienia. – Pochlebiasz mi. Ale pomyśl, czy znalazłbym w sobie dość siły, by wytrzymać tortury, które ty wytrzymałeś? Czy wykrzesałbym z siebie tyle woli, by odrzucić pomoc ludzi, którzy
wyrąbaliby drogę przede mną? Czy mógłbym kiedykolwiek marzyć, by miłość do drugiego człowieka otaczała mnie na podobieństwo świetlistej aury? To nie ja jestem twoim bohaterem, bracie. Ty jesteś moim! – I ty w to nie wierzysz, i ja w to nie wierzę – zaśmiałem się. Nie zawtórował mi. – Kiedyś przyjdzie czas, iż zrozumiesz – powiedział spokojnie. – Jeszcze nie napisano pieśni, które będą opiewać twoje czyny. Ale zaufaj mi, że będą piękne. – Dziękuję. – Za co? Nie ja je będę pisał. – Dziękuję, że we mnie wierzysz. Pokręcił głową i spochmurniał. – Nie wierzę, że dojdziesz do celu. Ja tylko wierzę, że będziesz szedł do niego godnie. Czasem nie trzeba zarżnąć smoka, by stać się bohaterem. Czasem wystarczy jedynie zaśmiać mu się prosto w paszczę i spłonąć ze śmiechem na ustach. Bo powiedziano przecież: Niemądry myśli, iż żyć będzie wiecznie, gdy się przed bojem ustrzeże. Lecz starość nie da mu pokoju, choć mu oszczepy go dadzą. – Nie idę tam, żeby umrzeć – odparłem ostrym tonem. – Ze śmiechem, czy bez śmiechu. Idę, żeby ocalić dziewczynkę, którą kocham. A nawet, gdybym jej nie kochał... Po prostu spłacę dług. – Godną jest rzeczą spłacać długi – przyznał. – A skoro tego właśnie pragniesz... – Potem uśmiechnął się do własnych myśli: – Czy chciałbyś, bym powiedział bogom coś od ciebie, kiedy dotrę już do Asgardu? – Nie. Chyba nie. A może...? – zawiesiłem głos. – Pomyśl o mnie, kiedy Freya otoczy cię już swymi śnieżnymi udami. Roześmiał się gromko. – Spróbuję! – obiecał. – Znaczy chodzi mi o to, byś pomyślał, że chciałbym być na twoim miejscu, a Boże broń, nie o tym, że JA jestem na jej miejscu... Zatoczył się aż pod maszt, rżąc niczym koń. – Masz moje słowo, bracie – parsknął. Potem skinął na jednego ze swych ludzi, kolejnego mężczyznę o posturze gladiatora. Ten podał mu podłużny przedmiot owinięty w płócienny zawój. – Przyjmij ten miecz – rzekł Hjalmar, odkrywając spod materii rękojeść i ostrze. – Wykuł go Harald Zręcznopalcy, a wierz mi, że nie było na świecie bieglejszego płatnerza niż on. – Mówiłeś, że mam miecz. Mówiłeś, że go widzisz. – Wiedziałem, iż w moim głosie zabrzmiał wyrzut. Być może gdzieś pomiędzy wypowiadanymi słowami ukryłem zdanie: „oszukałeś mnie”, choć rozumiałem, że jeśli nawet było to oszustwo, to wypowiedziane w najlepszych intencjach.
– Owszem, masz – zgodził się. – Ale co ci po nim, skoro go nie dostrzegasz? Trudno ukryć, iż miał rację. Albo zwidy. Niemniej wychodziło na jedno: u mojego pasa nie kołysał się miecz, a Hjalmar chciał zmienić ten, niegodny mężczyzny, stan. Wyciągnął przed siebie obie dłonie. Ostrze migotało czerwonym blaskiem, a przez całą jego długość biegły runy głoszące „Zabójca smoków”. Zdziwił mnie fakt, że odczytałem te runy, chociaż przecież powinny dla mnie wyglądać równie zrozumiale co rządek bezładnie rozrzuconych patyczków. I wtedy przypomniało mi się ostrzeżenie kruka, który mówił, by w Mieście niczego i od nikogo nie przyjmować w prezencie. Zatem sprawę trzeba było rozegrać zręcznie, by nie obrazić serdecznie usposobionego wikinga. – Odyn w swej niezmiernej mądrości powiedział niegdyś: Jeżeli masz przyjaciela, któremu wierzysz i życzliwości się spodziewasz, otwórz mu swą duszę, i dary wymieniaj. Pozwól więc, że ofiaruję ci coś w zamian za ten piękny oręż. Nie będzie to nic choć w dziesiątej części tak cennego, gdyż w tym świecie jestem człowiekiem bez majątku i bez ziemi... Pokiwał głową, jednak wiedziałem, że to kiwnięcie odnosi się do słów Odyna, a nie do podsumowania mej marnej kondycji finansowej. Sięgnąłem do kieszeni po telefon komórkowy. Nowy model z obowiązkowym aparatem fotograficznym, kamerą oraz dyktafonem. – Zapiszesz nim słowa wypowiadane przez innych ludzi i zachowasz pamięć obrazów, które widziałeś. Ten przedmiot namaluje portret Freyi lepiej niżby uczynił to najlepszy artysta. Uwieczni też mądrości wypowiedziane przez Odyna i po latach pozwoli ci przypomnieć sobie, jak hucznie bawiono się w radosnej Walhalli. – Ha! – W głosie Hjalmara usłyszałem niedowierzanie. Ku mojemu zdumieniu błyskawicznie nauczył się nie tylko robić zdjęcia, ale również kasować je oraz obsługiwać kamerę. Szczerze mówiąc, nauczył się tego o wiele szybciej niż ja sam, kiedy cierpliwy serwisant tłumaczył mi, z jakich ikon oraz przycisków należy korzystać. – To dar godny wielkiego człowieka – rzekł na koniec i pieczołowicie schował aparat w zanadrze. Ja zaś przypasałem miecz. O dziwo, wyglądał teraz zupełnie inaczej. Nie jaśniał nieziemskim blaskiem ani nie był otoczony czerwoną poświatą, mającą wyraźnie dawać do zrozumienia, że oto jest oręż, który posiada magiczne właściwości. Runy wygrawerowane na klindze gdzieś zniknęły. To był solidny kawał żelastwa mogący się zamienić w morderczo skuteczne narzędzie w ręku doświadczonego wojownika. Ale nie był to oręż, który sam pokona smoka niczym bajkowe kije-samobije. Domyśliłem się, że tkwiła tu pułapka, z istnienia której zapewne nie zdawał sobie sprawy nawet Hjalmar. Któż bowiem wie, czy nie byłbym zbyt śmiały, dzierżąc w dłoni oręż, na którego ostrzu wypisano dumne słowa
„Zabójca smoków”? W końcu kruk ostrzegał, by nie przyjmować darów, i jak na razie jego ostrzeżenie zdawało się mieć ręce i nogi. Nie podejrzewałem, żeby przyjacielsko usposobiony wiking (ja go zresztą również polubiłem od pierwszego wejrzenia) knuł przeciwko mnie złowieszczą intrygę. Pułapką był sam dar, a nie osoba go wręczająca. Jeśli to rzeczywiście była pułapka. Bo, patrząc z drugiej strony, może miecz naprawdę był magiczny, lecz magię zachowywał tylko jako dar, a nie jako przedmiot handlu? I sam, proponując wymianę, zrujnowałem tkwiącą w nim moc? A intrygę uknuł kruk, budząc we mnie nieufność i skłonność do podejrzewania wszystkich o złe intencje? Ha, mogłem jedynie gubić się w domysłach i zawierzyć własnej intuicji. Na razie trzeba było jednak pożegnać Hjalmara, gdyż obaj mieliśmy wiele do zrobienia. Uścisnęliśmy się po raz ostatni i po raz ostatni życzyłem mu powodzenia we wszystkim, co zamierza. Potem wróciłem do czekającej przy pomoście zielonookiej i wziąłem ją pod rękę. – Co teraz? – spytałem. – Ostrzegł cię przede mną? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Ostrzegł – odparłem zgodnie z prawdą. Pokiwała głową. – Dobry przyjaciel – stwierdziła. – A nie pomyślałeś nigdy, że śmierć z mojej ręki byłaby dla ciebie czymś lepszym niż odnalezienie Alicji? – Bo? Wolnym krokiem, trzymając się za ręce, szliśmy w stronę rynku. Z daleka mogliśmy wyglądać niczym para zakochanych, która udała się właśnie na beztroski spacer w niedzielne popołudnie. Jak bardzo pozory mogą mylić! – Bo ona jest demonem, Aleks. Jest stara. W jej wypadku słowa „stara jak świat” nie są przesadą. Trochę ją bawisz, pewnie trochę rozczulasz, najprawdopodobniej nawet trochę cię lubi na swój dziwny, nieludzki sposób. Jesteś jej ulubionym zwierzakiem. Do czasu, kiedy nie znajdzie sobie następnego. Mówiłem już, że człowiek powinien wysłuchiwać bez urazy prawdy, nawet jeśli jest to prawda, która należy do kogoś innego. Dlatego nie obraziłem się ani nie dotknęło mnie to, co mówiła. Miała prawo do własnego oglądu rzeczywistości, możliwe też, iż dysponowała przesłankami każącymi jej myśleć tak, a nie inaczej. Ja jednak zachowywałem prawo do własnych myśli i własnych osądów. A one znacznie się różniły. – A nawet gdyby? – spytałem przekornie. – Przecież nie chodzi mi tylko o to, iż chcę ją ratować. Chcę ratować siebie. Chcę móc popatrzeć w lustro. I kiedy zobaczę w nim własną twarz, wtedy pomyślę, że nie jest to twarz zdrajcy. – Ohoho, znowu zebrało nam się na patos, prawda? – Rozsądnie serwowany jest jak przyprawa. Dodaje smaku. – Pewnie – zgodziła się ironicznym tonem. – Co teraz? – powtórzyłem.
– Czas, żeby pojawił się właściciel trzeciego klucza – powiedziała. – Może trzeba będzie zanurkować po niego w śniegu, hmmm? – Zmrużyła oczy. – W śniegu? – powtórzyłem, a potem zrozumiałem, co miała na myśli. – Och... – dodałem. – Och, och, och – przedrzeźniła mnie. – Na szczęście pozbyłem się pokus – odparłem lekkim tonem. – Już dawno temu. To by było prostackie, nieprawdaż? Takie działanie na najprostszych instynktach, czy próba zagrania na dawnych nałogach. – Zazwyczaj proste lub nawet, jak mówisz, prostackie metody są nadspodziewanie skuteczne – rzekła. – Ale nie wiem. Tak sobie tylko podejrzewam. W każdym razie musisz zdobyć trzeci klucz. – Ciekawe, czy potem będą kolejne niespodzianki – rzekłem ironicznie. – Założę się, że będą. – Zaśmiała się i w tym śmiechu zabrzmiała jakaś nieprzyjemna nuta. A może tylko wydawało mi się, że zabrzmiała? Spojrzałem w górę i zobaczyłem na niebie wielki biały, puszysty obłok. Przypominał gigantyczną górę bitej śmietany zawieszoną na firmamencie. Tyle że kształtem do złudzenia przypominał klucz. Od podstawy obłoku odchodziła strzała wyraźnie wskazująca jeden z budynków stojących przy rynku. – Popatrz – poprosiłem zielonooką. Powiodła wzrokiem w ślad za moim spojrzeniem i klasnęła w dłonie. – Nie spodziewałam się czegoś tak efektownego! – Wskazówka jest bardziej niż jasna – odparłem. – Idziemy? – Nogi mnie bolą – mruknęła i przysiadła pod ścianą. – Idź sam, a ja sobie odpocznę. Byłem pewien, że kłamie. – No co chcesz? – Spojrzała na mnie z uśmiechem. – Dziewczyna, którą ujeżdża się tyle godzin, ma prawo do bólu nóg. Hmmm? – Oczywiście – odparłem spolegliwie, gdyż wiedziałem, że nie odwiodę jej od pomysłu odpoczynku. – Będziesz tutaj czekała? – Jasne. Tylko się pospiesz. Dom wskazywany przez strzałę z chmur nie wyróżniał się niczym szczególnym na tle innych budynków. I dopiero, gdy zbliżyłem się do samych drzwi, dostrzegłem, że nad nimi zawieszono coś w rodzaju tarczy herbowej, w obrębie której znajdowały się słońce, księżyc oraz gwiazda. Zastukałem, lecz ponieważ nikt nie otwierał, nacisnąłem klamkę i wszedłem do zagraconej sieni. Sam nie wiem dlaczego, ale wiedziałem, gdzie mam się kierować. Skręciłem do pokoju położonego na lewo od korytarza. Profesor siedział przy biurku opierającym się na czterech nogach, które wyglądały tak, jakby cztery grube węże zaplotły swe ogony przy blacie, na dole podpierając się rozpłaszczonymi łbami o puszysty dywan. Kiedy podchodziłem, wydawało mi się, że
wszystkie cztery łypnęły na mnie złośliwymi, małymi oczkami. Pewnie były wściekłe, że kazano im tkwić w tak niewygodnej pozycji. Natomiast sam profesor nie uniósł nawet głowy zza sterty papierzysk. – Witaj – powiedziałem, przystając może ze dwa metry od biurka. Jakoś nie chciałem znaleźć się za blisko wężowych łbów. Nie wyglądało, co prawda, by biurko miało nagle w cudowny sposób ożyć, ale ostatnio widziałem już dziwniejsze rzeczy. Niestety, ostatnio również dziwniejsze rzeczy próbowały mi wyrządzić krzywdę. Profesor, dopiero kiedy usłyszał moje słowa, podniósł głowę. – Spójrz tylko na siebie – burknął z wyraźnym niesmakiem. Nie zrobiłem mu tej przyjemności, by przyglądać się samemu sobie, zresztą zapewne wcale się tego nie spodziewał, a zdanie miało być jedynie początkiem konwersacji. Moja opinia na temat tego zdania najwyraźniej go nie interesowała. – Kurtka cała w strzępach, nawet się nie umyłeś... – Pokręcił głową. – Kiedy ostatnio przeglądałeś się w lustrze? – Dawno – odparłem zgodnie z prawdą. Zrobiło mi się trochę nieswojo, chociaż przecież teraz nie miałem szans, by czuć coś w rodzaju niemiłego zapaszku wydzielanego przez przepocone, długo niezmieniane ubranie. Zdałem też sobie sprawę, że przepłukanie ust w gospodzie pewnie nie do końca odświeżyło mój oddech. – Właśnie! – profesor niemal się ucieszył na swój zgorzkniały sposób. – Jak ty trwonisz życie, Aleks! – kontynuował, przypatrując mi się zza okrągłych szkieł. – Jesteś taki sam jak twoja matka i cała jej rodzina. Właśnie w nich się wdałeś. Ciągle tylko ten rozrywkowy tryb życia, prawda? Dziewczyny, przyjątka, wódka, narkotyki, hmmm? Aż mi wstyd, że nosimy to samo nazwisko. A masz je szanować! – Stuknął pięścią w blat na tyle mocno, że stojąca na nim szklana kula drgnęła. Zatopiony w niej model Układu Słonecznego zaczął wirować. – Nawet nie skończyłeś studiów. Kim ty chcesz być bez studiów. Sprzątać ulice? – Żadna praca nie hańbi – odpowiedziałem, niezgodnie z własnymi przekonaniami, ale ot tak, żeby zrobić mu na złość. – Pewnie, bo po to cię wychowywałem – burknął – żebyś hańbił nasze nazwisko. – Na twoim miejscu uważałbym ze słowem „wychowywać” – odrzekłem, ale chyba mnie nie usłyszał. – Zabrałbyś się do poważnej pracy – rzekł. – Pomyślał o domu. Skończyłeś czterdzieści lat, a wyglądasz jak lump. Przynajmniej w dwóch kwestiach miał rację. Skończyłem czterdzieści lat i teraz, w tym właśnie momencie, rzeczywiście wyglądałem jak lump. Ale miałem poważną pracę, o czym profesor zapewne nie wiedział. Chociaż zastanawiałem się, czy dla niego – badacza pustki pomiędzy gwiazdami – pisanie scenariuszy było w ogóle poważnym zajęciem. Zapewne tak samo poważnym jak fikanie kozłów w cyrku czy spacerowanie po linie ze sztucznym ogniem
w zębach. Przecież sam zajmował się kwestiami tak hermetycznymi, że aby zrozumieć choć stronę z jego książki, należało poświęcić wiele godzin na lekturę słowników oraz encyklopedii. Nie mógł więc szanować ludzi piszących w ten sposób, że zdania z ich utworów w niczym nie przypominały wielokroć splecionych węży, usiłujących połknąć własny ogon. – Mam ważną misję do spełnienia – wyjaśniłem, lecz dla mnie samego to zdanie zabrzmiało słabo, nieprzekonująco i w dodatku z jakimś wyraźnie wyczuwalnym, sztucznym zadęciem. Przecież tak właśnie mówili bohaterowie kiepskich powieści. „Mam ważną misję do spełnienia”, a potem ujmowali w dłoń „ostry jak brzytwa” miecz i wskakiwali na grzbiet „wiernego rumaka”, kierując się w stronę „bezdennej otchłani” lub „mrocznej pustki”. Oczywiście wszystko po to, by „wyzwolić świat z mocy ciemności”. Dziewojom, kiedy były przerażone „serca trzepotały jak skrzydła konającego ptaka”, a negatywni bohaterowie przypatrywali się światu „oczami niczym czarne studnie”. – Aleks, dopiero co wyszedłeś z kliniki. O jakiej misji mówisz? – Tym razem głos profesora zabrzmiał nieco łagodniej. Może nawet z odrobiną współczucia. Zamrugałem i wstrząsnąłem głową, zastanawiając się, o co mu chodzi. Owszem, trzy lata temu trafiłem do szpitala ze złamanym nosem i wstrząśnieniem mózgu (co było efektem zajmującej konwersacji z ojczymem Alicji), ale spędziłem tam ledwie jeden dzień. – Z kliniki? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – Znowu masz luki w pamięci? – westchnął ciężko, jak wzdycha ktoś, kogo najgorsze przewidywania właśnie się spełniają. – Byłeś pół roku na odwyku. Pół roku w szpitalnym pokoju, za który płaciłem niczym za pięciogwiazdkowy hotel. Potem zniknąłeś na kilka tygodni i teraz się pojawiasz. Znowu brałeś? – Co takiego? – Znowu brałeś narkotyki? Znowu pijesz? Znowu masz halucynacje? Chyba zadaję ci proste pytania, chłopcze? Od trzech lat nie brałem narkotyków. Piłem? No, owszem piłem. Tak jak się pije w moim środowisku. Ale nie uchodziłem za wyjątkowego degenerata, a historii o moich ekscesach nie opowiadano w towarzystwie. Bo i nie było o czym opowiadać. – Nie... – Na nowo usłyszałem, jak zdumiewająco słabo brzmi mój głos. Usiadłem w fotelu obok biurka. Dziwne, nie pamiętałem, żeby stał tu wcześniej. A teraz był. Z wygodnym siedzeniem i wysokim, miękkim oparciem. Wszystko w kolorach ciepłej czerwieni oraz starego złota. Miałem wrażenie, iż przedtem biurko znajdowało się pośrodku pustki, tymczasem teraz wyraźnie dostrzegałem, że stało w dużym pokoju, w którym na licznych półkach tłoczyły się tysiące książek. Znajdował się w nim jeszcze stolik i lampa, która zdawała się, przechylona, z troską przyglądać naszemu spotkaniu. Nie miałem też pojęcia, dlaczego jeszcze niedawno nogi biurka przypominały mi wężowe ciała. To były
przecież solidne, dębowe nogi, lekko zgrubiałe pod blatem i zwężające się ku podłodze. Węży nie przypominały, nawet jeśli ktoś miał bujną wyobraźnię. – Oczywiście, że nie – odparł tonem wskazującym, iż nic a nic mi nie wierzy i żadna siła nie będzie zdolna skłonić go do zmiany zdania. Podał mi filiżankę pełną parującej herbaty. Obok leżał talerzyk z dwoma ciastkami przypominającymi wielkie złote talary. Ich krawędzie niemal dotykały kałuży rozlanej wokół borówkowej konfitury. Umoczyłem usta w herbacie, ostrożnie, żeby nie oparzyć sobie warg. Nie miała aromatu, a smakiem przypominała wygotowaną trawę. No, ale to już nie była wina gospodarza, lecz skutki nieszczęsnego handlu z imć Leanderem von Rax... – Co zamierzasz zrobić ze swoim życiem? – Profesor poprawił okulary na nosie i przyglądał mi się uważnie. Tym razem w jego głosie nie było zwyczajowej niechęci, pojawiła się nawet nieoczekiwana nuta zatroskania. – Zrobiłem karierę – rzekłem. – Nie muszę robić nic poza tym, co robię. Napisałem scenariusz... Machnął dłonią, jakby odpędzał muchę. Wiedząc, że co prawda jej nie trafi i mucha za chwilę wróci, ale tak przecież nakazywała konieczność. – Sądziłem, że dałeś spokój tym dziecinnym mrzonkom. – Zarobiłem dużo pieniędzy... – I gdzie one są? – Jak to gdzie? W banku... No w banku... A gdzie mają być? – Oczywiście. W banku. Może zadzwonisz i sprawdzisz stan konta? – Podał mi czarną słuchawkę telefonu. Dzwoniłem do banku dziesiątki, jeśli nie setki razy. To przez telefon załatwiam wszelkie przelewy, reklamacje, zamawiam kuriera z gotówką, jeśli jest mi właśnie potrzebna. Ten numer znałem na pamięć, lecz w tej chwili zniknął gdzieś w pustce. – Na początku było osiemset jeden? – spytałem, jakby mógł mi odpowiedzieć. – Tak, tak, osiemset jeden. Potem... potem... Potem były jakieś piątki, zera albo jedynki. Ale w jakiej kolejności?! Jak mogłem zapomnieć numer, którego zapamiętanie nie przekraczałoby nawet możliwości debila? – A nazwa twojego banku? – zapytał życzliwym tonem. – Może chociaż to pamiętasz? Oczywiście, że pamiętałem. Przecież miałem konta w dwóch bankach. Jedno lokacyjne, drugie na żądanie. Ostatnio w telewizji znany aktor reklamował mój bank. Jednak jego nazwa zasnęła mi gdzieś pod językiem i nie byłem w stanie jej obudzić, chociaż bardzo się starałem. – Cholera – mruknąłem, pocierając usta dłonią, jakby ten dotyk mógł wydobyć słowa na powierzchnię. – Cholera jasna! – Taaak – westchnął z satysfakcją, świadczącą, że wydarzenia toczyły się idealnie zgodnie z harmonogramem, który wcześniej opracował. – Nie mogę, nie mogę... – Pstryknąłem palcami i zmrużyłem oczy, lecz uśpione słowa nie
ocknęły się z drzemki. – No dobrze. Dajmy więc spokój twoim tajemniczym bogactwom przechowywanym w bankowych sejfach. – Nawet nie silił się, by ugasić w głosie ironię. – Ale wspominałeś coś o misji, Aleks. Jaka to misja? – Mam ratować pewną dziewczynkę – powiedziałem szybko, gdyż na tym gruncie czułem się pewnie. – Dziewczynkę, która niedawno bardzo mi pomogła. Muszę ją... – Urwałem, nie wiedząc, jak mam to wszystko wyjaśnić. – Musisz ją...? – poddał. – Wydobyć z niewoli. Westchnął. Teatralnym westchnieniem, które, gdyby był aktorem, usłyszałby nawet widz w ostatnim rzędzie. – Kto ją uwięził? – W zasadzie... W zasadzie nie wiem... – A gdzie jest? – No właściwie, to... – Mam nadzieję, że zawiadomiłeś policję? – Policję? – zapytałem głupio. – Kiedy przepada człowiek, obojętnie, dorosły czy dziecko, zwykle zawiadamia się policję. Zrobiłeś to, prawda? Zapewne szukają już jej, skoro twierdzisz, że tak bardzo ci na niej zależy. A może jak zwykle okazałeś się zupełnie nieodpowiedzialny? – To nie tak... – Ty naprawdę jesteś pozbawiony uczuć wyższych. Albo rozumu. Albo, i to wydaje mi się najbardziej prawdopodobne, jednego, i drugiego. – Poczekaj, nic nie rozumiesz! – To miało być ostre, mocne wejście w zdanie, a tak naprawdę zaprotestowałem tak słabo, iż mój protest rozbił się w błysku jego szkieł, zanim doleciał do celu. – Ja jej przecież szukam. – Tutaj? Rzeczywiście. Jeśli szukałem kogoś, to przecież ten ktoś nie mógł akurat siedzieć w bibliotece u profesora. Więc właściwie, po co do niego przyszedłem? – Ktoś ci pomaga? – kontynuował przesłuchanie. – Pomaga? – W poszukiwaniach – wyjaśnił spokojnie, starając się ani gestem, ani tonem nie dać do poznania, jak bardzo nuży go mój kretynizm. – Tak. Kruk! – ucieszyłem się, że znalazłem wreszcie punkt zaczepienia. – Czarny kruk, który mówi ludzkim głosem. Aha, i dziewczyna... Pochylił się w moją stronę. – Proszę, mów dalej. – Spotkałem ją w lesie – dokończyłem. – Ona jest przewodnikiem.
– I przyprowadziła cię właśnie tutaj? Nie sądzisz, że gdyby była rozsądna, zaprowadziłaby cię na komisariat? Albo chociaż do agencji detektywistycznej? – Policja nic by tu nie pomogła. – Zdobyłem się na bardziej stanowczy protest. – Dziecka pilnuje smok. – Aha! Dziecka pilnuje smok – powtórzył i dolał sobie herbaty z imbryczka. – Na pewno nie zła czarownica? – Smok – odparłem, lecz sam ledwo usłyszałem własne słowa. – Ma na imię Fafnir. – Fafnir jest imieniem smoka znanego z germańskich legend – rzekł mentorskim tonem. – Smok ten został pokonany przez Zygfryda, który to Zygfryd wyciął mu serce i wykąpał się w jego krwi. Mówisz o tym samym Fafnirze, Aleks? Tym potworze z bajek? – No nie... nie wiem... – Zreasumujmy to, co usłyszałem. Twierdzisz, że jesteś znanym i bogatym autorem, ale dziwnym trafem nie znasz ani nazwy własnego banku, ani telefonu do niego. Mówisz, że wysłano cię w misji ratowania jakiegoś dziecka, ale nie wiesz, kto je uwięził ani gdzie ono jest. Żeby znaleźć swoją przyjaciółkę, korzystasz z pomocy gadającego kruka oraz poznanej w lesie dziewczyny, wszystko w tym celu, by dotrzeć do smoka. Czy wiernie powtarzam twoje słowa? W zasadzie powtarzał je wiernie, lecz w jego ustach to wszystko brzmiało niczym opis halucynacji pacjenta, spędzającego życie na oddziale zamkniętym szpitala dla bardzo, bardzo nerwowo chorych. – W takim razie, Aleks, ja pozwolę sobie opowiedzieć ci inną historię i wysłuchaj mnie spokojnie. Skinąłem głową na znak, że się zgadzam. – Przeżyłeś załamanie nerwowe spowodowane między innymi rabunkowym trybem życia, jakie prowadziłeś przez ostatnie lata. Od pół roku leczysz się w klinice psychiatrycznej, gdzie lekarze starają się wydobyć cię nie tylko z uzależnień, ale również z szeregu nad wyraz nieprzyjemnych halucynacji, które cię nękają. Mam ci pokazać rachunki, które co miesiąc opłacam? – Ty nie żyjesz – zaprotestowałem cicho. – Byłem na twoim pogrzebie. – Pewnie w takim samym stopniu nie żyję, co realne są twój kruk i twój smok – zakpił. – To tylko koszmary, Aleks. – Poklepał mnie po ramieniu. – Bo powiedz, co jest bardziej prawdopodobne? To że jesteś pacjentem kliniki, dodajmy, pacjentem wymagającym troskliwej opieki oraz zaawansowanej terapii, czy to że jesteś bohaterem walczącym z bajkowymi potworami? Na ile jest prawdopodobne, że wyruszasz do boju przeciwko potężnemu smokowi? Bardziej prawdopodobne niż to, że jesteś ciężko chory, a lekarze walczą o wyzwolenie twego umysłu z sideł, jakie sam na siebie zastawiłeś? Podróżujesz z gadającym krukiem i co jeszcze? Wyciągnąłeś miecz z głazu? A może umiesz latać lub masz w oczach promienie Roentgena?
Przyglądałem mu się, lecz w rzeczywistości niewiele widziałem. Wszystko, co mówił, wydawało się sensowne. Złośliwe, może trochę lub bardzo niesprawiedliwe, ale jednak sensowne. – Jestem naprawdę chory? – spytałem, opuszczając wzrok. – Tak bardzo? Zaraz! – ożywiłem się nagle, gdyż przypomniałem sobie trzech ludzi spotkanych na ciemnej ulicy. – Przecież torturowali mnie! Boże, pamiętam, że wyrywali mi zęby i przypalali... – Nie widzę, żebyś miał jakieś rany – przerwał. Dobrze wiedziałem, że nie mam żadnych ran, ale pomacałem palcami szczękę, jakby chcąc się upewnić, że obie jedynki są na swoim miejscu. Oczywiście były. – Wszystkie ślady zniknęły, kiedy pojawił się kruk – wyjaśniłem. – Pewnie zniknęły w tej samej czarnej dziurze, w której przepadło twoje konto – zażartował, choć wyraźnie widziałem, że jest zmartwiony. Długą chwilę przypatrywał mi się zza szkieł. – Zjedz ciasteczka, Aleksiu – zaproponował wreszcie łagodnie. – A potem wrócisz do kliniki. Pomogą ci. Zadzwoniłem już po lekarza. – Nie, nie rozumiesz... – Pokręciłem głową. – To wszystko jest, było. Ja doskonale pamiętam, że... – Czy nie na tym polegają halucynacje? Na tym, iż zastępują nam realny, rzeczywisty i namacalny świat. Nie mam racji, doktorze? Odwróciłem się i dostrzegłem, że za moimi plecami stoi niewysoki, szpakowaty mężczyzna w białym kitlu. W prawej dłoni trzymał walizeczkę w kolorze pustki pomiędzy gwiazdami. Miał sympatyczną, zatroskaną twarz. – Właśnie tak. Dzień dobry, Aleks. – Uśmiechnął się do mnie, chociaż zdawałem sobie sprawę, że ten uśmiech przyszedł mu z trudem. – Musisz z tym walczyć. Możesz pokonać chorobę jedynie wtedy, kiedy zdasz sobie sprawę z jej istnienia. – Położył mi na ramieniu dłoń. – Stworzyłeś rolę bajkowego bohatera, przychodzącego z pomocą uciśnionym, i starasz się grać tę rolę najpiękniej, jak potrafisz. Dlatego, że twój umysł broni się przed zaakceptowaniem niewygodnej rzeczywistości. Ale nie tędy prowadzi droga, Aleks. Musisz walczyć z koszmarami, które starają się zastąpić ci realny świat. I które są tym groźniejsze, im bardziej atrakcyjne. Bohaterstwo nie polega na walkach z bandytami, podróżach po bajkowych krainach, potyczkach ze smokiem i ratowaniu uciśnionych. W twoim wypadku, Aleks, bohaterstwem jest codzienna terapia. Codzienne rozmowy z ludźmi, którym na tobie zależy, systematyczne przyjmowanie leków. Położył na stole neseser i rozpiął zamek. Wyciągnął strzykawkę z seledynowo opalizującym płynem. – Pamiętaj, że czasami dowodem heroizmu jest umiejętność prowadzenia zwyczajnego życia w zwyczajnym, codziennym świecie. Nie musisz być latającym na smoku bohaterem, pogromcą demonów i czarownic ani genialnym magiem, by zyskać sobie szacunek ludzi.
Przyjrzał się strzykawce pod światło, nacisnął tłok i poczekał, aż z igły skapnie kropelka płynu. – Dostaniesz coś na uspokojenie – zapowiedział. – Łagodny środek, który pozwoli ci usnąć. A od jutra zaczniemy na nowo terapię. Wszystko będzie dobrze, Aleks. Uwierz mi. – Nie zmarnuj sobie życia, synu – powiedział profesor, wznosząc wskazujący palec. Miał rację. Życie jest tak krótkie, iż nie powinno się z niego uronić ani jednej chwili. Bo kiedyś, przed obliczem Boga, zapłacimy za wszystkie otrzymane talenty, które zmarnowaliśmy i zaprzepaściliśmy. – Aleks – usłyszałem dochodzący z oddali głos zielonookiej – mój ojciec też kiedyś powiedział, że marnuję swoje życie. Podniosłem głowę. Dziewczyna stała przy półce z książkami. Migotała jakby stworzono ją z porannej mgły zmieszanej z promieniami wschodzącego słońca. Przez jej ciało mogłem odczytać tytuły woluminów. – I co w związku z tym się stało? – spytałem, chociaż nieszczególnie interesowała mnie odpowiedź. – Nic. Po prostu je zabrał. – Zamilkła, jakby czekając, żeby słowa, które wypowiedziała, dotarły do mnie. – Nie pozwól zabrać swojego. Jakie jest, takie jest, ale jest twoje. – Nie pozwolę – obiecałem. – Aleks, wróć do nas chłopcze. – W głosie lekarza słyszałem zaniepokojenie. – Aleks! Tu nikogo nie ma. W pokoju jesteśmy tylko ty, ja i twój ojciec. Nie rozmawiaj z wytworami swojej imaginacji, bo się pogrążysz! Broń się, Aleks! Wstałem z fotela. Zielonooka stawała się coraz mniej przejrzysta, a w zamian za to otoczenie wokół niej powoli traciło na wyrazistości. Dostrzegłem, iż jedna z nóg biurka pełznie w moim kierunku, by oplątać mi stopę. – Tracimy go! – Krzyk doktora dobiegał jak zza grubych drzwi. – Tracimy go! I wtedy zrozumiałem, gdzie schowano trzeci klucz. Chwyciłem w dłoń szklaną kulę i cisnąłem ją prosto w ścianę. Kula rozprysła się z żałosnym jękiem tłuczonego kryształu, a w moje palce wpadł ostatni, złoty kluczyk. *** – Już po wszystkim. – Zielonooka poklepała mnie po ramieniu. Staliśmy na środku pustej uliczki prowadzącej w stronę rynku. – Wreszcie możemy wyjść. – To było takie realne – szepnąłem. Wiedziałem, że od tej pory nie raz i nie dwa będę się zastanawiał, co jest prawdą, a co wytworem mojej imaginacji. Może naprawdę leżę teraz na łóżku w klinice psychiatrycznej? Nafaszerowany lekami, przypięty pasami i pogrążony w letargu? Śniący jakiś bezsensowny sen o wielkich przygodach, dramatycznych wyborach, ogromnym poświęceniu i słodkim
uczuciu? Może naprawdę zrezygnowałem z możliwości stania się panem Piotrem i pozostałem wiecznym Piotrusiem, wędrującym do Nigdy-Nigdy zawsze, kiedy tylko świat rzuca kłody pod nogi? Skąd miałem wiedzieć, że dziewczyna obok mnie nie jest jedynie tworem obłąkanego umysłu, a misji ratowania Alicji nie wymyśliłem tylko po to, by nie mierzyć się z rzeczywistymi problemami życia? Bo może łatwiej walczyć ze smokami w czarodziejskim świecie, niż zmagać się z prozą codzienności? Z brakiem stabilizacji, szacunku, uznania i miłości, z ratami za kredyty, z wiecznym debetem na koncie, z siermiężną, ponurą, przytłaczającą rzeczywistością. Z tym pyskiem nicości, o którym pisał Herbert, a który to pysk otwiera się coraz szerzej, pochłaniając nasze marzenia, ideały, dążenia, wizje przyszłości? Może po prostu siedziałem w swojej klitce, której okna wychodziły na podwórkostudnię i tak długo poprawiałem wymarzony scenariusz, który miał być przepustką do sławy, aż wreszcie sfiksowałem? Zielonooka uszczypnęła mnie w przegub dłoni tak mocno, że jęknąłem i spojrzałem na dziewczynę trochę zły, a trochę zaskoczony. – Naprawdę jestem – powiedziała poważnie. – Naprawdę, naprawdę... Albo właśnie w klinice wkłuto mi w żyłę igłę kroplówki, przemknęło mi przez myśl. – Dlaczego to zrobiłaś? – Zwróciłem wzrok w jej stronę, myśląc oczywiście nie o uszczypnięciu, a o tym, iż dzięki jej interwencji wyrwałem się z gabinetu profesora. – Pewnie gdyby nie ty, zostałbym tam... Właśnie. Gdzie bym został? – W Mieście – odparła. – Leżałbyś tu jak trup, śniąc sen o tym, że jesteś pacjentem kliniki psychiatrycznej, który za wszelką cenę usiłuje powrócić do zdrowia. A im bardziej chciałbyś wyzdrowieć, tym głębiej byś zasypiał. – Dlaczego mi pomogłaś? – powtórzyłem. – Bo na wszystko przyjdzie pora i miejsce – odparła, nie wyjaśniając niczego. Wiedziałem, że nie wycisnę z niej dodatkowych informacji, więc nawet nie próbowałem. Kruk twierdził, że dziewczyna postara się, bym został w Mieście, tymczasem ona pomogła mi je opuścić. Czy był to tylko rewanż za to, iż nie zgodziłem się, by oddać ją kupcowi? A może rzeczywiście poczuła do mnie coś, co wykraczało poza ramy zawodowego zainteresowania? Ha, jeśli nawet, to byłem pewien, iż sentyment nie przeszkodziłby jej w doprowadzeniu mnie do zguby. Najwyraźniej więc uznała, że jestem jej do czegoś jeszcze przydatny i że lepiej będzie, jeśli znajdę się z powrotem w Ciemnym Lesie. W Mieście panował zmierzch, a rynek niemal opustoszał. Skazańcowi w dybach uwolniono jedną rękę i spokojnie pogryzał sobie pomidory, którymi wcześniej go obrzucono. Żebrak drzemał przy murze, lecz kiedy przechodziliśmy, otworzył oczy. – Grosz dla weterana... – zajęczał, a potem machnął dłonią i ułożył się wygodniej. Doszliśmy do bramy Miasta. Kiedy zielonooka pchnęła drzwi dłonią, one otworzyły się na oścież. – A zamek? A klucze? – spytałem, głupiejąc.
– Po co miałby tu być zamek, skoro masz go czym otworzyć? – Przekroczyła próg i zniknęła. Nie mogłem się nadziwić logice tego pytania, lecz co miałem zrobić, jeśli nie ruszyć śladem dziewczyny? I kiedy tylko postąpiłem krok znalazłem się znowu w Ciemnym Lesie. Zielonooka głaskała skołtunione grzywy jednorożców, szepcząc im coś do ucha. Kruk siedział na gałęzi, wyraźnie uginającej się pod jego ciężarem. – Ho, ho – powitał mnie. – Aleks w jednym kawałku i z zakupami. Grrratulacje! Ukłoniłem się teatralnie. – Do usług, przyjacielu. Podleciał na wyższą gałąź. – A jak się czuje nasza piękna przewodniczka? – zagadnął. – Zerżnąłeś już ją, Aleks? Udało mu się. Zamurowało mnie, zatkało, czy jak tam inaczej nazwać słowny nokaut. – To jej druga pułapka – wyjaśnił z rozbawieniem. – Jędrny tyłeczek, duże cycki i wilgotna szparka. Wy, ludzie, wpadacie w amok, kiedy to dostajecie. – Przyglądał mi się przez chwilę, a potem zakrakał tak głośno, że echo poszybowało pod korony drzew. – Dałeś się nabrać, prawda? Wzięła cię tak prymitywnym sposobem? Wstyd, Aleks. Pamiętaj, że oprócz kutasa masz również mózg. Korzystaj z niego czasami, jeśli można cię prosić o takie wyrzeczenie. Mój czarnopióry przyjaciel najwyraźniej świetnie się bawił. Natomiast ja, jak można się domyślać, bawiłem się dużo gorzej. – Mam ci pogratulować zdolności aktorskich? – Zwróciłem się do zielonookiej. Uśmiechnęła się i pogłaskała mnie po policzku. Bez cienia czułości. Tak obojętnie, jak głaszcze się naprzykrzającego psa sąsiadów. – Myśl sobie, co chcesz, Aleks – powiedziała. – Kogo to obchodzi? Znów stała przede mną harda, nieprzystępna panna. Taka, która odmawia przegranym facetom, a potem o tej odmowie opowiada wszystkim koleżankom, stosownie ubarwiając całą historię. Ale tam, w Mieście, poznałem, że tak naprawdę nie jest tym, kim usiłuje być. Teraz mogłem się obruszyć, rozgniewać, odpowiedzieć złośliwością, szyderstwem, próbować ją zranić. Mogłem też rozczulić się nad samym sobą i sposobem, w jaki zostałem zdradzony. Zamiast tego wybrałem inną drogę i postanowiłem powiedzieć dziewczynie, co naprawdę czuję. – Sądziłem, że to, co myślę, zainteresuje najpiękniejszą, najbardziej seksowną i najbardziej czułą kobietę, jaką w życiu spotkałem – odparłem. – Sądziłem, że to, co myślę, zainteresuje pewną dziewczynę, która potrafi się całować w nieskończoność i której oczy błyszczą jak gwiazdy, kiedy zbliża twarz do mojej twarzy. – O kurrrwa! – zakrakał kruk z dającą się usłyszeć konsternacją. Zielonooka wciągnęła głęboko powietrze i najwyraźniej chciała coś odpowiedzieć. Ale nagle, zaniepokojona szelestem dobiegającym zza drzew, gwałtownie obróciła głowę.
Podążyłem za jej wzrokiem już wtedy, kiedy biegła w moją stronę. Zobaczyłem małego człowieczka trzymającego w rękach kuszę. „Hej, nie strzelaj!” – chciałem zawołać. Ale w oczywisty sposób było za późno, gdyż zabójca wypuścił przecież bełt sekundę wcześniej. Dziewczyna wpadła w moje ramiona, spomiędzy jej piersi sterczał udekorowany lotkami kawałek drewna. Zaciążyła w moich ramionach. – I jednak jest jak w pieprzonym hollywoodzkim filmie – szepnęła. – Nieprawda. – Obejmowałem ją tak mocno, jakbym chciał zatrzymać ulatujące z niej życie. – Nieprawda – powtórzyłem. Jej twarz łagodniała. Wiedziałem, że musi cierpieć, lecz o dziwo, miała radosne oczy. Z trudem przełknąłem ślinę. – Przecież nie ocaliłaś mnie z dobroci serca, a dlatego, że miałaś w tym interes. Jesteś zimną, wredną suką i chciałaś sama sobie mnie zabić. – Z trudem powstrzymałem się, by nie zaszlochać. – A tu jakiś kutas wpierdolił się między wódkę a zakąskę – dokończyłem. Uśmiechnęła się i zobaczyłem, że usta ma pełne krwi. Pochyliłem się i pocałowałem ją, czując na wargach żelazisty posmak. Nie musiałem się zmuszać do tego pocałunku. Krew spływająca po twarzy zielonookiej nie budziła obrzydzenia, a tylko smutek sypiący sól pod powieki. – Co racja, to racja – odparła słabiutkim głosem. Potem wykrzesała z siebie resztkę sił i objęła mnie. – Aleks, przecież w innym świecie, z innymi ludźmi – mówiła z trudem, a ja nie przerywałem, gdyż wiedziałem, jak to dla niej ważne – moglibyśmy być razem, prawda? – Oczywiście, że moglibyśmy być razem. I byłbym najszczęśliwszym mężczyzną na świecie, gdybyś obdarowała mnie uczuciem. – Jak ty pięknie kłamiesz – powiedziała i umarła, uśmiechając się. Jej zaciśnięta do tej pory dłoń rozluźniła się i zobaczyłem, że pomiędzy palcami trzyma czerwone, bijące serce. Nie, nie, żaden okrwawiony mięsień rodem z tanich filmów „gore”, a walentynkowe serduszko, które tym tylko różniło się od setek innych pamiątek, iż pulsowało. – No to jeden problem mamy z głowy – zakrakał kruk z wyraźnym zadowoleniem. Obróciłem się w jego stronę. Złość buzowała we mnie niczym lawa szykująca się do tryśnięcia z krateru. Ale przecież tu i teraz złość nic by nie dała. – Leć za nim – rozkazałem, myśląc o skrytobójcy. – Przynieś mi jego oczy. Zakrakał z wyraźnym zadowoleniem. – Pan każe, sługa musi – odparł i wzbił się ponad korony drzew. Uklęknąłem przy ciele zielonookiej, otarłem krew z jej twarzy. Leżała na dywanie mchu piękna, spokojna i... szczęśliwa. – Nic o tobie nie wiem – wyznałem bezradnie. – Nawet nie znam twojego imienia. – Pogłaskałem ją po włosach. – Przecież miałaś mnie zabić, a nie ratować mi życie... Nie zamknąłem zielonookiej oczu, gdyż nie wyglądały jak oczy martwego człowieka.
Dziewczyna wydawała się z pogodnym zainteresowaniem przyglądać czemuś, co zawisło nad koronami drzew. Po chwili usłyszałem łopot skrzydeł i zobaczyłem kruka, który ciężko wylądował tuż obok mnie. Wypuścił z dzioba dwa czerwone strzępy, przypominające wykąpaną we krwi galaretę. – Zrrrobiono! – zakrakał z wyraźną satysfakcją. – Teraz biega i obija się o drzewa. – Roześmiał się chrapliwie. Z całą pewnością opowiadał o człowieku, któremu wydziobał oczy, ale wizja cierpiącego zabójcy jakoś nie obudziła we mnie wyrzutów sumienia. – Co mam teraz...? – spytałem bezradnie, trzymając dziewczynę Robina za rękę. Jej smukłe, delikatne palce układały się w mojej dłoni tak, jakby wciąż żyła. I wtedy poczułem, że coś trąca mnie w ramię. To był pysk jednego z jednorożców. Dzisiaj nie wyglądał już przerażająco, choć nie zauważyłem, by w jakikolwiek sposób się odmienił. Nadal miał ogniste oczy, skołtunioną, szarą grzywę i monstrualne zębiska, wyraźnie niestworzone do roślinnego pokarmu. Po prostu ja się już go nie bałem. A kiedy spojrzałem w oczy zwierzęcia, zobaczyłem, że lśnią, jakby jednorożec przed chwilą płakał. Niemal ludzkim gestem wskazał pyskiem na zielonooką, a potem odwrócił łeb w stronę dwukółki. Zrozumiałem. – Będziesz wiedział, gdzie ją zawieźć, prawda? – zapytałem, znając odpowiedź. Pogłaskałem go po grzywie, a włosie okazało się zdumiewająco miękkie. Jednorożec nie odsunął się, ale nie okazał też niczym, by ta niespodziewana pieszczota mu się spodobała. Wziąłem zielonooką na ręce i ułożyłem wygodnie, najwygodniej jak potrafiłem, na siedzeniu powozu. Odgarnąłem kosmyk włosów, który opadł na jej czoło. – Żegnaj, ślicznotko – szepnąłem, po czym dałem znak jednorożcom, że mogą już jechać. Patrzyłem za dwukółką tak długo, póki nie zniknęła pośród uschniętych, czarnych drzew. Później się odwróciłem. – Kim był ten człowiek? Kruk strzepnął skrzydłami i zrozumiał, iż pytam go o mordercę. – A czy to ma jakieś znaczenie? Najważniejsze, że oszczędził nam kłopotu... – Musiał dojrzeć mój wyraz twarzy, bo odleciał na tyle wysoko, bym nie mógł go do sięgnąć. – Rozumiem, rozumiem – odezwał się ponownie, kiedy umościł się już wygodnie na nowej gałęzi. – Coś tam się wydarzyło między wami, coś, co uważasz za istotne. Uwierz mi, że to morderstwo wyjdzie tylko wszystkim na dobre. – Zwłaszcza jej – warknąłem. – No jej może nie – przyznał szczerze. – Ale gdyby jej nie zabito, ona zabiłaby ciebie. Tym łatwiej, że byłeś zakochany. A zakochanemu facetowi zadrży ręka zanim skrzywdzi dziewczynę swoich marzeń. – Była nią?
– Była czym? – Dziewczyną moich marzeń? – A to ja mam niby wiedzieć? – zakrakał ze śmiechem. – Nie siedzę w twojej głowie. – Jeszcze tego by brakowało. – Usiadłem i zapaliłem papierosa. Jakoś dziwnie smakował, kiedy nie czułem aromatu dymu, więc zaciągnąłem się dwa razy i wgniotłem go w ziemię. – Tak czy inaczej, możesz mi wierzyć, Aleks. – Kruk zdobył się na uroczysty ton. – Zawsze i wszędzie przysięgnę na swoje życie, że pragnę tylko tego, co jest dla ciebie najlepsze. Odwróciłem się w jego stronę i niemal rozbawiło mnie, iż siedział napuszony, pełen wewnętrznej godności oraz przekonany o własnej ważności. Specjalnie użyłem słów: „niemal rozbawiło”, gdyż wiedziałem, że nieprędko cokolwiek wywoła na mojej twarzy szczery uśmiech. – Nie, kruku – powiedziałem trochę ze smutkiem, trochę z ironią. – Zawsze i wszędzie przysięgniesz na swoje życie, że pragniesz tego, co wydaje ci się dla mnie najlepsze. A tu widzę wyraźną różnicę. – Może. – Opuścił dziób. – Może tak, może nie. – Gdybyś naprawdę był moim przyjacielem, powiedziałbyś, o co w tym wszystkim chodzi. Kim jesteś, czego pragniesz, czym jest Ciemny Las... I tak dalej, i tak dalej. Jeżeli chcesz, bym pozostawał w nieświadomości, to znaczy, że masz do zrealizowania własny plan. I obawiam się, że chcesz go zrealizować moim kosztem. Wpatrywał się we mnie z namysłem. – Każdy z nas gra rolę, do której został stworzony – rzekł po chwili cicho. – Lecz uwierz w jedno: zrobię wszystko, byś przeżył, i zrobię wszystko, byś opuścił Ciemny Las silniejszy, niż kiedy do niego wkraczałeś. Niedługo wszystko zrozumiesz, Aleks. Bez mojej pomocy. Odczytałem szczerość w jego głosie i ta właśnie szczerość zamiast uspokoić, naprawdę mnie zaniepokoiła. Niemniej zastanowiła mnie znacząca niekonsekwencja w jego wypowiedziach. Czyż nie wyznał niedawno, że nie wyjdę już z Ciemnego Lasu? Na razie jednak musiałem się zastanowić nad inną kwestią. Przyznam, iż przyziemną w obliczu śmierci zielonookiej, ale przecież nie mogłem zapominać, po co zjawiłem się w Ciemnym Lesie i na czyj ratunek zmierzałem. – Możesz mi powiedzieć, pierzasty przyjacielu, jak poradzimy sobie bez przewodnika? – Tak jak powiedziałeś na początku: zjawi się ktoś inny – odparł, choć dopiero po dłuższej chwili. – Jakoś nie słyszę specjalnej pewności w twoim głosie. – Bo tak sobie przed chwilą pomyślałem, że tamten był przewodnikiem – burknął. – Jaki tamten? – Któremu kazałeś wydziobać oczy. – O cholera!
– A teraz to dupa z niego nie przewodnik. Biega, obija się o drzewa i wrzeszczy. – Czemu chciał mnie zabić? – Dziewczyna powinna cię zatrzymać w Mieście. I mogła to zrobić. Ale nie zrobiła, z takich czy innych powodów. Więc pojawił się, żeby załatwić sprawę za nią, bo albo uznał, że ją przekabaciłeś na swoją stronę, albo doszedł do wniosku, że nie radzi sobie z zadaniem. – O cholera – powtórzyłem. – I co teraz? – Mogę go zabić, a wtedy pojawi się ktoś inny – zaproponował. – Nie – odparłem stanowczo. – To nie może być jedyne rozwiązanie. Oczywiście serdecznie nienawidziłem mordercy zielonookiej, lecz nie mogłem się zdobyć na to, by z zimną krwią wydać rozkaz jego zabicia. I tak zdążyłem już pożałować, iż w pierwszym odruchu wściekłości kazałem wydziobać mu oczy. Z drugiej strony jednak, co miałem robić? Czekać, aż przy następnej próbie uda mu się już we mnie trafić? Mój prawieże-imiennik ze starochrześcijańskiej legendy zasłynął tym, iż leżał pod progiem i wszyscy lali na niego pomyje. Ja jakoś nie mogłem zdobyć się na podobną pokorę i wierzyłem również, że pacyfistyczne podejście do życia rozzuchwala jedynie napastników. – Urodziłeś się tu i nie wiesz, w którą stronę iść? – A ty urodziłeś się w Polsce, więc pewnie jesteś tatrzańskim przewodnikiem – zakrakał szyderczo. Machnąłem ręką, choć trzeba przyznać, że znalazł celną ripostę. Jednak takie słowne utarczki w żaden sposób nie zmieniały naszego położenia, które bez cienia przesady można było nazwać opłakanym. Jedynym plusem było, iż miałem zestaw podróżny kupiony w Mieście, więc przynajmniej nie groziła mi śmierć z głodu lub pragnienia. Nagle dostrzegłem jakiś cień przemykający pomiędzy potężnymi pniami. Coś wyraźnie poruszało się niedaleko nas, choć poruszało się tak ostrożnie, iż nie trącało żadnej z gałęzi. – Widzisz to? Kruk zwrócił łeb w ślad za moim wzrokiem. – A ty widzisz? – Chyba usłyszałem zdziwienie w jego głosie. – Tylko cień... Kształt... – To nic ważnego. Pełno włóczy się tu takich... – urwał na moment – cieni, jak powiedziałeś. – Ty widzisz coś więcej niż cień? – zapytałem, bo wydawało mi się, iż w jego słowach wyczytałem podtekst. – Ja widzę wszystko – odparł i nie miała to być przechwałka, lecz zwykłe stwierdzenie faktu. – A konkretnie? – To stara kobieta w brudnych, poplamionych zaschniętą krwią łachmanach. Siwe włosy spływają jej aż na ramiona w poszarpanych strąkach. W jednej dłoni trzyma zardzewiałe dłuto, a w drugiej równie zardzewiałe kleszcze dentystyczne.
– Urocze. – Zmrużyłem oczy, lecz nadal nie dostrzegałem nic poza tańczącym cieniem. – Przychodzi do dzieci nocą, kiedy już smacznie śpią, samotne w swoich łóżeczkach. Siada im na piersi i paraliżuje cuchnącym oddechem, który niesie ze sobą fetor gnijącego mięsa. Potem otwiera im usta, a one zastygają w takiej pozycji, jakby pomiędzy trzonowe zęby wstawiono im kauczukowe korki. Wzdrygnąłem się, gdyż od dzieciństwa czułem uraz do wszelkich kwestii związanych z zabiegami stomatologicznymi. Najprawdopodobniej dlatego, że po pierwsze, było ich zbyt wiele, a po drugie, miałem nieszczęście trafiać na dentystów, którzy bardziej kwalifikowali się do zawodu kowala. Pamiętałem też, jak jeden z dentystów straszył mnie, że jeśli będę zamykać usta, to unieruchomi mi szczęki właśnie kauczukowymi korkami. – I co? – spytałem, chociaż tak naprawdę chyba nie chciałem wiedzieć. – Potem dłutuje im szczęki i wyrywa zęby z korzeniami. Robi to wolno, by sprawić jak najwięcej bólu. Najpierw chwyta ząb kleszczami i zaczyna go luzować lekkimi szarpnięciami. Dopiero potem spokojnie wyciąga cały korzeń, a potem sięga po dłuto i zaczyna wiercić ostrzem w świeżej ranie... Czasami zamiast dłuta bierze ręczne wiertło i boruje otwory w kościach szczęki... – Przessstań! – warknąłem zniesmaczony. – Komu ona to robi, na Boga? – Dzieciom z twojego świata – roześmiał się. – Przecież to nikt inny jak Wróżka Zębuszka z Ciemnego Lasu! Zbiera do flakonów łzy, którymi wypełniają się oczy jej ofiar. Rano dzieci nie pamiętają już o bólu i nie mają na ciele żadnych śladów, pozostaje im tylko przytłaczający, histeryczny lęk przed wizytą u dentysty. Zauważyłeś, że dzieci zaczynają płakać jeszcze przed wejściem na fotel? I to takie, które nigdy wcześniej nie były u dentysty? To robota Wróżki Zębuszki, Aleks. Ta kobieta naprawdę zna się na swoim fachu! – Jasny szlag – skwitowałem, wyobrażając sobie, iż nade mną musiała szczególnie pilnie pracować w snach, gdyż w rzeczywistym świecie przez długie lata niemal dostawałem histerii na sam widok gabinetu stomatologicznego. – To jeszcze nie wszystko! – zakrakał. – Na niektóre dzieci świat snu wpływa silniej niż na inne. One, gdzieś w najgłębszych pokładach świadomości, zachowują pamięć o strasznym nocnym cierpieniu i potem robią różne rzeczy, by zapomnieć. Odurzają się, czasem popełniają samobójstwa... – Ohyda. – No – przyznał mi rację bez szczególnego przekonania. – Wróżka Zębuszka to jeszcze nic! Zobaczyłbyś Piaskowego Dziadka! – Serdeczne dzięki – mruknąłem, nie mogąc pozbyć się z wyobraźni widoku kucającej nad dzieckiem zakrwawionej staruchy. – Wyobraź sobie starszego pana w czarnym surducie i białej, nakrochmalonej koszuli. Ma siwą kozią bródkę oraz łagodny, ciepły głos. Kiedy dzieci zasypiają, zjawia się przy nich i opowiada im bajki...
– Dlaczego przeczuwam, że za chwilę twoja historyjka przestanie mi się podobać? Zakrakał ochryple. – I słusznie! Bo opowieści Piaskowego Dziadka zaczynają się niewinnie. Jest i Czerwony Kapturek, i Kot w butach, i Głupi Jasio, i Śpiąca Królewna. A potem – otworzył dziób w taki sposób, iż byłem pewien, że się uśmiecha – pojawia się już bardzo dużo krwi i bardzo dużo spermy. – Wiesz co, kruku? Ty jesteś naprawdę nienormalny. – Dlatego, że opowiadam ci o mieszkańcach Ciemnego Lasu? To oni, wedle twoich prawideł, są nienormalni, a nie ja! – Czułem, że niemal się obraził. – Zresztą Piaskowy Dziadek nie poprzestaje na opowieściach. W pewnym momencie jego palce przesuwają się po dziecięcej kołderce, białe i delikatne, niczym świeżo wydobyte glisty... – Wystarczy! – rozkazałem, przewidując, jaki będzie finał opowieści. – Naszkicowałeś mi obraz wystarczająco jasno. – Są jeszcze inni. – Zamachał skrzydłami, jakby chciał pokazać, jak wielu jest tych „innych”. – Kiedyś ich zobaczysz, Aleks. Kiedyś. – Może się zdziwisz, kruku, ale naprawdę wolę Ciemny Las takim, jaki jest. Pustym. Roześmiał się serdecznie, aż śmiech zamienił się w uporczywy kaszel. W końcu wstrząsnął głową kilka razy, na próbę i głęboko odetchnął. Dopiero później spojrzał w moją stronę. – Ciemny Las jest pusty? Tak myślisz? Nie, Aleks, to po prostu ty nikogo i niczego nie dostrzegasz. – Może i lepiej – odparłem, myśląc o Wróżce Zębuszce i Piaskowym Dziadku. Szczerze mówiąc, ostatnią rzeczą, która by mnie interesowała, było oglądanie czy spotykanie wynaturzonych postaci z bajek. Zresztą, kto wie, może te postaci wcale nie były wynaturzone? Może Wróżka Zębuszka torturowała dzieci, Piaskowy Dziadek był pedofilem, a Czerwony Kapturek chodził w okrwawionym płaszczu uszytym ze skóry zdartej z ludzkiego grzbietu? A tylko nasz lęk przed koszmarami kazał nam te groźne stwory pozamieniać w urocze bajkowe przytulanki. – Może tak, może nie – odparł niemal figlarnym tonem. – Obojętne. – Wzruszyłem ramionami. – Trzeba podjąć decyzję, w którą stronę idziemy. Południe? Jak sądzisz? – Wszystko jedno. – Schował łeb pod skrzydło. – Bez przewodnika i tak nie mamy szans – dodał niewyraźnym już i stłumionym głosem. – Możemy tu krążyć latami. – Spokojnie – powiedziałem. – Jestem dziwnie pewny, że coś się stanie. Bowiem wydarzyło się już tak wiele, że uwięzienie nas teraz uznałbym za całkowicie nielogiczne. – Logika – prychnął kruk. – Kolejne ludzkie słowo bez sensu i bez znaczenia. – Może tak, może nie – ukradłem mu powiedzonko. – W takim razie niech będzie południe.
Spojrzawszy na zegarek, zobaczyłem, że strzałka kompasu spokojnie wędruje za wskazówką sekundową, najwyraźniej nie przejmując się położeniem bieguna magnetycznego. Najprawdopodobniej takiego bieguna w ogóle tu nie było. – Na południe, co? – zadrwił kruk. Poruszyłem jeszcze kilka razy dłonią, ale te ruchy nie zrobiły na kompasie żadnego wrażenia. Osiągnąłem tylko to, że teraz igła kompasu poruszała się wolniej i wskazówka sekundowa była bliska jej zdublowania. – Może byś wzleciał nad drzewa i rozejrzał się – zaproponowałem. – Po co? I tak wiem co zobaczę. Las, las i las. – Coś tu musi być oprócz lasu – warknąłem. – Musi? – zapytał grzecznie kruk. – A to nowina! Miał w tym momencie szczęście, że nie znajdował się w zasięgu mojej ręki. Opanowałem się. – Posłuchaj – powiedziałem. – Przecież chyba nie chcesz, żebym tu wyciągnął kopyta, prawda? Więc rusz łbem i wymyśl coś! – Ja już wymyśliłem – rzekł. – Pozwól mi zabić tego tam. – Wskazał dziobem kierunek, w którym uciekł morderca zielonookiej. – A wtedy pojawi się następny przewodnik i zaprowadzi nas gdzie trzeba. I wszyscy będą zadowoleni. – Za wyjątkiem trupa... – Ja tam bym się sprzeczał, co teraz jest dla niego lepsze. – Kruk strzepnął skrzydłami. – Myślisz, że życie człowieka z wydłubanymi oczami jest takie słodkie? Przecież on tu prędzej zdechnie z głodu niż trafi z powrotem do Miasta. Zlikwidowanie go byłoby tak naprawdę jedynie coup de grâce, czyli aktem miłosierdzia... – Wiem, co oznacza coup de grâce – przerwałem mu. – No właśnie – zakrakał z entuzjazmem. – Więc wiesz również, o co mi chodzi. O to, by temu nieszczęśnikowi oszczędzić dalszych cierpień. – Od kiedyż to stałeś się taki humanitarny? – Aleks, nie oszukujmy się. Przemawia przeze mnie czysty pragmatyzm, ale próbuję przekonać cię, że w tym wypadku czyn pragmatyczny jest również czynem słusznym z punktu widzenia moralności. – Z punktu widzenia jakiejś moralności pewnie jest słuszny. Ale chyba nie tej, w której mnie wychowano. Bo widzisz, kruku, w moim świecie poglądy, każące zabijać kalekich ludzi są, delikatnie mówiąc, kontestowane. – To może trzeba było mi nie rozkazywać, żebym zrobił z niego kalekę? – spytał uprzejmym tonem. – To może trzeba było... – Chciałem powiedzieć „nie posłuchać”, ale potem przypomniałem sobie, iż sam przecież kazałem mu wykonywać dokładnie i bez zwłoki wszystkie moje polecenia. Więc tylko machnąłem ręką.
Usiadłem pod drzewem i wyciągnąłem z pudełka papierosa. Nie miałem nawet ochoty palić, więc obracałem go w palcach, a kruk tymczasem siedział na gałęzi i najwyraźniej starał się coś nucić. Wychodziło mu to gorzej niż źle, a poza tym przez jego okropne krakanie nie mogłem się skupić. – Zamknij dziób – rozkazałem. Potem podniosłem się i wyciągnąłem z kieszeni chustkę do nosa. Zawinąłem w nią bułkę oraz buteleczkę wina w taki sposób, że znalazły się w jakby miniaturowym węzełku. – Zanieś to temu mordercy – powiedziałem. – I pokaż mu, jak trafić z powrotem do Miasta. Nie uszczuplałem w ten sposób swoich zapasów (została mi przecież zarówno większość prowiantu, jak i woda), a jeśli Miasto nie różniło się zasadniczo od miast na całym świecie, to miałem wrażenie, że człowiek dysponujący niewyczerpalnym źródłem alkoholu nie będzie musiał narzekać na biedę. Przynajmniej w taki sposób mogłem mu zrekompensować kalectwo. Chociaż sam zastanawiałem się, czy tak naprawdę chodzi mi o niego, czy też o wyrzuty sumienia, które budziły się za każdym razem, kiedy wyobrażałem sobie oślepionego nieszczęśnika błądzącego wśród labiryntu identycznych pni. I mającego tak błądzić, póki nie umrze z wyczerpania. – Co takiego mam zrobić? – zapytał z wyraźnym obrzydzeniem kruk. – To, co usłyszałeś – odparłem. – I chcę, żeby ten rozkaz został tak samo sprawnie i co do joty wykonany jak poprzedni. Mimo, że jak widzę, poprzedni znacznie bardziej ci się podobał. – Zastanów się, Aleks, i pomyśl logicznie... – Kolejne ludzkie słowo bez sensu i znaczenia – przerwałem mu. – Dobrze zapamiętałem? No to teraz dupa w troki, kruku. Poderwał się ociężale i uniósł ponad korony drzew, najpewniej po to, by wypatrzyć w której części lasu błąka się oślepiony nieszczęśnik. Potem poszybował pikującym lotem wprost w gęstwinę suchych gałęzi. Miałem nadzieję, że spełni moje polecenie, ale w Ciemnym Lesie chyba sprawy tak się miały, iż polecenia te po prostu musiał wykonywać, niezależnie od tego, jaka była jego opinia w danej sprawie. Minęło nie tak wiele czasu, gdy usłyszałem łopot skrzydeł. Kruk przysiadł na konarze tuż nad moją głową. – Dał mi coś – pochwalił się. Wyciągnąłem dłoń, a kruk zrzucił na nią mały srebrny gwizdek zawieszony na srebrnym łańcuszku. Zestaw wyglądał identycznie jak ten, który miała zielonooka i za pomocą którego wezwała upiornie wyglądające jednorożce. – Gwizdnij, zobaczymy, co się stanie – podpowiedział kruk. Obróciłem gwizdek w palcach. – Powiedział coś?
– Aleks, on nie mówi, w niego się gwiżdże... – Matko Boska – westchnąłem zirytowany. – Pytałem, czy ten człowiek coś powiedział? – No coś tam niby mówił... – Jeśli byłbyś tak uprzejmy sobie przypomnieć, dobrze? – Powiedział, że może dziewczyna miała rację – odparł niechętnie kruk. Znowu obróciłem gwizdek w palcach. – Czyli wyglądałoby to na gest dobrej woli, hmmm? – Albo pułapkę zamaskowaną gestem dobrej woli – rzekł ptak. – Zemsta jest zawsze taka słodka. – Cóż, zaryzykuję. W razie czego chwaliłeś się, jaki jesteś groźny, i twierdziłeś, że jesteś moim strażnikiem. Więc jeśli pojawią się tu jego jednorożce i jeśli rzucą się na mnie, to mam nadzieję, że dasz wtedy stosowny pokaz siły oraz lojalności. Mam rację? – dodałem, kiedy nie doczekałem się odpowiedzi. – Gwizdnij, gwizdnij – doradził. – W końcu jaki masz wybór? – Na przykład nie gwizdnąć – odparłem. – Ale zauważ, że niegwizdnięcie nic nie zmieni w naszej sytuacji, podczas kiedy gwizdnięcie może ją odmienić. Z całą pewnością miał rację, lecz pytanie brzmiało, jakaż miałaby to być odmiana. Bo nie sposób było nie zauważyć, iż po raz kolejny uniknął odpowiedzi na pytanie. Wytarłem ustnik gwizdka rękawem bluzy (stare przyzwyczajenie z młodzieńczych czasów, kiedy puszczało się „w kółeczko” butelczynę soku warzywno-zbożowego) i na próbę dmuchnąłem w niego z odległości kilku centymetrów. – Ej, śmiało! Dawaj, Aleks, dawaj! – kibicował mi z gałęzi kruk. Odważyłem się, włożyłem gwizdek do ust (wyobrażając sobie oczywiście przy okazji, że jego poprzedni właściciel cierpiał na kiłę albo przynajmniej na opryszczkę) i mocno dmuchnąłem. W powietrzu bynajmniej rozległ się nie gwizd czy miły dla ucha trel. Usłyszałem rozpaczliwe, nawołujące wycie. Widziałem kilka filmów z wilkołakami w rolach głównych i to było właśnie wycie tego typu. Kiedy widzisz ogromnego wilka siedzącego nocą na wzgórzu i podnoszącego rozwartą paszczę w stronę błyszczącego w pełni księżyca. Niedługo potem zza drzew wypadł psi zaprzęg. Cóż to był za zaprzęg! Dwie bestie ciągnące platformę przypominały największe z mastiffów. Każda z nich musiała ważyć przynajmniej sto kilogramów, a wielkością mogłyby się mierzyć z kucykami. Tyle tylko, że to nie były psy, a jakieś przedziwne psiopodobne monstra, które zamiast skóry i futra miały pancerz podobny do pancerza krokodyla. Najwyraźniej jednak nie przeszkadzał im on w błyskawicznym poruszaniu się. Gdy zobaczyły, że to ja trzymam w dłoniach gwizdek, na ich pyskach pojawiło się wyraźne, łatwo odczytywalne zdumienie. Zatrzymały się i usiadły. Oba zaczęły głucho warczeć. – Aleks – kruk tak raptownie wylądował na moim ramieniu, że omal nie podskoczyłem –
zrób coś. Przełknąłem głośno ślinę. – Bo widzisz – szeptał gorączkowo kruk. – Ja sobie z nimi poradzę. Jestem sprytniejszy, szybszy i umiem atakować z powietrza. Ale zanim wydziobię im oczy, będzie po tobie. Nie musiał mi tego mówić. Zdawałem sobie świetnie sprawę, że w paszczy każdego z tych potworów moje kości prysłyby w drzazgi niczym wykałaczki. – Dobre pieski – powiedziałem i sięgnąłem po zestaw lotniczy, który kupiłem w Mieście. – Patrzcie, jakie pan ma dla was pyszności. Na obu dłoniach położyłem po plasterku szynki. Wyciągnąłem ręce przed siebie i postąpiłem krok. Jeden z psów przestał warczeć i uważnie przyglądał się moim rękom. – Dobre pieski – powtórzyłem łagodnie, starając się, by mój głos brzmiał pewnie. – Mniam, mniam. Macie, pieseczki. Najwyraźniej nie szkolono ich, by nie przyjmowały jedzenia od obcych, a może fakt, iż użyłem gwizdka, namieszał im w głowach i nie bardzo wiedziały, co o mnie myśleć. W każdym razie oba jak na komendę wyciągnęły jęzory i ściągnęły mi z dłoni szynkę. Zauważyłem, że na tacce natychmiast pojawiają się następne plasterki. – No to jemy dalej – powiedziałem. Karmiłem te zwierzaki przez dwie godziny, zanim przestały łapczywie ściągać szynkę z moich rąk. Kiedy zobaczyłem, że jeden podrzuca sobie plasterek pyskiem, a drugi zakopuje swój kawałek w ziemi, uznałem, że robota została wykonana. Pies, który bawi się jedzeniem, nie jest już naprawdę głodny. A jeśli bawi się nim przy mnie, to znaczy, że co najmniej toleruje moją obecność. I całe szczęście, że zabawa w karmienie się skończyła, bo wnętrza dłoni piekły mnie tak, jakbym spędził dzień na wygładzaniu ich papierem ściernym. – Co pieseczki, pojedziemy? – spytałem i podszedłem do platformy. Stanąłem na niej i chwyciłem poręcz. – Jak sądzisz, kruku? – Obróciłem się do ptaka. – Z szeregu niezwykle interesujących możliwości, jakie się przed nami rysują, wybrałbym właśnie tę. – Powinni cię zatrudnić w kabarecie – mruknąłem. Jeden z psów obrócił łeb w moją stronę i uśmiechnął się. Tak, tak, może dla postronnego obserwatora byłoby to zwykłe skrzywienie pyska, lecz ja byłem pewien, że się uśmiechnął. Dość upiornym uśmiechem, bo obnażył w tym momencie długie i ostre kły, ukazując je w pełnej krasie. Czy zdawało mi się, czy na jednym z nich widziałem zakrzepłą, rudą plamę? Zauważyłem, że kruk trzymał się w bezpiecznej odległości zarówno od wózka, jak i od zaprzężonych do niego zwierząt. W sumie nic dziwnego, zważywszy na to, kto załatwił właściciela zaprzęgu. – Jedziemy – zdecydowałem. Chciałem dodać „wio!”, ale z uwagi na wygląd wierzchowców wydało mi się to nieco niestosowne. Zresztą nie musiałem już nic mówić, bo psy ruszyły w takim tempie, że o mało
nie przeleciałem przez poręcz głową do przodu. – Ciekawe, czy one wiedzą, gdzie jechać – zakrakał mi kruk nad uchem. Byłem zajęty utrzymywaniem równowagi, ponieważ psy nie tylko pędziły jak błyskawica, ale w dodatku miały zwyczaj brać ostre zakręty. Na wszelki wypadek rozpiąłem pasek (korzystając z chwili w miarę spokojnej jazdy) i przywiązałem sobie do poręczy lewy nadgarstek. W końcu nie wiedziałem, jak długo moje ręce wytrzymają tę szaleńczą podróż. Jechaliśmy co najmniej kilka godzin i teraz omdlewały mi już nie tylko ramiona, ale również nogi, gdyż cały czas musiałem balansować ciałem, żeby na wózku nie miotało mną jak szmacianą laleczką. I w pewnym momencie, nie wiadomo z jakiego powodu, psy się zatrzymały. Nie, nie zwolniły i nie usiadły spokojnie. Po prostu zatrzymały się w miejscu, jakby miały wbudowane w łapy hamulce najnowszej generacji. Tym razem nie mogłem nic poradzić. Przefrunąłem ponad poręczą i wpadłem prosto między bestie. Jedna z nich warknęła. – Niedobry pies! – powiedziałem ostro, gdyż byłem tak przestraszony, że nic innego nie przyszło mi do głowy. Potwór położył uszy po sobie. Trudno jednak było nie dostrzec, że oba zwierzęta przyglądają mi się tak, jakbym był smakowitą kolacją, którą wrzucono im właśnie do miski, by podreperowały nadszarpnięte długą podróżą siły. Błyskawicznie sięgnąłem więc po tackę z szynką i zaczął się drugi etap dokarmiania. – Sroczka kaszkę warzyła – zaśpiewał ochryple kruk. – Temu dała w kubełeczku, temu dała w garnuszeczku... Nawet nie miałem siły powiedzieć mu, żeby się zamknął. *** Czarny Las skończył się jak nożem uciął i zaprzęg zatrzymał się dokładnie na linii ostatnich drzew. Ale to, co zobaczyłem za Czarnym Lasem, wcale nie wyglądało przyjemnie. Przede mną rozciągała się żużlowa pustynia. Wyobraźcie sobie żużel, który zostaje po wypaleniu węgla w kominku i rozrzućcie go tak daleko, jak tylko możecie sięgnąć wzrokiem. I ja stanąłem właśnie na skraju takiego obszaru. – A więc dotarliśmy – zakrakał kruk z zadowoleniem. – Właśnie tu mieszka ta głupia jaszczurka. – Wygląda, jakbyśmy byli nad morzem – powiedziałem. – Patrz, ta droga prowadzi na wzniesienia, a za nimi mogłoby być zejście na plażę. – A pewnie! – zaśmiał się ochryple. – Z plażą to ma jedno wspólnego. Założę się, że tam za wzgórzem, ktoś się wyleguje. Spojrzałem na psy i widziałem, że nie ma siły, która by je zmusiła, żeby ruszyły się o krok dalej i weszły na żużlową pustynię. Najwyraźniej świetnie czuły się w Ciemnym Lesie,
ale jego granica stanowiła dla nich zaporę nie do przebycia. Jeden z nich zaczął nawet cichutko skamleć. Machinalnie podrapałem go za uchem. – Idziemy, kruku – rozkazałem. – Do widzenia, pieski. Dzięki za przejażdżkę. Ruszyliśmy w stronę wzniesienia, a kiedy się obróciłem, nie zobaczyłem już psów, tylko tył niknącego pomiędzy pniami zaprzęgu. Ptak siedział mi na ramieniu, dostrzegłem, że nadął się i nastroszył pióra, tak że wydawał się co najmniej o połowę większy. – Czyżby strach nas obleciał? – zakpiłem z niego. Nie raczył odpowiedzieć. Jeszcze kilka kroków i doszliśmy do szczytu wzgórza. Kiedy wchodzisz na wydmy, jest taki moment, w którym nagle przed twoimi oczami pojawia się wspaniały bezkres morza. Tu w jednej chwili przed naszymi oczami pojawiła się dolina, pośrodku której wznosiło się zwałowisko głazów. A przed tym zwałowiskiem czuwał jego strażnik. *** Fafnir wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać smok. Prawdziwy smok. Nie poczciwy i dobroduszny jaszczur o głosie Seana Connery’ego lub misiowatopsowaty futrzak rodem z „Niekończącej się opowieści”. Fafnir miał grubą łuskę koloru przegniłych liści i ogromny łeb z dwoma złośliwymi ślepiami o pionowych źrenicach. Kiedy otworzył paszczę, ujrzałem garnitur kłów, z których największe może nie mogłyby służyć za włócznie (jak z iście normańskim zamiłowaniem do ubarwiania faktów opowiadał Hjalmar), lecz na pewno zastąpiłyby długie sztylety. Łapy smoka były tak grube, iż miałbym kłopoty, by je objąć ramionami. Błoniaste skrzydła trzymał zwinięte, lecz gdyby je rozpostarł, zapewne mógłby zakryć nimi boisko do siatkówki. I to wzdłuż, nie wszerz. Musiałem bardzo zabawnie wyglądać, stojąc przed tym potworem, zdającym się pochodzić z „Parku Jurajskiego”. Bowiem w dłoni trzymałem tylko miecz, sprawiający w tym momencie i w tym towarzystwie wrażenie dziecinnej zabawki. Podejrzewałem, że szansa przekłucia nim łuski Fafnira jest mniej więcej taka sama, jak szansa przebicia palcem muru z żelbetonu. Smok spoglądał na mnie, ale w jego wzroku nie potrafiłem wyczytać żadnych emocji. To nie było spojrzenie psa czy kota, w którym to spojrzeniu człowiek dobrze znający zwierzęta jest w stanie odnaleźć sympatię, zaciekawienie, złość, strach lub ochotę do zabawy. Oczy potwora wydawały mi się tak obce, że mogły równie dobrze należeć do stworzenia zamieszkującego nieznaną planetę. Teraz opuścił nieco potężny łeb i mógłbym go porównać do psa zamarłego w pozycji „waruj”. Tyle tylko, iż był to pies wielkości brontozaura. – A więc dotarłeś do mnie, Aleks – odezwał się głosem, w którym nie rozpoznałem ludzkiego brzmienia. Tak mówiłby czołg, gdyby nauczono go naszego języka. – Dotarłem – odpowiedziałem, starając się, by mój głos zadźwięczał co najmniej tak mocno, jak stalowe ostrze uderzające w tarczę. Przykro to przyznać: nie zadźwięczał.
Z pyska Fafnira spłynęła płonąca kropla. Mogłaby wypalić dziurę w ziemi, gdyby nie fakt, iż w pobliżu nie było już czego wypalać, ponieważ okolice jaskini otulał dywan czarnego żużlu. – Tego się właśnie spodziewałem – rzekł. – I postanowiłem ofiarować ci szansę, jakiej nie dałem żadnemu ze śmiertelników. Możesz odejść. Cało i zdrowo. Tu i teraz. Wrócić do domu. – Wszyscy ciągle mówią, że mogę wrócić do domu – poskarżyłem się smokowi. – A kiedy nie chcę posłuchać, zaczynają mnie torturować. Też to zrobisz? Wpatrywał się we mnie, ale nie cofnąłem wzroku, pomimo iż wydawało mi się, że ktoś silną dłonią ściska mój żołądek. – Nie boisz się – stwierdził, nie odpowiadając na pytanie. – Wyjaw, dlaczego się mnie nie boisz? Odetchnąłem głęboko i wbrew sobie, wbrew instynktowi samozachowawczemu postąpiłem krok do przodu. – Jasssne, wiem, że powinienem się bać, chociażby z tego powodu, że twoja kolacja mogłaby mnie nazywać swoim śniadaniem – powiedziałem, starając się, by mój głos brzmiał śmiało i beztrosko. – Ale jednak, mimo wszystko, nie boję się. Wiesz dlaczego? Milczał. – Bo jesteś zaledwie manifestacją lęków. Istniejesz jedynie w moim umyśle. Nie wierzę w ciebie, a więc nie możesz mnie zranić. – Czy to, że nie wierzysz w istnienie mordercy pomoże ci ocalić życie? – zapytał. – Posłuchaj, smoku. Ktoś, coś, jakaś siła wysłała mnie tutaj. I nie po to, żebym się poczuł jak kajak przy pancerniku. Ciebie nie ma i nie będzie tak długo, póki nie uwierzę, że jesteś. A ja nie wierzę. Jesteś tak samo rzeczywisty jak nocny koszmar. – Piękna bajeczka, Aleks – odezwał się po chwili. – Piękna i nieprawdziwa. Mógłbym rozedrzeć cię na strzępy lub spopielić oddechem. A wiesz, czemu tego nie uczynię? Milczałem, bo wiedziałem, że pytanie jest czysto retoryczne i Fafnir nie omieszka sam udzielić na nie odpowiedzi. – Bo jestem twoim smokiem – wyjaśnił. Zamurowało mnie. – Co powiedziałeś? – spytałem, kiedy już odzyskałem głos. – Jestem twoim smokiem – powtórzył pogodnie, gdyż tym razem jego głos nie brzmiał już tak nieludzko jak przedtem i dało się w nim wyczytać emocje. – To ty mnie stworzyłeś i nakazałeś, bym pilnował dziecka. Tak więc jestem i pilnuję. Przede wszystkim przed mordercą, którego przyprowadziłeś ze sobą. – Obrócił łeb w stronę kruka, który iskał się pod skrzydłem, nie zważając na słowa Fafnira. – Mordercą? – powtórzyłem. – Przyszedł, by ją zabić. Wiedziałeś, że kiedyś tak się stanie, i właśnie dlatego utkałeś mnie z miłości oraz wiary. Na początku miałem tyle sił co kurczak, a płomień z mojego pyska
nie był mocniejszy niż ognik zapałki. Ale rosłem, Aleks. I teraz jestem, kim jestem. Królem smoków, który jednym tchnieniem mógłby podpalać planety. – Baju, baju... – zakrakał kruk. – Tak sądzisz, ptaszku? – Docinek nie zrobił na smoku wrażenia. – Chciałbyś mnie wypróbować? – Dlaczego nigdy cię nie widziałem? On – spojrzałem na kruka – ciągle pojawiał mi się w snach... – A dlaczego w telewizyjnych wiadomościach mówią o mordercach, a nie o tych, którzy podzielili się z głodującym kromką chleba? – Zaraz się porzygam od nadmiaru słodyczy – obwieścił kruk afektowanie teatralnym głosem. Odwróciłem się do niego. – To prawda? To, co on mówi? – spytałem ostro. – Wnikając w szczegóły i analizując tę wypowiedź, mogę tylko... – Kruku, nie nadużywaj mojej cierpliwości! Czy to ja stworzyłem smoka? – Tak – przyznał niechętnie. – I ma ją bronić? Również przed tobą? – Tak – powtórzył. – Naprawdę chcesz ją zabić? – Niekoniecznie – odparł po chwili. – Pozwolisz mi wyjść razem z nią? Westchnął. – Nie mam nic do pozwalania. Po prostu nie da się opuścić Ciemnego Lasu. Mówił prawdę. Jasna cholera! Mówił prawdę! Słyszałem to w każdym słowie, każdej zgłosce i każdej sylabie. Zwróciłem się w stronę smoka. – Przepuścisz mnie do niej? – Jeśli rozkażesz. – Skłonił potężny łeb. – Lecz pamiętaj, że morderca wejdzie razem z tobą. Nie potrafię wpuścić ciebie i jednocześnie zatrzymać jego. Będziesz zdany tylko na własne siły. – Naprawdę chce ją zabić? – Proszę nie rozmawiać o mnie, jakby mnie tu w ogóle nie było – wtrącił kruk obrażonym tonem. Zignorowaliśmy go. – Nie wiem, czy chce. Zabije ją, jeśli uzna to za użyteczne. – Dlaczego? – Takie ma zadanie. Właśnie po to się urodził. W tym celu stworzył go Pan Ciemnego Lasu. Przewidział, iż w twoim życiu pojawi się płomień, i wykreował narzędzie, które ma ten płomień zgasić.
– Pan Ciemnego Lasu – powtórzyłem i przypomniałem sobie słowa Uriaha. On też wspominał o kimś noszącym to miano. – Czyli superboss na koniec etapu? Twardy madafaka? Smok uniósł łeb i roześmiał się. Strumienie ognia popłynęły w niebo. – Coś w tym rodzaju – odparł. – Pojawi się tu? – zapytałem. – O tak – odrzekł Fafnir. – Ujrzysz go w pełnej okazałości. – Pomożesz mi go pokonać? Fafnir opuścił łeb. – Nie wymyśliłeś mnie, bym walczył z Panem. Uczyniłeś mnie strażnikiem. Czy jesteś ze mnie zadowolony? Czy dobrze wykonałem zadanie? – Dziękuję – odparłem. – I jestem szczerze wdzięczny, że raczyłeś pozostać moim przyjacielem. Ale powiedz, jak mogę pokonać kogoś, kto stworzył – rozpostarłem ramiona – to wszystko? – Nie możesz go pokonać – rzekł. – Możesz tylko... Wtedy kruk zakrakał tak głośno, że niemal mnie ogłuszył. – Uważaj na słowa, przerośnięta jaszczurko! – zawołał wściekle. – Zamknij na kłódkę swój wredny pysk. Podniosłem głowę. – Pozwól mi wejść, Fafnirze, królu smoków, którego mam zaszczyt nazywać przyjacielem. – Jak sobie życzysz – odparł i odsunął się, pozostawiając nam przejście pomiędzy głazami. – Cóż, kruku – spojrzałem na mego towarzysza – zdaje się, że to już koniec naszej podróży. – I tak, i nie, Aleks. I tak, i nie. – Zawsze podobały mi się twoje jasne, precyzyjne i jednoznaczne odpowiedzi – stwierdziłem. A potem wskazałem, by usiadł mi na ramieniu, i przeszedłem ścieżką, którą otworzył nam smok. – Tu nikogo nie ma! – krzyknąłem, stojąc już na otoczonej głazami polanie. We własnym głosie słyszałem i rozczarowanie, i rozpacz, i złość. Szybko sięgnąłem, by uchwycić ptaka siedzącego na ramieniu, ale ten, uprzedzając mój gest, odfrunął i przysiadł na czubku skały. – Oszukałeś mnie, kruku! – Ja nie potrafię kłamać, Aleks. – Ona miała tu być! Przecież po to wszedłeś, żeby ją zabić. – Chciałbyś ją zobaczyć? Podać jej rękę?
Nie odpowiadałem, bo przecież sam znał odpowiedź. – Naucz się widzieć w Ciemnym Lesie, Aleks. Przypomnę ci coś. Pamiętasz, że na początku Ciemny Las był dla ciebie martwy. A potem? Potem zobaczyłeś cienie. Kiedy to się stało? – Kiedy wyszliśmy z Miasta – odpowiedziałem. – Nie, Aleks. To stało się wtedy, kiedy kazałeś, bym wydziobał oczy człowiekowi. Wróć i zabij Fafnira, a ujrzysz każdy szczegół Ciemnego Lasu. I dostrzeżesz Alicję. – Nie chcę go zabijać – pokręciłem głową. – A nawet gdybym chciał, to jak sobie wyobrażasz pokonanie kogoś tak wielkiego i silnego? – Ty dałeś mu życie, ty możesz je odebrać. Zabij go, Aleks. Przysięgam, że wtedy zobaczysz Alicję. – I, jak podejrzewam, wtedy również zobaczę cały Ciemny Las – powiedziałem. – Czyż nie tak, kruku? Wróżkę Zębuszkę, Piaskowego Dziadka i inne mieszkające tu demony. Zobaczę też gwiazdy Ciemnego Lasu i nauczę się znajdować w nim pożywienie. Zgadza się? Odwrócił łeb, jakby nie usłyszał moich słów. – Mówię do ciebie – warknąłem. – Więc racz odpowiedzieć. Czy jeśli zabiję Fafnira, zobaczę wszystko, co żyje w Ciemnym Lesie? – Sądzę, że tak – odparł. – A jeśli zabiłbym ciebie? – Naprawdę tego chcesz? Uważasz, że zabicie mnie pomoże ci w czymś? – Chodź do mnie. – Wyciągnąłem dłonie. Nie drgnął. – Chodź do mnie – powtórzyłem stanowczo, a kruk niechętnie wzbił się w powietrze i przysiadł na moich rękach. Wiedziałem, kim jestem, i wiedziałem, co mam zrobić. Spojrzałem krukowi prosto w błyszczące oczy i zobaczyłem w nich tego, kogo spodziewałem się zobaczyć. Pana Ciemnego Lasu. – Mały, śmieszny ptaszku – powiedziałem, uśmiechając się z pobłażaniem. – Czy naprawdę sądziłeś, że właśnie ty jesteś najstraszniejszą istotą, na jaką można się natknąć w Ciemnym Lesie? Jak mogłeś być aż taki głupi? Jak mogłeś sądzić, iż w końcu nie zrozumiem wszystkiego? Jak mogłeś nie wiedzieć, że nie ty jesteś moim sennym koszmarem, ale ja jestem twoim? Pogłaskałem go po łebku samymi końcami palców. Patrzył na mnie nieruchomym wzrokiem wypolerowanych obsydianów i wiedziałem, że nie jest w stanie nawet drgnąć. Uniosłem go ostrożnie. Miał aksamitne, gładkie pióra. Przytrzymałem mocno jego głowę i wyobraziłem sobie, iż mógłbym skręcić ją jednym ruchem. Ale nie o to przecież chodziło. Naprawdę kochałem kruka, a on również kochał mnie na swój pokrętny sposób. Poza tym pomógł mi dotrzeć tu, gdzie teraz byłem, i zrozumieć, kim jestem. Oczywiście wypadki
potoczyły się niezgodnie z jego zamierzeniami, ale tak czy inaczej zawdzięczałem mu zdrowie, życie oraz spełnienie misji. Z rozmachem wbiłem sobie jego dziób prosto w serce. – Ach... – powiedziałem, czując, jak twarda kość przebija klatkę piersiową i mięśnie. Ból był paraliżujący, lecz niósł też za sobą coś w rodzaju nieprzytomnej ekstazy. Czułem się niczym kielich napełniany słodkim winem. – Aaach... – powtórzyłem, czując, że skrzydła czarnego kruka wygodnie moszczą się w moim sercu. Wciągnąłem głęboko powietrze do płuc i opuściłem wzrok. Rana zabliźniła się, lecz ptaka już nie było. Nie dostrzegłem nawet kropli krwi. I wtedy tak naprawdę wszystko zrozumiałem. Również słowa Fafnira mówiące o tym, iż nie mogę pokonać Pana Ciemnego Lasu. Rzeczywiście, nie mogłem tego zrobić. Jedynie mogłem go dostrzec oraz zrozumieć. – Ja jestem Panem Ciemnego Lasu! – krzyknąłem w niebo, na którym krwawe gwiazdy wyglądały spoza ołowianych chmur. – Wszyscy macie być mi posłuszni! Za uschniętymi kikutami drzew czaiły się harpie o drapieżnych twarzach, fauny z gigantycznymi fallusami wyrastającymi spomiędzy owłosionych ud, dziwożony o twarzach anielic i piersiach jak kremowe wzgórza. Równym szeregiem stały szkielety w krwistoczerwonych płaszczach zarzuconych na kości ramion. Wielkie drzewa i skały poszłyby za mną na koniec świata. Uczyniłyby wszystko, czego bym zapragnął. Wystarczyło skinąć... Spojrzałem w stronę Alicji, która rozpaczliwie łkała przykuta do pnia czarnego drzewa. Podszedłem do niej, a ona skuliła się. – Jestem Panem Ciemnego Lasu – powtórzyłem spokojnie. – Zawsze nim byłem. Tylko... zapomniałem o tym... Klęczała dwa metry ode mnie. Maleńka, krucha, delikatna i bezbronna. Wpatrywała się w moją twarz oczami pełnymi łez, z twarzą ściągniętą przerażeniem. Wiedziałem, że moje oczy wyglądają teraz jak czarne słońca. Dotknąłem pnia drzewa lekko, samymi opuszkami palców. Pod wpływem tego dotyku zeschnięta, ciemna kora zaczęła odżywać. Pojawiły się na niej jasne plamy. Kajdany, którymi przykuto Alicję, zmieniły się w pędy świeżych kwiatów o wielkich, białych kielichach. Podałem dziewczynce dłoń. Nie wahała się nawet przez moment i jak zwykle miała chłodne palce. – Przyszedłem... po ciebie – powiedziałem. Uśmiechnęła się przez łzy. – Wiedziałam – szepnęła. – Tak bardzo na ciebie czekałam. Tak bardzo wierzyłam... – Mówili, że jesteś demonem i że jesteś stara jak świat. Uniosła się i przytuliła do mnie. – A gdyby nawet? – odparła tak po prostu. – Czy to coś zmienia? Oczywiście, że nie zmieniało. Rozejrzałem się wokół. Ciemny Las przemienił się teraz w brzozowy zagajnik. Na liściach drzew zastygły krople majowego deszczu, a wśród bujnych
paproci brzęczały owady. Słońce połyskiwało spoza śnieżnych cumulusów. Zza pni wyglądał pyszczek zaciekawionej łani, a elfia wróżka suszyła na słońcu błyszczące skrzydełka. – Czas wracać do domu, kochanie – powiedziałem i poprowadziłem Alicję w kierunku tęczy, która malując siedmiokolorową mozaikę, wynurzała się z leśnego jeziora. Dom stał po jej drugiej stronie. *** Pozwoliłem przejść Alicji tą drogą, co do której miałem pewność, że jest stuprocentowo bezpieczna. Sam jednak musiałem jeszcze zaczekać. Tu – w Lesie, którego nikt nie nazwałby już Ciemnym – czekało mnie ostatnie zadanie. Podszedłem do Fafnira, który spokojnie przyglądał mi się spod ciężkich powiek i puszczał nosem strugi dymu, jakby w nozdrzach zbudowano mu fabryczne kominy. – Jestem szczęśliwy, iż utkał mnie ktoś taki jak ty – powiedział. Podziękowałem mu za te miłe słowa, ale przecież nie przyszedłem do niego, by wysłuchiwać komplementów. – Dziewczyna Robina... Ona... Pokiwał głową. – Nie wierzyła w ciebie i miała cię zabić, zanim zdasz sobie sprawę z własnej mocy. Była twoim sprzymierzeńcem, Aleks. Miała wyświadczyć ci tę łaskę, byś mógł umierać w pokoju i byś nie skrzywdził ani siebie, ani nikogo innego. – Dziwne to pojmowanie przyjaźni. – Nigdy nie była twoją przyjaciółką. I nigdy nie była też twoim wrogiem. W pewnym momencie zrozumiała, że istnieje szansa, byś pokonał Pana Ciemnego Lasu i uratował dziewczynkę. Zdecydowała się podjąć ryzyko i pomogła ci odejść z Miasta. Wszystko w ramach zadania, które jej wyznaczono. I tak to traktuj, Aleks. Byłeś po prostu jej misją. – Czy też wówczas, kiedy jęczała w moich ramionach? – zapytałem gorzko. Odwrócił się, by jego westchnienie mnie nie spopieliło. Zamiast tego zapalił dwa drzewa za swoimi plecami. Do osmalonych kikutów podbiegły cztery małe, rozzłoszczone elfy w zielonych kapotach i posypały na nie złoty proszek. Kikuty błyskawicznie zaczęły odrastać i pokryły się świeżymi pędami. Jeden z elfów pogroził Fafnirowi palcem. – Wybacz, lecz nie wiem – odpowiedział na moje pytanie smok. – Nic do mnie nie czuła? Nic jej nie obchodziłem? – Aleks, nie jestem wyrocznią ani telepatą. Nie czytam w ludzkich umysłach i sercach. Powtarzam: byłeś zadaniem, które jej przydzielono. Być może później stałeś się kimś więcej. A być może nie. – Poświęciła się dla mnie... – W takim razie udowodnij swoim życiem, że warto było za ciebie umrzeć.
– Masz jeszcze na podorędziu jakiś wzniosły frazes, Fafnirze? – Wykrzesałem z głosu setki ton ironii. – Bardzo cię proszę, nie sprzedawaj mi tekstów rodem z hollywoodzkiego kiczu. Chcę, żeby wróciła – dodałem stanowczo. Smok nie musiał pytać, o kogo chodzi. Dobrze wiedział. – Przecież umarła. Umarła na twoich oczach – wyjaśnił łagodnie. – Umarła? W Ciemnym Lesie? Wolne żarty! A kto jest teraz, do jasnej cholery, Panem Ciemnego Lasu? Bardzo długo milczał i wpatrywał się we mnie ślepiami o pionowych źrenicach. – Masz jej serce, prawda? – zapytał w końcu. – Mam. Skinął potężnym łbem. – Racja. Ty jesteś tu panem i władcą. Zmieniłeś Ciemny Las w to, czym jest teraz, i wszystko, co wydarzyło się w Ciemnym Lesie, może zostać odwrócone. Dziewczyna wróci, jeśli naprawdę pragniesz jej powrotu. Przymknąłem oczy i próbowałem przywołać wizerunek zielonookiej. Jasną buzię i harde oczy. Przypomniałem sobie również jej głos. I wszystkie te co najmniej niemiłe rzeczy, jakie mi mówiła. A potem wspomnienia namalowały wąską stopę opartą na moim udzie oraz zabawny gest, którym dziewczyna Robina zasłaniała piersi. I gniewnie zmarszczone brwi, kiedy odsuwałem jej dłoń. „Przessstań” – syczała. Uśmiechnąłem się do naburmuszonej ślicznotki, której obraz odbijał się w moich myślach. A później westchnąłem. – I nic – stwierdziłem ze smutkiem. – Widać to nie działa w taki sposób. – Co nie działa? Odwróciłem się niczym dźgnięty szpilą i zobaczyłem zielonooką stojącą za moimi plecami. Skoczyłem, chwyciłem ją w ramiona. Całowałem jej szyję, policzki, oczy i włosy. – Żyjesz, żyjesz... – Dość! Hej! Udusisz! – Odepchnęła mnie jednocześnie rozbawiona i czuła. – Pójdziesz ze mną, prawda? Do mojego świata? Uśmiechnęła się i przytuliła mnie. Czule i serdecznie. Tak czule i tak serdecznie, jak wierne żony musiały obejmować mężów wracających na front. Strasznie chciałem się mylić. – Pomyśl, że to były wakacje, Aleks – poprosiła. – Zdumiewająca przygoda w zdumiewającym kraju. Nie chcę pójść z tobą, bo moje miejsce jest właśnie tutaj. Zwłaszcza że teraz – rozejrzała się z uśmiechem – jest tu pięknie... Niecierpliwym gestem przegoniła wróżkę, która migocząc tęczowymi skrzydełkami podleciała, by rozczesać jej włosy. – No, może będę musiała się trochę przyzwyczaić... – mruknęła. Potem znowu spojrzała na mnie. Już poważnie. – Ale nieważne, czego pragnę, gdyż ty, kochany, masz moje serce, więc udam się tam,
gdzie zechcesz... Niezależnie co o takiej podróży myślę. Nadeszła chwila wyboru. Cholernie trudnego wyboru. Wyboru, w którym decydujesz, czy wolisz być nieszczęśliwy, czy też wolisz unieszczęśliwić kogoś innego. Nie ma prostych rozwiązań. Mogłem sobie tłumaczyć, że zielonooka przystosuje się do mojego świata, że poczuje się w nim spełniona, że zapewnię jej wszystko, czego pragnie. Mogłem święcie w to ufać i święcie w to wierzyć. Ale jakie miałem prawo, by odbierać jej wolną wolę? Kto mi dał prawo, by decydować za nią? Jeśli naprawdę ci na kimś zależy, pozostawisz mu swobodę działania, choćby to działanie było nie po twojej myśli. Jeśli naprawdę kogoś kochasz, pozwolisz, by złamał ci serce. Podałem jej walentynkowe serduszko. – Ono należy do ciebie – powiedziałem. – A ja czuję się zaszczycony, iż mogłem przechować twój skarb. Weź je, jeśli tego właśnie pragniesz. Płakała. I nie starała się ukryć ani płaczu, ani łez spływających po policzkach. Wyciągnęła rękę i zabrała z mojej dłoni serduszko. – Dziękuję, Aleks. Cofnęła się o krok, potem o dwa. Cały czas patrząc w moją stronę i szlochając. – Coś ci powiem na do widzenia. – Otarła rękawem oczy. – Nie uwierzysz jakiego, kurwa, cudownego faceta spotkałam! Potem pomachała mi na pożegnanie i zniknęła pośród drzew. Przez chwilę czułem żal, że nie obdarzyła mnie choćby ostatnim pocałunkiem. Później zrozumiałem, iż nie chciała aż tak bardzo zranić zarówno mnie, jak i siebie samej. – Żegnaj, dziewczyno Robina – rzekłem głośno i wyraźnie, przyglądając się gałązkom, które drżały jeszcze, poruszone jej niedawnym dotykiem. – I niech Bóg czuwa nad każdą sekundą twojego życia. Teraz te słowa wydają mi się nieznośnie patetyczne (widać nie bez powodu zielonooka wyśmiewała mój patos). Ale wtedy wypowiedziałem je z pełnym przekonaniem i ze smutno podniosłym wzruszeniem. Zresztą naprawdę właśnie tego pragnąłem: żeby Bóg opiekował się nią. Jeśli w ogóle istniał i jeśli akurat miał czas. Kiedy zielonooka zniknęła, spróbowałem na zimno, trzeźwo i rozsądnie (jasssne!) zastanowić się, dlaczego wywarła na mnie aż takie wrażenie. Owszem, była piękna, zabawna, niezależna, czuła i namiętna. Lecz nie tylko o to chodziło. Zdałem sobie sprawę z faktu, iż kiedy leżałem obok niej, czułem się spełniony. To były właśnie te usta, które chciałem całować. To były właśnie te piersi, których chciałem dotykać. To był właśnie ten uśmiech, który chciałem oglądać. To był właśnie ten zapach, który chciałem czuć (gdyby jeszcze działał mi zmysł węchu). Lubiłem barwę jej głosu i lubiłem to, co mówiła. Wiedziałem, że zielonooka jest kobietą, która zarówno zachwyci publiczność w wiedeńskiej operze, jak i podbije serca teksańskich kowbojów. Gdybym zrozumiał to wszystko wcześniej, pomyślałbym, iż poddano mnie działaniu zaklęcia po to, by dziewczyna zyskała moje
zaufanie. Ale teraz było przecież po wszystkim. Straciłem postać tańczącą w jaskini Platona. Zostały mi zaledwie cienie na skalnych ścianach. Oczywiście wiedziałem, że smutek, ból i żal zawsze tracą na sile z biegiem czasu. A zdarza się również, iż bezpowrotnie znikają. Jednak w wypadku mojej uroczej dziewczyny Robina miało być inaczej. Sprowadziła na mnie sycylijski piorun, choć po pierwszym spotkaniu nigdy bym się nie spodziewał podobnego biegu wypadków. Musiałem pogodzić się z myślą, że już nigdy jej nie zobaczę. Może za tydzień, miesiąc lub rok wmówię sobie, iż łączyła nas jedynie chemia? Że jej ciało wytwarzało tak silne feromony, iż zaatakowały i szturmem zdobyły mój mózg? Nie łudziłem się, iż kiedykolwiek jeszcze się spotkamy. Miałem pozostawić ten świat i tak miało być lepiej zarówno dla mnie, jak i dla Lasu. Każde z nas miało kroczyć własnymi ścieżkami i mogliśmy być wdzięczni, iż na moment, chwilę nie dłuższą niż mgnienie oka, te ścieżki się przecięły. Kiedyś żal minie, a pozostanie tylko (i aż!) słodka tęsknota. Podszedłem do Fafnira, który leżał, podpierając pysk przednimi łapami. – Czas na mnie – powiedziałem. – Czy spotkamy się jeszcze? Wyciągnął łapę wyraźnie z zamiarem, by mnie pogłaskać, ale zatrzymał się w pół ruchu. Najwidoczniej zdał sobie sprawę, iż tym gestem zdarłby mi skórę z głowy. Albo nawet głowę z tułowia. – My się nigdy nie rozstaniemy – rzekł. – Ale... – Zaczekaj – przerwał. – Rozumiem, co miałeś na myśli. W sensie fizycznym być może się już nie zobaczymy, lecz tak naprawdę zawsze będę z tobą. Będziesz mnie karmił, Aleks. A ja nie potrzebuję wielkich demonstracji uczuć. Nie musisz zakładać szpitali w buszu ani tworzyć charytatywnych fundacji. Wystarczy, że podasz ramię niewidomemu, chcącemu przejść przez ulicę. Wystarczy, że ustąpisz miejsca kobiecie w ciąży. Wystarczy, że pomożesz nieść zakupy staruszce. Wystarczy, że staniesz w obronie słabych, których chcą upokorzyć silni. Wystarczy, że ujmiesz się za maltretowanym dzieckiem. Wystarczy, że będziesz kochał... Zamilkł, a i ja milczałem, nie wiedząc, co powiedzieć, by nie wydało się to głupie lub niestosowne. – Jesteś chrześcijaninem, Aleks? – Nie, chyba nie... – To nieważne. Ale zapamiętaj jedno: Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką możliwą wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym. I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał. – Ja w to wierzę – powiedziałem.
– Zgadza się! – Rozwarł paszczę. – Czy w innym wypadku byłbym tutaj? Świat tak się ułożył, iż każdy człowiek tka swojego smoka i swojego kruka. Ludzie o tym nie wiedzą i nie przypuszczają, że kiedyś mogą trafić do miejsca, w którym nabierzemy fizycznych kształtów. Biada temu, kto utkał sobie słabego smoka! – Mój kruk był potężny... – To prawda. Ale nie z nim teraz rozmawiasz, hm? – Powiedział, że nie opuszczę już Ciemnego Lasu – rzekłem. – Nie kłamał – przyznał Fafnir. – Bo czyż ten las, las który niedługo zostawisz, możesz jeszcze nazwać Ciemnym Lasem? – Co by się stało, gdyby las nadal pozostał Ciemnym Lasem... Nie wyszedłbym już z niego, prawda? – Och, nie! Zdarzyłaby się dużo gorsza rzecz. Wyszedłbyś z Ciemnego Lasu, lecz potem ciągle do niego wracał. Nauczyłbyś się jeść w Ciemnym Lesie. A twój kruk stałby ci się tak bliski, iż w pewnym momencie nie wiedziałbyś już, czy z twoich ust dobywa się ludzka mowa, czy krakanie. Skrzywdziłbyś ją, Aleks. A jej rozpacz tylko by cię bawiła. – Nie wierzę... Nigdy... – Ciiiiii – wymruczał. – Wsłuchaj się w kruka. Teraz nie może już zwodzić. Wsłuchałem się i zrozumiałem. – Dziękuję – powiedziałem i klęknąłem przed smokiem. – Dziękuję ci. – Mnie? – Znowu uniósł pysk, by nie zranić mnie śmiechem. Płomienie pomknęły w niebo. – Mnie? – zapytał rozbawiony. – Nie rozumiesz, kim jestem? Spojrzałem w jego oczy. – Jestem smokiem twojego serca, Aleks – wyjaśnił. – To ty uczyniłeś mnie tak potężnym i mam nadzieję, że nie pozwolisz mi zmarnieć. – Nie pozwolę – obiecałem. – Jednak nie uwierzę też, że ja to wszystko stworzyłem. Wróżkę Zębuszkę, Piaskowego Dziadka... – Oczywiście, że nie, Aleks. Ty stworzyłeś Ciemny Las, a jego mieszkańcy wykluli się, nieważne, zgodnie z twoją wolą, czy wbrew niej. – A więc to tylko symbole – powiedziałem po namyśle. – Ciemny Las jest moim Id i koszmarami kłębiącymi się w podświadomości. Ty, Fafnirze, jesteś... – zawahałem się – Superego? Zionął ogniem tak, że siła podmuchu przewróciła mnie na ziemię, pomimo iż płomień przeszedł wiele metrów obok. – Nie bądź idiotą – poprosił. – Postaram się. – Uśmiechnąłem się, chociaż ten uśmiech przyszedł mi z trudem. Jakże bym chciał odchodzić do mojego świata z dziewczyną, w której się... No, z dziewczyną, z którą lubiłem spędzać czas. Musiałem jednak wracać sam, drogą, którą wcześniej wyekspediowałem Alicję. Wszedłem na zdumiewająco solidny łuk tęczy i w pewnej chwili,
kiedy nawet nie doszedłem do końca, otoczyła mnie i oślepiła aureola białych błysków... *** Piękna bajka zakończyłaby się w ten sposób, iż trzymając za rękę Alicję, znalazłbym się w salonie naszego mieszkania. Niestety, moje życie nie do końca było piękną bajką. Prosto z tęczowego mostu wylądowałem głową w śmietniku przed jakąś kamienicą. Kiedyś uznałbym to za alegorię, przestrogę, symbol... Teraz tylko się roześmiałem i nawet łupiny kiszonego ogórka we włosach nie były w stanie zepsuć mi humoru. Ani staruszka zbierająca szkło i puszki, która najpierw obrzuciła mnie wrogim spojrzeniem, a później podsumowała zdaniem, w którym dwa razy powtarzało się „Boga nie boi” i pięć razy „kurwa”. W zamian obdarzyłem ją szczerym uśmiechem, co zaowocowało kilkoma dodatkowymi epitetami. Na hollywoodzkim filmie zapewne pocałowałbym ją w zwiędnięte policzki, ale to nie był hollywoodzki film, tylko Warszawa. A w moim mieście żebracy nie noszą świeżo wypranych łachmanów i nie myją się każdego dnia rano. Zresztą to, że staruszka serdecznie gardziła wodą oraz mydłem, zapewne wyczułbym z odległości paru kroków, gdybym jeszcze cokolwiek czuł. Po raz drugi uznałem, iż utrata węchu ma jednak swoje plusy. Spojrzałem na winietę z nazwą ulicy i zorientowałem się, że jestem zaledwie kilka minut od domu, więc uznałem, że mogę się przespacerować. Po doświadczeniach w Ciemnym Lesie nawet praskie, odrapane kamienice budziły coś w rodzaju sympatii, a czerwononosi obywatele przesiadujący po śmierdzących moczem bramach byli jawnym dowodem, iż znalazłem się blisko mojego mieszkania. Dziewczynę zobaczyłem, kiedy przystanęła przed kioskiem „Ruchu”. Rude włosy spływały jej na ramiona, a zielony płaszcz sięgał do połowy łydek. Idealnie wytoczonych łydek. Odgarnęła włosy z uszu niedbałym, szybkim gestem. Zanim zdążyłem pomyśleć, już byłem tuż koło niej i chwyciłem ją za ramię. Odwróciła się ze stłumionym krzykiem i twarzą wykrzywioną zarówno strachem, jak i złością. Nie poznawałem tej twarzy. Dziewczyna miała ładne oczy, ale szarego koloru i twarz podpieczoną w solarianym pseudosłońcu. – Przepraszam, przepraszam... – wyjąkałem i w tym samym momencie ktoś potrącił mnie tak silnie, że klapnąłem na tyłek. Zupełnie jak w slapstickowej komedii: prosto w kałużę. Obok dziewczyny w zielonym płaszczu zmaterializował się krótko ostrzyżony osiłek w niepasujących do pogody ciemnych okularach. – Guza szukasz, gnoju w kurwę jebany? – wrzasnął zachrypniętym głosem. – Gdzie się pchasz, chuju na kaczych łapach? – Przepraszam, nie chciałem, to pomyłka... – Zdobyłem się tylko na coś, co mnie samemu wydawało się słabym i żałosnym popiskiwaniem. – Ja ci się, kurwa, pomylę – Pogroził mi pięścią, zagarnął dziewczynę władczym gestem i odszedł w stronę stojącego przy krawężniku samochodu.
Siedziałem na chodniku, a przechodnie omijali mnie wzrokiem. Nie czułem się nawet upokorzony tym, jak potraktował mnie osiłek, bo szczerze mówiąc, było mi wszystko jedno, a zresztą w jakiś tam sposób miał swoją rację. Pewnie też bym się wkurzył, gdyby obcy, nieogolony facet w pamiętającej lepsze czasy, brudnej kurtce szarpał moją dziewczynę. I tak dobrze, że nie dostałem po mordzie... – A więc nic nie będzie jak w bajce – poskarżyłem się ołowianemu niebu. Potem podniosłem się z ziemi i ruszyłem w stronę domu, mając szczerą nadzieję, że to koniec przygód na dzisiaj. Co ciekawe, nie miałem najmniejszych obaw co do tego, czy Alicja wróciła z Ciemnego Lasu. Byłem o tym święcie przekonany i wręcz wyczuwałem jej obecność, jakby promieniowała ciepłym blaskiem spoza ścian odległego jeszcze apartamentowca. Wiedziałem, że wygrałem tę partię, chociaż ani nie wiedziałem, z kim gram ani kto rozdaje karty, ani kto stara się oszukiwać. Ten etap moich przygód, mojej podróży, czy jakkolwiek inaczej nie nazwać wszystkiego, co się zdarzyło, właśnie się zakończył. I tak jak mi przepowiadano, nie zakończył się happy endem, a jedynie trochę źle. Trochę źle, gdyż na zawsze odszedł ktoś, z kim poczułem wyjątkową więź, choć przecież znaliśmy się tak krótko. Jednak cieszyłem się, iż zielonooka żyje i chociaż mieliśmy się więcej nie zobaczyć, miałem nadzieję, iż będzie z tego życia zadowolona. *** Otworzyłem drzwi magnetycznym kluczem i od samego progu zorientowałem się, że Alicja jest w domu. To jej płaszcz leżał na podłodze, przypominając zwłoki wielkiego ptaka, który przy lądowaniu utracił jedno skrzydło, to jej rozbebeszona torba ułożyła się na środku korytarza, przypominając paszczę potwora, który był zbyt najedzony i musiał wypluć z trzewi notes, portfel oraz szminkę. Zdjąłem buty, powiesiłem kurtkę na wieszaku i poszedłem do łazienki, żeby się umyć. Z lustra spojrzała na mnie zmęczona, poszarzała twarz nieogolonego faceta. Wyszedłem z łazienki dopiero, kiedy doprowadziłem się już do takiego stanu, że mogłem spojrzeć w lustro bez szczególnej obawy o zawał. Z salonu dobiegała jakaś męskodamska, prowadzona w języku hiszpańskim kłótnia tłumaczona spokojnym głosem lektora. Alicja siedziała z podkulonymi nogami w głębokim fotelu i z napięciem na twarzy obserwowała akcję na ekranie. Zamrugałem oczami, bo przez chwilę poczułem się, jakby pod powieki sypnięto mi piachem. Podszedłem i dotknąłem palcami jej twarzy, niczym ślepiec uczący się ludzkich rysów. – Alicjo... – Wiem, iż do końca życia będę nienawidziła Manuela Alonso – odpowiedział mi telewizor rozszlochanym kobiecym głosem. Alicja odwróciła wzrok od ekranu i łagodnie uchwyciła moje dłonie. – Dobrze się czujesz, Aleks? – zapytała.
– Tak za tobą tęskniłem... – Kiedy? – Usłyszałem w jej tonie rozbawienie. – Tam. W Ciemnym Lesie... – Gdzie? – Tym razem wyraźnie usłyszałem zdumienie. – No tam... Kiedy poszedłem po ciebie... – Po mnie? Hej, jak to po mnie? Przecież siedzę tu od rana. Roześmiała się. – Coś ci się śniło, Aleks. Ale jeśli ja byłam w twoim śnie, to jesteś słodki. Na przyszłość: pozwalam śnić o mnie tylko pod warunkiem, że dobrze. OK? Musiałem pozbierać myśli, co zajęło mi najmniej kilkanaście sekund. – Oczywiście, Alicjo – odparłem. Nie miałem pojęcia, czy udaje, czy też rzeczywiście niczego nie pamięta. Zrobiło mi się trochę żal, iż nigdy nie dowie się, co zrobiłem i co przeżyłem, by ją uratować. Zresztą, może wszystko to naprawdę mi się po prostu przyśniło. Nigdy nie było kruka, Ciemnego Lasu, Miasta i zielonookiej. Nie spotkałem Hjalmara i Fafnira. Nie torturowano mnie i nie starano się zabić. Po prostu zdrzemnąłem się, znużony pracą, a wyobraźnia namalowała te wszystkie obrazy. I wtedy coś mnie zabolało pod lewym sutkiem. Rozpiąłem koszulę i zobaczyłem szeroką, paskudną bliznę. Gdyby była na brzuchu, pomyślałbym, że niedawno spłodziłem aliena. Blizna była świeża, jeszcze zaróżowiona po brzegach. Przyłożyłem dłoń do klatki piersiowej i coś poczułem. Czy to serce biło przyspieszonym rytmem, czy też ktoś, kto mieszkał we mnie, usiłował znaleźć miejsce dla swych skrzydeł? Wróciłem do salonu, ale Alicji już nie było. Usłyszałem szum wody lejącej się z prysznica, a potem silny głos. – Przez godzinę nawet nie myśl o łazience! Westchnąłem, bo marzyłem o gorącej kąpieli z kożuchem gęstej, pachnącej piany. Ale cóż, przyzwyczaiłem się już, że łazienka jest miejscem leżącym poza moją strefą wpływów. Ułożyłem się w fotelu i przymknąłem oczy. Byłem tak strasznie zmęczony. Byłem tak nieziemsko smutny. Byłem tak niewiarygodnie szczęśliwy. Jednak nie dane było mi się chociaż chwilę zdrzemnąć, gdyż mój zapasowy telefon odezwał się kruczym krakaniem. Ot, taki żarcik, który wyprzedził moje zamysły, gdyż ten właśnie dźwięk miałem zamiar wprowadzić, by zawiadamiał o przyjściu wiadomości. Jak widać oswoiłem już więc wspomnienia związane z czarnopiórym przyjacielem-wrogiem, a nawet potrafiłem z nich zakpić. Wiadomość okazała się ememesem nadanym z numeru, którego nie byłem w stanie odczytać, gdyż na ekranie wyświetliły się symbole przypominające rozrzucone patyczki. Otworzyłem plik i zobaczyłem, że są w nim dwa zdjęcia. Pierwsze ukazywało Hjalmara przytulającego półnagą nordycką piękność o skórze koloru arktycznego śniegu. Smukła szyja okolona była złotym naszyjnikiem z wplecionymi pomiędzy metal oczami bursztynów (zapewne był to słynny Bringsgamen, za który, według legendy, ponętna Freya przez cztery
noce oddawała się czterem karłom-złotnikom). Wiking jedną dłonią obejmował ramię kobiety, drugą trzymał na jej pełnej piersi. Napis pod zdjęciem głosił: „Pamiętałem o tobie, bracie”. Drugie zdjęcie było o wiele bardziej pikantne i może nie będę opisywał, co dokładnie przedstawiało, choć przyznam, iż alabastrowe łono Freyi robiło naprawdę spore wrażenie. Tym razem napis towarzyszący zdjęciu brzmiał: „Odwiedzam ją często, bo krzewami i wysoką trawą zarasta droga, którą nikt nie kroczy”. Roześmiałem się, gdyż Hjalmarowi udał się dowcip. Cóż, miałem pewność, że w jego towarzystwie łono pięknej bogini na pewno nie porośnie wysoką trawą. Zastanawiałem się tylko, co na to wszystko powie Odyn, ale być może za bardzo zajęty był pogaduszkami z krukami, by poświęcać jeszcze czas żonie. – Aleks, idę do koleżanki. Wrócę za małą godzinkę. – Usłyszałem głos Alicji. Oderwałem się od telefonu. – Baw się dobrze – mruknąłem. – Jak wyglądam? Uniosłem głowę. Alicja stała dwa kroki od fotela. Miała zaczesane na bok rude włosy i sukienkę w kolorze wiosennych liści. Nie przypominała dziewczyny Robina. Przypominała kogoś, kto za kilka lat stanie się podobny do dziewczyny Robina. – Doskonale – odparłem, a moją twarz wypożyczyłby nawet pokerowy mistrz świata. – Bardzo ci ładnie z nowym kolorem włosów. – A jak pachnę? – Pochyliła się nade mną. Wciągnąłem powietrze nosem, ale oczywiście nic nie poczułem. Nic. Od czasu rozmowy z kupcem cały świat składał się dla mnie z zapachowej pustki. – Przykro mi – powiedziałem. Uśmiechnęła się ze zniecierpliwieniem i podała mi chusteczkę. Białą, jedwabną, z wyhaftowaną ozdobną literką „A” w rogu. – Wysiąkaj nos – poradziła. – Nie, nie, daj spokój, ale... – Aleks! – Jej głos zabrzmiał stanowczo, a dłoń wyciągnięta w moją stronę nawet nie drgnęła. Z doświadczenia wiedziałem, iż gdy w głosie Alicji pojawia się taki ton, to mogę sobie darować wszelkie protesty. Nawet jeśli dotyczyły one kwestii, czy telewizor ma być przełączony na mecz Legii, czy na którąś z opowieści o miłości Jose Alonso do Marii Emanueli. Albo Estebana Alexandro do Isabeli Esperanzy. Posłusznie wytarłem więc nos. – I jak? – powtórzyła pytanie. Poczułem świeży zapach konwalii. To były jakieś zwykłe kwiatowe perfumki, ale mnie ich aromat wydawał się spływać wprost z nieba. – Rany, cudowne! – wydusiłem tylko. – Hm... – Zakręciła się na pięcie. – Nie myślałam, że robią aż takie wrażenie. Syknąłem, gdyż nagle i niespodziewanie zabolała mnie skóra w miejscu, gdzie kruk
przeorał pierś dziobem. Zrobiło mi się ciepło, duszno i poczułem się, jakbym odlatywał. Alicja znowu pochyliła się nade mną i rozpięła mi guziki koszuli. Zobaczyła bliznę, dotknęła jej opuszkami palców. Ten chłodny dotyk orzeźwił mnie i przywrócił do rzeczywistości. – Dbaj o siebie, Aleks – poprosiła ciepło. – Mam cię tylko jednego. I umrę bez ciebie. Wypowiedziała całą tę kwestię jednym tchem. Spokojnie. Najmniejszą zmianą tonu nie zaznaczając, iż cztery ostatnie słowa oznaczają coś niesłychanie ważnego. Potem uśmiechnęła się promiennie i odwróciła, zostawiając mnie z moimi własnymi myślami. Zerknęła jeszcze, kiedy była przy samych drzwiach. – Ja ciebie też – powiedziała. – Nie wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo.
KONIEC