PIERRE JOSEPH PHOUDHON (1809—1865) Wybór pism Tom I Wstęp Jana Garewicza Dygitalizacja hooltaj KSIĄŻKA i WIEDZA-1974 Tłumaczyli: JADWIGA BORNSTEIN, HA...
21 downloads
36 Views
2MB Size
PIERRE JOSEPH PHOUDHON (1809—1865)
Wybór pism Tom I
Wstęp Jana Garewicza Dygitalizacja hooltaj
KSIĄŻKA i WIEDZA-1974
Tłumaczyli: JADWIGA BORNSTEIN, HALINA MOBTIMER, BARBARA SIEROSZEWSKA, BOLESŁAW WSCIEKLICA
Redaktor ALEKSANDRA BARANOWSKA Redaktor techn. K. Woroniecki
Korektorzy: S. Snopek i Z. Kołodziejczyk Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa—Książka—Ruch". Wydawnictwo „Książka i Wiedza". Warszawa, styczeń 1974 r. Wyd. I. Nakład 1500 + 260 egz. Obj. ark. wyd. 34,6. Obj. ark. druk. 50,0 (43,0). Papier druk. sat. kl. III, 65 g, 84X108 cm. Oddano do składania 8.XII.1972 r. Podpisano do druku w grudniu 1973 ir. Druk ukończono w styczniu 1974 r. Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego". Warszawa, ul. Miedziana 11/13. Zam. 284/73. R-22.
WSTĘP KOLEJE ŻYCIA P.J. PROUDHONA Jakkolwiek oceni się działalność Proudhona, o życiu jego na pewno nie da się powiedzieć, że toczyło się gładko i spokojnie. Inteligentny, nieprzeciętnie uzdolniony, porywający pisarz, człowiek obdarzony urokiem i darem jednania sobie ludzi, Proudhon stale był ze światem w wojnie, stale z wszystkimi skłócony, wcielona opozycja wobec wszystkiego, co uznane, wobec każdego dogmatu. W walkach, jakie toczył, nie chodziło nigdy o zniszczenie osobistych przeciwników, o korzyści lub ambicje, stale zaś o zasady i ich konsekwencje praktyczne. Należał do ludzi, którzy zawsze idą pod prąd i czynią to w sposób prowokacyjny. Epatował klerykałów, czyniąc z Mojżesza obrońcę równości, i ateistów, powołując się na Pismo święte. Stypendium przyznane przez uniwersytet w Besancon nie tylko wykorzystał dla napisania rozprawy o tożsamości własności i kradzieży, ale na domiar złego zadedykował ją czcigodnym akademikom, wyrażając nadzieję, że staną się na równi z nim heroldami i propagatorami równości. Odżegnał się od rewolucji lutowej w chwili powszechnego entuzjazmu i sam jeden wystąpił w Izbie Deputowanych w obronie pokonanych robotników w dniach czerwcowych. W momencie gdy cała Francja solidaryzowała się z walką Włochów o zjednoczenie, Proudhon ogłaszał artykuły kwestionujące jego wartość, a w roku 1863 stwierdzał, że rozbiory Polski były aktem
w pełni praworządnym i zgodnym z interesami postępu, był wcielonym zaprzeczeniem. Zwalczał własność prywatną i własność wspólną, Boga i bezbożność, autokratyzm i demokrację, zachowawczość i wywrotowość. Płacił za swoje poglądy nędzą, więzieniem i wygnaniem, a mimo to pomawiano go o oportunizm. Celestyn Bougle, wielki znawca socjalizmu, nazwał go Proteuszem; i rzeczywiście myśl jego skrzy się i mieni wszystkimi barwami, wprawiając w zakłopotanie interpretatorów, zarazem jednak sprawiając, że jako jeden z nielicznych socjalistów dziewiętnastowiecznych interesuje wciąż jeszcze nie tylko badaczy i działa na wyobraźnię ludzi naszej epoki — jego portrety na zbuntowanej Sorbonie w maju 1968 roku są tego wymownym dowodem. Zajmował się wszystkimi formami życia społecznego i wypowiadał we wszystkich dziedzinach nauk społecznych. Filozofia, najszerzej pojęta socjologia, ekonomia, lingwistyka, religioznawstwo, politologia — wszystko mieściło się w obrębie jego zainteresowań. 26 tomów, łącznie około 7000 stron obejmuje zbiorowe wydanie jego pism z roku 1868. Do tego dochodzi 14 tomów korespondencji, bynajmniej nie kompletnej, zapoczątkowana dopiero edycja notatek, kilkadziesiąt zeszytów dzienników lektury. Jeśli uwzględnić, że do czterdziestego niemal roku życia pracował ponadto zawodowo jako drukarz i prokurent handlowy, a w późniejszym okresie kilka lat spędził w więzieniu, podziw ogarnia wobec tego ogromu pracy. Myśli przez niego wypowiadane odznaczały się przy tym dużą oryginalnością i płodnością, nawet jeśli poprawność
rozumowania niejedno pozostawiała do życzenia, wypowiadane zaś bywały w formie tak błyskotliwej, że słusznie zalicza się go dziś nie tylko do myślicieli, ale i do wybitnych pisarzy. Proudhon całe życie był postacią kontrowersyjną, pozostał nią też po śmierci. Doczekał się interpretacji zupełnie przeciwstawnych i ocen, które różniły się krańcowo. Systematyczny wykład jego poglądów nastręcza ogromne trudności i zawsze obarczony jest subiektywizmem: kiedy ma się do czynienia z tezami sprzecznymi, nieuniknione jest eksponowanie pewnych dzieł, pewnych wypowiedzi z niekorzyścią dla innych. Prezentując poglądy Proudhona będziemy się zatem starali wyjaśnić przede wszystkim, jakie przesłanki legły u podstaw tych sprzeczności wewnętrznych i w jakim sensie dzieło Proudhona stanowi mimo wszystkich niekonsekwencji jednolitą całość. I. FILIUS FABRI Pierwsze dziesięciolecie rządów Ludwika Filipa należy do najpłodniejszych okresów w dziejach francuskiego piśmiennictwa. Nieograniczona swoboda wypowiedzi przyniosła powódź pism, w których wyrażano stosunek do przeszłości, opisywano i oceniano teraźniejszość i tworzono niezliczone wizje przyszłości, rysującej się niezależnie od różnicy ujęć z reguły niemal w świetlanych barwach. Przewrotu dokonanego nie kwestionowano, żądano natomiast nieraz doprowadzenia go do końca, lecz zawartą w tych żądaniach groźbę dla istniejącego ustroju uświadomić miało dopiero Stowarzysze-
nie Pór Roku. W powieści francuskiej otwiera ten okres Czerwone i czarne, a zamyka go Wędrowny czeladnik. Nieprzypadkowo wymieniamy te książki, przybliżają one bowiem ogromnie postać Proudhona. Jego dzieciństwo jest, jak zobaczymy, poniekąd młodością Juliana Sorel, dojrzałość zaś zdobywa w warunkach przypominających losy bohatera George Sand. Proudhon to Julian, którego ambicją staje się podniesienie do własnego poziomu wszystkich wyzutych z własności. „Zrodzony i wychowany wśród klasy robotniczej — napisze w podaniu o stypendium — przynależny do niej wciąż jeszcze, teraz i na zawsze, sercem, umysłem, obyczajami, a nade wszystko wspólnotą interesów i dążeń, kandydat, jeśli uzyska Wasze głosy, dozna, nie wątpcie, Panowie, o tym, największej radości, o ile w jego osobie uwagę Waszą przykuje ta interesująca część społeczeństwa, którą tak pięknie zdobi miano robotników; o ile uznacie, że godzien jest być wśród Was jej pierwszym przedstawicielem; o ile będzie mógł odtąd pracować w dziedzinie filozofii i nauki bez wytchnienia, całą siłą woli i całą potęgą umysłu nad zupełnym wyzwoleniem swych braci i towarzyszy". Dwóch rówieśników, Weitling w Niemczech i Proudhon we Francji, otwiera niemal równocześnie nową kartę w dziejach myśli socjalistycznej. Poprzedni teoretycy występujący w imieniu „klas najliczniejszych i najbiedniejszych" znali ich położenie i dążenia tylko z zewnętrznej obserwacji. Saint-Simon był arystokratą z krwi i kości, Fourier synem bogatego kupca, Owen — Fabrykantem, Sismondi — synem pastora; z mieszczań-
skich lub inteligenckich środowisk wywodzili się przywódcy saińtsimonistyczni i fourieryści, a nawet ówcześni komuniści francuscy; do wyjątków należeli tu Leroux i Cabet, ale Cabet zdobył wykształcenie i wybił się już jako adwokat. Teraz w roli teoretyków proletariatu wystąpili ludzie, którzy jego sytuację, myśli i odczucia znali z własnego doświadczenia. Podkreślając ten fakt Marks stwierdzał: „Proudhon nie tylko pisze w interesie proletariuszy; sam on jest proletariuszem, sam on jest ouvrier. Dzieło jego to naukowy manifest proletariatu francuskiego". Pojawienie się w samym proletariacie ludzi o ambicjach teoretycznych było ważkim świadectwem przemian zachodzących w jego świadomości, tak jak świadectwem rosnącego społecznego zainteresowania klasą robotniczą jest pojawienie się robotniczego bohatera w powieści. Warto też dodać, że zainteresowania teoretyczne szły u Proudhona i Weitlinga w parze z dumą z własnego pochodzenia. „Oto czym jest szlachectwo rodu — pisał Proudhon wspominając swoją rodzinę. To ja jestem szlachcicem, ja właśnie". Potomek wolnych, jak to z naciskiem podkreślał, chłopów, nie zamierzał czuć się mniej wolny jako proletariusz. Proudhon pochodził z pogranicza Szwajcarii, z rejonu, który do Francji należał dopiero od 130 lat, gdzie obok panującej kultury katolicko-romańskiej zaznaczały się wpływy kultury germańskiej i protestantyzmu, przenikające z sąsiedniej Szwajcarii i z Alzacji. Być może, krzyżowaniu się tych wpływów przypisać należy dużą prężność intelektualnego środowiska: z Besancon, stolicy prowincji, i jego okolic wyszli w stosunkowo
krótkim czasie ludzie tej miary co Wiktor Hugo, Karol Nodier, w którego salonie ogniskowali się romantycy francuscy, przywódca fourierystów Considerant, filozof Jouffroy, główny obok Cousina rzecznik eklektyzmu, wcześniej zaś sam Fourier. Piotr Józef Proudhon urodził się na przedmieściu Besancon 15 stycznia 1809 roku. Rodzice jego pochodzili ze wsi, sami jednak byli już robotnikami. Pracowali w browarze do chwili, gdy spłonął podczas działań wojennych w roku 1814 — ojciec jako bednarz, matka jako posługaczka. Odtąd podstawą utrzymania rodziny miało być warzenie domowym sposobem piwa, przemysł niepopłatny, zwłaszcza że ojciec Proudhona miał jako kupiec obyczaje raczej osobliwe: odmawiał z zasady sprzedawania swego towaru kobietom, cenę zaś wyznaczał w ten sposób, że do kosztów poniesionych dorzucał niewielką kwotę jako wynagrodzenie za własną pracę. Głodu w domu nie było, lecz stały niedostatek, szczególnie dokuczliwy, od kiedy Proudhon znalazł się wśród zamożniejszych kolegów. Tradycje patriarchalnego chłopstwa były w rodzinie bardzo jeszcze żywe. Wspominano przodków, zwłaszcza dziada ze strony matki, byłego żołnierza w wojnie siedmioletniej, który broniąc praw chłopskich przed dziedzicem zabił kiedyś zbyt gorliwego leśnika. Kultywowano więzy rodzinne, szczególnie silne między synem i matką, kobietą rozumną o dużym poczuciu godności. Tradycje te uległy niewątpliwie jeszcze wzmocnieniu podczas kilkuletniego pobytu Proudhona na wsi, gdzie oddawał się zajęciu — według określenia samego
Proudhona — szczególnie sprzyjającemu kontemplacji, a zarazem rozwijającemu zmysł realizmu, mianowicie pasaniu krów. Miał lat 11, kiedy udało się uzyskać dla niego stypendium w gimnazjum państwowym. Był rok 1820; zabójstwo następcy tronu pociągnęło za sobą zmianę gabinetu i gwałtowny zwrot w prawo. Okólnik ministerialny głosił, że „podstawą wychowania w kolegium są: religia, monarchia, praworządność i Karta". Dyrektorem gimnazjum był ksiądz (biskup Frayssinous, który został niebawem kuratorem wszystkich uniwersytetów, a zarazem ministrem wyznań); przed przyjęciem Proudhona do szkoły upewnił się on, czy ojciec ucznia nie był kiedykolwiek jakobinem — „na szczęście był na to za młody". Zwolnienie z opłat szkolnych otwierało przed Proudhonem szansę niewspółmierną do sytuacji rodzinnej, ale równocześnie pobyt w gimnazjum narażał go na nieustanne upokorzenia. „Pierwszym uczuciem, które wpoił mi widok mojej względnej niższości, był wstyd. Czerwieniłem się z powodu ubóstwa, jak gdyby było karą. Niejasno odczuwałem prawdę słów starej kobiety, że bieda to nie grzech, lecz coś gorszego, że nas poniża, upadla i sprawia, iż stopniowo stajemy się jej godni". Konieczność pozostawiania przy drzwiach szkoły sabotów i wkraczanie bez butów do klasy, brak kapelusza, brak podręczników, do czego nie mógł się przyznać, godząc się raczej na kary za ich „gubienie", wszystko to stwarzało sytuację, w której można było tylko albo godzić się na upokorzenie, albo — jak Julian Sorel — bronić się przed nim poczuciem własnej wartości. Proudhon, wsparty przez
matkę, potrafił się zdobyć na dumę. Przez kilka lat, przepisując zadane lekcje z książek kolegów, zdobywał nagrody, doznając jednak nawet przy tej okazji upokorzeń, wybierano bowiem dla niego zawsze książki mające umocnić jego wiarę, gdy tymczasem koledzy dostawali dzieła historyczne i literackie. Jak bardzo stał na straży swej godności, świadczy anegdota powtórzona przez Sainte-Beuve'a: Proudhon korzystał z biblioteki miejskiej czytając wszystko, co mu wpadło w ręce. Kiedyś bibliotekarz zapytał żartobliwie, po co mu tyle książek. Trzynastolatek spojrzał na niego spode łba i warknął w odpowiedzi: nie pańska sprawa . 6 lat trwała nauka Proudhona w kolegium besancońskim. Zakończyła się przed maturą, kiedy przegrany proces zrujnował ostatecznie rodzinę i trzeba było iść do pracy. Jako zawód wybrał drukarstwo, zajęcie umożliwiające kontakt z książką. Z autobiografii widać, że miejsce zatrudnienia zmieniał wielokrotnie. W przedsiębiorstwach, w których pracował przede wszystkim w charakterze korektora, drukowano przeważnie dzieła treści religijnej. Proudhonowi praca ta dała wyjątkowo dobrą znajomość całego Pisma świętego; rozwinął też swą znajomość łaciny, i to do tego itopnia, że mógł pisać w tym języku tak jak po franCUlku; wreszcie dla lepszego zrozumienia tekstów, I którymi miał do czynienia, nauczył się około roku 1830 hebrajskiego. W Besancon, w drukarni Gnuthierów — z nazwiskiem tym jeszcze się spotkamy - brał też udział w pracy nad edycją Nowego świata industrialnego. Wpływ Fouriera, z którego w owym czasie często dworował sobie, miał się okazać silniejszy,
niż można było wówczas przypuszczać. W tejże drukarni nawiązał też Proudhon pierwszą przyjaźń na podłożu wspólnych zainteresowań. Młody lingwista, Gustaw Fallot, wydawał u Gauthierów po łacinie żywoty świętych z komentarzem. Korektor, zamiast ograniczyć się do sprawdzenia druku z rękopisem, poczynił na marginesie, również po łacinie, uwagi na temat szeregu zwrotów językowych autora, proponując na ich miejsce inną wersję. Kiedy Fallot dowiedział się, że adnotacje te pochodzą od jednego z robotników drukarni (korektor nie był wówczas pracownikiem umysłowym), zdumiony jego wiedzą zawarł z nim przyjaźń. Przetrwała ona aż do śmierci Fallota w roku 1836. Fallot właśnie, który po rewolucji lipcowej udał się do Paryża (później został tam bibliotekarzem Instytutu Francuskiego i sekretarzem komisji przygotowującej pod prezydencją Guizota wydanie dokumentów z dziejów Francji), skłonił Proudhona do próby zmiany zawodu. Na jego zaproszenie i koszt Proudhon przybył do stolicy, by razem z przyjacielem prowadzić studia językoznawcze. Był to jednak rok cholery. Fallot zachorował. Pielęgnowany przez Proudhona powrócił wprawdzie do zdrowia, lecz środki pieniężne zostały wyczerpane. Nie znajdując w Paryżu pracy w drukarstwie, Proudhon zdecydował się na wyjazd. Dorywczo udało mu się zdobyć pracę w Lyonie, Marsylii i Draguignan, wreszcie jednak powrócił do Besancon. Z tej wędrówki pochodzi anegdota opisana przez Proudhona w dziele O sprawiedliwości w rewolucji i Kościele, która charakteryzuje nową sytuację we
Francji. Proudhon przywędrował do Tulonu mając w kieszeni 3,5 franka. Pracy nie znalazł. W tym położeniu, jak pisze, „przyszła mi pewna myśl do głowy, prawdziwe natchnienie przez epokę: podczas gdy w Paryżu robotnicy bez pracy zaatakowali rząd , ja ze swej strony zdecydowałem się zwrócić do władz urzędowo". Udał się zatem do mera, okazał paszport i oświadczył, iż zgodnie z oświadczeniem komisarza policji, z którego rąk dokument ten otrzymał, uprawnia go on w razie potrzeby do uzyskania pomocy i opieki od wszystkich francuskich władz cywilnych i wojskowych. Skoro zaś nie może otrzymać pracy, a prawo karze kradzież i żebraninę, przeto w imię praw przysługujących mu na mocy posiadanego paszportu „stawia się do dyspozycji" mera, czyli żąda od niego zatrudnienia w swym zawodzie. W tej bufonadzie brzmi już głos nowych czasów. Mer, wzbogacony adwokat, jeden z owych arywistów monarchii lipcowej, opisywanych przez Balzaka, nie dał się jednak stropić: „Pańska reklamacja jest nader osobliwa i źle pan interpretuje swój paszport" — brzmiała jego odpowiedź. „Oznacza on, że gdyby pana ktoś napadł, gdyby pana ktoś okradł, władza pośpieszyłaby panu z pomocą — nic więcej". Lekcja była pouczająca, Proudhon nie omieszka z niej skorzystać. Najbliższe lata po powrocie do Besancon były jednym , nielicznych okresów względnego dobrobytu w jego życiu. Oprócz pracy w zawodzie, którą w rodzinnych okolicach znalazł bez trudu, czekała na niego oferta bardzo nęcąca: Just Muiron zaproponował mu kiero-
wanie pismem „l'Impartial", które w Besancon głosiło, nader zresztą ostrożnie, ideały fourierystów. Warunkiem była jednak powściągliwość w wypowiedziach, ale na to Proudhon żadną miarą przystać nie chciał. Toteż współpraca zakończyła się po napisaniu przez niego pierwszego artykułu: Proudhon nie mógł pojąć, czemu przed złożeniem ma on uzyskać akceptację prefekta. Powrócił do drukarstwa, które — jak pisze — „odrywając mnie od lektur pozostawia mi pełną i całkowitą swobodę umysłu w celu medytacji". W dalszym ciągu stałą lekturą Proudhona były w owych czasach pisma religijne: siedmiotomowy dykcjonarz teologiczny księdza Bergier, osiemnastowiecznego teologa, który współpracował z Encyklopedią, a równocześnie odrzucał prymat rozumu i głosił, że jeśli stworzenie świata jest rzeczą tajemniczą, jego niestworzenie byłoby nie mniej tajemnicze, a filozofię potępiał jako „sztukę gubienia wiary"; oraz Biblia, ściślej: „jego Biblia", przez niego samego przygotowana do druku i opatrzona wstępami wybranymi z pism Ojców Kościoła. Proudhon pracował nad nią z zapałem; wierność francuskiego przekładu sprawdzał nie tylko z Wulgatą, lecz także z hebrajskim oryginałem. Przy tej okazji odkrył, że w dekalogu, gdzie w przyjętej powszechnie wersji widnieje przykazanie „nie kradnij", hebrajski oryginał posługuje się zwrotem, który, według niego, znaczy: „nie odkładaj niczego na bok dla siebie", innymi słowy, „niczego sobie nie przywłaszczaj". W roku 1836 Proudhon przestał być pracownikiem najemnym i został „patronem". Zakupił do spółki niewielką drukarnię, sam jej zresztą nie prowadząc. Dzięki
temu przedsięwzięciu, które okazało się nb. kiepskim interesem, mógł po raz pierwszy wystąpić jako autor. Do drukowanej u siebie książki tegoż księdza Bergier pt. Prymitywne elementy języka dodał mianowicie, bez podania autora, w formie aneksu własną pracę pt. Próba gramatyki ogólnej. Rok 1837, w którym się ukazała, jest datą narodzin Proudhona-pisarza. II. STYPENDYSTA IM. SUARDA Próba gramatyki ogólnej podejmowała pytania, nad którymi Proudhon pracował wspólnie z Fallotem w Paryżu. Badanie języka, a ściślej jego form najpierwotniejszych, miało dostarczyć klucza do zrozumienia ładu świata. Zarazem, ponieważ wszelkie idee muszą znaleźć wyraz w słowach, poznanie źródeł języka miało być równoznaczne z poznaniem zasad wszelkiej wiedzy. Uważne studium Biblii w jej pierwotnej, hebrajskiej wersji miało dostarczyć pod tym względem bezcennych informacji. Gramatycy twierdzą np., że u podstaw wszelkiej mowy leży czasownik „być". Odpowiada temu przekonanie, że abstrakcyjny byt, równy samemu sobie, legł u podstaw wszystkiego, co istnieje. „Jam jest, którym jest" — głosi potoczna wersja Pisma świętego. Ale język hebrajski nie znał w ogóle słowa „być"; zamiast niego występował w nim czasownik, który należałoby oddać jako „stawać się", „żyć", „działać". Bóg przemawiał do patriarchów nie jako byt, lecz jako siła twórcza. Bynonimem tej siły było dla niego „ja". A kiedy prowadził rozmowy ze swymi kreaturami, miał przed sobą Btale istoty stworzone na obraz i podobieństwo własne,
manifestujące się nie w tym, że „są", lecz że „żyją", „działają". W Próbie gramatyki ogólnej myśli te ledwie się zarysowały, niemniej jednak już tu wskazany jest kierunek, w którym pójdą w przyszłości poszukiwania Proudhona. Tymczasem pojawiła się możliwość podjęcia studiów. Po śmierci pani Suard, wdowy po literacie i wieloletnim sekretarzu Akademii Francuskiej, który pochodził z Besancon, ufundowane zostało stypendium dla młodych mieszkańców Franche-Comte, którzy zamierzali poświęcić się literaturze lub nauce, przyznawane przez senat akademicki na okres trzyletni w wysokości 1500 fr. rocznie. Stypendystów, z których pierwszym był Fallot, obowiązywał pobyt w Paryżu i okresowe pisemne sprawozdania z postępu prac. Zanim Proudhon złożył podanie, odwiedził ponownie stolicę. Wrócił z niej rozczarowany, pobyt na prowincji wyraźnie bardziej mu odpowiadał. Protektorom namawiającym go do studiowania prawa lub medycyny w Paryżu odpowiadał, że zamierza pracować w Besancon nad dziełem filozoficznym, poświęconym rewolucji, które będzie wstępem do rozważań nad historią powszechną. O zgłoszeniu podania o stypendium zadecydowały okoliczności zewnętrzne. Wspólnik kierujący drukarnią popełnił samobójstwo. Analiza ksiąg handlowych wykazała deficyt tak poważny, że należało się zdecydować na likwidację przedsiębiorstwa lub bankructwo. Czym było dla kupca to ostatnie, można wyczytać w Cezarze Birotteau. Stopniowa likwidacja zależała jednak od zdobycia jakiegoś źródła dochodów. Ten wzgląd zadecydo-
wał o formalnym zgłoszeniu przez Proudhona swej kandydatury. Zacytowaliśmy już deklarację, jaką zakończył swoje podanie. Był to akt dużej odwagi, biorąc pod uwagę wpływ sił konserwatywno-klerykalnych w komisji decydującej o przyznaniu stypendium, a jego odmowa oznaczała powrót, prawdopodobnie na zawsze, do kondycji robotnika. Protektor Proudhona, sekretarz senatu Perennes, zdołał go ostatecznie skłonić do skreślenia tych zdań, które brzmiały jak wyzwanie. Mimo to kandydatura Proudhona przeszła ze znacznymi oporami: za głosowało 19, przeciw niej — 14 członków komisji. Ostatecznie stypendium zostało więc przyznane. Pod koniec roku 1838 Proudhon wyjechał do Paryża. Sytuacja jego w stolicy nie przedstawiała się bynajmniej w jasnych barwach. Stypendium było obciążone spłatą długów, Proudhon pomagał ponadto rodzicom, w rezultacie żył w nędzy. „Będę miał 250 fr. na przeżycie od 20 marca do 20 września — pisał do przyjaciela — ...czasem idąc mostem spoglądam na Sekwanę, kiedy indziej myślę o kradzieży. Poczucie nędzy jest u mnie tak silne, że gdybym jutro znalazł majątek, koszmar, który mnie prześladuje, zniknąłby nie wcześniej niż za dwa lata". Położenie materialne było prawdopodobnie jednym z powodów decydujących o tym, że Proudhon nie nawiązał w Paryżu niemal żadnych przyjaźni. W Besancon bliższe stosunki duchowe łączyły go z trzema tylko ludźmi. Jednym był Fallot, drugim Alzatczyk Bergmann, niebawem profesor literatur obcych w Strasburgu, trzecim niedoszły pastor kalwiński, Ackermann,
który przeniósł się potem na stałe do Berlina. Łączyły ich zainteresowania językoznawcze. Ponadto wszyscy ówcześni przyjaciele Proudhona mieli jakiś związek z kulturą germańską — rzecz godna podkreślenia, można bowiem przyjąć ze znacznym prawdopodobieństwem, że dzięki nim najgłośniejsze przynajmniej niemieckie nazwiska i prądy myślowe nie były mu całkiem obce. Późniejsze zainteresowanie Kantem, Heglerń, Straussem i Feuerbachem nie zrodziło się dopiero pod wpływem emigrantów niemieckich, z którymi zetknął się w połowie lat 40-ych — korzenie jego sięgały okresu znacznie wcześniejszego. Zgodnie z wymogami stypendium Proudhon uczęszczał na wykłady w College de France i na Sorbonie. Paryż intelektualny w dalszym ciągu nie robił na nim wielkiego wrażenia. Z krajanami — Jouffroyem i Drozem — bliższych stosunków nie nawiązał; o Michelecie, który objął właśnie wykłady w College de France i cieszył się wyjątkową popularnością, wyrażał się z niechęcią; Lamennais'go, który od kilku lat bulwersował Francję swym zerwaniem z kościołem, nazywał wprost jednym z biczów bożych zesłanych na kraj. Nie widać, by ktokolwiek z wykładowców lub ówczesnych paryskich autorytetów intelektualnych zrobił na nim silniejsze wrażenie. Pracował samotnie. Przede wszystkim przerobił rozprawę o gramatyce ogólnej i przedstawił ją do nagrody Volneya, z nie najlepszym zresztą skutkiem, bo przyznano mu tylko wyróżnienie. Następna praca związana była z dorocznym konkursem rozpisywanym przez Akademię w Besancon. Konkursy te miały z reguły tematykę społeczną. W poprzednim roku
pytanie dotyczyło rosnącej liczby samobójstw, ich przyczyn i środków przeciwdziałania. W roku 1839 problem brzmiał: „Pożytki płynące ze świętowania niedzieli z punktu widzenia higieny, moralności, stosunków rodzinnych i obywatelskich". Zamiast sprawozdania z postępu swych prac Proudhon nadesłał na konkurs rozprawę zatytułowaną O świętowaniu niedzieli. Zagadnienie to miało swą tradycję w literaturze socjalistycznej. Podejmował je m. in. Owen w Nowym poglądzie na społeczeństwo oraz Sismondi w Nowych zasadach ekonomii. Czy Proudhon znał wówczas te dzieła, trudno orzec, w każdym razie do zagadnienia podszedł z zupełnie innej strony. Obowiązkowy dzień wypoczynku obchodził go ze względu na jego konsekwencje społeczne, nie chodziło mu jednak o wpływ, jaki wywiera na stan fizyczny mas, na ich zdrowie i zdolność do pracy, lecz o moralny aspekt zagadnienia. Znowu sięgnął do Biblii. Czym kierował się Mojżesz włączając do dekalogu nakaz świętowania dnia świętego? Proudhon w odpowiedzi nawiązał do swych rozważań w Próbie gramatyki ogólnej. Jeśli człowiek ma się różnić od zwierzęcia, jeśli praca jego ma być działalnością twórczą, a nie tylko bezmyślnym spełnianiem narzuconych z zewnątrz czynności, niezbędne jest po temu życie wewnętrzne. Warunkiem zaś tego jest dzień wypoczynku, dzień, w którym człowiek ma czas zastanowić się nad sobą. W tym sensie staje się on gwarancją równości, która u ludzi nie polega na tym, że wszyscy są tacy sami, lecz że wszyscy działają jako ludzie, to znaczy jako istoty podobne Bogu, rozumne i wolne.
O ile już w Próbie gramatyki zawarty był wątek personalistyczny, o tyle teraz wątek ten nabierał zabarwienia społecznie radykalnego. Jeśli tam akcentowane było boskie „ja", to teraz okazywało się, że owo „ja" przysługuje każdemu człowiekowi bez różnicy i odebranie go komukolwiek godzi w ład świata. W ten sposób prawodawca Zakonu stawał się rzecznikiem równości. Odwoływanie się do autorytetu Ewangelii celem uzasadnienia ideału równości należało do żelaznego repertuaru ideologii plebejskich i rozpowszechnione było także we wczesnym socjalizmie. Osobliwość Proudhona polega jednak na powołaniu się na Stary Testament. Można też postawić pytanie, czy odwoływał się do niego jako do źródła objawionego, czy też jako do pierwszego świadectwa ludzkiej refleksji nad światem. W świetle późniejszych rozważań nad epokami rozwoju ludzkości, do których jeszcze powrócimy, druga interpretacja wydaje się bardziej prawdopodobna. Jedno w każdym razie wątpliwości nie ulega: katolicka wykładnia Pisma została już przez Proudhona odrzucona. Równocześnie Proudhon sformułował swój program społeczny: „Znaleźć taki stan równości społecznej, który nie byłby ani wspólnotą, ani despotyzmem, ani rozdrobnieniem, ani anarchią, lecz wolnością w ramach ładu i niepodległością w jedności"17. Uzasadnienie tego ideału oraz poszukiwanie warunków, w których stan ten będzie urzeczywistniony, wypełni odtąd wszystkie jego pisma. Nadsyłając rozprawę na konkurs Proudhon wydał ją równocześnie drukiem. Czytelnicy byli zdezorientowani. Naczelny organ liberałów „Le National" uznał ją
za pracę kryptojezuicką; równocześnie kuria w Besancon wymogła zakaz sprzedaży. Sąd konkursowy, postawiony w kłopotliwej sytuacji, wybrnął z niej wyrokiem salomonowym: przyznał Proudhonowi za rozprawę brązowy medal, wyróżnił ją więc, a zarazem do pewnego stopnia zdyskwalifikował. Była to postawa przezorna, kolejny bowiem tekst miał wywołać skandal. Tematem konkursu na rok następny były konsekwencje moralne i ekonomiczne wynikające z równego prawa dzieci do spuścizny po ojcu. Prawo to, wprowadzone przez Kodeks Napoleona, było przedmiotem ataków z dwóch stron. Krytycy z pozycji ancien regime'u podważali zasadę równości dziedziczenia, sprzeczną z zasadą majoratu obowiązującą w ustroju feudalnym i przyjętą również w odniesieniu do dóbr ziemskich i związanych z nimi tytułów przez prawo angielskie. Z kręgów socjalistycznych natomiast wychodziła krytyka samej zasady dziedziczenia jako podstawy wszelkich przywilejów społecznych . Proudhon przeniósł pytanie na inną płaszczyznę: „Skoro prawo mogło na mocy przepisu przyznać dziedzictwo pospołu wszystkim dzieciom jednego ojca, czyż nie może zatem przyznać go na równi wszystkim jego wnukom i dalszym potomkom? Skoro prawo nie uznaje już „młodszych synów" w rodzinie, czyż nie mogłoby za pomocą przepisów o dziedziczeniu sprawić, by nie było ich także w ramach szczepu, plemienia, narodu? Czy można na mocy przepisów o sukcesji zachować równość między obywatelami, tak jak zachowuje się ją między kuzynami i braćmi? Jednym słowem, czy zasada dziedziczenia może stać się zasadą równości?" Na pytania
te miała odpowiedzieć najgłośniejsza książka Proudhona pt. Co to jest własność, czyli rozważania nad zasadą prawa i rządu. Nie będziemy w tym miejscu omawiali jej dłużej, wskażemy tylko na pewne cechy. Podtytuł Pierwszy memoriał wskazywał, że Proudhon nie uważał zagadnienia za rozwiązane definitywnie. Praca miała przede wszystkim charakter krytyczny, chodziło w niej nie o konstruktywne rozwiązania, ale o podważenie zakorzenionych poglądów na własność, wykazanie jej bezzasadności i przygotowanie w ten sposób gruntu pod rozważania nad przyszłością społeczeństwa. Dopiero w ostatnim rozdziale pojawia się więc zarys własnej wizji przyszłości, utrzymany zresztą w kategoriach tak ogólnych, że umożliwiał nader różnorodne interpretacje. W przeciwieństwie do tak częstych w myśli komunistycznej owego okresu rozważań, jakie były faktyczne źródła nierówności i własności, Proudhona pytanie, quid facti, w odniesieniu do własności nie interesowało zupełnie. Jedynym przedmiotem jego rozważań o własności jest pytanie, quid iuris; analizował nie źródła, lecz sposoby uzasadniania własności. Proudhona krytyka własności była więc przede wszystkim krytyką teorii własności. Dopiero wykazanie, że nie ma dla własności racjonalnego uzasadnienia, otwierało, zdaniem Proudhona, drogę do rozważań, czym można i należy ją zastąpić. Powrócimy jeszcze zarówno do treści tej pracy, jak i do jej oceny przez Marksa. Chwilowo zwróćmy uwagę na pewną zbieżność zastosowanych przez obu metod. Marks doszedł mianowicie do wniosku, że w dziełach
klasyków ekonomii kryje się już implicite w nich zawarte wyjaśnienie praw rządzących społeczeństwem kapitalistycznym, a na przeszkodzie ich ujawnieniu stoi w pierwszym rzędzie niewłaściwe sformułowanie pytań pod adresem nagromadzonego materiału. Wskazywał on wielokrotnie, że klasycy — zwłaszcza Ricardo i ricardiańscy socjaliści — byli o krok od odpowiedzi na pytanie o mechanizm wartości. Jego krytyka dotychczasowej ekonomii politycznej nie oznaczała jej odrzucenia, lecz odczytanie jej na nowo. Podobnie było z Proudhonem. Metoda przyjęta w Co to jest własność? polegała na wykazaniu, że obrońcy własności nie wyciągają do końca wniosków z własnych rozważań. Wszystkie przesłanki, na jakich opiera się obrona własności — prawo natury, równość wobec prawa jako podstawa umowy, praca jako źródło wszelkich dóbr itd. — kolidują, jeśli rozumowanie zostaje przeprowadzone poprawnie, z ostatecznym wnioskiem, jaki się z nich wyciąga w postaci prawa własności, tj. prawa do wyłącznego posiadania i korzystania z dóbr w dowolny sposób, aż do ich zniszczenia, przy równoczesnym wykluczeniu od udziału w nich pozostałych ludzi. Wystarczy zatem przemyśleć argumenty obrońców własności, by dojść do wniosku, że jest ona „niemożliwa", czyli nie posiada uzasadnienia. W przeciwieństwie do poprzednich dzieł Proudhona, ta praca natychmiast zdobyła rozgłos. Autor zrobił zresztą wszystko, by sąd konkursowy nie mógł przejść nad nią do porządku dziennego. W tym celu zadedykował ją Akademii. „Memoriał ten o własności Waszych jest myśli owocem" — pisał. — „Jeśli na zawsze uni-
cestwiłem własność, Wam to, Panowie, przypada cała chwała. Waszej pomocy i inspiracji to zawdzięczam". Równocześnie deklarował swój stosunek do ideałów wyznawanych przez członków Akademii: „Czemuż nie miałbym się przyznać, Panowie? Ubiegałem się o Wasze głosy i starałem o godność Waszego stypendysty z nienawiści do wszystkiego, co istnieje, i w zamiarach niszczycielskich... Odkrycie prawdy ostudziło krew moją bardziej, niż ją wzburzyła świadomość ucisku; najcenniejszym zaś owocem, jaki chciałbym, aby przyniósł ten memoriał, byłoby wpojenie mym czytelnikom tego spokoju duchowego, który przynosi jasne dostrzeżenie zła i jego przyczyn, a którego siła większa jest niż namiętność i entuzjazm. Moja nienawiść do przywileju i autorytetu człowieka była bez granic... teraz mogę już tylko gardzić i czuć litość; aby przestać nienawidzić, wystarczyło mi poznać". Zakończenie dedykacji dopełniało miary: „Obyście mogli, Panowie, pragnąć równości tak, jak ja jej pragnę; obyście mogli stać się jej propagatorami i heroldami w imię wiecznego szczęścia naszej ojczyzny; obym mógł być ostatnim z Waszych stypendystów. Ze wszystkich życzeń, jakie umiem wyrazić, to jest Was najgodniejsze i najzaszczytniejsze dla mnie". Czyż mogła w Besancon nie wybuchnąć burza? „Wołano o skandalu, o niewdzięczności — pisał Proudhon do przyjaciela. — Jestem potworem, wilkiem, żmiją". Zdaje się, że reakcja przeszła oczekiwania samego autora, który swą sytuację oceniał w zbyt czarnych barwach, twierdząc, że odwrócili się od niego wszyscy przyjaciele i dobroczyńcy, wydając go na potępienie.
Tymczasem Akademia ogłosiła wprawdzie oświadczenie, że nie podziela absolutnie poglądów swego stypendysty opublikowanych bez jej zezwolenia, ale wniosek o pozbawienie go stypendium upadł — zabrakło niezbędnej kwalifikowanej większości głosów. Ale i w Paryżu, gdzie dedykacja nie była znana (Proudhon dopiero w późniejszych wydaniach zamieścił ją zamiast wstępu), książka zrobiła wrażenie. Paryski nakładca był przezorny: zażądał od autora gwarancji, że sam pokryje koszty druku, przejmując w razie niepowodzenia część nakładu, odmówił też zamieszczenia w prasie jakichkolwiek anonsów. Tymczasem koszty druku pokryła sprzedaż w ciągu pierwszych dwóch tygodni, a po miesiącu nakład był wyczerpany i przystąpiono de reedycji. Ukazała się ona zresztą w sprzedaży z dużym opóźnieniem. Powodem był... kryzys rządowy; księgarz nie był pewien, czy nowy minister spraw wewnętrznych nie nakaże konfiskaty i czy autorowi nie zostanie wytoczona sprawa sądowa. Obawy te nie były bezpodstawne. Gabinet, na którego czele stanął marszałek Soult, a w którym główną rolę grał Guizot, oznaczał uwstecznienie polityki wewnętrznej. Rozważano też rzeczywiście sprawę, czy nie wytoczyć autorowi Co to jest własność? procesu o szerzenie idei wywrotowych. Uratowała go przedłożona na życzenie ministra spraw wewnętrznych opinia Adolfa Hieronima Blanąui, brata słynnego rewolucjonisty, jednego z największych wówczas autorytetów francuskich w zakresie ekonomii politycznej. Materialna sytuacja Proudhona pomimo sukcesu książki pozostała bez zmian. Właśnie z tego okresu po-
chodzi cytowany już list do Bergmanna. We wrześniu 1840 roku, kiedy drugie wydanie, podobno w nakładzie 3500 egzemplarzy , leżało już na składzie, Proudhon, chcąc zobaczyć się z Bergmannem przed jego wyjazdem do Strasburga, wybrał się z Besancon do Paryża piechotą (prawie 400 km). Po latach napisze: „Wiem, co to nędza. Żyłem w niej". Najgorsze zaś było to, że przyszłość rysowała się bardzo niepewnie. Stypendium, nawet kiedy wiadomo już było, że nie zostanie cofnięte, zapewnione było tylko do końca roku akademickiego 1840/41. Po tym terminie Proudhon musiał albo zarabiać ponownie jako robotnik, albo znaleźć inne źródła utrzymania. Szukając ich od początku roku 1841, podjął się na pewien czas funkcji sekretarza u sędziego, który swe ambicje polityczne wiązał z opublikowaniem pracy na temat procedury śledczej, inaczej mówiąc, pełnił funkcję literackiego „murzyna". Kiedy ten sposób zarobkowania zawiódł, w Besancon zaś po procesie, o którym za chwilę, powstała chwilowo sprzyjająca dla niego sytuacja, starał się przy pomocy przyjaciół o posadę archiwisty w prefekturze — także na próżno. Pracy pisarskiej w każdym razie nie przerwał. W roku 1841 i w początku roku następnego wydał dwa memoriały o własności. Pierwszy miał postać listu do niedawnego obrońcy, Adolfa Blanąui; drugi, zatytułowany Przestroga dla właścicieli, zaadresowany był do przywódcy fourierystów, Wiktora Consideranta. Punktem wyjścia Listu do pana Blanąui było następujące stwierdzenie tego ostatniego: „Co się tyczy własności, praktyka jaskrawo dementuje teorie. W rzeczywistości jest rzeczą dowiedzioną, że o ile własność jest bezpra-
wiem w oczach świadomości filozoficznej, o tyle w mniemaniu społecznym rozwija się coraz bardziej". Blanąui wnioskował stąd, że zawodzi logika, gdyż mniemanie powszechne mylić się nie może. Proudhon odpowiadał na to, że Blanąui błędnie ocenia stan faktyczny. Własność nie tylko się nie rozwija, lecz przeciwnie, coraz bardziej upada lub raczej podlega przemianie. Aby mieć o niej właściwe wyobrażenie, należy spojrzeć na nią z innego punktu widzenia, niejako odwrócić lornetę. Ta praca utrzymana była w tonie umiarkowanym, natomiast w następnej poniósł Proudhona temperament. Wyrażając w zasadzie te same myśli co w poprzednich memoriałach, szczególny nacisk położył na postulat bezwzględnej równości. Jest rzeczą znamienną dla usposobienia Proudhona, że była to reakcja na radę Blanąuiego, który list do niego wystosowany zakończył słowami: „Napisał Pan dwa wspaniałe manifesty, drugi bardziej powściągliwy od pierwszego; niech Pan napisze trzeci, bardziej jeszcze umiarkowany niż drugi, a zajmie Pan poczesne miejsce w nauce, w której naczelnym obowiązkiem jest spokój i bezstronność". Tym razem wkroczył prokurator. W Besancon, gdzie broszurę drukowano, nakład został skonfiskowany, w paryskim mieszkaniu Proudhona nastąpiła rewizja połączona z konfiskatą dalszej partii, wreszcie sprawa trafiła do sądu. Uprzedzając oskarżenie, Proudhon odwołał się do ministra. Przesłał mu wszystkie swoje publikacje załączając list będący wyznaniem wiary. Przedstawiał w nim, wedle własnego określenia, jak można spożytkować dla dobra rządu idee najbardziej
radykalne. Historyk socjalizmu francuskiego dopatrzył się w tym kroku przejawu „najbardziej małostkowego oportunizmu". Jest to ocena jawnie niesprawiedliwa, o oportunizmie w potocznym sensie słowa nie może być mowy. Proudhon był rzeczywiście przeświadczony, że działalność jego nie ma charakteru wywrotowego, i do przewrotu siłą nigdy nie dążył (w tej sprawie jasny wyraz jego stanowisku daje zamieszczony w niniejszym tomie list do Marksa, por. s. 185). Był jednak także przekonany, że nowe idee zwyciężają, kiedy nadchodzi ich czas, i że najlepszą rzeczą, jaką może uczynić rząd w interesie powszechnym, jest pozwolić im swobodnie dojrzewać w świadomości ludzkiej. Idee te muszą nawiązywać do poglądów rozpowszechnionych; w tym też sensie propagują je i utrwalają — do czasu. Rząd może więc tylko na tym skorzystać, jeśli zamiast prześladować nowe idee, wyjdzie im naprzeciw. Wywód ten był niewątpliwie obliczony na obronę przed zarzutem uprawiania agitacji wywrotowej, nie był jednak zaparciem się własnych poglądów. Proces zakończył się pomyślnie. Po wygłoszeniu przez Proudhona na sali sądowej wielkiego przemówienia, w którym wyłożył on raz jeszcze swe poglądy, ława przysięgłych przy aplauzie publiczności uwolniła go od winy i kary. Uznano, „że jest myślicielem, a nie wywrotowcem; ekonomistą, a nie anarchistą, że zgodnie z określeniem przewodniczącego sądu, dąży do nawrócenia rządu i posiadaczy", a wobec tego jako człowiek, „który nie zajmuje się konspiracją", może czynić, co mu się podoba.
Formalnie nic nie stało więc na przeszkodzie kontynuacji pracy pisarskiej. Lecz równocześnie wszystkie stronnictwa patrzyły na Proudhona podejrzliwie: konserwatyści, którzy zadenuncj owali go przed władzami powodując proces; liberałowie skupieni wokół dziennika „National", przeciw którym obrócił się w memoriałach o własności; a także socjaliści i komuniści wszelkiej odmiany, których skrytykował zarówno za zasadę równego podziału, jak za tendencje do hierarchizacji społeczeństwa oraz za program wspólnej własności, która w jego mniemaniu oznaczać miała tylko ucisk a rebours. Stein słusznie scharakteryzował jego położenie pisząc: „Wreszcie, co się tyczy Proudhona w ruchu socjalistycznym i komunistycznym, to jest on absolutnie samotny". III. BUDOWA SYSTEMU Wszystkie trzy memoriały o własności były pismami par excellence krytycznymi. Proudhon zdawał sobie sprawę, że są to tylko prace wstępne, coraz bardziej też odczuwał potrzebę sformułowania propozycji pozytywnych. Już w lipcu 1841 roku, a więc niemal natychmiast po publikacji listu do Blanąuiego, a na pół roku przed ogłoszeniem Przestrogi, anonsował w liście Bergmannowi, że pracuje nad nowym dziełem, w którym zamierza wyłożyć prawa rządzące społeczeństwem. Ukończone w następnym, wydane zaś w roku 1843, nosiło ono tytuł O ustanowieniu ładu w społeczeństwie,
czyli zasady organizacji politycznej. Ostatni przymiotnik należało rozumieć w sensie arystotelesowskim; nie chodziło o zasady ustroju państwowego, lecz o zasady organizacji społecznej. Trojakiego rodzaju bodźce przyczyniły się do powstania tej pracy. Przede wszystkim chęć przeciwstawienia się tendencjom do stworzenia nowej encyklopedii w tym sensie, jak rozumieli ją saintsimoniści i fourieryści. „Żaden człowiek na ziemi — pisał Proudhon do Gauthiera 2 maja 1841 roku — nie jest w stanie, jak się to przypisuje Saint-Simonowi i Fourierowi, dać systemu złożonego ze wszystkich części, systemu kompletnego, który odtąd będzie funkcjonował samorzutnie. Jest to najgorsze kłamstwo, jakie można rzec ludziom, i dlatego właśnie występuję tak ostro przeciw fourieryzmowi. Nauka o społeczeństwie jest nieskończona: żaden człowiek jej nie posiada, tak jak nikt nie zna medycyny, fizyki ani całej matematyki. Możemy natomiast odkryć jej zasady, potem elementy, potem poznać jakąś jej część, która stale będzie się powiększała. Otóż to, co ja teraz robię, jest określeniem elementów nauki polityki i prawa". Bodźcem drugim był niewątpliwie Kurs filozofii pozytywnej Comte'a, której ostatni tom ukazał się w roku 1842. Proudhon wymienia Comte'a; zapożyczył od niego niewątpliwie podział dziejów ludzkości na trzy epoki, co najważniejsze zaś, ogólna tendencja omawianej pracy pokrywa się z dążeniami Comte'a. O ustanowieniu ładu miało być metodologicznym wstępem do całej nauki o społeczeństwie, miało ustalić jej przesłanki i metody.
Najważniejszy chyba jednak bodziec przyszedł z trzeciej strony. Trudno dokładnie ustalić, kiedy Proudhon zainteresował się po raz pierwszy bliżej filozofią niemiecką. Gurvitch wysuwa sugestię, że nastąpiło to już podczas studiów, że Proudhon słuchał wówczas w College de France wykładów, jakie na jej temat prowadził emigrant niemiecki, uczeń Krausego, Ahrens. Jest to teza nie udowodniona, choć prawdopodobna. Warto przypomnieć, że w latach trzydziestych filozofia niemiecka, w szczególności Hegel, budziła we Francji, głównie pod wpływem Cousina, coraz większe zainteresowanie. Poczynając od roku 1832 „Revue Encyclopediąue", kierowana przez Leroux, informowała swych czytelników o wielkiej edycji spuścizny heglowskiej przez Gansa, Micheleta, Marheineckego i innych uczniów; w roku 1835 Józef Willm, profesor w Strasburgu, ogłosił cykl artykułów o Heglu, zebranych następnie w broszurę. W następnym roku Barchou de Penhoen wydał drugi tom swej Historii fiłozofii niemieckiej, gdzie Heglowi poświęcono ponad 120 stron. Tissot, z którym Proudhon pozostawał w listownym kontakcie, przetłumaczył na francuski Krytyką czystego rozumu Kanta, a w roku 1840 zaczął się ukazywać przekład Estetyki Hegla. Co do Hegla, wiadomo na pewno, że Proudhon znał go tylko z drugiej ręki, chociaż o triadzie heglowskiej wspomina już w Co to jest własność? Natomiast Krytykę czystego rozumu czytał niewątpliwie we francuskim przekładzie przed napisaniem O ustanowieniu ładu, gdzie wyraźnie się do niej odwołuje. Wydaje się, że dopiero ta lektura uświadomiła mu w pełni wagę
problematyki metodologicznej. Koncepcję wyłożoną w O ustanowieniu ładu omówimy niżej, obecnie wróćmy do życiorysu. Kiedy starania o posadę w Besancon zawiodły, Proudhon postanowił przenieść się do Paryża. Po dłuższych pertraktacjach, na początku 1843 roku sprzedał drukarnię ze znaczną stratą. „Nie mam już nic do roboty w Besancon" — donosił przyjacielowi. W nową fazę życia wchodził obciążony długami w wysokości przeszło 10 000 franków. Zamierzenia na przyszłość związane były ściśle z powodzeniem książki O ustanowieniu ładu. Niestety, nie okazała się sukcesem. Zabrakło w niej tego, co zapewniło powodzenie pierwszemu memoriałowi o własności: werwy polemicznej, elementu prowokacji. Obszerny, miejscami rozwlekły, zawiły traktat, pisany raczej na sposób niemiecki niż francuski, nikogo nie elektryzował. Rugę uznał go za pracę stojącą poniżej poprzednich, sam zaś Proudhon nazwał go po latach pracą chybioną, zawiłą, nudną. Docenić jej wartość można było dopiero z perspektywy rozwoju socjologii; na to jednak było za wcześnie. Z pomocą przyszli dawni koledzy szkolni, bracia Gauthier. Proudhon objął kierownictwo ich przedsiębiorstwa transportowego w Lyonie. Zaletą tej pracy była duża swoboda w dysponowaniu czasem oraz częste wyjazdy do Paryża. W przeciwieństwie do Marksa, którego zdolności ekonomiczne przejawiały się wyłącznie na polu teorii, Proudhon okazał się przedsiębiorcą rzutkim i praktycznym; w Lyonie nazywano go żartobliwie adwokatem Gauthierów. Pierwszy dłuższy pobyt w Paryżu przypadł na prze-
łom lat 1843 i 44. Za pośrednictwem księgarza Guillaumina, wydawcy O ustanowieniu ładu, który dwa lata wcześniej założył pismo „Journal des Economistes", Proudhon wszedł w kręgi tzw. koterii ekonomicznej, na czele której, oprócz Guillaumina, stał sekretarz towarzystwa ekonomicznego Garnier, a której patronował Blanąui. Już w O ustanowieniu ładu wysunął Proudhon tezę, że ogólne prawa życia społecznego odkrywa nie historia, lecz ekonomia. W stronę ekonomii skłaniał się też coraz bardziej zarówno pod wpływem własnych doświadczeń, jak środowiska naukowego, w którym się obracał. Rodzi się przy tym pomysł, że ekonomię należy pojmować jako naukę o rachunku gospodarczym na skalę społeczną. Myśl o organizacji wielkiej rachunkowości społecznej towarzyszyła w wieku XIX wszystkim utopiom kolektywistycznym: przypomnijmy choćby Weitlinga i jego idee godzin komercyjnych, tj. godzin pracy zaksięgowanych na dobro pracownika, który po odbyciu obowiązkowego pensum przepracował dodatkowo pewien czas w dowolnej gałęzi wytwarzania. Ale we wszystkich tych koncepcjach rachunkowość pełniła wyłącznie funkcję techniczną, miała być narzędziem zapewniającym równowagę między produkcją a spożyciem oraz stać na straży zasady podziału dochodu społecznego przyjętej w danym systemie socjalistycznym lub komunistycznym. Proudhon pierwszy bodaj przyznał jej większą rolę, przy czym zasługi jego na tym polu doceniono dopiero w ostatnich czasach33. Rachunek społeczny miał, w jego mniemaniu, z jednej strony wyjaśnić źródło wyzysku, z drugiej zaś, prawidłowo
zastosowany, był zasadniczym warunkiem realizacji sprawiedliwości społecznej. Idea rachunku, w którym każdemu „winien" odpowiadać musi odpowiednie „ma", zaciąży też na ujęciu przez niego sprzeczności w społeczeństwie. W przedsiębiorstwie transportowym Proudhon pracował do jesieni 1847 roku, czyli niemal do wybuchu nowej rewolucji. W tym okresie szczególne znaczenie miało nawiązanie przez niego stosunków z emigracją niemiecką. Co najmniej od początku stulecia, wyraźnie zaś od rewolucji lipcowej, w obozie demokratycznym w Niemczech i we Francji torowała sobie drogę myśl o potrzebie „aliansu intelektualnego" między obydwoma krajami, który polegać miał w pierwszym rzędzie na syntezie filozofii niemieckiej z francuską myślą społeczno-polityczną. Postępowe Niemcy szukały na zachód od Renu wzorów i ideałów politycznych, we Francji rosło zainteresowanie Kantem i Heglem. W budowaniu pomostów między środowiskami intelektualnymi obu krajów wielką rolę odegrali dwaj ludzie: Heine i Cousin. Po roku 1840 zagadnienie stanęło na nowej płaszczyźnie. W roku tym Thiers o mało nie doprowadził do wojny francusko-pruskiej, a poniesiona wówczas klęska dyplomatyczna zadecydowała o jego upadku. Po obu stronach Renu wybuchła fala nacjonalizmu, która w Niemczech znalazła programowy wyraz w przemówieniu Fryderyka Wilhelma IV z okazji podjęcia prac nad zakończeniem budowy katedry kolońskiej. W tych warunkach odrodziła się wśród demokratów niemieckich idea „aliansu intelektualnego" między postępowy-
mi siłami Niemiec i Francji. Jej głównym rzecznikiem był Arnold Rugę, współpracowali z nim m. in. Feuerbach, Marks, z cudzoziemców zaś Bakunin. Idei „aliansu" służyć miało wysłanie przez „Gazetę Reńską" do Paryża pod koniec roku 1842 swego korespondenta w osobie Hessa. W następnym roku podążył za nim Rugę z konkretnym planem pisma (późniejszych „Roczników Niemiecko-Francuskich") propagującego i urzeczywistniającego zbliżenie lewicy intelektualnej w obu krajach. Czemu plany te zawiodły, nie jest w pełni jasne. Początkowo Rugę spotkał się raczej z przyjęciem przychylnym, później jednak niemal wszyscy jego rozmówcy, na których współudział liczył, przede wszystkim Lamennais, Louis Blanc, Cabet, wycofali się z przedsięwzięcia. Jedną z przyczyn był prawdopodobnie wojujący ateizm, z jakim obnosili się emigranci niemieccy, kolidujący z nastawieniem francuskich socjalistów. Proudhon, z którym pod tym względem rozbieżności nie było, miał w tej sytuacji szczególną wartość dla Niemców. Jego z kolei, jak już o tym była mowa, myśl, a zwłaszcza filozofia niemiecka wyraźnie interesowały. Do zbliżenia dążyły więc obie strony. Pierwszy kontakt został nawiązany jesienią 1844 roku. Proudhon przybył do Paryża pod koniec września. W stolicy Francji już nie było Rugego ani Hessa, był natomiast Marks i Ewerbeck, a niebawem miał przyjechać Grim. Wszyscy trzej nawiązali z Proudhonem znajomość. Marks pisał później o całonocnych dyskusjach z Proudhonem, podczas których, ku jego wielkiej szkodzie, zaraził go heglizmem. Griin z kolei
sobie przypisywał zasługę zaznajomienia Proudhona z dorobkiem młodoheglizmu. „Przypadła mi w udziale — pisał ku oburzeniu Marksa — ogromna przyjemność stać się niejako privatdocentem człowieka, którego bystrością nie przewyższył bodaj nikt od czasu Lessinga i Kanta. Tuszę, że pod tym względem przygotowałem wstępnie co najmniej całkowite pojednanie i zespolenie krytyki społecznej po tej i po tamtej stronie Renu". Pytanie, kto naprawdę wprowadził Proudhona w tajniki młodoheglizmu, istotne jest o tyle tylko, że wiąże się z całym późniejszym stosunkiem Marksa do Proudhona. Wbrew świadectwu Marksa wszystko wskazuje na to, że stosunki między nimi nigdy nie były bliskie. Nazwisko Marksa nie pojawia się ani w zapiskach, ani w korespondencji Proudhona z lat 1844—45. Co więcej, w zamieszczonym w niniejszym tomie liście do Marksa z 17 maja 1846 roku właśnie Griin i Ewerbeck wymienieni są jako osoby, które zapoznały Proudhona z treścią prac Marksa, Engelsa i Feuerbacha. Z książki Griina wiadomo, że pierwsze rozmowy z nim na ten temat miały miejsce jeszcze podczas pobytu Marksa w Paryżu, wszystko więc wskazuje, że „całonocne rozmowy" mocniej utkwiły w pamięci Marksa niż Proudhona: jeśli Marks naprawdę zaraził go heglizmem, dokonało się to zupełnie nieświadomie dla samego delikwenta. Wchodząc w stosunki z emigrantami niemieckimi w Paryżu, Proudhon mimo woli wciągnięty został w ich dyskusje i spory. A był to właśnie okres, w którym Marks i Engels zrywali z dotychczasowymi towarzy-
szami broni, zarówno demokratami jak socjalistami, precyzując własne stanowisko w obrębie myśli i ruchu komunistycznego. W lutym 1845 roku ukazała się Święta rodzina, krytyka lewicy demokratycznej, której przywódcami byli Rugę i bracia Bauer, a w latach 1845—46 powstała Ideologia niemiecka, w której krytyce poddany został humanizm Feuerbacha i dwa wywodzące się z niego prądy: anarchizm Stirnera i „prawdziwy socjalizm" reprezentowany m. in. przez Griina; niebawem dojść do tego miała krytyka Weitlinga i Hessa. Walka o zasady toczyła się równolegle z walką o wpływy w rodzącym się niemieckim ruchu robotniczym. Paryż zaś, wielkie skupisko rzemieślników niemieckich — ich liczbę szacowano na kilkadziesiąt tysięcy — grał w tej walce ważną rolę. W tej sytuacji Proudhon był sojusznikiem bardzo pożądanym; zabiegano też o przeciągnięcie go na własną stronę. Griin miał tę przewagę, że był w Paryżu i podtrzymywał osobiste stosunki z Proudhonem. Marks i Engels ze swej strony starali się działać przez pośredników, przestrzegając Proudhona przed Griinem jako szarlatanem, który idee socjalistyczne głosi wyłącznie dla pieniędzy i rozgłosu. Proudhon w całym sporze dostrzegał wyłącznie małostkowe swary emigrantów. Opowiadać nie chciał się po żadnej stronie, ale sposób, w jaki Marks atakował Griina, wyraźnie go raził. Starając się zrozumieć filozofię Hegla i Feuerbacha, korzystał zarówno z jego pomocy, jak z pomocy Ewerbecka, który całe strony tłumaczył dla niego na francuski, i cenił sobie tę pomoc. Odstręczała go apodyktyczność Marksa, do tego zaś do-
chodziły rozbieżności natury bardziej zasadniczej. Ujawniły się one w maju 1846 roku przy okazji wymiany listów z Marksem. Marks i Engels pracowali podówczas w Brukseli nad stworzeniem komunistycznego komitetu korespondencyjnego, niejako wstępnej fazy przyszłej Międzynarodówki, którego zadania określali następująco: „nawiązanie kontaktu między socjalistami niemieckimi a francuskimi i angielskimi; stałe informowanie cudzoziemców o ruchach socjalistycznych w Niemczech oraz informowanie Niemców, przebywających w kraju, o postępach socjalizmu we Francji i w Anglii". Przyświecały im w gruncie rzeczy dwa cele: stworzenie kierowniczego ośrodka, wokół którego skupiliby się komuniści niemieccy, oraz wymiana informacji i doświadczeń z komunistami i socjalistami w obu pozostałych krajach. Drugi cel był dla nich ważny zwłaszcza w obliczu nadciągającej, ich zdaniem, nieuchronnie rewolucji. Pozyskanie dla takiego planu ludzi w świecie znanych zwiększało niewątpliwie szanse jego powodzenia. Wśród Niemców jeden tylko komunista miał wówczas naprawdę imię międzynarodowe: Weitling; ale właśnie z nim doszło dopiero co do rozłamu. Z cudzoziemców w grę wchodził przede wszystkim Proudhon, którego pisma Marks i Engels wysoko wówczas cenili. Wysunęli więc propozycję, by Proudhon, „przez Anglików i Niemców... dotychczas bardziej ceniony niż przez własnych rodaków", podjął się roli paryskiego korespondenta. Odpowiedź Proudhona zawarta jest w niniejszym tomie, nie warto więc jej cytować. Zastrzeżenia jego do-
tyczyły dwóch spraw: żądał absolutnej swobody polemiki i nie narzucania nikomu z jej uczestników własnych poglądów oraz wypowiadał się zdecydowanie przeciw propagowaniu rewolucji. Podtrzymywał w tym względzie stare swe stanowisko, że warunkiem istotnych przemian społecznych jest zmiana w sposobie myślenia, i uważał, że polemika w szeregach socjalistycznych powinna służyć przede wszystkim zdobywaniu i szerzeniu wiedzy o społeczeństwie, a nie propagandzie haseł. Nie znaczy to zresztą, by Proudhon był pryncypialnie przeciwny rewolucji. Dopuszczał ją jednak tylko jako ruch spontaniczny. Organizowanie rewolucji było dla niego równoznaczne z apelacją do przemocy i samowoli, czyli do tych samych czynników w życiu społecznym, przeciw którym rewolucja się kierowała. Jak widać, rozbieżność z Marksem miała charakter zasadniczy. Niebawem też ujawni się to na zewnątrz. Książka O ustanowieniu ładu zapoczątkowała pracę nad własnym systemem. Proudhon przerwał ją na krótko tylko, by w roku 1845 ogłosić krytykę kazań Lacordaire'a. W następnym roku ukazał się dawno zapowiadany dwutomowy traktat zatytułowany System sprzeczności ekonomicznych, czyłi filozofia nędzy. „Nie wystarcza, by krytyka burzyła, trzeba ponadto, by coś afirmowała i rekonstruowała. Bez tego socjalizm pozostałby ciekawostką niepokojącą burżuazję, ale nie przynoszącą pożytku ludowi" — pisał Proudhon w Zwierzeniach rewolucjonisty. Należało zatem „stworzyć metodę inwencji rewolucyjnej, filozofię już nie negatywną, lecz — by posłużyć się językiem p. Augusta
Comte'a — pozytywną" . W tym celu posłużyć miały dwa podstawowe pojęcia: sprzeczności i serii, pierwsze przejęte z filozofii niemieckiej, drugie — od Fouriera. Myśl zasadnicza polegała na ukazaniu wszelkich form ludzkiego współżycia i współdziałania, utrwalonych w postaci określonych instytucji społecznych, jako układów względnej równowagi, stale rozsadzanych przez dwie siły odśrodkowe, powodujące zgoła przeciwstawne efekty. Sprzeczność jest istotą wszelkich stosunków międzyludzkich. A ponieważ najważniejszą formą współżycia i współdziałania ludzi jest praca, zatem w nauce o pracy, w ekonomii politycznej, najłatwiej ją dostrzec. Każda instytucja ekonomiczna posiada „dobrą" i „złą" stronę, pociąga za sobą korzystne i niekorzystne skutki. Ten stan rzeczy jest niezależny od formy współdziałania, w tym więc sensie jest wieczny. Można to stwierdzić analizując po kolei wszystkie kategorie ekonomiczne w społeczeństwie istniejącym, które są tylko nazwą określonych instytucji: podział pracy, produkcję maszynową, konkurencję, monopol, system podatkowy, system wymiany, kredyt, własność prywatną i własność wspólną. Błąd, jaki popełniają zarówno ekonomiści, jak i reformatorzy społeczni, polega na absolutyzacji jednej ze stron sprzeczności. Usiłuje się uzasadnić i zrealizować absolutną własność, lub absolutną wspólnotę, absolutną wolność konkurencji lub absolutny monopol, podobnie jak w dziedzinie ustroju politycznego przeciwstawia się absolutną wolność jednostki autorytetowi, czyli obywatela państwu, a w dziedzinie religii — człowieka Bogu. Nie bierze się przy tym pod uwagę, że sprzeczność jest cechą konsty-
tutywną wszelkiego życia społecznego, jeśli więc rozsadza ona jakikolwiek układ względnej równowagi, to powstaje na jego miejscu nowy, nie mniej sprzeczny wewnętrznie. Rozwiązanie problemu nie polega więc na tym, by jedne instytucje społeczne, jedne formy ludzkiego współżycia zastąpić innymi, co głoszą wszyscy socjaliści, lecz na tym, by dostrzec rzeczywiste sprzeczności zawarte w instytucjach istniejących i zadbać o to, by przeciwstawne strony każdego zjawiska społecznego wzajemnie się równoważyły. Książka ukazała się w połowie października. Marks, któremu Engels przekazał już nieco informacji o jej treści, otrzymał ją dopiero w końcu grudnia i natychmiast zasiadł do pisania odpowiedzi. Jest to jedyny wypadek, kiedy Marks napisał obszerną pracę polemiczną wymierzoną przeciwko cudzoziemcowi i człowiekowi, z którym bliżej nie współpracował. Ogłosił ją po francusku, a więc nie z myślą o doraźnym wpływie, jakie idee Proudhona mogły wywierać na komunistach niemieckich (według świadectwa Weitlinga robotnicy niemieccy w Paryżu z reguły znali francuski niezmiernie słabo, idee Proudhona docierały do nich przede wszystkim za pośrednictwem Griina). Świadczyć to może o niechęci do Proudhona, ale chyba bardziej o znaczeniu, jakie Marks przypisywał jego dziełom. W okresie wcześniejszym, nawet krytykując go, wyrażał się o nim z dużym szacunkiem. Zestawiał wówczas Proudhona z Feuerbachem, podkreślał wartość jego dialektyki serii jako „próby dania metody myślenia, która zastąpiłaby samoistnie myśli procesem myślenia". Nie był to stosunek bezkrytyczny, ale widoczne
jest przeświadczenie, że ma się do czynienia z myślicielem rzetelnym i poważnym. Teraz stosunek ten uległ zasadniczej zmianie. Nędza filozofii była nie tylko polemiką, lecz także pamfletem: przeciwnik został nie tylko skrytykowany, ale również ośmieszony. Psychologiczne motywy tej zmiany stanowiska nas tu nie interesują, ważne są zarzuty merytoryczne. Marksa odstręczyły dwie przede wszystkim sprawy: ahistoryczność dialektyki zaprezentowanej przez Proudhona oraz rekoncyliacyjny stosunek do form instytucjonalnych ustroju kapitalistycznego. Podkreślenie, że każda z nich posiada dobrą i złą stronę, Marks odczytał jako ich faktyczną obronę. Cały wywód Proudhona zmierza do zanegowania konieczności przewrotu społecznego. W Systemie sprzeczności ekonomicznych dochodzi do głosu „socjalizm konserwatywny, czyli burżuazyjny", niezdolny ani do zrozumienia istniejącego społeczeństwa, ani do pokierowania walką o jego zmianę. Zarówno z punktu widzenia analizy ekonomicznej, jak z punktu ideologii socjalistycznej książka nie przedstawia żadnej wartości. Marks nie był jedynym, który skrytykował Filozofię nędzy. Proudhon tym razem nie miał dobrej prasy, a mając o sobie i swym dziele wysokie mniemanie, odczuł to bardzo boleśnie. Ujemne oceny skłonny był przypisywać złej woli recenzentów i niezrozumieniu przez nich jego myśli. „Wszyscy, którzy dotąd zabrali głos, powodowali się skrajnie złą wolą, zazdrością lub głupotą" — notował w swym karnecie, wymieniając nazwiska Marksa, Vidala, Bucheza, Cabeta oraz pisma „Journal des Economistes", „Revue Encyclopediąue"
i „Univers Religieux". Szczególnie dotknęła go krytyka Marksa. „Jest to kłąb grubiaństw, oszczerstw, fałszerstw i plagiatów" — pisał. W bezpośrednim też związku z tą krytyką pozostają wyraźne wypowiedzi antysemickie, zanotowane w karnecie, oraz projekt artykułu domagającego się wypędzenia Żydów z Francji. O dalszej współpracy z Marksem na jakimkolwiek polu nie mogło być już mowy. W ogóle stosunki Proudhona z dawnymi przyjaciółmi ulegały rozluźnieniu. Odchodził coraz bardziej od „koterii ekonomicznej", coraz mniej miał wspólnych zainteresowań z przyjaciółmi młodości. Zbliżył się natomiast w tym okresie do człowieka, który miał w przyszłości podjąć ideę anarchizmu — do Bakunina. Lata 1846—1847 przyniosły dalszą zmianę w życiu Proudhona. W niedługim odstępie czasu zmarli jego rodzice, z którymi — zwłaszcza z matką — do końca był w bliskich stosunkach. Późną jesienią 1847 roku zakończył pracę u Gauthierów. Z 200 frankami majątku i prawie 10 000 długów przeniósł się na stałe do Paryża, gdzie zamierzał odtąd żyć z pióra. IV. REWOLUCJA Charakteryzując ex post nastroje panujące w opinii publicznej w przededniu rewolucji, Proudhon pisał: „Ludwik XIV panował dzięki temu, że ubóstwił sam siebie; Cezar i Bonaparte — dzięki powszechnemu uwielbieniu; Sulla i Robespierre — za pomocą terroru; Burbonowie — dzięki reakcji Europy na cesarskie pod-
boje. Panowanie Ludwika Filipa po raz pierwszy i jedyny opierało się na powszechnej pogardzie". Słowa te oddają wiernie stopień zdyskredytowania rządu i monarchy w oczach Francuzów. Pierwsze miesiące po przeniesieniu się do Paryża Proudhon poświęcił na zorganizowanie pisma, które podczas Wiosny Ludów miało mu służyć za trybunę. Powstało ono dopiero w styczniu 1848 roku; stosunek Proudhona do wydarzeń, osób i stronnictw przed rewolucją oddają jednak dokładnie notatki, których opublikowana część obejmuje okres do abdykacji Ludwika Filipa. Uderza w nich przede wszystkim krytyczny stosunek do opozycji oraz brak zaufania do republiki i do demokracji jako form ustrojowych w ogóle. Cały obóz demokratyczny lansował wówczas hasło reformy wyborczej i powszechnego głosowania. W tym ujęciu reformę społeczną miała poprzedzić i umożliwić dopiero reforma polityczna. Proudhon ujmował to zagadnienie odwrotnie, przemiany polityczne miały być skutkiem, a nie przyczyną istotnych reform społecznych. „Radykałowie — pisał — mówią o prawach, zasadach, moralności etc. — Chleba, pracy, dobrobytu, oto czego pragnie lud". Hasło głosowania powszechnego było dla niego „wielką mistyfikacją demokratyczną". Demokracja bez równych warunków pracy, bez sprawiedliwej wymiany dóbr, nie dająca gwarancji, że nędzy zostanie położony kres, była w jego oczach jedynie inną formą tyranii. Mówców opozycji, występujących na bankietach publicznych, nazywał „arystokracją blagi", w demaskowaniu przez nich korupcji dopatrywał się wyłącz-
nie manewru obliczonego na zdobycie władzy i czerpanie z niej korzyści. Dla Proudhona „demokracja umarła i została pochowana", a próba wskrzeszenia roku 1793 była dla niego komedią. Motywem ataków na hasło reformy wyborczej był nie tylko brak zaufania do głoszących je ludzi, lecz przede wszystkim odrzucenie samej zasady przedstawicielstwa narodowego. Zarzuty Proudhona można sprowadzić do czterech. 1° Instytucja przedstawicielstwa narodowego koliduje z zasadą suwerenności ludu. Przekazanie władzy reprezentacji narodowej wyłonionej w drodze wyborów oznacza zawsze, niezależnie od ordynacji wyborczej, alienację suwerenności ludu, dobrowolne wyzbycie się przez niego władzy i przekazanie jej w ręce ciała, które się z ludu wyobcowuje. Lud utrwala w ten sposób własną niewolę. „Demokracja jest tyranią, najgorszą z tyranii". 2° Zasada wybierania przedstawicieli oraz podejmowania przez nich wszelkich decyzji większością głosów jest nieracjonalna: zamiast ważyć argumenty, liczy się głosy. Słuszna sprawa może zostać w tych warunkach zaprzepaszczona przez demagogię, zręczność polityka lub zbieg okoliczności. 3° Instytucja przedstawicielstwa narodowego jest nie tylko nierozumna, lecz koliduje ponadto z zasadą wolności indywidualnej i z prawami mniejszości. Proudhon nie tylko przyznawał mniejszości prawo do zachowania odrębnego zdania, ale domagał się też, by wola jej była respektowana przez większość. „Każdy człowiek, który nie może czynić tego, co chce, i wszystkiego, co chce, ma prawo do buntu, choćby był sam jeden przeciw rządowi, choćby rząd ten stanowili wszyscy inni". Ty-
ranią było dla Proudhona zarówno panowanie mniejszości nad większością, jak panowanie większości nad mniejszością. I wreszcie 4°, zasada przedstawicielstwa narodowego dotyczy wyłącznie formy sprawowania władzy, gdy sedno sprawy leży w zmianie jej treści. Istotna zmiana organizacji politycznej możliwa jest tylko w wyniku zmiany całokształtu stosunków międzyludzkich, tych zaś wprowadzenie głosowania powszechnego nie dotyczy. „Odrzucam reformę wyborczą z tego samego powodu, z jakiego odrzucam własność. — Jest to ta sama zasada pod inną postacią". W tym kontekście należy, naszym zdaniem, czytać wszystkie wypowiedzi Proudhona, w których opowiada się po stronie rządu lub sił konserwatywnych przeciw opozycji, demokratom i socjalistom. W notatkach jest ich wiele i mogą wprowadzić w błąd. Pisał, że rząd Guizota jest bardziej postępowy od głównych fakcji, które rozdzierają Francję; z wyraźnym zadowoleniem przyjął zawieszenie wykładów Micheleta, a w szwajcarskiej wojnie domowej (tzw. wojnie Sonderbundu) opowiadał się po stronie kantonów konserwatywnych. Posłuchajmy jednak jego argumentów. „Powiadają mi: Ludwik Filip i jego rząd oddają usługi, z których nie zdają sobie sprawy. — Właśnie dlatego mam do nich zaufanie". W sprawie szwajcarskiej zaś pisał: „Wszyscy są zgodni, jeśli idzie o potępienie buntu mniejszości przeciw większości... Cóż się stało z republikańską zasadą buntu? Co do mnie, podtrzymuję tę zasadę". Z tych przesłanek wynikał stosunek Proudhona do rewolucji. Z początku cechowała go ambiwalencja: nie
wierzył w możliwość dokonania rzeczywistego przewrotu, powstanie uważał za przedwczesne i bezskuteczne, ale bierność ludu w obliczu represji rządowych uważał również za rzecz niedopuszczalną. Na trzy dni przed abdykacją króla pisał: „Cokolwiek się zdarzy, przyznam rację ludowi, zwłaszcza w razie zamieszek i pogromu. Najgorzej byłoby, gdyby zgromadził się na darmo. Z jego strony byłby to dowód wyjątkowo zimnej krwi i niezwykłego zgoła opanowania, lecz postąpiłby absurdalnie. Lud wypowiada się w czynach, nie w słowach. Czy sprawią, że zada kłam swej naturze? Spodziewam się i życzę sobie tego. — Wolę głupstwo niż błąd, a w chwili kiedy żadna idea nie przemawia do mas, innej alternatywy nie ma. Pojutrze wszędzie rozbrzmiewać będą pochwały spokoju zachowanego przez ludność Paryża; ja jeden go nie pochwalę". W tych warunkach widział przed sobą dwa zadania: demaskowanie całej opozycji — patriotycznej, socjalistycznej i komunistycznej — oraz przygotowanie programu przyszłego przewrotu. Ocena nastrojów panujących w kraju, sił rządu i opozycji okazała się błędna, ocena natomiast możliwości pokierowania rewolucją przez opozycję — nader trafna. „Nie ma w głowach żadnych idei — pisał w dniu abdykacji króla. Ciżba adwokatów i literatów, sami ignoranci, jeden większy od drugiego, którzy zaczną się spierać o władzę. Nie mam wśród nich nic do roboty" . Opracowanie programu dalszego działania Proudhon uznał za sprawę palącą. W końcu marca 1848 roku w parodniowych odstępach ogłosił trzy broszury programowe: Rozwiązanie proble-
mu społecznego, Demokracja oraz Organizacja kredytu i obiegu i rozwiązanie problemu społecznego. Zawarte tu myśli rozwijał następnie na łamach „Reprezentanta Ludu" („Le Representant du Peuple"; pismo było trzykrotnie zamykane i reaktywowane pod nieco zmienioną nazwą), gdzie na uwagę zasługuje zwłaszcza Program rewolucyjny skierowany do wyborców Sekwany, oraz w broszurach, z których najważniejsza nosiła tytuł Podsumowanie kwestii społecznej: bank łudowy. Oprócz krytyki demokracji pisma te zawierały też program pozytywny. Jego myśl zasadnicza wyłożona już została w Systemie sprzeczności ekonomicznych i wyśmiana wówczas przez Marksa. Polegała ona na reformie systemu kredytowego, której konsekwencją miało być przeobrażenie całokształtu stosunków społecznych. Jej narzędziem miał być bank ludowy oparty na zasadach spółdzielczych i dostarczający swym udziałowcom bezpłatnego kredytu, dzięki czemu zrzeszeni w nim wytwórcy uniezależnić się mieli od kapitału. Pomysł nie był nowy. Zgłoszono i wypróbowano go w Anglii już w połowie lat trzydziestych z fatalnym skutkiem. Marks nie bez powodu traktował go jako czystą utopię. Z dwóch względów zasługuje on jednak na uwagę. Po pierwsze, była to wyraźna kontrpropozycja w stosunku do lansowanej przez Louis Blanca idei warsztatów narodowych, której realizacja zadecydowała o losach rewolucji w dniach czerwcowych. Blanc wiązał, jak wiadomo, poprawę położenia robotników z inicjatywą rządu, który miał dostarczyć robotnikom pracy w przedsiębiorstwach państwowych. Proudhon przeciwstawił temu programowi „centralizację
spontaniczną, niezależną i społeczną", czyli ideę samopomocy wytwórców. Po wtóre, program banku ludowego odbiega znacznie od programu samego Proudhona, naszkicowanego w listopadzie 1847 roku w notatce pt. Co uczynimy nazajutrz po rewolucji, gdzie na pierwszym planie stała nacjonalizacja głównych gałęzi produkcji, przedsiębiorstw transportowych i bankowych i gdzie główna rola przypadała w udziale państwu. Nawiasem mówiąc, szereg zawartych tu pomysłów zrealizowała później Komuna Paryska, w której proudhoniści odegrali czołową rolę. Wydaje się, że tej rozbieżności między własnymi pomysłami przed rewolucją i podczas jej przebiegu, jak i tej gwałtownej opozycji przeciw projektom Louis Blanca nie sposób zrozumieć bez uświadomienia sobie, jak Proudhon oceniał układ sił w rewolucji lutowej i stojące przed nią możliwości. Interesujący jest zwłaszcza jego stosunek do chłopstwa. Traktuje się go zazwyczaj jako rzecznika interesów drobnomieszczaństwa rujnowanego przez rozwijający się kapitalizm, a przede wszystkim jako rzecznika własności chłopskiej. Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana; stosunek Proudhona do chłopstwa był bowiem ambiwalentny. W notatkach z listopada jest strona poświęcona chłopstwu. „To, co myśli lud, nie jest bynajmniej tym, co myśli chłop, ten chłop, który zasłużył na najgorsze słowa, jakie wyrzekł o nim p. de Balzak. Chłop, który we Francji stanowi przytłaczającą większość, jest klasą obrzydliwą, najbardziej egoistyczną, zupełnie pozbawioną szlachetnych instynktów, w najwyższym stopniu sprzedajną, konserwatywną, obłudną, najbar-
dziej zajadłą na punkcie własności. Złe skłonności tej kasty powodują, że bezpośredni frontalny atak na własność ziemską oraz własność przemysłową i handlową jest niemożliwy. ...Prawdziwą przeszkodą na drodze postępu jest chłop. Chłop i robotnik to dziś takie samo przeciwieństwo, jak niegdyś szlachcic i poddany. Chłop to dzisiejszy szlachcic". Jak widać, zanim jeszcze wybuchła rewolucja, niepokoiła Proudhona możliwość konfliktu między robotnikami a chłopstwem, tego konfliktu, który według oceny Marksa zadecydował o klęsce rewolucji. Proudhon niczego nie lękał się w tym stopniu, co izolacji robotników, oceniając słusznie, że konsekwencją jej będzie nie tylko niespełnienie ich żądań, lecz odwrót całego ruchu i zwycięstwo reakcji. Te obawy, potwierdzone rozwojem wydarzeń po dniach czerwcowych, tłumaczą też dalszą ewolucję jego poglądów. Aby nie dopuścić do rozłamu wśród sił, które dokonały rewolucji, gotów był nawet, jak zobaczymy poniżej, przyznać burżuazji rolę kierowniczą. Sformułować programu, który wyrażając dążenia robotników byłby zarazem atrakcyjny dla innych grup społecznych, nie umiał, dlatego w poszukiwaniu sojuszów głosił program w istocie drobnomieszczański. Nie należy jednak zapominać, że u podłoża jego koncepcji, nawet zupełnie chybionych i zgoła utopijnych, leżała trafna ocena niebezpieczeństwa grożącego rewolucji i dążenie, by za wszelką cenę powstrzymywać jej odwrót. Kierując się tymi motywami Proudhon po ogłoszeniu swego programu postanowił rozwinąć działalność polityczną w Zgromadzeniu Narodowym. Wybory w kwiet-
niu 1848 roku nie dały mu mandatu, ale już z wyborów uzupełniających w dniu 4 czerwca wyszedł jako poseł departamentu Sekwany. Pismo „Reprezentant Ludu" osiągało w tym czasie nakład 80 000 egz. dziennie. Zaledwie kilkanaście dni dzieliło jego wybór do Zgromadzenia od rozwiązania warsztatów narodowych, którego konsekwencją był krwawo stłumiony bunt robotników paryskich. Nastąpiło zatem to, czego Proudhon najbardziej się obawiał. I wtedy raz jeszcze pokazał charakter. Represje Cavaignaca były w pełnym toku, kiedy Proudhon wystąpił w Zgromadzeniu Narodowym w obronie robotników, domagając się zarazem ustawowego obniżenia czynszów na okres trzyletni, co uznano za zamach na własność prywatną. 31 lipca wystąpił w Izbie ponownie z wielkim przemówieniem, w którym stwierdził, że istnieje zasadnicze przeciwieństwo interesów między proletariatem a burżuazją. Sala 493 głosami na 495 obecnych uchwaliła udzielenie mu nagany. Według relacji Hercena jednomyślna opinia Izby brzmiała: „Mowę do «Monitora», mówcę do szpitala wariatów". Proudhon nie dał się jednak zastraszyć i po kilku tygodniach wystąpił raz jeszcze na bankiecie publicznym z toastem na cześć rewolucyj, w których przejawia się i realizuje sprawiedliwość dziejowa. Reaktywował również pod nową nazwą pismo, które uległo zawieszeniu, kiedy nakładane nieustannie kary pieniężne wyczerpały wymaganą kaucję. Nowy dziennik pod nazwą „Lud" („Le Peuple") przetrwał do czerwca 1849 roku, kiedy to redakcja zdemolowana została przez Gwardię Narodową. Tymczasem kontrrewolucja posuwała się szybko na-
przód. W grudniu 1848 roku Ludwik Bonaparte wybrany został prezydentem Francji. Proudhon zetknął się z przyszłym cesarzem zaraz po jego powrocie z wygnania i nie miał żadnych złudzeń co do jego osoby. W dwa dni po zaprzysiężeniu prezydenta pisał publicznie: „Demokracja i socjalizm nie mają dziś większego wroga niż Bonaparte". Pod koniec stycznia 1849 roku ogłosił trzy pamflety wymierzone w Bonapartego. Pociągnięty za to do odpowiedzialności sądowej, po uchyleniu immunitetu przez Zgromadzenie Narodowe, Proudhon został skazany na trzy lata więzienia i grzywnę. Uciekł do Belgii, powrócił jednak niebawem i w czerwcu osadzony został w paryskim więzieniu Sw. Pelagii. Uwięzienie nie oznaczało jednak przerwania działalności politycznej. Proudhon utrzymywał kontakt ze światem i z więzienia kierował nadal pismem, ogłaszając w nim równocześnie własne artykuły. Przysługiwało mu prawo do wychodzenia trzy razy w miesiącu na kilka godzin na miasto; jeden z takich „dni wychodnych" wykorzystał, by się ożenić. Swe warunki więzienne sam scharakteryzował następująco: „U Św. Pelagii mam się tak dobrze, jak to tylko jest możliwe w więzieniu. Zajmuję kwadratowy pokój, którego każdy bok ma 5 metrów, z dwoma oknami wychodzącymi na przytułek i ogród botaniczny. Tak dobrego lokum nie miałem nawet przy ul. Mazarina, kiedy byłem posłem. Jem chleb więzienny, całkiem dobry; z rana dostaję bulion, dwa razy w tygodniu tłusty, pięć razy chudy. Resztę przynoszą mi z restauracji. Administracja dostarcza mi wina po 12 sous litr; jest lepsze od tego, które sprzeda-
je się po 1,50 franka butelka. Przyjmuję wizyty. Wolno mi dostarczać broszury i dzienniki. Kazałem sobie sprowadzić wszystkie moje szpargały, wszystko więc, co posiadam, jest wraz ze mną pod kluczem. Chociaż przykro jest być zamkniętym i choć wynikają stąd różne niedogodności fizyczne i moralne, tego tylko sobie życzę, żeby pozostać tu, gdzie jestem, przynajmniej przez 18 miesięcy..." Ostatnie życzenie staje się w pełni zrozumiałe, kiedy sobie uświadomimy, że Proudhon bynajmniej nie zaprzestał walki z rządem. W deklaracji programowej reaktywowanego raz jeszcze pisma, którego pierwszy numer ukazał się już po jego uwięzieniu, pisał wprawdzie, że o ile „Lud" był organem walki, o tyle „Głos ludu" będzie organem dyskusji, ale w tym samym piśmie ogłosił 2 lutego 1850 roku artykuł pt. Niech żyje cesarz! — gdzie stwierdzał bez ogródek: „Teraz to już rzecz pewna: stoimy przed zamachem stanu". Aż do ostatecznego upadku, który nastąpił w październiku 1850 roku, pismo Proudhona nie przestawało ostrzegać przed niebezpieczeństwem grożącym republice. Ukarany za swe artykuły karcerem, przeniesieniem do cięższego więzienia, a przejściowo nawet do twierdzy, Proudhon, który przejrzał zamiary Ludwika Napoleona, usiłował uniemożliwić mu ich realizację. 2 grudnia 1851 roku na wieść o zamachu stanu zażądał przysługującej mu przepustki i wyszedł na miasto. Chciał na własne oczy ocenić, czy istnieją jakiekolwiek szanse stawienia oporu. Doszedł do wniosku, że jest to niemożliwe, i wrócił do celi pisać książkę o zamachu stanu.
V. BURZYCIEL AUTORYTETÓW W dziejach francuskiej myśli socjalistycznej rewolucja roku 1848 była próbą, której nie wytrzymał prawie żaden z wcześniejszych teoretyków. Większość z nich zniknęła po upadku rewolucji z widowni publicznej, nieliczni, np. Cabet i Considerant, próbowali wcielić w życie swoje ideały na emigracji, najczęściej w Ameryce; byli wreszcie i tacy, którzy poszli na współpracę z rządem napoleońskim; dotyczyło to zwłaszcza byłych saintsimonistów: braci Pereirę, którzy stanęli na czele wielkiego domu bankowego, Ferdynanda Lessepsa, twórcy Kanału Sueskiego, a także samego „ojca najwyższego" Prospera Enfantin. Po wyeliminowaniu myślicieli socjalistycznych z życia publicznego lub rezygnacji przez nich z ideałów socjalizmu Proudhon pozostał we Francji jedynym jego teoretycznym kontynuatorem. Poza nim z dawnych socjalistów rolę odegrać miał tylko August Blanąui, był to jednak przede wszystkim organizator, nie myśliciel. Przez kilkanaście lat Proudhon był niejako oficjalnym rzecznikiem socjalizmu we Francji; przez słowo „socjalizm" rozumiano w tym kraju to, co głosił Proudhon. W tym też okresie ukształtował się ostatecznie zespół poglądów, które dziś zwykło się nazywać proudhonizmem. Płodność Proudhona-pisarza nie zmalała bynajmniej za cesarstwa. Nie licząc prac drobniejszych, wydał w ciągu 16 lat, jakie pozostały mu jeszcze do życia, 11 dzieł
(w tym jedno czterotomowe, liczące ponad 1500 stron). Wachlarz poruszonych w nich zagadnień był ogromny. Nie zaniedbując problematyki ekonomicznej, Proudhon wypowiadał się na temat historiozofii i polityki, etyki i stosunków międzynarodowych, rodziny i prawa autorskiego etc. Sprecyzował w tym czasie swą koncepcję anarchizmu, stworzył teorię syndykalizmu i sformułował zasadę federalizmu. Katalog pism Proudhona wyczerpuje niemal bez reszty jego biografię w omawianym okresie. Zanim jednak do nich przejdziemy, należy wspomnieć o jego sytuacji osobistej i stosunkach z nowym rządem. Była i będzie jeszcze mowa o walce toczonej przez Proudhona, by nie dopuścić do ponownego przekształcenia republiki w monarchię. Przypłacił ją więzieniem. Kiedy po odbyciu kary opuścił je w połowie roku 1852, cesarstwo było już faktem dokonanym, przy czym nie bez znaczenia była okoliczność, że powołane zostało do życia drogą referendum, w którym — uwzględniając nawet nadużycia wyborcze — ogromna większość narodu opowiedziała się za tą formą władzy. Trudno było nie liczyć się z nowym stanem rzeczy myślicielowi, który nie zamierzał ani zamilknąć, ani emigrować, a któremu działalność spiskowa była zupełnie obca. Musiał więc akomodować się do istniejących warunków, dbając jedynie o to, by prawa głosu nie przypłacać rezygnacją z własnych poglądów i z niezależności. Sytuacja Proudhona po wyjściu z więzienia zaiste nie była łatwa. Obarczony rodziną — w latach 1850—56 urodziły mu się 4 córki (dwie z nich umarły w dzieciństwie) — utrzymywał się z pisarstwa i musiał pu-
blikować, aby żyć. Władze, rzecz jasna, nie darzyły go zaufaniem, nie uzyskał np. zezwolenia na wydawanie pisma, zarazem jednak czyniono zabiegi, aby go pozyskać, ewentualnie skompromitować. Typowym posunięciem tego rodzaju była propozycja odszkodowania z tytułu przyznania koncesji na budowę linii kolejowej między Besancon a Belforten domowi bankowemu braci Pereirę. Proudhon, korzystając ze znajomości z cesarskim kuzynem i domniemanym następcą tronu, ks. Napoleonem Hieronimem Bonaparte, z którym zasiadał w Zgromadzeniu Narodowym, usiłował uzyskać tę koncesję dla innego towarzystwa akcyjnego głównie po to, by przeszkodzić monopolizacji kolejnictwa w ręku jednego konsorcjum. Propozycja odszkodowania była w tym wypadku zwykłą próbą uzależnienia go za pomocą korzyści materialnych. Pojmując to Proudhon w liście do ks. Napoleona z 7 września 1853 roku następująco motywował swą odmowę: „P. Pereirę jest rzecznikiem panującej obecnie w naszej gospodarce narodowej zasady feudalizmu industrialnego i jego przywódcą; zasadę tę uważam za antydemokratyczną i antyliberalną... Moim obowiązkiem i przeznaczeniem jest zwalczanie tego systemu; byłoby rzeczą zgoła osobliwą, godną rycerza przemysłu, gdybym przyjął gratyfikację od przeciwnika". Podobnie jak odmówił przyjęcia odszkodowania, nie wyraził też zgody na kandydowanie do Zgromadzenia Narodowego, uważając zasiadanie w cesarskim parlamencie za formę afirmacji ustroju. Nie zrywał natomiast kontaktów z ks. Napoleonem i za jego pośrednictwem przedkładał kilkakrotnie rządowi projekty reform, które w jego przekonaniu prowadzić mia-
ły do podkopania ustroju i utorować drogę dalszemu rozwojowi rewolucji. W stosunku do okresu przedrewolucyjnego tematyka prac Proudhona uległa znacznej zmianie. O ile w latach 1840—46 zainteresowania jego ogniskowały się coraz bardziej na zagadnieniach ekonomicznych, i w tych kategoriach rozpatrywany był ogół stosunków społecznych, o tyle pod wpływem rewolucji na pierwszy plan wysunęły się zagadnienia władzy. Punktem wyjścia tych rozważań była opozycja wobec stanowiska reprezentowanego przez wszystkich niemal socjalistów ówczesnych, a przede wszystkim przez Louis Blanca, których zdaniem rewolucja polityczna miała umożliwić dokonanie rewolucji społecznej. W koncepcji tej istotne przeobrażenie stosunków społecznych miało być dziełem władzy państwowej, a rola ludu kończyła się na obaleniu rządu dotychczasowego i powołaniu nowego. Tę ideę rewolucji „odgórnej" zakwestionował Proudhon jeszcze podczas pobytu w więzieniu w Zwierzeniach rewolucjonisty, jednej z najgłośniejszych książek francuskiej literatury socjalistycznej, ogłoszonej jesienią 1849 roku, oraz w pracy pt. Myśl ogólna rewolucji w XIX wieku, wydanej w połowie roku 1851. Pierwsza omawiała przebieg wydarzeń podczas rewolucji. Wychodząc z założenia, że główną korzyścią, jaką przynosi badanie dziejów, jest uświadomienie błędnych kroków w przeszłości i wyeliminowanie z rozważań nad przyszłością dróg, które wiodą do nikąd, Proudhon usiłował wykazać, że historia wydała już wyrok na próbę zespolenia idei socjalizmu z ideą demokracji parlamen-
tarnej i przekreśliła nadzieje związane z rewolucją polityczną. Rewolucja taka musi nieuchronnie zakończyć się odbudowaniem władzy autorytatywnej. Klęska rewolucji była więc konsekwencją przyjęcia fałszywej zasady, której podporządkowano całą działalność rewolucyjną. Tę samą tezę w postaci rozważań teoretycznych, nie posługując się tym razem szczegółowym materiałem historycznym, rozwinął Proudhon w pracy Myśl ogólna rewolucji w XIX wieku. Poświęcił to dzieło analizie zasady wszelkiej dotychczasowej władzy politycznej. Podstawowy błąd wszystkich rewolucji w wieku XIX polegał na akceptacji zasady autorytetu jako podstawy nowego porządku. Miały one bowiem na celu zdobycie władzy, nie zburzenie władzy. Stąd też natychmiast po obaleniu dotychczasowego rządu przystępowano do rekonstrukcji władzy, sprawowanej wprawdzie przez nowych ludzi, lecz opartej na nie zmienionej zasadzie. Nadal, jak poprzednio, uważano, idąc świadomie lub nieświadomie śladem Hegla, że społeczeństwo obywatelskie pełny wyraz znajduje dopiero w państwie i że państwo warunkować powinno wszelkie formy życia społecznego. Cały wysiłek wkładano zatem w urządzenie życia politycznego, którego szczytową formę upatrywano w demokracji parlamentarnej, pozostawiając politycznej reprezentacji narodu troskę o organizację całego życia społecznego. We wszystkich rewolucjach poczynając od roku 1789 dążono nieświadomie do zniesienia autorytetu państwowego; każda z nich zatrzymywała się jednak wpół drogi i ostatecznie odbudowywała autorytet władzy, pieniądza i kościoła w nieznacz-
nie tylko zmodyfikowanej postaci. Źródłem niepowodzenia dotychczasowych rewolucji była niedojrzałość świadomości ich uczestników. Rewolucja jest procesem żywiołowym, ale skutki jej zależą od ludzkich wyobrażeń na temat społeczeństwa, jakie się buduje. Myśl ta została wyrażona dobitnie w Zwierzeniach rewolucjonisty. „Nie miejcie, przyjaciele, watpliwości: jeśli poczynając od lutego odkładano stale rewolucję, spowodowane to było potrzebą wychowania naszej młodej demokracji. Nie dojrzeliśmy do wolności; szukaliśmy jej tam, gdzie jej nie ma, gdzie nigdy jej nie będzie. Spróbujmy ją teraz zrozumieć, a sam fakt, że ją rozumiemy, sprawi, iż się pojawi" 55. Błędy taktyczne wynikały z niezrozumienia zadań rewolucji, to z kolei z niezrozumienia istoty wolności, a to znów — z niewłaściwej metody badania zjawisk społecznych. W mniemaniu Proudhona wolność była nieodłączna od równości. Zasadę ich połączenia nazywał Proudhon sprawiedliwością, zasadę wykluczającą zarówno wolność jak równość — zasadą autorytetu. Jej przejawem jest podporządkowanie ludzi ludziom, a więc ustanowienie między nimi stosunku podległości. Na takim stosunku opierała się dotąd wszelka organizacja, i to zarówno w sferze życia politycznego, w stosunkach gospodarczych, jak i w sferze życia duchowego. Rzeczywistość ukształtowała wyobrażenie o ideale: zamiast zakwestionować samą zasadę autorytetu, reformatorzy społeczni cały wysiłek wkładali w uzasadnienie nowych form władzy autorytatywnej. Monarchę-jedynowładcę zastępowano więc przedstawicielstwem narodowym, panowanie pieniądza — wszechwładzą wspólnoty, kościół
katolicki — hierarchią socjalistyczną. W rozważaniach tych jeden zwłaszcza wątek godzien jest podkreślenia: potraktowanie ideałów jako faktów społecznych, które są wprawdzie przyczynowo uwarunkowane, ale zarazem zachowują wśród innych swą autonomię. Niedocenianie tej autonomii było, według Proudhona, jednym z głównych błędów rzeczników „odgórnej rewolucji". Wyobrażają oni sobie, że z chwilą dokonania zmian społeczno-ustrojowych świadomość ogółu ludzi zmieni się automatycznie w pożądanym przez nich kierunku, sądzą, że można dekretem przekształcić ludzkie mniemania. Zarzut Proudhona dotyczy w istocie traktowania zjawisk społecznych na modłę zjawisk przyrodniczych, przypisywania życiu ludzkiemu uwarunkowań przyczynowych działających tak samo jak w przyrodzie. Przy tym ujęciu zapomina się zupełnie o wolności, jaką posiada każdy człowiek jako jednostka. Jej myślenie poddaje się nawykom, poddaje się także wpływom zewnętrznym, zawsze jednak może ono pójść w kierunku nieoczekiwanym. Dlatego rzeczywiste przemiany społeczne muszą iść w parze z odpowiednimi zmianami w świadomości. Rewolucja powinna wydobyć na jaw to, co w ludziach tkwi naprawdę: ich wolność i równość. Na przeszkodzie temu stoi zasada autorytetu. Wiekowe doświadczenie uczyniło z niej nawyk myślowy. Zniszczyć go może tylko nowe doświadczenie i do tego właśnie powinna dążyć wszelka władza rzeczywiście rewolucyjna. Musi więc ona przystąpić do świadomej autodestrukcji, popierając wszelkie formy życia społecznego nie oparte na autorytecie.
Aby jednak pojąć w pełni błędność zasady autorytetu, nie wystarcza wskazać na jej skutki, lecz należy ponadto wyjaśnić jej genezę. Błąd nie polega po prostu na jej ustanowieniu, tkwi głębiej, tkwi nie w samej zasadzie, lecz w sposobie jej pojmowania i w jej absolutyzacji. Błędna jest przede wszystkim metoda myślenia, która traktuje społeczeństwo jako całość bezwzględnie jednorodną i wobec tego szuka jedynej zasady, która ma służyć za uniwersalny regulator stosunków między ludźmi. Tymczasem społeczeństwo jest wprawdzie jednością, lecz jednością wewnętrznie zróżnicowaną. Więzi społeczne, na jakich opiera się rodzina, stowarzyszenie wytwórcze, organizm polityczny, mają charakter różny. Zasada, która w jednej grupie społecznej rodzi harmonię, w innej wywołuje dysharmonię. Próba organizacji społeczeństwa we wszystkich jego przejawach według jednego modelu musi nieuchronnie prowadzić do konfliktów społecznych. Proudhon rozwinął szerzej tę myśl dopiero w pracy wydanej w roku 1858 pt. O sprawiedliwości tv rewolucji i Kościele. Zasada autorytetu jest naturalną podstawą rodziny. Więź rodzinna łączy jednostki z natury nierówne i nierównoprawne: kobieta ustępuje mężczyźnie nie tylko siłami fizycznymi, ale również duchowymi — intelektem i charakterem. Przeznaczeniem jej jest być albo gospodynią, albo prostytutką. Jest to wątek tym ciekawszy, że w socjalizmie francuskim równouprawnienie kobiety i swoboda seksualna były nieledwie dogmatem; Proudhon opowiadał się natomiast za rodziną patriarchalną, w której ojciec miał być elementem decydującym, a decyzje jego miały mieć charakter wią-
żący i ostateczny. Ojciec włada więc rodziną na mocy swego autorytetu, ale autorytet ten oparty jest na miłości i szacunku, nie ma więc w nim nic z zewnętrznego przymusu. Kiedy jednak zasada patrymonialna rozciągnięta została na inne sfery współżycia ludzkiego, nastąpiła nieunikniona jej degeneracja. Przymus, zniewolenie zastąpiły miłość i poważanie. Było to nieuchronne; biorąc pod uwagę, że w stosunkach ekonomicznych i politycznych występują partnerzy równoprawni, utrwalenie autorytetu jest więc równoznaczne z pogwałceniem wolności i równości. Oprócz rozważań teoretycznych obie wspomniane powyżej prace, podobnie jak wydana w roku 1852, w trzy miesiące po opuszczeniu więzienia, książka Rewolucja społeczna dowiedziona przez zamach stanu 2 grudnia, zawierały też program działania. Ostatnią z nich wymienił zresztą Marks w 1869 roku w przedmowie do drugiego wydania 18 brumaire'a Ludwika Bonaparte, polecając ją razem z pamfletem Wiktora Hugo na Napoleona Małego jako jedyne zasługujące na uwagę prace na temat zamachu stanu z 2 grudnia 1851 roku. Marks podkreślał, iż Proudhon „usiłuje przedstawić zamach stanu jako rezultat poprzedzającego zamach rozwoju historycznego", zarzucając zarazem Proudhonowi, że obraz rozwoju wydarzeń zamienia się u niego niepostrzeżenie w apalogię cesarza. Proudhonowski program działania można rozpatrywać z dwóch punktów widzenia. Był to przede wszystkim doraźny program ratowania rewolucji, obrony republiki przed monarchicznym zamachem stanu. Swe nadzieje w tym względzie pokładał Proudhon nie w
proletariacie, który po dniach czerwcowych nie miał już żadnego wpływu na rządy, a ponadto ulegał demagogii Bonapartego, lecz w klasach średnich, w burżuazji. Głosił, mianowicie, sojusz burżuazji (rozumiejąc przez ten termin przede wszystkim drobnych posiadaczy) i proletariatu w obronie republiki, w którym kierownictwo miało przypaść burżuazji. W przedmowie do Myśli ogólnej rewolucji zwracał się do niej z gorącym apelem: „Lud oczekuje was jak w latach 89, 93, 1830, 1848. Rewolucja wyciąga do was rękę: ocalcie lud, ocalcie się sami, tak jak ojcowie wasi — przez rewolucję". Proudhon liczył jeszcze, że uda mu się dokonać rozłamu w obozie rządowym, liczył na konflikt między wielką własnością a rzeszą drobnych posiadaczy, a wywody jego obliczone były na przekonanie tych ostatnich, że ze strony proletariatu nic im nie grozi, jedynym zaś realnym niebezpieczeństwem jest dla nich pełne zwycięstwo reakcji, przypieczętowane powrotem monarchicznej formy rządu. Ten doraźny program znajdował jednak szersze uzasadnienie w teorii rewolucji. Logiczną konsekwencją poglądu, który istotę rewolucji upatrywał w dążeniu do odrzucenia wszelkiego autorytetu, było zbagatelizowanie samego aktu przejęcia władzy w toku rewolucji. Proudhon nie był zresztą pod tym względem konsekwentny; świadczy o tym walka, jaką prowadził przeciw restytucji cesarstwa. Pełny sens jego teorii rewolucji ujawnia się dopiero po zamachu stanu, ale wcześniejsze prace zawierają już wszystkie myśli dla niej istotne. W przekonaniu Proudhona rewolucja polityczna była
konsekwencją rewolucji społecznej, nie jej przesłanką. Ta ostatnia polegać miała na tworzeniu warunków umożliwiających całkowity zanik władzy autorytatywnej, tj. na przekształceniu zarówno sposobu myślenia, jak i najważniejszych instytucji społecznych. Nie mogło to nastąpić w wyniku jednorazowego aktu ani nawet w stosunkowo krótkim okresie przejściowym; możliwe było jedynie jako proces ciągły i długotrwały. W związku z tym Proudhon ukuł termin „rewolucja permanentna", który, jak wiadomo, funkcjonował również podczas rewolucji rosyjskiej; u Proudhona jednak miał on inne znaczenie. „Rewolucja ciągła" oznaczała rewolucję dokonywaną stopniowo, niemal niepostrzeżenie, rewolucję, w której nie dochodzi do wielkich starć klasowych, przede wszystkim zaś do starcia między nieposiadającymi a drobnymi właścicielami. Była to właściwie idea stopniowego przerastania kapitalizmu w socjalizm, w której nie było miejsca nawet na decydujący strajk generalny głoszony potem przez anarchosyndykalizm (Proudhon do końca życia pozostał zdecydowanym przeciwnikiem strajków). Cała działalność obliczona na postęp rewolucji sprowadzała się w tym ujęciu do krzewienia idei sprawiedliwej wymiany między producentami i tworzenia ram organizacyjnych, które jej sprzyjają. Tego typu działalność mogła być podejmowana równie dobrze za rządów republikańskich, jak i w cesarstwie. Przez krótki czas Proudhon liczył nawet, że zdoła skłonić rząd do podjęcia kroków sprzyjających jego zamysłom. Wyraziło się to w przedłożeniu dwóch memoriałów w roku 1855. Jeden dotyczył przekształcenia drugiej wystawy powszechnej, otwartej w
Paryżu, w stały bazar, prowadzony przez powołane specjalnie w tym celu koncesjonowano i nadzorowane przez państwo towarzystwo, którego zadaniem byłoby ułatwianie bezpośredniej wymiany między producentami bez udziału pośredników i z wyeliminowaniem pieniądza nie tylko jako środka wymiany, lecz także jako miernika wartości, oraz dostarczanie producentom nie oprocentowanego kredytu — była to nowa wersja banku ludowego. Drugi memoriał dotyczył reformy kolejnictwa i domagał się przeciwdziałania monopolizacji transportu kolejowego. Środkiem po temu miała być znów polityka koncesji na budowę linii kolejowych oraz nadzór państwowy nad istniejącymi przedsiębiorstwami. W obu wypadkach Proudhon nie postulował upaństwowienia odnośnych sfer życia gospodarczego, ale nadzór państwa nad nimi w celu zachowania wolnej konkurencji między przedsiębiorstwami usług publicznych, obrony konsumentów przed dyktowaniem cen zapewniających nieuprawnione zyski oraz podtrzymania drobnej wytwórczości za pomocą taniego kredytu. Wspomnieć też należy, że zawarta w tych memoriałach krytyka wielkiego kapitału i tendencji do jego koncentracji zawierała u Proudhona wyraźne akcenty antysemickie. Memoriały te potwierdzają opinię Marksa o Proudhonie jako ideologu drobnomieszczaństwa. Ale choć dla ustroju nie przedstawiały one żadnego niebezpieczeństwa, w oczach reakcji Proudhon pozostał l'homme-terreur. Z tej strony wyszedł więc nowy atak przeciw niemu, który przyspieszył konflikt z rządem. Można rzec,
że Proudhon zmuszony został do zaostrzenia swego stanowiska. Próby porozumienia z władzą cesarską podejmował zawsze contrę coeur, zmuszony do tego okolicznościami. Teraz, kiedy rząd się cofał, kiedy dawna demagogia społeczna Napoleona III złożona została do lamusa, a giełda i Kościół uznane zostały oficjalnie za podporę tronu, kiedy więc wypadki potoczyły się tym torem, który Proudhon wprawdzie uważał za wysoce prawdopodobny, lecz nie za jedynie możliwy, doszło znów do starcia. Bezpośrednim powodem był atak przypuszczony na Proudhona przez katolickiego pisarza, Eugeniusza de Mirecourt, którego inspirowała po cichu kuria w Besancon. W roku 1855 ogłosił on w cyklu „Nasi współcześni" biografię Proudhona, gdzie napisał m. in.: „W razie rewolucji jest dwóch ludzi, których dyktator powinien zmusić za wszelką cenę do milczenia: Proudhon i Girardin". Była to jawna denuncjacja połączona z ingerencją w najbardziej prywatne sprawy, przedstawione nb. nieściśle lub wręcz kłamliwie. Proudhon, według własnego określenia, żył wówczas na bocznym torze. Po pracach poświęconych rewolucji i zamachowi ogłosił w roku 1853 Filozofię postępu, która nie znalazła szerszego oddźwięku, oraz napisał do spółki dla zarobku ironiczny Podręcznik spekulanta giełdowego, gdzie nazwisko jego jako współautora pojawiło się dopiero w 3 wydaniu w roku 1857. Pamflet Mirecourta skłonił go do podjęcia walki z Kościołem. W kwietniu 1858 roku, po przeszło dwuletniej pracy, ogłosił wspomniane już ogromne (ponad 1500 stron) dzieło O sprawiedliwości w rewolucji i Kościele.
Książka takiego autora i pod takim tytułem od początku była podejrzana. Policja nachodziła drukarnię, aby dowiedzieć się czegoś bliższego o jej treści. Ostatecznie dopuszczono ją do sprzedaży, ale po tygodniu, podczas którego rozeszło się 6000 egz., prokurator nakazał konfiskatę, a autorowi wytoczono proces o sianie niepokoju, obrazę moralności publicznej, publiczną pochwałę zbrodni itp. Proudhon zresztą jak zwykle prowokował. W książce zamieścił szereg listów otwartych do kardynała arcybiskupa Besancon, w których prostując kalumnie na temat własnej osoby przyznawał się dumnie do swego pochodzenia, opisywał warunki życia w młodości i doznane upokorzenia, a równocześnie demaskował rolę kurii jako inspiratora książki Mirecourta i źródło informacji o sobie i swej rodzinie. Pierwszy egzemplarz książki posłał ks. Napoleonowi. W dołączonym, ostatnim w ich korespondencji liście przepowiadał upadek cesarstwa: ,,W chwili gdy ukazuje się ta książka, konflikt między ustanowioną władzą i świadomością rewolucyjną, która sama tylko ją usprawiedliwia, pogłębił się tak, że myśl o królobójstwie krąży wszędzie... Obawiam się, książę, że złe czasy nadchodzą dla pana". Przypomnijmy, że słowa te pisał w chwili, gdy cesarstwo było u szczytu powodzenia. W wytoczonym Proudhonowi procesie zapadł wyrok skazujący go na 3 lata więzienia i grzywnę. Niedługo pociągnięto też do odpowiedzialności wydawcę. Proudhon apelował, ale przede wszystkim chciał się odwołać do opinii publicznej. Wszyscy wydawcy i księgarze otrzymali jednak poufną przestrogę ze strony policji, że każde pismo Proudhona może ich narazić na przy-
krości. Ucieczka była więc nie tylko ratowaniem wolności, lecz ratowaniem możliwości dalszego działania. W zapiskach z 11 maja 1858 roku czytamy: „Skazany lub nie, trzeba, bym udał się do Belgii powiedzieć, co mam na sercu". Uszedł w połowie lipca. Wydana tam apologia pt. Sprawiedliwość prześladowana przez Kościół nie została we Francji dopuszczona do sprzedaży. O sprawiedliwości w rewolucji i Kościele, owa summa proudhonizmu, porusza tyle zagadnień, że nie sposób omówić jej tutaj bardziej szczegółowo. W opinii powszechnej była to zresztą praca żle napisana, chaotyczna i rozwlekła, niemniej jednak odegrała ogromną rolę w życiu umysłowym Francji; cały antyklerykalizm francuski drugiej połowy XIX wieku z niej się wywodził lub na nią powoływał. Z konieczności zatrzymamy się tylko na jednym zagadnieniu, mianowicie na problematyce wolności i konieczności w procesie dziejowym, które zresztą kilkakrotnie już wypływało w innych aspektach. Jest to jednak chyba kluczowy punkt w całej myśli Proudhona i dlatego warto wrócić do niego raz jeszcze. Termin „wolność" występuje u Proudhona w różnych kontekstach i znaczeniach. Pierwotnie, w Co to jest własność?, oznaczał stan, do którego ludzkość dojdzie w przyszłości, trzeci, a zarazem ostatni szczebel uspołecznienia. W owym czasie Proudhon głosił prawidłowość postępu. Ludzkość przebywa w swych dziejach trzy stadia: religijne, filozoficzne i metafizyczne. Świadomość jej rozwija się od instynktownego, nader sumarycznego wyobrażenia o ładzie powszechnym, które znajduje wyraz w pojęciu Boga, poprzez dążenie do po-
znania wszelkich zjawisk za pomocą formuły przyczynowości, aż do stworzenia ogólnej teorii ładu, czyli stworzenia metody naukowej, która pozwoli zrozumieć zjawiska otaczającego świata w ich całokształcie i zróżnicowaniu. Wolność występowała zatem jako etap końcowy prawidłowego procesu. Ale zanim jeszcze wybuchła rewolucja, pojawiły się u Proudhona wyraźne wątki antydeterministyczne. Słynne zdanie: „Bóg to zło", pojmuje się często jako wypowiedź ateisty czy raczej antyteisty; wydaje się jednak, że chodziło tu przede wszystkim o zakwestionowanie wszelkiej zewnętrznej wobec człowieka konieczności, zakwestionowanie jej nie w tym sensie, iżby w ogóle nie była możliwa, lecz w tym, że człowiekowi nie wolno się na nią zgodzić. Podobny wątek spotkamy w dziele O sprawiedliwości. W części pt. Postęp i dekadencja, po wyjaśnieniu obu terminów, pisał: „W obu wypadkach powiadam, że ludzkość sama się doskonali lub cofa, ponieważ wszystko zależy tu wyłącznie od świadomości i wolności, tak iż ruch, którego podstawą jest sprawiedliwość, a siłą napędową wolność, nie może już zachować nic z fatalności". Ruch sprawiedliwości „jest ad libitum całkowicie fakultatywny i może wedle upodobania, z wolnej woli przyśpieszać się, zwalniać kroku, przerywać bieg, cofać się, odżywać na nowo". Postępu sprawiedliwości nie dyktuje więc żadna konieczność. Więcej nawet, „gdzie w ruchu społecznym dostrzega się konieczność, tam można rzec a priori, że w stosunku do postępu jest ona czymś obcym". Wydawałoby się, że konieczność została zupełnie zanegowana. Wniosek przedwczesny. Po pierwsze, istnieje
imperatyw moralny. Jego wieczysta obecność sprawia, że ludzie nieustannie poszukują sprawiedliwości i nigdy w poszukiwaniach tych nie ustaną. Z wolnością w pojęciu Proudhona koliduje tylko przymus z ewnętrzny, a nie obligatoryjny nakaz wewnętrzny. Przeciwnie, dopiero świadome posłuszeństwo temu nakazowi ze strony wszystkich ludzi zapoczątkuje panowanie sprawiedliwości. Ale nie koniec na tym, istnieją też konieczności zewnętrzne. Narzucają się one wówczas, kiedy ludzie nie idą z dobrawoli za popędem wewnętrznym, lecz tworzą sobie własne bogi — autorytety. Konieczność przejawia się zatem we wszystkich procesach żywiołowych, wolność jest nieodłączna od świadomości. Cóż znaczą jednak procesy żywiołowe? Proudhon wie dobrze, że świadomość zawsze uczestniczy w ludzkich działaniach. Żywiołowość oznacza więc tylko bezmyślne uleganie nawykom, kierowanie się prawdami uznanymi, bez próby ich weryfikacji. Ostatecznie dochodzimy więc do tego, że ludzie zawsze są wolni, lecz nie zawsze czynią ze swej wolności należyty użytek. Całe zadanie filozofii sprowadza się więc do wykazania, że własny los leży w ich własnych rękach, że nikt, ani Bóg, ani przyroda, ani Historia, nie zdejmie z nich ciężaru odpowiedzialności za przyszłość, że wszystkie możliwości stoją przed nimi otworem. Jeśli jednak nie potrafią z wolności swej skorzystać i wybrać właściwej drogi, wówczas zwalą się na nich plagi i będą dręczyły dopóty, dopóki tej drogi nie odnajdą. Takie nauki płyną ze wszystkich rewolucji, z całej historii, która poucza przede wszystkim, jakimi drogami iść nie należy, bo wypró-
bowano je już z wynikiem ujemnym. W ten sposób drogą eliminacji błędnych rozwiązań ludzkość posuwa się naprzód i realizuje coraz pełniej swą wolność. Wolność i konieczność, świadomość i żywiołowość pozostają wieczyście w związku dialektycznym. Proudhon skłaniał się coraz bardziej do koncepcji, że zniesienie alienacji wolności nie jest aktem, jak u Feuerbacha, lecz nieskończonym procesem. Żywiołowość nigdy nie ulegnie zupełnej likwidacji, będzie jedynie coraz szybciej przez ludzi przyswajana. Dlatego też rewolucja nigdy nie dobiegnie końca, nigdy bowiem nie zostaną stworzone formy społeczne, które nie podlegają już doskonaleniu. Tak jak nie ma końca wiedzy o świecie, tak też nie ma końca przemianom zachodzącym w społeczeństwie. Wolność nie jest stanem, lecz ruchem. Prawdziwe zwycięstwo rewolucji polega na świadomym zaakceptowaniu jej permanencji. Jednym ze sposobów wyrażenia tej myśli przez Proudhona jest przeciwstawienie „sprawiedliwości" i „ideału". Ideał był dla Proudhona dobrem wyabsolutyzowanym, oderwanym od człowieka i wyniesionym na zewnątrz. Cechą ideałów jest to, że pozostają w sprzeczności z czynami wyznających je ludzi. Najjaskrawszym przykładem tego była dla Proudhona moralność Kościoła, której przeciwstawiał moralność rewolucji. Pierwsza objawia się wyłącznie w myśli, jako abstrakcja; druga przejawia się w działaniu. Myśl i działanie zawsze są z sobą związane, idzie jednak o to, by uświadomić sobie dwustronność tego związku, dostrzec zależność myśli od czynu i czynu od myśli. „Idea rodzi się z czynu... Idea powinna powrócić do czynu". Cały problem wy-
zwolenia pracy sprowadzał się do wyciągnięcia wniosku z obu formuł równocześnie. Wolność pojawia się u Proudhona z jednej strony jako przyrodzona właściwość natury ludzkiej, z drugiej jako cel, którego realizacja dokonuje się w nieskończonym procesie rozwoju. Nieskończoność tego procesu wynika stąd, że sam cel nie jest dany ostatecznie, raz na zawsze, lecz rozwija się razem z dążeniem do jego osiągnięcia. Cel ten zależy bowiem od aktualnego stanu świadomości zbiorowej, raison collective, której rozwój niczym nie jest ograniczony. Dwoistość, o której mowa na wstępie niniejszego akapitu, wynika stąd, że człowiek jest równocześnie istotą indywidualną i społeczną, jest człowiekiem tylko w społeczeństwie, lecz jest nim w społeczeństwie tylko jako jednostka, jako indywidualność obdarzona własnym rozumem i własną wolą. Ilekroć zatem Proudhon akcentuje indywidualność człowieka, tylekroć wolność pojawia się jako jego cecha przyrodzona; ilekroć akcentuje jego społeczny byt, tylekroć wolność występuje jako treść wewnętrzna procesu rozwojowego, jako istota rewolucji. Sprzeczność w ujęciu wolności, podobnie zresztą jak wszystkie sprzeczności w poglądach Proudhona, wynika ze spoglądania na to samo zjawisko, na ten sam problem z różnych punktów widzenia. Sprzeczność jest bowiem sposobem ujawniania wielostronności, nieskończonego bogactwa świata.
VI. PROUDHON I KWESTIA NARODOWA Emigracja otwiera nowy okres w działalności Proudhona. Na pierwszy plan wysuwają się teraz zagadnienia dotąd marginalnie tylko poruszane: problematyka jedności narodowej i samodzielnego bytu państwowego narodów oraz problematyka stosunków międzynarodowych, w szczególności zasad, na jakich stosunki te powinny być oparte, by zapewnić wszystkim maksimum bezpieczeństwa i stabilizacji. Dwie przyczyny tłumaczą fakt, czemu zainteresowania Proudhona wkroczyły na nowe tory. Z jednej strony — sytuacja międzynarodowa i rola, jaką grała w niej napoleońska Francja; z drugiej — doświadczenia osobiste. Prestiż międzynarodowy Francji wzrósł ogromnie po Kongresie Paryskim. Aspirowała ona do roli arbitra Europy. Do pomocy Francji odwoływały się ludy dążące do zjednoczenia i do odzyskania niepodległości — Włosi i Polacy. Spraw wewnętrznych nie dało się już w tych warunkach rozpatrywać w oderwaniu od zagadnień międzynarodowych. Do tego doszły względy bardziej subiektywne. Proudhon dotychczas dwukrotnie tylko przez krótki czas przebywał za granicą. Pozostałe kraje interesowały go w nieznacznym tylko stopniu, na wszystkie poruszane przez siebie zagadnienia patrzył przez pryzmat Francji. Teraz po raz pierwszy znalazł się w sytuacji człowieka, któremu wypadło urządzić się za granicą na stałe. Francja nadal leżała w centrum jego zainteresowań, ale była to już Francja widziana z zewnątrz.
Cykl prac na wspomniane na wstępie tematy otwiera Wojna i pokój, rozważania nad zasadą i charakterem prawa narodów. Wydana w początkach roku 1861, praca ta wywołała wśród przyjaciół Proudhona prawdziwą konsternację, gdyż odczytano ją jako apologię siły i gwałtu. Były po temu powody. Podejmując próbę napisania — według własnego określenia — „fenomenologii wojny", Proudhon traktował wojnę jako „boskie zdarzenie" i „prawo dziejowe". Tylko wojna ustanawia równowagę sił, tylko w wyniku wojny równowaga ta zostaje przywrócona, jeśli uległa zachwianiu. Przyjaciół Proudhona tezy te szokowały z jednej strony przez swą zbieżność z teodyceją tradycjonalistów francuskich, zwłaszcza de Maistre'a, z drugiej — przez zawartą w nich na pozór afirmację polityki wojennej cesarza. Uważniejsza lektura Wojny i pokoju oraz korespondencji Proudhona z owego okresu rozwiewa te nieporozumienia. Dla Proudhona wojna była prawem dziejowym tylko w odniesieniu do przeszłości, tj. do okresu, w którym stosunki między narodami regulowano wyłącznie na płaszczyźnie politycznej, utożsamiając je ze stosunkami między rządami. Wojny są nieodłączne od istnienia państw. Im większe państwa, tym bardziej niszczycielskie są wojny między nimi, a tendencja do wyeliminowania wojen za pomocą stworzenia monarchii uniwersalnej doprowadziła jedynie do wojen o zasięgu światowym. Stąd dwa wnioski: pierwszy, że dla ustanowienia pokojowych stosunków między narodami trzeba znaleźć inną, pozapaństwową formę ich organizacji; drugi, że dopóki to nie nastąpi, należy konserwować istniejącą równowagę sił, co w tłumaczeniu na język
praktyczny oznaczało postulat niezmieniania statusu politycznego Europy, ustanowionego przez Kongres Wiedeński. Drugi wniosek spotkał się z żywym sprzeciwem całej demokracji europejskiej. Nastąpiło to zwłaszcza wówczas, kiedy Proudhon opowiedział się najpierw przeciw zjednoczeniu Włoch, a potem przeciw restytucji niepodległej Polski. Zjednoczenie Włoch, dokonane przy współudziale Napoleona III (nb. wbrew jego pierwotnym zamiarom), wywarło ogromne wrażenie. „Armaty pod Magenta i Solferino obudziły narody; gdziekolwiek uciśniona była w Europie indywidualność narodowa, duszom zaświtała nadzieja" — pisał Kossuth. Dokonany został zasadniczy wyłom w systemie politycznym stworzonym w roku 1815, wyłom, który polegał nie na tym, że powstało nowe państwo i uległ zmianie układ sił w Europie, lecz że zasadzie równowagi europejskiej, przestrzeganej skrupulatnie przez mocarstwa od pół wieku, przeciwstawiła się skutecznie nowa zasada, która odtąd miała w stosunkach międzynarodowych grać coraz większą rolę: zasada prawa narodów do samostanowienia i własnego bytu państwowego. Dokoła tej zasady obracają się też nowe rozważania Proudhona. Na wydarzenia włoskie zareagował trzema artykułami, które w roku 1862 ukazały się łącznie w broszurze pt. Federacja i jedność we Włoszech. Ich kontynuacją była wydana w następnym roku na marginesie wypadków w Polsce praca pt. Czy traktaty z roku 1815 przestały istnieć? oraz Nowe obserwacje nad jednością włoską z roku 1865. Pełniejsze teoretyczne uzasadnienie wyłożonych tu poglądów zawierała książ-
ka O zasadzie federacji i o konieczności odbudowy partii rewolucji, która ukazała się w roku 1863. Przedmiotem tych prac była krytyka zasady suwerenności narodowej, której najwybitniejszym wówczas przedstawicielem w obozie demokratycznym był Mazzini. Proudhon odrzucał ideę państwa narodowego z kilku względów. Przede wszystkim naród nie jest ciałem jednolitym. Występują w nim grupy regionalne różniące się dialektem, tradycjami, obyczajem. W grupach tych ludzie oddychają niejako jednym powietrzem, znają się nawzajem nie koniecznie w sensie znajomości osobistej, lecz w sensie bliskości kulturowej. Państwo narodowe prowadzi nieuchronnie do zaniku grup lokalnych. Następuje w nim „unicestwienie poszczególnych narodowości, w obrębie których obywatele żyją i znają się nawzajem, na rzecz narodowości abstrakcyjnej, w której nie oddycha się [swobodnie] i nie zna wzajemnie". Własne państwo nie przyczynia się więc do wzbogacenia życia duchowego narodu, jego kultury, lecz przeciwnie, zuboża ją. Wbrew pozorom suwerenność narodowa nie przyczynia się też do złagodzenia ucisku społecznego. Instytucjonalnym wyrazem suwerenności narodowej staje się własna machina biurokratyczna, własna armia, obie tym liczniejsze, im większa jest liczba obywateli. Bożek suwerenności narodowej domaga się kadzidła. Potrzeba mu wystawności i przepychu, funkcji i pensji, chwały wojennej i prestiżu u innych narodów. Własne państwo oznacza więc dla każdego narodu, że wyodrębnia się w nim grupa uprzywilejowana i panująca. „Komu więc służy państwo narodowe? Ludowi? Nie, klasom
wyższym". Zasada suwerenności narodowej burzy wreszcie cały istniejący ład polityczny w Europie i na miejsce względnie stabilnej równowagi wprowadza stan powszechnego zagrożenia i niepewności. Skoro bowiem wolno Mazziniemu proklamować świętą wojnę narodu włoskiego przeciw Austrii celem przyłączenia do Włoch Wenecji, któż może zabronić Napoleonowi III zgłaszać pretensje do ziem belgijskich zamieszkałych przez ludność mówiącą językiem francuskim? Nawiasem mówiąc, ten przykład odczytano w Belgii jako wezwanie do aneksji tego kraju przez Francję. Zasada suwerenności narodowej grozi więc rozpętaniem nowych wojen w Europie. Wzmocniłoby to tylko wszelką władzę państwową i powiększyło ucisk ludu. W zasadzie niepodległości i jedności narodowej znajdują więc wyraz nie interesy ogólnoludzkie, nie interes postępu, rewolucji, ludu pracującego, lecz interesy partykularne, które przy bliższym zbadaniu okazują się nawet nie interesami narodowymi, lecz interesami wyższych warstw poszczególnych narodów. Zdaniem Proudhona szczególnie dobitnym tego przykładem jest sprawa polska. Broszura Czy traktaty z roku 1815 przestały istnieć? tej właśnie sprawie była poświęcona. Ogłoszona pod koniec 1863 roku, kiedy sympatia całej demokracji europejskiej była po 'stronie ginącego powstania, spotkała się z powszechnym potępieniem. Marks nazwał ją pismem haniebnym; Polacy zaprzyjaźnieni z Proudhonem, wśród nich bardzo mu bliski Edmund Chojecki, pisujący pod pseudonimem Charles Edmond, zerwali
z nim w ogóle stosunki. Stanowisko Proudhona wobec Polski przypominało pod pewnymi względami stosunek Marksa i Engelsa do Czechów i Chorwatów podczas Wiosny Ludów. Polska była dla niego krajem skazanym na byt bezpaństwowy. Zawiniła temu polska szlachta. Doprowadzając po śmierci Sobieskiego kraj do kompletnego bezładu, sprawiła ona, że stał się on stałym ogniskiem zapalnym, wrzodem na ciele Europy, którego usunięcie było koniecznością dziejową. Rozbiory były zatem w pełni usprawiedliwione z punktu widzenia postępu i rewolucji. Do tego momentu rozumowanie Proudhona szło tymi samymi torami, co rozumowanie oficjalnej historiografii rosyjskiej. Ale zarzuty jego pod adresem Polski szły dalej. Polska służyła Proudhonowi za przykład egoizmu klasowego warstw uprzywilejowanych. W żadnym kraju arystokracja i kler nie zdradziły w sposób równie bezprzykładny własnego ludu. Szlachta polska, utożsamiając się z narodem, zawierała sojusze z wszystkimi wstecznymi rządami francuskimi — z dyrektoriatem, konsulatem i cesarstwem, a nadzieje swe na odbudowę własnego państwa wiązała z udziałem Polaków w gnębieniu dążeń wolnościowych innych narodów — Murzynów na San Domingo, Hiszpanów, Włochów, Niemców, Rosjan, z podbojami Napoleona i jego dążeniem do monarchii uniwersalnej. W przekonaniu Proudhona odbudowa Polski nie leżała ani w interesie ludu polskiego, ani w interesie pozostałych ludów europejskich. Wzmacniając pozycję szlachty polskiej, pozwalając jej na nieograniczony wyzysk chłopa, odbudowa państwa polskiego opóźniłaby o całe wieki eman-
cypację polskiego ludu. Równocześnie zahamowałaby ona reformy w państwie rosyjskim, powodując powrót do mikołajowskich form absolutyzmu. Wreszcie uwikłałaby całą Europę w nowe konflikty zbrojne, burząc ostatecznie równowagę sił ustanowioną przez Kongres Wiedeński, a taki stan zakłócenia równowagi i powszechnej niepewności sprzyjałby jedynie umocnieniu władzy w pozostałych państwach, hamując postęp socjalizmu i rewolucji. Jakie względy skłoniły Proudhona do zajęcia takiego stanowiska? Przede wszystkim pamiętać należy, że Proudhonowska krytyka włoskich i polskich dążeń do stworzenia własnego państwa wynikała z negatywnego stosunku do wszelkiej scentralizowanej władzy państwowej. Zasada państwa narodowego oznaczała dla niego degenerację idei równouprawnienia wszystkich narodów, którą akceptował bez zastrzeżeń. Równość narodów powinna się wyrazić w równości ich poziomu ekonomicznego i kulturalnego, w maksimum wolności przysługującej każdej jednostce i każdej społeczności lokalnej, a nie w rządach własnej arystokracji, własnego kleru i własnej plutokracji. Dla Proudhona Francja nie była bardziej wolna od Włoch przez to, że jej granice państwowe pokrywały się z grubsza z obszarem zamieszkałym przez naród francuski. W istocie rzeczy Francja przesłaniała Proudhonowi świat i tym w znacznej mierze tłumaczy się jego stanowisko w kwestii narodowej. Ruchy narodowe oceniał przede wszystkim z punktu widzenia ich wpływu na sytuację wewnętrzną we Francji. Wcześnie, bo już podczas wojny krymskiej, dostrzegł, że Napoleon III wy-
stępuje w roli obrońcy narodów uciśnionych po to, aby rzekomą postępowością w polityce zagranicznej uzasadnić rosnące uwstecznienie w polityce wewnętrznej: ograniczanie swobód, rozbudowę armii, sojusz z klerem maskowany hasłem jedności narodowej. Jako obrońca narodów uciskanych Napoleon III usiłował narzucić się Europie w roli arbitra, podczas gdy w rzeczywistości był, zdaniem Proudhona, żandarmem rewolucji. Kiedy więc cesarz w przemówieniu wygłoszonym 4 listopada 1863 roku oświadczył, że „traktaty z roku 1815 przestały istnieć", i kiedy dla uregulowania sprawy polskiej zaproponował zwołanie nowego kongresu europejskiego, Proudhon odpowiedział apologią traktatu wiedeńskiego, wskazując, że od niego rozpoczęła się w Europie era konstytucjonalizmu i że kwestionując te układy Napoleon III nie ma na myśli oparcia stosunków międzynarodowych na bardziej sprawiedliwej zasadzie, lecz powrót do sytuacji sprzed roku 1815, tj. do wojen obliczonych na stworzenie monarchii uniwersalnej, i do systemu bezwzględnej dyktatury. Zasady głoszone przez Mazziniego sprzyjają tym zamiarom. Idei uregulowania stosunków politycznych na świecie w oparciu o zasadę państwowej suwerenności każdego narodu przeciwstawił Proudhon ideę federacji. Pojmował ją wielostopniowo. Zasada federacji miała regulować zarówno stosunki między społecznościami lokalnymi w obrębie istniejących aktualnie państw, jak i stosunki międzypaństwowe. Państwo scentralizowane zastąpić miała federacja samorządowych, autonomicznych gmin, a stosunki międzypaństwowe miały być zastąpione federacją federacji.
Na temat źródeł tych myśli różne się snuje przypuszczenia. Idea federacji jako podstawy prawa narodów występowała u Kanta w Projekcie wiecznego pokoju. Powtarzał ją Saint-Skrion w O reorganizacji społeczeństwa europejskiego. Federalizm jako zasadę ustroju państwowego omawiał obszernie Tocqueville w Demokracji amerykańskiej. Istniał ponadto przykład Szwajcarii znany Proudhonowi z autopsji. U Proudhona idea federacji wiąże się ściśle z postulowaną przez niego od dawna równowagą sił i sprzecznych tendencji, z którą wiązał nadzieje na wyeliminowanie w przyszłości ostrych konfliktów klasowych i międzynarodowych i zapewnienie maksimum wolności jednostce. Istotna samorządność grupy społecznej, obojętne, jakiego rodzaju, osiągalna jest tylko na takim szczeblu, na którym wszyscy jej członkowie znają się nawzajem i w codziennej współpracy oraz wymianie myśli są w stanie ustalić, na czym polega ich interes grupowy. Na tym szczeblu — w rodzinie, we wspólnym warsztacie, w społeczności lokalnej — zrealizowane zostaje maksimum wolności indywidualnej. Nie oznacza to zupełnego wyeliminowania przymusu, żadna organizacja bowiem nie może się bez niego obejść, ale sprowadzenie go do najniezbędniejszego minimum, gdyż wszelkie ograniczenie wolności oparte jest w takiej społeczności nie na samowolnej decyzji mniejszości i nie na woli większości narzucanej mniejszości, lecz na zgodzie powszechnej. A zgodę taką osiągnąć się da wtedy tylko, kiedy każdy członek społeczności będzie do głębi przekonany, że świadczy na rzecz innych dokładnie tyle, ile oni świadczą na jego rzecz. W społeczności tego typu równoważ-
ność świadczeń obowiązuje zatem nie tylko między poszczególnymi członkami, lecz także między każdym członkiem grupy a kolektywem. Z kolei, tak jak jednostki harmonizują swe interesy w ramach grup, w których wszyscy się znają i wszyscy na co dzień ze sobą współpracują, tak harmonia i współpraca między grupami realizuje się w ich federacji na coraz wyższym szczeblu. Teoretycznie biorąc, federacja powinna w ostatecznym wyniku ogarnąć całą ludzkość; ale ta wizja nie gra w rozważaniach Proudhona roli istotnej, cały proces musi bowiem dokonać się stopniowo, od dołu, i świadomość punktu, do którego ludzkość, być może, kiedyś dotrze, bynajmniej go nie przyspiesza. Nowego ładu nie zbuduje się od góry; musi rozwinąć się samorzutnie, budowany przez ludzi, którzy nie usiłują narzucić światu pewnej doktryny, lecz poczynając od najbliższego kręgu opierają swe stosunki z innymi ludźmi na zasadzie równości świadczeń, wzajemnego poszanowania wolności i opartej na tym współpracy. Zjednoczenie Włoch zaprzepaściło, zdaniem Proudhona, wielką szansę na stworzenie federacji, która dałaby przykład, jak można zharmonizować interesy narodowe przy pełnym poszanowaniu lokalnych odrębności. Podsycając nienawiść do innych narodów jako do barbarzyńców (słynne hasło fuori i barbari, które Mazzini przejął od papieża Juliusza II) stworzono, zamiast dobrowolnego zrzeszenia lokalnych narodowości w jednym wielkim organizmie narodowym, władzę centralną opartą na zasadzie autorytetu, wyposażoną w środki przymusu — narzędzie panowania, wyzysku i ucisku nie mniejszego niż dotąd, tyle że służącego rodzimym
klasom uprzywilejowanym. Jeśli dojdzie obecnie do rozpadu istniejących państw wielonarodowych, zdaniem Proudhona efekt będzie ten sam. Rewolucja nie posunie się przez to ani o krok naprzód. Prawdziwy zaś interes każdego narodu leży w jej postępie, zarówno we własnym kraju, jak w innych. Nie ulega wątpliwości, że Proudhon, wychowany w kraju, który nie znał ucisku narodowego, nie zdawał sobie sprawy z wielorakich konsekwencji braku własnego państwa dla narodu. Warto jednak podkreślić, że nie należał ani do doktrynerów traktujących miłość ojczyzny jako przesąd, ani do myślicieli stosujących w sprawach narodowych podwójną miarę. Jedno z niebezpieczeństw hasła jedności Włoch polegało jego zdaniem na tym, że może ono zostać podchwycone przez nacjonalistów francuskich, którzy w imię tejże zasady zgłoszą pretensję do Belgii i Sabaudii. Oskarżając Mazziniego o nacjonalizm, Proudhon przeciwstawiał mu własny patriotyzm, posługując się tymi właśnie terminami. „Mój patriotyzm — pisał — nie kryje w sobie żadnej zaborczości ani ekskluzywności; moje oddanie własnemu krajowi nie posunie się nigdy do poświęcenia praw ludzkości. Jeśli rząd Francji popełnia jakąś niesprawiedliwość w stosunku do jakiegoś narodu, trapię się tym i protestuję w miarę moich możności; jeśli Francja zostaje ukarana za winy jej przywódców, skłaniam głowę i mówię z głębi duszy: meńto haec patimur [słusznie zostaliśmy ukarani]. Brutus, być może bez koniecznego powodu, poświęcił ojczyźnie w ofierze swych synów; co do mnie, gotów byłbym poświęcić ojczyznę moją na rzecz sprawiedliwości, gdybym zmu-
szony został do wyboru między nimi" 67. W przekonaniu Proudhona interesy narodowe nie były czymś podrzędnym w stosunku do dobra rewolucji. Protestował nie przeciw idei narodowej, lecz przeciw temu, co uważał za jej wypaczenie, przeciw koncepcjom, które w jego mniemaniu szkodziły ludzkości, szkodząc tym samym także narodowi. VII. SCHYŁEK ŻYCIA. SPUŚCIZNA PIŚMIENNICZA Demonstracje pod oknami po ogłoszeniu artykułów o zjednoczeniu Włoch, uznanych za wezwanie do aneksji części Belgii do Francji, oraz związane z tym zamknięcie łamów prasy belgijskiej przed Proudhonem zmusiły go do opuszczenia kraju, który przez 4 lata udzielał mu politycznego azylu. Od dwóch łat mógł powrócić bezpiecznie do Francji, gdzie kara uległa umorzeniu na mocy amnestii, i nie czynił tego tylko ze względu na większą swobodę wypowiedzi w Belgii. Teraz zdecydował się na ten krok. Jesienią 1862 roku znalazł się z powrotem w Paryżu. Francja widziana z bliska zrobiła na nim bardzo złe wrażenie. Z jednej strony obserwował rozkwit „feudalizmu industrialnego", z drugiej — bezsilność i zamęt ideowy w szeregach opozycji. Korespondencja z tego okresu świadczy o wielkim przygnębieniu Proudhona, z którego jednak szybko się otrząsnął. Przyczyniły się do tego sukcesy pisarskie. Artykuły na tematy włoskie, wydane po powrocie do Francji w postaci broszury, rozeszły się w nakładzie 12 000 egz.;
O zasadzie federacji — w ciągu 2 tygodni w nakładzie 6000 egz. Proudhon znów stał się postacią pierwszoplanową we francuskim życiu politycznym i natychmiast się w nim zaangażował. Chodziło o wybory do Zgromadzenia Narodowego wyznaczone na rok 1863. W ich obliczu Proudhon postanowił odbudować „partię rewolucji". Należy pamiętać, że termin ten nie oznaczał dla niego bynajmniej zwartej organizacji politycznej, lecz tylko propagandę określonych idei. Idee te wyłożone zostały w broszurze Demokraci zaprzysiężeni i odstępcy, którą Proudhon w liście do Ch. Beslaya z 10 marca 1863 scharakteryzował następująco: „Jest to mała filozofia głosowania powszechnego, w której pokazuję, że wielka ta zasada demokracji jest bądź dopełnieniem zasady federalizmu, bądź też niczym". Z inicjatywy Proudhona powstał też komitet propagandy bojkotu wyborów; policja cesarska skutecznie storpedowała jego działalność. W pismach poświęconych federalizmowi zawarta jest jednak myśl, która znalazła żywy oddźwięk wśród robotników francuskich. Proudhon rozwinął ją w (wydanej pośmiertnie) pracy O zdolności politycznej klas pracujących. Było to zerwanie z poglądem wyłożonym w Myśli ogólnej rewolucji w XIX wieku. Rozwijając teorię federalizmu Proudhon doszedł nie tylko do wniosku, że wiek XX będzie wiekiem federacji i że federacja jest tożsama z wolnością, republiką i socjalizmem, lecz także proletariatowi, i tylko jemu, przyznał funkcję realizatora tej nowej formy społecznej. W broszurze przedwyborczej padały na ostatnich stronach zdania o konieczności politycznej emancypacji
klasy robotniczej, o potrzebie zerwania z opozycją mieszczańską i potrzebie własnej organizacji i własnej reprezentacji. Myśl tę podchwycili autorzy tzw. Manifestu Sześćdziesięciu, pierwszego dokumentu programowego francuskiego ruchu robotniczego, którzy w najbliższej przyszłości mieli reprezentować Francję w I Międzynarodówce. Intensywność i wielostronność działalności pisarskiej Proudhona w ostatnich dwóch latach jego życia mimo stałego pogorszania się stanu jego zdrowia jest naprawdę imponująca. Omawiana broszura o aktualności Kongresu Wiedeńskiego była tylko produktem ubocznym pracy nad historią Polski, zakrojoną na znacznie szerszą skalę, która miała nosić podtytuł Rozważania o życiu i śmierci narodów, pracy nie zakończonej i po dziś dzień nie opublikowanej. Zagadnieniu tzw. granic naturalnych poświęcona była praca pt. Francja i Ren, napisana tylko fragmentarycznie i ogłoszona pośmiertnie w roku 1867. Pośmiertnie też ukazały się w roku 1865 dalsze trzy prace: wymieniona powyżej O zdolności politycznej klas pracujących, nazwana przez Bouglego „brewiarzem nowej rewolucji", O zasadach sztuki i jej społecznym przeznaczeniu oraz Teoria własności. Każda z dyktowanych po części na łożu śmierci prac zawierała idee nowe lub rozwijała przynajmniej idee naszkicowane zaledwie w pracach wcześniejszych. O zdolności politycznej było odpowiedzią na Manifest Sześćdziesięciu i jego krytyką. Proudhon przeciwstawiał hasłu wysunięcia przez robotników własnych kandydatur do Zgromadzenia Narodowego hasło tworzenia własnych, czysto robotniczych organizacji
i „praktycznej separacji" od burżuazji. W książce O zasadach sztuki i jej społecznym przeznaczeniu rozwijał wątek społecznych zobowiązań i społecznej funkcji artysty, który w jego przeświadczeniu powinien współuczestniczyć za pomocą swych dzieł w wychowaniu ludzkości. W Teorii własności powracał do problemu wzajemnej zależności między wolnością a posiadaniem. Pisał przed ćwierć wiekiem, że własność jest kradzieżą. Nie kwestionował również obecnie tej tezy. Podkreślał jednak, że własność posiada także drugą stronę: warunkuje indywidualną wolność. Nie chodzi więc o to, by własność zlikwidować, lecz by uniemożliwić wyzysk oparty na posiadaniu. Federacja miała być formą społeczną, w której cel ten zostanie w maksymalnym stopniu zrealizowany. Pozostały ponadto w spuściźnie po Proudhonie, który zmarł 15 stycznia 1865 roku, inne jeszcze prace. Nie wszystkie bynajmniej wydano. Znalazła się wśród nich praca o sprzecznościach politycznych, pomyślana jako teoria ruchu konstytucyjnego w wieku XIX, książka poświęcona emancypacji kobiet, której Proudhon do końca pozostał zajadłym wrogiem, pt. Pornokracja, czyli kobiety w czasach dzisiejszych, dalej'Jezus i początki chrześcijaństwa, Odpowiedź na „Życie Jezusa" Renana, Cezaryzm i chrześcijaństwo, Biblia skomentowana, Napoleon I, Napoleon III i Wellington i inne. Sam ten przegląd pozwala się zorientować w zasięgu zainteresowań Proudhona. Jego wpływ pośmiertny jest tematem wymagającym osobnego opracowania. O rozmiarach tego wpływu świadczy fakt, że już w 3 lata po śmierci Proudhona,
w roku 1868, ukazało się zbiorowe wydanie jego pism w 26 tomach. Nie minęły dalsze 3 lata, kiedy ludzie z założonego przez niego komitetu propagandy bojkotu wyborów razem z sygnatariuszami Manifestu Sześćdziesięciu stanęli na czele Komuny Paryskiej. Czy istniała jakaś jedność w tej myśli tak wielostronnej, tak zmiennej, pełnej na pozór sprzeczności? Bougle szukał jej w Proudhonowskiej socjologii, Bancal — w ekonomii, Haubtmann eksponował stosunek do Boga. Marks, jak wiadomo, tłumaczył oscylacje i wahania Proudhona szamotaniem się drobnomieszczanina spychanego w szeregi proletariatu, lecz zapatrzonego wstecz, który każdą sprawę skłonny jest rozpatrywać „z jednej strony" i „z drugiej strony". Każde z tych ujęć da się uzasadnić na podstawie pism Proudhona. Nam osobiście wydaje się jednak, że jedność jego myśli polega na przyjęciu określonych założeń heurystycznych i wynika z określonej ściśle postawy poznawczej i związanej z nią postawy praktycznej, czyli z akceptacji określonych wartości. Dla Proudhona świat był nie tylko złożony, ale również nieredukowalny do jakichkolwiek elementów prostych. W jego mniemaniu daremne były wysiłki obliczone na sprowadzenie go do jakichkolwiek zjawisk lub praw elementarnych. Nie wytłumaczy się świata ani odwołując się do jego jednorodnej substancji, ani do przyczynowości jako najogólniejszego w nim prawa. W metodologii Proudhona pojęciem podstawowym, stosowanym zwłaszcza we wczesnych pracach, nie było ani pojęcie „faktu", ani pojęcie „prawa", lecz „seria"; to zaś oznaczało nie tylko ciąg zdarzeń lub odtwarzających
i tłumaczących je myśli, lecz także określoną strukturę ich powiązań. Serii jest wiele. Uporządkowany obraz świata nie może być jego symplifikacją. Chodzi o to, by każde zjawisko przyporządkować określonej serii, rozpatrywać je w jego wielorakich powiązaniach w ramach pewnej całości. Stąd też Proudhon w swej dialektyce nie poprzestaje na dostrzeganiu powszechnie występujących sprzeczności, ale uwzględnia też obok opozycji powiązania innego typu: komplementarność zjawisk, ich implikację, wzajemne zakreślanie pola możliwości. W tym tkwiły korzenie pryncypialnego antydogmatyzmu Proudhona. Ilekroć bronił jakiegoś punktu widzenia, a bronił go z reguły namiętnie, traktował go zawsze jako istotny, lecz nie jako jedynie możliwy. Naiwne nieco określenie, iż każda rzecz posiada „dobrą" i „złą" stronę, z którego tak natrząsał się Marks, godziło we wszelką absolutyzację. Walka z autorytetem była walką z prawdą absolutną, prawdą wyczerpującą i jedyną. Punktem, do którego zmierzać musi wiedza, nie jest formuła ogarniająca świat bez reszty, lecz uświadomienie ludziom jego bogactwa i złożoności, nieskończonej różnorodności występujących w nim powiązań. Różnorodność świata była dla Proudhona nie tylko faktem, lecz także wartością. Heurystycznemu postulatowi uwzględnienia tej różnorodności w badaniu towarzyszył postulat uszanowania jej w praktyce. Tak jak odrzucał uproszczenia myślowe, gotów zawsze podejść do rozpatrywanego zagadnienia od innej strony lub w inny sposób, tak też nienawidził wszelkiego dążenia do uniformizacji świata. Rzeczywistość bezwzględnie zde-
terminowana, poddana sztywnym regułom była dla niego nie do przyjęcia. Ludzie podporządkowani najmądrzejszym choćby prawom, ale w sposób wykluczający zupełnie żywiołowość ich myśli, uczuć i dążeń, przestawali być ludźmi. Naturalną i moralną koniecznością było więc zachowanie wolności. Ale wolność indywidualna nie istniała dla niego poza całością ponadindywidualną, poza społeczeństwem. Wolność, jeśli pojmuje się ją jako odosobnienie jednostki, jako zbudowanie między nią a resztą świata przegrody nie do przebycia, jest nie tylko niemożliwa, lecz daje się pomyśleć tylko jako zaprzeczenie wolności. Cała Proudhonowska krytyka własności, przy równoczesnym uznaniu jej za warunek wolności indywidualnej, na tym się opierała. Wolność bowiem nie polega w jego mniemaniu na postawieniu siebie poza lub ponad innymi ludźmi, lecz na wzajemnej afirmacji równości, tj. na współpracy opartej na wzajemności świadczeń. Dlatego naczelną kategorią, w której Proudhon rozpatruje stosunki międzyludzkie, a zarazem naczelnym jego postulatem staje się sprawiedliwość. Domagał się jej nie tylko w stosunkach między jednostkami, lecz także między jednostką a grupą społeczną, do której ona należy, i między rozmaitymi grupami społecznymi. Wzajemność świadczeń oraz wzajemne poszanowanie wolności i odrębności partnera obowiązywać ma we wszystkich dziedzinach życia, a więc zarówno w stosunkach gospodarczych, jak politycznych, zarówno w życiu materialnym, jak w duchowym. Służyć miał temu ścisły rachunek gospodarczy, postulowana stale przez Proudhona „rachunkowość Francji", ale także za-
sada jednomyślności, a nie większości głosów przy podejmowaniu jakichkolwiek decyzji społecznych oraz bezwzględna tolerancja w stosunku do wszelkich poglądów i zasada rozstrzygania wszelkich sporów wyłącznie w drodze dyskusji. Dla Proudhona jedyną dyscypliną możliwą do przyjęcia była autodyscyplina. Uważał ją za możliwą i konieczną. Anarchia nie oznaczała dla niego absolutnej swobody działania, bezwzględnej samowoli, pozwalającej narzucać światu własną miarę, ale poczucie nierozerwalnego związku własnej wolności z wolnością innych. Wolność jest integralna. Nigdzie nie można jej gwałcić bez dalszych reperkusji. Wszelki przymus pociąga za sobą przymus. Zlikwidować skutecznie niewolę można tylko na skalę powszechną. Trzeba to uczynić w skali ogólnoludzkiej i we wszystkich sferach życia ludzkiego. Wolności nie można też oktrojować, musi ona rozwinąć się samorzutnie od dołu. Anarchia oznaczała więc dla Proudhona bezrząd, lecz nie nierząd, oznaczała likwidację rządu jako organu stojącego ponad społeczeństwem, ale nie samowolę jednostek i brak wszelkiego prawa. Jasne, że konsekwencją takiego rozumowania był postulat równoległej przebudowy form instytucjonalnych i przemian w świadomości społecznej. Proudhonowski ideorealizm głosił wzajemne sprzężenie bytu i świadomości ludzkiej i negował sensowność pytania o prymat jednego z nich. Praca dlatego właśnie grała w systemie Proudhona tak wielką rolę, że w niej przede wszystkim realizowała się jedność materialnej i duchowej działalności człowieka. Sposobu, w jaki reali-
zuje się naprawdę ta jedność w społecznej działalności ludzi, Proudhon nigdy nie zdołał zadowalająco wytłumaczyć; nigdy, mimo że stale operował pojęciami burżuazji i proletariatu, nie przeanalizował zagadnienia w kategoriach sytuacji klasowej i świadomości klasowej. Wyjątkowo ostro dostrzegał natomiast niebezpieczeństwo rozdźwięku międy stanem umysłów i formami instytucjonalnymi społeczeństwa, dostrzegając nie tylko hamujące postęp społeczny działanie form przestarzałych, lecz również niebezpieczeństwa związane z narzucaniem społeczeństwu form, do których nie dojrzała jego świadomość. Stąd właśnie wynikało ujęcie rewolucji jako procesu ciągłego i nieskończonego i odrzucenie gwałtu jako metody przebudowy społeczeństwa. Proudhonowi brakło ścisłości i systematyczności cechujących wielkiego uczonego. Nie był też politykiem w potocznym sensie słowa, nie umiał wyznaczać realnych celów i organizować do walki o nie sił w osiągnięciu ich zainteresowanych. W ideologii jego znalazły wyraz wszystkie wahania klasy, która wstępowała dopiero na widownię dziejową. Na rozwój jej wywarł jednak istotny wpływ i po dziś dzień prace jego skłaniają do refleksji nad sensem terminu „sprawiedliwość społeczna", którego zgłębieniu i realizacji poświęcił życie.
O USTANOWIENIU ŁADU W SPOŁECZEŃSTWIE czyli zasady organizacji politycznej
Rozdział piąty
HISTORIA §I Różnorodność problematyki historycznej. Historia nie jest nauką, lecz materiałem dla nauki 454. Politycy kształcą się przez studiowanie historii: doświadczenie przeszłości jest nauką dla przyszłości. Tak mówi mądrość narodów. Nie zamierzam przeczyć jej świadectwu: historia jest nauczycielką prawodawców; tak się mówi, sądzę, że tak jest, i wierzę w to. Lecz cóż nam przyjdzie z czytania, czy nawet szerzenia znajomości historii, jeżeli nie umiemy jej interpretować; jeżeli przypisujemy zjawiskom sens inny, niż one mają; jeśli nazywamy prawami zwykłe pozory, surowe
fakty, a często, niestety, zakłócenia i nieprawidłowości? Zagadnienie konieczności studiowania historii sprowadza się więc do tego, w jakich warunkach historia wspomaga wiedzę; inaczej mówiąc, jak należy studiować historię? 455. Historia, tak samo jak filozofia, nie jest bynajmniej nauką: nie ma ona ani specyfiki i jedności przedmiotu, ani własnej metody. Historia jest następowaniem po sobie różnych stanów, przez które przechodzi inteligencja i społeczeństwo, zanim pierwsza dojdzie do czystej nauki, a drugie do realizacji swoich praw. Jest to panorama tworów w trakcie ich powstawania, które poruszają się chaotycznie, przenikają wzajemnymi wpływami i przedstawiają dla oka mniej lub więcej regularny ciąg obrazów; gdy w końcu każda idea znajdzie się na swoim miejscu, a każdy element społeczny zostanie opracowany i zaklasyfikowany, dramat rewolucyjny osiąga kres, a historia jest już tylko rejestracją obserwacji naukowych, form sztuki i postępów przemysłu. Ruch pokoleń ludzkich przypomina wówczas medytacje samotnika; cywilizacja przywdziewa płaszcz wieczności. Tak, przyjdzie czas, kiedy zaburzenia polityczne, które zajmują tak doniosłe miejsce w naszych kronikach, znikną prawie zupełnie; kiedy narody sunąć będą bezgłośnie w swojej ziemskiej wędrówce jak milczące cienie. Czy człowiek będzie przez to szczęśliwszy?... Tego nie wiem. Skoro więc przedmiot historii jest wieloraki, wynika stąd, że historia nie jest wcale nauką, lecz — zgodnie z etymologią słowa — ekspozycją, świadectwem: wobec
tego użyteczność jej polega z jednej strony na potwierdzaniu względnie dementowaniu hipotez teoretycznych przy pomocy faktów, a z drugiej — na wyjawianiu nam pracy natury przy tworzeniu porządku. 456. Artysta widzi w historii tylko epopeję, obraz; filozof szuka w niej raczej postępu wiedzy i wyłaniania się praw. Stąd dwa sposoby rozpatrywania wydarzeń lub materiału historycznego: jeden polega na podziałach tego materiału wedle miejsca i czasu, drugi na rozkładaniu go wedle specyfiki. Tak więc okres wojny trojańskiej tworzy jedność epicką Iliady, wojna peloponeska i spisek Katyliny stanowią jedności epickie u Tucydydesa i Salustiusza. Pisarz obejmuje całość historii, dzieli więc swe opowiadanie na analogiczne grupy: a ponieważ wszystkie te podziały mają charakter przestrzenno-czasowy, nazywam ten sposób traktowania historii metodą integralną albo artystyczną. Ale czy w historii szukamy postępu umysłowego w jednej z tysiąca specjalności poznawczych, czy organicznego rozwoju instytucji społecznych? Historia, tak jak praca, dzieli się na specjalności, z których czerpie swoją formę i prawa: nazywam to metodą specjalną i naukową. 457. Ostatnio ludzie usilnie starali się poznać prawa rozwoju historycznego; pragnęli, rzec można, odgadnąć najwyższą formułę Opatrzności. Łatwo teraz zrozumieć, jak bardzo się łudzili. Historia jest ogólnym obrazem rozwoju wszystkich nauk; a skoro specjalności naukowe nie sprowadzają się jedne do drugich (§ 191 i nast.), to nie ma ogólnych praw historycznych, ponieważ nie
ma ogólnej nauki. Tracą więc czas w pogoni za nieuchwytnym cieniem ludzie, którzy na podobieństwo filozofów wykraczają poza wszelkie znane specjalności i w poszukiwaniu urojonej ogólności gromadzą fakty bez rozróżniania i bez metody i wyobrażają sobie, że siłą podziałów logicznych i analogii (§ 241) osiągną dar przewidywania. 458. Przyznaję, że różne dziedziny poznania, które nazwałbym chętnie formami naukowymi, aby je bardziej zbliżyć do instytucji albo form politycznych, kształtują się mniej więcej w tym samym czasie; że następnie fazy ich rozwoju są prawie równoległe; że odznaczają się uderzającym podobieństwem pewnych rysów; że wobec tego można do pewnego stopnia porównywać między sobą wieki Peryklesa, Augusta. Leona X i Ludwika XIV. Ale poszukiwanie absolutnej formuły dla tych czterech epok jest absurdem niezależnie od tego, czy się je porównuje, czy bada oddzielnie. Bo podobnie jak nauki nie mają wspólnego wyrazu poza ciągiem, tak i epoka historyczna, a tym bardziej historia powszechna, nie ma innego wyrazu jak p os t ę p. Ale również tak samo jak teoria ciągów nie zawiera w sobie żadnego poznania, lecz tylko wskazuje ogólny sposób istnienia, i może być określona jako propedeutyka rozumu — tak i postęp, ogólny sposób boskiego działania ewolucji politycznej, nie może służyć do ustalenia formuły ani dla historii epoki, ani dla całości historii. Postęp, tak jak i ciąg, przejawia się wszędzie: w przyciąganiu, wegetacji, rozmnażaniu się, asymilacji, chorobach, naukach i w instytucjach politycznych; ale ten
postęp, który nie jest niczym innym jak siłą lub życiem, wszędzie podlega różnym prawom, danym przez samą naturę rzeczy. Dlatego niewiele mnie nauczycie, jeśli zamiast wyodrębniać i określać, stwierdzicie, że wszystko jest w Bogu; że szczęście jest celem społeczeństwa; że ciąg jest ogólną formą nauk; że prawem historii jest postęp. Bo ja chcę wiedzieć, wedle jakiego ciągu każda rzecz jest uporządkowana i wedle jakiej zasady podlega postępowi. Umysł ma bardzo silne skłonności do tłumaczenia faktu przez fakt i do oszukiwania samego siebie przy pomocy synonimów; z drugiej strony słowo „prawo" było tak nadużywane, że dobrze będzie, jeśli rozwinę nieco swoją myśl. Posłuży to zresztą wykazaniu, jak mało jesteśmy zaawansowani w naukach społecznych i w inteligencji historycznej. 459. Widzieliśmy, że poznanie kształtuje się w trzech następujących po sobie etapach: 1) okres religijny lub okres kontemplacji panteistycznej; 2) okres filozoficzny lub okres przyczynowości; 3) okres naukowy lub okres specjalizacji albo porządkowania według ciągów. Począwszy od tego ostatniego okresu postęp jest już tylko nagromadzaniem odkryć i obserwacji ciągów; w gruncie rzeczy rozum nie podlega już postępowi, tylko gromadzi. Taka była wspólna droga nauk; zanim opracowały swoją metodę analizy, wszystkie przeszły erę mistycyzmu i przesądów, w czasie której umysł pochłonięty był urojeniami albo też odrywał się od zjawisk tylko po to, żeby poszukiwać ich przyczyny. Postępowanie takie sprowadzało go zawsze z powrotem do punktu wyjścia, to znaczy do wyjaśniania faktu
przez fakt. Jeśli chodzi o nauki moralne i polityczne, jesteśmy jeszcze ciągle na tym etapie. 460. Tak więc skoro w historii cywilizacji zauważono stopniowe rozszerzanie się prawa obywatelskiego i zwiększanie zakresu praw politycznych przyznawanych proletariuszom, uznano zaraz ten fakt, bardzo ważny sam w sobie i wiele znaczący, za prawo rozwoju historycznego; panowie Ballanche i Lamennais formułowali je kolejno w taki sposób: „Dochodzenie do władzy elementu plebejskiego"; — „Postęp wolności przez inteligencję i miłość" (253). Ale czy to jest formuła? czy to jest wyrażenie prawa? — nie mówiąc już o tym, że wyzwolenie proletariatu jest w historii faktem szczególnym, wobec czego nie może służyć jako jej interpretacja. Każde społeczeństwo zaczyna od antytezy stanu patrycjuszowskiego i niewolniczego: w jaki sposób w tym stanie rzeczy następuje stopniowe wyzwalanie niewolników, wzrost proletariatu i w końcu wyparcie przezeń arystokracji? Gdybyśmy to wiedzieli, znalibyśmy zasadę rządzącą faktem i moglibyśmy sądzić o jej prawomocności, o jej konieczności, o jej celu. Prawo rozwoju proletariatu, prawo złożone i o bardzo trudnej formule, może więc znajdować się tylko w nauce ekonomicznej: tym samym było ono nieuchwytne dla ludzi niewątpliwie bardzo zasłużonych, ale nie wykraczających swym talentem poza horyzont literatury. Postęp wolności jest więc jedną stroną historii cywilizacji, ale nie stanowi całej tej historii; wobec tego nie stanowi jej formuły, bo zresztą sam potrzebuje for-
muły. 461. Drugą, nie mniej interesującą stroną historii społeczeństw jest rodzina. Wszędzie gdzie cywilizacja nie była w zastoju, obserwujemy postęp w konstytuowaniu się rodziny, w prawie kobiety i w prawie małżeńskim. Ale jaka jest zasada tego postępu? Czy stanowi ją „inteligencja i miłość"?... Tutaj również, tak jak w poprzednim zagadnieniu, potrzebne są specjalne badania, potrzebna jest, być może, nauka, którą należy dopiero stworzyć, nauka, która tak jak ekonomia polityczna będzie musiała znaleźć swoje potwierdzenie w historii. Już teraz nawet dokonany postęp może nam służyć za wskazówkę przewodnią: małżeństwo przejawia ogólną tendencję rozwoju w kierunku monogamii i nierozerwalności. Mojżesz ograniCza luksus małżeński patriarchów, nadaje prawa żonie, reguluje rozwody, przyznaje wolność niewolnicy, którą jej pan uczynił matką. Grecja, tolerancyjna w sprawach nałożnictwa i stosunków z wyzwoleńcami, otacza czcią i poważaniem gineceum i z małymi wyjątkami proklamuje jedność i nierozerwalność małżeństwa. Rzym uświęca je przez swoje prawa; chrześcijaństwo doskonali dzieło i skazuje żądzę na wygnanie z małżeństwa. Mahomet, idąc z daleka za tymi przykładami, redukuje liczbę legalnych żon do czterech. Rozwód nie sprzeciwia się bynajmniej tej tendencji, lecz ją potwierdza: prawdziwy sens rozwodu tkwi w stwierdzeniu, że wskutek niezdolności jednej ze stron albo popełnienia przez nią przestępstwa małżeństwo w ogóle nie miało miejsca lub przestało istnieć. Niechże nie próbują tu przytaczać zwyczajów Wscho-
du czy swobody obyczajów Polinezji. Te czysto negatywne fakty nie obalają pozytywnego faktu postępu narodów europejskich. Poligamia utrzymuje się tylko tam, gdzie cywilizacja nie posuwa się naprzód lub gdzie natura ludzka wydaje się osłabiona; nawet gdyby areną omawianego postępu w instytucji małżeńskiej był jeden tylko szczep złożony z pięciuset osób, zastój miliona innych nie dowodziłby niczego. Opóźnienie dotyczące całego niemal gatunku ludzkiego może być wyjaśnione niemocą organiczną lub przeszkodą zewnętrzną: lecz rozwój dowolnie małej cząstki ludzkości w jakimkolwiek kierunku wynika nieuchronnie z dyspozycji ustrojowej i, jako ruch, zakłada impuls, siłę napędową. Niewątpliwie nie osiągnęliśmy celu, do którego zmierzamy, pozostało jeszcze coś do zrobienia: ale na pewno nie w kierunku kiepskiej maskarady Fouriera ani też nie w kierunku wspólnoty kobiet i dzieci, proklamowanej przez niektórych saintsimonistów i komunistów. Emancypacja kobiety, jej godność, jej rola muszą być dopiero określone: jest do tego obfitość materiałów, ale badania nie zostały jeszcze przeprowadzone. Poznanie dokonanego postępu może być w tym celu użyteczne, ale nie daje ono formuły emancypacji kobiety, tak samo jak nie daje formuły historii. 462. Czym głębiej studiuje się historię w jej podziałach, tym bardziej nabiera się przekonania o tym, że owa formuła ogólna, postęp, jest niewystarczająca. Któż nie wie tego, że religia, to znaczy idee dotyczące Boga, duszy, celu człowieka od zarania społeczeństw podlegają postępowi pod względem swej jasności? Jest
to fakt tak oczywisty, że Bossuet w swej słynnej Rozprawie o historii powszechnej posłużył się nim jako formułą. Zdaniem biskupa z Meaux przyczyną celową przemian imperiów, to znaczy racją postępu, jest ustanowienie religii Chrystusa. Idea boskości wznosi się, rośnie i oczyszcza się w miarę, jak doskonali się cywilizacja; można określić niemal dzień, w którym zrodził się dogmat nieśmiertelności. Kiedy filozofia osiemnastego wieku pokazała opracowany przez Dupuisa, przy dość dużych błędach, rodowód biegu idei religijnych, sądziła, że skończyła przez to z tymi ideami; obejmując tym samym potępieniem formę i treść religii, filozofia wierna była swoim zwyczajom, ale sprzeniewierzyła się zdrowemu rozsądkowi. Dziwne by to było w istocie, gdyby ruch ewolucyjny zawierał w sobie tylko urojenie, gdyby tak długo opracowywane idee zmierzały do nicości. Sam fakt postępu w ideach religijnych świadczy o tym, że wiara w to, że idee te odpowiadają obiektywnej rzeczywistości, która wcześniej czy później rozsunie swe symboliczne zasłony i ukaże się nam, jest przesądem uprawnionym. Lecz jaki będzie ten jutrzejszy Bóg, absolutny Bóg rozumu? Wedle jakiej formuły metafizycznej przebiega postęp naszych idei ku temu wielkiemu Nieznanemu? Dwa systemy tworzą obecnie prawdziwą antynomię, której teza i antyteza są równie racjonalne i równie niezbite, aczkolwiek wykluczają się wzajemnie: jeden system w każdym swym uogólnieniu stwierdza identyczną naturę, substancję uniwersalną, przyczynę uniwersalną, wewnętrzną, nieskończoną, niezróżnicowaną, i sam określając się przez stopniowe różnicowa-
nie dochodzi do świadomości i do rozumu, fit Deus; — drugi uznaje zwierzchni byt, zewnętrzny wobec świata, poprzedzający świat, byt, który stworzył świat z własnej woli na swoją chwałę; wiecznie osobowy, rozumny i wolny, prawodawca, reformator i sędzia; Bóg żydów, Bóg chrześcijan, którego pojęcie jest nie do pogodzenia z pojęciem Boga Spinozy, est Deus. Oto dokąd doprowadził nas postęp: w którego więc z tych sprzecznych bogów, w którą z tez tej antynomii należy wierzyć? Jeśli kiedyś każdy naród miał swego boga i swoją mszę, to czy teraz, kiedy zrozumieliśmy porządek i poznaliśmy antynomie teologiczne, mamy sobie wykuć nowego bożka, przerobić religię? Broń Boże... 463. W ten sposób ukazują się nam w swoim rozwoju, jako różne oblicza ludzkości, Wolność, Równość, Rodzina, Religia. Każde z tych oblicz ma swój odrębny charakter, swoje atrybuty, swój język, swoje prawa. Wolność jest dumna, zapalczywa, szlachetna, nosi berło i miecz. Równość, Temida starożytnych, trzyma w swych rękach wagę, wzywa wszystkich ludzi na ucztę życia, nakłada im te same obowiązki i obiecuje równe wynagrodzenie. Emblematem Rodziny jest Dziewica niebieska, w złotej aureoli, o piersi niewinnej, z niemowlęciem „swobodnym" i „pełnym prostoty". Religia o cudownych symbolach, o nieprzeniknionych tajemnicach pokazuje nam owoc z drzewa wiadomości dobrego i złego i wprowadza nas do ogrodu przeznaczeń. 464. Ale najstraszniejszą i najbardziej enigmatyczną postacią historii jest prawodawstwo karne. Cóż mają znaczyć kaci, narzędzia tortur i kajdany? Rossi12 twierdzi, że był czas, kiedy tortura stanowiła postęp: ale cóż
to jest za przerażająca droga? Po co ci sędziowie, te przesłuchania, te formuły przysięgi, ci świadkowie, ta procedura? Czy człowiek może sądzić człowieka? Czy człowiek ma prawo karać? — a jeśli przysługuje mu takie uprawnienie, to jaka ma być kara? Jaki jest stosunek przestępstwa do kary? Jak zabezpieczyć się przed wypaczeniem intencji?... Straszne zagadnienia, które równie niebezpiecznie jest stawiać, jak trudno rozwiązać. Wszystkim kryminologom znany jest fakt, że od czasów starożytności surowość kar zmniejszała się wraz ze wzrostem nauki i gładkości obyczajów; że formy sądu stawały się coraz bardziej łagodne i ochronne (§ 501), i że teraz poglądy rozwijają się w kierunku stosowania środków poprawczych, rehabilitacji sumień, niemal zniesienia kar. Jak to? Czyżby zbiorowy rozum skłonny był sądzić, że skoro zbrodnia jest czymś nienormalnym, to kara sądowa jest zemstą, i że „poza przypadkiem uprawnionej obrony śmierć i uwięzienie skazanego są nadużyciem siły? — że pomiędzy fanatykiem godzącym w króla na zakręcie ulicy a społeczeństwem zabijającym zbrodniarza w uroczystym obrzędzie nie ma takiego dystansu, żeby nie można było utożsamić tych czynów za pomocą szeregu równań?... Jeszcze jedna tajemnica, straszna tajemnica; obecny stan społeczeństwa pozwala zaledwie uchylić jej zasłony. Drżymy już na myśl, że nasze prawo własności jest tylko wielką niesprawiedliwością, na nasze szczęście ukrytą przez obyczaj przed oczami ograbionego tłumu: ale co się stanie, jeśli odkryjemy, że karząca sprawiedliwość, która powstała dla obrony tego prawa, jest podstę-
pem?... Jakakolwiek byłaby w tym względzie racja postępu historycznego, długo jeszcze będzie istniała potrzeba skazywania i zabijania; no cóż, skoro jest to warunek naszego istnienia, zamykajmy oczy i zadawajmy ciosy... Zwróćmy uwagę na pewnego rodzaju równoważenie się instytucji i poglądów, które przejawia się na każdym szczeblu rozwoju społecznego. Powiedzieliśmy przed chwilą, że surowość prawa karnego zmniejsza się w miarę, jak społeczeństwo się doskonali; zupełnie tak samo religia ulega osłabieniu w miarę, jak oczyszcza się pojęcie Boga i wzmacnia się rozum; Równość rośnie wraz z chyleniem się do upadku przywileju i własności; więzy małżeńskie wzmacniają się, gdy słabnie pociąg zmysłowy. Postęp ku lepszemu jest powszechny: handel prowadzi do jedności ludów i wspólnoty interesów; zawiści narodowe wygasają; równość uprawnień zaciera różnice między żydem i chrześcijaninem, i chętnie oddajemy się już przewidywaniom powszechnego pokoju. Charakter występków i zbrodni w społeczeństwie również uległ zmianie; a jeśli w wielu duszach ludzkich zachwianie się religii narusza też zasady moralności i sprawiedliwości, zakłócenie to jest zupełnie przypadkowe: obyczaje kształtujące się poza wychowaniem i wpływami religijnymi przewyższają pod każdym względem te, które wytworzyły kiedyś praktyki religijne i wiara w misteria. Ludzie uczciwi wedle norm, które wytworzyła epoka współczesna, zaczynają być bardziej współczujący, sprawiedliwi i dobrzy niż ludzie uczciwi wedle norm katechizmu: można nawet zauważyć, że dewocja traktowana jest z uprzedzeniem jako
coś śmiesznego i nie zasługującego na szacunek. Różnica między etyką chrześcijańską a świecką bije w oczy zwłaszcza w ocenie wad ludzkich, tak rozpowszechnionych wskutek sprzecznych skłonności naszej natury: dla chrześcijan są to występki, dla niewierzących słabości. W pierwszym wypadku grzechowi towarzyszy prawie zawsze ohydny osad i hipokryzja; w drugim grzech znajduje częściej usprawiedliwienie w lekkomyślności oraz szczerej i naiwnej namiętności. Jakaż różnica pomiędzy wolną, ale w pewnym sensie uznawaną za przyzwoitą miłością studenta i gryzetki a wstrętną lubieżnością mnicha. Z jednej strony zmysłowość wzmożona przez sztuczną wstrzemięźliwość, z drugiej — zbyt wcześnie rozbudzona miłość, poszukujące się serca, uczucia, którym warunki społeczne nie pozwalają się rozwinąć. W ogóle, jeśli weźmiemy pod uwagę obyczaje jakiegokolwiek narodu, nie w dwóch przypadkowo wybranych i zamkniętych w wąskich granicach epokach, ale przez cały ciąg historii, to stwierdzimy wyraźną poprawę świadomości moralnej. Lubieżność i tytaniczna żarłoczność Rzymian, jońska zniewieściałość, rozpusta Azji są już daleko za nami; charakteryzują nas cechy tak szlachetne, jak rozpowszechnienie uczucia życzliwości dla człowieka, głęboki szacunek dla jego godności, duma, która nie ma nic wspólnego z germańską pychą ani latyńską drapieżnością. Nasze przywary są mniej potworne, mniej ekscentryczne; nasz epikureizm połączony jest z większą wrażliwością i subtelnością; kłamstwo i perfidia w stosunkach handlowych zaczyna znikać; i szczególna rzecz: najwięksi oszuści, jacy się ostat-
nio ujawnili, byli to przeważnie ludzie nie mający nic wspólnego z przemysłem i handlem, agenci fikcyjnych towarzystw, spekulanci giełdowi i rejenci. Stała poprawa obyczajów poprzez liczne oscylacje jest więc faktem postępu, faktem, którego ogólna przyczyna tkwi niewątpliwie w rozwoju rozumu i idei, słowem: w koncepcji porządku. Otóż jakkolwiek trzeba by było przełożyć prawo postępu nauki, aby otrzymać formułę postępu moralnego, oczywistą jest rzeczą, że jak wszędzie, tak i tu zjawisko wymaga racji, która by je uczyniła zrozumiałym, i że tłumaczenie poprawy obyczajów postępem jest czymś równie dziecinnym jak tłumaczenie zdrowia wzrostem. 466. Powiecie, że uwagi te są tak oczywiste, że można było oszczędzić sobie trudu pisania ich; bo któż ośmieliłby się im przeczyć? — Jakkolwiek są to rzeczy tak proste, to jednak Filozofia nigdy ich nie zauważyła; a ponieważ nie potrafiła ich dostrzec, błąkała się w poszukiwaniach prawa postępu historycznego; nawet dziś nasi najbardziej uczeni publicyści skłonni są brać opisy i tautologie za formuły. „Jeśli się usiłuje rozwiązać tego rodzaju problemy — woła Ortolan 13 — łatwo jest wydać swój rozum na łup miraży idealizmu. Z tych fantastycznych objawień otrzymuje się jako najwyższe prawo ludzkości mylną formułę, do której nagina się następnie kilka oddzielnych faktów, dowolnie wybranych z mrocznego często bezmiaru historii. Tak wygląda postępowanie a priori. „Od czasów neapolitańskiego filozofa Vico 14 i jego ucznia Pagano aż do bliższych nam myślicieli, którzy rzucili się w ich ślady i zgłębiają owe idee transcenden-
talne, nic innego w ogóle się nie robiło. Problem został postawiony; uchyliło się kilka fałd zasłony; uchwycono kilka elementów prawdy; lecz wszystko to było podporządkowane, a często zagubione w systemie olśniewających hipotez. Gdzie jest ten prosty i racjonalny łańcuch rozumowań; gdzie jest ten uchwytny i przekonywający dowód, wymagany zawsze przez naukę, który by nam powiedział: Oto prawda; czy prawo zjawisk zostało poznane?"... Trudno byłoby krócej i dosadniej wyrazić to, czym powinna być prawda; i wykazać braki jej poszukiwaczy. Lecz Ortolan wystąpił bezpośrednio po pisarzach religijnych i symbolistach; przeto aczkolwiek zalecał metodę eksperymentalną, musiał wejść na drogę myślenia filozoficznego i po mistycyzmach i alegoriach wiary obdarzyć nas sylogistycznymi abstrakcjami przyczynowymi. Według Ortolana porządek kierujący rozwojem ludzkości wyraża się w czterech wielkich prawach koniecznych i wiecznych: 1) Prawo „rodzenia": „Jest to zasada przyczynowa, pojęcie rządzące inteligencją ludzką, która ze szczebla na szczebel wznosi się ku nieskończoności". — 2) Prawo „rozpowszechniania": „Jest to nieustanna wymiana idei, zwyczajów, dobrych lub złych uczuć między człowiekiem a człowiekiem, miastem a miastem, ludem a ludem". — 3) Prawo „podobieństwa": autor powinien był powiedzieć prawo upodabniania, coś aktywnego zamiast pasywnego, ruch zamiast bezwładności. Istotnie wedle Ortolana: „Prawo to idzie w ślad za rozpowszechnianiem, zacierając stale różnice i pracując w ciągu wieków nad niwelowaniem i jedno-
czeniem ludzkości". — 4) Prawo „postępu": „Prawo ostatnie, prawo celowe... Rozpowszechnianie i podobieństwo darzą nas zarówno dobrem, jak i złem, zarówno prawdą, jak błędem: przebiegają one ziemię i są raz użyteczne, raz zgubne; to popychają naprzód, to ściągają wstecz; lecz te przeciwstawne elementy są materiałem do dzieła doskonalenia ludzkości. Zło, błąd, elementy przemijające, produkowane i reprodukowane nieustannie w tysiącach form, upadają i nikną. Dobro, prawda, elementy nieśmiertelne przeżywają każdą ruinę, wyłaniają się stopniowo jeden po drugim, nagromadzają się i utrwalają w osiągniętych rezultatach". Łatwo zauważyć, że system Ortolana sprowadza się do analogii. Społeczeństwo, mówił J. B. Say 15, jest bytem zorganizowanym i żyjącym; ekonomia polityczna stanowi jego fizjologię. Tak samo jak ruch witalny przejawia, się w czterech następujących po sobie momentach: rodzeniu, asymilacji, wzroście, który jest jej wynikiem, a następnie w pełnym i całkowitym rozwoju władz i organów, tak i ludzkość — powiada Ortolan — wielki Byt kolektywny, przebiega w każdym ze swych przejawów przez cztery różne okresy: wylęganie lub rodzenie, rozpowszechnianie, podobieństwo, doskonalenie lub postęp. Wszystko to jest na pewno niezaprzeczalne; w dzisiejszych czasach tylko jakieś prowincjonalne akademie odważają się jeszcze negować ruch. Ale czy to są prawa? Czy zrozumieliśmy postęp dzięki temu, że na nie oznaczonej linii historii postawiliśmy te cztery tyczki?... 467. Bez postępu historia nie istnieje; więcej nawet, historia nie jest niczym innym jak tylko postępem, to
znaczy sposobem, według którego dochodzi do skutku wszelkie tworzenie. Te dwa wyrazy są synonimami, kiedy się więc twierdzi, że postęp jest prawem historii,
ryfrazy: ścigając alegorię, będziecie się zawsze obracać w tym samym błędnym kole i po przebyciu olbrzymiej drogi wrócicie dokładnie do tego punktu, z którego wyszliście, to znaczy do tego, że każda rzecz ma początek i koniec w czasie, rozchodzi się w przestrzeni, i że postęp jest formą historii. Ale prawa pozostaną ciągle nie odkryte, a przecież tylko prawa mogą tę formę uczynić zrozumiałą w każdym fakcie; zasadą przyczynowości, którą posługuje się Ortolan, jest więc zupełnie bezużyteczna. § II W odniesieniu do organizacji prawa ekonomii politycznej są prawami historii 468. Skoro mamy przy pomocy faktów stwierdzić pewność nauki ekonomicznej, musimy studiować historię pod kątem widzenia pracy, to znaczy: 1) produktu, wartości, tworzenia kapitałów, kredytu, wymiany, pieniądza itp.; — 2) specjalizacji i syntezy pracy, koordynacji funkcji, solidarności i odpowiedzialności pracownika; — 3) podziału narzędzi pracy i repartycji produktów wedle zasługi i sprawiedliwości, Pierwsza część tego zadania została wypełniona przez pierwszorzędnego ekonomistę Blanąuiego16, autora Histoire de l'economie politiąue en Europę, depuis les anciens jusąu'a nos jours. Dzięki temu znakomitemu dziełu wiemy, jak praca przekształcona w przemysł oddziałuje na ekonomikę społeczeństw, wyzwala proletariat, daje i odbiera bogactwo narodom, prowadzi
powoli do przymierza narodów i równości stanów, osadza porządek publiczny i moralność na niezniszczalnej podstawie, Będę powtarzał niezmordowanie, że takie dzieła tysiąc razy lepiej odkrywają nam prawa historii niż wszystkie pisma Bossuetów, Vico'ów, Monteskiuszów i masy innych filozofów. . 469. Ale skoro zaobserwowaliśmy już wpływ pracy na społeczeństwo w zakresie produkcji i krążenia bogactw, należy teraz prześledzić jej organiczne przejawy w ruchach rewolucyjnych i formach rządu. Trzeba zobaczyć, czy te nowe fakty obalają, czy potwierdzają wnioski wyprowadzone z teorii; czy system społeczny i wszystko, co się w nim zawiera, religia, wojna, handel, nauki i sztuki itd., rzeczywiście określa się i konstytuuje według praw organizacji, które opisaliśmy, czy też jest z nim sprzeczny. Rezultatem tego badania będzie zbudowanie topografii ruchów ludzkości i rozpoznanie, do jakiego szczebla rozwoju doszła dziś cywilizacja dzięki swej własnej energii i swoim prawom „opatrznościowym". Społeczeństwo jest w trakcie tworzenia porządku: od pierwszego dnia wytyczyło ono linię, której nie wolno nam bezkarnie przekraczać, której kierunek i cel musimy obliczyć, jeśli chcemy kontynuować i powodzeniem pracę rozpoczętą z natchnienia samego Boga. Nie mam najmniejszego zamiaru podejmować na następnych stronach zadania słynnego pisarza, którego wymieniłem przed chwilą, ani tym bardziej pokazywać mu, co powinien był zrobić: chcę tylko dla potrzeb mojej tezy naszkicować pobieżnie drugą stronę interesującej historii.
470. Pierwotną formą społeczeństwa jest szczep, to znaczy niezróżnicowane, identyczne, nie uporządkowane skupisko. Ważna rola niektórych naczelników pozwala zaledwie niejasno dostrzegać pierwsze zarysy kolektywnego bytu, rządów królewskich, senatu. Żadnego podziału pracy: każdy wytwarza wszystko sam i dla siebie; poligamia panuje w rodzinie; żaden rys społeczny nie ujawnia osobowości człowieka. 471. Powoli szczep ze względu na swoją liczebność osiedla się nad brzegiem rzeki, w głębi wąwozu, na stoku wzgórza i przywiązuje się do ziemi przez uprawianie jej: osada ma miejsce centralne otoczone wokół folwarkami. Natychmiast zaczyna się rozwój życia indywidualnego i niemal jednocześnie pojawiają się główne kategorie funkcjonariuszy, z których każda ma swoją specjalność i swoją godność, juxta genus suum et spędem suam: Król, Kapłan, Wojownik, Rolnik lub Pasterz, Rzemieślnik, Kupiec i Niewolnik. W zależności od położenia dodać trzeba Rybaka i Żeglarza. Podział pracy dokonuje się więc początkowo przez powstanie siedmiu czy ośmiu kategorii obejmujących swym zasięgiem wszystkie przyszłe funkcje. Konstytuowanie społeczeństwa, organizowanie pracy zasadza się, jak zobaczymy, na tym, żeby iść za ruchem rozwojowym tych kategorii, poznać ich charakter i tendencje oraz sformułować ich prawa. 472. Zaledwie wydzieliły się te pierwotne funkcje, a już zaczęły się utrwalać w pewnych rodzinach i stały się ich udziałem: stąd kasty, które znajdujemy wszędzie tam, gdzie społeczeństwo zrobiło pierwszy krok poza barbarzyństwo, i które zależnie od okoliczności,
takich jak klimat czy geniusz rodowy, zyskują na przemian przewagę, aż w końcu, za sprawą pracy, despotyzmu lub wolności, pochłaniają jedna drugą i stapiają się na nowo. Kasta, instytucja z istoty swej przejściowa, była więc w swoim czasie postępem... Ale już zamyka się księga przeznaczeń. Interes dynastyczny i symbolizm religijny kładą swą pieczęć na cywilizacji i powiadają jej: Dalej nie pójdziesz. Zwierzę polityczne wzbrania się przed dalszym wzrostem; zaczyna się wojna między ruchem a oporem. Według teologii hinduskiej kapłani wyszli z głowy Brahmy, wojownicy z jego piersi, rolnicy z jego ud i ramion, rzemieślnicy z jego stóp; pariasi byli niewątpliwie potomstwem ekskrementalnym tego boga. 473. Podział społeczeństwa na kasty, pierwszy w porządku czasowym, jest także pierwszym podziałem, na którego pomysł wpadli twórcy utopii: wystarczy przypomnieć republikę Platona i instytucje Salentum17. Zauważymy w związku z tym, że rozwój myślenia filozoficznego jest zupełnie zgodny z rozwojem zbiorowych odruchów: jeśli ktoś chce, może to uważać za dowód siły tradycji historycznych, ale dowodzi to także moralności filozofii. 474. Przebiegnijmy szybko pierwsze kategorie pracy, tak dobrze uwydatnione w historii pod nazwą kast, i spróbujmy przewidzieć przyszłość każdej z nich na podstawie ich cech fizjologicznych. Jednostka — król, na podobieństwo bytów występujących w historii nauk przyrodniczych jako gatunek i rodzaj zarazem, sam jeden stanowi kastę. I jak w ka-
stach funkcja stanowi własność dziedziczną, tak samo i berło królewskie jest przedmiotem własności i dziedziczenia. Ale ten wspaniały symbol kryje w sobie fakt, że władza królewska obejmuje wiele kategorii funkcyjnych oraz stanowi warunek życia społecznego, centralizacji i jedności. Rządy królewskie od samego początku odkrywają nam to w sposób niedwuznaczny. Król — zasadniczy element ciągu, pierwiastek kierownictwa i ruchu, serce i mózg społeczeństwa — powstaje najpierw: potem przychodzą inne funkcje i grupują się wokół niego. Władza królewska jest zaborcza i zawistna, nie znosi żadnej rywalizującej władzy, zmierza do suwerenności we wszystkim: jakże republikanie mogli nie spostrzec, że to właśnie stanowiło warunek postępu? Przed przystąpieniem do podziału pracy wedle kategorii trzeba było zapewnić zbieżność i harmonię funkcji: w tym celu potrzebne więc było to, żeby król uważany był za jedynego prawodawcę, jedynego naczelnika policji, dowódcę armii, jedynego właściciela, kupca i przemysłowca, administratora i sędziego; żeby przysięga wierności ojczyźnie i posłuszeństwa prawom składana była na jego ręce; żeby rolnik od niego otrzymywał swój pług, rzemieślnik swój przywilej, artysta swój dyplom, sędzia swój mandat, żołnierz swój sztandar, kupiec swój patent. Był to obraz uprzedzający to, czego żądamy dziś my, reformiści — rzucając hasło: „Organizacja pracy, solidarność, zabezpieczenie". W tym przygotowawczym okresie zagadnienie monarchizmu nie było bynajmniej zagadnieniem prawowitości: była to kwestia życia, to znaczy kwestia siły.
475. Jedność i centralizacja — takie było posłannictwo królów wśród gwałtów nie do zniesienia. Dzięki Bogu, czas ich dobiega końca; lecz tylko ci oddali usługi ludzkości, którzy okazali się wierni jej charakterowi. Niewybaczalną zbrodnią władzy królewskiej jest przekształcenie ekspansywnej siły berła w pierwiastek bezwładu i utwierdzenie się w zabójczym status quo przez karygodny sojusz z potężnymi kastami. Najbardziej ruchliwy i nowatorski monarcha był zawsze dla ludzkości najlepszy: świadczą o tym Karol Wielki, Ludwik XIV i Napoleon. Kiedyś korony przywdziewało tylu królów, ile szczepów budowało wioskę: historia mówi, że Jozue obalił trzydziestu jeden królów. Najużyteczniejszym zajęciem królów jako właścicieli jest wynisz czanie się przez konkurencję i pozostawianie na tym stanowisku tylko producentów: niech pomocna im będzie Opatrzność! Jeżeli więc ktoś za moim przykładem przeciwstawia się rządom królewskim, musi pamiętać, że przed przystąpieniem do ich obalenia należy odpowiedzieć na następujące pytania: Czy dzieło królów jest wypełnione? — Czy możemy bez ich pomocy zakończyć nasz proces konstytuowania się? — W jakim stanie będzie społeczeństwo, gdy skończy się suwerenność człowieka? Ale nie przeklinajmy rządów królewskich, gdyż byłoby to przeklinanie samej ludzkości. 476. Formą organizacyjną rządów królewskich jest hierarchia; zasadą ich jest władza, zarówno wtedy kiedy powołują się one na prawo boskie, jak i wtedy gdy pochodzą z podboju czy z wyboru; ich podstawowym atrybutem jest siła; ich cechą charakterystyczną jest
jedność i spontaniczność; ich dążeniem w sprawach zewnętrznych jest podbój, a w sprawach wewnętrznych zachowawczość. Dla osiągnięcia celu rządów królewskich król przywłaszcza sobie całość lub część władzy ustawodawczej, administracyjnej i sądowniczej; ale niezależnie od sposobu posługiwania się tą władzą, gdy zaczyna stanowić ustawy, doznaje ograniczenia w administrowaniu i sądzeniu; im więcej wydaje przepisów, tym bardziej zaciska sobie pętlę na szyi; a kiedy przychodzi chwila, że musi ustąpić pod groźbą popadnięcia w opozycję przeciwko sobie, nie może tego uczynić na zasadzie własnego wyroku; wtedy podmuch rewolucji kładzie kres rządom królewskim, rzucając je w mroki wieczności. 477. Powiedzmy teraz, żeby już więcej do tego nie wracać, czym miało być kapłaństwo, czym ono było i czym jest. Jako urzędnicy kultu, to znaczy symbolicznych i uroczystych ceremonii, które geniusz ludów ustanowił na całej ziemi, aby przypominały wielkie idee Porządku, Nauki, Cnoty i Przyszłości, księża mieli za zadanie utrzymywać w ludzkich sercach szlachetne uczucia i wielkie myśli, zachowywać tradycje, obyczaje, ducha narodowego i występować jednocześnie w charakterze żarliwych obrońców nauki, propagatorów, przyjaciół tolerancji i prawdy. Religia była tylko pewnym stanem problemu kosmicznego i społecznego, a kapłaństwo — ośrodkiem badań i najwyższej wiedzy: kapłaństwo musiało kierować ruchem. To właśnie podpowiadał instynkt pierwszym ludziom, dlatego modlili się do bo-
gów i słuchali przepowiedni; to właśnie wyrażała opaska Aarona, symbol nauki i prawdy; funkcję tę spełniali przez pewien czas bramini, druidzi i bardowie, piewcy bohaterów, doradcy królów, nauczyciele ludów. Taka też była idea Chrystusa, kiedy założył swój Kościół, swoją Wszechnicę. 478. Ale stan kapłański, biorąc formę za treść, przywiązuje się do obrzędu, narzędzia lub pozoru swej władzy, i nie chce już z tego zrezygnować; w cudownych alegoriach, które powinien interpretować, widzi nadprzyrodzone prawdy i pod groźbą bezbożnictwa narzuca obowiązek wierzenia w nie; w końcu stawia się poza społeczeństwem, staje się nieproduktywną i wyzyskującą kastą, która raz jest w niewoli u królów, to znów panuje nad nimi. Odtąd nie ma już lekarstwa: zbuntowana świadomość wypełnia posłannictwo kapłaństwa poprzez innych ludzi; kapłanowi przeciwstawiony zostaje filozof. Dwa kolejne stany inteligencji wyznaczyły dwie wrogie sekty i rozpoczął się śmiertelny pojedynek między Filozofią a Religią. W walce tej zginęły obydwie; lecz z płodnego łona Filozofii zrodziła się Nauka, nieśmiertelna i promieniejąca, podczas gdy Religia przeminęła bezpłodnie, przeklęta przez wiele ludzi. Wszystkie funkcje, które miały być udziałem stanu kapłańskiego, są obecnie zorganizowane poza kapłaństwem: ksiądz nie jest ani uczonym, ani artystą, ani lekarzem, ani historykiem, ani politykiem, ani filologiem; uniwersytet nie ma nic wspólnego z seminarium ani to ostatnie z teatrem; ksiądz jest wyłączony ze wszystkich dziedzin życia: czymże więc jest? — niestety, niczym. 479. Chciałbym, żeby księża, zamiast dopatrywać się
w tej pobieżnej krytyce ich stanu czarnej nienawiści i fanatycznej bezbożności, skorzystali z niej i otworzywszy oczy na swoją sytuację ocenili całe niebezpieczeństwo swojej izolacji. Czy wyobrażają sobie, że głoszę koniec religii przez zamiłowanie do paradoksów? Si pergama dextra defendi possent, etiam hac defensa fuissent; tak, broniłbym religii, broniłbym sprawy księdza przed epoką, gdyby religia miała jakąś ideę, gdyby ksiądz był czymś; nie jestem jednak zdolny sprawić, żeby obrazy przemawiały, a abstrakcje żyły. Sytuacja kleru jest dziwna. Księża są funkcjonariuszami pobierającymi uposażenie, ale nie są funkcjonariuszami publicznymi; ich mandat nie płynie z konstytucji, lecz z innych źródeł; ich prawa nie są prawami kodeksu; ich naczelnikiem nie jest naczelnik państwa; ich usługi nie są opłacane tylko złotem, trzeba im jeszcze na dodatek składać ofiarę z poglądów i sumienia. Ale przejdźmy do porządku nad tą dziwacznością instytucji i prerogatyw i zapytajmy: czy kapłaństwo wypełnia jakąś normalną i użyteczną funkcję? Czy ksiądz wykonuje jakąś specjalną pracę moralną i odpowiedzialną? Przy każdym z tych pytań wzrasta zakłopotanie. Mówi się, że księża pełnią urząd duchowny, onus angelicis humeris formidandum; oto ich specjalność. Wykonują swą pracę przez słuchanie spowiedzi, wygłaszanie kazań, nauczanie katechizmu, odprawianie nabożeństw i odmawianie brewiarza; to znaczy, że życie ich upływa na wykonywaniu szeregu gestów pamiątkowych, pozostałych po funkcjach, które utracili, funkcjach nau-
czania, kierowania sztuką i uprawiania^ literatury. Toteż zajęcia urzędnika kultu nie zaspokajają już żarłocznej aktywności jego inteligencji, zanadto oświeconej do zawodu, na który go skazano; potrzeba myślenia i działania, która dręczy księdza, znajduje ujście w wynajdywaniu uroczystości, w bigoteryjnych stowarzyszeniach, w intrygach, przekupstwach, spekulacjach, ucztach, a czasem w nadużyciach władzy lub rozpuście. Prorok powiedział, że jeśli ksiądz zaniedba nawrócenia grzesznika i ten będzie zgubiony, to Bóg zażąda od księdza jego duszy. Zgadzam się na taką teologię: księża odpowiedzialni są za nasze zbawienie; ale jakże to — przed Bogiem?... Ekonomia polityczna wymaga od pracownika gwarancji skutecznej, zapewniającej już teraz odszkodowanie, a tu się nam mówi o odpowiedzialności, która niczego nie naprawi, odpowiedzialności pozagrobowej! 480. Wady instytucji kapłaństwa są najlepszym wskaźnikiem środków, jakie należy przedsięwziąć, ażeby włączyć Kościół do Państwa i zmierzać ostrożnie do zniesienia kultów. Nawyk posłuszeństwa i wierzenia wytwarza u księdza poważne skostnienie władz umysłowych i wielką bojaźliwość ducha. — Trzeba, żądając od każdego kandydata na księdza dyplomu uniwersyteckiego, okazać surowość przy egzaminie z filozofii. Poza czytaniem filozofów nie widzę nic, co mogłoby wyzwolić rozum i rozproszyć księżą apatię. Drugą przeszkodę w sekularyzacji księdza stanowi celibat. Trzeba opóźnić o dwa lata przystąpienie do służby i ograniczyć trwanie ślubów do lat pięciu. Rzym
początkowo zaprotestuje, potem ustąpi, żeby się tylko chciało i umiało wziąć do tego. Kler izoluje się od społeczeństwa i dąży stale do zrekonstytuowania się w kastę: stąd jego wieczne intrygi, roszczenia i skryte manewry. Trzeba doprowadzić do tego, żeby księży mianowali parafianie, trzeba uzależnić ich bardziej od merostwa, a trochę mniej od biskupa; związać ich z ciałem nauczycielskim i poprzez małe inspekcje uczynić ich odpowiedzialnymi przed radami miejskimi i rektorami. Wreszcie, skoro religia jest ostatecznie dobrem publicznym, trzeba zmusić ich do udzielania ślubów i pogrzebów bez spowiedzi. W ten sposób ksiądz stanie się obywatelem, człowiekiem wykształconym, światowym i wcześniej czy później skorzysta ze swobody zapewnionej mu przez czasowość ślubów, ażeby stać się ojcem rodziny: wtedy będzie koniec z religią i kapłaństwem. Czy protestantyzm jest religią? Czy pastorzy to księża? 481. Żołnierz jest czymś analogicznym do księdza. Wojna jest faktem nienormalnym tak jak kult, faktem, który z czasem zniknie; gdyby nawet ludziom zabrakło woli, zniknie on wskutek siły ich środków, uczoności ich przywódców i praw rozwoju ludzkości, które przyczynią się do tego. Zawód wojskowego ma działy i specjalności, lecz wszystkie specjalności wojskowe są tylko specjalnościami naukowymi i przemysłowymi. Robotnik rolny jest w armii piechurem, stajenny kawalerzystą, a artylerzystą jest chemik, mierniczy lub architekt. Podział uprawnień podporządkowany jest wymogom bitwy. Długa praktyka wykazała, że jeżeli dwie stutysięczne
armie mają się bić tak, żeby w ciągu godziny połowa walczących została zabita, trzeba podzielić te armie na kompanie, szwadrony, bataliony i kolumny, dowodzone przez tyluż przywódców podporządkowanych jedni drugim i wykonujących w mgnieniu oka rozkazy generała. Ten arytmetyczny ciąg posłużył do ustalenia żołdu i zasług jednostek: problem rozdziału uposażeń został rozcięty niczym węzeł gordyjski szablą Aleksandra. Dowodzenie armiami wymaga wielkiego geniuszu, rozległych i różnorodnych wiadomości; pod tym względem nie zamierzamy nie doceniać wysokich kwalifikacji Vaubana18, Turenne'a 19 czy Bonapartego. Ale jeśli pominąć naczelnego dowódcę, który jest zarazem administratorem, dyplomatą, geografem, matematykiem itp., jeśli pominąć oficerów specjalnych broni i tych, których ambicja skłania do studiowania filozofii swego zawodu, to suma inteligencji potrzebna żołnierzowi jest tak niewielka, że po pewnym czasie służby można u niego zauważyć znaczne przytępienie władz umysłowych, a zwłaszcza poczucia moralności. Zaledwie młody człowiek, mieszczanin czy wieśniak, wstąpi do wojska, a już zapomina o rodzinie, przyjaciołach, uczuciach i wierzeniach: zmienił ojczyznę — mieszczanin jest jego wrogiem, wieśniak niewolnikiem. Ręce jego oduczają się pracować; w koszarowej atmosferze ubożeje rozum; godność osobista wyradza się w tępą apatię, słabo maskowaną aroganckim i brutalnym sposobem zachowania się. Kokietki, kobiety lubiące górować lub też wyposażone w inne dziwaczne cechy chętnie na ogół poślubiają wojskowych: doświadczenie pokazało, że spośród
wszystkich mężów oni właśnie są najbardziej ulegli, łatwi do prowadzenia i najmniej przenikliwi. Mitologia utrwaliła tę obserwację w alegorii: „Mars był zawsze przyjacielem Wenery". Zwróćcie uwagę, że poeta nie mówi, iż był przyjacielem Pallady lub Junony, tylko przyjacielem Wenery: nie wymaga to komentarzy. Do utrzymania armii potrzebna jest aprowizacja, dostawy: wiadomo, co należy sądzić o rachunkowości wojskowej, począwszy od ksiąg kaprala w kuchni, a skończywszy na buchalterii ministra. Wszystko tam jest przedmiotem spekulacji: ubranie, bielizna i obuwie, żywność, pasza, amunicja, szpitale. Jakaż może być moralność żołnierza w obliczu tylu kradzieży, głośnych nawet wśród klasy przemysłowców, którzy bywają narzędziem lub wspólnikami spekulantów? 483. Rozkładowy wpływ żołnierskiego zawodu działa nie tylko na jednostki: oddziaływa również na gospodarkę społeczną, zagrażając jej porządkowi i istnieniu. Dzieła ducha wojskowego można poznać z daleka po rozbitej ziemi, zahamowaniu płodności, zarazie. Dodajcie do tego, że każdy wielki wojownik był ciemięzcą swego kraju albo miał w tym kierunku skłonności. Deprawacja charakteru żołnierzy oddaje wspaniałe przysługi planom ambitnego dowódcy. Gdy w latach 92 i 93 La Fayette i Dumouriez20 chcieli ruszyć przeciwko Konwentowi, armia, która ich kochała, opuściła ich: składała się bowiem z poborowych, a ci byli obywatelami. W kilka lat później Bonaparte, łamiąc konstytucję i uzurpując sobie wszystkie władze, miał za wspólników bohaterów spod Arcole i Marengo: ich uczucia obywatelskie miały już czas się zużyć.
W kolizji między władzą a ludem na próżno liczyłoby się na inteligencję bagnetów: nie ma inteligentnych bagnetów poza bagnetami gwardii narodowych, toteż rządy dynastyczne nie chcą ich. Ta niechęć wskazuje nam niebezpieczeństwo i środki zaradcze jednocześnie. Niech w przyszłości każdy obywatel będzie żołnierzem; niech niestała gwardia narodowa zajmie miejsce armii stałych; niech czas służby wojskowej będzie skrócony o trzy czwarte; niech z ćwiczeniami wojskowymi łączą się prace przy zalesianiu, karczowaniu, kanalizacji itp. (§ 531); niech gwardie miejskie i gwardie niestałe konkurują ze sobą w służbie wewnętrznej; niech gwardie te bratają się ze sobą nieustannie. Duch lat 1793 i 1830 był zapowiedzią tej reformy: jaki to demon rwie ciągle wątek naszej równości? Słyszę, że deputowani nasi boją się Bastylii: niech więc przerobią prawo poborowe! 484. Jak religia i wojna są niczym dla nauki i rozumu, tak dla kapłaństwa i armii nie ma miejsca w porządku politycznym. Rodząc się, społeczeństwo przynosi ze sobą na świat pewne instytucje nienormalne, a jednak konieczne; porównuję je chętnie do owych mlekonośnych narządów, które ukazują się na korzonku roślin w okresie kiełkowania i które wysychają i obumierają, gdy tylko roślina podrośnie. Rola żołnierza i księdza dobiega końca: zanim jednak będziemy dziękować Bogu za ten postęp, starajmy się nań zasłużyć. 485. Nie powiem wiele na temat innych kast albo kategorii pracy, gdyż krytyka ich funkcji powinna znaleźć miejsce gdzie indziej. Zwrócę tylko uwagę na to, że
funkcje rolnicze, przemysłowe i handlowe organizują się jedynie poprzez rząd, to znaczy przez to, że stają się funkcjami władzy zwierzchniej (§ 444), i upodobniają się do funkcji politycznych we właściwym tego słowa znaczeniu (§§ 494, 506—508). W Rzymie, Sparcie, Palestynie i w ogóle w krajach, gdzie panowała równość, władzę miała kasta rolników, czyli właścicieli ziemi, tożsama z kastą szlachty, czyli wojowników. Kasta ta wysoko ceniła kapłaństwo i króla, a pogardzała przemysłem, który pozostawiony był niewolnikom. Lecz ta nadrzędna władza sprawowana przez własność ziemską nie była bynajmniej wynikiem organizacji rolniczej, skutkiem zjednoczenia rolników i zabezpieczenia własności: była to po prostu prerogatywa, która przypadała w udziale pewnym ludziom o wspólnych zwyczajach, ale poza tym niezależnym od siebie i nie stowarzyszonym. Senat rzymski, złożony całkowicie z wieśniaków, nigdy nic nie zrobił dla zorganizowania rolnictwa i scentralizowania terytorium: przedmiotem praw agrarnych, proponowanych przez trybunów, było nadanie ziemi tym, którzy jej nie mieli; nie dotyczyły one w żadnej mierze skonfederowania pracy i zapewnienia produkcji. Słowem, rolnictwo nigdy nie weszło w Rzymie w zakres zainteresowań rządu, i to była główna przyczyna rozkładu i upadku rzymskiego imperium. 486. Podczas gdy jedne ludy stawiały na pierwszym miejscu bogactwa ziemi, drugie zajmowały się wyłącznie handlem i przemysłem. Ateny, Tyr, Kartagina, Damaszek były wielkimi warsztatami, w których państwa szlacheckie, takie jak Sparta i Rzym, oparte na rol-
nictwie i zorganizowane dla wojny, musiały zaopatrywać się w produkty, których ziemia nie dostarczała; były one uważane za ludy służebne. Górująca kasta stanowiła w mieście ustawy i utrzymywała się tu jeszcze u władzy, łecz konkurencja przemysłowa, dzieląc interesy, stała się źródłem niezgody, podobnie jak się to przydarzyło o wiele później włoskim republikom. Zawiść w interesach niszczyła Kartaginę bardziej niż armie rzymskie: był to przejaw tego, że przemysł w tej republice, tak jak rolnictwo w Rzymie, nie mógł nigdy stać się elementem politycznym, przedmiotem administrowania i rządzenia. 487. W ten sposób natura tworzy obszerne działy, wielkie kategorie, następnie różnicuje te pierwotnie ukształtowane twory i specjalizuje je w nieskończoność. Król, jak legenda, streszcza w sobie wszystkie funkcje związane z prawodawstwem, administracją, sądownictwem i obroną; kapłaństwo kryje w sobie reakcyjne zarodki filozofii, elementy nauki i sztuki; w kastach rolników i rzemieślników pokazują się niezliczone formy produkcji rolnej i przemysłowej. Historia Ludzkości nie jest niczym innym jak przygotowaniem i syntezą tych elementów. 488. Lecz wobec tego, że konstytuowanie się społeczeństwa dokonuje się przez nieprzerwane łączenie się różnych specjalności pracy z ciałem politycznym, a przyciąganie rozchodzi się od środka w kierunku obwodu koła, organizm społeczny przedstawia początkowo obraz piramidalnie uporządkowanego ciągu, którego szczyt zajmuje książę, a podstawą jest proletariat. Pisarze polityczni w ten sposób pojmowali zawsze rządy
w społeczeństwie i stosunki między obywatelami. Ten złudny pogląd, który dziś jeszcze panuje wśród mężów stanu, wśród ludu, a nawet wśród teoretyków, uniemożliwia projekty jakichkolwiek reform, a nawet czyni je czymś sprzecznym; władzę doprowadza nie uchronnie do despotyzmu i podnosi przeciwko niej szemrania ludu. Ale iskra przebiegła już tę materię organiczną; głos równości rozprasza złudzenia; ludzie zaczynają rozumieć, że życie nie może powstać z figury sylogistycznej (§ 120), że jest ono wynikiem syntezy i równowagi. § III Rozwój społeczeństwa pod wpływem praw ekonomicznych 489. Dla przekształcenia religii i wojska w instytucje użyteczności publicznej, instytucje przyszłości, bez pogwałcenia świadomości i narażenia bezpieczeństwa Państwa, należy — jak powiedzieliśmy — natchnąć nowym duchem kler i armię, nadać im społeczny charakter; trzeba je zanurzyć w społeczeństwie. Otóż jeżeli obejdziemy się w sposób analogiczny ze wszystkimi funkcjami, dzieląc jedne, precyzując i określając drugie, i wrzucając wszystko do tygla praw ekonomicznych, to wydaje się oczywiste, że: 1) Funkcje społeczne wyjdą z tej krytyki czyste, prawidłowe, gotowe do działania, i pozostanie tylko do zrobienia zebranie ich w całość,
2) Dzięki tej metodzie pozostaniemy stale na linii tradycji i postępu, tak że przejście i organizacja będą dla nas terminami równoznacznymi. 3) Jak teoria ciągów dała nam przez podział i synte-r zę pracy miarę porównawczą zdolności, tak samo da nam jeszcze miarę postępu przez nieustanne określanie funkcji. 4) Wreszcie, skoro będziemy znali istotę, granice i odpowiedzialność każdej funkcji, będziemy mogli położyć fundament pod ostateczną jurysprudencję. Odtąd jest to zadanie ekonomii politycznej. Porządek społeczny nie jest kwestią arbitralnych kombinacji, oddalonych od utartych szlaków i pozbawionych przeszłości historycznej; tkwi on w przykładach i pamiątkach przeszłości; a przede wszystkim tkwi w teraźniejszości. Wystarczy jeden jedyny argument, żeby przyprawić o zmieszanie wszystkich wynalazców utopii społecznych: „A wasi poprzednicy, przodkowie?... Pokażcie, jaki stopień pokrewieństwa łączy was z obecnym społeczeństwem?..." 490. Na pierwszym szczeblu rozwoju społecznego specjalności naukowe i przemysłowe pozostawały w obrębie kasty; funkcje publiczne należały niepodzielnie do króla. W języku hebrajskim „królowanie" i „sądzenie" są synonimami. Język grecki wyraża tę samą ideę słowami o ogólniejszym jeszcze znaczeniu: Homer nazywa królów poimenas laon, kosmetoras laon, pasterzami, budowniczymi narodów, co zakłada władzę absolutną albo lepiej — niepodzielną. W czasach wojny trojańskiej Grecja miała tylko królów i kasty; powiadają, że homerydzi rozpoczęli zatarg filozofii z kapłaństwem.
Pod niebem Germanii sprawy przebiegały nieco inaczej. Naczelnicy mieli tylko wojskowe prerogatywy: ich królewskość sprowadzała się tylko do tego, że w dniu bitwy kroczyli na czele wojowników. Poza tym o wszystkim decydowało ogólne zgromadzenie; znaczy to, że w tych gromadach ludzi nic nie było zorganizowane. Lud był tam tym, czym gdzie indziej był król, to znaczy stanowił ustawy, administrował, wydawał wyroki, wykonywał je, regulował wszystko na podstawie obyczajów i przepowiedni. Otóż jeżeli władza jest niepodzielna, to niezależnie od tego, czy suwerenem jest lud, czy monarcha, nie ma żadnych funkcjonariuszy, żadnych organów, a więc żadnej organizacji. Monarchia i demokracja różnią się tylko swoją zasadą, a poza tym we wszystkim są podobne; są to raczej cechy charakterystyczne rasy niż różnice polityczne. 491. Tylko konieczność sprawiła, że społeczeństwo wyszło z tego stanu niepodzielności i że załamała się jedność władzy; genialne pomysły na nic się tu nie przydały. Powiedzmy, że jeden człowiek ma sprawować rządy, sądownictwo i administrację wśród szczepu liczącego dwa do trzech tysięcy dusz, albo że ten szczep ma się zbierać w określony dzień, wybrać sobie przewodniczącego i sam decydować o swoich sprawach; jak dotąd rzecz jest jeszcze możliwa. Ale jeżeli zwiększycie ludność dziesięciokrotnie, stokrotnie, to będziecie musieli w pewnej proporcji pomnożyć suwerena. Jest bowiem rzeczą równie niemożliwą, żeby sto tysięcy ludzi obradujących codziennie nad swoimi sprawami publicznymi i prywatnymi sprawowało niepodzielną władzę, jak
i żeby jeden człowiek, król tych stu tysięcy ludzi, spełniał wszystkie funkcje rządzenia. Trzeba więc scentralizować, a zarazem pomnożyć suwerena. Otóż pomnożenie to może się dokonać na dwa sposoby: 1) albo wedle ekonomicznego prawa podziału, specjalizacji i ciągu, przez rozczłonkowanie; 2) albo też wedle zasady feudalnej przez rozbicie (§ 416, 417). 492. Nie ma nic bardziej trywialnego jak wyłożenie podstawowego prawa organizacji politycznej; nie ma nic bardziej przestarzałego jak zasada podziału władz; a jednocześnie nie ma na świecie nic, co realizowałoby się tak powoli i mozolnie. Ile to wieków upłynęło, zanim szczep wytworzył nie patriarchę, vir gregis, ale króla? Nikt nie umiałby tego powiedzieć; dla każdego ludu historia zaczyna się w chwili powstania władzy królewskiej — do tego momentu nie ma dla człowieka ani ruchu, ani trwania, nie ma idei i nie ma pamięci. Społeczeństwo jest w stanie embrionalnym: tyle tylko, że nie śpi. Kiedy się wreszcie ukonstytuuje organ centralizujący, długie wieki upłyną jeszcze na działaniu po omacku. W tak wielkich monarchiach jak Egipt, Persja, Asyria, które tak wcześnie zjednoczyły pod jednym berłem niezliczone szczepy, podział władzy istniał tylko dla rabunku albo był czystą dziecinadą. W Babilonii urzędy publiczne pochodzące od władcy podzielone były następująco: był wielki wezyr, kapitan gwardii, przywódca eunuchów, przywódca podczaszych; poborcy podatków, magowie i historycy; wreszcie inspektorzy ziemscy. Satrapowie, podobnie jak paszowie, reprezentowali sułtana w prowincjach. Nie było zresztą żadnych różnic
we władzach ani też żadnej ustalonej granicy. Starcy, poważani dla swej domniemanej mądrości, czuwali nad obyczajami i prowadzeniem się obywateli; wykrywali, sądzili i karali zbrodnie i występki. 493. Toteż te wielkie twory były niezwykle kruche. Trzeba bowiem uważać za pewnik to, że siła jakiegoś państwa, jeżeli będziemy abstrahować od jego wielkości, nie zasadza się na liczności i hierarchii urzędników; siła ta tkwi w ich specjalizacji, niezależności, odpowiedzialności, w proporcjonalności ich liczby; tkwi ona zwłaszcza w koniecznym i naturalnym powstaniu urzędników jako instytucji. Monarchie wschodnie utrzymywały tyluż synekurzystów, dworzan i błaznów,. co i nasza konstytucyjna Francja; ich armie skarbowe wcale nie ustępowały naszym; prawo miecza sankcjonowało w razie potrzeby wolę monarchy; nie brakowało wielkich dygnitarzy tworzących świtę jego dostojności. Lecz cały naród, podzielony na kategorie produkcyjne i urzędnicze, który powinien był być zarazem •podmiotem i przedmiotem rządzenia, tworzyć jedno ciało złożone z nerwów, ścięgien i organów, był bierną i niespoistą masą, utrzymującą się w całości tylko dzięki terrorowi książęcemu oraz interesom i wierności książęcych urzędników. Nie będę rozszerzał tego wywodu opowiadaniem o stosunkach egipskich, chińskich, hinduskich, perskich czy innych; wiedza w tym zakresie dostępna jest dla każdego; wystarczy tu tylko wskazać, pod jakim kątem widzenia powinniśmy studiować historię. Aczkolwiek podział władzy w starożytnych monarchiach był w swych początkach bardzo ograniczony i skażony błę-
dami, to jednak był zgodny z głównymi zasadami nauki. Zbyt słaby dla skonsolidowania tak wielkich mas, sprawiał on, że centrum państwa przenosiło się z jednego miejsca na drugie; to właśnie było przyczyną płynności wschodnich monarchii, które po kolei łączyły w jedną całość te same narody i których zasadniczy błąd wyrażają dobrze znane słowa: chaos, rudis indigestaąue moles. 494. W Grecji, kraju demokratycznym, panował ten sam system podziału władz, ten sam podział potęgi suwerena. Ograniczmy się do Attyki. Po śmierci Kodrusa lud nie chciał już uznawać innego władcy poza sobą samym. „Wszyscy Ateńczycy są królami" — woła entuzjasta grecki Ajschylos. Ale wszyscy ci królowie nie mogli sprawować władzy; poI rzebne były dwie rzeczy, podział władzy i odnowa urzędów. Z kolei dla przeprowadzenia prawidłowego podziału kolektywnej władzy królewskiej Ateńczyków potrzebna była jeszcze jedna rzecz: wyłonienie z ludu, wyspecjalizowanie i określenie pewnej jedności, kolektywnej, że ośmielę się tak rzec, osoby. Wybierał więc lud co roku pięciuset obywateli, którzy skupiali w swych rękach całą władzę polityczną na podstawie bezpośredniego upoważnienia. Tych pięciuset wybranych dzieliło się następnie na dziesięć klas, zwanych „prytanie", z których każda składała się z pięćdziesięciu członków: każda prytania rządziła państwem przez trzydzieści pięć dni. — Spośród tych pięćdziesięciu miesięcznych władców wybierano w drodze losowania dziesięciu, których nazywano „proedros", czyli przewodniczącymi; spomiędzy tych dziesięciu wy-
bierano siedmiu, którzy dzielili pomiędzy siebie dni tygodnia. Ten, któremu przypadał dzień bieżący, nazywał się księciem lub naczelnikiem. W taki oto sposób poprzez kolejne wybory wyłaniano jedność monarszą. Lecz wybrany w ten sposób, przez pięć kolejnych głosowań, książę nie posiadał już całej władzy: byłoby to za wiele na jednego człowieka, i Ateńczycy nie byliby z tego zadowoleni. Każda z pozostałych dziewięciu prytanii mianowała „archonta", czyli ministra: pierwszy był „poliarchą", prefektem miasta; drugi — „królem", zajmującym się religią; trzeci — „polemarchą", ministrem wojny; sześciu pozostałych — „tesmoteci", prawodawcy, tworzyli rodzaj rady państwa, której zadaniem było tworzenie i rewizja ustaw. Poliarchą podporządkowany był „areopagowi", specjalnemu trybunałowi ustanowionemu dla pewnych spraw politycznych i karnych. Urzędom tym podlegała cała masa niższych urzędników obarczonych funkcjami policyjnymi i nadzorczymi. Właśnie w Atenach policja po raz pierwszy chyba oddzieliła się wyraźnie od wymiaru sprawiedliwości. Pomimo tak licznego personelu administracyjnego i takiej masy urzędów ważne decyzje należały jednak ostatecznie do zgromadzenia ogólnego: lud zachował inicjatywę w rządzeniu, a urzędnikom swoim pozostawił tylko poszczególne zadania wykonawcze. 495. Wady takiej organizacji są jaskrawo widoczne: z jednej strony zbyt wielka ilość i nadmierna zmienność tych pogmatwanych, źle odgraniczonych od siebie funkcji oraz brak odpowiedzialności, z wyjątkiem funkcji związanych z majątkiem publicznym, z którego
każdy miał prawo żądać rachunków; z drugiej zaś — zupełny brak instytucji, które wiązałyby ze sprawami publicznymi handel i przemysł. Lud ateński, czuły na punkcie nadużycia władzy, nie umiał ani rozdzielić tej władzy w sposób korzystny dla swoich interesów, ani wykonywać jej kolektywnie. Każdy chciał tam być funkcjonariuszem publicznym, każdy chciał żyć na koszt skarbu: żeby zaspokoić tyle ambicji, trzeba było jakoś rozdrabniać władzę i zmieniać co chwila urzędników; doszło do tego, że obywatelom nie zajmującym żadnych stanowisk płacono odszkodowanie za udział w zgromadzeniach agory. Przemysł uważano za zajęcie niegodne wolnego obywatela; życie z własnej pracy traktowane było jako hańba, z której wszyscy na wyścigi oczyszczali się przez przywłaszczanie sobie grosza publicznego i głosowanie za konfiskatami, podatkami, zaborczymi i rabunkowymi wojnami, z których grosz ten napływał. Nie potrzeba było wielu lat, żeby Grecja doczekała się owoców swoich instytucji politycznych i doświadczyła ich żywotności. Od czasów Solona, którego wiek uważam za środkowy okres legislatur greckich, do śmierci Aleksandra nie upłynęło więcej niż dwieście pięćdziesiąt lat; w dodatku ten krótki okres czasu obfitował w różne przemiany i rewolucje. Po podziale królestwa macedońskiego Grecja ustabilizowała się dopiero pod wpływem rzymskiego oręża. Helleńska centralizacja, tak dobrze zapoczątkowana przez Filipa, została zaprzepaszczona na zawsze po śmierci Aleksandra: było to może największe nieszczęście, jakie kiedykolwiek spotkało świat.
496. W Rzymie podział władzy dokonuje się z majestatyczną powolnością i z długimi przerwami. Władza forum rozwija się w miarę, jak ager romanus rozciąga się stopniowo na zwyciężone kraje. Władze pochodne układają się jedna na drugiej jak złoża granitu. Ten okres porodu politycznego trwał niemal tysiąc lat, od konsulatu Juniusza Brutusa 21 aż do upadku zachodniego cesarstwa. Po usunięciu Tarkwiniusza 22, kiedy terytorium Rzymu nie wykraczało poza piętnasty słup milowy, wszystkie funkcje polityczne spełniali kolejno lub łącznie konsulowie przy pomocy doradców czy asesorów, którzy nie dzielili z nimi władzy. Podział władz, wywołany niewolnictwem plebsu, był nieustanną przyczyną zaburzeń w republice i zawiści. Zresztą system, który się tam przyjął, był taki sam jak w Azji i Grecji: początkowo część funkcji administracyjnych przeszła z konsulów na kwestorów; następnie, po długim okresie czasu pokazali się trybunowie, którzy reprezentowali lud wobec arystokratycznych rządów i którzy, podobnie jak u nas parlament, mogli inicjować pewne ustawy. Wkrótce trybunowie zażądali i otrzymali władzę mianowania edylów, specjalnych urzędników obarczonych funkcjami policyjnymi i pracami publicznymi, którzy później stworzyliby pełną organizację społeczeństwa, gdyby handel i przemysł zaliczony został do „uczciwych" \ cywilizacyjnych czynności. Nieco później pojawili się cenzorzy, których głównym zadaniem była gospodarka publiczna, statystyka, finanse, ruch ludności, obyczaje i podatki. Ostatnim wreszcie rozczłonkowaniem władzy konsulów było pozbawienie ich
funkcji sądowniczych i powstanie instytucji pretorów. Pomijam podział ludności na kurie, działalność comitia, kompetencje zgromadzenia ludowego i senatu i całą masę niższych urzędów. Nie piszę przecież historii porównawczej systemów politycznych; szkicuję tylko zarys tej wspaniałej nauki. 497. A więc jak na Wschodzie i w Grecji tak i tutaj uwagę ekonomisty przyciąga niezmienna tendencja społeczeństwa do konstytuowania się najpierw w postaci ciała politycznego, do wytwarzania zewnętrznych organów zachowania i centralizacji pod nazwą „magistratów", zanim społeczeństwo rozwinie się wewnętrznie jako ośrodek produkcji i konsumpcji. Niechże więc ci, którzy wskutek fatalnego błędu aż nadto usprawiedliwionego niewątpliwie dążą obecnie do przeprowadzenia reformy socjalnej przed reformą polityczną, zdadzą sobie sprawę z tego wielkiego prawa historii, jeżeli potrafią. Wschodni despotyzm pięć czy sześć razy odradzał się z popiołów, by wreszcie upaść wskutek braku podziału władzy; demokratyczna Grecja zginęła wskutek nadmiaru władz, a także wskutek pogardy dla uprawiania przemysłu; Rzym republikański i cesarski zginął, gdyż po stworzeniu silnej hierarchii urzędniczej zatrzymał się przed własnością kwirytów, latyfundiami, niewolnictwem i lichwą i nie potrafił objąć gospodarką państwową rolnictwa, przemysłu i handlu. Wszystko to jest niewątpliwie prawdą; ale też wszędzie widzimy, że porządek polityczny pojawił się najpierw, że był wstępem do stworzenia porządku przemysłowego 23. Wreszcie przychodzi ta chwila, do której my właśnie dochodzimy, kiedy wydaje się, że forma
zewnętrzna społeczeństwa nie może już doznać żadnych zmian, ponieważ ostateczne wykończenie tej części budowli zależy od opracowania przez naukę formy nowych organów, roli, jaką one mają spełniać, i miejsca, jakie mają zajmować. Ale kiedy nauka dokona już tego opracowania, impuls musi być jednak nadany z góry, a rozkwit władz wewnętrznych musi być poprzedzony rewizją władz zewnętrznych. 498. Z rozwoju instytucji możemy czerpać inne jeszcze nauki, tym bardziej cenne, że pokazują nam, iż prawo ciągu przewodzi sile twórczej i kieruje przeznaczeniem poprzez kunsztowne przemiany. a) Zauważmy najpierw powolność postępu. Porządek nie tworzy się u ludzkości za jednym zamachem: tworzy się on stopniowo, każdy organ zostaje wypróbowany we wszystkich kombinacjach. Wzlot cywilizacji raz jest szybszy, raz powolniejszy, ale żadne przejście nie zostaje pominięte. A ileż jest przeszkód do pokonania! Ile raf do wyminięcia! Ilu próbom trzeba się poddać! Jak przerażające są straty w ludziach! Jakie wahania i śmiertelny strach w społeczeństwie! Ruch organiczny, zaledwie przekazany szczepom pierwotnym, ustaje u większości, koncentruje się wokół Morza Śródziemnego i ciągle zmienia ognisko. Azja, Afryka, Grecja, Italia dzierżą po kolei berło filozofii i sztuki, a życie opuszcza je po kolei: umierają z wyczerpania i wracają do barbarzyństwa. Od czasów reformy Niemcy wstrzymały już swój pochód; Anglia obawia się iść dalej naprzód; Francja, wyczerpana pięćdziesięcioletnim marszem, chce już zawrócić z drogi, jak się zdaje. Przywódcy narodów wydali skrytą wojnę ideom; jak średniowieczni
magowie królobójcy, chcą oni rzucić zaklęcie na ducha przez zawiązanie węzła na nitce. Tak bardzo człowiek boi się ruchu; tak lubi spoczynek wśród swych ciasnych myśli, uśpienie w gnuśności! Oh, nie oskarżajmy naszych ministrów bardziej niż siebie samych: kimkolwiek jesteśmy, wzdychamy potajemnie do status quo naszych utopii. Ale boska siła wciąga nas wszystkich w ten sam wir; a pogląd każdego z nas jest jak tchnienie nieskończonego umysłu, który pędzi okręt ludzkości po oceanie wieków. 499. b) Wszystkie społeczeństwa, jakie ukazały się na ziemi, stworzyły pewien porządek, jakiś system administrowania i rządzenia. Był porządek u Kreteńczyków, tych pederastycznych komunistów, „leniwych brzuchów" i „niegodziwych bydląt", jak mówił Apostoł. Republika ich wydała się tak piękna Likurgowi, że wziął ją za wzór dla swojej. Był też porządek w tej Sparcie, którą Platon udoskonalił w utopii, a której mieszkańcy równie dzielni, silni i wstrzemięźliwi jak pierwsi Rzymianie nie potrafili ani podporządkować sobie i scentralizować Grecji, ani zachować własnych cnót. Rząd samego papieża jest uporządkowany, a to na podstawie jałmużny, w oczekiwaniu na śmierć z nędzy i głupoty. Nigdy w żadnym kraju nie było zupełnego braku porządku; obraz zaś naszej centralizacji, równowagi władz i hierarchii administracyjnej jest na pewno godny podziwu; mówię to z większą szczerością, niż może ktoś przypuszczać. Dlaczego więc u dawnych ludów społeczeństwo, zamiast rozwijać się stale, ginęło? Dlaczego cierpi ono jeszcze w czasach współczesnych? Dlaczego nie sądzi-
my, że jesteśmy u kresu rewolucji? Jeśli nie dlatego, że porządek społeczny był zawsze nienaturalny, że zarówno u starożytnych, jak i u nas system polityczny był zawsze dziełem sztuki, nie zaś nauki, że cywilizacja nasza oparta jest na przesądzie, a nie na właściwych człowiekowi prawach, jeżeli nie z tych powodów, to dlaczego? Społeczeństwa religijne opierały się na symbolu; społeczeństwa wojujące zorganizowane były dla podbojów; społeczeństwa komunistyczne były zaprzeczeniem wolności indywidualnej; społeczeństwa arystokratyczne — zaprzeczeniem równości cywilnej; społeczeństwa hierarchiczne oparte były na przewadze kapitału i pogardzie dla pracy — były to układy sztuczne (§§ 232, 233), a w konsekwencji systemy nienormalne i przejściowe. 500. Poza religią i wojną, poza wspólnotą i nierównością jest jeszcze jedna nieprawidłowość społeczna, której nie możemy pominąć milczeniem: mam na myśli trybunały karne. Instytucje powołane w celu represji są podobnie jak zbrodnie i występki, które czynią je czymś koniecznym i usprawiedliwionym, zorganizowane w sposób sztuczny i są faktami przeznaczonymi do obalenia lub raczej faktami przemijającymi: dowodzi nam tego teoria faktów nienormalnych (§§ 308—311). Dramat sądowy w takiej postaci, w jakiej rozgrywa się przed naszymi oczami obecnie, po długim szeregu udoskonaleń i reform, z których większość pozostawia wiele do życzenia, rozpada się w naturalny sposób na dwie główne części; dochodzenie w ścisłym tego słowa znaczeniu i rozprawę. Jeśli dodamy do tego karę, otrzy-
mamy prawdziwą trylogię w guście tragedii greckich. Aktorami tego dramatu w kolejności ukazywania się na scenie są: 1) Komisarz policji, zewnętrzny organ prokuratury, którego zadaniem jest czuwać nad porządkiem w mieście, nad spoczynkiem i bezpieczeństwem mieszkańców: oko i ucho sprawiedliwości. 2) Prokurator królewski, sądowy organ czucia pobudzany przez skargę publiczną lub raport komisarza policji. 3) Sędzia śledczy, który wskutek zawiadomienia lub żądania prokuratora królewskiego prowadzi postępowanie w celu stwierdzenia przestępstwa, aresztuje oskarżonego, przesłuchuje świadków i przedsiębierze wszelkie środki ostrożności stosownie do natury przestępstwa i ciężaru poszlak. 4) Izba Rady i Izba Oskarżeń, których zadaniem jest wydawanie orzeczenia w sprawie raportu sędziego śledczego oraz zarządzenie zwolnienia podejrzanego lub postawienia go w stan oskarżenia. 5) Świadkowie. 6) Publiczność w rozprawach uroczystych. 7) Oskarżony. 8) Prokurator i Adwokat. 9) Ława przysięgłych. 10) Sędzia. Od tej pory zaczyna się okres pokutny ze swoim korowodem dozorców więziennych i katów; potem, ale tylko dla niewielkiej liczby wybranych — łaska i rehabilitacja. Wszystkie te role nie są jeszcze zarysowane tak wyraźnie, jak mogłyby być i jak tego wymaga szybka, życzliwa, ale surowa sprawiedliwość; tak więc sędzia śledczy jest z jednej strony zanadto zależny od prokuratury, z drugiej zaś — korzysta z nadmiaru samowoli bez żadnej odpowiedzialności; Izba Rady i Izba Oskarżeń są niczym nie usprawiedliwionym zdwojeniem władzy, która powinna by być jedna. Pomimo tych i kil-
ku innych wad, które znikną z czasem, postępowanie karne we Francji jest najlepiej i najkompletniej zorganizowane ze wszystkich władz. Ale smutny to przedmiot dumy! Ta mistrzowsko zorganizowana instytucja jest tylko anomalią, która przemawia przeciwko społeczeństwu zdolnemu do zorganizowania zemsty, ale nie zdolnemu do zorganizowania pracy. 501. Jeśli zbadamy istotę tych rozmaitych ról, które składają się na dramat sądowy, i jeśli porównamy je ze sobą, to odkryjemy, sprowadzając je do ich najprostszego wyrazu, że przedstawiają władze duchowe w naturalnym porządku ich przejawiania się. Komisarz policji Prokurator królewski Sędzia śledczy Izba Rady i Izba OskarżeńŚwiadkowie Publiczność Oskarżony Prokurator Adwokat Ława przysięgłych Sędzia - narządy zmysłowe - Sensorium commune, umysł wewnętrzny - Uwaga, porównanie,
refleksje - Sądzenie - Pamięć - Wyobraźnia - Wola - Świadomość społeczna, - która oskarża - Świadomość podejrzanego, który się broni - Wolność - Rozum Dramat sądowy jest uroczystym przedstawieniem walki wewnętrznej, w której akt Woli, skazany przez Zmysły, dostrzeżony przez Wrażenie, badany przez Refleksję, oceniany przez Sądzenie, zachowany w Pamięci, przedstawiony w Wyobraźni, pozwany jest przez Świadomość, która oskarża się i broni zarazem przed trybunałem Wolności, i następnie skazany jest lub uniewinniony przez Rozum. „Kara" i „łaska", następujące po skazaniu, odpowiadają najdawniejszym i najbardziej zakorzenionym w duszy człowieka przesądom, jakimi są „Piekło" i „Raj". W ten sposób ta olbrzymia praca cywilizacji, zaledwie wśród nas zakończona, ten mistrzowski podział urzędów, ta piękna organizacja sprawiedliwości, wszystko to w ostatecznej analizie okazuje się tylko demonstracją procesu psychicznego, którego zasięg stanowią władze psychiczne, a osią jest wola. I podczas gdy kler ukonstytuował się wedle porządku zaczerpniętego z królestwa zwierząt i roślin (§ 284), armia wedle porządku arytmetycznego, podczas gdy Fourier organi-
zuje swoich robotników wedle kombinacji muzycznych — instytucje sądowe dążą w swoim rozwoju do układania się wedle porządku naszych władz duchowych. Historia postępowania karnego, jego formy, jego organa i jego konsekwencje mogłyby dostarczyć materiału do olbrzymiego dzieła, które sięgałoby do najgłębszych zagadnień religii i moralności, a które mimo istnienia olbrzymiej masy publikacji dotyczących tych tematów zasłużyłoby jeszcze na miano nowego zarówno w treści, jak i w formie. § IV Perturbacje społeczne spowodowane przez pogwałcenie praw ekonomicznych. Podział władzy przez rozbicie 502. Jeśli pominiemy drobne modyfikacje spowodowane charakterem klimatu, specjalnością produktów i tradycjami, mamy jedno tylko prawo organizacji pracy: prawo podziału. Wszędzie tam, gdzie nie zauważono tego prawa, gdzie nie mógł się urzeczywistnić naturalny porządek pracy, powstawał porządek sztuczny: toteż widzieliśmy narody zatrzymane w rozwoju wskutek rachityzmu ustrojowego, narody podlegające cierpieniom wewnętrznym i gwałtownym wstrząsom, w których dochodziło do dezorganizacji i w końcu do śmierci.
Dlatego też ekonomia polityczna, przez którą rozumiem tu organizację pracy i rządy społeczeństw, nie jest bynajmniej sztuką, lecz prawdziwą nauką. Sztuką bowiem jest tylko to, co polega na naśladowaniu, na sztucznym ułożeniu, na przeniesieniu porządku z jednej natury do drugiej; nauką zaś jest to, co obejmuje wszystkie stosunki przedmiotu wewnętrznie uporządkowanego i rządzonego przez prawa specyficzne. Od tej chwili historia jest wyjaśniona; przedtem nie była wyjaśniona, gdyż mogła ją wyjaśnić tylko ekonomia polityczna: potrzebna była nowa nauka, aby odkryć tajemnice rozwoju społecznego. 503. Od najdawniejszych czasów pewne społeczeństwa konstytuowały się w sposób sztuczny, inne zaś, chociaż odkryły naturalną zasadę uporządkowania, stosowały ją jednak w sposób niedostateczny i błędny; stąd rozmaitość ich losów. Mojżesz, który, jak się zdawało, kierował się głównie odrazą do kast i wschodniego despotyzmu, ustanowił równość wobec prawa, wolność wytwórczości i do pewnego stopnia zabezpieczenie pracy i własności. Pod względem produkcji i rozdziału bogactw prawodawstwo jego było może najdoskonalsze w świecie starożytnym. Praca, która w Grecji i Italii uważana była za hańbę i pozostawiona niewolnikom, u Hebrajczyków była podstawą majątku publicznego i źródłem dobrobytu obywateli. Na nieszczęście reformator nie stworzył żadnej organizacji politycznej. Brak było centralizacji, chyba że chcielibyśmy nazwać tym słowem wspólność chwiejnego kultu i przywilej kapłański lewitów; tak samo można by uważać, że dzisiejsza Euro-
pa jest scentralizowana, ponieważ wszyscy jej mieszkańcy otrzymują chrzest w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. Nie było podziału władz: zgromadzenia miejskie asystowały przy umowach, wysłuchiwały skarg, sprawowały sądy; guasż-demokracja kierowana była przez księży: nie było śladu administracji. Takie, można powiedzieć, bezgłowe społeczeństwo nie mogło żyć, lud więc obok swojej teokracji stworzył władzę królewską; były więc dwie, trzy władze zamiast jednej. Następnie nieszczęśliwy los chciał, żeby królowie nie potrafili ani opanować, ani wytępić kapłaństwa, ani podzielić własnej władzy. Stali się despotami. Znamy smutny koniec tego ludu, którego początki były tak pomyślne i który zdawał się przez chwilę kryć w swoim łonie losy świata. 504. Przyczyną upadku była więc u Żydów samowola kapłaństwa, teokracja: w Sparcie przyczyną tą była wspólnota. W końcowym okresie wolności greckiej jeden ze spartańskich królów podjął dzieło ożywienia instytucji Likurga i trzeba mu oddać sprawiedliwość, że nieszczęśnik świecił przykładem. Agis, podobnie jak wszystkie wsteczne umysły, przypisywał upadek obyczajów i republiki zanikowi starych instytucji: nie podejrzewał, że to te instytucje właśnie sfałszowały idee, zdeprawowały moralność, rozluźniły więź polityczną i przez swoje skryte, ale nieustanne oddziaływanie doprowadziły do tego opłakanego stanu rzeczy. Iluż pochwałami obsypano bez zastanowienia prawodawcę Sparty! I cóż, okazało się, że niepodzielna gerontokracja ustanowiona przez Likurga uległa zmianom zaraz po
śmierci swego twórcy, że była nie do zniesienia dla wszystkich ludzi obdarzonych inteligencją i że skrępowane w swym działaniu wolne jednostki uciekały z ojczyzny, w której nie mogły żyć. Pauzaniasz, Lizander, Agesilaos trzymali się, o ile tylko mogli, z daleka od Lacedemonii: wojna stała się dla nich środkiem wyzwolenia, tak jak w Rzymie była środkiem istnienia dla proletariatu. Zakaz działania i samodzielnego istnienia prowadził do tyranii i dezercji, zalecenie bezinteresowności wytwarzało skąpców, zalecenie braterstwa — egoistów; i kiedy wreszcie Sparta ogołocona została ze swych sztucznych obyczajów, okazała się pozbawiona wszelkich obyczajów, wszelkich praw, wszelkich instytucji i idei. Sparta była martwa jeszcze przed rozwiązaniem Związku Ateńskiego i zanim jeszcze Grecja stała się prowincją rzymską. 505. Pierwsze wieki po ustanowieniu instytucji olimpiad były, jak się zdaje, epoką demokratycznego rozdrobnienia i wspólnot. Instytut Pitagorasa, który o mało nie zawładnął w ciągu kilku lat całą Wielką Grecją, zniknął pewnego dnia w zawierusze. Mówiło się, że sprawił to spisek bogaczy, których przepych i namiętności nie mogły ścierpieć stałej kontroli surowego reformatora. Żli nie powstają przeciwko dobrym bez powodu, a przynajmniej bez pretekstu. Podejrzewam, że prawdziwą przyczyną katastrofy były otwarcie i nieostrożnie ogłoszone plany propagandy, którą zamierzano objąć cały świat. Instytucje Pitagorasa skończyły tak jak instytucje jezuitów: każda nowa wspólnota, która jest dość potężna, aby odegrać rolę polityczną, budzi antypatię mas i wcześniej czy później niszczą ją
przemożne siły wolności. Wydaje się, że dla wolnego państwa bliskość wspólnoty jest bliskością śmierci. Człowiek zgadza się odpowiadać za swoje czyny, byleby pozostał panem swojej woli: odbierzcie człowiekowi myśl i świadomość, a wspólnota stanie się regułą rodzaju ludzkiego. 506. O żałosne oznaki zawistnej wolności! Człowiek mógł odrzucić nawet samo stowarzyszenie: próbowano okropnego systemu, jak gdyby doświadczenie to było konieczne dla wykazania praw ekonomicznych; w niektórych krajach istnieje on jeszcze dotychczas. Feudalizm ciążył na Europie przez dziesiątki wieków i wszędzie pozostawił niezatarte ślady. 507. W dawnej Germanii ziemia nie była bynajmniej przedmiotem własności: każda rodzina zaorywała i obsiewała każdego roku pewną część terenu; następnie, po zbiorach, ziemia znów stawała się wspólna; rolnictwo nie wymagało ani posiadania, ani własności. Zresztą wszyscy ludzie byli równi, wolni i suwerenni. Ale po zdobyciu prowincji rzymskich barbarowie odstąpili od zwyczaju rocznej eksploatacji i podzielili opanowane terytorium: ziemie uznane za łup zostały tak jak ruchomości, cenne tkaniny, srebro i klejnoty rozlosowane, i z tego podziału zrodziły się alodia, stanowiące swobodną własność, niezależną, osobistą, absolutną, nietykalną. Mógłby się ktoś zapytać, dlaczego ci sami ludzie, którzy w swojej własnej ojczyźnie nie tolerowali żadnego przywłaszczania ziemi, zarzucili tak szybko zwyczaj, który dawał im najpewniejszą gwarancję równości i niezależności. Może należy dopatrywać się w tym
wydarzeniu tylko przełomu psychologicznego: podbój cesarstwa, kładąc kres grecko-rzymskiej cywilizacji, sprawił jednocześnie, że barbarowie osiągnęli wiek męski i wyszli ze stanu koczowniczego. Rzeczywiście od tego momentu zanika u nich szczep, aby ustąpić miejsca człowiekowi: kiedy obudziła się żądza łupów rzymskich, zaczyna się wytwarzać w tych bandach, w których dotychczas nie istniały imiona własne, indywidualny charakter. Własność alodialna powstała samorzutnie jak gdyby wskutek ogólnej milczącej umowy; nie potrzeba było do tego ani obrad, ani uchwał. Każdego nęcił łup i każdy rad był mieć w nim swój udział i posiadać z wyłączeniem innych część, która mu przypadła. Nikt nie wnosił protestów: ziemia, którą dzielono, była ziemią wroga; wydawało się, że własność tego, co pochodziło od wroga, jest dozwolona. A zresztą, kto spośród Rzymian czy barbarów w Kościele czy na forum potrafiłby przewidzieć rzeczy tak odległe? 508. W konsekwencji podziału ziem i zgodnie z germańskim poczuciem równości wolny człowiek był panem i władcą swego majątku, sprawował władzę i sądy nad wszystkim, co do niego należało: ruchomościami i nieruchomościami, ludźmi i zwierzętami. Własność wolnych wojowników, czyli własność alodialna, obejmowała prawo' sądzenia i karania, prawo rozkazu chwycenia za broń i poprowadzenia na wojnę, prawo nadzoru, pracy, koncesji i prawo martwej ręki29. Wolny człowiek w swoim alodialnym majątku mógł się uważać, i był rzeczywiście królem, administratorem i sędzią, jedynym i wyłącznym przedsiębiorcą. Jeśli chodzi o zatargi pomiędzy wolnymi ludźmi oraz
sprawy dotyczące ogółu, wszystkie takie zagadnienia były decydowane na „wielkich sesjach" przez naród zgromadzony pod przewodnictwem księcia lub jego namiestnika. Sprawy prywatne załatwiano polubownie na podstawie wyroków arbitra lub ordaliów30; decyzje w sprawach publicznych podejmowane były przez aklamację lub większością głosów. W ten sposób owe sesje były uroczystym uznaniem wszystkich tych pojedynczych godności królewskich, publicznym wyrazem czci oddanej równości. Tylu było książąt, ilu wojowników; tylu władców suwerennych, ile majątków alodialnych. Nie było między nimi żadnej różnicy uprawnień i kompetencji, co najwyżej pewne nierówności w wielkości dóbr, zależnie od stopnia, jaki zajmował wojownik; nie było podziału władz, ponieważ każdy wolny człowiek miał sam wszystkie władze i wszystkie uprawnienia. Ktokolwiek poza nim zajmował się na jego ziemi jakąś sztuką czy rzemiosłem, musiał pracować na mocy udzielonej przez niego koncesji, i zarówno osoba tego człowieka, jak i produkt należały całkowicie do właściciela. „Własność rzeczy, mówi Kodeks Cywilny, czy to ruchomości, czy nieruchomości, daje prawo do wszystkiego, co ta rzecz wytwarza, do wszystkiego, co się do niej przyłącza dodatkowo w sposób naturalny czy też sztuczny" (art. 346). Prawo feudalne nie było niczym innym jak szerokim zastosowaniem tej zasady Kodeksu Napoleona. 509. Rozumie się, że gdyby podobne społeczeństwo przeczuwało najwyższy stopień wolności i niezależności, jaki człowiek miał osiągnąć, społeczeństwo takie nie byłoby trwało. Stosunki wynikające z użytkowania,
mieszkania i sąsiedztwa, aczkolwiek mniej skomplikowane niż stosunki wynikające z pracy i handlu, musiały z konieczności wywoływać spory, których sądownictwo germańskie nie potrafiło rozstrzygnąć, zwłaszcza wobec zasady wyłączności i nietolerancji, którą ustanowiła własność alodialna. Sama walka sądowa, ratio ultima barbarów, nie zawsze wystarczała do przecięcia sporów; zwyciężeni zachowywali nienawiść; krewni, przyjaciele i towarzysze broni stron brali sprawę na siebie: a ponieważ podstawowym prawem wolnego wojownika, ahrimana, tak jak i władców konstytucyjnych, było zawieranie pokoju i wypowiadanie wojny, rozpoczyna się wśród tych wolnych ludzi dzieło wzajemnego wytępiania i ujarzmiania, które doprowadza w końcu do zupełnego przekształcenia ich warunków. Podczas gdy pierwotnie wszyscy ahrimanowie byli równi, to waśnie doprowadziły do tego, że nastąpił wśród nich podział na wasali i zwierzchników lennych, poczynając od zwykłego właściciela majątku alodialnego aż do króla Francji i cesarza, którzy stali najwyżej w tej hierarchii. W ten sposób majątki alodialne nie zostały, ściśle mówiąc, zniesione, ale podporządkowane jedne drugim. Jednak wobec tego, że wojna była w owych czasach jedynym rzemiosłem, ambicja germańska kierowała się bardziej ku człowiekowi niż ku własności; ponieważ system zwierzchnictwa lennego miał na celu głównie zapewnienie hrabiemu, markizowi czy baronowi pomocy w wyprawach wojennych ze strony licznych wasali, majątki alodialne nie zostały początkowo obciążone na rzecz zwierzchników; właściciele sprawowali w nich
nadal pełną władzę i wymiar sprawiedliwości i obowiązani byli tylko do składania hołdu swojemu zwierzchnikowi oraz podlegali prawu do wezwania, które przysługiwało nawet najdrobniejszym lennikom. Sprawowanie całkowitej władzy cywilnej, politycznej, administracyjnej i sądowniczej, a nawet sprawy rolnictwa i rzemiosła, słowem: pełna władza zwierzchnia była w sposób tak istotny związana z własnością lenną, że wyprowadzano stąd następujący aksjomat prawny: Concesso, castro, censetur concessa juridictio. 510. Nie uchwycił tego Loyseau31, który posiadał zresztą olbrzymią wiedzę w sprawach dotyczących początków instytucji senioratu. „Księciu, markizowi, hrabiemu, wicehrabiemu, baronowi i kasztelanowi prawo wymiaru sprawiedliwości przysługuje z natury rzeczy; ale zwykłym lennikom przysługuje ono tylko na podstawie przyzwolenia lub uzurpacji. Lenno i wymiar sprawiedliwości nie mają ze sobą nic wspólnego". To twierdzenie Loyseau ujmuje system feudalny opacznie. Lenno wywodzi się w sposób nieuchronny z własności alodialnej, to znaczy wolnej i suwerennej, a więc wyposażonej przez swą własną naturę w prawo wymiaru sprawiedliwości. Prawdą jest, że wszelkie zwierzchnictwo było lennem, nawet korona Francji: skądże by wielcy lennicy czerpali swój przywilej? Lecz dobra alodialne pożerały jedne drugie; zapomniano o prawdziwej naturze i pochodzeniu wszelkiego lenna i doszło do tego, że sądzono, iż każde drobne lenno sąsiadujące z większym musi być tym samym od niego zależne. Jednakże zależność i podporządkowanie, które zaprowadziła wśród właścicieli majątków alodialnych
wojna, nie miały same przez się mocy odebrania własności lennej jej pierwotnych atrybutów; jeśli więc potem hrabia udzielając, a właściwie zwracając lenno dołączał do niego prawo wymiaru sprawiedliwości, to w gruncie rzeczy nie nadawał tego prawa, a tylko je restytuował. 511. Zresztą z punktu widzenia zagadnienia, które nas interesuje, nie jest sprawą ważną, czy własność alodialna zgodnie z obyczajami germańskimi była od początku i miała pozostać wolna, czy też zgodnie z feudalnym zwyczajem była ona zależna od innej własności; nie zmienia to charakteru faktów. Tak jak sądownictwo książęce płynęło z dobrowolnego lub wymuszonego nadania króla Francji, któremu prawoznawcy przypisywali od początku całą władzę w zakresie wymiaru sprawiedliwości, tak samo sądownictwo wiejskie było rzeczywistą lub fikcyjną cząstką oderwaną od sądownictwa książęcego: sprawą zasadniczą jest to, że przyznanie lenna pociągało za sobą zawsze przyznanie władzy, a stąd wyniknął szczególnego rodzaju podział władzy. O ile dziś władca powierza jednemu zadanie sądzenia, drugiemu władzę administracyjną, trzeciemu godność admirała, czwartemu roboty publiczne, innemu jeszcze finanse itd., i każdemu przyznaje uposażenie, to wielki pan feudalny przyznawał swoim baronom i ich spadkobiercom hrabstwa, księstwa i margrabstwa ma wieczystą i nieodwołalną własność w zamian za czynsz w ludziach, a niekiedy w pieniądzach; ci z kolei przyznawali wicehrabstwa, kasztelanie i dobra lenne dalej; ostatni w tym łańcuchu miał tyle samo funkcji i uprawnień z tytułu zwierzchnictwa lennego co sam
król. Te proste i harde umysły uważały wojnę za jedyne zajęcie godne siebie i nie znały innej przewagi poza przewagą broni ani innych urzędów poza zarządzaniem swoimi sprawami domowymi (to znaczy pracą swoich niewolników, egzekwowaniem swoich uprawnień zwierzchniczych, kosztów sądowych, grzywien i konfiskat). Gdy długotrwałe spory uzależniły jedne dobra od drugich, nastąpiło całkowite rozdrobnienie władzy, ale nie podział rzeczowy. Gdy Karol Wielki ustanowił urzędników, którzy mieli w jego imieniu sprawować sądy w jego wielkim imperium, rozstrzygać spory i osądzać przestępstwa w każdej miejscowości — było to zapowiedzią prawidłowego podziału władz. Lecz ci królewscy urzędnicy (missi dominici) faktycznie mogli sprawować swoje funkcje dopiero wtedy, kiedy stali się panami lennymi w wyznaczonych sobie miejscach i zaczęli sprzedawać lenna i kompetencje sądowe. Zadanie wymierzania sprawiedliwości łączyło się dla nich z panowaniem i własnością. Wysiłki władcy nie potrafiły zapobiec uzurpacjom; wkrótce też wskutek nieudolności jego następców, którzy zupełnie nie rozumieli prawidłowego podziału władz, uzurpacje te uprawomocniły się przez przedawnienie. 512. Zwiększające się ciągle rozdrobnienie sprawiało, że powstawały tysiące okręgów sądowych, zachodzących jedne na drugie niczym gałęzie drzewa genealogicznego: lecz wielcy panowie feudalni stopniowo rezerwowali dla siebie prawo rozpatrywania i sądzenia w ostatniej instancji wszystkich spraw, a jednocześnie trybunały królewskie, seneszalowie i sejmy dążyły na
wyścigi do niezależności; ten konflikt uzurpacji zrodził nie znaną w starożytności instytucję, która została później zachowana — sądy apelacyjne, hierarchię trybunałów i w końcu centralizację. Lecz wówczas jeszcze ujemne strony głuszyły strony dodatnie: „Ci, którym hrabiowie, wicehrabiowie i kasztelanowie powierzyli wymiar sprawiedliwości — mówi Loyseau — nie zadowolili się tym, że mieli w rękach całe sądownictwo, i dążyli do zdobycia prawa sądu wyższej instancji, takiego jakie przysługiwało ich zwierzchnikom, inne zaś sądy odstępowali stojącym niżej od siebie. Ci z kolei odstępowali je znowu dalej, i tak to szło niemal w nieskończoność. W rezultacie bywało tak, że w niektórych miejscowościach istniały nawet cztery szczeble w sądownictwie sprawowanym przez panów feudalnych i trzeba było przechodzić przez sześć instancji dla otrzymania wyroku. Tak na przykład w hrabstwie Dunois sąd Rameau odsyłał sprawę do Prepalteau, Prepalteau do Montigny, Montigny do Chateaudun, Chateaudun do Blois, a Blois do sejmu: w ten sposób procesy żyły tak długo jak ludzie". 513. Czymże więc jest ustrój feudalny? „Jest to — odpowiada Filangieri — rodzaj ustroju, w którym państwo podzielone jest na wiele małych państw, a władza na wiele władz... w którym wykonywanie władzy wcale nie jest rozdzielone, tylko sama władza jest rozbita i odstępowana; jest to sposób rządzenia, który zrywa więź społeczną, zamiast ją zacieśniać, który daje ludowi wielu tyranów zamiast jednego króla; zamiast powstrzymywać monarchę przed czynieniem zła, mnoży on wokół niego przeszkody w czynie-
niu dobra; między księciem a ludem formuje potężny zastęp ludzi, którzy zajęci są stale przywłaszczaniem sobie praw jednych i gnębieniem drugich; liczna arystokracja dzieli między sobą despotyczną władzę. W ten właśnie sposób powstaje zależna monarchia bez prężności ustroju monarchicznego i republikański nieład bez republikańskiej wolności: oto są cechy charakterystyczne ustroju feudalnego". Nie ma w tym obrazie ani jednego rysu, którego nie można by było odnaleźć dziś jeszcze w najbardziej postępowym kraju Europy. Jako system polityczny feudalizm upadł wskutek zjednoczonych wysiłków komun i królów, ale w administracji, w przemyśle, w sądownictwie, w oświeceniu publicznym, w armii ciągle nas jeszcze przytłacza. 514. Feudalizm został osądzony: prace współczesne wykazały gruntownie jego błędy i jego niemożliwość. Trzeba jednak oddać należną cześć Ludzkości i powiedzieć, że ten okropny system miał swoją rację bytu i swoje opatrznościowe przeznaczenie, choć nie polegały one na tym, co sądziły rządy na ten temat i co głosiły przesądy religijne. Feudalizm był potężnym protestem przeciwko zakusom klasztornym, wspomaganym przez księży i wszechpotęgę papieską, które w średniowieczu groziły zagładą cywilizacji, rodziny, wolności. Feudalizm przeciwstawił się katolickiemu monarchizmowi, tak jak niegdyś demokracja grecka przeciwstawiła się komunizmowi Likurga i Pitagorasa; zastąpił monarchiczną koncentrację nową zasadą, centralizacją; zanim pod naciskiem zjednoczonych wysiłków władzy królewskiej i przemysłu wyzionął ducha, przygotował tę wspa-
niałą syntezę, którą zapoczątkowała rewolucja z roku 1789 i która nie przestała rozwijać się mimo błędów ludu, tchórzostwa burżuazji i zdrad rządzących. 515. Oto synoptyczny obraz głównych form naiwnych i sztucznych sposobów rządzenia w logicznym porządku ich przejawiania się:
Oś albo Centrum
1.
Teza
2.
Druga strona
3.
Antyteza
4.
Druga strona
5.
Synteza
6.
Stowarzyszenie Szczep: brak przemysłu, brak podziału Wspólnota A. Monarchia B. Demokracja Feudalizm Równość, koordynacja Teokracja i arystokracja, rządy kasty kapłańskiej
i szlacheckiej są odmianami antytezy. Po wyjściu z okresu nieorganicznego siła kolektywna i solidarność ukazują się najpierw we Wspólnocie; następnie jedność początkowa pracy i jej prawo podziału występują w Monarchii, i wraz z wolnością w Demokracji; centralizacja przejawia się następnie w Feudalizmie; w końcu elementy te układają się harmonijnie w Równości. §V Ewolucja praw ekonomicznych; stopniowe konstytuowanie się społeczeństwa 516. Dotychczas proces organizacji zamykał się w sferze politycznej, administracyjnej i sądowniczej i ograniczał się do dwóch pierwszych praw pracy, podziału i specyfikacji (§§ 400—408). Pozostaje nam jeszcze pokazać, jak obejmuje on stopniowo naukę, przemysł, handel i rolnictwo i wytwarza swoje dwa ostatnie prawa: syntezę i odpowiedzialność. Widzieliśmy, że rządy królewskie, zasada jedności i koncentracji, przejawiały się początkowo w łonie szczepu, podporządkowywały kasty i próbowały podzielić się i rozłożyć na specjalne podległe sobie organa. Potem antyteza tej zasady — wolność indywidualna, ukazała się nam w demokracji, krocząc poprzez równość polityczną i konkurencję przemysłową ku zrównaniu funkcji. W końcu wspomnieliśmy o pewnych odśrodkowych formach stowarzyszenia, takich jak wspólnota
i feudalizm, i pokazaliśmy, że w tych dwóch nieprawidłowych formach tkwi uświęcenie nieśmiertelnych zasad: 1) kolektywnej siły i solidarności, którą ona obejmuje; 2) osobowości pracującego i małżeństwa, które jest jej wyrazem; 3) centralizacji lub koordynacji ciągów produkcyjnych. Jednocześnie przez krótką analizę funkcji księdza, żołnierza i sędziego dokonaliśmy wstępu do wielkiego dzieła naszej ostatecznej organizacji, która musi wyniknąć z zastosowania diakrytycznych praw ekonomii do każdej po kolei funkcji albo jednostki społecznej. 517. Synteza dzieła i odpowiedzialność pracującego związane są ze sobą tak, jak to, co uwarunkowane, związane jest z warunkiem (§§ 443—445); ich wspólnym wyrazem jest płaca; pojawiają się one w historii jednocześnie. Warto zatrzymać się nad sposobem ich pojawienia się. W monarchii uważa się, że każda funkcja należy pierwotnie wyłącznie do króla (§ 511), od którego pochodzi ona jako od swego źródła. Sądownictwo, handel, rolnictwo, wojna i żeglarstwo, kopalnie i rzeczy bezpańskie stanowią własność króla. — W Egipcie król jest jedynym właścicielem ziemi, którą wydzierżawia swym poddanym za czynsz; Salomon osobiście wymierza sprawiedliwość, tak jak Karol Wielki i wszyscy baronowie; konsulowie rzymscy byli sędziami, generałami, administratorami i kapłanami. Chlodwig i jego następcy nie gardzili funkcją kata. Cesarz Chin podczas uroczystych świąt własnoręcznie wytyczał miedzę: powiadano, że było to publiczne oddanie czci rolnictwu pod ojcowski-
mi rządami. Czy nie było to raczej uroczyste przypomnienie o własności cesarskiej?... Tak więc początkowo książę reprezentuje coś więcej niż Suwerena, czyli Człowieka zbiorowego, lud: jest on bowiem osobiście, prawnie i faktycznie jedynym właścicielem i jedynym producentem. Ponieważ królewskie prawo własności rozciąga się na wszystko i nie podlega utracie przez przedawnienie, nikt nie może nabyć własności ani przez umowę, ani przez pracę, ani w jakikolwiek inny sposób. Byłby on bowiem wówczas królem obok króla, to znaczy konkurentem lub uzurpatorem. Uniwersalność prawa królewskiego nie istniała początkowo w zupełnie ścisłym sensie: trzeba było długiej pracy społeczeństwa, pod najbardziej absolutystycznymi rządami, aby dorzucić do zasady monarchicznej wszystkie jej konsekwencje. Niemniej jednak zasada ta implikowała absolutną władzę nad dobrami i ludźmi, i wszędzie, gdzie dopuszczono do jej swobodnego rozwoju, doprowadzała do uniwersalnego przywłaszczenia. — Nie jest zresztą ważne to, że monarchia i demokracja nigdy nie ukonstytuowały się w swej czystej formie; jest nawet rzeczą pewną, że jedna i druga miały zawsze przymieszki obcych elementów: zadaniem nauki jest przede wszystkim określić to, co jest właściwe i istotne dla każdej z nich. 518. Z tych dyspozycji ustroju monarchicznego wynika różnica pomiędzy stanem przedstawiciela królewskiego a stanem urzędnika republikańskiego. Prawdę mówiąc, różnica ta dotyczy bardziej formy niż treści, ale wystarczyło to do pogłębienia rozbieżności między tymi dwiema formami rządów.
Jakikolwiek był, w zależności od czasu i miejsca, sposób rozdziału władzy królewskiej, wysłannik księcia, wykonujący za niego część władzy i otrzymujący w jego imieniu związane z tym korzyści, był w myśl poglądów monarchistycznych czynszownikiem króla, a w konsekwencji jego dłużnikiem. Tak więc za ziemię musiał płacić czynsz; dla uzyskania wymiaru sprawiedliwości (było to bardzo obfite źródło dochodów z uwagi na grzywny i konfiskaty) musiał opłacać listy królewskie; za podatek od soli płacił czynsz; dla uzyskania warsztatu rzemieślniczego musiał opłacać patent lub przywilej itd. W republice przeciwnie, urzędnik, zamieniając swój tytuł osoby prywatnej na tytuł osoby publicznej, nie płaci za to, lecz sam otrzymuje wynagrodzenie. Jakkolwiek te dwa systemy wynagradzania są przeciwstawne, to jednak, jeśli nie rozpatrujemy ich z prawnego punktu widzenia, są one dokładnie równoważne: tylko role są odwrócone. Bo niezależnie od tego, czy król przyznaje stanowisko żądając w zamian czynszu, czy też powierza funkcję za wynagrodzeniem, w obu wypadkach wspólne jest to, że funkcja jest użyteczną usługą, która to usługa musi być opłacona. Tylko w pierwszym wypadku sędzia królewski na własne ryzyko czerpie zyski z królewskiego sądu i płaci czynsz, w drugim natomiast — urzędnik reprezentuje władcę, który nie wyzbywa się władzy, i za to otrzymuje wynagrodzenie. Zauważmy jeszcze, że poglądy monarchistyczne przypisują wszelkiej funkcji społecznej zależność od korony; stąd tendencja mnożenia lenników w nieskończoność,
jako że zwiększenie liczby faworytów zwiększa sumę dochodów; tymczasem poglądy republikańskie uznają, że wszelka własność jest wolna od opłaty, że każdy ma prawo zajmować się wytwórczością i że wszyscy mają równe prawa, a wobec tego koszty służby publicznej pokrywane są ze składek, co wywołuje tendencję nieograniczonego redukowania funkcji. W ten sposób w monarchii wszystko jest oddawane w lenno i oczynszowane, w demokracji zaś wszystko jest wolne: płaca istnieje tylko dla urzędników i wyrobników; ponadto istotną cechą republikańskich urzędników jest ich odwoływalność. 519. Wady obydwu tych systemów są równe. Zasada monarchiczna doprowadza w końcu do odstąpienia władzy, niesubordynacji i rewolty, co niszczy centralizację i jedność, które stanowią cel wszelkiej monarchii. Demokracja ma tendencję do wytwarzania chaosu i rywalizacji, co sprzeczne jest z celem wszelkiego społeczeństwa. Zresztą pisarze wykazali już wady systemu sprzedawania urzędów, oczynszowywania podatków, przywilejów przemysłowych itp., tak samo jak wady usuwalności urzędników, konkurencji handlowej i braku centralizacji — wszystkie te zagadnienia są wyczerpane. 520. Widzimy więc, że problem organizacji społeczeństw zostaje sprowadzony po raz drugi (§ 408) do określenia płacy: cóż mówi historia w tej trudnej kwestii i czego dokonał dotychczas postęp ludzkości? Czy praktyka rządów będzie jeszcze raz zgodna ze wskazaniami teorii? Ponieważ w naturze wszelkiej istoty zorganizowanej leży unikanie tego, co jest dla niej szkodliwe, a przyswa-
janie tego, co sprzyja życiu, przeto między monarchią a demokracją zachodzi rodzaj wymiany. Dla zachowania siły kierowniczej i władzy rządzenia królowie przekształcili swych wysłanników feudalnych, którzy w większości zeszli już do rzędu indywidualnych właścicieli, w opłacanych urzędników (usuwalnych i nieusuwalnych) i uczynili ich odpowiedzialnymi; — demokracja przyjęła nieusuwalność i zrepublikanizowała wszystko, co wydawało się możliwe do zrepublikanizowania. W ten sposób od roku 1789, słynnego z ugody pomiędzy monarchią a demokracją, funkcje sądowe, które dawniej były przywłaszczane i wynagradzane przez zyski, stały się dobrem publicznym: uznano nieusuwalność urzędników sprawujących te funkcje i postanowiono wynagradzać ich ze skarbu państwa. Analogiczna rewolucja dokonała się w armii, a także w systemie oświaty: młodzi oficerowie nie kupowali już swoich patentów. Profesorowie uniwersytetów korzystali, podobnie jak sędziowie, z nieusuwalności; cała masa wszelkiego rodzaju urzędników, którzy podlegają pewnym warunkom przy awansowaniu i mają zabezpieczenia emerytalne, stanowi widoczny postęp w kierunku niezależności i równości. Wreszcie cywilna ustawa dotycząca kleru zapoczątkowała sekularyzację Kościoła. Plebania stała się własnością gminy, a ksiądz zaczął otrzymywać wynagrodzenie od Państwa. 521. Nieusuwalność urzędników jest w gruncie rzeczy naruszeniem zasady nieodstępowalności władzy zwierzchniej; ale w społeczeństwie o ustroju monarchicznym czy też w początkach demokracji jest to konieczna gwarancja niezależności i zabezpieczenia urzę-
du, postęp w kierunku centralizacji i równowagi władz. Kiedy jednak zapanuje już równość, nieusuwalność stanie się tylko prawem do pracy, prawem nie ulegającym przedawnieniu: można będzie przedłużać kadencje urzędnicze bez wyrządzania niesprawiedliwości wobec nabytych praw i utrzymywać funkcjonariuszy publicznych bez szkody dla regularności w usługach. Ileż trudności, które dziś są nie do rozwiązania, zniknie w obliczu równości płacy! 522. Jaki więc jest kierunek ruchu, który właśnie opisujemy? Ekonomia polityczna głosi, że praca jest prawem naturalnym, nie podlegającym przedawnieniu i odstępowaniu. — Wobec tego, odpowiada władca, powierzając pewną funkcję, dam funkcjonariuszowi odszkodowanie w postaci nieusuwalności i zapewnię mu dochód. Ale praca musi być użyteczna, żeby zasługiwała na płacę, dodaje nauka. — Doskonale, odpowiada rząd, podporządkuję funkcjonariuszy pewnym regułom, przepisom i uczynię ich odpowiedzialnymi za ich przestrzeganie. Jaki jest stosunek pracy do płacy? Ekonomia polityczna tego nie wie. Rząd zaś, nie przesądzając miary porównawczej usług, ogranicza się do równego wynagradzania urzędników tego samego stopnia, pełniących te same funkcje. 523. Lecz doniosły fakt przyłączenia do dziedziny publicznej pewnych funkcji, fakt, którego konsekwencją była nieusuwalność i odpowiedzialność funkcjonariuszy, odkrywa coś znacznie jeszcze głębszego. Czym się różnią funkcje (stałe lub przejściowe, w tej
chwili to nie jest ważne) już uspołecznione od funkcji nie uspołecznionych? Łatwo jest na to odpowiedzieć, ponieważ sprawa ta interesuje nas tylko z punktu widzenia praw ekonomicznych czy też warunków pracy. Funkcje uspołecznione wyróżniają się swym „doktrynalnym" charakterem, co pozwala poddawać kandydatów próbom zdolności, a wtajemniczonych przepisom i metodom. Nauki prawne, polityka, teologia i filozofia nie są niewątpliwie naukami ścisłymi: od czasów Talesa do Cousina, od Areopagu do Trybunału Kasacyjnego badania prawne są tylko mnemonicznym poznawaniem tradycyjnych szablonów; filozofia jest badaniem pozbawionym przedmiotu, które zatrzymuje się na odkryciu prawdy. Ale któż nie wie, że pod nazwą nauk prawnych, filozofii itd. kryły się zawsze najdonioślejsze dziedziny poznania; że w różnych okresach filozofowie i księża byli jedynymi uczonymi; że z ich szeregów wyszło wielu czołowych myślicieli; że dążyli oni stale do metody twórczej i absolutnego dowodu; że nawet dziś uprawianie tych rzekomych nauk wymaga pewnej erudycji, która zapładnia ducha i przygotowuje umysł do syntezy? Dzięki całokształtowi swoich badań, swoim nawykom logicznym, przedmiotowi swoich prac badawczych i wreszcie opinii, jaką mieli zawsze wśród pospólstwa, poszukiwacze sprawiedliwości, świętości i prawdy winni zajmować pierwsze miejsce w państwie i stać na czele szeregu funkcji społecznych. 524. Co mówi nam teoria (§§ 420—447)? Z jednej strony mówi nam ona, że drugim prawem pracy jest układ funkcji, to znaczy określenie funkcji
jako metafizycznej specjalności, słowem jako nauki; z drugiej strony — że o ile wyrazem odpowiedniości jest płaca, o tyle zasadą jej jest znajomość metod, filozofia zawodu albo, pozwolę sobie powiedzieć inaczej — transcendentalne wykształcenie pracującego. A więc tak jak ludzkość rozpoczyna od podziału władzy i wyodrębnienia funkcji zgodnie z pierwszym prawem pracy, tak samo dokonuje dzieła zrównoważonej koordynacji, nakładając na swe organa pieczęć nieusuwalności i zabezpieczenia społecznego, ponieważ wydają się one zapewniać spełnienie wymaganych warunków wysokiego wykształcenia oraz syntetycznej i odpowiedzialnej inteligencji. Nie badajmy więc wcale, czy protokoły dyplomatyczne i kodeksy postępowania cywilnego i karnego, przepisy rzeczników i notariuszy, logika Arystotelesa i kościelne księgi rytualne godne są porównania z metodami używanymi w naukach fizycznych i matematycznych, świadczącymi o wysokiej i dojrzałej inteligencji. Takie postawienie zagadnienia byłoby aż nadto niepoważne. Chodzi przecież o to, czy Ludzkość, rozpoczynając swoje dzieło organizacji przy pomocy wizjonerów i sofistów, postępowała zgodnie ze swoim prawem, chociaż jego stosowanie często ją zawodziło. 525. Otóż utrzymujemy, że proces cywilizacji, który stworzył początkowo kult, sprawiedliwość, państwo i jego liczne akcesoria, określany był nie tyle przez same te różne instytucje i funkcje, ile przez idee, które one reprezentowały, i nadzieje, które rodziły. — Numa, według Plutarcha, zajmował się klasyfikacją i porządkowaniem sztuk i zawodów; Ludwik Święty zorgani-
zował korporacje i nałożył im regulaminy; rozkwit republik włoskich i miast hanzeatyckich opierał się całkowicie na wolności i czci dla pracy; polityka mieszała się często w mniej lub bardziej brutalny sposób do spraw przemysłu i rolnictwa; Bonaparte mówił z uzasadnioną obawą: „Ludzie zupełnie nie znają się na handlu". Dlaczego więc przemysł, rolnictwo i handel, pomimo wysiłków pracujących i dobrej woli despotycznych władców, nie mogły się nigdy scentralizować, ukonstytuować w sposób zarazem demokratyczny i jednoczący, jeżeli nie dlatego, że nie zostały nigdy zaliczone do dziedziny tego, co intelektualne i idealne, aczkolwiek dawno już wyspecjalizowały się w równej mierze, a może nawet bardziej niż funkcje polityczne; jeżeli nie dlatego, że teolog widział w nich tylko materiał dla spraw sumienia, prawnik okazję do procesu, filozof praktykę niegodną swoich wysokich spekulacji; dlatego, że rolnik, rzemieślnik i kupiec uginali się od początku pod ciężarem tej potrójnej anatemy; dlatego wreszcie, że wolność, która musi ich wynieść do godności uczonych i artystów, funkcjonariuszy społecznych, do godności ludzkiej w końcu, zaledwie zaczęła się rodzić?... 526. Mówiliśmy o historii przeszłości: zaraz będziemy mówić o historii przyszłości. Wszechpotężna siła, podlegająca pewnym prawom, pcha nas po nieugiętej linii; rozpoczęta droga musi się skończyć, tak jak się zaczęła: świat się raczej zawali, niżby miało być inaczej. Ale pozostaje nam jeszcze ostatnie prawo procesu organizacji. Ekonomika polityczna mówi, że praca rozczłonkowana na fragmenty, praca monotonna, żmudna i odpychająca,
jest podstawą praktyki (§ 432). Trzeba zobaczyć, w jaki sposób ludzkość stosowała tę zasadę i jaka stąd płynie konsekwencja dla organizacji społeczeństw. 527. Kamieniem, o który potykają się pisarze zajmujący się sprawami ustrojowymi, skałą, z której wszyscy niemal spadali, jedni w piaski monarchii, inni w padół republiki, podczas gdy jeszcze inni zawracali aż na bagna teokracji i wspólnoty — są właśnie żmudne i odpychające funkcje. Rousseau, a jeszcze przed nim Platon nie wyobrażali sobie równości bez niewolnictwa jako podstawy. Była to idea starożytności. Można powiedzieć, że w oczach leniwego i gadatliwego Ateńczyka wszelka praca była odrażająca. W Atenach, które były ukoronowaniem cywilizacji greckiej, niewolnictwo dawało klasie wolnej wszystko: 400 tysięcy niewolników utrzymywało 20 tysięcy obywateli. Plebejanizm w Rzymie był traktowany tak samo lub prawie tak samo. Plebejusze, pozbawieni własności i zasobów, stale zadłużeni, mogli pokładać nadzieje tylko w rabunku; ich przeznaczeniem oraz koniecznością było wykonywanie pospolitych i haniebnych zawodów. Czym byli w istocie owi plebejusze? Minores gentes, mali ludzie, niższe rasy, jak mówi Vico. W okresie średniowiecza, aż do rewolucji, praca porzucona przez szlachtę i kler spadła na ludzi pańszczyźnianych, którzy stopniowo przekształcali się w plebejuszy, a następnie w bourgeois. Jednakże pamięć pierwotnego stanu pracujących uświęcona została przez Kościół zakazem zajmowania się w niedziele i święta „pracami służebnymi". Kościół w swoim sennym błogostanie zapomina o tym, że obecnie nie ma już ludności służebnej.
Wyjątek, który stanowią prace wolne, tak wydrążył przepis, że została z niego tylko skorupa. Chłop poddany należał do pana, obciążony był pańszczyzną i stanowił przedmiot nieprzenośnej własności; tak jak niewolnik i początkowo plebejusz był on capitis minor i nie liczył się w państwie jako głowa. 528. Dziś praca jest honorowana i nikomu nie przynosi wstydu; istnieje jednakże pewna liczba prac odpychających, cząstkowych, rozdzielanych skąpą ręką, prac, których wszyscy unikają, a które stały się jak gdyby nieodłącznym udziałem najliczniejszej i najbiedniejszej klasy — proletariatu. Dziewiętnastowieczny proletariusz jest przede wszystkim, powtarzam to, wykonawcą prac cząstkowych, pozbawionym rzemieślniczego fachu oraz inicjatywy; żyje z dnia na dzień i nie ma nawet prawa porozumiewania się z równymi sobie co do środków polepszenia swojej doli; dobrze, jeżeli pospolitość życia, do którego jest zmuszony, oraz polityczna izolacja nie zniszczą w nim doszczętnie poczucia dobra i uczciwości. Proletariusz jest więc czymś niższym w społeczeństwie. Wybitni pisarze opisali cierpienia tej nieszczęsnej kategorii ludzi, która pod nazwą niewolników, plebejuszy, ludności pańszczyźnianej i proletariatu występuje u wszystkich ludów i we wszystkich epokach historycznych: ukazali oni pocieszający fakt stopniowego wyzwalania proletariatu przez pracę i przepowiedzieli wygaśnięcie pauperyzmu i nierówności; lecz nikt, o ile wiemy, nie określił prawdziwych przyczyn tej anomalii, a zwłaszcza nie wyświetlił jej znaczenia.
529. Źródłem pauperyzmu jest brak równowagi pomiędzy produktem a pracą robotnika, to znaczy renta przejmowana przez próżnującego kapitalistę; teza ta została aż nadto obszernie udowodniona — opatrznościowym celem proletariatu jest określenie obowiązku młodego człowieka i warunków przyjęcia go w poczet obywateli. Jeżeli historia jest rozciągającym się w czasie obrazem zbiorowego organizmu, to niewolnik, plebejusz, chłop pańszczyźniany, proletariusz są symbolem obywatela „mniejszego", „młodego" w pracy, jednym słowem „terminatora". Ale cóż to jest terminowanie? Czy trzeba wracać do unicestwionego na zawsze ustroju korporacji i praw cechowych i tak jak niegdyś pozbawić terminatora honoru, wiedzy i świadomości?... Dla nas terminowanie jest kształceniem publicznym, władzą, która nim kieruje, jest Wszechnica, nie ta ograniczona do czterech czy pięciu fakultetów, lecz wszechnica naprawdę powszechna, w której obszernym łonie mieściłaby się nauka, literatura, sztuka, przemysł, rolnictwo, handel, roboty publiczne, armia, gospodarka społeczna, słowem wszystko, co jest przeznaczeniem rodzaju ludzkiego: od pierwocin myśli aż do największych głębi inteligencji. Prawem terminatora jest poznanie wszystkiego, zobaczenie wszystkiego, wypróbowanie wszystkiego; obowiązkiem jego jest pogodne i odważne spełnianie wszystkich prac, które narzucają potrzeby społeczeństwa i wewnętrzna obsługa tego wielkiego przedsiębiorstwa; taki jest dług wynikający z terminowania i takie
jest prawo równości. W naszych czasach, kiedy zgłasza się kandydat do kariery administracyjnej, stawia mu się przede wszystkim pytanie: „Czy dopełnił pan warunków ustawy werbunkowej?" Chcę, żeby tak samo pytano młodego człowieka przed nadaniem mu praw obywatelskich — wolności indywidualnej, prawa do pracy, płacy, małżeństwa, praw wyborczych, prawa petycji, prawa oskarżania i kontroli: Czy otrzymał pan przepisane wykształcenie? Czy odbył pan praktykę? Czy wypełnił pan obowiązki związane z terminowaniem? Czy uzyskał pan odpowiednie oceny? Proszę o pokazanie dyplomów... 530. Czytelniku, jeśli twoje serce wolne jest od arystokratycznego fermentu, jeśli nie wstydzisz się szacunku dla człowieka, śledź moją myśl do końca; jeśli nie, opuść ten artykuł, nie jesteś godzien go czytać. Trzeba najpierw zauważyć, że istnieje okres kształcenia początkowego, identyczny dla wszystkich jednostek, przynajmniej o tyle, o ile nie mamy do czynienia z jakąś wyjątkową, przedwczesną dojrzałością. Ten pierwszy okres edukacji obejmuje mniej więcej te same przedmioty, które są wykładane w naszych szkołach początkowych do czwartej klasy; należałoby tylko dołączyć do nich jako ćwiczenia pewne proste zajęcia rolnicze i rzemieślnicze, zarówno jako środek higieny, jak też dla umocnienia charakteru i uwydatnienia zdolności. Za pośrednictwem zajęć tego rodzaju mogłoby się już rozwijać pojęcie tego, co użyteczne, zwłaszcza gdyby się wprowadziło premie i nagrody. Nauczanie przedmiotów szkolnych opóźniłoby się przez to co prawda, ale wpłynęłoby to dodatnio na siłę fizyczną dzieci i za-
hartowało ich dusze; wreszcie, jeżeli nawet nie będziemy mieli czternastoletnich oratorów ani piętnastoletnich uczonych, czy to taka wielka szkoda?... Co się tyczy kosztów, to kiedy młodzieniec wyjdzie z domu rodzinnego, przestanie być na utrzymaniu rodziny. Trzeba też zaznaczyć, że w pierwszych latach tego ustroju nie można będzie nakładać na wszystkie jednostki tych samych obowiązków; dopóki rodziny proletariackie, minores gentes, na ogół zepsute duchowo i cieleśnie przez nędzę, skostnienie szlachetnych uczuć i ospałość religijną nie odrodzą się, nie należy oczekiwać, żeby u wielu z nich inteligencja doszła do równowagi i wzniosła się do poziomu moralności. Lecz skoro w tej chwili zakładamy równość zdolności wśród ludzi, spróbujmy przy pomocy jednego lub dwóch przykładów dać wyobrażenie tych prób, jakim będzie musiał być poddany terminator przed uznaniem go za „towarzysza", zanim zaliczony zostanie do rzędu obywateli. Byłoby bowiem czymś dziwacznym wyobrażać sobie, że jednostka korzysta z uprawnień społecznych przez sam fakt przynależności do gatunku, i uważać, że sam fakt urodzenia konstytuuje jej godność. Jest to, jak sądzę, przesąd monarchistyczny i szlachecki, przesąd w najwyższym stopniu dezorganizujący i antyspołeczny. Przecież człowiek, zanim zostanie ukształtowany przez wychowanie, jest „dziki", a dziki nie może rościć sobie praw do niczego. Prawa dzikiego, wedle Fouriera, to: „polowanie, rybołówstwo, zbieranie i pokarm"; czy można przypisać ich mniej dzikiemu zwierzęciu? A naprawdę proletariusz nie ma u nas nawet tego prawa dzikich zwierząt.
531. W komunie brakuje kowala, ślusarza lub mechanika: rada miejska poszukuje robotnika. Dziwne może się wydać wymaganie od kandydata, żeby wykaizał się nie tylko umiejętnością władania pilnikiem czy młotem, ale także rozległymi wiadomościami z metalurgii, chemii, geologii i kopalnictwa; żeby miał odbyte próby w hutach i zbrojowniach; żeby w mundurku szkolnym obserwował w laboratoriach prawa przyrody nieorganicznej i borykał się z procederem sztuki w pracowniach uniwersyteckich; żeby w pionierskiej bluzie i w żołnierskiej zbroi złożył swój kontyngent pracy przy wydobywaniu węgla i na straży ojczyzny: a wszystko to przed ukończeniem 27 lub 28 roku życia. Czyż, doprawdy, potrzebna mu jest ta cała wiedza i te kampanie do naprawiania motyk i okuwania pojazdów? Taki człowiek godzien jest być inżynierem, a nawet generałem. No, niewątpliwie jest godzien! I dlatego właśnie jesteśmy zwolennikami równości, czy rozumiecie?... Ale idźmy dalej. Komuna potrzebuje murarzy, kamieniarzy. — Oto młodzieńcy rosłej postaci, o dłoni silnej i pewnej, o duszy artystów, z których każdy obok praktyki zawodowej zna geometrię, statykę, architekturę, skład cementu itd. i z których każdy pracował w kamieniołomach!... Cóż jeszcze trzeba powiedzieć? W szkole rolniczej prace przy karczowaniu, odwadnianiu i zalesianiu; — w szkole handlowej konserwacja portów, dróg i rzek; — we wszystkich szkołach kopanie kanałów, roboty ziemne, niwelacyjne, przewozowe. A jeśli niektórzy z po-
śród tej entuzjastycznej młodzieży będą obdarzeni boskim darem talentu artystycznego, niech uczą się jeszcze więcej i większą daninę pracy składają społeczeństwu: oczekiwane od nich owoce dojrzeją tylko wtedy, kiedy zrosi je pot i krew. Jakże, doprawdy, mogliby przemawiać do społeczeństwa, jak mogliby odtwarzać jego harmonię i jego różne cechy, gdyby przez ścisły związek z nim nie byli sami jego wiernym i żywym wyrazem? 532. To, co powiedziałem, wystarczy tym, którzy umieją czytać i rozumieć: co do innych, to nie warto roztaczać przed ich osłupiałymi oczami podobnych paradoksów. Ale jest pewna rzecz, której nie możemy pominąć milczeniem: jedynymi ludźmi popierającymi te poglądy są dziś komuniści i zwolennicy falansterów, ale oni tworzą dwie odrębne sekty, dwie partie, i sądzę, że z samej swej istoty partie te są sobie wrogie. Zorganizowane przez Fouriera grupy pod nazwą petites hordes i armees industrielles stanowiły organizację oświecenia publicznego mniej więcej podobną do tej, którą opisaliśmy przed chwilą; tylko że w tej kwestii, jak i we wszystkich innych, brakuje Fourierowi uchwycenia samej podstawy cywilizacji jako punktu wyjścia dla jej reform oraz przemawiania w imię prawa i postępu, zamiast nieustannego powoływania się na rzeczy niemożliwe do udowodnienia a priori. Co do komunistów, to ośmielę się powiedzieć w ich imieniu, że przez oświatę powszechną nie rozumieją ani mniej, ani więcej jak tylko szkołę społeczną; dlaczego więc przedstawiciele tych poglądów deklarują sobie wzajemnie antypatię, czyżby tylko dla utrzymania odrębności
sformułowań oraz dla egoistycznej i małostkowej przyjemności noszenia odrębnych imion własnych? Czy prawda nie jest przekazywalna? Czy nauka jest własnością?... 533. Organizacja wszechnicy, obraz samego społeczeństwa, jest tym, co pieczętuje równość: wiążąc dwa bieguny tego olbrzymiego organizmu, władzę i młodzież, nada ona społeczeństwu jego ostateczną formę i zamknie ciąg rewolucji. Aby przekonać się o tej prawdzie, przedstawimy w skrócie obraz rozwoju historycznego. Ale nie zapominajmy, że na tej rozległej scenie żadna faza nie następuje bez walki, postęp nie realizuje się nigdy bez użycia gwałtu, że w ostatecznym rezultacie jedynym środkiem przejawiania się Idei jest Siła. Można zdefiniować ruch jako przezwyciężanie oporu; mniej więcej podobnie definiował Życie Bichat: jako zespół zjawisk odnoszących tryumf nad Śmiercią. To prawo przyrody prawdziwe jest zwłaszcza w odniesieniu do cywilizacji, w której nowe zasady stale zwyciężają zasady przeżyte. 534. a) Praca jest osią, na której obraca się ekonomia polityczna (§ 383). Podobnie Władca Suwerenny, czyli zbiorowy Pracownik, który przejawia się albo w postaci króla, symbolu władzy scentralizowanej, albo w postaci ludu zorganizowanego w konstytuantę, jest podstawą wszelkiej postępowej i regularnej organizacji. b) Prawami pracy są: podział, specjalizacja i układ, który tworzy równowagę funkcji i zdolności oraz równość majątkową; wreszcie solidarność i odpowie-
dzialność, zagwarantowane przez sankcję w postaci równości płacy i produktu oraz równości nagrody i kary. Każda funkcja, polityczna, sądownicza, administracyjna, przemysłowa czy też nauczycielska, jest w społeczeństwie częścią władzy suwerennej czy też organu centralnego, który koordynuje te funkcje w miarę, jak stają się one funkcjami naukowymi i zaczynają podlegać normom płacy. Zróbmy teraz przegląd ważniejszych zastosowań tych praw; pominiemy przy tym Wschód i Greków i rozpoczniemy dopiero od Rzymian. Po okresie panowania siedmiu królów, z których każdy pozostawił po sobie zwycięstwa, ustawy, instytucje i pomniki, dała się odczuć potrzeba zniżenia władzy do ludu. — Rewolucja usuwa Tarkwiniuszy i zastępuje królestwo konsulatem, urzędem początkowo niepodzielnym, ale przynajmniej czasowym, wybieralnym, a w konsekwencji bliższym, bardziej dostępnym. Przykład patrycjuszy uczy lud, w jaki sposób zdobywa się prawa polityczne — nowa rewolucja wprowadza urząd trybuna, trzecia obala decemwirat. W pierwszej rewolucji widzieliśmy zniewoloną matronę, starego króla skazanego na wygnanie, drugiego zamordowanego, konsula, który był katem swoich dzieci. W następnych sprzymierzony lud odmawia pracy: młoda dziewczyna zostaje porwana, a następnie zasztyletowana; naczelnik państwa umiera w więzieniu; banita powracający z wrogami ojczyzny doprowadza nieomal do zagłady miasta. Władza konsula ulega stałemu podziałowi, a republi-
ka staje się przez to coraz silniejsza: ale każdy krok postępu znaczą zaburzenia, morderstwa, wygnania. Ile krwi przelanej z powodu praw agrarnych! Była to próba ustanowienia porządku rolniczo-przemysłowego obok porządku politycznego: ale idee nie były jeszcze dojrzałe; zamiast nauki ekonomicznej były Kodeksy, Digesta, Pandekty; zamiast naukowego systemu gorsza niż dawniej lichwa i niewolnictwo; zamiast równości — panowanie. 536. Cała ta olbrzymia praca organizacyjna spełzła na niczym i trzeba było zaczynać od początku. Pojawia się chrystianizm, który w mistycznych słowach zapowiada równość, powszechną solidarność i odpowiedzialność jednostek. — Znowu niezgody, potwarze, wygnania i rewolucje. Była to kąpiel Achillesa, albo raczej odmłodzenie Peliasa. Rodzi się feudalizm, który wedle Guizota daje wolność indywidualną i rodzinę. — Wojny, masakry, zniszczenia i rewolucje trwają przez dziesięć wieków. Wyzwalają się komuny: oto przybycie Pana, chlubne zwycięstwo Pracy. — Opór szlachty, opór kleru, makiawelizm królów, zdrady, wojny domowe. Powstaje monarchia absolutna: jest to centralizacja i jedność. — Rewolta szlachty, opór parlamentów, szemrania stanu trzeciego. Wreszcie ukazuje się Ludwik XIV i świat przed nim milknie. 537. Dalszy ciąg jest znany. Po trzydziestu latach gigantycznych walk zawarty zostaje rodzaj kompromisu między antagonistycznymi zasadami: ale ostatnie prawo świata nie zostało zrealizowane, ostatni układ organiczny nie ujrzał światła dziennego i zło trwa jeszcze:
cierpienie żyje, głuche, pożerające, aż zmusi społeczeństwo do wybuchu. Przypatrzcie się tylko. 538. Niecierpliwa demokracja, słusznie przekonana, że wszelkie polepszenie zależy od rządu, domaga się rozszerzenia praw politycznych. Jeśli zdusicie demokrację, będzie rewolucja; jeśli spełnicie jej żądania — też będzie rewolucja. Mamy nadmierną koncentrację władzy wykonawczej; uprawnienia jej głównych organów nie są dobrze określone i odgraniczone; organ centralny, który je personifikuje, wymaga nowych podziałów. — Rewolucja. Trzeba zdemokratyzować bank, uspołecznić kasy ubezpieczeniowe, wyznaczyć minimum płacy, znieść cła, prohibicje, taryfy. Poglądy te są już bardzo rozpowszechnione, ale wyzyskiwacze stawiają opór. — Rewolucja. Żeby lud żył i społeczeństwo trwało, trzeba scentralizować handel, rolnictwo i przemysł; dostosować produkcję do potrzeb, zorganizować prawidłową gospodarkę bogactwami mineralnymi, zwiększyć obszar ziem uprawnych; trzeba wprowadzić w odpowiednie dziedziny administracji notariuszy, rzeczników, komorników, kancelistów, licytatorów, syndyków, aptekarzy, lekarzy, drukarzy, księgarzy, wszystkie stanowiska, które się kupuje, wszystkie zawody wymagające dyplomu czy patentu; jednocześnie trzeba stopniowo likwidować funkcje nienormalne lub dublujące się; trzeba wydać odpowiednie przepisy dotyczące warsztatów, uobyczajnić handel, opodatkować rentę kapitalistyczną, zrepublikanizować, jak mówił Cambon , Własność. Droga jest już otwarta: izby han-
dlowe, towarzystwa rolnicze, zjazdy rolne, kataster, państwowa własność wód, lasów i kopalni; prawa przewozu i składu, państwowy monopol na tytoń, proch, pieniądz, pocztę, telegraf itp.; powstawanie prawa administracyjnego — wszystko to jest wyraźnym świadectwem procesu przemian. Ale królowie monopolu prywatnego, anarchistyczna i rozproszona własność stawia opór i zawsze będzie go stawiała; bronią jej sprzedajne pióra, wspiera zabłąkany tłum, władza jest jej posłuszna. — Będzie to ostatnia rewolucja. 539. Nie bądźmy zresztą przerażeni ani zdziwieni takim biegiem rzeczy. Wedle starożytnej mitologii każda potęga, która ulega zmianie, jest umierającym bóstwem, zabitym lub zwyciężonym geniuszem. Współczesna filozofia mówi tak samo: Każda rewolucja polityczna, jak powiada Cousin, jest urzeczywistniającą się ideą, to znaczy ideą, która znosi ideę poprzednią, zabija ją. Otóż ponieważ w społeczeństwie idee to są interesy, a interesy to są ludzie, to trudno, żeby ludzie panujący przez swoje interesy i swoje idee zgodzili się ustąpić i zniknąć. Trzeba ich zwyciężyć: autor Soirees de Saint-Petersbourg powiedziałby swoim inkwizytorskim stylem, ze trzeba ich zabić. Nie można bowiem oczekiwać tego, żeby przekonały ich jakieś racje; żeby oczywistość prawa i grożące niebezpieczeństwo skłoniło ich do ustąpienia: jest to dla nich kwestia życia lub śmierci moralnej, ustąpią tylko przed siłą. Zresztą rzućmy okiem na to, co się dzieje; a ponieważ wskutek ułomności naszej natury bardziej uderza nas jaskrawość faktów niż powiązanie idei, uczmy się z faktów.
540. Codziennie bardziej nagląca staje się sprawa rewizji ustawy cywilnej kleru, wyjście naprzeciw rewolucji, która już się dokonuje. — Czy myślicie, że rząd, który na pewno nie jest zbyt nabożny, zajmuje się tym? Oh, byłoby to zalegalizowaniem ateizmu; a uniwersytet ma już dość biskupich kalumnii. Do tego, by ośmielono się tknąć kadzielnicy, trzeba będzie, żeby rząd wpadł w ręce komunistów; ale wówczas będą ofiary. Mówi się o wskrzeszeniu księży państwowych; potem powróci się do dziedziczności tytułu para: pięćsettysięczna armia trzymana jest w pogotowiu wojennym; wznosi się twierdze; władza centralna umacnia się wszelkimi środkami. — Sądzicie, że robi się to wszystko w celu przygotowania klasy robotniczej do życia politycznego? Że rząd zamierza rozwinąć demokratyczną instytucję gwardii narodowych, zamienić pobór na służbę powszechną, uświęcić jedność władzy przedstawicielskiej zniesieniem izby wyższej i ograniczyć rządy osobowe?... Od piętnastu lat ministrowie nie mogą ani przeprowadzić konwersji rent, ani pogodzić cukru trzcinowego z cukrem buraczanym, ani cofnąć bariery celnej, ani stworzyć banków rolniczych, ani obniżyć taryf, ani przeciąć wrzodu, jakim są synekury. — Wyobrażacie sobie, że jeśli jutro państwo stanie się bankierem, to wprowadzi 2-procentową stopę dyskontową, wyznaczy pensje w wysokości 6000 franków dla swoich najważniejszych urzędników, oczyści swoje biura z próżniaków? A potem w oparciu o zachwycony proletariat zajmie się budową kolei, uwolni kanały od myta i od spółek, za jednym zamachem otworzy na oścież wszystkie
bramy graniczne dla zagranicznych towarów, zorganizuje produkcję narodową na zasadzie kosztów wytwarzania produktów, ogłosi zniesienie konkurencji, nieaktualność własności i niemożliwość systemu hierarchii?... 541. Oczywiście postęp dokonywałby się w sposób idealny, gdyby parlament i rząd zatroszczyły się o przyszłość, nie o przeszłość; gdyby zrozumiały w końcu sprawiedliwość i nieuchronność wszystkich tych rewolucji; gdyby stały się nagle radykalne i spontanicznie przystąpiły do reform; gdyby rewolucje nie kończyły się wojną domową, tylko dokonywały się odtąd poprzez walki na trybunie i w prasie. Co za radość w fabrykach! Jakiż grad błogosławieństw spadłby na głowy królewskie! Jaki zaszczyt dla współczesnych patrycjuszy!... Może zobaczylibyśmy urzeczywistnienie tego cudu, gdyby jakiś mąż stanu doznał nagle olśnienia, pogodził się z nieuniknioną przyszłością i stał się narzędziem konieczności wobec potęg; gdyby zagadnienia te, podniesione przez samą władzę, poruszyły burżuazję. Biedni bourgeois są bowiem jeszcze bardziej bojaźliwi niż egoistyczni. Obawiają się oni zamętu i grabieży: ale niech tylko rząd, oświecony całą mądrością epoki i opieraj ący się na życzeniach narodu, zarządzi przeprowadzenie badań, a następnie po przedyskutowaniu projektów przystąpi do ich wykonania, burżuazja nie będzie się wcale uskarżać, uzna nawet, że nie idzie się dość szybko. Ten bezlitosny obraz sytuacji ośmieliłem się roztoczyć tu właśnie w nadziei, że prąd myślowy, którego nikt dziś nie może się ustrzec, poniesie wy-
soko i daleko tę drobną daninę mojej myśli, przewidziana rewolucja jest bowiem groźna tylko dla tych, którzy ją lekceważą. Wiem zresztą, że lud, tak samo jak przeznaczenie, nie czyni ani nie przyjmuje łaski; dlatego też uznałem, że powinienem przypomnieć tym, którzy czytają moje słowa, przypomnieć za pomocą przykładów zaczerpniętych z wszystkich epok i w powołaniu na poglądy filozofów, że istnieją takie przypadki, kiedy rewolucja przeciw rządowi staje się zarazem prawem i obowiązkiem. Nie pozwólmy, aby osłabł wśród nas duch rewolucyjny, ten duch wolności i postępu. Skoro odkryliśmy, że tylko on stanowi zabezpieczenie przeciwko systematycznym zdradom i bodziec dla naszych miękkich i niezdecydowanych posłów, nie powinniśmy nigdy pozwolić, żeby wygasł ten święty ogień. 542. Ale teraz już żadna rewolucja nie przyniesie owoców, jeżeli nie zostanie uwieńczona odrodzeniem oświaty publicznej. Czy chcecie uwiecznić na ziemi nędzę, zbrodnię, wojnę, wstrząsy i despotyzm? Uwiecznijcie więc proletariat. Organizacja nauczania jest zarazem warunkiem równości i uświęceniem postępu. Wszystko jest już przygotowane do tego wielkiego dzieła, o którym Rzym nie miał nawet pojęcia, aczkolwiek pozostawił nam tak wiele wzorów. Sto lat temu mieliśmy tylko kolegia jezuickie z nędznymi nauczycielami; nie było żadnej jedności i centralizacji fakultetów. Obecnie publiczne nauczanie obejmuje wszystko: literaturę, naukę, sztukę, handel, żeglarstwo, kopalnie, wody i lasy itp.; należy się spodziewać, że wkrótce obejmie także rolnictwo i rzemiosła.
O nie, nie zginiemy; nie, demokratyczna Francja nie skończy tak jak republikański Rzym: świadczy o tym ta rosnąca Wszechnica. tych z wszystkich epok i w powołaniu na poglądy filozofów, że istnieją takie przypadki, kiedy rewolucja przeciw rządowi staje się zarazem prawem i obowiązkiem. Nie pozwólmy, aby osłabł wśród nas duch rewolucyjny, ten duch wolności i postępu. Skoro odkryliśmy, że tylko on stanowi zabezpieczenie przeciwko systematycznym zdradom i bodziec dla naszych miękkich i niezdecydowanych posłów, nie powinniśmy nigdy pozwolić, żeby wygasł ten święty ogień. 542. Ale teraz już żadna rewolucja nie przyniesie owoców, jeżeli nie zostanie uwieńczona odrodzeniem oświaty publicznej. Czy chcecie uwiecznić na ziemi nędzę, zbrodnię, wojnę, wstrząsy i despotyzm? Uwiecznijcie więc proletariat. Organizacja nauczania jest zarazem warunkiem równości i uświęceniem postępu. Wszystko jest już przygotowane do tego wielkiego dzieła, o którym Rzym nie miał nawet pojęcia, aczkolwiek pozostawił nam tak wiele wzorów. Sto lat temu mieliśmy tylko kolegia jezuickie z nędznymi nauczycielami; nie było żadnej jedności i centralizacji fakultetów. Obecnie publiczne nauczanie obejmuje wszystko: literaturę, naukę, sztukę, handel, żeglarstwo, kopalnie, wody i lasy itp.; należy się spodziewać, że wkrótce obejmie także rolnictwo i rzemiosła. O nie, nie zginiemy; nie, demokratyczna Francja nie skończy tak jak republikański Rzym: świadczy o tym ta rosnąca Wszechnica.
LISTY MARKS – PROUDHON MARKS DO PIERRE'A-JOSEPHA PROUDHONA W PARYŻU
Drogi Proudhonie! Od czasu, gdy opuściłem Paryż, niejednokrotnie miałem już zamiar napisać do Pana; okoliczności niezależne od mojej woli przeszkadzały mi jednak aż do chwili obecnej. Proszę mi wierzyć, że nadmiar pracy, kłopoty związane ze zmianą miejsca pobytu itd. są jedynymi przyczynami mojego milczenia. A teraz od razu in medias res. W porozumieniu z dwoma mymi przyjaciółmi, Fryderykiem Engelsem i Filipem Gigotem (obaj przebywają w Brukseli), zorganizowałem stałą korespondencję z komunistami i socjalistami niemieckimi. Przedmiotem jej będzie zarówno dyskusja na tematy naukowe, jak i nadzór nad wydawnictwami popularnymi oraz propaganda socjalistyczna, którą można w ten sposób uprawiać w Niem-
czech. Głównym celem naszej korespondencji będzie jednak nawiązanie kontaktu między socjalistami niemieckimi a francuskimi i angielskimi, stałe informowanie cudzoziemców o ruchach socjalistycznych w Niemczech oraz informowanie Niemców, przebywających w kraju, o postępach socjalizmu we Francji i w Anglii. W ten sposób będą mogły ujawniać się różnice poglądów, a także doprowadzi to do wymiany myśli i do bezstronnej krytyki. Jest to krok naprzód, jeśli chodzi o literacki wyraz ruchu społecznego, konieczny do wyzwolenia się z ograniczonych ram narodowych. W momencie akcji zaś będzie chyba dla każdego rzeczą bardzo pożyteczną znać stan rzeczy za granicą równie dobrze jak u siebie w kraju. Poza komunistami w Niemczech będziemy również korespondować z socjalistami niemieckimi w Paryżu i Londynie. Z Anglią nawiązaliśmy już kontakt; co się tyczy Francji, to wszyscy jesteśmy zdania, że nie możemy tam znaleźć lepszego korespondenta aniżeli Pan; wiadomo Panu, że przez Anglików i Niemców jest Pan, jak dotąd, bardziej ceniony niż przez własnych rodaków. Widzi Pan zatem, że chodzi tylko o to, by nawiązać regularną korespondencję i stworzyć możliwość badania ruchu społecznego w różnych krajach, co przyniesie wiele różnorodnych korzyści, jakich nigdy nie dałaby praca jednostki. . . Jeżeli przystanie Pan na naszą propozycję, to opłaty pocztowe za listy, które będzie Pan otrzymywał, oraz za listy, które Pan będzie do nas wysyłał, zostaną tu pokryte; przeprowadzane w Niemczech zbiórki mają
na celu pokrycie kosztów korespondencji. Listy swoje-będzie Pan kierował pod adresem p. Filipa Gigota, &, rue Bodenbroek. On też upoważniony jest do podpisywania listów z Brukseli. Nie potrzebuję dodawać, że cała ta korespondencja wymaga zachowania przez Pana absolutnej tajemnicy. Nasi przyjaciele w Niemczech muszą działać z największą Ostrożnością, aby uniknąć kompromitacji. Proszę o jak najszybszą odpowiedź i przyjęcie wyrazów szczerej przyjaźni. oddanego Panu Karola Marksa Bruksela, 5 maja 1846 r. PS. Ostrzegam Pana przed panem Griinem2 z Paryża. Ten człowiek jest hochsztaplerem literackim, swego rodzaju szarlatanem, który chciałby handlować nowymi ideami. Usiłuje on ukryć swą ignorancję pod napuszonymi i górnolotnymi frazesami, ale zdołał jedynie ośmieszyć się swym galimatiasem. Człowiek ten jest poza tym niebezpieczny. Nadużywa znajomości, które dzięki zuchwalstwu zawarł ze znanymi autorami, aby stworzyć sobie z nich piedestał i skompromitować ich w ten sposób w oczach publiczności niemieckiej. W swojej książce o „francuskich socjalistach"3 ośmiela się mówić o sobie jako nauczycielu Proudhona (Privatdozent — tytuł akademicki w Niemczech), twierdzi, że wyjaśnił mu najważniejsze aksjomaty nauki niemieckiej i kpi z jego prac. Miej się Pan na baczności
przed tym pasożytem. Może później powrócę jeszcze do tego osobnika. [Dopisek Filipa Gigota ] Z przyjemnością korzystam z okazji, która nadarza mi się dzięki temu listowi, aby zapewnić Pana, że jest mi bardzo miło nawiązać korespondencję z tak wybitnym jak Pan człowiekiem. Na razie kreślę się oddany Panu Filip Gigot [Dopisek Engelsa] Jeśli o mnie chodzi, mogę tylko wyrazić nadzieję, że Pan, Panie Proudhon, zgodzi się na propozycję, którą Panu przedłożyliśmy, i łaskawie zechce z nami współpracować. Zapewniam Pana o głębokim szacunku, który wzbudziły we mnie Pana prace, i kreślę się oddany Panu Fryderyk Engels
PROUDHON DO MARKSA Lyon, 17 maja 1846 r.
Drogi Panie! Chętnie zgadzam się być jednym z oczek Pańskiej sieci korespondencyjnej, której cel i organizacja powinny być, jak mi się wydaje, wielce użyteczne. Nie obiecuję Panu jednak, że będę pisał do Pana dużo i często: różnorodne moje zajęcia w połączeniu z wrodzonym lenistwem nie obiecują wysiłków w dziedzinie korespondencji. Pozwolę sobie też zrobić kilka zastrzeżeń, które nasunęły mi się na myśl w związku z pewnymi ustępami Pańskiego listu. Przede wszystkim, chociaż myśli moje w sprawie organizacji i realizacji, przynajmniej co się tyczy zasad, są całkowicie ustalone, sądzę, że jest moim obowiązkiem, że jest obowiązkiem każdego socjalisty, zachować jeszcze na jakiś czas formę krytyczną i powątpiewającą; jednym słowem, uprawiam z publicznością proceder prawie zupełnego antydogmatyzmu ekonomicznego. Szukajmy razem, jeśli Pan sobie życzy, praw rządzących społeczeństwem, sposobu, w jaki te prawa się urzeczywistniają, śledźmy razem postęp, a może zdołamy je odkryć; ale na Boga! — po obaleniu
a priori wszelkich dogmatyzmów, nie chciejmy marzyć, my z kolei, o zaciąganiu ludu w służbę doktryny, nie popadajmy w sprzeczność, w jaką wpadł Pański rodak, Marcin Luter, który obaliwszy teologię katolicką zabrał się natychmiast do budowania, i to nie bez gromów i klątw, teologii protestanckiej. Od trzech stuleci Niemcy zajęte są tylko i wyłącznie usuwaniem ozdóbek Marcina Lutra; nie przysparzajmy rodowi ludzkiemu nowej roboty nowymi ozdóbkami8. Cieszy mnie z całego serca Pańska myśl ukazania w pełnym świetle wszelkich możliwych opinii; starajmy się umożliwić uczciwą i lojalną polemikę; dajmy światu przykład rozumnej i dalekowzrocznej tolerancji; i skoro znajdujemy się na czele ruchu, nie róbmy z siebie prowodyrów nowej nietolerancji; nie starajmy się być apostołami nowej religii, choćby nawet religia ta była religią logiki, religią rozumu. Wysłuchajmy wszelkich sprzeciwów, inspirujmy je, piętnujmy wszystkie wyłączności, wszystkie mistycyzmy, nie uważajmy żadnej kwestii za wyczerpaną, a kiedy użyjemy już wszystkich, do ostatniego, argumentów, zacznijmy od początku, jeśli będzie trzeba, ze swadą i ironią. Pod tym warunkiem z przyjemnością przystąpię do Pańskiego zespołu, w przeciwnym razie — nie! Muszę jeszcze wypowiedzieć uwagę o pewnym wyrażeniu z Pańskiego listu, mianowicie: „w momencie akcji". Może obstaje Pan jeszcze przy opinii, że w chwili obecnej żadna reforma nie jest możliwa bez przewrotu, bez tego, co niegdyś nazywano rewolucją, a co jest po prostu wstrząsem. Co do tego poglądu, który rozumiem, który usprawiedliwiam, o którym
chętnie bym podyskutował i który sam przez długi czas podzielałem, wyznaję, że ostatnie moje dociekania całkowicie mnie od niego odstręczyły. Sądzę, że nie jest to nam potrzebne, aby osiągnąć cel, i że, co za tym idzie, nie powinniśmy wysuwać kwestii akcji rewolucyjnej jako środka przeprowadzenia reformy społecznej, bo ten domniemany środek byłby po prostu odwołaniem się do siły, do samowoli, słowem, byłby sam w sobie sprzeczny. Stawiam przed sobą następujące zadanie: za pomocą pewnego układu stosunków ekonomicznych przywrócić społeczeństwu bogactwo, którego zostało ono pozbawione przez inny układ stosunków ekonomicznych. Innymi słowy: obrócić teorię własności w dziedzinie ekonomii politycznej przeciwko własności tak, żeby dać początek temu, co wy, socjaliści niemieccy, nazywacie wspólnością, ja natomiast nazywam wolnością, równością. Otóż myślę, że znam środek, za pomocą którego można rozwiązać w krótkim czasie ten problem: wolę więc raczej palić własność na wolnym ogniu, niż przydawać jej nowej siły, urządzając właścicielom Noc Świętego Bartłomieja. Moja najbliższa praca, która w połowie jest wydrukowana, powie Panu więcej. Oto, Mój Drogi Filozofie, gdzie się w tej chwili znajduję; chyba że się mylę, a wtedy jeśli uzna Pan tę potrzebę, własnoręcznie natrze mi Pan uszu, czemu chętnie się poddam w oczekiwaniu odwzajemnienia się. Nadmienię Panu mimochodem, że — jak mi się- wydaje — takie same skłonności przejawia klasa robotnicza we Francji; nasi proletariusze są tak spragnieni wiedzy, że ten, co proponowałby im pić tylko krew, byłby
przez nich bardzo źle przyjęty. Krótko mówiąc, byłoby, moim zdaniem, robieniem złej polityki, gdybyśmy przemawiali do nich jako eksterminatorzy; środków przymusu nie zabraknie; lud nie potrzebuje żadnych napomnień. Szczerze ubolewam z powodu drobnych waśni, które, jak się zdaje, nękają już socjalizm niemiecki i któ rych dowodem są Pańskie skargi na Griina. Obawiam się, że Pan widzi tego pisarza w fałszywym świetle; odwołuję się, Drogi Panie, do Pańskiego zdrowego rozsądku. Griin przebywa tutaj jako wygnaniec, bez majątku, z żoną i dwojgiem dzieci; nie mają z czego żyć, jak tylko z jego pióra. Czym, zdaniem Pana, miałby się on posługiwać, aby zarobić na życie, jeśli nie nowoczesnymi ideami? Rozumiem Pańskie oburzenie filozoficzne i zgadzam się, że święte słowo ludzkości nie powinno być nigdy przedmiotem handlu, ale nie chcę tu widzieć nic prócz nieszczęścia, skrajnego niedostatku i dlatego usprawiedliwiam tego człowieka. Ach! Gdybyśmy wszyscy byli milionerami, sprawy układałyby się dużo lepiej; bylibyśmy świętymi i aniołami. Ale trzeba żyć, a Pan wie, iż daleko jeszcze do tego, żeby to słowo wyrażało myśl, jaką nam daje czysta teoria asocjacji. Trzeba żyć, czyli kupować chleb, mięso, drewno, opłacać nauczyciela domowego i, dalibóg, ten, co sprzedaje idee społeczne, nie jest bardziej niegodziwy od tego, co sprzedaje kazania. Nie wiem absolutnie nic o tym, żeby Griin podawał się za mojego nauczyciela; nauczyciela czego? Nie zajmuję się niczym poza ekonomią polityczną, to jest dziedziną, o której on nie wie prawie nic; na literaturę patrzę jak na zabawkę
małej dziewczynki; a co się tyczy mojej filozofii, to wiem o niej dosyć, aby mieć prawo pośmiać się przy sposobności. Griin absolutnie nic nie odsłonił; jeśli to powiedział, to powiedział impertynencję, i jestem pewny, że tego żałuje. Tym, czego mam świadomość i co szanuję bardziej, niż ganię — drobny objaw próżności, tym, co rzeczywiście zawdzięczam Grimowi, podobnie jak jego przyjacielowi Ewerbeckowi8, jest znajomość Pańskich prac, Drogi Panie, prac pana Engelsa i doniosłej pracy Feuerbacha. Na moją prośbę panowie ci zechcieli uprzejmie zrobić dla mnie po francusku (bo, niestety. zupełnie nie czytam po niemiecku) kilka analiz najważniejszych publikacji socjalistycznych, i na ich właśnie nalegania do następnej mojej pracy mam zamiar wprowadzić wzmiankę o pracach pp. Marksa, Engelsa, Feuerbacha i innych. Wreszcie Griin i Ewerbeck pracują nad podtrzymaniem świętego ognia wśród Niemców mieszkających w Paryżu, a szacunek, jaki dla tych panów mają robotnicy zasięgający u nich rady, wydaje mi się gwarantem prawości ich poczynań. Z przyjemnością przyjmę Pańskie odstąpienie od tego poglądu podyktowanego chwilową irytacją; pisząc do mnie, był Pan w gniewie. Griin wyraził zamiar przetłumaczenia książki, którą właśnie mam na warsztacie. Zrozumiałem, że ten przekład, poprzedzający każdy inny, będzie dla niego pewną pomocą. Będę Panu bardzo zobowiązany, jak również Pańskim przyjaciołom, i to nie ze względu na siebie, ale na niego, jeśli przy tej sposobności okażecie mu, Panowie, pomoc, przyczyniając się do sprzedaży publikacji, która przy Pań-
skim współdziałaniu bez wątpienia mogłaby przynieść mu więcej korzyści niż mnie. Jeśli Pan zechce dać mi zapewnienie Pańskiego współdziałania, Drogi Panie, to natychmiast prześlę moje odbitki Grimowi i sądzę, że pomimo osobistych pretensji, których sędzią pragnąłbym ustanowić siebie, takie postępowanie przyniesie zaszczyt nam wszystkim. Mnóstwo życzliwości Pańskim przyjaciołom, panom Engelsowi i Gigotowi Oddany Panu Proudhon
SYSTEM SPRZECZNOŚCI EKONOMICZNYCH czyli filozofia nędzy
Rozdział pierwszy O NAUCE EKONOMII §I
Przeciwieństwo między faktem a prawem w gospodarce społeczeństw Stwierdzam realność nauki ekonomicznej. Teza ta, w którą niewielu tylko ekonomistów odważa się wątpić, jest, być może, najśmielszą, jaką filozof kiedykolwiek podtrzymywał; dalszy ciąg tych dociekań wykaże, mam nadzieję, że udowodnienie jej wymaga największego wysiłku ludzkiego umysłu. Z drugiej strony z bezwzględną pewnością utrzymuję równocześnie, że nauka ekonomiczna, najczystsza, najbardziej, moim zdaniem, zrozumiała ze wszystkich nauk, znajdująca najlepsze wytłumaczenie w faktach, ma charakter postępowy: oto nowa teza, która czyni z tej nauki logikę lub metafizykę in concreto i radykalnie zmienia podstawy dawnej filozofii. Inaczej mówiąc, naukę ekonomii traktuję jako obiektywną formę i realizację metafizyki; jest to metafizyka w działaniu, metafizyka w perspektywie czasu; i ktokolwiek zajmuje się prawami pracy i wymiany — jest naprawdę i przede wszystkim metafizykiem.
Po tym, co już powiedziałem w prologu, nie powinno to być niczym dziwnym. Praca człowieka to dalszy ciąg dzieła Boga, który stwarzając wszystkie istoty działa poza sferą wiecznych praw rozumu. Nauka ekonomiczna jest więc siłą konieczności zarazem teorią idei, teologią przyrodzoną i psychologią. I to samo przez się powinno wystarczyć do wytłumaczenia, dlaczego podejmując tematy ekonomiczne powinienem uprzednio przypuścić istnienie Boga i dlaczego ja, zwykły ekonomista, aspiruję do rozwiązania zagadnienia pewności. Pośpieszam jednak powiedzieć, że nie uważam za naukę ekonomiczną niespójnego zbioru teorii, którym prawie od stu lat nadaje się oficjalnie nazwę ekonomii politycznej, którą to nazwą, wbrew jej etymologii, obejmuje się w najlepszym razie kodeksowy czy też tradycyjny zbiór nawyków opartych na własności. Teorie te wnoszą do naszej wiedzy jedynie elementy, czyli pierwszy zarys nauki ekonomicznej. Oto dlaczego, podobnie jak własność, wszystkie one pozostają ze sobą w sprzeczności, a połowa z nich jest nie do zastosowania. Dowód na to twierdzenie, stanowiące w pewnym sensie negację ekonomii politycznej w tej postaci, jak ją przedstawili A. Smith, Ricardo, Malthus, J. B. Say, i której zastój widzimy od pół wieku, będzie przedmiotem niniejszych uwag. Nieporadność ekonomii politycznej od niepamiętnych czasów zwracała uwagę umysłów skłonnych do rozmyślań, które nazbyt rozmiłowane w swych marzeniach, aby móc pogłębić stronę praktyczną, i skłonne do opierania swych sądów o niej na pozorach, utworzyły
od początku grupę opozycyjną wobec status quo i poświęciły się wytrwale i systematycznie satyrze na cywilizację i jej zwyczaje. W zamian za to własności, tej podstawie wszystkich instytucji społecznych, nie brakło nigdy gorliwych obrońców, co chlubiąc się tytułem praktyków odpłacali wojną za wojnę tym, co spotwarzali ekonomię polityczną, i śmiało a często zręcznie pracowali nad umocnieniem budowli, którą wzniosły pospołu powszechne przesądy i wolność indywidualna. Trwający wciąż jeszcze spór między konserwatystami a reformatorami przypomina średniowieczny spór o uniwersalia, znany z historii filozofii. Nie trzeba chyba dodawać, że zarówno z jednej, jak i z drugiej strony błąd i słuszność równoważą się i że jedyną przyczyną nieporozumienia jest rywalizacja, ciasnota poglądów i nietolerancja. Tak więc dwie potęgi walczą o rządy nad światem i rzucają na siebie wzajem klątwy z żarliwością dwóch wrogich obrządków: ekonomia polityczna, czyli tradycyjna, i socjalizm, czyli utopia. Co to jest, nazywając rzecz po imieniu, ekonomia polityczna? Co to jest socjalizm? Ekonomia polityczna to zbiór spostrzeżeń czynionych do dziś dnia nad zjawiskami produkcji i podziału bogactw, czyli nad najogólniejszymi, najbardziej samorzutnymi, a wobec tego najbardziej autentycznymi formami pracy i wymiany. Ekonomiści sklasyfikowali swe obserwacje tak dobrze, jak tylko umieli; opisali zjawiska, stwierdzili ich cechy przypadkowe i zachodzące między nimi stosunki; zauważyli, że w różnych okolicznościach mają one cha-
rakter konieczności, i wtedy nazwali je prawami. Ten całokształt wiadomości opartych na najbardziej prymitywnych, że się tak wyrazimy, przejawach życia społeczeństwa stanowi ekonomię polityczną. Ekonomia polityczna jest więc historią naturalną obyczajów, tradycji, działań i nawyków najbardziej oczywistych i najpowszechniej praktykowanych w dziedzinie produkcji i podziału bogactw. Z tego tytułu ekonomia polityczna uchodzi za uznaną faktycznie i prawnie: faktycznie, bo zjawiska, które bada, są stałe, samorzutne i uniwersalne; prawnie, bo te zjawiska mają za sobą autorytet rodzaju ludzkiego, który jest autorytetem najwyższym z możliwych. Toteż ekonomia polityczna uznawana jest za naukę, czyli za wiedzę opartą na dowodach i systematyczną, o faktach zgodnych z rzeczywistością i koniecznych. Socjalizm, który na podobieństwo boga Wisznu ciągle umiera i ciągle zmartwychwstaje i który dokonał w ciągu jakichś dwudziestu lat dziesięciu tysięcy wcieleń w osoby pięciu czy sześciu odkrywców — otóż socjalizm twierdzi, że obecna budowa społeczeństwa, a więc i wszystkich poprzednich ustrojów, jest anomalią. Utrzymuje on i udowadnia, że ustrój cywilizacyjny jest sztuczny i nieskuteczny, że sam z siebie wytwarza ucisk, nędzę i przestępstwo; oskarża, aby nie powiedzieć: szkaluje, całą przeszłość życia społecznego i z całej siły dąży do przeistoczenia obyczajów i instytucyj. W konkluzji socjalizm stoi na stanowisku, że ekonomia polityczna jest hipotezą fałszywą, sofistyką wynalezioną w imię korzyści płynących z uciskania większej liczby ludzi przez mniejszą; i posługując się afo-
ryzmem fructibus cognoscetis kończy na tym, że dowodzi bezsilności i nicości ekonomii politycznej za pomocą wykazu klęsk ludzkich, za które czyni ją odpowiedzialną. Ale jeżeli ekonomia polityczna jest nauką fałszywą, to orzecznictwo sądowe jest jeszcze bardziej fałszywe, jest bowiem oparte na rozróżnieniu tego, co twoje, i tego, co moje, i przyjmuje za uprawnione fakty zarejestrowane przez ekonomię polityczną. Teorie prawa publicznego i międzynarodowego, nie wyłączając wszystkich odcieni rządów przedstawicielskich, są jeszcze bardziej fałszywe, bo opierają się na zasadzie zawłaszczenia indywidualnego i na bezwzględnej suwerenności woli jednostek. Socjalizm akceptuje wszystkie te konsekwencje. Dla niego ekonomia polityczna, uważana przez wielu za fizjologię bogactwa, to nic innego jak zorganizowana praktyka kradzieży i nędzy, podobnie jak orzecznictwo, ozdabiane przez wielu mianem sprawiedliwości pisanej, jest w jego oczach niczym innym jak zbieraniną rubryk rozboju legalnego i oficjalnego, czyli własności. Rozważane w związku ze sobą te dwie rzekome nauki, tj. ekonomia polityczna i prawo, stanowią z punktu widzenia socjalizmu kompletną teorię niesprawiedliwości i niezgody. Przechodząc następnie od negacji do afirmacji, socjalizm przeciwstawia zasadzie własności zasadę stowarzyszenia, zobowiązuje się zbudować od góry do dołu na nowo ekonomię społeczną, a zatem ustanowić nowe prawo, nowe instytucje, zapoczątkować nową politykę i obyczaje diametralnie przeciwne względem dawnych form.
Linia odgraniczająca socjalizm od ekonomii politycznej została więc nakreślona; wrogość ich jest oczywista. Ekonomia polityczna skłonna jest uświęcić egoizm; socjalizm wynosi ponad wszystko zasadę współwłasności. tywnych, że się tak wyrazimy, przejawach życia społeczeństwa stanowi ekonomię polityczną. Ekonomia polityczna jest więc historią naturalną obyczajów, tradycji, działań i nawyków najbardziej oczywistych i najpowszechniej praktykowanych w dziedzinie produkcji i podziału bogactw. Z tego tytułu ekonomia polityczna uchodzi za uznaną faktycznie i prawnie: faktycznie, bo zjawiska, które bada, są stałe, samorzutne i uniwersalne; prawnie, bo te zjawiska mają za sobą autorytet rodzaju ludzkiego, który jest autorytetem najwyższym z możliwych. Toteż ekonomia polityczna uznawana jest za nauką, czyli za wiedzę opartą na dowodach i systematyczną, o faktach zgodnych z rzeczywistością i koniecznych. Socjalizm, który na podobieństwo boga Wisznu ciągle umiera i ciągle zmartwychwstaje i który dokonał w ciągu jakichś dwudziestu lat dziesięciu tysięcy wcieleń w osoby pięciu czy sześciu odkrywców — otóż socjalizm twierdzi, że obecna budowa społeczeństwa, a więc i wszystkich poprzednich ustrojów, jest anomalią. Utrzymuje on i udowadnia, że ustrój cywilizacyjny jest sztuczny i nieskuteczny, że sam z siebie wytwarza ucisk, nędzę i przestępstwo; oskarża, aby nie powiedzieć: szkaluje, całą przeszłość życia społecznego i z całej siły dąży do przeistoczenia obyczajów i instytucyj.
W konkluzji socjalizm stoi na stanowisku, że ekonomia polityczna jest hipotezą fałszywą, sofistyką wynalezioną w imię korzyści płynących z uciskania większej liczby ludzi przez mniejszą; i posługując się aforyzmem fructibus cognoscetis kończy na tym, że dowodzi bezsilności i nicości ekonomii politycznej za pomocą wykazu klęsk ludzkich, za które czyni ją odpowiedzialną. Ale jeżeli ekonomia polityczna jest nauką fałszywą, to orzecznictwo sądowe jest jeszcze bardziej fałszywe, jest bowiem oparte na rozróżnieniu tego, co twoje, i tego, co moje, i przyjmuje za uprawnione fakty zarejestrowane przez ekonomię polityczną. Teorie prawa publicznego i międzynarodowego, nie wyłączając wszystkich odcieni rządów przedstawicielskich, są Jeszcze bardziej fałszywe, bo opierają się na zasadzie zawłaszczenia indywidualnego i na bezwzględnej suwerenności woli jednostek. Socjalizm akceptuje wszystkie te konsekwencje. Dla niego ekonomia polityczna, uważana przez wielu za fizjologię bogactwa, to nic innego jak zorganizowana praktyka kradzieży i nędzy, podobnie jak orzecznictwo, ozdabiane przez wielu mianem sprawiedliwości pisanej, Jest w jego oczach niczym innym jak zbieraniną rubryk rozboju legalnego i oficjalnego, czyli własności. Rozważane w związku ze sobą te dwie rzekome nauki, I j. ekonomia polityczna i prawo, stanowią z punktu widzenia socjalizmu kompletną teorię niesprawiedliwości i niezgody. Przechodząc następnie od negacji do afirmacji, socjalizm przeciwstawia zasadzie własności zasadę stowarzyszenia, zobowiązuje się zbudować od góry
do dołu na nowo ekonomię społeczną, a zatem ustanowić nowe prawo, nowe instytucje, zapoczątkować nową politykę i obyczaje diametralnie przeciwne względem dawnych form. Linia odgraniczająca socjalizm od ekonomii politycznej została więc nakreślona; wrogość ich jest oczywista. Ekonomia polityczna skłonna jest uświęcić egoizm; socjalizm wynosi ponad wszystko zasadę współwłasności. Ekonomiści, poza przypadkami naruszenia pewnych ich zasad, o co uważają za słuszne oskarżać rządy, są optymistami, gdy idzie o fakty dokonane; socjaliści natomiast są optymistami w odniesieniu do faktów przyszłych. Pierwsi twierdzą, że to, co być powinno — jest; drudzy — że tego, co być powinno — nie ma. A zatem pierwsi uważają się za obrońców religii, władzy i innych zasad współczesnych uznających własność, chociaż krytyka oparta tylko na założeniach rozumowych często powoduje ataki na ich przesądy; drudzy odrzucają władzę i wiarę i powołują się wyłącznie na naukę, jakkolwiek pewna religijność, nie całkiem liberalna, i pewne niepoważne lekceważenie faktów stanowią naj oczy wiściej cechę charakterystyczną ich poglądów. Zresztą jedni i drudzy nie przestają się wzajemnie oskarżać o nieudolność i jałowość. Socjaliści przedstawiają swym przeciwnikom rachunek za nierówność kondycji, za rozpustny handel, gdzie monopol i konkurencja w potwornej jedności wiecznie rodzą zbytek i nędzę; teoriom ekonomicznym, stale
wzorującym się na przeszłości, zarzucają, że przyszłość w tym stanie przedstawia się beznadziejnie; krótko mówiąc, wskazują dobitnie, że ustrój oparty na własności to straszliwe przewidzenie, przeciwko któremu ludzkość od czterech tysięcy lat protestuje i broni się rękami i nogami. Ekonomiści ze swojej strony nie ufają socjalistom, nie wierzą, że stworzą oni system, w którym będzie się można obejść bez własności, konkurencji i policji; wykazują z dowodami w ręku, że wszystkie projekty reform były tylko i wyłącznie zlepkami idei zapożyczonych od tegoż ustroju, który socjalizm oczernia, były, jednym słowem, plagiatem. Poza granicami ekonomii politycznej socjalizm nie jest zdolny do powzięcia ani do sformułowania żadnej idei. Widać, jak co dzień narasta ten doniosły proces, jak co dzień sprawa staje się coraz bardziej zagmatwana. Podczas gdy społeczeństwo posuwa się naprzód, potyka się, cierpi i bogaci się idąc utartymi drogami gospodarowania, socjaliści, od Pitagorasa, Orfeusza i niezgłębionego Hermesa, pracują nad ustanowieniem cłogmatu przeciwstawnego ekonomii politycznej. Zgodnie z ich poglądami przeprowadzono tu i ówdzie kilka prób zrzeszenia się 5; dotąd jednak rzadkie, usiłowania te, zagubione w oceanie własności prywatnej, pozostały bez rezultatu; i jak gdyby los postanowił wyczerpać hipotezę ekonomistów, zanim zabierze się do utopii socjalistycznej, partia reformatorska zmuszona jest cierpieć sarkazm swych przeciwników, oczekując swego dnia. Oto gdzie tkwi przyczyna. Socjalizm bez ustanku wy-
tyka niepowodzenia cywilizacji, dzień za dniem stwierdza bezsilność ekonomii politycznej w dziele harmonijnego zaspokajania pożądań ludzkich i wnosi skargi za skargami; ekonomia polityczna uzupełnia swe akta dotyczące systemów socjalistycznych, które wszystkie, jedne za drugimi, przemijają zlekceważone przez zdrowy rozsądek. Uporczywość zła karmi skargę jednych, podczas gdy równocześnie stałe niepowodzenia reformatorów przyczyniają się do umocnienia złośliwej ironii drugich. Kiedy dojdzie do wyroku? Sąd jest nieobecny; tymczasem ekonomia polityczna korzysta ze swej przewagi i choć nie udziela poręki, w dalszym ciągu przewodzi na świecie: possideo ąuia possideo. Jeżeli z dziedziny idei zejdziemy w świat realny, antagonizm wyda się nam jeszcze większy i jeszcze groźniejszy. Z chwilą gdy socjalizm, sprowokowany długotrwałymi burzami, pojawił się wśród nas jak jakaś fantastyczna zjawa, ludzie, którzy dotąd podczas wszelkich sporów zachowywali obojętność i spokój, z przerażeniem zwrócili się ku ideom monarchicznym i religijnym; demokracja, której zarzucano, że wyciągnęła swe ostateczne konsekwencje, została wyklęta i odrzucona. To oskarżenie demokratów przez konserwatystów było potwarzą. Demokracja z natury rzeczy żywi antypatię do myśli socjalistycznej, tak samo jak nie jest zdolna do zastąpienia władzy królewskiej, przeciwko której samo przeznaczenie popycha ją na drogę spisku, przy czym nigdy nie osiąga ona celu. Codziennie jesteśmy tego świadkami, przejawia się bowiem jasno: w wyznaniach wiary chrześcijańskiej i wiary we własność, skła-
danych przez publicystów demokratycznych, którzy nie zauważyli, że opuścił ich lud. Z drugiej strony filozofia, jak się okazało, nie była mniej obca ani mniej wroga socjalizmowi niż polityka i religia. Podobnie jak w dziedzinie polityki demokracja opiera się na suwerenności wielu, a monarchia na suwerenności monarchy, podobnie jak w sprawach sumienia religia to nic innego jak poddanie się istocie mistycznej nazywanej Bogiem i duchownemu, który go reprezentuje, podobnie wreszcie jak w dziedzinie ekonomii własność, to jest wyłączna sfera działania jednostki za pomocą narzędzi pracy, jest punktem wyjścia teorii — tak samo filozofia, biorąc za podstawę domniemaną aprioryczność rozumu, zmuszona jest przyznać, że tylko ja tworzy idee i ich samowładztwo, i odmówić wartości metafizycznej doświadczeniu, czyli na miejsce prawa obiektywnego wszędzie umieszczać samowolę — despotyzm. Otóż doktryna, która nagle powstała w sercu społeczeństwa, bez poprzedników, bez antenatów, usuwała z wszystkich dziedzin świadomości i ze społeczeństwa zasadę samowoli po to, by — jako jedyną prawdą — zastąpić ją związkiem faktycznym, który zrywał z tradycją i nie pozwalał posługiwać się przeszłością inaczej niż jako punktem wyjścia ku przyszłości. Taka doktryna nie mogła nie zwrócić przeciwko sobie istniejących władz; dziś można zobaczyć, jak pomimo waśni wewnętrznych wspomniane władze dochodzą do zgody, aby zwalczyć potwora, który wkrótce może ich pochłonąć.
Robotnikom, którzy uskarżają się na zbyt niskie płace i na niepewność pracy, ekonomia polityczna przeciwstawia wolność handlu; obywatelom poszukującym warunków dla wolności i porządku ideologowie podsuwają system przedstawicielski; czułym duszom pozbawionym dawnej wiary, które pytają o rację i cel istnienia, religia przedstawia niezbadane tajemnice Opatrzności, a filozofia ma w rezerwie wątpienie. Wykręty — zawsze. Idee pełne, dające wypocząć sercu i umysłowi — nigdy. Socjalizm krzyczy, że nadszedł czas, aby dotrzeć do stałego lądu i wejść do portu; ale ludzie aspołeczni mówią, że port nie istnieje; ludzkość posuwa się naprzód pod boską opieką pod przewodem księży, filozofów, mówców i ekonomistów; i tak ta podróż dokoła świata trwa wiecznie. Tym sposobem społeczeństwo od początku dzieli się na dwa wielkie obozy: jeden tradycyjny, który z istoty rzeczy jest hierarchiczny i w zależności od przedmiotu, jaki ma na względzie, nazywa się na przemian to władzą królewską, to demokracją, filozofią, to znów religią, jednym słowem, własnością; i drugi, który zmartwychwstając przy każdym kryzysie cywilizacji występuje jako anarchiczny i ateistyczny, a więc jako oporny wszelkiej władzy — i boskiej, i ludzkiej; i to jest socjalizm. Otóż nowoczesna krytyka dowiodła, że w tego rodzaju konflikcie prawda powstaje nie przez wykluczenie jednego z przeciwieństw, ale tylko i wyłącznie przez pogodzenie jednego z drugim 6. Twierdzę więc, iż to, że wszelkie przeciwieństwo, czy to w naturze, czy też w dziedzinie idei, znajduje rozwiązanie w fakcie bardziej
ogólnym albo w złożonej formule, która doprowadza oponentów do zgody, wchłaniając, jeśli można się tak wyrazić, i jedno, i drugie, stanowi zdobycz nauki. Czyż my, ludzie o zdrowym rozsądku, w oczekiwaniu na rozwiązanie, które przyszłość bez wątpienia przyniesie, nie moglibyśmy przygotować się do tej wielkiej przemiany przez zanalizowanie sił walczących, ich właściwości dodatnich i ujemnych? Praca taka, przeprowadzona dokładnie i sumiennie, jeśli nawet nie doprowadziłaby nas od razu do rozwiązania, miałaby przynajmniej tę nieocenioną zaletę, że odkryłaby nam warunki, których spełnienia wymaga rozwiązanie zagadnienia, co pozwoliłoby nam mieć się na baczności względem wszelkiego rodzaju utopii. Cóż jest zatem koniecznego i prawdziwego w ekonomii politycznej? Dokąd ona zmierza? I co może? Co nam obiecuje? Oto co pragnę ustalić w swojej pracy. — Co wart jest socjalizm, dowiemy się tego z tych samych dociekań. Skoro bowiem cel, do którego zmierza i socjalizm, i ekonomia polityczna, jest koniec końców jeden i ten sam, mianowicie wolność, porządek i dobrobyt wśród ludzi, jest rzeczą oczywistą, że warunki, które trzeba spełnić, innymi słowy, trudności, które trzeba przezwyciężyć, aby dopiąć tego celu, są także dla nich obu te same; i pozostaje tylko rozważyć środki przedsiębrane lub proponowane zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Ponieważ jednak jak dotąd tylko ekonomia polityczna mogła urzeczywistniać swe idee, socjalizm bowiem stale poświęcał się jedynie satyrze, jest rzeczą oczywistą, że oceniając należycie usługi, jakie oddały
prace ekonomiczne, sprowadzimy tym samym do ich właściwej wartości socjalistyczne deklamacje; w ten sposób nasza na pozór szczególna krytyka będzie podstawą konkluzji bezwzględnych i definitywnych. Zanim z dociekaniami nad ekonomią polityczną sięgniemy do sedna rzeczy, należy dla lepszego zrozumienia sprawy posłużyć się kilkoma przykładami. § II Braki teoryj i krytyki Zanotujemy na wstępie ważne spostrzeżenie: oto współzawodnicy zgodni są co do tego, że odwołują się do wspólnego autorytetu, o którym każdy z nich mniema, że ma go tylko dla siebie, a mianowicie do nauki. Utopista Platon organizował swą idealną rzeczpospolitą w imię nauki, którą przez skromność i eufemizm nazywał filozofią. Praktyczny Arystoteles odrzucał utopię platońską w imię tejże filozofii. Tak więc wojna społeczna trwa od czasów Platona i Arystotelesa. Nowocześni socjaliści żądają, aby nauka była jedna i niepodzielna, ale nie mogą dojść do porozumienia ani co do treści, ani co do granic, ani co do metody tej nauki; ekonomiści ze swojej strony twierdzą, że nauka społeczna to nic innego jak ekonomia polityczna. Idzie więc przede wszystkim o ustalenie, czym może być nauka o społeczeństwie. Nauka w ogólności jest wiedzą rozumowaną i systematyczną o tym, co jest. Stosując to podstawowe pojęcie do społeczeństwa, powiemy: Nauka społeczna jest wiedzą rozumowaną i sy-
stematyczną nie o tym, czym było społeczeństwo, ani też o tym, czym będzie, ale o tym, czym jest w ciągu całego swego życia, to jest we wszystkich swych kolejnych przejawach: tam bowiem tylko istnieć może rozsądek i system. Nauka społeczna powinna obejmować ustrój humanitarny nie tylko w tym a tym okresie jego istnienia ani też w postaci pewnych jego elementów, ale w zasięgu wszystkich jego zasad i w całokształcie jego egzystencji: jak gdyby rozwój społeczny, rozciągający się w czasie i przestrzeni, został nagle stłoczony w jeden ruchomy obraz, który ukazując szereg lat wieku i następowanie po sobie, jedno po drugim, zjawisk, wydobywałby na jaw ich wzajemną zależność i ich jedność. Taka powinna być nauka o każdej rzeczywistości żywej i postępującej naprzód; taka też jest niezaprzeczenie nauka społeczna. Być więc może, iż ekonomia polityczna mimo dążeń indywidualistycznych i ekskluzywnych zapewnień była częścią konstytuującą nauki społecznej, w ramach której zjawiska przez nią opisywane były jak gdyby podstawowymi punktami rozległej triangulacji i elementami całości organicznej i złożonej. Z tego punktu widzenia postęp ludzkości, dokonujący się od form prostych do złożonych, byłby całkowicie zgodny z postępem nauk, a fakty niezgodne z tą zasadą i tak często obalające ją, fakty, które stanowią dziś podstawę i przedmiot ekonomii politycznej, powinny być traktowane jako hipotezy szczególne, stopniowo realizowane przez ludzkość mającą na względzie hipotezę nadrzędną, której urzeczywistnienie rozwiązałoby wszelkie trudności i bez przekreślenia ekonomii politycznej da-
wałoby zadośćuczynienie socjalizmowi. — Ale, jak to powiedziałem w prologu, nie możemy w żaden sposób przypuścić, że bez względu na sposób wyrażania się ludzkość jest w błędzie. Przedstawmy to teraz jaśniej, przekładając na język faktów. Sprawą najbardziej sporną jest dzisiaj niezaprzeczenie organizacja pracy. Podobnie jak święty Jan Chrzciciel, który nauczał na pustyni: Czyńcie pokutą..., socjaliści wszędzie krzyczą tę nowość starą jak świat: Organizujcie pracą! — przy czym nie mogą nigdy powiedzieć, na czym miałaby, ich zdaniem, polegać ta organizacja. Jakkolwiek się ta sprawa miała, ekonomiści dopatrzyli się w tej wrzawie socjalistów zniewagi dla swych teorii; wyglądało to rzeczywiście, jakby im zarzucano, że nie wiedzieli nic o najważniejszej rzeczy, jaką powinni znać — o pracy. Odpowiedzieli więc na prowokację ze strony swych przeciwników, utrzymując z początku, że nie istnieje inna organizacja pracy niż wolność produkowania i dokonywania wymiany, bądź na swój rachunek osobisty, bądź też na spółkę z innymi, w którym to wypadku sposób postępowania przewidziany jest przez prawo cywilne i handlowe. Następnie wobec tego, że argumentacja ta ośmieszyła ich w oczach przeciwników, podjęli ofensywę i wykazując, że socjaliści sarni nic nie rozumieją z tej organizacji, którą przedstawiali jako stracha na wróble, zakończyli stwierdzeniem, że była to tylko jedna więcej chimera socjalistyczna, słowo pozbawione jakiegokolwiek sensu, niedorzeczność. Najnowsze pisma ekonomistów pełne są bezlitosnych sądów o tej spra-
wie. Nie ulega jednak wątpliwości, że pojęcie organizacja pracy jest równie jasne i równie racjonalne jak następujące wyrażenia: organizacja zakładu wytwórczego, organizacja armii, organizacja policji, organizacja dobroczynności, organizacja wojny. Z tego punktu widzenia wystąpienia ekonomistów noszą na sobie piętno pożałowania godnego braku rozsądku. Nie mniej pewną jest rzeczą, że organizacja pracy nie może być utopią ani chimerą, ponieważ od chwili gdy praca, ten zasadniczy warunek cywilizacji, istnieje, to z tego już wynika, że podlega ona jakiejś organizacji, którą ekonomiści mogą uważać za dobrą, a jednocześnie socjaliści mogą uważać za ohydną. W sprawie sformułowanej przez socjalizm propozycji zorganizowania pracy należałoby więc uznać, że praca została zorganizowana. Otóż takie twierdzenie jest absolutnie nie do utrzymania, jest bowiem rzeczą bezsporną, że w dziedzinie pracy — podaż, popyt, podział, ilość, proporcja, cena, gwarancja — nic, absolutnie nic nie jest uregulowane, wręcz przeciwnie, wszystko jest zdane na kaprysy swobodnej gry, czyli na przypadek. Co się tyczy nas samych, którzy kierujemy się myślą, że musimy się stosować do nauki moralnej, to wbrew socjalistom i wbrew ekonomistom będziemy stali na stanowisku: nie, że trzeba organizować pracę ani też że jest ona zorganizowana, ale że się ona organizuje. Praca — mówimy — organizuje się: jest więc w trakcie organizowania się od początku świata i będzie się organizowała do końca świata. Ekonomia polityczna
uczy nas pierwszych elementów tej organizacji: ale socjalizm ma słuszność, gdy utrzymuje, że w obecnej postaci organizacja jest niedostateczna, że ma charakter przejściowy, a całe posłannictwo nauki polega na nieprzerwanym dociekaniu — mając na względzie uzyskane wyniki i zjawiska będące w stadium realizacji — jakie innowacje mogą być od razu urzeczywistnione. Socjalizm i ekonomia polityczna, wydając sobie krotochwilną wojnę, działają w istocie rzeczy w imię jednej i tej samej idei — organizacji pracy. Ale i na socjalizmie, i na ekonomii politycznej ciąży wina niewierności nauce i wzajemnych zniewag, skoro ekonomia polityczna, biorąc te strzępy teorii za naukę, wyrzeka się wszelkiego postępu w przyszłości i skoro socjalizm, wyrzekając się tradycji, dąży do odbudowy społeczeństwa na podstawach, których znaleźć niepodobna. Tak więc socjalizm jest niczym bez głębokiej krytyki i nieustannego rozwoju ekonomii politycznej; i że posłużymy się tutaj słynnym aforyzmem: Nihil est in intellectu, ąuod prius non juerit in sensu, w hipotezach socjalistów nie ma nic takiego, czego nie można by znaleźć w praktyce ekonomicznej. Ekonomia polityczna aś nie jest niczym innym jak nie skoordynowanym zlepkiem, skoro uważa za bezwarunkowo pozostające w mocy fakty zgromadzone przez Adama Smitha i J. B. Saya. Drugą kwestią, nie mniej sporną niż pierwsza, jest sprawa lichwy, czyli pożyczki na procent. Procent, czyli jak to się mówi — cena użytkowania,
jest to zapłata, bez względu na jej charakter, którą uzyskuje właściciel danej rzeczy za jej wypożyczenie. Quidquid sorti accrescit usura est — mówią teologowie Procent, podstawa kredytu, wysuwa się na pierwszy plan wśród czynników, które automatyzm społeczny wprowadza w grę w swej działalności organizacyjnej i których analiza odsłania głębokie prawa cywilizacji. Starożytni filozofowie i Ojcowie Kościoła — których trzeba tu uważać za przedstawicieli socjalizmu w pierwszych wiekach ery chrześcijańskiej — przez osobliwą niekonsekwencję, co było wynikiem ówczesnego ubóstwa pojęć ekonomicznych, dopuszczali czynsz dzierżawny, a potępiali procent płatny w pieniądzu, bo ich zdaniem pieniądze były nieproduktywne. W ostatecznym wyniku rozróżniali pożyczanie rzeczy, które niszczą się przez zużycie — do ich liczby zaliczali pieniądze, i pożyczanie rzeczy, które nie niszcząc się przynoszą użytkownikowi zysk w postaci swego produktu. Ekonomiści, uogólniając pojęcie komornego, bez trudu wykazali, że w gospodarce społecznej działanie kapitału, czyli jego produkcyjność, było takie samo bez względu na to, czy był on zużywany na wynagrodzenie robotników, czy też zachowywał rolę narzędzia, i że w rezultacie należało albo znieść czynsz od dzierżawy ziemi, albo dopuścić procent w pieniądzu, ponieważ jedno i drugie było na tej samej podstawie rekompensatą za przywilej, wynagrodzeniem za pożyczkę. Trzeba było z górą pięciu stuleci, aby przeprowadzić, tę myśl i uspokoić sumienia wystraszone klątwami rzucanymi przez katolicyzm na lichwę. Przemówiła tu sama oczy wistość, i głos ogółu wypowiedział się za pożyczający-
mi; wygrali oni walkę z socjalizmem, a ówczesnemu społeczeństwu poprzez uznanie procentu od pożyczek przypadły bezspornie ogromne korzyści. W tych warunkach socjalizm, który usiłował upowszechnić prawo wprowadzone przez Mojżesza tylko dla Izraelitów. Non foeneraberis proximo tuo, sed alieno, został pobity przez ideę, którą uznał zgodnie z obyczajem ekonomicznym, a mianowicie czynsz dzierżawny wyniesiony został do godności teorii produkcyjności kapitału. Ale z kolei ekonomiści byli mniej szczęśliwi, gdy później zażądano od nich, żeby uzasadnili dzierżawę jako taką i zbudowali teorię produkcyjności kapitałów. Można powiedzieć, że w tym punkcie utracili całą przewagę, jaką uzyskali na wstępie we współzawodnictwie z socjalizmem. Bez wątpienia — a ja jestem pierwszy, co to uznaje — opłata za dzierżawę ziemi, podobnie jak opłata za pożyczkę pieniężną, jak również za wypożyczenie jakiejkolwiek wartości ruchomej czy nieruchomej, jest zjawiskiem samorzutnym, uniwersalnym, którego źródło tkwi głęboko w naszej naturze i które dzięki swemu normalnemu rozwojowi staje się wkrótce jedną z najpotężniejszych sprężyn organizacji. Dowiodę nawet, że procent od kapitału jest tylko materializacją aforyzmu: Każda praca musi pozostawić pewną nadwyżką. Ale obok tej teorii lub raczej fikcji produkcyjności kapitału występuje inna teza, wcale nie mniej pewna, która w ostatnich czasach zwróciła uwagę najwybitniejszych ekonomistów. Wedle tej tezy wszelka wartość powstaje z pracy i zasadniczo składa się z płac, inaczej mówiąc, żadne bogactwo nie bierze początku
w przywileju i ma wartość tylko i wyłącznie dzięki pracy i tylko wskutek pracy przez ludzi wykonanej jest źródłem dochodu. Jakże więc pogodzić teorię dzierżawy, czyli produkcyjności kapitału — teorię powszechnie potwierdzoną przez praktykę, na którą ekonomia polityczna w swoim charakterze nauki rutynicznej musi przystać, nie mogąc jej jednak uzasadnić — z tą drugą teorią, która wykazuje, że normalnie na wartość składają się płace, i która w społeczeństwie nieuchronnie doprowadza, jak tego dowiedziemy, do równości produktu czystego i produktu brutto? Socjaliści nie pominęli tej sposobności. Oparłszy się na zasadzie, że praca jest źródłem wszelkiego dochodu, zażądali wyliczenia się właścicieli z kapitałów tkwiących w dzierżawach oraz przynoszących inne dochody. I podobnie jak ekonomiści osiągnęli pierwsze zwycięstwo obejmując jednym pojęciem i czynsz dzierżawny, i lichwę, tak też socjaliści wzięli odwet wprowadzając pojęcie bardziej jeszcze ogólne od pracy, w którym roztopiły się prawa właścicieli kapitału. Własność została rozbita od góry do dołu; ekonomiści mogli tylko milczeć; ale wobec niemożności zatrzymania się na tej pochyłości socjalizm ześliznął się do krańca utopii socjalistycznej, a społeczeństwo w braku praktycznego rozwiązania doprowadzone zostało do tego, że nie może ani obronić swej tradycji, ani porzucić jej na rzecz doświadczeń, w których najmniejsze uchybienie grozi cofnięciem się o kilka tysięcy lat wstecz. Co w podobnej sytuacji nakazuje nauka? Z pewnością nie zatrzymanie się w połowie drogi, jakiś złoty środek, dowolny, niepochwytny, niemożli-
wy; ale dalsze uogólnienie i odkrycie trzeciej zasady, faktu, prawa nadrzędnego, które by wyjaśniało fikcję kapitału i mit własności i godziłoby je z teorią, która przypisuje pracy źródło wszelkiego bogactwa. Otóż to właśnie socjalizm, jeśliby chciał postępować logicznie, powinien przedsięwziąć. W rzeczywistości teoria realnej produktywności pracy i teoria fikcyjnej produktywności kapitału są z istoty rzeczy obie teoriami ekonomicznymi. Socjalizm, trudząc się jedynie ukazaniem sprzeczności między nimi, nie skorzystał nic ani z doświadczenia, ani z dialektyki; wydaje się, że jest pozbawiony w równej mierze jednego i drugiego. Otóż w prawdziwej procedurze sądowej powód, uznawszy ważność części jakiegoś dokumentu, musi go uznać w całości; nie wolno dzielić dokumentu ani zeznania na części. Czy socjalizm miał prawo odrzucić autorytet ekonomii politycznej w sprawie procentu, skoro opierał się na jej autorytecie w dziedzinie analizy wartości? Z pewnością nie! Wszystko, co socjalizm mógł zrobić w podobnym wypadku, to albo zmusić ekonomię polityczną do uzgodnienia swych teorii, albo sam przyjąć na siebie to ciężkie zadanie. Im głębiej wnikać w te uroczyste debaty, tym bardziej wydaje się, że cały proces stąd się wywodzi, że jedna strona nie chce widzieć, druga zaś odmawia współdziałania. W naszym prawie publicznym istnieje zasada, że nikt nie może być pozbawiony swej własności, chyba że w interesie powszechnej użyteczności, i to po uprzednim zastosowaniu należytego odszkodowania. Jest to zasada o charakterze wybitnie ekonomicznym, ponieważ,
z jednej strony, przypuszcza nadrzędną rolę własności obywatela, który podlega wywłaszczeniu i którego zgoda, idąc za demokratycznym duchem umowy społecznej, jest bezwarunkowo konieczna. Z drugiej strony, odszkodowanie, czyli cena nieruchomości wywłaszczonej, regulowane jest nie na podstawie wewnętrznej wartości przedmiotu, ale na podstawie ogólnego prawa rządzącego handlem, to jest prawa podaży i popytu, jednym słowem, opinii. Wywłaszczenie dokonane w imieniu społeczeństwa może być upodobnione do rynku umownego, uznawanego przez każdego w stosunku do wszystkich; należy zatem zapłacić nie tylko cenę, ale również przyjętą zwyczajowo dopłatę — tak w istocie oblicza się odszkodowanie. Gdyby prawnicy rzymscy zdawali sobie sprawę z tej analogii, to bez wątpienia mniej by się wahali w sprawie wywłaszczania w interesie użyteczności publicznej. Sankcją prawa społecznego w dziedzinie wywłaszczenia jest więc odszkodowanie. Otóż w praktyce zasady odszkodowania nie stosuje się we wszystkich wypadkach, gdy powinna ona być zastosowana; niemożliwością jest, żeby tak się działo. Tak więc ustawa, która powołała do życia drogi żelazne, zapewniała odszkodowanie za tereny zabrane pod tor kolejowy; nie zrobiła jednak nic dla całego mnóstwa ludzi, którzy czerpali swe dochody z przewozu, a których straty znacznie przekraczały wartość terenów, za które wypłacono odszkodowanie właścicielowi. Tak samo kiedy powstała kwestia odszkodowania dla właścicieli zakładów produkcji cukru buraczanego, nikomu nie przyszło do głowy, że państwo powinno było
wypłacić odszkodowania temu mnóstwu robotników i urzędników, którzy żyli z przemysłu cukrowniczego, a których warunki bytowania pogorszyły się tak, że być może, znaleźli się w biedzie. Jest jednak rzeczą pewną, że, zgodnie z pojęciem kapitału i teorią produkcji, podobnie jak właściciel ziemi, któremu kolej żelazna zabiera warsztat pracy, ma prawo do odszkodowania, tak samo przemysłowiec, któremu ta sama kolej czyni jałowym wyłożony kapitał, ma też prawo do odszkodowania. Skąd to powstaje, że nie wypłaca mu się odszkodowania? Niestety, stąd, że odszkodowanie jest niemożliwe. Przy takim systemie sprawiedliwości i bezstronności społeczeństwo najczęściej nie miałoby możności działać i powróciłoby do bezruchu prawa rzymskiego. Ofiary muszą być... Zasada odszkodowania zostaje wskutek tego zaniechana. Następuje nieuniknione bankructwo państwa w stosunku do jednej klasy lub kilku klas obywateli. Z kolei dochodzą do głosu socjaliści i zarzucają ekonomii politycznej, że umie tylko poświęcać interesy mas i tworzyć przywileje; następnie, wskazując na zalążek ustawy agrarnej tkwiącej w ustawie o wywłaszczeniu, nagle wypowiadają się w konkluzji za ogólnym wywłaszczeniem, tj. za produkcją i spożyciem pospołu. Ale tutaj socjalizm po dokonaniu krytyki popada w utopię i jego niemoc znowu ujawnia się w sprzecznościach. Jeżeli zasada wywłaszczenia w imię użyteczności publicznej, rozwinięta we wszystkich swych konsekwencjach, prowadzi do całkowitej reorganizacji społeczeństwa, to przed przyłożeniem ręki do dzieła trzeba ściśle określić tę nową organizację; otóż, powtarzam
to, cała nauka socjalizmu to tylko strzępy fizjologii i ekonomii politycznej. Następnie, zgodnie z zasadą odszkodowania, trzeba, jeśli nie wypłacić, to przynajmniej zagwarantować obywatelom wartości, jakie im przypadną, trzeba, inaczej mówiąc, zabezpieczyć ich przed możliwością zmian. Otóż poza obrębem majątku publicznego, zarządzania którym domaga się on dla siebie, w jaki sposób socjalizm zabezpieczy ten majątek? Niemożliwością jest w oparciu o prawdziwą i rzetelną logikę wyjść poza obręb tego błędnego koła. Również i komuniści, bardziej bezpośredni niż niektórzy inni sekciarze w swym stosunku do idei niestałych i pokojowych, pomijają te trudności i obiecują sobie, że doszedłszy do władzy wywłaszczą wszystkich i nie wypłacą odszkodowania ani też nie dadzą zabezpieczenia nikomu. W gruncie rzeczy mogłoby to nie być ani niesprawiedliwe, ani wiarołomne; niestety, palić to nie rozwiązywać, jak powiedział do Robespierre'a przybyły jako interesant Desmoulins; w podobnych rozmowach powraca się stale do ognia i do gilotyny. Tutaj, jak wszędzie, dwa prawa jednakowo święte stają przeciwko sobie twarzą w twarz — prawo obywatela i prawo państwa; dosyć powiedzieć, że idzie tutaj o odkrycie formuły pojednawczej, która by stanęła ponad utopiami socjalistycznymi i zniekształconymi teoriami ekonomii politycznej. Co robią w tym wypadku procesujące się strony? Nic. Można by raczej powiedzieć, że występują z pytaniami po to tylko, żeby mieć sposobność do rzucania obelg. Cóż ja mówię? Pytania nie są nawet rozumiane przez strony; i podczas gdy publiczność rozmawia o wzniosłych problemach dotyczących społeczeń-
stwa i przeznaczenia ludzkiego, antreprenerzy od nauki społecznej, ortodoksyjni oraz schizmatyczni, nie zgadzają się ze sobą co do zasad. Niech o tym świadczy kwestia, która spowodowała te dociekania, a którą nie lepiej z pewnością rozumieją ci, co ją powołali do życia, niż ci, co nie doceniają jej znaczenia — mianowicie stosunek między zyskiem a płacą. Jak to, ekonomiści, Akademia ogłosiła konkurs w dziedzinie, której podstawowych pojęć sama nie rozumie? Jak myśl taka mogła przyjść komuś do głowy?... Otóż tak! To, co twierdzę, jest nie do wiary, jest zbyt niezwykłe; ale tak właśnie jest. Tak jak teologowie, co w zagadnieniach metafizyki odpowiadają mitami i alegoriami, które zawsze przedstawiają problemy, ale nigdy ich nie rozwiązują, tak też i ekonomiści odpowiadają na pytania, które im się narzucają, tylko opowiadaniem o tym, co doprowadziło ich do tego, że je postawili: zdają sobie sprawę, że gdyby posunęli się dalej, to przestaliby być ekonomistami. Na przykład, co to jest zysk? Jest to to, co pozostaje przedsiębiorcy z chwilą, gdy pokrył wszystkie koszty. Otóż koszty składają się z dni pracy i wartości zużytych, czyli w ostatecznym rachunku z płac. Jaka jest więc wysokość płacy robotnika? Najniższa, jaką można mu dać; jest więc niewiadoma. Jaka powinna być cena towaru dostarczonego na rynek przez przedsiębiorcę? Najwyższa, jaką może on osiągnąć; i znów jest nieznana. Ekonomia polityczna zabrania nawet przypuszczać, że zarówno za towar, jak i za dzień pracy można cenę wyznaczyć, mimo że istnieje zgoda co do tego, że można je oszacować, a to dlatego — mówią ekono-
miści — że szacunek to operacja oparta na dowolności, która nie może doprowadzić do żadnej pewnej i niezawodnej konkluzji. Jak więc ustalić stosunek między dwiema niewiadomymi, które zgodnie z ekonomią polityczną nigdy i w żadnym razie nie mogą być znalezione. Tak więc ekonomia polityczna wysuwa problemy nierozwiązalne. A jednak wkrótce zobaczymy, że jest rzeczą nieuniknioną, żeby je wysuwała i żeby nasze stulecie je rozwiązało. Dlatego właśnie powiedziałem, że Akademia Nauk Moralnych, ogłaszając konkurs w sprawie stosunku między zyskiem a płacą, była nieświadoma rzeczy, mówiła na sposób proroków. Ale — powiedzą nam — czyż nie jest prawdą, że jeżeli istnieje duży popyt na pracę, a robotników jest za mało w stosunku do potrzeb, to płaca może się podnieść, podczas gdy, z drugiej strony, zysk będzie spadał; albo jeżeli wskutek wzrostu konkurencji produkcja jest nadmierna w stosunku do potrzeb, to czyż nie wywoła to zatłoczenia składów towarem i sprzedaży ze stratą, a wskutek tego po stronie przedsiębiorcy brak zysku, a po stronie robotnika zwolnienie z pracy? Ale wówczas, czyż nie zaofiaruje on swej pracy po niższej niż poprzednio cenie? Albo jeżeli zostanie wynaleziona maszyna, to z początku pociągnie to za sobą, że rywale będą palić pod kotłami, ale następnie, z chwilą powstania monopolu, czyż robotnik nie znajdzie się w zależności od przedsiębiorcy, a zysk i płace nie pójdą w przeciwnych sobie kierunkach? Wszystkie te sprawy i inne jeszcze — czyż nie mogą być badane, oceniane, kompensowane itd. itd. Ach, monografie, historie: mamy ich aż nadto od cza-
sów Adama Smitha i J. B. Saya i nie powstaje nic nowego; robi się tylko zmiany w ich tekstach. Ale to nie tak powinna być ta sprawa rozumiana, chociaż Akademia nie nadała jej innego kierunku. Stosunek między zyskiem a płacą należy traktować w sensie absolutnym, a nie z nieprzekonywającego punktu widzenia przypadków w dziedzinie handlu i podziału zainteresowań, dwóch rzeczy, które powinny później otrzymać właściwą interpretację. Pragnę się wytłumaczyć. Traktując producenta i konsumenta jako jedną i tę samą osobę, której wynagrodzenie, rzecz oczywista, jest równe jej produktowi; następnie, rozróżniając w tym produkcie dwie części — jedną, która zwraca producentowi jego wydatki, i drugą, która stanowi jego zysk, zgodnie z aksjomatem, że każda praca winna pozostawić nadwyżkę, mamy wyznaczyć relację jednej z tych części do drugiej. Zrobiwszy to, dobrze będzie wyprowadzić z tego stosunki majątkowe tych dwóch klas ludzi, przedsiębiorców i robotników, jak również zdać sobie sprawę ze wszystkich wahań sytuacji handlowej. Będzie to szereg wniosków, które powinny być włączone do dowodzenia. Otóż żeby taki stosunek istniał i żeby można go było obliczyć, trzeba koniecznie, by jakieś prawo, wewnętrzne lub zewnętrzne, rządziło konstytuowaniem się płacy i ceny sprzedażnej; ale ponieważ w obecnym stanie rzeczy płaca i cena bez ustanku podlegają wahaniu, powstaje pytanie, jakie koszty ogólne, jakie przyczyny sprawiają, że wartość zmienia się i waha, i w jakich granicach utrzymują się te wahania? Ale samo to pytanie pozostaje w sprzeczności z przy-
jętymi zasadami. Bo kto mówi o wahaniach, siłą konieczności przypuszcza pewną wartość przeciętną, do której środek ciążenia wartości nieustannie ją sprowadza. I kiedy Akademia domaga się określenia wahań zysku i płacy, domaga się tym samym określenia wartości. Otóż to właśnie odrzucają panowie z Akademii; nie chcą oni wcale słyszeć o tym, że jeżeli wartość jest zmienna, to tym samym jest do określenia, że zmienność jest wskazówką i warunkiem określoności. Upierają się oni, że wartość, nieustannie się zmieniając, nie może być nigdy określona. Jest to tak, jak gdyby ktoś utrzymywał, że gdy dana jest liczba wahań pewnego zegara na sekundę, amplituda wahań, szerokość geograficzna i wysokość, na jakiej leży miejscowość, gdzie dokonuje się doświadczenia, to długość wahadła nie może być wyznaczona, bo zegar jest w ruchu. Oto jest pierwszy artykuł wiary ekonomii politycznej. Co się tyczy socjalizmu, nie wydaje się, żeby lepiej zrozumiał kwestię, która jest przedmiotem jego troski. Spośród mnóstwa jego organów jedne po prostu przekreślają zagadnienie, zastępując podział racjonowaniem, czyli usuwając z organizmu społecznego liczbę i miarę; inne pozbywają się kłopotu stosując do płacy głosowanie powszechne. Rozumie się, że te głupstwa znajdują naiwnych tysiącami i setkami tysięcy. Potępienie ekonomii politycznej sformułował Malthus w następującym słynnym ustępie: „Człowiekowi, który urodził się w świecie już zawłaszczonym, jeżeli nie może on uzyskać środków utrzymania od swych rodziców i jeżeli społeczeństwo nie potrzebuje jego pracy, nie przysługuje żadne rosz-
czenie prawne do najdrobniejszej choćby cząstki pożywienia; wówczas nie ma on co robić na świecie. Zabrakło dla niego nakrycia na wielkim stole zastawionym przez naturę. Przyroda każe mu odejść i sprawnie wykona swój własny rozkaz". Oto konieczna, nieuchronna konkluzja ekonomii politycznej, konkluzja, którą udowodnię z oczywistością nie znaną dotąd w tej dziedzinie badań: Śmierć tym, co nie są posiadaczami. W celu lepszego zrozumienia tej myśli Malthusa nadamy jej formę propozycji filozoficznych, pozbawiając ją upiększeń oratorskich: „Wolność osobista i własność, która jest jej wyrazem, są uznane przez ekonomię polityczną: równość i solidarność nie znajdują jej uznania. „W tym ustroju każdy jest u siebie, każdy dla siebie; praca jak każdy towar podlega zwyżce i zniżce: stąd pochodzi ryzyko proletariatu. „Ktokolwiek nie ma ani dochodu [z majątku], ani płacy, nie ma prawa nic żądać od innych: jego nieszczęście godzi w niego samego; w grze losu szansa zwróciła się przeciwko niemu". Z punktu widzenia ekonomii politycznej propozycje te są nie do zbicia, i Malthus, który je sformułował Z tak niepokojącą ścisłością, nie zasługuje na jakąkolwiek naganę. Z punktu widzenia warunków nauki społecznej też same propozycje są zdecydowanie fałszywe, a ponadto zawierają w sobie sprzeczność. Błąd Malthusa, a mówiąc ściślej, błąd ekonomii politycznej, nie polega wcale na mówieniu, że człowiek, który nie ma co jeść, musi zginąć, ani na twierdzeniu,
że w warunkach zawłaszczenia indywidualnego ten, co nie ma ani pracy, ani dochodu, może tylko wyrzec się życia i popełnić samobójstwo, jeśli nie woli być z niego usunięty przez głód. Oto, z jednej strony, prawo naszego istnienia; oto, z drugiej strony, konsekwencja własności. I Rossi zadał sobie o wiele za dużo trudu, aby uzasadnić na tym punkcie zdrowy rozsądek Malthusa. Podejrzewam, że to prawda, iż Rossi, uprawiając tak rozwlekle i z takim upodobaniem apologię Malthusa, chciał polecić ekonomię polityczną w taki sam sposób, jak jego rodak Machiavelli w książce pod tytułem Książa polecał despotyzm admiracji całego świata. Pokazując, że nędza jest warunkiem sine qua non samowoli przemysłowca i kupca, wydaje się, że Rossi woła: Oto wasze prawo, wasza sprawiedliwość, wasza ekonomia polityczna. Ale naiwność galijska nie rozumie się nic na tych subtelnościach; lepiej byłoby powiedzieć Francji w jej nieskalanym języku: Błąd Malthusa, jaskrawa ułomność ekonomii politycznej, polega w głównej mierze na uznawaniu za stan ostatecznie ustalony warunków przejściowych, mianowicie podziału społeczeństwa na patrycjat i proletariat; w szczególności zaś na mówieniu, że w społeczeństwie zorganizowanym, a wobec tego solidarnym, może się zdarzyć, że jedni posiadają, pracują i konsumują, podczas gdy inni nie posiadają i pozbawieni są pracy i chleba. Wreszcie Malthus, czyli ekonomia polityczna, gubi się w swych konkluzjach, skoro w zdolności reprodukcji w nieskończoność, z której korzysta rodzaj ludzki, w odniesieniu do wszystkich gatunków zwierząt i roślin, widzi stałą groźbę braku,
podczas gdy należałoby tylko wyciągnąć wniosek o konieczności, a zatem o istnieniu prawa równowagi między ludnością a produkcją. W kilku słowach: Wielką zasługą teorii Malthusa, zasługą, której nikt z jego kolegów nie myślał nawet brać pod uwagę, jest sprowadzenie do absurdu całej ekonomii politycznej. Co się tyczy socjalizmu, to o nim już dawno wypowiedzieli swój sąd Platon i Tomasz Morus, określając go jednym słowem: utopia — czyli rzecz nie istniejąca, chimera. Mimo wszystko, aby uczcić umysł ludzki, a także by oddać sprawiedliwość wszystkim, powiedzieć trzeba, że ani nauka ekonomiczna, ani ustawodawstwo nie mogły być na początku inne niż takie, jakimi je widzieliśmy; również społeczeństwo nie może pozostać w swym pierwotnym stanie. Każda nauka musi najpierw zakreślić sobie pole działania, zbierać i gromadzić swe materiały: przed systemem fakty; przed stuleciem sztuki — stulecie erudycji. Poddana, jak każda inna, prawu czasu i warunkom doświadczenia, nauka ekonomiczna, zanim zacznie dociekać, jak sprawy powinny przebiegać w społeczeństwie, ma nam powiedzieć, jak przebiegają; i wszystkie te sposoby postępowania, utrwalone przez nawyk, które autorzy w swych książkach nazywają pompatycznie prawami, zasadami i teoriami, pomimo ich niespójności i tkwiących w nich sprzeczności, powinny być ze skrupulatną pilnością zebrane i opisane absolutnie bezstronnie. Aby wykonać to zadanie, potrzeba może więcej geniuszu, a przede wszystkim wię-
cej gorliwości, niż tego wymagać będą późniejsze postępy nauki. Jeżeli więc uznajemy, że ekonomia społeczna jest dzisiaj jeszcze raczej dążeniem ku przyszłości niż znajomością rzeczywistości, to trzeba też uznać, że wszystkie elementy tej pracy badawczej znajdują się w ekonomii politycznej; i myślę, że wyrażam uczucia powszechnie panujące mówiąc, że opinia ta stała się własnością ogromnej większości umysłów. Wprawdzie teraźniejszość ma mało obrońców, ale odraza do utopii jest nie mniej powszechna: cały świat rozumie, że prawda tkwi w formule, która by pogodziła ze sobą krańce: zachowawczość i ruch. Toteż — i bądźmy za to wdzięczni Smithom, Sayom, Ricardom i Malthusom, jak również ich śmiałym przeciwnikom — tajemnice majątkowe, atria ditis, zostały ujawnione; dominującą rolę kapitału, ucisk pracownika, machinacje monopolistyczne, oświetlone ze wszelkich możliwych punktów widzenia, cofają się przed potępiającym wyrokiem opinii. O faktach zauważonych i opisanych przez ekonomistów rozprawia się i snuje się co do nich przypuszczenia: prawa oparte na nadużyciu, zwyczaje oparte na niesprawiedliwości, respektowane dotąd, dopóki trwa niejasność, która je podtrzymuje, ledwie wyciągnięte na światło dzienne, wygasają pod wpływem powszechnego potępienia. Zaczyna się rozumieć, że rządzenia społeczeństwem trzeba się uczyć nie od pustej ideologii w rodzaju Umowy społecznej, ale tak, jak to odgadywał Monteskiusz — ze wzajemnego stosunku rzeczy. I już lewica o tendencjach wybitnie społecznych, powstała spośród uczonych, spośród ma-
gistratury, z prawników, profesorów, a także kapitalistów, wielkich przemysłowców, wszystkich reprezentantów przywileju i jego obrońców i miliona zwolenników, występuje wśród narodu i nie bacząc na opinie parlamentarne usiłuje wydobyć tajemnice życia społeczeństw z analizy faktów ekonomicznych. Wyobraźmy więc sobie ekonomię polityczną jako ogromną płaszczyznę zarzuconą materiałami przygotowanymi do budowy jakiegoś gmachu. Robotnicy, pełni zapału i pałający żądzą wzięcia się do pracy, czekają na hasło, ale architekt zniknął nie pozostawiając planu. Ekonomiści zachowali w pamięci mnóstwo rzeczy, niestety, nie mają jednak ani śladu kosztorysu. Znają początek i historię każdego fragmentu roboty, wiedzą, ile kosztowała obróbka, jakie drewno dostarcza najlepszych belek i jaka glina najlepszych cegieł, ile wydano na narzędzia i zwózkę, ile zarobili cieśle i ile kamieniarze, ale nie znają przeznaczenia czegokolwiek ani miejsca, jakie to coś ma zająć. Ekonomiści nie ukrywają, że mają przed oczyma rzucone w nieładzie fragmenty arcydzieła, disjecti membra poetae; ale nie mieli dotąd możności odnalezienia planu całości, a ilekroć próbowali operować przybliżeniami, napotykali brak spójności między poszczególnymi fragmentami. Zrozpaczeni bezskutecznym podejmowaniem coraz to nowych prób, skończyli na tym, że uznali za dogmat nieprzydatność nauki do architektury, czyli, jak się to Blówi, niewłaściwość jej zasad; jednym słowem, wyparli się nauki. Podział pracy, bez którego produkcja byłaby nien.aczna, łączy się z wielu niepożądanymi zjawiskami,
I których najgorszym jest demoralizacja robotników; maszyny wraz z taniością produkcji przynoszą zapchanie rynku towarem i bezrobocie; konkurencja prowadzi do ucisku robotnika; podatek, ta więż materialna społeczeństwa — jest najczęściej tylko plagą budzącą przerażenie na równi z pożarem i gradobiciem; koniecznym odpowiednikiem kredytu staje się upadłość; własność jest olbrzymim skupiskiem nadużyć; handel przeradza się w grę hazardową, w której niekiedy nawet nie zabrania się szachrować. Krótko mówiąc, nieład niemal na każdym kroku występuje w tej samej proporcji co lad, przy czym nie wiadomo, czy i jak ład zdoła zniszczyć nieład, taxis ataxian diókein, czy na odwrót. W tej sytuacji ekonomiści uznali za niezbędne wyciągnąć wniosek, że wszystko idzie jak najlepiej, i każdą propozycję poprawy uznają za wrogą wobec ekonomii politycznej. O gmachu społecznym już więcej nie myślano; tłum rzucił się na plac budowy; kolumny, kapitele, cokoły, drewno, kamień i metal zostały podzielone za pomocą losowania; i ze wszystkich tych materiałów, zgromadzonych na budowę wspaniałej świątyni, własność ignorancka i barbarzyńska zbudowała chałupy. Idzie więc już teraz nie tylko o odnalezienie planu gmachu, ale i o usunięcie z chałup tych, co je okupują, twierdząc, że ich siedlisko jest wspaniałe; na jedno słówko na temat przywrócenia dawnego stanu rzeczy ustawiają się oni w szyku bojowym przed swymi bramami. Podobnego zamętu nie widziano ongiś przy budowie wieży Babel. Na szczęście my mówimy po francusku i jesteśmy bardziej śmiali od kompanów Nemroda.
Porzućmy alegorie: metoda historyczna i opisowa, używana z powodzeniem, dopóki trzeba było ograniczać się do wstępnych badań, jest odtąd bez wartości. Po tysiącach monografii i tablic nie posunęliśmy się dalej, niż byliśmy za czasów Ksenofonta i Hezjoda. Fenicjanie, Grecy i Włosi pracowali niegdyś tak, jak my to czynimy obecnie: lokowali swe pieniądze, opłacali robotników, rozszerzali swe majątki ziemskie, dokonywali wypraw i odkryć, utrzymywali książki, spekulowali, grali na giełdzie i rujnowali się według wszelkich reguł sztuki ekonomicznej; potrafili nie gorzej niż my organizować sobie monopole i obdzierać konsumenta i robotnika. Możemy przeprowadzić mnóstwo takich porównań i gdy nieustannie przeglądać będziemy nasze statystyki i nasze liczby, zawsze będziemy mieli przed oczyma tylko chaos, chaos nieruchomy i jednorodny. Panuje przekonanie, to prawda, że poczynając od czasów mitologicznych, aż do obecnego 57-go roku naszej wielkiej rewolucji, dobrobyt powszechny stale wzrasta. Chrystianizm od dawien dawna uchodził za głównego sprawcę tej poprawy sytuacji, który to zaszczyt ekonomiści całkowicie przypisują dzisiaj swoim zasadom. Bo, koniec końców — powiadają — na czym polegał wpływ (hrystianizmu na społeczeństwo? Głęboko utopijny przy swym narodzeniu, zdołał się utrzymać i rozprzetrzenić jedynie dlatego, że powoli przyjmował za swoje wszystkie kategorie ekonomiczne — pracę, kapitał, dzierżawę, procent, handel, własność, jednym słowem, uświęcał prawo rzymskie, które w najwyższym stopniu jest. wyrazem ekonomii politycznej. Chrystianizm, obcy w swej części teologicznej
teoriom produkcji i spożycia, był dla cywilizacji europejskiej tym, czym ongiś dla wędrownych robotników były branżowe stowarzyszenia czeladnicze i wolnomularstwo — rodzajem umowy ubezpieczenia i wzajemnej pomocy; pod tym względem chrystianizm nie zawdzięcza nic ekonomii politycznej, która wcale nie musi powoływać się na dobro wyświadczone przez chrystianizm jako na dowód. Skutki miłosierdzia i poświęcenia przekraczają dziedzinę ekonomii, która powinna zapewnić społeczeństwom pomyślność przez organizację pracy i przez sprawiedliwość. Poza tym gotów jestem uznać szczęśliwe skutki mechanizmu własności, ale podkreślam, że skutki te są całkowicie przesłonięte przez nędzę, która tkwi w naturze tego mechanizmu produkcji. Zgodnie więc z zapewnieniami, z jakimi niedawno wystąpił przed parlamentem angielskim pewien światły minister, i jak my wkrótce tego dowiedziemy, w społeczeństwie dzisiejszym postęp nędzy jest równoległy i adekwatny do postępu bogactwa, co całkowicie sprowadza do zera zasługi ekonomii politycznej. Tym sposobem ekonomia polityczna nie znajduje uzasadnienia ani w swoich zasadach, ani w swych dziełach. A co się tyczy socjalizmu, cała jego wartość sprowadza się do tego, że on to właśnie zauważył. Jesteśmy więc w możności podjąć na nowo dociekania z dziedziny ekonomii politycznej — ona jedna bowiem zawiera przynajmniej częściowo materiały z zakresu nauk społecznych — i sprawdzić, czy jej teorie nie kryją w sobie jakiegoś błędu, którego sprostowanie pogodziłoby fakt z prawem, odsłoniło organiczne prawo
ludzkości i przyniosło pozytywną koncepcję ustroju.
Rozdział drugi O WARTOŚCI §I Przeciwieństwo między wartością użytkową a wartością wymienną Wartość jest kamieniem węgielnym konstrukcji ekonomicznej. Boski artysta, który powierzył nam prowadzenie nadal swego dzieła, nie udzielił nikomu wskazówek, ale z kilku znamiennych faktów można je odgadnąć. W istocie wartość ma dwa oblicza: jedno, które ekonomiści nazywają wartością użytkową, czyli wartością samą w sobie, i drugie — wartość wymienną, czyli wartość względną. Skutki, jakie powoduje wartość pod tym dwojakim względem, a które są bardzo nieregularne, ponieważ nie jest ona wcale ustalona, czyli — że się wyrazimy bardziej filozoficznie — ponieważ nie jest ukonstytuowana, zmieniają się całkowicie w zależności od tej konstytucji. Otóż na czym polega współzależność między wartością użytkową a wartością wymienną; co trzeba rozu-
mieć przez wartość ukonstytuowaną i przez jakie komplikowane przejścia dokonuje się to ukonstytuowanie: oto przedmiot i cel ekonomii politycznej. Błagam czytelnika o skupienie całej swej uwagi na tym, co ma nastąpić: jest to jeden jedyny rozdział w całej niniejszej pracy, który wymaga z jego strony trochę dobrej woli. Ze swojej strony będę usiłował być: coraz bardziej prosty i jasny. Wszystko, co może mi w jakikolwiek sposób służyć, ma dla mnie wartość, i tym jestem bogatszy, im więcej mam tego, co jest mi użyteczne; tutaj nie nasuwa się żadna trudność. Mleko i mięso, owoce i zboże, wełna, cukier, bawełna, wino, metale, marmur, wreszcie ziemia, woda, powietrze, ogień i słońce są dla mnie wartościami użytkowymi, wartościami z natury rzeczy i z przeznaczenia. Gdybym wszystkie rzeczy potrzebne mi do istnienia znajdował w równej obfitości jak niektóre z nich, na przykład światło, inaczej mówiąc, gdyby ilość każdego rodzaju wartości była niewyczerpana, dobrobyt mój byłby raz na zawsze zapewniony: nie miałbym po co pracować i nawet bym o pracy nie myślał. W tej sytuacji w rzeczach tkwiłaby zawsze użyteczność; ale niesłuszne byłoby mówić, że rzeczy mają wartość, bo wartość, jak to niedługo zobaczymy, świadczy o istnieniu stosunku ze swej istoty społecznego; i właśnie jedynie w drodze wymiany, dokonując pewnego rpdzaju powrotu społeczeństwa do natury, doszliśmy do pojęcia użyteczności. Rozwój cywilizacji zależny jest zatem od konieczności, w jakiej tkwi rasa ludzka, konieczności bezustannego powodowania powstawania coraz to nowych wartości, podobnie
jak cierpienia społeczeństwa mają swe praźródło w nieustannej walce, jaką toczymy z naszą własną inercją. Odbierzcie człowiekowi tę potrzebę, która pobudza myśl i dostosowuje ją do życia kontemplacyjnego, a oto pan stworzenia będzie nie czym innym jak pierwszym spośród czworonogów. Ale jakim sposobem wartość użytkowa staje się wartością wymienną? Trzeba bowiem zwrócić uwagę, że te dwa rodzaje wartości, jakkolwiek współczesne w myśleniu (bo pierwszą spostrzec można tylko przy sposobności występowania drugiej), przypuszczają mimo to stosunek sukcesji: wartość wymienna występuje bowiem jako pewnego rodzaju odbicie wartości użytkowej, podobnie jak teologowie nauczają, iż w Trójcy Ojciec, rozpamiętując całą wieczność, płodzi Syna. To płodzenie idei wartości nie było w dostatecznej mierze wzięte pod uwagę przez ekonomistów; toteż trzeba się trochę zatrzymać przy tej kwestii. Wobec tego że spośród rzeczy, których mi potrzeba, bardzo wiele istnieje w naturze w ilości nieznacznej albo nawet nie istnieje zupełnie, jestem zmuszony sam przysłużyć się do wyprodukowania tego, czego mi brak, ale ponieważ sam nie mogę przyłożyć ręki do tylu rzeczy, zaproponuję innym ludziom, mym współpracownikom w zakresie różnych działań, żeby mi odstąpili część swych produktów w zamian za moje własne. Będę przecież zawsze miał w swoim ręku więcej mego własnego specyficznego produktu, niż go konsumuję, tak samo jak ci, z którymi wejdę w kontakt, będą mieli w. swoim ręku więcej pewnych przedmiotów, niż im potrzeba. To ciche porozumienie dokonuje się za pomo-
cą handlu. Przy tej sposobności zwrócimy uwagę, że sukcesja logiczna obu rodzajów wartości przejawia się o wiele dobitniej w historii niż w teorii, ludzie przeżyli bowiem tysiące lat na wydzieraniu sobie wzajem dóbr natury (co nazywa się wspólnotą pierwotną), zanim ich zajęcia dały im możność dokonywania wymiany. Otóż własność bycia środkiem utrzymania dla człowieka, jaką posiadają wszystkie produkty bądź natury, bądź też przemysłu, nazywa się wartością użytkową; własność polegająca na tym, że środki te mogą być wymieniane jedne na drugie, nosi miano wartości wymiennej. W istocie jest to jedno i to samo, ponieważ drugi przypadek dodaje tylko do pierwszego ideę substytucji i wszystko to może się wydać niepotrzebną subtelnością; w rzeczywistości skutki są zdumiewające i na przemian to są pomyślne, to znów opłakane. A zatem rozróżnienie w dziedzinie wartości opiera się na faktach i nie zawiera w sobie żadnej dowolności. Rzeczą człowieka, jako podlegającego temu prawu, jest obrócić je na polepszenie swego bytu i rozszerzenie swej wolności. Praca, zgodnie z pięknym powiedzeniem Walrasa14, to wojna wydana skąpstwu przyrody. To dzięki niej powstaje jednocześnie bogactwo i społeczeństwo. Praca nie tylko wytwarza bez porównania więcej dóbr, niż nam daje przyroda (na przykład zauważono, że sami tylko szewcy francuscy produkowali dziesięć razy więcej niż kopalnie peruwiańskie, brazylijskie i meksykańskie razem wzięte), lecz także wskutek przekształceń, jakim poddaje wartości naturalne, rozszerzając i mnożąc w nieskończoność swoje prawa, sprawia, że każde bogactwo, przeszedłszy przez różne dzie-
dziny przemysłu, powraca w całości do tego, co je stworzył, nie pozostawiając nic lub prawie nic właścicielowi surowców. Przebieg rozwoju ekonomicznego jest więc następujący: na początku zawłaszczanie ziemi i bogactw naturalnych, następnie zrzeszanie się i podział na gruncie pracy aż do całkowitej równości. Na drodze tej spotykamy wiele przepaści, miecz stale wisi nad naszymi głowami; ale na to, by zażegnać wszystkie niebezpieczeństwa, mamy za sobą słuszność, a słuszność to wszechmoc. Ze stosunku wartości użytkowej do wartości wymiennej wynika, że gdyby przez nieszczęśliwy wypadek lub złośliwość wymiana została jednemu z producentów zakazana albo gdyby użyteczność jego produktu nagle przestała istnieć, to on przy pełnych składach nie posiadałby nic. Im więcej czyniłby poświęceń i im więcej wytężałby energię, aby produkować, tym większa byłaby jego nędza. Gdyby użyteczność jego produktu nie znikła całkowicie, ale tylko się zmniejszyła, co może zaistnieć na sto sposobów, pracownik, zamiast być dotknięty przez upadek i zrujnowany przez nagłą katastrofę, doznałby tylko zubożenia; gdyby był zmuszony dostarczać wielką ilość swych wartości za drobną ilość cudzych wartości, to jego środki utrzymania zmniejszałyby się w stosunku równym powstałemu przy tym deficytowi sprzedaży, co przez kolejne stopnie dobrobytu doprowadziłoby go do wyczerpania. Wreszcie, gdyby użyteczność jego produktu zaczęła wzrastać albo gdyby produkcja stała się mniej kosztowna, bilans wymiany obróciłby się na korzyść producenta, którego dobrobyt mógłby tym sposobem zacząć się podnosić od
mierności połączonej z ciężką pracą do próżniaczego dostatku. To zjawisko kolejno deprecjacji majątku, to znów bogacenia się przejawia się w tysiącznych formach i tysiącznych kombinacjach: na tym właśnie polega pełna pasji życiowej i intrygująca gra handlu i przemysłu. To jest właśnie pełna zasadzek loteria, którą ekonomiści chcieliby utrwalić na wieki, a której zniesienia domaga się, sama o tym nie wiedząc, Akademia Nauk Moralnych i Politycznych, skoro pod mianem zysku oraz płacy żąda uzgodnienia wartości użytkowej i wartości wymiennej, to znaczy znalezienia takiego środka, który pozwoliłby wszystkie wartości uczynić jednako wymienialnymi i vice versa — wszystkie wartości wymienne jednako użytecznymi. Ekonomiści bardzo dobrze zrobili, uwydatniając dwoisty charakter wartości, ale nie wykazali z taką samą jasnością jej kontradyktoryjnego charakteru. I tutaj bierze początek nasza krytyka. Użyteczność jest koniecznym warunkiem wymiany; usuńcie jednak wymianę, a użyteczność spadnie do zera: te dwa pojęcia są ze sobą nierozerwalnie złączone. Gdzież więc pojawia się sprzeczność? Wobec tego że wszyscy, ilu nas jest, utrzymujemy się- tylko z pracy i wymiany i tym wszyscy jesteśmy bogatsi, im więcej produkujemy i więcej wymieniamy, przeto każdy stara się produkować jak można najwięcej wartości użytkowych, a to w celu rozszerzenia o tyleż samo swej wymiany, a przez to rozmiarów zaspokojenia swych potrzeb. Toteż pierwszym skutkiem, skutkiem nieuniknionym wzrostu masy wartości jest potanienie: im więcej jest danego towaru, tym
bardziej traci on w wymianie i deprecjonuje się handlowo. Czyż nie jest prawdą, że istnieje sprzeczność między koniecznością pracyxa jej wynikami? Błagam czytelnika, aby zanim zwróci się po wyjaśnienie, skupił swą uwagę na tym fakcie. Chłop, który zebrał dwadzieścia worków pszenicy i ma zamiar je zjeść wraz z rodziną, uważa się za dwa razy bogatszego, niż gdyby zebrał tylko dziesięć. Tak samo gospodyni, która utkała pięćdziesiąt łokci płótna, uważa się za dwa razy bogatszą, niż gdyby utkała tylko dwadzieścia pięć. W odniesieniu do swego gospodarstwa słuszność mają oboje. Ale z punktu widzenia ich stosunków zewnętrznych mogą się całkowicie mylić. Jeżeli zbiór pszenicy jest w całym kraju dwukrotnie wyższy, to dwadzieścia worków zostanie sprzedanych za mniejszą sumę niż ta, którą by osiągnięto za dziesięć worków w razie, gdyby zbiór wyniósł połowę. Przy podobnej zmianie sytuacji pięćdziesiąt łokci płótna także miałoby wartość mniejszą niż dwadzieścia pięć. Tak więc wartość spada, gdy produkcja użyteczności wzrasta, i producent, nieustannie się bogacąc, może znaleźć się w nędzy. I jak się zdaje, nie ma na to lekarstwa; bo jedynym środkiem ratunku byłoby to, żeby wszystkie produkty przemysłu, podobnie jak powietrze i światło, zjawiły się w ilości nieskończenie wielkiej, co jest niedorzecznością. Boże mojego rozumu! — powiedziałby Jan Jakub: to nie ekonomiści plotą głupstwa, to ekonomia polityczna we własnej osobie nie dochowuje wierności swym definicjom: Mentita est iniąuitas sibi! W przykładach poprzednio zacytowanych wartość użytkowa przekracza wartość wymienną: w innych wy-
padkach jest ona mniejsza. Zachodzi wówczas to samo zjawisko, ale w odwrotnym kierunku: bilans jest pomyślny dla producenta, a konsument jest bity. Tak właśnie dzieje się podczas głodu, kiedy to zwyżka kosztów utrzymania ma w sobie zawsze coś sztucznego. Istnieją też profesje, w których cała sztuka sprowadza się do tego, żeby rzeczom o miernej użyteczności, bez których można się doskonale obejść, nadać w mniemaniu ludzkim nadmierną wartość wymienną; należą tu .głównie przedmioty sztuki i zbytku. Skutkiem swej namiętności estetycznej człowiek pożąda błahostek, których posiadanie w wysokiej mierze zadowala jego próżność, jego wrodzone upodobanie do zbytku oraz jego już bardziej szlachetne i bardziej godne szacunku zamiłowanie do piękna; na tym właśnie spekulują dostawcy tego rodzaju przedmiotów. Namawiać kogoś do fantazji i elegancji nie jest rzeczą ani mniej odpychającą, ani mniej niedorzeczną, niż nakładać podatki od obrotu; ale ten podatek pobierany jest przez kilku przedsiębiorców mających duże wzięcie, którym powszechne uwielbienie wychodzi na korzyść, chociaż całą ich zasługą jest to, że psują smak i dają początek niestałości. Odtąd nikt się nie skarży, a wszystkie gromy opinii zastrzeżone są na rzecz monopolistów, którzy mocą swego talentu zdolni są podnieść o parę centymów cenę płótna albo chleba... Nie dość jest w dziedzinie wartości użytkowej i wartości wymiennej zwrócić uwagę na ten uderzający kontrast, w którym ekonomiści przywykli widzieć coś bardzo prostego; trzeba pokazać, że ta domniemana pro-
stota kryje w sobie głęboką tajemnicę, której przeniknięcie uważamy za swój obowiązek. Wzywam więc każdego poważnego ekonomistę, aby mi powiedział, nie tłumacząc i nie powtarzając pytania, z jakiej przyczyny wartość spada w miarę, jak produkcja wzrasta; i na odwrót^ co sprawia, że ta sama wartość wzrasta w miarę, jak produkcja się kurczy. Wyrażając się w terminach technicznych, wartość użytkowa i wartość wymienna, jedna drugiej niezbędna, pozostają do siebie w stosunku odwrotnym: pytam więc, czemu rzadkość, a nie użyteczność jest synonimem drogości. Bo, zauważmy, zwyżka i zniżka cen towarów nie zależą od ilości pracy zużytej na produkcję, a mniejszy czy większy koszt produkcji nie ma znaczenia, gdy chodzi o wytłumaczenie wahań cen. Wartość jest kapryśna jak wolność, nie liczy się z użytecznością ani z pracą; zdaje się nawet, że w zwykłym biegu rzeczy i poza niektórymi wyjątkowymi odchyleniami przedmioty najużyteczniejsze to te, które muszą być dostarczane po niższej cenie; innymi słowy, czy słuszne jest, że ludzie pracujący z największym zadowoleniem są najlepiej wynagradzani, a ci, którzy w swój trud wsączają krew i pot, najgorzej? Rozwijając tę zasadę do najdalszych konsekwencji doszlibyśmy najlogiczniej w świecie do wniosku, że rzeczy, których używanie jest niezbędne, a które istnieją w ilości nieograniczonej, muszą być za bezcen, te zaś, których użyteczność jest równa zeru, ale które są niezwykle rzadkie, muszą mieć ocenę niesłychanie wysoką. Ale na domiar złego, praktyka nie uznaje tych krańcowości; z jednej strony, żaden produkt ludzki nie może nigdy istnieć w ilośjci nieograniczonej,
z drugiej — rzeczy najrzadsze muszą być przynajmniej w pewnej mierze użyteczne, bez czego nie mogłyby mieć żadnej wartości. Wartość użytkowa i wartość wymienna są więc nieuchronnie ze sobą związane, chociaż z istoty rzeczy nieustannie dążą, aby wyłączyć jedna drugą. Nie będę nużył czytelnika zbijaniem pustych słów, które można by przytoczyć w celu oświetlenia tej kwestii; co się tyczy sprzeczności związanej z pojęciem wartości niepodobna podać ani przyczyn, które mogłyby być uznane, ani możliwego wyjaśnienia. Fakt, o którym mówię, należy do tych, którym daje się miano pierwotnych, to jest takich, które mogą służyć za wytłumaczenie dla innych, ale same przez się, podobnie jak ciała nazywane prostymi, nie mogą być wyjaśnione. Tak się przedstawia dualizm ducha i materii. Duch i materia to dwa pojęcia, z których każde wzięte z osóbna odpowiada szczególnemu punktowi widzenia umysłu, nie odpowiada jednak żadnej rzeczywistości. Tak samo, jeśli wziąć pod uwagę taką potrzebę człowieka jak posiadanie wielkiej liczby różnorodnych produktów i konieczność zdobycia ich własną pracą, to wynika stąd nieodparcie przeciwieństwo między wartością użytkową a wartością wymienną, z którego to przeciwieństwa bierze początek sprzeczność leżąca u podstawy ekonomii politycznej. Żaden rozum i żadna wola boska ani ludzka nie zdołałyby jej zapobiec. Tak więc zamiast szukać chimerycznego wytłumaczenia, zadowólmy się stwierdzeniem, że istnienie sprzeczności jest koniecznością. Bez względu na obfitość wytworzonych wartości i na
proporcje wymiany, do tego, abyśmy wymienili nasze produkty, trzeba, żeby temu, kto reprezentuje popyt, produkt mój odpowiadał, a jeśli reprezentuje podaż, żeby jego produkt mnie odpowiadał. Bo nikt nie ma prawa narzucać innemu swego towaru; tym, co może sądzić o użyteczności lub, co na jedno wychodzi, o potrzebie — jest nabywca. A zatem w pierwszym wypadku mój kontrahent, bo on reprezentuje popyt, a w drugim ja, bo ja reprezentuję popyt. Znieście obopólną wolność, a wymiana przestanie być praktykowaniem solidarności przemysłowej: będzie rozbojem. Komunizm, mówiąc mimochodem, nigdy nie opanuje tej trudności. Ale w warunkach wolności produkcja z konieczności pozostaje nieokreślona tak pod względem ilości, jak i jakości. Zarówno z punktu widzenia postępu gospodarczego, jak i z punktu widzenia zadowolenia konsumentów ocena pozostanie zawsze arbitralna i ceny towarów będą się zawsze wahały. Przypuśćmy na chwilę, że wszyscy producenci sprzedają po cenie ustalonej; będą tacy, co produkując taniej lub produkując lepiej zarobią dużo, podczas gdy inni nic nie zarobią. Tak czy inaczej równowaga zostanie zniszczona. A może należy w celu uniknięcia zastoju w handlu dopasować produkcję ściśle do potrzeb? Ale wtedy będzie to pogwałceniem wolności, bo odbierając mi możność wyboru, skazujecie mnie na płacenie ceny maksymalnej; niszczycie konkurencję, jedyną rękojmię taniości, i zachęcacie do kontrabandy. W ten sposób chcąc zapobiec samowoli w handlu rzucicie się w objęcia samowoli administracyjnej; by stworzyć równość, niszczycie wol-
ność, a to przeczy samej równości. Chcecie skupić producentów w jednym warsztacie — sądzę, że znacie tę tajemnicę? To jednak nie wystarczy; będziecie musieli skupić również konsumentów we wspólnym gospodarstwie: ale jeżeli tak, to uciekacie od zagadnienia. Nie idzie tu o zniesienie idei wartości, co jest równie niemożliwe jak zniesienie pracy, ale o jej określenie; nie idzie o to, żeby zabić wolność indywidualną, ale żeby ją uspołecznić. Otóż jest rzeczą dowiedzioną, że to wolna wola człowieka stwarza możliwość przeciwieństwa między wartością użytkową a wartością wymienną. Jakie znaleźć wyjście z tego przeciwieństwa, wówczas gdy istnieje wolna wola? I jak poświęcić tę wolną wolę, nie poświęcając człowieka?... A zatem przez to tylko, że w charakterze wolnego nabywcy jestem sędzią moich potrzeb, sędzią w sprawie, czy mi dany przedmiot odpowiada czy nie, sędzią ceny, którą jestem gotów za niego zapłacić, z drugiej zaś strony mój kontrahent w charakterze wolnego wytwórcy jest panem środków produkcji i wskutek tego ma możność redukcji kosztów — dowolność siłą konieczności wkracza w sferę wartości i sprawia, że waha się ona między użytecznością a opinią. Ale to wahanie, doskonale uchwycone przez ekonomistów, jest tylko skutkiem sprzeczności, która znajdując sobie szerokie ujście daje początek zjawiskom najbardziej nieoczekiwanym. Trzy lata urodzajów w pewnych prowincjach w Rosji powodują klęskę społeczną, tak samo jak w naszych winnicach trzy lata obfitości są klęską dla hodowcy winorośli. Wiem, że ekonomiści tłumaczą takie klęski brakiem rynków zby-
tu; toteż zagadnienie rynków zbytu ma w ich przekonaniu wielkie znaczenie. Niestety, z teorią rynków zbytu sprawa ma się tak samo jak z teorią emigracji, którą chciano przeciwstawić Malthusowi: jest to petitio principii. Państwa mające najbardziej chłonne rynki zbytu cierpią od nadprodukcji na równi z krajami najbardziej izolowanymi; gdzież lepiej znane są zniżki i zwyżki niż na giełdach Paryża i Londynu? Z wahań wartości i nie uregulowanych skutków, jakie te wahania wywołują, socjaliści i ekonomiści, jedni i drudzy po swojemu, wyciągnęli wnioski przeciwstawne, ale jednakowo błędne. Pierwsi skorzystali ze sposobności, aby oszkalować ekonomię polityczną i wykluczyć ją z obrębu nauk społecznych, drudzy zaś, aby odrzucić jakąkolwiek możliwość uzgodnienia terminów i uznać niewspółmierność wartości, a zatem i majątków, za absolutne prawo handlu. Twierdzą, że z obu stron błąd jest jednakowo wielki. 1° Kontradyktoryjność idei wartości, tak dobrze wyjaśniona przez nieuchronne rozróżnienie wartości użytkowej i wartości wymiennej, nie wypływa z błędnej apercepcji umysłu ani z błędu terminologicznego, ani też z jakiegoś wypaczenia o charakterze praktycznym, ale tkwi w samej istocie rzeczy i narzuca się umysłowi jako ogólna forma myśli, czyli jako kategoria. Otóż z tego, że pojęcie wartości stanowi punkt wyjścia ekonomii politycznej, wynika, że wszystkie elementy tej nauki — używam tu słowa „nauka", wybiegając naprzód — są kontradyktoryjne same w sobie i są sobie wzajem przeciwstawne, tak że w każdej kwestii ekonomista czuje się wzięty w dwa ognie — z jednej stro-
ny twierdzenie, z drugiej przeczenie, oba jednakowo niezbite. Antynomia, że się posłużę słowem uświęconym przez nowoczesną filozofię, jest znamienną cechą ekonomii politycznej, czyli wyrokiem śmierci na nią, ale zarazem jest jej usprawiedliwieniem. Antynomia, dosłownie przeci wprawo [contra-loi], oznacza opozycję z zasady lub antagonizm w stosunku, tak samo jak antylogia wskazuje na przeciwstawność lub sprzeczność w wywodzie. Antynomia — przepraszam, że wchodzę w te szczegóły scholastyczne, weszły one jednak w nawyk większości ekonomistów — antynomia, powtarzam, to koncepcja prawa o dwu obliczach — jednym pozytywnym, a drugim negatywnym. Takie jest na przykład prawo zwane prawem przyciągania, które sprawia, że planety krążą wokół Słońca, a które geometrycy podzielili na siłę dośrodkową i odśrodkową. Należy tu jeszcze zagadnienie podzielności materii w nieskończoność, które — jak wykazał Kant — może być na przemian przedmiotem afirmacji i negacji przy użyciu argumentów zarówno dopuszczalnych, jak niezbitych. Antynomia może wyrażać tylko fakt i narzuca się władczo umysłowi; sprzeczność w ścisłym tego słowa znaczeniu jest niedorzecznością. To rozróżnienie między antynomią (contra-lex) a sprzecznością (contradictio) wskazuje, w jakim znaczeniu można było powiedzieć, że w pewnym uszeregowaniu idei oraz faktów .-.rgument sprzeczności nie ma tej samej wartości co w matematyce. W matematyce panuje zasada, że jeśli została udo-
wodniona fałszywość danego twierdzenia, to twierdzenie odwrotne jest prawdziwe; i na odwrót. Zasada ta jest doniosłym środkiem, za pomocą którego dowodzi się w matematyce. W dziedzinie ekonomii społecznej nie da się go już zastosować. Zobaczymy na przykład, że jeśli dowiedzie się, iż idea własności jest błędna, to formuła przeciwna, formuła spólnoty, nie jest przez to samo prawdziwa i może ulec zaprzeczeniu równocześnie, i to z tego samego tytułu co własność. Czy z tego wynika — jak powiedziano z dość zabawną emfazą — że każda prawda, każda idea bierze początek w sprzeczności, czyli w czymś, co się równocześnie afirmuje i neguje z jednego i tego samego punktu widzenia, i że trzeba odrzucić od siebie precz dawną logikę, która sprzeczność uznaje zdecydowanie za oznakę błędu? Ta gadanina godna jest sofistów, którzy bez dobrej wiary, nieuczciwie pracują nad uwiecznieniem sceptycyzmu po to, by zachować swąx bezczelną bezużyteczność. Wobec tego, że antynomia, gdy tylko zostaje zapoznana, prowadzi niechybnie do sprzeczności, brano je jedną za drugą, zwłaszcza w języku francuskim, tu bowiem ludzie mają zwyczaj określać każdą rzecz według jej skutków. Ale ani sprzeczność, ani antynomia, którą analiza odnajduje u podstawy każdej prostej idei, nie jest źródłem prawdy. Sprzeczność jest zawsze synonimem nicości; co się tyczy antynomii, którą utożsamia się niekiedy ze sprzecznością, to jest ona rzeczywiście zwiastunem prawdy; dostarcza jej, że tak powiem, materiału; ale sama nie jest w żadnym razie prawdą i rozważana w swej istocie jest causa efficiens chaosu, formą właściwą kłamstwu i złu.
Antynomia składa się z dwóch członów zawsze sobie przeciwstawnych i dążących do zniszczenia się wzajem, ale jednako koniecznych, aby antynomia w ogóle zaistniała. Zaledwie odważam się dodać, ale trzeba uczynić ten krok, że pierwszy z tych członów otrzymał nazwę tezy — twierdzenia, drugi zaś nazwę antytezy— przeciwtwierdzenia. Mechanizm ten jest obecnie tak dobrze znany, iż mam nadzieję, że wkrótce znajdzie się w programach szkół podstawowych. Już za chwilę zobaczymy, jak te dwa zła, łączące się ze sobą, dadzą jedność, czyli ideę, która prowadzi do zniknięcia antynomii. A więc w dziedzinie wartości nie ma nic użytecznego, czego by nie można wymienić, nic wymienialnego, co nie byłoby użyteczne: wartość użytkowa i wartość wymienna są nierozdzielne. Ale podczas gdy wskutek postępu przemysłu popyt zmienia się i różnicuje w nieskończoność, podczas gdy w ślad za tym fabrykacja dąży do podniesienia naturalnej użyteczności rzeczy i koniec końców do przetworzenia każdej wartości użytecznej w wartość wymienną — z drugiej strony produkcja, nieustannie podnosząc zdolność wytwórczą i nieustahnie obniżając koszty, zmierza do sprowadzenia sprzedażności rzeczy do użyteczności pierwotnej: tym sposobem wartość użytkowa i wartość wymienna są wiecznie w walce. Skutki tej walki są znane: są to przepisy celne i wojny o rynki zbytu, zatory, zastoje, zakazy przywozu i wywozu, niszczenie konkurencji, monopole, deprecjacja płac, maksymalne ceny, niepomierne różnice majątkowe, nędza; wszystko to wypływa z antynomii
wartości. Niechże czytelnik zwolni mnie od przedstawienia tutaj dowodów, które naturalnym biegiem rzeczy wynikną z następnych rozdziałów. Socjaliści, słusznie domagając się końca tego antagonizmu, błądzili jednak nie znając jego źródła i widząc w nim jedynie błąd zdrowego rozsądku, który można naprawić dekretem władzy publicznej. Stąd wybuch tej żałosnej czułostkowości, która uczyniła socjalizm tak ckliwym w pojęciu umysłów pozytywnych i która, szerząc najniedorzeczniejsze złudzenia, znajduje wciąż jeszcze tylu naiwnych. Socjalizmowi nie zarzucam tego, że zjawił się bez powodu, ale to, że tak długo i tak uparcie pozostawał głupi15. 2° Ale ekonomiści popełnili błąd nie mniej ciężki, odrzucili mianowicie a priori — a przy tym właśnie na mocy kontradyktoryjnych lub raczej antynomicznych danych o wartości — wszelką myśl o reformie i wszelką nadzieję z nią związaną, nie chcąc nigdy zrozumieć, że społeczeństwo już przez to samo, że doszło do szczytowego okresu antagonizmu, bliskie jest pojednania i harmonii. A przecież dociekliwa analiza ekonomii politycznej pozwoliłaby jej adeptom „namacalnie" zdać sobie z tego sprawę, gdyby więcej liczyli się ze zdobyczami nowożytnej metafizyki. W istocie jest rzeczą dowiedzioną za pomocą najbardziej pozytywnych danych, jakie zna umysł ludzki, że tam, gdzie przejawia się antynomia, tam jest też obietnica rozwiązania sylogizmu, a zatem zapowiedź przeobrażenia. Otóż pojęcie wartości w tej postaci, w jakiej zostało przedstawione między innymi przez J. B. Saya, podpada pod ten przypadek. Ale ekonomiści, którzy przez niepojętą fatalność
w przeważnej części pozostali obcy ruchowi filozoficznemu, nie przypuszczali, że zasadniczo kontradyktoryjny lub, jak oni mówili, zmienny charakter wartości był jednocześnie autentyczną oznaką jej konstytucjonalności — chciałbym przez to powiedzieć: jej natury harmonijnej i dającej się określić. Jeśli jakakolwiek niesława powstaje stąd dla różnych szkół ekonomicznych, jest rzeczą pewną, że opozycja, jaką uprawiały wobec socjalizmu, wynika jedynie z tego fałszywego pojmowania ich własnych zasad; jeden dowód wybrany z tysiąca wystarczy. Akademia Nauk 16 (nie Akademia Nauk Moralnych, inna), przekraczając pewnego dnia swe kompetencje, postanowiła odczytać na swym posiedzeniu memoriał, w którym proponowano opracować na podstawie obliczeń tablice wartości dla wszystkich towarów odpowiednio do przeciętnej produkcji na każdego człowieka i na każdy dzień pracy w każdej gałęzi przemysłu. „Journal des Economistes" 17 (sierpień 1845), oparłszy się na tej wiadomości, zgłosił sprzeciw wobec cennika, który był jego zdaniem uzurpatorstwem, i zażądał przywrócenia tego, co nazywał prawdziwymi zasadami. „Nie istnieje — czytamy w konkluzjach — żadna miara wartości, żaden miernik wartości; mówi to nauka ekonomiczna, podobnie jak nauka matematyczna mówi nam, że nie istnieje żaden ruch wieczny ani żadna kwadratura koła i że ani tej kwadratury, ani tego ruchu nie znajdziemy nigdy. Otóż jeżeli nie istnieje miernik, jeżeli miara wartości nie jest nawet złudzeniem metafizycznym, jaka koniec końców zasada rządzi wy-
mianą?... Jest to, jak powiedzieliśmy, ujmując sprawę najogólniej, podaż i popyt; oto ostatnie słowo nauki". Oto jak „Journal des Economistes" usiłuje dowieść, żę nie ma miary wartości. Posługuję się tutaj słownictwem uświęconym; za chwilę wykażę, że wyrażenie miara wartości zawiera w sobie coś dwuznacznego i nie oddaje ściśle tego, co się chce, tego, co trzeba powiedzieć. Czasopismo to, powołując się na przykłady, powtórzyło wywód, jaki przedstawiliśmy wyżej, o zmienności wartości, ale nie dotknęło sprawy sprzeczności. Otóż gdyby czcigodny redaktor, jeden z najwybitniejszych ekonomistów ze szkoły Saya, miał bardziej rygorystyczne nawyki dialektycznego myślenia, gdyby się w dialektyce od dawna zaprawiał i nie tylko zajmował się obserwacją faktów, ale poszukiwał wyjaśnień w ideach, które je wywołują, nie wątpię, że wyrażałby się z większą rezerwą i, zamiast w zmienności wartości upatrywać ostatnie słowo nauki, uznałby nawet, że jest ona dopiero pierwszym słowem. Gdyby doszedł do tego, że zmienność w dziedzinie wartości bierze początek nie w rzeczach, ale w umyśle, to zrozumiałby, że tak jak wolność rządzi się swoim prawem, tak samo wartość musi się rządzić swoim prawem; a co za tym idzie, zrozumiałby też i to, że hipoteza miary wartości, bo takiego wyrażenia się tu używa, nie tylko nie zawiera nic irracjonalnego, ale przeciwnie, nielogiczna i nie do utrzymania jest negacja tej miary. I w istocie, co w idei mierzenia i, co za tym idzie, ustalania wartości wzbudza odrazę w ludziach nauki?
Wszyscy ludzie myślą o tym ustaleniu, wszyscy go chcą, szukają go, przypuszczają je, każda propozycja sprzedaży jest w ostatecznym rachunku tylko porównaniem dwóch wartości, czyli oznaczeniem, mniej lub więcej słusznym, jeśli kto chce, ale efektywnym. Opinia rodzaju ludzkiego o różnicy, jaka istnieje między wartością realną a ceną w handlu, jest, można powiedzieć, jednomyślna. To właśnie sprawia, że tyle towarów sprzedaje się po stałej cenie. Są i takie, które nawet w swych wahaniach mają ceny zawsze ustalone; należy tu na przykład chleb. Nikt nie zaprzeczy, że jeżeli dwaj przemysłowcy mogą wysyłać sobie nawzajem po cenie uzgodnionej i posługując się rachunkiem bieżącym określone ilości swych produktów, to dziesięciu, stu, tysiąc przemysłowców również może robić to samo. Otóż tu właśnie tkwi rozwiązanie zagadnienia wartości. Cena każdej rzeczy byłaby przedyskutowana, zgoda, bo dyskusja jest dla nas wciąż jeszcze jedynym sposobem ustanowienia ceny, ale krótko mówiąc, tak jak każda iskra powstaje przez tarcie, dyskusja, chociaż nie jest probierzem pewności, ma na celu — pomijając kwestię mniejszej lub większej uczciwości, jaka tu wchodzi w grę — ujawnienie wzajemnego stosunku danych wartości, czyli ich miary, rządzącego nimi prawa. Ricardo w swej teorii renty dał świetny przykład współmierności wartości. Wykazał on mianowicie, że wartość ziem uprawnych ma się do siebie tak, jak przy równych kosztach ich wydajność; powszechnie znana praktyka jest pod tym względem zgodna z teorią. I któż powie, że ten realny i pewny sposób oceny ziemi i w ogóle wszystkich kapitałów trwałych nie może być roz-
ciągnięty również i na produkty?... Mówi się: ekonomia polityczna nie rządzi się formułkami apriorycznymi, ona wypowiada się tylko o faktach. Otóż fakty, doświadczenie pouczają nas, że nie istnieje i nie może istnieć miara wartości, i dowodzą, że jeżeli podobna myśl mogłaby się jeszcze wydać czymś naturalnym, to jej realizacja byłaby całkiem chimeryczna. Podaż i popyt — oto jedyne prawidło wymiany. Nie będę powtarzał, że doświadczenie dowodzi czegoś zupełnie przeciwnego; że w rozwoju ekonomicznym społeczeństw wszystko wskazuje na tendencję do konstytuowania się i ustalania się wartości, że tutaj właśnie tkwi punkt szczytowy ekonomii politycznej, która przez to ukonstytuowanie się zostaje przekształcona, i najwyższa oznaka ładu w społeczeństwie; ten zarys ogólny, powtarzany w nieskończoność, stałby się w końcu trywialny. Zamykam się na razie w ramach dyskusji i mówię, że podaż i popyt, w których upatruje się jedyne prawo wartości, to nic innego jak tylko dwie formy konwencjonalne, które służą do tego, by skonfrontować wartość użytkową i wartość wymienną i spowodować ich uzgodnienie. Są to dwa bieguny elektryczne, które z chwilą gdy wejdą ze sobą w styczność, wywołują zjawisko powinowactwa, zwane wymianą. Jak bieguny ogniwa elektrycznego, podaż i popyt są diametralnie przeciwstawne i dążą bezustannie do unicestwienia się wzajem; wskutek ich antagonizmu cena przedmiotów staje się albo wygórowana, albo nadmiernie spada; chciałoby się wiedzieć, czy nie jest rzeczą możliwą przy każdej sposobności równoważyć te dwie
potęgi lub doprowadzić do ich uzgodnienia w ten sposób, żeby cena przedmiotów była zawsze wyrazem rzeczywistej wartości, wyrazem słuszności. Mówić po tym wszystkim, że podaż i popyt stanowią prawidło wymiany, to znaczy mówić, że podaż i popyt są prawidłem podaży i popytu; ale to nie jest wytłumaczenie oparte na praktyce, jest to raczej uznanie jej za niedorzeczną, a ja przeczę temu, żeby praktyka była niedorzeczna. Przed chwilą powoływałem się na Ricarda jako tego, który w przypadku specjalnym dał pozytywną regułę porównywania wartości; ekonomiści robią jeszcze lepiej: co roku opracowują tablice statystyczne, przecięta ne wszystkich cenników. Otóż jakie znaczenie mają przeciętne? Każdy rozumie, że w poszczególnej operacji, wziętej na chybił trafił, nic nie wskazuje, czy to przeważyła podaż, wartość użytkowa, czy też wartość wymienna, czyli popyt. Ale ponieważ po każdej nadmiernej zwyżce cen towarów następuje proporcjonalna do niej zniżka, ponieważ, inaczej mówiąc, zyski na spekulacji równe są stratom, słusznie można uważać przeciętną cenę w ciągu pewnego całkowitego okresu za realny i uzasadniony wykładnik wartości produktów. To prawda, że tę przeciętną otrzymujemy za późno, ale kto wie, czy nie można by jej obliczyć z góry. Czy istnieje ekonomista, który odważy się powiedzieć, że ,nie? Czy kto chce, czy nie chce, musi szukać miary wartości, nakazuje to logika, a jej wnioski są takie same w stosunku do ekonomistów, jak i do socjalistów. Pogląd, który przeczy istnieniu tej miary, jest irracjonal-
ny i nierozsądny. Mówcie, ile chcecie, że z jednej strony, ekonomia polityczna jest nauką o faktach i że fakty są w sprzeczności z hipotezą ustalania wartości, z drugiej zaś, że drażliwa ta kwestia nie ma racji bytu w społeczności uniwersalnej, w której nie będzie żadnych antagonizmów; zawsze będę powtarzał na prawo i lewo: 1° że ponieważ żadne zjawisko nie istnieje bez przyczyny, nie istnieje również takie, którym nie rządzi żadne prawo; i że jeżeli prawo rządzące wymianą nie zostało znalezione, to winne są nie fakty, ale ludzie .nauki; 2° że jak długo człowiek będzie pracował na swe utrzymanie, i to pracował dobrowolnie, sprawiedliwość będzie warunkiem braterstwa i podstawą zrzeszenia: otóż bez ustalenia wartości sprawiedliwość będzie chwiejna, to znaczy niemożliwa.
§ II Ukonstytuowanie się własności: definicja bogactwa Rozpatrujemy wartość z dwóch przeciwnych sobie punktów widzenia i nie znamy jej jako całości. Gdybyśmy mogli przyswoić sobie tę nową ideę, dysponowalibyśmy absolutnym pojęciem wartości, i jej taryfikacja, której domagał się memoriał odczytany w Akademii Nauk, stałaby się możliwa. Wyobraźmy sobie zatem bogactwo jako masę utrzymywaną poprzez oddziaływanie chemiczne w stanie niezmiennym co do swego składu, w której nowe elementy, wchodząc, łączą się nieustannie w różnych proporcjach, ale zawsze zgodnie z pewnym prawem; wartość bowiem to stosunek proporcjonalny (miara), zgodnie z którym każdy z tych elementów staje się częścią całości. Wynikają stąd dwie rzeczy: jedna, że ekonomiści całkowicie się mylili zarówno wtedy, gdy szukali miary wartości w zbożu, pieniądzu, rencie itd., jak i teraz, gdy po udowodnieniu, że ta miara wartości nie istnieje ani tu, ani tam, doszli do wniosku, że mierzenie wartości jest bezcelowe; oraz druga, że stosunki wartości mogą się nieustannie zmieniać nie przestając przez to podlegać prawu, którego wyznaczenie jest właśnie poszukiwanym rozwiązaniem.
To pojęcie wartości spełnia, jak zobaczymy, wszystkie warunki, ponieważ obejmuje zarówno wartość użytkową w zakresie tego, co w niej tkwi pozytywnego i trwałego, jak i wartość wymienną w zakresie tego, co jest w niej zmienne, a po wtóre usuwa przeciwieństwo, które wydawało się nieprzekraczalną przeszkodą dla jakiejkolwiek determinacji; ponadto, co wykażemy, wartość tak rozumiana różni się całkowicie od tego, czym byłoby zwykłe zestawienie dwóch idei — wartości użytkowej i wartości wymiennej, i jest wyposażona w nowe właściwości. Proporcjonalność wartości produktów nie jest w żadnym razie jakimś odkryciem, które pragnęlibyśmy ofiarować światu, ani nowością, którą byśmy wnieśli do nauki; podobnie było z podziałem pracy, który miał być czymś niesłychanym, wówczas gdy Adam Smith tłumaczył jego cuda1S. Proporcjonalność produktów pod względem wartości jest, jak łatwo byłoby to wykazać za pomocą licznych cytatów, ideą pospolitą, którą znaleźć można we wszystkich traktatach ekonomii politycznej, ale której nikt do dziś nie przyznał rangi, jaka jej się należy; i to jest właśnie to, czym dzisiaj się zajmiemy. Zależało nam na złożeniu tego oświadczenia, aby uspokoić czytelnika, że nie rościmy sobie pretensji do oryginalności, i aby zjednać sobie umysły, które wrodzona lękliwość usposabia niechętnie do nowości. Wydaje się, że ekonomiści przez miarę wartości zawsze rozumieli tylko miernik, coś w rodzaju jednostki pierwotnej, która istnieje sama przez się i która stosowałaby się do wszystkich towarów, tak jak metr sto-
suje się do wszystkich wielkości. Niejednemu też wydawało się, że taka była istotnie rola pieniądza. Ale teoria pieniądza dowiodła, że pieniądz nie jest miarą wartości, że jest to tylko arytmetyka, i to arytmetyka umowna. Pieniądz jest dla wartości tym, czym termometr dla temperatury. Termometr ze swą podziałką, dowolnie stopniowaną, wskazuje dokładnie, gdy mamy do czynienia z utratą lub ze wzrostem ciepła. Ale jakie są prawa równowagi ciepła, w jakiej proporcji znajduje się ono w różnych ciałach, jakiej ilości potrzeba, aby spowodować na termometrze jego wzrost o 10, 15 lub 20 stopni, tego termometr nie mówi. Nie ma nawet pewności co do tego, czy stopnie podziałki, wszystkie sobie równe, odpowiadają jednakowym przyrostom ciepła. Pojęcie, jakie sobie wyrobiono o mierze wartości, jest więc niedokładne. To, czego szukamy, to nie miernik wartości, co tylekroć powtarzano i co nie ma sensu, ale prawo, zgodnie z którym ustosunkowuje się produkty w bogactwie społecznym, bo od znajomości tego prawa zależy zwyżka i spadek cen towarów w zakresie, w jakim te zjawiska są normalne i uzasadnione. Słowem, podobnie jak przez mierzenie ciał niebieskich rozumiemy stosunek wynikający z porównania tych ciał ze sobą, tak samo przez mierzenie wartości rozumieć należy stosunek wynikający z ich porównania. Otóż mówię, że ten stosunek rządzi się własnym prawem, a to porównanie ma swą podstawową zasadę. Przypuszczam więc istnienie siły, która łączy ze sobą w pewnych proporcjach elementy bogactwa i tworzy z nich jednorodną całość. Jeżeli elementy składowe nie
są w wymaganych proporcjach, połączenie i tak nastąpi, ale zamiast żeby wchłonięta została cała materia, część zostanie odrzucona jako bezużyteczna. Ruch wewnętrzny, za pomocą którego dokonuje się połączenia i który determinuje powinowactwo chemiczne różnych substancji, ruch ten w społeczeństwie — to wymiana, i to nie tylko wymiana ujmowana w postaci elementarnej i od człowieka do człowieka, ale wymiana jako zespolenie się wszystkich wartości wyprodukowanych przez przemysł prywatny w jedno i to samo bogactwo społeczne. Wreszcie proporcja, według której każdy element łączy się z pozostałymi, proporcja ta jest tym, co my nazywamy wartością; nadwyżka pozostała po połączeniu — to nie-wartość; dopóki dzięki pewnej ilości nowych elementów nie połączy się ona z nimi, jest rzeczą niemożliwą, żeby była przedmiotem wymiany. Poniżej wyjaśnimy rolę pieniądza. Jeżeli jest właśnie tak, to łatwo zrozumieć, że proporcje wartości, składających się w danej chwili na bogactwo danego kraju, można ustalić lub przynajmniej w przybliżeniu empirycznie ocenić na podstawie statystyk i inwentarzy, mniej więcej tak, jak chemicy za pomocą doświadczenia popartego analizą odkryli stosunek wodoru i tlenu potrzebny do powstania wody. Metoda ta, zastosowana do oznaczania wartości, nie ma w sobie nic takiego, co wprowadziłoby sprzeczność; jest to ostatecznie tylko sprawa rachunkowości. Ale tego rodzaju praca, jakkolwiek byłaby niezwykle interesująca, niewiele by nas nauczyła. Rzeczywiście, z jednej strony wiemy, że proporcja nieustannie się zmienia, z drugiej, jasną jest rzeczą, że zestawienie danych
o majątku publicznym, podając tylko proporcję wartości w miejscu i w czasie, gdzie tabelę tę opracowano, nie daje podstaw do wyprowadzenia prawa proporcjonalności bogactw. Do tego trzeba by bowiem nie jednego tego rodzaju opracowania; aby taka metoda zasługiwała na zaufanie, trzeba tysięcy i milionów podobnych opracowań. Otóż z nauką ekonomiczną sprawa ma się zupełnie inaczej niż z chemią. Chemicy, którym doświadczenie pozwoliło- odkryć te piękne proporcje, nic nie wiedzą ani o ich przyczynach, ani o sposobach uzyskania tych proporcji, ani o sile, która je ustala. W przeciwieństwie do tego ekonomia społeczna, której żadne badanie a posteriori nie może zapoznać bezpośrednio z prawem proporcjonalności wartości, może je uchwycić u samych podstaw, analizując siłę, która je wytwarza, a którą teraz czas jest przedstawić. Tą siłą, którą A. Smith sławił tak wymownie, a którą jego spadkobiercy zapoznali stawiając ją na jednym poziomie z przywilejem, tą siłą jest praca. Praca poszczególnych producentów różni się od siebie ilością i jakością. Dzieje się z nią pod tym względem tak jak ze wszystkimi wielkimi elementami przyrody i prawdami najogólniejszymi, prostymi w działaniu i w formule, ale ulegającymi w nieskończoność zmianom z powodu mnóstwa przyczyn szczególnych i przejawiającymi się w niezliczonej różnorodności form. To praca, tylko praca wytwarza wszystkie elementy bogactwa i łączy je ze sobą aż do ostatnich drobinek zgodnie z prawem proporcjonalności zmiennej, ale określonej. To praca wreszcie, jako pierwiastek życia, wprawia w
ruch, mens agitat, materię, molem bogactwa i układa w ustalone proporcje. Społeczeństwo, czyli człowiek zbiorowy, produkuje nieprzebrane mnóstwo przedmiotów, korzystanie z których stanowi o jego dobrobycie. Dobrobyt ten wzrasta nie tylko pod względem ilości produktów, ale również pod względem ich różnorodności (jakości) oraz proporcji. Z tego podstawowego faktu wynika, że społeczeństwo musi stale, w każdej chwili swego życia doszukiwać się wśród swych produktów takiej proporcji, żeby powstała stąd największa suma dobrobytu przy danej zdolności wytwórczej i danych środkach produkcji. Obfitość, różnorodność i proporcjonalność produktów to trzy momenty, które się składają na bogactwo; bogactwo jako przedmiot ekonomii społecznej podlega tym samym warunkom egzystencji co piękno jako przedmiot sztuki, cnota jako przedmiot moralności, prawda jako przedmiot metafizyki. Ale jak ustala się ta proporcja wspaniała i tak potrzebna, że bez niej część trudu ludzkiego przepada, jest niepotrzebna, nieharmonijna, nieprawdziwa i, co za tym idzie, jest synonimem ubóstwa, nicości? Prometeusz, według mitu, jest symbolem ludzkiej działalności. Prometeusz kradnie niebu ogień, odkrywa pierwsze sztuki. Prometeusz przewiduje przyszłość i chce dorównać Jowiszowi; Prometeusz jest bogiem. Nazwijmy więc społeczeństwo Prometeuszem. Prometeusz poświęca pracy przeciętnie dziesięć godzin dziennie, siedem przeznacza na wypoczynek i tyleż na rozrywki. Aby ze swych ćwiczeń wyciągnąć jak największą korzyść, Prometeusz bierze pod uwagę
trud i czas, jakie wydatkuje na każdy przedmiot konsumpcji. Nic poza doświadczeniem nie może go niczego nauczyć, a to doświadczenie będzie trwało całe życie. Pracując i produkując, Prometeusz wykonuje nieprzebrane mnóstwo zawodów. Ale w ostatecznym rachunku, im więcej pracuje, tym bardziej wyrafinowany staje się jego dobrobyt, a jego przepych ulega idealizacji; im dalej rozciąga swe zwycięstwa nad przyrodą, tym bardziej umacnia w sobie samym pierwiastek życia i inteligencji, którego używanie jedynie napawa go szczęściem. I to do tego stopnia, że kiedy pracownik został już przygotowany, a w jego zajęciach zaprowadzono porządek, praca nie jest dla niego trudem — praca to życie, to zadowolenie. Ale powab pracy nie przekreśla reguły, skoro, wprost przeciwnie, jest jej skutkiem; ci zaś, co pod pretekstem, że praca powinna być pociągająca, w konkluzji negują sprawiedliwość i wypowiadają się za komunizmem, podobni są do dzieci, które zerwawszy kwiat w ogrodzie, urządzają sobie kwietnik na schodach 19. W społeczeństwie sprawiedliwość nie jest więc niczym innym niż proporcjonalnością wartości; rękojmią i sankcją jej jest odpowiedzialność producenta. Prometeusz wie, że jeden produkt kosztuje godzinę pracy, inny zaś — dzień, tydzień, rok; wie jednocześnie, że wszystkie te produkty ułożone w kolejności wzrostu ich kosztów stanowią rosnący szereg jego bogactwa. Rozpocznie więc od zapewnienia sobie egzystencji, zaopatrując się w rzeczy mniej kosztowne, ale najpotrzebniejsze; następnie, w miarę zabezpieczania sobie bytu, zacznie myśleć o przedmiotach zbytku, postępu-
jąc zawsze, jeśli jest rozsądny, zgodnie z naturalną gradacją ceny, jaką ma każda rzecz. Prometeusz niekiedy może się pomylić w swoim rachunku albo też, uniesiony namiętnością, poświęci jakieś dobro bezpośrednie dla przedwczesnego zadowolenia i pomimo ciężkiej pracy doświadczy głodu. Tak więc prawo zawiera w sobie samym sankcję: nie można go pogwałcić; kto je przekroczy, będzie natychmiast ukarany. Say miał więc słuszność mówiąc: „Dobrobyt tej klasy (konsumentów), składającej się ze wszystkich innych, rozstrzyga o powszechnym dobrobycie, o pomyślności kraju". Powinien był tylko dodać, że dobrobyt klasy producentów, składającej się również ze wszystkich innych, też rozstrzyga o powszechnym dobrobycie, o pomyślności kraju. — Tak samo kiedy mówi: „Los każdego konsumenta znajduje się nieprzerwanie w stanie rywalizacji ze wszystkim, co on kupuje", powinien dodać jeszcze: „Los każdego producenta jest bez ustanku atakowany przez to, co on sprzedaje". Bez jasnego sformułowania tej dwustronności większość zjawisk ekonomicznych staje się niezrozumiała. Na właściwym miejscu pokażę, jak wskutek tego dotkliwego niedociągnięcia większość ekonomistów wypisywała w swych książkach niedorzeczności w sprawie bilansu handlowego. Powiedziałem przed chwilą, że społeczeństwo produkuje z początku rzeczy najmniej kosztowne, a zatem najpotrzebniejsze... Otóż czy to prawda, że taniość jest współodpowiednikiem potrzebności, i na odwrót, tak że dwa słowa jiotrzeba i taniość, tak samo jak i następ-
ne: drożyzna i zbytkowność, są synonimami? Gdyby każdy z osobna wzięty produkt pracy mógł wystarczyć człowiekowi do istnienia, wspomniana synonimiczność budziłaby wątpliwości. Wobec tego że wszystkie produkty mają te same właściwości, najkorzystniej dla nas byłoby produkować najpotrzebniejsze i najmniej kosztowne. Ale paralelizm między użytecznością a ceną produktów nie daje się sformułować z taką precyzją ekonomiczną: czy to wskutek zapobiegliwości przyrody, czy wskutek zupełnie innych przyczyn równowaga między potrzebą a zdolnością produkcji jest więcej niż teorią, jest faktem, który znajduje potwierdzenie w praktyce codziennej tak samo jak postęp społeczny. Przenieśmy się myślą w czasy nazajutrz po narodzinach człowieka, to znaczy do chwili stanowiącej punkt wyjścia cywilizacji: czyż nie prawda, że zajęcia początkowo najprostsze, te, które wymagały najmniej przygotowań i najmniej kosztów, były następujące: zbiór roślin, pasterstwo, polowanie i rybołówstwo, a dopiero w ślad za nimi, i to nieprędko, przyszła kolej na rolnictwo. Od owego czasu te cztery pierwotne zajęcia zostały udoskonalone i co więcej, oparte na własności: są to dwie okoliczności, które nie zmieniają istoty zjawisk, ale wręcz przeciwnie, je uwypuklają. W istocie, własność zawsze łączyła się raczej z przedmiotami użyteczności bardziej bezpośredniej, z wartościami skończonymi, jeśli wolno tak się wyrazić, tak że można by nakreślić skalę wartości, układając ją odpowiednio do postępów zawłaszczania. Dunoyer 20 w dziele pt. La liberte du travail pozyty-
wnie wypowiedział się za tą zasadą, przy czym rozróżnił cztery wielkie kategorie zajęć [industries], które ułożył w kolejności ich rozwoju, to znaczy od wymagających najmniejszego do wymagających największego nakładu pracy. Są to: przemysł wydobywczy [industrie extractive], mieszczący w sobie wszystkie wyżej cytowane funkcje na poły barbarzyńskie, handel [industrie commerciale], manufaktura [industrie manufacturiere] i rolnictwo [industrie agricole]. Uczony autor z głęboką słusznością 21 umieścił na ostatnim miejscu rolnictwo. Jest bowiem rzeczą pewną, pomimo starożytności rolnictwa, że ta dziedzina nie dorównywała kroku innym; otóż następstwo spraw ludzkich nie powinno być określane na podstawie początków, ale z punktu widzenia całego rozwoju. Być może, iż rolnictwo powstało przed innymi zajęciami, albo że wszystkie te zajęcia są sobie równe wiekiem; ale za ostatnie w czasie powinno być uważane to, które udoskonaliło się najpóźniej. Tym sposobem sama natura rzeczy wskazuje pracownikowi porządek, w jakim powinien on brać się do produkcji wartości, które składają się na jego dobrobyt: nasze prawo proporcjonalności jest więc równocześnie fizyczne i logiczne, obiektywne i subiektywne: ma ono najwyższy stopień pewności. Zbadajmy jego zastosowanie. Ze wszystkich produktów pracy żaden, być może, nie wymagał dłuższych i bardziej wytrwałych wysiłków niż kalendarz. Nie istnieje przecież żaden taki, z którego korzystanie można by uzyskać niższym kosztem, bo zgodnie z naszymi własnymi określeniami korzystanie
z niego stałoby się bardziej potrzebne. W jaki sposób to wytłumaczyć? Dlaczego kalendarz, tak mało potrzebny pierwotnym hordom, którym wystarczała kolejność nocy i dnia, podobnie jak zimy i lata, stał się na dłuższą metę tak niezbędny i tak mało kosztowny, a przy tym tak doskonały? Czyżby dlatego, że przez przedziwną zgodność te określenia w ekonomii społecznej wszystkie są synonimami? Słowem, jak, zgodnie z naszym prawem proporcjonalności, wytłumaczyć zmienną wartość kalendarza? Żeby praca potrzebna do wyprodukowania kalendarza była wykonana, żeby była możliwa, trzeba było, aby człowiek znalazł środki do zyskania na czasie przeznaczonym na jego pierwsze zajęcia i na te, które stanowiły ich bezpośrednią konsekwencję. Innymi słowy, trzeba było, żeby te zajęcia stały się bardziej wydajne albo mniej kosztowne, niż były z początku, co można też wyrazić inaczej, a mianowicie, że początkowo trzeba było rozwiązać zagadnienie produkcji kalendarza kosztem samego przemysłu wydobywczego. Przypuszczam zatem, że nagle, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, dzięki podziałowi pracy, zastosowaniu pewnej maszyny, lepiej uzgodnionemu pokierowaniu czynnikami naturalnymi, słowem, własnym przemysłem Prometeusz znajduje środki do wyprodukowania w ciągu jednego dnia pewnego przedmiotu, podczas gdy poprzednio zużywał na to dziesięć dni. Cóż więc nastąpiło w ślad za tym? Dany przedmiot zmienił miejsce na tablicy składników bogactwa. Jego zdolność kojarzenia się z innymi produktami (pozwolę sobie tak to nazwać) wzrosła, a zatem jego względna wartość zmniejszyła się
w takim samym stopniu; i zamiast być oznaczana liczbą 100, będzie oznaczana co najwyżej liczbą 10. Ale ta wartość będzie zawsze ściśle określona, a tym, co określa liczbę będącą wykładnikiem tego znaczenia, będzie praca. Tak więc wartość zmienia się, ale prawo wartości pozostaje niezmienne. Co więcej, jeśli wartość ulega zmianie, to dlatego że rządzi się prawem, którego podstawa jest ze swej istoty ruchoma; jest to praca mierzona czasem. Do produkcji kalendarza stosuje się to samo rozumowanie co do wszelkich możliwych wartości. Nie mam potrzeby dodawać, jak cywilizacja, czyli społeczne zjawisko wzrostu bogactw, rozszerzając zakres naszych spraw doprowadziła do tego, że nasz czas jest coraz cenniejszy i że zmuszeni jesteśmy do prowadzenia nieustannie szczegółowego rejestru całego naszego życia; ona to sprawiła, że kalendarz stał się dla nas wszystkich jedną z rzeczy najbardziej nieodzownych. Wiadomo zresztą, że to wspaniałe odkrycie przyczyniło się do powstania, jako swego naturalnego uzupełnienia, jednej z najcenniejszych gałęzi przemysłu, a mianowicie zegarmistrzostwa. Tutaj naturalnym biegiem rzeczy jest miejsce na zarzut, jedyny zarzut, jaki można postawić teorii proporcjonalności wartości. Say i ekonomiści, którzy poszli w jego ślady, zauważyli, iż praca podlega ocenie, a więc nie różni się pod tym względem od żadnego innego towaru, a zatem, biorąc ją za podstawę i causa efficiens wartości, popada się w błędne koło. Wobec tego — brzmiał ich wniosek — trzeba zwrócić się do rzadkości
i do opinii. Ekonomiści ci — niech mi wolno będzie tak powiedzieć — dali tym dowód niesłychanego braku uwagi. Mówi się, że praca ma wartość nie jako towar, ale ze względu na wartości, co do których zakłada się, że są w niej potencjalnie zawarte. Wartość pracy jest to wyrażenie przenośne, antycypacja przyczyny na podstawie skutku. Jest to taka sama fikcja jak produkcyjność kapitału. Praca produkuje, kapitał ma wartość; a gdy za pomocą pewnego rodzaju wyrzutni mówi się o wartości pracy, to popełnia się przesunięcie, które nie sprzeciwia się regułom języka, ale którego teoretycy nie powinni brać za rzeczywistość. Praca, podobnie jak wolność, miłość, ambicja, geniusz, jest rzeczą z natury nieuchwytną i nieokreśloną, ale którą jakościowo określa jej przedmiot, to znaczy staje się czymś realnym poprzez swój wytwór. Gdy się więc mówi: praca tego człowieka warta jest pięć franków dziennie, to tak jakby się powiedziało: dzienny produkt pracy tego człowieka wart jest pięć franków. Otóż skutkiem pracy jest nieustanne eliminowanie rzadkości i opinii jako elementów konstytutywnych wartości, której konieczną konsekwencją jest przekształcanie użyteczności naturalnych, a więc niejasnych (zawłaszczonych lub nie zawłaszczonych), w użyteczności wymierne, czyli społeczne: a stąd już wynika, że praca jest zarazem walką wypowiedzianą skąpstwu przyrody i stałym sprzysiężeniem przeciwko własności. Zgodnie z tą analizą wartość, rozpatrywana w społeczeństwie, które dzięki podziałowi pracy i wymianie'
tworzą naturalnie między sobą producenci, jest stosunkiem proporcjonalności produktów składających się na bogactwo; a to nazywa się specjalnie wartością pewnego produktu i stanowi formułę, która wskazuje w znakach pieniężnych udział tego produktu w ogólnym bogactwie. Użyteczność jest podstawą wartości; praca ustala stosunek; cena jest wyrażeniem, które — pomijając odchylenia wymagające jeszcze zbadania — tłumaczy ten stosunek. Oto jest punkt centralny, wokół którego waha się wartość użytkowa i wartość wymienna, punkt, w którym różnica między nimi ulega zatarciu i znika. Takie oto jest absolutne i niezmienne prawo, które panuje nad zakłóceniami ekonomicznymi, kaprysami przemysłu i handlu i które rządzi postępem. Każdy wysiłek ludzkości myślącej i pracującej, każda spekulacja indywidualna i społeczna, traktowane jako część uzupełniająca bogactwo zbiorowe, podlega temu prawu. Przeznaczeniem ekonomii politycznej było poznanie tego prawa drogą kolejnych ustaleń jego przeciwstawnych terminów; przedmiotem ekonomii społecznej — proszę o pozwolenie na odróżnienie jej w tej chwili od ekonomii politycznej, chociaż u podstawy nie powinny się one różnić od siebie — będzie jej obwieszczenie i powszechne Urzeczywistnienie. Teoria miary, czyli proporcjonalności wartości — trzeba o tym pamiętać — jest nie czym innym jak teorią równości. W istocie, w społeczeństwie, gdzie spostrzeżono, że producent i konsument to te same osoby, dochód wypłacany próżniakowi jest jak wartość rzucona w krater Etny; tak samo pracownik, któremu wyznacza się
płacę nadmierną, jest jak żniwiarz, któremu dano by bochenek chleba za zebranie jednego kłosa; i wszystko, co ekonomiści uznali za konsumpcję nieproduktywną, jest w istocie rzeczy naruszeniem prawa proporcjonalności. W dalszym ciągu naszych wywodów przekonamy się, jak z tych prostych danych geniusz społeczny wyprowadza stopniowo wciąż jeszcze niejasny system organizacji pracy, rozkładu płac, taryfikacji produktów i powszechnej solidarności. Porządek w społeczeństwie opiera się bowiem na obliczeniach sprawiedliwości nieubłaganej, nie zaś na rajskich uczuciach braterstwa, oddania i miłości, które to uczucia wielce szanowni socjaliści usiłują dziś wzniecić wśród ludu. Na próżno jednak biorą za przykład Jezusa Chrystusa i prawią morały o konieczności poświęcenia, sami dając tego przykład; egoizm jest silniejszy, jedynie surowe prawo, determinacja ekonomiczna zdolne są go poskromić. Zapał humanitarny może wywołać wstrząsy sprzyjające postępowi cywilizacji, ale te kryzysy uczuciowe, podobnie jak wahania wartości, pociągną za sobą jedynie bardziej stanowcze, bardziej bezwzględne panowanie sprawiedliwości. Przyroda czy bóstwo nie ufają naszym sercom; nie myślą w ogóle o miłości bliźniego i wszystko, co nauka nam odkrywa z zamierzeń Opatrzności dotyczących biegu spraw w społeczeństwie — mówię to ku wstydowi ludzkiej świadomości, ale trzeba, żebyśmy w swej hipokryzji byli tego świadomi — świadczy o głębokiej mizantropii ze strony Boga. Bóg pomaga nam nie z dobroci, ale dlatego, że porządek leży w jego istocie; Bóg wyposaża nas w dobro świata nie dlatego, że uważa nas za godnych tego,
ale dlatego, że religia najwyższej mądrości zobowiązuje go do tego; i wówczas gdy gmin daje mu błogie imię Ojca, historyk, ekonomista, filozof nie mogą uwierzyć, że Bóg nas kocha ani że nas szanuje. Naśladujmy tę wzniosłą obojętność, tę stoicką pogodę Boga, a ponieważ nakaz miłosierdzia zawsze spełzał na niczym, gdy chodziło o tworzenie dobra społecznego, szukajmy w czystym rozumie warunków zgody i cnoty. Wartość rozumiana jako proporcjonalność produktów, inaczej mówiąc, wartość ukontytuówana22, zakłada siłą konieczności użyteczność i sprzedażność, nierozdzielnie i harmonijnie ze sobą połączone. Zakłada użyteczność, bo bez spełnienia tego warunku produkt byłby pozbawiony tego podobieństwa do innych produktów, które sprawia, że jest on wymienialny, i które czyni go składnikiem bogactwa; zakłada sprzedajność, bo gdyby produkt w każdej chwili i po ustalonej cenie nie nadawał się do wymiany — byłby nie-wartością, byłby niczym. Ale w ramach wartości ukonstytuowanej wszystkie te właściwości nabierają znaczenia szerszego, bardziej prawidłowego, prawdziwszego niż przedtem. A zatem użyteczność nie jest już tą właściwością, że tak powiem, inertną, jaką mają rzeczy służące do zaspokajania naszych potrzeb i będące przedmiotem naszych dociekań; odtąd sprzedażność nie jest już tą przesadną ślepą fantazją ani nieuzasadnioną opinią; wreszcie zmienność przestaje znajdować wyraz w przesiąkniętej złą wiarą rozgrywce między podażą i popytem; wszystko to znikło, aby ustąpić miejsca idei pozytywnej, normalnej i bez
względu na wszelkie możliwe zmiany dającej się określić. Dzięki ukonstytuowaniu się wartości każdy produkt — jeśli można posłużyć się taką analogią — jest jak pokarm, który odkryty przez instynkt odżywiania się, następnie przygotowany przez organ trawienia, wchodzi do ogólnego obiegu i zgodnie z określonymi stosunkami przemienia się w skórę, kości, substancje płynne itd., dając ciału życie, siłę i piękność. Otóż co się dzieje z ideą wartości, wówczas gdy antagonistyczne pojęcia wartości użytkowej i wartości wymiennej podnosimy do poziomu wartości ukonstytuowanej, czyli wartości bezwzględnej? Następuje — że pozwolę sobie tak powiedzieć — wzajemny ucisk, wzajemne przenikanie się, spowodowane tym, że te dwa elementarne pojęcia zderzają się ze sobą jak odchylające się od pionu atomy Epikura, pochłaniają jedno drugie i znikają, pozostawiając na swoim miejscu połączenie: obdarzone, ale w stopniu wyższym, wszystkimi właściwościami pozytywnymi i pozbawione właściwości negatywnych. Wartość rzeczywiście taka — a więc pieniądz, pierwszorzędny papier wartościowy, renta państwowa, akcje solidnego przedsiębiorstwa — nie może bez powodu nadmiernie urosnąć ani stracić przy wymianie: podlega ona jedynie naturalnemu prawu zwyżki wartości poszczególnych artykułów przemysłowych i wzrostu produkcji. Co więcej, wartość taka nie jest bynajmniej wynikiem porozumienia, eklektyzmu, sprawą jakiegoś złotego środka czy też mieszaniny: jest to produkt zupełnego zlania się, produkt całkiem nowy i różny od swych składników, tak jak woda, wynik połączenia tlenu i wodoru, jest ciałem swoistym, całko-
wicie różnym od jej części składowych. Przekształcenie dwóch antytetycznych idei w trzecią ideę, ideę wyższego rzędu, jest tym, co po szkolnemu nazywa się syntezą. Dopiero synteza wprowadza ideę pozytywną i zupełną, którą otrzymuje się — jak widzieliśmy — przez kolejną afirmację lub negację, bo to na jedno wychodzi, dwóch pojęć diametralnie przeciwstawnych. Stąd wyprowadza się wniosek o kapitalnym znaczeniu zarówno w zastosowaniu, jak i w teorii: ilekroć w dziedzinie moralności, historii lub ekonomii politycznej analiza stwierdziła antynomię pewnej idei, można stwierdzić a priori, że antynomia ta kryje w sobie ideę wyższą, która wcześniej czy później wyjdzie na jaw. Przykro mi, że tak długo kładłem nacisk na pojęcia dobrze znane wszystkim świeżo upieczonym maturzystom, ale te szczegóły stanowiły z mojej strony spłatę długu wobec niektórych ekonomistów, którzy z powodu mej krytyki własności nagromadzili długie szeregi dylematów, aby mnie poddać próbie, bo jeżeli nie jestem posiadaczem, to z pewnością jestem komunistą; kimkolwiek, ale w każdym razie nie tym, który wie, co to jest teza, antyteza i synteza. Syntetyczna idea wartości jako podstawowy warunek porządku i postępu społeczeństwa została w bardzo ogólnych zarysach dostrzeżona przez A. Smitha, który — że się posłużę słowami A. Blanąuiego 23 — „wskazał na pracę jako na uniwersalną i niezmienną miarę wartości i dowiódł, że każda rzecz ma swoją cenę naturalną, ku której ciąży wśród wahań, jakim stale podlegają jej ceny bieżące, ulegające wpływom okoliczności przypadko-
wych, obce cenie zakupu danej rzeczy". Ale ta idea wartości była u Adama Smitha całkiem intuicyjna: otóż społeczeństwo nie zmienia swych przyzwyczajeń na zasadzie intuicyjnej wiary; podejmuje ono decyzje zawsze w oparciu o autorytet faktów. Trzeba było, żeby antynomia wyraziła się w sposób bardziej dobitny i jasny; J. B. Say przyczynił się głównie do jasnego jej wyłożenia. Ale pomimo wysiłków wyobraźni i niebywałej subtelności tego ekonomisty definicja Smitha panuje nad nim i wyziera ze wszystkich jego rozumowań. Ocenić jakąś rzecz — mówi Say — to oświadczyć, że powinna ona być ceniona tyle samo co inna, którą się określa... „Wartość każdej rzeczy jest nieokreślona i dowolna, dopóki nie jest rozpoznań a..." Istnieje więc sposób rozpoznania wartości rzeczy, to jest jej ustalenia; a ponieważ tego rozpoznania, czyli ustalenia, dokonuje się przez porównanie dwóch rzeczy ze sobą, istnieje więc też cecha wspólna, zasada, za pomocą której oświadcza się, że dana rzecz warta jest więcej, mniej lub tyle samo co inna. Say powiedział na wstępie: „Miarą wartości jest wartość innego produktu". Później, spostrzegłszy się, że zdanie to jest tautologią, zmienił je w następujący sposób: „Miarą wartości jest ilość innego produktu", co jest równie mało zrozumiałe. Poza tym ten pisarz, zazwyczaj tak przejrzysty i tak zrównoważony, troszczy się o rozróżnienia nieistotne. „Można ocenić wartość rzeczy, nie można jej natomiast wymierzyć, to jest porównać jej z jakąś niezmienną i znaną podstawą, bo podstawy takiej w ogóle nie ma. Wszystko, co można tu zrobić,
sprowadza się do oszacowania rzeczy przez ich porównanie". Kiedy indziej rozróżnia wartość realną i wartość względną: „Z pierwszą mamy do czynienia wtedy, gdy wartość rzeczy zmienia się wraz ze zmianami kosztów produkcji; z drugą — gdy wartość rzeczy zmienia się w stosunku do wartości innych towarów". Osobliwa to troska u człowieka utalentowanego, który nie spostrzega się, że porównywać, szacować, oceniać to tyle co m i e r z y ć, że wszelkie mierzenie jest zawsze tylko porównaniem i tym samym ukazuje stosunek rzeczywisty, jeżeli porównania dokonano dobrze; że wobec tego wartość, czyli miara rzeczywista, i wartość, czyli miara względna, to rzeczy identyczne i że trudność sprowadza się nie do znalezienia podstawy miary, bo wszystkie ilości mogą się nawzajem zastępować, ale do określenia punktu odniesienia. W geometrii punktem odniesienia jest przestrzeń, a jednostką miary jest bądź wynik podziału koła na 360 części, bądź obwód kuli ziemskiej, bądź przeciętny wymiar ramienia, ręki, wielkiego palca u ręki albo stopy męskiej. W nauce ekonomii, jak powiedzieliśmy w ślad za A. Smithem, punktem widzenia, z którego porównuje się wszystkie wartości, jest praca; jednostką miary przyjętą we Francji jest frank. Nie do wiary, że tyle ludzi, ludzi myślących, od czterdziestu lat nie może sobie poradzić w walce z ideą tak prostą. Ale nie, porównania wartości dokonuje się nie mając dla nich żadnego punktu odniesienia ani jednostki miary; oto co dziewiętnastowieczni ekonomiści postanowili twierdzić wbrew wszystkim, zamiast przyjąć rewolucyjną teorię równości. Co o tym powie potomność? Chcę teraz za pomocą jaskrawych przykładów wyka-
zać, że nieodzowna w teorii idea miary, czyli proporcji wartości, została zrealizowana i że realizuje się ją codziennie w praktyce.
§ III Zastosowanie prawa proporcjonalności wartości. Każdy produkt zawiera określoną ilość pracy. Wskutek tego każdy produkt może być wymieniony na inny produkt, czego dowodem jest powszechnie istniejąca praktyka. Ale znieście pracę, a nie zostanie wam nic prócz mniejszych lub większych użyteczności, które, jako pozbawione jakiegokolwiek śladu działalności ludzkiej, są ze sobą niewspółmierne, a więc, logicznie biorąc, nie-. wymierne. Pieniądz, jak każdy inny towar, jest znakiem reprezentującym pracę: z tego tytułu mógł on służyć za uniwersalny środek oceny dóbr, za pośrednika przy transakcjach. Ale funkcja specjalna, którą zwyczaj wyznaczył szlachetnym kruszcom, a mianowicie służenie za czynnik ułatwiający wymianę, jest czysto umowna i każdy inny towar, być może mniej dogodnie, ale w sposób równie niezawodny, mógłby spełniać tę rolę; ekonomiści przyznają to i cytują niejeden przykład z tej dziedziny. Ale jaka jest przyczyna tego powszechnego przypisywania szlachetnym kruszcom wyższości w spełnianiu funkcji pieniądza i czym się tłumaczy ta ich specjalizacja w funkcji pieniądza, nie mająca analogii w ekonomii politycznej? Otóż każda rzecz unikalna, nie znajdująca porównań w obrębie swego gatunku jest przez to samo trudniejsza do wytłumaczenia, a często całkiem
niezrozumiała. A więc, czy można ustalić kategorię, z której pieniądz, jak się wydaje, został wyodrębniony, i co za tym idzie, sprowadzić go do jego prawdziwej zasady? W tej kwestii ekonomiści, zgodnie ze swym zwyczjem, wyszli poza sferę swej nauki: sięgali do fizyki, do mechaniki, do historii itd., mówili o wszystkim, ale odpowiedzi nie dali. Szlachetne kruszce — powiedzieli — wskutek swej rzadkości, ścisłości, niezniszczalności nadawały pieniądzowi tę dogodność w posługiwaniu się, jaką trudno byłoby znaleźć w tym samym stopniu w innych towarach. Krótko mówiąc, ekonomiści, zamiast odpowiedzieć na pytanie z dziedziny ekonomii, jakie im postawiono, zabrali się do rozprawiania o zagadnieniu sztuki. Potrafili wyśmienicie wykorzystać techniczną przydatność złota i srebra do służenia za pieniądz, ale żaden z nich nie dostrzegł ani nie zrozumiał przyczyny ekonomicznej, której kruszce szlachetne zawdzięczają swoje uprzywilejowane stanowisko. Otóż nikt nie zauważył, że ze wszystkich towarów złoto i srebro są pierwszymi, których wartość się ukonstytuowała. W epoce patriarchalnej złoto i srebro są jeszcze przedmiotem handlu, najczęściej w formie sztab, ale już widoczna staje się ich przewaga i dawanie im pierwszeństwa przed innymi. Stopniowo panujący biorą je w swoje ręce i kładą na nich swą pieczęć. I z tego to uświęcenia monarszego powstaje pieniądz bity, czyli towar par excellence, który mimo wszystkich wstrząsów handlu zachowuje określoną wartość proporcjonalną i jest przyjmowany jako środek płatniczy przy wszelkich transakcjach.
Pieniądz bity odróżnia się od innych towarów nie trwałością kruszcu, bo jest ona mniejsza niż trwałość stali, ani swą użytecznością, bo jest ona o wiele mniejsza od użyteczności zboża, żelaza, węgla i mnóstwa innych substancji mających opinię niemal bezwartościowych w porównaniu ze złotem, ani rzadkością, ani ścisłością, bo obie te cechy mogłyby być zastąpione bądź pracą wydatkowaną na inne przedmioty, bądź, jak to się dzisiaj dzieje, banknotem reprezentującym wielkie zasoby żelaza lub miedzi. Cecha charakterystyczna, jaką odznacza się złoto lub srebro — powtarzam — stąd pochodzi, że dzięki swym właściwościom jako kruszców, dzięki trudności ich wydobywania, a przede wszystkim dzięki sankcji władzy państwowej, wcześnie nabrały one jako towary stałości i tożsamości. Powiadam więc, że wartość złota i srebra, tej mianowicie ich części, która znajduje zastosowanie w biciu pieniądza, chociaż może wartość jej nie została ściśle obliczona, nie ma w sobie nic z dowolności; dodam, że nie podlega ona deprecjacji na podobieństwo innych wartości, chociaż może się nieustannie zmieniać. Wszystkie wysiłki umysłu i wiedzy, jakich dokonano, aby udowodnić na przykładzie pieniądza, że wartość z swej istoty jest nie do ustalenia, dały tylko początek paralogizmom, których źródłem jest fałszywe pojmowanie kwestii ab ignorantia elenchi. Filip I, król Francji24, dodaje do liwra tureńskiego Karola Wielkiego domieszkę w proporcji jedna trzecia i wyobraża sobie, że skoro on jeden ma monopol na bicie monety, to może postępować tak jak każdy kupiec mający monopol na jakiś produkt. Czymże było w istocie
to fałszowanie pieniędzy, z powodu którego stawiano tyle zarzutów Filipowi i jego następcom? Posunięciem bardzo słusznym z punktu widzenia zwyczaju handlowego, ale z gruntu fałszywym z punktu widzenia nauki ekonomicznej, a mianowicie, skoro podaż i popyt są regulatorami wartości, można bądź wywołując sztuczną rzadkość, bądź zagarniając w swoje ręce produkcję spowodować wyższą ocenę, a co za tym idzie, podnieść wartość rzeczy, przy czym jest to zgodne z rzeczywistością, gdy idzie o złoto i srebro, tak samo jak o zboże, wino, olej, tytoń. Jednakże co się tyczy oszustwa Filipa, to. raczej nie podejrzewano, że bity przez niego pieniądz sprowadzony został do właściwej jego wartości i że on sam utracił przez tę operację właśnie tyle, ile sądził, że na niej zyska. Taki sam rezultat uzyskano w wyniku wszystkich podobnych prób. Jaka była przyczyna tego zawodu? Idzie o to — mówią ekonomiści — że przez fałszowanie pieniędzy kruszcowych ilość złota i srebra w obiegu, realnie biorąc, nie zmniejszyła się ani nie wzrosła, a wobec tego stosunek ilości tych kruszców do innych towarów wcale się nie zmienił, i w konsekwencji nie było w mocy panującego zrobić tak, żeby to, co warte było poprzednio dwie jednostki, osiągnęło wartość czterech. Trzeba nawet stwierdzić, że gdyby zamiast fałszowania monet leżało w mocy króla powiększenie w dwójnasób ich masy, to wartość wymienna złota i srebra spadłaby natychmiast do połowy, a to znowu za sprawą proporcjonalności i równowagi. Popsucie monet było więc ze strony króla pożyczką przymusową lub, ściśle mówiąc, bankructwem, oszustwem.
Rzecz dziwna, ekonomiści, jeśli chcą, to bardzo dobrze tłumaczą teorię miary wartości: wystarczy w tym celu umieścić wartość w rozdziale o pieniądzu. Jakże więc mogą nie widzieć, że pieniądz jest prawem pisanym handlu, typem wymiany, pierwszym ogniwem tego długiego łańcucha wytworów, które wszystkie pod nazwą towarów muszą otrzymać sankcję społeczną i stać się, jeżeli nie faktycznie, to przynajmniej prawnie, nadającymi się do przyjęcia w charakterze pieniędzy na wszelkiego rodzaju rynku? „Pieniądz — mówi bardzo słusznie Augier — nie rnoże służyć ani za skalę dla ustalania treści umów zawieranych na rynkach w przyszłości, ani za dobry środek wymiany inaczej jak tylko wówczas, gdy jego wartość zbliża się możliwie najbardziej do ideału stałości, nigdy nie jest on bowiem wymieniany na żadną inną wartość ani nie kupuje nic innego jak tylko tę wartość, jaką posiada" *. Przełóżmy to wybitnie rozumne spostrzeżenie na formułę ogólną. Praca staje się gwarancją dobrobytu i równości tylko wtedy, gdy produkt każdej jednostki ludzkiej jest proporcjonalny do masy, bo nie jest wymieniany i nie nabywa nic innego jak tylko wartość równą tej, jaka w nim tkwi. Czyż nie jest rzeczą osobliwą, że jawnie bierze się w obronę handel spekulacyjny i oszukańczy i że równocześnie podnosi się krzyk z powodu usiłowania fałszowania pieniędzy przez monarchę, który koniec końców po prostu stosował do pieniądza podstawową zasadę ekonomii politycznej, a mianowicie arbitralną niesta-
łość wartości? Niech no tylko monopol odważy się podać 750 gramów tytoniu za kilogram, a zaraz ekonomiści zakrzykną, że to kradzież; ale jeżeli ten sam monopol, korzystając ze swego przywileju, podniesie cenę kilograma tytoniu o 2 franki, uznają, że to drogo, ale nie dopatrzą się w tym nic, co byłoby wbrew zasadom. Cóż za galimatias ta ekonomia polityczna! W biciu monet ze złota i srebra jest coś więcej niż to, o czym mówili ekonomiści; tkwi w tym mianowicie uświęcenie prawa proporcjonalności, pierwszy akt ukonstytuowania się wartości. Ludzkość operuje we wszystkim nie kończącymi się gradacjami: z chwilą gdy zrozumiała, że wszystkie produkty pracy powinny być poddane mierze proporcji, która czyni je wszystkie jednakowo wymienialnymi, zaczyna nadawać tę cechę wymienialności bezwzględnej produktowi specjalnemu, który stanie się dla niej typem i będzie patronował wszystkim innym. Jest to akurat tak, jak kiedy po to, by wychować swych członków dla wolności i równości, zaczyna się od powoływania królów. Lud ma niejasną świadomość tego opatrznościowego pochodu, skoro w swych marzeniach o fortunie i w swych legendach zawsze mówi o złocie i o władzy królewskiej; filozofowie zaś składają tylko hołd powszechnemu rozsądkowi, gdy w swych umoralniających kazaniach i w swych utopiach społecznych grzmią z taką samą mocą przeciwko złotu jak przeciwko tyranii. Auri sacra fames! Przeklęta żądza złota! — woła komunista. Tak samo można by powiedzieć: przeklęta pszenica, przeklęta winorośl, przeklęte barany; bo tak samo jak złoto i srebro, każda wartość handlowa powinna uzyskać
ścisłe i rygorystyczne określenie. Dzieło to rozpoczęło się od dawna; dziś wprost w oczach posuwa się naprzód. Przejdźmy do innych rozważań. Aksjomatem powszechnie przyjętym przez ekonomistów jest teza, że każda praca musi pozostawić pewną nadwyżką. Twierdzenie to jest dla mnie prawdą uniwersalną i absolutną; jest to wniosek wysnuty z prawa proporcjonalności, które można uważać za kwintesencję całej nauki ekonomicznej. Ale zasada ta, z przeproszeniem ekonomistów, że każda praca musi pozostawić nadwyżkę, nie ma sensu w ich teorii i w jej ramach nie może być udowodniona. Jeżeli podaż i popyt są jedynym regulatorem wartości, to jak można rozpoznać, co znajduje się w nadmiarze, a co wystarcza! Skoro ani cena kosztu, ani cena sprzedażna, ani płaca nie mogą być matematycznie ustalone, jak więc można zrozumieć nadwyżkę, zysk? Zwyczaj handlowy dał nam, obok słowa, również i ideę zysku; a ponieważ jesteśmy politycznie równi, wyprowadza się stąd wniosek, że każdy obywatel ma równe prawo do realizowania poprzez własne działanie zawodowe zysków. Ale operacje handlowe są ze swej istoty nieregularne; dowiedziono też bez zastrzeżeń, że zyski handlowe są tylko arbitralnym i przymusowym pobraniem przez producenta od konsumenta, jednym słowem, przesunięciem, żeby nie powiedzieć inaczej. Można by to zaraz zauważyć, gdyby dało się porównać sumę wszystkich niedoborów z każdego roku z sumą zysków. W rozumieniu ekonomii politycznej zasada, że każda praca powinna pozostawić nadwyżkę, nie jest niczym innym jak uświęceniem
konstytucyjnego prawa okradania bliźniego, któreśmy wszyscy nabyli wskutek rewolucji. Tylko prawo proporcjonalności wartości może dać podstawę do rozstrzygnięcia tego zagadnienia. Ujmę tę kwestię trochę z lotu ptaka, jest ona bowiem trudna i zbyt rozległa, bym mógł ją potraktować tak szczegółowo, jak na to zasługuje. Większość filozofów, tak samo jak większość filologów, widzi w społeczeństwie tylko istotę rozumną, albo mówiąc ściślej, abstrakcyjną nazwę oznaczającą zbiorowość ludzką. Pogląd, że imiona zbiorowe, nazwy rodzaju i gatunku nie oznaczają w ogóle nic realnego, to przesąd, który przyjęliśmy w dzieciństwie wraz z pierwszymi lekcjami gramatyki. Można by dużo powiedzieć w tym przedmiocie; ograniczę się jednak ściśle do ram tematu. Dla prawdziwego ekonomisty społeczeństwo to żywa istota, obdarzona inteligencją i możnością właściwego sobie działania, podlegająca prawom specjalnym, które wykrywa tylko obserwacja i których istnienie nie przejawia się w formie fizycznej, ale przez współdziałanie i głęboką solidarność wszystkich swych członków. A zatem gdy przed chwilą pod znakiem boga z bajki tworzyliśmy alegorię społeczeństwa, język nasz w istocie nie miał w sobie nic metaforycznego; chodziło o byt społeczny, jedność organiczną i syntetyczną, której dopiero co nadaliśmy nazwę. Dla każdego, kto zastanawiał się nad prawami pracy i wymiany (pozostawiam na uboczu wszystkie inne rozważania), realność, powiedziałbym może — osobowość człowieka zbiorowego, jest tak samo pewna jak realność i osobowość jednostki ludzkiej. Cała różnica polega na tym,
że jednostka przedstawia się zmysłom pod postacią organizmu, którego części pozostają w spójności materialnej, która to okoliczność nie istnieje w społeczeństwie. Ale inteligencja, spontaniczność, rozwój, życie, wszystko to, co na najwyższym poziomie stanowi o realności istoty ludzkiej, ma zasadnicze znaczenie zarówno dla społeczeństwa, jak i dla pojedynczego człowieka. Stąd też wyciągamy wniosek, że rządzenie społeczeństwami jest nauką, czyli badaniem związków naturalnych, a nie sztuką, czyli swobodnym uznaniem i samowolą. Stąd też każde społeczeństwo chyli się ku upadkowi, kiedy rządy w nim przechodzą w ręce ideologów. Zasada, że każda praca musi pozostawiać pewną nadwyżką, nie do udowodnienia dla ekonomii politycznej, czyli dla rutyny właścicieli, jest jedną z tych, oo najdobitniej świadczą o realności osoby zbiorowej; jak bowiem zobaczymy, zasada ta jest prawdziwa w odniesieniu do jednostek tylko dlatego, że emanuje ze społeczeństwa, które tym sposobem umożliwia jednostce korzystanie ze swych własnych praw. Przechodzimy do faktów. Zauważono, że przedsiębiorstwa kolejowe w znacznie mniejszym stopniu są źródłem bogactwa dla przedsiębiorców niż dla państwa. Spostrzeżenie to jest słuszne; trzeba by tylko dodać, że stosuje się ono nie tylko do idei kolei żelaznych, ale do całego przemysłu. Ale zjawisko to, będące w istocie rzeczy skutkiem prawa proporcjonalności wartości, a także bezwzględnej identyczności produkcji i spożycia, jest niewytłumaczalne na gruncie zwykłego pojęcia wartości użytkowej i wartości wymiennej.
Przeciętna cena płacona za przewóz towarów końmi wynosi 18 centymów od tony za kilometr, włącznie z załadowaniem i wyładunkiem. Obliczono, że przy tej cenie zwykłe przedsiębiorstwo kolejowe nie uzyskałoby nawet 10 procent czystego zysku, co stanowi wynik niemal zupełnie równy temu, jaki osiąga przedsiębiorstwo przewozu końmi. Ale przypuśćmy, że szybkość przewozu koleją żelazną w stosunku do szybkości transportu konnego, po przeprowadzeniu wszelkich niezbędnych przeładowań, kształtuje się jak 4 do 1; a ponieważ w społeczeństwie czas reprezentuje wartość, więc przy równych cenach zarobek kolei żelaznej w porównaniu z zarobkiem na przewozie konnym da 400 procent zysku. Jednakże ten olbrzymi zysk, najzupełniej realny w odniesieniu do społeczeństwa, nie może być zrealizowany w tym samym stosunku przez przewoźnika, jeśli bowiem przedsiębiorstwo korzysta z dodatkowej wartości w rozmiarach 400 od 100, to przewoźnik osiąga zaledwie 10 od 100. Rzeczywiście, aby wyrazić sprawę jeszcze dobitniej, przypuśćmy, że kolej podniesie swą taryfę do 25 centymów, podczas gdy przy przewozie konnym opłata wynosić będzie nadal 18 centymów; w jednej chwili kolej straci wszystkie swe zlecenia przewozu i jeśli trzeba będzie — wszyscy powrócą do posłańca i do dyliżansu. Lokomotywa zostanie zarzucona: korzyść społeczna w wysokości 400 od 100 ustąpi miejsca stracie prywatnej w wysokości 33 od 100. Przyczyna tego nietrudna jest do zrozumienia: korzyść wynikająca z szybkości kolei żelaznej jest w całej rozciągłości korzyścią społeczną i każda jednostka uczestniczy w niej w proporcji minimalnej (nie zapo-
minajmy, że w danej chwili idzie tylko o przewóz towarów), podczas gdy strata dotyka bezpośrednio i osobiście konsumenta. Korzyść społeczna równa 400 reprezentuje dla jednostki — jeżeli społeczeństwo składa się z miliona ludzi — cztery dziesięciotysięczne, podczas gdy strata w wysokości 33 od 100 dla każdego konsumenta daje deficyt społeczny w wysokości 33 milionów. Interes prywatny i interes kolektywny, tak różne na pierwszy rzut oka, są więc, rzecz prosta, identyczne i adekwatne; ten przykład może pomóc do zrozumienia, jak w nauce ekonomicznej wszystkie interesy się ze sobą zgadzają. Tym więc sposobem do tego, żeby społeczeństwo zrealizowało korzyść w rozumieniu jak wyżej, trzeba, żeby taryfa kolejowa nie przekraczała albo bardzo niewiele tylko przekraczała cenę przewozu kołowego. Ale żeby ten warunek został spełniony, inaczej mówiąc, żeby kolej żelazna mogła się opłacać, trzeba, aby materiału przeznaczonego do przewozu było dostatecznie dużo do pokrycia przynajmniej procentu od zaangażowanego kapitału i kosztu utrzymania torów. A zatem pierwszym warunkiem istnienia kolei żelaznej jest ożywiony ruch towarowy; ten zaś warunek z kolei przypuszcza większą jeszcze produkcję, wielką masę wymienianych towarów. Ale produkcja, ruch towarowy, wymiana nie są rzeczami, które się improwizuje; następnie różne formy pracy nie rozwijają się każda z osobna i jedna niezależnie od drugiej; ich postęp jest siłą konieczności wzajemnie uwarunkowany, od siebie wzajem uzależniony i pozostaje w pewnym wzajemnym stosunku. Antago-
nizm może istnieć pomiędzy przemysłowcami, działalność społeczna wbrew nim jest jedna, zbieżna i harmonijna. Wreszcie nadchodzi dzień przeznaczony na tworzenie wielkich narzędzi pracy; jest to ten dzień, gdy spożycie ogółu pozwala utrzymać je w ruchu. Przyśpieszać godzinę wyznaczoną przez postęp pracy byłoby tym samym co naśladować tego szaleńca, który wybierając się z Lyonu do Marsylii kazał zmajstrować dla siebie samego parowóz. Z chwilą wyświetlenia tych punktów naszego rozumowania nic łatwiejszego nad wytłumaczenie, jakim sposobem praca musi pozostawić każdemu producentowi nadwyżki. A przede wszystkim co się tyczy społeczeństwa: Prometeusz wychodząc z łona natury budzi się do życia w pełnej czaru bezczynności, która stałaby się jednak Wkrótce źródłem nędzy i utrapienia, gdyby nie pośpieszył wyjść z tego stanu za pomocą pracy. Podczas tego pierwotnego próżniactwa produkt Prometeusza jest żaden, jego poziom życia jest taki jak bydlęcia i może być sprowadzony do zera. Prometeusz bierze się jednak do dzieła i już od pierwszego dnia, pierwszego dnia powtórnego stworzenia, produkt Prometeusza, a więc jego bogactwo, jego dobrobyt równa się dziesięciu. Drugiego dnia Prometeusz dokonuje podziału swej pracy i jego produkt staje się równy stu. Trzeciego dnia i każdego z następnych dni Prometeusz wynajduje maszyny, odkrywa nowe zastosowanie ciał, nowe siły przyrody; jego bytowanie obejmuje obszar od dziedziny wrażeń zmysłowych do sfery moralności
i inteligencji; i za każdym krokiem dokonanym przez jego działalność gospodarczą rozmiary jego produkcji rosną, przysparzając mu szczęśliwości. I wobec tego że dla niego, koniec końców, konsumować to produkować, jasną jest rzeczą, że każdy dzień spożycia, zabierając tylko produkt poprzedniego dnia, pozostawia nadwyżkę produktu na dzień następny. Zwróćmy przy tym uwagę na fakt o kapitalnym znaczeniu, że dobrobyt człowieka pozostaje w prostym stosunku do intensywności pracy i różnorodności zajęć, tak że wzrost bogactwa i wzrost utrudzenia są współzależne i równoległe. Powiedzieć teraz, że każda jednostka bierze udział w ogólnych warunkach zbiorowego rozwoju, to potwierdzić prawdę, która będąc oczywista — mogłaby się wydawać niemądra. Zasygnalizujemy raczej dwie wielkie formy spożycia w społeczeństwie. Społeczeństwo, tak samo jak jednostka, ma przede wszystkim swoje przedmioty osobistego spożycia, przedmioty, których potrzeba powstaje stopniowo, z upływem czasu i które realizują się pod wpływem jego tajemniczych instynktów. Taki właśnie tajemniczy instynkt w średniowieczu zadecydował w wielu miastach o tym, że budowa ratuszów i katedr przybrała charakter gwałtownej namiętności, którą należało za wszelką cenę zaspokoić; od tego zależało istnienie wspólnoty. Bezpieczeństwo i siła, porządek społeczny, centralizacja, poczucie państwowości, ojczyzna, niepodległość — oto co składa się na życie społeczeństwa, na jego mentalność, oto uczucia, które powinny były znaleźć swój wyraz i swoje godła. Takie przeznaczenie miała niegdyś świą-
tynia jerozolimska, prawdziwe palladium narodu żydowskiego; taką rolę odegrała też świątynia Jowisza Kapitolińskiego w Rzymie. Później, po pałacu municypalnym i świątyni, organem, że się tak wyrażę, centralizacji i postępu stały się inne obiekty użyteczności publicznej — mosty, teatry, szkoły, szpitale, drogi itd. Koszt wielkich obiektów użyteczności publicznej, służących ze swej istoty do wspólnego, a co za tym idzie, bezpłatnego użytku, wynagradzają społeczeństwu korzyści polityczne i moralne, jakie przynoszą te wielkie dzieła, które to korzyści stwarzają rękojmię bezpieczeństwa dla pracy i ideał dla umysłów i dodają polotu przedsiębiorczości i sztuce. Ale inaczej ma się sprawa z przedmiotami konsumpcji domowej, które jedne tylko należą do kategorii przedmiotów wymiennych: są one produkowane na warunkach wzajemności, pozwalających na ich konsumowanie, a więc na natychmiastowe ich opłacenie z uwzględnieniem zysku producenta. Warunki te przeanalizowaliśmy wyczerpująco w ramach teorii proporcjonalności wartości, którą z równym powodzeniem można by nazwać teorią progresywnej redukcji cen kosztu. Za pomocą teorii i za pomocą faktów dowiodłem zasady, że każda praca powinna pozostawiać nadwyżkę; ale ta zasada, tak samo pewna jak wynik działania arytmetycznego, w oczach całego świata daleka jest jeszcze od urzeczywistnienia się. Podczas gdy za sprawą postępu i zbiorowych wysiłków każdy dzień pracy indywidualnej przynosi coraz większy produkt, a więc pracownik pobierający jedną i tę samą płacę powinien by
być coraz bogatszy, istnieją w społeczeństwie stany, które odnoszą stąd korzyść, i inne, które gonią resztkami sił; istnieją pracownicy płatni w dwójnasób, w trójnasób, i tacy, którzy pobierają stokrotnie wyższą płacę, ale są i tacy, którzy cierpią niedostatek; na każdym kroku spotyka się ludzi opływających w dostatki i takich, co cierpią głód, a także wskutek potwornego podziału środków materialnych — jednostki, które konsumują, chociaż nie produkują. Podział dobrobytu postępuje w ślad za zmianami wartości, odtwarzając je zarówno w nędzy, jak i w zbytku, i to z energią i w rozmiarach przerażających. Wszędzie też postęp bogactwa, inaczej mówiąc, proporcjonalność wartości — jest prawem dominującym. I kiedy ekonomiści przeciwstawiają skargom partii socjalnej stopniowy wzrost majątku społecznego i łagodzenie doli klas najuboższych, to nie zdając sobie z tego sprawy głoszą prawdę, która jest przekreśleniem ich teorii. Zaklinam ekonomistów, żeby w spokoju ducha, z dala od przesądów, które go zakłócają, i bez względu na stanowiska, jakie zajmują lub spodziewają się zająć, na interesy, którym służą, na poklask, o który się ubiegają, na odznaczenia, które podniecają ich próżność — powiedzieli, czy do dziś dnia zasada, że każda praca powinna pozostawiać nadwyżkę, objawiła się im kiedykolwiek z tym szeregiem preliminariów i konsekwencji, które tu podnieśliśmy, i czy przez te słowa rozumieli kiedykolwiek co innego niż prawo spekulowania na wartościach wynikające z gry podaży i popytu? Czy to nieprawda, że za jednym zamachem głoszą postęp bogactwa i dobrobytu i, co za tym idzie, miary wartości,
a z drugiej nieograniczoną swobodę transakcji handlowych i niewspółmierność wartości, inaczej mówiąc, coś, co jest szczytem sprzeczności? Czy to nie wskutek tej sprzeczności słyszy się bez ustanku na wykładach i czyta się w podręcznikach ekonomii politycznej tę niedorzeczną hipotezę: Gdyby cena wszystkich rzeczy podniosła się w dwójnasób... Tak jak gdyby cena wszystkich rzeczy nie opierała się na proporcji między nimi i jakby można było podwoić proporcję, stosunek, prawo! Czyż wreszcie nie wskutek zwyczaju właścicieli, nienormalnego zwyczaju bronionego przez ekonomię polityczną, każdy parający się przemysłem, handlem, sztuką i każdy pracownik państwowy ma tendencję, pod pretekstem usług oddawanych społeczeństwu, do nieustannego przesadzania swej roli, czyż nie zabiega o odszkodowania, subwencje, wysokie pensje, wielkie honoraria; tak jak gdyby wynagrodzenie za każdą usługę nie było siłą konieczności wyznaczone przez wysokość jej kosztów? Dlaczego ekonomiści nie rozpowszechniają ze wszystkich sił tej tak prostej i tak wymownej prawdy, że za pracę każdego człowieka można kupić tylko tę wartość, jaką ona zawiera, a ta wartość jest proporcjonalna do usług wszystkich innych pracowników, jeżeli, jak zdają się sądzić, praca każdego człowieka powinna pozostawić pewną nadwyżkę?... Ale tutaj nasuwa się ostatnia uwaga, którą przedstawię w kilku słowach. J. B. Say, to jest ten z ekonomistów, który kładł największy nacisk na absolutną nieokreśloność wartości, jest jednocześnie tym, co zadał sobie najwięcej trudu, żeby obalić to twierdzenie. To on, jeśli się nie mylę, jest
autorem tezy, że każdy produkt wart jest tyle, ile kosztuje, czyli, co na jedno wychodzi, produkty kupuje się za produkty. Aforyzm ten, pełen konsekwencji egalitarnych, spotkał się od razu z opozycją ze strony innych ekonomistów. Rozpatrzmy po kolei stanowiska za i przeciw. Kiedy mówię: każdy produkt wart jest produktów, które kosztował — oznacza to, że każdy produkt jest jednostką złożoną, grupującą w nowej formie pewną liczbę innych produktów konsumowanych w różnych ilościach. Stąd już wynika, że produkty ludzkich wysiłków są, jedne w stosunku do drugich, rodzajami i gatunkami i tworzą szereg od prostego do złożonego w zależności od liczby i proporcji elementów ekwiwalentnych jeden drugiemu, które składają się na każdy produkt. W tej chwili nie ma znaczenia, czy ten szereg, tak samo jak ekwiwalentność jego elementów, znajduje mniej czy bardziej ścisły wyraz praktyczny w równowadze płac i majątków; idzie tu przede wszystkim o stosunek między rzeczami, o prawo ekonomiczne. Bo tutaj, jak zawsze, idea powołuje do życia fakt, który gdy zostanie uznany przez myśl, co dała mu życie, stopniowo się ulepsza i układa się zgodnie ze swą zasadą. Handel, wolny i konkurencyjny, jest jedynie długą operacją przystosowawczą, której istotą jest doprowadzenie do proporcjonalności wartości w przewidywaniu, że prawo cywilne ją uświęci i przyjmie za regułę sytuacji istniejącej między osobami. Powiadam więc, że zasada Saya, iż każdy produkt wart jest tyle, ile kosztuje, ukazuje szereg produkcji ludzkiej analogiczny do szeregów zwierzęcego i roślinnego, w którym jednostki elemen-
tarne (dni pracy) uchodzą za równe. Tym sposobem ekonomia polityczna głosi od swego zarania, ale przez przekorę, to, czego ani Platon, ani Rousseau, ani żaden publicysta dawny, ani nowoczesny nie uważali za możliwe, to jest równość warunków i majątków. Prometeusz jest na przemian to rolnikiem, to hodowcą winorośli, to piekarzem, to znów tkaczem. Jakikolwiek zawód uprawia, to ponieważ pracuje tylko na siebie samego, kupuje to, co konsumuje (swoje produkty), za jedne i te same pieniądze (za swoje produkty), których jednostką miary jest z natury rzeczy dzień pracy. To prawda, że praca sama w sobie podlega zmianom; Prometeusz nie zawsze jest jednakowo dziarski i co chwila jego zapał, jego płodność podnosi się lub spada. Ale tak jak wszystko, co podlega zmianom, tak i praca ma swoją przeciętną i to upoważnia nas do powiedzenia, że, biorąc z grubsza, za dzień pracy płaci się dniem pracy — ani mniej, ani więcej. Święta prawda, że jeżeli się porówna produkty z określonej epoki życia społecznego z produktami pochodzącymi z innej epoki, to okaże się, że stumilionowy z kolei dzień pracy rozwoju ludzkiego daje wynik bez porównania większy niż dzień pierwszy. Ale tutaj właśnie trzeba podkreślić, że życie jednostki zbiorowej w tej samej mierze co fizycznej jednostki ludzkiej nie może być rozbite na części; że jeżeli dnie nie są do siebie podobne, to trudno, są nierozłącznie ze sobą związane, w całej zaś egzystencji ludzkiej występuje zarówno przykrość, jak i przyjemność. Jeżeli więc krawiec po to, by wytworzyć wartość jednego dnia, konsumuje dziesięć razy więcej, niż wynosi
dzień tkacza, to dzieje się tak, jak gdyby tkacz oddawał dziesięć dni swego życia za jeden dzień życia krawca. Dokładnie tak właśnie się dzieje, kiedy chłop płaci 12 franków notariuszowi za pismo, którego zredagowanie kosztuje godzinę pracy. Ta właśnie nierówność, ta niesprawiedliwość w wymianie jest najdonioślejszą przyczyną nędzy, jaką ujawnili socjaliści, a której istnienie ekonomiści po cichu uznają, spodziewając się, że znak dany przez mistrza pozwoli im uznać ją całkiem głośno. Każdy błąd w sprawiedliwości komutatywnej to złożenie ofiary z pracownika, przelanie krwi jednego człowieka w drugiego... Nie ma się czego bać: nie mam wcale zamiaru miotać piorunów w podniecającej fiii— pice przeciwko własności; tym mniej myślę o tym, że zgodnie z moimi zasadami ludzkość nigdy się nie myli, że konstytuując się początkowo na podstawie prawa własności ustanowiła ona tylko jedną z zasad swej przyszłej organizacji; i że skoro przewaga własności została obalona, to pozostaje tylko sprowadzić do jedności tę słynną antytezę. Wszystko, co można by mi zarzucić występując na rzecz własności, wiem równie dobrze jak każdy z mych krytyków, od których proszę jednej jedynej łaski — okazania serca, skoro dialektyka ich zawodzi. Jakie to bogactwa, których modułem nie jest praca, miałyby być uznane za legalne? I jeżeli praca tworzy bogactwo i legalizuje własność, to jak wytłumaczyć konsumpcję próżniaka? Jakim sposobem system podziału, w którym produkt wart jest zależnie od osoby, raz mniej, raz więcej, niż kosztuje — jakim sposobem taki system jest uczciwy? Idee Saya prowadziły do prawa agrarnego. Dlatego
też partia konserwatywna pośpieszyła wystąpić przeciwko nim: „Podstawowym źródłem bogactwa — powiedział Rossi — jest praca. Głosząc tę wielką prawdę, szkoła przemysłowa nie tylko wydobyła na jaw zasadę ekonomii, ale również zasadę faktów społecznych, będącą w rękach zręcznego historyka najbardziej niezawodnym przewodnikiem, który może towarzyszyć rodzajowi ludzkiemu w jego pochodzie i jego urządzeniom na powierzchni globu". Dlaczego Rossi, wyrywszy w swym sercu te głębokie słowa, uznał za celowe cofnąć je w pewnym czasopiśmie, a następnie bez żadnego powodu kompromitować swą godność filozofa i ekonomisty? „Mówicie, że bogactwo jest jedynie wynikiem pracy, twierdzicie, że w każdym wypadku praca jest miarą wartości, regulatorem cen; i żeby jakoś uniknąć sprzeciwów, jakie ze wszech stron wywołują te doktryny, jedne — niepełne, inne — bezwzględne, chcąc nie chcąc dojdziecie do konieczności generalizowania pojęcia pracy i do zastąpienia analizy całkowicie błędną syntezą". Żałuję, że człowiek tej miary co Rossi nasuwa mi smutne myśli, ale czytając ustęp, który przed chwilą zacytowałem, nie mogłem powstrzymać się, aby nie powiedzieć: Nauka i prawda są odtąd niczym; tym, co się teraz uwielbia, jest sklepik, a po sklepiku — desperacki konstytucjonalizm, który go reprezentuje. Gdzie więc Rossi ma zamiar skierować swe kroki? Chce pracy czy czego innego? Analizy czy syntezy? A może chce tego wszystkiego równocześnie? Niech wybierze, bo konkluzja jest nieuchronnie przeciwko niemu. Jeżeli praca jest źródłem wszelkiego bogactwa, jeżeli
jest to najpewniejszy przewodnik do śledzenia historii ludzkich urządzeń na powierzchni ziemi, to jakże równość podziału, równość zgodna z miarą pracy, mogłaby nie być prawem? Jeżeli, w przeciwieństwie do tego, są bogactwa, których źródłem nie jest praca, to jakim sposobem istnieje przywilej posiadania tych bogactw? Jakimi uprawnieniami legitymuje się monopol? Trzeba wreszcie wyłożyć tę teorię prawa konsumpcji nieproduktywnej, tę jurysprudencję miłych rozkoszy, tę religię nieróbstwa, świętą prerogatywę kasty wybranych! Co oznacza teraz ten apel o analizę fałszywych opinii opartych na syntezie? Te metafizyczne terminy nadają się tylko do przekonania głuptasów, którzy nie mają żadnych wątpliwości, że jednemu i temu samemu zdaniu można równie dobrze i całkiem dowolnie nadać formę analityczną i syntetyczną. — Praca jest podstawą wartości i źródłem bogactwa. Jest to zdanie analityczne, takie, jakiego pragnie Rossi; zdanie to bowiem streszcza w sobie analizę, w której zawiera się dowód, że pierwotne pojęcie pracy i następujące po nim pojęcia produktu, wartości, kapitału, bogactwa itd. są identyczne. Widzimy jednak, że Rossi odrzuca doktrynę, która wynika z tej analizy. — Praca, kapitał i ziemia stanowią źródła bogactwa. Jest to zdanie syntetyczne, takie właśnie, jakiego Rossi nie chce; w istocie bogactwo uważane jest tutaj za pojęcie ogólne, które pojawia się pod trzema odrębnymi, nie zaś identycznymi postaciami. Jednakże doktryna w ten właśnie sposób sformułowana znajduje u Rossiego więcej uznania. Czy zadowala to Rossiego, że przedstawiamy jego analityczną
teorię monopolu i naszą syntetyczną teorię pracy? Mogę mu udzielić tej satysfakcji. Ale czerwieniłbym się, gdybym z człowiekiem tak poważnym miał robić dalej takie figle. Rossi wie lepiej niż ktokolwiek, że ani analiza, ani synteza same przez się absolutnie niczego nie dowodzą, a tym, co ma znaczenie — jak mówił Bacon — jest dokonanie ścisłych porównań i kompletnych obliczeń. Wobec tego że Rossi miał skłonność do abstrakcji, oto co by powiedział temu zastępowi ekonomistów łowiących z takim respektem byle słówko, które padło z jego ust: „Kapitał to materiał na bogactwo, tak samo jak srebro jest materiałem na pieniądz, pszenica — na chleb i, sięgając do końca tego szeregu, jak ziemia, woda, ogień, powietrze są materiałem na wszystkie nasze produkty. Ale praca, tylko praca tworzy po kolei każdą użyteczność, nadając ją tym materiałom i co za tym idzie, przekształcając je w kapitały i w bogactwa. Kapitał powstaje z pracy, czyli z urzeczywistnionej inteligencji i z urzeczywistnionego życia, tak samo jak zwierzęta i rośliny są realizacjami duszy uniwersalnej, jak arcydzieła Homera, Rafaela i Rossiniego są wyrazem ich idei i ich uczuć. Wartość to proporcja, zgodnie z którą wszystkie realizacje duszy ludzkiej powinny się równoważyć, aby stworzyć harmonijną całość, która będąc bogactwem, rodzi nasz dobrobyt i jest raczej oznaką, nie zaś przedmiotem naszej szczęśliwości. „Zdanie: Me istnieje miara wartości — jest nielogiczne i kontradyktoryjne, co wynika z samych motywów, na których chciano je oprzeć.
„Zdanie: Praca jest podstawą proporcjonalności wartości — nie tylko jest prawdziwe, bo jest wynikiem niezachwianie prawidłowej analizy, ale jest celem postępu, warunkiem i formą dobrobytu społecznego, początkiem i końcem ekonomii politycznej. Z tego zdania oraz z wypływających z niego wniosków: każdy produkt wart jest tyle, ile kosztuje i produkty kupuje sią za produkty, wyprowadza się dogmat równości warunków. „Idea wolności społecznie ukonstytuowanej, czyli proporcjonalności produktów, służy ponadto do wytłumaczenia: a) jakim sposobem wynalazek mechaniczny, niezależnie od przywileju, który przejściowo stwarza, i zakłóceń, jakie powoduje, wywołuje w końcu ogólne polepszenie; b) dlaczego wykrycie sposobu postępowania ekonomicznego nie może dać odkrywcy korzyści równej tej, jaką przynosi społeczeństwu; c) jak to się dzieje, że mimo wahań między ceną podaży a ceną popytu wartość każdego produktu dąży nieustannie do poziomu ceny kosztu, dostosowując się do potrzeb konsumpcji, i w konsekwencji do ustalenia się pozytywnie i trwale; d) jakim sposobem, wówczas gdy produkcja kolektywna powiększa bez ustanku masę rzeczy przeznaczonych do konsumpcji i wskutek tego sprawia, że dzień pracy jest coraz wyżej opłacany, praca musi pozostawiać każdemu producentowi nadwyżkę; e) jakim sposobem utrudzenie człowieka, zamiast zmniejszać się wraz z postępem społecznym, bezustannie wzrasta pod względem jakości i ilości, czyli pod względem natężenia i trudności, i to we wszystkich gałęziach przemysłu; f) jak to się dzieje, że wartość społeczna eliminuje nieustannie wartości fikcyjne, inaczej mówiąc, jak przemysł dokonuje uspo-
łecznienia kapitału i własności; g) wreszcie, jak to się dzieje, że podział produktów, nabierając regularności w miarę ustalania się wzajemnej gwarancji wskutek konstytuowania się wartości, popycha społeczeństwo ku równości warunków i majątków. „Wreszcie, wobec tego że teoria kolejnego konstytuowania się wszelkich wartości handlowych implikuje postęp w nieskończoność pracy, bogactwa i dobrobytu, przeznaczenie ekonomiczne społeczeństwa objawiło nam: Produkować bezustannie możliwie małym nakładem pracy na każdy produkt jak największą ilość prod,uktów przy możliwie największej różnorodności wartości, tak by każdej jednostce ludzkiej przypadła jak największa suma zadowolenia fizycznego, moralnego i umysłowego, a rodzajowi ludzkiemu najwyższa doskonałość i bezgraniczna chwała". Teraz, kiedy nie bez trudności określiliśmy istotę kwestii wysuniętej przez Akademię Nauk Moralnych, a dotyczącej wahań zysku i płacy, nadszedł czas, aby zwrócić się ku zasadniczej części naszego zadania. Wszędzie gdzie praca nie została absolutnie uspołeczniona, a więc wszędzie gdzie wartość nie została syntetycznie określona, istnieją zakłócenia i nieuczciwość w wymianie, walka prowadzona za pomocą podstępów i zasadzek, przeszkody stawiane produkcji, cyrkulacji i konsumpcji, praca nieproduktywna, brak gwarancji, zdzierstwo, brak solidarności, ubóstwo i zbytek; ale równocześnie istnieje też wysiłek geniuszu społecznego, aby osiągnąć sprawiedliwość, i stała tendencja do zrzeszania się i porządku. Ekonomia polityczna nie jest niczym innym jak tylko historią tej wielkiej walki. W istocie, ekono-
mia polityczna, z jednej strony uświęcając anomalie wartości i prerogatywy egoizmu i usiłując je uwiecznić, jest rzeczywiście teorią nieszczęścia i organizacją nędzy, ale z drugiej strony, wówczas gdy wysuwa środki wynalezione przez cywilizację w celu rozprawienia się z pauperyzmem, chociaż środki te nieustannie obracały się wyłącznie na korzyść monopolu, ekonomia polityczna jest wstępem do organizacji bogactwa. Idzie więc o to, aby powrócić do badania faktów i nawyków ekonomicznych, wydobyć z nich ducha i na ich podstawie sformułować filozofię. Bez tego żadne zrozumienie ruchu społeczeństw nie może być osiągnięte, żadna reforma wypróbowana. Błędem socjalizmu było dotąd uwiecznianie marzeń religijnych przez rzucanie się w przyszłość fantastyczną, zamiast chwytać rzeczywistość, która ją druzgocze; tak samo jak błędem ekonomistów jest upatrywanie w każdym fakcie dokonanym nakazu banicji za jakąkolwiek próbę przeprowadzenia zmian. Co do mnie, to wcale nie tak rozumiem naukę ekonomiczną, tę prawdziwą wiedzę społeczną. Zamiast a priori odpowiadać na straszliwe zagadnienia organizacji pracy i podziału bogactw, będę ekonomii politycznej jako depozytariuszce potajemnych myśli ludzkości stawiać pytania; każę mówić faktom w porządku ich powstawania i opowiem, nie dodając nic od siebie, o świadectwach, jakie one przynoszą. Będzie to tryumfalna i jednocześnie żałosna historia, której bohaterami będą idee, epizody teorii, a danymi — formuły.
Rozdział trzeci ROZWÓJ EKONOMII. EPOKA PIERWSZA —PODZIAŁ PRACY Podstawowym pojęciem, dominującą kategorią ekonomii politycznej jest wartość. Pozytywne określenie wartości następuje poprzez szereg wahań między podażą a popytem. W konsekwencji wartość przybiera kolejno trzy formy: wartości użytkowej, wartości wymiennej i wartości syntetycznej lub społecznej, która jest wartością prawdziwą. Pierwsza z tych postaci rodzi przez zaprzeczenie drugą, obie zaś razem, łącząc się i wzajemnie przenikając, dają początek trzeciej; i tym sposobem sprzeczność czy antagonizm idei okazuje się punktem wyjścia całej nauki ekonomii, o której też, parodiując powiedzenie Tertuliana o Ewangelii: credo quia absurdum, rzec można, że zawsze istnieje w niej ukryta prawda, i to tam, gdzie na zewnątrz występuje sprzeczność, a więc credo ąuia contrarium. Z punktu widzenia ekonomii politycznej postęp społeczny polega więc na bezustannym rozstrzyganiu problemu powstawania wartości, inaczej mówiąc, problemu proporcjonalności i współzależności produktów. Ale podczas gdy w przyrodzie synteza przeciwieństw
następuje równocześnie z ich wystąpieniem, to wydaje się, iż w społeczeństwie czynniki przeciwstawne powstają w dużych odstępach czasu i znikają dopiero po długotrwałych i burzliwych wstrząsach. Tak więc jest rzeczą bezprzykładną, a nawet niepojętą, by istniała dolina bez góry, strona lewa bez prawej, biegun północny bez bieguna południowego, kij, który by miał jeden tylko koniec lub oba końce bez środka itd. Ciało ludzkie wraz ze swą doskonale antytetyczną dychotomią ukształtowane jest całkowicie od chwili poczęcia; niepodobna, by powstawało ono i łączyło się z oddzielnych kawałków tak jak ubranie, które później, przybierając kształty ciała, ma mu służyć za odzienie *. W społeczeństwie, podobnie jak w umyśle ludzkim, jest przeciwnie: myśl bynajmniej nie osiąga jednym skokiem swej pełni; rzec nawet można, iż rodzaj przepaści dzieli dwie przeciwne pozycje, a samo rozpoznanie ich nie pozwala jeszcze przewidzieć, jaka będzie ich synteza. Trzeba, by pierwotne pojęcia zostały, że tak powiem, zapłodnione przez burzliwe dysputy i namiętne walki; zapowiedzią pokoju będą krwawe bitwy. W chwili obecnej zmęczona wojną i polemiką Europa oczekuje zasady, która umożliwiłaby pojednanie; z niejasnego odczucia tej właśnie sytuacji zrodziło się postawione przez Akademię Nauk Moralnych i Politycznych pytanie, jakie mianowicie ogólne fakty regulują stosunek zysków do płac i stanowią o ich wahaniach, inaczej mówiąc, jakie są główne epizody i najważniejsze fazy walki pracy i kapitału. Wykazując więc, że ekonomia polityczna ze wszystkimi swoimi sprzecznymi hipotezami i dwuznacznymi
Wnioskami jest niczym innym jak organizacją przywileju i nędzy, dowiodę tym samym, że mieści ona w sobie z natury rzeczy obietnicę organizacji pracy i równości, zgodnie bowiem z tym, co powiedzieliśmy, każda systematyczna sprzeczność jest zapowiedzią syntezy; co więcej, zbuduję podstawy tej syntezy. Stąd też wyłożyć system sprzeczności ekonomicznych — to kłaść podwaliny powszechnego związku; wyjaśnić, w jaki sposób produkty zbiorowej pracy wyszły ze społeczeństwa — to wskazać drogę, która umożliwi ponowne ich doń wprowadzenie; ukazać genezę zagadnień produkcji i rozdziału — to przygotować ich rozwiązanie. Wszystkie te twierdzenia są tożsame i równie oczywiste. §I Antagonistyczne skutki zasady podziału pracy We wspólnocie pierwotnej wszyscy ludzie są równi; równi przez swoją nagość i swoją niewiedzę, równi przez nieokreśloną potęgę swoich zdolności. Zazwyczaj ekonomiści biorą pod uwagę jedynie pierwszy z tych aspektów, zaniedbują zaś lub zapełnię nie doceniają drugiego. A jednak według najbardziej przenikliwych filozofów nowoczesnych, La Roehefoucaulda, Helwecjusza, Kanta, Fichtego, Hegla, Jacotota23, między poszczególnymi jednostkami zachodzą jedynie różnice w jakości inteligencji, która to jakość stanowi o szczególnych lub odrębnych zdolnościach każdego człowieka, podczas gdy inteligencja w swej istocie, to znaczy
jako zdolność wydawania sądów, jest u wszystkich ilościowo jednakowa. Wynika stąd, że wcześniej czy później, zależnie od okoliczności, ogólny postęp powinien doprowadzić wszystkich ludzi od równości pierwotnej i negatywnej do pozytywnej równowartości wszystkich uzdolnień i rodzajów wiedzy. Kładę szczególny nacisk na tę cenną daną psychologiczną, z której wynika niezbicie, iż nie sposób już przyjmować hierarchii zdolności za podstawę i zasadę organizacji; jedyną naszą regułą i zarazem naszym ideałem jest równość. Podobnie więc jak równość nędzy musi przekształcić się stopniowo w równość dobrobytu, czego dowiedliśmy przez teorię wartości, tak i równość duchowa, początkowo negatywna, gdyż nie wyraża nic prócz pustki, musi pojawić się ponownie, tym razem jako równość pozytywna, u szczytu rozwoju ludzkości. Postęp intelektualny odbywa się równolegle z postępem ekonomicznym; pierwszy jest wyrazem, objawem drugiego, i odwrotnie; psychologia i ekonomia społeczna są zgodne lub, mówiąc dokładniej, każda z nich stanowi odbicie tej samej historii z innego punktu widzenia. Znajduje to wyraz zwłaszcza w wielkim prawie Smitha, w podziale pracy. W istocie swej podział pracy jest sposobem, w jaki urzeczywistnia się równość stanów i inteligencji. On to właśnie, poprzez zróżnicowanie funkcji, stwarza podstawy proporcjonalności produktów i równowagi w wymianie, przez co otwiera drogę do bogactwa; a także, odsłaniając nam wszędzie, zarówno w sztuce, jak i w przyrodzie, nieskończoność, prowadzi nas do idealizacji wszystkich naszych czynności i czyni umysł
nasz twórczym, mentem diviniorem, to znaczy nadaje mu cechy boskości — immanentnej i dostrzegalnej cechy wszystkich pracujących. Podział pracy jest więc pierwszą fazą zarówno rozwoju ekonomicznego, jak i postępu umysłowego; nasz punkt wyjścia okazuje się prawdziwy tak w odniesieniu do człowieka, jak i w stosunku do rzeczy; tok zaś naszego wykładu nie jest bynajmniej dowolny. Lecz w uroczystej godzinie podziału pracy nad ludzkością zrywa się wicher zwiastujący burzę. Postęp nie dokonuje się dla wszystkich w sposób jednakowy i jednolity, jakkolwiek w końcu musi dosięgnąć i przekształcić każdą istotę rozumną i pracującą. Początkowo ogarnia on małą liczbę uprzywilejowanych, którzy stają się w ten sposób elitą narodów, podczas gdy masy utrzymują się lub nawet pogrążają głębiej w barbarzyństwie. Postęp ma swoich wybrańców; to właśnie sprawiło, iż tak długo wierzono w naturalną i opatrznościową nierówność stanów, to także zrodziło kasty i ukształtowało wszystkie społeczeństwa na zasadzie hierarchii. Nie rozumiano, iż wszelka nierówność, będąc zawsze tylko negacją, nosi w sobie znamię swej nieprawości i zapowiedź swojego upadku; tym bardziej nie umiano sobie wyobrazić, by nierówność ta wywodziła się przypadkowo z przyczyny, którą jej późniejszy skutek miał całkowicie usunąć. Tak więc antynomia wartości odtworzyła się w prawie podziału, i stało się tak, że najważniejsze i najpotężniejsze narzędzie wiedzy i bogactwa, jakie Opatrzność włożyła w nasze ręce, przekształciło się dla nas w narzędzie nędzy i głupoty. Oto jak brzmi to nowe
prawo przeciwieństw, któremu zawdzięczamy dwie najdawniejsze choroby cywilizacji, arystokrację i proletariat: praca dzieląc się zgodnie ze swoim wewnętrznym prawem, które jest zasadniczym warunkiem jej płodności, zaprzecza ostatecznie swoim celom i sama siebie unicestwia; innymi słowy, podział, poza którym nie ma postępu, nie ma bogactwa, nie ma równości, spycha robotnika na podrzędne stanowisko, czyni inteligencję bezużyteczną, bogactwo szkodliwym, a równość niemożliwą. Wszyscy ekonomiści, poczynając od A. Smitha, wskazywali na dodatnie i ujemne strony prawa podziału, kładąc jednak dla dogodzenia swemu optymizmowi o wiele większy nacisk na pierwsze niż na drugie; żaden zaś z nich nigdy nie zadał sobie pytania, czym mogą być ujemne strony tego prawa. Oto jak streścił zagadnienie J. B. Say: „Człowiek, który wykonuje przez całe życie jedną i tę samą czynność, z pewnością osiąga w niej większą niż inni wprawę i szybkość; zarazem jednak staje się mniej zdolny do wykonywania jakiejkolwiek innej czynności, czy to fizycznej, czy to umysłowej; pozostałe jego zdolności wygasają; a następstwem tego jest degeneracja człowieka jako jednostki. Smutne daje o sobie świadectwo, kto nigdy nie robił nic innego poza osiemnastą częścią szpilki; nie należy przy tym mniemać, że jedynie robotnik, który przez całe życie włada pilnikiem lub młotem, poniża w ten sposób godność swojej natury: dotyczy to także człowieka, który zawodowo posługuje się najwyższymi władzami swego umysłu... W rezultacie powiedzieć można, że rozdział
prac jest sprawnym spożytkowaniem sił człowieka, że niesłychanie pomnaża produkty społeczeństwa, że jednak uszczupla zdolności każdego człowieka jako jednostki" (Traite d"economie politiąue). Co więc poza pracą stanowi pierwszą przyczynę pomnożenia bogactw i wzrostu sprawności robotników? Podział. Co jest pierwszą przyczyną upadku umysłowego i, jak tego nie omieszkamy dowieść, ucywilizowanej nędzy? Podział. Jakim sposobem ta sama zasada prowadzić może do diametralnie przeciwstawnych skutków, chociaż następstwa jej śledzi się ze ścisłą dokładnością? Żaden ekonomista, ani przed A. Smithem, ani po nim, nie dostrzegł nawet tego zagadnienia. Say posuwa się aż do stwierdzenia, że w podziale pracy ta sama przyczyna, która rodzi dobro, wywołuje zło; po czym, wygłosiwszy kilka słów litości dla ofiar podziału rzemiosł, zadowolony, że wyłożył sprawę bezstronnie i wiernie, odprawia nas z kwitkiem. „Wiecie już, zdaje się mówić, że im dalej posuwa się podział pracy, tym bardziej zwiększa się jej moc produkcyjna, lecz jednocześnie praca, osiągając coraz większy stopień mechanizacji, coraz bardziej stępia inteligencję". Daremnie oburzamy się na teorię, która stwarzając dzięki samej pracy arystokrację zdolności prowadzi nieuchronnie do nierówności społecznej; na próżno zapewniamy w imię demokracji i postępu, że w przyszłości nie będzie już ani szlachty, ani burżuazji, ani pariasów. Niewzruszony niczym przeznaczenie ekonomista odpowiada: „Jesteście skazani na to, by wytwarzać
dużo i by wytwarzać tanio; w przeciwnym wypadku przemysł wasz zawsze będzie wątły, wasz handel — żaden, i wlec się będziecie w ogonie cywilizacji, miast objąć jej przewodnictwo. — Jak to! Byliżby więc wśród nas, istot szlachetnych, tacy, którym przeznaczone jest zezwierzęcenie? Czyż w miarę doskonalenia się naszego przemysłu musi wzrastać liczba naszych wyklętych braci?... — Niestety!... Oto ostatnie słowo ekonomisty. Nie można nie uznać, że podział pracy jako fakt ogólny i jako przyczyna posiada wszelkie cechy prawa; ponieważ jednak prawo to rządzi dwoma szeregami zjawisk całkowicie przeciwnych i wzajemnie się unicestwiających, przyznać trzeba również, że jest to prawo nie znanego naukom ścisłym rodzaju, że jest to — rzecz szczególna — prawo sprzeczne: przeciwprawo, antynomia. Z góry dodajmy, że zdaje się to być cechą szczególną całej ekonomii społecznej, a stąd też i filozofii. Otóż ponowne zespolenie pracy, które by usunęło ujemne strony podziału utrzymując zarazem jego pożyteczne następstwa, jest jedynym lekarstwem na właściwą tej zasadzie sprzeczność. Aby zapewnić fortunę posiadaczowi, trzeba, żeby biedak zginął; podobnie kapłani żydowscy, knując wysłanie Chrystusa na śmierć, mówili: expedit unum hominem pro populo mori. Dowiodę, że wyrok taki musi zapaść; potem, jeśli robotnikowi wykonującemu stale wyznaczoną czynność pozostanie jeszcze choćby błysk inteligencji, pocieszy się on myślą, że umiera zgodnie z regułami ekonomii politycznej. Praca, która miała stać się bodźcem rozwoju świa-
domości i źródłem szczęścia, staje się poprzez rozdrobnienie przyczyną osłabienia umysłu, pomniejsza człowieka o najszlachetniejszą cząstkę jego istoty, degradując go do roli zwierzęcia. Z tą chwilą upadły człowiek zaczyna pracować jak bydlę, a zatem powinno się go traktować jak bydlę. Ten wyrok natury z konieczności zostanie wykonany przez społeczeństwo. Pierwszym po skażeniu umysłu skutkiem rozczłonkowania pracy jest przedłużenie dnia roboczego, którego długość wzrasta w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do sumy wydatkowanej inteligencji. Produkt bowiem ocenia się z punktu widzenia zarazem ilości i jakości, skoro więc wskutek jakiegokolwiek postępu dokonanego w przemyśle praca pogarsza się pod względem jakości, konieczna staje się kompensata w postaci zwiększenia jej ilości. Ponieważ jednak długość dnia pracy nie może przekraczać szesnastu do osiemnastu godzin na dobę, z chwilą gdy niepodobna uzyskać już kompensaty przez przedłużenie czasu pracy, osiąga się ją poprzez obniżkę ceny pracy i zmniejsza się płacę. Obniżka ta zaś następuje nie dlatego, jak to sobie naiwnie wyobrażano, że wartość jest z zasady dowolna, lecz właśnie dlatego, że z zasady daje się ona określić. Mniejsza o to, że walka podaży i popytu przynosi raz wynik pomyślny dla pracodawcy, raz dla robotnika najemnego; tego rodzaju wahania mogą osiągać różną rozpiętość zależnie od dodatkowych, dobrze znanych okoliczności, których znaczenie oceniano już tysiąc razy. Jedno jest pewne, i jedno tylko chcemy podkreślić, to mianowicie, że świadomość ogółu nie
szacuje jednakowo pracy majstra i zwykłego wyrobnika. Konieczna jest więc obniżka ceny dnia pracy; i tym sposobem robotnik, któremu poniżająca funkcja wyrządziła już krzywdę duchową, nie może uniknąć także straty materialnej, którą przynosi mu szczupłość wynagrodzenia. Jest to dosłowne zastosowanie ewangelicznego powiedzenia: Temu, kto nie ma, i to, co ma, będzie odjęte. Przypadkami ekonomicznymi rządzi nieubłagana racja, która drwi z religii i ze sprawiedliwości podobnie jak z aforyzmów politycznych i która czyni człowieka szczęśliwym lub nieszczęśliwym zależnie od tego, czy jest posłuszny, czy też wymyka się wyrokom losu. Zapewne, daleko odeszliśmy od tego chrześcijańskiego miłosierdzia, które jest dziś natchnieniem tylu szacownych pisarzy26 i które, przenikając do serc burżuazji, usiłuje poprzez mnóstwo pobożnych fundacji złagodzić surowość prawa. Ekonomia polityczna zna tylko sprawiedliwość, sprawiedliwość nieugiętą i szczelną jak sakiewka skąpca; a ponieważ ekonomia polityczna jest wynikiem spontaniczności procesów społecznych i wyrazem woli boskiej, mogłem powiedzieć: Bóg jest przeciwnikiem człowieka, Opatrzność zaś cechuje mizantropia. Bóg każe nam płacić odmierzoną krwią i odmierzonymi łzami za każdą udzieloną nam naukę; na domiar złego, w naszych stosunkach z bliźnimi postępujemy wszyscy tak jak on. Gdzież jest więc ta miłość Ojca Niebieskiego dla jego stworzeń? Gdzie jest ludzkie braterstwo? Czyż może być inaczej? — pytają deiści. Gdy upada człowiek, pozostaje zwierzę: jakże Stwórca mógłby
rozpoznać w nim swój obraz? I cóż prostszego nad to, że traktuje go wówczas jak bydlę robocze? Ale próba ta nie będzie trwać wiecznie: prędzej czy później po rozczłonkowaniu pracy dokona się jej synteza. Argumentem tym posługują się zwykle a wszyscy, którzy usiłują znaleźć usprawiedliwienie dla Opatrzności, a którym najczęściej udaje się jedynie dostarczyć nowej broni ateizmowi. Oznaczałoby to więc, że przez sześć tysięcy lat Bóg skąpił nam myśli mogącej oszczędzić tysięcy ofiar, nie dopuszczając do przeprowadzenia socjalistycznego i syntetycznego zarazem podziału pracy! Że zamiast tego dał nam za pośrednictwem swych sług, Mojżesza, Buddy, Zaratustry, Mahometa itd., te płaskie obrządki, które przynoszą hańbę naszemu rozumowi i które sprawiły, że więcej ludzi dało gardło, niż jest liter w świętych księgach! Co więcej, jeśli wierzyć pierwotnemu objawieniu, ekonomia społeczna jest tą przeklętą nauką, tym owocem z drzewa zastrzeżonego dla Boga, po który nie wolno było człowiekowi sięgać! Dlaczego religia potępia pracę, skoro prawdą jest to, co odkrywa dziś nauka ekonomii, że praca jest matką miłości i instrumentem szczęścia? Skąd ta zawiść w stosunku do naszych postępów? Jeśli jednak, jak się wydaje obecnie, nasz postęp zależy od nas samych, na cóż się zda czcić to urojone bóstwo i czego jeszcze żąda ono od nas poprzez ten tłum natchnionych, którzy prześladują nas swymi kazaniami? Wy wszyscy, chrześcijanie, protestanci i prawosławni, głosiciele nowego objawienia, szarlatani i wystrychnięci na dudka, posłuchajcie pierwszego wersetu humanitarnego hymnu o miłosierdziu Boga:
„W miarę coraz pełniejszego zastosowania zasady podziału pracy robotnik staje się słabszy, bardziej ograniczony i bardziej zależny! Rzemiosło czyni postępy, rzemieślnik uwstecznia się!" (Tocqueville: De la democratie en Ameriąue). Strzeżmy się więc, by nie uprzedzać naszych wniosków i by nie przesądzać o tym, co ostatecznie wyjawi nam doświadczenie. W chwili obecnej Bóg zdaje się nam raczej przeciwny niż przychylny; ograniczmy się do stwierdzenia tego faktu. Podobnie więc jak w swym punkcie wyjścia ekonomia polityczna wyrzekła tajemnicze i ponure słowa: W miarą jak wzrasta produkcja dóbr użytkowych, kurczą się możliwości ich sprzedaży, tak po przebyciu pierwszego odcinka drogi ostrzega nas złowieszczym głosem: W miarą jak rzemiosło czyni postępy, rzemieślnik uwstecznia się. Przytoczmy kilka przykładów na poparcie powyższych myśli. Jacy robotnicy w całym przemyśle metalurgicznym wykazują najmniejszą sprawność? Właśnie ci, których nazywa się mechanikami. Od czasu gdy tak wspaniale udoskonalono narzędzia, mechanik stał się człowiekiem, który umie już tylko posługiwać się pilnikiem lub podstawiać obrabianą sztukę pod hebel: co do mechaniki, to jest to sprawa inżynierów i majstrów. Kowal wiejski jednoczy niekiedy z konieczności różnorodne umiejętności: ślusarza, nożownika, rusznikarza, mechanika, kołodzieja, weterynarza; wiedza tkwiąca w młocie tego człowieka, któremu zawsze kpiarśki lud nadaje przydomek „paliżelaza", zadziwiłaby świat pięknoduchów.
Robotnik z Creusot27, który przez dziesięć lat miał przed oczyma wszystkie najdelikatniejsze i najwspanialsze rzeczy, jakie może wytworzyć jego zawód, opuściwszy fabrykę staje się istotą niezdolną do jakiejkolwiek innej pracy, do zarobienia na życie. Ta niezdolność podmiotu jest wprost proporcjonalna do doskonałości kunsztu; dotyczy to wszystkich zawodów w tym samym stopniu co metalurgii. Płaca mechaników utrzymywała się dotychczas na wysokim poziomie; jest rzeczą nieuniknioną, by pewnego dnia spadła, nie znajdując oparcia w miernej jakości pracy. Przytoczyłem tu przykład przemysłu mechanicznego; weźmy teraz sztuki wyzwolone. Czyż Gutenberg i jego pomysłowi towarzysze, Fust28 i Schóffer, mogli byli przypuszczać, że w następstwie podziału pracy ich wzniosły wynalazek stanie się domeną ignorantów, powiedziałbym, niemal idiotów? Niewiele jest ludzi o tak słabej inteligencji i tak znikomym wykształceniu, jak masa robotników związanych z różnymi gałęziami przemysłu drukarskiego: składaczy, preserów, odlewa czy, introligatorów, papierników29. Drukarz, jakiego się spotykało jeszcze w czasach Estienne'ów30, stał się prawie abstrakcją. Zatrudnienie kobiet przy składaniu czcionek było ciosem w samo serce tego szlachetnego zawodu i dopełniło jego upodlenia. Widziałem składaczkę, a była to jedna z najlepszych, która nie umiała czytać i znała litery jedynie z wyglądu. Cały kunszt drukarski znają jedynie kierownicy drukarni i korektorzy, ci skromni uczeni, którym bezczelność autorów i właści-
cieli przynosi jeszcze upokorzenia, i kilku robotników — prawdziwych artystów. Jednym słowem, drukarstwo, uległszy mechanizacji, nie znajduje się już, jeśli chodzi o jego personel, na cywilizowanym poziomie; wkrótce pozostaną zeń jedynie pomniki. Dochodzą mnie wieści, że robotnicy drukarscy w Paryżu pracują poprzez zrzeszanie się nad podniesieniem się z upadku; oby ich wysiłki nie wyczerpały się w czczym empiryzmie ani nie zagubiły się w jałowych utopiach! Po przemyśle prywatnym przyjrzyjmy się administracji nam raczej przeciwny niż przychylny; ograniczmy się do stwierdzenia tego faktu. Podobnie więc jak w swym punkcie wyjścia ekonomia polityczna wyrzekła tajemnicze i ponure słowa: W miarą jak wzrasta produkcja dóbr użytkowych, kurczą się możliwości ich sprzedaży, tak po przebyciu pierwszego odcinka drogi Ostrzega nas złowieszczym głosem: W miarę jak rzemiosło czyni postępy, rzemieślnik uwstecznia się. Przytoczmy kilka przykładów na poparcie powyższych myśli. Jacy robotnicy w całym przemyśle metalurgicznym wykazują najmniejszą sprawność? Właśnie ci, których nazywa się mechanikami. Od czasu gdy tak wspaniale udoskonalono narzędzia, mechanik stał się człowiekiem, który umie już tylko posługiwać się pilnikiem lub podstawiać obrabianą sztukę pod hebel: co do mechaniki, to jest to sprawa inżynierów i majstrów. Kowal wiejski jednoczy niekiedy z konieczności różnorodne umiejętności: ślusarza, nożownika, rusznikarza, mechanika,
kołodzieja, weterynarza; wiedza tkwiąca w młocie tego człowieka, któremu zawsze kpiarski lud nadaje przydomek „paliżelaza", zadziwiłaby świat pięknoduchów. Robotnik z Creusot21, który przez dziesięć lat miał przed oczyma wszystkie najdelikatniejsze i najwspanialsze rzeczy, jakie może wytworzyć jego zawód, opuściwszy fabrykę staje się istotą niezdolną do jakiejkolwiek innej pracy, do zarobienia na życie. Ta niezdolność podmiotu jest wprost proporcjonalna do doskonałości kunsztu; dotyczy to wszystkich zawodów w tym samym stopniu co metalurgii. Płaca mechaników utrzymywała się dotychczas na wysokim poziomie; jest rzeczą nieuniknioną, by pewnego dnia spadła, nie znajdując oparcia w miernej jakości pracy. Przytoczyłem tu przykład przemysłu mechanicznego; weźmy teraz sztuki wyzwolone. Czyż Gutenberg i jego pomysłowi towarzysze, Fust28 i Schóffer, mogli byli przypuszczać, że w następstwie podziału pracy ich wzniosły wynalazek stanie się domeną ignorantów, powiedziałbym, niemal idiotów? Niewiele jest ludzi o tak słabej inteligencji i tak znikomym wykształceniu, jak masa robotników związanych z różnymi gałęziami przemysłu drukarskiego: składaczy, preserów, ódlewaczy, introligatorów, papierników29. Drukarz, jakiego się spotykało jeszcze w czasach Estienne'ów30, stał się prawie abstrakcją. Zatrudnienie kobiet przy składaniu czcionek było ciosem w samo serce tego szlachetnego zawodu i dopełniło jego upodlenia. Widziałem składaczkę, a była to jedna z najlepszych, która nie umiała czytać
i znała litery jedynie z wyglądu. Cały kunszt drukarski znają jedynie kierownicy drukarni i korektorzy, ci skromni uczeni, którym bezczelność autorów i właścipieli przynosi jeszcze upokorzenia, i kilku robotników — prawdziwych artystów. Jednym słowem, drukarstwo, uległszy mechanizacji, nie znajduje się już, jeśli chodzi o jego personel, na cywilizowanym poziomie; wkrótce pozostaną zeń jedynie pomniki. Dochodzą mnie wieści, że robotnicy drukarscy w Paryżu pracują poprzez zrzeszanie się nad podniesieniem się z upadku; oby ich wysiłki nie wyczerpały się w czczym empiryzmie ani nie zagubiły się w jałowych utopiach! Po przemyśle prywatnym przyjrzyjmy się administracji. W administracji publicznej skutki pracy rozczłonkowanej są nie mniej przerażające i występują z nie mniejszą ostrością: wszędzie w miarę postępów kunsztu pensje ogromnej większości zatrudnionych ulegają zmniejszeniu. — Listonosz otrzymuje od 400 do 600 franków rocznej pensji, z której administracja potrąca około 10% ńa emeryturę. Po trzydziestu latach służby renta, lub raczej restytucja, wynosi 300 franków rocznie; wpłacając je jakiemuś przytułkowi, emeryt zyskuje prawo do łóżka, zupy i opierunku. Mówię o tym z bólem serca, lecz widzę, że administracja jest i tak hojna: jakież chcielibyście, by było wynagrodzenie człowieka, którego całe zajęcie polega tylko na chodzeniu? Legenda przyznaje zaledwie piąć sous Żydowi Wiecznemu Tułaczowi; listonosze otrzymują dwadzieścia lub trzydzieści sous; co prawda większość z nich ma
rodzinę. Co do tych usług, które wymagają posługiwania się władzami umysłowymi, to są one zastrzeżone dla dyrektorów i urzędników; są oni lepiej wynagradzani, wykonują bowiem pracę godną ludzi. Wszędzie więc, zarówno w administracji publicznej, jak i w wolnym przemyśle, rzeczy mają się tak, że dziewięć dziesiątych pracowników służy jako zwierzęta robocze pozostałej dziesiątej części: oto nieunikniony skutek postępu przemysłowego i nieodzowny warunek wszelkiego bogactwa. Należy w pełni zdać sobie sprawę z tej podstawowej prawdy, zanim zacznie się mówić ludowi o równości, wolności, instytucjach demokratycznych i innych utopiach, których urzeczywistnienie musiałby poprzedzić całkowity przewrót w stosunkach między pracującymi. Najbardziej znamiennym skutkiem podziału pracy jest upadek literatury. W średniowieczu i w starożytności literat, coś w rodzaju doktora wszech nauk, następca trubadura, poeta, wszystko wiedząc — mógł wszystko. Literatura wydawała rozkazy i rządziła społeczeństwem; królowie zabiegali o przychylność pisarzy i mścili się za ich pogardę, paląc ich samych i ich książki, tym nawet sposobem świadcząc o wszechpotędze literatury. Dziś jest się przemysłowcem, adwokatem, lekarzem, bankierem, kupcem, profesorem, inżynierem, bibliotekarzem itd.; nie jest się już literatem. Lub raczej, ktokolwiek wzniósł się na nieco wyższy szczebel w swym zawodzie, tym samym nieodzownie staje się literatem. Literatura, tak jak matura, stała się elementarną częścią każdego zawodu. Literat sprowadzony do swej naj-
czystszej postaci to pisarz publiczny, rodzaj urzędnika do układania zdań, opłacanego przez wszystkich; najbardziej znaną odmianą literata jest dziennikarz. Dziwny to był pomysł, który zrodził się cztery lata temu w Izbach, by uchwalić ustawę o prawach autorskich 31, jak gdyby myśl nie dążyła coraz bardziej do tego, by stać się wszystkim, a styl — niczym. Dzięki Bogu, koniec już z wymową parlamentarną, podobnie jak z poezją epicką i z mitologią; teatr z rzadka tylko przyciąga ludzi interesu i uczonych; i podczas gdy znawców zdumiewa upadek sztuki, filozoficznie nastrojony obserwator widzi w nim jedynie postęp męskiego rozsądku, dla którego te trudne błahostki są przeszkodą raczej niż rozrywką. Powieść jest interesująca o tyle tylko, o ile zbliża się do rzeczywistości; historia sprowadza się do egzegezy antropologicznej; wreszcie sztuka pięknego wysławiania się zdaje się wszędzie pełnić jedynie podrzędną i pomocniczą rolę w stosunku do faktów. Poniechano kultu słowa, zbyt zawiłego i zbyt żmudnego dla umysłów niecierpliwych; kunszt wymowy z dnia na dzień traci urok. Język XIX wieku składa się z faktów i cyfr: najbardziej wymowny spośród nas jest ten, kto w najmniejszej ilości słów potrafi wyrazić najwięcej rzeczy. Kto nie umie mówić takim językiem, odsyłany jest bez miłodzierdzia między retorów; mówi się o nim, że słowami pokrywa zupełną pustkę myślową. W rodzącym się społeczeństwie postępy literatury z konieczności wyprzedzają postępy filozofii i wytwórczości i przez długi czas stanowią wyraz obu pozostałych. Przychodzi jednak dzień, gdy myśl wykracza po-
za język i, co za tym idzie, kiedy prymat literatury staje się dla społeczeństwa pewną oznaką upadku. Język w istocie stanowi zbiór wrodzonych pojęć każdego narodu, encyklopedię objawioną mu na początku przez Opatrzność; jest to pole, które jego rozum musi uprawiać, nim przypuści bezpośredni atak na przyrodę przez obserwację i doświadczenie. Otóż z chwilą gdy jakieś społeczeństwo wyczerpawszy wiedzę zawartą w swoim słownictwie, zamiast kształcić się dalej i sięgać po wyższą filozofię, zawija się w swój poetycki płaszcz i zaczyna igrać swymi okresami i hemistychami — śmiało można powiedzieć, że społeczeństwo takie jest zgubione. Wszystko staje się w nim wydelikacone, małostkowe i fałszywe; nie będzie mu nawet dane zachować w całej jego świetności tego języka, który ukochało do szaleństwa; miast pójść śladem geniuszów postępu, Tacytów, Tucydydesów, Makiawelów i Monteskiuszów, zniżać się będzie w niepowstrzymanym upadku od majestatu Cycerona do finezji Seneki, do antytez świętego Augustyna i do kalamburów świętego Bernarda 32. Nie łudźmy się więc: z chwilą gdy rozum, początkowo zawarty całkowicie w słowie, przechodzi do doświadczenia i pracy, literat w ścisłym znaczeniu tego słowa staje się już tylko nędznym uosobieniem najsłabszej z naszych zdolności; literatura zaś, odrzucona przez rozumną wytwórczość, znajduje odbiorców jedynie wśród próżniaków, których bawi, i proletariuszy, których fascynuje, żonglerów, którzy przypuszczają szturm do władzy, i szarlatanów, którzy jej bronią, wielkich kapłanów prawa boskiego dmących w synaj-
ską trąbę i fanatyków władzy ludu, którym pozostało ćwiczyć swe wątłe głosy w mowach pogrzebowych w oczekiwaniu na dzień, gdy będą mogli dać upust swej wymowie na mównicy, i którzy nie potrafią dać publiczności nic prócz nędznej parodii Grakchusa i Demostenesa. Wszystkie władze społeczeństwa są więc zgodne w nieskończonym pomniejszaniu stanowiska robotnika wykonującego stale przydzieloną mu czynność; powszechne zaś doświadczenie, potwierdzając teorię, dowodzi, że robotnik ten skazany jest już w łonie matki na niedolę, i żadna reforma polityczna, żadne zespolenie interesów, żadne wysiłki ani ze strony dobroczynności, ani ze strony oświaty nie mogą mu pomóc. Przeróżne wymyślone w ostatnich czasach specyfiki nie tylko nie mogą wyleczyć tej rany, lecz drażniąc ją, przyczyniają się raczej do jej zaognienia; wszystko zaś, co zostało w tym względzie napisane, uwypukliło tylko fakt, że ekonomia polityczna obraca się w błędnym kole. Wykażemy to w kilku słowach.
§ II Bezsilność półśrodków. — Panowie Blanqui, Chevalier, Dunoyer, Rossi i Passy Wszystkie środki, jakie proponowano dla zapobieżenia zgubnym skutkom rozczłonkowania pracy, sprowadzają się do dwóch, a nawet i te dwa stanowią jeden, pierwszy z nich bowiem jest odwrotnością drugiego: podnieść moralność robotnika, zwiększając jego dobrobyt i jego godność, lub też stworzyć warunki do jego emancypacji i szczęścia przez oświatę. Zbadamy kolejno oba te systemy, z których pierwszy reprezentuje Blanąui, drugi — Chevalier. Blanąui jest rzecznikiem spółek i postępu, pisarzem o tendencjach demokratycznych, profesorem cieszącym się sympatią proletariatu. W swym przemówieniu inauguracyjnym na rok 1845 Blanąui oświadczył, że jedynym środkiem ratunku jest zespolenie pracy i kapitału, udział robotnika w zyskach, czyli zapoczątkowanie solidarności przemysłowej. „Nasze stulecie — powiada — ujrzeć musi narodziny zbiorowego wytwórcy". Blanąui zapomina, że zbiorowy wytwórca już dawno się narodził, podobnie jak zbiorowy spożywca, i że problem dotyczy już nie genetyki, ale medycyny. Chodzi o to, by krew zasilana w zbiorowym procesie trawienia, zamiast spływać w całości do głowy, brzucha i piersi, docierała także do rąk i do nóg. Ponadto, nic mi nie wiadomo o środkach, jakie zamierza zastosować Blanąui, aby wprowadzić w życie swą szlachetną
ideę; czy myśli o stworzeniu warsztatów narodowych, czy też o udziale państwa jako komandytariusza w przedsiębiorstwach, czy o wywłaszczeniu przedsiębiorców i zastąpieniu ich spółkami pracowniczymi, czy wreszcie zadowoli się zaleceniem, by robotnicy tworzyli kasy oszczędności; w tym ostatnim wypadku Udział ich w zyskach można by odłożyć ad calendas graecas. Jakkolwiek by było, myśl Blanąuiego sprowadza się do osiągnięcia podwyżki płac związanej z przyznaniem robotnikom tytułu wspólników lub co najmniej współzainteresowanych. Co więc przyniósłby robotnikowi udział w zyskach? Przędzalnia o 15 000 wrzecion zatrudniająca 300 robotników przynosi w roku bieżącym znacznie mniej niż 20 000 franków zysku. Wiem od pewnego przemysłowca z Miluzy, że tkalnie alzackie są na ogół poniżej przeciętnego poziomu i że w przemyśle tym osiąga się zyski już nie przez pracą, ale przez wyzyskiwanie możliwości rynkowych. Sprzedać, sprzedać we właściwym czasie, sprzedać drogo — oto całe zagadnienie; wytwarzanie jest tylko środkiem do przygotowania transakcji sprzedaży. Wynika stąd, że przypuszczenie moje, iż zakład o 300 robotnikach może osiągnąć średnio 20 000 franków zysku, jest założeniem czysto teoretycznym. Przyjmijmy jednak tę liczbę. Dzieląc 20 000 franków, stanowiących zysk fabryki, przez 300 osób i 300 dni pracy, otrzymuję w wyniku 22,2 centyma jako część zysku przypadającą na każdego robotnika, a więc do^ datek na codzienne wydatki wynosi 18 centymów; jest to cena kawałka chleba. Czyż więc warto wywłaszczać
przedsiębiorców i stawiać na kartę pomyślność ogółu po to, by stworzyć zakłady przemysłowe tym bardziej nietrwałe, że w następstwie rozdrobnienia Własności na nieskończenie małe akcje i pozbawienia jej oparcia w postaci zysku przedsiębiorstwom zabrakłoby balastu, który by zabezpieczał je przed burzami? A jeśli odrzucić wywłaszczenie, jakże żałosna perspektywa staje przed klasą robotniczą, perspektywa podwyżki płac o 18 centymów za cenę kilku wieków oszczędzania, tyle bowiem czasu będzie trzeba, by klasa ta stworzyła własne kapitały, i to przy założeniu, że powtarzające się okresowo bezrobocia nie zmuszą jej do okresowego zjadania oszczędności! Na przytoczony przeze mnie fakt wskazywano już wielokrotnie. Passy przedstawił * zebrane na podstawie ksiąg rachunkowych pewnej normandzkiej przędzalni, w której robotnicy byli wspólnikami przedsiębiorcy, dane dotyczące płac szeregu rodzin w ciągu dziesięciu lat i otrzymał średnią od 1200 do 1400 franków rocznie. Następnie postanowił porównać położenie robotników przędzalni, opłacanych w zależności od cen, jakie uzyskali pracodawcy, z położeniem zwykłych robotników najemnych i uznał, że różnice są niemal niedostrzegalne. Wynik ten był łatwy do przewidzenia. Zjawiska ekonomiczne podlegają prawom równie abstrakcyjnym i niewzruszalnym jak liczby; ich nieśmiertelną harmonię zakłócają jedynie przywilej, oszustwo i samowola. Żałując, jak się wydaje, tego pierwszego kroku w stronę idei socjalistycznych, Blanąui pospieszył z odwołaniem swoich słów. Na tym samym posiedzeniu,
na którym Passy33 wykazał niewystarczalność spółki udziałowej, Blanąui powiedział: „Wydawałoby się, że pracę można zorganizować i że państwo może kierować szczęściem ludzkości podobnie jak ruchami armii, i to z matematyczną dokładnością. Oto zgubna tendencja, oto złudzenie, które Akademia powinna jak najusilniej zwalczać. Jest to bowiem nie tylko urojenie, ale niebezpieczny sofizmat. Szanujmy dobre i uczciwe intencje; nie lękajmy się jednak powiedzieć, że ogłaszać książkę o organizacji pracy to to samo, co po raz pięćdziesiąty pisać traktat o kwadraturze koła lub o kamieniu filozoficznym". Następnie Blanąui w porywie gorliwości burzy ostatecznie teorię udziału w zyskach, którą tak silnie już zachwiał Passy, następującym przykładem: „Pewien światły rolnik, Dailly, założył oddzielne konto dla każdej działki ziemi i dla każdego produktu i stwierdził, że na przestrzeni 30 lat ten sam człowiek nie otrzymał ani razu takich samych plonów z tej samej działki. Wartość produktów wahała się od 26 000 franków do 9000 lub 7000 franków, niekiedy nawet spadała do 300 franków, pewne zaś produkty, np. ziemniaki, rujnować ły go w jednym wypadku na dziewięć. Jakże więc można wobec tych wahań i tak niepewnych zysków wprowadzać regularną dystrybucję i jednolite płace dla robotników?..." Można na to odpowiedzieć, że różnice w ilości produktów otrzymywanych z każdej działki wskazują po prostu, iż trzeba, by właściciele zrzeszyli się między sobą po wejściu w spółkę z robotnikami, przez co solidarność by się pogłębiała; równałoby się to jednak
przesądzeniu sprawy możliwości organizacji pracy, która jest właśnie kwestionowana i którą Blanąui, po rozważeniu zagadnienia, uważa za nieosiągalną. Jest rzeczą oczywistą, że solidarność nie dorzuciłaby nawet obola do ogólnego bogactwa, że zatem nie ma ona nic wspólnego z zagadnieniem podziału zysków. Słowem, nie ma mowy o tym, by będący przedmiotem takiej zawiści i często bardzo problematyczny zysk pracodawców mógł pokryć różnicę między rzeczywistą a żądaną wysokością płac; dawny zaś projekt Blanąuiego, mizerny w skutkach i potępiony przez samego autora, byłby klęską dla przemysłu rękodzielniczego. A skoro wszędzie dokonał się już podział pracy, rozumowanie to można uogólnić i wyciągnąć zeń wniosek, że nędza jest skutkiem pracy, równie jak nieróbstwa. Odpowiada się na to argumentem, który cieszy się wielkim powodzeniem wśród ludu: Podwyższcie cenę pracy, podwójcie, potrójcie płace. Przyznaję, że gdyby podwyżka ta była możliwa, odniosłaby pełny sukces niezależnie od tego, co powiedział w tym przedmiocie Chevalier 34, któremu winien jestem w tym miejscu drobne sprostowanie. Zdaniem Chevaliera podwyżka ceny jakiegokolwiek towaru 'sprawiłaby, że ceny innych towarów wzrosłyby w tym samym stopniu, i nikt nie odniósłby stąd żadnego pożytku. Rozumowanie to, które ekonomiści przekazują sobie nawzajem od przeszło Wieku, jest równie fałszywe jak stare, i rzeczą Chevaliera jako inżyniera powinno było być sprostowanie tradycji ekonomicznej. Jeśli pensja kierownika biura wynosi dziennie 10 franków, a płaca
robotnika 4, i jeśli przychód każdego z nich zwiększy się o 5 franków, to stosunek ich zarobków, który w pierwszym wypadku przedstawiał się jak 100 do 40, w drugim wypadku wyniesie już tylko 100 do 60. Podwyżka płac, która musi nastąpić przez dodawanie, a nie przez operowanie współczynnikiem, byłaby więc doskonałym środkiem do zrównania; ekonomiści zaś zasługiwaliby na to, by socjaliści do nich z kolei skierowali zarzut ignorancji, którym bezmyślnie i na oślep obrzucają ich ekonomiści. Powiadam jednak, że podwyżka taka jest nieosiągalna i że niedorzecznością jest dopuszczanie jej możliwości; jak bowiem słusznie zresztą zauważył Chevalier, liczba oznaczająca cenę dnia pracy jest tylko wykładnikiem algebraicznym pozbawionym wpływu na rzeczywistość; dążyć więc należy przede wszystkim do zwiększenia nie jej wyrazu pieniężnego, lecz ilości produktów, przy jednoczesnym usuwaniu nierówności dystrybucji. Dopóki to nie nastąpi, wszelka podwyżka płac nie może odnieść innego skutku prócz zwyżki cen zboża, wina, mięsa, cukru, mydła, węgla itd., a to oznacza głód. Cóż to jest bowiem płaca? Jest to cena kosztu zboża, wina, mięsa, węgla; istotna cena wszystkich dóbr. Posuńmy się jeszcze dalej: płaca to proporcjonalny udział w składających się na bogactwo elementach, które ulegają codziennie reproduktywnemu spożyciu przez masę pracujących. Otóż w rozumieniu ludu podwoić płacę to przyznać każdemu wytwórcy prawo do udziału przewyższającego produkt jego pracy, co jest sprzecznością; gdyby zaś podwyżka ta dotyczyła niewielkiej tylko części przemysłu,
spowodowałaby ogólne zakłócenia w wymianie, słowem, niedostatek produktów. Niech Bóg mnie broni od przepowiedni! Mimo jednak całej mojej sympatii dla sprawy polepszenia losu klasy robotniczej oświadczam, iż jest rzeczą niemożliwą, by strajki wraz z następującą po nich podwyżką płac nie doprowadziły do ogólnej zwyżki cen: jest to równie pewne jak to, że dwa i dwa równa się cztery. Tego rodzaju dochody bynajmniej nie zapewnią robotnikom bogactwa i tysiąckroć jeszcze odeń cenniejszej wolności. Popierani przez nierozważną prasę, robotnicy, żądając podwyżki płac, oddali o wiele większą przysługę monopolowi niż swoim prawdziwym interesom: oby umieli rozpoznać gorzki owoc swego niedoświadczenia, gdy popadną znów w dotkliwszy tym razem niedostatek! Przekonany o bezużytecznośei lub, ściślej mówiąc, o zgubnych skutkach podwyżki płac i wyczuwając, że jest to zagadnienie w całości organiczne, a bynajmniej nie handlowe, Chevalier odwraca problem. Żąda dla klasy robotniczej przede wszystkim oświaty i proponuje w tej dziedzinie szeroko zakrojone reformy. Oświata — słowo, które rzucił robotnikom także Arago35 — to podstawa wszelkiego postępu. Oświata!... Trzeba raz wreszcie dowiedzieć się, czego możemy od niej oczekiwać dla rozwiązania zajmującego nas zagadnienia; trzeba dowiedzieć się, powiadam, nie tego. czy jest rzeczą pożądaną, by była wszystkim dostępna, czego nikt nie podaje w wątpliwość, lecz tego, czy jest możliwa. Aby dobrze uchwycić całą doniosłość poglądów Chevaliera, niezbędne jest zapoznanie się z jego taktyką.
Chevalier — od dawna wdrożony do dyscypliny, najpierw poprzez swoje studia politechniczne, później przez stosunki z saintsimonistami, a wreszcie przez swoje stanowisko uniwersyteckie — zdaje się nie uznawać, by uczeń mógł mieć wolę niezależną od regulaminu, członek sekty — poglądy odmienne od poglądów przywódcy, urzędnik państwowy — zdanie inne niż władza. Ten sposób pojmowania porządku może być równie godzien szacunku jak każdy inny, i nie mam zamiaru wyrażać w tym względzie ani uznania, ani nagany. Czy Chevalier zdolny jest do wypowiedzenia własnego sądu? W imię zasady, że wszystko, co nie jest zakazane przez prawo, jest dozwolone — spieszy z wyprzedzeniem innych i z wypowiedzeniem swego zdania; z tym tylko, że podporządkowuje się następnie, jeśli zachodzi tego potrzeba, zdaniu władzy. Tak właśnie, nim spoczął na łonie konstytucji, Chevalier oddał się Enfantinowi36; tak też wypowiedział się na temat kanałów, kolei żelaznej, finansów, własności, i to na długo przedtem, nam rząd zajął jakiekolwiek stanowisko wobec budowy dróg żelaznych, konwersji rent, patentów na wynalazki, praw autorskich itd. Chevalier daleki jest więc od tego, by darzyć ślepym podziwem nauczanie uniwersyteckie; i dopóki może sobie na to pozwolić, mówi bez skrępowania, co o nim myśli. Jego poglądy należą do najbardziej radykalnych. Yillemain 37 powiedział w swoim sprawozdaniu: „Celem szkolnictwa wyższego jest przygotowanie na dalszą metę dobranego zastępu ludzi, którzy by objęli i obsłużyli wszystkie stanowiska w administracji, sądownictwie, adwokaturze i różnych wolnych zawodach,
włączając w to wyższe stopnie i specjalności naukowe w marynarce i wojsku". „Szkolnictwo wyższe — stwierdza w odpowiedzi na to Chevalier * — powołane jest także do przygotowywania ludzi, z których jedni będą rolnikami, inni fabrykantami, ci kupcami, tamci inżynierami. Tymczasem program zapomina o wszystkich tych ludziach. Przeoczenie to wykracza już poza ramy przyzwoitości; bo przecież praca przemysłowa w swych rozmaitych postaciach, rolnictwo, handel nie są w państwie ani dodatkiem, ani przypadkiem, lecz rzeczą podstawową... Jeśli uniwersytet chce usprawiedliwić swoją nazwę, trzeba, by poszedł w tym kierunku; jeśli tego nie uczyni, przyjdzie chwila, że naprzeciw niego wzniesie się uniwersytet przemysłowy... Będzie to ołtarz przeciw ołtarzowi" itd... A ponieważ światła myśl ma to do siebie, że oświetla również zagadnienia, które się z nią łączą, kształcenie zawodowe nastręcza Chevalierowi bardzo zgrabny sposób rozstrzygnięcia przy tej okazji sporu duchowieństwa i uniwersytetu o wolność nauczania. „Przyznać trzeba, że daje się piękne pole do popisu klerowi, pozwalając, by podstawą nauczania pozostała łacina. Kler zna łacinę równie dobrze jak uniwersytet; to jego język. Poza tym nauka w jego szkołach jest tańsza; niepodobna więc, by nie przyciągał dużej części młodzieży do swych małych seminariów i szkół z pełnym programem nauczania..." Wniosek nasuwa się sam: zmieńcie materiał nauczania, a zmniejszycie wpływy katolicyzmu w królestwie; ponieważ zaś kler zna tylko łacinę i Pismo święte, po-
nieważ nie liczy w swych zastępach ani mistrzów w rzemiosłach, ani księgowych; ponieważ wśród składających się nań czterdziestu tysięcy księży jest może dwudziestu takich, którzy potrafią sporządzić plan czy wykuć gwóźdź, to już wkrótce okaże się, co wybiorą ojcowie rodzin: rzemiosło czy brewiarz, i czy nie osądzą, że praca jest najpiękniejszym językiem, w jakim można modlić się do Boga. Tym sposobem skończyłoby się to śmieszne przeciwstawienie wychowania religijnego i nauki świeckiej, spraw ducha i spraw ciała, rozumu i wiary, ołtarza i tronu, tych starych schematów pozbawionych już sensu, które bawią prostoduszny lud, dopóki nie wprawią go w gniew. Zresztą, Chevalier nie nalega na to rozwiązanie; wie, że religia i monarchia to dwie wspólniczki, które, choć wiecznie skłócone, nie mogą istnieć jedna bez drugiej; aby zaś nie wzbudzać podejrzeń, rzuca się w objęcia innego rewolucyjnego ideału — równości. „Francja jest w stanie dostarczyć szkole politechnicznej dwadzieścia razy tyle uczniów, ile wstępuje do niej obecnie (a ponieważ przeciętna wynosi 176, stanowiłoby to 3520). Wystarczy, by uniwersytet tego zechciał... Gdyby zdanie moje miało jakąś wagę, utrzymywałbym, że uzdolnienia matematyczne mają charakter znacznie mniej wyjątkowy, niż się powszechnie mniema. Przypominam tu powodzenie, z jakim dzieci wzięte niejako na chybił-trafił z bruku Paryża pobierają nauki w La Martiniere według metody kapitana Tabareau". Gdyby szkolnictwo wyższe zreformowane zgodnie
z poglądami Chevaliera objęło wszystkich młodych Francuzów, a nie, jak obecnie, 90 000, nie byłoby żadnej przesady w podwyższeniu liczby matematyków z 3520 do 10 000; ale z tej samej racji mielibyśmy wówczas 10 000 artystów, filologów i filozofów; — 10 000 lekarzy, fizyków, chemików i przyrodników; — 10 000 ekonomistów, prawników, administratorów; — 20 000 przemysłowców, kierowników warsztatów, kupców i księgowych; — 40 000 rolników, winogradników, górników itd.; w sumie — 100 000 nowych sił rocznie, czyli około trzeciej części młodzieży. Reszta, posiadając zamiast umiejętności specjalnych tylko umiejętności mieszane, dałaby się rozmieścić po trosze wszędzie. Jest rzeczą pewną, że tak potężny rozkwit inteligencji przyspieszyłby postęp równości, i nie wątpię, że jest to skrytym życzeniem Chevaliera. Oto jednak, co mnie niepokoi: zdolności nie brak nigdy, podobnie jak ludzi; zagadnienie polega na tym, by znaleźć dla pierwszych zastosowanie, dla drugich chleb. Na próżno Chevalier mówi nam: „Szkolnictwo wyższe dawałoby mniej powodów do skarg, że zalewa społeczeństwo ludźmi ambitnymi, pozbawionymi wszelako środków do zaspokojenia swych pragnień i zainteresowanymi w dokonaniu przewrotu w państwie; ludźmi nie przystosowanymi i nie dającymi się przystosować, nie zdatnymi do niczego, a uważającymi się za zdolnych do wszystkiego, zwłaszcza do kierowania sprawami publicznymi. Studia naukowe nie podniecają tak umysłu; oświecają go i temperują zarazem; przystosowują człowieka do życia praktycznego..." Taki sposób mówienia — odpowiem
mu — dobry jest dla patriarchów; profesor ekonomii politycznej więcej powinien mieć szacunku dla swej katedry i dla swych słuchaczy. Rząd ma co roku nie więcej niż sto dwadzieścia wolnych posad na stu siedemdziesięciu sześciu studentów przyjętych do szkoły politechnicznej; jakież więc powstałyby trudności, gdyby ilość przyjętych wyniosła dziesięć tysięcy, czy nawet, przyjmując cyfrę Chevaliera, tylko trzy tysiące pięćset? Ogólnie rzecz biorąc, liczba stanowisk cywilnych wynosi sześćdziesiąt tysięcy, a ilość wakatów sięga trzech tysięcy rocznie; jakież przerażenie ogarnęłoby władze, gdyby poszedłszy za reformistycznymi poglądami Chevaliera zostały nagle oblężone przez pięćdziesiąt tysięcy ubiegających się o posady! Często czyniono republikanom następujący zarzut, na który nie znajdowali odpowiedzi: Jeśli wszyscy mieć będą prawo głosu, czyż deputowani staną się przez to więcej warci i czy przyniesie to korzyść proletariatowi? To samo pytanie stawiam Chevalierow'i: Jeśli każdy rok szkolny przyniesie panu sto tysięcy nowych sił, cóż pan z nimi uczyni? Aby zatrudnić tę interesującą młodzież, zstąpi pan aż na ostatni szczebel hierarchii. Każe pan zaczynać młodemu człowiekowi po piętnastu latach górnolotnych studiów nie jak dziś od stopnia podchorążego inżynierii, podporucznika artylerii, oficera marynarki, zastępcy prokuratora, kontrolera, nadleśniczego itp., lecz od niskich zatrudnień żołnierza przydzielonego do robót ziemnych lub transportu wojskowego, piaskarza, majtka, zbieracza chrustu i poborcy podatkowego. Zająwszy takie stanowisko młodzieniec będzie musiał cze-
kać, aż śmierć, przerzedzając szeregi, pozwoli mu awansować o jeden krok. Może się więc zdarzyć, że człowiek, który wyszedł ze szkoły politechnicznej i mógłby stać się drugim Vaubaneim38, umrze jako dróżnik na drugorzędnym trakcie lub jako kapral w jakimś regimencie. O ileż ostrożniejszy okazał się katolicyzm i o ileż przewyższył nas wszystkich, saintsimoniści, republikanie, profesorowie uniwersytetu, ekonomiści, w znajomości człowieka i społeczeństwa. Kapłan wie, że życie nasze jest tylko podróżą, że niepodobna, byśmy osiągnęli doskonałość na tym padole, i zadowala się na ziemi przekazaniem pobieżnego wykształcenia, które ma znaleźć dopełnienie w niebie. Człowiek, którego ukształtowała religia, zadowolony, że wie, czyni i otrzymuje to, co wystarcza mu do ziemskiego bytu, nigdy nie przysporzy kłopotu rządowi, stanie się raczej jego męczennikiem. O, umiłowana religio, dlaczegóż zapoznaje cię burżuazja, której tak bardzo jesteś potrzebna?... W jakiż przerażający wir zmagań, pychy i nędzy rzuca nas ta mania powszechnego nauczania. Na cóż się przyda wykształcenie zawodowe, po co zakładać szkoły rolnicze i handlowe, skoro wasi studenci nie mają ani przedsiębiorstw, ani kapitałów. I czyż trzeba aż do dwudziestego roku życia faszerować się wszelkiego rodzaju naukami, by potem wiązać nici przy przędzarce „Jenny" albo rąbać węgiel w głębi kopalni? Jakże to! Przyznajecie sami, że możecie dać rocznie zaledwie 3 000 stanowisk na 50 000 nowych sił, a mimo to mówicie o tworzeniu dalszych szkół. Pozostańcie
już raczej przy systemie wyłączności i przywileju, systemie starym jak świat, podporze dynastii i patrycjatów, prawdziwej maszynie do wałaszenia ludzi, by zapewnić rozkosz kaście sułtanów. Każcie drogo sobie płacić za wasze lekcje, mnóżcie przeszkody, odstręczajcie długotrwałością studiów synów proletariuszy, którym głód nie pozwala czekać, i osłaniajcie całą waszą mocą szkoły duchowne, gdzie człowiek uczy się pracować dla przyszłego życia, rezygnować, pościć, szanować możnych, kochać króla i modlić się do Boga. Wszelkie bowiem niepotrzebne studia zostają prędzej czy później poniechane: nauka jest trucizną dla niewolników. Bez wątpienia, Chevalier zbyt jest przenikliwy, by nie dostrzec konsekwencji swojej myśli; lecz w głębi serca powiedział sobie, i można tylko przyklasnąć jego dobrym intencjom: trzeba przede wszystkim, by ludzie byli ludźmi, a potem — zobaczy się. Tak więc posuwamy się na oślep prowadzeni przez Opatrzność, która nigdy nie przestrzega nas inaczej jak przez zadawanie ciosów; jest to początek i koniec ekonomii politycznej. W przeciwieństwie do Chevaliera, profesora ekonomii politycznej w College de France, ekonomista z Instytutu, Dunoyer, nie Chce, by organizowano nauczanie. Organizacja nauczania jest odmianą organizacji pracy; a więc — precz z organizacją. Nauczanie, zwraca uwagę Dunoyer, jest zawodem, a nie urzędem; podobnie więc jak wszystkie zawody powinno być i pozostać wolne. Zgubne idee centralizacji i wchłonięcia wszelkiej działalności przez państwo posiała wśród nas wspólnota,
socjalizm, tendencje rewolucyjne, których głównymi nosicielami byli Robespierre, Napoleon, Ludwik XVIII i Guizot39. Prasa jest wszak wolna, a pióro dziennikarza jest towarem; religia jest również wolna, i każdy, kto nosi sutannę, krótką czy długą, i kto umie we właściwej chwili rozniecić ciekawość ogółu, może zebrać wokół siebie słuchaczy. Lacordaire40 ma swoich pobożnych, Leroux41 swoich apostołów, Buchez42 — swój klasztor. Czemuż więc i nauczanie nie miałoby być wolne? Jeśli prawo do pobierania nauki, podobnie jak prawo do nabywania towarów, nie ulega wątpliwości, a prawo do nauczania jest ich logicznym dopełnieniem (skoro nauczanie jest odmianą sprzedaży), to niepodobna naruszyć wolności nauczania nie gwałcąc najcenniejszej ze swobód — wolności sumienia. A poza tym, dodaje Dunoyer, jeśli przyjąć, że państwo winno zapewnić wszystkim oświatę, to Wkrótce okaże się, że winno zapewnić także pracę, potem — mieszkanie, potem — zastawę stołową... Do czegóż to prowadzi? Argumenty Dunoyer a są nieodparte: zorganizować nauczanie to dać każdemu obywatelowi obietnicę wolnego zawodu i obfitych zarobków; te dwa pojęcia są tak ściśle ze sobą związane, jak krwiobieg tętniczy i krwiobieg żylny. Ale z teorii Dunoyera wynika również, że postęp dotyczy jedynie pewnej elity i że dziewięciu dziesiątym rodzaju ludzkiego przypada w udziale niezmienny stan barbarzyństwa. Stanowi to nawet, zdaniem Dunoyera, istotę społeczeństw, która przejawia się w następującym rytmie: religia, hierarchia, żebractwo. Tak więc w jego systemie, który jest zarazem systemem Destutt de Tracy'ego43, Monteskiusza
i Platona, sprzeczność podziału pracy, podobnie jak sprzeczność wartości, jest nierozwiązalna. Przyznaję, że z niewypowiedzianą przyjemnością patrzę, jak Dunoyer, zwolennik wolności, zwalcza Chevaliera, zwolennika centralizacji nauczania; jak Dunoyerowi z kolei przeciwstawiła się Guizot; jak Guizot, przedstawiciel stronników centralizacji, popada w sprzeczność z Kartą 44, która głosi zasadę wolności; jak wreszcie Kartę depczą profesorowie uniwersytetu, którzy żądają wyłącznie dla siebie przywileju nauczania wbrew wyraźnemu nakazowi Ewangelii, która mówi kapłanom: Idźcie i nauczajcie. A ponad całym tym zamętem ekonomistów, prawodawców, ministrów, akademików, profesorów i księży Opatrzność ekonomiczna zadaje kłam Ewangelii i woła: Cóż mam począć, pedagodzy, z waszym nauczaniem? Któż wybawi nas z tej udręki? Rossi skłania się do eklektyzmu: Jeśli podział pracy jest niedostateczny, powiada, praca pozostaje nieproduktywna; jeśli jest nadmierny, praca ogłupia człowieka. Rozwiązania należy szukać między tymi dwoma krańcami: in medio virtus. — Na nieszczęście, ten złoty środek jest niczym innym jak tylko umiarkowaną nędzą dodaną do miernego bogactwa, a więc w najmniejszym nawet stopniu nie wpływa na zmianę położenia. Stosunek dobra do zła, zamiast przedstawiać się jak 100 do 100, wynosi już tylko 50 do 50; i to jest właśnie miara eklektyzmu. Zresztą, złoty środek Rossiego pozostaje w bezpośredniej sprzeczności z wielkim prawem ekonomicznym: Wytwarzać możliwie najmniejszym nakładem kosztów możliwie największą ilość wartości... Jak tedy praca
może wypełnić swoje powołanie bez najdalej idącego podziału? Szukajmy, proszę, dalej. „Ekonomiśoie — mówi Rossi — wolno tworzyć wszelkie systemy i stawiać wszelkie hipotezy; ale człowiek rozumny, wolny, odpowiedzialny pozostaje pod władzą prawa moralnego... Ekonomia polityczna jest tylko nauką, która śledzi stosunki między rzeczami i wyciąga z nich wnioski. Ona bada skutki pracy; wy zaś musicie, i to w praktyce, stosować pracę odpowiednio do doniosłości celu. Gdy zastosowanie1 pracy jest sprzeczne z celem wyższym niż wytwarzanie bogactw, nie należy jej stosować... Przypuśćmy, że środkiem do pomnożenia bogactwa narodowego byłoby zmuszanie dzieci do pracy przez piętnaście godzin na dobę: moralność powiedziałaby, że jest to niedozwolone. Ale czy dowodzi to, że ekonomia polityczna jest fałszywa? Me! Dowodzi to tylko, że mieszacie rzeczy, które powinny być rozdzielone". Gdyby Rossi miał nieco więcej tej galijskiej prostoduszności, którą tak trudno zdobyć cudzoziemcom, po prostu „rzuciłby swój język psom", jak mówi pani de Sevigne4r>. Każdy profesor musi jednak mówić, mówić, móWić 'nie po to, by coś powiedzieć, lecz aby nie milczeć. Rossi trzy razy obraca się wokół zagadnienia, a następnie idzie spocząć na laurach; to wystarcza, by niektórzy ludzie sądzili, że odpowiedział na pytanie. Zapewne, zły to znak dla danej nauki, jeśli w pewnym momencie jej rozwoju, następującego zgodnie z właściwymi jej zasadami, inna nauka zadaje jej kłam; na przykład gdy postulaty ekonomii politycznej okazują się sprzeczne z postulatami moralności; przyjmuję,
że moralność, podobnie jak ekonomia polityczna, jest nauką. Czymże więc jest wiedza ludzka, jeśli wszystkie jej twierdzenia unicestwiają się wzajemnie; i czemu mamy zawierzyć? Praca rozczłonkowana jest zajęciem niewolniczym, lecz tylko ona jest prawdziwie płodna; praca nie podzielona może być udziałem jedynie człowieka wolnego, ale jest nieopłacalna. Z jednej strony ekonomia polityczna mówd nam: bądźcie bogaci; z drugiej moralność nakazuje: bądźcie wolni; Rossi zaś, przemawiając w imieniu obydwu, uprzedza nas jednocześnie, że nie możemy być ani wolni, ani bogaci, być bowiem jednym czy drugim tylko w połowie to nie być ani jednym, ani drugim. A więc doktryna Rossiego nie tylko nie zaspokaja tego podwójnego dążenia ludzkości, lecz ma jeszcze tę ujemną stronę, że nie wyłączając niczego, odbiera nam wszystko; jest to powtórzenie pod inną postacią historii systemu przedstawicielskiego. Ale antagonizm sięga o wiele głębiej, niż sądzi Rossi. Skoro bowiem zgodnie z powszechnym doświadczeniem, pokrywającym się w tym punkcie z teorią, płaca zmniejsza się wraz z postępami podziału pracy, to jest rzeczą jasną, że oddając się w niewolę pracy rozczłonkowanej nie zdobędziemy bogactwa, zmienimy tylko ludzi w maszyny — przykładem ludność robotnicza Starego i Nowego Świata. Skoro zaś, z drugiej strony, społeczeństwo pozbawione podziału pracy popada w barbarzyństwo, to jest równie oczywiste, że wyrzekając się bogactwa nie można osiągnąć wolności — przykładem wszystkie plemiona koczownicze Azji i Afryki. Rozwiązanie problemu podziału jest więc
koniecznością, bezwzględnym nakazem tak nauki ekonomii, jak i moralności; a co w tej mierze osiągnęli ekonomiści? Przed przeszło trzydziestu laty Lemontey, rozwijając spostrzeżenie Smitha, wykazał demoralizujący i zabójczy wpływ podziału pracy; co mu na to odpowiedziano? Jakie badania poczyniono? Jakie zaproponowano drogi wyjścia? Czy w ogóle zrozumiano zagadnienie? Co roku ekonomiści zdają sprawę z ruchu handlowego w państwach europejskich ze ścisłością, którą uważałbym za bardziej godną pochwały, gdyby nie pozostawała wiecznie bezpłodna. Wiedzą, ile wyprodukowano metrów sukna, sztuk jedwabiu, kilogramów żelaza; ile na głowę wyniosło spożycie zboża, wina, cukru, mięsa; można by rzec, że publikacja wykazów stanowi ich zdaniem nec plus ultra nauki, a ostatecznym celem ich zabiegów jest zostać generalnymi kontrolerami narodów. Nigdy jeszcze tak wielka obfitość materiałów nie otwierała piękniejszych perspektyw przed badaniami; ale jakich odkryć dokonano? Jakaż nowa zasada wyłoniła się z tego nagromadzenia faktów? Czy wynikło zeń jakieś rozwiązanie tylu starych problemów lub nowy kierunek dla studiów? Wydaje się, iż jedno zagadnienie, między innymi, dojrzało do ostatecznego osądzenia, a mianowicie pauperyzm. Pauperyzm jest dziś najlepiej znaną ze wszystkich klęsk świata cywilizowanego; wiadomo w przybliżeniu, skąd pochodzi, kiedy i jak się zjawia i jakie są jego koszta; obliczono, w jakim stosunku występuje na różnych stopniach cywilizacji, i przekonano się jednocześnie, że wszelkie środki, jakimi go dotychczas
zwalczano, są bezsilne. Podzielono pauperyzm na rodzaje, gatunki i odmiany: jest to cała historia naturalna, jedna z najważniejszych gałęzi antropologia. Otóż ze wszystkich zebranych faktów wynika niezbicie — czego jednak nie dostrzegło się i nie chce się dostrzec i co ekonomiści uparcie pokrywają milczeniem — że pauperyzm jest i będzie przyrodzoną i chroniczną chorobą społeczeństw dopóty, dopóki istnieje antagonizm pracy i kapitału, i że antagonizm ten może się zakończyć jedynie absolutną negacją ekonomii politycznej. Jakież wyjście z tego labiryntu znaleźli ekonomiści? Ten ostatni punkt zasługuje, byśmy się przy nim na chwilę zatrzymali. We wspólnocie pierwotnej nędza jest stanem powszechnym, jak już na to zwróciłem uwagę w poprzednim paragrafie. Praca jest wypowiedzianą tej nędzy wojną. Praca organizuje się początkowo poprzez podział, następnie za pośrednictwem maszyn, potem — konkurencji itd. itd. Otóż rzecz w tym, by przekonać się, czy istotą tego procesu organizacji, takiego, jak przedstawia go nam ekonomia polityczna, nie jest wydobywać z nędzy jednych i zarazem pogrążać w niej innych nieuniknienie i niepowstrzymanie. Oto jak powinno się stawiać zagadnienia pauperyzmu i oto jak postanowiliśmy je rozwiązać. Cóż więc oznaczają te odwieczne brednie ekonomistów o nieprzezorności robotników, o ich lenistwie, braku godności, nieuctwie, rozwiązłości, przedwczesnym zawieraniu małżeństw itd.? Wszystkie te wady,
cały ten brud jest tylko płaszczem pauperyzmu; lecz gdzież jest przyczyna, pierwsza przyczyna, która utrzymuje nieubłaganie cztery piąte rodzaju ludzkiego w upodleniu? Czyż natura nie uczyniła wszystkich ludzi równie gruboskórnymi, niechętnymi do pracy, lubieżnymi i dzikimi? Czyż patrycjusz i proletariusz nie są ulepieni z tej samej gliny? Jakże więc doszło do tego, że po tylu wiekach i mimo tylu cudów techniki, nauki i sztuki dobrobyt i ogłada nie są jeszcze udziałem wszystkich ludzi? Jak to się dzieje, że w Paryżu i Londynie, w ośrodkach skupiających społeczne bogactwa, nędza jest równie odrażająca jak za czasów Cezara i Agrykoli? Jak to możliwe, (by obok wyrafinowanej arystokracji istniały pogrążone w takiej ciemnocie masy? Oskarża się lud o przywary; lecz przywary klas wyższych nie wydają się mniejsze, a są, być może, nawet większe. Wszyscy są jednakowo splamieni grzechem pierworodnym; jakże się to dzieje, raz jeszcze pytam, że chrzest cywilizacji nie okazał się równie skuteczny dla wszystkich? Czyżby nawet sam postęp był przywilejem, a człowiek, który nie posiada ani wozu, ani konia pod wierzch, byłżdby skazany na wieczne brodzenie w błocie? Co mówię? Człowiek odarty ze wszystkiego nie zna nawet pragnienia ratunku: upadł tak nisko, że wszelka ambicja wygasła w jego sercu. „Najniezbędniejszą ze wszystkich zalet osobistych — zwraca bardzo słusznie uwagę Dunoyer — tą, która jest źródłem wszystkich innych, jest żądza dobrobytu, namiętne pragnienie wydobycia się z nędzy i poniżenia, duch współzawodnictwa i godność zarazem, które
nie pozwalają człowiekowi zadowolić się niską kondycją... Ale to uczucie, które wydaje się tak naturalne, jest na nieszczęście o wiele mniej powszechne, niż się sądzi. Mało jest zarzutów, na które olbrzymia większość ludzi zasługiwałaby mniej, niż zarzut zbytniego przywiązania do wygód, który czynią im ascetyczni moraliści; stokroć słuszniejszy byłby zarzut przeciwny... Co więcej, godną uwagi cechą natury ludzkiej jest, że im mniejsze człowiek ma wykształcenie i mniej posiada środków, w tym mniejszym stopniu odczuwa pragnienie zdobycia -ich. Właśnie największym nędzarzom, dzikim i najmniej oświeconym spośród ludzi, najtrudniej jest wpoić jakieś potrzeby i z największym tylko trudem zaszczepić im można pragnienie wyjścia z ich stanu; (trzeba, by człowiek zapewnił już sobie przez pracę pewien dobrobyt, zanim odczuje żywiej tę potrzebę polepszenia swego położenia, udoskonalenia swego bytu, którą nazywam umiłowaniem dobrobytu" (De la liberte du travail, t. II, str. 80). Tak więc nędza klas pracujących pochodzi na ogół z braku serca i ducha lub, ja!k powiedział gdzieś Passy, ze słabości, z bierności ich władz moralnych i umysłowych. Ten bezwład ma swe źródło w tym, że rzeczone klasy pracujące, na wpół jeszcze dzikie, nie odczuwają dość żywo pragnienia polepszenia swego stanu; zwraca na to uwagę Dunoyer. Ponieważ jednak ten brak pragnienia sam jest skutkiem nędzy, wynika stąd, że nędza i apatia są skutkiem i przyczyną i że proletariat obraca się w błędym kole. Aby wyjść z tej otchłani, potrzebny jest albo dobrobyt, to znaczy stopniowa i ciągła podwyżka płac,
albo inteligencja i odwaga, to znaczy stopniowy rozwój zdolności: dwie rzeczy krańcowo przeciwstawne poniżeniu duszy i ciała, które jest naturalnym skutkiem podziału pracy. Niedola proletariatu ma więc charakter w pełni opatrznościowy; podjąć zaś pracę nad jej usunięciem to, w pojęciu ekonomii politycznej, wywołać rewolucyjną burzę. Albowiem świadomość powszechna, znajdując wyraz na przemian w egoizmie bogaczy i w apatii proletariatu, nie bez głębokiej racji, zaczerpniętej z najwyższych względów moralnych, odmawia ludzkiego wynagrodzenia temu, kto spełnia jedynie czynność dźwigni i sprężyny. Gdyby, co jest zresztą niemożliwe, dobrobyt materialny mógł przypaść w udziale robotnikowi wykonującemu stale przydzieloną mu czynność, nastąpiłaby rzecz potworna: robotnicy zatrudnieni przy odpychających pracach staliby się podobni Rzymianom opływającym w bogactwa tego świata, których stępiona inteligencja straciła zdolność nawet do wymyślania nowych sposobów używania. Dobrobyt bez wykształcenia ogłupia lud i czyni go bezczelnym: spostrzeżenie to uczyniono już w głębokiej starożytności. Incrassatus est et recalcitratus, czytamy w Deuteronornium,^. Zresztą, robotnik, który wykonuje stale przydzieloną mu czynność, sam wydał na siebie wyrok: jest zadowolony, byleby miał zapewniony chleb, sen na barłogu i pijaństwo w niedzielę; wszelkie inne położenie byłoby dlań szkodliwe i zakłóciłoby porządek publiczny. W Lyonie istnieje pewna grupa ludzi, którzy dzięki zapewnionemu im przez władze miejskie monopolowi otrzymują wynagrodzenie przewyższające zarobki pro-
fesorów uniwersytetu i szefów kancelarii ministerstw; są to tragarze. Ceny załadunku i wyładunku w niektórych przystaniach Lyonu, zgodnie z taryfą „Rigues"47, to znaczy spółek tragarzy, wynoszą 30 centymów za 100 kilogramów. Przy tej stawce nie należy do rzadkości, by jeden człowiek zarabiał 12, 15, a nawet 20 franków dziennie: w tym celu trzeba tylko przenieść czterdzieści lub pięćdziesiąt worków ze statku do składu. Jest to kwestia kilku godzin. Cóż za sprzyjające warunki dla rozwoju inteligencji, tak u dzieci, jak i u ojców, gdyby dostatek sam przez się i przez to, że zapewnia wolny czas, był czynnikiem umoralniającym. Ale nic podobnego: lyońscy tragarze są dziś tacy, jacy byli zawsze: są pijakami, rozpustnikami, grubianami, zuchwalcami, egoistami i tchórzami. Mówię o tym z przykrością, lecz uważam za swój obowiązek oświadczyć to, co jest prawdą: jedną z pierwszych reform, jakie należałoby przeprowadzić wśród klas pracujących, jest zmniejszenie zarobków pewnych grup i jednoczesna podwyżka zarobków innych grup. Monopol nie staje się bardziej godny szacunku przez to tylko, że należy do najniższych warstw ludu, zwłaszcza jeśli służy jedynie podtrzymywaniu najbardziej niskiego indywidualizmu. Rozruchy wśród robotników przemysłu jedwabniczego spotkały się z brakiem przychylności, a nawet wrogością ze strony tragarzy i w ogóle wszystkich pracowników rzecznych. Nic, co się 'dzieje poiza przystaniami, nie jest w stanie ich wzruszyć. Te zwierzęta robocze, przyzwyczajone od dawna do despotyzmu, nie wmieszają się nigdy do polityki, 'byleby utrzymano ich przywileje. Muszę jednak powiedzieć na ich usprawied-
liwienie, że od czasu, kiedy prawa konkurencji zaczynają naruszać stawki, w tych z gruba ciosanych naturach poczęły się budzić bardziej społeczne uczucia: jeszcze kilka obniżek, odrobina nędzy, a lyońskie ,,Rigues" staną się doborowymi oddziałami, gdy trzeba będzie uderzyć na Bastylię. Krótko mówiąc, jest rzeczą niemożliwą i sprzeczną, by przy obecnym systemie społecznym proletariat mógł osiągnąć dobrobyt przez wykształcenie czy też wykształcenie przez dobrobyt. Pomijając bowiem to, że proletariusz, człowiek-maszyna, jest równie niezdolny do ponoszenia ciężaru dostatków, jak i wykształcenia, dowiedzione zostało, z jednej strony, iż płaca jego wykazuje zawsze tendencję raczej zniżkową niż zwyżkową; z drugiej zaś, że gdyby nawet mógł kształcić swą inteligencję, byłoby to dlań bezużyteczne; i ttym sposobem proletariusz pogrąża się nieustannie i coraz bardziej w barbarzyństwie i nędzy. Wszelkie próby podjęte w ostatnich czasach w Anglii i Francji celem polepszenia losu klas ubogich w zakresie pracy dzieci i kobiet oraz nauczania podstawowego przeprowadzone zostały wbrew danym ekonomicznym i ze szkodą dla ustalonego porządku, jeśli nie były wręcz owocem ukrytych zamysłów radykalizmu. Dla mas pracujących postęp pozostał księgą zamkniętą na siedem pieczęci; bezsensowne ustawy z pewnością nie pozwolą rozwiązać tej nieubłaganej zagadki. Zresztą, jeśli ekonomiści zakrzepli w swojej rutynie utracili w końcu nawet zdolność rozumienia zjawisk społecznych, nie można powiedzieć, by socjaliści lepiej rozwiązali sprzeczność wynikającą z podziału pracy.
Wprost przeciwnie, zatrzymali się na negacji; czyż bowiem nie poprzestaje na negacji ten, kto przeciwstawia, na przykład, jednostajności pracy rozczłonkowanej rzekomą różnorodność, polegającą na tym, że każdy mógłby zmieniać zajęcie dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, dowolną ilość razy w ciągu jednego dnia; jak gdyby zmieniając dziesięć, piętnaście, dwadzieścia razy dziennie przedmiot cząstkowej czynności dokonywało się syntezy pracy; jak gdyby, w następstwie tego, dwadzieścia ułamków dnia wyrobnika mogło dać równowartość dnia artysty. Gdyby nawet udało się wprowadzić w życie tę akrobację przemysłową — a można z góry stwierdzić, że musiałaby ustąpić przed koniecznością uczynienia robotników odpowiedzialnymi, a ich czynności osobistymi — nie przyniosłoby to żadnej zmiany w położeniu fizycznym, moralnym i intelektualnym robotnika; co najwyżej, rozpraszając go, mogłoby spowodować większą jeszcze jego niezdolność, a co za tym idzie — większe uzależnienie. Zdanie to podzielają, co więcej, organizatorzy, tak komuniści, jak i inni. Wszyscy oni tak dalece nie roszczą sobie pretensji do rozwiązania sprzeczności tkwiących w podziale pracy, że za zasadniczy warunek organizacji przyjmują hierarchię pracy, to znaczy klasyfikację robotników na takich, którzy wykonują pracę cząstkową, i takich, którzy wykonują pracę całkowitą lub syntetyczną; osią wszystkich systemów utopijnych jest zróżnicowanie zdolności, podstawa czy też odwieczny pretekst nierówności majątkowej. Reformatorzy, których plany odznaczają się jedynie logiką i którzy po de-
klamatorskich wystąpieniach przeciw nadmiernemu uproszczeniu, monotonii, jednostajności i rozczłonkowaniu pracy wysuwają propozycję, żeby mnogość spełniała rolę syntezy, tacy wynalazcy zasługują na oddanie pod sąd i odesłanie z powrotem do szkoły. A ty, krytyku, zapyta bez wątpienia czytelnik, jakież znajdujesz rozwiązanie? Zechciej pokazać nam syntezę, która przy jednoczesnym zachowaniu odpowiedzialności, osobowości, jednym słowem, specjalności robotnika, mogłaby połączyć najdalej posunięty podział i największą różnorodność w złożoną i harmonijną całość. Mam na to gotową odpowiedź: badajmy fakty, szukajmy wskazówek w dziejach ludzkości; nie ma lepszego przewodnika. Podział pracy jest faktem ekonomicznym o największym, poza wahaniami wartości, wpływie na zyski i płace. Jest to pierwsza tyczka miernicza zatknięta przez Opatrzność na gruncie wytwórczości, punkt wyjścia olbrzymiej triangulacji, której ostatecznym celem jest określenie praw i obowiązków każdego człowieka i całej ludzkości. Postępujmy więc dalej za znakami wytyczającymi nam drogę; porzucając je, moglibyśmy tylko zabłądzić i zgubić się: Tu longe seąuere, et vestigia semper adora.
Rozdział czwarty EPOKA DRUGA — MASZYNY „Z głębokim żalem ujrzałam, że w fabrycznych okręgach kraju nadal panuje nędza". Słowa królowej Wiktorii na otwarciu sesji parlamentu. Jeśli cokolwiek dać może władcom do myślenia, to właśnie to, że będąc bardziej lub mniej nieczułymi świadkami nieszczęść ludzkich, żadną miarą nie są w stanie, wskutek samego ustroju społeczeństwa i natury swej władzy, uleczyć cierpień narodów; nie wolno im nawet zajmować się nimi. Wszelkie zagadnienia dotyczące pracy i płacy, mówią zgodnie teoretycy ekonomii i ustroju przedstawicielskiego, powinny znajdować , się poza zasięgiem uprawnień władzy. Ze swych prześwietnych wyżyn, na które wyniosła ich religia, królowie, władcy, książęta, wszystkie potęgi i całe wojsko niebieskie patrzą na nawałnice społeczne, które do nich nie mają dostępu; władza ich nie rozciąga się na wichry i fale. Królowie nic nie mogą uczynić dla uratowania śmiertelników. I, po prawdzie, ci teoretycy mają rację: książę ustanowiony jest dla utrzymywania porządku, nie zaś dla dokonywania przewrotów; dla ochrony rzeczywistości, a nie dla wprowadzania utopii. Jest on wyrazem jednego z przeciwieństw; stwarzając tedy harmonię, wyeliminowałby sam siebie, co byłoby
z jego strony posunięciem w najwyższym stopniu niekonstytutywnym i absurdalnym. Wbrew jednak teoriom postępy myśli powodują ciągłe zmiany w zewnętrznej formie instytucji i sprawiają, że stale wyłaniają się potrzeby czegoś, czego prawodawca ani nie chciał, ani nawet nie przewidział; na przykład, zagadnienia podatkowe stają się problemami repartycji; zagadnienia użyteczności publicznej przekształcają się w zagadnienia robót państwowych i organizacji przemysłu; zagadnienia finansowe przybierają postać operacji kredytowych; zagadnienia prawa międzynarodowego stają się zagadnieniami ceł i rynków zbytu. Wynika stąd, że władza księcia — który zgodnie z teorią nie powinien nigdy mieszać się do tych spraw, stających się jednak wbrew przewidywaniom teorii nieuchronnie i z każdym dniem w coraz większym stopniu przedmiotem rządów — jest i może być już tylko, cokolwiek by powiedziano, hipotezą i fikcją, podobnie jak bóstwo, którego jest kontynuacjąWreszcie, ponieważ niepodobna, by książę, a z nim interesy, do których obrony jest powołany, ustąpił i unicestwił sam siebie w obliczu wyłaniających się zasad i tworzących się nowych praw, wynika stąd, iż postęp, utorowawszy sobie niepostrzeżenie drogę w umysłach, dokonuje się w społeczeństwie poprzez wstrząsy, siła zaś, wbrew oszczerstwom, jakich jest przedmiotem, stanowi warunek sine qua non wszelkich przemian. Społeczeństwo, w którym stłumione zostały siły rewolucyjne, jest społeczeństwem umarłym dla poste
pu; historia nie zna prawdy, która byłaby pewniej dowiedziona. To, co mówię o monarchiach konstytucyjnych, jest równie prawdziwe w odniesieniu do demokracji z systemem przedstawicielskim; wszędzie umowa społeczna związała władzę i sprzysięgła się przeciw życiu, a prawodawca nie mógł ani przewidzieć, że pracuje ze szkodą dla swego celu, ani też postępować inaczej. Politowania godni aktorzy komedii parlamentarnych, monarchowie i posłowie, oto czym jesteście: talizmanami ochronnymi przeciw przyszłości. Każdy rok przynosi wam narzekania ludu; a gdy spytać was o sposób na te bolączki, mądrość wasza zakrywa swe oblicze. Jeśli trzeba podeprzeć przywileje, to znaczy uświęcone prawo silniejszego, które was wydało i które zmienia się z każdym dniem — natychmiast, na najlżejsze wasze skinienie, całe zastępy podnoszą się, chwytają za broń i stają w szyku bojowym. Kiedy zaś lud skarży się, iż mimo że pracuje — właśnie dlatego, że pracuje — zżera go nędza, kiedy społeczeństwo błaga was o środki do życia, recytujecie mu akty miłosierdzia. Całą waszą energię zużywacie na nieruchome trwanie, cała wasza cnota wyczerpuje się w aspiracjach. Jak faryzeusz, zamiast żywić waszego ojca, modlicie się zań. Ach, powiadam wam, znamy tajemnicę waszego powołania: istniejecie tylko po to, żeby przeszkadzać nam żyć. Nolite ergo imperare — idźcie precz!... My zaś, którzy pojmujemy najzupełniej odmiennie misję władzy; my, którzy chcemy, by szczególnym zadaniem rządu było właśnie wybieganie w przyszłość, szukanie postępu, zapewnienie wszystkim wolności,
równości, zdrowia i bogactwa, odważnie prowadźmy dalej naszą krytykę, ufając, że kiedy obnażymy źródło choroby społeczeństwa, powód jego stanów gorączkowych, przyczynę wstrząśnień, nie zabraknie nam sił, by zastosować lekarstwo. §I O roli maszyn w stosunku do wolności Wprowadzenie maszyn do przemysłu dokonuje się wbrew prawu podziału i jak gdyby dla przywrócenia równowagi do głębi przez to prawo zachwianej. Aby właściwie ocenić doniosłość tego ruchu i uchwycić jego istotę, niezbędne jest poczynienie kilku ogólnych uwag. Po zgromadzeniu i uporządkowaniu materiałów do dziejów filozofii współcześni filozofowie na skutek charakteru swych prac zająć się musieli również historią; ujrzeli wówczas, nie bez zdziwienia, że historia filozofii jest w gruncie rzeczy tym samym co filozofia historii; co więcej, że te dwa kierunki dociekań, pozornie tak różne, historia filozofii i filozofia historii, są tylko inscenizacją koncepcji metafizyki, w której mieści się cała filozofia. Otóż jeśli podzielić materiał historii powszechnej na pewną ilość działów, takich jak nauki matematyczne, historia naturalna, ekonomia społeczna itd., to okazuje się, że każdy z tych działów zawiera również metafizykę. Podobnie rzecz się ma z każdym, aż do najdrobniejszego, podziałem historii; tak że u podstaw każde-
go przejawu przyrody czy wytwórczości, bez względu na ich rozmiary i jakość, spoczywa cała filozofia; aby wznieść się do najwznioślejszych pojęć filozoficznych, można więc posługiwać się z równym powodzeniem wszystkimi paradygmatami; wreszcie, skoro w najskromniejszym rzemiośle, tak jak i w najbardziej ogólnych naukach odnaleźć można wszystkie postulaty rozumu, to dla uczynienia każdego rzemieślnika filozofem, czyli umysłem uogólniającym i wysoce syntetycznym, wystarczyłoby wyuczyć go... jego zawodu. To prawda, że dotychczas filozofia, podobnie jak bogactwo, była wyłącznym udziałem pewnych kast: mamy filozofię historii, filozofię prawa i kilka innych jeszcze filozofii; jest to jeden z rodzajów przywłaszczenia, który, podobnie jak wiele innych równie szlachetnego pochodzenia, musi zniknąć. Aby jednak urzeczywistnić to olbrzymie zrównanie, trzeba zacząć od filozofii pracy, po czym każdy pracujący będzie mógł zająć się z kolei filozofią swego stanu. Skoro więc każdy p-rodukt sztuki i przemysłu, każdy system polityczny i religijny, każdy twór organiczny czy nieorganiczny jest jedynie urzeczywistnieniem, naturalnym lub praktycznym zastosowaniem filozofii, dowodzi to tożsamości praw przyrody i rozumu, bytu l idei49; gdy zaś z naszej strony stwierdzamy stałą zgodność zjawisk ekonomicznych z prawami czystej myśli, równoważność rzeczywistości i ideału w sprawach ludzkich, to przeprowadzamy tym sposobem w odniesieniu do szczególnego przypadku ten sam odwieczny dowód. Cóż bowiem, w rzeczy samej, twierdzimy?
Aby określić wartość, innymi słowy, by zorganizować produkcję i podział bogactw, społeczeństwo obiera dokładnie taką samą drogę, jaką kroczy rozum w kształtowaniu pojęć. Z początku ustanawia pierwszy fakt, wysuwa pierwszą hipotezę — podział pracy, prawdziwą antynomię, której antagonistyczne skutki przejawiają się w ekonomii społecznej w taki sam sposób, w jaki umysł mógłby wydedukować jej następstwa; rozwój przemysłu, postępując we wszystkim za dedukcją pojęć, dzieli się na dwa prądy, jeden złożony ze skutków pożytecznych, drugi z następstw niszczycielskich; wszystkie te konsekwencje są jednak równie konieczne i stanowią prawidłowy produkt tego samego prawa. Aby nadać harmonijną postać tej zasadzie o podwójnym obliczu i usunąć tę sprzeczność, społeczeństwo wyprowadza z niej drugą sprzeczność, za którą wkrótce pójdzie trzecia; i taką oto drogą iść będzie geniusz społeczny aż do chwili, gdy wyczerpawszy wszystkie swe sprzeczności — zakładam, że sprzeczności w rozwoju ludzkości mają kres, dowód na to jednak nie istnieje — wróci jednym skokiem na swoje poprzednie pozycje i w jednej formule rozwiąże wszystkie zagadnienia. Posługując się w naszym wykładzie tą metodą równoległego rozwoju rzeczywistości i idei, odnosimy podwójną korzyść: tę, po pierwsze, że unikamy zarzutu materializmu, jaki tak często spotyka ekonomistów, dla których fakty są prawdą przez to samo, że są faktami, i to faktami materialnymi. Dla nas, przeciwnie, fakty bynajmniej nie są materią, gdyż nie wiemy, co oznacza słowo materia, lecz widzialnymi przejawami nie-
widzialnych idei50. Z tego też powodu fakty stanowią dowód tylko wedle miary idei, którą reprezentują; oto dlaczego odrzuciliśmy wartość użytkową i wartość wymienną, a następnie i sam podział pracy jako nieprawomocne i tymczasowe, mimo iż ekonomiści uważają je za absolutnie obowiązujące. Z drugiej strony, nie sposób już oskarżać nas o spirytualizm, idealizm czy mistycyzm, przyjmując bowiem za jedyny punkt wyjścia zewnętrzny przejaw idei, idei, o której nic nie wierny, która nie istnieje dopóty, dopóki nie znajdzie odbicia, podobnie jak światło, które byłoby niczym, gdyby słońce zawieszone było samotnie w nieskończonej pustce; odrzucając wszelkie a priori teogoniczne i kosmogoniczne badania dotyczące substancji, przyczyny, ja i nie-ja, ograniczamy się do poszukiwania praw bytu i do śledzenia systemu jego przejawów, posuwając się tak daleko, jak tylko rozum może sięgnąć. Bez wątpienia, wszelkie poznanie w gruncie rzeczy zatrzymuje się przed jakąś tajemnicą, taką na przykład, jak materia i duch, które przyjmujemy za dwie nieznane zasady i podstawy wszystkich zjawisk. Nie znaczy to jednak bynajmniej, aby tajemnica była punktem wyjścia poznania, ani też, by mistycyzm był koniecznym warunkiem logiki; wprost przeciwnie, rozum nasz samorzutnie dąży do nieustannego odrzucania mistycyzmu; występuje a priori przeciw wszelkiej tajemnicy, ponieważ tajemnica nie jest rozumowi do niczego przydatna i może on jej tylko zaprzeczyć; przeczenie zaś mistycyzmowi jest jedyną rzeczą, która nie wymaga od rozumu doświadczenia.
Słowem, ludzkie fakty są wcieleniem ludzkich idei; stąd też badać prawa ekonomii społecznej — to budować teorię praw rozumu i tworzyć filozofię. Możemy teraz prowadzić dalej nasze dociekania. Na końcu poprzedniego rozdziału zostawiliśmy robotnika w zmaganiach z prawem podziału; jaki sposób znajdzie ten niestrudzony Edyp, by rozwiązać tę zagadkę? Nieustanne pojawianie się w społeczeństwie maszyn jest antytezą, odwrotnością podziału pracy; jest to protest geniuszu przemysłowego przeciw rozczłonkowanej i zabójczej dla człowieka pracy. Czym jest 'bowiem maszyna? Sposobem połączenia różnych części pracy, które rozłączył podział. Każdą maszynę można zdefiniować jako zespolenie szeregu czynności, uproszczenie środków, kondensację pracy, obniżkę kosztów. Pod wszystkimi tymi względami maszyna jest przeciwieństwem podziału. Dzięki maszynie więc dokona się odrodzenie człowieka, którego udziałem stała się praca cząstkowa; robotnik dozna ulgi w trudach, nastąpi zniżka cen produktów, przesunięcia w stosunkach wartości, postęp ku nowym odkryciom, wzrost ogólnego dobrobytu. Podobnie jak odkrycie jakiejś formuły wkłada nową moc w ręce matematyka, tak też wynalazek maszyny, ograniczając pracę ręczną, pomnaża siły wytwórcy; i mniemać można, iż jeśli nawet antynomia podziału pracy nie zostanie tym sposobem całkowicie przezwyciężona, to ulegnie zrównoważeniu i neutralizacji. Warto przeczytać u Chevaliera o niezliczonych korzyściach, jakie odnosi społeczeństwo z zastosowania maszyn; jest
to porywający obraz, do którego z przyjemnością odsyłam czytelnika. Maszyny, które w ekonomii politycznej występują jako sprzeczne z podziałem pracy, są odpowiednikiem syntezy przeciwstawiającej się w umyśle ludzkim analizie; i podobnie jak w podziale pracy i w maszynach zawiera się cała ekonomia polityczna, o czym się wkrótce przekonamy, tak też w analizie i syntezie mieści się cała logika i filozofia. W procesie pracy konieczność zmusza człowieka do kolejnego wprowadzania podziałów pracy i narzędzi; podobnie ten, kto rozumuje, musi koniecznie posługiwać się kolejno syntezą i analizą, i niczym, ale to niczym więcej. Ani praca, ani rozum nie posuną się nigdy dalej: Prometeusz, podobnie jak Neptun, w trzech krokach dosięga krańca świata. Te zasady, równie proste, równie jasne jak aksjomaty, pociągają za sobą wiele doniosłych konsekwencji. Ponieważ w procesie myślenia analiza i synteza są z zasady nierozłączne; ponieważ, z drugiej strony, teoria jest słuszna o tyle tylko, o ile postępuje krok w krok za doświadczeniem, to wynika stąd, że praca, która zespala analizę i syntezę, teorię i doświadczenie w jednolite działanie, praca, która jest zewnętrzną formą logiki, a tym samym połączeniem rzeczywistości i idei, przedstawia się nam ponownie jako powszechny sposób nauczania. Fit fabricando faber; ze wszystkich systemów kształcenia najbardziej absurdalny jest ten, który rozdziela inteligencję i działanie i przepoławia człowieka na dwa niemożliwe byty: jeden, który tylko myśli, i drugi, który jest automatem. Dlatego to popie-
ramy słuszne skargi Chevaliera, Dunoyer a i wszystkich tych, którzy żądają reformy szkolnictwa wyższego; na tym także opieramy nadzieję, iż reforma ta przyniesie takie wyniki, jakich od niej oczekujemy. Gdyby kształcenie miało nade wszystko charakter doświadczalny i praktyczny, a wykład miał na celu jedynie wyjaśnianie pracy, zestawienia i koordynację jej elementów, gdyby temu, kto nie może przyswoić sobie wiadomości poprzez wyobraźnię i pamięć, pozwalano uczyć się za pośrednictwem oczu i rąk, to wkrótce, wraz z formami pracy, pomnożyłyby się również zdolności; znając teorię jakiegoś przedmiotu, każdy tym samym władałby językiem filozofii; przy sprzyjających okolicznościach mógłby, choć raz w życiu stworzyć coś, zmienić, udoskonalić, dać dowody inteligencji i pojętności, wypracować swoje arcydzieło, słowem: okazać się człowiekiem. Nierówność zasobów pamięci nie przeszkadzałaby wówczas równowartości uzdolnień, talent zaś wydawałby się nam już tylko tym, czym jest w istocie, to znaczy zdrowiem umysłu. Wśród osiemnastowiecznych pięknoduchów toczyły się długie dysputy nad tym, co składa się na talent, czym różni się on od zdolności, co należy rozumieć przez rozum itd. Przeniesiono w sferę intelektualną te same rozróżnienia, które dzieliły ludzi w społeczeństwie. Twierdzono, że istnieją talenty królewskie i władcze, talenty książęce, talenty ministerialne; następnie rozumy szlacheckie i rozumy mieszczańskie, zdolności miejskie i zdolności wiejskie. Na samym dole drabiny znajdować się miał nieokrzesany tłum dusz przedsiębiorczych, zaledwie z grubsza ociosanych i wy-
łączonych z chwały wybrańców. Retoryka pełna jest jeszcze tych zuchwalstw, którym interes monarchii, próżność ludzi wykształconych i hipokryzja socjalistów starają się zapewnić nasze zaufanie gwoli wiecznego niewolnictwa narodów i podtrzymania porządku rzeczy. Jeśli jednak dowiedzione zostało, że wszystkie działania umysłu sprowadzają się do dwóch, analizy i syntezy, które są z konieczności nierozdzielne, jakkolwiek odrębne; jeśli nieuniknioną konsekwencją tego jest, że pomimo nieskończonej różnorodności prac i studiów, umysł tka wiecznie od nowa tę samą tkaninę, to człowiek genialny jest niczym innym jak tylko człowiekiem o prawidłowej strukturze fizycznej i duchowej, który wiele pracował, wiele rozmyślał, wiele analizowiał i wnioskował; istota zaś ograniczona, która niezmiennie gnuśnieje w rutynie, zamiast rozwijać swe zdolności, zabiła swoją inteligencję biernością i automatyzmem. Niedorzecznością jest uważać za różne z natury to, co w rzeczywistości różni się tylko w czasie, a następnie przeistaczać w przywilej i uznawać wyłączność różnych stopni rozwoju, które dzięki pracy i wykształceniu muszą z biegiem czasu zatrzeć się i zniknąć. Wymowni psychologowie, którzy podzielili dusze ludzkie na dynastie, rody szlacheckie, rodziny mieszczańskie i proletariat, zauważyli jednak, że talent bynajmniej nie bywa wszechstronny i że ogranicza się do pewnej specjalności; co za tym idzie, ogłosili Homera, Platona, Fidiasza, Archimedesa, Cezara itd., z których każdy wydawał się im pierwszy w swoim
rodzaju, równymi sobie i panującymi nad odrębnymi królestwami. Cóż za niekonsekwencja! Tak jakby specjalizacja talentu nie dowodziła właśnie prawa równości inteligencji! I jak gdyby, z drugiej strony, stałe powodzenie geniuszu w twórczości nie było dowodem, iż postępuje on wedle obcych mu zasad, które są rękojmią doskonałości jego dzieł tak długo, dopóki wiernie i pewnie do nich się stosuje. Ta apoteoza geniuszu, o jakiej śnią z otwartymi oczyma ludzie, których bełkot zawsze pozostawał jałowy, mogłaby ugruntować przekonanie o wrodzonej głupocie większości śmiertelników, gdyby nie była jaskrawym dowodem ich zdolności do doskonalenia się. Tak więc praca, po zróżnicowaniu zdolności i przygotowaniu warunków dla ich równowagi poprzez podział rzemiosł, uzupełnia, jeśli wolno mi się tak wyrazić, uzbrojenie inteligencji zastosowaniem maszyn. Historia i wyniki analizy świadczą o tym, że mimo anomalii wywołanych przeciwieństwem zasad ekonomicznych, różnice inteligencji między ludźmi dotyczą nie jej siły, jasności czy rozmiarów, ale specjalizacji, kierunku, czyli, jak powiada szkoła, polegają na zdeterminowaniu jakościowym inteligencji; po drugie zaś wyrażają się w stopniu jej wyćwiczenia i wykształcenia. A więc zarówno u jednostki, jak i u człowieka zbiorowego inteligencja jest w znacznie większym stopniu władzą nabytą, która kształtuje się i rozwija, quae fit, niż bytem czy entelechią całkowicie uformowaną przed wszelką praktyką. Rozum, jakkolwiek byśmy go nazwali, geniuszem, talentem, pomysłowością, jest w punkcie wyjścia nagą i bezwładną potencją, która
rośnie, wzmacnia się, zabarwia, ulega determinacji i nabiera niezliczonych odcieni. Ze względu na zdobytą wiedzę, która jest kapitałem inteligencji, istnieją i zawsze istnieć będą różnice między poszczególnymi jednostkami; ale w stosunku do inteligencji jako władzy pierwotnie równej u Wszystkich ludzi postęp społeczny powinien polegać na nieustannym doskonaleniu jej, tak aby wreszcie stała się znowu równa u wszystkich; w przeciwnym wypadku praca pozostałaby dla jednych przywilejem, a dla innych karą. Jednak równowaga zdolności, do której przygrywką był podział pracy, nie stanowi jedynego przeznaczenia maszyn; zamysły Opatrzności sięgają o wiele dalej. Wraz z wprowadzeniem maszyn do przemysłu zaczyna się rozkwit wolności. Maszyna jest symbolem wolności człowieka, insygnium naszego panowania nad naturą, atrybutem naszej potęgi, wyrazem naszych praw, godłem naszej osobowości. A przecież wolność i inteligencja — to całe człowieczeństwo; jeśli bowiem odrzucamy jako mistyczne i niezrozumiałe wszelkie spekulacje dotyczące istoty ludzkiej rozpatrywanej z punktu widzenia substancji (ducha lub materii), pozostają nam dwie tylko kategorie przejawów, z których pierwsza obejmuje to, co nazywamy doznaniami, aktami woli, namiętnościami, pociągami, instynktami, uczuciami, druga zaś wszystkie zjawiska sklasyfikowane pod nazwą uwagi, postrzegania, pamięci, wyobraźni, porównywania, wydawania sądów, rozumowania itd. Co do ustroju organicznego człowieka, to nie tylko nie jest on podstawą czy podłożem tych dwóch rodzajów władz, lecz uważać go
należy za ich syntetyczną i pozytywną realizację, żywy i harmonijny ich wyraz. Podobnie bowiem jak z wyłonionych w ciągu stuleci przez ludzkość sprzecznych zasad musi kiedyś wyniknąć organizacja społeczna, tak też i człowieka pojmować należy jako wynik dwóch szeregów sił potencjalnych. Tym sposobem ekonomia społeczna, która początkowo przedstawiała się nam jako logika, w dalszym swoim rozwoju przedstawia się z kolei jako psychologia. Kształcenie inteligencji i wolności, jednym słowem dobrobyt człowieka — pojęcia te są doskonale równoznaczne — oto wspólny cel ekonomii politycznej i filozofii. Określenie praw produkcji i podziału bogactw będzie polegało na przedstawieniu w obiektywnym i konkretnym wykładzie dowodu praw rozumu i wolności, na stworzeniu a posteriori filozofii i prawa; i tak, w jakąkolwiek zwrócimy się stronę, zawsze dochodzimy do metafizyki w całym tego słowa znaczeniu. Spróbujmy teraz przy pomocy danych dostarczonych nam przez psychologię i ekonomię polityczną zdefiniować wolność. Jeśli wolno pojmować rozum ludzki u jego początków jako obdarzony świadomością i zdolnością myślenia atom, który kiedyś wyobrażać będzie wszechświat, lecz w pierwszej chwili jest próżnią, nie odbijającą żadnego obrazu, to podobnie uważać można wolność u początków świadomości za żyjący punkt, punctum saliens, nieokreśloną, ślepą lub raczej obojętną moc spontaniczną, zdolną do przyjęcia wszelkich możliwych wrażeń, upodobań i skłonności. Wolność jest to moc działania lub niedziałania, która poprzez wybór lub
jakąkolwiek determinację (używam tu słowa determinacja w znaczeniu zarazem czynnym i biernym) przestaje być obojętna i staje się wolą. Powiadam więc, iż wolność, podobnie jak inteligencja, jest z natury władzą nieokreśloną, bezkształtną, której wartość i charakter określić muszą wrażenia zewnętrzne; a więc jest władzą początkowo negatywną, która jednak powoli staje się określona i zarysowuje się dzięki ćwiczeniu, to jest dzięki kształceniu. Etymologia słowa liberte [wolność], tak przynajmniej, jak ją rozumiem, pozwoli lepiej jeszcze pojąć moją myśl. Rdzeń tego słowa to lib-et, podoba się (por. niem. lieben, kochać); utworzono zeń lib-eri, dzieci, ci, którzy są nam drodzy, nazwa przysługująca dzieciom ojca rodziny; lib-ertas, stan, charakter lub skłonność dzieci szlachetnego pochodzenia; lib-ido, namiętność niewolnicza, która nie uznaje ani Boga, ani prawa, ani ojczyzny, synonim słowa licentia, złe prowadzenie się. Jeśli spontaniczność ulegała determinacji w kierunku użyteczności, szlachetności, to znaczy dobra, nazywano ją libertas; jeśli przeciwnie, przybierała cechy szkodliwości, występku i podłości, a więc zła, nazywano ją libido. Uczony ekonomista Dunoyer dał definicję wolności, która w zestawieniu z naszą ostatecznie wykaże słuszność tej ostatniej. „Nazywam wolnością władzę łatwiejszego posługiwania się swymi siłami, jaką człowiek zdobywa w miarę uwalniania się od przeszkód, które pierwotnie utrudniały mu spożytkowanie tych sił. Powiadam, że człowiek jest tym bardziej wolny, im bardziej wyzwala się
od przyczyn, które krępowały jego siły; im bardziej oddala od siebie te przyczyny; im bardziej rozszerza i oczyszcza sferę swojego działania... Tak więc mówimy, iż dany człowiek ma wolny umysł, że cieszy się wielką swobodą umysłu, nie tylko wówczas, gdy inteligencji jego nie krępuje żadna przemoc zewnętrzna, lecz także wówczas, gdy nie zaciemnia jej pijaństwo, nie zniekształca choroba i nie utrzymuje w niemocy niedostatek ćwiczenia" 31. Dunoyer ujął wolność jedynie od strony negatywnej, to znaczy tak, jakby była ona tylko synonimem uwalniania się od przeszkód,. Gdyby tak się rzeczy miały, wolność nie byłaby jedną z władz człowieka, byłaby niczym. Wkrótce jednak udaje się Dunoyerowi, mimo iż pozostaje przy swej niepełnej definicji, uchwycić właściwą stronę zagadnienia; wówczas to powiada, że dokonując wynalazku maszyny człowiek oddaje przysługę swej wolności; nie dlatego wprawdzie, że wolność tę determinuje, jak my to wyrażamy; Dunoyer mówi, że maszyna usuwa z jej drogi jakąś przeszkodę. „Tak więc mowa artykułowana jest lepszym narzędziem niż mowa polegająca na dawaniu znaków; człowiek z większą swobodą wyraża swą myśl i odciska ją w umyśle innego człowieka słowami niż gestami. Słowo pisane jest narzędziem potężniejszym niż słowo mówione; bo przecież człowiek ma większą swobodę oddziaływania na umysły bliźnich wówczas, gdy umie nadać słowu kształt widoczny dla oczu, niż wówczas, gdy umie je tylko wypowiadać. Prasa drukarska jest narzędziem dwieście lub trzysta razy potężniejszym od pióra; człowiek posiada Wszakże dwieście lub trzysta razy
większą swobodę nawiązania stosunków z innymi ludźmi, gdy może rozprzestrzeniać swoje myśli drukiem, niż gdyby pisał odręcznie". Nie będę wytykał wszystkich nieścisłości i niezgodnych z logiką punktów tego sposobu przedstawiania wolności. Od czasu Destutt de Tracy'ego, ostatniego przedstawiciela filozofii Condillaca, zmniejszyła się wśród ekonomistów szkoły francuskiej zdolność myślenia filozoficznego; lęk przed ideologią zniekształcił ich język; czytając ich, spostrzega się, że cześć dla faktu wytrzebiła w nich wszelki zmysł teoretyczny. Wolę stwierdzić, że Dunoyer, a wraz z nim ekonomia polityczna, nie pomylił się co do istoty wolności jako siły, energii lub spontanicznej władzy, która sama w sobie jest obojętna w stosunku do wszelkiego działania, a stąd podatna w jednakowej mierze na wszelką determinację, dobrą lub złą, pożyteczną lub szkodliwą. Dunoyer tak dalece przeczuwa prawdę, że sam pisze: „Zamiast uznać wolność za dogmat, przedstawię ją jako wynik; zamiast czynić ją atrybutem człowieka, uczynię z niej atrybut cywilizacji; zamiast szukać takich form rządów, które by umożliwiły jej ustanowienie, wyłożę, jak umiem najlepiej, jakim sposobem rodzi się ona z wszystkich naszych postępów". Następnie z nie mniejszą słusznością dorzuca: „Czytelnik zechce zwrócić uwagę, jak dalece metoda ta różni się od metody filozofów-dogmatyków, którzy mówią tylko o prawach i obowiązkach, o tym, co rządy
obowiązane są robić i czego narody mają prawo się domagać itd. Nie powiadam w formie sentencji, że ludzie mają prawo być wolni; ograniczam się do pytania: jakim sposobem stają się wolni?" Na podstawie tego wykładu można dzieło, którego pragnął dokonać Dunoyer, określić w czterech wierszach jako przegląd przeszkód krępujących wolność i środków (narzędzi, metod, idei, zwyczajów, religii, rządów itd.) sprzyjających jej. Gdyby nie braki, dzieło Dunoyera byłoby prawdziwą filozofią ekonomii politycznej. Podniósłszy zagadnienie wolności, ekonomia polityczna daje nam więc jej definicję zgodną we wszystkich punktach z definicją, którą podaje psychologia i jaka nasuwa się w związku z analogiami językowymi; i tym sposobem badania nad człowiekiem przenoszą się stopniowo z kontemplacji jego ja na obserwację rzeczywistości. Otóż podobnie jak determinacje rozumu ludzkiego otrzymały nazwę idei (idei pierwotnych przyjętych a priori lub zasad, koncepcji, kategorii; i idei wtórnych lub, mówiąc dokładniej, nabytych i empirycznych), tak determinacje wolności nazwano aktami woli, uczuciami, zwyczajami, obyczajami. Następnie, w miarę jak język, z natury Obrazowy, dostarczał elementów pierwotnej psychologii, weszło w zwyczaj, by za miejsce lub władzę będącą siedliskiem idei uznawać inteligencję, akty zaś woli, uczucia itd. przypisywać świadomości. Przez długi czas filozofowie brali wszystkie te abstrakcje za rzeczywistość; żaden z nich nie dostrzegł, iż wszelki podział władz duszy jest z konieczności wy-
tworem fantazji i że psychologia ich jest tylko złudzeniem. Jakkolwiek by się rzeczy miały, jeśli ujmiemy teraz te dwa szeregi determinacji, rozum i wolność, jako połączone i stopione organicznie w żywą, rozumną i wolną osobę, to natychmiast zrozumiemy, że muszą one wspierać się wzajemnie i wpływać na siebie. Jeśli wskutek błędu lub nieuwagi rozumu ślepa z natury wolność popadnie w fałszywe i zgubne przyzwyczajenie, to wkrótce sam rozum odczuje tego skutki; zamiast pojęć prawdziwych, zgodnych z naturalnymi stosunkami rzeczy, wchłonie w siebie jedynie przesądy, które następnie tym trudniej będzie wykorzenić z inteligencji, im bardziej świadomość przywiąże się do nich z biegiem czasu. W tym stanie rzeczy rozum i wolność doznają uszczuplenia; rozwój rozumu ulega zakłóceniom, a rozkwit wolności — skrępowaniu; i człowiek wykoleja się, to znaczy staje się zarazem zły i nieszczęśliwy. Tak więc wskutek sprzecznych postrzeżeń i niepełnego doświadczenia rozum ogłosił ustami ekonomistów, że nie istnieje prawo wartości, a prawem handlu jest popyt i podaż; wówczas wolność dała się porwać ambicji, egoizmowi i grze, handel stał się zwykłym zakładem między stronami, zakładem podlegającym pewnym przepisom, źródła bogactwa zaś zrodziły nędzę; socjalizm, będąc sam niewolnikiem rutyny, zdobył się jedynie na protest przeciw skutkom, zamiast wystąpić przeciw przyczynom; rozum zaś w obliczu całego tego żła przyznać musiał, iż obrał fałszywą drogę. Człowiek osiągnąć może dobrobyt pod tym jedynie
warunkiem, że jego rozum i jego wolność nie tylko będą ze sobą zgodne, ale także nie zatrzymają się nigdy w rozwoju. Ponieważ zaś wolność, podobnie jak rozum, może dokonywać nieograniczonych postępów i ponieważ, skądinąd, Obie te potęgi są ściśle ze sobą powiązane i współzależne, płynie stąd wniosek, że wolność tym jest doskonalsza, im determinacje jej bardziej są zgodne z prawami rozumu, które są zarazem prawami rzeczy; gdyby rozum był nieskończony, to wolność również stałaby się nieskończona. Innymi słowy, pełnia wolności zasadza się na pełni rozumu: summa lex, summa libertas. Te uwagi wstępne były niezbędne do właściwej oceny roli maszyn i ukazania powiązań różnych stopni rozwoju ekonomicznego. W związku z tym przypomnę czytelnikowi, że nie jest bynajmniej naszym zamiarem kreślić historię wedle porządku czasowego, ale według następstwa idej. Fazy lub kategorie ekonomiczne przejawiają się niekiedy jednocześnie, niekiedy zaś na przemian; stąd właśnie pochodzi olbrzymia trudność usystematyzowania idej, czego zawsze doświadczali ekonomiści; stąd też chaotyczność ich dzieł, nawet tych, które pod każdym innym względem godne są polecenia, jak prace A. Smitha, Ricarda i J. B. Saya. Niemniej jednak teorie ekonomiczne odznaczają się logicznym następstwem i przybierają postać ciągu rozumowego; pochlebiamy sobie, że odkryliśmy ten właśnie porządek, dzięki któremu praca niniejsza stanie się zarazem filozofią i historią.
§ II Sprzeczność maszyn. Pochodzenie kapitału i pracy najemnej Zmniejszając trud robotnika, maszyny skracają tym samym czas pracy; tym sposobem z dnia na dzień zwiększa się podaż pracy, a popyt na nią maleje. Wprawdzie stopniowy wzrost konsumpcji spowodowany zniżką cen przywraca równowagę i wywołuje zapotrzebowanie na pracowników, ale ponieważ w przemyśle nieprzerwanie następują udoskonalenia, które cechuje nieustanna dążność do zastępowania pracy ludzkiej działaniem maszyn, wynika stąd, że istnieje stała tendencja do ograniczania pracy, do usuwania z produkcji pracowników. Otóż w dziedzinie ekonomii rzeczy mają się podobnie jak w dziedzinie ducha: poza kościołem nie ma zbawienia, poza pracą nie ma środków utrzymania. Społeczeństwo i przyroda, jednako bezlitosne, postępują zgodnie w wykonywaniu tego nowego wyroku. „Gdy nowa maszyna lub, ogólnie biorąc, jakiekolwiek usprawnienie, powiada J. B. Say, zastępuje pracę ludzką stosowaną dotychczas, wówczas pewna ilość zręcznych rąk, których usługi z powodzeniem zostały zastąpione, staje się bezczynna. Nowa maszyna zastępuje więc pracę części robotników nie uszczuplając jednak liczby wyprodukowanych przedmiotów, wówczas bowiem wystrzegano by się jej zastosowania; maszyna
przemieszcza dochód. Dalsze jednak skutki w pełni przemawiają na korzyść maszyn: skoro bowiem obfitość produktów i umiarkowany koszt własny powodują obniżkę wartości sprzedażnej, to zyskuje na tym konsument, to znaczy wszyscy". Optymizm Saya sprzeniewierza się logice i faktom. Nie chodzi tu tylko o nieznaczną liczbę wypadków, jakie zaszły na przestrzeni trzydziestu wieków wskutek wprowadzenia jednej, dwóch lub trzech maszyn; chodzi o zjawisko prawidłowe, stałe i powszechne. Po przemieszczeniu dochodu, jak mówi Say, przez jedną maszynę przemieszcza go inna, potem jeszcze inna i tak dalej, dopóki pozostaje praca do wykonania i dopóki może dokonywać się wymiana. Oto jak należy przedstawiać i ujmować to zjawisko: przyznać trzeba, że zmienia to zupełnie postać rzeczy. Przemieszczanie dochodu, znoszenie pracy i płacy jest przewlekłą, stałą, niezwalczoną plagą, rodzajem dżumy, która raz zjawia się pod postacią Gutenberga, to znów przybiera rysy Arkwrighta 52; tu nosi imię Jacąuarda 53, gdzie indziej Jamesa Watta lub markiza de Jouffroy 5i. Potwór ten sroży się przez dłuższy lub krótszy czas pod jedną postacią, potem przybiera postać inną; ekonomiści zaś, sądząc, że już odszedł, wykrzykują natychmiast: Nic się nie stało! Spokojni i zadowoleni, gdy całym ciężarem swej dialektyki podkreślą pozytywną stronę zagadnienia, zamykają oczy na jego stronę niszczycielską, z tym wszakże, że gdy znów usłyszą o nędzy, podejmują swoje kazania o nieprzezorności i pijaństwie robotników. ,,W roku 1750 — to spostrzeżenie Dunoyera daje pełne wyobrażenie o wszystkich tego rodzaju elukubra-
cjach — w roku 1750, powtarzam, ludność księstwa Lancaster wynosiła 300 000 dusz. „W 1801 roku dzięki rozwojowi maszyn przędzalniczych ludność ta wzrosła do 672 000 dusz. „W roku 1831 ludność wynosiła 1 336 000 dusz. „Przemysł bawełniany zamiast 40 000 robotników, których zatrudniał dawniej, od czasu wynalezienia maszyn zatrudnia ich 1 500 000". Dunoyer dodaje, że w tym samym czasie, gdy nastąpiło tak znaczne zwiększenie liczby robotników zatrudnionych w tym przemyśle, cena pracy wzrosła półtorakrotnie. Liczba ludności zwiększyła się więc w ślad za ruchem przemysłowym i wzrost jej był faktem normalnym i nienagannym, co mówię? — faktem szczęśliwym, skoro przytacza się go na cześć i chwałę rozwoju technicznego. Lecz nagle Dunoyer zmienia front: wkrótce zabrakło pracy dla tego mnóstwa maszyn przędzalniczych, co wywołało nieuchronną obniżkę płac; maszyny opuściły ludność, którą przyciągnęły; wówczas Dunoyer powiada: przyczyną nędzy jest nadmierna ilość małżeństw. By sprostać olbrzymiemu popytowi, handel angielski ściąga zewsząd robotników i nakłania ich do zawierania małżeństw; dopóki praca znajduje się w obfitości, małżeństwo jest rzeczą niezmiernie pożądaną, co przytacza się z upodobaniem jako argument przemawiający na rzecz maszyn; lecz klientela jest płynna; i z chwilą gdy zaczyna się niedostatek pracy i płacy, podnoszą się głosy przeciw nadmiernej ilości małżeństw i oskarża się robotników o nieprzezorność. Ekonomia polityczna, to zna-
czy despotyzm właścicieli, nigdy nie może być winna: trzeba, by winę ponosił proletariat. Wielokrotnie przytaczano przykład przemysłu drukarskiego, i to zawsze jako napawający optymizmem. Liczba osób, które żyją dziś z fabrykacji książek, jest, być może, tysiąc razy większa od liczby kopistów i iluminatorów przed Gutenbergiem; a więc, wnioskuje się z zadowoleniem, druk nikomu nie przynosi szkody. Można by przytaczać w nieskończoność analogiczne fakty, z których żadnemu niepodobna by zaprzeczyć, ale też żaden z nich nie posunąłby zagadnienia ani o krok. Raz jeszcze powtarzam: nikt nie przeczy, że maszyny przyczyniły się do wzrostu powszechnego dobrobytu; w odniesieniu do tego nieodpartego faktu twierdzę jednak, że ekonomiści mijają się z prawdą, gdy z absolutną pewnością utrzymują, iż uproszczenie procesów produkcji nigdy nie wyicołało zmniejszenia ilości rąk zatrudnionych w jakimkolwiek przemyśle. Powinni by zamiast tego powiedzieć, że maszyny, podobnie jak podział pracy, są w obecnym systemie ekonomii społecznej i źródłem bogactwa, i stałą, nieuchronną przyczyną nędzy. „W roku 1836 w pewnym warsztacie w Manchesterze dziewięcioma maszynami przędzalniczymi o trzystu dwudziestu czterech wrzecionach kierowało czterech prządków. Następnie podwojono długość karet i umieszczono na każdej sześćset osiemdziesiąt wrzecion, a wówczas do kierowania nimi wystarczyło dwóch ludzi". Oto jak się przedstawia w całej swej nagości fakt wypierania człowieka przez maszynę. Na skutek prostej kombinacji usuwa się trzech robotników na czterech; cóż stąd, że za lat pięćdziesiąt, gdy liczba mieszkańców zie-
mi wzrośnie dwukrotnie, a klientela Anglii — czterokrotnie, i gdy skonstruuje się nowe maszyny, angielscy fabrykanci zatrudnią ponownie swoich robotników? Jeśli ekonomiści chcą chełpić się tym, że dzięki maszynom nastąpił wzrost ludności, niechże odrzucą teorię Malthusa i przestaną wygłaszać tyrady przeciw nadmiernej płodności małżeństw. „Nie poprzestano na tym: wkrótce nowe ulepszenie techniczne pozwoliło na poruczenie jednemu tylko robotnikowi zadania, przy którym dawniej zatrudnionych było czterech". — Ponowne zmniejszenie pracy ręcznej o trzy czwarte: w sumie wyparcie w piętnastu szesnastych pracy człowieka. Pewien fabrykant z Boltonu pisze: „Przedłużenie karet naszych maszyn przędzalniczych pozwoliło nam zatrudnić dwudziestu sześciu zaledwie prządków tam, gdzie w roku 1837 zatrudnialiśmy trzydziestu pięciu". — I tu także nastąpiło zdziesiątkowanie robotników: na czterech przypada jedna ofiara. Fakty te pochodzą z „Revue Economiąue" z roku 1842; podobne im mógłby wskazać każdy. Byłem świadkiem wprowadzenia maszyn drukarskich i mogę powiedzieć, że na własne oczy widziałem, jak ucierpieli na tym drukarze. W ciągu piętnastu czy dwudziestu lat, które upłynęły od czasu zastosowania maszyn, część robotników przeniosła się z powrotem do składania czcionek, inni porzucili zawód, wielu umarło z nędzy: tak dokonuje się refusion robotników w następstwie wprowadzonych w przemyśle innowacji. Dwadzieścia lat temu osiemdziesiąt łodzi zaprzężonych w konie obsługiwało żeglugę między Beaucaire a Lyonem;
wszystko to obróciło się wniwecz wobec dwudziestu statków parowych. Z pewnością zyskał na tym handel; lecz co się stało z marynarzami? Czy przenieśli się z łodzi na statki? Nie, podzielili los ludzi ze wszystkich upadłych rzemiosł: zostali, wyrugowani. Zresztą, poniższe dokumenty, które zaczerpnąłem z tego samego źródła, dadzą dokładniejsze jeszcze wyobrażenie o wpływie udoskonaleń przemysłowych na los robotników. „Średnia płaca tygodniowa w Manchesterze wynosi 15 franków 50 centymów (10 szylingów). Na 450 robotników mniej niż czterdziestu zarabia 25 franków". Autor artykułu nie omieszkał zwrócić uwagi na to, że Anglik spożywa pięć razy tyle co Francuz; jest to więc tak, jak gdyby we Francji robotnik musiał utrzymać się za 2 franki 50 centymów tygodniowo. „Edinburgh Review", 1835: „Wynalazek karety 35 dokonany przez Sharpe'a i Roberta z Manchesteru zawdzięczamy koalicji robotników, którzy nie chcieli dopuścić do obniżki płac; wynalazek był surową karą dla nieostrożnych sprzymierzonych". — Ukarany zasługiwał na karę. Wynalazek Sharpe'a i Roberta z Manchesteru musiał zrodzić się z istniejącej sytuacji; odmowa ze strony robotników przyjęcia obniżki płac, czego od nich żądano, stała się tylko okolicznością rozstrzygającą. Sądząc z mściwego tonu, jakiego używa „Edinburgh Review", można by powiedzieć, że maszyny wywołują skutki retroaktywne. Pewien fabrykant angielski mówi: „Niesubordynacja naszych robotników nasunęła nam myśl o obyciu się bez nich. Zmobilizowaliśmy wszelkie możliwe wysiłki
inteligencji, by zastąpić pracę ludzi bardziej od nich posłusznymi narzędziami, i dopięliśmy tego celu. Maszyny uwolniły kapitał spod ucisku pracy. Jeśli gdzieś jeszcze zatrudnimy człowieka, to tylko tymczasowo, dopóki nie zostanie wynaleziony sposób wykonywania jego funkcji bez jego udziału". Cóż to za system, który sprawia, iż kupiec z rozkoszą myśli o tym, żę już wkrótce społeczeństwo będzie się mogło obejść bez ludzi. Maszyny uwolniły kapitał spod ucisku pracyl To zupełnie tak, jak gdyby ministerstwo chciało uwolnić budżet spod nacisku podatników. Szalony! Robotnicy kosztują cię, lecz są twoimi odbiorcami: cóż uczynisz ze swymi produktami, gdy wypędzeni przez ciebie robotnicy nie będą już ich konsumować? Toteż następstwa wprowadzenia maszyn po zmiażdżeniu robotników uderzają wkrótce we właścicieli; jeśli bowiem produkcja wyklucza konsumpcję, to niebawem i ona musi stanąć. „W czwartym kwartale 1841 roku cztery wielkie bankructwa, które miały miejsce w pewnym fabrycznym mieście angielskim, wyrzuciły na bruk 1720 osób". — Przyczyną tych bankructw był nadmiar produkcji, to znaczy skurczenie się rynku zbytu, czyli nędza ludu. Jaka szkoda, że maszyny nie mogą uwolnić kapitału również od nacisku konsumentów! Jakie to nieszczęście, że maszyny nie kupują tkanin, które wyrabiają! Idealnym społeczeństwem byłoby takie, w którym mógłby istnieć handel, przemysł i rolnictwo, choć nie byłoby na ziemi ani jednego człowieka! ,,W jednej z parafii w Yorkshire od dziewięciu miesięcy robotnicy pracują zaledwie przez dwa dni w ty-
godniu". — Maszyny. „W Geston dwie fabryki oszacowane na 60 000 funtów szterlingów sprzedano za 26 000". —• Wytwarzały one więcej, niż mogły sprzedać. — Maszyny. „W roku 1841 ilość dzieci poniżej lat trzynastu zatrudnionych w rękodzielniach zmniejszyła się, gdyż miejsce ich zajęły dzieci powyżej lat trzynastu". — Maszyny. Dorosły robotnik ponownie staje się terminatorem, dzieckiem; skutek ten był do przewidzenia już w tej fazie podziału pracy, w toku której, jak zauważyliśmy, kwalifikacje robotnika obniżały się w miarę doskonalenia się rzemiosła. Na zakończenie dziennikarz rzuca następującą uwagę: „Od roku 1836 przemysł bawełniany uwstecznia się"; — to znaczy że nie znajduje się już na odpowiednim poziomie w stosunku do innych gałęzi przemysłu: oto inny skutek, przewidziany przez teorię proporcjonalności wartości. Wydaje się, że dziś zaprzestano już koalicji i strajków robotników na całym obszarze Anglii; ekonomiści słusznie cieszą się z tego powrotu do porządku, powiedzmy nawet do rozsądku. Czyż jednak z tego, że robotnicy nie będą już powiększać (chciałbym przynajmniej mieć tę nadzieję) nędzy, w jaką wtrącają ich maszyny, nędzą płynącą z dobrowolnego bezrobocia, wynika, iż sytua cja uległa zmianie? A skoro nie zaszły żadne zmiany w sytuacji, to czyż przyszłość nie będzie zawsze tylko smutnym powtórzeniem przeszłości? Ekonomiści z upodobaniem szukają spokoju ducha w obrazach powszechnej szczęśliwości: jest to ich znak rozpoznawczy, i wedle niego oceniają się oni wzajem-
nie. Nie brak wśród nich wszakże i takich, których frasobliwa i chora wyobraźnia zawsze jest gotowa przeciwstawiać opowieściom o wzrastającym dobrobycie dowody nieustępliwej nędzy. Theodore Fix56 tak przedstawiał ogólną sytuację w grudniu 1844 roku. „Wyżywienie narodów nie jest już narażone na groźne zakłócenia wywoływane niedostatkiem produktów i głodem, tak częste aż do początków wieku XIX. Różnorodność upraw i udoskonalenia rolnicze prawie zupełnie unieszkodliwiły tę podwójną plagę. W roku 1791 oceniano całkowitą produkcję zboża we Francji na około 47 milionów hektolitrów, co daje, po odliczeniu ziarna na zasiew, 1 hektolitr 65 centylitrów na jednego mieszkańca. W roku 1840 produkcję tę ocenia się na 70 milionów hektolitrów, 1 hektolitr 82 centylitry na głowę, z tym że grunty uprawne zajmują prawie taki sam obszar jak przed Rewolucją... Ilość wyrobów przemysłowych wzrosła co najmniej w takim stopniu jak ilość produktów żywnościowych; można powiedzieć, że ilość tkanin jest ponad dwa razy, a być może trzy razy taka jak przed pięćdziesięciu laty. Doprowadziło do tego udoskonalenie procesów technicznych... „Od początku naszego stulecia przeciętna długość życia ludzkiego wzrosła o dwa do trzech lat: jest to niewątpliwa oznaka większego dostatku lub, inaczej mówiąc, złagodzenia nędzy.
„Na przestrzeni dwudziestu lat kwota dochodów pośrednich wzrosła z 540 do 720 milionów, przy czym w ustawodawstwie podatkowym nie zaszły żadne zmiany: jest to w o wiele większym stopniu objaw postępu ekonomicznego niż postępu fiskalnego. „Na dzień 1 stycznia 1844 roku kasa depozytowa winna była kasom oszczędności 351 i pół miliona, przy czym z sumy tej na Paryż przypadało 105 milionów. Tymczasem instytucja kas oszczędności rozwija się zaledwie od lat dwunastu; zaznaczyć też trzeba, że suma 351 i pół miliona, należna obecnie kasom oszczędności, nie stanowi całkowitej kwoty zrealizowanych oszczędności, w tej samej bowiem chwili akumulowane kapitały otrzymują również inne przeznaczenie... W roku 1843 na 320 000 robotników i 80 000 służby, zamieszkałych w stolicy, 90 000 robotników złożyło w kasie oszczędności 2 547 000 franków, 34 000 służących — 1 268 000 franków". Wszystkie te fakty są w pełni prawdziwe, a wnioski, jakie się z nich wyciąga na korzyść maszyn, jak najbardziej słuszne: w rzeczy samej, maszyny stały się potężnym bodźcem wzrostu ogólnego dobrobytu. Fakty jednak, które za chwilę przytoczymy, są nie mniej autentyczne, płynące zaś z nich wnioski przeciwko maszynom — nie mniej słuszne, mianowicie takie, że maszyny są nieustanną przyczyną pauperyzmu. Sięgam po dane samego Fixa: Na 320 000 robotników i 80 000 służących zamieszkałych w Paryżu, 230 000 spośród pierwszych i 46 000 spośród drugich, w sumie 276 000, nie odkłada pieniędzy w kasie oszczędności. Nie sposób twierdzić, że jest
to 276 000 rozrzutników i nicponi, którzy dobrowolnie narażają się na nędzę. Ponieważ zaś nawet wśród tych, którzy oszczędzają, znajdują się biedacy i miernoty, którzy korzystają z kasy oszczędności tylko w chwilach, kiedy zaprzestają rozpustnego życia lub wydobywają się z nędzy, wnosić więc trzeba, że blisko trzy czwarte ogółu ludzi żyjących z pracy to bądź osoby nie przewidujące, leniwe i rozwiązłe, skoro nie odkładają pieniędzy w kasie oszczędności, bądź też zbyt biedne, by oszczędzać. Jest tylko taka alternatywa. Jeśli jednak nie miłosierdzie, to przynajmniej rozsądek nie pozwala oskarżać całej bez wyjątku klasy pracującej: trzeba więc złożyć winę na nasz ustrój gospodarczy. Jak się to stało, że Fix nie dostrzegł, iż podawane przezeń cyfry same w sobie zawierają oskarżenie? Żywi się nadzieję, że z biegiem czasu wszyscy lub prawie wszyscy robotnicy odkładać będą pieniądze w kasach oszczędności. Nie czekając na świadectwo przyszłości możemy już teraz sprawdzić, czy nadzieja ta jest uzasadniona. Zgodnie z oświadczeniem Veego, mera V dzielnicy Paryża, „liczba ubogich rodzin objętych spisami instytucji dobroczynności wynosi 30 000, co daje 65 000 osób". Spis przeprowadzony na początku roku 1846 wykazał 88 474 osoby. ― A ile jest ubogich rodzin nie objętych spisem? ― Drugie tyle. Przyjmijmy więc liczbę 180 000 ubogich, liczbę nie ulegającą wątpliwości, choć nieoficjalną. A ile jeszcze ludzi znajduje się w tarapatach materialnych, nawet jeśli zachowują pozory dostatku? ― Dwa razy tyle; w sumie w Paryżu 360 000 osób żyje w niedostatku.
„Mówi się o zbożu, woła inny ekonomista, Louis Leclerc57, czyż jednak całe narody nie obywają się bez chleba? Czyż nawet w naszej ojczyźnie część ludności
nie żyje wyłącznie
kukurydzą, tatarką i kasztanami?..." Leclerc przedstawia fakt, my zaś zajmijmy się jego interpretacją. Jeśli, co nie ulega wątpliwości, wzrost ludności daje się odczuć głównie w wielkich miastach, to znaczy w punktach, gdzie konsumpcja zboża jest największa, to jest rzeczą jasną, że przeciętna spożycia na głowę mogła wzrosnąć, chociaż ogólne warunki życia nie polepszyły się. Ale nie ma nic równie kłamliwego jak przeciętna. „Mówi się — ciągnie dalej ten sam ekonomista — o wzroście konsumpcji pośredniej. Próżnym byłoby trudem podejmować próbę uniewinnienia dokonywanego w Paryżu fałszerstwa; fałszerstwo to jest faktem; ma ono swoich mistrzów, ma zręcznych wykonawców; ma swoją literaturę, traktaty dydaktyczne i klasyczne... Francja posiada wyborne wina, cóż z nimi uczyniono? Co się stało z tym świetnym bogactwem? Gdzie są skarby, które od czasów Probusa 38 stwarzał geniusz narodowy? Zwróćmy uwagę na to, do czego dochodzi wszędzie tam, gdzie wino jest drogie, gdzie nie wchodzi w skład normalnego posiłku: w Paryżu, stolicy królestwa dobrych win, lud zapija się czymś, czego nie umiem nazwać, sfałszowanym, cienkim, przyprawiającym o mdłości, niekiedy nawet wstrętnym płynem; ludzie zaś bogaci piją w domu lub pozwalają bez słowa podawać sobie w renomowanych restauracjach tak zwane wina; są to napoje podejrzane, o fioletowym zabar-
wieniu, tak niesmaczne, tak mdłe, tak podłe, że skosztowawszy ich najbiedniejszy chłop z Burgundii czy Turyngii wstrząsnąłby się z obrzydzenia; jeśli wziąć to pod uwagę, to niepodobna już mieć wątpliwości co do tego, że używanie napojów alkoholowych jest jedną z najbardziej nieodpartych potrzeb naszej natury!..." Przytaczam ten ustęp w całości, gdyż w odniesieniu do poszczególnego przypadku ukazuje on wszystko, co można by powiedzieć o ujemnej stronie maszyn. Podobnie jak z winem rzecz się ma z tkaninami i w ogóle z wszystkimi artykułami żywnościowymi i przemysłowymi przeznaczonymi na konsumpcję dla klas ubogich. Przeprowadza się zawsze to samo rozumowanie: zmniejszyć w jakikolwiek sposób koszty produkcji, aby 1° móc korzystnie współzawodniczyć z konkurentami, którym się lepiej powodzi lub którzy są bogatsi; 2° obsłużyć nieprzeliczoną klientelę złożoną z biedaków, którzy nie są w stanie kupić nic, co posiada wysoką jakość. Wino wyprodukowane zwykłym sposobem jest zbyt drogie dla masowego konsumenta; istnieje obawa, że mogłoby zostać w piwnicach kupców. Producent omija tę trudność: nie mogąc zmechanizować uprawy, znajduje sposób, by przy pomocy pewnych składników udostępnić wszystkim cenny trunek. Niektórzy dzicy w okresach głodu jedzą ziemię; cywilizowany robotnik pije wodę. Malthus to wielki geniusz. Co do wzrostu przeciętnej długości życia ludzkiego, uznaję prawdziwość tego faktu, ale zarazem stwierdzam, że wyjaśnienie tego faktu jest fałszywe. Weźmy ludność składającą się z 10 milionów dusz; jeśliby z jakiejkolwiek bądź przyczyny przeciętna długość życia jednego
miliona ludzi wzrosła o pięć lat, a wśród pozostałych dziewięciu milionów srożyłaby się w dalszym ciągu taka sama jak przedtem śmiertelność, to rozkładając ten przyrost długości życia na całą ludność, otrzymalibyśmy w wyniku wzrost przeciętnej długości życia każdej jednostki o sześć miesięcy. Z przeciętną długością życia, rzekomym wskaźnikiem przeciętnego dobrobytu, rzecz ma się podobnie jak z przeciętnym wykształceniem: poziom wiedzy nieustannie podnosi się, co jednak nie przeszkadza, że we Francji jest dziś tyluż barbarzyńców, co za czasów Franciszka 159. Szarlatani, którzy zamierzali eksploatować kolej żelazną, zrobili wiele szumu wokół znaczenia parowozu dla rozprzestrzenienia idei; ekonomiści zaś, którzy zawsze czatują na cywilizowane głupstwa, nie omieszkali powtórzyć tej bredni ― tak jakby myśl potrzebowała parowozów, by się rozpowszechnić! Ale kto przeszkadza ideom krążyć od Instytutu 60 do przedmieść Saint-Antoine i Saint-Marceau, do wąskich i nędznych uliczek Cite i Marais, docierać wszędzie tam, gdzie mieszka to mrowie ludzkie, któremu bardziej jeszcze nie dostaje myśli niż chleba? Gdzie leży przyczyna tego, że paryżanina od paryżanina, mimo omnibusów i poczty miejskiej, dzieli dziś trzykrotnie większa odległość niż w XIV wieku? Zgubny wpływ maszyn na gospodarstwo społeczne i położenie robotników przejawia się na tysiąc sposobów, które zazębiają się o siebie i wzajemnie się wywołują: w strajkach, redukcji płac, nadprodukcji, zastoju, spadku jakości i fałszowaniu produktów, bankructwach, zdeklasowaniu robotników, zwyrodnieniu, wreszcie w chorobach i śmierci.
Sam Theodore Fix zwrócił uwagę, że w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat przeciętny wzrost człowieka we Francji spadł o kilka milimetrów. Spostrzeżenie to tyleż jest warte co poprzednie: kogo dotyczy ten spadek wzrostu? W przedstawionym Akademii Nauk Moralnych sprawozdaniu o skutkach ustawy z 22 marca 1841 roku01 Leon Faucher62 mówił: „Młodzi robotnicy są bladzi, słabi, niskiego wzrostu i zarówno myślą, jak i poru sza ją się powoli. W wieku czternastu czy piętnastu lat nie wyglądają na bardziej rozwiniętych niż dziewięciolub dziesięcioletnie dzieci w normalnych warunkach. Co do ich rozwoju umysłowego i moralnego, to spotyka się wśród nich takich, którzy w wieku trzynastu lat nie znają pojęcia Boga, którzy nigdy nie słyszeli o swoich obowiązkach i dla których pierwszą szkołą moralności było więzienie". Oto co ku wielkiemu niezadowoleniu Charles Dupina 63 dostrzegł Leon Faucher i czemu, jak oświadczał, ustawa z 22 marca nie jest w stanie zaradzić. Nie burzmy się przeciw tej bezsilności prawodawcy: zło pochodzi z przyczyny tak dla nas nieodzownej jak słońce; na drodze, na którą wstąpiliśmy, wszelkie porywy gniewu, jak i wszelkie środki łagodzące mogłyby jedynie pogorszyć nasze położenie. Tak, podczas, gdy w nauce i w przemyśle dokonują się tak wspaniałe postępy, inteligencja i dobrobyt proletariatu z konieczności muszą się kurczyć, jeżeli nie nastąpi przesunięcie środka ciężkości cywilizacji; podczas gdy przedłuża się i polepsza życie klas bogatych, życie klas ubogich nieuniknienie pogarsza się i skraca. Wynika to z najbardziej nawet
prowomyślnych, chciałem powiedzieć najbardziej optymistycznych dzieł. Według de Moroguesa 64 7 500 000 ludzi we Francji wydać może zaledwie 91 franków rocznie, to znaczy 25 centymów dziennie. Pięć sous! Pięć sous! — jest więc coś proroczego w tym wstrętnym refrenie. W Anglii (nie wliczając w to Szkocji i Irlandii) opodatkowanie ubogich wynosiło: W 1801 roku W 1818 roku — W 1833 roku — 4 078 891 funtów szterlingów na 8 872 980 ludności 7 870 801 na 11 978 875 ludności 8 000 000 na 14 000 000 ludności Postępy nędzy były więc szybsze od wzrostu ludności; jak wobec tego faktu wyglądają hipotezy Malthusa? — A jednak nie ulega wątpliwości, że w tym samym czasie wzrosła przeciętna dobrobytu. Cóż więc znaczą statystyki? Wskaźnik śmiertelności w okręgu pierwszym Paryża wynosi jeden na pięćdziesięciu dwóch mieszkańców, w dwunastym zaś jeden na dwudziestu sześciu. Otóż w tym ostatnim jeden biedak przypada na siedmiu mieszkańców, podczas gdy w pierwszym jeden ubogi przypada już tylko na dwudziestu ośmiu. Ale to nie przeszkadza, że przeciętna długość życia wzrosła nawet w Paryżu, jak słusznie spostrzegł Fix. W Miluzie prawdopodobna przeciętna długości życia wynosi dwadzieścia dziewięć lat dla dzieci klas bogatych i dwa lata dla dzieci robotników; — w roku 1812 przeciętna długość życia w tym samym mieście wyno-
siła dwadzieścia pięć lat, dziewięć miesięcy i dwanaście dni, a w roku 1827 — już tylko dwadzieścia jeden lat i dziewięć miesięcy. A jednak przeciętna długości życia dla całej Francji ciągle wzrasta. Cóż to oznacza? Nie mogąc wytłumaczyć sobie jednoczesnego istnienia tak wielkiego dostatku i takiej nędzy, Blanąui woła: „Wzrost produkcji nie oznacza zwiększenia bogactwa... Wprost przeciwnie, nędza szerzy się coraz bardziej w miarę koncentracji przemysłu. Jakiś podstawowy błąd niechybnie tkwi w tym systemie, który nie daje żadnej rękojmi bezpieczeństwa ani kapitałowi, ani pracy i który wydaje się mnożyć kłopoty wytwórców wraz z tym, jak zmusza ich do pomnażania produktów". Nie tkwi w tym żaden podstawowy błąd. Blanąuiego wprawia w zdumienie po prostu to, czego określenia żądała Akademia, którejjest on członkiem: wychylenie wahadła ekonomicznego wartości, wyznaczające kolejno i w jednostajnym rytmie dobro i zło dopóty, dopóki nie wybije godzina powszechnego zrównania. Jeśli wolno mi użyć innego porównania, ludzkość w swoim pochodzie jest jak kolumna żołnierzy, którzy w rytm miarowego bicia bębna wyruszyli w drogę jednakowym krokiem i w tej samej chwili, a między którymi jednak powoli zatracają się równe odstępy. Całość posuwa się naprzód, ale odległość między czołem a ogonem kolumny nieustannie się zwiększa; nieuniknionym następstwem ruchu są maruderzy i zabłąkani. Trzeba jednak głębiej jeszcze wniknąć w tę sprzeczność. Maszyny obiecywały nam wzrost bogactwa; dotrzymały słowa, ale zarazem obdarzyły nas wzrostem nędzy. — Maszyny obiecywały nam wolność; dowiodę,
że przyniosły niewolę. Powiedziałem już, że określenie wartości, a wraz z nią nieszczęścia społeczne zrodziły się z podziału pracy, bez którego nie mogłaby istnieć ani wymiana, ani bogactwo, ani postęp. Okres, który obecnie przeżywamy, epoka maszyn, wyróżnia się pewną szczególną cechą: jest nią praca najemna. Praca najemna wywodzi się w linii prostej z zastosowania maszyn, to jest — by wyrazić myśl moją w sposób tak ogólny, jak tego wymaga — z fikcji ekonomicznej, dzięki której kapitał staje się czynnikiem produkcji. Praca najemna, późniejsza w czasie od podziału pracy i od wymiany, pozostaje w ścisłym związku z teorią obniżki kosztów, niezależnie od sposobu, w jaki osiąga się tę obniżkę. Genealogia ta zbyt jest interesująca, by nie poświęcić jej kilku słów. Pierwszą, najprostszą, najpotężniejszą maszyną jest warsztat. Praca została podzielona na elementy, pozwalając każdemu oddawać się specjalności, która najbardziej mu odpowiadała; warsztat grupował pracowników w zależności od stosunku każdej części do całości. Jest to najbardziej elementarna postać równowagi wartości, której wszakże, zdaniem ekonomistów, niepodobna osiągnąć. Otóż dzięki warsztatowi wzrasta produkcja, a wraz z nią deficyt. Pewien człowiek zauważył, że dzieląc produkcję na części i dając każdą z nich do wykonania innemu robotnikowi, osiągnie pomnożenie siły, i że ten iloczyn będzie dużo wyższy niż suma pracy tej samej liczby robotników wówczas, gdy praca nie jest podzielona.
Snując dalej tę myśl, człowiek ów mówi sobie, że tworząc stałą grupę robotników wyspecjalizowanych w produkcji, którą ma zamiar podjąć, będzie mógł produkować regularniej, obficiej i taniej. Nie jest zresztą konieczne, by robotnicy zgrupowani byli w tym samym pomieszczeniu: istnienie warsztatu nie polega w zasadzie na ich stykaniu się ze sobą. Wynika ono ze stosunku i proporcji różnych prac i ze wspólnej myśli, która nimi kieruje. Słowem, zebranie robotników w jednym miejscu może przedstawiać pewne korzyści, o których nie należy zapominać, lecz nie stanowi o istnieniu warsztatu. Oto co proponuje ów człowiek tym, których pragnie wciągnąć do współpracy ze sobą: Zapewnię wam stały zbyt waszych produktów, jeśli wyrazicie zgodę na to, bym był waszym nabywcą lub pośrednikiem. Układ ten jest ponad wszelką wątpliwość tak korzystny, że propozycja nie może nie zostać przyjęta. Robotnik uzyskuje ciągłość pracy, stałą cenę i pewność jutra; przedsiębiorcy zaś układ ten ułatwia sprzedaż, ponieważ wytwarzając taniej będzie mógł odpowiednio obniżyć cenę; wreszcie, zyski jego znacznie wzrosną dzięki pokaźnym rozmiarom zbytu. Na koniec cała ludność i przedstawiciele władzy winszować mu będą powiększenia bogactwa społecznego i uchwalą dlań nagrodę. Obniżka kosztów oznacza jednak przede wszystkim zredukowanie usług, wprawdzie nie robotników pracujących w nowo powstałym warsztacie, lecz robotników tego samego zawodu pozostających poza warsztatem, jak również wielu innych, których dodatkowe usługi
będą w przyszłości mniej potrzebne. Każde założenie warsztatu powoduje wyrugowanie pewnej liczby robotników; twierdzenie to, jakkolwiek wydaje się wątpliwe, jest równie prawdziwe w odniesieniu do warsztatu, jak i do maszyny. Ekonomiści zgadzają się z tym; przy tej okazji wygłaszają jednak swoje niezmienne przemówienie: Po upływie pewnego czasu popyt na dany produkt zwiększy się pod wpływem obniżki ceny, a wówczas wzrośnie z kolei zapotrzebowanie na pracę. Bez wątpienia, z czasem równowaga zostanie przywrócona; lecz, raz jeszcze powtarzam, zanim zostanie przywrócona w jednym punkcie, w innym już się będzie chwiała, duch wynalazczy bowiem, podobnie jak praca, nie zna spoczynku. Jakaż teoria zdolna byłaby usprawiedliwić te nieustanne hekatomby? „Jeśli zredukuje się — pisał Sismondi 65 — liczbę wyrobników do jednej czwartej lub jednej piątej ich obecnej ilości, potrzebna będzie wówczas już tylko czwarta czy piąta część obecnej liczby księży, lekarzy itd. Jeśli usunie się ich zupełnie, można będzie z powodzeniem obejść się bez rodzaju ludzkiego". I stałoby się tak niechybnie, gdyby nie to, że aby dostosować pracę każdej maszyny do potrzeb konsumpcji, to jest by przywrócić nieustannie naruszaną proporcję wartości, trzeba nieprzerwanie tworzyć nowe maszyny, otwierać nowe rynki zbytu, a co za tym idzie, mnożyć usługi i wprowadzać dalsze przesunięcia siły roboczej. Tym sposobem przemysł i bogactwo, z jednej strony, a ludzie i nędza z drugiej, idą, można powiedzieć, szeregiem; jedno zawsze pociąga za sobą drugie. Pokazałem wyżej, że u zarania przemysłu przedsię-
biorca układa się jak równy z równym ze swymi towarzyszami, którzy następnie stają się jego robotnikami. I zaiste, jest rzeczą zrozumiałą, że ta pierwotna równość musiała szybko zniknąć wskutek korzystnego położenia pracodawcy i zależności robotników najemnych. Na próżno ustawodawstwo zapewnia każdemu prawo do zakładania przedsiębiorstw, jak również prawo do samodzielnej pracy i bezpośredniej sprzedaży swych wyrobów. Zgodnie z naszą hipotezą to ostatnie nie znajduje zastosowania w praktyce, celem warsztatu bowiem jest zniweczenie pracy odosobnionej. Co zaś do prawa prowadzenia, jak mówią, pługu i kierowania zaprzęgiem, to z rolnictwem rzecz ma się podobnie jak z przemysłem; nic to, że umie się pracować: trzeba jeszcze przybyć w porę; warsztat, tak jak ziemia, należy do pierwszego okupanta. Wobec przedsiębiorstwa, które zdołało się już rozrosnąć, rozszerzyć swoje podstawy, zapełnić się kapitałami, zapewnić sobie klientelę, wobec tak potężnej siły, cóż znaczy robotnik, który posiada tylko swoje ręce? Tak więc cechy i godność mistrza powstały w średniowieczu bynajmniej nie na skutek samowolnego aktu władzy zwierzchniej czy też przypadkowej i brutalnej uzurpacji: wyłoniły się one siłą rzeczy na długo przedtem, nim królewskie edykty prawnie je uświęciły; i pomimo reformy z roku 1789 tworzą się ponownie na naszych oczach ze stokroć groźniejszym rozmachem. Pozostawcie pracę jej własnym tendencjom rozwojowym, a trzy czwarte rodzaju ludzkiego popadnie niechybnie w niewolnictwo. Ale to nie wszystko. Poniżywszy pracownika przez postawienie nad nim mistrza, maszyna czy warsztat
dopełnia jego upodlenia, sprowadzając go ze stanowiska rzemieślnika do stanowiska wyrobnika. Niegdyś ludność znad Saony i Rodanu składała się w przeważającej części z marynarzy wprawionych w prowadzeniu łodzi, bądź to końmi, bądź wiosłem. Obecnie, gdy niemal wszędzie zastosowano holowniki parowe, marynarze w większości nie mogą utrzymać się ze swej pracy i albo spędzają trzy czwarte życia bez pracy, albo zostają palaczami. Jeśli nie nędza, to degradacja: oto ostateczność, przed którą maszyny stawiają robotnika. Z maszyną jest bowiem tak jak z armatą: poza kapitanem ci, którzy się nią zajmują, są obsługą, niewolnikami. Od chwili powstania wielkich rękodzielni całe mnóstwo drobnych rzemiosł domowych znikło: czy myślicie, że robotnice płatne po 50 i 75 centymów mają tyleż inteligencji, co ich babki? „Przeprowadzenie linii kolejowej z Paryża do Saint-Germain — powiada Dunoyer — spowodowało między Le Pecq a mnóstwem sąsiednich miejscowości tak natężony ruch omnibusów i pojazdów konnych, że wbrew wszelkim przewidywaniom znacznie wzrosło zapotrzebowanie na konie". Wbrew wszelkim przewidywaniom! Tylko ekonomista może nie przewidzieć takich rzeczy. Im więcej wprowadzacie maszyn, tym bardziej mnożycie ciężkie i odpychające prace: maksyma ta jest tak prawdziwa jak żadna z tych, które pamiętają nawet potop. Niech kto chce oskarża mnie o niechęć do najpiękniejszego wynalazku naszego wieku; nic nie powstrzyma mnie od stwierdzenia, że głównym skutkiem kolei żelaznej, poza
uzależnieniem drobnego przemysłu, będzie powstanie dużego odłamu ludności złożonego ze zdegradowanych robotników, dróżników, zamiataczy, ładowaczy, wyładowywaczy, woźniców, stróżów, odźwiernych, wagowych, smarowników, czyścicieli, palaczy, strażaków itd. itd. Cztery tysiące kilometrów dróg żelaznych dadzą Francji dodatkowo pięćdziesiąt tysięcy niewolników; z pewnością nie dla tych ludzi Chevalier żąda szkół zawodowych. Można wprawdzie powiedzieć, że masa przewozów wzrosła stosunkowo znacznie bardziej niż liczba robotników najemnych, że różnica ta przemawia na korzyść kolei żelaznej, a zatem iż w sumie dokonał się postęp. Można nawet uogólnić to spostrzeżenie i zastosować to samo rozumowanie do wszystkich gałęzi przemysłu. Jednakże ta właśnie powszechność zjawiska uwydatnia uzależnienie robotników. Pierwszorzędna rola przypada w przemyśle maszynom, drugoplanowa — człowiekowi; cały geniusz pracy obraca się na upodlenie proletariatu. Jak świetny stanie się nasz naród, gdy na czterdzieści milionów mieszkańców liczyć będzie trzydzieści pięć milionów wyrobników, gryzipiórków i służących! Wraz z maszyną i warsztatem do ekonomii politycznej wkracza prawo boskie, to znaczy zasada autorytetu. Kapitał, Mistrzostwo cechowe, Przywilej, Monopol, Spółka komandytowa, Kredyt, Własność itd., oto w języku ekonomicznym odpowiedniki tego, co gdzie indziej nazwano Władzą, Autorytetem, Suwerennością, Prawera pisanym, Objawieniem, Religią, wreszcie Bogiem, który jest przyczyną i podstawą wszystkich naszych
nieszczęść i wszystkich naszych zbrodni, a który tym bardziej się nam wymyka, im usilniej próbujemy go określić. Czy jest zatem rzeczą niemożliwą, by przy obecnym stanie społeczeństwa warsztat, ze swoją hierarchiczną organizacją, i maszyny, zamiast służyć wyłącznie interesom klasy najmniej licznej, najmniej pracowitej i najbogatszej, użyte zostały dla dobra ogółu? Tym właśnie obecnie się zajmiemy. § III O środkach zapobiegawczych przeciw niszczycielskiemu wpływowi maszyn Ograniczenie pracy ręcznej jest równoznaczne z obniżką cen, a tym samym ze wzrostem wymiany: skoro bowiem konsument mniej płaci, więcej będzie kupował. Ograniczenie pracy ręcznej jest jednak także równoznaczne ze zwężeniem rynku: bo jeśli wytwórca mniej zarabia, to będzie też mniej kupował. I rzeczywiście tak się dzieje. Koncentracja sił wytwórczych w warsztacie i wtargnięcie do produkcji kapitału pod nazwą maszyn wywołują zarazem nadprodukcję i niedostatek; i obie te plagi, groźniejsze od pożogi i dżumy, szerzą się w naszych czasach na oczach wszystkich, przybierając zastraszające rozmiary i niszczycielskie natężenie. Niepodobieństwem jest jednak cofnąć się: trzeba produkować, produkować ciągle, produkować tanio; w przeciwnym wypadku istnienie społeczeństwa byłoby wystawione na niebezpieczeństwo. By uniknąć poniżę
nia, którym groziła mu zasada podziału pracy, robotnik stworzył wspaniałe maszyny; teraz jego własne dzieło pozbawia go pracy albo ujarzmia. Jakie przeciw tej alternatywie wysuwa się środki? De Sismondi wraz ze wszystkimi wyznawcami poglądów patriarchalnych chciałby, aby podział pracy, maszyny i manufaktury zostały poniechane i by każda rodzina wróciła do systemu pierwotnej wspólności posiadania, to znaczy do zasady: każdy u siebie, każdy dla siebie, w najbardziej dosłownym jej znaczeniu. Byłoby to krokiem wstecz, a więc czymś niemożliwym. Blanąui rusza znów do ataku ze swoim projektem udziału robotnika w zyskach i przekształcenia wszystkich przedsiębiorstw przemysłowych w spółki komandytowe 66. Wykazałem już, że projekt ten naraża na szwank pomyślność ogółu, nie przynosząc jednocześnie żadnej znaczniejszej poprawy w losie robotników; wydaje się, że sam Blanąui przyłączył się do tej opinii. W istocie, jak pogodzić udział robotników w zyskach z prawami wynalazców, przedsiębiorców i kapitalistów, skoro pierwsi muszą uzyskać pokrycie pokaźnych wkładów pieniężnych i wynagrodzić sobie swoje długie i mozolne wysiłki; drudzy narażają nieustannie nabyty majątek i sami ponoszą ryzyko, z jakim często wiąże się prowadzenie przedsiębiorstwa; ostatnim wreszcie, każda obniżka stopy procentowej groziłaby niejako utratą oszczędności? Jednym słowem, jak pogodzić pożądaną równość między pracownikami a pracodawcami z preponderancją, której niepodobna odmówić kierownikom zakładów, wspólnikom i wynalazcom, a z której tak niezbicie wynika, że przysługuje im prawo do wyłącznego
przywłaszczania zysków? Ustanowić prawnie dopuszczenie wszystkich robotników do podziału zysków znaczyloby to skazać społeczeństwo na rozkład; wszyscy ekonomiści tak dobrze to pojęli, że przekształcili ostatecznie swój pierwotny projekt w ostrzeżenie skierowane do pracodawców. Otóż dopóki jedynym udziałem robotnika najemnego w zysku będzie to tylko, co zostawi mu pracodawca, dopóty pozostawać on będzie w wiecznym ubóstwie; nie leży w mocy ludzkiej sprawić, by stało się inaczej. Zresztą chwalebna skądinąd idea spółki robotników i przedsiębiorców prowadzi do następującej komunistycznej konkluzji, której przesłanki są z całą oczywistością fałszywe: ostatecznym przeznaczeniem maszyn jest uczynić człowieka bogatym i szczęśliwym, a pracę wyeliminować. Skoro więc czynniki naturalne wszystko za nas zrobią, maszyny powinny należeć do państwa, celem zaś postępu jest wspólnota. Analizę teorii komunistycznej przeprowadzę w odpowiednim miejscu, uważam jednak za swój obowiązek uprzedzić już teraz zwolenników tej utopii, że nadzieja, którą żywią w stosunku do maszyn, jest jedynie złudzeniem ekonomistów, czymś w rodzaju perpetuum, mobile, którego ciągle się szuka i nie znajduje, oczekuje się go bowiem od tego, co go dać nie może. Maszyny nie działają same; by utrzymać je w ruchu, trzeba zorganizować olbrzymią obsługę, tak iż w końcu człowiek stwarza sobie tym więcej zajęcia, im większą ilością narzędzi się otacza; i głównym problemem związanym z maszynami jest nie tyle podział ich wytworów,
ile zasilanie samych maszyn, to jest nieustanne odnawianie wprawiającej je w ruch siły. Siłą tą zaś jest niei powietrze, nie woda, para czy elektryczność, ale praca,, to znaczy rynek zbytu. Kolej żelazna znosi wzdłuż swojej linii transport kołowy, dyliżansy, rymarzy, siodlarzy, kowali, oberżystów; mówię tu o faktach występujących po przeprowadzeniu kolei. Załóżmy, że państwo, w myśl zasady odszkodowania czy zachowania, czyni przemysłowców zdeklasowanych przez kolej właścicielami lub eksploatatorami drogi żelaznej. Przypuśćmy też, że ceny przewozu zmniejszyły się o 25% (w przeciwnym wypadku, na cóż by się przydała kolej?); w rezultacie dochód wszystkich tych przemysłowców razem wziętych zmniejszy się w takim samym stosunku, co sprowadza się do tego, że czwarta część ludzi, którzy żyli poprzednio z przewozów, zostanie mimo hojności państwa dosłownie bez środków do życia. Aby stawić czoło deficytowi, pozostaje im tylko nadzieja na to, że masa przewozów na danej linii wzrośnie o 25%, albo też że będą mogli znaleźć zatrudnienie w innych gałęziach przemysłu, co z góry wydaje się niepodobieństwem; zgodnie bowiem z przewidywaniem i ze stanem faktycznym wszystkie stanowiska są zajęte, wszędzie zachowane są proporcje, podaż zaś całkowicie zaspokaja popyt. Jeśli jednak chce się, by wzrosła masa przewozów, trzeba spowodować ożywienie pracy w innych gałęziach przemysłu. Otóż zakładając nawet, że przy tej nadprodukcji zatrudnieni zostaną pracownicy zdeklasowani, że przydzielenie ich do różnych rodzajów pracy jest tak łatwe, jak przedstawia to teoria, nie osiągnie
się jeszcze zamierzonego wyniku. Personel obsługi przewozów ma się bowiem do personelu obsługi produkcji jak 100 do 1000; toteż by przy tańszych o czwartą część, inaczej mówiąc, o czwartą część większych przewozach osiągnąć taki sam jak poprzednio dochód, trzeba wzmóc produkcję również o jedną czwartą, to znaczy powiększyć personel obsługi rolnictwa i przemysłu nie o 25 — cyfra ta oznacza proporcję przewozów — lecz o 250. A'by jednak osiągnąć ten wynik, trzeba będzie tworzyć maszyny i tworzyć, co gorsza, ludzi; a to sprowadza zagadnienie nieustannie do tego samego punktu. I tak sprzeczność rodzi sprzeczność; już nie tylko za sprawą maszyn braknie pracy człowiekowi, ale również wskutek ich niedostatecznej liczebności i niewystarczającego spożycia brak ludzi maszynom; i tym sposobem, dopóki nie ustali się równowaga, zarazem braknie pracy i rąk, a także produktów i rynków zbytu. Przy tym to, co powiedzieliśmy o kolei żelaznej, odnosi się w równej mierze do wszystkich gałęzi przemysłu; mimo że człowiek i maszyna nieustannie są za sobą w pogoni, to jednak człowiek nie może znaleźć spokoju, maszyna zaś ciągle jest nienasycona. Jakiekolwiek więc postępy uczyniłaby technika, choćby wynaleziono maszyny stokroć nawet wspanialsze niż przędzarka „Jenny", warsztat pończoszniczy czy prasa cylindryczna, choćby odkryto siły stokroć potężniejsze niż para wodna — nawet wówczas nie zdołano by uwolnić ludzkości, zapewnić jej wytchnienia i sprawić, by produkcja wszelkich dóbr stała się darmowa; przeciwnie, pociągnęłoby to za sobą jedynie pomnożenie pracy, wzrost ludności, uczyniłoby pod-
daństwo jeszcze cięższym, a utrzymanie droższym i pogłębiłoby przepaść dzielącą klasę, która rozkazuje i używa, od klasy, która słucha i cierpi. Przypuśćmy teraz, że wszystkie te trudności zostały przezwyciężone; przypuśćmy, że ilość robotników, których pozbawiła pracy kolej, jest wystarczająca dla pokrycia zwiększonego zapotrzebowania na siłę roboczą w związku z koniecznością „żywienia" parowozu, że pracownikom tym wynagrodzono w pełni poniesione straty i nikt nie został poszkodowany; wprost przeciwnie, dobrobyt każdego z nich wzrósł o część zysku osiągniętego z przewozów koleją. Cóż więc, spytacie, stoi na przeszkodzie temu, by rzeczy potoczyły się Właśnie tak prawidłowo i z taką dokładnością? I cóż może być łatwiejszego dla rozumnego rządu niż przeprowadzenie takich właśnie przesunięć w przemyśle? Posunąłem moją hipotezę tak daleko, jak to tylko było możliwe, by ukazać z jednej strony cel, do którego dąży ludzkość, z drugiej zaś trudności, jakie musi przezwyciężyć, by go dopiąć. Z pewnością porządek opatrznościowy polega na tym, by postęp w odniesieniu do maszyn dokonywał się tak, jak to powiedziałem; jeśli jednak społeczeństwo napotyka na swej drodze przeszkody i błądzi między Scyllą a Charybdą, to dzieje się tak właśnie dlatego, że brak mu zupełnie organizacji. Doszliśmy zaledwie do drugiej fazy rozwoju, a już spotkaliśmy na naszej drodze dwie przepaście, jak się wydaje, nie do przebycia: podział pracy i maszyny. Co zrobić, by inteligentny robotnik, wykonując stale pewną pracę cząstkową, nie popadł w otępienie, a jeśli inteligencja jego już się stępiła, jak sprawić, by
powrócił do życia umysłowego? Co zrobić, po drugie, by między robotnikami, wśród których praca, płaca, inteligencja i wolność, to znaczy egoizm, wprowadza głęboki rozłam, narodziła się solidarność interesów, bez której każdy krok postępu przemysłowego oznacza katastrofę? Wreszcie, jak pogodzić to, co w wyniku dokonanego postępu stało się nie do pogodzenia? Odwoływanie się do wspólnoty i do braterstwa byłoby uprzedzaniem faktów: nie ma nic wspólnego i nie może być braterstwa między łudźmy takimi, jakimi uczynił ich podział pracy i obsługa maszyn. Nie tu, przynajmniej obecnie, należy szukać rozwiązania. A więc, powiecie, skoro zło leży bardziej w umysłach niż w systemie, wróćmy do nauczania, pracujmy nad wykształceniem ludu. Ale do tego, żeby oświata była pożyteczna, a nawet żeby w ogóle była możliwa, trzeba przede wszystkim, by uczeń był wolny, podobnie jak rola, którą przed zasiewem orze się pługiem i oczyszcza z cierni i perzu. Poza tym, najlepszym systemem nauczania, nawet w odniesieniu do filozofii i moralności, byłby system kształcenia zawodowego; ale jak znowu pogodzić ten system z rozczłonkowaniem pracy i obsługą maszyn? W jaki sposób człowiek, który wskutek swej pracy stał się niewolnikiem, to znaczy sprzętem, przedmiotem, ma stać się ponownie dzięki tej samej pracy lub wykonując to samo zajęcie — osobą? Jak można nie dostrzegać, że pojęcia te są sprzeczne i że gdyby nawet proletariusz mógł osiągnąć pewien stopień inteligencji, co jest niepodobieństwem, to posłużyłby się nią przede wszystkim dla dokonania przewrotu w społe-
czeństwie i przeprowadzenia zmiany wszystkich stosunków społecznych i przemysłowych? To, co mówię, nie jest przesadą. Klasa robotnicza w Paryżu i wielkich miastach jest dziś o wiele silniejsza ideologicznie niż przed dwudziestu pięciu laty; niech mi ktoś udowodni, że nie jest ona zdecydowanie i czynnie rewolucyjna. A będzie stawać się coraz bardziej rewolucyjna w miarę przyswajania sdbie idei sprawiedliwości i porządku, zwłaszcza w miarę lepszego pojmowania mechanizmu własności. Pozwolę sobie raz jeszcze wrócić do etymologii; wydaje mi się, iż język jasno wyraził moralne położenie robotnika, pozbawionego — że tak powiem — osobowości przez przemysł. W łacinie idea niewolnictwa mieściła w sobie pojęcie podporządkowania człowieka rzeczom; a kiedy później prawo feudalne uznało poddanego za przywiązanego do ziemi, oddało przez to określenie dosłowne znaczenie wyrazu servus *. Spontaniczny rozum — wyrocznia samego przeznaczenia, skazała więc robotnika na poddaństwo, zanim jeszcze nauka stwierdziła jego niegodność. Na cóż się zatem zdadzą wysiłki filantropii w stosunku do istot, które odepchnęła Opatrzność? Praca jest kształceniem naszej wolności. Starożytni mieli głębokie wyczucie tej prawdy, skoro wprowadzili rozróżnienie między sztukami wyzwolonymi a sztukami służebnymi. Albowiem jaka profesja — takie pojęcia; jakie pojęcia — takie obyczaje. W stanie niewolniczym wszystko nabiera cech upodlenia: zwyczaje, upodobania, skłonności, uczucia, przyjemności; niewolnictwo niesie ze sobą ogólne zniszczenie. Zajmować
się kształceniem klas biednych! Ależ to wzbudziłoby w tych zwyrodniałych duszach najokrutniejszą sprzeczność: narzucać im pojęcia, które praca uczyniła dla nich czymś nie do zniesienia, uczucia nie do pogodzenia z ich niskim stanem, przyjemności, których nie byliby w stanie odczuć. Gdyby podobny projekt mógł być wprowadzony w życie, zamiast zrobić z robotnika człowieka — uczyniłby zeń demona. Przyjrzyjcież się fizjonomiom osobników zaludniających więzienia i galery, a zobaczycie, że większość z nich to ludzie, którzy okazali się zbyt słabi wobec objawionego im piękna, elegancji, dobrobytu, honoru i wiedzy, tzn. tego wszystkiego, co składa się na godność człowieka; objawienie to zdemoralizowało ich, zabiło. „Należałoby przynajmniej ustalić płace — powiadają mniej odważni •— ustanowić we wszystkich gałęziach przemysłu taryfy płac, które przyjęliby zarówno pracodawcy, jak i pracownicy". Tę zbawczą hipotezę wysuwa Fix, po czym zwycięsko odpowiada: „Taryfy takie wprowadzono w Anglii i gdzie indziej; wiadomo, ile są one warte: wszędzie natychmiast po przyjęciu zostały pogwałcone i przez pracodawców, i przez robotników". Przyczyny pogwałcenia taryf płac łatwo jest uchwycić: są nimi maszyny, są nimi metody postępowania przemysłowców i ich nieustanne kombinacje. W danej chwili przyjęta została pewna taryfa płac: lecz oto zjawia się nagle nowy wynalazek, który umożliwia swemu autorowi obniżenie ceny towaru. Co uczynią inni przedsiębiorcy? Przestaną wytwarzać i zwolnią
robotników albo też zaproponują im obniżkę płac. Jest to dla nich jedyne wyjście, dopóki oni z kolei nie znajdą sposobu, dzięki któremu bez obniżki płac będą mogli produkować taniej niż ich konkurenci, co jednak pociągnie za sobą redukcję robotników. Leon Faucher zdaje się skłaniać ku systemowi odszkodowań. Mówi on: „Pojmujemy, że państwo, dając wyraz ogólnemu życzeniu, może z pewnych względów zarządzić zaprzestanie produkcji w jakiejś gałęzi przemysłu". — Mniemamy, iż państwo zawsze może wydać takie zarządzenie, ale pod warunkiem, że zapewni każdemu swobodę wytwarzania, że bronić będzie tej swobody i ochraniać ją przed wszelkimi zakusami. — „Jest to jednak ostateczność, doświadczenie z reguły niebezpieczne, któremu powinny towarzyszyć wszelkie środki, jakie tylko można przedsięwziąć, mające oszczędzać ludzi. Państwo nie ma prawa odbierać pewnej klasie obywateli pracy, z której żyją, dopóki nie zapewni im innych środków utrzymania lub też nie zdobędzie pewności, że znajdą oni w innej gałęzi przemysłu zastosowanie dla swej inteligencji i swych rąk. W krajach cywilizowanych jest zasadą, że rząd, nawet mając na celu użyteczność publiczną, nie może zawładnąć własnością prywatną, jeśli uprzednio nie powetuje Właścicielowi straty za pomocą sprawiedliwego odszkodowania. Otóż praca wydaje się nam własnością równie prawowitą, równie świętą jak pole lub dom, i nie rozumiemy, jak można odbierać ją bez żadnego odszkodowania... „O ile uważamy za nierealne te doktryny, które przedstawiają rząd jako powszechnego dostawcę pracy
w społeczeństwie, o tyle wydaje nam się rzeczą słuszną i konieczną, by wszelkie przesunięcia w pracy, dokonywane w imię użyteczności publicznej, przeprowadzane były jedynie przy zapewnieniu kompensaty lub przejścia do innej pracy i żeby ani jednostek, ani klas nie składano w ofierze racji stanu. W dobrze zorganizowanych państwach Władza znajduje zawsze czas i pieniądze na (to, by Ulżyć cierpieniom części społeczeństwa. Właśnie dlatego, że przemysł nie pochodzi od rządu, że rodzi się i rozwija pod wpływem swobodnej i indywidualnej inicjatywy obywateli, rząd, jeśli zakłóca jego bieg, winien mu dać jakieś zadośćuczynienie lub odszkodowanie". Oto złote słowa! Leon Faucher domaga się, cokolwiek by sam o tym sądził, organizacji pracy. Sprawić, by wszelkie przesunięcia w pracy przeprowadzane były jedynie przy zapewnieniu kompensaty lub przejścia do innej pracy i żeby ani jednostek, ani klas nie składano nigdy w ofierze racji stanu, czyli postępu przemysłowego i wolności przedsiębiorstw — najwyższemu prawu państwa; a to znaczy bez wątpienia tyle, co stworzyć instytucję dostawcy pracy i stróża pracy w społeczeństwie w sposób, który określiłaby przyszłość. Ponieważ zaś, jak już kilkakrotnie powtarzaliśmy, postęp przemysłowy, a co za tym idzie — deklasacja i reklasacja odbywają się w społeczeństwie nieprzerwanie, chodzi więc nie o znalezienie szczególnej drogi dla wprowadzenia każdej innowacji, lecz o określenie zasady, organicznego prawa przemian,
które by stosowało się do wszystkich przypadków i wywoływało samo przez się zamierzony skutek. Czy Leon Faucher jest w stanie sformułować to prawo i pogodzić ze sobą opisane przez nas różnorodne sprzeczności? Nie, ponieważ pozostaje z upodobaniem przy idei odszkodowania. Władza — powiada on — w dobrze zorganizowanych państwach znajduje zawsze czas i pieniądze na to, by ulżyć cierpieniom części społeczeństwa. Przykro mi to mówić ze względu na szlachetność intencji Fauchera, ale wydaje mi się to całkowicie niewykonalne. Władza ma tyle tylko czasu i pieniędzy, ile ich zabiera podatnikom. Posłużenie się podatkiem dla zapewnienia odszkodowania zdeklasowanym przemysłowcom byłoby wyrokiem śmierci na nowe wynalazki, byłoby komunizmem opartym na bagnetach, nie rozwiązałoby jednak trudności. Nie trzeba chyba -mówić nic więcej o odszkodowaniu dawanym przez państwo. Zastosowanie odszkodowania zgodnie z projektem Fauchera doprowadziłoby albo do despotyzmu przemysłowego, czegoś na kształt rządów Muhammada-Ali 67, albo też wyrodziłoby się w opodatkowanie biedaków, to znaczy w czczą obłudę. Dla dobra ludzkości lepiej będzie nie przyznawać odszkodowań i pozwolić pracy, aby się sama przez się ukonstytuowała. Są tacy, którzy mówią: Niech rząd przeniesie usuniętych z pracy robotników do miejsc, gdzie nie istnieje przemysł prywatny, dokąd nie sięgają przedsiębiorstwa indywidualne. Musimy zalesić góry, uprawić pięć lub sześć milionów hektarów nieużytków, przekopać kanały, wreszcie przedsięwziąć tysiące pilnych robót
użytecznych dla ogółu. „Czytelnicy zechcą nam darować — odpowiada Fix — lecz i tu musimy uciec się do użycia kapitału. Obszary te, z wyjątkiem pewnych gruntów gminnych, leżą odłogiem, ponieważ wykorzystanie ich nie dałoby żadnego czystego zysku, a najprawdopodobniej nie przyniosłoby nawet zwrotu kosztów uprawy. Tereny te Znajdują się w posiadaniu właścicieli, którzy rozporządzają lub nie rozporządzają kapitałem koniecznym do ich uprawy. W pierwszym przypadku właściciel, gdyby uprawiał te ziemie, musiałby z wszelkim prawdopodobieństwem zadowolić się znikomym zyskiem i, być może, wyrzec się nawet tego, co zwie się rentą gruntową; uznał jednak, że podejmując uprawę, straciłby nawet swój kapitał zakładowy, dalsze zaś jego obliczenia wykazały, że sprzedaż produktów nie pokryłaby kosztów uprawy... Po dokładnym rozważeniu wszystkiego pozostawia więc tę ziemię odłogiem, ponieważ włożony w nią kapitał nie tylko nie przyniósłby żadnych zysków, ale przepadłby. Gdyby rzeczy miały się inaczej, wszystkie te ziemie zaczęto by natychmiast uprawiać; oszczędności, które dziś przeznacza się na co innego, niezawodnie włożono by w pewnej mierze w uprawę roli; kapitały bowiem nie mają upodobań, dają natomiast procenty i szukają zawsze zastosowania zarazem najbardziej pewnego i najbardziej zyskownego". Rozumowanie to, bardzo dobrze umotywowane, sprowadza się do tego, że nie nadszedł jeszcze dla Francji czas na uprawę nieużytków, podobnie jak dla Kafrów i Hotentotów nie nadszedł jeszcze czas na kolej żelaz-
ną. Społeczeństwo bowiem, jak już powiedzieliśmy w rozdziale drugim, przystępuje najpierw do eksploatacji tego, czego użytkowanie jest najłatwiejsze, najpewniejsze, najbardziej konieczne i najmniej kosztowne; dopiero później stopniowo czyni użytek z przedmiotów stosunkowo mniej dających. Rodzaj ludzki nie zajmował się nigdy niczym innym; od czasu, gdy męczy się na powierzchni ziemi, zawsze nurtuje go ta sama troska: zapewnić sobie środki utrzymania, szukając jednocześnie nowych dróg. Aby uprawa ugorów, o której mowa, nie stała się rujnującą spekulacją i przyczyną nędzy, aby, innymi słowy, stała się możliwa, trzeba pomnożyć jeszcze nasze kapitały i nasze maszyny, odkryć nowe sposoby wytwarzania, lepiej podzielić pracę. Jednak zwracanie się do rządu o podjęcie takiej inicjatywy byłoby postępowaniem na wzór wieśniaków, którzy widząc nadciągającą burzę zaczynają modlić się do Boga i wzywać świętych. Dziś należy powtarzać na każdym kroku, że rządy są przedstawicielami 'bóstwa, powiedziałbym nawet — wykonawcami zemsty niebios, i nie mogą nic dla nas uczynić. Czy, na przykład, rząd angielski potrafi dać pracę tym nieszczęśliwym, którzy szukają schronienia w workhouses? A gdyby nawet potrafił, czy miałby odwagę to zrobić? Pomagaj sam sobie, a Bóg ci pomoże! Ten akt nieufności ludu wobec bóstwa mówi nam również, czego możemy oczekiwać od władzy: niczego! Doszedłszy do drugiej stacji naszej drogi krzyżowej, zamiast oddać się jałowej kontemplacji, zwróćmy baczniejszą uwagę na naukę, jakiej udziela nam przezna-
czenie. Rękojmią naszej wolności są postępy naszych mąk.
Rozdział czternasty STRESZCZENIE I WNIOSKI Aby wyrazić doniosłość odkryć Newtona, powiedziano o nim, że odsłonił otchłań ludzkiej niewiedzy. Nie ma tu bynajmniej Newtona i nikt nie może rościć sobie pretensji do takiego miejsca w nauce ekonomii, jakie w nauce o wszechświecie potomność przyznaje temu wielkiemu człowiekowi. Śmiem jednak twierdzić, że jest tu więcej zagadek, niż ich rozwiązał Newton. Otchłań niebios nie dorównuje głębi naszej inteligencji, w łonie której poruszają się wspaniałe systemy. Można by powiedzieć, że jest to kraina nowa i nieznana, która istnieje poza przestrzenią i czasem, podobnie jak królestwo niebieskie i siedziba piekieł, i w której oko nasze zatapia się z niemym podziwem jak w przepaści bez dna. Nan secus ac si qua penitus vi terra dehiscens Infernas reseret sedes et regna racludat Pallida, Dis invisa, superąue immane barathrum Cernatur, trepidentąue immisso lumine Manes. (Virgilius Aeneis, lib. VIII) Tłoczą się tu, zderzają, ważą odwieczne siły; opadają zasłony z tajemnic Opatrzności, a tajniki przezna-
czenia ukazują się w całej swej nagości. To, co niewidoczne, staje się widome, niedotykalne — staje się materialne; myśl staje się rzeczywistością, rzeczywistością tysiąckroć cudowniejszą i wspanialszą niż najbardziej fantastyczne utopie. Dotychczas nie znaleźliśmy jeszcze prostej formuły wyrażającej jedność tego olbrzymiego mechanizmu; wymyka się nam synteza tych gigantycznych trybów, które urabiają dobrobyt i nędzę pokoleń i kształtują nowy akt stworzenia. Wiemy już jednak, że nie istnieją w przyrodzie pierwowzory tego, co dzieje się w ekonomii społecznej; musimy nieustannie znajdować specjalne nazwy dla faktów, które trudno przyrównać do innych, i tworzyć nowy język. Jest to świat transcendentny, którego zasady przerastają geometrię i algebrę, którego moce nie wywodzą się z przyciągania ani z żadnej siły fizycznej, ale który posługuje się geometrią i algebrą jako pomocniczymi narzędziami i używa jako materiału potęg samej przyrody; wreszcie, świat wolny ód kategorii czasu, przestrzeni, powstawania, życia i śmierci, gdzie wszystko wydaje się zarazem wieczne i przemijające, jednoczesne i kolejne, ograniczone i nieograniczone, ważkie i nieważkie... Cóż mam jeszcze powiedzieć? Jest to sam akt tworzenia schwytany niejako na gorącym uczynku! I świat ten, który przedstawia się nam jak bajka, który obala nasze zwykłe sądy i nieustannie zadaje kłam naszemu rozumowi, ten świat, który nas otacza, przenika, niepokoi, a który oglądać możemy jedynie oczyma duszy i dotykać tylko w jego objawach, ten dziwny świat — to społeczeństwo, to my!
Któż widział monopol i konkurencję w inny sposób niż poprzez ich skutki, to znaczy ich objawy? Któż dotykał kredytu i własności? Cóż to jest siła zbiorowa, podział pracy i wartość? A jednak czyż istnieje coś od nich silniejszego, pewniejszego, bardziej zrozumiałego i bardziej rzeczywistego? Spójrzcie z oddali na wóz ciągnięty po bitej drodze przez osiem koni, którymi powozi człowiek w roboczej bluzie: jest to tylko materialna masa, poruszana na czterech kołach przez siłę zwierzęcą. Pozornie więc widzicie jedynie pewne zjawisko mechaniczne, zdeterminowane przez pewne zjawisko fizjologiczne, poza którym nie dostrzegacie już nic. Zbliżcie się jednak, spytajcie tego człowieka, co robi, czego chce, dokąd zmierza; w jakiej myśli i z jakiego tytułu jedzie tym wozem. Natychmiast pokaże wam list przewozowy, swoją władzę, swoją opatrzność, gdy on sam jest opatrznością swojego zaprzęgu. W liście tym przeczytacie, że jest on wozakiem, że jako taki dokonuje przewozu pewnej ilości towarów za taką a taką zapłatą, zależną od ciężaru i odległości; że musi odbyć podróż taką a taką drogą i w takim a takim czasie pod karą potrącenia pewnej sumy z należnego mu wynagrodzenia; że przewóz ten nakłada na niego odpowiedzialność za zguby i straty spowodowane innymi przyczynami niż siła wyższa i wady właściwe przedmiotów; że cena przewozu obejmuje lub nie obejmuje ubezpieczenia od nieprzewidzianych wypadków, i tysiąc innych szczegółów, które są szkopułem prawa i udręczeniem prawoznawców. Człowiek ten, jak mówię, objawi wam na kawałku papieru wielkości dłoni nieskończony porządek, niepojętą mieszaninę doświad-
czenia i czystego rozumu, której cały geniusz człowieka, wsparty doświadczeniem w sprawach wszechświata, nie byłby zdolny odkryć, gdyby człowiek nie był przeszedł z bytowania indywidualnego do życia zbiorowego. W rzeczy samej, gdzież są byty odpowiadające pojęciu pracy, wartości, wymiany, obiegu, konsumpcji, odpowiedzialności, własności, solidarności, stowarzyszenia itd.? Kto dostarczył ich pierwowzorów? Cóż to' za świat na wpół materialny, na wpół wyrozumowany, będący w połowie koniecznością, w połowie fikcją? Czymże jest ta siła, zwana pracą, która unosi nas z so bą z tym większą pewnością, im bardziej czujemy się od niej zależni? Czymże jest to życie zbiorowe, przyczyna naszych radości i naszych mąk, które spala nas niegasnącym płomieniem? Dopóki żyjemy, jesteśmy wszyscy, choć tego nie dostrzegamy, odpowiednio do naszych zdolności i naszej specjalności, myślącymi sprężynami, myślącymi kółkami, myślącymi trybami, myślącymi ciężarkami itd. olbrzymiej maszyny, która również myśli i która porusza się samoczynnie. Podstawą nauki, jak powiedzieliśmy, jest zgodność myśli i doświadczenia, lecz nauka nie tworzy ani jednego, ani drugiego. A oto tu, przeciwnie: stajemy w obliczu nauki, w której nic nie jest nam dane a priori, ani za pośrednictwem rozumu, ani za pośrednictwem doświadczenia; nauki, w której ludzkość czerpie wszystko z siebie samej, noumeny i fenomeny, uniwersalia i kategorie, fakty i idee; wreszcie nauki, która zamiast polegać po prostu jak wszystkie inne nauki na rozumowym opisie rzeczywistości, sama tworzy rzeczywi-
stość i rozum! Tak więc twórcą rozumu ekonomicznego jest człowiek; twórcą materii ekonomicznej jest człowiek; architektem systemu ekonomicznego jest także człowiek. Rozum i doświadczenie społeczne to dzieło ludzkości; a potem ludzkość przystępuje do wznoszenia nauki o społeczeństwie w ten sam sposób, w jaki zbudowała nauki przyrodnicze; godzi ze sobą rozum i doświadczenie, które sama sobie dała, i oto staje w obliczu najbardziej niepojętego cudu: chociaż wszystko w niej wywodzi się z utopii, tak zasady, jak i czyny, to jednak poznać siebie samą może tylko wtedy, gdy wszelką utopię odrzuci. Socjalizm słusznie unosi się przeciw ekonomii politycznej i mówi jej: Jesteś tylko rutyną i sama siebie nie rozumiesz. Ekonomia polityczna zaś słusznie powiada socjalizmowi: Jesteś tylko utopią, nierzeczywistą i nieosiągalną. Ani jedno, ani drugie jednak — socjalizm przecząc doświadczeniu ludzkości, a ekonomia polityczna negując jej rozum — nie spełnia podstawowych warunków humanistycznej prawdy 68. Nauka o społeczeństwie zasadza się na zgodności rozumu społecznego i praktyki społecznej. Otóż naszej epoce dane będzie podziwiać tę naukę, której nikłe tylko przebłyski dostrzegli nasi mistrzowie, w całej jej świetności i wzniosłej harmonii!... Cóż jednak czynię, nieszczęsny! Nie pora rozniecać nadzieje w chwili, gdy szarlataneria i przesądy dzielą świat między siebie! Nie niedowiarstwo zwalczać musimy, ale pychę. Zacznijmy więc od stwierdzenia, że nauka o społeczeństwie nie jest bynajmniej ukształto-
wana i że pozostaje jeszcze w stadium niejasnych przeczuć. „Malthus — powiada świetny jego biograf Charles Comte — był głęboko przekonany, że pewne zasady ekonomii politycznej są prawdziwe o tyle tylko, o ile zawierają się w określonych granicach; głównych trudności nauki dopatrywał się w częstym połączeniu złożonych przyczyn, we wzajemnym działaniu i oddziaływaniu na siebie skutków i przyczyn i w konieczności czynienia od znacznej liczby ważnych twierdzeń wyjątków lub wyznaczania im granic". Oto co sądził Malthus o ekonomii politycznej; praca, którą obecnie publikujemy, jest jedynie demonstracją tej jego myśli. Do powyższego świadectwa dorzucimy inne jeszcze, nie mniej odeń wiarygodne. Na jednym z ostatnich posiedzeń Akademii Nauk Moralnych Dunoyer, człowiek prawdziwie niezależny, który nie pozwala zaślepić się ani stronniczności, ani pogardzie dla nieoświeconych przeciwników, uczynił podobne wyznanie z równą jak Malthus prostotą i powagą. „Wydaje się, iż ekonomia polityczna, mimo że posiada szereg pewnych zasad i opiera się na znacznej liczbie ścisłych faktów i prawidłowo wyprowadzonych wniosków, nie jest jeszcze bynajmniej całkowicie ukształtowaną nauką. Nie istnieje pełne porozumienie co do zakresu, jaki powinny ogarniać jej badania, ani co do podstawowego przedmiotu tych badań. Nie uznaje się całokształtu prac, nie ma tu zgodności co do ścisłego znaczenia, jakie powinno się nadawać większości słów składających się na słownictwo ekonomiczne. Ekonomia obfituje w prawdy szczegółowe, w ca-
łości jednak pozostawia nieskończenie wiele do życzenia, i wydaje się, że jako nauka nie jest jeszcze bynajmniej ukonstytuowana". Rossi posuwa się dalej niż Dunoyer; swemu sądowi nadaje on formę nagany skierowanej do współczesnych przedstawicieli nauki: „Wydaje się — woła — że nauka ekonomii poniechała dziś wszelkiej metodycznej myśli; a przecież nie ma nauki bez metody" (Sprawozdanie Rossiego z kursu Whateleya). Blanąui, Wołowski69, Chevalier, wszyscy, którzy rzucili choć trochę wnikliwsze spojrzenie na,ekonomię społeczną, mówią to samo. Pisarz zaś, który najtrafniej ocenił wartość nowoczesnych utopii, Pierre Leroux, pisze na każdej stronie „Revue Sociale": „Szukajmy rozwiązania problemu proletariatu; szukajmy go nieustannie, dopóki go nie znajdziemy. Oto całe zadanie naszej epoki!..." Otóż problem proletariatu to ukonstytuowanie się nauki o społeczeństwie. Opanowaniem całej nauki ekonomii chełpią się już tylko krótkowzroczni ekonomiści i fanatyczni socjaliści, dla których cała nauka streszcza się w jednej formule: laissez faire, laissez passer, lub też: każdemu według jego potrzeb w granicach środków społecznych. Skąd pochodzi opóźnienie prawdy społecznej, które jest powodem rozczarowania ekonomistów i daje kredyt wyzyskującym sytuację rzekomym reformatorom? Przyczynę tego upatrujemy w datującym się już od bardzo dawna rozdziale filozofii i ekonomii politycznej. Filozofia, to znaczy metafizyka lub — jeśli kto wo-
li — logika, jest algebrą społeczeństwa; ekonomia polityczna jest urzeczywistnieniem tej algebry. Nie dostrzegli tego ani J. B. Say, ani Bentham, ani żaden z tych ekonomistów i utylitarystów, którzy dokonali rozłamu w moralności i niemal jednocześnie wystąpili przeciw polityce i filozofii. A jednak czyż może być pewniejszy sprawdzian filozofii — teorii rozumu, niż praca, to znaczy praktyka rozumu? I odwrotnie, czyż istnieje bardziej niezawodny sprawdzian nauki ekonomii niż formuły filozoficzne? Niedaleka jest już chwila — w tym pokładam największą moją nadzieję — kiedy mistrzowie nauk moralnych i politycznych znajdą się w warsztatach i kantorach na podobieństwo naszych najzdolniejszych budowniczych, którzy swoje wykształcenie zdobyli przez długie i żmudne terminowanie... Pod jakim jednak warunkiem może istnieć nauka? Pod warunkiem, że ustali swoje pole obserwacji i swoje granice, określi swój przedmiot i ustali metodę. W tym względzie ekonomista wypowiada się tak samo jak filozof; słowa Dunoyera, które przed chwilą przytoczyłem, wydają się dosłownie wzięte z przedmowy Jouffroya do tłumaczenia Reida 70. Polem obserwacji filozofii jest nasze ja; polem obserwacji nauki ekonomii jest społeczeństwo, a więc również ja. Jeśli chcecie poznać człowieka, badajcie społeczeństwo; jeśli chcecie poznać społeczeństwo, badajcie człowieka. Człowiek i społeczeństwo są dla siebie wzajemnie podmiotem i przedmiotem; równoległość, równoznaczność obu nauk jest zupełna. Cóż to jest jednak to ja zbiorowe i jednostkowe?
Czymże jest to póle obserwacji, w którym zachodzą tak niezwykłe zjawiska? Aby je odkryć, przyjrzyjmy się jego odpowiednikom. Wszystko, co myślimy, zdaje się istnieć, następować po sobie lub układać się w trzech transcendentnych wymiarach, poza którymi nie wyobrażamy sobie ani nie pojmujemy absolutnie nic; są to przestrzeń, czas i inteligencja. Podobnie jak wszelki przedmiot materialny z konieczności pojmujemy przestrzennie, podobnie jak nam się wydaje, że zjawiska powiązane ze sobą stosunkiem przyczynowości następują po sobie w czasie, tak też naszym pojęciom czysto abstrakcyjnym przypisujemy odrębne siedlisko, które nazywamy intelektem lub inteligencją. Inteligencja, podobnie jak przestrzeń i wieczność, jest nieskończona. Obracają się w niej całe światy, niezliczone organizmy o złożonych prawach, o różnorodnych i nie przewidzianych skutkach, dorównujące swą wspaniałością i harmonią światom rozrzuconym przez stwórcę w przestrzeni, organizmom, które zapalają się i gasną w czasie. Polityka i ekonomia polityczna, prawoznawstwo, filozofia, teologia, poezja, język, obyczaje, literatura, sztuki piękne — pole obserwacji naszego ja jest bardziej rozległe, płodniejsze i bogatsze niż dwoiste pole obserwacji przyrody: przestrzeń i czas. Nasze ja, podobnie jak czas i przestrzeń, jest więc nieskończone. Człowiek i to, co jest tworem człowieka, stanowi wraz z bytami rzuconymi w przestrzeń i zjawiskami następującymi po sobie w czasie potrójne
objawienie Boga. Te trzy nieskończoności, nieograniczone przejawy nieskończoności, których niepodobna rozdzielić ani sprowadzić do prostszej postaci, przenikają się i wspierają nawzajem: przestrzeń lub rozciągłość jest nie do pojęcia bez ruchu, który implikuje ideę siły, to znaczy czegoś spontanicznego, ja. Idee rzeczy, które przedstawiają się nam przestrzennie, przybierają w naszej wyobraźni postać obrazów; idee, których przedmioty umieszczamy w czasie, kształtują się w dzieje; wreszcie, idee lub stosunki, które nie mieszczą się ani w kategoriach czasu, ani w kategoriach przestrzeni, a które należą do intelektu, układają się w systemy. Obraz, historia, system są więc trzema analogicznymi lub raczej homologicznymi sposobami wyrażenia faktu, że pewna liczba pojęć przedstawia się naszemu umysłowi jako symetryczna i doskonała całość. Dlatego też wyrażenia te można w pewnych wypadkach brać jedne za drugie, tak jak to uczyniliśmy na wstępie tej pracy, przedstawiając ją jako historię ekonomii politycznej sporządzoną nie wedle dat odkryć, lecz wedle porządku teorii. Posiadamy więc — i nie możemy nie posiadać •— pojęcie tego, co mieści w sobie przedmioty czystej myśli, lub, jak mówi Kant, noumeny, podobnie jak posiadamy pojęcie tego, co obejmuje rzeczy postrzegalne — fenomeny. Jednak przestrzeń i czas nie są niczym rzeczywistym: są to dwie formy odciśnięte w naszym ja przez postrzeganie zmysłowe. Podobnie niczym rzeczywistym nie jest inteligencja:
jest to forma, którą ja samo sobie narzuca przez analogię w związku z ideami, jakie podsuwa mu doświadczenie. Co do kolejności, w jakiej nabywamy idee, intuicje lub obrazy, to wydaje się nam, że zaczynamy od tych, których pierwowzory lub rzeczywiste odpowiedniki zawierają się w przestrzeni; następnie chwytamy, by się tak wyrazić, w locie idee, które unosi ze sobą czas, a na koniec odkrywamy nagle za pomocą apercepcji idee lub pojęcia, które nie mają wzorów zewnętrznych i które ukazują się nam w tym urojonym wymiarze, zwanym przez nas inteligencją. Taka jest droga naszego poznania: wychodzimy od postrzegania, aby następnie wznieść się do abstrakcji; drabina naszego rozumu opiera się na ziemi, przebija niebo i gubi się w otchłaniach ducha. Odwróćmy teraz ten porządek i wyobraźmy sobie akt stworzenia jako upadek idei ze sfery najwyższej, inteligencji, do sfer niższych, czasu i przestrzeni; upadek, podczas którego idee pierwotnie czyste oblekły ciało, czyli substratum, które ma je urzeczywistniać i wyrażać. Z tego punktu widzenia wszystkie rzeczy stworzone, zjawiska przyrody i przejawy ludzkości, ukażą się nam jako rzut niematerialnego i niezmiennego umysłu na płaszczyznę bądź to nieruchomą i poziomą — przestrzeń, bądź to pochyłą i ruchomą — czas. Stąd pochodzi to, że w umyśle idee są równe sobie, współczesne i współrzędne, w społeczeństwie natomiast i w przyrodzie zdają się bezładnie rozrzucone, rozproszone, Zlokalizowane, podrzędne i kolejne względem
siebie, i układają się w obrazy i dzieje niczym nie przypominające pierwotnego rysunku; cała zaś wiedza ludzka polega na odnajdywaniu w tych koncepcjach abstrakcyjnego systemu myśli wiecznej. Właśnie za pomocą tego rodzaju rekonstrukcji przyrodnicy odkryli systemy bytów organicznych i nieorganicznych; my zaś, posługując się tym samym sposobem, uczyniliśmy próbę odtworzenia ciągu faz ekonomii społecznej, które w społeczeństwie ukazują się nam jako odosobnione, bezładne, anarchiczne. Temat, który podjęliśmy, jest prawdziwą historią naturalną pracy, odtworzoną według fragmentów zebranych przez ekonomistów; system zaś, który wyłonił się z naszej analizy, jest prawdziwy z tego samego tytułu co systematyka roślin opracowana przez Linneusza i de Jussieu'go czy systematyka zwierząt Cuviera. Ludzkie ja, przejawiające się poprzez pracę — oto póle badań ekonomii politycznej, będącej konkretną formą filozofii. Identyczność tych dwóch nauk lub mówiąc właściwiej — tych dwóch sceptycyzmów ujawniła się w toku niniejszego dzieła. Tak więc podział pracy ukazał nam powstawanie pojęć w postaci podziału elementarnych kategorii; następnie ujrzeliśmy, jak wolność narodziła się z oddziaływania człowieka na przyrodę i jak w ślad za wolnością ukształtowały się Wszystkie stosunki człowieka ze społeczeństwem i z sobą samym. W rezultacie nauka ekonomii była dla nas zarazem ontologią, logiką, psychologią, teologią, polityką, estetyką, symboliką i moralnością... Po ustaleniu pola nauki i wyznaczeniu jej granic musieliśmy określić jej metodę. Otóż metoda nauki
ekonomii jest również taka sama jak metoda filozofii: organizacja pracy, naszym zdaniem, jest niczym innym jak organizacją zdrowego rozsądku... Wśród praw, które są podstawą tej organizacji, zwróciliśmy uwagę na antynomię. Uczyniliśmy spostrzeżenie, iż wszelka myśl prawdziwa występuje w jednym czasie i dwóch momentach. Każdy z tych momentów jest zaprzeczeniem drugiego, oba zaś zniknąć mogą jedynie pod wpływem wyższej idei; co za tym idzie, sprzeczność jest prawem życia i postępu, zasadą ciągłego ruchu. W istocie, jeśli dana rzecz na zasadzie tkwiącej w niej siły rozwojowej odnawia się przez to właśnie, co traci, to wynika stąd, że rzecz ta jest niezniszczalna, a utrzymujący ją ruch — wieczny. W ekonomii społecznej działanie monopolu jest niweczeniem tego, co nieustannie wytwarza konkurencja; konsumpcja pożera to, co tworzy praca; społeczeństwo zagarnia to, co przywłaszcza sobie posiadacz: stąd pochodzi ciągły ruch, niezniszczalne życie ludzkości. Jeśli jedna z dwóch przeciwstawnych sił napotyka przeszkody, jeśli na przykład działalność indywidualna skrępowana zostaje przez siły społeczne, wówczas organizacja społeczeństwa wyradza się w komunizm i ulega unicestwieniu. Jeśli przeciwnie, inicjatywa indywidualna nie znajduje w niczym przeciwwagi, to organizm zbiorowy zostaje skażony, a cywilizacji grozi ustrój kastowy, ustrój niesprawiedliwości i nędzy. Sprzeczność jest podstawą przyciągania, ruchu, na niej zasadza się równowaga, ona to rodzi namiętność i doprowadza do rozkładu wszelkiej harmonii i zgody...
Za nią kroczy prawo postępu i ciągu, melodia bytów, prawo piękna i wzniosłości. Odrzućcie sprzeczność, a postęp bytów stanie się niewytłumaczalny: gdzież jest bowiem siła, która by ten postęp rodziła? Odrzućcie ciąg, a świat stanie się zamętem jałowych przeciwieństw, powszechnym wrzeniem bez celu i bez myśli... Gdyby wywody te, które my uważamy za czystą prawdę, budziły wątpliwości, to i wtedy przytoczenie ich w niniejszej pracy byłoby ogromnie pożyteczne. Niechże czytelnik zechce to rozważyć: w niejednej chwili swego życia ten sam człowiek potwierdza i neguje jednocześnie te same zasady i te same teorie; postępuje tak niewątpliwie z większym lub mniejszym przekonaniem, ale też zawsze zdają się przemawiać za tym pewne racje; racje te nie uspokajają wprawdzie w pełni sumienia, wystarczają jednak dla zapewnienia tryumfu namiętności i posiania wątpliwości w umyśle. Ale pozostawmy logikę: czyż nic nie znaczy to, że rzuciliśmy światło na podwójne Oblicze rzeczy, że nauczyliśmy się nie ufać rozumowaniu, że wiemy, jak się to dzieje, że im słuszniejsze są poglądy człowieka, im bardziej prawe jego serce, tym większe jest niebezpieczeństwo, że człowiek ten zostanie wystrychnięty na dudka i zacznie działać niedorzecznie? Wszystkie nasze nieporozumienia polityczne, religijne, ekonomiczne itd. pochodzą z wewnętrznych sprzeczności wszechrzeczy; z tego również źródła spływa na społeczeństwo skażenie zasad, sprzedajność sumień, szarlataneria wyznań wiary, hipokryzja poglądów... A teraz, cóż jest przedmiotem nauki ekonomii?
Wskazuje go sama metoda. Sprzeczność jest podstawą przyciągania i równowagi w przyrodzie; sprzecność jest więc podstawą postępu i równowagi w społeczeństwie, przedmiotem zaś nauki ekonomii jest sprawiedliwość. Z czysto obiektywnego punktu widzenia, jedynego, jaki interesuje ekonomię społeczną, sprawiedliwość wyraża się w wartości. Czym zaś jest wartość? Realizacją pracy. „Rzeczywista cena każdej rzeczy — mówi A. Smith — rzeczywisty koszt, jaki ponieść musi ten, kto chce ją nabyć, to praca i trud, jaki trzeba sobie zadać, aby ją posiąść... To, co kupńje się za pieniądze lub za towary, kupowane jest za pracę, podobnie jak to, co zdobywamy pracując w pocie czoła. Te pieniądze i towary mieszczą w sobie wartość pewnej ilości pracy, którą wymieniamy na coś, co w założeniu zawierać winno wartość równej ilości pracy. Praca była pierwszą ceną wszelkich dóbr, monetą, którą płaciło się przy ich pierwotnym kupnie; wszystkie bogactwa świata były pierwotnie kupowane nie za złoto i srebro, lecz za pracę; a wartość ich dla ludzi, którzy je posiadali i pragnęli wymieniać je na nowe produkty, równała się dokładnie tej właśnie ilości pracy, która uczyniła ich zdolnymi do kupna lub wejścia w spółkę". Jeśli jednak wartość jest urzeczywistnieniem pracy, jest ona zarazem zasadą, według której porównuje się ze sobą produkty: stąd też teoria proporcjonalności, która dominuje nad całą nauką ekonomii i do której byłby mógł wznieść się A. Smith, gdyby w duchu jego czasów leżało dążenie do tworzenia systemu na pod-
stawie doświadczeń i przy pomocy logiki. Ale w jaki sposób sprawiedliwość przejawia się w społeczeństwie? Innymi słowy, jaką drogą następuje ustalenie proporcji wartości? Dał na to odpowiedź J. B. Say: poprzez oscylację między wartością użytkową i wartością wymienną. W tym miejscu w ekonomii politycznej pojawia się zasada arbitralności, która rządzi pracą i aż nazbyt często jest jej katem. W początkach nauki praca, pozbawiona metody, nie rozumiejąca wartości, niezgrabnie stawiająca pierwsze kroki, odwołuje się do wolnej woli, aby stworzyć bogactwa i ustalić ceny wszelkich dóbr. Z tą chwilą obie te potęgi wchodzą ze sobą w stan walki, zapoczątkowując budowę organizacji społecznej. Praca i wolna wola są bowiem tym, co nazwiemy później pracą i kapitałem, pracą najemną i przywilejem, konkurencją i monopolem, wspólnotą i własnością, plebsem i szlachtą, państwem i obywatelem, stowarzyszeniem i jednostką. Dla każdego, kto przyswoił sobie podstawowe pojęcia logiki, jest rzeczą oczywistą, że wszystkie te przeciwieństwa, nieustannie się odradzające, muszą być nieustannie rozwiązywane; otóż tego właśnie nie chcą zrozumieć ekonomiści, którym wydaje się, że arbitralna z zasady wartość wymyka się wszelkiemu określeniu; zarówno stąd, jak z odrazy do filozofii pochodzi zgubne dla społeczeństwa zacofanie nauki ekonomii. „Mówić o absolutnej wysokości i głębokości — powiada McCulloch71 — byłoby rzeczą równie niedorzeczną, jak mówić o absolutnej wartości". Tak samo wypowiadają się w tej sprawie wszyscy
ekonomiści, a jednak przykład ten świadczy o tym, jak dalecy są oni od osiągnięcia porozumienia zarówno co do istoty wartości, jak co do znaczenia słów, którymi się posługują. Wyrażenie absolutny mieści w sobie pojęcie całkowitości, doskonałości lub pełni, a co za tym idzie, dokładności i ścisłości. Absolutna większość to większość ścisła (połowa plus jeden), a nie większość nieokreślona. Podobnie absolutna wartość jest wartością dokładną, wyprowadzoną ze ścisłego porównania ze sobą produktów; czyż może być coś prostszego? Pociąga to jednak za sobą zasadniczą konsekwencję: skoro wartości są nawzajem dla siebie miarą, wahania ich bynajmniej nie powinny być przypadkowe; jest to najwyższe życzenie społeczeństwa, jest to także sens ekonomii politycznej, która w swym całokształcie jest niczym innym jak obrazem sprzeczności, których synteza rodzi nieuchronnie prawdziwą wartość. Tak więc społeczeństwo kształtuje się stopniowo poprzez pewnego rodzaju wahania między koniecznością a dowolnością, sprawiedliwość zaś ustanawia się poprzez kradzież. Poziom równości w społeczeństwie nie jest niezmienny; równość, podobnie jak wszystkie wielkie prawa przyrody, jest abstrakcyjnym punktem, poza który fakty wychylają się nieustannie w obu kierunkach, opisując większe lub mniejsze, bardziej lub mniej regularne łuki. Równość, to najwyższe prawo społeczeństwa, nie jest bynajmniej wielkością stałą, ale średnią nieskończonej ilości równań. W tej postaci ukazała się nam równość już w pierwszej epoce rozwoju ekonomicznego, w podziale pracy, i w tej postaci prze-
jawia się nieustannie od chwili, gdy Opatrzność ustaliła prawa rządzące światem. Adam Smith, który przeczuł niejako wszystkie wielkie zagadnienia ekonomii politycznej, po uznaniu pracy za podstawę wartości i opisaniu magicznych skutków prawa podziału pracy stwierdza, że mimo wzrostu ilości produktów, jaki pociąga za sobą ten podział, płaca robotnika nie zwiększa się; przeciwnie, zmniejsza się często, gdyż zysk osiągnięty dzięki zbiorowemu wysiłkowi nie płynie bynajmniej do kieszeni pracownika, lecz do kieszeni pracodawcy. „Powiecie, być może, że zysk jest niczym innym jak odmienną nazwą płacy za specjalny rodzaj pracy, za pracę w dziedzinie dozoru i kierownictwa... Ale zysk ten z natury różni się od płacy, rządzi się innymi prawami i nie pozostaje w żadnym stosunku do ilości i istoty tej rzekomej pracy w dziedzinie dozoru i kierownictwa. Zasadza się on w całości na wartości włożonego kapitału i jego wysokość jest proporcjonalna do rozmiarów tego kapitału... Tak więc produkt pracy nie należy w całości do robotnika; trzeba, by ten ostatni dzielił się nim z właścicielem". Jak się rzeczy mają, mówi sucho A. Smith: wszystko dla pracodawcy, nic dla robotnika. Można nazwać to niesprawiedliwością, rabunkiem, kradzieżą — ekonomisty to nie wzrusza. Właściciel grabieżca wydaje mu się automatem w takim samym stopniu jak ograbiony robotnik. Dowodem zaś tego, że ani jeden, ani drugi nie zasługuje na zawiść ani na litość, jest fakt, że robotnicy nie wysuwają żadnych żądań, dopóki nie zaczną umierać z głodu, i że nigdy żaden kapitalista,
przedsiębiorca czy właściciel, ani za życia, ani w chwili śmierci, nie doznał najmniejszych wyrzutów sumienia. Może słusznie, a może niesłusznie można oskarżać sumienie ogółu — nieświadome lub skażone. A. Smith ogranicza się do przytoczenia faktów, co ma dla nas o wiele większą wartość niż wszelkie deklamacje. Tak więc wyznaczając wśród robotników jednego uprzywilejowanego, nazaraeum inter fratres tuos, rozum społeczny stworzył uosobienie siły zbiorowej. Społeczeństwo posługuje się mitami i alegoriami: historia cywilizacji to długi szereg symboli. Homer streszcza w sobie bohaterską Grecję; Jezus Chrystus to cierpiąca ludzkość, która z długiej i bolesnej agonii z wysiłkiem wyrywa się ku wolności, sprawiedliwości, cnocie. Karol Wielki jest uosobieniem feudalizmu; Roland — rycerstwa; Piotr Pustelnik 72 — wypraw krzyżowych; Grzegorz VII — papiestwa; Napoleon — rewolucji francuskiej. Podobnie przedsiębiorca przemysłowy, który eksploatuje kapitał przy pomocy grupy robotników, jest uosobieniem siły zbiorowej i wchłania przynoszony przez nią zysk, tak jak koło napędowe maszyny gromadzi w sobie siłę. Jest on prawdziwym bohaterem, królem pracy. Ekonomia polityczna jest rozległą symboliką, własność zaś jest religią. Siedźmy dalej rozumowanie A. Smitha, którego światłe myśli, rozrzucone wśród niezrozumiałej i mętnej gadaniny, wydają się księgą pierwotnego objawienia. ,,W miarę jak ziemie danego kraju stają się własnością prywatną, właściciele, podobnie jak wszyscy inni ludzie, z upodobaniem zbierają tam, gdzie nie posiali, i żądają czynszu dzierżawnego nawet za naturalne pło-
dy ziemi. Ustalona zostaje dodatkowa cena na drzewo, na lasy, na trawy polne i na wszystko, co daje ziemia; ale kiedy ziemia znajdowała się we wspólnym posiadaniu, jej płody kosztowały robotnika tyle tylko, ile trudu musiał włożyć w ich zebranie, teraz natomiast kosztują go drożej. Robotnik musi płacić za pozwolenie zbierania płodów ziemi, to znaczy wpłaca właścicielowi część tego, co zebrał lub wytworzył własną pracą, bez udziału właściciela". Oto monopol, oto procent od kapitału, oto renta! A. Smith, jak wszyscy wizjonerzy, widzi, ale nie rozumie; opowiada, ale nie pojmuje; w natchnieniu zesłanym nań przez Boga mówi bez zdziwienia i bez litości, ale znaczenie jego własnych słów pozostaje dlań zamkniętą księgą. Z jakąż zimną krwią opowiada o zagarnięciu ziemi na własność! Dopóki ziemia zdaje się nic nie warta, dopóki praca nie uprawi jej, nie użyźni, nie uczyni użyteczną i nie nada jej wartośc i, dopóty nie nęci ona nikogo jako własność. Truteń nie siada na kwiatach, szuka uli. To, co robotnik wytworzył, natychmiast zostaje mu odebrane; robotnik jest jak pies myśliwski trzymany na smyczy przez właściciela. Jakiś wyczerpany pracą niewolnik dokonuje wynalazku pługa. Twardą kłodą drzewa ciągniętą przez konia orze rolę, czyniąc ją zdolną do wydania dziesięciokrotnie, stokrotnie większego plonu. Właściciel jednym rzutem oka ogarnia znaczenie tego wynalazku: zagarnia ziemię, przywłaszcza sobie dochód, przypisuje samemu sobie nawet pomysł i każe śmiertelnym wielbić się za swój wspaniały dar. Staje się równy bogom:
jego żona to nimfa, to Cerera; on zaś jest Tryptolemem7S. Nędza czyni wynalazki, własność zbiera ich owoce. Geniusz bowiem musi pozostać biedakiem: dostatek stłumiłby talent. Największą przysługą, jaką własność oddała światu, jest to, że nieustannie ciemiężyła i ciemięży pracę i talent. Cóż jednak począć ze stosami ziarna? Jakże ubogie jest bogactwo, które pan dzieli ze swymi końmi, ze swymi wołami i swymi niewolnikami! Czyż warto być bogatym, jeśli cała płynąca stąd korzyść polega na tym, że można zjeść o kilka garści więcej ryżu i jęczmienia?... Jakaś staruszka, utarłszy trochę ziarna dla swych bezzębnych ust, spostrzega, że miazga ta kwaśnieje, fermentuje i że upieczona w popiele staje się pożywieniem 'bez porównania lepszym od surowej czy palonej pszenicy. 'Cud! Odkryty został chleb powszedni! ,— Inna stara kobieta zebrawszy w gliniany dzban odrzucone winogrona słyszy, że moszcz burzy się jak na ogniu; trunek oczyszcza się z mętów i mieni się rubinowy, szlachetny, nieśmiertelny. Evohe74! Wynalazł go młody Bachus, ukochany syn właściciela, umiłowane dziecię bogów. To, czego właściciel nie mógłby zjeść w ciągu kilku tygodni, pić będzie mógł przez cały rok. Winnica, podobnie jak zbiory, podobnie jak rola, zostaje przywłaszczona. Co zrobić z runem owczym, którego taką obfitość przynosi każdy rok? Gdyby nawet właściciel wyścielił nim swoje łoże pod sam pułap, gdyby trzydziestokrotnie podwyższył swoje wspaniałe posłanie, ten bezużyteczny zbytek potwierdziłby tylko jego bezsilność.
Opływa w dostatki, a nie może z nich korzystać: cóż za ironia! Jakaś pasterka, nie mając czym z winy skąpego pana przykryć swej nagości, zbiera z zarośli kłaki wełny, skręca je, wyciąga w równe i cienkie nitki, które umocowuje na kawałku drzewa, krzyżuje ze sobą i tym sposobem tka sobie miękką i lekką suknię, tysiąckroć bardziej elegancką niż połatane skóry, które okrywają jej pyszną panią! To tkaczka Arachne stworzyła owo cudo! Właściciel natychmiast zaczyna strzyc wełnę swych owiec, swych wielbłądów i swych kóz; daje swej żonie gromadę niewolników, którzy przędą i tkają pod jej przewodnictwem. To już nie Arachne, skromna służebna, to Pallas, córka właściciela, którą natchnęli bogowie i która z zazdrości mści się na Arachne, głodząc ją na śmierć. Cóż to za widok ta nieustanna walka pracy i przy-wileju; pracy, która tworzy wszystko z niczego, i przy-wileju, który zjawia się zawsze, by pochłonąć to, czego bynajmniej nie stworzył! Przeznaczeniem bowiem człowieka jest nieprzerwanie kroczyć naprzód. Człowiek. musi pracować, tworzyć, pomnażać, doskonalić zawsze i wciąż. Pozwólcie pracującym uczestniczyć w korzyści z jego wynalazku, a poprzestanie na tym jednym pomyśle i inteligencja jego przestanie się rozwijać. Oto tajemnica tej niesprawiedliwości, która uderzyła A. Smitha, dla której jednak ten flegmatycznie usposo-' biony historyk nie znalazł jednego nawet słowa.potępienia. Czuł on, choć nie mógł zdać sobie z tego sprawy, że jest w tym palec Boży; że dopóki praca nie zapełni ziemi, motorem cywilizacji jest nieproduktyw-«
ne spożycie, i że Właśnie grabież niepostrzeżenie kła-: dzie podwaliny braterstwa między ludźmi. • • Człowiek musi pracować] Dlatego to właśnie Opatrz^ ność ustanowiła, zorganizowała, uświęciła kradzież! Gdyby właściciel przestał zagarniać, to wkrótce proletariusz przestałby wytwarzać, a wtedy znaleźliby się> na progu dzikości i odrażającej nędzy. Po cóż mieliby pracować Polinezyjczycy, którzy nie znają własności i u których istnieje całkowita wspólność dóbr i -miłości?Ziemia i piękno należą do wszystkich, dzieci -ft** do nikogo: na cóż więc zda się mówić im o moralności', o godności, o osobowości, o filozofii i o postępie? Nie trzeba nawet szukać tak daleko; po cóż ma pracować Korsykanin, który przez sześć miesięcy w roku- znaj^ duje pod swoimi kasztanami żywność i schronienie? Cóż go obchodzi wasz pobór rekruta, wasze koleje, wasze mównice, wasza prasa? Czyż potrzebuje czegoś więcej niż snu, gdy zje swoje kasztany? Pewien- prefekt z Korsyki mówił, że aby ucywilizować tę wyspę, trzeba wyciąć kasztany. O wiele pewniejszym sposobem byłoby ich przywłaszczenie. Lecz oto właściciel nie znajduje już dość siły, by pochłonąć produkt pracy robotnika: wzywa wówczas swoich faworytów, swoich błaznów, swoich pomocników, swoich współwinowajców. I tym razem ów potworny spisek odsłania nam Smith: „Przy każdym nowym przekształceniu produktu nie tylko wzrasta kwota zysków, lecz także każdy następny zysk przewyższa poprzedni, ponieważ kapitał, który ten zysk rodzi, powiększa się nieuchronnie coraz bardziej. W rzeczy samej, podczas gdy zwyżka płac od-
działywa na cenę towaru podobnie jak zwykły procent na przyrost wierzytelności, to zwyżka zysków oddziaływa nań tak jak procent składany. Jeżeliby, na przykład, w fabryce płótna płace robotników zatrudnionych przy czesaniu lnu, prządek, tkaczy itd. uległy podwyżce o 2 procent dziennie, to konieczna stałaby się podwyżka ceny sztuki płótna o tyle razy więcej niż 2 procent, ilu wytworzyło ją robotników, z tym że liczbę robotników należałoby pomnożyć przez liczbę ich dni pracy. W każdej z różnych faz obróbki, przez jakie przechodzi towar, ta część jego ceny, która zostaje wydatkowana na płace, wzrosłaby jedynie w proporcji arytmetycznej do zwyżki płac. Gdyby natomiast zyski poszczególnych pracodawców zatrudniających tych robotników zwiększyły się o 5%, to część ceny, która stanowi zysk, zwiększyłaby się w każdej z tych faz w stosunku progresywnym do zwyżki stopy zysku, czyli w postępie geometrycznym. Właściciel czesalni lnu, sprzedając swój len, żądałby nadwyżki 5% ponad wartość surowca i płac, które wypłacił swoim robotnikom. Właściciel przędzalni żądałby dodatkowo zysku w wysokości 5% zarówno od ceny lnu czesanego, który opłacił, jak od płac prządek. Wreszcie, właściciel tkalni domagałby się również 5!% zarówno od ceny zapłaconej za przędzę lnianą, jak też od płac tkaczy..." Oto odarta z zasłon hierarchia ekonomiczna, poczynając od Jowisza-właściciela, a kończąc na niewolniku. Z pracy, z jej podziału, z rozróżnienia między pracodawcą a robotnikiem najemnym, z monopolu kapitałów wyłania się kasta panów — właścicieli ziemskich, finansistów, przedsiębiorców, bourgeois, majstrów
i nadzorców, żyjących z rent, lichwy i wyzysku robotnika, a nade wszystko wykorzystujących dla swych celów przepisy dotyczące porządku i bezpieczeństwa publicznego, co jest najstraszniejszą postacią wyzysku i nędzy. Wynalazek polityki i praw zawdzięczamy wyłącznie własności: Numa75 i Egeria, Tarkwiniusz76 i Tanaąuil byli, podobnie jak Napoleon i Karol Wielki, szlachetnego rodu. Regum timendorum in proprios greges, reges in ipsos imperium est Jovis — powiada Horacy. Można by rzec, iż jest to legion demonów, które zbiegły się ze wszystkich zakątków piekieł, by męczyć biedną duszę. Targajcie jej łańcuchami, odbierzcie jej sen i pożywienie; bijcie ją, palcie, torturujcie rozpalonymi kleszczami bez wytchnienia, bez litości! Gdybyśmy bowiem oszczędzali pracownika, gdybyśmy oddali mu sprawiedliwość, dla nas samych nic by nie zostało i musielibyśmy zginąć. O Boże! Jakąż zbrodnię popełnił ten nieszczęśnik, że oddajesz go w ręce strażników, którzy tak hojnie obdarzają go ciosami, a tak skąpią mu pożywienia?... Wy zaś, właściciele, wybrane rózgi Opatrzności, nie przekraczajcie przepisanej miary, albowiem w sercu waszego sługi wzbiera wściekłość, a oczy jego nabiegają krwią. Bunt robotników wydziera nieubłaganym pracodawcom ustępstwo. Cóż za szczęśliwy i radosny dzień! Praca jest wolna. Ale cóż to za wolność, sprawiedliwe nieba! Wolność proletariusza oznacza, że może on pracować, czyli pozwalać się dalej ograbiać, albo nie pracować, czyli umierać z głodu! Wolność tylko sile przynosi korzyść: za pomocą konkurencji kapitał wszędzie
miażdży pracę i przekształca przemysł w rozległą koalicję monopoli. Po raz drugi pracujący plebs znajduje się u nóg arystokracji; nie może i nie ma nawet prawa upominać się o podwyżkę płac. „Pracodawcy, mówi wyrocznia, są wszędzie i zawsze w milczącym, lecz stałym i jednolitym porozumieniu co do tego, by nie podnosić płac ponad istniejący poziom. Pogwałcenie tej reguły równa się zdradzie. Ohydne prawodawstwo toleruje to sprzysiężenie, podczas gdy koalicje robotników są surowo karane". Skąd pochodzi ten nowy akt niesprawiedliwości, który nawet niewzruszenie spokojny Smith nazywa ohydnym. Czyżby i ta krzycząca niesprawiedliwość była koniecznością. Czy przeznaczenie pobłądziłoby, a Opatrzność doznała porażki, gdyby nie dała jednym ludziom pierwszeństwa przed drugimi? Czyż znajdziemy sposób na to, by wraz z monopolem usprawiedliwić tę stronniczość praw, którym poddany został rodzaj ludzki? Dlaczegóż by nie, jeśli tylko zechcemy wznieść się ponad sentymenty i spojrzeć z góry na zachodzące siłą rzeczy fakty, na wewnętrzne prawo cywilizacji? Cóż to jest praca? Czym jest przywilej? Praca, odpowiednik działalności twórczej, jest nieświadoma samej siebie, nieokreślona, bezpłodna, dopóki nie przeniknie jej idea i prawo; praca jest tyglem, w którym kształtuje się wartość, olbrzymią macicą cywilizacji, biernym, czyli żeńskim pierwiastkiem społeczeństwa. Przywilej, wywodzący się z wolnej woli, jest iskrą elektryczną, która stanowi o indywidualizacji, wolnością, która urzeczywistnia, władzą, która roz-
kazuje, mózgiem, który myśli, ja, które rządzi. Stosunek pracy do przywileju jest więc stosunkiem samicy do samca, małżonki do małżonka. Wszystkie ludy uważały zawsze cudzołóstwo kobiety za bardziej naganne niż cudzołóstwo mężczyzny, i dlatego karały je z większą surowością. Ci, którzy zatrzymując się nad okrucieństwem form zapominają o zasadzie i dostrzegają jedynie barbarzyństwo popełnione w stosunku do kobiet, są nędznymi politykami z romansów, godnymi, by występować w opowieściach autorki Lelii77. Wszelkie wykroczenie przeciw dyscyplinie ze strony robotników jest odpowiednikiem cudzołóstwa popełnionego przez kobietę. Czyż nie jest wobec tego rzeczą oczywistą, że gdyby trybunały z równą łaskawością odnosiły się do skargi robotnika jak do skargi pracodawcy, to zerwana zostałaby więź hierarchiczna, bez której ludzkość nie może istnieć, i całe gospodarstwo społeczne poszłoby w gruzy? Osądźcie to zresztą według faktów. Porównajcie strajk robotników z koalicją przedsiębiorców. Tam nieufność w stosunku do słusznego prawa, wzburzenie i zamęt; na zewnątrz krzyki i wrzenie, wewnątrz strach, duch uległości i pragnienie pokoju. Tu, przeciwnie, wyrachowane postanowienie, poczucie siły, pewność powodzenia, zimna krew w czynach. Po czyjej więc stronie, waszym zdaniem, znajduje się siła? Gdzie znajduje się zasada organizacji, gdzie znajduje się życie? Bez wątpienia, społeczeństwo winno zapewnić wszystkim pomoc i opiekę; nie bronię tu bynajmniej sprawy ciemięży cieli ludzkości; oby dosięgła ich zemsta niebios! Trzeba jednak, by dokonało się wy-
chowanie proletariusza. Proletariusz to Herkules, który osiąga nieśmiertelność poprzez pracę i cnotę: ale czego dokonałby Herkules, gdyby go nie prześladował Erysteusz? Kto jesteś? — pytał papież, święty Leon, Attylę, gdy ten pogromca narodów rozbił obóz u wrót Rzymu. — Jestem biczem Bożym, odparł barbarzyńca. — Z wdzięcznością przyjmujemy — odrzekł mu papież — wszystko, co zsyła nam Bóg; lecz miej się na baczności, byś nie uczynił nic, co by ci nie było nakazane! Właściciele, kim jesteście? Rzecz szczególna, własność, atakowana ze wszystkich stron w imię miłosierdzia, sprawiedliwości, ekonomii społecznej, nigdy nie umiała powiedzieć na swe usprawiedliwienie nic innego prócz tych słów: Jestem, ponieważ jestem. Jestem zaprzeczeniem społeczeństwa, ograbieniem robotnika, prawem tego, kto nie wytwarza, racją silniejszego; i nie może żyć ten, kogo nie pożeram. Ta przerażająca zagadka doprowadziła do rozpaczy najbardziej przenikliwe umysły. „Zanim nastąpiło przywłaszczenie ziemi 1 akumulacja kapitałów, całkowity produkt pracy należał do robotnika. Nie było właściciela ani pracodawcy, z którym by robotnik musiał go dzielić. Gdyby stan ten istniał nadal, wynagrodzenie za pracę wzrosłoby wraz ze zwiększeniem się mocy produkcyjnej, jakie następuje w wyniku podziału pracy. Produkty, na których wytworzenie zużywano by coraz mniej pracy, można by było także nabywać za coraz mniejszą jej ilość". Tak mówi A. Smith. Komentator zaś jego dodaje:
„Mogę zrozumieć, jakim sposobem prawo do przywłaszczania, pod nazwą procentu, zysku lub czynszu dzierżawnego, produktu pracy innych ludzi staje się pożywką chciwości; nie mogę jednak pojąć, jak można przez uszczuplenie wynagrodzenia robotnika dla powiększenia dostatku próżniaka spowodować rozrost przemysłu lub przyspieszyć wzbogacenie społeczeństwa". Raz jeszcze powtórzmy, co jest powodem tego przywłaszczenia, powodem, którego nie dostrzegł ani Smith, ani jego komentator, aby ponownie i po raz ostatni ukazać w pełnym świetle nieubłagane prawo rządzące społeczeństwem ludzkim. Dzielić pracę — to rozkładać produkcję na części; aby powstała wartość, trzeba, by nastąpiło zespolenie tych części. Przed ustanowieniem własności każdy może czerpać z oceanu wodę, z której otrzymuje sól do swych pokarmów, zrywać oliwki, z których wyciska oliwę, wydobywać minerały zawierające żelazo i złoto. Każdy też może wymienić pewną część tego, co zebrał, na ekwiwalentną ilość zapasów zgromadzonych przez innego człowieka: aż do tej chwili nie wychodzimy poza święte prawo pracy i poza wspólnotę ziemi. Otóż jeśli mam prawo do korzystania z wszystkich dóbr materialnych dzięki własnej pracy bądź też w drodze wymiany, jeśli posiadanie, do którego w ten sposób doszedłem, jest w pełni prawowite, to podobnie mam prawo do zespolenia różnych składników, które zdobywam pracą i przez wymianę, w nowy produkt, który jest moją własnością i z którego mam prawo korzystać z wyłączeniem wszystkich innych ludzi. Mogę, na
przykład, za pomocą soli, z której otrzymam sodę, i oliwy, którą wycisnę z oliwek, i nasion sezamu otrzymać mieszaninę do prania bielizny, która będzie dla mnie z punktu widzenia czystości i higieny niesłychanie cenna i użyteczna. Mogę nawet zachować dla siebie tajemnicę składu tej mieszaniny, a co za tym idzie, osiągnąć z niej za pośrednictwem wymiany prawowity zysk. Z punktu widzenia prawa, jakaż jest różnica, czy wyprodukuję uncję czy milion kilogramów mydła? Czy większa lub mniejsza ilość ma jakiś wpływ na charakter moralny czynności? A więc własność podobnie jak handel, podobnie jak praca, jest naturalnym prawem, którego nic na świecie nie może mi odebrać. Ale dokonując powiązania różnych składników w nowy produkt, który jest moją wyłączną własnością podobnie jak składające się nań surowce, zakładam tym samym warsztat, organizuję eksploatację ludzi; gromadzę w swoich rękach zysk ze szkodą dla tych wszystkich, którzy wchodzą ze mną w stosunki w dziedzinie interesów; jeśli zaś zechcecie zająć moje miejsce w moim przedsiębiorstwie, zażądam naturalnie renty. Posiądziecie mój sekret, zastąpicie mnie w fabrykacji, wprawiać będziecie w ruch mój młyn, zbierać będziecie plony z mojego pola i winogrona z mojej winnicy, lecz będziecie musieli oddać mi czwartą czy trzecią ich część lub nawet połowę. Cały ten łańcuch jest konieczny i nierozerwalny; nie kryje się tu ani wąż, ani diabeł; takie jest właśnie prawo rzeczy, dictamen zdrowego rozsądku. W handlu grabież jest czymś identycznym z wymianą; co zaś
może naprawdę wprawić w osłupienie, to to, że porządek ten nie tylko znajduje usprawiedliwienie w dobrej wierze układających się stron, lecz że narzuca go sama sprawiedliwość. Pewien człowiek kupuje od swego sąsiada węglarza worek węgla, od kupca towarów kolonialnych pewną ilość siarki z Etny. Miesza je ze sobą dodając do nich pewną część saletry sprzedanej przez drogistę. Z tego wszystkiego powstaje proch, którego sto funtów wystarczy, aby zniszczyć twierdzę. Pytam jednak, czy drwala, który zwęglił drewno, sycylijskiego pasterza, który zebrał siarkę, marynarza, który ją przewiózł, komisjonera, który wysłał ją z Marsylii, kupca, który ją sprzedał, obciąża wina za katastrofę. Czy istnieje między nimi jakakolwiek solidarność w wytworzeniu tego prochu, nie mówiąc o jego użyciu? Jeśli zatem niepodobna odkryć najmniejszego powiązania między czynnościami różnych jednostek, z których każda nieświadomie współdziałała w wytworzeniu prochu, to jest też oczywiste, że nie ma między nimi powiązania ani solidarności w odniesieniu do dochodu ze sprzedaży tego prochu i że zysk, jaki przynieść może jego użycie, należy wyłącznie do wynalazcy, który też osobiście musiałby ponieść karę w wypadku popełnienia przestępstwa lub nieostrożności. Własność jest identyczna z odpowiedzialnością; stwierdzając odpowiedzialność, nie można nie uznać własności. Podziwiajcie nierozumność rozumu! Z chwilą gdy ta sama własność, której prawowitemu pochodzeniu niepodobna zaprzeczyć, zostaje wykorzystana, staje się krzyczącą niesprawiedliwością; nie dlatego, żeby przy-
łączył się do niej jakiś modyfikujący ją czynnik, ale wskutek samego rozwoju zasady. Weźmy całokształt produktów, których dostarczają rynkowi przemysł i rolnictwo. Wszystkie te produkty, podobnie jak proch i mydło, są wynikiem łączenia składników pochodzących ze wspólnych zasobów. Cena tych produktów składa się niezmiennie, po pierwsze, z płac różnych kategorii robotników, po drugie, z zysków, jakich żądają przedsiębiorcy i kapitaliści. Tym sposobem społeczeństwo dzieli się na dwie klasy ludzi: 1° przedsiębiorców, kapitalistów i właścicieli, posiadających monopol na wszystkie przedmioty spożycia; 2° robotników najemnych lub pracowników, którzy mogą opłacić jedynie połowę wartości tych przedmiotów, co uniemożliwia im konsumpcję, obieg i reprodukcję. Na próżno Adam Smith powiada: „Prosta sprawiedliwość wymaga, aby ci, którzy ubierają, żywią i zapewniają mieszkanie całemu narodowi, mieli taki udział w produkcie swej własnej pracy, który by im samym zapewniał znośne wyżywienie, odzież i mieszkanie". Czy mogłoby to nastąpić bez wyzucia z posiadania tych, którzy uzurpują sobie monopol? A jak zapobiec monopolowi, jeśli jest on nieuniknionym skutkiem swobodnego korzystania z praw do działalności przemysłowej? Sprawiedliwość, którą chciałby ustanowić Adam Smith, nie jest możliwa w ustroju opartym na własności. Jeśli tedy sprawiedliwość nie jest możliwa, jeśli staje się wręcz niesprawiedliwością, to na cóż zda się jeszcze mówić o sprawiedliwości i humanitarności? Czyż Opatrzność zna sprawiedliwość, czyż przeznacze-
nie jest przychylne człowiekowi? Musimy dążyć nie do zniszczenia monopolu bynajmniej, a tym mniej pracy, lecz do zmuszenia tego monopolu, poprzez syntezę, ku której nieuchronnie prowadzi właściwa mu sprzeczność, żeby wytwarzał w interesie wszystkich te dobra, które obecnie zachowuje dla niewielu. Poza tym rozwiązaniem nie ma dla nas wyjścia; Opatrzność pozostaje nieczuła na nasze łzy; przeznaczenie kroczy nieugięcie swoją drogą. Podczas gdy my z powagą dyskutujemy nad tym, co sprawiedliwe, a co niesprawiedliwe, Bóg, który uczynił nas tak jak on sam istotami sprzecznymi w myślach, słowach i uczynkach, odpowiada nam wybuchem śmiechu. Ta właśnie zasadnicza sprzeczność naszych idei, która urzeczywistnia się poprzez pracę i wyraża się z olbrzymią siłą w społeczeństwie, sprawia, że wszystkie rzeczy stają się czymś przeciwnym temu, czym być powinny; i ona to nadaje społeczeństwu wygląd kobierca oglądanego z odwrotnej strony lub zwierzęcia, którego skórę obrócono włosem do środka. Dzięki podziałowi pracy i maszynom człowiek miał stopniowo wznosić się ku wiedzy i ku wolności; a tymczasem wskutek podziału pracy i zastosowania maszyn popada w otępienie i staje się niewolnikiem. Podatek, mówi teoria, powinien być proporcjonalny do majątku; a jest, przeciwnie, proporcjonalny do nędzy. Ten, kto nie wytwarza, powinien słuchać, a tymczasem, jak na urągowisko, ten, kto nie wytwarza, rozkazuje. Kredyt, wedle etymologii swej nazwy i zgodnie z teoretyczną definicją, jest dostawcą pracy; w praktyce zaś wyzyskuje ją i zabija. Własność, zgodnie z duchem swej
najpiękniejszej prerogatywy, jest rozszerzeniem prawa do ziemi; kiedy jednak prerogatywa ta zostaje wykorzystana, własność staje się odebraniem praw do ziemi. We wszystkich swych kategoriach ekonomia polityczna reprodukuje sprzeczności i idee religii. Życie człowieka, stwierdza filozofia, jest ciągłym wyzwalaniem się zwierzęcości i natury, jest walką z Bogiem W praktyce religijnej życie jest walką człowieka z sobą samym, bezwzględnym poddaniem się społeczeństwa Istocie wyższej. Miłujcie Boga z całego serca swego, mówi nam Ewangelia, i nienawidźcie duszy waszej dla życia wiecznego — jest to wprost przeciwne temu, co nakazuje nahi rozum... Nie będę ciągnął dalej tego streszczenia. Doszedłem do kresu wytkniętej sobie drogi, a myśli cisną się w głowie tak tłumnie i z taką gwałtownością, że trzeba by mi już nowej książki na opisanie tego, co odkrywam; i wbrew konwencjom pisarskim nie widzę innego sposobu zakończenia mego dzieła jak ten, bym się z nagła zatrzymał. Jeśli się nie omyliłem, czytelnik powinien być przekonany o jednej przynajmniej rzeczy, o tym mianowicie, że prawdy społecznej niepodobna odnaleźć ani w utopii, ani w rutynie; że ekonomia polityczna nie jest bynajmniej nauką o społeczeństwie, lecz zawiera materiał do tej nauki, podobnie jak chaos poprzedzający Stworzenie zawierał elementy wszechświata; że aby dojść do ostatecznej organizacji, która wydaje się przeznaczeniem rodzaju ludzkiego na ziemi, trzeba jedynie wszystkie nasze sprzeczności doprowadzić do postaci powszechnego równania.
Ale jaką fortaułę przybierze to równanie? Możemy ją już teraz przewidzieć: powinno to być prawo wymiany, teoria wzajemnej pomocy, system gwarancji, który by zniweczył dawne formy naszych stowarzyszeń i spółek handlowych i czynił zadość wszystkim warunkom skuteczności, postępu i sprawiedliwości, jakie wysunęła krytyka; spółka, już nie konwencjonalna, lecz rzeczywista, która by przekształciła podział pracy w narzędzie nauki. Spółka ta obaliłaby poddaństwo w stosunku (do maszyn i zapobiegła kryzysom, jakie wywołuje ich pojawianie się; przekształciłaby konkurencję w dobrodziejstwo, a monopol w rękojmię bezpieczeństwa ogółu; na mocy swej zasady, zamiast prosić kapitał o kredyt, a państwo o opiekę, podporządkowałaby kapitał i państwo pracy; za pośrednictwem uczciwej wymiany zaprowadziłaby prawdziwą solidarność między narodami; nie krępując inicjatywy jednostek ani nie wprowadzając zakazu oszczędzania, nieustannie przywracałaby społeczeństwu dobra, które odbiera mu przywłaszczenie; poprzez ten wyjściowy i wejściowy ruch kapitałów zapewniałaby równość polityczną i przemysłową obywateli, a poprzez rozległy system powszechnej oświaty wprowadzała równość funkcji i równowartościowość zdolności, podnosząc nieustannie ich poziom; dokonując odnowy sumień ludzkich poprzez sprawiedliwość, dobrobyt i cnotę, zapewniałaby harmonię i równowagę pokoleń; słowem, spółka ta, będąc zarazem organizacją i przejściem do niej, uniknęłaby tymczasowości, dawała rękojmię wszystkiego, a niczego nie przedsiębrała...78 Teoria wzajemnej pomocy lub mutuum, to znaczy
wymiany w naturze, której najprostszą postacią jest pożyczka konsumpcyjna, jest z punktu widzenia bytu zbiorowego syntezą idei Własności i idei wspólnoty; syntezą tak dawną jak elementy, które się na nią składają; jest ona bowiem niczym innym jak powrotem społeczeństwa do jego pierwotnej praktyki poprzez labirynt wynalazków i systemów, wynikielm trwających od sześciu tysięcy lat rozważań nad tym podstawowym twierdzeniem: A równa się A. Wszystko dziś gotuje się do tego uroczystego odrodzenia; wszystko wskazuje na to, że panowanie fikcji skończyło się i że społeczeństwo wróci do prostoty swej natury. Monopol wzdął się do rozmiarów świata: otóż monopol, który ogarnia świat, nie może pozostać wyłączny; musi upowszechnić się albo pęknąć. Obłuda, sprzedajność, prostytucja, kradzież — oto co kryje się na dnie świadomości ogółu. Należy więc sądzić, że zbliża się sprawiedliwość i pokuta, chyba że ludzkość nauczy się żyć tym, co ją zabija... Socjalizlm, przeczuwając już upadek swych utopii, chwyta się rzeczywistości i faktów: śmieje się sam z siebie w Paryżu; dyskutuje w Berlinie, Kolonii, Lipsku, Wrocławiu; drży w Anglii; grzmi po drugiej stronie oceanu; pozwala zabijać się w Polsce; próbuje rządzić w Bernie i Lozannie79. Przenikając masy, socjalizm stał się zupełnie inny: lud niewiele się troszczy o honor szkół; lud żąda pracy, nauki, dobrobytu, równości. Nie przywiązuje wagi do systemu, byleby zawierał w sobie to, o co mu chodzi. A kiedy lud czegoś chce i gdy musi już tylko znaleźć sposób, w jaki mógłby to osiągnąć, wówczas odkrycie nie każe długo na
siebie czekać: przygotujcie się na to, że już wkrótce ujrzycie koniec wielkiej maskarady. Niechże kapłan zrozumie wreszcie, że grzech to nędza, a prawdziwa cnota, która czyni nas godnymi żywota wiecznego, to walka z religią i z Bogiem; niech filozof, porzucając swą pychę, supercilium philosophicum, dowie się wreszcie, że rozum to społeczeństwo i że filozofować — to posługiwać się swymi rękoma; niech artysta nie zapomina, że niegdyś zstąpił z Olimpu do stajni Chrystusowej, że z tej stajni wzniósł się do nie znanej przedtem świetności, że więc odrodzić go musi chrześcijaństwo i praca; niech kapitalista pamięta,' że srebro i złoto nie są prawdziwymi wartościami, że dzięki uczciwej wymianie wszystkie produkty osiągną tę samą godność, a wówczas każdy wytwórca będzie miał w swym domu mennicę; że podobnie jak fikcja produktywnego kapitału ograbiła robotnika, tak też zorganizowana praca pochłonie kapitał; niech właściciel dowie się, że jest tylko poborcą dochodów społeczeństwa, że o ile niegdyś, wykorzystując wojnę, mógł odebrać prawo do ziemi, to proletariusz może z kolei poprzez stowarzyszenie odebrać mu prawo do zbiorów i sprawić, że własność w pustce wyzionie ducha; niech książę i jego pyszny orszak, jego żołnierze, sędziowie, doradcy, parowie i cała armia tych, którzy nie wytwarzają, pośpieszą z błaganiem o łaskę rolnika i rzemieślnika, albowiem organizacja pracy jest równoznaczna z uzależnieniem władzy, robotnik zaś ma moc pozostawienia tego, kto nie wytwarza, jego ubóstwu i skazania władzy na zagładę w pohańbieniu i głodzie... Wszystko to nie będzie nie przewidzianą, niespodzia-
ną nowością, nagłym skutkiem namiętności ludu lub zręczności kilku jednostek, lecz spontanicznym powrotem społeczeństwa do praktyki, która sięga niepamiętnych czasów i chwilowo tylko została poniechana z ważnych powodów... W swym wahadłowym ruchu ludzkość nieustannie obraca się wokół siebie samej: postępy jej są tylko odmłodzeniem jej tradycji; jej systemy, pozornie tak sobie przeciwstawne, opierają się w gruncie rzeczy na zawsze jednakowych, choć z różnych stron widzianych podstawach. W toku rozwoju cywilizacji prawda pozostaje zawsze ta sama, zawsze stara i zawsze nowa: religia, filozofia, nauka zmieniają jedynie postać zewnętrzną. Na tym właśnie polega Opatrzność i nieomylność rozumu ludzkiego; to stanowi o niezmienności naszej istoty w procesie postępu; to sprawia, że w społeczeństwie, mimo iż nieodparcie dokonują się przewroty, jego istota pozostaje niezmienna, to także rozszerza nieustannie perspektywy i ukazuje w oddali ostateczne rozwiązanie, dając oparcie naszym tajemnym przeczuciom. Rozmyślając nad tymi zmaganiami ludzkości, przypominam sobie mimo woli, że w symbolice chrześcijańskiej następcą kościoła walczącego ma się stać w ostatnim dniu kościół tryumfujący; system sprzeczności społecznych zdaje mi się magicznym mostem, przerzuconym nad rzeką zapomnienia...
Z POWODU LUDWIKA BLANCA O obecnej użyteczności i o przyszłych możliwościach państwa
Piąty artykuł Przeobrażenie albo upadek, oto — powiedzieliśmy wczoraj — alternatywa postawiona przed narodem francuskim przez ludowy zamach stanu z lutego. Przeobrażenie to może się dokonać tylko po uprzednim zaprzeczeniu kapitałowi i państwu, tym dwom podstawowym zasadom, które jedyne tylko pozostają jeszcze tradycjami ludzkości. Ale rewolucjonista wówczas nawet, gdy burzy, niweczy, gdy znosi, usuwa z drogi, zawsze działać musi na mocy obowiązujących ustaw i zgodnie z istniejącym porządkiem rzeczy. Mamy konstytucję, kodeks, powinniśmy postępować legalnie, konstytucyjnie. Zniesienie państwa dokonujące się z inicjatywy państwa nie będzie przecie niczym innym jak tylko jego samobójstwem. Co to znaczy dla rewolucji? Co to znaczy dla wolności? Czy zarzucą nam, jak to kiedyś uczynił Ludwik Blanc, że podstawą naszej teorii jest błędne koło, bo odrzuca ona drogę dyktatury i szanuje umowy społeczne, nie wyłączając tych, które zostały prawidłowo i uroczyście rozwiązane? To tak jakby chcieć zaprzeczyć wiecznemu wyrokowaniu, usunąć za jednym zamachem artykuł 1234 Kodeksu Cywilnego i na jego miejsce wprowadzić itakl przepis prawa heroicznego: „Zobowiązania wygasają nie przez zapłatą i nie przez
odnowienie, ani też za zgodą stron itp. itp., ale pod naciskiem siły". Ta polityka samowoli nie będzie nigdy naszą polityką. Wierni prawu postępu, które nie bardziej pozwala na przerwanie ciągłości cywilizacji niż ciągłości w naturze, zmusimy państwo, aby posłużyło do zniesienia państwa, podobnie jak kapitał zmusimy do zniesienia procentu. Z chwilą rozwiązania tej pierwszej kwestii stanie na porządku dziennym inna sprawa, którą trzeba rozwiązać natychmiast, bo stanowi ona pierwsze ogniwo długiego łańcucha kolejnych eliminacji, których formułą ogólną jest anarchia, zniesienie rządu. Czy lud, czyli społeczeństwo, może zrobić cokolwiek sam przez się, bezpośrednio, bez pomocy, interwencji, inicjatywy czy reprezentacji państwa? Bo jest rzeczą oczywistą, że jeżeli lud, jeżeli społeczeństwo może cośkolwiek, choćby jedną tylko rzecz zrobić bez państwa, to może bez państwa zrobić ich tysiąc, może zrobić wszystko. Jeden jedyny przykład ściśle stwierdzony stanowi tutaj decydujący prejudykat przeciwko państwu: wnioskowanie od szczegółu do ogółu jest uzasadnione. Na to pytanie, zarówno prejudycjalne jak determinujące, odpowiemy projektem następującym:
PROJEKT DEKRETU Zgromadzenie Narodowe zważywszy, że praprzyczyną wszystkich nieporządków trapiących społeczeństwo, uciemiężenia obywateli i upadku narodów jest absolutna i hierarchiczna centralizacja władz publicznych, zwana rządem lub państwem; że sprawą doniosłą jest jak najszybsze zniesienie tego olbrzymiego pasożytnictwa przez zorganizowanie w każdej dziedzinie funkcyj głosowania powszechnego, które by wytworzyło wieloraką i demokratyczną centralizację i działalność państwa jako rozkazodawcy, sługi czy mandatariusza bezpośrednio zastąpiło inicjatywą ludzi; że organizacja kredytu jest punktem wyjścia reformy politycznej, jak również rewolucji ekonomicznej i że jest to sprawa paląca; że podstawą kredytu publicznego oraz obrotu kapitałów i produktów jest pieniądz kruszcowy; że pieniądz, który dawniej był towarem stawianym wyżej od każdego innego, wobec czego stał się uniwersalnym środkiem płatniczym, jest dzisiaj jedynie znakiem reprezentującym wartość i narzędziem wymiany; że — jak dowodzi nauka ekonomii — nic łatwiejszego, jak obchodzić się przy transakcjach bez szlachetnych kruszców i zastępować znak drogi i niedoskonale zabezpieczony znakiem, którego zabezpieczenie byłoby doskonałe, a wartość wewnętrzna równa zeru; że posługiwanie się, zresztą całkowicie usprawiedliwione i powszechnie stosowane, biletami bankowymi jest dopiero pierwszym krokiem dokonanym przez
rozum publiczny w kierunku zastąpienia pieniądza kruszcowego papierem; i biorąc pod uwagę, że zgodnie z 'tygodniowymi sprawozdaniami Banku Francji papier zmierza nieustannie, a zwłaszcza od dwóch lat, do zastąpienia monet znajdujących się w obiegu; że z tendencji tej powstało nagromadzenie w kasach Banku prawie trzeciej części istniejących monet i że, jak się wydaje, ruch ten wcale nie ma się ku końcowi; że to gromadzenie w Banku monet i zastępowanie ich banknotami ma ten bezpośredni skutek, że pieniądz, sam przez się bezużyteczny dla obrotu podobnie jak i dla konsumpcji i produkcji, dobry co najwyżej do tego, aby budzić zaufanie do papieru i stanowić rękojmię dla wymieniających, jest własnością publiczną i wspólną, przejściowe korzystanie z której regulowane jest przez każdego w zależności od produktów, jakie ma otrzymać w drodze wymiany; że Bank Francji, którego pierwotny kapitał wynosił 90 milionów, korzystając ze swego przywileju i sukcesywnej emisji banknotów, przelał do swych kas pancernych około 350 milionów w pieniądzu kruszcowym, należącym do całego kraju, a naród francuski, niepodzielny właściciel tego kapitału, stał się tym samym komandytariuszem, współwłaścicielem i współużytkownikiem Banku w części równej czterem piątym użytkowanego kapitału; że należy zatem jak najprędzej znieść przywilej Banku Francji i w imieniu i na rachunek ludu zorganizować tę wielką instytucję; że ponieważ procent przysługujący akcjonariuszom-
-założycielom od Banku został ustalony na 4' od sta rocznie na kapitale wynoszącym 90 milionów, a kapitał uzupełniający, jako własność narodowa, nie powinien przynosić procentu, stopa dyskontowa Banku powinna 'być ustalona odpowiednio od procentu przysługującego akcjonariuszom, gotówki w kasie i masy dokonanych operacji; że inne postępowanie stanowiłoby ze strony Banku nadużycie i kradzież, a ze strony państwa karygodne lekceważenie najświętszych interesów ludu; a także biorąc pod uwagę, że wskutek wyżej wymienionych przyczyn, a przede wszystkim wskutek obniżki stopy dyskonta można przypuszczać, iż gotówka w kasie, wynosząca w chwili obecnej 450 milionów, dojdzie wkrótce do 500, a nawet 600 milionów, co pozwoli Bankowi bez niebezpieczeństwa dla niego samego i bez zagrożenia bezpieczeństwa publicznego włączyć do swych uprawnień dział kredytu rolnego i niezwłocznie podnieść rozmiary emisji na podstawie mocnych papierów handlowych lub hipotecznych do 750, a nawet do 800 milionów; że w tych warunkach procent handlowy, przewidywany w umowach sprzedaży na termin dostawy i w umowach o prowadzenie przedsiębiorstw, podzieliłby los procentu pobieranego od pieniądza gotówkowego i spadłby do zera, co sprowadziłoby wszystkie transakcje do transakcji gotówkowych; że przy takim stanie rzeczy, zważywszy, iż cyrkulacja zostałaby uwolniona od wszelkich danin, a handel od wszelkich hamulców, konsumpcja, jak również mocą nieodpartej konsekwencji i produkcja wzrastałyby
w rozmiarach nieograniczonych, i wreszcie wobec tego, iż dochód od kapitałów oraz obiektów własności nieruchomej wygasłby, operacje znane pod nazwą pożyczki, wynajmu, czynszu Ltd. zamieniałyby się w operacje wymiany i ruch kapitałów uległby utożsamieniu z cyrkulacją produktów; i zważywszy na mocy całokształtu tych faktów dokładnie znanych i nie budzących wątpliwości, że procent od kapitału, bez względu na stopę na wstępie ustaloną, podlega nieuchronnie prawu samorzutnego spadku skutkiem samego tylko faktu akumulacji monet w banku centralnym i nieustającego zastępowania pieniądza kruszcowego papierem, tak że cały kredyt wypłacany staje się nieodparcie kredytem bezpłatnym; że nieprawdą jest zatem twierdzenie, iż tylko i jedynie mnożenie się kapitałów może doprowadzić do obniżki stopy procentowej; że dowiedzione jest odtąd przez teorię kapitału i przez praktykę Banku, zarówno na mocy faktów, jak i na mocy prawa, wbrew przesądowi sfer handlowych i rutynie kapitalistycznej, że kapitał jest jałowy, że tylko praca jest płodna i ma prawo być wynagradzana i że wszelkie obciążenie pracy na rzecz kapitału, bez względu na sposób i pretekst jego dokonywania, stanowi dla społeczeństwa czystą stratę; że na skutek tego wszelkie sprzedaże, dzierżawy, procenty, ażda, premie, dywidendy, zyski, prowizje, wszelkiego rodzaju obciążenia płacone kapitałowi przez pracę, wszelkie potrącenia, opłaty, dary, cła, podatki od obrotu, fabrykacja, tranzytu itd. ściągane przez pań-
stwo wyłącznie w celu utrzymania organizacji kapitalistycznej i feudalizmu kupieckiego składają się razem wzięte na krzywdę klasy pracującej, na coroczną należność w rozmiarach około sześciu miliardów i są ceną nieróbstwa i pasożytnictwa, wynikiem fałszywego poglądu, nierozważnej rutyny i błędu rachunkowego; że tu tkwi podstawowe źródło powszechnego ubóstwa, upadku narodu francuskiego i wszystkich niebezpieczeństw, na jakie narażone są w obecnej chwili rodzina i społeczeństwo, uchwala: Artykuł 1. — Bank Francji zostaje uznany za Bank Narodowy. Jego kapitał w wysokości 90 milionów oraz wszystkie walory składające się na aktywa spółki przechodzą na własność publiczną. Art. 2. — Kapitał i inne wartości stanowiące własność Banku Francji, nabyte przez naród na mocy niniejszej ustawy, będą zwrócone w czteroprocentowej rencie państwowej przy stopie procentowej stanowiącej przeciętną dwóch ostatnich lat. Art. 3. — Zarząd Banku Narodowego będzie się składał z delegatów izb handlowych wybranych przez wszystkich obywateli uprawiających handel (Art. I Kodeksu Handlowego). Rady narodowe 2 w Paryżu i w poszczególnych departamentach będą wyznaczone przez izby handlowe w każdej z tych miejscowości. Art. 4. — Naczelnik Banku w Paryżu, dyrektorowie w departamentach, podobnie jak kierownicy kas, rachunkowości, działu dyskontowego i radcowie prawni, będą również mianowani przez wymienione izby. Poza
sprawą ogłoszenia niniejszej ustawy państwo ani bezpośrednio, ani pośrednio nie bierze udziału w organizacji ani w kierowaniu Bankiem, zarówno jak i w kontroli Banku lub nadzorze nad nim. Art. 5. — Uposażenia będą wynosiły: 6000 franków dla naczelnika Banku i 4000 franków dla dyrektorów. Uposażenia innych urzędników zostaną uregulowane odpowiednio do tych wynagrodzeń. Art. 6. —Operacje Banku Narodowego obejmują zarówno kredyt przemysłowy i handlowy, jak i kredyt rolny. Specjalna ustawa ureguluje warunki funkcjonowania hipoteki oraz zagadnienie wysokości i repartycji kredytu, jaki będzie w tym zakresie przyznawany. Art. 7. — Stopa procentowa lub dyskontowa, jednolita dla wszystkich rodzajów kredytu, ustalona jest prowizorycznie na 1% rocznie wraz z prowizją, przy czym dyskonto przy walorach na krótki termin nie może w żadnym razie spaść poniżej V4°/o. Art. 8. — Roczna rata na poczet zwrotu sum zaliczkowanych na hipoteki nie będzie mogła być niższa od 5% wraz z procentami. Płacona będzie zawsze z góry; pierwsza wpłata w dniu otrzymania pożyczki. Art. 9. — Sprzedaż weksli i kredyty dokonywane będą w biletach bankowych lub w pieniądzu kruszcowym, zgodnie z życzeniem handlującego lub pożyczkobiorcy. Od każdej jednak wpłaty lub wypłaty w pieniądzu kruszcowym Bank pobierać będzie ażio w wysokości 1/4% jako zapłatę za posługiwanie się brzęczącą gotówką i odszkodowanie za bogactwo, które stało się
bezużyteczne. Art. 10.—Bank Narodowy dostarczy sumę 10 milionów celem rozdziału jej tytułem pomocy i odszkodowania między robotników i rodziny robotników, którzy w chwili ogłoszenia niniejszej ustawy byliby pozbawieni pracy albo którzy od 24 lutego roku 1848 najbardziej ucierpieli od bezrobocia. Jednej z komisyj Zgromadzenia Narodowego powierzone będzie uregulowanie warunków rozdziału i wysokości przypadających z tego tytułu kwot. Art. 11. — Na potrzeby wolnego przemysłu i stowarzyszeń robotniczych otwarty będzie kredyt w wysokości 50 milionów, podlegający spłacie w ratach rocznych. Komisja Zgromadzenia Narodowego ureguluje też warunki rozdziału oraz wysokość kredytów. Art. 12.—'Od chwili ogłoszenia niniejszej ustawy Bank Narodowy będzie się rządził i administrował sam pod kontrolą i nadzorem izb handlowych i zgodnie z zasadami swego statutu: ustawa, która go powołuje, ma bowiem na celu jedynie zapewnienie mu podstaw egzystencji. Zostanie opublikowany regulamin Banku Narodowego, który wyłoży zasady oraz motywy jego utworzenia i określi formy zarządzania nim, przepisy porządkowe dla biur oraz sposób odnawiania sztabu jego pracowników. Artykuł 13. — Artykuły 1905 do 1914 Kodeksu Cywilnego w sprawie pożyczki na procent i ustanowienia renty, ustawa z 3 września 1807 w sprawie prawnej stopy procentowej zostają uchylone.
Teraz jedna tylko uwaga. Pozostawiając na uboczu część ekonomiczną tego projektu, do której będziemy mieli sposobność jeszcze powrócić, i przystępując tylko do kwestii stosunku do państwa, jaki wynika z artykułów 3, 4, 12 i 13, zwracamy uwagę, że Bank Narodowy z chwilą jego Utworzenia i oparcia na zasadzie kredytu bezpłatnego i głosowania powszechnego staje się niezależny od państwa; rząd nie jest powołany do tego, aby się do niego mieszać. Władza wykonawcza, podobnie jak ustawodawcza i sądowa, nie ma prawa informować się o jego operacjach. Jak zobaczymy nieco'później, ustawodawcami, inicjatorami i sędziami Banku są wszystkie izby handlowe wybierane przez wszystkich handlowców i reprezentujące ogół obywateli. Poddany władzy ludu, Bank ten funkcjonuje w interesie ogółu bez przywileju i bez zazdrości, uwolniony od nienawiści pracownika, jak również od obaw władzy, i jest żywym wyrazem zaufania ogółu, zaufania niezachwianego w swej wiecznej podstawie. Dotknąć ten Bank znaczyłoby dotknąć całe społeczeństwo; nie ma ani jednego obywatela, który by nie bronił go jak swego własnego dziedzictwa. Narzucać mu prawa — to nastawać na wolność publiczną. Prawa nadaje mu tylko lud, ma on też służyć tylko ludowi. Jest on warownią zapewniającą bezpieczeństwo ogółu, jest świątynią solidarności i braterstwa; nie ma takiego pracownika, który by nie widział w nim rękojmi swego bytu, bytu swej żony i swych dzieci. Dlaczego państwo miałoby się wtrącać w sferę zarządzania nim, do jego regulaminu, do jego operacji? Do czego
miałby służyć ten pośrednik polityczny, ten agent fiskalny między Bankiem Narodowym, organem obrotu służącym ludowi, a ludem? Czy republice potrzebny jest gubernator z 50 000 franków uposażenia, członkowie zarządu z 20 000, dyrektorowie z 10 000 franków? Ale cóż tu mówić o ustawach! Ustawy we wszystkim, co dotyczy kursu, ażia, procentu, lichwy, pożyczki i renty, są bezużyteczne. W dniu, gdy po układach społecznych pojawi się nauka społeczna ustawodawstwa, rząd, policja, sądy, żandarmi, dozorcy więzienni — cały aparat prewencji, represji i przymusu stanie się zbędny. Miejsce ustawy, która dysponuje, która nakazuje, która karze, która naprawia, zajmie Idea, która organizuje, Idea, która nie rozkazuje, ale daje możność żyć. Róbcie, co chcecie z lichwą, udzielając poza Bankiem Narodowym kredytu na */2%: co do mnie, oświadczam, że gdybym był członkiem sądu powołanego do orzeczenia w sprawie z oskarżenia o lichwę, to gdyby nawet lichwa ta wynosiła 1000%, miałbym pokusę skazać nie kata, ,ale jego ofiary...
ZWIERZENIA REWOLUCJONISTY jako przyczynek do historii rewolucji lutowej
II. WYZNANIE WIARY. CHARAKTER I PRZEZNACZENIE STRONNICTW
Wierzący mówi: Niezbadane są wyroki Boże. Tylko świętokradcza filozofia, stosując do wydarzeń swą chwiejną logikę, może w swej niepohamowanej pysze pokusić się o to, aby uczynić je zrozumiałymi. Skąd — pyta Pan — te rewolucje z ich odchyleniami i nawrotami, z ich katastrofami i zbrodniami? Skąd te straszliwe kryzysy, które zdają się zapowiadać społeczeń stwom ich ostatnią godzinę, te trzęsienia ziemi wśród narodów, te wielkie spustoszenia historii? Posłuchajcie Bossueta2, posłuchajcie tych, których wiara trzyma w jarzmie zbawienia; odpowiedzą wam, że wyroki Opatrzności są niedostępne dla rozumu ludzkiego i że wszystko dzieje się dla większej chwały bożej, ad mdiorem Dei gloriam. Mniej skromna od wiary, filozofia usiłuje nadać trochę sensu sprawom tego świata, wyznacza ich pobudki i przyczyny; i kiedy teologia, jej zwierzchniczka, milknie, to ta, idąc w ślad za nią, śmiało zabiera głos. Gdzie kończy się nadnaturalne objawienie, tam zaczyna się objawienie rozumowe. Najsampierw, co to jest religia? Religia to wieczna miłość, co porywa duszę poza sferę zmysłów i ćó'nie-
zmiennie utrzymuje w społeczeństwach młodość.' Wcale nie ido niej należy dawać nam wiedzę: dogmat religijny służy tylko do tego, aby przytłumić miłość bliźniego. Dlatego tak zwani teologowie chcieliby z tego, co w naszej świadomości jest najczystsze, zrobić fantasmazję tajemnic. Bóg jest siłą uniwersalną, przesyconą inteligencją, która dzięki nie kończącej się świadomości samej siebie wytwarza istoty zamieszkujące wszelkie możliwe królestwa, poczynając od nieważkiego fluidu aż do człowieka, i spośród których tylko człowiek dochodzi do poznania siebie i powiedzenia o sobie: Ja! Bóg, który bynajmniej nie jest naszym mistrzem, jest przedmiotem naszych badań: im bardziej go zgłębiamy, tym bardziej — w zależności od tego, pod jakim kątem widzenia go rozpatrujemy — charakter atrybutów, jakie mu przypisujemy, wydaje się zbliżać go do nas lub oddalać, i to do tego stopnia, że istota Boga może być rozpatrywana niezależnie albo jako istota człowieka, albo jako istota będąca jego antagonistą. Jakim sposobem cudotwórcy zrobili z niego istotę osobową — to króla absolutnego, jak Bóg żydów i chrześcijan, to znowu władcę konstytucyjnego, jak bóg deistów — której niepojęta Opatrzność zajmuje się tylko tym, aby zbijać z tropu nasz umysł zarówno przez swe nakazy, jak i przez swe uczynki? Jakie są te zasady zbawienia, które nie mają nic wspólnego z zasadami naszego stulecia, to uduchowienie, które unicestwia wszelkie inne zainteresowania, to rozmyślanie, które pozbawia wartości każdy inny ideał, i ta rzekoma nauka, która zwraca się przeciwko każdej
nauce? Czego chce od nas religia ze swymi dogmatami nie mającymi rozumowo uchwytnej podstawy, ze swymi bezprzedmiotowymi symbolami, ze swymi obrządkami pozbawionymi ludzkiego znaczenia? Katolicyzm albo jest alegorią społeczeństwa, albo niczym. Otóż nadszedł czas, kiedy alegoria powinna ustąpić miejsca rzeczywistości, teologia bowiem stała się bezbożnością i wiarą świętokradczą. Bóg, który rządzi i który się nie wypowiada, jest Bogiem, którego nie uznaję, którego nienawidzę bardziej niż czegokolwiek innego. Czy sądzicie, że skoro zwrócę się do niego z takimi pytaniami: „Skąd to się bierze, mój Boże, że społeczeństwo dzieli się na odłamy wzajem nieprzyjazne, nietolerancyjne, uporczywie trzymające się swoich błędów, nieubłagane w swym gniewie? Dlaczegóż konieczne jest, żeby ludzie się nienawidzili i rozszarpywali się wzajem po to, żeby świat podążał naprzód i żeby rozwijała się cywilizacja? Jakiż los, jaki szatan sprawił, i to niby dla porządku i dla doskonalenia jednostek, żeby nie mogły one swobodnie myśleć jedne obok drugich, kochać się w razie potrzeby, a w każdym razie pozostawiać siebie wzajemnie w spokoju?" Czy sądzicie, że ten Bóg, ustami swych sług, przemówi do mnie tymi bezbożnymi słowy: „Człowiecze! Czyż nie widzisz, że rodzaj ludzki pogrążony jest w upadku, a dusza ludzka od chwili stworzenia wydana mocom piekielnym? Sprawiedliwość i pokój nie są z tych regionów, które ty zamieszkujesz. Najwyższy sędzia w pokutę za grzech pierworodny
wydał ludzi na pastwę ich własnych sporów. Czy garnek ma prawo spytać garncarza: dlaczego mnie takim zrobiłeś"? Czy sądzicie — powiadam na to — że moje serce godzi się z tym, a mój rozum czuje się usatysfakcjonowany? Uszanujmy, jeśli chcecie, tajemnicę Boga, nagnijmy naszą wolę do nie podlegających dyskusji wyroków bożych. Ale skoro Bóg wydał świat i nas samych na łup naszej przedsiębiorczej ciekawości, to chyba zgodzi się na to, żebyśmy dyskutowali nad źródłem i przyczyną naszych rozbieżności, chociażby nawet te debaty uczyniły nas pewnego dnia równymi mu w mądrości. Dyskutujmy więc i oby podobało się Istocie bez początku i końca, jeśli nigdy nie będziemy robili nic innego. Człowiek byłby od dawna panem globu ziemskiego, a my, demokraci i socjaliści, nie porzucilibyśmy między 24 lutego roku 1848 a 13 czerwca roku 1849 zadań realnych dla majaków 3. Co do mnie, to nie cofam się przed żadnym dociekaniem. I jeżeli najwyższy Objawicie! wzbrania się mnie pouczyć, nauczę się sam; dotrę do głębi mej duszy; będę pożywał, jak mój ojciec, świętych owoców wiedzy i jeśli na nieszczęście się pomylę, będę miał przynajmniej tę zasługę, że byłem odważny, podczas gdy on nie będzie miał wytłumaczenia dla swego milczenia. Zdany na swój własny rozum, usiłuję połapać się na tym terenie najeżonym trudnościami, jakie nastręcza polityka i historia; i oto co na pierwszy rzut oka, jak sądzę, na wstępie zrozumiałem.
Społeczeństwo, podobnie jak czas, przedstawia się umysłowi w dwóch wymiarach — jako przeszłość i jako przyszłość. Teraźniejszość to linia wyobrażalna, która oddziela jedną od drugiej, tak jak równik dzieli glob ziemski na dwie hemisfery. Przeszłość i przyszłość — oto dwa bieguny ludzkiego strumienia: pierwszy jest twórcą drugiego, drugi logicznym i koniecznym uzupełnieniem pierwszego. Ogarnijmy myślą jednocześnie oba te wymiary historii: wszystko to razem utworzy system społeczny całkowity, bez przerw w ciągłości, identyczny we wszystkich swych częściach, w którym anomalie i przypadki posłużą do tego, aby lepiej uwidocznić myśl historyczną, porządek rzeczy. Tak więc system społeczny w całej swej prawdziwości i integralności nie może istnieć tego a tego dnia i w tej a tej części globu; w całości może się nam objawić jedynie z końcem wszech czasów, może go poznać jedynie ostatni spośród śmiertelnych. Co się tyczy nas, którzy znajdujemy się w ciągu następujących po sobie pokoleń, to możemy go sobie wyobrazić jedynie w postaci coraz bardziej przybliżonych przypuszczeń; jedyna rzecz, jaka przypadła nam w udziale w tej filozofii postępującej naprzód ludzkości, to — zgodnie ze zdrowym rozumieniem naszej przeszłości •— nieprzerwanie przygotowywać sobie przyszłość. Nasi ojcowie przekazali nam szczególną postać społeczeństwa; my przekażemy je w innej postaci naszym potomkom: tu leżą granice naszej wiedzy, jeśli taka istnieje; do tego sprowadza się korzystanie z naszej wolności. Musimy więc oddziaływać na siebie samych, jeśli chcemy wpły-
wać na losy świata; przeszłość naszych przodków jest tym, z czego musimy korzystać, pozostawiając przyszłość potomkom. Otóż wobec tego, że ludzkość wciąż postępuje naprzód, a dysponuje tylko wspomnieniami i przewidywaniami, dzieli się więc naturalnie na dwie wielkie grupy: jedną, która ulegając bardziej doświadczeniom przeszłych pokoleń wzbrania się posuwać naprzód w nieznane, i drugą, która zniecierpliwiona teraźniejszym złem skłania się bardziej ku reformom. Brać pod uwagę w równej mierze tradycje, jak przewidywania i posuwać się pewnym krokiem drogą postępu jest rzeczą niemożliwą i naszym zdaniem nazbyt ekskluzywną. Nie bylibyśmy ludźmi, gdybyśmy od samego początku sądzili o rzeczach z tą jednoczesnością apercepcji, jaka właściwa jest nauce. Warunkiem wstępnym naszego wykształcenia jest więc różnica poglądów. Otóż wobec tego, że dostrzegamy już przyczynę naszych dyskusji, mamy podstawę wierzyć, iż bez egzorcyzmów i czarów potrafimy się z nimi uporać; ale czyż wiara, gdy wtrąca się do rozumowania, ma nam do zaofiarowania zasadę równie prostą? Przyjrzyjmy się faktom. Obóz przeszłości, zależnie od tego, czy rozpatrujemy go na gruncie faktów religijnych, politycznych czy ekonomicznych, nosi miano katolicyzmu, legitymizmu, własności. Uogólnieniem tych trzech terminów jest absolutyzm. Wszystko, co możemy, wszystko, czego pragniemy, wszystko, czym jesteśmy, z jakiegokolwiek punktu widzenia byśmy to rozpatrywali — jest wynikiem — czy to z racji pokrewieństwa, czy też z racji
swej przeciwstawności — tej przeszłości, czyli własności feudalnej lub patrymonialnej władzy królewskiej, katolicyzmu. Nie jesteśmy dzisiaj tym, czym byliśmy wczoraj, właśnie dlatego, żeśmy tym byli; pewnego dnia przestaniemy być tym, czym jesteśmy, właśnie dlatego, że tym jesteśmy. Ale jak dokonuje się ta ewolucja? Chcąc wyjść ze stanu chaosu i osiągnąć jedność, katoilicyzm dąży drogą coraz dalej idącej racjonalizacji. Ale na skutek tej racjonalizacji ulega on sam przez się skażeniu, traci swój mistyczny charakter i staje się filozofią natury i ludzkości. Przywileje kościoła gallikańskiego w wiekach średnich, wpływ reformacji w wieku XVI, prace apologetyczne Fenelona, Bossueta, Fleury'ego4 itd. itd. w wieku XVII, ruch encyklopedystów w wieku XVIII, tolerancja lub, ściśle mówiąc, indyferentyzm prawny i konstytucyjny w wieku XIX są wyrazicielami różnych faz katolicyzmu. Z drugiej strony władza królewska, początkowo absolutna jako moc paternalistyczna, która się z czasem spotęgowała, odczuwa — w miarę jak rozszerza swój zakres działania — potrzebę organizowania; a to organizowanie, które jest nie czym innym jak zastosowaniem zasady podziału pracy do polityki, nieuchronnie prowadzi władzę królewską do demokracji. Emancypacja gmin, wtrącicielstwo władzy królewskiej, do którego doszło potem za Ludwika XI, Richelieu i za Ludwika XIV, konstytucje z roku 1790, z III roku Republiki, z roku 1814 i 1830, nowa konstytucja z roku 1848 są objawami rewolucji w dziedzinie politycznej.
Wreszcie własność na skutek dziedziczenia, równości podziału, przeniesień własności, hipoteki, wskutek podziału pracy, cyrkulacji i mnóstwa innych przyczyn zmierza do przeistoczenia się co do swej istoty i formy; wiedzą to dobrze wszyscy ekonomiści. Zniesienie dóbr martwej ręki5, praw senioralnych, feudalnych itd., sprzedaż przez państwo dóbr należących do kleru, równość podatkowa sprawiły, że w ciągu sześćdziesięciu lat własność uległa zmianom, które chociaż mniej rzucają się w oczy, nie są przez to wcale mniej głębokie ani mniej realne. Ponadto, te trzy równoległe ruchy — ruch katolicki, ruch monarchiczny i ruch ekonomiczny, są, jak powiedzieliśmy, jednym i tym samym, to jest przemianą idei absolutystycznej w swe przeciwieństwo, a mianowicie w ideę demokratyczną i społeczną. Władza królewska z woli Boga jest w ujęciu filozoficznym emanacją katolicyzmu wytworzoną przez rozróżnienie tego, co duchowe, od doczesności; własność jako instytucja feudalna jest emanacją władzy królewskiej. Socjalizm lub demokracja socjalna, ten ostatni wyraz katolicyzmu, jest przeto też ostatnią formą władzy królewskiej i własności. Socjalizm jest wytworem katolicyzmu, a równocześnie jego przeciwnikiem, a więc zarówno synem Chrystusa, jak i Antychrysta. Wiara, bez wątpienia, nie zgodzi się z tym; wystarczy nam jednak, że filozofia, że historia temu przyświadczają. Katolicyzm, władza królewska, własność, słowem absolutyzm, są więc w naszych oczach przeszłością historyczną i społeczną, demokracja socjalna jest wyrazem przyszłości.
Tak samo jak absolutyzm był w pewnym okresie prawnym i normalnym stanem społeczeństwa, tak też i socjalizm aspiruje do tego, żeby stać się prawnym i normalnym stanem tego społeczeństwa. Dopóki dwie przeciwstawne formy ruchu, lub raczej obozy, które je reprezentują, nie zrozumieją się nawzajem, dopóty będą prowadziły wojnę, będą sobie mówiły, jak Ajaks do Ulissesa: Wyrzuć mnie stąd albo ja ciebie wyrzucę. W dniu, w którym dojdzie do skutku ich wzajemne uznanie się, nie omieszkają się zidentyfikować i zlać się w jedno. Katolicyzm wysunął zagadnienie; socjalizm chce je rozwiązać. Pierwszy dostarczył ludzkości symboliki; drugiemu przypada rola dania jej egzegezy. Ewolucja ta jest nieunikniona, nieuchronna. Ale powiedzieliśmy już, że rewolucje ludzkości nie dokonują się wcale z taką filozoficzną łagodnością; narody zdobywają naukę nie inaczej jak wbrew samym sobie; a ponadto, czyż ludzkość nie jest wolna? Przecież przy każdej próbie postępu wzbiera burza sprzeczności, przeciwieństw i walk, które pod wrażeniem boskiego szaleństwa, zamiast znaleźć rozwiązanie polubowne w drodze kompromisu, kończą się katastrofami. Te burze i starcia świadczą, że społeczeństwo bynajmniej nie przebiega szlaku swych przeznaczeń w płaszczyźnie uporządkowanej i drogą prostą; odchyla się ono to w prawo, to w lewo, jakby przywiązane i zarazem odpychane przez przeciwstawne siły: te wahania w połączeniu z atakami socjalizmu i oporem absolutyzmu wywołują kolejne akty dramatu społecznego.
Tym sposobem, podczas gdy bezpośredni ruch społeczeństwa powoduje powstanie dwóch przeciwstawnych obozów, absolutyzmu i socjalizmu, ruch wahadłowy wytwarza z kolei dwa inne stronnictwa, wrogie sobie i obu tamtym, które nazwę ich imionami historycznymi, pierwsze złotym środkiem, czyli doktryneryzmem8, a drugie — demagogią, jakobinizmem lub radykalizmem. Złoty środek, znany filozofom pod nazwą eklektyzmu, bierze początek w tym egoistycznym i leniwym ukształtowaniu umysłu, który od rozwiązań śmiałych woli niemożliwe przystosowywanie się do siebie; który uznaje religię, ale przykrojoną do swego widzimisię; który pragnie mieć filozofię, ale z zastrzeżeniem; który godzi się na monarchię, ale tylko jeśli jest usłużna, i na demokrację, jeśli jest uległa; który godzi wolność handlu, ale z zachowaniem protekcjonizmu; który uznawałby bezpłatność cyrkulacji i kredytu, ale z zawarowaniem procentu od swoich kapitałów; wreszcie w miarę możności chce zachować równowagę między władzą a wolnością, między status quo a postępem, między interesem prywatnym a interesem społecznym, nigdy nie chcąc zrozumieć, że władza mocą przeznaczenia rodzi wolność, że filozofia jest nieuchronnie wytworem religii, że monarchia nieustannie przekształca się w demokrację, a co za tym idzie, że ostatnie słowo postępu polega na tym, iż na skutek następujących jedne za drugimi reform interes indywidualny identyfikuje się z interesem ogółu, a wolność staje się synonimem porządku. Obóz demagogiczny, czyli tak zwany radykalny, za-
wdzięcza swe powstanie niecierpliwości, jaką w umysłach rzetelnych budzi zarówno absolutystyczna reakcja, jak i ostrożności ludzi złotego środka. Widząc w panujących i kapłanach jedynie wyzyskiwaczy i tyranów, a w ludziach złotego środka jedynie mistyfikatorów i ambicjuszy, demagogia myśli mniej o pokojowym przekształceniu niż o gwałtownym zniesieniu instytucji przeszłości; traktuje ona przeszłość nie jako zagadnienie, ale jako przeciwnika. Odwołuje się bardziej do namiętności ludu niż do jego rozumu; gdy wyobraża sobie, że daje mu mówić, w rzeczywistości podżega go do buntu. Złoty środek to obłuda postępu. Demagogia to jego gorączka. Złoty środek odwołuje się najczęściej do burżuazji, wrogiej szlachcie i klerowi, którym zarzuca i którym zazdrości prerogatyw, ale jednocześnie wzdraga się przed uleganiem tendencjom radykalnym i zastrzega się przeciwko równościowym konkluzjom postępu. Radykalizm bardziej odpowiada ludowi. Rzeczywiście, im bardziej człowiek czuje się wydziedziczony, tym bardziej skłonny jest przewracać do góry nogami i budować od nowa społeczeństwo, które go wydziedzicza. Tym sposobem demagogia i złoty środek przeciwstawiają się sobie wzajem, podobnie jak absolutyzm i socjalizm; te cztery stronnictwa, jeśli można się tak wyrazić, stanowią cztery punkty węzłowe historii. Jako konieczny rezultat naszej zdolności doskonalenia się, istnieją one w każdym społeczeństwie, podobnie jak w każdym umyśle z osobna, i są niezniszczalne. Pod
tysiącem przeróżnych nazw — Greków i barbarzyńców, patrycjuszy i proletariuszy, gwelfów i gibelinów, szlachty i poddanych, bourgeois i towarzyszy, kapitalistów i robotników — odnajdziecie je w każdym stuleciu i wśród wszystkich ludów. Wszystkie one miały swoje Zbrodnie i swe szaleństwa, tak samo jak mają swój udział w prawdzie i swą użyteczność w ewolucji ludzkości. Będąc przewodnikami opinii, czynnikami postępu i jego hamulcami są uosobieniem zdolności bytu zbiorowego, warunków życia społecznego. Absolutyzm odznacza się przede wszystkim inercją: tym, co jest w nim prawdziwe, jest jego zmysł zachowawczości, bez którego postęp, z braku trwałej podstawy, jest tylko pustym słowem. To dlatego właśnie obóz absolutystyczny nazywany jest też stronnictwem zachowawczym. Tym, czym wyróżnia się złoty środek, czyli doktryneryzm, jest cecha sofistyczności i niezależności: prawdziwą jego ideą jest przekonanie, że do społeczeństwa należą rządy po swej własnej myśli, należy do niego to, aby sobie samemu być Opatrznością i Bogiem. Dla doktrynera prawo jest czystym wytworem myśli o rządzeniu sobą, a więc myśli na wskroś subiektywnej. Jakobinizm poznaje się po jego żarliwej opozycji wobec zgnuśnienia i samowoli. Jego protest jest jego uzasadnieniem. Socjalizm uważa ustrój społeczny za wynik nauki pozytywnej i obiektywnej; ale dzieli tu los każdego szybkiego rozwoju nauki, ulega mianowicie złudzeniom i bierze swe hipotezy za rzeczywistość, a swe utopie
za instytucje. Absolutyzm, silny swym pierwszeństwem, powiedziałbym nieomal — prawem starszeństwa, ale wystrychnięty na dudka przez swą zasadę kierowniczą, której cała skuteczność polega na usunięciu się w kąt, zawsze zajęty odbudową przeszłości, służy tylko za pożywkę dla rewolucji; złoty środek usiłuje powstrzymać pochód rewolucji, osiąga jednak to, że przyśpiesza jego bieg; jakobinizm chce przyśpieszyć ruch i wywołać przeciwdziałanie; socjalizm, zadając gwałt tradycjom, kończy na tym, że częstokroć zostaje wyklęty przez społeczeństwo. Poza tym ze stronnictwami politycznymi dzieje się tak jak z systemami filozofii. Tworzą się i przeczą sobie wzajem, jak wszystkie wyrazy Skrajne, podniecają wzajemnie, wyłączają się, raz po raz wydaje się, że zniknęły, aby po długim czasie znów pojawić się na widowni. Każdy człowiek myślący i usiłujący zdać sobie sprawę ze swych poglądów, czy to w dziedzinie polityki, czy też filozofii, zalicza się przez sam fakt sądu, który wygłasza, dc jakiegoś obozu lub do jakiegoś systemu; tylko ten, co nie myśli, nie należy do żadnego stronnictwa, nie ma żadnej filozofii, żadnej religii. Tak właśnie przedstawia się zazwyczaj stan mas, które poza okresami szczególnego wzburzenia pozostają całkowicie obojętne wobec spekulacji politycznych czy religijnych. Ale ten spokój, ta stoicka pogoda intelektualna ludu nie są daremne. Na dłuższą metę to właśnie lud, i to bez pomocy teorii, przez swe spontaniczne działania, zmienia, reformuje, wchłania projekty polityków oraz doktryny filozofów i bez ustanku two-
rzy nową rzeczywistość, zmieniając nieprzerwanie podstawę polityki i filozofii. Absolutyzm, dominujący we Francji aż do schyłku ubiegłego stulecia, do tego czasu nie może wydobyć się z upadku; doktryneryzm, który dość hałaśliwie pojawił się na widowni jako skutek rewolucji lipcowej, przeminął wraz z końcem osiemnastolecia władzy królewskiej. Co się tyczy jakobinizmu i socjalizmu, to pierwszy, rozpłomieniony przez powieściopisarzy rewolucyjnych, pojawił się raz jeszcze w lutym, aby stłumić rewolucję w dniach 17 marca, 16 kwietnia, 15 maja i zapaść się w nicość po rewolucyjnym zrywie 16 czerwca; a drugi, który wiódł przez dwadzieścia lat swą mistyczną egzystencję, bliski jest całkowitego rozprzężenia. W chwili gdy to piszę, nie ma już we Francji stronnictw; pod sztandarem republiki nie pozostaje już nic oprócz koalicji zrujnowanych bourgeois i zwróconej przeciwko niej koalicji mrących z głodu proletariuszy. Nędza powszechna zdziała to, czego nie mógł zdziałać rozum powszechny: niszcząc bogactwo, zniszczy antagonizm. To, co przed chwilą powiedziałem o stronnictwach, na jakie głównie dzieli się całe społeczeństwo, jest wciąż jeszcze tylko definicją; no cóż! — oto i cała historia. To jest Właśnie filozofia postępu, śmierć mistycyzmu społecznego, finis theologiae. Niech sobie sceptyk i jasnowidz dyskutują do utraty tchu nad wartością i usprawnieniami rozumu ludzkiego, cóż znaczy ich wątpienie, jeśli rozum narzuca nam proroczo swe sformułowania? Cóż to dla nas znaczy, iż wiemy, że moglibyśmy nie być ludźmi? Jest to przywilej rozumu,
jest to owa błahostka, jeśli kto chce, polegająca na sprowadzaniu największych i najbardziej niejasnych zjawisk cywilizacji i natury do idei prostych i jasnych. Tak samo jak największe rzeki są u źródła zaledwie strumykami, tak też w świetle myśli filozoficznej najstraszliwsze rewolucje powstają z przyczyn, których prostota wygląda wręcz naiwnie. Wiara nie uczy nas wcale sądzić o rzeczach zgodnie z tym pospolitym rozróżnieniem: a to dlatego, że wiara, tak samo jak Bóg, którego jest darem, nie rozumuje. Określenie, jakie dopiero co dałem stronnictwom, ich zasadom i ich tendencjom, jest prawdziwe, bo jest konieczne i uniwersalne, wspólne wszystkim stuleciom i wszystkim narodom, i to bez względu na pewne różnice zachodzące między stronnictwami, bez względu na ich rodowód, ich zainteresowania, ich cele; jest prawdziwe, bo nie może nie być prawdziwe. Jest to wyraz najpowszechniejszych aspektów historii i najpierwotniejszych skłonności tkwiących w społeczeństwie. Społeczeństwo, istność żywa i zdolna do doskonalenia się, która w przeciwieństwie do Boga rozwija się w czasie, Bóg bowiem istnieje niewzruszenie wśród wieczności, ma z natury rzeczy dwa bieguny, jeden skierowany ku przeszłości i drugi — ku przyszłości. W społeczeństwie, gdzie idee i poglądy dzielą się i różnicują podobnie jak temperamenty i interesy, istnieją też dwa główne obozy: obóz absolutystyczny, który usiłuje zachować i odbudować przeszłość, i obóz socjalistyczny, który nieustannie dąży do wyodrębnienia i uformowania przyszłości.
Ale społeczeństwo, korzystając z umysłu analitycznego, w jaki wyposażony jest człowiek, waha się i nieustannie odchyla od linii postępu to w prawo, to w lewo, w zależności od różnorodnych namiętności, które są dlań siłą napędową. Istnieją też między dwoma obozami skrajnymi dwa stronnictwa pośrednie, używając wyrażeń parlamentarnych, prawe centrum i lewe centrum, Żyronda i Góra, które popychają ku rewolucji, powstrzymują od niej lub ją wykolejają. Wszystko to stanowi oczywistość nieomal matematyczną, podlegającą sprawdzeniu za pomocą doświadczenia. Ścisłość tej topografii jest -taka, że wystarczy rzut oka, aby od razu znaleźć klucz do wszystkich przemian i wstecznych ruchów ludzkości.
III. ISTOTA I PRZEZNACZENIE RZĄDU
Trzeba, mówi Pismo święte, żeby istniały stronnictwa, Oportet hoereses esse. Przeklęte trzeba! — woła Bossuet w głębokiej adoracji, przy czym nie śmie szukać racji bytu tego trzeba. Trochę zastanowienia wymaga zasada, na jakiej opierają się obozy i ich znaczenie; chodzi o to, żeby poznać ich cel i zadanie. Wszyscy ludzie są równi i wolni: społeczeństwo ze swej istoty i przeznaczenia jest wszakże niezależne, rzec by można — niekierowalne. Wobec^tego, że sferę działalności każdego obywatela wyznacza naturalny podział pracy i dokonany przezeń wybór zawodu, a funkcje społeczne powiązane są w ten sposób, żeby dawały efekt harmonijny, wynikiem wolnej działalności wszystkich jest porządek; rządu nie ma ktokolwiek kładzie na mnie rękę, żeby mną rządzić, jest uzurpatorem i tyranem; ogłaszam go swoim wrogiem. | Ale przede wszystkim fizjologia społeczna nie przewiduje organizacji opartej na równości: idea Opatrzności, która jako jedna z pierwszych pojawia się w społeczeństwie, nie daje się z nią pogodzić. Równość otrzymujemy jako spadek po tyranii i rządach, w których wolność nieustannie zmaga się z absolutyzmem, jak Izrael z Jehową. Równość rodzi się więc nieustannie z nierówności; punktem wyjścia wolności jest rząd. Gdy pierwsi ludzie zaczęli się zgromadzać na skraju
lasów, aby założyć społeczeństwo, nie powiedzieli sobie, tak jak robią to udziałowcy spółki komandytowej: Organizujmy nasze prawa i nasze obowiązki w ten sposób, abyśmy dla każdego z osobna i dla wszystkich razem wytwarzali jak największą sumę dobrobytu i aby każdy z nas równocześnie korzystał z równości i niezależności. Tyle rozumu nie wykazali pierwsi ludzie i byłoby to sprzeczne z teorią objawicieli. Trzymano się wówczas całkiem innego języka: Stwórzmy w naszym środowisku władzę, która by nas nadzorowała i nami rządziła. Constituamus super nos regem. To samo usłyszeli nasi chłopi, gdy oddali swe głosy na Ludwika Bonapartego. Głos ludu jest głosem władzy, zanim stanie się głosem wolności. Dlatego też wszelka władza wywodzi się z prawa boskiego: Omnis potestas a Deo, mówi święty Paweł. Władza — oto jaka była pierwsza myśl społeczna rodzaju ludzkiego. A druga: od początku pracować nad usunięciem władzy, każdy bowiem chciał z niej zrobić narzędzie własnej wolności przeciwko wolności innego; takie jest przeznaczenie, na tym polega działalność stronnictw. Władza na świecie nie tyle została ustanowiona, ile stała się przedmiotem powszechnego współzawodnictwa. Autorytet, rząd, władza, państwo — wszystko to są słowa oznaczające jedno i to samo; każdy widzi tu środek ucisku i wyzysku swych bliźnich. Zwolennicy absolutyzmu, doktrynerzy, demagodzy i socjaliści nieustannie zwracali wzrok ku władzy jako ku jedynemu biegunowi. Stąd właśnie pochodzi aforyzm stronnictwa jakobi-
nów, którego ani doktrynerzy, ani zwolennicy absolutyzmu z pewnością się nie wyprą: Rewolucja społeczna jest celem; rewolucja polityczna (czyli przesunięcie ośrodka Władzy) jest środkiem. Oznacza to: dajcie nam prawo życia i śmierci nad wami i nad należącymi do was dobrami, a my was uczynimy wolnymi!... Sześć tysięcy lat upłynęło od czasu, jak królowie i kapłani powtarzają nam to! Tak więc rząd i partie są dla siebie wzajem przyczyną, celem i środkiem. Przeznaczenie ich jest wspólne: codziennie nawoływać ludy do emancypacji, pobudzać energicznie ich inicjatywę krępowaniem ich zdolności, kształtować ich umysły i popychać je nieustannie w kierunku postępu za pomocą przesądów, za pomocą ograniczeń, przez opór i to z powziętym z góry zamiarem wobec wszystkich ich idei, wszystkich ich potrzeb. Nie będziesz nigdy robił tego a tego, powstrzymasz się od tamtego — bez względu na to, jaki obóz rządzi, rząd nigdy nie umiał mówić nic innego. Od czasów raju systemem wychowania rodzaju ludzkiego jest zakaz. Ale skoro tylko ludzkość doszła do lat dojrzałych, to rząd, partie powinny zniknąć. Taka konkluzja nasuwa się z nieodpartą ścisłością logiczną, z taką samą koniecznością, z jaką spotkaliśmy się, gdy socjalizm wykluwał się z absolutyzmu, filozofia z religii, a na gruncie nierówności wyrosła równość. Gdy w drodze analizy filozoficznej chce się zdać sobie sprawę z tego, co to jest władza, jakie jest jej pochodzenie, formy i skutki, to Wkrótce dochodzi się do wniosku, że struktura władzy duchowej i doczesnej to organizm o charakterze przygotowawczym, z istoty
swej pasożytniczy i przekupny, bez względu na formę, bez względu na ideę, jaką reprezentuje, niezdolny do wytwarzania czegokolwiek innego niż tyrania i nędza. Dlatego też filozofia, w przeciwieństwie do wiary, twierdzi, że ustanowienie władzy nad narodem jest przedsięwzięciem o charakterze przejściowym, że władza, w żadnym razie nie będąc konkluzją rozumowania naukowego, ale wytworem spontaniczności, zanika od chwili, gdy stanie się przedmiotem dyskusji; że w żadnym razie nie ulega wzmocnieniu i nie wzrasta z czasem, jak przypuszczają rywalizujące ze sobą partie, które przyprawiają się wzajemnie o udręki; że musi się bez końca kurczyć i w końcu rozpłynąć w organizacji życia gospodarczego; że w konsekwencji nie może być przyjmowana za stojącą nad, ale pod społeczeństwem; i, odwracając aforyzm jakobinów, prowadzi do konkluzji, która twierdzi: Rewolucja polityczna, czyli zniesienie władzy wśród ludzi jest celem; rewolucja społeczna jest jej środkiem. Oto dlaczego — dodaje filozofia — wszystkie bez wyjątku stronnictwa, o ile dążą do władzy, są odmianami absolutyzmu; nie będzie więc wolności dla obywateli, porządku w społeczeństwach, jedności wśród ludzi pracy, dopóki wyrzeczenie się władzy w katechizmie politycznym nie zastąpi wiary w autorytety. Nie ma już partii. Nie ma już władzy. Absolutna wolność dla człowieka i obywatela Oto w trzech słowach nasze polityczne i społeczne wyznanie wiary. W tym właśnie duchu, duchu negacji rządu, powie-
dzieliśmy pewnego dnia człowiekowi o rzadkiej inteligencji 7, ale który miał tę słabość, że chciał być ministrem: „Niech pan spiskuje wraz z nami w celu obalenia rządu. Niech się pan stanie rewolucjonistą w celu przeobrażenia Europy i świata i niech pan pozostanie dziennikarzem" („Representant du Peuple", 5 czerwca 1848). Odpowiedziano nam: „Rewolucjonistą można być na dwa sposoby: od góry, i będzie to rewolucja inicjatywy, inteligencji, postępu, idei; i od dołu, i wtedy będzie to rewolucja przez powstanie, siłę, z rozpaczy, od strony bruku. „Byłem i wciąż jeszcze jestem rewolucjonistą od góry, nie byłem zaś i nigdy nie będę rewolucjonistą od dołu. „Niech pan nie liczy więc na mnie, że będę spiskował w celu obalenia jakiegokolwiek rządu; moja umysłowość jest temu przeciwna. Dostępna jest jednej tylko myśli: o ulepszeniu rządu" („Presse", 6 czerwca 1848). Jest w tym rozróżnieniu rewolucji od góry i od dołu dużo frazeologii, a bardzo mało prawdy. Wyrażając się w ten sposób, Girardin sądził, że mówi rzeczy zarówno nowe, jak głębokie. Nie powiedział jednak nic więcej nad to, że oddał się raz jeszcze odwiecznemu złudzeniu demagogów, którzy myśląc, że za pomocą władzy przybliżą rewolucję, umieli ją tylko opóźniać. Zbadajmy bliżej myśl Girardina. Podoba się temu uzdolnionemu publicyście nazywać rewolucję inicjatywy, inteligencji, postępu i idei rewolucją od góry; podoba mu się nazywać rewolucję za pomocą powstania, z rozpaczy rewolucją od dołu.
A właśnie prawdzie odpowiada coś wręcz przeciwnego. Rewolucja od góry, w myśl twierdzenia autora, na którego się powołuję, oznacza najwidoczniej władzę; od dołu — oznacza Lud. Z jednej strony akcja rządu, z drugiej inicjatywa mas. Chodzi więc o to, aby ustalić, która z tych dwóch inicjatyw — inicjatywa rządu czy inicjatywa Ludu — jest bardziej rozumna, bardziej postępowa, bardziej pokojowa. Otóż rewolucja od góry to — później powiem z jakiej przyczyny — nieuchronnie rewolucja z woli panującego, rewolucja w imię widzimisię jakiegoś ministra, wskutek poszukiwań po omacku ze strony jakiegoś zgromadzenia, wskutek gwałtu jakiegoś klubu; jest to rewolucja przez dyktaturę i despotyzm. Stosowali ją Ludwik XIV, Robespierre, Napoleon, Karol X, chcieli jej Guizot 9, Louis Blanc 10, Leon Faucher n. Biali, Błękitni, Czerwoni — wszyscy oni zgadzają się na tym punkcie. Rewolucja z inicjatywy mas to rewolucja za zgodą obywateli, na gruncie doświadczenia ludzi pracy, będąca skutkiem postępu i rozpowszechnienia się oświaty, słowem, rewolucja jako skutek wolności. Condorcet, Turgot, Danton dążyli do rewolucji oddolnej, do prawdziwej demokracji. Jednym z ludzi, którzy najszerzej uprawiali rewolucję, a przy tym najmniej rządzili, był Ludwik Święty. Francja za czasów Ludwika Świętego sama się tworzyła; jak winorośl, która wypuszcza pędy, wytwarzała lenników i wasali: słynny statut, który ogłosił król, był po prostu rejestrem publicznych aktów woli.
Socjalizm przyniósł taką rewolucję w całej pełni w postaci złudzeń radykalizmu; przed dwoma z górą tysiącami lat boski Plato był smutnym jej przykładem; Saint-Simon, Fourier, Owen, Cabet12, Louis Blanc, wszyscy zwolennicy organizowania pracy przez państwo, przez kapitał, przez jakąkolwiek władzę, odwołują się — podobnie jak Girardin — do rewolucji odgórnej. Zamiast uczyć Lud, żeby się organizował sam, domagają się od niego władzy. Czymże różnią się od despotów? Są utopistami tak samo jak wszyscy despoci: ci odchodzą, tamci nie mogą zapuścić korzeni. Tkwiłaby w tym sprzeczność wewnętrzna, gdyby rząd mógł być kiedykolwiek rewolucyjny /tylko dlatego, że jest rządem. Społeczeństwo, jako masa przepojo na inteligencją, może się zrewolucjonizować samo przez się, bo tylko ono może racjonalnie rozwinąć swe żywiołowe siły, zanalizować i wytłumaczyć tajemnicę swego przeznaczenia i swego pochodzenia, zmienić swą wiarę i swą filozofię; bo wreszcie ono jedno zdolne jest do walki ze swym twórcą i do wydania owocu. Rządy to bicze boże ustanowione w celu zdyscyplinowania świata; a wy chcecie, żeby one same się zniweczyły, żeby stworzyły wolność, żeby dokonały rewolucji. Tak być nie może. Wszystkie rewolucje, od chwili namaszczenia pierwszego króla aż do Deklaracji praw człowieka, dokonały się z porywu Ludu. Jeśli kiedykolwiek władcy stosowali się do inicjatywy Ludu, to byli do tego zmuszeni. Prawie zawsze sprzeciwiali się jej, tłumili ją i uderzali na nią; z własnej inicjatywy nic nigdy nie rewolucjonizowali. Ich rola nie polega na budzeniu postępu, ale na hamowaniu go. Gdyby na-
wet — co jest wbrew logice — posiadali wiedzę rewolucyjną, wiedzę społeczną, to i tak nie mogliby jej zastosować, nie mieliby do tego prawa. Trzeba by było, żeby uprzednio przekazali swą wiedzę Ludowi, żeby uzyskali zgodę obywateli. Tak może myśleć tylko ten, kto nie zdaje sobie sprawy z istoty autorytetu i władzy. Fakty potwierdzają teorię. Najbardziej wolne są narody, których władza ma najmniej inicjatywy, gdzie jej rola jest najbardziej ograniczona. Powołamy się tutaj na Stany Zjednoczone, na Szwajcarię, Anglię, Holandię. W przeciwieństwie do tego narodami najbardziej uciemiężonymi są te, gdzie władza jest najlepiej zorganizowana i najmocniejsza; przykładem jest Francja. A tymczasem Francja nieustannie skarży się, że nie jest rządzona; domaga się silnej władzy, coraz silniejszej! Kiedyś kościół, występując jako troskliwa matka, mówił: Wszystko dla Ludu, ale wszystko za pośrednictwem księży. Po kościele przyszła monarchia: Wszystko dla Ludu, ale wszystko przez panującego. Doktrynerzy: Wszystko dla Ludu, ale wszystko przez burżuazję. Jakobini nie zmienili "zasady, zmienili formułę: Wszystko dla Ludu, ale wszystko przez państwo. Wciąż ta sama wszechwładza rządu, ten sam komunizm. Któż wreszcie poważy się powiedzieć: Wszystko dla Ludu i wszystko przez Lud, nawet rząd. Wszystko dla Ludu: rolnictwo, handel, przemysł, filozofia, religia, policja itd. Wszystko przez Lud: rząd i religia, równie
dobrze jak rolnictwo i handel. Demokracja to zniesienie wszelkiej władzy: duchowej i doczesnej, ustawodawczej, wykonawczej i sądowej, władzy z tytułu własności. Bez wątpienia nie Biblia nam to objawia, ale logika społeczeństw, związek między aktami rewolucyjnymi i cała filozofia nowoczesna. Według Lamartińe'a13, który " pod tym względem pozostaje w zgodzie z de Genoudem 14, rząd powinien powiedzieć: Ja chcę. Kraj zaś odpowiedzieć: Zgadzam się. Ale doświadczenie wieków odpowiada im, że najlepszym z rządów jest ten, który potrafi stać się niepotrzebny. Czy potrzebne nam są pasożyty do tego, żeby pracować, a księża — żeby mówić z Bogiem? Nie potrzebujmy więcej wybranych, aby nami rządzili. Wyzysk człowieka przez człowieka — powiedział ktoś — to kradzież. No, a rządzenie człowieka człowiekiem to niewolnictwo; a każda pozytywna religia, prowadząca do dogmatu o nieomylności papieża, to nic innego jak ubóstwienie człowieka przez człowieka, bałwochwalstwo. Absolutyzm, podbudowując jednocześnie potęgę ołtarza, tronu i kasy ogniotrwałej, pomnożył okowy trzymające ludzkość w pętach. Obok wyzysku człowieka przez człowieka, obok ubóstwienia człowieka przez człowieka mamy jeszcze: Sądy człowieka nad człowiekiem! Potępienie człowieka przez człowieka! I — aby zakończyć ten szereg — karanie człowieka przez człowieka!
Te instytucje religijne, polityczne, sądowe, którymi się tak szczycimy, które mamy szanować, którym mamy być posłuszni aż do chwili, kiedy upływ czasu skaże je nieuchronnie na upadek, i które upadają we właściwej porze, jak spada owoc, są narzędziami naszego doświadczenia, widomymi znakami panowania nad ludzkością instynktu, resztkami, osłabionymi wprawdzie, ale nie zniekształconymi, krwawych obyczajów, jakimi odznaczało się nasze dziecięctwo. Antropofagia nie istnieje od dawna, znikła, nie bez oporu władzy, wraz ze swymi okrutnymi obrzędami; tkwi jednak nadal w duchu naszych instytucji; świadczy o tym sakrament eucharystii i kodeks karny. Myśl filozoficzna żywi odrazę do tej symboliki dzikich ludzi; odrzuca przesadne formy czci człowieka. A jednak nie pojmuje ona — podobnie jak jakobini i doktrynerzy — żeby można było dokonać reformy drogą ustawodawczą; nie dopuszcza myśli, aby ktokolwiek miał prawo wyświadczać Ludowi dobro wbrew jego woli, aby dopuszczalne było dać wolność narodowi, który chce być rządzony. Filozofia darzy zaufaniem tylko te reformy, które są wynikiem dobrej woli społeczeństw. Jedynymi rewolucjami, jakie uznaje, są te, które powstają z inicjatywy mas; neguje w sposób jak najbardziej stanowczy kompetencję rządów w zakresie dokonywania rewolucji. Streszczamy się: Jeżeli o rozstrzygnięcie zwracamy się tylko do wiary, to rozbicie społeczeństwa wydaje się przerażającym wynikiem grzechu pierworodnego i upadku człowieka. Mitologia grecka wyraziła to w opowieści o wojowni-
kach zrodzonych z zębów węża, którzy pozabijali się nawzajem zaraz po urodzeniu. Zgodnie z tym mitem Bóg po to pozostawił w rękach walczących stron rządy nad ludzkością, aby niezgoda położyła podstawy pod jego panowanie na ziemi i żeby człowiek, cierpiący od nieustannej tyranii, nauczył się zwracać myślą ku innemu życiu. Z punktu widzenia rozumu rządy i stronnictwa są tylko inscenizacją zasadniczych koncepcji społeczeństwa, urzeczywistnieniem abstrakcji, pantomimą metafizyczną, której sensem jest Wolność. Ta dwojaka definicja rządu i stronnictwa stanowi nasze wyznanie wiary politycznej. Znasz, czytelniku, te osobistości alegoryczne, którym w tej. relacji przypadają główne role; wiesz, co jest treścią tego przedstawienia: skup więc teraz uwagę na sprawach, które chcę ci opowiedzieć.
POSTSCRIPTUM II Zapewne zapytają mnie teraz o przyczynę tego wrodzonego zamiłowania do kompromisów, tego kultu złotego środka i zastoju, który przejawia się wszędzie w skłonnościach Francuzów i czyni z nich naród zachowawczy z temperamentu i upodobania, z konieczności tylko i w drodze wyjątku decydujący się na rewolucję. Sądzę, że znalazłem tę przyczynę w warunkach organicznych i klimatycznych, w jakich żyje społeczeństwo francuskie, od niepamiętnych czasów dążące do pewnego stanu niczym się nie wyróżniającego, co przejawia się na każdym kroku w instytucjach i obyczajach francuskich. Zwrócimy tylko uwagę na: 1) Najdalej idący podział własności i mnóstwo drobnych placówek przemysłowych i handlowych, co stwarza każdemu ojcu rodziny — rolnikowi, sklepikarzowi, fabrykantowi — sferę absorbującej go działalności i sprawia, że znika nam z oczu działalność ogólna, a w ślad za tym inicjatywa na większą skalę. 2) Gospodarkę komunalną i departamentową, izby handlowe, lokalne związki rolników itd., które do milionów ośrodków domowych dodają 50 000 ognisk interesów miejscowych i korporacyjnych, rozdrabniając w nieskończoność akcję państwową; żyją one własnym życiem i regulują po swojemu swą działalność.
3) 600 000 najemnych pracowników państwowych i samorządowych bezpośrednio zainteresowanych w status quo, którzy tłumią swym ciężarem wybuchową siłę kraju. 4) Łatwość, pozorną przynajmniej, zdobycia pracą lub handlem niewielkiego majątku, w klimacie umiarkowanym, w kraju żyznym, popartą przyzwyczajeniami wynikającymi z umiarkowanego dobrobytu, co zaspokaja ambicje wielu ludzi. 5) Produkcję wina, usposabiającą do wesołości, co odwraca umysł od dogmatyzmu, odbiera powagę spekulacjom, rodzi beztroskę mas, sprawiając, że tanim kosztem zadowalają się one swoim losem. Francja jest krajem aureae medioctritatis, opiewanego przez poetów wszystkich stuleci. Łatwość, bezpieczeństwo życia, równość i niezależność majątkowa — oto marzenia Ludu francuskiego. Tak więc, wbrew temu, co pisano o jego próżności i o jego ambicjach, ten podbijający humor, który mu się zarzuca, ma na celu to jedynie, aby nie pozostać w tyle za kimkolwiek; największą jego wadą jest nie pycha, ale zawiść. Czyż jest w tym co dziwnego, że ten Lud, który jest wrogiem wszelkiego rodzaju wystawności, który zawsze czuje się bliski swego ideału, jest nieczuły na idee i odkrycia, których nowatorstwo go przytłacza, i niechętny reformom, które mu się proponuje; że występuje przeciwko wszystkiemu, co wykracza poza zakorzenione przyzwyczajenia i ustalone idee, że gotów jest zawsze pokrzyżować tego rodzaju plany; że nie powstaje przeciwko niczemu, chyba w obronie swego skromnego dobrobytu, i że stałym jego dążeniem jest dojść drogą nie najkrótszą, ale najgładszą do tej rów-
nowagi warunków, którą mu obiecywali teoretycy złotego środka, a która w jego oczach stanowi o szczęściu? Za każdym razem, gdy naród francuski okazał gwałtowność, bądź w reakcji, bądź w rewolucji, działo się to wyłącznie dlatego, że jego dobrobyt, tak jak go sobie wyobrażał i rozumiał, wydawał mu się narażony czy to przez politykę panujących, czy też przez fanatyzm partii i sekt, dlatego że czuł, jak stanowisko kompromisowe w dziedzinie interesów, praw, idei traci grunt pod nogami. Cóż z taką zaciekłością zdecydowało o wypędzeniu hugonotów i o przeklęciu Ligi15? Przede wszystkim lekceważenie zagadnień duchowych, sprawiające, że Francuzom nienawistne jest wszelkiego rodzaju religianctwo, które laik nazywa ślepą wiarą prostaczków. Następnie, jeżeli nie bardzo dowierzano hugonotom, popieranym przez panów lennych i podejrzanym o tendencje feudalne, to nie mniej nie dowierzano członkom Ligi, okrzyczanym za czynniki ulegające wpływom ultramontańskim 16... Któż nas ranił, ciemiężył za Ludwika XIV i Napoleona, napawał odrazą za Ludwika XVI, a następnie za Karolą X i Ludwika Filipa? U pierwszych wybujałości władzy, nadużycia wojenne, dynastyczne i ultranarodowe; u drugich uparte upodobanie do arystokracji kupieckiej albo szlacheckiej. We Francji rewolucja zawsze brała początek z umiarkowanego złotego środka. A jeżeli od kilku lat w masach Ludu wciąż jeszcze panują niepokoje, jeżeli w głębi naszego umiarkowanego społeczeństwa wulkan rewolucyjny wre i grozi nowym wybuchem, to dlatego, iż w oczach wszystkich staje się jasne, że klasa średnia, która miała wszystko doko-
ła sprowadzić do swego poziomu i stać się stanem powszechnym, właściwym wszystkim, sama znalazła się w niebezpieczeństwie, że w obliczu dawnych ostoi — kościoła, kapitału oraz państwa — pewność pracy, możliwość utrzymania się, wolność sumienia, niezależność przemysłu, skromność majątków, bez których niepodobna żyć, są zdecydowanie niestałe. Tym sposobem po to, aby ocalić materialny złoty środek, stały przedmiot wysiłków Francuzów, trzeba będzie porzucić teoretyczny złoty środek; aby osiągnąć i umocnić tę pozłacaną mierność, rękojmię obojętności politycznej i religijnej, trzeba powziąć dziś stanowczą decyzję przeciwko opieszałości umysłu i sumienia, która pod nazwą' eklektyzmu, złotego środka, trzeciego stronnictwa itd. osiągała, jak dotąd, przywilej po wszechnego szacunku. Skłoń głowę, szyderczy Gali jeży ku, stań się skrajny, zamiast być umiarkowanym! Przypomnij sobie, że bez ścisłości zasad, bez nieugiętości logiki i bezwzględności doktryn nie ma dla jakie gokolwiek narodu ani umiarkowania, ani tolerancji, ani równości, ani pewności. Socjalizm,, podobnie jak wszystkie wielkie idee, które dotyczą całości ustroju społecznego, może być ujmowany z najróżniejszych punktów widzenia. Socjalizm to nie tylko usunięcie nędzy, zniesienie kapitalizmu i pracy najemnej, przekształcenie własności, decentralizacja rządów, wprowadzenie powszechnego prawa wyborczego, rzeczywista i bezpośrednia suwerenność ludzi pracy, równowaga sił ekonomicznych, zastąpienie rządów prawa rządami opartymi na umowie itd.
Z całą ścisłością się wyrażając, jest to ukonstytuowanie się niewielkich majątków, upowszechnienie się klasy średniej. Jest to zastosowanie ze wszystkimi konsekwencjami zasady suum cuiąue. Każdemu to, co mu się należy, zgodnie z interpretacją pierwszej szkoły socjalistycznej. Każdemu według jego zdolności, każdej zdolności według tego, co dokonała, a to oznacza złoty środek naturalny i opatrznościowy w dziedzinie pracy i wynagrodzenia za nią. Któż nie widzi, że ta potrzeba zrównoważenia sił ekonomicznych, bardziej równomiernego podziału dóbr natury i wytworów przemysłu, która stała się tak pilna, jest wynikiem ruchu, jaki się dokonał w ciągu ostatnich lat sześćdziesięciu? Zgromadzenie konstytucyjne, uchwalając sprzedaż dóbr narodowych i wolność uprawiania przemysłu, wprowadzając w dziedzinie prawa publicznego zasadę równości wobec prawa, wytworzyło, przynajmniej na pewien czas i do pewnego stopnia, równość majątkową. Za cesarstwa niedoskonałość dzieła rewolucji zaledwie się odczuwało. Przyjemność, jaką sprawiały ludziom chwalebne skutki rewolucji, nie pozostawiała czasu na zastanawianie się nad wadami gospodarki publicznej. Ale kiedy restauracja dodała bodźca zdolnościom przemysłowym kraju, tendencje kapitalistyczna i aglomeracyjna nie omieszkały się objawić. Wówczas to właśnie zaczęła też wzrastać klasa pracowników najemnych, proletariat, podczas gdy równocześnie dokonywała się, na gruncie feudalizmu kupieckiego i feudalizmu w ogóle, reforma władania ziemią, powstawała wielka własność. Każdemu, kto zastanawiał się nad
połączonym działaniem banków, hipotek, spółek przemysłowych, do czego trzeba dodać centralizację polityczną, która służy im za sankcję przymusową i karną,wyda się rzeczą niewątpliwą, że naród francuski wydany jest, bez jakiejkolwiek obrony ze strony prawa, na pastwę oligarchii, której nie przewidzieli rewolucjoniści z roku 1789, a która powstała spontanicznie jako wynik źle pokierowanej gry sił ekonomicznych. Niech tylko ten system, naprawdę zależny od przypadku, potrwa jeszcze pięćdziesiąt lat, a drobny przemysł, podobnie jak drobna własność zostaną stopniowo zniesione. Pozostanie tylko olbrzymia masa najemników w służbie wielkich właścicieli ziemskich, baronów władających winnicami, drogami żelaznymi, węglem, żelazem, bawełną itp. Społeczeństwo podzieli się na dwie kasty — wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych, a cała bez wyjątku klasa średnia zniknie. Czy naród, wbrew swemu charakterowi i swym skłonnościom, pogodzi się z nienormalnym położeniem, jakie gotuje mu brak przewidywania ze strony jego przywódców, czy mu się podporządkuje? Czy z obawy przed komunizmem zdecyduje się powrócić do dawnego stanu feudalnego? Nie, nie! Francja nie chce na przyszłość ani niewoli, ani wspólnoty: pragnie systemu równowagi, w którym każdej rodzinie zapewnione będzie osiągnięcie pracą należnego jej dobrobytu. A poza tym całkowitej wolności poglądów i łatwości urządzania się. Powstało już kilka porozumień idących po tej linii. Podobnie jak Robespierre odrzucił definicję własności, która stanowiła ustępstwo ze strony państwa, tak
też w roku 1848 odrzucona została definicja, która zgodnie z prawem rzymskim przysądzała własność pierwszemu, co zawłaszczył dany przedmiot. Według nas własność nie pochodzi ani z zawłaszczenia, ani od państwa; jest ona wynikiem pracy. Z tego punktu widzenia konstytucja z roku 1848 jest diametralnym przeciwstawieniem Kodeksu Cywilnego: według tego Kodeksu własność pochodząca z prawa kwirytów jest bezwzględnym prawem używania i nadużywania; według tej konstytucji własność jest tylko atrybucją obywatela pod gwarancją pracy i nieustanną modyfikacją sił ekonomicznych. Odległość między tymi dwiema definicjami własności jest olbrzymia. W tym samym duchu wydane zostały ustawy dotyczące procentu od kapitału, koncesji na kopalnie i drogi żelazne, patentów na wynalazki, własności literackiej, pracy dzieci w przemyśle itd. Ustawy te stanowią pierwsze kroki, niewątpliwie świadczą jednak o godnym uwagi duchu umiarkowania i o stanowczej woli wyrwania gospodarki społecznej z uścisku feudalizmu, który ją zagarnął, i anarchii, która okrywa ją hańbą. Takie oto jest zagadnienie, którego rozwiązania domaga się od nas wielowiekowy postęp, i to nie za pomocą pustych formułek rządu i ułomnych kompromisów, ale przez ścisłe zdyscyplinowanie sił przemysłowych. Utrwalać, porządkować, czynić coraz bardziej płodną i pożyteczną równość majątków, tworzyć wysiłkiem geniuszu równowagę ekonomiczną, jakiej przykładu nie daje historia ludzkości i jaką stworzyć może tylko nauka. Czy w tym, co się tyczy dobrobytu,
organizacji złotego środka, który powinien zadowolić każdą uzasadnioną ambicję i unicestwić zawiść, czy w tym,nie tkwi apoteozą klasy średniej? Jest to problem decydujący, który cechuje wiek męski narodów i który mógł pojawić się tylko raz w ciągu wieków, bo rozwiązanie obejmujące cały postęp, jaki jest możliwy, może być bezwzględne i wieczne. Ale to wyzucie z posiadania nie dokonuje się bez przejęcia; zanim zagadnienie przeniknie do umysłów i zanim rozwiązanie teoretyczne i praktyczne będzie możliwe, jakież pojawią się przeciwieństwa i rozdarcia! Ile niepewności i boleści! Francja, która w imię zachowania swych miejscowych obyczajów zmuszona jest walczyć z nawykami narodowymi i wyrzec się swej dawnej polityki i oficjalnych idei, ta Francja może powtórzyć za poetą: Mój Boże! Cóż za okrutna wojna! Widzę dwóch ludzi w sobie... Tak, w dzisiejszej Francji są dwie Francje. Jest Francja przeszłości, która zna siebie i, socjalistyczna czy demokratyczna, religijna czy filozoficzna, żyje zgodnie ze swymi tradycjami, ciąży ku nim z rozpaczą w sercu, protestuje przeciwko rewolucji bez analogii; i Francja przyszłości, która jeszcze nie zna siebie, która siebie szuka, która już teraz we wszystkich swych aspiracjach i poglądach czuje się w opozycji do dawnej Francji. Tu tkwi konflikt. Wszyscy, dopóki żyjemy, pobożni czy sceptycy, rojaliści czy republikanie, w tej mierze, w jakiej rozu-
mujemy zgodnie z ideami przekazanymi nam i podyktowanymi interesami, jesteśmy zachowawcami; w tej zaś mierze, w jakiej jesteśmy posłuszni naszym skrytym instynktom, tajemniczym siłom, które nie dają nam pokoju, pragnieniom ogólnej poprawy, jakie podpowiadają nam okoliczności, jesteśmy rewolucjonistami. Zresztą, co się tyczy celu ostatecznego, te dwie Francje stanowią jedno: dwoisty bieg, który nas pociąga, jednych z lewicy, drugich z prawicy, znajduje ujście w jednym i tym samym ruchu, a mianowicie w poszukiwaniu równości i stabilizacji, słowem: w równowadze ekonomicznej, a to poprzez wyrzeczenie się eklektyzmu filozoficznego i doktrynalnego złotego środka. Ostatni rzut oka na stan tradycji francuskich i na postęp dokonany w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat w tej nowej metamorfozie wykaże, iż taki jest nieunikniony wynik, ku któremu popycha nas przeznaczenie ludzkości i nasza Własna skłonność.
DO MIESZCZAŃSTWA
Cześć wam, Mieszczanie, za te nowe próby. Wyście byli zawsze najbardziej nieustraszeni, najzdolniejsi pośród rewolucjonistów. Wyście to już od trzeciego stulecia ery chrześcijańskiej za pomocą waszych związków municypalnych całunem okryli Państwo rzymskie w Galii. Gdyby nie Barbarzyńcy, którzy wtargnęli, by nagle zmienić oblicze rzeczy, Republika przez was ukonstytuowana byłaby rządziła w ciągu średniowiecza. Monarchia w naszym kraju jest frankońska, pamiętajcie o tym; ona nie jest galijska. Wyście to w czasie późniejszym, przeciwstawiając gminę zamkowi, króla wielkim wasalom, pokonali feudalizm. Wyście to, wreszcie, od lat osiemdziesięciu głosili jedną po drugiej wszelkie idee rewolucyjne, wolność wyznań, wolność prasy, wolność zebrań, wolność handlu i przemysłu; wyście przez wasze uczone konstytucje zdobyli przewagę nad ołtarzem i tronem; wyście ustanowili na niezniszczalnych podstawach równość wobec prawa, kontrolę prawną, jawność dochodów państwowych, podporządkowanie Rządu Krajowi, wszechwładztwo Opinii.
Wyście sami, wy jedyni, tak jest, wyście ustanowili zasady, wyście założyli podwaliny Rewolucji w XIX stuleciu. Nic, co próbowano robić bez was, życia nie miało. Nic, coście wy przedsięwzięli, nie chybiło. Nic, co wy przygotujecie, nie zawiedzie. Przed Mieszczaństwem despotyzm schylił głowę: szczęśliwy Żołnierz i Pomazaniec prawowity, i Obywatel Król z chwilą, kiedy mieli nieszczęście wam się nie podobać, przedefilowali przed wami jak cienie. Mieszczanie Francji, inicjatywa porywów Ludzkości do was należy. Proletariusz-nowicjusz nazywa was swymi mistrzami, swymi wzorami. Czyż byłoby możliwe, abyście wy po przeprowadzeniu tylu rewolucji stali się w sposób nieprzebaczalny, bez powodu, bez interesu, bez honoru — antyrewolucjonistami? Znam wasze żale: datują się one nie od lutego. Pewnego dnia, 31 maja 1793 roku, byliście zaskoczeni, wyparci przez lud sankiulocki 2. W ciągu czternastu miesięcy, w ciągu najstraszliwszego okresu, jaki kiedykolwiek przebyliście, ster rządów ujęli w swe ręce trybuni ludowi. Cóż oni uczynili w ciągu tych czternastu miesięcy dyktatury dla swoich biednych klientów? Niestety, nic! Zarozumiali jak zawsze i gadatliwi, wszystkie swoje wysiłki ograniczyli do jakiego takiego kontynuowania waszej pracy. W roku 1793, podobnie jak w 1848, wybrańcy ludu — pośród których większość z ludu nie pochodziła — troszczyli się tylko o własność; o pracy zgoła nie myśleli. Poza stawianiem oporu w obcych krajach siły rządowe były całkowicie poświęcone zabezpieczeniu waszych interesów. To jed-
nak nie złagodziło waszej urazy wywołanej tym targnięciem się na wasze stare prerogatywy. Lud bowiem przy swoim braku doświadczenia nie potrafił prowadzić wszczętej przez was rewolucji, odkąd po termidorze, jak mu się zdawało, wyście się tej rewolucji wyparli. Stało się to dla naszego kraju hamulcem postępu oraz początkiem naszej pokuty. Proletariat sądził, że mści się na was, narzucając waszej pysze przez swoje głosowanie samowładztwo bohatera. Sialiście opór, a zebraliście despotyzm. Wolność została zastąpiona Chwałą, najbardziej zgubnym, najbardziej głupim ze wszystkich bożyszcz. W ciągu lat piętnastu trybuna była niema, mieszczaństwo upokorzone 3. Rewolucja skuta łańcuchami. Wreszcie dzięki wam Karta 1814 roku4, wydarta, a nie z łaski nadana, wbrew temu, co by się o tym mówiło, została na nowo w świat rzucona; przed upływem piętnastu lat dawne rządy przeżyły w dniach lipca swoje Waterloo. W 1848 roku lud, poparty podobnie jak w 93 waszymi patriotycznymi bagnetami, wypędza z Tuilerii starego szalbierza i proklamuje Republikę. W tym względzie staje się on wyrazicielem waszych uczuć, wyciąga prawowite konsekwencje z waszej długotrwałej opozycji. Ale lud nie był jeszcze bynajmniej wtajemniczony w życie polityczne; po raz drugi kierowanie rewolucją wymknęło mu się z rąk. I tak samo jak w roku 93 zarozumialstwo to stało się na nowo przedmiotem waszego gniewu. Jaką jednak krzywdę wyrządził ten nieszkodliwy lud podczas owego trzymiesięcznego bezkrólewia, że wy, zaledwie przywróceni do władzy, wykazaliście się
tak gorącymi reakcjonistami? Rząd Tymczasowy myślał tylko o tym, aby zadośćuczynić waszej miłości własnej, uciszyć wasze niepokoje. Pierwszą jego myślą było przypomnienie wam o radzie familijnej; jego jedynym pragnieniem było, by wam przekazać opiekę nad proletariatem. Lud nie sprzeciwiał się temu, przyklaskiwał. A wy, czy to przez potrzebę odwetu tej tradycyjnej dobroduszności, czy też z powodu przywłaszczenia sobie prawa do tego, wy, którym przywrócono dominującą rolę w polityce, traktowaliście tych naiwnych rewolucjonistów, jak gdyby oni byli bandą włóczęgów i nicponiów. Rozstrzeliwaliście, zsyłaliście, skazywaliście na galery biednych robotników, których do buntu pchał lęk przed głodem i których hekatomba służyła za odskocznię dla trzech czy czterech intryg w Komisji Wykonawczej i w Zgromadzeniu. Mieszczanie, staliście się okrutni i niewdzięczni: toteż represje, jakie nastąpiły po dniach czerwcowych 5, wołały o pomstę do nieba. Wyście się stali współwinowajcami reakcji, wy okryliście się hańbą. Obecnie znowu pojawili się intryganci polityczni, zdemoralizowani przez wszelkie formy rządu, obiekty waszej odwiecznej nienawiści. Obłudnicy, potrafili was otumanić; przyjaciele obcych krajów, uczynili z was cichych wspólników swojej antynarodowej polityki; słudzy wszelkich tyranii, które wyście pokonali, łączą się z wami każdego dnia w swych zemstach zabójczych dla wolności. W ciągu trzech lat wasi rzekomi zbawcy ściągnęli na was więcej hańby, aniżeli pół wieku niepowodzeń sprowadziło nędzy na proletariat. I ci ludzie, którym wasza ślepa namiętność pozwoliła ująć
w ręce nieograniczoną władzę, drwią z was i was znieważają; przedstawiają was jako wrogów wszelkiego ładu, niezdolnych do karności, zarażonych filozofią, liberalizmem, socjalizmem; oni was mają za rewolucjonistów! Przyjmijcie, Mieszczanie, to miano jako tytuł do waszej chwały i jako rękojmię waszego pojednania z proletariatem. Pojednanie — powiadam wam — to rewolucja. Wróg wtargnął do waszej domeny: niechaj jego obelgi służą wam za hasło zbiórki. Wy, seniorzy Rewolucji, którzy byliście świadkami narodzin i śmierci tylu despotyzmów, od Cezarów aż do najmłodszych Bourbonów, wyście nie mogli uchybić waszemu przeznaczeniu. Serce mi mówi, że wy jeszcze coś zdziałacie. Rewolucja wyciąga do was ramiona: ratujcie lud, ratujcie siebie samych, jak to czynili wasi ojcowie; ratujcie poprzez Rewolucję. Biedna Rewolucja! Wszyscy obrzucają ją kamieniami. Ci, którzy jej nie spotwarzają, nie ufają jej jednak i pracują najusilniej nad tym, aby ją sprowadzić na manowce. Jedni mówią wam o przedłużeniu władzy prezydenta 6; inni prawią o połączeniu dwóch kierunków i o konieczności jak najszybszego uporania się z dylematem: monarchia czy demokracja. Ci bronią Konstytucji z 1848 roku, tamci oświadczają się za Prawodawstwem bezpośrednim... Myślałby kto, że to sprzysiężenie empiryków przeciwko idei lutego. Gdyby ta polityka mogła służyć do czegokolwiek, gdyby rozporządzała najmniejszą choćby siłą utrzymania się i pokoju — byłbym milczał. Nie mąciłbym,
Mieszczanie, waszego spokoju. Ale niezależnie od tego, czy jest kto za Rewolucją, czy przeciwko niej, Rewolucja na was zakłada swe fundamenty i to z szybkością tysiąca mil na sekundę. Nie chodzi tu o dyskutowanie na jej temat: trzeba, żebyście się przygotowali na jej przyjęcie; a przede wszystkim trzeba, żebyście ją poznali. W czasie długiego przebywania w więzieniu, gdy władze, łamiąc moje dziennikarskie pióro, trzymają mnie z dala od codziennej polemiki, moja rewolucyjna dusza podróżuje znowu po krainie Idei. Z moich wędrówek po tej krainie, leżącej poza przesądami naszego starego świata, przywiozłem trochę nasion, których uprawa nie może się nie udać na naszej przysposobionej glebie. Pozwólcie, że ofiaruję wam dzisiaj ich próbkę. Wam, Mieszczanie, przypada honor tego siewu, którego pierwszym owocem będzie przywołanie na waszą pamięć jedynej sprawy, jaką warto w tych czasach wam się zająć i o jakiej się wszędzie zapomina — Rewolucji. I oby po mnie, zachęceni moim przykładem, najśmielsi badacze mogli dokonać wreszcie od tak dawna wymarzonego odkrycia: Republiki demokratycznej i społecznej! Z braterskim pozdrowieniem P. J. Proudhon Conciergerie, 10 lipca 1851
MYŚL OGÓLNA REWOLUCJI W XIX WIEKU
Na trzy rzeczy trzeba zwrócić uwagę w całej historii rewolucji, a mianowicie na: Poprzedni system rządów, którego usunięcie jest celem rewolucji i który, dążąc do utrzymania się — staje się kontrrewolucją. Partie, które biorąc rewolucję z punktów widzenia odpowiadających różnorodnym uprzedzeniom i interesom, usiłują, każda ze swojej strony, przyciągnąć ją do siebie i posługiwać się nią na swoją korzyść. Rewolucję samą w sobie, czyli rozwiązanie. Historia parlamentarna, filozoficzna i dramatyczna rewolucji roku 1848 mogłaby już dostarczyć materiału na tomy. Ograniczę się do omówienia kilku poszczególnych kwestii, które nasze aktualne wiadomości pozwolą oświetlić. To, co powiem, wystarczy — mam nadzieję — do wyjaśnienia przebiegu i pozwoli domyślić się przyszłości rewolucji w wieku XIX. Pierwsze studium — Reakcje pociągają za sobą rewolucje. Drugie studium — Czy istnieje dostateczna przyczyna rewolucji w wieku XIX? Trzecie studium — O zasadzie stowarzyszenia.
Czwarte studium — O zasadzie władzy. Piąte studium — Likwidacja społeczna. Szóste studium — Organizacja sił ekonomicznych. Siódme studium — Rozpłynięcie się rządu w organizmie ekonomicznym. To nie opowiadanie, to plan teoretyczny, intelektualny obraz rewolucji. Wprowadźcie do niego przestrzeń i czas, daty, imiona, zjawiska, epizody, uroczyste przemówienia, paniki, walki, odezwy, sztuczki, ewolucje parlamentarne, zemsty, pojedynki itd. itd., a będziecie mieli rewolucję jak u Bucheza 2 i Micheleta 3. Po raz pierwszy publiczność będzie mogła sądzić o duchu i całości rewolucji, zanim się ona dokona: kto wie, ile nasi ojcowie uniknęliby klęsk, gdyby — pomijając przypadki, stronnictwa i ludzi — mogli zawczasu odczytać własny los? W miarę możności będę usiłował trzymać się w tym wykładzie tego, co przeszło próbę faktów. A spośród faktów będę wybierał zawsze najbardziej znane i najprostsze: jest to jedyny sposób, aby sprawić, by rewolucja społeczna, która dotąd była tylko apokalipsą, stała się wreszcie rzeczywistością.
Studium pierwsze REAKCJE POCIĄGAJĄ ZA SOBĄ REWOLUCJE 1. O SILE REWOLUCYJNEJ
Jest to szeroko rozpowszechniona w naszych czasach opinia, zarówno wśród ludzi biorących udział w ruchu, jak i wśród tych, co stawiają mu opór, że rewolucja, odpowiednio zwalczana na samym początku, może być powstrzymana, stłumiona, wypaczona, że można jej w ogóle uniknąć, ale trzeba do tego dwóch rzeczy — przebiegłości i siły. Jeden z najrozumniejszych pisarzy swego czasu, Józef Droz 4, członek Akademii Francuskiej, napisał z myślą o tym historię panowania Ludwika XVI, podczas którego to panowania można było, według autora, przewidzieć rewolucję i przeszkodzić jej. A pośród rewolucjonistów naszej epoki jeden z najinteligentniejszych, Blanąui5, jest również przekonany, że dysponując dostateczną energią i zręcznością, władza może prowadzić lud, gdzie jej się podoba, może pognębić prawo i unicestwić ducha rewolucyjnego. Cała polityka trybuna z Belle Isle6 — proszę jego przyjaciół, żeby brali tę kwalifikację z najlepszej strony — tak samo jak polityka akademika 7, wywodzi się z obawy przed tryumfem reakcji, obawy, którą ja
osobiście ośmielam się nazywać śmieszną. Tym sposobem reakcja, ten zarodek despotyzmu, istnieje w sercach wszystkich ludzi; ukazuje się nam ona równocześnie na dwóch krańcach horyzontu politycznego. Jest to jedna z przyczyn, i to wcale nie najmniejszych, naszych nieszczęść. Przeszkodzić rewolucji! Ale czyż nie wydaje się to wam groźbą wobec Opatrzności, brakiem wiary w nieuchronny los, słowem, wszystkim najbardziej niedorzecznym, co tylko można sobie wyobrazić. Przeszkodźcie materii ważyć, ogniowi parzyć, a słońcu świecić! Spróbuję wykazać za pomocą tego, co się dzieje przed naszymi oczyma, że tak jak instynkt reakcji nieodłączny jest od każdej instytucji społecznej, tak też nieprzeparta jest potrzeba rewolucji; że każda partia polityczna, jakakolwiek ona jest, może być na przemian, zależnie od okoliczności, to wyrazicielką rewolucji, to wyrazicielką reakcji; że dwa te krańce, reakcja i rewolucja, współodpowiadające sobie wzajem i wzajem się rodzące, mają przy zbliżaniu się konfliktów zasadnicze znaczenie dla ludzkości; tak że aby uniknąć raf podwodnych, które z prawej i z lewej strony zagrażają społeczeństwu, jedynym środkiem, w przeciwieństwie do tego, czym chełpi się ustawodawstwo współczesne,, jest to, żeby reakcja nieustannie szła na kompromis z rewolucją. Gromadzić pretensje i, że pozwolę sobie użyć tutaj tego porównania, magazynować za pomocą nacisku siłę rewolucyjną — to skazywać się na przekraczanie jednym skokiem całej przestrzeni, którą roztropność nakazywałaby przebiegać etapami, i zamiast postępu nieustannego, wybrać postęp skoka-
mi i zrywami. Któż nie wie, że jako najpotężniejsi władcy wsławili się ci, co w tej mierze, w jakiej pozwalały na to okoliczności, w których żyli, byli rewolucjonistami? Aleksander Macedoński, który doprowadził do zjednoczenia Grecji; Juliusz Cezar, który założył Imperium Rzymskie na ruinach republiki obłudnej i sprzedajnej; Chlodwig, którego nawrócenie się było hasłem do definitywnego opanowania Galii przez chrześcijaństwo i do pewnego stopnia przyczyną zjednoczenia się hord frankońskich w oceanie galijskim; Karol Wielki, który zapoczątkował centralizację lenn i wyznaczył punkt wyjścia feudalizmu; Ludwik Gruby 8, o którym pamięć droga jest trzeciemu stanowi ze względu na przychylność, jaką okazywał gminom miejskim; Ludwik Święty 9, który organizował korporacje sztuk i rzemiosł; Ludwik XI10 i Richelieu, którzy doprowadzili do końca porażkę baronów — w różnym wprawdzie stopniu, ale wszyscy byli rewolucjonistami. Aż do ohydnej Nocy Świętego Bartłomieja nie było nikogo, kto w duchu ludu, w zgodzie pod tym względem z Katarzyną Medycejską n, zwracającą się raczej przeciwko panom niż przeciwko reformacji, podjąłby manifestację gwałtu przeciwko feudalizmowi. Dopiero w roku 1614 na ostatnim zgromadzeniu Stanów Generalnych 12, miało się wrażenie, że monarchia francuska wyrzeka się swej roli inicjatorki i zdradza własną tradycję: dzień 21 stycznia 1793 roku n był ekspiacją za to wiarołomstwo. Łatwo byłoby mnożyć tego rodzaju przykłady:
wszyscy, nawet najmniej obeznani z historią, mogliby tu coś dorzucić. Rewolucja jest siłą, nad którą żadna inna potęga, boska ani ludzka, nie może osiągnąć przewagi; istotą jej jest to, że się umacnia i rośnie wskutek oporu, który napotyka. Można kierować, można miarkować, można zwalniać bieg rewolucji; przed chwilą powiedziałem, że najroztropniejsza polityka polega na tym, że się jej ustępuje krok za krokiem, tak żeby wieczna ewolucja ludzkości dokonywała się nie wielkimi skokami, ale nieodczuwalnie i bez hałasu. Nigdy nie odpiera się rewolucji, nie oszukuje się jej, nie można jej wynaturzyć ani tym bardziej jej zwyciężyć. Im bardziej ją tłumić, tym bardziej wzrasta jej prężność, a jej działanie staje się nie do odparcia. Do tego stopnia, że dla tryumfu idei jest zupełnie wszystko jedno, czy będzie prześladowana, gnębiona, miażdżona na początku, czy też będzie się rozwijała i szerzyła bez przeszkód. Jak antyczna Nemezis, której ani prośby, ani groźby nie mogły wzruszyć, rewolucja posuwa się naprzód krokiem nieuchronnym i posępnym, wśród kwiatów, które jej rzucają wyznawcy, we krwi swych obrońców i po trupach swych wrogów. Gdy w roku 1822 ustała działalność konspiracyjna 14, niektórzy myśleli, że restauracja zwyciężyła rewolucję. I w tym także okresie, gdy premierem był Villele15, i podczas wyprawy hiszpańskiej 16 szeroko szafowano zniewagami. Głupcy! Rewolucja minęła: oczekiwała was w roku 1830. Gdy tajne stowarzyszenia 17 w roku 1839, po zamachu Bianąuiego i Barbesa, zostały rozpędzone, myślano
jeszcze o nieśmiertelności młodej dynastii: zdawało się, że postęp jest na jej rozkazy. Lata, które nastąpiły, w ślad za tym były najbardziej kwitnącym okresem ówczesnego królestwa. Poczynając jednak od roku 1839 zaczęły się, wśród mieszczaństwa od koalicji 18, wśród ludu zaś od rozruchów z dnia 12 maja19, objawy wielkiego zniechęcenia, których uwieńczeniem były wypadki lutowe 20. Może przy większej rozwadze i większej odwadze zdołano by przedłużyć o kilka lat istnienie tej władzy królewskiej, która stała się jawnie reakcyjna: opóźniona katastrofa byłaby tylko bardziej gwałtowna. Gdy minął luty, widziano, jak po kolei jakobini, żyrondyści, bonapartyści, orleaniści, legitymiści, jezuici, wszystkie partie przeszłości, powiedziałbym: nieomal wszystkie frakcje dziedzicznie kontrrewolucyjne z dawnych lat, miażdżyły rewolucję, której nie rozumiały. Była chwila, że doszło do kompletnej koalicji: nie śmiałbym twierdzić, że partia republikańska naprawdę się z tego otrząsnęła. Dobrze więc! Niech obstaje, niech się upiera przy swoim; popłoch będzie powszechny. Im bardziej opóźni się nieunikniony termin, tym więcej wypadnie zapłacić za zwłokę: jest to równie elementarną rzeczą w praktyce rewolucyj, jak pewnik w geometrii. Rewolucja nie ustępuje, a to z tej prostej przyczyny, że nie może nie mieć słuszności. Każda rewolucja przybiera początkowo postać skargi ludu, oskarżenia wadliwego stanu rzeczy, którego dokuczliwość pierwsi odczuwają najbiedniejsi. Buntowanie się nie leży w charakterze mas, chyba że skierowane jest przeciw temu, kto im zadaje cierpienia
fizyczne albo moralne. Czy jest tu powód do ucisku, zemsty, prześladowań? Cóż za obłęd! Rząd, który trwa przy swej polityce uchylania się od spełnienia życzeń mas, przy polityce odrzucania ich skarg, sam się demaskuje: jest to złoczyńca, który zwalcza wyrzuty sumienia za pomocą nowych przestępstw. Przy każdym zamachu sumienie odzywa się coraz później, aż do chwili, gdy w końcu rozsądek winnego zmąci się i wyda go w ręce kata. Istnieje jeden tylko sposób zapobiegania niebezpieczeństwom rewolucji; już go wymieniłem: zrobić z niej prawo. Lud cierpi, jest niezadowolony ze swego losu: jest to chory, który jęczy, dziecko w kołysce, które krzyczy. Stańcie przed nim, wysłuchajcie jego skarg, zbadajcie ich przyczynę, ich następstwa, obliczcie, jeśli trzeba, ile przypada na przesadę, a następnie natychmiast zajmijcie się bez wytchnienia ulżeniem cierpiącemu. Rewolucja dokona się wówczas bez hałasów jako naturalny i szczęśliwy rozwój dawnego porządku rzeczy. Nikt jej nie dostrzeże, nie będzie wyrażał wątpliwości. Wdzięczny lud nazwie was swym dobroczyńcą, swym przedstawicielem, swym przywódcą. Będzie to tak jak z Ludwikiem XVI, który w roku 1789 został powitany przez Zgromadzenie Narodowe i przez lud jak odnowiciel swobód publicznych. W owej chwili Ludwik XVI, bardziej potężny od swego dziadka, Ludwika XIV, mógł na wieki umocnić swą dynastię: rewolucja wystąpiła wobec niego jako narzędzie królowania. Szaleniec, zdołał dostrzec w niej tylko wtargnięcie w jego prawa! Trwał aż do wstąpienia na szafot w swym niepojętym zaślepieniu.
Niestety! Sądzić należy, iż rewolucja pokojowa jest czymś nazbyt idealnym, aby nasza wojownicza ludzkość zadowoliła się nią. Rzadko widzi się, żeby wypadki podążały naturalnym i przynoszącym najmniej strat biegiem rzeczy: przy tym nie brak tu pretekstów. Podobnie jak do istoty rewolucji należy palący charakter potrzeb, tak też do istoty reakcji należy autorytet obyczaju. Status quo zawsze przemawia przeciwko ubogim: to właśnie sprawia, że reakcja z początku uzyskuje taką samą większość, jaką na końcu osiąga rewolucja. W tym biegu w przeciwległym kierunku, gdzie to, co przynosi korzyść jednej stronie, obraca się nieustannie na niekorzyść drugiej, ileż trzeba się obawiać, aby nie doszło do zaciętych walk!... Dwie przyczyny stają na drodze prawidłowemu przebiegowi rewolucyj: okrzepły układ interesów i pycha rządu. Zrządzeniem losu, które później znajdzie wyjaśnienie, dwie te przyczyny oddziałują zawsze pospołu, przy tym w taki sposób, że bogactwo i władza wraz z tra dycją jest po jednej stronie, ubóstwo, dezorganizacja i niewiedza po drugiej; strona zadowolona nie chce ro bić ustępstw, strona pokrzywdzona nie może się już ich wyrzec, przez co konflikt staje się nieunikniony. Wtedy to właśnie najbardziej interesujące są perypetie tej walki, gdzie wszystkie niepomyślne szanse z początku Wydają się być po stronie ruchu, natomiast wszystkie elementy powodzenia przemawiają za obozem oporu. Ci, co patrzą na sprawy powierzchownie, niezdolni do zrozumienia rozwiązania konfliktu, któ-
rego — jak się im zdaje — żaden rozum nie byłby w stanie przewidzieć, nie omieszkają tłumaczyć przyczyn swego błędu przypadkiem, zbrodnią kogoś tam, niezręcznością kogoś innego, wszelakimi kaprysami losu, wszystkimi namiętnościami ludzkości. Rewolucje, które w oczach współczesnych pięknoduchów są wynaturzeniem, historykom, którzy później je opowiadają, wydają się wyrokami boskimi. Czegóż nie powiedziano o rewolucji roku 1789? Co do tej rewolucji, która później utwierdzona została ośmiu konstytucjami, która od góry do dołu przeobraziła całe społeczeństwo francuskie i zniszczyła dawny feudalizm, tak że wspomnienia po nim nie zostało, nawet co do niej — niepewność trwa wciąż jeszcze. Nie umiano się pogodzić z myślą o jej konieczności historycznej, nie znajduje zrozumienia jej wspaniałe zwycięstwo. Z nienawiści do jej zasad, jej tendencji zorganizował się dzisiejszy obóz reakcji. A wśród tych, którzy bronią faktu dokonanego w roku 1789, wielu oburza się na jej kontynuatorów: porwani cudem pierwszej rewolucji, nie chcą narażać się na ryzyko drugiej! Wszyscy porozumiewają się więc w celu działania i powiększają wokół siebie niebezpieczeństwo tymi właśnie środkami, które przedsiębiorą w celu jego uniknięcia. Jakaż nauka, jakie dowodzenie byłyby zdolne wyprowadzić ich z błędu, skoro ich własne doświadczenie ich nie przekonywa? Postaram się w różnych częściach tej publikacji i od zaraz będę próbował ustalić w sposób jak najbardziej przekonywający, że od trzech lat rewolucja posuwała się naprzód tylko za sprawą reakcji czerwonej, trójko-
lorowej, białej, która ją przyjęła; a kiedy mówię „posuwała się naprzód", to biorę to wyrażenie w znaczeniu ściślejszego określenia idei, jako faktyczne rozpowszechnienie się tego zjawiska. Gdyby rewolucja nieistniała, wiedzcie to dobrze, reakcja wynalazłaby ją. Myśl powzięta niejasno pod naporem potrzeby, następnie z grubsza ociosana, sformułowana pod wpływem opozycji, prędko staje się prawem. A ponieważ prawa są ze sobą ściśle związane, tak że nie można nie uznawać jednego, nie poświęcając równocześnie wszystkich innych, to stąd wynika, że reakcyjny rząd jest pociągany przez widmo, za którym posuwa się aż do samowoli bez końca, i że chcąc ocalić społeczeństwo od rewolucji, zainteresowuje tą rewolucją całe społeczeństwo. Jest to tak jak w dawnej monarchii, która odprawiła z początku Turgota 21, następnie Neckera 22; przeciwstawiała się wszelkim reformom, wywoływała niezadowolenie stanu trzeciego, parlamentu, kleru, szlachty i stworzyła, i że tak powiem, wprowadziła do świata faktów rewolucję, która od tej chwili nie przestawała rosnąć i, stając się coraz piękniejsza, pragnąć coraz to nowych zdobyczy. 2. RÓWNOLEGŁE POSTĘPY REAKCJI I REWOLUCJI PO LUTYM W roku 1848 proletariat, interweniując nagle w sporze między burżuazją a koroną, rzucił na szalę krzyk ubóstwa. Jakaż była przyczyna tego ubóstwa? Brak pracy — mówił. Lud domagał się więc pracy; jego
sprzeciw nie wykraczał poza to żądanie. Tych, którzy w jego imieniu proklamowali republikę, a jemu obiecali pracę, powitał z zapałem i uznał sprawę republikańską za swoją. W braku interesu bardziej pozytywnego, lud uznał asygnatę opiewającą na republikę. Było to dość, żeby go wziąć pod ochronę. Któż mógłby przypuścić, że następnego dnia ci, co podpisali zobowiązanie, nie pomyślą o niczym innym, jak tylko o tym, żeby je spalić? Pracy, a przez pracę chleba — do tego sprowadzały się w roku 1848 roszczenia klas pracujących; taka oto była ta niezachwiana podstawa, jaką dały one republice, taka była rewolucja. Czym innym zatem była proklamacja republiki z dnia 25 lutego roku 1848, akt mniejszości, mniej lub więcej inteligentnej, mniej lub więcej uzurpatorskiej, a czym innym rewolucyjna kwestia pracy, która uczyniła tę republikę interesem i nadała jej w oczach mas wartość realną. Nie, republika lutowa nie jest rewolucją, jest zastawem rewolucji. Ocalenie tego zastawu od zniszczenia nie zależało od tych, co kierowali republiką — od pierwszego do ostatniego: to lud powinien czuwać w nadchodzących zgromadzeniach ludowych nad tym, na jakich warunkach h rzymma im przypaść ten zastaw. Z początku to domaganie się pracy nie wydało się nowym szefom, z których żaden nie zajmował się dotąd ekonomią polityczną, wygórowane. Wręcz przeciwnie, było ono dla nich powodem do składania sobie wzajemnie powinszowań. Jakiż inny naród, tak jak ten, w dniu swego tryumfu nie żądałby ani chleba, ani widowisk, jak to czynił ongiś motłoch rzymma im przypaść ten zastaw.
ski: panem et circen-pliny, uległości w klasach pr bezpieczeństwa rządu! Kiedy Rząd Tymczasowyski: panem et circenses, ale tylko pracy! Jakaż to gwarancja moralności, dyscyacujących! Jaka rękojmia proklamował prawo do pracy, to czynił to — trzeba przyznać — w najlepszej w świecie wierze i z najbardziej chwalebnymi uczuciami! Słowa te bez wątpienia świadczyły o jego nieuctwie: ale tkwiła w nich zacna intencja. A czegóż nie można zrobić z narodem francuskim, gdy się okazuje dobre chęci? Nie było bourgeois tak niezgodliwego, który, gdyby mu tylko przekazać władzę, nie byłby w tym momencie gotów dać robotę wszystkim. Prawo do pracy! Rząd Tymczasowy będzie sobie rościł wobec potomności prawo do chwały z powodu tego hasła proroczego, które przypieczętowało upadek monarchii konstytucyjnej, usankcjonowało republikę i dało początek rewolucji. Ale obietnica to jeszcze nie wszystko. Trzeba jej dotrzymać. Przyglądając się bardziej z bliska temu hasłu, rychło spostrzegamy, że prawo do pracy było sprawą bardziej ryzykowną, niż przypuszczano. Po długotrwałych dyskusjach rząd, który wydawał 1500 milionów rokrocznie na samo tylko robienie porządku, zmuszony był przyznać, że nie pozostaje mu ani centyma na pomoc, której miałby udzielić robotnikom, i że na ich zatrudnienie, a co za tym idzie, na ich opłacanie, trzeba by było wprowadzić nowe podatki, powodując tym błędne koło, ponieważ wspomniane podatki byłyby uiszczane przez tych samych ludzi, którym trzeba było pomagać; a zresztą nie jest wcale rzeczą państwa robić kon-
kurencję przemysłowi prywatnemu, któremu już i tak brak warunków do życia i który usilnie zabiega o rynki zbytu. Dalej, że roboty przedsiębrane pod kierownictwem władz najczęściej kosztują więcej, niż wynosi ich wartość, wobec czego inicjatywa przemysłowa państwa, bez względu na to, jakiej dziedziny dotyczy, może doprowadzić tylko do pogorszenia sytuacji pracowników. Z tych zatem i z innych jeszcze względów, nie mniej bezapelacyjnych, rząd dawał do zrozumienia, że nie było tu nic do roboty, że trzeba było wyrzec się robót publicznych, utrzymać porządek, cierpliwie czekać i mieć ufność, że sytuacja się poprawi! Trzeba przyznać, że rząd miał do pewnego stopnia rację. Aby wszystkim zapewnić pracę, a zatem i wymianę, trzeba, jak to pokażemy, zmienić kierunek, wprowadzić przesunięcia w gospodarstwie społecznym: jest to ciężka sprawa, wykraczająca poza zakres kompetencji Rządu Tymczasowego, co do której zadaniem jego była uprzednia konsultacja z krajem. Co się tyczy planów, jakie odtąd proponowano, i konferencji półurzędowych, na których żartowano sobie przy tej sposobności z bezrobocia robotników, to z punktu widzenia historii zasługują one nie tyle na zaszczytną pamięć, ile na krytykę. Były one w tej samej mierze pretekstami dla reakcji, która wkrótce pojawiła się w łonie partii republikańskiej. Ale gdzie zaczynał się błąd ludzi będących u władzy, co doprowadzało do rozpaczy proletariuszy, co z prostego zagadnienia pracy w ciągu niespełna dziesięciu lat zrobi najbardziej może integralną ze wszystkich rewolucyj, to to, że rząd, zamiast jak Ludwik XVI pro-
wokować dociekania publicystów, zamiast odwoływać się do opinii obywateli i w wielkiej sprawie pracy i ubóstwa pobudzać ich do wyrażania życzeń, zamykał się w ciągu czterech miesięcy we wrogim milczeniu, wahał się, czy uznać przyrodzone prawa człowieka i obywatela, nie miał zaufania do wolności, zwłaszcza do wolności prasy i zgromadzeń ludowych, opierał się staraniom patriotów dotyczącym zabezpieczenia i opłaty skarbowej, nadzorował kluby, zamiast je organizować i nimi kierować, tworzył na wszelki wypadek korpus pretorianów w straży obywatelskiej, schlebiał klerowi, wzywał dq Paryża wojsko w celu bratania się z ludem; dał sygnał nienawiści do socjalizmu — taką bowiem nową nazwę przybrała rewolucja; następnie, pod wpływem czy to niedbalstwa, czy nieporadności, czy też przeciwieństw, czy wreszcie wskutek intryg lub zdrady albo wszystkich tych przyczyn razem wziętych, popchnął masy bez zarobku w Paryżu, w Rouen do rozpaczliwej walki; na koniec, po zwycięstwie miał tylko jedną myśl, jedną ideę, a mianowicie per fas et nefas stłumić skargę ludzi pracy, protest ludowy. Wystarczy przejrzeć szereg dekretów Rządu Tymczasowego i Komisji Wykonawczej do chwili dyktatury Cavaignaca23, aby się przekonać, że w ciągu tych czterech miesięcy represje były przewidywane, przygotowywane, organizowane, a rozruchy bezpośrednio lub pośrednio prowokowane przez władzę. Reakcyjną myśl, że lud nie zapomina nigdy, powzięli w łonie partii republikańskiej ludzie, których przerażało wspomnienie Heberta24, Jacques'a Roux25, Marata, i którzy, zwalczając manifestacje bez większego zna-
czenia, szczerze myśleli, że ratują rewolucję. Członków Rządu Tymczasowego dzieliła na dwa wrogie obozy rządowa gorliwość; doprowadziła ona jednych do tego, że pragnęli przeciwko rewolucji wielkiego dnia, aby potem, dzięki świetności zwycięstwa, panować, a drugich, że przekładali nade wszystko wykazanie się przeważającą siłą, dywersjami politycznymi i wojennymi, aby doprowadzić do uspokojenia przez zmęczenie i bezowocność agitacji. Czy mogło być inaczej? Nie, bo każdy odcień, biorąc swoje godło za znak prawdziwej republiki, oddawał się patriotycznie zwalczaniu swych rywali, uważanych przezeń albo za nazbyt umiarkowanych, albo za zbyt płomiennych. Rewolucja niechybnie musiała być wzięta w te dwa ognie; była wówczas zbyt mała i zbyt nisko, aby została zauważona przez swych groźnych stróżów. Ja sam, jeżeli wspominam te fakty, to nie dla czczej przyjemności piętnowania ludzi raczej nierozważnych niż winnych, których bieg wypadków doprowadził do steru władzy, ale po to, aby im przypomnieć, że podobnie jak rewolucja posłużyła się nimi po raz pierwszy, tak też posłuży się nimi po raz drugi, jeśli trwać będą na drodze skrytej nieufności i dyskredytowania, jakiej od początku trzymali się wobec niej. Tym sposobem, wskutek uprzedzenia ze strony rządu oraz tradycyj właścicieli, których ścisły związek stanowi całą teorię polityczną i ekonomiczną dawnego liberalizmu, rząd — nie robię tutaj żadnej przymówki do osób, rozumiem przez to słowo grupę rządzącą zarówno przed, jak i po dniach czerwcowych — rząd, powiadam, wówczas gdy sprawiedliwość i przezorność
nakazywały mu przedstawić krajowi żądanie klas pracujących, przypisał sobie pod wpływem nienawiści kilku utopistów, bardziej hałaśliwych niż strasznych, prawo rozstrzygnięcia negatywnie najżywotniejszej kwestii nowoczesnych społeczeństw. W tym tkwił jego błąd; i niech to będzie dla niego nauczka. Od tej chwili okazało się, że republika, nawet w przeddzień roku 1793, a nawet ta, która z niego wyszła w wieku XIX, mogła nie być tym samym co rewolucja. A jeśli socjalizm tak zniesławiany wówczas przez tych samych, którzy odtąd, uznawszy swój błąd, zaczną raz po raz powoływać się na sojusz z nim, jeżeli socjalizm — powiadam — wywołał tę waśń, jeżeli w imieniu oszukanego człowieka pracy, zdradzonej rewolucji wypowiedział się przeciwko republice jakobińskiej lub żyrondystowskiej (dla niego było to jedno i to samo), republika ta przepadła w wyborach z 10 grudnia26; konstytucja z roku 1848 była jedynie przejściem do cesarstwa. Socjalizm miał szczytniejsze widoki: jednozgodnie złożył w ofierze swe żale i wypowiedział się mimo wszystko za republikańską formą rządu 27. Aktem tym raczej zwiększył chwilowo swe niebezpieczeństwo, niż zapewnił sobie pomoc; później zobaczymy, czy taktyka ta była szczęśliwa. Oto więc konflikt zawiązany między interesami wszechmocnymi, zręcznie prowadzonymi, nieubłaganymi, które w organie dawnych trybunów chełpią się tradycjami z lat 1789 i 1793, a rewolucją w kolebce, wewnętrznie skłóconą, której żadna przeszłość historyczna nie przynosi zaszczytu, żadna formuła nie łączy, żadna idea nie określa.
Co w istocie dopełniło miary niebezpieczeństw socjalizmu, to to, że nie potrafił powiedzieć, czym jest, przedstawić choćby jednej propozycji, wyłożyć swych żalów, umotywować swych wniosków. Co to jest socjalizm? — zapytywano. I natychmiast pojawiało się dziesięć różnych definicji, co wykazywało, jak na wyścigi, nicość całej sprawy. Fakt, prawo, tradycja, zdrowy rozsądek, wszystko łączyło się przeciwko niej. Dodajcie do tego nieodparty argument o narodzie wychowanym w kulcie dawnych rewolucjonistów, który kolportuje się jeszcze cichaczem, oraz że socjalizm nie pochodzi z roku 1789 ani 1793; że nie wywodzi się z wielkiej epoki; że Mirabeau i Danton nim pogardzili, że Robespierre kazał go zgilotynować, przedtem go napiętnowawszy; że była to deprawacja umysłu rewolucyjnego, odchylenie od polityki prowadzonej przez naszych ojców!... Jeżeli w tej chwili znalazłby się u władzy jeden tylko człowiek, który zdołałby zrozumieć rewolucję, to mógłby, korzystając z odrobiny względów, z jakimi ona się spotykała, pomiarkować szybkość jej rozwoju według własnego upodobania. Rewolucja przyjęta z góry, zamiast śpieszyć się w tempie wyścigowym, rozwijała się powoli w ciągu stulecia. Sprawy nie mogły posuwać się naprzód w ten sposób. Idee ulegają określeniu przez ich przeciwników; rewolucja zostanie określona przez reakcję. Brak nam było formułek: Rząd Tymczasowy, Komisja Wykonawcza, dyktatura Cavaignaca, prezydentura Ludwika Bonapartego wzięły na siebie dostarczenie ich nam. Głupota rządów buduje wiedzę rewolucjonistów: bez tego legionu reakcjonistów, który zatryumfował nad
nami, my, socjaliści, nie potrafilibyśmy powiedzieć, dokąd idziemy i kim jesteśmy. Raz jeszcze oświadczam, że nikomu nie zarzucam jakichś tam intencji. Mam zwyczaj wierzyć zawsze w ludzkie dobre zamiary, bez nich czymże stałaby się niewinność mężów stanu? Dlaczego mielibyśmy znieść karę śmierci za przestępstwa polityczne? Reakcja upadłaby, wkrótce byłaby pozbawiona moralności, tak samo jak rozumu, nie służyłaby nam w żadnej mierze do naszego wychowania rewolucyjnego, gdyby nie była wytworem płomiennych przekonań, gdyby jej przedstawiciele, których punktem wyjścia były najróżniejsze poglądy, nie tworzyli olbrzymiego łańcucha, ciągnącego się od wierzchołka Góry28 aż do krańcowych legitymistów29. Charakter rewolucji uwydatniał się w wybrykach jej przeciwników i błędach jej zwolenników, przy czym nikt nie mógł się pochwalić, że we wszystkich momentach walki był całkowicie prawowierny. Wszyscy my, jak jesteśmy, zawiedliśmy w roku 1848 i dzięki temu właśnie od roku 1848 przeszliśmy taki szmat drogi. Zaledwie obeschła krew dni czerwcowych, a już rewolucja, zwyciężona na polu publicznym, zaczęła znowu grzmieć, bardziej wyraziście, bardziej oskarżycielsko w dziennikach i na zgromadzeniach ludowych. Nie upłynęły trzy miesiące, a już rząd, zaskoczony tą niepohamowaną zaciętością, domagał się od Zgromadzenia Konstytucyjnego nowych środków walki: zryw czerwcowy nie został uśmierzony — zapewniał; bez ustawy przeciwko prasie i klubom nie może odpowiadać za ład i uchronić społeczeństwa od chaosu.
Do istoty reakcji należy, i to w miarę jak rewolucja na nią naciska, manifestowanie złych skłonności. To, co myślał ten lub ów członek Rządu Tymczasowego, który teraz zdobył sobie łaski u ludu, i czym się dzielił w poufnych zwierzeniach, o tym ministrowie Cavaignaca mówili na cały głos. Ale do natury partii odsuniętych od steru władzy należy też przechodzenie do opozycji; socjalizm mógł więc liczyć, że przeciwnicy z przedednia częściowo przynajmniej idą z nim ręka w rękę. Nastąpiło to, co musiało nastąpić. Robotnicy, a nawet spora część mieszczaństwa w dalszym ciągu domagali się pracy. Interesy nie szły; chłopi skarżyli się na drożyznę dzierżaw i na deprecjację środków żywności; ci, co zwalczali powstanie, wypowiadali się przeciwko socjalizmowi, a w zamian za to popierali ustawę o pomocy doraźnej i o zabezpieczeniu przyszłości. Rząd nie umiał dopatrzyć się w tym wszystkim niczego innego, jak tylko epidemii, będącej wynikiem nieszczęśliwych okoliczności, w jakich się znajdowano, pewnego rodzaju cholery intelektualnej i moralnej, którą trzeba było leczyć upustem krwi i środkami uspokajającymi. Tak więc rząd czuł się skrępowany istniejącymi instytucjami! Prawo nie wystarczało do jego obrony: potrzeba mu było samowoli. Niepokój wzbudzało to, że w przeciwieństwie do tego socjalizm, oświadczając się za republiką, umocnił się na pozycji legalności jak w fortecy. I odtąd tak już było przy każdym wysiłku przedsiębranym przez reakcję: prawo było zawsze po stronie rewolucjonistów i zawsze przeciwko konser-
watystom. Nigdy nie widziano podobnego pecha. Powiedzenie pewnego byłego ministra z czasów monarchii: legalność nas zabija30, stawało się znowu prawdą pod rządami republikańskimi. Trzeba było skończyć z legalnością albo cofnąć się przed rewolucją! Ustawy represyjne zostały uchwalone, a następnie, za kolejnymi nawrotami, nabierały brzmienia coraz bardziej surowego. W chwili gdy to piszę, ustawa o zebraniach jest zniesiona, prasa rewolucyjna nie istnieje. Jakąż korzyść osiągnął rząd z tej kuracji przeciwzapalnej? Na początku wolność prasy została związana solidarną odpowiedzialnością z prawem do pracy. Szeregi rewolucjonistów wzrosły o wszystkich starych przyjaciół swobód publicznych, którzy nie chcieli wierzyć, że zakneblowanie ust prasie może być skutecznym środkiem na zarazę umysłów. Następnie, z chwilą zawieszenia dzienników, zaczęła się propaganda ustna: to znaczy, że gwałtom reakcji przeciwstawione zostały wielkie środki rewolucyjne. W ciągu dwóch lat rewolucja zrobiła więcej spustoszenia przez tę informację szeptaną, prowadzoną przez cały lud, niż osiągnęła w ciągu pół wieku codziennych roztrząsań. Podczas gdy reakcja mści się na słowie drukowanym, rewolucja tryumfuje dzięki słowu mówionemu: chory, o którym mniemano, że leczy się go z gorączki, popadł w malignę. Czy fakty te są prawdziwe? — Czyż nie jesteśmy codziennie ich świadkami? Czyż reakcja, atakując po kolei wszystkie swobody, nie umacniała każdorazowo rewolucji? A ta powieść, którą może się wydawać, że
piszę, a której niedorzeczność pozostawia za sobą daleko opowieści Perraulta 31, czyż nie mówi o historii współczesnej? Rewolucja nigdy nie rozwijała się tak pomyślnie, jak od czasu, gdy najwybitniejsi mężowie stanu sprzysięgli się przeciwko niej, a jej organa znikły z widowni. Od tej chwili wszystko, co przedsiębrano przeciwko rewolucji, umacniało ją: powołamy się tylko na najważniejsze fakty. W ciągu kilku miesięcy choroba rewolucyjna zakaziła dwie trzecie Europy. Główne jej ogniska znajdowały się we Włoszech, w Rzymie i Wenecji; za Renem i na Węgrzech. Rząd Republiki Francuskiej, chcąc bardziej niezawodnie stłumić rewolucję u siebie, nie cofa się przed układami z zagranicą. Restauracja wbrew liberałom wszczęła wojnę z Hiszpanią 32; reakcja z roku 1849 wbrew demokracji socjalnej —1 z rozmysłem używam tych dwóch słów, które wskazują na postęp, jaki w ciągu roku zrobiła rewolucja — dokonała ekspedycji rzymskiej 33. Potomkowie Woltera, spadkobiercy jakobinów — czyż można było oczekiwać mniej od tych pomocników Robespierre'a? — pierwsi powzięli myśl niesienia pomocy papieżowi, zaślubienia republiki z katolicyzmem; zrealizowali ją jezuici. Pobita w Rzymie, demokracja socjalna próbowała protestować w Paryżu: została rozproszona bez walki. Co zyskała na tym reakcja? To, że z nienawiścią dokrólów złączyła się w sercach ludu nienawiść do księży i że walka z zasadą autokracji skomplikowała się odtąd w całej Europie przez walkę z zasadami chrześcijaństwa. W roku 1848 istniał tylko, mówiąc językiem lekarzy, stan podniecenia politycznego, wkrótce jed-
nak wskutek użycia niewłaściwych leków choroba ogarnęła również życie gospodarcze. A teraz okazuje się ona religijna! Czyż nie można stracić wiary w medycynę? Jakichże środków odtąd używać? W tym wypadku politycy wyposażeni w zwykły zdrowy rozsądek byliby zatrąbili na odwrót; tymczasem wybrano tę chwilę akurat na to, aby popchnąć reakcję do chwycenia się środków ostatecznych. „Nie — mówiono — naród nie ma prawa zatruwać się, pozbawiać się życia. Rząd ma powierzoną sobie troskę o jego dusze; są to zadania opiekuna i ojca, powinien więc mieć prawa opiekuna i ojca. Ocalenie ludu jest najwyższym prawem! Czyń, co ci każe powinność, i niech się dzieje, co chce". Postanowiono, że kraj zostanie oczyszczony, wykrwawiony, przypieczony, zdany na łaskę i niełaskę. Zorganizowano rozległy system sanitarny, stosowany z gorliwością i poświęceniem, które przynosiły zaszczyt apostołom. Hipokrates, ocalając Ateny od dżumy, nie wydawał się bardziej wspaniałomyślny. Konstytucja, ciało wyborcze, gwardia narodowa, rady municypalne, uniwersytet, armia, policja, sądy, wszystko to zostało rzucone na stos. Mieszczaństwo, ten wieczny przyjaciel porządku, zostało oskarżone o dążenia liberalne; spotkało się ono z takimi samymi podejrzeniami, jak proletariat. Rząd doszedł do tego, że ustami Rouhera34 oświadczył, że on sam nie uważa się za zdrowy, że nosi w sobie bakcyl rewolucyjny: Ecce in iniąuitatibus conceptus sum!... Po czym przystąpiono do dzieła. Wychowanie świeckie zrodzone z wolności badań, zależne wyłącznie od rozumu było niepewne. Rząd zro-
zumiał, jak pilne było poddanie go autorytetowi wiary. Nauczyciele szkół podstawowych podporządkowani zostali księżom, wydani na łup ignorantom; gimnazja z kolei oddano w ręce kongregacji; oświata publiczna oddana została pod nadzór kleru: głośne dymisje wśród personelu nauczycielskiego spowodowane denuncjacjami zwiastowały światu, że wychowanie podobnie jak prasa przestało być wolne. Co osiągnięto takim postępowaniem? Wśród ludzi oddanych sprawie wychowania młodzieży nie spowodowało to bojaźni; poczynania rządu rzuciły ich wszystkich w objęcia rewolucji. Następnie przyszła kolej na armię. Zrodzona z ludu, rekrutowana rokrocznie spośród niego, pozostająca z nim w ciągłej styczności: nic więc dziwnego, że w razie wzburzenia wśród ludu i pogwałcenia konstytucji nie było nic mniej pewnego niż jej posłuszeństwo. Ludziom została przepisana dieta: zakaz myślenia, pozbawienie swobody słowa na tematy polityczne i społeczne w mowie i w piśmie... w połączeniu z kompletną izolacją jednostki ludzkiej. Gdy tylko w jakimś pułku pojawiał się najmniejszy symptom zarazy, był on natychmiast poddawany czystce, usuwany ze stolicy i z ośrodków o znacznym zaludnieniu, wysyłany dyscyplinarnie do Afryki. Niełatwą jest rzeczą znać opinię żołnierza: to przynajmniej, co nie ulega wątpliwości, to, że tryb życia, jakiemu został poddany od dwóch lat, przekonał go w sposób całkowicie niewątpliwy, że rząd nie chce ani republiki, ani konstytucji, ani wolności, ani prawa do pracy, ani powszechnego prawa wyborczego, że plan ministrów polega na przy-
wróceniu we Francji ancien regime'u, tak samo jak w Rzymie przywrócili oni rządy klechów, i że liczą na to!... Czy żołnierz, zamknięty w sobie, przełknie tę miksturę? Rząd ma nadzieję, ale nie pewność. W kwietniu, maju i czerwcu roku 1848 partia porządku pierwsze swe sukcesy zawdzięczała Gwardii Narodowej 35. Ale Gwardia Narodowa, zwalczając rozruchy, nie miała zamiaru służyć kontrrewolucji. Niejeden raz dała to do poznania. Została uznana za chorą. Jej najpierw rozwiązanie, a następnie rozbrojenie, nie masowe, bo taka porcja byłaby za duża, ale częściami, było wśród wszystkich trosk rządu tą, która najbardziej go trapiła. Przeciwko Gwardii Narodowej, uzbrojonej, zorganizowanej, gotowej do walki, władza reakcyjna nie znała środków zapobiegawczych. Rząd nie może czuć się bezpieczny, dopóki istnieć będzie we Francji choćby jeden żołnierz-obywatel. Gwardziści Narodowi! — jesteście nie do wyleczenia z wolności i postępu: idźcie w szeregi rewolucji. Jak wszyscy ludzie dotknięci monomanią, rząd jest logiczny w swej idei, że nie można bardziej. Trzyma się jej z zadziwiającą wytrwałością i skrupulatnością. Zrozumiał świetnie, że kuracja narodowa, europejska, z której zrobił sobie czyściec, mogłaby nie zjawić się na czas, gdy wybije godzina ludu, i że wówczas biedny pacjent, doprowadzony do szaleństwa środkami zapobiegawczymi, zdolny jest zerwać pęta, zmiażdżyć swych stróżów i w chwili wściekłości narazić na niebezpieczeństwo owoce trzyletniej kuracji. Ponowny upadek byłby wówczas nieunikniony. Już w marcu i kwietniu roku 1850 na pytanie wyborcze: monarchia
czy republika, czyli rewolucja czy status quo, potężna większość oświadczyła się za rewolucją. Jak zażegnać takie niebezpieczeństwo, jak ocalić lud od jego własnych szaleństw? Trzeba teraz — powiedzieli ludzie uczeni — działać na zwłokę. Podzielmy lud na dwie kategorie, jedną obejmującą wszystkich obywateli, z góry, odpowiednio do ich stanu, uważanych za najbardziej rewolucyjnych: zostaną oni pozbawieni prawa wyborczego; i drugą, to jest tych, co zgodnie ze swą pozycją społeczną powinni skłaniać się bardziej ku status quo; ci właśnie utworzą ciało wyborcze. Mimo wszystko tymi skreśleniami usunie się z list trzy miliony ludzi; cóż to znaczy, jeżeli pozostałe siedem milionów zgodzi się na to uprzywilejowanie? Mając siedem milionów wyborców i armię jesteśmy pewni, że zwyciężymy rewolucję: religia, władza, rodzina, własność zostaną uratowane. Obecnych było na tych naradach siedemnastu notablów z dziedziny nauk moralnych i politycznych, pochłoniętych, jak mówiono, sztuką „zamatowania" rewolucji i rewolucjonistów. Ordynacja wyborcza przedstawiona Zgromadzeniu Ustawodawczemu została zatwierdzona 31 maja 36. Na nieszczęście niepodobna było spreparować ustawy o przywileju tego rodzaju, żeby równocześnie stanowiła ona listę podejrzanych. Ustawa z dnia 31 maja uderzając na oślep i niemal na równi w socjalistów i konserwatystów sprawiła tyle tylko, że podrażniła rewolucjonistów przez to, że nadała reakcji charakter bardziej ohydny. Na siedem milionów wyborców konserwatystów cztery mogły należeć do demokracji; do-
dajcie do tego trzy miliony niezadowolonych wykluczonych, a będziecie mieli, przynajmniej co się tyczy prawa wyborczego, stosunek sił rewolucji i kontrrewolucji. Toteż przyjrzyjcie się nędzy! To właśnie wyborcy w imię porządku są tymi, na korzyść których została wymyślona ustawa z 31 maja; a oni pierwsi gotowi są ją przekląć, oskarżają ją o wszystkie nieszczęścia obecne i te, o wiele większe, których obawiają się w przyszłości; w swych dziennikach domagają się wielkim głosem jej odwołania. A najlepszą racją przemawiającą za tym, że ustawa ta nigdy nie będzie wykonywana, jest jej całkowita bezużyteczność, rząd jest bowiem bardziej zainteresowany w tym, żeby ją uchylić, niż żeby jej bronić. Czy więc nie dość tego, nie dosyć skandali? Reakcja od trzech lat przyśpieszała rozwój rewolucji, niby w cieplarni. Swoją polityką, początkowo dwuznaczną, następnie lawirującą i wreszcie do najwyższego stopnia absolutystyczną i terrorystyczną, przyczyniła się do powstania ogromnej partii rewolucyjnej tam, gdzie zazwyczaj nie można było liczyć na ani jednego człowieka. I po cóż ta samowola, dobry Boże? W jakim celu wszystkie te gwałty? Komuż to było potrzebne? Jakiegoż to potwora, wroga cywilizacji i społeczeństwa chciano zwalczyć? Czyż wiedziano, czy rewolucja z roku 1848, ta rewolucja, która unikała samookreślenia się, była w zgodzie z prawem, czy przeciwko prawu? Kto ją badał? Kto z ręką na sercu mógł ją oskarżać? Pożałowania godna halucynacja! Partia rewolucyjna za czasów Rządu Tymczasowego i Komisji Wykonawczej była jeszcze urojeniem: idea jej tkwiła
całkowicie w formułach mistycznych, szukała konkretnego wyrazu. To reakcja, przemawiając górnolotnie do widma, uczyniła to widmo ciałem żywym, olbrzymem, który pierwszym swym ruchem mógł ją zmiażdżyć. To, z czego ja sam z trudem zdawałem sobie sprawę przed czerwcem, to, co zrozumiałem dopiero później, dzień po dniu, pod ogniem artylerii reakcyjnej, to odważam się teraz twierdzić z pewnością: określiła się, zna siebie, jest faktem dokonanym.
3. BEZSILNOŚĆ REAKCJI, TRYUMF REWOLUCJI Teraz, reakcjoniści, posługujecie się środkami heroicznymi. Doprowadziliście przemoc do granic ohydy, wymysł do kłamstwa, nadużywanie waszych możliwości ustawodawczych do nieuczciwości. Szafowaliście pogardą i obelgą, pożądaliście wojny domowej i krwi. Wszystko to jest dla rewolucji akurat tym, czym dla hipopotama rażenie strzałą z łuku. Ci, co was nie nienawidzą, gardzą wami; nie mają racji. Jesteście uczciwymi ludźmi, ożywionymi najlepszymi dążeniami, przepełnionymi duchem tolerancji i filantropii, ale wasze umysły i wasze sumienia widzą wszystko na opak. Nie wiem, co będziecie chcieli rozstrzygnąć, jeżeli w dalszym ciągu będziecie grali pobudkę do natarcia na rewolucję, ani — czego zbliżanie się widzę wyraźnie — kiedy zdecydujecie się na układy z nią. Ale na wypadek, jeżeli wybierzecie pierwsze wyjście, powiem wam, co macie do roboty, i sami osądźcie, co was
czeka. Lud, waszym zdaniem, dotknięty jest obłędem. Waszą misją jest go leczyć: ocalenie publiczne to jedyne wasze prawo, najwyższa wasza powinność. Wy, co jesteście za to odpowiedzialni, okryjecie się hańbą wobec potomności, jeśli opuścicie stanowisko, które powierzyła wam Opatrzność. Macie prawo, macie siłę, wasza decyzja jest określona. Z chwilą gdy wszystkie normalne środki, jakimi dysponuje rząd, spełzły na niczym, wasza polityka streszcza się w jednym słowie: siła. Siła, aby przeszkodzić samobójstwu społeczeństwa, musi udaremnić wszelkie okazywanie uczuć, wszelką myśl rewolucyjną; musi nałożyć narodowi kaftan bezpieczeństwa, trzymać w stanie oblężenia osiemdziesiąt sześć departamentów; zawiesić wszędzie, w każdej miejscowości stan prawny, atakować zło u źródła, wypędzając z kraju, z Europy twórców i zwolenników idei anarchicznych i antyspołecznych; musi przygotować odbudowę dawnych instytucji, powierzając rządowi władzę dyskrecjonalną nad własnością, przemysłem, handlem itd., aż do zupełnego wyleczenia. Nie skąpcie samowoli, nie rozprawiajcie o wyborze dyktatury. Monarchia prawowita, quasi-prawowita, zlanie się poszczególnych gałęzi, rozwiązanie imperialne, rewizja całkowita lub częściowa, wszystko to, wierzcie mi, jest bez znaczenia. Partia najbardziej gwałtowna będzie dla was najpewniejsza. Pomyślcie, że idzie nie o formę rządu, ale o społeczeństwo. Waszą jedyną troską powinno być przedsięwzięcie właściwych środków, bo jeżeli w ostatniej chwili rewolucja wy-
mknie się wam z rąk, jesteście zgubieni. Gdyby władca, w chwili obecnej obarczony władzą wykonawczą, był dożywotnim prezydentem, gdyby równocześnie Zgromadzenie, niepewne wyborców, mogło ulec odroczeniu, tak jak kiedyś Konwent, do chwili wyzdrowienia chorego — wydaje się, że rozwiązanie można by znaleźć. Rząd nie miałby nic innego do roboty, jak siedzieć cicho i odprawiać we wszystkich kościołach Francji msze na intencję wyzdrowienia ludu. Miałby niewiele do roboty przeciwko rozruchom. Legalność w tym formalistycznym kraju jest tak potężna, że nie istnieje takie uciemiężenie, taka obelga, których nie bylibyśmy gotowi wysłuchać, skoro mówi się do nas w imieniu prawa. Ale zgodnie z brzmieniem paktu zasadniczego Ludwik Bonaparte ustępuje z urzędu z końcem kwietnia roku 1852; co się tyczy Zgromadzenia, to jego uprawnienia wygasają zaraz potem, 29 maja, w pełni zapału rewolucyjnego. Wszystko skończy się kompromitacją,, jeżeli sprawy pójdą tak, jak przepisuje konstytucja. Nie traćcie ani chwili: Caveant consules! A następnie, wobec tego, że konstytucja stanowi w tej chwili całe niebezpieczeństwo, że nie istnieje możliwość rozwiązania zgodnego z prawem, że rząd nie może liczyć na poparcie żadnej partii, wobec tego, że gangrena objęła wszystko, powinniście, pod rygorem odpowiedzialności za przestępstwo służbowe i tchórzostwo, zaczerpnąć rady tylko u siebie samych i liczyć się tylko z ogromem waszych obowiązków. Przede wszystkim trzeba, żeby konstytucja została przez was przemocą zrewidowana, równocześnie
sprawowanie rządu przez Ludwika Bonapartego przemocą sprolongowane. Ta prolongata nie wystarczy, bo wybory w roku 1852 mogą doprowadzić do powstania Zgromadzenia demagogicznego, którego pierwszym aktem byłoby oskarżenie nowo wybranego prezydenta i jego ministrów. Trzeba jeszcze, żeby prezydent równocześnie z prolongatą swego urzędu przez Zgromadzenie z kolei przemocą je prolongował37. Rady generalne i municypalne, należycie odnowione, proszone będą o nadesłanie swego poparcia pod groźbą natychmiastowego rozwiązania i przysłania na ich miejsce komisarzy. Istnieje prawdopodobieństwo, że po tym dwukrotnym przedłużeniu mandatów prezydenta i Zgromadzenia nastąpi pewien ruch: trzeba spróbować szczęścia, wydać bitwę, odnieść zwycięstwo! Kto zwycięża bez niebezpieczeństwa — tryumfuje bez chwały! Zdecydujcie się! Następnie na podstawie ustawy z 31 maja trzeba odroczyć głosowanie powszechne, wrócić do systemu Villele'a i do pluralizmu lub lepiej jeszcze: całkowicie znieść system przedstawicielski w oczekiwaniu na ponowne sklasyfikowanie narodu na kategorie i przywrócenie, na trwalszych podstawach, feudalizmu. Otóż przypuśćmy, że rewolucja, gwałtem sprowokowana, ani się ruszy, a jeśli się ruszy, będzie zmiażdżona; że na akty uzurpacyjne większości — dwustu przedstawicieli republikanów bynajmniej nie odpowie deklaracją o wyjęciu spod prawa, z góry ułożoną, pod-
pisaną i opublikowaną; że na skutek tej deklaracji twórcy zamachu stanu nie będą bici na ulicach, w domu, wszędzie, gdzie mściwa ręka sprzysiężonych patriotów zdoła ich dosięgnąć; że ludność w Paryżu ani w departamentach nie powstanie masowo; że część wojsk, na których reakcja opiera swe nadzieje, nie przyłączy się do powstańców; że dwieście albo trzysta tysięcy żołnierzy wystarczy do tego, by trzymać w poszanowaniu rewolucjonistów z trzydziestu siedmiu tysięcy gmin, którym zamach stanu posłuży za sygnał; że w braku powstania, odmowa płacenia podatków, porzucenie pracy, zahamowanie transportu, zniszczenia, pożary, wszystkie okropieństwa przewidziane przez autora Spectre rouge38 nie postawią z kolei kontrrewolucji w stan oblężenia; że szefowi władzy wykonawczej, wybranemu przez czterystu konspiratorów, osiemdziesięciu sześciu prefektom, czterystu pięćdziesięciu dziewięciu podprefektom, prokuratorom generalnym, prezydentom, radcom, ich zastępcom, kapitanom żandarmerii, komisarzom policji i kilku tysiącom notablów i ich wspólników przedstawi się dekret uzurpacyjny, aby mogli rozpocząć swą działalność. Przypuszczając, powiadam, że żaden z tych domysłów, tak strasznych, a tak prawdopodobnych się nie sprawdzi, trzeba jeszcze, jeżeli wam zależy na tym, żeby wasze dzieło się umocniło: 1. Ogłosić stan oblężenia powszechny, absolutny, i to na czas nieograniczony. 2. Zadekretować wysłanie za morza stu tysięcy osób. 3. Podwoić stan liczebny armii i trzymać ją stale
w pogotowiu wojennym. 4. Powiększyć garnizony, żandarmerię; uzbroić fortece, wznieść w każdym kantonie ufortyfikowany zamek, zainteresować wojsko reakcją, tworząc z armii kastę, która odpowiednio uposażona i uszlachcona mogłaby częściowo sama się rekrutować. 5. Zreformować lud za pomocą nieprzenikalnych dla siebie wzajem korporacji; usunąć wolną konkurencję; stworzyć w handlu, przemyśle, rolnictwie, własności, finansach uprzywilejowaną burżuazję, która podałaby rękę arystokracji rodowej i wojskowej oraz urzędniczej. 6. Oczyścić, spalić dziewięć dziesiątych bibliotek, książki przyrodnicze, filozoficzne i historyczne; unicestwić wszelkie ślady ruchu umysłowego ostatnich czterech stuleci; przekazać dyrekcję badań i archiwów cywilizacji wyłącznie jezuitom. 7. Na pokrycie związanych z tym wydatków i na przywrócenie na rzecz nowej szlachty, jak również kościołów, seminariów i klasztorów, przedmiotów własności specjalnej i niezbywalnej, podnieść podatki o miliard, zawrzeć nowe umowy pożyczkowe itd. itd. Oto w streszczeniu polityka i zespół środków organicznych, a zarazem represyjnych, za pomocą których reakcja, jeśli chce być logiczna i korzystać do końca ze szczęśliwego trafu, powinna prowadzić dalej swe przedsięwzięcie. Jest to odrodzenie społeczne, które przejmując dorobek cywilizacji od czternastego wieku zapoczątkowuje na nowo feudalizm z pomocą nowych elementów, których dostarcza nowoczesny geniusz i doświadczenie rewolucyjne. Wahać się, zatrzymywać wpół drogi to haniebnie tracić owoce trzech lat wysił-
ku i godzić się na nieuchronną i niepowetowaną klęskę! Czyście się nad tym zastanowili, reakcjoniści? Czy obliczyliście siłę zdobytą pod naporem tych trzech lat przez rewolucję? Czy jesteście świadomi, że potwór wpił w was swe pazury i zęby i jeżeli koniec końców go nie udusicie, on was połknie? Jeżeli reakcja licząc na rozum kraju czeka na rok 1852, to jest zgubiona. Na tym punkcie wszyscy są prawie całkowicie zgodni, wśród ludu i w rządzie, wśród konserwatystów i republikanów. Jeżeli ograniczy się ona do sprolongowania uprawnień prezydenta, to jest zgubiona. Jeżeli po sprolongowaniu przez ten sam dekret uprawnień Zgromadzenia zachowa ustawę z 31 maja i powszechne prawo wyborcze, jest zgubiona. Jeżeli pozostawi w kraju sto tysięcy najenergiczniejszych republikanów socjalistów, jest zgubiona. Jeżeli zachowa sposób rekrutacji do armii i jej dzisiejszą szczupłość liczebną, jest zgubiona. Jeżeli po stworzeniu na nowo kasty wojskowej nie przywróci do dawnego stanu, zgodnie z zasadami feudalnymi, przemysłu i handlu, jest zgubiona. Jeśli nie przywróci wielkiej własności i prawa majoratu, jest zgubiona. Jeżeli nie zreformuje całkowicie systemu nauczania i wychowania publicznego, jeżeli nie usunie z pamięci ludzkiej dawnych rewolucji, jest zgubiona. Jeżeli w celu pokrycia wydatków, jakie pociągają za sobą tak wielkie przedsięwzięcia, nie podwoi podatków i nie potrafi ich wyegzekwować, jest zgubiona.
Czy spośród tych wszystkich warunków, z których opuszczenie jednego tylko pogrążyłoby was natychmiast w przepaść, możecie spróbować tylko pierwszego? Czy ośmielicie się podać narodowi do wiadomości tę sprzeczną z konstytucją uchwałę: Uprawnienia Ludwika Bonaparte zostały przedłużone?... Nie, wy nie możecie nic, wy nie ośmielicie się nic zrobić, rojaliści, imperialiści, bankokraci, maltuzjaniści, jezuici, którzy używaliście i nadużywaliście siły przeciwko idei. Utraciliście, bez jakiejkolwiek korzyści dla waszego konserwatyzmu, honor; straciliście czas. Przedłużajcie, nie przedłużajcie, rewidujcie wszystko, czy też nie rewidujcie nic; wezwijcie Chamborda39, Joinville'a 40 czy też pogódźcie się z republiką, wszystko to nie ma żadnego znaczenia. Jeżeli nie w roku 1852, to na pewno w 1856 będziecie mieli Konwent Narodowy. Idea rewolucji tryumfuje, aby ją zwalczyć, nie pozostaje wam nic innego jak legalność republikańska, którą od trzech lat nieustannie gwałcicie. Wasza jedyna ucieczka to ta republika nicości, która w roku 1848 usiłowała być umiarkowana i uczciwa, jak gdyby honor i umiarkowanie mogły się znaleźć tam, gdzie brak jest zasad, a której haniebną nagość ukazaliście oczom całego świata. Czyż nie widzicie jej to pod płaszczykiem uczuć najbardziej pokojowych, to znów pod maską najbardziej napuszonych deklamacji, jak woła was do siebie i wyciąga do was ramiona. Idźcie więc do tej republiki konstytucyjnej, parlamentarnej, rządowej, wycukrowanej jakobinizmem i doktryną, która bez względu na to, czy powołuje się na nazwisko Sieyesa 41, czy na Robespierre'a, pozostaje zawsze jednak formułą
kontrrewolucji. Gdy wyczerpiecie przemoc, pozostanie wam podstęp; to tam właśnie gotujemy się was dopędzić. Ale mówię republikanom lutego, nie bacząc na różnicę odcieni, którym rewolucja może zarzucić pewne błędy, ale nie wiarołomstwo: To wy, wysunąwszy w roku 1848 nieświadomie sprawę rewolucji, przez wasze ambitne rywalizacje, przez waszą politykę rutyniczną, przez wasze fantazje retrospektywne, daliście prawie zaraz sygnał reakcji. Widzicie, co ona wywołała. Przed czerwcową batalią rewolucja zaledwie miała świadomość samej siebie: było to niejasne dążenie klas pracujących do życia w warunkach mniej nieszczęśliwych. We wszystkich epokach słyszano tego rodzaju skargi; jeżeli nie należało ich lekceważyć, to nie było też powodu do alarmu. Dzięki prześladowaniu, jakiego doznała, rewolucja ma dziś świadomość samej siebie. Może ona wskazać swą rację bytu; jest w stanie wyciągać wnioski z sytuacji, zna swą zasadę kierowniczą, swoje środki, swój cel; ma swą metodę i swój probierz. Aby zrozumieć siebie samą,, musiała jedynie wyśledzić rodowód idej różnych swych przeciwników. W tej chwili wyzwala się z fałszywych doktryn, które ją zaciemniają, partii i tradycji, które ją zalewają: zobaczycie ją wkrótce wolną i wspaniałą, jak opanowuje masy i popycha je ku przyszłości z niepowstrzymanym rozmachem. W punkcie, do którego doszliśmy, rewolucja, dokonana w sferze myśli, jest już tylko sprawą realizacji. Już jest za późno na to, by zmiarkować, co się święci:
gdy władza powróci do waszych rąk i zmieni swą politykę wobec niej, nie osiągnie wyniku, jeżeli jednocześnie nie zmieni zasady. Powiedziałem wam, że rewolucji wyrżnęły się zęby trzonowe: reakcja była dla niej tylko kryzysem okresu ząbkowania. Potrzebne jej jest teraz posilne odżywianie: parę strzępów wolności, zezwoleń udzielonych na zaspokojenie jej pierwszych pretensji, trochę ustępstw wobec interesów, jakie ona reprezentuje, posłużyłyby tylko do tego, aby podniecić jej głód. Czy rewolucja chce być? Otóż być — to dla niej panować. Czy chcecie wreszcie służyć tej wielkiej sprawie, poświęcić się duszą i ciałem rewolucji? Jeszcze jest czas; możecie stać się z powrotem przywódcami ruchu, czynnikami wnoszącymi do niego umiar, możecie uratować wasz kraj od bolesnego kryzysu, wyemancypować bez tarć proletariat, zrobić się arbitrami Europy, decydować o losach cywilizacji i ludzkości. Wiem dobrze, że takie jest wasze gorące pragnienie; nie mówię o samych tylko intencjach. Pytam o czyny, rękojmie. Rękojmi rewolucji, a nie uroczystych przemówień, planów odnowy ekonomicznej, a nie teoryj rządzenia: oto czego chce, czego oczekuje od was proletariat. Rządu! Ach, będziemy go mieli zawsze powyżej uszu. Nie ma nic bardziej kontrrewolucyjnego, zapamiętajcie to sobie, niż rząd. Bez względu na liberalizm, jaki chciałby sobie przypisać, lub nazwisko, którym świeci w oczy,. rewolucja go odrzuca, jej misją jest roztopienie go w organizacji przemysłowej.
Wystąpcie więc raz wreszcie kategorycznie jako jakobini, żyrondyści, Góra, terroryści, pobłażliwi; i tak wszyscy jak jeden zasłużyliście na naganę i potrzebujecie wzajemnego wybaczenia. Gdy los znowu zacznie wam sprzyjać, pomyślcie, jaki będziecie mieli program? Nie chodzi o to, co chcieliście zrobić w innym czasie, ale o to, co zrobicie w warunkach, które nie są już takie same. Wypowiadacie się za rewolucją — tak czy nie?...
Studium drugie CZY ISTNIEJE DOSTATECZNA PRZYCZYNA REWOLUCJI W WIEKU XIX?
1. PRAWO TENDENCJI W SPOŁECZEŃSTWIE. REWOLUCJA W ROKU 1789 DOKONAŁA ZALEDWIE POŁOWY SWEGO DZIEŁA Rewolucja w dziedzinie faktów moralnych jest aktem zwierzchniej sprawiedliwości, biorącym początek w rzeczywistej potrzebie, wskutek czego zawiera w sobie samej swe usprawiedliwienie i opieranie się jej jest przestępstwem ze strony męża stanu. Takie właśnie twierdzenie sformułowaliśmy w pierwszym studium. Teraz idzie o to, czy idea, która powstaje jako formuła rewolucji, nie jest w ogóle chimeryczna; czy przedmiot jej jest realny, czy nie bierze się jakiejś fantazji albo przesady ludu za słuszny i poważny protest. Drugie twierdzenie, które powinniśmy zbadać, jest następujące: Czy dzisiejsze społeczeństwo ma dostateczny powód do rewolucji? Bo jeżeli taki powód nie istnieje, jeżeli lud, jak się to mówi, skarży się tylko na to, że porasta w tłuszcz. obowiązkiem człowieka na stanowisku państwowym
byłoby może po prostu wyprowadzić z błędu masy, które widzieliśmy niekiedy podniecone bez powodu, jakby echem głosu, który się do nich odwołuje. W paru słowach, czy casus rewolucyjny wysunięty został w tej chwili przez naturę rzeczy, uszeregowanie faktów, grę instytucyj, wzrost potrzeb, postęp idej i nakaz Opatrzności? Powinno to być możliwe do osądzenia na pierwszy rzut oka. Gdyby trzeba było na to długiego filozofowania, gdyby nie można się było obyć bez dysertacji wymagających benedyktyńskiej cierpliwości, sprawa mogłaby istnieć, ale tylko w zarodku, jako możliwość. Dowodzenie takiej rzeczy byłoby snuciem przepowiedni, a nie zajmowaniem się sprawą praktyczną, historią. Dla rozwiązania tej kwestii posłużę się równie prostą, jak stanowczą zasadą, której dostarcza mi praktyka rewolucyj. JA mianowicie, że przyczyną rewolucyj jest nie tyle niedostatek, jaki w pewnej chwili odczuwa społeczeństwo, ile ciągłość tego niedostatku, powodująca znikanie i neutralizowanie dobrobytu^ Tym sposobem proces, który uczy rewolucji, pogląd, który z czasem ona realizuje, zwraca się nie tyle ku faktom, ile ku tendencjom: jak gdyby społeczeństwo mniej troszczyło się o zasady, a kierowało się przede wszystkim określonymi celami. Na ogół biorąc, dobro i zło, przyjemność i ból są nierozerwalnie splecione w losie człowieka. Jednakże poprzez nieustanne wahanie dobro, jak się wydaje, bierze górę nad złem i razem wziąwszy, naszym zdaniem, panuje w tej dziedzinie wyraźny postęp ku lepszemu. Rozumowanie mas jest ukształtowane zgodnie z tą
obserwacją. Nie będąc ani optymistą, ani pesymistą, lud nie wypowiada się bezwzględnie ani za jednym, ani za drugim! Wobec tego iż sądzi, że zawsze, po każdej reformie, pozostaje do zniesienia jakieś nadużycie, jakaś wada do zwalczenia, ogranicza się on do poszukiwa nia lepszego, najmniej złego i dąży do swego własnego uświęcenia przez pracę, naukę i obyczaje. Jego przepisem zachowania się jest więc dążenie do dobrobytu i cnoty. Buntuje się też w tym tylko wypadku, kiedy grozi mu tendencja do ubóstwa i zepsucia. Tak więc w wieku XVII nie było rewolucji, pomimo że myśl wstecznicza, która przejawiła się w 1614 roku 42, stała się kierowniczą zasadą polityki królewskiej, pomimo że zgodnie ze świadectwem la Bruyere'a 4S, Racine'a 44, Fenelona 45, Vaubana 46, Boisąuilleberta 47 panowała wówczas przerażająca nędza. Wśród innych motywów rezygnacji z rewolucji był i ten, że ta nędza była zapewne przypadkowym tylko wynikiem przyczyn przejściowych: lud przypominał sobie nawet, że nie tak dawno jeszcze był o wiele bardziej nieszczęśliwy. Monarchia absolutna za Ludwika XIV nie mogła mu się wydawać czymś gorszym niż feudalizm. Uzbroił się więc w cierpliwość. Za Ludwika XV również nie było rewolucyj, jeśli nie brać pod uwagę przewrotów w sferze umysłowej. Psucie się zasad, widoczne dla filozofów, pozostawało niewidoczne dla mas, których logika nigdy nie oddziela idei od faktu. Doświadczenia ludu za Ludwika XV
nie były na wysokości krytyki filozofów i naród przypuszczał jeszcze, że przy władcy, który byłby człowiekiem uczciwym i stojącym na wysokości zadania, cierpienia te mogłyby osiągnąć kres. Toteż Ludwik XV został przez niego powitany z miłością, podczas gdy Turgot, rygorystyczny reformator, przyjęty był bez cienia sympatii. Temu wielkiemu obywatelowi brak było poparcia ze strony opinii: w roku 1776 można było powiedzieć, że człowiek, który pragnął dobra kraju i chciał pokojowo przeprowadzić reformy, został zdradzony przez lud... Nie zależało mu na tym, aby rewolucja odgórna dokonała się bez hałasu, powiedziałbym — prawie bez udziału rewolucjonistów. Trzeba było piętnastu lat zamętu za monarchy osobiście nieposzlakowanego, aby wykazać prostaczkom, że zło wcale nie było przypadkowe, ale że tkwiło u podstawy ustroju, że dezorganizacja była systematyczna, a nie przypadkowa, i że sytuacja, zamiast ulegać poprawie, z każdym dniem, siłą fatalności instytucjonalnej, pogarszała się. Ogłoszenie w roku 1790 Czerwonej Księgi48 przyniosło udowodnienie tej prawdy za pomocą liczb. Wtedy to rewolucja stała się popularna, nieunikniona. Pytanie, które postawiliśmy w tytule tego studium: Czy w XIX stuleciu istnieje dostateczny powód do rewolucji? — można też wyrazić inaczej: Jaka jest dzisiaj tendencja społeczeństwa? Ponieważ znaczenie ma nie tyle liczba i waga faktów, które wypada zasygnalizować, ile wymowność ich tendencyj, niewiele stronic wystarczy do umotywowania odpowiedzi, której nie waham się tutaj wyłuszczyć:
społeczeństwo takie, jakie mogło się swobodnie rozwijać w ciągu ostatniego pół wieku, pod ciężarem trosk z lat 1789—1793, pod ochroną cesarstwa i gwarancyj z lat 1814, 1830 i 1848, jest na drodze zdecydowanie złej i coraz gorszej! Powróćmy do punktu wyjścia tego społeczeństwa, do roku 1789. Rewolucja roku 1789 miała za zadanie niszczyć, ale jednocześnie tworzyć. Miała obalić ancien regime, ale stworzyć nową organizację, której plan i właściwości powinny były być we wszystkim przeciwieństwem dawnego porządku zgodnie z regułą rewolucyjną: Każda negacja w społeczeństwie przypuszcza następującą w ślad za nią i przeciwstawną jej afirmację. Z tych dwóch założeń rewolucja z wielkim trudem spełniła pierwsze; drugie pozostało całkowicie zapomniane. Stąd bierze się ten rodzaj niemożności życia, który urabia społeczeństwo francuskie od sześćdziesięciu lat. A zatem skutkiem obalenia w nocy 4 sierpnia 49 rządów feudalnych i proklamowania zasady wolności i równości obywatelskiej było to, że na przyszłość społeczeństwo miało się organizować już nie do polityki i wojny, ale do pracy. Czymże była w istocie rzeczy organizacja feudalna? Organizacją w ścisłym tego słowa znaczeniu wojskową. Co to jest praca? — Negacja walki. Obalić feudalizm znaczyło skazać siebie na wiecznotrwały pokój nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz. Aktem tym cała dawna polityka państwa w stosunku do innego państwa, wszystkie systemy równowagi europejskiej zostały zniesione: ta sama równość, ta sa-
ma niezależność, której panowanie między obywatelami obiecywała rewolucja, miały istnieć w stosunkach między narodami, między poszczególnymi prowincjami i osiedlami. Po dniu 4 sierpnia nie chodziło więc o organizowanie rządu, ponieważ tworząc rządy, nie robiono nic innego, jak tylko odbudowywano dawne kadry; chodziło natomiast o gospodarkę narodową i równowagę w interesach. Zgodnie bowiem z nowym ustawodawstwem urodzenie nie odgrywało roli, gdy chodziło o stanowisko społeczne obywatela, praca była wszystkim i nawet własność od niej zależała. Co się tyczy spraw zagranicznych, to skoro stosunki państw między sobą miały być zreformowane na podstawie tych samych zasad, i biorąc pod uwagę, że prawo prywatne, prawo publiczne i prawo międzynarodowe są identyczne i adekwatne, stało się rzeczą jasną, że zadanie rewolucji po obaleniu we Francji i w Europie rządów feudalnych, czyli wojskowych, polegało na utworzeniu na ich miejsce wszędzie rządów równościowych, czyli przemysłowych. Postępy w rolnictwie, które uwydatniły się zaraz po rozdziale dóbr państwowych, rozwój przemysłu, jaki ogarnął kraj po upadku cesarstwa, wzrastające zainteresowanie kwestiami ekonomicznymi po roku 1830 we wszystkich krajach wykazały, że to właśnie ku temu terenowi ekonomii politycznej powinien był się zwrócić wysiłek rewolucji. Ten tak widoczny, tak narzucający się sam przez się wniosek z negatywnego oddziaływania dnia 4 sierpnia roku 1789 nie został zrozumiany przez nikogo spośród
tych, co do roku 1814 byli jego wyrazicielami. Wszystkie idee dotyczyły polityki. Za sprawą kontrrewolucji i wobec tego, że partia rewolucyjna zmuszona była chwilowo poświęcić się obronie, naród znowu został wydany na łup wojskowych i legistów. Myślałbyś, że szlachta, duchowieństwo, monarchia znikły po to tylko, żeby ustąpić miejsca rządzącym innej rasy: konstytucjonalistom, anglomanom, klasycznym republikanom, policjantom, zaślepionym w Rzymianach, w Spartanach, przede wszystkim w swych własnych osobach, a zresztą bardzo mało troszczącym się o rzeczywiste potrzeby kraju, który, nic już z tego nie rozumiejąc, pozwolił im się zabijać, jeśli im to dogadza, i skończył na tym, że losy swe związał z losami jednego żołnierza. Aby w dwóch słowach wyrazić moją myśl, jakkolwiek wyda się ona niezbyt budująca: rewolucjoniści od chwili wzięcia Bastylii nie stali na wysokości swej misji, tak samo jak nie stanęli na wysokości swych zadań nazajutrz po lutym, a to z tych samych przyczyn, a mianowicie braku wiedzy ekonomicznej, przesądu w kwestii rządu, nieufności, w czym zresztą byli podobni do proletariatu. W roku 1793, wobec konieczności stawiania najazdowi oporu, wymagającego olbrzymiej koncentracji sił, zboczenie z drogi nie wchodziło w grę. Zasada centralizacji szeroko stosowana przez Komitet Ocalenia Publicznego 50 stała się dogmatem dla jakobinów, którzy przekazali ją cesarstwu i rządom, jakie nastały później. Taka oto jest nieszczęsna tradycja, która w roku 1848 zdecydowała o odwrocie Rządu Tymczasowego i która dziś jeszcze sta-
nowi całą wiedzę, jaką karmi się polityka partii republikańskiej. A zatem organizacja ekonomiczna, która jako niezbędnej konsekwencji wymagała definitywnego usunięcia feudalizmu, od pierwszego dnia pozostawiona została bez kierownictwa, a polityka we wszystkich umysłach brała górę nad przemysłem, Rousseau i Montesąuieu wyłączali Quesnaya 51 i Adama Smitha, z czego musiało wyniknąć, że nowe społeczeństwo, dopiero co poczęte, pozostawało w stanie embrionalnym; że zamiast się rozwijać gospodarczo zgodnie ze swą zasadą kierowniczą, usychało w konstytucjonalizmie; że jego życie obracało się w kręgu nieustannych sprzeczności; że zamiast porządku, jaki jest mu właściwy, wnosiło wszędzie systematyczne zepsucie i legalne utrapienie; wreszcie że władza jako wyraz tego społeczeństwa, odtwarzając w swym założeniu z najdalej idącą wiernością antynomię zasad, znalazła się w takiej sytuacji, że była gotowa zawsze zwalczać naród, a naród stanął wobec konieczności nieustannego godzenia we władzę. Krótko mówiąc, społeczeństwo, które powinno było tworzyć rewolucję w roku 1789, nie istnieje: musi ono być stworzone. To, co mieliśmy w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat, jest porządkiem sztucznym, powierzchownym, z trudnością pokrywającym najstraszliwszą anarchię i demoralizację. Nie jesteśmy w ogóle przyzwyczajeni do poszukiwania w tak odległych czasach przyczyn zaburzeń społecznych i rewolucyj. Odstraszają nas przede wszystkim kwestie ekonomiczne: lud od czasu wielkiej batalii z roku 1793 był do tego stopnia oderwany od swych
rzeczywistych interesów, umysły tak bardzo zbite z tropu wskutek agitacji z trybuny, w miejscach publicznych i w prasie, iż można mieć pewność, że gdy porzuci się politykę dla gospodarki, będzie się zaraz opuszczonym przez swych czytelników, a jedynym powiernikiem idej pozostanie kartka papieru. Wypadnie się nam jednak przekonać, że poza równie jałową jak absorbującą sferą parlamentaryzmu istnieje inna, nieporównanie obszerniejsza, na której rozgrywają się nasze losy; że ponad owymi majakami politycznymi, których postacie przykuwają naszą uwagę i działają na wyobraźnię, istnieją zjawiska ekonomii społecznej, które przez swą harmonię albo przez swe skłócenie wytwarzają w społeczeństwach wszelkie dobro i wszelkie zło. Niech więc czytelnik raczy wejść w ślad za mną tylko na kwadrans w tok bardzo ogólnych rozważań, do których zmuszony jestem przejść teraz. Po zrobieniu tego obiecuję odprowadzić go z powrotem do sfery polityki. 2. ANARCHIA SIŁ EKONOMICZNYCH. CIĄŻENIE SPOŁECZEŃSTWA KU UBÓSTWU Siłami gospodarczymi nazywam pewne podstawy działania, takie jak podział pracy, konkurencja, siła zbiorowa, wymiana, kredyt, własność itd., które w odniesieniu do pracy i bogactwa są tym, czym różnice między klasami, system przedstawicielski, dziedziczność monarchii, centralizacja administracyjna, hierarchia sądownicza są w odniesieniu do państwa.
Jeśli siły te utrzymywane są w równowadze, poddane właściwym im prawom i w żaden sposób nie zależą od widzimisię człowieka, praca może być należycie zorganizowana, a dobrobyt wszystkich zapewniony. Jeżeli przeciwnie, są one pozostawione bez kierownictwa i bez przeciwwagi, praca pozostaje w stanie całkowitej anarchii: pożyteczne skutki sił gospodarczych mieszają się z taką samą ilością skutków szkodliwych; deficyt równoważy korzyść; społeczeństwo jako ognisko, czynnik albo przedmiot produkcji, cyrkulacji i konsumpcji znajduje się w stanie stale rosnącego zastoju. Jak dotąd, nie wydaje się, żeby w społeczeństwie można było myśleć o ładzie inaczej niż w jednej z tych dwóch form — w formie politycznej i w formie ekonomicznej, między którymi istnieje zasadnicza antypatia i sprzeczność. Anarchia sił gospodarczych, walka, w jakiej pozostają one z systemem rządów, jedyną przeszkodą na drodze do ich organizacji, z którą nie mogą się one pogodzić i zespolić — oto rzeczywista, głęboka przyczyna słabości trapiącej społeczeństwo francuskie, słabości, która wzmogła się poczynając od drugiej połowy panowania Ludwika Filipa. Przed siedmiu laty zapełniłem dwa tomy in octavo opowiadaniem o tych zaburzeniach i o przerażających starciach powstałych na ich tle. Praca ta pozostała bez odpowiedzi ze strony ekonomistów, a nie lepiej została przyjęta przez demokrację socjalną. Jeśli pozwalam sobie na tę uwagę, to tylko po to, żeby pokazać na swym własnym przykładzie, jak mało przychylności doznają na ogół dociekania z dziedziny ekonomii politycz-
nej, jak jeszcze mało rewolucyjne są zatem nasze czasy. Tak samo ograniczę się do przypomnienia pokrótce kilku najogólniejszych faktów, aby dać czytelnikowi przegląd tego rodzaju potęg i zjawisk, które do dzisiejszego dnia pozostają ukryte przed wzrokiem ogółu, a których obecność może położyć kres dramatowi w dziedzinie rządzenia. Wszyscy wiemy, co to jest podział pracy. Jest to, w danej dziedzinie przemysłu, podział siły roboczej, w ramach którego każda osoba dokonuje zawsze tej samej operacji albo małej liczby operacji, wskutek czego produkt, zamiast wychodzić całkowicie z rąk jednego tylko robotnika, staje się wspólnym i zbiorowym dziełem wielu. Zgodnie z poglądem Adama Smitha, który pierwszy dowiódł naukowo tego prawa, i wszystkich innych ekonomistów, podział pracy jest wielką dźwignią nowoczesnego przemysłu. Jemu ,u głównie należy przypisać wyższość ludów cywilizowanych nad dzikimi ludami. Bez podziału pracy zastosowanie maszyn nie wyszłoby poza sferę najstarszych i najpospolitszych narzędzi. Cuda mechaniki i pary jako siły napędowej nie byłyby się nigdy ujawniły, postęp byłby przed społeczeństwem zamknięty; nawet sama rewolucja francuska, nie mając ujścia, byłaby tylko bezpłodną rewoltą i nigdy nie doprowadziłaby do celu. Dzięki podziałowi pracy produkt pracy wzrasta dziesięciokrotnie i stokrotnie, ekonomia polityczna wznosi się do wysokości filozofii, poziom zaś umysłowy narodów osiąga coraz wyższy poziom. Pierwszą więc rzeczą, jaka powinna była zwrócić uwagę ustawodawcy w społeczeństwie
zrodzonym z nienawiści do ustroju feudalnego i wojskowego, społeczeństwie, którego przeznaczeniem było organizowanie się w imię pracy i pokoju, było wyodrębnienie funkcji przemysłowych i podział pracy. Stało się jednak inaczej. Ta potęga ekonomiczna wystawiona została na wszystkie przewroty wynikające z przypadku i z interesu. Wobec tego że podział pracy stawał się coraz bardziej drobiazgowy i pozostawał bez przeciwwagi, robotnik poddany został mechanizacji coraz bardziej poniżającej. Taki jest skutek podziału pracy, gdy się go stosuje tak, jak to się praktykuje w naszych czasach, tzn. nie tylko po to, żeby uczynić przemysł bez porównania bardziej wydajnym, ale równocześnie po to, żeby zubożyć robotnika na ciele i duszy, zabrać mu to, co on tworzy w postaci bogactwa, na rzecz przedsiębiorcy i kapitalisty. Oto jak streszcza swe poglądy na ten doniosły temat tak niepodejrzany obserwator jak de Tocqueville 52: „W miarę jak zasada podziału pracy znajduje coraz pełniejsze zastosowanie, robotnik staje się słabszy, bardziej ograniczony i bardziej zależny. Sztuka robi postępy, rękodzielnik cofa się". J. B. Say 53 powiedział: „Człowiek, który w ciągu całego życia spełnia, tylko jedną i tę samą czynność, z pewnością dochodzi do tego, że wykonuje ją szybciej i lepiej niż inny człowiek, ale równocześnie staje się mniej zdolny do każdego innego zajęcia, czy to fizycznego, czy umysłowego; inne jego zdolności zanikają i powstaje stąd wynaturzenie człowieka jako jednostki. Jest to smutne świadectwo doprowadzenia do stanu, gdy robi się zawsze tyl-
ko osiemnastą część szpilki... W ostatecznym wyniku można powiedzieć, że oddzielenie od siebie prac jest zręcznym posługiwaniem się siłami człowieka, że przyczynia się do cudownego pomnożenia produktów społeczeństwa, ale że ujmuje coś ze zdolności każdego człowieka z osobna wziętego". Wszyscy ekonomiści są zgodni co do tego faktu, jednego z najważniejszych, jakie ujawnia nauka, i jeżeli nie kładą nań nacisku z zapalczywością, jaką zazwyczaj wkładają w swoje polemiki, to dlatego — co trzeba powiedzieć ku hańbie umysłu ludzkiego — iż nie wyobrażają sobie, że tego spaczenia największej spośród sił ekonomicznych można by było uniknąć. A zatem, im dalej sięga podział pracy i im bardziej wzrasta moc wytwórcza maszyn, tym niżej spada inteligencja pracownika i siła robocza dąży do ograniczenia samej siebie. Ale im bardziej obniża się wartość robotnika i spada popyt na pracę, tym bardziej spada płaca, tym bardziej wzrasta ubóstwo. A ofiarami tych zaburzeń przemysłowych są nie setki ludzi, ale miliony. W Anglii zauważono, że w niektórych zakładach wskutek podziału pracy i mocy wytwórczej maszyn liczba robotników zmniejszyła się o trzecią część, o połowę, o trzy czwarte, o pięć szóstych; następnie płace zmniejszały się w tym samym stosunku i spadały przeciętnie z 3 franków dziennie do 50 i 30 centymów. Wyrzucanie nieużytecznych konsumentów przeprowadzali właściciele w całych prowincjach. Wszędzie kobieta, a następnie dziecko zajmowały miejsce mężczyzn w manufakturach. Wobec tego że konsumpcja zbied-
niałego ludu nie mogła dotrzymywać kroku produkcji, tę ostatnią musiano wstrzymywać. Powstawało stąd regularne bezrobocie, trwające po sześć tygodni, trzy miesiące i sześć miesięcy rocznie. Statystyka takiego bezrobocia dotycząca robotników paryskich została ostatnio opublikowana przez robotnika Piotra Vincarda34. Szczegóły jej są wstrząsające. Wobec tego że szczupłość płac związana była z długotrwałością bezrobocia, dochodzimy do wniosku, że niektórzy robotnicy, zarabiający 1 franka dziennie i pozostający bez pracy przez sześć miesięcy, muszą żyć za 50 centymów dziennie. Oto sytuacja, w jakiej znajduje się w Paryżu ludność licząca 320 tysięcy osób. O sytuacji klas pracujących we wszystkich punktach republiki sądzić można na podstawie tej próbki. Konserwatywni filantropi zwolennicy dawnych zwyczajów, oskarżają o tę anomalię system przemysłowy; chcieliby oni powrotu do stosunków rolniczych feudalnych. Twierdzę, że nie przemysł trzeba oskarżać, ale anarchię gospodarczą; utrzymuję, że zasada została sfałszowana, że panuje tu dezorganizacja sił i że temu właśnie przypisać należy fatalną tendencję społeczeństwa, do której zostało zmuszone. Inny przykład. Konkurencja, poza podziałem pracy, jest jednym z najsilniej działających czynników uprzemysłowienia i jednocześnie jedną z najcenniejszych rękojmi jego powodzenia. W jej to imię po części dokonana została pierwsza rewolucja. Stowarzyszenia robotnicze, tworzone od kilku lat w Paryżu, nadały jej ostatnio nową sankcję, wprowadzając u siebie roboty płatne od sztuki i
porzucając na gruncie doświadczenia absurdalną myśl o równości płac. Konkurencja jest właśnie prawem rynku, rodzajem przyprawy pobudzającej wymianę, solą pracy. Usunąć konkurencję to usunąć samą wolność, to zapoczątkować odbudowę ancien regime'u od dołu, przywracając pracę w warunkach systemu protekcji i nadużyć, od którego wyzwolił ją rok 1789. Otóż konkurencja, w braku legalnych form, wyższej zasady regulacyjnej, uległa podobnie jak podział pracy wypaczeniu. Zarówno z jednej, jak i z drugiej strony nastąpiło wypaczenie pierwotnej zasady, anarchia i tendencja do zła. Okaże się to niewątpliwe, kiedy uświadomimy sobie, że z trzydziestu sześciu milionów mieszkańców Francji co najmniej dziesięć milionów należy do klasy najemnej, której konkurencja jest zabroniona i której przedstawiciele mogą tylko między sobą prowadzić walkę o swą skąpą płacę. Tym sposobem konkurencja, która zgodnie z myślą panującą w roku 1789 miała być prawem powszechnym, stała się dzisiaj czymś wyjątkowym, opartym na przywileju: tylko ci, którym kapitały pozwalają stać się przedsiębiorcami, mogą korzystać ze swego prawa do konkurencji. Wynika stąd, że konkurencja, jak to uznali Rossi, Blanąui, Dupin55 i cała masa innych, zamiast służyć przemysłowi i demokratyzować go, dawać oparcie pracownikowi najemnemu, zapewniać rzetelność handlu, doprowadziła do powstania arystokracji kupieckiej i obszarniczej, tysiąc razy bardziej chciwej niż arystokracja rodowa; że przez nią wszystkie zyski na pro-
dukcji przypadają kapitałom, że konsument, nie uzbrojony w nieufność wobec nadużyć handlu, obdzierany jest przez spekulanta, a warunki życia robotników stają się coraz bardziej niepewne. „Najmniejsze wysiłki spekulacji mogą doprowadzić do zmiany cen chleba o pięć centymów i więcej za funt, co przy trzydziestu sześciu milionach ludzi daje 620 500 000 franków". Widzieliśmy ostatnio, gdy prefekt policji na ogólne życzenie zezwolił na sprzedaż mięsa z licytacji, co dla dobrobytu ludu sprawić może wolna konkurencja i do jakiego stopnia gwarancja ta jest dla nas wciąż jeszcze nierealna. Do złamania monopolu rzeźników potrzeba tylko energii całej ludności i współdziałania władz. Oskarżajcie charakter ludzi — mówią nam ekonomiści — nie oskarżajcie konkurencji. — Bez wątpienia: toteż wcale nie oskarżam konkurencji. Ale muszę zwrócić uwagę, że charakter człowieka nie czyni też zła dla zła, i pytam, jak to się stało, że zmylił on drogę. Jak to! Konkurencja miała nas czynić coraz bardziej równymi i wolnymi, a oto podporządkowuje jednych drugim i stopniowo przekształca pracownika w niewolnika! Jest w tym wypaczenie zasady, zapomnienie o prawie. To nie zwykłe wypadki przy pracy, to cały system niedoli. Litujemy się nad robotnikami, którzy wykonują zawody niebezpieczne i niezdrowe, chciano by przez współczucie dla ich losu, aby cywilizacja mogła obchodzić się bez ich usług. Utrapienia te, nieodłączne od pewnych czynności, są niczym w porównaniu z plagą
anarchii gospodarczej. Powołamy się na ostatni przykład. Najbardziej żywotną ze wszystkich sił gospodarczych działających w społeczeństwie, jaką stworzyły rewolucje na usługi przemysłu, jest kredyt. Burżuazja ze sfer właścicieli, przemysłowców, kupców dobrze wie o tym. Wszystkie jej wysiłki od roku 1789, tzn. za czasów Konstytuanty, Zgromadzenia Ustawodawczego, Konwentu, Dyrektoriatu, Cesarstwa, Restauracji, Monarchii Lipcowej, zmierzały w istocie do dwóch tylko rzeczy: do kredytu i pokoju. Czegóż ona nie zrobiła, żeby sobie pozyskać nieprzystępnego Ludwika XVI? Czegóż nie wybaczyła Ludwikowi Filipowi? Chłop także wie o tym: z całej polityki rozumie on, podobnie jak mieszczanin, dwie tylko rzeczy: ograniczenie lichwy i zmniejszenie podatku. Co się tyczy klasy robotniczej, tak wspaniale uzdolnionej do postępu, to była ona utrzymywana w takiej niewiedzy co do rzeczywistej przyczyny jej cierpień, że po lutym ledwie z trudem, jąkając się, zaczyna ona wymieniać słowo „kredyt" i dopatrywać się w nim zasady największej spośród sił rewolucyjnych. W istocie robotnik zna w dziedzinie kredytu dwa tylko zjawiska: „kredka" 56 u piekarza i lombard. Dla narodu poświęcającego się pracy kredyt jest tym, czym dla zwierzęcia jest krążenie krwi, organem służącym odżywianiu, samym życiem. Jego funkcjonowanie nie może być przerwane bez tego, żeby organizm społeczny nie znalazł się w niebezpieczeństwie. Jeżeli jakaś instytucja, która po zniesieniu praw feudalnych i zrównaniu klas wręcz narzucała' się usta-
wodawcom bardziej niż jakakolwiek inna, to był to z pewnością kredyt. Ale cóż, kiedy żadna z francuskich deklaracji praw, tak górnolotnych, żadna z konstytucji, tak rozwlekle traktujących o podziale władz i kombinacjach wyborczych, nie mówiła o nim nic. Kredyt, podobnie jak podział pracy, zastosowanie maszyn, konkurencja, został pozostawiony samemu sobie. Władza finansowa, ważna z innych względów niż wykonawcza, ustawodawcza i sądownicza, nie zasłużyła nawet na zaszczytną wzmiankę w różnych francuskich Kartach. Przekazana dekretem cesarskim z 23 kwietnia 1803 roku57 zespołowi poborców podatkowych, pozostała do dziś dnia w stanie tajemnej mocy; co się jej tyczy, powołać się można na jedną zaledwie ustawę z roku 1807, która ustala stopę procentową na pięć od sta. Po rewolucji, tak samo jak i przed nią, kredyt funkcjonował, jak mógł, albo, mówiąc ściślej, jak się podobało głównym posiadaczom gotówki. Zresztą z całą słusznością można powiedzieć, że rząd, poświęcając kraj, nie zachował nic dla siebie samego; jak robił dla innych, tak robił też dla siebie: pod tym względem nie mamy mu nic do zarzucenia. Cóż wynikło z tego nieprawdopodobnego zaniedbania? Przede wszystkim to, że zbijanie majątku i gra na giełdzie dokonywane są przeważnie za pomocą gotówki, która jest zarówno narzędziem transakcji przemysłowych, jak i towarem najbardziej poszukiwanym, a więc najbardziej produktywnym i najpewniejszym; wskutek tego handel pieniężny szybko ześrodkował się w rękach niewielu monopolistów, których arsenałem
jest bank. Że odtąd kraj i państwo zostały podporządkowane koalicji kapitalistów. Że dzięki podatkowi pobieranemu przez tę bankokrację od wszystkich spraw rolnych i przemysłowych własność zadłużyła się hipotecznie na 12 miliardów, a państwo na więcej niż 6 miliardów. Że procenty płacone przez naród od tego dwojakiego długu, koszty spisywania aktów, odnowień, zleceń, wraz z potrąceniami, sięgają co najmniej 1200 milionów rocznie. Że ta olbrzymia suma 1200 milionów franków nie obejmuje jeszcze wszystkiego, co producenci mają zapłacić gospodarce finansowej, i że należy do tego dodać sumę 700 do 800 milionów z tytułu dyskonta, zaliczek na kapitał, opóźnień płatności, akcji komandytowych, dywidend, zobowiązań z tytułu zwykłych (nie rejentalnych) skryptów dłużnych, kosztów sądowych itd. Że własność, nękana zdzierstwami przez bank, musiała w swych stosunkach z przemysłem zastosować taką samą taktykę, zajmować się grą na giełdzie i uprawiać lichwę w stosunku do pracy, przez co umowy dzierżawne oraz umowy o najem lokali osiągnęły poziom prohibicyjny, wypędzając rolnika z pól, a robotnika z mieszkań. Tak więc dzisiaj ci, których praca tworzy wszystkie rzeczy, nie mogą ani kupować swych własnych produktów, ani zaopatrzyć się w meble, ani posiadać mieszkania, ani kiedykolwiek powiedzieć: Ten dom, ten ogród, ta winnica, to pole należy do mnie.
Wręcz przeciwnie, konieczność ekonomiczna sprawia, że przy dzisiejszym systemie kredytu oraz wzrastającej nieustannie dezorganizacji sił ekonomicznych biedny, pracując więcej, jest coraz biedniejszy, a bogaty, nie pracując, coraz bogatszy, jak o tym nietrudno się przekonać na podstawie następującego rachunku. Na około 10 miliardów wartości wytwarzanych rokrocznie i przeznaczanych na konsumpcję 6 miliardów — jeśli wierzyć szacunkowi uczonego ekonomisty Chevego5S, pobierają pasożyty, a mianowicie finanse, własność związana z nadmiernym używaniem, budżet i jego satelici, renta, a wobec tego dla ludzi pracy pozostają 4 miliony. Inny uczony ekonomista, Chevalier 59, podzieliwszy domniemany produkt kraju między 36 milionów jego mieszkańców, znalazł, że dochód dzienny na głowę wynosi przeciętnie 65 centymów; a ponieważ od tej liczby trzeba odjąć część, z której płaci się procenty, rentę, podatki i koszty, jakie one za sobą pociągają, to jeszcze inny uczony ekonomista, de Morogues60, wyciągnął stąd wniosek, że konsumpcja znacznej części obywateli kształtowała się na poziomie poniżej 25 centymów dziennie. Otóż wobec tego, że zobowiązania podobnie jak i podatki nieustannie wzrastają, podczas gdy — wskutek dezorganizacji gospodarczej — udział pracy i płac zmniejsza się, wynika stąd, zdaniem wymienionych ekonomistów, że dobrobyt klas pracujących kształtuje się zgodnie ze zmniejszającym się postępem, który można przedstawić za pomocą szeregu liczb 65, 60, 55, 50, 45, 40, 35, 30, 25, 20, 15, 10, 5, 0 —5, —10, —15 itd. To prawo ubożenia jest uko-
ronowaniem prawa Malthusa; elementarne jego przedstawienie znajdziemy we wszystkich podręcznikach statystyki. Niektórzy utopiści atakują konkurencję; inni nie uznają podziału pracy i całego systemu przemysłowego; robotnicy w swej nieokrzesanej niewiedzy zwalają odpowiedzialność na maszyny. Do dziś dnia nikt nie wpadł na pomysł zanegowania celowości kredytu. A jednak jest rzeczą niezaprzeczalną, że spaczenie jego zasady jest najistotniejszą przyczyną ubóstwa mas; bez tego dotkliwe skutki podziału pracy, zastosowania maszyn, konkurencji zaledwie dałyby się odczuć, a może nawet nie istniałyby. Czyż nie jest rzeczą jasną, że społeczeństwo zmierza w kierunku zła, do ubóstwa, i to nie z winy ludzi, ale wskutek anarchii swych własnych elementów? Mówią, że to nadużywanie dialektyki; że kapitały, ziemia, domy nie mogą być oddawane w najem za darmo, że każda usługa musi być opłacona itd. Niech i tak będzie. Chcę wierzyć, że dostarczenie jakiejś wartości, tak samo jak praca, która ją stworzyła, jest usługą wymagającą wynagrodzenia. Skoro idzie o dobro innego, wolę wyjść poza prawo niż pozostawać w jego ramach; ale czyż to w czymkolwiek zmienia fakt? Utrzymują, że kredyt jest za drogi, że z pieniądzem jest tak jak z mięsem, które prefekt policji pozwala nam nabyć taniej niż u straganiarzy, jak z przewozami, za które płacilibyśmy o 80% taniej niż według taryfy, gdyby koleje i żegluga umiały lub mogły dać krajowi korzystać ze swych nieprzebranych środków. Twierdzę, że byłoby można, i to łatwo, obniżyć koszt
kredytu o 75% do 90% nie krzywdząc pożyczkodawców i że tylko od narodu i państwa zależy, żeby to się stało. Niech się tylko nie argumentuje rzekomą niemożliwością prawną. Ze zwierzchnimi prawami kapitalistów jest akurat tak jak z prawami szlachty i klasztorów; nic łatwiejszego jak je znieść; i, powtarzam, właśnie dla uratowania własności trzeba, żeby zostały one zniesione. Czy podobna przypuścić, że rewolucjoniści z lat 1789, 1792, 1793, 1794, którzy z takim zapałem przyłożyli topór do pnia feudalizmu, nie wyrwaliby go z najdrobniejszymi korzeniami, gdyby przewidzieli, że w cieniu ich dwuznacznego autokratyzmu korzenie te puszczą podobne odrośle? Czy podobna uwierzyć, że zamiast przywrócić feudalny wymiar sprawiedliwości i dawny parlament sądowy, pod innymi nazwami i w innej formie wskrzesić absolutyzm, chrzcząc go mianem konstytucji, ujarzmić po dawnemu prowincje pod pretekstem jedności i centralizacji, raz jeszcze poświęcić wszystkie swobody, dając im za nieodstępnego towarzysza tzw. ład publiczny, który nie jest niczym innym jak tylko anarchią, korupcją i brutalną siłą; czy podobna uwierzyć — powiadam — że nie powitaliby jednomyślnie nowego układu stosunków, nie dobiliby rewolucji, gdyby ich wzrok przeniknął w głąb tego organizmu, którego ich instynkt szukał, ale stan wiedzy i bieżące troski nie pozwalały go odgadnąć?... Nie dość tego, że dzisiejsze społeczeństwo wskutek odchylenia się od nowych zasad zmierza nieustannie do
zubożenia producenta, do poddania pracy kapitałowi; zmierza ono jeszcze do zrobienia z robotników helotów, kasty niższej, tak jak ongiś, od kasty ludzi wolnych; dąży ono do tego, aby ujarzmienie klasy pracującej i konieczność jej ubóstwa wynieść do godności dogmatu politycznego i społecznego. Kilka faktów wybranych spośród tysięcy odsłoni nam tę zgubną tendencję. Według Chevaliera roczne spożycie wina między rokiem 1806 a 1811 wynosiło 170 litrów na osobę, obecnie zaś nie więcej niż 95. Znieście podatek, który wraz z kosztami dodatkowymi wynosi nie mniej niż 30 do 35 centymów od litra u detalisty, a spożycie podniesie się znowu z 95 litrów do 200, i właściciel winnicy, który nie wie, co robić ze swymi produktami, będzie mógł je sprzedać. Ale żeby osiągnąć ten cel, należałoby albo zredukować budżet, albo przerzucić podatek na klasę bogatą. A ponieważ ani jedno, ani drugie nie wydaje się wykonalne, a ponadto niedobrze jest, żeby robotnik pił za dużo wina, zważywszy, że picie wina jest nie do pogodzenia ze skromnością, która przystoi ludziom tej kondycji, podatek nie zostanie obniżony, zostanie raczej podniesiony. Zgodnie z pisarzem, którego konserwatywne poglądy chronią przed jakimkolwiek zarzutem przesady, a mianowicie Raudotem, Francja, pomimo wysokiej taryfy celnej, zmuszona jest rokrocznie kupować za granicą za 9 milionów franków zwierząt rzeźnych, a mianowicie owiec i wołów. Pomimo tego przywozu ilość mięsa zaofiarowanego konsumentowi nie przekracza przeciętnie 20 kilogra-
mów rocznie na głowę, czyli 54 gramów, a więc trochę mniej niż dwie uncje dziennie. Otóż jeśli się pomyśli, że z tej niewielkiej ilości 85 wielkich miast, siedzib departamentów, i miasteczek, których ludność nie dosięga razem 3 milionów mieszkańców, konsumuje czwartą część, to trzeba wyciągnąć stąd wniosek, że większość mieszkańców Francji nigdy nie jada mięsa, co rzeczywiście jest prawdą. Zgodny z tą polityką jest fakt, że wino i mięso są dziś wyłączone z listy artykułów pierwszej potrzeby i że tyle ludzi we Francji, podobnie jak w Irlandii, je tylko ziemniaki, kasztany, kaszę gryczaną i kukurydzę. Skutki takiej diety są takie, jakich teoria mogła oczekiwać. Wszędzie w Europie konstytucja fizyczna pracownika uległa pogorszeniu. We Francji komisje poborowe stwierdziły, że w ciągu pięćdziesięciu lat przeciętna wzrostu zmniejszyła się o kilka centymetrów, a spadek ten dotyczy głównie właśnie klasy robotniczej, tej cierpiącej części ludzkości. Przed rokiem 1789 powołanie do służby wojskowej wymagało w piechocie wzrostu 5 stóp i 1 cal. Od tego czasu wskutek obniżenia się wzrostu i osłabienia zdrowia, jak również nadmiernego wyczerpania ludzi, miara ta została obniżona do 4 stóp i 10 cali. Co się tyczy zwolnień od służby z powodu zbyt niskiego wzrostu lub ułomności, to było ich między rokiem 1830 a 1839 — 45,5%, a między rokiem 1839 a 1848 — 50,5%. Przeciętna długość życia wzrosła co prawda, ale kosztem tejże klasy, jak o tym świadczą między innymi tablice śmiertelności miasta Paryża. W drugiej dzielnicy przypada 1 zgon na 26 mieszkańców, podczas
gdy w pierwszej zaledwie 1 na 52. Czyż można wątpić w istnienie niekorzystnej tendencji we współczesnym społeczeństwie, przynajmniej co się tyczy klasy robotniczej? Czyż nie wydaje się, że jest ona wywoływana umyślnie, bynajmniej nie w celu poprawy warunków fizycznych, moralnych i umysłowych ludzi, ale w celu spowodowania ich ubóstwa, ignorancji i deprawacji? Przeciętna liczba uczniów przyjmowanych corocznie do politechniki wynosi, jak mi się zdaje, 176. Zdaniem Chevaliera mogłaby ona być dwadzieścia razy większa, co wcale nie jest przesadą. Ale co zrobiłoby nasze społeczeństwo kapitalistyczne z 3520 wychowankami, których wyrzucałaby z końcem każdego roku politechnika? Kładę nacisk na to pytanie: co by z nimi zrobiło? Skoro przepisy zdecydowały o nieprzyjmowaniu więcej niż 176 uczniów zamiast 3520, którzy mogliby być przyjęci, to idzie tu o to, że ani rząd, ani przemysł feudalny nie są w stanie zatroszczyć się o więcej niż 176 młodych ludzi: to zrozumiałe. Nie uprawia się nauki dla nauki; nikt nie uczy się chemii, rachunku całkowego, geometrii analitycznej, mechaniki, aby następnie stać się robotnikiem albo rolnikiem. Mnóstwo zdolności pozostaje z dala od tego, by służyć krajowi i państwu, jest im nie na rękę. Aby więc uniknąć niebezpiecznego zdeklasowania, trzeba, żeby wykształcenie było udzielane odpowiednio do stanu majątkowego i żeby było skąpe, a nawet żadne dla klasy najliczniejszej i najniższej, mierne dla klasy średniej, a wyższe tylko dla szczupłej liczby jednostek bogatych,
których zadaniem jest reprezentowanie swymi talentami arystokracji, skąd się wywodzą. Kler katolicki, wierny dogmatom, wierny tradycjom feudalnym, zawsze to dobrze rozumiał, toteż prawo, które przekazało mu uniwersytety i szkoły, było tylko aktem sprawiedliwości. Nauczanie zatem nie może być powszechne, przede wszystkim jednak nie może być wolne; w społeczeństwie feudalnym byłaby to niedorzeczność. Żeby utrzymać subordynację w masach, trzeba powściągnąć wykluwanie się zdolności w szkołach średnich, ograniczyć zbyt wielką liczbę uczniów, zwłaszcza tych zbyt' niespokojnych, trzeba utrzymywać w systematycznej niewiedzy miliony pracowników, których wymagają roboty odpychające i przykre, wreszcie wykorzystywać kształcenie w sposób sprzeczny z jego przeznaczeniem, a mianowicie tak, by oddziaływało ono w kierunku ogłupiania i wyzysku proletariatu. I jak gdyby zło podobnie jak dobro musiało mieć swoją sankcję, ubóstwo tym sposobem przewidziane, przygotowane, organizowane przez anarchię ekonomiczną znalazło swoją sankcję: tkwi ona w statystyce kryminalnej. W przeciągu ostatnich dwudziestu lat liczba dochodzeń prowadzonych na żądanie urzędu prokuratorskiego oraz liczba występujących w nich osób oskarżonych wzrastały następująco: Rok 1827 1846 1847
Liczba spraw 34 908 80 891 95 914
Liczba osób oskarżonych 47 443 101433 124 159
W sądach karnych rozwój przebiegał podobnie: Rok 1829 1845 1847
Liczba spraw 108 390 152 923 184 922
Liczba osób oskarżonych 159 740 197 913 239 291
Gdy umysł robotnika został przytępiony przez drobiazgowy podział pracy, obsługę maszyn i ogłupiające szkolenie, gdy robotnik został zniechęcony nędzną płacą, zdemoralizowany bezrobociem, wygłodzony przez działanie monopoli, gdy nie ma już ani grosza przy duszy, gdy jest bezdomny — wtedy żebrze, kradnie, oszukuje, zabija; przeszedłszy przez ręce wyzyskiwaczy, dostaje się w ręce wymiaru sprawiedliwości. Czy to jasne? Teraz zajmę się polityką.
3. ANOMALIA RZĄDOWA. TENDENCJA DO TYRANII I DO KORUPCJI Prawda opanowuje umysły jako przeciwieństwo błędu. Zamiast wolności i równości ekonomicznej rewolucja pozostawiła nam w spadku z dobrodziejstwem inwentarza władzę i karność polityczną. Państwo, z każdym dniem rosnące, wyposażone w prerogatywy i atrybucje bez końca, wzięło na siebie zabiegi o nasze szczęś-
cie, zabiegi, których moglibyśmy oczekiwać z całkiem innej strony. Jak wywiązało się ono z tego zadania? Jaką rolę — pozostawiając na uboczu jego szczególną organizację — odegrał rząd w ostatnich pięćdziesięciu latach? Jaka była jego tendencja? Tu właśnie tkwi pytanie. Aż do roku 1848 mężowie stanu, którzy należeli bądź do opozycji, bądź do rządu i których wpływ kierował myślą publiczną i władzą, nie mieli, zdawałoby się, świadomości fałszywego kierunku, w jakim zmierza społeczeństwo, przede wszystkim co się tyczy klas pracujących. Większość spośród nich przypisywała sobie nawet zasługę zajmowania się od czasu do czasu poprawą ich losu. Jeden dopominał się o nauczycieli, inny występował przeciwko przedwczesnemu, niemoralnemu zatrudnianiu dzieci w manufakturach. Ten domagał się zmniejszenia obciążenia podatkowego ziemi, napojów lub mięsa, ów wzywał do całkowitego zniesienia akcyzy i ceł. W wysokich sferach władzy panował powszechny zapał do spraw ekonomicznych i społecznych. Nikt nie dostrzegał, że przy obecnym stanie instytucyj reformy te były czymś niewinnym, były chimeryczne, że do urzeczywistnienia ich trzeba było ni mniej, ni więcej tylko nowego działania, inaczej mówiąc, rewolucji. Po 24 lutego ludzie wchodzący w skład rządu, uczestniczący w przywilejach opamiętali się. Polityka nieustannego ucisku i zubożania, którą dotąd prowadzili, nie zdając sobie z tego sprawy, powiedziałbym nawet — wbrew sobie samym, została przyjęta przez wielu z nich, tym razem z całą świadomością rzeczy.
Rząd jest organem społeczeństwa. To, co się w nim dzieje najbardziej skrytego, najbardziej metafizycznego, odbija się na władzy z otwartością wprost wojskową, z surowością fiskalną. Dawno już pewien mąż stanu powiedział, że rząd nie mógłby istnieć bez długu i wielkiego budżetu. Ten aforyzm, co do którego opozycja nie miała słuszności, gdy się nim gorszyła, jest wyrazem finansowym wstecznej i wywrotowej tendencji władzy. Obecnie jesteśmy w możności zmierzyć jej głębokość. To znaczy że rząd, ustanowiony po to, żeby kierował społeczeństwem, jest zwierciadłem społeczeństwa. Na dzień pierwszy kwietnia roku 1814 procenty od długu publicznego wynosiły: 63 307 637 franków 31 lipca 1830 1 stycznia 1847 1 stycznia 1851
199 417 208 franków 237113 366 „ 271 000 000 „
Długi publiczne, zarówno państwowe jak i miejskie, które należy tutaj uważać za dodatek do długów władzy centralnej, stanowią w przybliżeniu połowę ogólnej sumy zobowiązań hipotecznych i skryptowych obciążających kraj; oba wzrastały równolegle pod naciskiem tych samych przyczyn. Tendencja bije w oczy: dokądże ona nas prowadzi? Do bankructwa. Pierwszy regularny budżet od czasu Dyrektoriatu pochodzi z roku 1802. Poczynając od tej chwili wydatki wzrastały stopniowo w tych samych rozmiarach co zadłużenie kraju i dług państwa:
rok 1802 589 500 000 863 853 109 1 014 914 432 franków 1848 1819 1829 1840 1 298 514 449,72 1 692 181 111,48 W ciągu pięćdziesięciu lat budżet wydatków został nieomal potrojony; wzrost roczny wynosił przeciętnie około 24 milionów franków. Zbyt niemądrze byłoby przypisywać ten wzrost — jak to się raz po raz robiło za czasów restauracji i monarchii lipcowej, opozycji dynastycznej i konspiracji republikańskiej — nieudolności ministrów, ich mniej lub więcej inteligentnej i liberalnej polityce. Tłumaczyć nieudolnością ludzi zjawisko tak stałe, tak regularne, jak wzrost budżetu, zwłaszcza gdy wzrost ten znajduje odpowiednik w hipotekach i zapisach księgi głównej, jest równie niedorzeczne, jak dżumę na Wschodzie albo żółtą febrę tłumaczyć ignorancją lekarzy. Trzeba atakować higienę; to wasza polityka ekonomiczna wymaga reformy. Tak więc rząd, uważany za organ porządku i gwarancję wolności, idzie tą samą drogą co społeczeństwo, popada w coraz większe kłopoty, zadłuża się i zmierza do bankructwa. Zobaczymy jeszcze, że podobnie jak
społeczeństwo wydane na pastwę anarchii swych elementów dąży do odbudowy starodawnych kast, tak rząd ze swojej strony zmierza do ugody z tą nową arystokracją i do zrealizowania w pełni ucisku proletariatu. Z tego samego w istocie, że siły społeczne zostały pozostawione przez rewolucję w stanie nie zorganizowanym, wynika nierówność sytuacyj, której przyczyną nie jest już tylko, jak ongiś, naturalna nierówność władz umysłowych, ale i to, że powstaje nowy pretekst niepowodzeń społecznych i do kaprysów natury dodaje nowe tytuły, a mianowicie niesprawiedliwości majątkowe. Przywilej, zniesiony przez prawo, powstaje na nowo z przyczyny braku równowagi: nie jest to już prosty skutek boskiej predestynacji, ale jeszcze jedna konieczność cywilizacyjna. Skoro przywilej znalazł usprawiedliwienie w porządku naturalnym i w porządku opatrznościowym, to czego mu brak do zapewnienia ostatecznego tryumfu? Zestrojenia praw, instytucyj, rządu z nim samym: oto ku czemu wytęży on wszystkie swe siły. Z początku, wobec tego że żadne prawo tego nie zabrania ze względu na to przynajmniej, iż spowodowała go jedna z tych dwóch przyczyn — natura lub majątek — można sobie powiedzieć z całym uzasadnieniem, że już z tego tytułu przywilej ma prawo do szacunku ze strony obywateli i do poparcia ze strony rządu. Jaka zasada rządzi dzisiejszym społeczeństwem? Każdy u siebie, każdy dla siebie; Bóg, przypadek; — dla wszystkich. Przywilej, który powstał z przypadku, z udanej operacji handlowej, z tych wszystkich niepewnych środków, których dostarcza chaotyczny stan
przemysłu, jest więc darem Opatrzności, który wszyscy powinni respektować. Na czym polega skądinąd mandat rządu? Na ochronie i obronie każdego jako osoby, jego pracy zawodowej, jego własności. Otóż skoro siłą konieczności własność, bogactwo, dobrobyt gromadzą się tylko po jednej stronie, a ubóstwo po przeciwnej, jasną jest rzeczą, że rząd uważa, iż jest ustanowiony w celu obrony klasy bogatej przed klasą biedną. Dla udoskonalenia systemu trzeba jednak, żeby to, co istnieje faktycznie, było określone i uświęcone przez prawo: tego właśnie chce władza, o tym też w pełni świadczy analiza budżetu. Przechodzę do kwestii przypadku. Rząd Tymczasowy ujawnił, że na wzrost uposażeń urzędniczych w latach 1830—1848 wydano 65 milionów franków. Przypuszczając, że tylko połowa tej sumy została przeznaczona na nowo utworzone urzędy i że przeciętne uposażenie wynosiło przypuszczalnie 1000 franków, jest to dodatek w postaci 32 500 urzędników, jakich sobie sprawił rząd za monarchii lipcowej. Dzisiaj ogólna liczba urzędników wynosi według Raudota 61 568 365 osób; jeden człowiek na dziewięciu żyje z budżetu państwa i instytucji samorządowych. Niech sobie krzyczą o trwonieniu, ile chcą, nie uwierzę jednak nigdy, że zaangażowanie 32 500 nowych urzędników jest tylko aktem marnotrawstwa. Jakiż mieliby w tym interes król, ministrowie, wszystkie osoby, które do tej pory miały stanowiska i były uposażone? Czyż nie słuszniej jest powiedzieć, że z chwilą gdy wrzenie wśród klas pracujących przybrało z czasem rozmiary straszliwe, a wskutek tego niebezpieczeństwo
dla klas uprzywilejowanych stawało się coraz groźniejsze, władza, siła, która powściąga i udziela poparcia, musi się na tyle umocnić, aby nie zostać od razu obalona? Analiza budżetu armii i marynarki przynosi potwierdzenie tego poglądu. Od roku 1830 do 1848 — zapożyczam te dane z dziennika „Europę et Ameriąue" — połączone budżety marynarki i armii podnosiły się stopniowo z 323 980 000 franków do 535 837 000. Rocznie wynosiło to przeciętnie 420 milionów. Przeciętny wzrost sięgał 12 milionów. Suma ogólna za osiemnaście lat wynosi 7554 miliony. W tym samym okresie budżet oświecenia publiczne go wzrósł z 2 258 000 franków do 19 298 000. Suma ogólna wynosi tu 232 802 000 franków. Różnica w stosunku do budżetu wojskowego stanowi 7 321 198 000 franków. A zatem, podczas gdy rząd pod nazwą oświaty publicznej wydawał przeciętnie 13 milionów na utrzymywanie ciemnoty, jednocześnie wydawał 420 milionów, to jest trzydzieści dwa razy więcej, na utrzymanie w ryzach tej ciemnoty ogniem i żelazem, na wypadek gdyby wściekłość nędzarzy miała doprowadzić do wybuchu. To właśnie politycy dzisiejsi nazwali pokojem zbrojnym. Takie same zmiany zaznaczyły się w innych resortach; pragnę przez to powiedzieć, że ich budżet wzrastał zawsze w prostym stosunku do usług, jakie one świadczyły sprawie przywileju, i w odwrotnym stosunku do tych, jakie mogły świadczyć producentom. Otóż jeśli uznać, że wielkie powagi administracyjne
i finansowe, które w ciągu tych osiemnastu lat rządziły Francją, nie miały absolutnie intencji, jakie zdradzają te porównania budżetowe, co koniec końców nie ma wielkiego znaczenia, to nadal pozostaje prawdą, że system zubożania i ucisku ze strony państwa rozwinął się samorzutnie i zdecydowanie, przy czym bardzo dobrze mógł się obejść bez współudziału mężów stanu. Raz jeszcze stwierdzam, że nie chodzi tutaj wcale o intencje osobiste. Ponad tendencją jednostek ludzkich jest jeszcze tendencja faktów; to o nią właśnie troszczy się filozof życzliwy zawsze dla swoich bliźnich. Jeżeli struktura wydatków budżetowych jest ciekawa, to struktura dochodów jest wcale nie mniej pouczająca. Nie wchodzę tu w szczegóły: wystarcza ogólny jej charakter. Właśnie w tym, co ogólne, zawiera się prawda. Od roku 1848 dowiedziono, i to za pomocą liczb, że gdyby zastąpić istniejący system podatkowy jednym jedynym podatkiem, którego podstawą byłby kapitał, i to proporcjonalnym do majątku każdego człowieka, powiedzmy w wysokości 1%, to podatek zostałby rozłożony niemal idealnie równo i łączyłby w sobie zalety proporcjonalności oraz progresji, będąc pozbawiony ich stron ujemnych. Przy tym systemie praca nie byłaby wcale albo tylko bardzo niewiele obciążona; w przeciwieństwie do tego kapitał byłby metodycznie obciążony podatkiem. W razie gdyby kapitał nie był poparty pracą kapitalisty, znalazłby się w niebezpieczeństwie, podczas gdy robotnik, którego majątek nie osiągałby wysokości podlegającej opodatkowaniu, nie płaciłby nic. Z punktu widzenia sprawiedliwości opodatkowania
byłby to system nec plus ultra nauki skarbowości. Ale byłby to system zarządzania d rebours; propozycja ta, powitana szyderstwami przez praktyków, naraziłaby na wstyd i nieomal zniechęcenie jej autorów. Stosowany obecnie system podatkowy jest wręcz przeciwieństwem systemu opisanego przed chwilą. Jest on pomyślany tak, żeby producent płacił wszystko, a kapitalista nic. W istocie, wówczas nawet, gdy ten ostatni figuruje z tytułu tej lub innej należności w księdze poborcy podatków albo gdy uiszcza opłaty ustalone przez urząd skarbowy na przedmioty spożycia, jasną jest rzeczą, że biorąc pod uwagę, iż jego dochód pochodzi wyłącznie z potrąceń od jego kapitałów, a nie z wymiany jego produktów, dochód ten wolny jest od opodatkowania, ponieważ płaci tylko ten, co produkuje. Tak właśnie być powinno i rząd jest tutaj w całkowitej zgodzie ze społeczeństwem. Wobec tego że nierówność sytuacji będąca wynikiem anarchii ekonomicznej pojmowana jest jako wskazanie, jako prawo opatrznościowe, rząd nie ma nic lepszego do roboty, jak iść za głosem Opatrzności i współdziałać z nią; z tego też powodu, nie zadowalając się obroną przywileju, przychodzi mu jeszcze z pomocą, nic zgoła od niego nie żądając. Dajcie mu czas, a rząd pod mianem szlachty, burżuazji albo jakimkolwiek innym zrobi z przywileju instytucję. Między kapitałem a władzą istnieje przecie układ co do tego, żeby wydatki pokrywał wyłącznie pracownik, a tajemnica tego układu polega, jak to powiedziałem, po prostu na tym, że zamiast nałożyć podatek na kapitał, obciąża się nim produkty. Za pomocą tej ma-
skarady kapitalista-właściciel udaje, że płaci za swe ziemie, swój dom, swe ruchomości, za zmianę własności, za swe podróże, za swą konsumpcję itd., jak pozostali obywatele. Tak samo mówi, że jego dochód, który bez podatku wynosiłby 3000, 6000, 10 000 lub 20 000 franków, wobec istnienia podatku nie przekracza 2500, 4500, 8000 czy 15 000 franków, a ponadto pomstuje z większym oburzeniem niż jego najemca na rozdęcie budżetu. Czyste nieporozumienie. Kapitalista nie płaci nic: rząd dzieli się z nim, to wszystko. Idą ręka w rękę. Jakiż człowiek pracy nie czułby się szczęśliwy figurując w Wielkiej Księdze z 2000 franków renty pod tym jedynie warunkiem, że ustąpił czwartą część na amortyzację? W budżecie wydatków jest jeden rozdział, który zawsze wydawał mi się zapowiedzią nawrotu ancien regime'u, a mianowicie rozdział dotyczący rejestracji. Nie wystarcza, że producent płaci za prawo wyrabiania, uprawiania, sprzedawania, kupowania, przewozu itd.; rejestracja, jak może, zakazuje mu mieć własność. Zarówno z tytułu spadku po ojcu, jak po wujaszku, z tytułu czynszu, z tytułu zakupu. Jak gdyby ustawodawca z roku 1789, na wzór praw feudalnych, miał na celu niezbywalność nieruchomości. Jak gdyby chciał bez ustanku przypominać chłopu pańszczyźnianemu, oswobodzonemu przez noc 4 sierpnia, że należy do stanu niewolnego; że nie może rościć sobie prawa do ziemi; że każdy rolnik korzysta z pełni praw z zastrzeżeniem przyzwolenia panującego z tytułu emfiteuzy lub dóbr martwej ręki. Bądźmy ostrożni: są ludzie, którzy
z czcią religijną kultywują swe dawne myśli; ci ludzie są naszymi nauczycielami i przyjaciółmi tych wszystkich, co nam pożyczają na hipotekę... Zwolennicy autokracji z całą energią właściwą ich przekonaniom odrzucają tę krytykę, która zamiast zwalać winę na ludzi napada na instytucje, kompromituje i zagraża istnieniu tego, co tamci uważają za swe dziedzictwo. Czy to wina naszych instytucji przedstawicielskich — wykrzykują — czy to wina zasady konstytucjonalizmu, czy też wina ministrów niezdolnych, skorumpowanych marnotrawców, że część tych miliardów, uciułanych za cenę tylu poświęceń i odebranych własności, rolnictwu, przemysłowi, posłużyła tylko do utrzymania synekur i kupowania sumień? Czy to wina tej wspaniałej centralizacji, że podatek, który stał się nadmierny, silniej obciąża robotnika niż właściciela; że przy subwencji rocznej w wysokości 420 milionów nasze porty pozbawione są dopływu okrętów, a nasze magazyny materiałów; że po rewolucji lipcowej w roku 1848 armia była bez żywności, jazda bez koni, place ćwiczebne w złym stanie; że nie mogliśmy postawić w stan pogotowia wojennego więcej niż sześćdziesiąt tysięcy ludzi? Czy więc nie zachodzi potrzeba, wręcz przeciwnie, doszukiwania się złej woli, a nie oskarżania systemu? A odtąd czym że stają się wasze deklamacje o dążeniach społeczeństwa i rządu? Wspaniale. Do wad wrodzonych, do skłonności feudalnych o charakterze politycznym dodajmy korupcję. Fakt ten, daleki od osłabienia słuszności mego rozumowania, dodaje mu mocy. Korupcja łączy się bardzo do-
brze z ogólną tendencją władzy, należy ona do jej środków, jest jednym z jej elementów. Do czego dąży system? Przede wszystkim do tego, żeby feudalizm kapitalistyczny zachował możność korzystania ze swych praw; do utrzymania i powiększenia przewagi kapitału nad pracą; do wzmocnienia, jeśli to możliwe, klasy pasożytniczej przez przydzielanie wszędzie funkcji publicznych protegowanym, a w razie potrzeby nowym ludziom; do przywrócenia stopniowo i uszlachcenia wielkiej własności. Czyż Ludwik Filip pod koniec swego panowania nie zabrał się do wystawiania dyplomów szlacheckich, do wynagradzania w ten pośredni sposób pewnych dowodów przywiązania, czego urzędowa taryfa stanowisk państwowych nie mogła spełnić, wreszcie do łączenia ze sobą zapomóg, odszkodowań, emerytur, dostaw, koncesji, eksploatacji, przyzwoleń, posad, patentów, przywilejów, urzędów ministerialnych, spółek akcyjnych, administracji municypalnych itd. pod patronatem państwa? Takie oto są przyczyny tej sprzedajności, których skandaliczny rozgłos za ostatniego panowania tak dalece nas zaskoczył, ale z powodu których świadomość publiczna mniej się zdumiała, niż gdyby rozgłoszono prawdziwą tajemnicę. Taki oto jest ostateczny cel tej centralizacji, która pod pretekstem interesów ogółu wyzyskuje, uciemiężą interesy lokalne i prywatne, sprzedając temu, co daje wyższą cenę, sprawiedliwość, jakiej one się domagają. Korupcja więc — wiedzcie to — jest duszą centralizacji. Ani monarchia, ani demokracja nic tu nie pomogą. Rząd jest niezmienny w swoim sposobie myślenia
i w swej istocie; jeżeli miesza się do gospodarki publicznej, to po to, żeby za sprawą protekcji i siły uświęcić to, ku czemu prowadzi przypadek. Weźmy na przykład urząd celny. Cła przywozowe i wywozowe, nie biorąc pod uwagę ceł od soli, przynoszą państwu razem 160 milionów. 160 milionów na ochronę pracy krajowej! Czy dostrzegacie tę żonglerkę? Przypuśćmy, że granica celna nie istnieje; że konkurencja angielska, niemiecka, amerykańska zalewa ze wszystkich stron nasz rynek i że wówczas państwo robi przemysłowcom następującą propozycję: Co wolicie dla ochrony waszych interesów — zapłacić mi 160 milionów czy je otrzymać? Czy sądzicie, że przemysłowcy wybiorą pierwszą propozycję? Jest to właśnie to, co rząd im narzuca. Do kosztów zwyczajnych, po jakich otrzymujemy produkty zagraniczne, i kosztów dostawy państwo dorzuca 160 milionów, które stanowią łapówkę: oto czym jest cło. Kwestia ta jest dzisiaj tak zagmatwana, że w całej republice nie ma nikogo, kto ośmieliłby się zaproponować zniesienie za jednym zamachem tego niedorzecznego haraczu. Dobrze więc! Ta suma 160 milionów, tak zwane obciążenie z tytułu ochrony pracy krajowej, w przybliżeniu nawet nie określa całej korzyści, jaką rząd czerpie z cła. Departament Var jest niezbyt zasobny w bydło i trudno o lepsze wyjście z sytuacji niż sprowadzać woły z kraju nadgranicznego, jakim jest Piemont. Rząd jako protektor hodowli krajowej nie pozwala na to. Co to oznacza? Ano to, że hodowcy bydła z Camargue mają
większy posłuch w ministerstwie niż konsumenci z departamentu Var. Nie szukajcie nawet innej przyczyny. Dzieje departamentu Var są takie same jak osiemdziesięciu pięciu innych. Wszyscy mają interesy specyficzne, a zatem antagonistyczne, szukają więc arbitra. Ich interesy bardziej niż armia składają się na siłę rządu. I oto patrzcie: rząd robi z siebie znawcę spraw kopalń, kanałów, kolei, akurat tak samo, jak dwór, który przed rokiem 1789 sprzedawał nominacje pułkowników, tereny do polowania i beneficja. Chciałbym wierzyć, że osobistości, które zajęły się interesami po roku 1830, pozostały czyste z wyjątkiem jednej jedynej 82, ale czyż nie jest rzeczą oczywistą, że jeżeli wskutek szczególnej nieskazitelności charakteru Francuzów przeniewiercy byli rzadkością, to jednak sprzeniewierzenia są organizowane, istnieją? Czy wiadomo, jak to się stało, że Tulon, mimo iż położony nad morzem, utracił prawo połowu? Marsylia pożądała monopolu w dziedzinie tego zyskownego zawodu. Rząd utrzymywał więc, że sieci rybaków z Tulonu przeszkadzają ruchowi okrętów państwowych! Otóż dlatego właśnie mieszkańcy Tulonu muszą dziś sprowadzać ryby z Marsylii. Żegluga rzeczna od dawna domaga się zniesienia prawa żeglowania po kanałach; przynosi ono skarbowi dochód niewielki, ale stanowi ogromne utrudnienie dla handlu. Rząd odpowiada na to, że nie ma swobody ruchów, że potrzebna mu jest ustawa o wykupie, że istnieje zresztą projekt wydzierżawienia. Istota sprawy polega na tym, że przede wszystkim istnieją akcje uprzywilejowane, które to akcje mogą być odkupione
po bardzo wysokiej cenie, następnie, że gdyby uprawnienia do żeglugi zostały zniesione, to flota rzeczna mogłaby robić konkurencję kolejom żelaznym, których koncesjonariusze, bardzo dobrze przez rząd widziani, nie są w żadnym razie zainteresowani w obniżeniu taryf kolejowych. Czy moglibyście podejrzewać Leona Fauchera 63, Foulda 64, Magne'a 65, a nawet samego prezydenta republiki, że robią pieniądze korzystając ze swych prerogatyw i te pieniądze kładą do swojej kieszeni? Nie, przynajmniej ja nie. Ja mówię tylko, że jeżeli mąż stanu ma ochotę na sprzeniewierzenia, może to robić i koniec końców to zrobi. Cóż ja mówię? Dojdziemy do tego, że ze sprzedajności uczynimy jedną z prerogatyw rządu. Tygrys pożera, bo jest do tego, żeby pożerać; a wy chcecie, żeby rząd, który jest do tego, by uprawiać korupcję, nie uprawiał jej?... Aż do instytucji dobroczynnych nie ma nic, co by nie służyło zamierzeniom władzy. Dobroczynność to najsilniejsza więź, za pomocą której przywilej i rząd, powołany do jego obrony, utrzymuje w ryzach proletariat. Dzięki dobroczynności miłej sercu ludzkiemu, bardziej zrozumiałej dla człowieka biednego niż mgliste prawa ekonomii politycznej, otrzymuje się zwolnienie od czynienia sprawiedliwości. Wielu dobroczyńców figuruje w spisach świętych; nie znajduje się w nich jednak żaden sędzia. Rząd, podobnie jak Kościół, przeznacza braterstwu miejsce o wiele wyższe niż prawu. Przyjaciel biednych czuje wstręt do ludzi wyrachowanych. W związku z dyskusją nad instytucjami kredytu zastawniczego „Journal des Debats" przypomniał, że już wówczas istniało z górą 800 przytułków kantonal-
nych, i dawał do zrozumienia, że z czasem będą istniały wszędzie. Zakłady kredytu zastawniczego — dawał do zrozumienia — rozwijają się w podobny sposób; każde miasto chce mieć u siebie własny zakład i otrzyma go. Toteż nie mogę zrozumieć oburzenia tego burżuazyjnego szmatławca na dwóch czcigodnych socjalistów, którzy proponowali, aby utworzyć w każdym kantonie zakład kredytu zastawniczego. Nie było nigdy propozycji bardziej godnej względów „Journal des Debats". Instytucja zastawnicza, gdzie kredyt byłby bezpłatny, jest przedsionkiem przytułku. A co to jest przytułek? To świątynia nędzy. Za pomocą trzech ministerstw — rolnictwa oraz handlu, robót publicznych i spraw wewnętrznych, dzięki podatkom i opłatom celnym rząd trzyma rękę na wszystkim, co wpływa i co się wydaje, co się produkuje i co się konsumuje, na wszystkich interesach osób prywatnych, gmin i departamentów, podtrzymuje dążenie społeczeństwa do zubożenia mas, do podporządkowania ludzi pracy i do coraz większej przewagi funkcji pasożytniczych. Przy pomocy policji rozciąga on nadzór nad przeciwnikami systemu; za pomocą wymiaru sprawiedliwości skazuje ich na kary i utrzymuje w ryzach, przy pomocy armii niszczy ich, za pomocą oświecenia publicznego rozdziela w stosunku, jaki mu odpowiada, wiedzę i niewiedzę, za pomocą obrzędów religijnych usypia sprzeciwy na dnie serc; za pomocą skarbu opłaca ze środków ludzi pracy koszty tego rozległego sprzysiężenia. Za monarchii lipcowej, powtarzam, mężowie stanu wcale nie lepiej od mas rozumieli myśl, której służyli.
Ludwik Filip, Guizot 66 i ich wspólnicy załatwiali sprawy z naiwnością właściwą zepsuciu, jakie ich cechowało, znakomicie posługiwali się różnymi środkami i środeczkami, ale nie rozróżniali wyraźnie celu. Od czasu gdy nazajutrz po wypadkach lutowych dał się słyszeć straszliwy głos proletariatu, system zaczynał być zrozumiały; stanął on odważnie i mocniej na gruncie swego bezczelnego dogmatyzmu; przybrał sobie nazwisko Malthusa i imię Loyoli. W istocie rzeczy nic się nie zmieniło wskutek wypadków lutowych — nie więcej niż po wydarzeniach lat 1830, 1814, 1793 — w porządku rzeczy nazywającym siebie konstytucyjnym, jaki powołany został do życia w roku 1791. Ludwik Bonaparte, niezależnie od tego, czy o tym wie, czy nie wie, prowadzi dalej to, co robił Ludwik Filip, Burboni, Napoleon i Robespierre. Tym sposobem w roku 1851, podobnie jak w 1789, i z przyczyn podobnych, panuje w społeczeństwie wyraźna tendencja do ubóstwa... Dzisiaj, tak samo jak wtedy, zło, na które uskarża się klasa pracująca, nie jest skutkiem jakiejś przyczyny przejściowej czy przy-^ padkowej: jest to wynik systematycznego schodzenia sił społecznych na manowce. Zboczenie to datuje się od dawna; sięga ono wstecz poza rok 1789, początki jego kryją się w głębiach ogólnej gospodarki kraju. Pierwsza rewolucja, walcząc z bardziej widocznymi nadużyciami, mogła działać jedynie na powierzchni. Po obaleniu tyranii nie umiała ona ustanowić porządku, bo ruiny feudalne, którymi zasłany był kraj, zasłaniały przed nią elementy ładu. Tak samo ta rewolucja, której dzieje wydają się nam
tak wykończone jako czysta negacja, będzie w oczach potomności tylko pierwszym aktem, jutrzenką wielkiej rewolucji, która powinna wypełnić wiek XIX. Wstrząs z lat 1789—1793, obaliwszy wraz z despotyzmem monarchicznym resztki feudalizmu, obwieściwszy jedność narodową, równość wobec prawa i w dziedzinie opodatkowania, wolność prasy i wyznania i zainteresowawszy lud w tej mierze, w jakiej mógł to uczynić, przez sprzedaż majątków narodowych, nie pozostawił żadnej organicznej tradycji, żadnej efektywnej twórczości. Nie urzeczywistnił nawet żadnej ze swych obietnic. Proklamując wolność przekonań, równość wobec prawa, zwierzchnictwo ludu, podporządkowanie władcy krajowi, rewolucja uczyniła ze społeczeństwa i rządu dwie sprawy nie do pogodzenia; i ta właśnie niezgodność stała się przyczyną albo raczej posłużyła za pretekst do owej zgubnej dla wolności i wszechpochłaniającej koncentracji, którą tak podziwia i zachwala demokracja parlamentarna, bo w jej naturze leży dążenie do despotyzmu, a mianowicie do centralizacji. Oto jak się wypowiadał na ten temat Royer-Collard 67 w swym przemówieniu w sprawie wolności prasy (Izba Posłów, dyskusja w dniach 19—24 stycznia 1822 roku): „Widzieliśmy, jak ginie dawne społeczeństwo, a wraz z nim mnóstwo instytucji demokratycznych i niezależnych magistratur, które ono nosiło w swym łonie, mnóstwo praw prywatnych, prawdziwe republiki w ramach monarchii. Instytucje te, te magistratury nie miały udziału w zwierzchnictwie, to prawda, ale one
ustanawiały wszędzie granice, których godność broniła wytrwale. Żadna z nich nie pozostała przy życiu i żadna inna nie powstała na ich miejsce; rewolucję przetrzymały tylko poszczególne jednostki. Z tego punktu widzenia dyktatura, na której się skończyło, pochłonęła swoje dzieło. Z rozproszonego społeczeństwa powstała centralizacja; nie trzeba gdzie indziej szukać jej początków. Centralizacja nie przyszła tak jak inne doktryny z podniesionym czołem, z autorytetem zasady: pojawiła się skromnie jako konsekwencja, konieczność. W istocie, tam gdzie są tylko jednostki ludzkie, wszystkie interesy, które nie są ich interesami, należą do zakresu spraw publicznych, spraw państwowych. Tam gdzie nie ma niezależnych magistratur, są tylko delegaci władzy. W ten sposób staliśmy się narodem administrowanym ręką odpowiedzialnych urzędników, scentralizowanych ze swej strony we władzy, której są ministrami. Społeczeństwo zostało w tym stanie przekazane restauracji. „Konstytucja miała za jednym zamachem utworzyć rząd i społeczeństwo. Społeczeństwo bez wątpienia nie zostało zapomniane ani zlekceważone, ale odroczone. Konstytucja powołała do życia jedynie rząd; uczyniła to przez podział zwierzchnictwa i wielość władz. Ale aby jakiś naród stał się narodem wolnym, nie wystarcza, żeby był rządzony przez różne władze. Podział zwierzchnictwa przeprowadzony w myśl konstytucji jest niewątpliwie faktem doniosłym i mającym bardzo poważne konsekwencje dotyczące władzy królewskiej, którą modyfikuje, ale rząd, który stąd powstaje, jest jednolity w działaniu i jeśli nie napotyka od zewnątrz
żadnej zapory, którą powinien respektować, jest rządem absolutnym, a naród i jego prawa stanowią jego własność. Dopiero z chwilą wprowadzenia wolności prasy jako prawa publicznego konstytucja zwróciła społeczeństwo sobie samemu..." To, co mówił Royer-Collard o władzy panującego w roku 1814, z większą jeszcze słusznością jest prawdą w zastosowaniu do republiki z roku 1848. Republika miała za zadanie zorganizować społeczeństwo; myślała jednak jedynie o rządzie. Wobec tego że centralizacja nieustannie się wzmagała, podczas gdy społeczeństwo nie było w stanie przeciwstawić jej żadnej w ogóle instytucji — wskutek przywiązywania nadmiernej wagi do idei politycznych i nieliczenia się z ideami społecznymi — doszło do tego, że rząd i społeczeństwo nie mogły żyć razem, bo w charakterze pierwszego z nich leżało podporządkowanie sobie i ujarzmienie drugiego. Tak więc, podczas gdy zagadnienie postawione na porządku dziennym w roku 1789 wydawało się oficjalnie rozwiązane, w rzeczywistości nic się nie zmieniło oprócz metafizyki rządzenia, tego, co Napoleon nazywał ideologią. Wolność, równość i postęp, ze wszystkimi swymi pochodnymi oratorskimi, to słowa — czyta się je w tekstach konstytucji i ustaw: w instytucjach nie ma nawet ich śladu. Niecny feudalizm, oparty na spekulacji kupieckiej i przemysłowej, chaos interesów, antagonizm zasad, deprawacja prawa zastąpiły dawną hierarchię klas. Nadużycia utraciły oblicze, jakie miały przed rokiem 1789, i przybrały inną organizację; nie zmniejszyły się jednak ani liczebnie, ani pod względem
znaczenia. Zajęci troskami politycznymi, straciliśmy z oczu gospodarkę społeczną. W ten to sposób partia demokratyczna, spadkobierczyni pierwszej rewolucji, doszła do tego, że chciała zreformować społeczeństwo przez wywyższenie inicjatywy państwa, stworzyć instytucję zapładniającą mocą władzy, słowem: usunąć nadużycia za pomocą tychże samych nadużyć. Gdy to zaślepienie opanowało umysły, społeczeństwo popadło w krąg złudzeń, popychając kapitał do coraz bardziej przytłaczającej koncentracji, państwo do rozciągania swej władzy coraz szerzej, a przeto do przybierania coraz bardziej charakteru tyranii, a klasę pracującą do nie dającego się odrobić upadku fizycznego, moralnego i umysłowego. Mówić, że rewolucja roku 1789 nic nie stworzyła, że wcale nie wyzwoliła mas, ale tylko zmieniła charakter nędzy, mówić, co za tym idzie, że nowa rewolucja, organizująca i naprawiająca, konieczna jest po to, by zapełnić pustkę spowodowaną przez pierwszą rewolucję — to w oczach wielu ludzi znaczy wysuwać propozycję paradoksalną, skandaliczną, pełną niepokojów i klęsk. Mniej lub bardziej zabezpieczeni zwolennicy rządów konstytucyjnych nie zgadzają się z tym; demokraci przywiązani do litery roku 1793, których podobna myśl przeraża, przeciwstawiają się jej. Zdaniem jednych i drugich istnieją tylko cierpienia przypadkowe, spowodowane przede wszystkim nieudolnością tych, co dzierżą władzę; energiczna demokracja wszystko to uzdrowi. Stąd pochodzi niepokój, żeby nie powiedzieć antypatia, jaką ich napawa rewolucja, i ta polityka reakcyjna, z którą się związali po wypadkach lutowych.
Tymczasem wymowa faktów jest tak wyrazista, statystyki i ankiety tak oświetliły tę sprawę, że tylko głupota albo zła wola może argumentować za jakąś lepszą polityką tam, gdzie wszystko świadczy o sprzeczności i niemocy tkwiących w rządzie. Na miejsce tych rządów autokratycznych, feudalnych i wojskowych, imitujących ancien regime, wznieść trzeba nowy gmach instytucji przemysłowych. Na miejsce tej materialistycznej i wszechpochłaniającej centralizacji władz politycznych trzeba stworzyć urnysłowa i liberalną centralizację sił ekonomicznych. Praca, handel, kredyt, oświata, własność, moralność publiczna, filozofia, sztuki piękne, wszystko to każe nam tak postąpić. Konkluduję: W XIX wieku istnieje dostateczny powód do rewolucji.
Studium czwarte O ZASADZIE WŁADZY
Proszę czytelnika o wybaczenie, jeżeli w toku tego studium wymknie mi się taki zwrot, który by zdradził uczucie miłości własnej. Wobec wielkiego zagadnienia władzy jestem podwójnie nieszczęśliwy, ponieważ jestem jeszcze osamotniony w oświadczaniu się w sposób kategoryczny za rewolucją i ponieważ przypisuje się mi przewrotne idee, wobec których sam doznaję większego wstrętu niż ktokolwiek inny. Nie jest to moją winą, że popierając tak wspaniałą tezę, daję pozór obrony swojej osobistej sprawy. Jeżeli nie będę mógł się powstrzymać od pewnej zapalczywości, to postaram się czynić to tak, aby wykład przeznaczony dla czytelnika nic na tym nie tracił. Umysł nasz ukonstytuowany jest w ten sposób, że nigdy lepiej nie ogarnia wiedzy niż wtedy, gdy jest ona wynikiem ścierania się poglądów. Człowiek — powiada Ilobbes 68 — jest zwierzęciem bojowym. Sam Bóg, kiedy nas stworzył, pouczył nas: Rośnijcie, mnóżcie się, pracujcie i polemizujcie. Przed jakimiś dwunastu laty — dobrze to będzie przypomnieć -— gdy zajmowałem się badaniem podstaw społeczeństwa, nie mając bynajmniej na celu
względów politycznych nie dających się wówczas przewidzieć, a tylko jedyną i największą chwałę filozofii, rzuciłem po raz pierwszy w świat negację, która od owego czasu zdobyła olbrzymi rozgłos — negację rządu i własności. Już inni przede mną negowali te dwie zasady, ale kierowali się oryginalnością, humorystyką, poszukiwaniem paradoksów; nikt jednak nie uczynił tej negacji przedmiotem poważnej i rzetelnej krytyki. Jeden z naszych najmilszych felietonistów, p. Pelletan 69, widął mnie pewnego razu, motu proprio, w obronę, niemniej jednak wystąpił wobec czytelników z tym osobliwym zwierzeniem, że ja, atakując to własność, to władzę, to znowu coś innego, strzelam w powietrze, aby zwrócić na siebie uwagę głupców. P. Pelletan był doprawdy zbyt dobry i nie mogę mieć do niego pretensji z powodu jego uprzejmości: wziął mnie za literata. Czas już, aby publiczność wiedziała, że negacja w filozofii, w polityce, w teologii, w historii jest przedwstępnym warunkiem twierdzenia. Wszelki postęp zaczyna się od burzenia, wszelka reforma opiera się na ujawnieniu nadużycia, wszelka nowa idea opiera się na niedostateczności wykazanej przez dawną ideę. Tak właśnie chrystianizm, negując mnogość bóstw, reprezentując z punktu widzenia pogan ateizm, przyjął jedność boską, a z tej jedności wysnuł następnie całą swoją teologię. Tak właśnie Luter, negując z kolei autorytet Kościoła, przyjął jako konsekwencję autorytet rozumu i położył kamień węgielny pod nowoczesną filozofię. Tak właśnie nasi ojcowie, rewolucjoniści 89 roku, negując ustrój feudalny, przyjęli, nie rozu-
miejąc jej, konieczność innego ustroju, którego założenie jest posłannictwem naszej epoki. Tak wreszcie ja sam, po wykazaniu na nowo w oczach moich czytelników nieprawości i bezsilności rządu jako zasady ładu, wydobędę z tej negacji ideę przewodnią pozytywną, która powinna poprowadzić cywilizację w kierunku nowej jej postaci. Aby lepiej oświetlić pozycję, jaką zajmuję w tej krytyce, przytoczę tu jeszcze inne porównanie. Z niektórymi ideami dzieje się tak jak z niektórymi narzędziami. Nikt nie zna wynalazcy pierwszych narzędzi, jak motyka, grabie, siekiera, wóz, pług. Od czasów najgłębszej starożytności znajduje się je równomiernie u wszystkich narodów na kuli ziemskiej. Ale nie znajduje się już tej samorzutności w narzędziach udoskonalonych, jak lokomotywa, dagerotyp, kierowanie balonem, telegraf elektryczny. Nie ma już w tym — że tak powiem — palca bożego: imię wynalazcy znane jest od razu w dzień pierwszego doświadczenia; trzeba tam było pomocy nauki połączonej z długotrwałą praktyką przemysłową. Tak właśnie rodzą się i rozwijają idee, które służą do kierowania rodzajem ludzkim. Pierwszych idei dostarcza ludziom samorzutna, bezpośrednia intuicja, której pierwszeństwa nikt nie może dochodzić. Ale następuje czas, kiedy te dane zdrowego rozsądku nie wystarczają już dla życia zbiorowego: wówczas rozumowanie, które samo tylko stwierdza tę niedostateczność w sposób autentyczny, może również samo tylko ją uzupełnić. Wszystkie rasy wytworzyły i zorganizowały pośród siebie, bez pomocy wtajemniczonych, idee władzy,
własności, rządu, sprawiedliwości, kultu. Obecnie, gdy idee te tracą na sile, gdy analiza metodyczna, dochodzenie urzędowe — że śmiem tak powiedzieć — stwierdziły wobec społeczeństwa i wobec rozumu ich niedostateczność, chodzi o to, aby wiedzieć, w jaki sposób za pomocą nauki uzupełnić te idee, które nauka potępiła i uznała za nieprawdziwe. Ten więc, kto w obliczu ludu w formie pozaprawnego aktu pierwszy przedstawił umotywowane wnioski przeciwko rządowi i dawnej własności, ten — powiadam — zobowiązał się do późniejszego wystąpienia z nowymi wnioskami na korzyść innego ustroju społecznego. Spróbuję rozwiązać to zagadnienie, podobnie jak ongi próbowałem poddać je krytyce; chcę przez to powiedzieć, że po uświadomieniu moich współczesnych w kwestii własnej nędzy postaram się oświetlić im tajemnicę ich własnych dążeń: niech Bóg broni, żebym miał się tutaj podawać za odkrywcę i żebym kiedykolwiek rościł sobie pretensje do wynalezienia idei! Widzę, badam i piszę. Mogę powiedzieć jak psalmista: Credidi, propter quod locutus sum! Dlaczego do najbardziej nawet jasnych zagadnień zawsze musi przeniknąć pewna dwuznaczność? Pierwszeństwo koncepcji filozoficznych, chociażby ograniczały się one do zwykłych obserwacji natury człowieka i rozwoju społeczeństw, chociażby nie interesowały się ani handlem, ani patentami, podobnie jak pierwszeństwo wynalazków w przemyśle jest przedmiotem współzawodnictwa dla umysłów elitarnych, które znają ich wartość i które w nich szukają chwały. W dziedzinie czystej myśli, tak samo jak w dziedzi-
nie techniki stosowanej do sztuki, zachodzi rywalizacja, naśladownictwo, powiedziałbym, że nieomal podrabianie, gdybym się nie obawiał użyciem tak mocnego słowa napiętnować zaszczytnej ambicji, która świadczy o wyższości obecnego pokolenia. Idea anarchii miała tę szansę. Negacja rządu była po Lutym odtwarzana ze świeżym uporem i nie bez pewnego powodzenia; ludzie wybitni w partii demokratycznej i socjalistycznej, w których jednak idea anarchistyczna wzbudziła pewien niepokój, uważali, że mogą zawładnąć rozważaniami dotyczącymi krytyki rządu i na tych rozważaniach, zasadniczo negatywnych, odbudować pod nową nazwą i z pewnymi zmianami zasadę, którą dzisiaj należy zastąpić inną. Ci zacni obywatele bezwiednie i mimo woli wystąpili jako kontrrewolucjoniści; falsyfikat bowiem — skoro już to określenie lepiej niż inne oddaje moją myśl — w sprawach politycznych i społecznych jest kontrrewolucją. Zaraz to udowodnię. Mam tu na myśli tę odbudowę władzy pomyślanej jako konkurencyjna w stosunku do anarchizmu, którą ogół niedawno się zajmował pod nazwą prawodawstwa bezpośredniego, rządu bezpośredniego i której autorami lub reedytorami są w pierwszym rzędzie pp. Rittinghausen70 i Considerant71, a następnie p. LedruRollin. Według pp. Consideranta i Rittinghausena przewodnia myśl rządu bezpośredniego miała przyjść z Niemiec; co się tyczy p. Ledru-Rollina, to on ją tylko rewindykował z dobrodziejstwem inwentarza dla naszej pierwszej rewolucji; ideę tę znajduje się obszernie potraktowaną w Konstytucji 93 roku oraz w Umowie
społecznej. Jest rzeczą zrozumiałą, że jeżeli ja z kolei wdaję się w dyskusję, to bynajmniej nie w celu domagania się pierwszeństwa, które w zakreślonych tu granicach odrzucam z całych swoich sił. Rząd bezpośredni i prawodawstwo bezpośrednie są, według mnie, dwoma najkolosalniejszymi błędami, o jakich mówiło się w annałach polityki i filozofii. W jaki sposób p. Rittinghausen, który zna gruntownie filozofię niemiecką, w jaki sposób p. Considerant, który napisał przed dziesięciu czy piętnastu laty broszurę pod tytułem: Kląska polityki we Francji12; w jaki sposób p. Ledru-Rollin, który związawszy się z Konstytucją 93 roku robił tak szlachetne i zbędne wysiłki, by ją uczynić wykonalną i by z rządu bezpośredniego uczynić rzecz zgodną ze zdrowym rozsądkiem; w jaki sposób — powiadam — ci panowie nie zrozumieli, że argumenty, którymi chełpliwie się posługują przeciwko rządowi pośredniemu, posiadają tę jedynie wartość, iż w równym stopniu dają się zastosować do rządu bezpośredniego; że ich krytyka jest do przyjęcia tylko pod tym warunkiem, że będzie bezwzględna; i że zatrzymując się w połowie drogi wpadają w najbardziej bezlitosną niekonsekwencję? W jaki sposób oni zwłaszcza nie widzieli, że ich rzekomy rząd bezpośredni nie jest niczym innym jak tylko ograniczeniem idei rządu do absurdu, tak że jeżeli wskutek rozwoju idei i skomplikowania spraw społeczeństwo jest zmuszone wyrzec się obecnie wszelkiego rządu, to właśnie dlatego, że jedyna forma rządu mająca pozory racjonalności, liberalizmu, równouprawnienia —- rząd bezpośredni — jest niemożliwa?...
W owym czasie zjawił się p. de Girardin73, który ubiegając się niewątpliwie o udział w wynalazku, a przynajmniej o udział w jego udoskonaleniu, zaproponował taką formułę: Zniesienie władzy przez uproszczenie rządu. Cóż więc zrobi p. de Girardin w tych przeklętych galerach? Ten umysł, tak bardzo rzutki, nie potrafi się wszak nigdy pohamować! — Jest pan zbyt porywczy, p. de Girardin, nic pan tu nie spłodzi. Władza ma się tak do rządu jak myśl do mowy, jak idea do czynu, jak dusza do ciała. Władza jest zasadą rządu, jak rząd jest pełnieniem władzy. Znieść jedno z nich, jeżeli to zniesienie ma być rzeczywiste, to zburzyć jedno i drugie; z tej samej przyczyny zachować jedno z nich, jeżeli zachowanie jest istotne, znaczy utrzymać oba. Zresztą uproszczenie p. de Girardina było od dawna znane ogółowi. Jest to połączenie osobistości zapożyczone od tego, co kupcy nazywają swą księgą kasową. Są trzy działy: pierwszy nazywa się winien, drugi ma, a trzeci — bilans. Brak tylko szefa, który by je wprawił w ruch i nimi kierował. P. de Girardin spośród tego tysiąca idei, jakie codziennie tryskają wprost z jego mózgu, ale nie mogą zapuścić korzeni, nie omieszka bez wątpienia wybrać jednej, aby pełniła tę niezbędną funkcję, funkcję rządu. Należy oddać sprawiedliwość ogółowi. To, co widział on w tym wszystkim najwyraźniej, to to, że rząd bezpośredni, rząd uproszczony, prawodawstwo bezpośrednie, Konstytucja 93 roku, jakikolwiek rząd, razem z tymi pięknymi wynalazkami rządowymi, jest bardzo chory i skłania się coraz bardziej ku anarchii; zezwalam
moim czytelnikom interpretować ten wyraz w takim sensie, jaki im się podoba. Niechaj pp. Considerant i Rittinghausen prowadzą dalej swe badania; niechaj p. Ledru-Rollin zgłębia do dna Konstytucję 93 roku; niechaj p. de Girardin ma więcej zaufania do swego natchnienia, my zaś wstępnym bojem dochodzimy do czystej negacji. Po spełnieniu tego i przeciwstawieniu negacji jej samej pozostanie tylko — jak powiadają Niemcy — znaleźć afirmację. Naprzód, nowatorzy! Mniej pośpiechu, a więcej śmiałości! Idźcie za światłem, które z daleka wam błysnęło; jesteście na granicy starego i nowego świata. W marcu i kwietniu 1850 roku rewolucja ujęła zagadnienie wyborcze w słowach: monarchia czy republika. Wyborcy wypowiedzieli się za republiką: rewolucja odniosła zwycięstwo. Teraz podejmuję się wykazać, że dylemat z 1850 roku nie ma innego znaczenia jak tylko to: rząd czy też nie-rząd. Odeprzyjcie ten dylemat, reakcjoniści, a ugodzicie rewolucję w samo serce. Co się tyczy prawodawstwa bezpośredniego, rządu bezpośrednio i rządu uproszczonego, to sądzę, że ich twórcy dobrze zrobią, jeżeli jak najwcześniej się ich wyrzekną; o ile naturalnie dbają choćby trochę o szacunek ze strony rewolucjonistów i o poważanie wolnomyślicieli. Będę mówił zwięźle. Wiem, że zagadnienie tak wielkiej wagi, gdyby chciało się nadać mu właściwą formę i odpowiednio szczegółowo je przedstawić, wymagałoby wykładu zawartego w wielu tomach. Ale rozum ludu jest w naszych czasach bystry; wszystko rozumie,
wszystko rozwiązuje, wszystko wie. Jego codzienne doświadczenia, jego samorzutna intuicja zastępuje mu dialektykę i erudycję; to, co jeszcze przed czterema laty wymagało dla zawodowych publicystów całego arkusza, lud ogarnie na kilku stronicach. 1. TRADYCYJNA NEGACJA RZĄDU. WYNURZENIE SIĘ IDEI, KTÓRA PO NIEJ NASTĘPUJE Forma, w jaką pierwotni ludzie ujmowali ład w społeczeństwie, jest formą patriarchalną czy hierarchiczną, to znaczy w zasadzie jest władzą, w działaniu — rządem. Sprawiedliwość, w której później rozróżniano sprawiedliwość rozdawczą i wzajemną, przedstawiała się nasamprzód tylko pod pierwszą postacią: wyższy dający niższym to, co się każdemu z nich należy. Idea rządu zrodziła się więc z obyczajów rodzinnych oraz z doświadczeń domowych; nie podnosiły się wówczas żadne sprzeciwy. Rząd wydawał się społeczeństwu równie naturalny jak karność dzieci w stosunku clo ojca. Oto dlaczego p. de Bonald 74 mógł słusznie powiedzieć, że rodzina jest zarodkiem państwa, że występują w niej jego zasadnicze kategorie: król — ojciec, minister — matka, poddany — dziecko1. Dlatego także wszyscy braterscy socjaliści, którzy przyjmują rodzinę za element społeczeństwa, dochodzą do dyktatury, najbardziej przesadnej formy rządu. Administracja p. Cabeta 73 w jego gminach w Nauvoo jest tego wymownym przykładem. Ile czasu będzie nam jeszcze trzeba, żeby
zrozumieć ten rodowód idei? Pierwotna koncepcja ładu poprzez rząd należy do wszystkich ludów: od samego początku wysiłki, jakie były czynione, żeby organizować, ograniczać, zmieniać działanie władz, przystosowywać je do ogólnych potrzeb i okoliczności, wykazują, że negacja zawierała się w afirmacji; jest też rzeczą pewną, iż nie było żadnej hipotezy współzawodniczącej; duch pozostał wszędzie ten sam. Widzimy, że gdy tylko narody wyszły ze stanu dzikiego i barbarzyńskiego, natychmiast wkroczyły na drogę rządową, przechodziły przez cykl zawsze tych samych instytucji, które wszyscy historycy i publicyści zaliczają do następujących po sobie kategorii: monarchia, arystokracja, demokracja. Ale oto co jest ważniejsze. Uprzedzenie wobec rządu, przenikając najgłębiej do świadomości, godząc w słuszność jego modelu, przez długi czas czyniło jakąkolwiek inną koncepcję niemożliwą i najśmielsi spośród myślicieli doszli do wniosku, że rząd, chociaż był niewątpliwie plagą, karą dla ludzkości, był jednak złem koniecznym!... Oto dlaczego aż do naszych czasów najbardziej wyzwoleńcze rewolucje oraz wszelkie wrzenia na rzecz wolności kończyły się zawsze aktem skruchy i poddaniem się władzy; oto dlaczego wszystkie rewolucje służyły odnowie tyranii; nie bardziej wyłączam tu Konstytucję 93 roku niż Konstytucję 1848 roku, wszak były one najbardziej postępowym wyrazem demokracji francuskiej. Tym, co utrzymywało tę skłonność umysłu i sprawiało, że zalety rządu były przez tak długi czas nie-
podważalne, było to, iż wskutek założonej analogii między społeczeństwem a rodziną rząd przedstawiał się zawsze umysłom jako naturalny organ sprawiedliwości, opiekun słabych, kustosz pokoju. Dzięki tej opatrznościowej władzy i wysokiej gwarancji rząd zapuścił korzenie zarówno w sercach, jak w umysłach! Stawał się częścią duszy powszechnej; był wiarą, intymnym niepokonanym zabobonem obywateli. Jeżeli zdarzyło się, że był słaby, mówiło się o nim jak o religii i o własności: to nie instytucja jest zła, to jest nadużycie. To nie król jest zły, źli są jego ministrowie. O, gdyby król wiedział!... W ten sposób do hierarchicznych i absolutystycznych danych władzy rządzącej przybywał ideał przemawiający do duszy i stale spiskujący przeciwko instynktowi równości i niezależności; tymczasem lud w każdej rewolucji idąc za głosem swego serca wierzył, że usunie wady swego rządu; ale same jego idee knuły przeciwko niemu zdradę; lud sądząc, że wprowadza władzę zgodnie ze swymi interesami, w rzeczywistości miał ją zawsze przeciwko sobie; zamiast opiekuna zyskiwał tyrana. Doświadczenie istotnie wykazuje, że rząd niezależnie od tego, do jakiego stopnia był ludowy na samym początku, zawsze i wszędzie stawał po stronie klasy najbardziej światłej i najbogatszej przeciwko najuboższej i najliczniejszej; że po doraźnym wykazaniu swego liberalizmu stopniowo stawał się wyłączny; że, wreszcie, zamiast utrzymywać wolność i równość pośród wszystkich, przykładał się uporczywie do ich zniszczenia, a to na mocy swojej naturalnej skłonności do przywilejów.
W innej naszej pracy wykazaliśmy, że od roku 1789 rewolucja nic nie zdziałała; że pozostawiła społeczeństwo — jak powiedział p. Royer-Collard — obrócone w perzynę; podział dóbr pozostawiła przypadkowi. Rząd, którego posłannictwem jest opiekowanie się zarówno własnością, jak ludźmi, stał się faktycznie instytucją dla bogatych przeciwko biednym. Któż teraz nie dostrzega, że ta anomalia, o której można było przypuszczać, że jest elementem właściwym politycznemu ustrojowi naszego kraju, wspólna jest wszelkim rządom? W żadnej epoce nie widziało się, by własność zależała wyłącznie od pracy; w żadnej epoce praca nie była zabezpieczona równowagą sił ekonomicznych; pod tym względem cywilizacja XIX stulecia nie jest bardziej postępowa aniżeli barbarzyństwo czasów pierwotnych. Władza, broniąc praw jako tako ustalonych, opiekując się interesami jako tako załatwionymi, była więc zawsze po stronie bogactwa przeciwko niedoli: historia rządów jest historią męczeństwa proletariatu. To niechybne porzucenie sprawy ludowej przez władzę należy badać zwłaszcza w demokracji — ostatnim wyrazie ewolucji rządu. Co czyni lud, gdy zmęczony swymi arystokratami, wzburzony demoralizacją swych książąt ogłasza swą własną suwerenność, to jest władzę powołaną w wyniku własnego głosowania? Lud sobie mówi: Przede wszystkim trzeba, żeby w społeczeństwie był ład. Strażnikiem tego ładu, który powinien być dla nas wolnością i równością, jest rząd.
Musimy więc mieć rząd. Niechaj konstytucja i prawa będą wyrazem naszej woli; niechaj urzędnicy i sędziowie, słudzy przez nas wybrani, których możemy zawsze odwołać, przedsiębiorą jedynie to, co uchwali wola ludu. Wówczas będziemy pewni, że jeżeli nasz nadzór nie osłabnie, rząd będzie oddany naszym sprawom; że nie będzie służył wyłącznie bogatym, nie będzie wydany na łup ludzi ambitnych oraz intrygantów; że sprawy będą się toczyły według naszej woli i z korzyścią dla nas. W ten sposób rozumuje ogół we wszystkich epokach ucisku. Eozumowanie proste, logika bez cienia fantazji — one nigdy nie zawodzą. Niechaj ten ogół dojdzie do tego, by powiedzieć wraz z pp. Considerantem i Rittinghausenem: Nasi wrogowie to nasi urzędnicy; jeśli będziemy rządzić się sami, będziemy wolni; wywód pozostanie bez zmian. Zasada, mianowicie rząd, nie zmieni się, przeto wniosek będzie zawsze ten sam. Oto od kilku milionów lat teorią tą interesują się klasy uciemiężone oraz mówcy, którzy biorą je w obronę. Rząd bezpośredni datuje się nie od czasu Frankfurtu 76 ani Konwentu, ani od czasu Rousseau: jest równie stary jak rząd pcśredni, datuje się od powstania społeczeństwa. „Dosyć już dziedzicznego królowania! „Dosyć już prezydentury! „Dosyć już reprezentacji! „Dosyć już delegacji! „Dosyć już sprzedajności władz! „Rząd bezpośredni! „Lud stale sprawujący swą suwerenność!"
Cóż więc leży u podstawy tego ciągle powtarzającego się refrenu, który został przyjęty jako nowa i rewolucyjna teza, a który znali i stosowali na długo przed naszą erą Ateńczycy, Beotyjczycy, Lacedemończycy, Rzymianie itp.? Czyż to nie jest zawsze to samo błędne koło, zawsze to samo sprowadzanie do absurdu, które po wyczerpaniu, po kolejnym wyłączeniu monarchii absolutnych, monarchii arystokratycznych czy reprezentacyjnych demokracji odwraca kierunkowskaz w stronę rządu bezpośredniego, aby na nowo powołać do życia dyktaturę i królestwo dziedziczne? Rząd bezpośredni był u wszystkich narodów epoką powrotu do życia unicestwionych arystokracji i obalonych tronów; nie mógł się utrzymać nawet u ludów, które, jak w Atenach i Sparcie, miały przy stosowaniu go tę przewagę, że ludność ich była bardzo nieliczna i że posługiwali się niewolnikami. Dla nas, pomimo naszych poczt, naszych kolei, naszych telegrafów; pomimo uproszczenia praw, odwoływalności urzędników, rozkazującej formy pełnomocnictwa, byłoby to wstępem do cezaryzmu. Poddałoby to nas cesarskiej tyranii tym szybciej, że nasi proletariusze nie chcą już być najemnikami, że posiadacze nie znieśliby tego, aby ich pozbawić praw, i że zwolennicy rządu bezpośredniego, czyniąc wszystko w drodze politycznej, nie mają — jak się wydaje — pojęcia o organizacji ekonomicznej. Jeszcze jeden krok uczyniony na tej drodze, a zabłyśnie jutrzenka ery cezarów: po trudnej do rozwikłania demokracji nastąpi bez żadnego przejścia cesarstwo, z Napoleonem lub bez niego.
Trzeba wydostać się z tego piekielnego kręgu. Trzeba przeniknąć wskroś ideę polityczną, dawne pojęcie sprawiedliwości rozdawczej i dojść do pojęcia sprawiedliwości wzajemnej, która zgodnie z logiką historii i logiką prawa po niej następuje. O ślepcy dobrowolni, którzy szukacie w obłokach tego, co macie pod ręką, przeczytajcie raz jeszcze waszych pisarzy, rozejrzyjcie się wokoło, przeanalizujcie wasze własne formuły, a znajdziecie to rozwiązanie, które ciągnie się od niepamiętnych czasów poprzez stulecia i którego ani wy, ani wasi koryfeusze nie raczyli nigdy zauważyć. Wszystkie idee są współwieczne w ogólnym zrozumieniu: stopniowo występują jedynie w historii, gdzie kolejno obejmują kierownictwo sprawami i stają w pierwszym szeregu. Proces, który ideę pozbawia siły, w logice nosi miano negacji; proces, wskutek którego ustala się inna idea, nazywa się afirmacją. Wszelka negacja zawiera jako następstwo afirmację; ta zasada, którą wykazuje praktyka rewolucyjna, znajduje tutaj doskonałe potwierdzenie. Pierwszej autentycznej negacji idei władzy dokonał Luter. Negacja ta wszelako nie wyszła poza sferę religii: Luter, podobnie jak Leibniz, Kant, Hegel, był umysłem na wskroś rządowym. Jego negacja nosiła miano swobodnego badania. Otóż co neguje swobodne badanie? — Autorytet Kościoła. Co zakłada? — Autorytet rozumu. Co to jest rozum? — Pakt między intuicją i doświadczeniem. Autorytet rozumu: taka jest więc pozytywna, wiecz-
na idea, którą Reformacja wysunęła na miejsce autorytetu wiary. Ponieważ filozofia uwolniła się od objawienia, przeto objawienie będzie odtąd filozofii podporządkowane. Role się zmieniły, kierowanie społeczeństwem nie jest już podobne do dawnego, moralność się odmieniła, nawet los wydaje się łagodniejszy. Już w tej chwili można widzieć, co przyniosła ta zmiana autorytetu, kiedy mowę Boga zastąpiło słowo człowieka. Takie same zmiany zaszły w sferze idei politycznych. Po Lutrze zasada swobodnego badania została przeniesiona, mianowicie przez Jurieu 77, ze spraw duchownych na świeckie. Suwerenności prawa boskiego przeciwnik Bossueta 78 przeciwstawił suwerenność ludu, .co wyraził z nieskończenie większą śmiałością, siłą i głębią terminami: układ lub umowa społeczna, których sprzeczność z takimi terminami, jak władza, autorytet, rząd, imperium, jest widoczna. Istotnie, czym jest umowa społeczna? Porozumieniem między obywatelami i rządem? — bynajmniej, byłoby to ciągłym obracaniem się w sferze tej samej idei. Umowa społeczna jest porozumieniem między człowiekiem a człowiekiem, porozumieniem, którego rezultatem powinno być to, co my nazywamy społeczeństwem. Tutaj pojęcie sprawiedliwości wzajemnej, wysunięte przez pierwotne zjawisko wymiany i określone przez prawo rzymskie, zastępuje pojęcie sprawiedliwości rozdawczej, bezapelacyjnie usuniętej przez krytykę republikańską. Przetłumaczcie te terminy: umowa, sprawiedliwość wzajemna, które należą do języka prawne-
go, na język interesów, a otrzymacie ha nd e 1, to znaczy w sensie najbardziej podniosłym akt, za pomocą którego człowiek i człowiek, w zasadzie uznawani za producentów, zrzekają się jeden w stosunku do drugiego wszelkich roszczeń wobec rządu. Sprawiedliwość wzajemna, rządy umów, to innymi słowy rządy ekonomiczne czy przemysłowe — takie są rozmaite synonimy idei, której zjawienie powinno zniweczyć stare systemy sprawiedliwości rozdawczej, rządy praw, a używając terminów konkretniej szych — systemy reżimu feudalnego, rządowego czy wojskowego. Przyszłość ludzkości zależy od tej zmiany. Ale zanim ta rewolucja znalazła sformułowanie w doktrynach, zanim została zrozumiana, zanim opanowała lud, do którego jedynie może należeć jej egzekutywa, ileż czasu stracono na jałowe dyskusje! Jakaż ospałość idei! Jakież pole dla agitatorów i sofistów! Od sporu między Jurieu a Bossuetem do ogłoszenia Umowy społecznej Rousseau upływa prawie całe stulecie; i kiedy ten ostatni się pojawia, zabiera głos bynajmniej nie po to, aby dochodzić praw idei, ale by ją przytłumić. Rousseau, którego autorytet rządzi nami już od wieku prawie, nic zgoła nie rozumiał z umowy społecznej. Jemu to zwłaszcza należy przypisać, jego oddziaływaniu, owo odchylenie 93 roku, za które trzeba było odpokutować pięćdziesięcioma siedmioma latami bezpłodnych wstrząsów i które bardziej płomiennie niż rozważne umysły chciałyby nam jeszcze narzucić jako świętą tradycję. Idea umowy jest odrębna od idei rządu: p. Ledru-
-Rollin, który jest prawnikiem i którego uwagę zwracam na ten punkt, powinien o tym wiedzieć. Umowę, kontrakt wzajemny charakteryzuje to, że na mocy tego kontraktu zwiększa się wolność i pomyślność człowieka, gdy tymczasem poprzez instytucję władzy jedna i druga zmniejszają się nieuchronnie. Będzie to unaocznione, gdy się zważy, iż umowa jest aktem, na mocy którego dwóch lub więcej ludzi układa się, że zorganizują między sobą w określonej mierze i w określonym czasie tę siłę przemysłową, którą nazywamy wymianą; zgodnie z tym zobowiązują się jeden wobec drugiego i wzajemnie gwarantują sobie pewną sumę usług, produktów, korzyści, obowiązków itp., jakie są w stanie sobie wzajemnie świadczyć, pozostając zresztą absolutnie niezależni zarówno w sprawach spożycia, jak też wytwarzania. Pomiędzy kontrahentami istnieje niezawodnie realny i osobisty interes każdego z nich: to implikuje, że człowiek nie układa się w celu ograniczenia, bez możliwego wynagrodzenia, jednocześnie swojej wolności i swego dochodu. Między rządzącymi zaś a tymi, którymi rządzą, przeciwnie, niezależnie od tego, w jaki sposób jest ukonstytuowane przedstawicielstwo, delegacja lub czynność rządzenia, konieczne jest ustąpienie części wolności i majątku obywatela: w zamian za jakie korzyści? — to już wyjaśniliśmy przedtem. Umowa jest więc zasadniczo obopólna: nakłada na kontrahentów jedynie obowiązek wypływający z ich osobistego przyrzeczenia, tradycyjnie wzajemnego; nie podlega żadnemu autorytetowi z zewnątrz; sama jest prawem obopólnym dla stron: oczekuje wykonania spo-
wodowanego jedynie przez ich inicjatywę. Jeżeli umowa w najogólniejszym znaczeniu i w codziennej praktyce tak się przedstawia, to czym będzie umowa społeczna, która ma połączyć wszystkich członków danego narodu w jednej i tej samej sprawie? Umowa społeczna jest aktem najwyższym, poprzez który każdy obywatel wnosi do społeczeństwa swe przywiązanie, swój rozum, swą pracę, swe usługi, swe wytwory, swe mienie w zamian za przywiązanie, za. idee, pracę, wytwory, usługi i mienie swoich bliźnich: miara praw poszczególnego człowieka jest zawsze wyznaczana wysokością jego wkładu, rewindykacja zaśodbywa się w miarę dostawW ten sposób umowa społeczna powinna obejmować ogół obywateli, ich spraw i ich stosunków. — Jeżeliby choć jeden człowiek był wyłączony z umowy, jeżeliby choć jedna ze spraw, do załatwienia której powołani są członkowie narodu, istoty rozumne, zręczne, wrażliwe, została pominięta — umowa byłaby mniej lub więcej względna i specjalna: nie byłaby umową społeczną. Umowa społeczna powinna zwiększać pomyślność i wolność każdego obywatela. Jeżeliby wśliznęły się do niej warunki nierówności; jeżeliby jedna część obywateli na mocy umowy poczuła się podporządkowana innej, przez inną wyzyskiwana: nie byłaby to już umowa, byłoby to oszustwo, przeciwko któremu można by złożyć odwołanie, mając pełne prawo do rozwiązania tej umowy w każdej chwili. Umowa społeczna powinna być swobodnie przedyskutowana, indywidualnie uzgodniona, podpisana manu propria przez wszystkich, którzy w niej uczestniczą. —
Jeżeliby dyskusja była powstrzymywana, przerywana, uniemożliwiana; jeśliby zgoła była wymuszona; jeżeliby podpis był złożony in blanco, w zaufaniu, bez odczytania paragrafów oraz wstępnego wyjaśnienia; jeżeliby nawet, jak przysięga wojskowa, była przesądzo na i wymuszona: umowa społeczna byłaby wówczas jedynie sprzysiężeniem przeciwko wolności i pomyślności jednostek najciemniejszych, najsłabszych i najliczniejszych, byłaby systematycznym ograbianiem, przeciwko któremu opór, a nawet środki odwetowe mogłyby stać się prawem i obowiązkiem. Dodajmy, że umowa społeczna, o której tutaj jest mowa, nie ma nic wspólnego z umową społeczeństwa, w której — jak to wykazaliśmy w jednej z poprzednich prac — kontrahent zaprzedaje część swojej wolności i poddaje się solidarności krępującej, często niebezpiecznej, żywiąc mniej lub bardziej ugruntowaną nadzieję zysku. Umowa społeczna jest z natury rzeczy umową wzajemną: nie tylko pozostawia kontrahentowi wolność, ale mu jeszcze jej przydaje; nie tylko pozostawia mu nienaruszone mienie, ale mu jeszcze jego własność zwiększa; nic mu nie przepisuje, gdy chodzi o jego pracę; ona wpływa tylko na wymianę; żadna z tych spraw nie występuje bynajmniej w umowie społeczeństwa, gdzie wywołują one wręcz niechęć. Taka powinna być umowa społeczna według określeń prawa i powszechnej praktyki. Czyż trzeba wspominać, że pośród tej mnogości stosunków, jakie układ społeczny powinien zdefiniować i uregulować, Rousseau widział tylko stosunki polityczne, że zignorował punkty zasadnicze, aby zająć się tylko punktami drugorzęd-
nymi? Czyż trzeba mówić o tym, że z tych zasadniczych i niezbędnych warunków: absolutnej wolności kontrahenta, jego bezpośredniej, osobistej interwencji, jego świadomie złożonego podpisu, zwiększenia wolności i dobrobytu, jakie powinien tam znaleźć, że z tego wszystkiego Rousseau nie zrozumiał żadnego warunku i żadnego nie uszanował? Dla niego umowa społeczna nie jest ani aktem wzajemnym, ani nawet aktem społecznym: Rousseau wręcz unika wdawania się w takie rozważania. Dla niego jest to podstawowy akt arbitrów wybranych przez obywateli bez jakiejkolwiek uprzedniej umowy, akt służący do rozstrzygania wszelkiego rodzaju sporów, waśni, oszustw czy gwałtów, mogących zajść w stosunkach, jakie zechcą ułożyć między sobą ci arbitrzy, rozporządzający siłą wystarczającą do wykonywania swych wyroków oraz zmuszania do płacenia im honorariów. W dziele Rousseau nie ma ani śladu pozytywnej, realnej umowy, która by regulowała jakąkolwiek sprawę. Chcąc przedstawić ścisłą ideę jego teorii, nie potrafiłbym znaleźć lepszego porównania jak z umową handlową, z której byłyby usunięte nazwiska stron, przedmiot umowy, rodzaj wartości wytworów i usług, o jakich miano traktować; z której byłyby usunięte warunki jakości, dostawy, cena, zaliczka, słowem wszystko, co jest przedmiotem umów; byłaby tam jedynie mowa o karach i sądach. Doprawdy, obywatelu Genewy, pan mówi świetnie. Ale zanim powie mi pan o władzy i o księciu, o żandarmach i sędziach, niech mi pan jednak powie coś niecoś o tym, o co ja się układam. Cóż — pan podpisuje mnie
pod aktem, na mocy którego mogę być prześladowany za tysiąc wykroczeń przez policję miejską, wiejską, rzeczną, leśną itp.; pan mnie widzi pozwanego przed trybunał, sądzonego, skazanego za szkodzenie, oszustwo, maruderstwo, kradzież, bankructwo, niszczycielstwo, nieposłuszeństwo wobec praw państwa; obrazę moralności publicznej, włóczęgostwo; w tym akcie wszelako nie znajduję ani słowa o moich prawach ani o moich obowiązkach; nie widzę nic poza karami! Ale wszelki system karny zakłada pewne obowiązki, a każdy obowiązek odpowiada niewątpliwie pewnemu prawu. No więc są w waszej umowie-moje prawa i moje obowiązki? Do czego się zobowiązałem wobec moich współobywateli? Do czego oni się zobowiązali wobec mnie? Uwidocznijcie to, bo bez tego wasz system karny jest nadużyciem władzy; wasz stan prawny jest krzyczącą uzurpacją; wasza policja, wasze sądy i wasze wykonywanie wyroków to tyle, co fakty nadużycia. Wy, którzyście tak świetnie negowali własność, którzy tak krasomówczo oskarżaliście nierówność warunków wśród ludzi, jakie warunki, jaką spuściznę zapewniliście mi w waszej republice, żeby uważać się za uprawnionych do sądzenia mnie, do trzymania mnie w więzieniu, do pozbawienia mnie życia i honoru? Deklamatorze wiarołomny, czyż tylko po to podnieśliście tyle krzyku przeciwko wyzyskiwaczom i tyranom, żeby potem mnie bezbronnego oddać w ich ręce? Rousseau określa umowę społeczną w ten sposób: „Znaleźć formę stowarzyszenia, które broni i opiekuje się ze wszystkich wspólnych sił osobą i majątkiem każdego stowarzyszonego i przez które każdy, łącząc się
ze wszystkimi, jest jedynie sobie posłuszny i pozostaje równie wolny jak był przedtem". Tak jest, to są warunki układu społecznego, gdy chodzi o opiekę i ochronę majątku oraz osób. Lecz jeżeli chodzi o sposób nabywania i przekazywania majątku, jeżeli chodzi o pracę, o wymianę, o wartość i cenę wytworów, o wychowanie, o tę mnogość stosunków, które chcąc nie chcąc wyznaczają miejsce człowieka w wiecznej społeczności jego bliźnich, o tym Rousseau nie mówi ani słowa, jego teorię cechuje najbardziej doskonała nicość. Otóż nie dostrzega się, że bez tego wyznaczenia praw i obowiązków sankcja, która następuje, jest całkowicie bez znaczenia; że tam, gdzie nie ma zawarowania, nie może być przekroczenia, a w konsekwencji nie mogą istnieć winni; a wyprowadzając stąd wnioski wedle ścisłości filozoficznej, czy społeczeństwo, które po sprowokowaniu buntu karze i zabija na mocy takiego prawa, samo nie popełnia morderstwa z premedytacją i czy nie przygotowuje zasadzek? Rousseau jest tak daleki od myśli, żeby w umowie społecznej wzmiankować o zasadach i o ustawach rządzących losami narodów i poszczególnych osób, że w swoim programie demagogicznym, podobnie jak w Traktacie o wychowaniu, wychodzi z kłamliwego i wręcz zabójczego założenia, iż poszczególne indywiduum jest dobre i że społeczeństwo je demoralizuje; że więc człowiek powinien, jak tylko może, unikać stosunków z bliźnimi swoimi i że wszystko, co mamy do zrobienia na tym marnym świecie, pozostając w naszym ściśle przestrzeganym odosobnieniu, to tworzyć między sobą system wzajemnego ubezpieczenia dla ochrony na-
szych osób i naszej własności — reszta, mianowicie kwestia ekonomiczna, jedynie ważna, pozostawiona przypadkowi urodzenia i spekulacji jest poddana w wypadku spornym orzeczeniu obieralnych arbitrów wyrokujących na podstawie własnych zasad lub według poczucia naturalnej sprawiedliwości. Krótko mówiąc, umowa społeczna — według Rousseau — jest jedynie zaczepno-obronnym przymierzem posiadających przeciwko nieposiadającym, a udział, jaki w tym ma każdy obywatel, jest polisą, która ma być spłacona w stosunku do jego majątku i według wielkości ryzyka, na jakie naraża go pauperyzm. To jest ów układ nienawiści, pomnik nieuleczalnej mizantropii; to jest ów sojusz baronów własności, handlu i przemysłu przeciwko wydziedziczonemu proletariatowi, to wreszcie owa zapowiedź walki społecznej, której Rousseau w swym zarozumialstwie — nazwałbym je zbrodniczym, gdybym wierzył w geniusz tego człowieka — nadał miano umowy społecznej! Gdyby cnotliwy i wrażliwy — Jean-Jacques miał na celu uwiecznienie niezgody między śmiertelnymi, to czyż mógłby uczynić coś lepszego jak ofiarować im, jako umowę jednoczącą, ten akt wiecznego ich antagonizmu? Spójrzcie na jego dzieło: w jego teorii rządu odnajdziecie tego samego ducha, jaki był jego natchnieniem w teorii wychowania. Jaki wychowawca, taki mąż stanu. Pedagog głosił odosobnienie, publicysta sieje niezgodę. Po przyjęciu zasady, że lud jest jedynym władcą, że może być reprezentowany tylko przez samego siebie, że ustawa musi być wyrazem woli powszechnej, oraz
innych komunałów wspaniale nadających się dla wszelkich trybunów, Rousseau subtelrie porzuca swą tezę i zbacza z drogi. Nasamprzód zastępuje wolę ogólną, zbiorową, niepodzielną wolą większości; następnie pod pretekstem, że naród nie może zajmować się od rana do nocy sprawami publicznymi, wraca do systemu przedstawicielskiego, tzn. wyboru swoich sędziów, i to większością głosów. Skoro się tego dopięło, Rousseau czuje się zadowolony. Tyrania powołująca się,na prawo boskie była wstrętna; on ją reorganizuje i przedstawia jako godną szacunku, pochodzi bowiem — powiada — od ludu. Zamiast więc układu powszechnego, integralnego, który powinien zabezpieczać wszelkie prawa, popierać wszelkie zdolności, dbać o wszelkie potrzeby, zapobiegać wszelkim trudnościom, zamiast tego układu, który powinien być przez wszystkich poznany, przyjęty, podpisany — cóż on nam daje w zamian? Otóż daje nam to, co dzisiaj nazywa się rządem bezpośrednim, daje przepis, za pomocą którego nawet bez monarchii, arystokracji, kapłaństwa można zawsze zmusić abstrakcyjny kolektyw ludowy do służenia pasożytnictwu mniejszości oraz można go poddać uciskowi większości. Jest to, słowem, legalizacja chaosu społecznego za pomocą uczonego oszustwa; uświęcenie nędzy oparte na suwerenności ludu. Zresztą, nie ma tam jednego nawet słowa o pracy ani o własności, ani o siłach przemysłowych, o tym, co powinno być przedmiotem umowy społecznej. Rousseau nie wie, co to ekonomia. Jego program mówi wyłącznie o prawach politycznych; nie uznaje praw ekonomicznych. To właśnie Rousseau uczy nas, że lud, istota zbioro-
wa, nie ma egzystencji jednolitej; że jest to istota abstrakcyjna, indywidualność moralna, niezdolna sama przez się myśleć, działać, poruszać się: to znaczy, że rozum ogólny nie różni się niczym od rozumu indywidualnego, że więc rozum indywidualny reprezentuje jak najlepiej rozum ogólny, który jest najbardziej rozwiniętą formą rozumu indywidualnego. Wniosek fałszywy, zmierzający wprost do despotyzmu. To właśnie Rousseau, wyciągając wniosek z tego pierwszego błędu, wykłada nam w formie aforyzmów całą tę zgubną dla wolności teorię: Że rząd ludowy, czyli bezpośredni, wynika zasadniczo z wyrzeczenia się wolności przez każdą poszczególną jednostkę w imię korzyści wszystkich. Że podział władz jest pierwszym warunkiem rządu wolnościowego. Że w dobrze zorganizowanej republice nie może być tolerowane żadne stowarzyszenie ani ugrupowanie obywateli, gdyż byłoby to państwem w państwie, rządem w rządzie. Że czym innym jest władca, a czym innym książę. Że pierwszy zupełnie nie wyłącza drugiego, tak że najbardziej bezpośredni z rządów może bardzo dobrze istnieć razem z monarchią dziedziczną, jak to się widziało za Ludwika Filipa i jak pewni ludzie pragnęliby to znowu ujrzeć. Że władca, to znaczy lud, istota fikcyjna, osoba moralna, czysta koncepcja rozumowa, ma jako naturalnego i widzialnego przedstawiciela księcia, który ma tym większą wartość, że jest tylko jeden. Że rząd w stosunku do społeczeństwa nie jest by-
najmniej czymś wewnętrznym, ale zewnętrznym. Że według tych wszystkich rozważań, które u Rousseau wiążą się z sobą jak twierdzenia geometryczne, prawdziwa demokracja nigdy nie istniała i nigdy istnieć nie będzie, ponieważ w demokracji jak największa liczba powinna uchwalać ustawę, sprawować władzę, gdy tymczasem sprzeczne jest z porządkiem, aby duża ilość osób rządziła, mała zaś podlegała rządom. Że rządu bezpośredniego nie da się wprowadzić w takim zwłaszcza kraju jak Francja, a to dlatego, że przedtem trzeba by zrównać majątki, a równość majątków jest niemożliwa. Że zresztą, i przede wszystkim, z powodu niemożliwości utrzymania jednakowych warunków rząd bezpośredni jest najbardziej spośród wszystkich niepewny, najbardziej niebezpieczny, najbardziej obfitujący w katastrofy oraz w wojny domowe. Że demokracje starożytne, pomimo swych niewielkich obszarów i ogromnych korzyści płynących z niewolnictwa, nie mogły się jednak utrzymać, że więc daremnym trudem byłoby staranie o ustanowienie takiej formy rządu wśród nas. Że zresztą ta forma rządu jest dla bogów, nie dla ludzi. Po tego rodzaju długo trwających drwinach ze swych czytelników, po uczynieniu ze swej pracy noszącej zwodniczy tytuł Umowa społeczna kodeksu tyranii kapitalistycznej i kupieckiej — szarlatan genewski doszedł do wniosku o konieczności istnienia proletariatu, podporządkowania robotnika, o konieczności dyktatury i inkwizycji.
Przywilejem lietarów — jak się wydaje — jest to, że kunsztem stylu mogą zastępować rozum i moralność. Nigdy jeszcze człowiek nie łączył w sobie w takim stopniu pychy umysłu, oschłości duszy, niskich skłonności, deprawacji nawyków, niewdzięczności serca; nigdy jeszcze krasomówstwo namiętności, popisywanie się wrażliwością, bezczelność paradoksu nie wzbudziły takiej gorączki uwielbienia. To od czasu Rousseau i za jego przykładem powstała u nas szkoła, powiedziałbym przemysł filantropijny i sentymentalny, który uprawiając najdoskonalszy egoizm potrafi zbierać zaszczyty za miłosierdzie i poświęcenie. Nie dowierzajcie tej filozofii, tej polityce, temu socjalizmowi według wzoru Rousseau. Jego filozofia to frazesy, ona tylko pustkę osłania; jego polityka jest pełna żądzy panowania; jeżeli chodzi o jego idee na temat społeczeństwa, to jest to ledwie zamaskowana głęboka hipokryzja. Ci, którzy czytają Rousseau i którzy go podziwiają, mogą być po prostu ofiarami oszustwa, i ja im wybaczam; ale tych, którzy idą za nim i naśladują go, ostrzegam, aby czuwali nad własną reputacją. Niezadługo nadejdzie czas, że wystarczy, aby pisarz przytoczył cytat z Rousseau, a stanie się podejrzany. Powiedzmy, żeby już z tym raz skończyć, że ku hańbie XVIII oraz naszego stulecia Umowa społeczna Rousseau, arcydzieło żonglerki krasomówczej, była podziwiana, wynoszona pod niebiosa, uważana za kartę swobód publicznych; że członkowie Zgromadzenia Konstytucyjnego, żyrondyści, jakobini, kordelierzy uważali ją za wyrocznię; że posługiwano się nią przy opracowywaniu Konstytucji 93 roku, którą sami autorzy uwa-
żali za niedorzeczną; i że ta książka jest jeszcze i teraz natchnieniem dla co gorliwszych reformatorów nauk politycznych i społecznych. Zwłoki autora, które lud zawlecze na Montfaucon, gdy zrozumie sens słów Wolność, Sprawiedliwość, Moralność, Rozum, Społeczeństwo, Ład, spoczywają otoczone sławą i czcią w katakumbach Panteonu, dokąd nigdy nie będzie miał wstępu żaden z tych uczciwych robotników karmiących swą krwawicą ubogą rodzinę, gdy tymczasem uznani geniusze, których im każą uwielbiać, wysyłają w swej lubieżnej wściekłości swe bękarty do przytułku79. Wszelkie zboczenie sumienia publicznego zostaje ukarane. Rozgłos Rousseau kosztował Francję więcej złota, więcej krwi, więcej wstydu aniżeli nienawistne panowanie trzech sławnych kurtyzan, Spódnicy I, Spódnicy II, Spódnicy III (Chateauroux, Pompadour i du Barry) so. Nasza ojczyzna, która cierpiała zawsze jedynie przez cudzoziemców, ma do zawdzięczenia Rousseau krwawe walki i rozczarowanie 93 roku. Tak więc gdy tradycja rewolucyjna szesnastego stulecia dala nam jako antytezę idei rządu ideę umowy społecznej, której tak wybitnie prawniczy geniusz galijski nie omieszkał pogłębić, wystarczyło jednego krasomówcy, żeby nas sprowadzić z właściwej drogi i odroczyć jej interpretację. Negacja rządu, która jest podstawą utopii Morelly'ego; która rzuciła iskrę, natychmiast zgaszoną, na nieszczęsne manifestacje „wściekłych" 81 i hebertystów 82; która byłaby wyszła z doktryn Babeufa 83, gdyby Babeuf umiał zrozumieć i wyciągnąć wnioski z własnych swych zasad: ta wielka i rozstrzygająca negacja przeszła, nie rozumiana, przez całe XVIII
stulecie. Ale idea nie może zginąć: ona odradza się zawsze ze swego przeciwieństwa. Niechaj Rousseau tryumfuje, jego chwilowa sława będzie przez to tym bardziej nienawistna. Tymczasem wywody teoretyczne i praktyczne z idei umowy, pełne doświadczenie zasady władzy posłużą do wychowania ludzkości. Z tej pełni rozwoju politycznego wyłoni się w końcu hipoteza przeciwstawna; rząd, zużywając sam siebie, wyda na świat Socjalizm jako swój postulat historyczny. To Saint-Simon był pierwszym, który na razie jeszcze nieśmiało i w mglistej postaci pokazał historyczny charakter rządu. „Rodzaj ludzki — pisał w 1818 roku — był powołany do życia początkowo w ustroju rządowym i feudalnym; „Jego przeznaczeniem było przejść z ustroju rządowego czy wojskowego do ustroju administracyjnego czy przemysłowego po uczynieniu dostatecznych postępów w naukach pozytywnych oraz w przemyśle. „Wreszcie w czasie przechodzenia z systemu wojskowego na system pokojowy został narażony poprzez swą organizację na długi i ciężki kryzys. „Epoka obecna jest epoką przejściową. „Kryzys przejściowości rozpoczął się od epokowego kazania Lutra: od tego czasu umysł ludzki stał się zasadniczo krytyczny i rewolucyjny" 84. Następnie Saint-Simon, posiadając mniej czy bardziej mglistą intuicję tej wielkiej przemiany, na poparcie swoich idei cytuje spośród mężów stanu: Sully'ego85, Colberta, Turgota, Neckera, nawet Villele'a; spośród fi-
lozofów zaś: Bacona, Moritesąuieu, Condorceta80,. A. Comte'a 87, B. Constanta 88, Cousina 89, A. de Laborde'a 90, Fievete'a 91, Dunoyera 92 itd. Saint-Simon zawiera się cały w tych kilku wierszach napisanych stylem proroków i zbyt ciężkich do strawienia dla ówczesnej epoki, o treści zbyt skondensowanej dla młodych umysłów, które pierwsze przylgnęły do szlachetnego nowatora. Nie znajdzie się tam — zwróćcie na to uwagę — ani wspólności dóbr i kobiet, ani rehabilitacji ciała, ani hermafrodytyzmu, ani Ojca Najwyższego, ani Circulus, ani Trójcy. Nic z tego, czemu uczniowie nadawali rozgłos, nie pochodzi od mistrza: wprost przeciwnie, właśnie idea Saint-Simona została przez saintsimonistów zapoznana. Co Saint-Simon chciał powiedzieć? Z chwilą kiedy, z jednej strony, filozofia następuje po wierze i zastępuje dawne pojęcie rządu pojęciem umowy, kiedy, z drugiej strony, w następstwie rewolucji, która zniosła ustrój feudalny, społeczeństwo domaga się, aby jego siły ekonomiczne rozwijać i harmonizować, z tą chwilą staje się rzeczą nieuniknioną, by rząd, negowany w teorii, w praktyce ulegał stopniowo zniweczeniu. I kiedy Saint-Simon, żeby określić ten nowy porządek rzeczy, używa dawnego słowa rząd sprzęgniętego z epitetem administracyjny czy przemysłowy, to jest rzeczą oczywistą, że słowo to pod jego piórem nabiera znaczenia przenośnego czy raczej analogicznego, które może zmylić tylko profanów. Czyż można mieć wątpliwości, gdy chodzi o myśl Saint-Simona, kiedy czyta się jeszcze bardziej wyraźny poniższy ustęp?
„Jeżeli śledzić tok wychowania jednostek, to widać, że działalność rządzenia w szkołach elementarnych jest jak gdyby najbardziej nasilona; w szkołach wyższego stopnia widzi się coraz mniej intensywną działalność rządzenia młodzieżą, gdy tymczasem samo nauczanie odgrywa rolę coraz bardziej doniosłą. Tak samo rzecz się miała z wychowaniem społeczeństwa. Działalność wojskowa, to jest feudalna (rządowa), powinna była występować najsilniej na samym początku; musiała ciągle nabierać znaczenia; a władza administracyjna powinna była koniecznie dopiąć tego, by zapanować nad władzą wojskową" 93. Do tych wyciągów z dzieł Saint-Simona należałoby dołączyć słynną Przypowieść 94, która jak obuchem uderzyła świat urzędowy w roku 1819 i z powodu której autor 20 lutego 1820 roku był pozwany przed sąd przysięgłych i następnie uniewinniony. Objętość Przypowieści, zresztą szeroko znanej, nie pozwala nam jej przytoczyć. Negacja Saint-Simona — jak widać — nie jest wydedukowana z idei umowy, którą Rousseau i jego sekciarze przekręcali i hańbili od lat osiemdziesięciu; wynika ona z innej intuicji, sprawdzalnej doświadczalnie ,i a posteriori, a wynika w takiej postaci, jaka mogła odpowiadać badaczowi zjawisk. To, co teoria umowy, szczęśliwa myśl logiki opatrznościowej pozwoliła od czasu Jurieu przewidywać jako przyszłość społeczeństwa, mianowicie koniec rządów, to Saint-Simon, zjawiając się w szczytowym punkcie sporów parlamentarnych, stwierdza na zasadzie prawa ewolucji ludzkości. Tak więc teoria prawa i filozofia historii, niby dwa drogo-
wskazy ustawione jeden przed drugim, prowadziły rozum ku nieznanej rewolucji — jeszcze jeden krok, a jesteśmy już przy wydarzeniach. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu — mówi przysłowie. Podobnie wszelkie badanie prowadzi do prawdy. Gdyby wiek XVIII — sądzę, że udowodniłem to aż nadto — nie był sprowadzony z właściwej drogi przez klasyczny, retrospektywny i deklamatorski republikanizm Rousseau, byłby poprzez rozwój idei umowy, to znaczy drogą prawną, doszedł do negacji rządu. Tę negację Saint-Simon wydedukował z obserwacji historycznej oraz z wychowania ludzkości. Co do mnie, to wniosek ten — jeżeli wolno mi cytować siebie w tym momencie, kiedy sam jeden reprezentuję zasadniczą ideę rewolucyjną — wyciągnąłem z analizy funkcji ekonomicznych oraz z teorii kredytu i wymiany. Sądzę, że w celu ustalenia tej trzykrotnie korygowanej apercepcji nie muszę przypominać różnych dzieł i artykułów, w których jest zawarta: w ciągu trzech lat zdobyły one dosyć rozgłosu. W ten sposób idea, ziarno nie ulegające zepsuciu, przewija się poprzez lata, oświecając od czasu do czasu człowieka dobrej woli, aż do momentu, kiedy jakiś umysł, którego nic nie zastraszy, przyjmie ją, doprowadzi do stanu dojrzałości, po czym ciśnie niby iskrę w zelektryzowane masy. Idea umowy, zrodzona z Reformacji pozostającej w opozycji względem rządu, przeszła przez stulecia XVII i XVIII nie zwracając szczególnej uwagi żadnego publicysty ani żadnego rewolucjonisty. Przeciwnie, wszystko, co było najbardziej znakomite w Kościele,
w filozofii, w polityce, zgodnie ją zwalczało. Rousseau, Sieyes 95, Robespierre, Guizot — cała ta szkoła parlamentarzystów to chorążowie reakcji. Człowiek, zbyt późno ostrzeżony przez zdegradowanie naczelnej zasady, wyprowadza znowu na światło dzienne ideę młodą i płodną: na nieszczęście realistyczna strona jego doktryny oszukuje jego zwolenników; oni nie widzą, że wytwórca jest negacją tego, kto rządzi, że organizacja nie daje się pogodzić z władzą; i w dodatku w ciągu lat trzydziestu tracą wzór z oczu. Wreszcie opanowuje on opinię siłą krzyku i skandalu; ale wówczas, o vanas hominum mentes, o poetera coeca — reakcje wyznaczają rewolucję! Idea anarchistyczna, zaledwie zaszczepiona na glebie ludowej, znajduje natychmiast rzekomych opiekunów, którzy ją zraszają swymi oszczerstwami, nawożą gwałtami, ogrzewają pod szkłem swej nienawiści, użyczają poparcia za pomocą popierania swoich głupich reakcji. Teraz ona dzięki nim wysunęła ideę antyrządową, ideę Pracy, ideę Umowy; ona myśli, ona pnie się w górę, ona chwyta swymi cęgami społeczności robotnicze; i wkrótce jak drobne ziarnko w Ewangelii wyda z siebie olbrzymie drzewo, które gałęźmi swoimi okryje cały świat. Z tego że: Suwerenność Rzymu zastąpiła suwerenność Objawienia. Pojęcie umowy następuje po pojęciu rządu. Ewolucja historyczna prowadzi ludzkość nieuchronnie ku nowej praktyce. Krytyka ekonomiczna stwierdza już, że pod tymi nowymi rządami instytucja polityczna musi się zatracić
w instytucji przemysłowej. — Wyprowadzamy bez obawy wniosek, że formuła rewolucyjna nie może już być ani prawodawstwem bezpośrednim, ani rządem bezpośrednim, ani rządem uproszczonym; formuła ta brzmi: żadnych więcej rządów. Ani monarchii, ani arystokracji, ani nawet demokracji, o ile ten trzeci termin mieściłby w sobie jakikolwiek rząd działający w imieniu ludu i ludem się mianujący. Żadnej władzy, żadnego rządu, nawet ludowego: to właśnie jest rewolucja. Prawodawstwo bezpośrednie, rząd bezpośredni, rząd uproszczony — to stare kłamstwa, które daremnie starano by się odmłodzić. Rząd ludowy, czy to bezpośredni, czy pośredni, czy to prosty, czy złożony — zawsze będzie zręcznym okradaniem ludu. Zawsze jest to człowiek, który rozkazuje człowiekowi; fikcja, która gwałci wolność; siła brutalna, która rozstrzyga sprawy zamiast sprawiedliwości jedynie do tego powołanej; przewrotna ambicja, która staje się podnóżkiem oddania i łatwowierności. Nie, antyczny wąż nie przeważy: przebijając się przez to zagadnienie rządu bezpośredniego sam siebie zadusił. Obecnie, kiedy posiadamy w tej samej antytezie ideę polityczną oraz ideę ekonomiczną, wytwórczość oraz rząd, kiedy możemy je wydedukować równolegle, możemy je wypróbować, porównać, obecnie możemy się nie obawiać reakcji neojakobinizmu. Ci, których odszczepieństwo Robespierre'a dziś jeszcze czaruje, jutro będą ortodoksami rewolucji.
2. OGÓLNA KRYTYKA IDEI WŁADZY W pierwszej części tej pracy wykazałem trzy rzeczy: 1. Że zasada władzy i rządu ma swoje źródło w empirycznych danych rodziny. 2. Że zasada ta była stosowana jednozgodnie przez wszystkie ludy jako warunek ładu społecznego. 3. Że w pewnym momencie historycznym zasadę tę zaczęto samorzutnie negować i zastępować ją inną ideą, która od owego czasu wydawała się podrzędną, mianowicie ideą umowy zakładającą ład całkowicie odmienny. W części drugiej przypomnę pokrótce sprawy czy też raczej wywody, zarówno faktyczne jak prawne, które prowadzą społeczeństwo do negowania władzy i które uzasadniają jej potępienie. Krytyka, którą podaję niżej, nie pochodzi ode mnie, jest dziełem samych ludów; krytyka wszczynana niejednokrotnie, a zawsze w oparciu o różne dane; krytyka, której wnioski niezmiennie te same narzucają się przy każdym doświadczeniu i które w naszych czasach, jak się wydaje, powinny być ostateczne. Podaję tu myśl nie swoją: jest to myśl stuleci, jest to opinia rodzaju ludzkiego. Pełnię tu tylko> służbę sprawozdawczą.
I. TEZA — WŁADZA ABSOLUTNA Każda idea ustala się lub odpiera zarzuty za pomocą szeregu terminów, które są jak gdyby jej organizmem, spomiędzy których ostatni wykazuje niezbicie jej prawdę lub fałsz. Jeżeli ewolucja, zamiast odbywać się po prostu w umyśle poprzez teorie, dokonywa się jednocześnie w instytucjach i w działaniach, wówczas tworzy historię. To jest właśnie przypadek reprezentowany w stosunku do zasady władzy czy rządu. Pierwszym terminem, pod którego postacią przejawia się ta zasada, jest władza absolutna. To jest najczystsza formuła rządu, najracjonalniejsza, najenergiczniejsza, najszczersza i ogólnie biorąc, najmniej niemoralna i najmniej trudna. Ale absolutyzm w swym naiwnym wyrazie jest wstrętny dla rozumu i dla wolności; świadomość ludu burzyła się zawsze przeciwko niemu; a w ślad za świadomością szedł bunt, który głośno wypowiadał swój protest. Zasada była przeto zmuszona do wycofywania się; cofała się krok za krokiem, idąc na szereg ustępstw, z których każde było bardziej niewystarczające niż inne i spośród których ostatnie, czysta demokracja czy rząd bezpośredni, stawało się niewykonalne i doprowadzało do absurdu. Kiedy absolutyzm jest pierwszym terminem szeregu, to terminem ostatnim, proroczym, jest anarchia rozumiana w każdym jej sensie. Przejrzymy teraz po kolei główne terminy tej wielkiej ewolucji.
Ludzkość zapytuje swoich władców: Dlaczego rościcie sobie pretensje do panowania nade mną i do rządzenia mną? Oni odpowiadają na to: Dlatego że społeczeństwo nie może obejść się bez ładu; dlatego że w społeczeństwie muszą być ludzie, którzy słuchają i pracują( podczas gdy inni rozkazują i kierują; dlatego że zdolności indywidualne są niejednakowe, że interesy są sobie przeciwstawne, że namiętności są antagonistyczne, że dobro poszczególnych jednostek jest sprzeczne z dobrem powszechnym — dlatego właśnie musi istnieć władza, która wyznacza granice praw i obowiązków; sędzia, który rozstrzyga zatargi; władza publiczna, która wykonywa wyroki władcy. Otóż władza, państwo, jest właśnie tą władzą dyskrecjonalną, tym sędzią, który oddaje każdemu to, co mu się należy, tą siłą, która zapewnia i każe szanować pokój. Krótko mówiąc, rząd jest podstawą i rękojmią ładu społecznego: jest tym, co wspólnie uznają zdrowy rozsądek i natura. Ten wykład powtarza się od zarania społeczności. Brzmi on tak samo we wszystkich epokach, jest na ustach wszelkich władz: napotkacie identyczny, nie zmieniony w książkach ekonomistów maltuzjanistów, w dziennikach reakcji oraz w zakonnych profesjach republikańskich. Różnica między nimi wszystkimi polega jedynie na rozmiarach ustępstw, jakie zamierzają one czynić wolności w myśl zasady: ustępstwa pozorne, dodające do form rządu zwanych umiarkowanymi, konstytucyjnymi, demokratycznymi itp. okrasę hipokryzji,. której smak czyni je jeszcze bardziej godnymi pogardy.. W ten sposób rząd w prostocie swej natury przedsta-
wia się jako absolutny, konieczny, sine quo. non warunek ładu. Dlatego rząd dąży zawsze i pod wszelkimi pozorami do absolutyzmu: istotnie, zasada głosi, że im .rząd jest silniejszy, tym ład bardziej się zbliża do doskonałości. Te dwa pojęcia, rząd i ład, byłyby więc we wzajemnym stosunku przyczyny do skutku: przyczyną byłby rząd, skutkiem zaś ład. Bardzo podobnie rozumowały społeczeństwa pierwotne. Zauważyliśmy nawet w tej kwestii, że po tym, kiedy te społeczeństwa były w stanie zrozumieć przeznaczenie ludzkie, było już rzeczą niemożliwą, aby rozumowały inaczej. Niemniej jednak rozumowanie to jest błędne; a wniosek absolutnie niedopuszczalny, zważywszy, -że według logicznej klasyfikacji idei stosunek rządu1 dd" ładu nie jest bynajmniej, jak utrzymują szefowie rządu, stosunkiem przyczyny do skutku, lecz stosunkiem szczególnego do ogólnego. Ład —to rodzaj; rząd — gatunek. Innymi słowy, istnieje kilka sposobów rozumienia ładu: który z nich nam dowiedzie, że ład w społeczeństwie ma być taki, jaki jego władcom podoba się wyznaczyć?... Przytacza się, z jednej strony, przyrodzoną nierówność zdolności i stąd wnioskuje się o nierówności warunków; z drugiej strony, przytacza się niemożność .sprowadzenia do wspólnego mianownika rozbieżnych interesów oraz uzgodnienia uczuć. Ale w tym antagonizmie można widzieć co najwyżej zagadnienie do rozstrzygnięcia, ale nie pretekst do tyranii. Nierówność zdolności! Rozbieżność interesów! •O, władcy w koronach, z rózgami liktorskimi we wstęgach, oto jest właśnie to, co my nazywamy zagadnie-
niem społecznym: a wy myślicie uporać się z tym za pomocą kija i bagnetu! Saint-Simon miał słuszność używając jako synonimów tych dwóch wyrazów: rządowy i wojskowy. Rząd ustanawiający ład w społeczeństwie to Aleksander przecinający mieczem węzeł gordyjski. Cóż więc, pasterze ludów, upoważnia was do twierdzenia, że zagadnienie sprzeczności interesów oraz nierówności zdolności nie może być rozstrzygnięte? — że z tego nieuchronnie wynika różnica klas — i że po to, aby utrzymać tę naturalną i opatrznościową różnicę, konieczna i uprawniona jest siła? Ja, przeciwnie, twierdzę wraz z tymi, których świat nazywa utopistami, ponieważ odrzucają waszą tyranię, że rozwiązanie można tu znaleźć. Niektórzy sądzili, że odkryli je w gminie, inni w stowarzyszeniu, jeszcze inni w działalności przemysłowej. Ja ze swojej strony powiadam, że tkwi ono w organizacji sił ekonomicznych poddanych najwyższym prawom umowy. Któż wam mówi, że żadna z tych hipotez nie jest prawdziwa? Waszej teorii rządowej, której źródłem jest tylko wasza ignorancja, podstawą tylko sofizmat, środkiem tylko siła, celem tylko wyzyskiwanie ludzkości — postęp pracy, postęp idei przez moje usta przeciwstawia następującą teorię liberalną: Znaleźć formę układu, który sprowadzając do wspólnego mianownika rozbieżność interesów, identyfikując dobro poszczególne z dobrem ogólnym, zacierając nierówności naturalne za pomocą wychowania — rozwiązywałby wszelkie sprzeczności polityczne i ekonomiczne; znaleźć taką formę układu, gdzie każde indywiduum
byłoby jednakowo i jednoznacznie wytwórcą i konsumentem, obywatelem i księciem, administrującym i administrowanym; gdzie jego wolność stale wzrastałaby i gdzie nigdy nie byłoby zmuszone jej zaprzedawać; gdzie jego dobrobyt wzrastałby w sposób nieograniczony, przy czym nie mogłoby ono doznać ze strony społeczeństwa lub swych współobywateli żadnego uszczerbku ani w swej własności, ani w swej pracy, ani w swych dochodach, ani w swych interesach, opinii czy uczuciach łączących je z bliźnimi. I cóż! Warunki te wydają się wam niemożliwe do zrealizowania? Umowa społeczna, gdy rozważacie przerażającą mnogość stosunków, jakie powinna uregulować, wydaje się wam czymś najbardziej zawiłym, co można sobie w ogóle wyobrazić, czymś podobnym do kwadratury koła, do perpetum mobile. Pochodzi to stąd, że zmęczeni walką przerzucacie się do absolutyzmu, do siły. Rozważcie jednak, że jeżeli umowa społeczna pomiędzy dwoma wytwórcami może być rozwiązana — a któż w to wątpi, że zredukowana do tych prostych terminów nie mogłaby być rozwiązana — to tak samo może być rozwiązana pomiędzy milionami, dotyczy to bowiem wciąż tego samego zobowiązania, a ilość podpisów, czyniąc umowę bardziej zobowiązującą, nie dorzuca do niej ani jednego paragrafu. A więc przyczyna waszej bezsilności nie daje się uznać: jest śmieszna i nie do darowania. A oto co powiada wam, ludziom stojącym u władzy, wytwórca, proletariusz, niewolnik, ten, kogo zamierzacie zmusić do pracowania dla was: Nie żądam ani od-
robiny czyjegoś mienia, ale nie mogę tolerować, aby owoc mojej pracy stawał się czyimś łupem. Ja także pragnę ładu tak samo, a nawet więcej niż ci, którzy go zakłócają przez swoje tak zwane rządzenie; ale ja pragnę ładu jako działania mojej woli, jako warunku mojej pracy i prawa mego rozumu. Ja nigdy nie zniosę ładu wypływającego z cudzej woli i narzucającego mi zależność oraz poświęcenie jako warunki przedwstępne. II. PRAWA Pod naciskiem niecierpliwości ludów i groźby buntu rząd musiał ustąpić; obiecał instytucje i prawa; oświadczył, że jest jego najgorętszym życzeniem, aby każdy mógł korzystać z owoców swej pracy w cieniu swej winnicy i swego figowca. Było to koniecznością wypływającą z jego sytuacji. Istotnie, od czasu kiedy przedstawił się jako sędzia z prawa, wszechwładny pan losów, nie mógł rościć sobie pretensji do kierowania ludźmi według swego widzimisię. Czy to będzie król, czy prezydent, dyrektoriat, komitet, zgromadzenie ludowe — wszystko jedno — w rządzeniu musi się kierować pewnymi regułami postępowania: jakże inaczej można by uzyskać posłuch wśród swych podwładnych? W jaki sposób obywatele mieliby się stosować do ładu, jeżeliby o tym ładzie nie byli powiadomieni; albo jeżeliby ów ład, o którym zaledwie zostali zawiadomieni, był wnet odwołany: jeżeliby zmieniał się z dnia na dzień, z godziny na godzinę? A więc rząd będzie musiał stanowić prawa, tj. zakreślać granice samemu sobie: albowiem wszystko, co
jest regułą dla obywatela, staje się granicą dla księcia. On wyda tyle ustaw, ile spraw mu się nastręczy: a ponieważ sprawy są niezliczone, ponieważ stosunki, rodzące się jedne z drugich, mnożą się w nieskończoność, ponieważ antagonizmy nie mają końca — przeto prawodawstwo będzie musiało działać bez wytchnienia. Ustawy, dekrety, edykty, rozporządzenia, uchwały będą gradem spadały na biedny lud. Po jakimś czasie grunt polityczny będzie pokryty warstwą papieru, co geologowie rejestrujący zmiany w skorupie ziemskiej zapiszą pod nazwą formacji papierowo-oschłej. Konwent w ciągu trzech lat, jednego miesiąca i czterech dni wydał jedenaście tysięcy sześćset ustaw i dekretów; Konstytuanta oraz Zgromadzenie Ustawodawcze wyprodukowały ich niewiele mniej, Cesarstwo i rządy późniejsze pracowały w taki sam sposób. Obecnie Bulletin de Lois zawiera ich podobno ponad pięćdziesiąt tysięcy; jeżeliby nasi przedstawiciele sumiennie spełniali swe obowiązki, to ta ogromna liczba wkrótce by się podwoiła. Czy sądzicie, że lud i nawet sam rząd zachowuje rozum w tym labiryncie?... Zapewne, odeszliśmy już daleko od instytucji pierwotnej. Rząd — jak mówią — odgrywa w społeczeństwie rolę ojca; otóż jakiemu ojcu wpadnie kiedykolwiek na myśl zawierać układ ze swą rodziną? Nadawać akta swoim dzieciom? Zaprowadzać równowagę sił między sobą a ich matką? Głowa rodziny jest inspirowana w swoich rządach przez swoje serce; ojciec nie zabiera majątku swoich dzieci, on je utrzymuje własną pracą: kierowany miłością, liczy się tylko z korzyścią rodzi-
ny oraz z zachodzącymi okolicznościami; jego prawem jest jego wola i wszyscy, matka i dzieci, mają do niej zaufanie. Małe państwo byłoby zgubione, gdyby władza ojcowska napotkała najmniejszą choćby opozycję, gdyby była ograniczona w swych prerogatywach i z góry określona co do swoich wyników. I cóż! Czy byłoby prawdą, że rząd nie jest ojcem dla ludu, skoro poddaje się przepisom wypływającym z układów, za pomocą których wdaje się w kompromisy ze swymi podwładnymi i pierwszy staje się niewolnikiem racji, która — czy boska jest, czy ludowa — nie jest jego racją? Jeżeliby tak było, nie widzę powodu, dla którego bym ja sam miał ulegać prawu. Kto jest tym, kto mi zapewnia sprawiedliwość, szczerość? Skąd się one biorą? Kto je urzeczywistnia? Rousseau poucza własnymi słowami, że w rządzie prawdziwie demokratycznym i wolnym obywatel, będąc posłusznym prawu, jest posłuszny jedynie własnej swej woli. Otóż prawo zostało ustanowione bez mojego udziału, pomimo absolutnej niezgodności z moimi poglądami, pomimo krzywdy, jaką mi wyrządza. Państwo bynajmniej nie pertraktuje ze mną, ono nie idzie na żadną wymianę: ono mnie obdziera. Gdzież jest więc więź, więź sumienia, więź rozumu, więź namiętności czy interesu, która mnie obowiązuje? Ale cóż ja mówię? Prawa dla tego, kto myśli samodzielnie i powinien odpowiadać tylko za swoje własne czyny! Prawa dla tego, kto pragnie być wolny i czuje się do tego powołany! Jestem gotów pertraktować, ale nie chcę praw; nie uznaję żadnego prawa; protestuję przeciwko wszelkiemu ładowi, jaki spodoba się rzeko-
mo koniecznej władzy narzucić mojej wolnej woli. Prawa! Wiadomo, czym one są i jaką posiadają wartość. Pajęczyny dla możnych i bogatych, łańcuchy, których żadna stal nie zdoła przeciąć, dla małych i ubogich, sieci rybackie w rękach rządu. Mówicie, że ustanowi się niewiele praw, że ustanowi się prawa proste, że będą one dobre. To jeszcze jedno ustępstwo. Rząd widać poczuwa się do winy, jeżeli w ten sposób wyznaje swoje błędy! On niewątpliwie ku pouczeniu ustawodawcy i zbudowaniu ludu każe wyryć na frontonie Pałacu Ustawodawstwa ów wiersz łaciński, jaki pewien proboszcz burgundzki wypisał na drzwiach swej piwnicy jako wyznanie swojej gorliwości w służbie Bachusa: Pastor ne noceant, bibo pauca, sed optima, vina! Prawa nieliczne, prawa doskonałe! Ależ to jest niemożliwe! Czyż rząd nie musi regulować wszystkich spraw, rozstrzygać wszystkich sporów? A wszak sprawy ze względu na charakter społeczności są niezliczone, stosunki nieskończenie zmienne i płynne: jakże więc byłoby możliwe, aby regulowało je tylko niewiele praw ustanowionych? Czyż prawa te mogłyby być proste? Czy nawet najlepsze prawo nie stałoby się w krótkim czasie nienawistne? Mówi się o uproszczeniu. Ale jeżeli można uprościć je w jednym punkcie — można je uprościć we wszystkich punktach; zamiast miliona praw wystarczy jedno prawo. Jakież to będzie prawo? Nie czyńcie bliźniemu tego, czego nie chcecie, by wam czyniono; czyńcie bliźniemu to, co chcecie, aby wam czyniono. Oto prawo i proroctwo. Ale jest rzeczą oczywistą, że to już nie jest
prawo; jest to elementarna formuła sprawiedliwości, reguła wszelkich układów. A więc uproszczenie prawa doprowadza nas do idei umowy, a więc do negacji władzy. Istotnie, jeżeli prawo jest jedyne, jeżeli rozwiązuje wszystkie antynomie społeczności, jeżeli jest przyjęte i uchwalone przez wszystkich, to jest adekwatne w stosunku do umowy społecznej. Głosząc je, obwieszczacie koniec rządu. Któż wam przeszkadza wprowadzić to uproszczenie bezzwłocznie? III. MONARCHIA KONSTYTUCYJNA Przed rokiem 89 rząd we Francji był tym, czym jest jeszcze w Austrii, w Prusach, w Rosji oraz w kilku innych krajach Europy: był władzą bez kontroli otoczoną kilkoma instytucjami reprezentującymi wobec wszystkich siłę prawa. To była — jak mówił Montesąuieu — monarchia umiarkowana. Rząd ten zniknął wraz z prawami feudalnymi i duchownymi, których odważył się bronić wprawdzie nie w porę, ale bardzo sumiennie; po silnych wstrząsach i po licznych oscylacjach rząd ten został zastąpiony tzw. rządem reprezentacyjnym, czyli monarchią konstytucyjną. Powiedzieć, że wolność i dobrobyt ludu coś na tym zyskały, pomijając uwolnienie od praw feudalnych, które zostały zniesione, oraz sprzedaż odzyskanych majątków narodowych — to posunąć się o wiele za daleko; niemniej jednak należy przyznać, i to jest rzeczą pewną, iż to nowe wycofywanie się zasady rządowej wywołało postęp negacji rewolucyjnej. W tym leży przyczyna realna, decydująca, która spra-
wia, że my, biorący pod uwagę jedynie prawo, dajemy pierwszeństwo monarchii konstytucyjnej przed monarchią umiarkowaną, podobnie jak demokracja reprezentacyjna czy reżim powszechnego głosowania zasługuje w naszych oczach na pierwszeństwo przed konstytucjonalizmem, a także rząd bezpośredni zasługuje na pierwszeństwo przed rządem reprezentacyjnym. Ale jest do przewidzenia, że kiedy rząd bezpośredni dojdzie do kresu, zamęt osiągnie swój szczyt, i wówczas pozostanie tylko jedno z dwojga: albo przystać na jego ewolucję od nowa, albo też przystąpić do jego zniesienia. Wróćmy do naszej krytyki. Suwerenność — mówią konstytucjonaliści — należy do ludu. Rząd z niego pochodzi. Niechaj więc naród w swej najbardziej oświeconej części zostanie powołany do wybrania spośród siebie obywateli najbardziej wyróżniających się swoim majątkiem, swą wiedzą, swoimi talentami czy cnotami, najbardziej bezpośrednio interesujących się sprawiedliwością praw, dobrą administracją państwa i najbardziej zdolnych do współdziałania w tych sprawach. Niechaj ci wybrani zbierają się periodycznie, naradzają regularnie, utworzą radę przy księciu, niechaj biorą udział w sprawowaniu przezeń władzy; wówczas uczyni się dla wolności i dobrobytu ludzi wszystko, czego się można spodziewać po niedoskonałości naszej natury. Wówczas rząd znajdzie się poza niebezpieczeństwem i zawsze będzie współdziałał z ludem. Zapewne, są to wielkie słowa, ale świadczyłyby o wielkim szelmostwie, jeżeli po roku 89, i to dzięki
zwłaszcza Rousseau, nie bylibyśmy się nauczyli wierzyć w uczciwość wszystkich tych, którzy się w ten sposób mieszają do spraw publicznych. Przede wszystkim chodzi o ocenę systemu konstytucyjnego, o interpretację nowego dogmatu — suwerenności ludu. Kiedy indziej zbadamy, czym jest suwerenność sama w sobie. Do czasu Reformacji uważano, że rząd pochodzi z prawa boskiego: Omnis potestas a Deo. Po Lutrze zaczęto w nim widzieć instytucję ludzką. Rousseau, który jeden z pierwszych to zrozumiał, wysnuł z tego swoją teorię. Rząd pochodził z wysoka; za sprawą Rousseau uznano jego ludzkie pochodzenie, i to poprzez mechanizm głosowania bardziej lub mniej powszechnego. Rousseau nawet nie starał się zrozumieć, że skoro rząd stał się w owym czasie sprzedaj ny i nietrwały, to właśnie dlatego, iż zasada władzy w zastosowaniu do narodu była fałszywa i niewłaściwa; że więc należało zmienić nie formę czy też pochodzenie władzy — ale zanegować samo jej stosowanie. Rousseau nie wiedział bynajmniej, że władza, której domeną jest rodzina, jest zasadą mistyczną, poprzedzającą i przewyższającą wolę osób, której dotyczy, zarówno więc wolę ojca i matki, jak dziecka; że to, co jest istotne dla władzy w rodzinie, byłoby jednakowo istotne dla władzy w społeczeństwie, jeżeliby w społeczeństwie była zawarta zasada i przyczyna jakiejkolwiek władzy; że skoro przyjęta jest hipoteza władzy społecznej, to władza ta nie może w żadnym wypadku zależeć od umowy; że sprzeczność tkwi w tym, iż ci, którzy powinni być posłuszni władzy, zaczynają od wydawania
na nią wyroków; że odtąd rząd, jeżeli powinien istnieć, to zaistnieje z konieczności rzeczy; że reprezentuje, tak samo jak w rodzinie, ład naturalny czy boski, co dla nas na jedno wychodzi; że nikomu nie przystoi prowadzić z nim sporów lub go osądzać; że w ten sposób do niego, dalekiego od możności poddania się kontroli reprezentantów, sądownictwu związków kół ludowych — do niego samego tylko należy utrzymać się, rozwijać, odnawiać się, uwieczniać itd., i to według nietykalnego sposobu, którego nikt nie ma prawa naruszyć i który pozostawia podwładnym tylko bardzo skromną możność urabiania opinii, informacji i formułowania utyskiwań w celu oświetlenia kultu księcia. Nie ma dwóch rodzajów rządu, jak nie ma dwóch rodzajów religii. Rząd istnieje z prawa boskiego albo nie istnieje; podobnie Religia: pochodzi z nieba albo jest niczym. Rząd demokratyczny i religia naturalna są to dwie sprzeczności, o ile nie woli się w nich widzieć dwóch mistyfikacji. Lud nie ma więcej głosu doradczego w państwie niż w religii: jego rola sprowadza się do tego, by słuchał i wierzył. Toteż wobec tego, że zasada jest nieomylna, że przywilej niekonsekwencji przynależy jedynie ludziom — to czy rząd, według Rousseau tak samo jak według Konstytucji 91 roku i lat po niej następujących, nie jest zawsze wbrew systemowi wyborczemu tylko rządem prawa boskiego, władzą mistyczną i nadprzyrodzoną, która narzuca się wolności i sumieniu zachowując wszelkie pozory domagania się ich zgody. Prześledźcie ten szereg: W rodzinie, gdzie władza jest bliska sercu ludzkie-
mu, rząd występuje jako generacja. W obyczajach dzikich i barbarzyńskich przyjmuje formę patriarchatu, co należy do kategorii poprzedniej, albo też występuje jako siła. W obyczajach kapłańskich opiera się na wierze. W obyczajach arystokratycznych jego podstawą jest pierworództwo lub kasta. W systemie Rousseau, który stał się naszym systemem, występuje jako los albo też jako ilość. Generacja, siła, wiara, pierworództwo, los, ilość — wszystko to jest jednakowo niezrozumiałe i niezbędne, wszystko to nie poddaje się zgoła rozumowaniu, domagając się jedynie podporządkowania; takie są, nie powiem zasady — bo władza tak samo jak wolność uznaje jedynie samą siebie za zasadę — ale, powiem, rozmaite sposoby, za pomocą których inwestytura władzy dokonywa się w społeczeństwach ludzkich. Instynkt ludowy szukał od wieków wyrazu dla zasady pierwotnej, naczelnej, dawniejszej, nie podlegającej dyskusji, i wyraz ten stał się tak samo pierwotny, naczelny, dawniejszy, nie podlegający dyskusji. Co się tyczy wytworów władzy, siły, wiary, dziedzictwa czy ilości, to są to formy zmienne, ale zawsze przyobleczone w ten średniowieczny autorytet boży; to są boskie wyroki. Czyżby więc ilość przedstawiała dla waszego rozumu coś bardziej racjonalnego, bardziej autentycznego, bardziej moralnego aniżeli wiara lub siła? Czyżby głosowanie wydawało wam się bardziej pewne aniżeli tradycja lub dziedziczność? Rousseau powstaje przeciwko prawu siły, jak gdyby raczej siła, a nie ilość była uzurpacją. Ale czymże jest ilość? Czego jest ona dowodem?
Jaką przedstawia wartość? Jaki jest stosunek między bardziej lub mniej jednomyślną i szczerą opinią głosujących a tym, co dominuje nad wszelką opinią, wszelkimi głosami — prawdą, prawem? Cóż! Chodzi o wszystko, co mi jest najdroższe, o moją wolność, o moją pracę, o wyżywienie mojej żony i moich dzieci; a kiedy liczę na to, że wspólnie z wami opracujemy paragrafy, wy odsyłacie to wszystko do kongresu ukształtowanego przez kaprys losu! Kiedy zgłaszam się, aby zawrzeć umowę, powiadacie mi, że trzeba obrać sędziów, którzy nie znając mnie, nie wysłuchując mnie, wydadzą akt uniewinniający lub skazujący! Jaki jest, proszę was, stosunek między tym kongresem a mną? Jaką rękojmię może mi on zaofiarować? Dlaczego na rzecz jego władzy mam ponieść tak olbrzymią, niepowetowaną ofiarę, mam zaakceptować sposób, w jaki spodoba mu się rozstrzygnąć sprawiedliwą miarę moich praw, jak gdyby on był wyrazicielem mojej woli? A kiedy ten kongres po obradach, w których ja zgoła nie uczestniczę, narzuca mi swoją decyzję jako prawo i podaje mi to prawo na ostrzu bagnetu — to zapytuję: Gdyby było prawdą, że jestem po stronie władcy, co stałoby się z moją godnością? Gdybym miał uważać siebie za zawierającego umowę, to gdzież jest ta umowa? Posłowie — tak twierdzą — będą to ludzie najzdolniejsi, najuczciwsi, najniezależniejsi z tych, jacy są w kraju; będą wybrani jako tacy przez elitę obywateli jak najbardziej zainteresowanych ładem, wolnością, dobrobytem robotników oraz postępem. Rozumnie powzięta inicjatywa, która odpowiada za wartość kandydatów!
Dlaczego jednak szanowni bourgeois, składający się na klasę średnią, mieliby lepiej znać moje istotne sprawy aniżeli ja sam? Chodzi o moją pracę, zauważcie to, chodzi o wymianę mojej pracy, o rzecz, która, poza miłością, najmniej toleruje władzę; jak to powiada poeta: Non bene conveniunt nec in una sede morantur Majestas et amor!... A wy wydajecie moją pracę, moją miłość per procura, bez mojego na to zezwolenia! Któż mnie upewni, że wasi prokuratorzy nie nadużyją swoich przywilejów i z władzy nie uczynią narzędzia wyzysku? Któż mi zaręczy, że nieznaczna ich liczba, mając związane ręce, nogi i sumienia, nie ulegnie zepsuciu? A gdyby nie chcieli ulec zepsuciu, gdyby osiągnęli to, że władza zrozumie głos rozsądku, to któż mnie upewni, że władza zechce się poddać? Od roku 1815 do 1830 praworządny kraj był w ciągłej wojnie z władzą: walka skończyła się rewolucją. Od roku 1830 do 1848 klasa wyborcza, należycie wzmocniona po nieszczęsnym doświadczeniu Restauracji, uległa kuszeniom władzy; większość była już zdemoralizowana, gdy wybuchnął dzień 24 lutego 96: sprzeniewierzenie się obowiązkom skończyło się znowu rewolucją. Próba została dokonana: nie powrócą już do niej. Otóż to, zwolennicy rządów reprezentacyjnych, oddalibyście nam prawdziwą przysługę, gdybyście mogli nas uchronić przed małżeństwami przymusowymi, przed przekupstwem ministerialnym oraz przed powstańczymi ruchami ludu: A spiritu fornicationis, ab incursu et daemonio meridiano. \
IV. POWSZECHNE GŁOSOWANIE Rozwiązanie znaleziono — wołają nieustraszeni. Niechaj wszyscy obywatele wezmą udział w głosowaniu: nie będzie takiej mocy, która by się im oparła, ani pokusy, która by ich zdeprawowała. Oto co myśleli nazajutrz po Lutym twórcy republiki. Niektórzy dodają: Niechaj pełnomocnictwo ma siłę nakazu, niechaj przedstawiciel będzie odwoływalny — a nienaruszalność prawa będzie zabezpieczona, wierność prawodawcy zapewniona. Wkraczamy w chaos. Zgoła nie wierzę, a mam po temu ważne powody, tej wieszczej intuicji tłumu, która by mu pozwoliła rozpoznać na pierwszy rzut oka zasługi i czcigodność kandydatów. Są liczne przykłady osobistości wybranych jednogłośnie, które już na podium, gdzie się ukazywały oczom upojonego ludu, knuły zdradę. Z trudem uda się ludowi znaleźć wśród związków swoich kół na dziesięciu łajdaków jednego uczciwego człowieka... Lecz co mnie obchodzą — powtarzam — wszystkie te wybory? Czy mi potrzeba mandatariuszy albo reprezentantów? A jeżeli trzeba, abym dokładnie określił swą wolę, to czy nie mogę jej wyrazić sam, bez niczyjej pomocy? Czy to mnie będzie więcej kosztowało i czy sam nie jestem pewniejszy siebie aniżeli swego adwokata? Powiadają mi, że trzeba z tym skończyć, że jest rzeczą niemożliwą, abym sam zajmował się tylu rozmaitymi sprawami; że wreszcie rada arbitrów, której człon-
kowie będą wybrani wszystkimi głosami ludu, rokuje o wiele większe przybliżenie do prawdy i prawa aniżeli sprawiedliwość nieodpowiedzialnego monarchy, reprezentowanego przez bezczelnych ministrów i przez urzędników sądowych, którzy wskutek swej nieusuwalności są w tym samym stopniu co książę poza moim zasięgiem. Przede wszystkim nie widzę bynajmniej- konieczności skończenia z tym za taką cenę: zwłaszcza nie widzę, żeby się na takie skończenie zanosiło. Ani wybory, ani głosowanie, choćby nawet jednomyślne, nie dają żadnych rozstrzygnięć w tej mierze. Z czym skończyliśmy w ciągu lat sześćdziesięciu, kiedy to wprowadziliśmy w życie na wszystkich szczeblach jedno i drugie? Czyśmy przynajmniej coś ustalili? Jaka wiedza spłynęła na lud Z tych zgromadzeń? Jakie on zyskał rękojmie? Gdyby kazało mu się ponawiać jego pełnomocnictwo dziesięć razy na rok, zmieniać co miesiąc urzędników miejskich oraz sędziów — czyż to dorzuciłoby choć jeden centym do jego dochodu? Czy byłby przez to pewniejszy, układając się do snu każdego wieczora, że nazajutrz będzie miał za co się posilić, że będzie miał za co nakarmić dzieci swoje? Czy mógłby chociaż być pewny, że nie przyjdą go zaaresztować, wtrącić do więzienia?... Rozumiem; że gdy chodzi o zagadnienia nie poddające się prawidłowemu rozwiązaniu, dotyczące spraw błahych, przypadków nieważnych, ulega się decyzjom arbitralnym. Tego rodzaju układy mają to do siebie pod względem moralnym pocieszające, że dają świadectwo istnienia W duszach czegoś wyższego nawet od
sprawiedliwości — istnienia uczucia braterskiego. Ale gdy chodzi o zasady, o samą istotę praw, o nadawanie kierunku społeczeństwu; gdy chodzi o organizację sił wytwórczych, o moją pracę, moje wyżywienie, o moje życie; gdy Chodzi o samą hipotezę rządu, która jest przedmiotem naszych rozważań — to odrzucam wszelką przypuszczalną władzę, wszelkie rozstrzyganie pośrednie; nie uznaję zgoła konklawe: pragnę prowadzić układy w swoich sprawach bezpośrednio, indywidualnie; powszechne głosowanie jest w moich oczach istną loterią.: 25 lutego 1848 roku garstka demokratów po odrzuceniu królestwa proklamuje w Paryżu republikę. W tej sprawie nie zasięgali rady u nikogo, tylko u siebie samych, nie czekali, aż lud zebrany na zgromadzeniach pierwotnych wypowie się na ten temat. Przyłączenie się obywateli było przez nich śmiało przesądzone. Co do mnie, to w duszy swojej i w sumieniu swoim wierzę, że dobrze postąpili; wierzę, że mieli pełne prawo działać w ten sposób, chociaż pozostawali w stosunku do reszty ludu jak 1 do 1000. I dlatego, że byłem przekonany o słuszności ich czynu, nie wahałem się do nich przyłączyć. Republika — moim zdaniem — nie jest bowiem niczym innym jak tylko rozwiązaniem umowy między ludem a rządem. Adversus postem aetema auctoritas esto! — głosi prawo Dwunastu Tablic. Rewindykacja wobec władzy nie podlega przedawnieniu, uzurpacja jest nonsensem. Jednak z punktu widzenia suwerenności liczby, na-; kazującego mandatu oraz powszechnego głosowania, które nami rządzą w większym lub mniejszym stopniu,
tamci obywatele dokonali czynu uzurpatorskiego, prawdziwego zamachu przeciwko wierze publicznej oraz prawu człowieka. Jakim prawem oni, którzy nie mieli mandatu, których lud bynajmniej nie był wybrał, którzy w masie obywateli stanowili tylko niedostrzegalną mniejszość, jakim prawem — powiadam — rzucili się na Tuilerie jak banda rozbójników, obalili monarchię i proklamowali republikę? Republika, mówiliśmy przy wyborach 1850 roku, stoi ponad powszechnym glosowanieml Ta wypowiedź była odtąd bez sprzeciwu powtarzana z trybuny przez człowieka, który nie jest podejrzany o poglądy anarchistyczne — przez generała Cavaignaca. Jeżeli to zdanie jest prawdziwe, to moralność rewolucji lutowej jest pomszczona; ale co można powiedzieć o tych, którzy proklamując republikę widzieli w niej tylko korzystanie z powszechnego głosowania, tylko nową formę rządu? Skoro zasada rządzenia została przyjęta, ludowi pozostawało wypowiedzieć się co do formy rządu. Czy jest ktoś, kto śmiałby twierdzić, że skoro ten warunek został spełniony, lud francuski głosował na korzyść republiki?... 10 grudnia 1848 roku lud, u którego zasięgano rady co do wyboru pierwszej władzy, mianuje większością głosów Ludwika Bonaparte: pięć i pół miliona na siedem i pół miliona głosujących. Wybierając tego kandydata lud z kolei uległ tylko swej własnej skłonności; nie liczył się z przepowiedniami ani z opiniami republikanów. Jeżeli o mnie chodzi, to ganiłem ten wybór z tej samej racji, która 24 lutego kazała mi przyłączyć się do proklamowania republiki. I dlatego, że
wybór ten ganiłem, zwalczałem odtąd, o ile to było w mojej mocy, rząd pochodzący z wyboru ludu. Jednakże z punktu widzenia powszechnego głosowania, mandatu nakazującego i suwerenności liczby byłem zmuszony wierzyć, że Ludwik Bonaparte był istotnie wyrazicielem idei, potrzeb i dążeń narodu. Jego politykę musiałem przyjąć za politykę ludu. Jeżeli ta polityka była sprzeczna z Konstytucją już przez to samo, że Konstytucja nie pochodziła bezpośrednio z powszechnego głosowania, że dzieło prawodawców nie' uzyskało uświęcenia, gdy tymczasem prezydent był bezpośrednim ucieleśnieniem większości głosów — to polityka ta powinna być uznana za dozwoloną, inspirowaną i popieraną przez władcę. Ci, którzy 13 czerwca 1849 roku ruszyli na Konserwatorium97 — byli buntownikami. Któż przyznał im prawo przypuszczać, że lud po upływie sześciu miesięcy wyprze się swego prezydenta? Ludwik Bonaparte przedstawił się pod auspicjami swego stryja: wiedziano, co to ma znaczyć. Cóż wy na to? Lud — mówię o ludzie takim, jaki objawia się na forum, przy urnach wyborczych; lud, którego nie śmiano by w lutym radzić się w kwestii republiki; lud, który w swej olbrzymiej większości wypowiedział się 16 kwietnia98 oraz po dniach czerwcowych przeciwko socjalizmowi; lud, który wybrał Ludwika Bonaparte w uwielbieniu dla Cesarza; lud, który mianował Konstytuantę, niestety! — a później Izbę Prawodawczą, hola! Lud, który nie powstał 13 czerwca; lud, który nie wzniósł okrzyku 31 maja "; lud, który podpisuje petycje za rewizją i przeciwko rewizji; ów lud, który, jeżeli będzie chodziło o uznanie najcnotliw-
szych i najzdolniejszych, o danie im mandatów do organizowania pracy, kredytu, własności, samej nawet władzy — znajdzie się w sytuacji tego, kogo uświadamiają z góry; o, jego przedstawiciele, inspirowani przez jego mądrość, będą nieomylni! Ani p. Rittinghausen, który odkrył w Niemczech zasadą prawodawstwa bezpośredniego, ani p. Considerant, który prosi o przebaczenie Boga i ludzi, że był tak długo oporny w stosunku do tej wzniosłej idei; ani p. Ledru-Rollin, który odsyła jednego i drugiego do Konstytucji 93 roku i do Jean-Jacques'a; ani p. Louis Blanc, który zajmując pozycję między Robespierre'em a panem Guizot wzywa wszystkich trzech do czystego jakobinizmu; ani p. de Girardin, który nie mając więcej .zaufania do prawodawstwa bezpośredniego niż do powszechnego głosowania i do monarchii reprezentacyjnej uważa uproszczenie rządu za czyn szybszy, pożyteczniejszy i wcześniejszy; żaden z tych ludzi najbardziej postępowych w owej epoce nie wie, co należy zrobić, żeby zagwarantować pracę, sprawiedliwą miarę własności, uczciwość handlu, moralność konkurencji, obfitość kredytu, równość podatków itd. itd. — a jeżeli który z nich nawet wie, to nie śmie tego powiedzieć. A dziesięć milionów obywateli, którzy nie studiowali, nie analizowali, jak ci zawodowi myśliciele, tych wszystkich spraw, nie referowali ich przyczyn, nie rozwijali ich konsekwencji, nie porównywali zasad organizacji społecznej w ich powinowactwach; dziesięć milionów ograniczonych obywateli, którzy przysięgali na wszelkie świętości, którzy przyklaskiwali wszelkim programom, którzy padali ofiarą wszelkich intryg, te dzie-
gieć milionów wydając swoje kartki i mianując ad hoc swych mandatariuszy ma rozstrzygać nieomylnie zagadnienie rewolucji! O, Panowie, wy sami w to nie wierzycie, wy się tego nie spodziewacie. W co wierzycie, czego możecie być prawie pewni, jeżeli wszystko pójdzie swoim trybem, to tego, że będziecie wszyscy przez część ludu kreowani na rzekome znakomitości: p. Ledru-Rollin na prezydenta republiki; p. Louis Blanc na ministra postępu; p. de Girardin na ministra finansów; p. Considerant na ministra rolnictwa i robót publicznych; p. Rittinghausen na ministra sprawiedliwości i oświecenia publicznego; a problem rewolucji rozstrzygnie się sam. Ale gdzież tam, bądźmy dobrej myśli, powszechne głosowanie, mandat nakazujący, odpowiedzialność przedstawicieli, system znakomitościowy wreszcie — wszystko to jest dziecinada: co do mnie, nie powierzyłbym im zgoła ani mojej pracy, ani mojego odpoczynku, ani mego majątku; i nie narażałbym ani jednego włosa z mej głowy, żeby ich bronić. V. PRAWODAWSTWO BEZPOŚREDNIE Prawodawstwo bezpośrednie! Chcąc nie chcąc trzeba dojść do tego. Robespierre, cytowany przez Louis Blanca, daremnie wołał na temat autorytetu Jean-Jacques'a: „Czyż nie widzicie, że ten projekt (wezwanie do ludu) zmierza do zburzenia samego Konwentu; że skoro początkowe zgromadzenia będą zwołane, wówczas intrygi i feliantyzm skłonią je do obdarowania nas wszelkimi wnioskami, jakie będą mogły służyć ich zdradzieckim zamiarom; że one zakwestionują samą nawet pro-
klamację republiki?... W naszym systemie widzę tylko projekt zniszczenia dzieła ludu i połączenia na nowo wrogów, których on zwalczył. Jeżeli żywicie szacunek tak pełen skrupulatności dla jego suwerennej woli, to umiejcie też ją uszanować; spełnijcie misję, którą on wam powierzył. To są kpiny z majestatu władcy, gdy odsyła mu się sprawę, którą on polecił wam szybko załatwić. Jeżeliby lud miał czas zbierać się w celu sądzenia spraw i rozstrzygania zagadnień państwa, nie byłby zgoła wam powierzał troszczenia się o jego interesy. Jedynym sposobem wykazania ludowi waszej wierności jest ustanawianie sprawiedliwych praw, nie zaś prowokowanie wojny domowej". Robespierre bynajmniej mnie nie przekonywa. Zbyt dobrze widzę jego despotyzm. Jeżeliby zgromadzenia początkowe — powiada on — były zwoływane w celu obradowania nad zagadnieniami państwa, Konwent byłby zburzony. To rzecz jasna. Jeżeliby lud stał się prawodawcą, do czego byliby potrzebni przedstawiciele? Jeżeliby lud rządził sam sobą, do czego byliby potrzebni ministrowie? Jeżeliby pozostawić ludowi tylko prawo kontroli, czym by się stała nasza władza?... Robespierre był jednym spośród tych, którzy wpajając ludowi szacunek dla Konwentu odzwyczaili go od stanowiska publicznego i przygotowali reakcję termidora. Aby zostać przywódcą tej reakcji, brak mu było tylko tego, żeby gilotynował swych współzawodników, zamiast pozwolić w głupi sposób, aby tamci jego zgilotynowali. Wówczas stanowisko jego w oczekiwaniu niezwyciężonego cesarza zaznaczyło się w Triumwiracie czy w Dyrektoriacie. W losach republiki nic by się nie zmieniło;
byłoby tylko jeszcze jedno wyparcie się własnych przekonań. Wreszcie — mówią — lud nie ma czasu!... Możliwe, ale to nie powód, żebym ja się miał powoływać na Robespierre^. Ja chcę sam się układać — powiadam wam — i skoro istnieje prawodawstwo, sam chcę być własnym swoim prawodawcą. Zacznijmy więc od usunięcia tej zazdrosnej suwerenności adwokata z Arras 10°; następnie, gdy jego teoria zostanie zdecydowanie pogrzebana, zwróćmy się do teorii p. Rittinghausena. Do czego on dąży? Czy do tego, żebyśmy układali się jedni z drugimi, każdy w miarę swoich potrzeb, ale zawsze bezpośrednio? Bynajmniej: p. Rittinghausen nie jest do tego stopnia wrogiem władzy. On pragnie tylko, aby zamiast posługiwać się powszechnym głosowaniem przy wyborze prawodawców, posługiwać się nim przy opracowywaniu prawa jednolitego i bezosobowego. Jest to więc jeszcze walka, jeszcze mistyfikacja. Nie będę bynajmniej powtarzał, co na temat powszechnego głosowania w stosunku do prawodawstwa przytaczano od niepamiętnych czasów jako zarzuty przeciwko zgromadzeniom obradującym; na przykład zarzut, że jeden głos stanowi o większości, że dzięki jednemu głosowi prawodawca ustanawia prawo. Gdy ten głos przeważa na prawo, prawodawca mówi: tak; gdy na lewo — mówi: nie. Ta niedorzeczność parlamentarna, która jest silną sprężyną szelmostwa politycznego przeniesionego na grunt powszechnego głosowania, sprowadziłaby niewątpliwie okropne zatargi oraz potworne skandale. Lud-prawodawca stałby się wkrót-
ce wstrętny dla samego siebie i byłby zdyskredytowany. — Pozostawiam te zarzuty pomniejszym krytykom i zatrzymuję się jedynie przy zasadniczym błędzie, a więc nieuniknionym rozczarowaniu płynącym z tego rzekomo bezpośredniego prawodawstwa. To, czego szuka p. Rittinghausen, chociaż o tym nie mówi, to myśl ogólna, zbiorowa, syntetyczna, niepodzielna, słowem: myśl ludu uważanego już nie za tłum ani za istotę rozumną, lecz za egzystencję wyższą i żywą. Teoria Rousseau jego samego do tego doprowadziła. Czego on chciał, czego chcieli jego zwolennicy przez swoje powszechne głosowanie i przez swe prawo większości? Przybliżyć, jak tylko można najbardziej, rację ogólną i oddziaływającą, uważając opinię większości za adekwatną w stosunku do tej racji. P. Rittinghausen przypuszcza więc, że przegłosowanie prawa przez cały lud zapewni większe przybliżenie aniżeli przegłosowanie przez większość przedstawicieli: w tej właśnie hipotezie mieści się cała oryginalność, cała moralność jego teorii. Ale taka supozycja zawiera w sobie nieuchronnie przypuszczenie, że w zbiorowości ludu istnieje myśl sui generis, zdolna do jednoczesnego reprezentowania interesu zbiorowego oraz interesu indywidualnego, i że można ją odciążyć w mniejszym lub większym stopniu poprzez jakąkolwiek metodę wyborów czy głosowania; a więc lud nie jest tylko istotą rozumną, osobowością moralną — jak mówił Rousseau — ale również osobowością konkretną, która posiada swą realność, swoją indywidualność, swoją istotę, swoje życie, swój własny rozum. Gdyby było inaczej, gdyby nie było prawdą, że
składanie głosów czy głosowanie powszechne jest tutaj uważane przez swych zwolenników za największe przybliżenie do prawdy, zapytałbym, na czym się zasadza obowiązek mniejszości, obowiązek podporządkowania się woli większości? A więc idea realności i osobowości istoty zbiorowej, idea, którą Rousseau neguje od samego początku w sposób jak najbardziej dobitny, leży u podstaw tej teorii; z większą słusznością powinna się odnaleźć w tych teoriach, które mają na celu wprowadzenie interwencji ludu do prawa w sposób bardziej całkowity i bardziej bezpośredni. Na razie nie obstaję przy realności i osobowości istoty zbiorowej, przy idei, która do dzisiejszego dnia nie ukazała się w pełni żadnemu filozofowi i której wykład wymagałby dla niej samej pokaźnego tomu. Ograniczam się do przypomnienia, że ta idea, która tylko wyraża w sposób konkretny pozytywną suwerenność rodzaju ludzkiego identyczną z suwerennością indywidualną, jest tą zasadą, która jakkolwiek nie uznana, ukryta jest we wszystkich systemach narady ludowej, i wracając do p. Rittinghausena powiadam mu: Jak Pan może sądzić, że myśl jednocześnie szczegółową i ogólną, zbiorową i indywidualną, słowem syntetyczną, można uzyskać w drodze głosowania, tj. właśnie za pomocą oficjalnej formuły różnorodności? Sto tysięcy głosów śpiewających u n i s o n o dostarczy Panu mglistego zaledwie wyrazu istoty ludowej. Natomiast sto tysięcy głosów indywidualnie powołanych do radzenia, przy tym poszczególnie odpowiadających zgodnie ze swym własnym poglądem, sto tysięcy głosów śpiewających oddzielnie na rozmaite tony da
w efekcie okropną kocią muzykę; i im więcej będzie Pan w tych warunkach mnożył owe głosy, tym większy powstanie zamęt. Wtedy wszystko, co Pan może zdziałać, aby zbliżyć się do rozumu zbiorowego, który jest samym rdzeniem istoty ludowej, sprowadzi się do zebrania umotywowanej opinii poszczególnych obywateli, do przeprowadzenia obliczeń wszystkich opinii, do porównania motywów, do dokonania ich redukcji, następnie do wyprowadzenia stąd za pomocą mniej łub więcej ścisłej indukcji — syntezy, tj. myśli ogólnej, wyższej, która jedyna może być przypisana ludowi. Ale ile czasu wymagają czynności tego xodzaju? Kto się podejmie ich wykonania? Kto będzie odpowiedzialny za dokładność roboty, za pewność wyników? Jaki logik podejmie się wyciągnąć z tej urny wyborczej, zawierającej jedynie popioły, zarodek żywy i ożywczy — ideę ludową? Tego rodzaju problemat jest widocznie nie do rozwikłania, jest riierozwiązalny. Toteż p. Rittinghausen po wysunięciu najpiękniejszych maksym na temat nie dającego się urzeczywistnić prawa ludu do stanowienia swoich własnych praw skończył na tym, jak zresztą wszyscy działacze polityczni, że trudność tę ominął. To już nie lud będzie wysuwał zagadnienia — będzie to czynił rząd. Na zagadnienia wysunięte wyłącznie przez władzę ludowi pozostaje tylko odpowiadać tak lub nie, jak dziecku w katechizmie. Nie pozostawia mu się nawet możności wprowadzania poprawek. W tym systemie nie zharmonizowanego prawodawstwa wszystko musiało się tak ułożyć, jeżeli chciało się cośkolwiek wydobyć z mnogości. P. Rittinghausen uznał to chętnie. On przyznaje, że gdyby lud wzywany
przez swoje związki miał możność wprowadzania poprawek do zagadnień albo, co ważniejsze, miał możność ich wysuwania, to prawodawstwo bezpośrednie byłoby tylko utopią. Ażeby prawodawstwo to było wykonalne, trzeba, by władca stale regulował wszystko na zasadzie alternatywy, która musiałaby zawierać w jednym swym członie całą prawdę i wyłącznie prawdę; w drugim zaś — całkowity błąd i wyłącznie błąd. Jeżeliby jeden z członów tej alternatywy zawierał mniej więcej prawdę lub też mniej więcej błąd, wówczas władca, zwiedziony zagadnieniem wysuniętym przez ministrów, odpowiedziałby niezawodnie jakimś głupstwem. Jest przeto rzeczą niemożliwą uniknąć dylematu w zagadnieniach ogólnych, obejmujących interesy całego ludu; to znaczy, iż niezależnie od tego, w jaki sposób zagadnienie zostanie ludowi przedstawione, jest rzeczą niemal nieuniknioną, że lud się omyli. Uwidocznijmy to na przykładach. Przypuśćmy, że postawione zagadnienie będzie brzmiało: Czy rząd ma być bezpośredni czy pośredni? Po powodzeniu, jakie osiągnęły wśród demokracji idee panów Rittinghausena i Consideranta, można mniemać z całą niemal pewnością, że odpowiedź w olbrzymiej większości będzie brzmiała: bezpośredni. Otóż czy rząd będzie bezpośredni czy pośredni — w gruncie rzeczy pozostanie zawsze taki sam: jeden nie jest więcej wart niż drugi. Jeżeli lud, którego się radzą, powie nie, to będzie to rezygnacja; jeżeli powie tak — zniszczy siebie. I co powiecie o takim wyniku? Inne zagadnienie. Czy. w rządzie mają być dwie władze czy też tylko
jedna? Wyraźniej: Czy zamianuje się prezydenta? Przy obecnym stanie umysłów nie ulega żadnej wątpliwości, że odpowiedź, inspirowana przez republikanizm uważający się za bardzo postępowy, nie byłaby negatywna. Otóż jak wiadomo każdemu, kto się zajmował organizacją rządową, i co zresztą zostanie przeze mnie zaraz dowiedzione — lud, łącząc wszystkie władze w jednym i tym samym Zgromadzeniu, trafi z deszczu pod rynnę. A przecież zagadnienie wydawało się takie proste. Czy podatki mają być proporcjonalne czy progresywne? W innych czasach proporcjonalność wydawała się rzeczą naturalną; obecnie osąd zmienił kierunek: można postawić sto przeciwko jednemu, że lud wybierze progresję. I cóż. Tak w jednym, jak i w drugim przypadku władca popełni bezprawie. Jeżeli podatki będą proporcjonalne, to ofiarą padnie praca, jeżeli będą progresywne — ofiarą będzie talent. W obu przypadkach interes publiczny będzie poszkodowany, a interes prywatny nie zaspokojony; wykazują to niezbicie nauki ekonomiczne, wyższe ponad wszelkie głosowania. A przecież to zagadnienie wydaje się jednym z najbardziej elementarnych. Przykłady mógłbym mnożyć w nieskończoność: wolę jednak przytoczyć te, jakie podaje p. Rittinghausen, który, oczywiście, uważa je za dostatecznie jasne i przekonywające. Czy należy przeprowadzić linię kolejową z Lyonu do Avignonu? Lud na pewno nie powie nie, jako że jego najwięk-
szym pragnieniem jest podnieść Francję do poziomu Belgii i Anglii, zmniejszając odległości i popierając z całych sił cyrkulację ludzi i towarów. Lud odpowie więc tak, jak to przewidział p. Rittinghausen. Otóż owo tak może zawierać w sobie poważną omyłkę; w każdym razie jest targnięciem się na prawo lokalne. Chalon i Avignon są połączone linią wodną, którą dokonuje się przewozów o 70% taniej niż według taryfy kolejowej. Linia ta może jeszcze obniżyć swe ceny — coś niecoś mi o tym wiadomo — do 90%, Zamiast budować drogę żelazną, która będzie kosztowała 200 milionów i która zrujnuje handel czterech departamentów, dlaczegóż by nie wykorzystać linii wodnej, co nie pociągnęłoby za sobą żadnych kosztów?... Ale w Pałacu Prawodawczym nie rozumują w ten sposób, nie bierze się tam pod uwagę czynnika handlowego, a ponieważ lud francuski, z wyjątkiem mieszkańców znad Rodanu i Saony, wie nie więcej niż jego ministrowie o tym, co się dzieje na tych dwóch rzekach, przeto będzie mówił — co łatwo przewidzieć — nie tak jak myśli, ale według życzenia swych urzędników. Osiemdziesiąt dwa departamenty skażą na ruinę cztery inne, tego żąda prawodawstwo bezpośrednie. Kto ma budować kolej, państwo czy też jakieś towarzystwo ubezpieczeń? W roku 1849 towarzystwa miały poparcie. Lud oddawał im swoje oszczędności; p. Arago 101, uczciwy republikanin, oddał im swój głos. Wówczas nie wiedziano, czym są te towarzystwa. Obecnie państwo pociąga lud za sobą, i lud, zawsze równie dobrze poinformowany, niewątpliwie odda pierwszeństwo państwu. Otóż nieza-
leżnie od tego, po czyjej stronie stanie lud, suwerenny prawodawca będzie także tutaj tylko kukłą w rękach ludzi ambitnych, ludzi specjalnego pokroju. Gdy pójdzie ręka w rękę z towarzystwami, wtedy narażony będzie na niski poziom cen, na handel zostanie nałożony okup; gdy pójdzie z państwem — praca utraci swą wolność. Jest to system Muhammad Alego 102 zastosowany do transportu. Jakaż to dla kraju różnica, czy koleje wzbogacają dzierżawców podatkowych, czy dostarczają synekur przyjaciołom p. Rittinghausena?... Trzeba by kolejom nadać nową cechę, trzeba by je udoskonalić i objąć ustawą o kopalniach z 1810 roku oraz odstąpić ich eksploatację, na określonych warunkach, odpowiedzialnym towarzystwom nie kapitalistów, lecz robotników. Ale prawodawstwo bezpośrednie nie dojdzie nigdy co wyzwolenia człowieka: jego formuła jest ogólna, ono wszystkich ujarzmia. W jaki sposób państwo ma budować kolej? — Czy potrzebne kwoty ma uzyskać przez ściąganie podatków, czy też zaciągając pożyczkę u bankierów na 8 do W/o, czy wreszcie wydając dekret o emisji pieniężnych bonów obiegowych zabezpieczonych na samej tej kolei? Odpowiedź: Wypuszczając pieniężne bony obiegowe. Przepraszam p. Rittinghausena: rozwiązanie, jakie on tu podaje w imieniu ludu, chociaż znajdzie mocny kredyt w demokracji, nie będzie przez to nic więcej warte. Może się bardzo łatwo zdarzyć, i jest nawet bardzo prawdopodobne, że emitowane bony stracą na dyskoncie 5, 10, 15%> albo i więcej: wówczas tryb wykonania będzie trzy- lub czterokrotnie bardziej uciążliwy dla ludu aniżeli podatek czy pożyczka. Cóż to
ludowi szkodzi — powtarzam — płacić bankierom lichwiarskie procenty albo czynnikom władzy, zajmującym najwyższe stanowiska, dopłacać różnicę? Czy państwo ma dokonywać transportu bezpłatnie, czy też czerpać dochód z kolei żelaznej? Jeżeli lud domaga się transportu bezpłatnego, to sam stwarza sobie złudzenia, gdyż wszelkie usługi powinny być płatne; jeżeli lud decyduje, że państwo ma czerpać stąd dochody, to działa przeciwko swojemu własnemu interesowi, ponieważ usługi publiczne nie powinny dawać zysków. A więc problem jest źle postawiony. Należało zapytać: Czy cena transportu ma być, czy też nie ma być równa cenie kosztu? Ale wobec tego, że cena kosztu zmienia się nieustannie i że potrzeba wiedzy oraz specjalnego prawodawstwa, aby stosować ją w sposób jednolity, to z tego ostatecznie wynika, że i w tym punkcie, jak we wszystkich innych, odpowiedź ludu będzie nie prawem, lecz niespodzianką. Czy nie jest więc jasne, że to prawodawstwo bezpośrednie jest tylko odwieczną sztuczką kuglarską? Na sto zagadnień postawionych ludowi przez rząd dziewięćdziesiąt dziewięć będzie rozstrzygniętych tak jak podane wyżej przypadki, a będzie tak dlatego — p. Rittinghausen, który jest logikiem, nie może o tym nie wiedzieć — że zagadnienia stawiane ludowi będą zazwyczaj zagadnieniami specjalnymi, powszechne zaś głosowanie może dawać tylko odpowiedzi ogólne. Prawodawca działający mechanicznie, zmuszony naginać się do dylematu, nie będzie mógł zmieniać swej formuły stosownie do miejsca, chwili, okoliczności; odpowiedź obliczona na wyobraźnię ludową będzie z góry
wiadoma i niezależnie od tego, jak będzie brzmiała, zawsze będzie niewłaściwa. VI. RZĄD BEZPOŚREDNI CZY KONSTYTUCJA ROKU 93. OGRANICZENIE DO ABSURDU IDEI RZĄDOWEJ Pozycja, jaką zajął w tym sporze p. Ledru-Rollin, jest godna uwagi. Jeżeli dobrze zrozumiałem jego myśl, to pragnął on wszystkiego naraz: przede wszystkim pragnął przywrócić Konstytucji 93 roku pierwotną ideę rządu bezpośredniego; następnie pragnął wykazać, że ta konstytucja, która stanowiła kulminacyjny punkt postępu demokratycznego, osiąga, a może nawet przekracza granice możliwości; wreszcie pragnął oderwać umysły od czczych osobliwości utopii i skierować je na autentyczną drogę rewolucji. W tych kwestiach p. Ledru-Rollin — chętnie to przyznaję — okazał się liberalniejszym od p. Louis Blanca, nieugiętego sekciarza rządowości Robespierre'a, a także rozumniejszym w rzeczach polityki od pp. Consideranta i Rittinghausena, których teoria pogrążona w niemożliwościach nie posiada nawet waloru prawdziwej i nie budzącej wątpliwości logiki. Pan Ledru-Rollin uosabiający Konstytucję 93 roku jest niby żywy problem, który przemawia do ludu: Wy nie możecie w niej pozostać, ale też nie wyjdziecie ponad nią. I trzeba przyznać, że ta ocena Konstytucji 93 roku jest prawdziwa.
Ale dochodzę do wniosku, że Konstytucja 93 roku, ustanowiona przez najliberalniejsze umysły Konwentu, jest pomnikiem wzniesionym przez naszych ojców jako świadectwo przeciwko reżimowi politycznemu; powinna być dla nas pouczeniem, nie programem, powinniśmy przyjąć ją za punkt wyjścia, nie zaś za cel osiągnięć. Pan Ledru-Rollin jest człowiekiem postępu: nie potrafiłby wyłączyć wniosku, który biorąc Konstytucję 93 roku za ostatni wyraz praktyki rządowej wznosi się przy pomocy tego punktu oparcia do sfery wyższej i nagle zmienia grunt rewolucyjny. Właśnie wychodząc z tego punktu widzenia i streszczając wszystkie swoje badania, dotyczące zarówno Konstytucji 93 roku, jak i komentarza niedawno dodanego przez p. Ledru-Rollina, w jednym jedynym zdaniu postaram się uwydatnić na zasadzie ostatniego dowodu absolutną niezgodność zachodzącą między władzą a wolnością. Pan Ledru-Rollin wyczuwał doskonale, że przy tak wielkim ograniczeniu narzuconym prerogatywie ludowej przez prawo, jakie przypadło w udziale rządowi, ograniczeniu stawiania zagadnień, które lud sam powinien rozstrzygać — prawodawstwo bezpośrednie stało się tylko dziecinną i niemoralną mistyfikacją. Wracając tedy do Konstytucji 93 roku powiedział sobie zgodnie z racją stuleci: Lud powinien stanowić tylko w kwestiach najbardziej ogólnych; rzeczy szczegółowe należy pozostawić ministrom oraz Zgromadzeniu. „Różnica między ustawami a dekretami — powiada on — została trafnie określona: niezależnie od tego, co by się o tym mówiło — łatwo jest zachować linię
graniczną". Niewątpliwie, jeżeli chodzi o praktykę i jeżeli chodzi o podstawowe punkty prawa państwowego, to zawsze można powiedzieć: Autorzy Konstytucji 93 roku rozumieli to w ten sposób. Ale w teorii, gdzie żąda się ścisłych odróżnień, rzecz się ma inaczej: Konstytucja 93 roku wydaje się uświęcać uzurpację. „Albowiem — jak to zaobserwował Louis Blanc — skoro 37 000 waszych gmin przegłosuje ustawę, to na jakiej zasadzie macie im odbierać troskę, by sami rozstrzygnęli, co to jest ustawa? Na jakiej zasadzie narzucilibyście im dekrety, których jako takie nie chciałyby one uznać i które mogłyby bardzo dobrze pod nowym mianem powołać do życia dawną tyranię? Demokracja pokojowa, organ p. Consideranta, jest jeszcze bardziej wyraźna: „Dość już najdawniejszych zasad sformułowanych we wszystkich konstytucjach, we wszystkich fundamentalnych ustawach Europy. One są przez te ustawy ryczałtem utrwalone, ale się je obala, burzy się je w szczegółach przez to, co nazywane dekretami. Wprowadzić wasz system byłoby tym samym, co skłonić lud do głoszenia wolności prasy, aby ją następnie zniszczyć za pomocą dekretów parlamentarnych dotyczących sprzedaży dzienników, opłaty stemplowej, patentów drukarzy i całego tego balastu ucisku ukutego w zgromadzeniach prawodawczych; znaczyłoby to skłonić lud do uznania powszechnego głosowania, aby następnie wyłączyć za pomocą dekretu z grona mandatariuszy niskie pospólstwo; znaczyłoby to skłonić lud do ogłoszenia praw człowieka, aby wkrótce potem decyzją Izby wprowadzić stan oblężenia, i to
pod pretekstem uratowania ojczyzny i cywilizacji... W jaki sposób zapobiegniecie zatargowi o kompetencję między waszymi dwiema władzami prawodawczymi, zatargowi, którego przyrodzona niechęć waszych mandatariuszy (oraz przyrodzony instynkt oporu w masach) nie omieszka wywoływać w każdej chwili?..." Te rozważania mają swoją wartość: wszelako w stosunku do konstytucji, takiej jak ta z 93 roku, nie sądzę — powtarzam — aby miały jakieś znaczenie poza teoretycznym. Oto co — jak mi się wydaje — zbliża sir bardziej bezpośrednio do tego zjawiska. Rozróżnianie ustaw i dekretów stosowane przez Konstytucję 93 roku oraz przez p. Ledru-Rollina opowi.i da się istotnie za podziałem władz na prawodawczą i wykonawczą, według reguły dostarczonej przez Rousseau: „Ustawa jest jedynie deklaracją woli powszechnej, jasną więc jest rzeczą, że lud nie może być reprezentowany we władzy prawodawczej; może natomiast i powinien być reprezentowany we władzy wykonawczej, która jest tylko siłą zastosowaną do ustawy". To według tej właśnie zasady, głoszonej przez Rousseau, władza prawodawcza zgodnie z Kartą103 1814 i 1830 roku była uosobiona łącznie w królu oraz w dwóch Izbach, egzekutywa natomiast należała wyłącznie do króla, który w ten sposób, według wzoru Rousseau, był jedynym i prawdziwym przedstawicielem kraju. Otóż zanim rozróżni się ustawy i dekrety, zanim przypisze się te pierwsze ludowi, drugie zaś rządowi, nale-
ży, zdaniem całej opinii demokratycznej, postawić przed ludem następujące przedwstępne zagadnienie: Czy rozdzielenie władz ma być warunkiem rządu? To znaczy: Czy lud, który nie może być reprezentowany we władzy prawodawczej, będzie reprezentowany w egzekutywie? Innymi słowy: Czy ma być prezydent, czy nie? Stawię czoło każdemu z całej demokracji, kimkolwiek by on był, kto dałby na to odpowiedź twierdzącą. Otóż jeżeli nie chcecie ani prezydenta, ani konsula, ani trójwładzy, ani dyrektorów, ani króla, słowem, pomimo wyroczni Rousseau, nie chcecie już przedstawiciela władzy wykonawczej — w takim razie, czemu ma służyć wasze rozróżnianie ustaw i dekretów? Trzeba, żeby lud głosował na wszystko, na ustawy i na dekrety bez żadnego wyjątku, jak tego chce p. Rittinghausen. Ale to właśnie będzie tym, co my uznajemy za niewykonalne: Prawodawstwo bezpośrednie jest pogrzebane; nie ma co już do tego wracać. Pan Ledru-Rollin, lub raczej Konstytucja 93 roku, sądził, iż obszedł trudność mówiąc wraz z Condorcetem, że władzę wykonawczą powinien wybierać nie lud, który nie ma po temu danych, ale zgromadzenie. Przepraszam za to p. Condorceta. Cóż! Zaczyna się od głoszenia, że lud może i powinien być reprezentowany we władzy wykonawczej, a kiedy dochodzi do zamianowania tego przedstawiciela ludu, to zamiast pozwolić wybrać go bezpośrednio przez obywateli, mianuje się go przez komisarzy. Odbiera się ludowi lepszą połowę rządu; w końcu bowiem egzekutywa jest czymś
więcej niż połową rządu, ona jest wszystkim. Po obarczeniu ludu ciężarem ustawodawstwa zrzuca się nań odpowiedzialność za wszystkie czyny władzy, które uważa się za wynik stosowania jego ustaw. Stwarza się pozory, że mówi się do ludu, władcy, ustawodawcy i sędziego. Przemawiaj, rozstrzygaj, ustanawiaj prawa, głosuj, rozkazuj! My, twoi mandatariusze, bierzemy na siebie interpretację, a następnie funkcję wykonawczą. Ale cokolwiek się zdarzy — ty jesteś za wszystko odpowiedzialny. Quidquid dixeris, argumentabimur. Jeżeli p. Ledru-Rollin popełnił jakiś błąd, to ten, że nazwał to, idąc za p. Considerantem, rządem bezpośrednim! Przede wszystkim lud, zamiast odpowiadać tak lub nie we wszystkich sprawach państwa, jak tego pragnął p. Rittinghausen, mógł wypowiadać się jedynie w kwestii ustaw; dziewięć dziesiątych zagadnień występujących pod nazwą dekretów odebrano jego inicjatywie. Następnie w całości została mu wydarta egzekutywa: nie tylko nie mianuje on na żadne stanowiska, ale nie ma nawet prawa mianować swojego przedstawiciela, który sam mianuje zamiast niego. Szczytem sprzeczności jest to, że wyżej wymieniony przedstawiciel jest wybrany przez mandatariuszy ludu; w ten sposób lud, który nie powinien już mieć ani przedstawicieli, ani też udzielać pełnomocnictw, którego bezpośrednia suwerenność powinna, przeciwnie, nieustannie działać — lud rozporządzałby mniejszą władzą, niż jej udzielił swoim mandatariuszom i byłby zmuszony uznać za przedstawiciela w egzekutywie jed-
no lub więcej indywiduów, którym jego komisarze z egzekutywy przyznaliby tytuł!... Nie obstaję przy tym; zapytuję jednak ludzi uczciwych, czy Konstytucja 93 roku, obiecująca ludowi wszystko, a nie dająca mu nic, znajdująca się na skraju tego, co racjonalne i realne, nie wydaje im się raczej latarnią morską wzniesioną przez naszych ojców u wejścia do nowego świata niż planem, którego wykonanie powierzyli oni swemu potomstwu? Zostawiam na stronie systemy bardziej postępowe, które niewątpliwie wyłonią się po systemach pp. Rittinghausena i Ledru-Rołlina i których krytykowanie, dotyczące każdego z osobna, byłoby rzeczą nudną. Przechodzę od razu do hipotezy końcowej. Jest to hipoteza, że lud po dojściu do władzy absolutnej i mając sam siebie w swojej integralności za despotę traktowałby siebie w sposób następujący: skumulowałby, co byłoby słuszne, wszelkie artybucje, połączyłby w swojej osobie wszelkie władze; prawodawczą, wykonawczą, sądową oraz inne, jeżeli takowe istnieją; stanowiłby wszelkie ustawy, przywracałby wszelkie dekrety, zarządzenia, postanowienia, areszty, wyroki, załatwiałby wszystkie polecenia; wziąłby na siebie wszystkich swych agentów i urzędników z całą ich hierarchią, od góry do dołu; przekazywałby im wprost i bezpośrednio swoją wolę; czuwałby i gwarantował jej wykonanie, rozkładając odpowiedzialność na wszystkich proporcjonalnie, zawładnąłby wszelkimi dotacjami, listami cywilnymi, poborami, zachętą; zażywałby wreszcie, władca z faktu i z prawa, wszelkich honorów i dobrodziejstw suwerenności, władzy, pie-
niądza, rozrywek, wypoczynku itd. Staram się, o ile mogę, tchnąć nieco logiki w ten system, tę naszą ostatnią nadzieję, system, który przez swą przejrzystość, prostotę, ścisłość zasad, surowość stosowania, radykalizm demokratyczny i liberalny zostawia daleko poza sobą wszystkie nieśmiałe, niekonsekwentne i mętne projekty. Herault-Sechellesał04, Consideranta, Rittinghausena, Louis Blanca, Robespierre'a i innych. Na nieszczęście system ten, który — śmiem powiedzieć — jest bez zarzutu zarówno jako całość, jak też i w szczegółach, natrafia w praktyce na nieprzezwyciężoną trudność. A to dlatego, że rząd ma w założeniu swoim korelatyw i że jeżeli cały lud jako władca jest ponad rządem, to daremnie będzie się szukało tych, którymi ma się rządzić. Celem rządu, jak wiadomo, jest nie skasowanie rozbieżności interesów — pod tym względem uznaje się on za absolutnie niekompetentny — lecz utrzymanie ładu w społeczeństwie pomimo niezgodności interesów. Innymi słowy, celem rządu jest uzupełnianie braków ładu ekonomicznego oraz harmonii przemysłowej. Jeżeli więc lud w interesie swej wolności i swej suwerenności obarcza siebie rządzeniem, nie może już zajmować się wytwórczością, ponieważ wytwórczość i rządzenie są funkcjami z natury rzeczy wyłączającymi się wzajemnie; chcieć je połączyć znaczyłoby wprowadzić wszędzie rozdźwięk. A więc — powtarzam raz jeszcze — gdzie będą wytwórcy? Gdzie będą ci, którymi się rządzi? Gdzie będą administrowani? Gdzie sądzeni? Gdzie ci, od których ma się egzekwować?...
Kiedyśmy byli monarchią absolutną czy tylko umiarkowaną, kiedy rządem był król — korelatywem był naród. Ale nie chcieliśmy już tego rządu, oskarżaliśmy, nie bez słuszności, dwór o marnotrawstwo i rozpustę. Kiedyśmy byli monarchią konstytucyjną, kiedy rząd składał się z króla oraz dwóch Izb, przy czym każda z tych instytucji była utworzona w pewien sposób bądź na zasadzie dziedziczności, bądź wyboru księcia czy pewnej klasy narodu, korelatywem było wszystko, co pozostawało poza rządem; była to, na rozmaitych szczeblach, ogromna większość kraju. — Myśmy to nie bez powodu zmienili. Rząd bowiem stał się złośliwym nowotworem na ciele ludu. Obecnie jesteśmy republiką pseudodemokratyczną, wszyscy obywatele mają prawo co trzy lub cztery lata wybierać: 1° władzę prawodawczą, 2° władzę wykonawczą. Okres tego współuczestniczenia w rządzie jest dla ludu krótki: trwa co najwyżej czterdzieści osiem godzin podczas każdych wyborów. Dlatego korelatyw rządu pozostał niemal taki sam jak przedtem, tj. prawie cały kraj. Prezydent i przedstawiciele, skoro zostali wybrani — są władcami; wszyscy pozostali mają słuchać. To jest materiał zależny, rządzony i podlegający opodatkowaniu bez pardonu. Gdyby nawet w tym systemie prezydent oraz przedstawiciele byli odwoływalni i wybierani corocznie, to i tak, czuje się to, korelacja mało by się zmieniła. Kilka dni dłużej dla mas, kilka dni krócej dla mniejszości rządzącej — to sprawa, o której nie warto mówić. Ten system jest zużyty; nie ma już nikogo ani w rządzie, ani wśród ludu, kto by go pragnął.
Chwytając się ostatniego środka, przedstawiają nam pod nazwą prawodawstwa bezpośredniego, rządu bezpośredniego itp. inne pomysły: na przykład, żeby kazać całemu ludowi, 10 milionom obywateli, wykonać pracę ustawodawczą, a przynajmniej jej część; albo też kazać tym 10 milionom ludzi mianować część czynników oraz urzędników władzy wykonawczej w istocie całkowicie oddanej prezydentowi. Dążeniem tych wszystkich systemów jest wprowadzenie do rządu co najmniej połowy plus jeden obywateli, wbrew pouczeniom J. J. Rousseau, że sprzeczne jest z naturalnym porządkiem rzeczy, aby mniejsza liczba ludzi była rządzona przez większą. Wykazaliśmy już, że te pomysły, które różnią się pomiędzy sobą tylko mniejszą lub większą niekonsekwencją, napotykają w praktyce nieprzezwyciężone trudności, że wszystkie one są z góry napiętnowane, noszą na sobie znak arbitralności i brutalnej siły, ponieważ prawo ludu ustanowione drogą głosowania jest nieuchronnie prawem przypadkowym, i że władza ludu oparta na ilości jest niezawodnie władzą przemocy. Jest więc rzeczą niemożliwą zatrzymać się na tej równi pochyłej. Trzeba dojść do krańcowej hipotezy, do tej, w której lud wchodzi masowo do rządu, sprawuje wszelką władzę i wciąż obradując, głosując, egzekwując, jak w czasie jakiegoś powstania, zawsze jednomyślny, nie ma nad sobą ani prezydenta, ani przedstawicieli, ani komisarzy, ani praworządnego kraju, ani większości — słowem, jest jedynym prawodawcą w swoim kolektywie i jedynym urzędnikiem. Ale jeżeli lud ukonstytuowany w ten sposób do władzy
nie ma faktycznie już nic nad sobą, to pytam, co on ma pod sobą? — innymi słowy, gdzie jes: korelatyw rządu? Gdzie są rolnicy, przemysłowcy, kupcy, żołnierze? Gdzie są robotnicy i obywatele? Czy powiedzą na to, że lud dokonywa jednocześnie wszystkich tych rzeczy i zarazem ustanawia prawa, że praca i rządzenie są w nim nierozdzielne? Ale to jest niemożliwe, ponieważ, z jednej strony, racja istnienia rządu polega na rozbieżności interesów, z drugiej zaś, żadne rozwiązanie władzy czy większości nie może nastąpić i tylko sam lud w swej jednomyślności ma możność wprowadzenia ustaw; obrady ustawodawcze przeciągają się więc wraz ze wzrostem ilości prawodawców, sprawy państwowe wzrastają w prostym stosunku do ilości mężów stanu — tak iż obywatele nie mają już ani miejsca, ani wolnego czasu, żeby zająć się swymi sprawami przemysłowymi; całymi dniami załatwiają sprawy rządu. Środek tu nie istnieje: albo pracować, albo rządzić — oto jest prawo zarówno ludu, jak księcia; zapytajcie o to Rousseau. Tak zresztą rzecz się miała w Atenach, gdzie w czasie kilku stuleci, z wyjątkiem paru okresów, kiedy panowała tyrania, cały lud zbierał się na placu publicznym prowadząc dyskusje od rana do wieczora. Ale dwadzieścia tysięcy obywateli Aten, którzy stanowili władzę, posiadało czterysta tysięcy pracujących na nich niewolników, gdy tymczasem lud francuski nie ma nikogo, kto by mu służył, i przy tym ma tysiąc razy więcej spraw do załatwienia, aniżeli mieli Ateńczycy. Powtarzam pytanie: Czego będą dotyczyły prawa ustanowione przez lud, który stał się prawodawcą i księciem?
Jakich spraw? Co będą miały na celu? A w tym czasie, kiedy lud zajęty będzie rządzeniem, kto go nakarmi? Sublata causa, tollitur effectus — mówi Szkoła. Jeżeli lud staje się państwem, to państwo przestaje mieć jakąkolwiek rację bytu, ponieważ nie ma już ludu; równanie to daje w rezultacie zero. W ten sposób zasada władzy przeniesiona z rodziny na naród dąży niepohamowanie poprzez kolejne koncesje, jakie zmuszona jest czynić wbrew samej sobie: koncesję praw pozytywnych, koncesję aktów konstytucyjnych, koncesję powszechnego głosowania, koncesję prawodawstwa bezpośredniego itd. itd., dąży — powiadam — do usunięcia od razu i rządu, i ludu. A ponieważ takie usunięcie, przynajmniej jeżeli chodzi o lud, jest niemożliwe, przeto ruch ten po krótkim okresie czasu doprowadza do zatargu, przerywa się, aby następnie odbudować się od nowa. Taki jest bieg spraw we Francji od roku 1789 i trwałoby to wiecznie, gdyby rozum publiczny nie pojął, że jego oscylacje zachodzą w środowisku błędnej hipotezy. Publicyści, którzy nawołują nas do tradycji 93 roku, nie mogą nie wiedzieć, że rząd bezpośredni był dla naszych ojców tylko odskocznią do dyktatury, która z kolei stała się przedsionkiem despotyzmu. Kiedy żałosnej pamięci Konwent wydał 24 czerwca 1793 roku słynny akt wzywający lud, aby rządził sobą sam i bezpośrednio, jakobini wraz z Górą, wszechmocni po upadku Żyrondy, doskonale zrozumieli, co była warta utopia Herault-Sechellesa, oni zawyrokowali poprzez Konwent, swego uniżonego sługę, że rząd bezpośredni będzie odroczony do czasu pokoju. Pokój, jak
wiadomo, to jakieś dwadzieścia pięć lat. Organizatorzy rządu bezpośredniego rozumnie myśleli, że lud, prawodawca, robotnik i żołnierz, nie może wykonywać swych szlachetnych czynności, gdy jedną ręką orze a drugą walczy; że należy przede wszystkim ratować ojczyznę, co zaś do ludu, to później, kiedy nie będzie miał się już czego bać, obejmie funkcje swej suwerenności. Oto powód, jaki podano ludowi w czasie odroczenia Konstytucji 93 roku. Minęły trzy miesiące, sześć miesięcy, minął rok, a ani Góra, ani Nizina nie upominały się o położenie kresu temu prowizorium niekonstytucyjnemu, krzywdzącemu suwerenność ludu. Komitet Ocalenia Publicznego zadowolił się zupełnie rządem rewolucyjnym; jeżeli chodzi o lud, to nie wydawało się, żeby przywiązywał wielką wagę do rządu bezpośredniego. Wreszcie Danton, po pizemówieriiu na temat konieczności położenia kresu dyktaturze komitetów, pierwszy został postawiony przed Trybunałem Rewolucyjnym, oskarżony o kierunek umiarkowany i skazany na ścięcie. Nieszczęśliwy! On był chyba jedynym, a z nim może Desmoulins105, Herault-Sechelles, Lacro'ix106, który wierzył w Konstytucję 93 roku lub przynajmniej pragnął dokonać z nią doświadczenia: został zgilotynowany. Rząd bezpośredni w rękach ludzi sprytnych był czystym żonglerstwem; Robespierre ani myślał pozwolić na to, żeby te intrygi wyszły na jaw. Wierny uczeń Rousseau, wypowiadał się zawsze wyraźnie, energicznie, jak to niedawno wykazał Louis Blanc, za rządem bezpośrednim, który jest tyl-
ko rządem z lat 1814 i 1830 — rządem reprezentacyjnym. Nie jestem republikaninem — mówił Robespierre w roku 91, po zdradzie w Varennes 107; ale nie jestem również rojalistą. To miało znaczyć: nie jestem ani za rządem bezpośrednim, ani za absolutnym, jestem za złotym środkiem. Właściwie jest rzeczą wątpliwą, czy znalazłby się w tym zgromadzeniu choćby jeden republikanin poza kilkoma żyrondystami, artystami, wydanymi na łup po 31 maja, poza kilkoma naiwnymi należącymi do Góry, z których Konwent zrobił ofiarę po dniach prairialu. Przeważnie podzielano, z nieznacznymi odchyleniami, idee Robespierre'a, które należały do 91 roku i służyły Konstytucji Dyrektoriatu. Przejawiło się to zwłaszcza 9 termidora 108. Żaden historyk, z tych, których znam, nie da zadowalającego wyjaśnienia owego dnia, kiedy to z renegata demokracji uczyniono męczennika rewolucji. Jednakże sprawa jest dość jasna. Robespierre, uwolniwszy się kolejno za pomocą gilotyny od ówczesnych stronnictw anarchistycznych, od wściekłych, od hebertystów, od dantonistów, wreszcie od wszystkich, których podejrzewał o branie na serio Konstytucji 93 roku, uważał, że nadszedł moment zadania ostatniego ciosu i przywrócenia rządu pośredniego na jego normalnych podstawach. To były owe poglądy na odbudowę rządową, obecnie potępione na skutek doświadczenia, poglądy, które za czasów Robespierre^ były uważane za pewien sukces wobec mocarstw sprzymierzonych. Tym, czego 9 termidora żądał od Konwentu po przedwstępnym usunięciu niepożąda-
nych elementów, zawsze za pomocą gilotyny, były Komitety Ocalenia Publicznego i Bezpieczeństwa Ogólnego, większe ześrodkowanie władz, bardziej j e d n o 1 it e kierownictwo rządu, wreszcie coś podobnego do prezydentury Ludwika Bonaparte. Dowodem tego są przemówienia Robespierre'a; uznane to zostało przez jego obrońców, a mianowicie przez pp. Bucheza109 i Lebasa 110, i odtąd przyjęte przez historię. Robespierre wiedział doskonale, że odpowiadał utajonym życzeniom większości Konwentu. On czuł, że jest z tą większością w zgodzie co do zasad; wiedział niewątpliwie, że dyplomacja obcych państw zaczyna widzieć w nim męża stanu, z którym można by się porozumieć. Nie mógł wątpić o tym, że uczciwi ludzie Konwentu, których zawsze oszczędzał, byliby zachwyceni powrotem do konstytucjonalizmu, przedmiotu wszelkich ich pragnień, przy jednoczesnym pozbyciu się pewnej liczby demokraltów, których krwiożercza energia zagrażała ich złotemu środkowi. To było dobrze ukartowane, gra zręcznie pomyślana, okazja jak najpomyślniejsza. To, co nastąpiło natychmiast po termidorze — procesy wytoczone rewolucjonistom, Konstytucja roku V, polityka Dyrektoriatu i brumaire — wszystko to było następstwem stosowania idei Robespierre^. Miejsce tego człowieka było obok Sieyesa, Cambaceresów 111 i innych, którzy wiedząc doskonale, co sądzić o rządzie bezpośrednim, chcieli jak najszybciej wrócić do rządu pośredniego, choćby reakcja, jaką wszczęli przeciwko demokracji, miała ich doprowadzić aż do cesarstwa. Robespierre na swoje nieszczęście miał mało przy-
jaciół w Konwencie, jego projekt nie był przejrzysty; ludzie, którzy go blisko znali, nie mieli zaufania do jego charakteru, za bardzo zadzierał z innymi, a przy tym groziło mu niebezpieczeństwo, że konstytucyjna i burżuazyjna większość Konwentu, do której się zwracał i którą w ten sposób czynił panią sytuacji, mogła dać się opanować idei, jaką jej podsuwał, i równie dobrze mogła ją skierować przeciwko jej twórcy jak przeciwko jego współzawodnikom. I to właśnie nastąpiło. Przywódcy większości, którym Robespierre schlebiał, poczuli, że nie mogą jednym kamieniem zadać dwóch ciosów: i oto w roku 1848 uczciwa i umiarkowana większość była w stanie odmówić od ręki i partii National, i partii Reformę. W decydującej chwili opuścili oni dyktatora, który stał się pierwszą ofiarą swojej własnej reakcji. Gdy Robespierre ugodził Dantona, gdy chciał ugodzić jeszcze Cambona112, Billaud-Varenne'a113 i innych, wtedy umiarkowani Konwentu, na których liczył i którzy istotnie dotąd nie zawiedli jego oczekiwań, ugodzili jego samego; inni zrobili to później. Rząd pośredni, uwolniony od swego najsroższego przeciwnika, Dantona, oraz swego najbardziej kłótliwego współzawodnika, Robespierre'a, mógł się pojawić na nowo. Jedni mówili, że Robespierre dążył do dyktatury, inni — że pragnął przywrócenia królestwa. Jedno z tych oskarżeń zbija drugie. Robespierre, który nie wypierał się już swoich przekonań i nie wyrzekał się swej popularności, dążył do tego, by stanąć na czele władzy wykonawczej w rządzie konstytucyjnym. Przy-
jąłby stanowisko w Dyrektoriacie czy w Konsulacie, należałby do opozycji dynastycznej w r. 1B30; widzielibyśmy, jak po Lutym aprobowałby Rząd Tymczasowy: jego nienawiść do ateuszów, jego instynktowna sympatia do księży skłoniłyby go do głosowania za wyprawą rzymską. Niechaj więc ci, którzy z większą dozą dobrej woli niż przezorności idą śladem Dantona i wracają do tezy rządu bezpośredniego; ci, którzy jak Danton przypominają ludowi nie podlegające przedawnieniu prawa i wołają do niego: Precz z dyktatorami, precz z doktrynerami — niechaj ci nie zapominają, że dyktatura wypływa z ich teorii i że ta doktryna, która budzi w nich takie przerażenie, jest doktryną zdrajcy słusznie przez termidor ukaranego. Rząd bezpośredni jest niczym innym jak tylko znanym od dawna przejściem, przez które lud znużony fortelami politycznymi dąży do odpoczynku w rządzie absolutnym, gdzie czekają na niego ludzie ambitni i reakcjoniści. A czy w chwili, kiedy to piszę, nie została już rzucona w lud myśl o dyktaturze, przyjęta przez niecierpliwych i nieśmiałych? A tych samych, których widzimy walczących jednocześnie to pod wezwaniem Robespierre'a, to znowu w nienawiści do jego imienia oraz rządu bezpośredniego i anarchii, czyż nie widzieliśmy nazajutrz po Lutym, jak tłumili wybuch wolności, jak wprowadzali w błąd dążenia ludowe, jak głosowali za odwołaniem pretendentów, jak wszędzie i zawsze odpłacali przemówieniami i oszczerstwami za to, czego lud żądał w postaci czynów i idei? Mam sporo przyjaciół wśród ludzi, którzy idą, a ra-
czej sądzą, że idą w tej chwili za tradycją jakobińską: to do nich głównie kieruję te słowa. Niechaj podobieństwo czasów ukaże im wreszcie to, czego dotychczas nawet nie podejrzewali, znaczenie 9 termidora oraz myśl Robespierre'a. Podobnie jak w roku 93 ci, którzy dawali pozory jak największego przywiązania do tytułu rewolucjonisty, nie chcieli, żeby roztrząsać kwestię własności i ekonomii społecznej, i posyłali na szafot anarchistów domagających się dla ludu gwarancji pracy i środków do życia, tak samo obecnie, w czasie pełnej rewolucji, jawni czy tajni kontynuatorzy jakobinizmu ograniczają się wyłącznie do zagadnień politycznych, unikają wypowiadania się na temat reform ekonomicznych lub też, jeżeli je poruszają, to tylko po to, żeby wygłaszać pewne nieszkodliwe reguły braterstwa, żywcem wzięte z agap jerozolimskich. Wszyscy ci łowcy popularności, szarlatani rewolucyjni przyjęli za wyrocznię Robespierre^, wiecznego donosiciela o pustej głowie, o jadzie żmii, który wezwany do wyłożenia swych planów, do wskazania swoich dróg i środków w obliczu trudności nie potrafił nigdy nic, jak tylko bębnić do odwrotu, omijając nawet te trudności, które domagały się od niego rozwiązania. Ten małoduszny krasomówca, który w roku 90 z obawy poróżnienia się z dworem wyparł się żartu, jaki wyszedł z jego ust, o czym doniósł Desmoulins; który w roku 91 sprzeciwiał się ogłoszeniu detronizacji Ludwika XVI i ganił petycję z Pola Marsowego; który w roku 92 odrzucił deklarację wojny, ponieważ zapewniłaby ona żyrondystom zbyt wiele szacunku; który w roku 93 zwalczał pospo-
lite ruszenie, a w 94 zalecał ludowi we wszystkim i wszędzie wstrzemięźliwość; który zawsze przeciwdziałał planom, choć ich nie rozumiał, Cambona, Carnota Ui, planom wszystkich tych, których nazywał pogardliwie ludźmi wyprawy; ten niezmordowany oszczerca wszystkich osobistości, którym czegoś zazdrościł i wobec których dopuszczał się plagiatów — on miał być po latach pięćdziesięciu patronem wszystkich zahukanych rewolucjonistów, którzy służą sprawie tak, jak kulawe konie uwiązane z tyłu wozu służą do jego ciągnięcia. Powiedzcie nam wreszcie, wy wszyscy, zwolennicy wielkiego Robespierre'a, jak rozumiecie rewolucję? Jakie są wasze drogi, jakie środki? Niestety! Zdrada zawsze przychodzi ze strony swoich ludzi. W roku 1848, podobnie jak w 1793, czynnikiem hamującym rewolucję byli sami jej przedstawiciele. Nasz republikanizm jest zawsze, podobnie jak dawny jakobinizm, kaprysem burżuazji, bez zasady i bez planu, kaprysem, kiedy to i chce się, i nie chce; kiedy zawsze goni się, podejrzewa, a mimo to daje się oszukiwać; kiedy wszędzie poza Miką widzi się tylko buntowników i anarchistów; kiedy szperając po archiwach policyjnych potrafi się wykryć jedynie prawdziwe lub urojone słabostki patriotów; Medy zabrania się kultu Chatela115 i poleca arcybiskupowi Paryża odprawiać msze; kiedy we wszystkich kwestiach unika się właściwego wyrazu ze strachu, żeby się nie skompromitować; kiedy się jest we wszystkim powściągliwym, o niczym nigdy się nie decyduje, nie dowierza wyraźnym przyczynom oraz jasnym sytuacjom. Czyż nie jest tak — powtarzam — że Robespierre, gaduła bez ini-
cjatywy, znajdujący w Dantonie zbyt wiele męstwa, ganiący szlachetną śmiałość, do jakiej sam czuje się niezdolny; wstrzemięźliwy 10 sierpnia, ani pochwalający, ani potępiający rzezi wrześniowych; głosujący za Konstytucją 93 roku i za jej odroczeniem do czasu pokoju; piętnujący kult Rozumu i ustanawiający kult Istoty Najwyższej; prześladujący Carriera116 i popierający Fouquier-Tinville'a117; rankiem składający pocałunek pokoju Kamilowi Desmoulins, a nocą dający polecenie, aby go aresztować; proponujący zniesienie kary śmierci i redagujący prawo prairiala; unoszący się kolejno w pochwałach dla Sieyesa, dla Mirabeau U8, Barnave'a119, Petiona 12°, Dantona, Marata, Heberta, by następnie wydać ich gilotynie lub skazać na wygnanie, jednego za drugim, jak Heberta, Dantona, Petiona, Barnave'a — pierwszego jako anarchistę, drugiego jako pobłażliwego, trzeciego jako federalistę, czwartego jako konstytucjonalistę; szanujący tylko rządzącą burżuazję oraz oporne duchowieństwo; dyskredytujący rewolucję to z powodu przysięgi religijnej, to znowu z powodu asygnat; nie oszczędzający nikogo poza tymi, którym milczenie lub samobójstwo zapewniają ochronę — i wreszcie, pokonany, pozostawiony niemal sam z ludźmi złotego środka, czyż nie usiłuje na swoją korzyść i w zmowie z nimi ujarzmić rewolucji. O, nazbyt dobrze znam tę gadzinę, nazbyt dobrze czułem uderzenia jej ogona, abym oszczędzał w niej utajoną wadę demokratów, deprawujący ferment wszelkiej republiki — zazdrość. To Robespierre, który w roku 94 otworzył wrota dla wszystkich tak zwanych od tego czasu termidorianów, zgubił rewolu-
cję; to przykład i autorytet Robespierre'a sprawił, że socjalizm w latach 1797 i 1848 został wygnany; to Robespierre doprowadziłby nas dzisiaj do nowego brumaire'a, gdyby w końcu nie unicestwiono tego obłudnego i wstrętnego wpływu. Rewolucja jest zawsze opanowana przez partie i koterie, które pracują na rzecz jej wynaturzenia, podczas gdy jej naturalni przeciwnicy po prostu ją zwalczają. Chrystianizm miał od samego początku swoje herezje, później zaś swoją wielką schizmę; Reformacja sWoje wyznania, swoje sekty; rewolucja francuska, żeby przytoczyć tylko najsłynniejsze nazwy, miała swoich konstytucjonistów, swoich jakobinów oraz swoich żyrondystów. Rewolucja w XIX wieku ma również swoich utopistów, swoje szkoły, swoje partie, wszystkie mniej lub bardziej wsteczne, wszystkie będące odbiciem reakcyjnych pierwowzorów. Znajdziecie tam, jak to w szeregach reakcji, przyjaciół ładu, którzy wówczas gdy wśród prześladowanych demokratów panuje najgłębsza rezygnacja, zgłaszają gotowość do wystąpienia przeciwko anarchii; zbawców społeczeństwa, dla których .społeczeństwo jest wszystkim tym, co rewolucja potępia; zwolenników złotego środka, których polityka polega na tym, że biorą pod uwagę rewolucję, podobnie jak bierze się pod uwagę pożar; radykałów, którym żargon rewolucyjny zastępuje idee; wreszcie terrorystów, którzy nie mogąc być Mirabeau lub Dantonami akceptowaliby nieśmiertelność Jourdanów-ścinaczy głów oraz Carrierów. Dla jednych Konstytucja 1848 roku, dla innych rząd bezpośredni, dla tych dyktatura, dla
owych Trybunał Rewolucyjny lub Rada Wojenna są szyldem oraz rodzajem wielkiego bębna. Zresztą wszyscy ci ludzie zajęli pewną pozycję w stosunku do idei rządu. Władza, chociaż wszędzie obraca się wniwecz, niemniej jednak jest jedyną ideą, która ich jednoczy: ostatni związek, który im przepowiada ich los, a nam przedstawia jako zwiastunów i jako ofiary ostatecznego niszczyciela, Robespierre'a. 10 sierpnia 1792 roku godność królewska upadła pod armatnimi kulami przedlmieśdia, gdy Robespierre i jego jakobini trwali jeszcze przy Konstytucji 91 roku, skąpanej we krwi żołnierzy z Nancy oraz patriotów z Pola Marsowego. Tyralierą ognia razili z wysokości swojej twierdzy parlamentarnej, nie dowierzając tym, którzy mówili o wysadzeniu w powietrze i monarchii, i konstytucji. Oni nigdy nie przebaczyli zuchwałym rewolucjonistom, Dantonowi, który ich ciągnął jak gnuśne psy na polowanie na monarchię konstytucyjną, a oni przecież mieli nadzieję stać się z kolei jej kierownikami i panami. Konstytucja — mówił Robespierre — wystarcza dla rewolucji. Jeszcze teraz prześladuje nas nienawiść do tej partii, która wypiła krew najlepszych obywateli. Mogę pojednać się z ludźmi, ponieważ sam jak oni mogę zbłądzić, z partiami nie pojednam się nigdy. Niechaj więc trwają one dalej, skoro, niestety, rewolucja nie (tak prędko uwolni się od hamulców. My chętnie poświęcimy naszą inicjatywę na rzecz mniejszego postępu, byleby tylko rewolucja się spełniła. Powiemy Robespierre'owi, jak Temistokles 121 rzekł do Eurybiadesa 122: Uderzaj, siepaczu rządu, uderzaj, denuncjatorze rewolucji; uderzaj,
bękarcie Loyoli, świętoszku Istoty Najwyższej, uderzaj, ale najpierw wysłuchaj.
ROZPŁYNIĘCIE SIĘ RZĄDU W ORGANIZMIE EKONOMICZNYM 1. SPOŁECZEŃSTWO BEZ WŁADZY Mamy dane: Człowieka, rodzinę, społeczeństwo; istotę kolektywną, płciową i indywidualną, wyposażoną w rozum, świadomość i miłość, której przeznaczeniem jest uczyć się na doświadczeniu, doskonalić się przez refleksję i tworzyć środki utrzymania za pomocą pracy. Organizować siły tej istoty w taki sposób, aby pozostawała ona w pokoju sama ze sobą i aby z Natury, jaka jej jest dana, wyciągała najwyższą, jaką się da, sumę dobrobytu — na tym polega zagadnienie. Wiadomo, jak to zagadnienie rozwiązały poprzednie pokolenia. Zapożyczyły mianowicie od rodziny, od przeciętnych istot ludzkich, zasadę, która jest wyłącznie jej właściwością, władzę, i z nieskrępowanego stosowania tej zasady zrobiły system sztuczny, zmieniający się z upływem wieków i w zależności od klimatu, który
uznany został za przyrodzony i konieczny porządek ludzkości. System, który można określić jako system porządku utrzymywanego przez władzę, podzielił się od początku na władzę duchową i władzę doczesną. Po krótkim okresie przewagi i długich wiekach walki wydawało się, że stan kapłański ostatecznie wyrzekł się panowania: papiestwo ze wszystkimi swymi strażami przybocznymi, które sprowadzają się dziś do jezuitów i Ignorantów, zostało wyłączone z zakresu spraw ludzkich. Od dwóch lat władza duchowa jest na drodze do odzyskania supremacji. Zawarła sojusz z władzą świecką przeciwko rewolucji i układa się z nią teraz jak równy z równym. Stanęło na tym, iż obie te władze uznały, że poróżnienia między nimi wynikały z nieporozumienia, że ich cel jest jeden i ten sam, ich zasady, ich środki, ich dogmaty są również absolutnie identyczne, a wobec tego kierowanie nimi powinno być wspólne lub raczej każda z nich powinna się uważać za uzupełnienie drugiej i stanowić, na mocy połączenia, jedną i niepodzielną władzę. Taka jest przynajmniej konkluzja, do jakiej doszłyby, być może, kościół i państwo, gdyby prawa ruchu ludzkości czyniły takie pojednania rzeczą możliwą i gdyby rewolucja nie nosiła w sobie znamion ich ostatniej godziny. Jakkolwiek by było, jest rzeczą doniosłą w celu przekonania umysłów ludzkich porównać z jednej strony zasadnicze idee systemu polityczno-religijnego — filozofii, która tak długo różniła to, co duchowe, od
tego, co doczesne, a teraz już nie ma prawa ich dzielić, a z drugiej strony — idee ustroju ekonomicznego. Rząd więc, czyli kościół i państwo niepodzielnie złączone, uznaje za dogmaty: 1) Przyrodzoną przewrotność natury ludzkiej; 2) zasadniczą nierówność stanów; 3) trwałość antagonizmów i wojen; 4) nieunikniony charakter ubóstwa. Stąd wywodzi się: 5) Konieczność istnienia rządu, posłuszeństwa, rezygnacji i wiary. Skoro przyjmie się te zasady, które napotykamy na każdym niemal kroku, formy władzy określają się same przez się. A mianowicie: a) Podział ludu na klasy lub kasty podporządkowane jedna drugiej, właściwie uporządkowane i tworzące piramidę, na której szczycie znajduje się, jak bóstwo na ołtarzu, jak panujący na tronie, władza; b) centralizacja administracji; c) hierarchia sądownicza; d) policja; e) obrzędy religijne. Dodajcie do tego w kraju, gdzie zasady demokratyczne zyskały przewagę: f) Podział władz; g) udział ludu w rządzie w drodze przedstawicielstwa; h) niezliczone odmiany systemów wyborczych, poczynając od zwoływania w średniowieczu stanów aż po wybory powszechne i bezpośrednie;
i) dwuizbowość; j) głosowanie nad ustawami i uchwalanie podatków przez przedstawicieli narodu; k) przewagę, z jakiej korzystają większości. Taka jest, biorąc najogólniej, struktura władzy niezależnie od modyfikacji, które każda z jej części jest zdolna przejść, jak na przykład władza centralna, która może być na przemian monarchiczna, arystokratyczna lub demokratyczna, co od dawna dało publicystom .podstawę do klasyfikacji państw zgodnie z ich powierzchownymi cechami. Nietrudno zauważyć, że system rządów prowadzi do coraz większego komplikowania się, nie stając się przez to ani bardziej prawidłowy, and bardziej moralny, ani nie dając więcej gwarancji ludziom czy też własności. Komplikacja ta wynika w pierwszym rzędzie z ustawodawstwa, wciąż niekompletnego i nieskutecznego, po wtóre z mnogości urzędników, ale przede wszystkim z porozumienia między obu antagonistycznymi elementami, inicjatywą panującego i przyzwoleniem ludu. Naszym czasom przypadło stwierdzić w sposób niezbity, że to porozumienie, stając się nieuniknione 'wskutek postępu iz wieku na wiek, jest najbardziej niezawodnym świadectwem korupcji, upadku i zbliżającego się końca Władzy. Na czym polega cel tego organizmu? Na utrzymywaniu porządku w społeczeństwie przez uświęcenie, przez konsekrację posłuszeństwa obywatela wobec państwa, podporządkowanie biednych bogatym, chłopa szlachcicowi, człowieka pracy pasożytowi, świeckiego duchownemu, bourgeois żołnierzowi.
Jak tylko sięga pamięć ludzkości, ta ostatnia organizowana jest w sposób mniej lub więcej zupełny na tych podstawach, które składają się na porządek polityczny, kościelny czy rządowy. Wszystkie usiłowania skierowane ku temu, żeby nadać władzy charakter bardziej wolnościowy, bardziej tolerancyjny, bardziej społeczny, nieustannie spełzały na niczym; są one tym bardziej bezowocne, że usiłuje się dać ludowi większy udział w rządzeniu; wydawać się może, że te dwa słowa: zwierzchnictwo i lud, które uważano iza możliwe połączyć w jedno, odpychają się od siebie wzajem, tak samo jak wolność i despotyzm. W tym właśnie bezlitosnym systemie, którego pierwszym słowem jest rozpacz, a ostatnim śmierć, ludzkość musiała żyć, a cywilizacja rozwijać się od sześciu tysięcy lat. Jaką tajemniczą cnotę on utrzymywał? Jakie siły społeczne pozwalały mu żyć? Jakie zasady, jakie idee odnawiały jego krew pod groźbą narażenia się władzy kościelnej i świeckiej? Tajemnica ta dziś już się wyjaśniła. Ponad aparatem rządowym, w cieniu instytucji politycznych, z dala od ciekawych spojrzeń dygnitarzy państwowych i duchownych społeczeństwo wytwarzało powoli i w milczeniu własną organizację; stwarzało sobie nowy porządek, który był (wyrazem jego żywotności i niezależności, jako też negacją zarówno jego dawnej polityki, jak i dawnej religii. Organizacja ta, równie istotna dla społeczeństwa, jak tamta była mu obca, oparta jest na zasadach: 1) Możności doskonalenia się jednostki i rodzaju ludzkiego;
2) zaszczytnośoi pracy; 3) równości przeznaczeń; 4) identyczności interesów; 5) ustania antagonizmów; 6) powszechności dobrobytu; 7) zwierzchnictwa rozumu; 8) absolutnej swobody człowieka i obywatela. Jej formami działania, z których wymieniam najważniejsze, są: a) Podział pracy, przez co klasyfikacji ludzi na kasty przeciwstawia się klasyfikację według zawodów [Industries]; b) siła zbiorowa, zasada kompanii robotniczych zastępujących armie; c) handel jako konkretna forma umowy, która zastępuje ustawę; d) równość wymiany; e) konkurencja; f) kredyt, który centralizuje interesy, tak samo jak hierarchia rządowa centralizowała posłuszeństwo; g) rówinowaga wartości i własności. Ancien regime, oparty na autorytecie i wierze, wywodził się zasadniczo z prawa bożego. Zasada zwierzchnictwa ludu, która później została Wprowadzona, nie zmieniła w niczym jego charakteru i byłoby niesłusznie, gdyby dzisiaj, w obliczu wniosków, do jakich doszła nauka, chciano utrzymywać różnicę między monarchią absolutną a monarchią konstytucyjną, między tą ostatnią a republiką demokratyczną, różnicę, która w niczym nie narusza zasady, która od całego stulecia była — że się ośmielę tak wyrazić — jedynie taktyką
wolności. Błąd czy też wybieg naszych ojców polegał na robieniu ludu suwerennym na podobieństwo człowieka-króla; wobec lepszego zrozumienia rewolucji mitologia ta zanika, odcienie w sposobie rządzenia zacierają się i w swym niepowodzeniu podlegają ogólnej zasadzie. Nowy system, oparty na samorzutnej praktyce przemysłowej, zgodny z racją społeczną i indywidualną, wywodzi się z prawa człowieczego. Przeciwny wszelklej samowoli, zasadniczo obiektywny, nie uznaje ani partii, ani sekty; jestt tym,- czym jest, nie oierpi ograniczeń ani podziałów. Nie istnieje możliwość zlania się systemu politycznego z systemem ekonomicznym, systemu praw z systemem umów; trzeba wybrać. Wół, pozostając wołem, nie może stać się orłem; and nietoperz — ślimakiem. Tak samo społeczeństwo, zachowując w jakimś stopniu swą formę polityczną, nie może zorganizować się zgodnie z prawem ekonomicznym. Jak pogodzić inicjatywę lokalną z dominowaniem władzy centralnej? Głosowanie powszechne z hierarchią urzędniczą? Zasadę, że nikt nie jest winien posłuszeństwa ustawie, jeżeli sam i bezpośrednio nie wyraził na nią swej zgody, z prawem większości? Pisarz, który mając zrozumienie tych sprzeczności chwaliłby się, że je rozwiązał, nde składałby tym samym dowodu odwagi, ale byłby nędznym szarlatanem. Ta absolutna niemożność pogodzenia dwóch systemów, tylekroć stwierdzana, nie wystarcza jednak do tego, żeby przekonać publicystów, którzy dostrzegając niebezpieczeństwo, jakie pociąga za sobą władza,
pomimo to czepiają się jej jako jedynego środka zapewnienia porządku, a poza tym widzą przed sobą tylko pustkę i rozpacz. Tak samo jak ten chory z komedii, któremu mówiono, że pierwszym środkiem, jaki powinien zastosować, aby wyzdrowieć, to przepędzić swych lekarzy, stawiają sobie pytanie, czy porządny człowiek może się obyć bez lekarza, a społeczeństwo bez rządu. Ustanowią rząd republikański, łagodny, liberalny, równościowy, jak tylko być może, zastosują wobec niego wszelkie możliwe gwarancje; upokorzą go przed majestatem obywateli, aż do zniewagi. Powiedzą nam: to wy będziecie rządem! Będziecie rządzili sami sobą, bez prezydenta, bez przedstawicieli, bez delegatów. Więc na co będziecie się mieli uskarżać? Ale żyć bez rządu, usunąć bez zastrzeżeń absolutnie wszelką władzę, wprowadzić czystą anarchię — to wydaje im się czymś niepojętym, śmiesznym; to spisek przeciwko republice i narodowi. Cóż bowiem wprowadzą na miejsce rządu — wykrzykują — ci, co mówią o jego zniesieniu? Odpowiedź nie sprawia nam kłopotu. Pokazaliśmy już, co wprowadzamy na miejsce rządu: organizację przemysłową. Na miejsce praw wprowadzamy umowy. Żadnych praw uchwalanych przelz większość ani jednomyślnie; każdy obywatel, każda gmina lub korporacja ustanawia swoje własne prawa. Na miejsce dawnych klas obywateli: szlachty i nieszlachty, mieszczaństwa i proletariatu, wprowadzamy kategorie i specjalizacje funkcyj — rolnictwo, przemysł, handel itd.
Na miejsce siły publicznej wprowadzamy siłę kolektywną. Na miejsce armii stałych wprowadzamy kompanie przemysłowe. Na miejsce policji — tożsamość interesów. Na miejsce centralizacji politycznej — centralizację ekonomiczną. Czy dostrzegacie teraiz ten porządek bez urzędników, tę głęboką i na wskroś intelektualną jedność? Ach, wy nigdy nie wiedzieliście, co to jest jedność, wy, którzy nie możecie jej zrozumieć inaczej, jak tylko z całą skomplikowaną aparaturą ustawodawców, prefektów, prokuratorów generalnych, celników d żandarmów! To, co nazywacie jednością i centralizacją, jest nie czym innym jak wiecznym chaosem, służącym za podstawę nie kończącej się samowoli; jest to anarchia sił społecznych wzięta za argument na rzecz despotyzmu, który bez tej anarchii nie mógłby istnieć. Dobrze więc! My z kolei po co potrzebowalibyśmy rządu tam, gdzie zawarliśmy porozumienie? Czy bank państwowy wraz ze swymi filiami nie stwarza centralizacji i jedności? Czy umowa między rolnikami w sprawie upłynnienia nieruchomości, zaciągania i spłaty zobowiązań oraz rozliczeń własności rolnej nie stwarza jedności? Ozy kompanie robotnicze w celu użytkowania wielkich zakładów przemysłowych nie wyrażają, pod innym kątem widzenia, jedności? A ukonstytuowanie wartości, ta umowa umów, jakeśmy ją nazwali, czyż nie jest najwyższą i najbardziej nierozerwalną jednością? I jeżeli po to, by was przekonać, trzeba wam pokazywać poprzedników w waszej własnej
historii, to czyż system miar i wag, ten najpiękniejszy pomnik działalności Konwentu, nie stanowi od lat pięćdziesięciu kamienia węgielnego tej jedności ekonomicznej, którą postęp przeznaczył na to, by zastąpiła jedność polityczną? Nie pytajcie więc dalej, ani co wprowadzimy na miejsce rządu, ani czym stanie się społeczeństwo, gdy nie będzie już rządu, bo zapewniam was i przysięgam wam, że w przyszłości łatwiej będzie stworzyć społeczeństwo bez rządu niż społeczeństwo z rządem. Społeczeństwo jest w tej chwili jak motyl, który dopiero co wykluł się z poczwarki i który, zanim podejmie lot, rozprostuje na słońcu swe wielobarwne skrzydełka. Powiedzcie mu więc, żeby znowu ułożył się do snUj uciekł od kwiatów i słońca. Ale rewolucji nie robi się za pomocą formuł. Trzeba od podstaw atakować przesąd, rozbijać go, ścierać na proch, dawać odczuć jego szkodliwość i ukazywać go od strony śmiesznej i odrażającej. Ludzkość myśli tylko o swych własnych doświadczeniach, szczęśliwa, gdy te doświadczenia nie wyjaławiają umysłu i krwi. Starajmy się więc przez bardziej bezpośrednią krytykę uczynić doświadczenie z rządem tak wymowne, żeby niedorzeczność tej instytucji uderzała wszystkie umysły i żeby anarchia, budząca obawy niby jakaś klęska, została wreszcie uznana za dobrodziejstwo.
2. POZBYCIE SIĘ FUNKCYJ RZĄDU. OBRZĘDY RELIGIJNE Dawna rewolucja zupełnie nie dotknęła obrzędów religijnych: zadowoliła się groźbami. Był to podwójny błąd, który raz jeszcze popełniony został za naszych czasów i który zarówno wówczas, jak i dzisiaj tłumaczy się istnieniem ukrytej myśli o pojednaniu dwóch władz, doczesnej i duchowej. Wróg istnieje jednak. Bóg i król, Kościół i pańtwo — oto z duszy i ciała wieczna kontrrewolucja. Tryumf wolności w średniowieczu sprawił, że się od siebie oddzieliły i, co świadczy o głupocie obu władz, niby z dogmatem pogodziły się z oddzieleniem jednego ód drugiego. Możemy teraz bez ryzyka zapewniać: z punktu widzenia filozofii to rozdzielenie jest niedopuszczalne. Kto neguje swego króla, neguje swego Boga i uice versa. Nieliczni tylko republikanie nie chcą tego zrozumieć. Ale oddajmy należną cześć naszym nieprzyjaciołom: jezuici też wiedzą o tym, że podczas gdy, poczynając od roku 1789, prawdziwi rewolucjoniści nie ustawali w zwalczaniu i niszczeniu jeden przez drugiego kościoła i państwa, święta kongregacja zawsze myślała o ich połączeniu, tak jak gdyby wiara mogła z powrotem zlać w jedno to, co rozum rozdzielił! Tym, co w roku 1794 pierwszy dał sygnał powrotu społeczeństwa do Boga, był Robespierre. Ten kiepski mówca, w którym, zdawało się, odżywała dusza Kal-
wina i którego cnota przyniosła nam więcej szkody niż wszystkie ułomności razem wziętych Mirabeau, Dantonów, Dumouriezów 123, Barrasów 124, miał przez całe życie jedną tylko myśl — odbudowanie władzy i kultu. Po cichutku przygotowywał się do tego wielkiego dzieła to posyłając biednych ateuszy, niewinnych anarchistów pod gilotynę, to wygłaszając poematy na cześć najwyższej istoty i wykładając ludowi katechizm władzy. Zasłużył na to, że cesarz, który poznał się na nim, powiedział: Ten człowiek miał w sobie więcej konsekwencji, niż się przypuszcza! Konsekwencja Robespierre^ polegała po prostu na przywróceniu władzy za pomocą religii i religii za pomocą władzy. Na osiem lat przed pierwszym konsulem Robespierre, celebrując autodafe ku chwale wielkiego budowniczego wszechświata, na nowo otwierał kościoły i kładł podwaliny pod konkordat. Bonaparte nic innego nie robił, jak tylko powracał do polityki arcykapłana prairialu123. Ale ponieważ zwycięzca spod Arcołe nie bardzo wierzył w skuteczność masońskich dogmatów, zresztą nie czuł się na siłach do ustanawiania, wzorem Mahometa, nowej religii, ograniczył się do przywrócenia dawnych obrządków i zaiwarł w tym celu umowę z papieżem. Odtąd też szczęście zaczęło znowu sprzyjać kościołowi; jego nabytki, jego wkraczanie w nie swoje spraWY> ieg° wpływ postępowały w takim samym tempie jak uzurpacje władzy. Jest to całkiem logiczne: najdawniejszym elementem rządu, twierdzą władzy jest bezsprzecznie kult religijny. Wreszcie rewolucja lutowa doprowadziła do szczytu pychę i pretensje kleru. Znaleźli się uczniowie Rcbespierre'a, którzy idąc za
przykładem mistrza i wzywając błogosławieństwa Bożego dla republiki po raz drugi wydali ją księżom; dziś pomimo szemrania ludu nie wiadomo, kto ma większą władzę we Francji, jezuici czy przedstawiciele ludu. Trzeba jednak, żeby katolicyzm poddał się: najważniejsze dzieło rewolucji w XIX wieku wymaga, aby go usunąć. Nie mówię tego bynajmniej pod wpływem niewiary lub urazy; nie byłem nigdy libertynem ani też nie nienawidzę nikogo. Wypowiadam po prostu konkluzję. Byłaby to tylko, wobec tego, że temat mnie do tego upoważnia, przepowiednia. Wszystko sprzysięga się przeciwko duchowieństwu, nie wyłączając zegara Foucaulta12e. Chrześcijaństwo nie ma przed sobą więcej niż dwadzieścia pięć lat życia, chyba że reakcji uda się po swojemu odbudować społeczeństwo od góry do dołu, jego ciało, jego duszę, jego idee, interesy, tendencje. Nie minie zapewne pół wieku, a ksiądz będzie ścigany za pełnienie swej służby jako oszust. Barrot127 bronił się przed zarzutem, iż powiedział, że we Francji prawo jest ateistyczne: nadał on swej myśli inne ujęcie. Odilon Barrot wycofując się postąpił niesłusznie; ateizm legalny jest pierwszym artykułem francuskiego prawa publicznego. Odkąd państwo nie uznaje dogmatów, jest ono bez wiary, zaprzecza Bogu i religii. Jest to sprzeczność sama w sobie, wiem to dobrze, ale cóż, sprzeczność ta jest realna i nie jest to najmniejszy tryumf geniuszu rewolucyjnego'. Religia nie istnieje w 'stanie niejasnego i nieokreślonego poczucia jakiejś pobożności. Jest pozytywna, dogma-
tyczna, określona, albo jest niczym. I dlatego to J. J. Rousseau, Bernardin de Saint-Pierre m, Jacobi129 itd., cokolwiek o tym mówią, są tak samo ateistami jak Hegel, Kant i Spinoza. Czyż nie z ateizmu lub, lepiej powiedziawszy, z antyteizmu płynie ta obojętność, która sprawia, że opłacamy i popieramy tak samo żyda, chrześcijanina, mahometanina, prawosławnego, papistę i reformowanego? Czyż nie z ateizmu, i to ze szczególnie wyrafinowanego ateizmu, wywodzi się ten umysł filozoficzny, który rozważa fakty same w sobie, w ich ewolucji, w ich szeregu, ich stosunkach, nie przejmując się nigdy praprzyczyną ani ich kresem ostatecznym. Czyż nie jest to — jeśli można połączyć ze sobą te dwa wyrazy — teologią ateizmu, która każe nam upatrywać w ideach przyczyny, substancji, rozumu, Boga, przyszłego życia itd. itd., form naszego myślenia, symboliki naszej świadomości i która konsekwentnie i w sposób pociągający za sobą konieczność aprobaty tłumaczy wszystkie zjawiska religijne, teologiczne i teogoniczne rozwojem pojęć? Na próżno stawiamy sobie pytanie, co może mieć do roboty na świecie religia, której dogmaty są w diametralnym przeciwieństwie do najbardziej uprawnionych i najwyraźniej zaznaczonych tendencji społeczeństwa, której moralności, opartej na pokucie, zadały kłam nasze idee wolności, równości, zdolności doskonalenia się, błogostanu; której objawienia, od dawna przyłapane na fałszerstwie, byłyby gorzej niż śmiechu warte, gdyby filozofia, tłumacząc ich legendarne kształtowanie się, nie kazała nam widzieć w nich prymitywnego sposobu przejawiania się intuicji umysłu
ludzkiego. Na próżno szukamy rozsądku w kulcie religijnym, w użyteczności księdza pretekstu do wiary. Nie będąc zaślepionym, niepodobna świadomie uzyskać odpowiedzi choć trochę pozytywnej. Z pewnością, gdyby nasza tolerancja nie górowała nad naszą wiarą, gdyby nie doświadczenie nie bardziej jeszcze rozległe niż racjonalizm, religia od dawna nie byłaby niczym w społeczeństwie, niczym nawet w naszej świadomości. Obrzędy o charakterze zewnętrznym nie zgadzają się z naszymi ideami, naszymi obyczajami, naszymi prawami, naszym temperamentem; byłoby już po nich, gdyby pierwsza konstytuanta, która uchwaliła sprzedaż majątków kleru, przez jakąś niepojętą delikatność nie uważała się za zobowiązaną do wyposażenia go tytułem odszkodowania. Tym, co podtrzymuje u nas kościół, lub raczej to, co służy za pretekst do jego zachowania, jest tchórzostwo tkwiące w sumieniu tak zwanych republikanów, z których prawie wszyscy wyznają wiarę mniej więcej tak jak wikariusz sabaudzki 13°. Jak owi Abisyńczycy, o których opowiadał mi któregoś dnia doktor Aubert, którzy niepokojeni przez sołitera, pozbywali się jego części, ale troszczyli się nadal o zachowanie jego głowy, tak samo nasi deiści usuwają z religii to, co im dokucza i co ich razi, nie chcieliby jednak za nic na świecie usunąć zasady, wiecznego źródła przesądów, łupiestw i tyranii. Żadnych obrzędów, żadnych cudów, żadnych objawień: to im odpowiada. Ale nie dotykajcie ich Boga, bo oskarżą was o ojcobójstwo. Toteż przesądy, przywłaszczenia, ubóstwo znowu mnożą się bez końca jak człony sołitera. I ci ludzie rosz-
czą sobie prawo do rządzenia republiką! Generał Cavaignac, który, powodowany resztkami pobożności, zaofiarował papieżowi gościnę we Francji, jest desygnowany na kandydata na stanowisko prezydenta! Wydajcie więc waszą córkę za człowieka, który nosi w swym łonie podobnego potwora! Przed osiemnastu z górą wiekami pewien człowiek usiłował, tak jak my to dzisiaj czynimy, odrodzić ludzkość. Wobec świętości jego życia, wobec wspaniałości jego inteligencji, wobec jego wybuchów oburzenia geniusz rewolucyj, przeciwnik Przedwiecznego, sądził, że rozpoznaje w nim swego.syna. Zjawił się przed jego oczyma i ukazał mu królestwa ziemskie: daję ci to wszystko, jeśli zechcesz uznać mnie za twego stwórcę i wielbić mnie. — Nie, odpowiedział Nazarejczyk: wielbię Boga i tylko jemu będę służył. Niekonsekwentny reformator został Ukrzyżowany. Po nim faryzeusze, arendatorzy, kapłani i królowie powrócili do swego, byli tylko bardziej chciwi, bardziej niecni niż kiedykolwiek dotąd, a rewolucja, dwadzieścia razy na nowo Wszczynana, dwadzieścia razy poniechana — pozostała problemem. Do mnie, Lucyferze, szatanie, kimkolwiek jesteś, demonie, którego wiara moich ojców przeciwstawiła Bogu i kościołowi! Poniosę twoje słowo i nie zapytam cię o nic... Dobrze wiem, że z religią dzieje się tak jak z polityką, że nie wystarczy udowodnić ich nicości i bezsilności; że po sprowadzeniu ich do nicości, trzeba jeszcze zapełnić powstałą lukę. Wiem, że ci, którzy zapytają, co postawimy na miejsce rządu, nie omieszkają zapytać nas jeszcze, co postawimy na miejsce
Boga. Nie cofam się przed żadną trudnością. Ze szczerością właściwą moilm przekonaniom wyznaję nawet, w odróżnieniu od dawnych ateuszy, jakie jest, jak mi się wydaje, w istocie zadanie filozofii. Przyznaję, że tak samo, jak nie wystarczy zniesienie rządu, jeżeli się go nie zastąpi czymś innym, tak też nie dojdziemy do ładu z wypędzeniem Boga, jeśli nie znajdziemy niewiadomej, jaka zgodnie z porządkiem pojęć ludzkich i zjawisk społecznych obejmie po nim spadek. Otóż mimo że na razie nie chcę zajmować się tą substytucją, któż nie widzi, że postąpiłaby ona wybitnie naprzód, gdyby nieporadność teoretyczna i praktyczna zasady boskiej, gdyby brak jakiegokolwiek jej związku z życiem gospodarczym, gdyby niemożność jej połączenia z obecną rewolucją stały się dla wszystkich prawdą? Któż nie widzi, że nowa teza byłaby o tyle bardziej dostępna pojmowaniu i o tyle szybciej, że jej odpowiednik byłby bardziej powszechnie zrozumiany, to jeist że teoria wolnej umowy, która zastępuje teorię autokratyczną, byłaby wcześniej spopularyzowana i w konsekwencji konieczność rozwiązania tego równania stałaby się bardziej uderzająca: Istota najwyższa ma się do X tak, jak ustrój autokratyczny ma się do ustroju przemysłowego. Podobnie jak wszelka negacja w społeczeństwie pociąga za sobą afirmację subsekwentną, tak samo, a contrario, afirmacja do tego, żeby się pojawić, wymaga uprzedniej eliminacji. Chcecie zstąpienia nowej zasady, do której pod mianem Parakleta odwołują się socjaliści wszystkich czasów, a którą zapowiadał Jezus
Chrystus we własnej osobie? Zacznijcie od odesłania do nieba Ojca Przedwiecznego. Jego obecność wśród nas trzyma się na jednej tylko nitce, na budżecie. Przetnijcie sznur: będziecie wiedzieli, co rewolucja powinna postawić na miejsce Boga. Co więcej, zapewniam, że w tym, co się tyczy budżetu kościoła, nie pojmuję delikatności niektórych demokratów. Przykład dawnej konstytuanty paraliżuje ich. Myślą, że lista cywilna duchowieństwa została uregulowana w roku 1790, zastępując majątki kościoła sprzedane na pokrycie potrzeb ogólnych kraju. Jeżeli zniesiecie budżet duchowieństwa, to czy nie będzie to czymś podobnym do konfiskaty? Jest w tym dwuznaczność, z którą trzeba skończyć, nie tylko z powodu, że ją wyzyskują intryganci, ale nade wszystko ze względu na trwożliwe dusze, które zostają przy tym wyprowadzone w pole. W stuleciach panowania wiary, kiedy nie istniała ani centralizacja, ani budżet, gdy pieniądz był rzadki, a majątki nieruchome były jedyną gwarancją posiadania środków do życia, księża pod wpływem pobożności wiernych otrzymywali ich majątki, ale nie jako zwykłe jednostki, tylko jako urzędnicy kultu. Uposażano instytucje religijne, ciało duchowne było tylko ich użytkownikiem. To użytkowanie powinno się było, rzecz prosta, skończyć, bądź gdy gospodarka publiczna pozwoliła w inny sposób pokrywać koszty kultu, bądź też gdy instytucja religijna ulegała niweczeniu: dotacja nie miała już wtedy racji bytu. W roku 1789 kościół przeszedł takie same przemiany jak i, władza: został skorumpowany i nie było w nim prawdziwej
wiary. Pobożność ludzka, powodowana pragnieniem kupienia sobie nieba, napędziła do kościoła mnóstwo nierobów. Władza, nawiązując do myśli ofiarodawców, ale nie chcąc w tym momencie rozstrzygać kwestii użyteczności czy nieużyteczności religii, postanowiła, że dochód kościoła ibędzie na przyszłość pozostawał w stosunku do usług, jakie on oddaje, i że wynagradzani będą tylko ci spośród duchownych, którzy pełnią funkcje parafialne. Z pewnością konstytuanta miała prawo okazać się bardziej bezkompromisowa. Wobec tego że kościół isam postawił się poza obrębem rewolucji, podobnie jak to zrobił po roku 1848, nadarzyła się sposobność, aby mu odebrać równocześnie i majątki, i uposażenia. Zdecydowanie nie godząc się na odszkodowanie dla duchowieństwa, słusznie prześladowano je za knowania kontrrewolucyjne. Konstytuanta zachowała umiarkowanie w przeświadczeniu, że kult jest jeszcze instytucją konieczną. Potrzebowała go dla swych Własnych celów. Postęp idei, świadomość publiczna, coraz wyraźniejsza wrogość duchowieństwa, które nie uznaje ani racji filozoficznej, ani wolności politycznej, ani postępu społecznego; które zna tylko miłosierdzie jako wynagrodzenie za nierówność, dodając tym sposobem zniewagę Opatrzności do niesprawiedliwości przypadku; które zanika z powodu rozpowszechnienia się nauk ścisłych i wzrostu dobrobytu — wszystko to zobowiązuje nas, byślmy dokonali czegoś więcej. Zgadzam się, że obrzędy religijne powinny być wolne, co więcej, że ten, co służy ołtarzowi, powinien żyć z ołtarza. Ale dodaję, że ścisła sprawiedliwość
wymaga, żeby ofiarnika Utrzymywał ten, co bierze udział w ofierze. Z chwilą zniesienia budżetu wyznań, skreślenia 41 milionów franków z kwot przypadających na gminy, zakazu utrzymywania stałych fundacji z majątkiem nieruchomym, zasekwestrowania nabytków poczynionych przez duchowieństwo po roku 1789, zapanowuje porządek; do gmin, a jeśli są ku temu podstawy, do stowarzyszeń wiernych, należy uregulowanie, tak jak sobie tego życzą, sytuacji ich duchownych. Dlaczego państwo miałoby być kasjerem gmin wyznaniowych na potrzeby ich duchowieństwa? Z jakiej racji to pośrednictwo między duchownymi a ich parafianami? Czy rząd zna się na uczynkach miłosiernych? Czy do niego należą sprawy świętych obrazów, serca Marii, adoracji Przenajświętszego Sakramentu? Czy potrzebne mu są na własny użytek msze i Te Deum? Jeżeli obrzędy religijne mają rzeczywiście wartość ekonomiczną lub moralną, jeżeli jest to służba, której wymagają potrzeby ludności, nie wysuwamy co do niej żadnego sprzeciwu. Laissez faire, laissez passer. Raz jeszcze: niech kult jako zawód będzie wolny. Zwracam tylko uwagę, że handel rzeczami świętymi powinien być, jak każdy inny, poddany działaniu prawa podaży i popytu, nie powinien korzystać ze szczególnego poparcia ani subwencji państwowych; że jest to przedmiot wymiany, a nie rządzenia. Tutaj, jak i -wszędzie, wolna ulmowa powinna być najwyższym prawem. Niech każdy płaci za swoje chrzciny, za swój ślub i za swój pogrzeb: zgoda. Niech ci, co wielbią Boga, złożą się na koszty swego uwiel-
bienia: nic słusznie jszego. Swoboda zbierania się w celu modlitwy powinna być taka sama, jak swoboda zebrań w celu mówienia o polityce i o interesach; krasomówstwo, podobnie jak klub, powinno korzystać z prawa nietykalności. Ale niech nam nie mówią o religii państwowej ani o religii większości, and o kulcie płatnym z urzędu, ani o kościele gallikańskim, ani o republice nowochrześcijańskiej. Są to odstępstwa od rozumu i od prawa; rewolucja nie układa się z bóstwem. Przede wszystkim niech nikt pod pretekstem bezpośredniego ustawodawstwa nie przychodzi stawiać ludowi pytań takich jak te, na które jestem pewny, że odpowiedziałby rozgłośnym tak: Czy uznaje się Boga? Czy ma istnieć religia? Czy obrzędy tej religii mają sprawować księża? Czy ci księża mają być opłacani przez państwo? Czy chcecie, żeby w cztery dni kontrrewolucja została dokonana, spełniona i żeby budziła zadowolenie? Nie mówcie ludowi ani o królu, ani o cesarzu, ani o republice, ani o reformie rolnej, ani o kredycie bezprocentowym, ani o głosowaniu powszechnym. Lud wie prawie wszystko. Co to oznacza? Lud wie w każdej z tych spraw, czego chce, a czego nie chce. Postępujcie jak Robespierre: pytajcie lud o najwyższą istotę i o nieśmiertelność duszy...
3. SPRAWIEDLIWOŚĆ Sprawiedliwość i władza, słowa nie do pogodzenia, które jednak przeciętny człowiek upiera się uważać za synonimy. Mówi on: autorytet sprawiedliwości tak samo jak: rządy ludu, przez przyzwyczajenie do władzy i nie dostrzegając sprzeczności. Skąd pochodzi to wypaczenie idej? Sprawiedliwość, podobnie jak porządek, wzięła początek z siły. U jej kolebki jest prawo panującego, a nie sumienie; posłuszeństwo zapewnia jej obawa, a nie miłość, narzuca się ją raczej, niż się ją wykłada; podobnie jak rząd — sprawiedliwość jest tylko mniej lub więcej rozumnym rozdzielaniem między ludzi różnych widzimisię. Nie wykraczając poza zasięg dziejów Francji, trzeba powiedzieć, że wymiar sprawiedliwości w wiekach średnich należał do pana lennego, który wymierzał ją czasem osobiście, czasem zaś powierzał dzierżawcom i rządcom. Podlegało się wymiarowi sprawiedliwości pana lennego, tak samo jak podlegało się wymiarowi pańszczyzny i tak jak dziś podlega się wymiarowi podatków. Płaciło się za to, że się podlegało sądownictwu, tak samo jak za przemiał zfooża i wypiek chleba. Rzecz jasna, że ten, co płacił więcej, miał też więcej szans na to, żeby mieć słuszność. Dwaj chłopi przekonani, że się ułożyli, wobec sędiziego byliby traktowani jako buntownicy, sędzia postępował jak uzurpator. Oddać sprawiedliwość innemu, cóż za wstrętne przestępstwo! Z chwilą gdy kraj skupił się dokoła pierwszego ba-
rona, którym był król Francji, zaczęto uważać, że w wymierzaniu sprawiedliwości można się wyręczać, traktując to bądź jako koncesję korony na rzecz feudałów, bądź jako delegację na rzecz zaspołów sądowych, których członkowie kupowali swe urzędy za gotówkę, tak samo jak dotąd robią to pisarze sądowi i prokuratorzy. Wreszcie, poczynając od roku 1789 wymiar sprawiedliwości należy bezpośrednio do państwa, które samo wydaje wyroki i otrzymuje „na szpilki", nie licząc wpływów z grzywny, uposażenie stałe w wysokości 27 milionów. Co wygrał lud na tej zmianie? Nic. Sprawiedliwość pozostała tym, czym była przedtem, emanacją władzy, to jest formą przymusu zdecydowanie pozbawioną znaczenia i we wszystkich swych dyspo zycjaeh wątpliwą. My nie wiemy, co to jest sprawiedliwość. Często słyszałem, jak dyskutowano nad następującą kwestią: Czy społeczeństwo ma prawo karać śmiercią? Pewien Włoch, nazwiskiem Beccaria 131, niewielki zresztą talent, zdobył sobie w ubiegłym stuleciu rozgłos wymową, z jaką zwalczał zwolenników kary śmierci. A lud w roku 1848 sądził, że dokonuje cudu, gdy znosi tę karę w odniesieniu do przestępstw politycznych. Ale zarówno Beccaria, jak i rewolucjoniści roku 1848 zaledwie rzekli pierwsze słowo w tej kwestii. Stosowanie kary śmierci jest tylko szczególnym przypadkiem sprawiedliwości kryminalnej. Chodzi o to, by wiedzieć, czy społeczeństwo ma prawo już nie zabijać, nie nakładać kary, bez względu na to, do jakiego stopnia jest ona łagodna, nawet nie uznać zobowiązania
za spłacone lub udzielać łaski, ale czy w ogóle ma prawo sądzić? Mech społeczeństwo się broni, jeżeli jest atakowane; jest w swoim prawie. Niechaj się mśoi, narażając się na odwet; to może być w jego interesie. Ale żeby sądziło, a po osądzeniu, żeby karało, tego prawa mu odmawiam i tego odmawiam każdej władzy, jaka istnieje. Człowiek sam tylko ma prawo siebie sądzić i jeżeli czuje się winny, jeżeli sądzi, że należy mu się pokuta, to ma prawo domagać się, aby go ukarano. Sprawiedliwość jest aktem sumienia z zasady dobrowolnym. "Otóż sumienie może być sądzone, skazane lub zwolnione od odpowiedzialności tylko samo przez siebie, reszta jest sprawą wojny, rządów autorytatywnych i barbarzyństwa, nadużyciem władzy. Żyję w towarzystwie nieszczęśliwych132 — takie miano sam sobie nadaję — których wymiar sprawiedliwości pociąga siłą przed swe oblicze o kradzież, fałszerstwo, bankructwo, przestępstwo przeciwko moralności, dzieciobójstwo, morderstwo. Większość, sądząc z tego, czego zdołałem się dowiedzieć, jest w trzech czwartych przekonana, 'chociaż się do tego nie przyznają, rei sed non confessi; nie myślę ich spotwarzać, oświadczając, że na ogół nie wydają mi się ani trochę obywatelami bez zarzutu. Rozumiem, że ludzie ci w walce z podobnymi sobie nie byliby zmuszeni do naprawiania szkód, jakie wyrządzili, do ponoszenia kosztów, jakie spowodowali, i do pewnego stopnia do płacenia kary pieniężnej za
naruszenie porządku publicznego oraz niepewności, której stają się przedmiotem z mniejszą lub większą premedytacją. Rozumiem, powiadam, to zastosowanie prawa wojny między nieprzyjaciółmi. Wojna też może się odznaczać, nie powiem sprawiedliwością, bo byłoby to uchybianiem temu świętemu imieniu, ale pewnego rodzaju wyrównaniem. Ale żeby te same jednostki były ponadto zamykane pod pretekstem kary w zakładach specjalnych, piętnowane, zakuwane w kajdany, torturowane na ciele i duszy, gilotynowane i, co gorsza, oddawane po odcierpieniu kary pod nadzór policji, której nieuniknione rewelacje prześladują ich do najdalszych zakamarków ich schronienia; raz jeszcze w sposób najbardziej bezwzględny stwierdzam, że nic ani w społeczeństwie, ani. w sumieniu, ani w dziedzinie rozsądku nie upoważnia kogokolwiek do podobnej tyranii. To, do czego prowadzi Kodeks, nie jest sprawiedliwością, jest zemstą najniesprawiedliwszą i najokrutniej szą, ostatnim śladem starożytnej nienawiści Mas patrycjuszowskich do klas zależnych. Jaką ulmowę zawarliście z tymi ludźmi, że rościcie sobie prawo pociągania ich do odpowiedzialności za ich karygodne uczynki i zakuwania ich w łańcuchy, karania śmiercią i orzekania o skazach na honorze? Jakie daliście im gwarancje, którymi moglibyście się chlubić? Na jakież to warunki oni się zgodzili, które by uprawniały was do stosowania wobec nich przemocy? Jaką granicę zakreśloną wyładowaniu ich namiętności i uznaną przez nich przekroczyli? Co zrobiliście dla nich, co obowiązani są oni zrobić dla was i co
wam zawdzięczają? Szukam swobodnej i dobrowolnej umowy, która ich łączy, i dostrzegam tylko miecz sprawiedliwości zawieszony nad ich głowami, miecz władzy. Pytam o tekst dwustronnego zobowiązania, własnoręcznie podpisanego, które by stanowiło o pozbawieniu ich praw; znajduję tylko zastraszające i jednostronne przepisy tak zwanego ustawodawcy, który w ich oczach może mleć władzę tylko przez to, że towarzyszy mu kat. Gdzie nie ma umów, w obliczu sądu nie może istnieć przestępstwo. I tu łapię was na waszych własnych maksymach: Co nie jest zakazane przez prawo, jest dozwolone; i prawo dysponuje tylko na przyszłość, nie działa wstecz. Dobrze więc! Prawo — i to jest napisane od sześćdziesięciu lat we wszystkich waszych konstytucjach — jest wyrazem zwierzchnictwa ludu, czyli umowy społecznej, to jest osobistego zaangażowania się człowieka i obywatela. Jeśli nie pragnąłem tego prawa, jeśli nie dałem na nie zgody, nie głosowałem za nim, nie podpisałem go, ono mnie nie obowiązuje, nie istnieje. Z góry przesądzać o nim, zanim ja je uznam, narzucać mi je pomimo mojego protestu — to nadawać mu działanie wsteczne i pogwałcać samo to prawo. Co dzień zdarza się zniesienie wyroku z powodu uchybień formalnych. Ale nie ma ani jednego aktu, który by był uznany za nieważny, i to absolutnie nieważny, zgodnie z domniemaniem prawa. Soufflard, Lacenaire, wszyscy zbrodniarze, których skazaliście na śmierć, przewracają się w swych mogiłach i oskarżają Was jako fałszywych sędziów. Jakąż macie dla nich odpowiedź?
Nie mówmy o milczącym przyzwoleniu, wiecznych zasadach społecznych, moralności narodów, o sumieniu religijnym. Właśnie dlatego, że uniwersalne sumienie uznaje prawo, moralność, społeczeństwo, należało określić jego przepisy i przedstawić je do uznania przez wszystkich. Czy zrobiliście to? Nie: zadekretowaliście, co się wam podobało; i ten dekret wy nazywacie regułą sumień, dictamenem przyzwolenia powszechnego. Oh! —• za dużo jest stronniczości w waszych prawach, za dużo ukrytych myśli, dwuznaczności, co do których bynajmniej nie jesteśmy jednomyślni. Protestujemy zarówno przeciwko waszym prawom, jak i przeciwko waszej sprawiedliwości. Powszechne przyzwolenie! Przypomina to rzekomą zasadę, którą wy nam przedstawiacie, podobnie jak i tę zdobycz, że każdy oskarżony powinien być skierowany przed równych sobie, którzy są jego naturalnymi sędziami. Naigrawanie się! Czy ten człowiek, który nie był powołany do dyskutowania o prawie, który nie głosował nad nim, który nawet go nie czytał, który zupełnie nie rozumiał go, jeśli mógł je czytać, którego nie radzono się co do wyboru ustawodawcy, czyż ten człowiek ma sędziów naturalnych? Co? — kapitaliści, właściciele, szczęśliwi ludzie, którzy zgadzają się z rządem, którzy korzystają z jego poparcia i z jego względów, są naturalnymi sędziami proletariusza! Oni to są tymi ludźmi prawymi i wolnymi, którzy według swego honoru i swego sumienia stanowią gwarancję dla oskarżonego! — przed Bogiem, o którym nigdy nie słyszał, przed ludźmi, do liczby których, on się nie zalicza, uznają go za winnego; i jeśli protestuje przeciw-
ko złej doli, jaką zgotowało mu społeczeństwo, i jeśli powołuje się na nędzę swego życia i wszystkie gorycze swej egzystencji, to przeciwstawiają mu milczące przyzwolenie i sumienie rodzaju ludzkiego! Nie, nie, sędziowie, nie obronicie na przyszłość tej roli przemocy i tej hipokryzji. To aż nadto, że nikt nie podaje w wątpliwość waszej dobrej wiary i że przez szacunek do tej dobrej wiary przyszłość rozgrzeszy was; ale nie idźcie dalej. Wy nie macie tytułu do sądzenia: ten brak tytułu, ta nieważność waszej inwestytury milcząco oznaczyła dzień, gdy została ogłoszona przed całym światem, w federacji całej Francji, zasada zwierzchnictwa ludu, która jest niczym innym jak zasadą zwierzchnictwa indywidualnego. Istnieje — przypomnijcie sobie o tym — jeden tylko sposób czynienia sprawiedliwości: polega on na tym, że oskarżony albo po prostu pozwany wymierza ją sobie sam. Otóż on ją sobie wymierzy, skoro każdy obywatel przystąpi do umowy społecznej, skoro w tej uroczystej Umowie prawa zobowiązania i atrybucje każdej jednostki będą określone, gwarancje zostaną wymienione i sankcje podpisane. Wówczas to sprawiedliwość, wywodząca się z wolności, nie będzie zemstą, będzie zadośćuczynieniem. Wobec tego że między prawem społeczeństwa a wolą jednostki nie będzie przeciwieństwa, wzajemne zarzuty ustaną i jedynym wyjściem będzie przyznanie się. Wówczas też dochodzenie w procesie sprowadzi się po prostu do zwołania świadków powoda i pozwanego; między powodem i jego partnerem nie będzie potrzeba innego pośrednika niż przyjaciół, którzy powo-
łają sąd arbitrażowy. Odtąd, rzeczywiście, państwo, zgodnie z zasadą demokratyczną, zostanie wykluczone z sądownictwa, tak samo jak z pojedynków: prawo wymiaru sprawiedliwości przekazane ogółowi jest najlepszą gwarancją sprawiedliwych wyroków. Całkowite zniesienie sądów, natychmiast, bez żadnego okresu przejściowego ani żadnej substytucji, jest jedną z pierwszych konieczności rewolucji. Pewien odstęp czasu można zastosować do innych reform: niech, na przykład, likwidacja społeczna przeprowadzona zostanie dopiero w ciągu dwudziestu pięciu lat, a organizacja sił ekonomicznych w ciągu półwiecza; w każdym razie zniesienie władzy sądowej nie może być odkładane. Z punktu widzenia zasad sprawiedliwość ukonstytuowana jest zawsze tylko formułą despotyzmu, a w konsekwencji zaprzeczeniem wolności i prawa. Tam, gdzie dopuścicie, żeby trwało sądownictwo, wzniesiecie gmach kontrrewolucji, z którego wcześniej czy później wyrośnie na nowo autokracja polityczna i religijna. Z punktu widzenia politycznego powierzyć dawnym magistraturom, przesyconym zgubnymi ideami, interpretację nowej umowy — to zepsuć wszystko. Wiemy o tym aż za dobrze: jeżeli sadownicy okazują się bezlitośni w stosunku do socjalistów, to dlatego, że socjalizm jest zaprzeczeniem funkcji sądowych, jak również prawa, które je określa. Gdy sędzia zgodnie z ustawą ogłasza decyzję o losie obywatela oskarżonego o wygłaszanie idei lub słów, o publikowanie pism rewolucyjnych, to ten, w którego godzi, nie jest dla niego winnym: jest przeciwnikiem. Przez poszanowanie
dla sprawiedliwości usuńcie tego urzędnika, który stosując prawo walczy o swoją togę i swoje stanowisko. Zresztą droga jest wytyczona: sądy handlowe, rozjemcze, arbitrażowe, mianowanie ekspertów, tak' często zarządzane przez, sądy, to kroki już. dziś poczynione w kierunku demokratyzacji w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości. Aby ruch ten doprowadzić do końca, wystarczy wydać dekret uznający prawo prowadzenia dochodzenia oraz decyzji wykonawczych w wypadku wszystkich arbitraży powołanych do życia na żądanie stron. 4. ADMINISTRACJA, POLICJA W naszym społeczeństwie Wszystko pogrążone jest w sprzeczności. Oto dlaczego nie możemy się wzajemnie zrozumieć i zawsze jesteśmy gotowi wydać bitwę. Administracja publiczna i policja stanowią najlepszy tego dowód. Jeżeli jest rzecz, która dzisiaj wydawałaby się wszystkim czymś niedopuszczalnym, świętokradczym, naruszającym prawa rozumu i sumienia, to jest to rząd, który zagarniając sobie dziedzinę wiary, rości sobie prawo do reglamentowania zadań duchowych osób od siebie zależnych. Nawet w oczach chrześcijan podobna tyrania nie mogłaby być tolerowana: w przypadku oporu męczennik wziąłby na siebie ciężar odpowiedzialności. Kościół założony w niebie i natchniony głosi, że ma prawo sprawować rząd dusz, ale, rzecz szczególna, i co ze swej strony stanowi już zaczątek liberalizmu, odmawia tego prawa państwu. Nie tykajcie kadzielni-
cy — woła do panujących. Wy jesteście biskupami w sprawach zewnętrznych; my jesteśmy biskupami w sprawach wewnętrznych. Wobec was wiara jest wolna: religia nie zależy od waszej władzy. Na tym punkcie, przynajmniej we Francji, panuje jedność poglądów. Państwo gotowe jest opłacać czynności obrzędowe, a kościół gotów jest przyjąć subwencję; państwo nie miesza się w najmniejszej mierze ani do podstaw dogmatycznych, arii do sprawy ceremoniału. Wierzycie czy nie wierzycie, oddajecie cześć bóstwu czy nie oddajecie, to sprawa ad libitum. Rząd zdecydował się nie wkraczać w dziedzinę sumienia. Otóż jedno z dwojga: albo rząd, zrzekając się inicjatywy, popełnił ciężki błąd, albo też chciał zrobić krok wstecz i dać nam pierwszy dowód, że się wycofuje. W istocie, jeżeli państwo nie uważa się za uprawnione do narzucania religii, to dlaczego miałoby być uprawnione do narzucania nam ustaw? Dlaczego, nie zadowalając się Władzą ustawodawczą, miałoby jeszcze sprawować władzę sądową? Dlaczego miałoby pełnić Władzę policyjną? Wreszcie, dlaczego władzę administracyjną?... Co! Rząd pozostawia nam kierowanie naszymi duszami, najpoważniejszą częścią naszego życia, od sposobu rządzenia którą zależy całkowicie, wraz z naszą szczęśliwością w przyszłym życiu, ład w życiu dzisiejszym, a gdy idzie o nasze interesy materialne, sprawy handlowe, stosunki dobrego sąsiedztwa, kwestie najbardziej przyziemne, władza zjawia się i interweniuje. Władza jest jak służąca u księdza: duszę pozostawia .szatanowi; on pożąda ciała. Byleby trzymała rękę na
naszych kiesach, drwi sobie z naszych myśli. Hańba! Czyż nie możemy zarządzać naszymi majątkami, regulować naszych rachunków, układać się w sprawie dzielących nas różnic, troszczyć się o nasze wspólne interesy, i czynić to wszystko co najmniej równie dobrze, jak dbać o nasze zdrowie i troszczyć się o nasze dusze? Czyż więcej mamy wspólnego z ustawodawstwem państwowym, ze sprawiedliwością państwową, z policją państwową i z administracją państwową niż z religią państwową? Jaki powód, jaki pretekst podaje państwo na rzecz tego wyjątku od wolności lokalnej i indywidualnej? Powiedzą nam, że sprzeczność jest jedynie pozorna; że władza jest w istocie powszechna i nie zna żadnego wyjątku, ale w celu doskonalenia jej sprawowania musiała być podzielona na dwie władze równe i niezależne od siebie: kościół, któremu powierzono troskę o dusze, i państwo, do którego należy rząd nad ciałami. Na to odpowiem, że przede wszystkim podział między państwo i kościół nie został dokonany ze względu na lepszą organizację, ale wskutek niemożności pogodzenia interesów, którymi się one kierują: a po drugie, że skutki tego podziału były, jak nie można bardziej, opłakane, zważywszy, że gdy kościół utracił kierownictwo sprawami doczesnymi, to skończyło się na tym, że go nikt więcej nie słuchał, nawet w dziedzinie spraw duchowych; państwo zaś, udając, że miesza się tylko do spraw materialnych i że rozstrzyga je tylko siłą, utraciło szacunek i wywołało wszędzie potępienie ze strony narodów. I właśnie z tego powodu państwo i kościół, przekonane, ale zbyt późno, o swej nierozróżnialności,
usiłują dzisiaj podźwignąć się przez niewykonalne już zespolenie się w jedno, i to właśnie w chwili, gdy rewolucja orzeka o upadku jednego i drugiego. . Ale ani kościół z braku sankcji politycznej nie musi zachować kierownictwa ideowego, ani państwo, pozbawione wyższych zasad, nie może rościć sobie pretensji do panowania nad interesami. Co się tyczy ich zlania się w jedno, to jest ono bardziej jeszioze chimeryczne niż zlanie się monarchii absolutnej z monarchią konstytucyjną. Co wolność rozdzieliła, tego władza nie połączy. Bez odpowiedzi pozostaje więc w całej rozciągłości moje pytanie, na mocy jakiego prawa państwo, któremu obojętne są idee i obrzędy, państwo ateistyczne tak samo jak prawo, pretenduje do zarządzania interesami? Takiemu postawieniu pytania, należącego całkowicie do dziedziny prawa i moralności, przeciwstawia się, co następuje: 1) Wobec tego że obywatele i gminy nie mogą sobie zdawać sprawy z interesów ogółu, i biorąc pod uwagę, że nie potrafiliby być jednego i tego samego zdania, niezbędny jest suwerenny arbiter. 2) Wobec tego że sprawy nie mogłyby być prowadzone zgodnie i wspólnymi siłami, gdyby każda miejscowość, każdy zespół, każda grupa interesów pozostawione zostały własnemu natchnieniu, gdyby urzędnicy publiczni otrzymywali tyle różnych i przeciwstawnych poleceń, ile jest interesów poszczególnych jednostek, jest rzeczą niezbędną, aby bodziec pochodził od jednej jedynej siły napędowej, a co za tym idzie, żeby urzędnicy byli mianowani przez rząd.
Nie wychodzi się poza te tezy: nieunikniony i fatalny antagonizm — oto motyw; centralizacja rozkazodawcza i hierarchiczna — oto wniosek. Zgodnie z tym właśnie rozumowaniem ojcowie nasi w roku 1793, po zniesieniu prawa boskiego, ustroju feudalnego, podziału na klasy, sądownictwa senioralnego itd., zreformowali rząd, którego podstawą był mandat wyborczy, i potępili żyrondystów, którzy nie mogąc określić, jak pojmują zachowanie jedności, nie chcieli jednak zgodzić się na to, do czego chcieli doprowadzić inni, to jest na centralizację. Owoce tej polityki można osądzić. Według Raudota ogólna liczba urzędników państwowych i samorządowych wynosiła 568 365. W tej liczbie nie została uwzględniona armia francuska. Jest to więc, nie licząc żołnierzy, których liczba waha się od 400 000 do 500 000, masa 568 365 funkcjonariuszy, nadzorców, strażników itd., którzy oplatają kraj i których rząd utrzymuje kosztem mieszkańców kraju; którymi dysponuje bądź po to, by karcić, bądź po to, by bronić się przed atakami czynników niezadowolonych i groźniejszymi jeszcze naciskami opinii. Oto sędzia, który narzuca nam centralizację! Czyż nie sądzicie, że całkowita anarchia jest lepsza dla naszego wypoczynku, naszej pracy i naszego dobrobytu niż ten milion pasożytów uzbrojonych przeciwko naszym wolnościom i interesom. To jeszcze nie wszystko. Przez to samo, że rząd ma na swe rozkazy 568 365 urzędników państwowych, opozycja, dynastyczna czy republikańska — to nieważne, ma po swojej stronie
armię dwa, trzy, cztery razy liczniejszą, składającą się ze wszystkich ludzi bez zajęcia, zrujnowanych, niezadowolonych ze swego stanu, którzy pożądają posad państwowych i którzy, aby do nich dojść, pod przewodem swych prowodyrów pracują w najlepsze nad upadkiem czołowych działaczy rządowych. Tak to więc z jednej strony istnieje wojna między krajem oficjalnym a krajem przemysłowym, a z drugiej — wojna między rządem a opozycją: co powiecie o takich stosunkach? Na tej grze w „cztery kąty a piec piąty" kraj nasz spędza czas od roku 1793, i daleko nam do ostatecznej rozgrywki. Niech mi wolno będzie odsłonić fakt powszechnie znany: oto Solidarność Republikańska133, stowarzyszenie zawiązane w celu głoszenia, propagowania i obrony rewolucji, równocześnie mające na celu nie obalenie rządu, ale przygotowanie personelu rządowego, który w razie czego mógłby zastąpić dawny personel, by rząd nadal i bez przerwy mógł wykonywać swe zadania. Tak mianowicie rewolucjoniści współcześni rozumieją swą rolę. Co za szczęście dla rewolucji, że rząd Ludwika Bonapartego rozwiązał Solidarność Republikańską! Podobnie jak religia państwowa jest gwałtem nad sumieniem, centralizacja administracyjna jest wytrzebieniem wolności. Są to ponure instytucje, wywodzące się z szaleństwa ucisku i nietolerancji, których zatrute owoce wykazują mnóstwo podobieństwa! Religia państwowa powołała do życia inkwizycję, administracja państwowa zrodziła policję. Z pewnością ludzie zdają sobie sprawę, że kasta ka-
płańska, która z początku była korporacją mandarynów chińskich, kastą mędrców i uczonych, zachowała w sobie myśl o centralizacji religijnej: nauka, nietolerancyjna zarówno wobec błędu, jak i wobec upodobania do kpiarstwa, słusznie aspiruje do przywileju pouczania rozumu. Kasta kapłańska korzystała z tej prerogatywy, dopóki programem jej była nauka, która miała być doświadczalna i postępowa; utraciła ją w chwili, gdy znalazła się w sprzeczności z postępem i doświadczeniem. Ale żeby państwo, którego jedyną siłę stanowi nauka, nie mające innej doktryny niż teoria plutonu oraz batalionu, żeby państwo — powiadam — wiecznie traktujące ludność jak dziecko, rościło sobie pretensje kosztem tej ludności i wbrew niej, a to pod pretekstem rozbieżności między jej zdolnościami i jej tendencjami, do administrowania jej majątkami, do orzekania o tym, co jest lepsze dla jej interesów, do wymierzania jej ruchu, wolności, życia: oto co byłoby nie do pojęcia, co ukazywałoby piekielne machinacje, gdybyśmy nie wiedzieli, dzięki jednorakiej historii wszystkich rządów, że jeżeli władza stale i zawsze panowała nad ludem, to dlatego, że lud, niepomny praw ładu, stale i zawsze był w tym współwinny wraz z władzą. Gdy ludziom miłującym wolność mówiłem o wolności i szacunku dla siebie samych i gdy chciałem ich pobudzić do buntu, to ograniczałem moją przemowę do wyliczenia im uprawnień prefekta. Według ustawodawcy: „Prefekt jest przedstawicielem władzy centralnej, pośrednikiem między rządem i departamentem; kieruje
działalnością administracji, troszczy się bezpośrednio przez swe własne akty o potrzeby służby publicznej. „Jako przedstawiciel władzy centralnej prefekt sprawuje działalność dotyczącą majątku państwowego lub należącego do departamentu i pełni działalność policyjną. „Jako pośrednik między władzą a departamentem podaje do wiadomości publicznej i wykonuje ustawy, które mu przekazują ministrowie; nadaje moc wykonawczą wykazom podatkowym; vice versa, doprowadza do wiadomości reklamacje, informacje itd. „Jako kierownik działalności administracyjnej spełnia w stosunku do tych, którzy pozostają pod jego kierownictwem (administrśs), i podległych mu (subalternes) bardzo różne funkcje; należy tu: instruowanie, kierowanie, inicjowanie, inspekcja, nadzór, ocena, kontrola, cenzura, reformowanie, napominanie, wreszcie akcja poprawcza, czyli karanie. „Jako troszczący się o potrzebę służby publicznej prefekt działa raz jako wyposażony we władzę opiekuńczą, to znów jako sprawujący kierownictwo lub wreszcie jako sprawujący jurysdykcję". Ten, któremu powierzono sprawy departamentu i państwa, oficer policji, sędzia, pośrednik, pełnomocnik, instruktor, dyrektor, inicjator, inspektor, nadzorca, oceniający, kontroler, cenzor, reformator, udzielający napomnień, kierujący akcją poprawczą, opiekuńczą, intendent, edyl, sędzia — oto prefekt, oto rząd! I powiedzą mi, że lud poddany takiej regencji, lud w ten sposób prowadzony na pasku in chamo et freno, in baculo et virga jest ludem wolnym! Że ten lud rozumie,
co to jest wolność, że zdolny jest jej zakosztować i korzystać z niej! Nie, nie: taki naród to mniej niż niewolnik, to koń bojowy. Przed uwolnieniem go trzeba w nim obudzić godność ludzką, udoskonalić jego pojętność. On sam wam to mówi w naiwności swego myślenia: Co by się ze mną stało, gdybym nie był trzymany w cuglach. Nie znam innej dyscypliny ani innego stanu. Znajdźcie wyjście z moich idei, pogódźcie ze sobą moje upodobania, wprowadźcie równowagę do moich interesów, a nie będę wówczas potrzebował pana nad sobą, będę mógł dobrze żyć jako człowiek niezależny! Tym sposobem społeczeństwo za własnym przyzwoleniem obraca się w zamkniętym kole. Ten rząd, z którego robi ono sobie zasadę kierowniczą, jest nie czym innym, i ono się z tym zgadza, niż dodatkiem do jego rozumu. Podobnie jak między głosem sumienia a tyranią swych instynktów człowiek stworzył sobie mistyczny hamulec, którym był ksiądz, podobnie jak między swoją wolnością a wolnością swego bliźniego narzucił sobie rozjemcę, którym był sędzia, tak saimo między interesem prywatnym a interesem ogółu, które uważał za równie niemożliwe do pogodzenia, jak swój instynkt i swój rozsądek, poszukał sobie nowego czynnika pojednawczego, którym był panujący. Człowiek jest przeto pozbawiony swego charakteru moralnego i swej godności sądzenia. Zrzekł się inicjatywy i przez to pozbycie się swych zdolności stał się nieczystym niewolnikiem szalbierzy i tyranów. Ale od czasów Jezusa Chrystusa, Izajasza, Dawida i Mojżesza we własnej osobie zostało ustalone, że do słuszności nie potrzeba ani ofiary, ani księdza; przed
chwilą udowodniliśmy, że instytucja sprawiedliwości stojącej ponad obywatelami jest ze swej istoty sprzecznością, pogwałceniem umowy społecznej. Czy dla dopełnienia naszych obowiązków społecznych i obywatelskich trudniej nam będzie obejść się bez wysokiej interwencji państwa? Ustrój przemysłowy — jakeśmy wykazali — to zgodność interesów wynikających z likwidacji społecznej, bezpłatności cyrkulacji i kredytu, organizacji sił ekonomicznych, powołania do życia kompanii robotniczych, ukonstytuowania się wartości i własności. W tym stanie rzeczy, do czego może jeszcze służyć rząd? — po cóż, do licha, pokuta? — po cóż sprawiedliwość? Umowa rozwiązuje wszystkie problemy. Producent układa się z konsumentem, stowarzyszony ze swym towarzystwem, chłop z gminą, gmina z kantonem, kanton z departamentem itd. itd. Zawsze jeden i ten sam interes wchodzi w układy, płaci długi i powtarza się w nieskończoność; wciąż ta sama idea błądzi od każdej zdolności duchowej, jako od centrum, ku peryferiom jej atrakcyj. Tajemnica tej równości między obywatelem a państwem, podobnie jak między wierzącym a księdzem, między skarżącym się a sędzią, tkwi w równości ekonomicznej, którą wprowadziliśmy uprzednio przez zniesienie procentu kapitalistycznego, w stosunkach między pracownikiem a przedsiębiorcą, dzierżawcą a właścicielem. Doprowadźcie dzięki wzajemności zobowiązań do zniknięcia tego ostatniego śladu dawnej zależności, a ani gminy, ani obywatele nie będą potrzebowali in-
gerencji państwa w sprawy kierowania swymi majątkami, administrowania swą własnością, budowania portów, mostów, nadbrzeży, kanałów, dróg; zawierania umów o dostawy, łagodzenia sporów, instruowania swych pracowników, kierowania nimi, kontrolowania ich i udzielania im nagany, pełnienia wszelkich aktów nadzoru, zapobiegania i policji — tylko po to, by ofiarować swe uwielbienie Najwyższemu — sądzenia swych przestępców i uniemożliwienia im szkodliwych postępków, zakładając, że ustanie pretekstu nie pociąga za sobą ustania przestępczości. Kończymy. Centralizacja administracyjna mogła mieć rację bytu za czasów dawnej monarchii, wówczas gdy król, uważany za pierwszego barona królestwa, przywłaszczył sobie na mocy swego boskiego prawa cały wymiar sprawiedliwości, całą zdolność działania, całą własność. Ale po deklaracjach Konstytuanty, po wyraźniejszym jeszcze i bardziej pozytywnym ich rozwinięciu przez Konwent dążyć do tego, żeby kraj, a zateim każda miejiseowość w swoim zakresie nie miała prawa sama sobą rządzić, administrować, sądzić i zawiadywać; pod pretekstem, że republika jest jedna i niepodzielna, odbierać ludowi możność dysponowania swoimi siłami; po obaleniu despotyzmu przez powstanie odbudowywać go przy pomocy metafizyki-, traktować jako federalistów i w tym charakterze skazywać na wygnanie tych, co występują w obronie wolności i zwierzchnictwa lokalnego — to zadawać kłam prawdziwemu duchowi rewolucji francuskiej, jego najautentyczniejSzym tendencjom, to zaprzeczać postępowi. Powiedziałem i nigdy nie będzie dość razy powtó-
rzyć, że system centralizacji, który osiągnął przewagę w roku 1793 dzięki RobeSpierre'owi i jakobinom, jest czymś innym niż system przeobrażonego feudalizmu: jest to zastosowanie algebry do tyranii. Napoleon, który był ostatnim z tych, co przyłożyli do tego rękę, dał temu świadectwo. Niech Ledru-Rollin 134 o tym pamięta: jego ostatnie wystąpienie za rządem bezpośrednim jest pierwszym krokiem wychodzącym poza ramy tradycji jakobińskiej, jest nawrotem do prawdziwej tradycji rewolucyjnej, podobnie jak protest Ludwika Blanca przeciwko temu, co on nazywa żyrondyzmem 133, jest pierwszym krzykiem reakcji rządowej. Konstytucja roku 1793 to żyronda, to Danton: system przedstawicielski to klub jakobinów, to Robespierre! Ale Robespierre i jakobini są potępieni: sześćdziesiąt lat doświadczeń zbyt dobrze nas nauczyło, czym była jedność i niepodzielność ich republiki. Co się tyczy konstytucji z roku 1793, to jeżeli ona wytyczyła ruch ku innemu porządkowi idei, jeżeli może być pożyteczne powoływać się dzisiaj na jej dyspozycje i tendencje, to jednak nie może ona służyć nam za wzór. Duch rewolucyjny postąpił naprzód, idziemy rzeczywiście po linii tej konstytucji, ale mamy już sześćdziesąt lat za sobą.
5. OŚWIATA PUBLICZNA, ROBOTY PUBLICZNE, ROLNICTWO I HANDEL, FINANSE Postawcie ludowi następujące pytania, a możecie być pewni odpowiedzi. Pytanie: Czy nauczanie będzie bezpłatne i obowiązkowe? Odpowiedź: Tak. P. Kto będzie szerzył oświatę? O. Państwo. P. Kto będzie ponosił jej koszty? O. Państwo. P. A zatem będzie istniało Ministerstwo Oświecenia Publicznego? O. Tak. Jak z tego widać, nic łatwiejszego, niż dać ludowi możność prowadzenia działalności ustawodawczej. Wszystko zależy od sposobu stawiania pytań. Jest to metoda Sokratesa zbijającego swymi argumentami argumenty sofistów. P. Czy będzie też istniało Ministerstwo Robót Publicznych? O. Naturalnie, skoro będą istniały roboty publiczne. P. A Ministerstwo Rolnictwa i Handlu? O. Tak. P. Ministerstwo Finansów? O. Tak. Znakomicie! Lud mówi jak dzieciątko Jezus pośród doktorów. Jeśli tylko zrobi to wam przyjemność, sprawię, iż on powie, że chce dziesięciny, lex primae noctis
i panowania Dagoberta 13e. Zdajmy sobie raz jeszcze sprawę z motywu, który służy państwu za pretekst. Uważając, że lud wskutek swej mnogości nie może kierować swoimi Własnymi sprawami ani kształcić się, ani postępować, ani ochraniać siebie jak wielki pan, który nie znając swego majątku i mając głowę niepewną opłaca za administrowanie swych dóbr, gospodarowanie w swoim domu i troszczenie się o swą osobę urzędników, służbę, intendentów wszelkiego rodzaju: jednych, co prowadzą rachunki jego dochodów i regulują jego wydatki, drugich, co w jego imieniu układają się z dostawcami i bankierami, tych, co zarządzają jego majętnościami, owych, co czuwają nad jego własnym bezpieczeństwem itd. itd. Tym sposobem budżet wydatków Władcy dzieli się na dwie części: 1) efektywne usługi i konsumpcja realna, na co składają się jego środki utrzymania, przyjemności i zbytek; 2) wynagrodzenie jego służby, pełnomocników, komisjonerów, przedstawicieli, agentów, jałmużników, prokuratorów, kuratorów, przedstawicieli środków przymusu, którzy działają na jego rzecz. Otóż ta druga część budżetu jest o wiele znaczniejsza. Składa się ona z: 1) Procentów należnych bankierom, u których lud ma rachunek bieżący, procentów, których wysokość wraz z amortyzacją sięga obecnie 346 milionów i stanowi dług publiczny. 2) Dotacji władz naczelnych, bezpośrednich przedstawicieli władzy i szefów wszystkich resortów. Dotacje te stanowią sumę 9 milionów.
3) Uposażeń urzędników wyższych i niższych, służby wszelkiego rodzaju i Wszystkich stopni. Z 805 milionów, na które składają się wydatki różnych ministerstw, co najmniej trzy czwarte idzie na pokrycie wynagrodzeń tego rodzaju. 4) Kosztów zarządu, eksploatacji i pobierania dochodów od ludu. Określa się je na 149 milionów. 5) Emerytur płaconych przez lud swym wysłużonym pracownikom po dwudziestu pięciu albo trzydziestu latach pracy w ogólnej sumie 45 milionów. 6) Wreszcie z kosztów nie przewidzianych, wpływów przewidywanych, ale nie osiągniętych, dochodów fikcyjnych, których wysokość wynika z rachunku strat i zysków, co daje sumę 80 milionów. Tym sposobem za najwyżej 200, 300 milionów usług efektywnych i realnych dostaw, z których składa się roczny wydatek ludu, system rządowy każe mu płacić 1431 milionów, a zatem słudzy ludu otrzymują za swe trudy wynagrodzenie w wysokości 1100 do 1200 milionów. I wreszcie, żeby sobie raz na zawsze zapewnić tę olbrzymią odprawę, żeby zabezpieczyć się przed chęcią jakiejkolwiek reformy i emancypacji ze strony władcy, wymienieni słudzy zmusili go do osobistego oświadczenia, że się zrzeka swych praw cywilnych i politycznych. Najgorsza w tym systemie nie jest nieunikniona ruina władcy, ale nienawiść i pogarda, jakiej przysparzają mu ci, co mu służą i co zupełnie go nie znając, jako że mają do czynienia z pierwszymi jego intendentami, od których otrzymują posady i dyrektywy, z którymi związują swoje losy, przy każdej sposobności bio-
rą ich stronę przeciwko władcy. Atakując ten system od czoła powiedzieliśmy: Lud jest istotą zbiorową. Ci, co od niepamiętnych czasów wyzyskują go i utrzymują w stanie zależności, opierają się na tym zbiorowym jego charakterze i wyciągają stąd wniosek o jego niezdolności prawnej, która nadaje ich despotyzmowi charakter wieczny. W przeciwieństwie do tego, my ze zbiorowego charakteru istoty ludu czerpiemy dowód, że jest on w zupełności i o wiele bardziej niż inni uzdolniony, że potrafi wszystko i że nie potrzebuje pomocy z niczyjej strony. Chodzi tylko o to, aby dać pole do działania jego zdolnościom. W sprawie długu publicznego mieliśmy sposobność stwierdzić, że lud, właśnie dlatego, że jest bardzo liczny, może z powodzeniem organizować swój kredyt we Własnym zakresie i nie ma po co wchodzić w stosunki z lichwiarzami. I sprawę długów przecięliśmy krótkim sformułowaniem: dość już pożyczek, dość księgi długów państwowych, a przeto dość pośredników, dość interwencji państwa między kapitalistami a ludem. Sprawę kultu ujęliśmy podobnie. Co to jest ksiądz? — zapytaliśmy. Jest to pośrednik między ludem a Bogiem. A sam Bóg? — jest też pośrednikiem, nadnaturalnym i fantastycznym, między przyrodzonymi instynktami człowieka a jego rozumem. Czyż więc człowiek nie potrafiłby chcieć tego, co wskazuje mu jego rozum, nie będąc do tego zmuszony czcią dla stwórcy? Byłoby to sprzecznością samo w sobie. W każdym bądź razie, wobec tego, że wiara jest wolna i podlega wyborowi, że każdy sam tworzy sobie własną religię, kult powi-
nien być sprawą sumienia, a nie korzyści. Jałmużnictwo zostało zniesione. Nastąpiła sprawiedliwość? Co to jest sprawiedliwość? — Wzajemność gwarancji, to, co od dwóch stuleci nazywamy umową społeczną. Każdy człowiek, który zawarł tę umowę, nadaje się na sędziego: sprawiedliwość dla wszystkich, władza dla nikogo. Co się tyczy procedury, to najkrótsza będzie najlepsza. Precz z sądami i z jurysdykcją! Ostatnie miejsce zajmuje administracja, która pociąga za sobą sprawę policji. Nasza decyzja została szybko powzięta. Wobec tego że lud jest bardzo liczny i że jedność interesów decyduje o istnieniu kolektywu, centralizacja istnieje za sprawą tej jedności, centralizatorzy są tu niepotrzebni. Niech każde gospodarstwo, każdy warsztat, każda korporacja, każda gmina, każdy departament itd. dba o porządek, administruje prawidłowo swoimi interesami, a kraj będzie dobrze stał pod względem porządku i administracji. Co mamy do roboty, aby czuwać i rządzić, aby płacić z roku na rok 125 milionów? Skreślmy jeszcze z rachunku prefektów, komisarzy i żandarmów. Zostało jeszcze nauczanie. Tym razem nie chodzi o zniesienie, ale o to, żeby z instytucji politycznej zrobić instytucję ekonomiczną. Otóż gdy zachowamy metodę stosowaną obecnie podczas studiów, to czy z tego wynika, że będziemy musieli odwołać się do ingerencji państwa? Gminie potrzebny jest nauczyciel. Znajdzie go na swój sposób, młodego lub starego, kawalera czy żonatego, wychowanka seminarium nauczycielskiego albo
samouka, z dyplomem lub bez. Jedyną rzeczą o zasadniczym znaczeniu jest to, żeby wspomniany nauczyciel odpowiadał ojcom rodzin i żeby gotowi byli powierzyć mu swoje dzieci. Tutaj, podobnie jak i w innych wypadkach, trzeba, żeby funkcja wynikała z wolnej umowy i podlegała współzawodnictwu: rzecz niemożliwa przy systemie nierówności, forytowaniu, przy monopolu uniwersyteckim albo sojuszu państwa z kościołem. Co się tyczy nauczania zwanego wyższym, nie widzę, na czym miałoby polegać owo wymagane od państwa poparcie. Czyż nie jest to rezultat spontaniczny, naturalne ognisko podstawowego nauczania? Cóż przeszkadza, żeby w każdym departamencie, w każdej prowincji istniało nauczanie wyższe, utrzymywane z funduszów lokalnych, których część jest przeznaczona na utrzymanie szkół wyższych uważanych za niezbędne i których personel będzie wybrany z własnych szeregów? Każdy żołnierz — jak mówią — nosi w swym tornistrze buławę marszałkowską. Jeżeli tak nie jest, to tak być powinno. Dlaczego każdy nauczyciel szkoły nie miałby mieć w swym dyplomie tytułu wielkiego nauczyciela uniwersytetu? Dlaczego na wzór tego, co się działo w kompaniach robotniczych, nauczyciel nie miałby być odpowiedzialny przed Radą Akademicką, Rada Akademicka nie miałaby otrzymywać mandatu od nauczycieli?... Tym sposobem, nawet przy obecnym systemie nauczania, centralizacja uniwersytecka w społeczeństwie demokratycznym jest targnięciem się na autorytet paternalistyczny i konfiskatą praw nauczyciela.
Ale przejdźmy do istoty rzeczy. Centralizacja rządzenia w dziedzinie oświecenia publicznego niemożliwa jest w ustroju przemysłowym z tej decydującej racji, że nauczanie jest nieodłączne od terminatorstwa, wyszkolenie naukowe od przygotowania zawodowego; nauczyciel, profesor, jeśli nawet sam nie jest kierownikiem warsztatu, to zawsze i przede wszystkim jest członkiem korporacji, grupy przemysłowej lub rolniczej, która korzysta z jego wiedzy; i to stanowi więź, pignus między rodzicami a szkołą, między korporacjami przemysłowymi a rodzinami, uniemożliwia oderwanie się nauki od .warsztatu i nie dopuszcza, aby pod pretekstem doskonalenia się nauka ulegała wpływom jakiegoś czynnika zewnętrznego. Oddzielać, jak to się czyni obecnie, nauczanie od terminowania i, co jest bardziej jeszcze szkaradne, oddzielać oświatę zawodową od ćwiczeń realnych, użytecznych, poważnych, codziennych, od zawodu, to na nowo wywoływać, tylko pod inną postacią, podział władz i różnice klasowe, te dwa najskuteczniejsze narzędzia tyranii rządowej i podporządkowania pracowników. Niech proletariusze o tym pamiętają! Jeżeli szkoła górnicza jest czymś innym niż praca górnika, której towarzyszą właściwe badania nad przemysłem mineralnym, to szkoła nie będzie miała na celu wychowania górników, ale przełożonych górników, arystokratów. Jeżeli szkoła sztuk i rzemiosł jest czymś innym niż sztuka i rzemiosło, to wkrótce nie będzie miała za zadanie przygotowywać rzemieślników, ale dyrektorów rzemieślników, arystokratów. '.
Jeżeli szkoła handlowa jest czymś innym niż magazyn, biuro, kantor, to nie będzie służyła szkoleniu handlowców, ale baronów handlu, arystokratów. Jeżeli szkoła marynarska jest czymś innym niż rzeczywistą służbą na pokładzie, obejmującą przy tym służbę chłopca okrętowego, to szkoła marynarska będzie tylko środkiem do rozróżnienia w marynarce dwóch klas: klasy majtków i klasy oficerów. I to jest to co widzimy w naszym ustroju ucisku politycznego i anarchii przemysłowej. Nasze szkoły, jeśli nie są zakładami zbytkowymi lub zakładami służącymi za pretekst do synekur, są seminariami arystokracji. Nie dla ludu stworzone zostały takie szkoły, jak Politechnika, Wyższy Instytut Nauczycielski, Saint-Cyr, Szkoła Prawnicza, ale po to, żeby utrzymywać, umacniać i rozwijać różnicę między klasami, aby uczynić nieodwołalnym starcie między burżuazją a proletariatem. W warunkach rzeczywistej demokracji, gdzie każdy powinien mieć pod bokiem, w miejscu zamieszkania, zarówno wyższe jak i niższe nauczanie, ta hierarchia szkolna nie może być przyjęta. Wobec tego że kształcenie łączy się z nauczaniem zawodu, że polega ono w dziedzinie teorii na klasyfikacji idej, w dziedzinie praktyki zaś na oddzielaniu od siebie prac, że stało się zarówno sprawą spekulacji pracy jak i kłamstwa, nie może przeto zależeć na przyszłość od państwa, nie można więc pogodzić go z rządem. Niechże powstanie w republice centralne biuro badań, dalej biuro manufaktur i sztuk, tak jak istnieje Akademia Nauk i biuro miar długości; można zrobić to, to można i tamto; i nie
widzę, co mogłoby stać temu na przeszkodzie. Ale, raz jeszcze, po co do tego wszystkiego władza? Po co ten pośrednik między studentem a salą wykładową, między warsztatem a terminatorem, skoro nie uważacie ża potrzebne, żeby on istniał między pracą a pracownikiem? Trzy ministerstwa — Robót Publicznych, Rolnictwa i Handlu oraz Finansów — również znikają w organizacji ekonomicznej. Pierwsze z nich jest niemożliwością z dwóch powodów: 1) z powodu inicjatywy gmin i departamentów w dziedzinie przedsiębrania robót, które należy przeprowadzić w danym okręgu, 2) z powodu inicjatywy kompanii robotniczych w odniesieniu do wspomnianych robót. Jeżeli demokracja nie ma być przynętą, a zwierzchnictwo ludu pośmiewiskiem, to trzeba przyjąć, że każdy obywatel w zakresie swego zawodu, każda rada municypalna, departamentalna czy prowincjonalna na swoim terytorium jest naturalnym i wyłącznie uprawnionym przedstawicielem zwierzchnictwa; że zgodnie z tym każda miejscowość powinna działać bezpośrednio i sama przez się w dziedzinie kierowania interesami, które obejmuje, i sprawować tak, jak uważa za stosowne, całokształt zwierzchnictwa. Lud to nic innego jak organiczne połączenie woli indywidualnie nieograniczonych i suwerennych, które mogą i powinny dochodzić do zgody, ale nigdy nie rezygnować z samych siebie. Połączenia tego szukać należy w harmonii ich interesów, a nie w sztucznej centralizacji, która, będąc daleka od wyrażania woli zbiorowej, wyraża tylko alienację poszczególnych woli.
Bezpośrednia zwierzchnia Inicjatywa poszczególnych miejscowości w określaniu robót, jakie im przypadają, jest konsekwencją zasady demokratycznej i wolnej umowy: ich uzależnienie od państwa jest wynalazkiem roku 1793, odnowieniem porządków z czasów feudalizmu. Było to dziełem przede wszystkim Robespierre'a i jakobinów i było najbardziej zgubnym ciosem, zadanym wolnościom publicznym. Owoce tego są dostatecznie znane: bez władzy centralnej nie bylibyśmy świadkami tej niedorzecznej konkurencji dwóch dróg z Paryża do Wersalu; 'bez władzy centralnej nie mielibyśmy fortyfikacji od Paryża do Lyonu z luźno rozrzuconymi fortami; bez Władzy centralnej promienista sieć dróg żelaznych nie byłaby zrealizowana; bez władzy centralnej, która przyciąga do siebie wszystkie najważniejsze sprawy, aby nimi kierować i wykorzystywać je w interesie swych kreatur i różnych przestępców, nie bylibyśmy codziennie świadkami pozbywania się własności publicznej, monopolizacji różnych usług, podwyżek taryf, rozrzutności, trwonienia na wyścigi majątku ludowego przez ustawodawców i ich ministrów. Dodam, że w tej samej mierze, w jakiej supremacja państwa w dziedzinie robót publicznych przeciwna jest prawu republikańskiemu, jest ona nie do pogodzenia z prawem, jakie rewolucja stwarza dla pracowników. Mieliśmy już sposobność stwierdzić, w szczególności w związku z utworzeniem Banku Narodowego i powstawaniem kompanii robotniczych, że w ustroju ekonomicznym praca podporządkowuje sobie talent i kapitał, a ponadto, że pod działaniem, to konkurencyj-
nym, to znów odrębnym, podziału pracy i siły zbiorowej istniała potrzeba, aby pracownicy, pod grozą ponownego popadńięcia w feudalizm przemysłowy, tworzyli towarzystwa demokratyczne, gdzie warunki byłyby jednakowe dla wszystkich. Wśród gałęzi przemysłu wymagających tej organizacji wymieniliśmy koleje żelazne. Trzeba do nich dodać służbę drogową i hudowę dróg bitych, mostów i portów, prace zalesieniowe, nawadnianie, odwadnianie itd., słowem wszystko, co mamy w zwyczaju uważać za dziedzinę działalności państwa. Otóż jeżeli odtąd niemożliwością jest uważać robotników, którzy z bliska i ź daleka napływają do kategorii budownictwa mostów i dróg bitych, zagospodarowywania wód i lasów i do górnictwa, za zwykłych pracowników najemnych; jeśli trzeba, żebyśmy przyzwyczaili się widzieć w nędznym tłumie suwerenne korporacje, to jak zachować hierarchiczny stosunek ministra do szefów biur, szefów biur do inżynierów i inżynierów do robotników? Jak zachować supremację państwa? Robotnicy z powodu uzyskania praw politycznych będą chcieli korzystać z nich w całej pełni, literalnie je realizować. Z początku stowarzyszą się, wybiorą swych kierowników, inżynierów, architektów, księgowych, później będą się układali bezpośrednio, jak równy z równym, z władzami municypalnymi i departamentalnymi o wykonanie robót. Dalecy od podporządkowania się państwu, sami staną się państwem, a więc w tym, co dotyczy ich specjalności przemysłowej, bezpośrednią, żywą reprezentacją zwierzchnidtwa. Niech
tylko stworzą sobie administrację, niech im otworzą kredyt, niech dadzą kaucje, a kraj znajdzie w nich gwarancję lepszą niż w państwie, ponieważ oni są przynajmniej odpowiedzialni za swe akty, podczas gdy państwo nigdy za nic nie odpowiada. Czy mówiłem o Ministerstwie Rolnictwa i Handlu? Budżet tego resortu wynosi 17 milionów i pół, marnotrawionych na zapomogi, subwencje, wsparcia, premie, rymesy, tajne fundusze, nadzór, władzę centralną itd. Czytajcie śmiało: kumoterstwo, korupcja, synekury, pasożytnictwo, kradzieże. Tym sposobem na nauczanie rolnictwa i różnorodne jego popieranie wydaje się 3 200 000 franków. Pomimo respektu, jaki mam dla czcigodnych profesorów, ośmielam się powiedzieć, że gnano za 3 200 000 franków więcej pożytku przyniosłoby chłopom niż ich wykłady. Na Szkołę Weterynaryjną i stadniny 3 430 000 franków. Nie przeszkadza to, że od czasu rewolucji rasa koni ulega we Francji stałemu zwyrodnieniu i że brak nam koni. Śmiejcie się więc z Yockey Club i dajcie wolną rękę hodowcom. Na manufaktury Sevres, Gobelins, Beauvais, Konserwatorium, szkoły sztuk i rzemiosł zapomogi w wysokości 3 798 000 franków. Co produkują te manufaktury? Nic, nawet arcydzieł też nie. Czy szkoły te przyczyniają się do postępu w przemyśle? Nie. Wykłada się w nich tylko prawdziwe zasady ekonomii narodów. Czemu służą subwencje dla handlu? Najwidoczniej niczemu. Portfel banku opróżnia się z każdym dniem. Na rybołówstwo morskie 4 000 000, a to w celu pobu-
dzenia wzrostu 'zatrudnienia na morzu. Otóż w budżecie dochodów figuruje 4 000 000 podatków pobranych od rybaków, a ponieważ pierwsza suma nie stanowi kompensaty drugiej, to wynika stąd, że płacimy 8 000 000 franków na koszty nadzwyczajne, ażeby jeść ryby pochodzące ze świeżego połowu, przy czym nie możemy powściągnąć konkurencji rybołówstwa zagranicznego! Czyż nie prościej byłoby zdjąć z armatorów 8 000 000 ciążących na nich podatków i wszelkiego rodzaju kasztów? Najciekawszym z artykułów dotyczących tego resortu jest artykuł, który mówi o stowarzyszeniach robotniczych. Nie jest to zabawka: od roku 1848 rząd zabrał się do pobierania opłaty za patent na socjalizm. Z nadzoru nad stowarzyszeniami przypada mu 77 000 franków. Niechże rząd już lepiej daruje im tę kwotę: wyciągną stąd sporą korzyść, a on (będzie miał o jeden kłopot mniej. Wreszcie na utrzymanie, kierownictwo, nadzór, na opłatę całego tego pasożytnictwa 713 150 franków. To się nazywa administracja centralna. Dobrze więc! — podwójcie tę sumę, podwójcie budżet Ministerstwa Rolnictwa i Handlu i niech państwo pozostawi w spokoju rolnictwo i handel, przemysł, konie i rybołówstwo; niech przekaże manufaktury kompaniom robotniczym, które będą z nich ciągnęły korzyści pod kierownictwem uczonych i artystów, a państwo opłacane za to, że nic nie robi, będzie służyło porządkowi. Co się tyczy Ministerstwa Finansów, to jest rzeczą Oczywistą, że jego racja bytu tkwi bez reszty w innych
ministerstwach. Finanse są dla państwa tym, czym dla osła żłób. Usuńcie zaprząg polityczny, a nie będziecie mieli nic do czynienia z administracją, której jedynym zajęciem jest dostarczanie i dzielenie środków utrzymania. Departamenty i gminy kierujące swymi robotami równie dobrze nadają się do opłacania swych wydatków, jak do nakazywania, aby je pokrywano; pośrednik finansowy znika. Co najwyżej można by zachować, jako główne biuro statystyczne, Izbę Rozrachunkową. 6. SPRAWY ZAGRANICZNE, WOJNA, MARYNARKA Kto chybia celu w jednym punkcie, zawinił, jak powiada Ewangelia, we wszystkich. Jeżeli rewolucja pozwala przetrwać rządowi w jakiejkolwiek dziedzinie, to wkrótce powróci on we wszystkich. Otóż jak obejść się bez rządu w stosunkach między krajem a zagranicą? Państwo to istota zbiorowa, która nieustannie układa się z innymi podobnymi ido niej Istotami zbiorowymi, kltóra w konsekwencji musi wytworzyć sobie odpowiedni organ, przedstawicielstwo, wreszcie rząd. Czyż tutaj przynajmniej rewolucja nie uchybi zasadzie i w celu usprawiedliwienia swej niekonsekwencji powoła się na banalny pretekst, że wyjątek potwierdza regułę? Byłoby to pożałowania godne, a zresztą niedopuszczalne. Jeżeli rząd jest nieodzowny dla dyplomacji, równie nieodzowny będzie też dla wojny i dla marynarki, a 'ponieważ wszystko trzyma się rządem: i społeczeństwem, to wkrótce zobaczymy, że rządy przy-
wrócone zostaną w dziedzinie policji, potem administracji, potem sprawiedliwości: a co stanie się wtedy z rewolucją? Ta troska o politykę zagraniczną najlepiej wskazuje, jak słabe jest wśród nas zrozumienie rewolucji. Wśród demokracji europejskiej, nieustannie zajmującej się regulowaniem równowagi państw, świadczy to o uporczywej wierności tradycjom, despotyzmu i straszliwym ciążeniu ku kontrrewolucji. Spróbujemy więc w tej dziedzinie, podobnie jak w innych, naprostować nasz sposób myślenia i uwolnić się od nawyków. Czy rewolucję dokonaną wewnątrz kraju da się przeprowadzić też i na zewnątrz? Któż mógłby w to wątpić? Rewolucja byłaby nieskuteczna, gdyby nie była zaraźliwa: przepadłaby nawet we Francji, gdyby nie stała się uniwersalna. Wszyscy są co do tego przekonani. Umysły najmniej zapalne nie myślą nawet, żeby Francja zrewolucjonizowana miała po co interweniować zbrojnie w innych krajach; wystarczy, że swoją obecnością, swym słowem poprze wysiłki innych narodów, które pójdą za jej przykładem. Cóż to jest więc rewolucja dokonana na zewnątrz, tak samo jak wewnątrz? Wyzysk ze strony kapitalistów i właścicieli wszędzie zahamowany, najemnietwo zniesione, równa i rzetelna wymiana zapewniona, wartość ukonstytuowana, taniość zapewniona, system protekcji celnej zmieniony, rynek światowy otwarty dla producentów każdego kraju: w ślad za tym bariery celne obalone, dawne prawa na-
rodów zastąpione umowami handlowymi, policja, sprawiedliwość przekazane wszędzie w ręce ludności zawodowo pracującej; organizacja gospodarcza na miejsce wszechwładzy rządu i wojska w posiadłościach kolonialnych, tak samo jak w metropoliach; wreszcie swobodne i powszechne przenikanie się ras poddane jedynie prawu umowy — oto rewolucja. Czyż może się zdarzyć, aby w takim stanie rzeczy, gdzie wszystkie interesy ziemskie, finansowe i przemysłowe są identyczne, gdzie poparcie ze strony rządu nie jest już do niczego potrzebne ani wewnątrz, ani na zewnątrz, czyż to możliwe, żeby państwa w dalszym ciągu stanowiły oddzielne ciała polityczne, żeby pozostawały odseparowane od siebie, podczas gdy ich producenci i ich konsumenci się mieszają; żeby zachowały dyplomację w celu regulowania pretensji, określania prerogatyw, załatwiania zatargów, wymiany gwarancji, podpisywania układów itd., które będą już bezprzedmiotowe? Postawić to pytanie — to je rozwiązać. Odtąd nie wymaga to dowodów. Kilka wyjaśnień tylko z punktu widzenia poszczególnych krajów. Przypomnijmy zasadę. Instytucja, jaką jest rząd — jak powiedzieliśmy — ma swoją rację bytu w anarchii ekonomicznej. Rewolucja przynosi koniec anarchii i organizuje siły przemysłowe; i z tą chwilą centralizacja polityczna nie ma już pretekstu do istnienia; znajduje ona ujście w solidarności przemysłowej, solidarności polegającej wyłącznie na powszechnym rozsądku, o którym możemy powiedzieć, jak Pascal o wszechświecie, że środek jego jest wszędzie, obwodu
nie ma nigdzie. Otóż z chwilą obalenia instytucji rządu, zastąpienia jej organizacją ekonomiczną, zagadnienie republiki uniwersalnej zostaje rozwiązane. Marzenie Napoleona urzeczywistnia się, chimera księdza de Saint-Pierre 137 staje się koniecznością. To rządy miały pretensje do wprowadzenia ładu wśród ludzkości, później podzieliły jednak ludy na wrogie obozy, bo jedynym ich zajęciem wewnątrz było tworzenie zależności, a na zewnątrz zręczność polegała na podtrzymywaniu, faktycznie albo w dalszej perspektywie, stanu wojny. Ucisk ludów i wzajemna ich nienawiść stanowią dwa fakty współzależne, związane ze sobą w ten sposób, że jeden powołuje do życia drugi i że mogą zniknąć tylko równocześnie, przez usunięcie ich wspólnej przyczyny — rządu. Oto dlaczego ludy, dopóki pozostaną pod rządami policji, królów, trybunów lub dyktatorów, dopóki posłuszne będą widocznej władzy, ukonstytuowanej w ich własnym łonie i ustanawiającej prawa, które nimi rządzą, będą niechybnie w wojnie ze sobą; nie istnieje żadne święte przymierze, żaden kongres demokratyczny czy amfiktioniczny, europejski komitet centralny, który mógłby coś na to poradzić. Wielkie ciała ukonstytuowane w ten sposób mają z konieczności interesy przeciwstawne; wobe'c tego że są przeciwne zlaniu się, nie mogą też uznać słuszności; w drodze wojny albo dyplomacji, nie mniej niemoralnej, nie mniej zgubnej niż wojna, muszą walczyć i bić się. Jednolitej gospodarce całego globu nacjonalizm, pod-
sycany przez państwo, przeciwstawia nieprzezwyciężony opór: to Właśnie tłumaczy, dlaczego monarchia nie mogła się stac nigdy uniwersalna... Monarchia uniwersalna w dziedzinie polityki jest tym, czym w matematyce kwadratura koła albo wieczny ruch — jest sprzecznością samą w sobie. Naród może znosić rząd dotąd, dopóki jego siły ekonomiczne nie są zorganizowane i dopóki ten rząd jest jego własnym rządem; wobec tego że narodowy charakter rządu stwarza złudzenia co do wartości zasady, rząd utrzymuje się przy nie kończącym się następowaniu jednego po drugim rządów monarchicznych, arystokratycznych i demokratycznych. Jeśli jednak władza jest obca narodowi, to obecność jej odczuwa on jako zniewagę; bunt kipi w sercach wszystkich: przedsięwzięcie takie nie może trwać długo. To, czego żadna monarchia, nawet monarchia cezarów nie zdołała osiągnąć; to, czego chrystianizm, owo streszczenie dawnych kultów, niezdolny był wytworzyć, to spełni republika uniwersalna, rewolucja ekonomiczna; nie może tego nie spełnić. Z ekonomią polityczną dzieje się to samo co z innymi naukami; jest nieuchronnie jedna i ta sama na całej ziemi; nie zależy ona od wyniku układów między ludźmi czy narodami, nie poddaje się też niczyim kaprysom. Nie istnieje ekonomia polityczna rosyjska, angielska, austriacka, tatarska czy indyjska. Tak samo jak nie istnieje fizyka ani geometria węgierska, niemiecka lub amerykańska. Prawda jako taka jest jednakowa wszędzie... Nauka to jedność rodzaju ludzkiego. Jeśli więc nauka, a nie religia ani władza, jest traktowana w każdym kraju jako reguła społeczna, suwe-
renny rozjemca w interesach, rząd, staje się niczym, wszystkie ustawodawstwa na świecie są ze sobą zgodne... Nie ma wówczas narodowości ani ojczyzny w politycznym znaczeniu tego słowa: istnieje nadal tylko miejsce urodzenia. Człowiek bez względu na rasę i kolor skóry jest rzeczywiście obywatelem wszechświata; prawo obywatelstwa nabył sobie wszędzie. Tak samo jak w jakimkolwiek okręgu terytorialnym gmina reprezentuje republikę i sprawuje władzę, podobnie też każdy naród na naszym globie reprezentuje ludzkość, i w granicach, jakie mu wyznacza natura, występuje w !jej imieniu. Harmonia między narodami panuje bez królowania, bez dyplomacji i bez concilium; odtąd nic nie mogłoby jej zakłócić. Cóż więc mogłoby uzasadnić utrzymywanie stosunków dyplomatycznych między ludami, które przyjęły program rewolucyjny: Nigdy więcej rządów, nigdy więcej zdobyczy, nigdy więcej ceł, nigdy więcej policji międzynarodowej, nigdy więcej przywilejów handlowych, nigdy więcej dyskryminacji kolonialnej, nigdy więcej opieki ludu nad innym ludem, nigdy więcej linii strategicznych, nigdy więcej fortec. Rosja chce się usadowić w Konstantynopolu, tak jak w Warszawie, czyli objąć swym zasięgiem Bosfor i Kaukaz. Przede wszystkim rewolucja nie ścierpi tego i w imię bezpieczeństwa zacznie się rozprzestrzeniać w Polsce, Turcji, wszędzie gdzie tylko będzie mogła
w prowincjach państwa rosyjskiego, dopóki nie dojdzie do Petersburga. Gdy to osiągnie, czym stanie się interes Rosji w Konstantynopolu i w Warszawie? Tym samym, czym w Berlinie i w Paryżu — interesem wolnej i równej wymiany. Czym stanie się sama Rosja? Skupiskiem ludów wolnych, niezależnych, złączonych jedynie tożsamością języka, podobieństwem funkcyj, stosunkami terytorialnymi. W tego rodzaju warunkach podbój jest niedorzecznością; gdyby Konstantynopol należał do Rosji, a w Rosji dokonała się rewolucja, to Konstantynopol należałby sam do siebie ni mniej, ni Więcej, niż gdyby Rosja nigdy nie istniała. Kwestia wschodnia z punktu widzenia Północy przestałaby istnieć. Anglia chciałaby posiadać Egipt, tak jak posiada Maltę, Korfu, Gibraltar itd. Napotka to taką samą odpowiedź ze strony rewolucji. Oznacza ona, że Anglia powinna powstrzymać się od wszelkich zamachów na Egipt i położyć kres swym Wkraczaniom w cudze posiadłości oraz swemu monopolowi; ze względu na bezpieczeństwo wzywa się ją do ewakuowania wysp i twierdz, skąd zagraża ona wolności narodów i mórz. W istocie oznaczałoby to dziwaczną pomyłkę co do charakteru i znaczenia rewolucji, gdyby wyobrażano sobie, że pozostawi ona Anglikom wyłączną własność Australii i Indii oraz bastionów, którymi otacza ona handel kontynentu. Sama tylko obecność Anglików na Jersey i Guernsey 138 jest zniewagą dla Francji, tak samo jak wyzysk Irlandii i Portugalii jest zniewagą dla Europy; tak samo jak posiadanie przez nich Indii i ich handel z Chinami139 jest obelgą dla ludzkości. Trzeba,
żeby Albion, podobnie jak i cała reszta, uległ rewolucji. Gdyby trzeba było go do tego zmusić, to mamy ludzi, którzy nie uważaliby tego za sprawę zbyt trudną. Otóż z chwilą dokonania rewolucji w Londynie, z chwilą położenia kresu przywilejowi brytyjskiemu, spalenia go i rozrzucenia jego popiołów na cztery wiatry, cóż znaczy dla Anglii posiadanie Egiptu? Akurat tyle, co dla Francji posiadanie Algieru. Wobec tego że wszyscy mogą Wchodzić, wychodzić, handlować do woli, tworzyć gospodarstwa rolne, mineralne, przemysłowe, korzyść z tego jest taka sama dla wszystkich narodów; władza lokalna ma tylko jeden przywilej — w postaci zwrotu kosztów policyjnych ze strony osadników i tubylców. Istnieją jeszcze wśród nas szowiniści, którzy dążą bezwzględnie do tego, żeby Francja odzyskała swe granice naturalne. Tacy ludzie żądają za wiele albo za mało. Francja jest wszędzie, gdzie się mówi jej językiem, gdzie ludzie trzymają się zasad jej rewolucji, jej obyczajów, jej sztuki, literatury, jej miar, jej pieniądza. Z tego punktu widzenia prawie cała Belgia, kantony Neuchatel, Waadt, Genewa, Sabaudia i cześć Piemontu do niej należą: w zamian musiałaby utracić Alzację, może część Prowansji, Gaskonii i Bretanii, których mieszkańcy nie mówią po francusku i ci, i owi są tam zawsze po stronie królów i księży przeciwko rewolucji. Ale na co zdadzą się te przeróbki? Jest to mania przyłączań, która za czasów Konwentu i Dyrektorialtu wywołała u różnych narodów brak zaufania do republiki i wzbudziwszy u Bonapartego smak do podbojów doprowadziła do Waterloo. Rewolucjonizujcie, mówię
wam. Wasze granice będą zawsze dostatecznie rozległe, dostatecznie francuskie, jeśli tylko będą rewolucyjne. Czy Niemcy będą cesarstwem, republiką jednolitą czy państwem związkowym? Ten słynny problem jedności germańskiej, który narobił tyle hałasu przed kilku laty, nie ma na przyszłość sensu w obliczu rewolucji, a to dowodzi, że nigdy go nie miał. W Niemczech, podobnie jak gdzie indziej, czym są państwa? Tyraniami różnego kalibru, utworzonymi niezmiennie pod pretekstem: z początku popierania szlachty i burżuazji przeciwko proletariatowi, następnie utrzymywania w stanie niezawisłości miejscowych suwerenności. Wobec tych podziałów demokracja niemiecka czuje się bezsilna, a dlaczego? Dlatego właśnie, że poruszała się w sferze prawa politycznego. Ale zorganizujcie siły ekonomiczne Niemiec; koła polityczne, okręgi wyborcze, księstwa, królestwa, cesarstwa — wszystko to zejdzie zaraz na drugi pian aż do Związku Celnego 140; jedność niemiecka poWstaje ze zniesienia poszczególnych krajów. To, czego potrzeba dawnej Teutonii, nie jest państwem związkowym. Jest likwidacją. Niech to raz stanie się wiadome: najbardziej charakterystycznym, najbardziej decydującym skutkiem rewolucji po zorganizowaniu pracy i własności jest unicestwienie centralizacji politycznej, słowem państwa, i jako konsekwencja tego unicestwienie, zniesienie stosunków dyplomatycznych między poszczególnymi krajami, w miarę jak podpisują układ rewolucyjny, Wszelki nawrót do tradycji politycznych, wszelka troska o równowagę europejską pod pretekstem dążeń narodowych i niezależności państw, wszelkie propozycje
tworzenia przymierzy, uznawania zwierzchnictwa, przywrócenia prowincyj, przenoszenia granic zdradzałyby u organów tego ruchu najzupełniejszy brak zrozumienia potrzeb ezaSu, lekceważenie reform społecznych, ukrytą myśl o kontrrewolucji. Królowie mogą ostrzyć swe szable i przygotowywać się do swej ostatniej kampanii. Najwyższym celem rewolucji XIX wieku w o wiele mniejszym stopniu jest zadanie zwycięskiego ciosu swym dynastiom, aniżeli zniszczenie ich do cna jako inStytucyj. Wyrosły one z wojny, ukształtowały się dla wojny, podtrzymywane są przez wojnę wewnętrzną i zewnętrzną, jakaż tedy mogłaby być ich rola w społeczeństwie pracy I pokoju? Od tej chwili motywem wojny może być tylko odmowa rozbrojenia. Z chwilą gdy uniwersalne zbratanie poczyna opierać się na niezawodnych podstawach, przedstawicielom despotyzmu pozostaje tylko jedno: wymówić posadę! Czyżby nie widzieli, że źródłem te'j nieustannie wzrastającej trudności istnienia, jaką odczuwają od czasu Waterloo, nie są, jak to im wmawiają, idee jakobińskie, które od chwili upadku Napoleona zaczęły wywierać coraz silniejszy wpływ na klasy średnie, ale praca podziemna, która poza wiedzą mężów stanu prowadzona była na przestrzeni całej Europy i która, rozwijając ponad wszelką miarę utajone siły cywilizacji, zrobiła z organizowania tych sił konieczność społeczną, nieodpartą potrzebę rewolucji? Co do tych, którzy po detronizacji królów wciąż jeszcze marzyli o konsulatach, prezydenturach, dyktaturach, marszałkostwaeh, admiralicjach i ambasadach, to zrobią oni dobrze, gdy tego poniechają. Rewolucja, nie
mając co robić z ich usługami, ukrywałaby ich wartość. Lud ma już dość tego pieniądza monarchii i zdaje sobie sprawę, że bez względu na to, jaką frazeologią posługują się, mówiąc z nim, ustrój feudalny, ustrój autokratyczny, ustrój militarny, parlamentarny, policyjny, ustrój posługujący się ustawami oraz sądami i ustrój wyzysku, korupcji, kłamstwa i nędzy — wszystko to są 'Synonimy. On Wie wreszcie, że znosząc umowę dzierżawną i oprocentowaną pożyczkę, ostatnie ślady antycznego niewolnictwa, rewolucja znosi też za jednym zamachem miecz katowski, rękę sprawiedliwości, palkę policjanta, grzebanie palców celnika; skrobipiórstwo biurokracji, wszystkie te insygnia polityki, które młoda wolność depcze swoją nogą... FILOZOFIA POSTĘPU LIST PIERWSZY O IDEI POSTĘPU VII Czy właśnie teraz, Szanowny Panie, trzeba, żebym przypomniał te spośród moich propozycji z dziedziny polityki, ekonomii politycznej, moralności itd., które zrobiły najwięcej hałasu, spowodowały najwięcej zgorszenia; żebym wykazał, jak wszystkie one wypływały z pojęcia postępu, które według mnie jest identyczne z pojęciem porządku? W roku 1840 nakreśliłem to wyznanie wiary politycznej 2 zwracające uwagę zarówno swą lakonicznością, jak i energią. Jestem anarchistą, rozumiejąc przez
to słowo negację lub raczej niedostateczność pojęcia władzy... To znaczy, jak Wykażę później, że pojęcie władzy podobnie jak pojęcie bytu absolutnego jest koncepcją analityczną, niezdolną — bez względu na jej źródło i sposób je!j sprawowania — do decydowania o Ustroju społecznym. Władzę, politykę zastąpiłbym gospodarką, ideą syntetyczną i pozytywną, która, moim zdaniem, jedyna zdolna jest doprowadzić ido racjonalnej i praktycznej koncepcji porządku społecznego. Pod tym względem zresztą powtórzyłem tylko tezę Saint-Simona, tak dziwacznie zniekształconą przez jego uczniów i zwalczaną dziś z przyczyn taktycznych, których nie umiem odgadnąć, przez Enfantina3. Polega ona na twierdzeniu, zgodnie z historią i ze względu na niemożność pogodzenia ze sobą idei autorytetu i postępu, że społeczeństwo jest w trakcie dokonywania po raz ostatni ruchu 'cyklicznego w dziedzinie sposobu rządzenia; że racja stanu osiągnęła pewność, iż polityka jest bezsilna, gdy idzie o poprawę losu szerokich mas; że przewaga idei władzy i autorytetu, zarówno w opinii, jak i historycznie, zaczęła ustępować miejsca przewadze idei pracy i wymiany; że konsekwencją tej substytucji jest zastępowanie mechanizmu władzy politycznej organizacją sił gospodarczych itd. itd. Polegam na Panu, Szanowny Panie, i proszę, żeby Pan powiedział, czy jestem logiczny w moich wywodach, ozy rzeczywiście, jak sądzę, idea postępu, której synonimem jest wolność, rzeczywiście do tego doprowadza. To właśnie w kwestiach ekonomicznych rozwinąłem najdalej moją zasadę. Dowiodłem, i to z pewnym po-
wodzeniem, jak mi się zdaje, że pojęcia, na których w chwili obecnej opiera się praktyka przemysłowa i, co za tym idzie, cała gospodarka nowoczesnych społeczeństw, są jeszcze w swej większości — podobnie jak pojęcia władzy, autorytetu, Boga, diabła itd. — koncepcjami analitycznymi, przekrojami wyprowadzonymi na zasadzie wzajemności jedne z drugich w drodze przeciwstawienia z grupy stowarzyszonych, z jej idei, z jej prawa, i rozwijającymi się każde z osobna niepohamowanie i bezgranicznie. Stąd już wynika, że społeczeństwo, zamiast odpoczywać w harmonii, usadowiło się na tronie zbudowanym ze sprzeczności, że zamiast iść pewnym krokiem naprzód wśród bogactwa i cnoty, ku czemu skłania je jego przeznaczenie, reprezentuje rozwój równoległy i systematyczny wśród nędzy I występku. Sądzę, iż tym sposobem chyba udało mi się wykazać, że Malthusowska teoria produkcyjności kapitału, dająca się uzasadnić jako środek o charakterze policyjno-gospodarczym sprzyjający w pewnej mierze obrotowi gospodarczemu, jest — jeżeli stosuje się ją w szerokiej skali, jeżeli usiłuje się ją uogólnić i zrobić z niej prawo rządzące społeczeństwem — nie do pogodzenia z wymianą, z cyrkulacją, a co za tym idzie, i z samym życiem społecznym; że aby usunąć tę niezgodność, trzeba tę ideę zbudować całkiem na nowo. Trzeba, żeby każdy pożyczkobiorca stał się pożyczkodawcą, a każldy pożyczkodawca pożyczkobiorcą i żeby wszystkie rachunki debetowe razem wzięte bilansowały się z rachunkami kredytowymi; jeżeli cyrkulacja nie jeSt dziś prawidłowa, jeżeli odzyskanie wartości pieniężnych
przez sprzedaż nie dokonuje się u każdego producenta z taką samą łatwością jak ich pozbycie się przez kupno, jeżeli okresy zastoju i bezrobocia, kryzysy sprawiają, iż bankrudtwa stają się nieustannie środkiem przywracania równowagi, to pochodzi to przede wszystkim stąd, że waloryzacja produktów zatrzymała się przy złocie i srebrze, stąd, że wszystkie inne towary nie są na równi ze złotem i srebrem przyjmowane jako pieniądz, co w sferze bogactwa powszechnego stwarza destrukcyjną nierówność; a po Wtóre pochodzi to z zatrzymywania zysków przez kapitał, co jest skutkiem wyższości pieniądza; wreszcie, po trzecie, pochodzi to z istnienia renty gruntowej, która jest punktem oparcia całej tej konstrukcji, sankcją i gloryfikacją całego systemu. Powiedziałem, że to prawo kapitalisty, właściciela lub pana, które tamuje obrót gospodarczy i utrudnia cyrkulację produktów, które z konkurencji robi wojnę domową, z maszyny narzędzie śmierci, z podziału pracy system otępiania robotnika, z podatku środek wyczerpania sił ludu, z posiadania ziemi dziedzinę okrutną i nie dającą możności współżycia ludzkiego, było nie czym innym niż prawem silniejszego, prawem panującego albo prawem boskim, takim jak je pojmowali barbarzyńcy, i że pochodzi ono z definicji politycznych i od kazuistów, i jest najdalej idącym wyrazem absolutyzmu, najbezwzględniejszym zaprzeczeniem idei równości porządku i postępu. Jeżeli co mnie zaskoczyło w toku tej polemiki socjalistycznej, to nie tyle irytacja, jaką wywołały moje idee, ile zaprzeczenia, z jakimi się one spotkały. Rozu-
miałbym egoizm, nie pojmuję jednak zarzutu fałszu i to w obliczu prawdy i faktów. Aby wyrwać społeczeństwo z błędnego koła, w którym oid tylu wieków doznaje ono straszliwych cierpień — pisałem — trzeba wejść zdecydowanie na drogę postępu i jednoczenia się, oddziaływać w kierunku sprowadzenia renty i procentu do zera; zreformować kredyt, zastępując czysto indywidualistyczne pojęcie pożyczki czysto społecznym pojęciem wzajemności lub wymiany; zlikwidować w myśl tej zasady wszystkie długi publiczne i prywatne, znieść akcyzę i cła, stworzyć majątek ludowy, zapewnić taniość produktów i niskie komorne, określić prawa człowieka pracy, zreformować administrację korporacyjną i samorządową, zredukować i uprościć atrybuoje państwa. Wtedy — ciągnąłem dalej moje rozważania — zjawiska ekonomiczne potoczą się w sposób wręcz przeciwny niż dziś; jeżeli dziś produkcji brak jest rynków zbytu, to w przyszłości produkcja będzie niedostateczna w stosunku do wielkości rynku zbytu; jeżeli dziś bogactwo wzrasta w postępie arytmetycznym, a ludność w postępie geometrycznym, to stosunek ten ulegnie odwróceniu i będziemy świadkami, jak produkcja będzie wzrastała szybciej niż ludność, bo takie jest Właśnie prawo rządzące naszą naturą moralną i estetyczną, że im bardziej intensywna staje się praca i im doskonalszy staje się człowiek, tym mniejsza jest jego zdolność rozrodcza i płodność. W owym czasie zwróciłem uwagę na to, że społeczeństwo jest już pod każdym względem wciągnięte w ten proces postępu przemysłowego; że tym sposobem definicja własności zawarta w konstytucji z roku
1848 pozostaje w całkowitej sprzeczności z Kodeksem i w gruncie rzeczy uzasadnia moją definicję; że pod działaniem tychże przyczyn całe orzecznictwo sądowe dąży do zbliżenia się z ideą sprawiedliwości ulegającą zmianom i do wyjścia ze sfery działania sądu cywilnego, a przejścia w sferę działania sądu handlowego. Nie ma z mojej strony arii jednej krytyki, ani jednego twierdzenia czy 'przeczenia, które w tym uszeregowaniu idei, podobnie jak we wszystkich innych, nie znajdowałoby wytłumaczenia, uzasadnienia czy usprawiedliwienia, jak się wam będzie podobało to nazwać, w tym samym prawie. Wszystko, co powiedziałem o centralizacji, policji, sprawiedliwości, o zrzeszaniu się, o obrzędowości itd., to wszystko stąd właśnie wynika. Zrobiłem więcej nawet, aby usunąć jakikolwiek pretekst do rozdrażnienia i nienawiści: dbałem o to, żeby w postępie odróżniać przyśpieszenie od ruchu. Powtarzałem do znudzenia, że kwestia czasu powinna być pozostawiona ocenie większości i że wcale nie traktowałem przeciwników jako wrogów postępu, tych, co uznając tak jak i ija ideę ruchu i ogólny jego kierunek, różnili się, powiedzmy, w szczegółach i co do czasu. Czy powinniśmy biec, czy iteż iść miarowym krokiem? Jest to kwestia praktyki nie należąca do filozofów, ale do mężów stanu. Twierdzę tylko, że nie powinniśmy zachowywać status quo. Nieraz mówiono mi: Niech pan powie wyraźnie. Pan jest przecie zwolennikiem ładu. Chce pan, czy nie chce rządu? Szuka pan sprawiedliwości i wolności, ale od-
rzuca pan teorie, których ideałem jest spólnota: jest pan za, czy przeciwko własności? Bronił pan moralności i rodziny bez względu na okoliczności: czy pan zupełnie nie uznaje religii? Otóż więc utrzymuję bez zastrzeżeń całkowitą negację religii, rządu i własności; powiadam, że nie tylko negacje te są same w sobie nieodparte, ale że uzasadnieniem ich są fakty; że to, co widzieliśmy, jak od szeregu lalt kiełkuje i rozwija się pod dawnym mianem religii, nie jest już tą samą rzeczą, o jakiej przyzwyczailiśmy się słyszeć pod tym mianem; że to, co porusza ludzi pod postacią cesarstwa i cezaryzmu, prędzej czy później nie będzie już więcej ani cesarstwem, ani cezaryzmem, ani rządem; wreszcie, że to, co się zmienia i reorganizuje pod mianem własności, jest przeciwieństwem własności. Niemniej jednak dodaję, że wraz ze spólnotą pozostawiłbym te trzy słowa: religia, rząd i własność, a to z tych powodów, z jakich nie należę do nauczycieli, którzy przywiązują zbyt wielką wagę do ogólnej doktryny postępu: przede wszystkim nie do mnie należy tworzenie nowych słów na oznaczenie rzeczy nowych, jestem bowiem zmuszony mówić językiem dla wszystkich zrozumiałym; po wtóre, nie ma postępu bez tradycji i wobec tego, że nowy porządek ma za bezpośrednich antenatów religię, rząd, własność, trzeba w celu samego tylko zagwarantowania rozwoju utrzymać patronimiczne nazwy nowych instytucji w różnych fazach cywilizacji, nigdy bowiem nie ma między nimi zdecydowanych linii podziału; chcąc dokonać rewolucji jednym skokiem, pozbywamy się Właściwych jej
środków. Uważam za zbędne ciągnąć dalej te wywody wobec sędziego tak światłego jak Pan. Wypowiadam się za postępem i realnością człowieka kolektywnego jako wcieleniem postępu oraz za nauką ekonomii jako konsekwencją tej realności: oto mój socjalizm. Nic poza tym, nic ponadto. VIII Pozwoli Pan, że zanim posunę się dalej, określę pokrótce różne znaczenia tego generycznego terminu „postęp". Termin ten w moim rozumieniu wyraża się w logice przez pojęcie ciągu ogólnej formy rozumowania, które, moim zdaniem, jest nie czym innym jak sztuką klasyfikowania idei i bytów. Jeżeli ciąg sprowadzony został do dwóch terminóW przeciwstawnych, pozostających w sprzeczności koniecznej i wzajemnej, jak to się dzieje, na przykład, przy tworzeniu pojęć, wyraża on się w analizie i przybiera miano antynomii. Dualizm antynomiczny, przez przyrównanie lub zlanie się dwóch terminów w jedno, wytwarza ideę syntetyczną i prawdziwą, syntezą, słynną wśród mistyków pod nazwą trójcy, czyli triady. W ontologii postęp to grupa, czyli byt w przeciwieństwie do wszystkich chimer substancjalnych, kauzatywnych, animicznych, atomistycznych itd. Z Idei bytu pojmowanego jako grupa wyprowadzam za pomocą jednej i tej samej argumentacji dwojaką propozycję: że Bóg, uproszczony, niezmienny, nieskończony, wieczny, absolutny, Bóg metafizyków, nie sta-
jący się nigdy, nie istnieje i istnieć nie może, gdy tymczasem byt społeczny, ugrupowany, zorganizowany, zdolny do doskonalenia się, postępowy, którego istota polega na ciągłym stawaniu się — istnieje. Porównując dalej dane świadomości religijnej z danymi metafizyki i ekonomii, dochodzę do tej decydującej konkluzji, że idea Boga jest co do swej treści identyczna z ideą ludzkości i jest jej adekwatna, gdy tymczasem pod względem formy pozostaje z nią w sprzeczności. W płaszczyźnie politycznej synonimem postępu jest wolność, żywiołowa, kolektywna i indywidualna, zmieniająca się bez przeszkód przez udział obywateli w zwierzchnictwie i rządzeniu. Ale ten udział pozostawałby zawsze całkowicie pozorny i ruch polityczny odbywałby się niezmiennie w kręgu rewolucji bez celu, w kręgu jednostajnych tyranii, gdyby rozum polityczny, uznając, że prawdziwym przedmiotem rządzenia jest zapewnienie wolności producentowi, uczestnikowi wymiany, i przez to zapewnienie sprawiedliwego podziału bogactwa, nie skończył, po wydobyciu treści idei politycznej, na przemianie również i organizmu. Formułą organiczną władzy jest ekonomia, a korelatywem wolności jest równość, nie równość realna i natychmiastowa, jak to pojmuje komunizm, ani osobista, jak przypuszcza teoria Rousseau, ale równość ulegająca zmianom i postępowa, co ma zupełnie inne znaczenie z punktu widzenia sprawiedliwości. Rzeczywiście, przypuśćmy na chwilę panowanie zasady równości a priori dóbr i osób. Rzecz szczególna! Konsekwencją tej zamierzonej równości będzie absolut-
ny zastój, a więc nędza. Społeczeństwo bez wątpienia będzie mogło nadal wegetować i burzyć się; nie będzie czyniło postępów. Rodzaj ludzki, ukonstytuowany na podstawie antycypacji, biorący swój cel za swój środek, zamiast być sobą, byłby co najwyżej analogonem pewnych zwierząt, takich jak mrówki, bobry itd., których społeczeństwa istnieją od stworzenia świata, ale absolutnie nie postępują naprzód. U społeczeństw tak zorganizowanych zasada porządku lub, ściślej się wyrażając, zastoju, polega, tak samo jak u społeczeństw opartych na nierówności lub na kastowości, na władzy rozkazodawczej, panującej nad wolą każdego człowieka, podporządkowującej sobie energię wszystkich, wchłaniającej w swój potencjał wszystkie popędy indywidualne. Na wzór tego abśolutystycznego Systemu równości organizują się pierwsze państwa. Ustępując nieustannie po trochu pod niewidocznym naporem wolności, poprzez mnóstwo sprzeczności i mnóstwo niekonsekwencji, utrzymały się one do dziś, jako przepojone duchem swych dawnych założeń. Ale niech no rewolucja, taka jak rewolucja z roku 1789, nagle proklamuje swobodę uprawiania przemysłu i tym jednym słowem zmieni pojęcie równości, cywilizacja w swoim pochodzie nie napotyka już wówczas przeszkód i od razu dawna forma polityczna stanie się nie do przyjęcia. Obok zasady swobody uprawiania przemysłu i równości w dziedzinie wymiany, co pociąga za sobą zgodę na opodatkowanie oraz kontrolę, równowaga w społeczeństwie w zasadzie nie może zależeć na przyszłość od rozkazów pana, króla lub narodu; równowaga ta zależy potencjalnie od obustronnego co-
dziennego ustalania winien i ma stowarzyszonych. W ślad za centralizacją rządową następuje solidarność umowna; za ustanawianiem władz politycznych — organizacja sil ekonomicznych. Z tego też powodu socjalizm miał słuszność, gdy w roku 1848 twierdził, że wszystkie deklaracje praw i zadań, wszystkie akty i wszystkie kodeksy poprzednio wydane i przeznaczone do wydania w przyszłości sprowadzały się do dwóch artykułów, prawa pracy i prawa wymiany: praca i wymiana to alfa i omega rewolucji. Tym sposobem, z jednej strony, zniesienie form politycznych nie jest niczym innym jak usunięciem przeszkód stawianych postępowi przez samowolę polityczną; z drugiej zaś, emancypacja pracownika, a więc ścisłe wynagradzanie produktami, jest aktem decydującym i uroczystym, za pomocą którego ludzkość, targając więzy przywileju, wkracza na nie kończące się pole sprawiedliwości. Czyń drugiemu tak, jak byś chciał, żeby tobie czyniono, powiedział w ślad za wszystkimi dawnymi mędrcami twórca Ewangelii, Jezus Chrystus. Maksyma piękna, ale niejasna, której niepewny blask nie przeszkodził uciemiężeniu rodzaju ludzkiego w ciągu trzydziestu wieków. Bo co powinienem chcieć, aby inni mi czynili?... Dopóki ścisła odpowiedź na to pytanie nie będzie dana, sprawiedliwość będzie narażona na szwank. Nauka ekonomiczna kładzie kres temu niezdecydowaniu, oświadczając, że każdy obywatel zdolny do pracy powinien mieć dochód równy produktowi. Tym razem sformułowanie jest kategoryczne i konkretne; nie ma na widoku nic wzniosłego ani sentymental-
nego; nie ma pretensji do zadziwiania ludzi uczonych ani do przyprawiania o omdlenie szczebiotek. Ale znajdźcie inne, które byłoby bardziej druzgocące dla pychy, bardziej beznadziejne dla złej wiary, takie, które by lepiej wybijało z głowy usprawiedliwienie nikczemności i zazdrości, które lepiej zapewniałoby prawa wszystkich, pozostawiając przy tym każdemu więcej wolności. IX Dając sprawiedliwości sformułowanie bardziej praktyczne i bardziej określone, teoria postępu ekonomicznego ustanowiła podstawy moralności. Moralność to całokształt prawideł, których przedmiotem jest wytrwałość w sprawiedliwości. Innymi słowy, jest to system usprawiedliwiania się, sztuka czynienia się świętym i czystym przez uczynki, czyli raz jeszcze i zawsze postęp. Szczęśliwi ci, co mają serce czyste — powiedziano w kazaniu na górze — albowiem oni ujrzą Boga! Słowa te o wiele lepiej niż przykazanie miłości bliźniego streszczają całą ustawę. Oznaczają one, że świętość, apogeum sprawiedliwości, jest podstawą religii i że widzenie Boga, najwyższe dobro dawnych filozofów, dobrobyt, jak mówią nowocześni socjaliści, jest tego skutkiem. Widzieć Boga — to w języku mitów mieć świadomość własnej cnoty, cieszyć się nią i tym samym otrzymywać nagrodę. Tak więc moralność nie zna sankcji poza sobą; uchybiałaby ona swej godności, byłaby niemoralna, gdyby poza sobą szukała swej przyczyny i swego kresu. Oto dlaczego moralność po wsze
czasy dążyła do oderwania się od dogmatyzmu teologicznego, istota zaś religii do uwolnienia się od otoczki religijnej, której beztreściwe figury mogły ją tylko kompromitować. W Rzymie formułki religii były wszystkie, tak samo jak artykuły dekalogu, formułami prawnymi. W Chinach i w Japonii, gdzie teologia została bardzo wcześnie całkowicie odrzucona, zachowano jako rzecz niezwykle cenną praktyki uświęcenia, czyli kult czystości. Czystość czyli jasność umysłu, czystość czyli niewinność serca, czystość czyli świętość ciała, czystość czyli sprawiedliwość uczynków i szczerość słów, czystość nawet w sprawiedliwości, czyli skromności w cnocie: oto moralność postępu, oto moja religia. Przypuszcza ona nieustanny wysiłek woli nad sobą samym, a ponieważ dopuszcza wszelkie sytuacje przejściowe, nadaje się więc do każdego miejsca i do każdego czasu. Moralność, proszę Pana, niech Pan zwróci na to uwagę, to jedyna rzecz, którą uważam za absolutną nie z punktu widzenia formy nakazu, nieustannie się zmieniającej, ale z punktu widzenia obowiązku, jaki narzuca; otóż ten Absolut jest wciąż jeszcze tylko pojęciem transcendentnym, którego celem jest doskonalenie się istoty ludzkiej aż do osiągnięcia ideału przez wierność ustawie i postępowi. Ale powie mi Pan na to: któż jest święty? A skoro żaden człowiek żywy nie może się poszczycić, że ijest święty, jakże możemy na gruncie teorii postępu rozwiązać zagadnienie przeznaczenia człowieka? Grzech istnieje, i mędrców nurtuje wielkie pytanie, czy on się zmniejsza, czy —- wręcz przeciwnie — wraz z cywilizacją ulega rozszerzeniu zasięg jego władania. Wszyst-
kie stulecia rozbrzmiewały skargami na wzrastające z pokolenia na pokolenie zło. Mówca z trybuny zarzuca upadek coraz dalej idący ze stulecia na stulecie. O tempora, o mores! — woła. A poeta, pogrążony w mizantropii, głosi wzrost występku i zbrodni! Aetas majorum, pejor avis, tulit Nos neąuiores, mox daturos Progeniem vitiosiorem. Jeśli przeto świętość nie istnieje nigdzie na ziemi, jeśli uświęcenie wśród śmiertelnych nie prowadzi do niczego, postęp zostaje bez konkluzji. Trzeba przełożyć jego nadejście na później i dopiero po oswobodzeniu walczącej ludzkości od absolutu, wprowadzić go i ukoronować. Do czegóż służy idea postępu, sikoro postęp, tak samo jak upadek, wymaga rozwiązania śródświatowego, czegoś w rodzaju nieśmiertelności. Jakaż może być wartość teorii, która, uznawszy postęp za warunek sine qua non natury i ducha, zmuszona jest przyznać, że nie znajduje w tym postępie ani kresu, ani przedmiotu, która przeczyłaby sobie samej, gdyby uznawała jeden z nich. Oto moja odpowiedź na ten zarzut. Przede wszystkim, z punktu widzenia już nie prawa moralnego, odtąd nietykalnego, ale ludzkiej moralności, określam postęp jako świadomość dobra i zła, a więc wzrastającą coraz bardziej poczytalność *. Dzieje się to dlatego, że jakikolwiek byłby w każdym pokoleniu udział przestępczości, zasługa i wina, podlegając nieustannym wahaniom, stają się także coraz większe.
* To nie tylko wiedza wzrasta i nie tylko moralność; praca rozumu ścierającego się z rozumem to też rozum. Nasze zdolności, wzięte jako przeciętna w ich całokształcie, nie istnieją już w tym samym stopniu ani nie mają tego samego charakteru, jak to się działo za czasów naszych ojców; w tej dziedzinie też istnieje ruch. Świadczy o tym historia. Jest rzeczą dowiedzioną: 1) że nauka, sztuka, handel, polityka itd. nieustannie postępują naprzód; 2) że wskutek tego postępu stosunki prawne między ludźmi mnożą się coraz hardziej. Ten dwojaki postęp, dokonujący się poza sferą woli, sprawia z jednej strony, że jej motywy uczuciowe są coraz hardziej egzaltowane, z drugiej zaś, że równocześnie wzrasta w tej sferze poczucie słuszności. Z obu tych punktów widzenia jest rzeczą pewną, że między cywilizacją nowoczesną a społeczeństwem pierwotnym jest olbrzymia różnica. Tak samo jak nasza wrażliwość, porzucając swe formy brutalne, stała się bardziej żywa, tak i samo poszanowanie prawa stało się głębsze. Uczciwi ludzie w wieku XIX warci są więcej niż uczciwi ludzie w czasach Seypiona lub Peryklesa; z tego samego powodu niegodziwcy Stali się bardziej skłonni do przestępstw. Zgodność woli z prawem jest więc dzisiaj bardziej godna nagrody, jej sprzeciw bardziej przestępczy. Na tym właśnie, moim zdaniem, polega postęp naszej moralności. To, czy liczba aktów winy zmniejsza się, czy liczba aktów cnoty wzrasta — jest kwestią, nad którą w wolnej chwili można dyskutować, ale której rozstrzygnięcie wydaje mi się w rzeczywistości niemożliwe, a w
każdym razie bezużyteczne. Prawdą jest natomiast, że w każdej epoce między dobrem a złem, tak samo jak między winą a zasługą, panuje równowaga i że dla społeczeństwa najbardziej pożądana jest taka sytuacja, gdy zmiany w dziedzinie sprawiedliwości dokonują się z najmniejszymi wahaniami, gdy zachowana jest równowaga, wykluczająca zarówno wielkie poświęcenia, jak i wielkie przestępstwa. Et ne nos inducas in tentationem! — powiedział Jezus Chrystus. „Nie wystawiaj na!s, Boże, na zbyt trudne próby!" Nie można lepiej scharakteryzować ludzkiej moralności i nieśmiałego jej biegu. To, że nasze sumienie, coraz bardziej oświecone, nabiera też coraz więcej energii, jest naszym tytułem do chwały, bo w tym tkwi też to, że zasługujemy na potępienie. Wszystko, co możemy sobie obiecać, to to, że idea dobra urzeczywistnia się we wszystkich naszych uczynkach, jeśli to możliwe, i że idea zła pozostaje w głębi naszych serc jako moc okiełznana. Byłoby sprzecznością samo w sobie, gdybyśmy rościli sobie prawo twierdzić, że podczas gdy cnotliwe uczynki stają się z każdym dniem coraz częstsze, pierwiastek grzechu, który jest niczym innym jak żywiołowością naszej zwierzęcej natury, słabnie. Słowem, cnotliwy czy występny, człowiek staje się coraz bardziej człowiekiem: takie jest prawo, które rządzi jego charakterem i jego Obyczajami. Ale, jeśli Pan nalega, i tu tkwi nie przewidziana przeszkoda piętrząca się przed naszym biednym rozumem, jaki jest kres naszego wznoszenia się w dziedzinie sprawiedliwości? „Przemierzyłem drogę — woła
Apostoł — osiągnąłem cel — gdzież moje nagrody?" Tam, gdzie religia każe nam spodziewać się nieśmiertelności, co mówi postęp? Przy tym pytaniu ostatecznym, gdzie każda myśl się mąci, gdzie filozof się peszy, zmuszony jestem streszczać się i pozostawić wbrew mej woli pewną niejasność. Wobec tego że fakty społeczne, mające służyć do ukonstytuowania moralności, nie są jeszcze znane, nie mogę argumentować za ich pomocą, tak jakby były znane; trzeba, żebym ograniczył się do twierdzeń sentencjonalnych. Nieśmiertelność duszy to nic innego jak podniesienie człowieka siłą jego myśli do idealności jego natury i zawładnięcie własną boskóścią. Promienne czoło Mojżesza, wniebowzięcie Eliasza, męczeństwo Chrystusa, aż do apoteozy Cezarów — to wszystko mity, które służyły ongiś do wyrażenia idealizacji. Sztuka i religia przy pomocy podniet, które są im właściwe, mają na celu zmuszenie nas do nieustannej pracy aż do apoteozy naszych dusz. Tak więc teoria postępu wcale nie obiecuje nam nieśmiertelności, jak religia; ona daje ją nam, pozwala nam cieszyć się nią w tym życiu, uczy nas, jak ją zdobywać i jak zgłębiać. Być nieśmiertelnym to posiadać Boga w sobie — mówi prorok Izajasz, określając to jednym tylko słowem: Immanuel. Otóż posiadamy Boga przez sprawiedliwość. To posiadanie jest posiadaniem po wsze czasy, wszechobecnym, bezwarunkowym. Aby je osiągnąć, wystarczy znać, chcieć i czynić sprawiedliwość.
Sprawiedliwość jest równocześnie błogosławieństwem, jak nauczali stoicy, i jej obecność przynosi nam szczęśliwość, brak zaś jej przyprawia o mękę. Idea przyszłej szczęśliwości, na którą mamy zasłużyć przez spraWiedliwość, jest złudzeniem naszej zdolności myślenia: zamiast skłonić nas do pojmowania ruchu jako serii składającej się na całość, mającej Własny przedmiot i przyczynę tkWiącą w niej samej — wzbrania się widzieć w niej punkt wyjścia i punkt dojścia, jak gdyby sprawiedliwość, tak samo jak życie, nie była dla nas przeniesieniem naszego bytu z jednego stanu w drugi. Ale tkWl tu oczywisty błąd, który z góry zbija teoria ruchu i tworzenia pojęć i który zresztą stanowi — jak tego dopiero co dowiedliśmy — obrazę moralności: tak samo jak ruch jest stanem materii, tak samo sprawiedliwość jest Stanem ludzkości. Posiadanie sprawiedliwości jest więc adekwatne do posiadania Boga, poza którym — głosi religia — człowiek nie ma nic do roboty. Pozostaje więc stwierdzić, jaki 'charakter ma to posiadanie w zależności od warunków, czasu i miejsca. Miejsce i czas same przez się są niczym: znaczenie nadaje im ich treść. Jeżeli istność, bez względu na jej trwanie, dochodzi aż do wzniosłości; jeżeli przez pojęcie swego własnego ideału i swą wolę dania mu wyrazu wznosi się, że się tak wyrazimy, do tego, iż dotyka absolutu, to o tej istności możemy powiedzieć, że spełniła swą rolę. Udziałem jej jest nieskończoność; i doszedłszy do swego apogeum, nie ma już nic do roboty wśród żyjących. Żadna Istota nie ma do zdobycia nic poza swoją pełnią, która jest jej gloryfikacją, tak
samo jak nie ma nic, czym można by uzupełnić wszechświat. Tak jak dla owada szczytowy okres jego krótkotrwałego życia wart jest tyleż, a nawet więcej niż słońce z całą wspaniałością swych promieni; tak samo dla człowieka sprawiedliwego 'Chwila ekstazy warta jest całej rajskiej wieczności. Wieczność i chwila to jedno i to samo — mówi święty Augustyn. Otóż wieczność nie powtarza się i gdy raz widziało się Boga, to widzi się go zawsze. W absolucie trwanie jest sprzecznością *. Niech więc ten, co został oświecony ideą piękna, .sprawiedliwości i świętości, co podziwiał, co kochał, co w pewnej chwili swego życia, wytężając w wysiłku wszystkie swe możliwości, poczuł niewypowiedziany zachwyt — uspokoi się, nieśmiertelność go nie ominie. Ż y ł; to jest dla niego bardziej pocieszające, niż gdy słyszy, że będzie żył. Przeciwnie ten, którego serce, dręczone wyrzutami sumienia, gnije w niewiedzy i lenistwie, który zbudował sobie prawo nierówności, który oddał swą ludzką inteligencję w służbę swych prostackich namiętności — zmylił on swe przeznaczenie; dojdzie kresu nie pognawszy istnienia. Niech woła kapłana do swego łoża śmierci: jest mu potrzebny. Kapłan swymi alegoriami może zdoła poruszyć tę dziką duszę. W ostatniej chwili może natchnie go wzniosłą ideą, może w chwili agonii da mu iskierkę poczucia moralnego. Dopiero wtedy grzesznikowi zamigocze życie i na krótką chwilę, jaka mu pozostanie, podda się on skrusze i umrze w pokoju *.
PODRĘCZNIK SPEKULANTA GIEŁDOWEGO ROZWAŻANIA KOŃCOWE Dalecy jesteśmy ód wyczerpania naszego tematu. Pod hasłem Spekulacja nietrudno było nam dokonać przeglądu wszystkich części nauki ekonomicznej i przyjrzeć się jeszcze wielu innym tajemnicom. Sądzimy, że powiedzieliśmy dosyć, aby ułatwić naszym czytelnikom zrozumienie, jaki duch ożywia dzisiejsze społeczeństwo, jaki jest ustrój wewnętrzny tego społeczeństwa, jego organizm, jego tendencja, jego cel, i aby uzasadnić w ich oczach rozważania, którymi zakończymy tę pracę. §I Feudalizm przemysłowy. Przebieg kryzysu Kończąc część I rozdziału VII powiedzieliśmy: ,,Z sytuacji tej trzeba znaleźć wyjście: albo tryumf systemu, czyli wywłaszczenie kraju na wielką skalę, koncentracja kapitałów i pracy pod wszelką postacią, alienacja osobowości, wolnej woli obywateli na rzecz garstki nienasyconych krupierów, albo likwidacja". Naturalnie nikt nie życzy sobie realizacji żadnej z tych propozycji. Ludzie mają nadzieję wykręcić się z całej sprawy za pomocą środków kompromisowych, które, jak się wielu wydaje, są nieograniczone. Co do
nas, to nie mamy na ten temat żadnych złudzeń. Ale — jak to powiedzieliśmy już wiele razy — nacisk okoliczności nie ustępuje przed niekonsekwencją ludzi, a ponieważ nie potrafimy wybrać jednego z dwóch rozwiązań, których alternatywność stała się nieunikniona, zostaje nam tylko pokazać, jak to się dzieje, że jesteśmy narażeni i na jedno, i na drugie równocześnie. Przede wszystkim jedna sprawa stała się oczywista. Feudalizm przemysłowy, który przed pięćdziesięciu laty przepowiadał Fourier i który później opiewała szkoła Saint-Simona, ten feudalizm istnieje. Zastąpił on definitywnie anarchię przemysłową, którą pozostawiła po sobie rewolucja. Powstał on po części z przywileju, po części z przyzwolenia; w każdym razie z pomocą i aprobatą rządu. Tytuł III Księgi I Kodeksu Handlowego, dotyczący spółek handlowych, zastępuje mu tymczasowo kartę jego praw. Anarchia przemysłowa nie miała świadomości swego istnienia, nie wiedziała o sobie. Feudalizm przemysłowy zdaje sobie sprawę ze swego istnienia; działa ze znajomością rzeczy. Pierwsza z nich działała w dobrej wierze, a zatem Uczciwie. Drugi, nie mogąc powołać się na inne zasady poza tymi, jakie pozostawiła mu jego matka, i nie mogąc w nie wierzyć, działa nieodparcie w złej wierze; jest niemoralny. Masa notowanych na giełdzie papierów wartościowych, którymi dysponuje feuidallizm przemysłowy, miałaby sięgać, według pewnego ekonomisty nazwiskiem Angelo Tedesco, prawie 20 miliardów franków. Dług publiczny........ 10 144 260 840 franków
Różne banki................... 1 677 167 660 Obligacje........................ 2 170 097 377 Koleje żelazne............... 3 156 910 000 Ubezpieczenia ............. 262 650 000 Huty................................. 491 306 545 Spedycja i transport......... 352 990 000 Gazownictwo..................... 213197100 Kopalnie ….................... 145 895 495 Mosty i kanały................. 301 136 037 Różne............................... 412 012 437 Ogółem........................... 19 327 623 491 franków Dodając do tego przedsiębiorstwa, których akcje nie są notowane na giełdzie, ale które ze względu na swój charakter i swoje znaczenie mogą być zaliczane do tej wielkiej klasy pracy feudalnej, a których wierzytelności hipoteczne wynoszą 8 miliardów, można obliczać stan czynny tej klasy na 30 miliardów. Trzydzieści miliardów franków! Na tej to masie kapitałów, popartych mniej lub więcej solidarną odpowiedzialnością, opiera się nowy feudalizm; za pomocą tej artylerii ostrzeliwuje on z bliska mnóstwo nie zorganizowanych drobnych przedsiębiorstw i drobnych majątków, za jej pomocą robi wyłom w gwarancjach stworzonych przez rewolucję i we wszystkich swobodach publicznych. Trzydzieści miliardów franków, przynoszących w postaci procentów, dywidend i kosztów ciążących na publiczności co najmniej 6%i dd kapitału, stanowi dochód roczny w wysokości 1800 milionów franków. Dodajcie do tego 1200 milionów kosztów obciążają-
cych państwo, miliard w postaci komornego i czynszów dzierżawnych, nie wchłoniętych przez hipoteki, a które wcześniej czy później wejdą w skład tego systemu, i od razu dojdziemy do haraczu w wysokości 4 miliardóW, który lud pracujący musi rokrocznie wyciągnąć z produkcji wynoszącej przeciętnie 9 miliardów, aby wyżyWić i uszczęśliwić swą arystokrację i bronić jej od siebie samego. W roku 1789 znieśliśmy prawa feudalne; czymże one były w porównaniu z tymi 4 miliardami? Obliczone w pieniądzu niewarte były nawet 20 milionów. Ruch ten trwa dalej i rozpowszechnia się, obejmując z kolei własność ziemską i przemysł rolny. Jest to nieuniknione; taka jest podstawowa zasada tego, co dzisiaj nazywają, nic z tego nie rozumiejąc — kryzysem. Przyczyny kryzysu są w istocie rzeczy różnego rodzaju. Są wśród nich przyczyny nie przewidziane, jak deprecjacja złota, wyWóz pieniądza dla armii operującej na Wschodzie, niepomyślne urodzaje, powodzie itd. Przyczyny te mogą być do pewnego stopnia zażegnane, a ich' skutki naprawione. Przezorność w tej dziedzinie będzie tym bardziej skuteczna, im bardziej ustrój gospodarczy kraju będzie się zbliżał do równości opartej na wzajemności i na prawdziwej demokracji. W przeciwnym razie zło spowodowane klęską będzie w prostym stosunku do stopnia hierarchizacji majątków. A ponieważ w każdej epoce, w każdym roku, każdej porze roku zdarzają się klęski, można powiedzieć, że ta siła przemożna i te nieoczekiwane ciosy w mniejszej lub większej mierze poWinny być zaliczane na
karb złej gospodarki, co decyduje o ich zakwalifikowaniu do następnej kategorii. Dalej istnieją przyczyny organiczne i ustrojowe. Oto one: 1) Nadmiar kapitału zaangażowanego w aparacie produkcyjnym przemysłu, w szczególności w kolejnictwie. — Kapitał ten jest arcywydajny dla spółek, które uzyskały przywilej eksploatacyjny. Ale ponieważ w ostatecznym rachunku ten właśnie kapitał robił wszystko, żeby wyprzeć ,z rynku dawne przedsiębiorstwa przemysłowe, daleko mu do tego, aby jego wydajność w ramach ogólnokrajowego inwentarza była taka, jak by na to wskazywały ceduły giełdowe; występuje tu raczej deficyt. Słowem, ani produkt przemysłowy brutto, ani produkt netto nie wzrósł w ciągu dwudziestu pięciu lat w tym samym stosunku co kapitał inwestowany, a ponieważ ruch ten nie ulega wstrzymaniu, zubożenie stale rośnie. 2) Powrót przedsiębiorczej ludności do pracy najemnej w miarę rozwoju spółek akcyjnych i coraz mniej sprawiedliwy podział produktu. — We Wstępie widzieliśmy, że dzielenie bogactwa, tak samo jak transport bogactwa, jest również bogactwem. Wszystko, co prowadzi do tego, żeby ten podział stał się mniej powszechny i mniej równy, jest więc przyczyną ubożenia ni mniej, ni więcej niż przeszkoda napotykana przez cyrkulację, haracz nakładany na pracę, podatek obciążający produkt. 3) Pozbawienie wsi owoców jej pracy poprzez rozwój kolei żelaznej na rzecz Paryża, wielkich miast i zagranicy i na szkodę ludności wiejskiej. — Przed
zbudowaniem kolei żelaznych większą część płodów rolnych konsumowano na miejscu. Wynikiem takiego stanu rzeczy było to, że we wszystkich punktach w kraju, poza sferą ciążenia do wielkich miast, panowały niskie ceny, pozwalające klasom ubogim żyć z umiarkowanej pracy. Jeżeli zarabiały niewiele, to mało też wydawały; jedno równoważyło drugie. Obecnie równowaga ta została zwichnięta: kolej żelazna, zapewniająca wyższe ceny płodów rolnych, wywołała drożyznę na wsi. Pracownik najemny nie może się utrzymać; siedem milionów takich pracowników w różnym 'wieku i różnej płci wyruszyło ze wsi w celu poszukiwania środków utrzymania w drodze zatrudnienia na robotach publicznych, w spółkach akcyjnych, w charakterze służby domowej, a również na emigracji. 4) Klęska, jaką zadała własności nieruchomej własność ruchoma, innymi słowy, jaką hipotece zadały akcje. Jest ona wynikiem faktów przemysłowych i finansowych, a przy tym nie jest przez nikogo podawana w wątpliwość. Konsekwencją jej jest ucieczka kapitału, który zwraca się ku spółkom komandytowym i pożyczkom publicznym. Ekspropriacja zadłużonych właścicieli, którym miał pomagać, a których pozostawia na łaskę losu kredyt rolny; odrodzenie wielkich majątków ziemskich, tych nieszczęsnych latyfundiów, które przyczyniły się w decydującym stopniu do upadku Republiki Rzymskiej i doprowadziły do rozkładu Cesarstwa; zastąpienie produkcji ziemiopłodów produkcją paszy i w ślad za tym upadek rolnictwa, a wreszcie wyludnienie. Może ktoś powie, że kredyt rolny, gdy uda się go
wreszdie uruchomić, zmieni oblicze sprawy, kładąc kres wywłaszczeniu, i za jednym zamachem odrodzi przemysł rolny? Nic podobnego. Rolnictwo zdoła zrobić tylko jedno: zamienić swe rozgorączkowanie na limfatyczność, jak to zaraz zobaczymy. 5) Podporządkowanie rolnictwa finansom i w ślad za tym, w mniej lub bardziej długim okresie czasu, nawrót własności ziemskiej do feudalnych obyczajów. — Gdy kapitał nie będzie już miał ani akcji, ani obligacji przemysłowych, na które mógłby się rzucić i prowadzić spekulacje giełdowe, zgodzi się na warunki, jakie w danym momencie zaofiarowuje mu kredyt rolny; to jest nieuniknione. Kto zresztą przeszkodzi rządowi cesarskiemu skonsolidować masowo za pomocą zwykłego dekretu dług publiczny i przekształcić tłum wierzycieli ziemskich w posiadaczy obligacji towarzystwa kredytowego... Idea ta nie jest nowa; wcześniej czy później trzeba będzie, żeby cesarz we własnym interesie uruchomił kredyt. Obecnie własność jest tylko emfiteuzą 2. Krok dalej, a państwo stanie się jedynym właścicielem. Rolnik, który ma tylko swoją pracę i swoje ręce jako rękojmię spłaty zaliczek, jakie uzyskał od wielkiego towarzystwa, staje się czynszownikiem przytwierdzonym do gleby. Czy przynajmniej użytkowanie ziemi rozwinie się dzięki kredytowi odpowiednio do swych możliwości? Tkwi tu jeszcze jedno złudzenie. 6) Ciągłe zubożanie gleby przez system nieprzerwanego użytkowania, nieodłączny od rozdrobnionej własności, od zwierzchnictwa finansów i od koncentracji imperialnej, które — jak nam się wydaje — można by
naprawić, ale tylko pod panowaniem ustawodawstwa demokratycznego, opartego na wzajemności i równości. Ponieważ nic nie powstaje z niczego i za pomocą niczego, nauka rolnictwa, o której w naszych czasach tyle pisano, sprowadza się w ostatecznym rachunku do tych dwóch zasad: a) Dostarczyć ziemi corocznie w takiej samej ilości i w takim samym stosunku wzajemnym składników, jakie ona utraciła w postaci zbiorów z roku poprzedniego. b) Ułatwiać przez sposób użytkowania ziemi i wybór roślin wchłanianie tych składników przez rośliny. Skąd pochodzi bogactwo dziewiczych lasów, którymi tak zachwycają się twórcy romantycznych opisów? Stąd, że ziemia, na której rosną, od początku istnienia globu ziemskiego nie utraciła ani atomu swych składników, a ponadto nieustannie była zbogaCana tym, co dostarczały jej powietrze, słońce, deszcz i roślinność. W naszym na poły cywilizowanym systemie użytkowania sprawa ma się wręcz przeciwnie. Z tego, co produkuje ziemia, nic do niej nie wraca; wszystko zostaje zebrane, przewiezione do miast na cele spożycia, i z punktu widzenia rolnictwa może być uważane za nie ulegające odtworzeniu. A brak przynoszący tyle szkody ludności zmienia sam skład gleby, wyczerpuje ją i opustosza. Cóż mogą poradzić na to wyczerpywanie się gleby — nasłonecznienie w połączeniu z chemią nawozów? Mogą opóźnić o kilka lat nieuchronną ruinę, tak samo jak wynalazczość w dziedzinie kuchni tylko opóźnia wyczerpanie się jakiegoś hulaki. Wydaje się słuszne przypisać to okresowe powta-
rzanie się nieurodzajów, choroby roślin i następujące w ślad za tym epidemie właśnie zubożaniu gleby. Gdy przyroda traci równowagę, odbija się to na ludności. 7) Wzrost komornego w Paryżu i w siedzibach departamentów. — Od roku 1848 wynosi on przeciętnie 50°/o'. Co roku 60 do 80 milionów franków zostaje wycofanych z handlu i przemysłu i podzielonych między 12 do 15 tysięcy właścicieli. Podrożenie to przypisywano zniszczeniom dokonanym w stolicy po zamachu stanu. Bez wątpienia, w pewnej mierze i one też przyczyniły się do tego; ale przyczyną główną, organiczną, rzeczywistą przyczyną jest, obok monopolu, który na łaskę i niełaskę 15 000 lub więcej właścicieli domów zdaje mieszkania dla 1 200 000 ludzi, przymusowa migracja ludności wiejskiej, która przenosi się do stolicy i wielkich miast. Zgodnie z urzędowymi danymi spisu, opublikowanymi dekretem z 20 grudnia 1856 roku, ludność departamentu Sekwany, która w roku 1851 wynosiła 1 422 055 mieszkańców, podniosła się obecnie do 1 727 409. Wzrost w ciągu pięciu lat wyniósł 305 354 osoby. Departament Północny, najbardziej uprzemysłowiony po departamencie Sekwany, który w roku 1851 liczył zaledwie 1 058 285 mieszkańców, ma ich dzisiaj 1 212 353, wzrost wynosi więc 154 068. W dwóch departamentach — Sekwany i Północnym — było o 459 412 mieszkańców więcej niż podczas przedostatniego spisu. Otóż wzrost ludności w całym kraju wyniósł w ciągu pięciu lat tylko 257 736, a więc w przybliżeniu 7 osób na tysiąc. Tym sposobem, sumując wszystkie wzrosty i spadki, musimy stwierdzić, że w departa-
mentach Sekwany i Północnym przybyło kosztem 84 innych departamentów 422 000 osób, które opuściły wieś i domagają się od skupisk finansowych, handlowych i przemysłowych środków na utrzymanie. Czy to jasne? 8) Nieustanny wzrost podatków. — Wynika on z analizy budżetów, a fakty dowodzą, że od końca pierwszej republiki wydatki państwowe stopniowo wzrastały, zarówno pod konstytucyjnymi rządami za restauracji, jak i pod wojskowymi rządami cesarstwa, zarówno przy bardziej jeszcze liberalnych instytucjach z lat 1830 i 1848, jak za dwóch poprzednich administracji. W tej chwili budżet wydatków państwowych wynosi w przybliżeniu 1700 milionów franków, a więc prawie pięćdziesiątą część całego dochodu kraju. Przyjąwszy zasadę, że im wyższe są koszty administracji państwowej, tym bogatszy jest naród, doszliśmy do tego, że co trzy miesiące przedstawiamy coraz wyższą sumę dochodów państwa jako oznakę dobrobytu społeczeństwa. Znalazło to oddźwięk na giełdzie: kwartalny wykaz dochodów zawsze witany jest hossą. Zakończymy więc wnioskiem, że postępy w dziedzinie podatków stanowią zasadniczą część systemu i powinny być zaliczane do organicznych i chronicznych przyczyn naszego upadku społecznego. 9) Coraz większe zapotrzebowanie na gotówkę na cele spekulacji giełdowej. — To przede wszystkim pozwala widzieć, jak dalece posunął się przewrót w dziedzinie zasad i w sposobie myślenia. Za dużo jest walorów — krzyczy się ze wszech stron — za dużo papierów wartościowych, za dużo na
rynku papieru, jak na ogólną sumę pieniądza kruszcowego, jaką dysponujemy. Z tych właśnie względów, w celu niezaostrzania kryzysu przez pobudzanie nowych emisji, rząd ogłosił w Monitorze z dnia 9 marca 1856 roku, że w ciągu całego roku nie udzieli żadnej nowej koncesji i zaleci pośrednikom, aby nie handlowali walorami nie wprowadzonymi na giełdę po kursie oficjalnym. Aby zaspokoić nieustannie rosnące zapotrzebowanie na pieniądz kruszcowy wytwarzane reportami, jeden z praktyków, Angelo Tedesco, wystąpił z propozycją wprowadzenia do obiegu i scentralizowania reportów w odrębnej kasie państwowej. Ale icóż znaczą te Zdania kabalistyczne: Za dużo jest papieru, wszystko jest nim zawalone? Odkąd to akcje traktować należy tak samo jak banknoty? Ekonomiści, w zależności od sposobu funfccjonowania kapitału, rozróżniają dwa rodzaje kapitału: kapitał zainwestowany i kapitał obrotowy. Kapitał zainwestowany, przez to samo, że jest zainwestowany, nie musi być reprezentowany przez pieniądz kruszcowy. Wymaga się od niego tylko dochodu, aby zaś przynosił dochód, potrzebna mu jest tylko praca. Inaczej ma się rzecz z kapitałem obrotowym, który składa się z surowców, usług i towarów: powinien on zmieniać swą postać, obracać się, znajdować pokrycie w gotówce. Otóż długi państwowe stanowią kapitał zainwestowany, wydatkowany, przynoszący tylko procenty opłacane z podatków. To samo dzieje się z akcjami: stanowią one pasywa spółek akcyjnych, ich skonsolido-
wany dług, nieodwołalne wydatkowanie, które z natury rzeczy i z przeznaczenia mogą doprowadzić do uzyskania dochodów, kapitału obrotowego, nadającego się do wymiany, ale niewymienialnego, i w konsekwencji znajdującego się poza sferą działania gotówki. Przeniesienia własności, którym podlegać mogą akcje przemysłowe i renta, przy dobrej gospodarce nie mogą w sposób odczuwalny zmienić tego charakteru kapitału zainwestowanego. Są to własności, do zmiany których można utworzyć biuro, gdzie pieniądz kruszcowy tym mniej będzie potrzebny, im więcej będzie transakcji. Byłoby zaprzeczeniem wszystkich zasad, gdyby z takich zmian miał wyniknąć jakiś kłopot dla kraju, przeszkoda dla produkcji i podziału bogactwa. Jak to się dzieje, że Właśnie kapitał zainwestowany wymaga największej ilości gotówki, tak jakby nieruchomości, podobnie jak produkty, mogły być przedmiotem efektywnej cyrkulacji; tak jakby stanowiły część bieżącej konsumpcji, jakby stanowiły środki żywności? Otóż to nie wystarcza nowoczesnemu kapitalizmowi do zapewnienia sobie na przyszłość, za pomocą swych akcji, wyzysku kraju. Trzeba jeszcze, żeby realizował on teraz swe korzyści przez przenośność akcji i przez dyskonto w gotówce. Trzeba, żeby spekulował na giełdzie, (Sprzedawał i kupował akcje, żeby stosował różne machinacje, żeby grał. Tutaj zdolność pochłaniania, jaką dysponuje nowy feuldalizm, jest o tyle większa od siły absorpcji, jaką dysponował dawny feudalizm, o ile weksel przewyższa monetę kruszcową. Oto dlaczego kapitałowi zainwestowanemu tak bardzo potrze-
ba gotówki, dlaczego Angelo Tedesco proponuje wymianę renty na asygnaty; dlaczego wreszcie rząd, chcąc zapewnić cyrkulację giełdową, usiłuje powstrzymać jej rozpęd i pomiarkować emisje. Zakaz z 9 marca został zniesiony 30 listopada; za pozwoleniem Jego Cesarskiej Mości Cesarza Francuzów, kolejowe spółki akcyjne do sumy swych obligacji dotychczas emitowanych będą mogły dodać nowe obligacje na sumę 214 milionów franków. Tym sposobem rząd, który szczyci się, że mając na względzie ostrożność, odciąży i rynek, w rzeczywistości obciążył go; dopuszczając do stałego gromadzenia papierów wartościowych w obrocie, druzgoce rynek i unieruchamia pracę oraz wymianę, angażując gotówkę, powołaną do tego, aby była narzędziem transakcji i stanowiła niezbędne środki obrotowe. 10) Wreszcie obniżenie poczucia moralnego narodu, upadek zaufania publicznego i porzucenie pracy produkcyjnej dla pasożytniczej spekulacji i gry. Te przyczyny obecnego kryzysu, najbardziej szkodliwe ze wszystkich, a najmniej zwracające uwagę, zostały w niniejszej pracy szeroko omówione, wobec czego nie będziemy do nich powracali. Wystarczy przypomnieć, że niemoiralność banlkokraeji i spekulantów dopiero wtedy zaczęła się bezwstydnie afiszować, gdy wyobraziła sobie, że nie ma co się bać pokonanej rewolucji i że ostatnie tchnienie rewolucji, dzięki tej emancypacji giełdziarskiej, wydawać się mogło ostatnim tchnieniem francuskiego sumienia. Cóż mogłyby poradzić wysiłki rządu, cnotliwego nawet i dążącego do uzdrowienia stosunków, na tę nieugiętą zgodność zasad?
Qui peccat in uno — mówi Ewangelia — factus est omnium reus. Uchybiliśmy zaufaniu społeczeństwa, jesteśmy nikczemnymi łotrzykami: na tym polega logika i sprawiedliwość. Aby się podnieść z takiej ruiny, trzeba pokuty i czasu. Tak przedstawia się k ry z y ś, niezwyciężalńy, dopóki nie uderzy się w jego przyczyny; nie ulegnie on osłabieniu z powodu jednego, dwóch ani całego szeregu dobrych urodzajów, ale będzie się stale zaostrzał, podobnie jak przesunięcia kapitału, dochodu, pracy, spożycia i ludności, jakie on reprezentuje. Słowem, kryzys to feudalizm przemysłowy. Nie szukajcie gdzie indziej przyczyny tego powszechnego zastoju endemicznego i nieuleczalnego. Tak więc Francja sama oddaje się w niewolę. Jeszcze trochę, a powrócimy po linii krzywej wklęsłej do czystych idei feudalnych. Krucjata kontrrewolucyjna skończy się, a nie wiedząc lepiej, co robimy, niż wiedzieliśmy dawniej, będziemy mogli dodać jedną księgę więcej do Gęsta Dei per Francos. Dementi udzielone polityce Ludwika XI 3, Richelieu, Mazariniego, Cólberta, Lawa4, Turgota5 i rewolucji francuskiej, zasadom Kodeksu Cywilnego i wszystkich konstytucji francuskich; publiczne przyznanie się do winy wobec szlachty i Kościoła z powodu dawnych oszczerstw rzucanych na dwa pierwsze porządki przez ten trzeci, anarchiczny i zawistny — tak oto przedstawia się nam nowy feudalizm. Natomiast duch rewolucyjny zawsze stoi na straży. I tak samo jak feudalizm starożytny, przez to samo, że naruszył prawa wielu, wywołał rewolucję zmierza-
jącą do równości, tak też i nowy feudalizm, podporządkowując sobie pracę i decydując się na kapitalistyczny wyzysk na rzecz kasty pasożytów, wywołuje z kolei rewolucję w kierunku podziału, to, co nazwaliśmy likwidacją. Po feudalizmie przemysłowym — zgodnie z prawem antynomii historycznych — powinna nastąpić demokracja przemysłowa. Wynika to, jak dzień następuje po nocy, z przeCiwstawności terminów. Ale gdzież jest czynnik sprawczy tej rewolucji? I znowu historia nas o tym poucza. Między dawnym feudalizmem a rewolucją istniał jako system przejściowy — despotyzm. Między nowym feudalizmem a definitywną likwidacją mielibyśmy zatem koncentrację ekonomiczną, nazywając rzecz po imieniu — imperium przemysłu. Ten pierwszy akt reakcji prawa przeciwko przywilejowi, reakcji płynącej z natury rzeczy i z logiki historii, nie jest już sprawą przewidywania: dzieje się w naszych oczach. Jego wzór widzimy w projekcie Angelo Tedesco. Zresztą czytelnicy nasi zrozumieją, że skoro posługujemy się wyrażeniem imperium przemysłu na określenie punktu szczytowego absorpcji kapitalistycznej i spekulacyjnej, to wcale nie mamy zamiaru rzucać oskarżenia na intencje władzy, ale jedynie na tendencję idei i faktów, Wypadnie nam to teraz udowodnić.
§2 Imperium przemysłu. Apogeum kryzysu Sięgnijmy kilka lat wstecz. Niesłychana namiętność bogacenia się i spekulacji, nieustanny wzrost długu publicznego i hipotek, który, że się tak wyrazimy, stał się potrzebą społeczną, zalew uprzywilejowanych spółek eksploatacji bogactw mineralnych oraz kolei, powstawanie feudalnego charakteru przemysłu — wszystkie te zjawiska niszczycielskiej gospodarki, jakimi odznaczała się druga połowa panowania Ludwika Filipa i które przygotowały stan kryzysu, w jakim się dzisiaj znajdujemy, musiały, rzecz prosta, wywołać sprzeciw ze strony klas pokrzywdzonych i poddać myśli o reformie. Od roku 1830 nie brakowało dyskusji na ten temat; rewolucja lutowa znalazła w nich punkt oparcia. W pewnej chwili można było pomyśleć, że republika stała się wyrazem idei, które poruiszały masy, i że z chwilą potępienia bankokracji ostatnich osiemnastu lat weźmie się ona do tworzenia nowego stanu rzeczy za pomocą nowych instytucji. Powszechne to oczekiwanie, ku wielkiemu zadowoleniu sfer zamożnych, ku wielkiemu rozczarowaniu ogromnej większości klas, które domagały się bądź gwarancji, bądź części spadku, spotkał zawód. Zaledwie proklamowana została republika, a już jej przywóldcy pośpieszyli wyprzeć się zasady, która dała im
pole działania i która jedna tylko mogła dać im możność utrzymania się na powierzchni. Różne władze, które następowały po sobie poczynając od 24 lutego, troszczyły się jedynie o zachowanie, podtrzymanie i poparcie dawniejszego systemu rządzenia i występowały przeciwko jakiejkolwiek myśli, przeciwko jakiejkolwiek tendencji rewolucyjnej. Duch, który zrodził ruch roku 1848, ustąpił z pola walki; z chwilą gdy racja stanu odrzuciła zaofiarowaną jej inicjatywę, instynkt ludu i przemożna siła okoliczności Wzięły na siebie dzieło reformy. Co dało dotąd to skojarzenie -instynktu i potrzeby? Dokąd grozi ono, że nas jeszcze popchnie? Oto co zamierzamy zbadać. Historia nigdy się nie powtarza, wiemy o tym. Ale nie można też zaprzeczyć, że podobne sytuacje pociągają za sobą podobne perypetie: sens nowoczesnych niepokojów staje się w tym wypadku jasny jak dzień. Tak samo jak w ustroju, który dopiero co został obalony, społeczeństwo z roku 1789 podzieliło się zaraz, odpowiednio do charakteru stosunków i interesów, na trzy główne klasy, które nazwiemy po prostu klasą wyższą, klasą niższą i klasą średnią. Można nawet powiedzieć, że ten podział stanu trzeciego, zachowany z czasów feudalizmu, tylko trwał dalej po rewolucji, podobnie jak później tylko się Wzmacniał i zaostrzał. Klasa wyższa, która zastąpiła dawną szlachtę i która ubiega się o jej tytuły tak samo, jak upodobała sobie jej obyczaje, składa się ze wszystkich znakomitości finansowych, przemysłowych, handlowych, rolniczych, naukowych itd., z dyrektorów wielkich spółek, słowem
z tych (bez względu na zasługę osobistą), których dochód pochodzi w zmaaznej mierze z kapitalistycznych potrąceń, monopolu, koncesji, przywileju z tytułu zajmowania urzędów, synekur i z zaległych spłat długów Obciążających własność. Dodajcie do tego urzędników administracyjnych, sądowych, wojskowych, kler, pobierających pensje w wysokości ponad 4 000 franków. Można nawet powiedzieć, że wobec tego, iż układ stosunków politycznych oparty był na podporządkowaniu jednostki i miał za główny cel utrzymanie tego podporządkowania, każda jednostka żyjąca z budżetu powinna być zaliczona do klasy pierwszej, jeżeli tylko krańcowo skromne uposażenie takich osób nie wymara przeniesienia znacznej ich części do klasy trzeciej. Na ogół obywatele należący do klasy wyższej są usposobieni niechętnie do idei reformatorskich. Nie należą oni w drobnej tylko mniejszości do obozu zachowawczego w ścisłym tego słowa znaczeniu. Co może im przynieść jakiś ruch? Ich ambicje nie wycboidzą poza utrzymanie się na dotychczasowej wysokości, co najwyżej myślą tylko o zwiększeniu swych rent, dywidend, uposażeń, monopoli, synekur, emerytur, subwencji i przywilejów. Inaczej ma się sprawa z dwiema innymi klasami, których masa w stosunku do pierwSzej ma się bez mała jak 80 do 1 (jest to dokładnie stosunek między uprzywilejowanymi za czasów ancien regime'u). Zważywszy, że dochód tych dwóch klas składa się, odwrotnie do tego, jak się dzieje w poprzednio wymienionej, ze sprzedaży lub wymiany produktów i usług o wiele bardziej niż z należności opartych na kapitale i włas-
ności oraz z korzyści płynących z posad i przywilejów, wśród jednostek należących do tych dwóch kategorii stale panuje dążenie do uwolnienia się od zbyt uciążliwych ciężarów, które sprawiają, że produkcję i cyrkulację obciąża budżet państwa; gospodarka wielkich spółek, dyskonto bankowe, komorne i czynsze z tytułu dzierżawy własności. Bez względu na to, czy zdają sobie z tego sprawę, czy nie, obie klasy, o których mowa, są z uwagi na istotę swych interesów usposobione stale rewolucyjnie, a doświadczenie wykazuje, że rzeczywiście nigdy nie pomijały sposobności wzięcia udziału w rewolucji. Klasa średnia, którą niegdyś szczycono się, że stanowi podstawę rządów przedstawicielskich, popadła stopniowo w położenie na tyle zależne, że wydaje się dziś stopniem przejściowym od pasożytniczego' dostatku do ubóstwa, od wolności opartej na własności do zależności płynącej z najemlnictwa. Poczucie tego upadku sprawiło, że straciła ona całkowicie wiarę we wszelkie kombinacje polityczne; od rozpaczy przeszła do obojętności: nie oczekuje już na poprawę swego losu ani ze strony swych działaczy politycznych, ani ze strony swych biskupów. Otóż gdy wiara w ustrój polityczny zanika, to niedaleki już jest dzień, w którym ustrój polityczny albo się zmieni, albo musi zginąć: takie jest prawo rewolucji. Dla klasy średniej Olimp rządowy jest rzeczywiście bezlitosny. Z dnia na dzień obciążenie brzemieniem budżetu, obieranie z kapitału, rozszerzanie się władztwa spółek akcyjnych finansowych, handlowych, przemysłowych, robót publicznych, miażdżąc drobne przed-
siębiorstwa, przerzuca mnóstwo obywateli od uprawiania wolnych zawodów do zajęć zależnych i zdaje ich na łaskę i niełaskę państwa i nowych feudałów. Co tu może poradzić władza? Nic. Trzeba by, żeby zaprzeczyła swej własnej zasadzie, zęby sprzeniewierzyła się swemu wzorowi; a ponadto, czyż ona sama nie pozostaje w zależności od wielkich feudałóW handlu, od baronów węgla, żelaza, bawełny, kolei żelaznych?... Tym sposobem obciążana kosztami utrzymania państwa, lenniczlka większych przedsiębiorstw, podlegająca wszelkim wahaniom giełdowym, wszystkim machinacjom dyplomatycznym, klasa średnia widzi, jak stopniowo zostaje pozbawiona wszelkiego zabezpieczenia. Pewność znika, rynek się kurczy, kredyt maleje, interesy popadają w stan chronicznego, organicznego, normalnego zastoju. Wewnątrz kraju masy, które są zbyt ubogie, aby wydawać na coś więcej niż na odżywianie się, nie kupują; na zewnątrz wywóz, mając słabe oparcie na rynku wewnętrznym, zdaje fabrykanta na łaskę i niełaskę obcego nabywcy. Francuski handel zagraniczny nieodczuwalnie zmienia się w usługę o charakterze zależnym. Cóż z tego, że bilans nasz jest korzystny, jeżeli nasze ceny nie wytrzymują krytyki? W porównaniu z Amerykanami, Anglikami, Rosjanami nie jesteśmy uczestnikami wymiany, stajemy się najemnikami. Francja nie ma nawet środków do przewozu produktów francuskich; flotą, która przybywa do Hawru w celu pobrania naszych ładunków, jest w dziewięciu dziesiątych flota angielska i amerykańska. Aby dodać zapału temu światu sklepikarzy, fabrykantów, rzemieślników, rolników, różnych przedsię-
biorców, trzeba by było, powiadamy: 1) ująć ciężaru, jaki nakładają na niego równocześnie podatki, kapitał i własność, koszty utrzymania państwa, koszty dyskonta, zakupu i komornego; 2) podporządkować mu wielkie spółki, zamiast go im podporządkowywać; 3) a przede wszystkim uznać za warunek sine qua non stworzenie rynku wewnętrznego przez danie klasom pracującym możności nabywania produktów, czemu na przeszkodzie stoi ich ubóstwo. Taki to problem trzeba rozwiązać na korzyść klasy średniej; na podstawie tego zestawienia faktów łatwo zgadnąć, że zagadnienie to nie różni się od tego, którego rozwiązania domaga się z kolei klasa niższa. Klasą niższą nazywamy tę, która odróżnia się nie tylko pracą, jaką odznacza się również, i to w stopniu wyższym, klasa średnia, ale jej najemnym charakterem. W pomyślnych warunkach stan najemny może być uważany za bardziej korzystny pod względem wolności serca i umysłu i do pewnego stopnia dobrobytu jednostki i rodziny. Ale w warunkach powszechnie wytworzonych dla pracownika i wobec niepewnej sytuacji handlu i przedsiębiorstw, postępu w dziedzinie maszyn, deprecjacji siły roboczej, zepchnięcia na najniższy poziom pracy rozproszonej, najemnictwo stało się synonimem zależności i ubóstwa. Dla klasy najemnej, najliczniejszej i najuboższej, tym uboższej, że jest tak liczna, reforma zawsze sprowadza się do tych trzech kwestii: pewności zatrudnienia, taniego utrzymania, wyższego wykształcenia,
i to zarówno w dziedzinie przemysłu, jak w dziedzinie nauki i literatury, a wskutek tego zwiększenia udziału robotników w korzyściach i prerogatywach, jakie przysługują przedsiębiorcy, co oznacza stopienie się w jedno klas przez zrównanie kwalifikacji i środków. Tym sposobem, jakeśmy to przed chwilą zaznaczyli, zagadnienie reformy dla klasy niższej i dla klasy średniej niczym się nie różni. Warunki dobrobytu, których domaga się pierwsza, mają na względzie realizację tego, czego żąda druga, i na odwrót. Praca robotnika będzie zapewniona, jeżeli mieszczaństwo samo będzie miało zapewniony zbyt swych towarów; konsument będzie miał tanie utrzymanie, jeżeli producent zdoła pozbyć się pasożytnictwa, które mu ciąży i które go krępuje; praca najemna, której przypada sytuacja najspokojniejsza, jeśli tylko płaca jest dostateczna, otrzyma część zysków i weźmie udział w odpowiedzialności przedsiębiorcy. Jeżeli pracownik najemny otrzyma lepsze wychowanie i wykształcenie bardziej wielostronne i poważniejsze, osiągnie z tego niemałą korzyść, z chwilą gdy definitywne dojście do głosu klasy średniej sprawi, że u steru władzy zniknie wszelka myśl o arystokratyzmie i o przywileju, wszelki jej ślad. Te dwie klasy mają więc do rozwiązania jedno i to samo zadanie; ich interesy, które powierzchownie biorąc różnią się między sobą, są w istocie rzeczy oparte na solidarności. Naprawdę nie ma między nimi innego przeciwieństwa oprócz tego, jakie wynika z umowy najmu pracy, która je łączy; ale to przeciwieństwo spotyka się wszędzie, gdzie jest sprzedający i kupujący,
wszędzie, gdzie istnieje różnica między stronami, gdzie istnieje wymiana, społeczeństwo. Obie te klasy dalekie są od tego, żeby koniecznie wywołać walkę; przeciwnie, na nich opiera się społeczeństwo. Skoro wszystko sprzyja temu, aby połączyć w jedno warstwę średniej inteligencji i ramiona ludu przeciwko uprzywilejowanej górze, to godzi się zapytać, jakim zrządzeniem losu te dwie wielkie zbiorowości nie potrafią się ze sobą porozumieć; jakim sposobem w lipcu, później w lutym, tak samo jak przedtem w roku 1789 i 1793, okazały się one antagonistyczne; wreszcie, jakim sposobem, tak jak walka z pierwszym feudalizmem rozstrzygnęła się przede wszystkim w warunkach monarchii absolutnej, a następnie po roku 1789 w warunkach despotyzmu wojskowego, tak samo po rewolucji lutowej walka z feudalizmem doprowadziła do restauracji cesarstwa. Odpowiadamy na to: Instynkt, który nie przestał dotąd panować nad masami, tylko instynkt i jego straszliwa logika wywołują te pomyłki. Zbliżamy się jednak do końca. Instynkt ludu ma tylko jedną partię do rozegrania, jeśli w ogóle jest ona rozgrywana: potem tryumf zdrowego rozsądku jest nieunikniony. Jak przed chwilą zaznaczyliśmy, lud po obaleniu arystokracji stale dąży do zastąpienia jej władzą, która odpowiada jego ideałowi siły i jedności. Lekceważenie plebejusza przez równych sobie, jego nienawiść do pryncypała, umiłowanie siły i przepychu popychają tak samo i jego. Dla chłopa i robotnika cesarz jest zabezpieczeniem przed burżuazją. Oni tego nie mówią, ale tak myślą, i działają zgoldnie z tą głęboką myślą.
W ten sposób określa się i realizuje w dziedzinie politycznej myśl ludu. Grecy nazywali to urzeczywistnienie tyranią, Rzymianie — imperium, panowaniem. Otóż teraz kwestia polega na tym, aby wiedzieć, czy urzeczywistnienie idei ludu, po jej odnowieniu w latach 1851 i 1852 w dziedzinie politycznej przeciwko klasie burżuazyjnej, rozszerzy się w dziedzinie ekonomicznej na feudalizm przemysłowy, inaczej mówiąc, czy ruch koncentracyjny, który pochłonął swobody, stosując się do prutokracji, najobrzydliWszy ze wszystkich, opanuj e handel, przemysł i ziemię? Opanowanie to, jeśli się dokona, będzie — powtarzamy — ostatnim aktem instynktu ludu. NajSampierw wszystko nas tam prowadzi: stan umysłów proletariatu, jego brak zaufania do klasy średniej, którą w swej nienawiści miesza on z wielką burżuazją, coraz bardziej nieprzezwyciężalne trudności, w jakie uwikłany jest rząd. Lud nic się na interesach nie zna, nie ma pojęcia o zasadach ekonomii, o prawach rządzących wymianą lub kredytem, nie zdaje sobie sprawy ani z odpowiedzialności, ani z księgowości. W tym wszystkim, co stanowi przedmiot rozmyślań naszego wieku, skłonny jest raczej widzieć labirynt, w którym interesy ludu Składane są w ofierze zręczności burżuazji, niż system gwarancji równościowych, a zarazem liberalnych. Uważa on więc za prostsze blokowanie wszystkiego we współrządzeniu niż szukanie w rozumnym ustroju uzgodnienia wolności z prawem. Jest to to, czego od dwudziestu pięciu lat nie przestawali mu doradzać absurdalni retorzy: to, co, jak on
słyszy, zjednoczona demokracja dzień w dzień wynosi pod niebiosa; to, czego powodzenie on zresztą podziwia w koalicjach, połączeniach i przedsiębiorstwach przemysłowych, których ciężar on sam ponosi. Jak mu dowieść, że zasada tak płodna dla przywileju, w rękach ludzi pracy, i jeśli się jej nada charakter powszechny, może przynieść tylko deficyt? Lud nie dowierza klasie średniej. Po rewolucji lipcowej, gdzie widziano pracodawców służących w wojsku w randze kapitana, a robotników jako żołnierzy, zdawało się, że te dwie kategorie świata pracy powinny się połączyć raz na zawsze we spólnocie swych interesów i swych nadziei. Ale ta jedność tak piękna doznała wkrótce potem zawodu i zalążek niezgody został rzucony w kraj przez egoistyczną, korupcyjną i nielojalną politykę Ludwika Filipa i jego ostatniego rządu. Wyrazem tego zgubnego antagonizmu były dwa dzienniki, oba republikańskie i Oba rewolucyjne, a mianowicie ,,Le National" i „La Reformę". W lutym obie te Masy, z których każda zawdzięczała zwycięstwo drugiej, wydawały się na pewien czas pojednane ze sobą; wkrótce jednak zagadnienie pracy, zarówno źle postawione, jak i nie dość zrozumiane, podzieliło je na dwa wrogie obozy i doprowadziło do odroczenia na czas nieokreślony ich wzajemnej emancypacji. Niech człowiek nie próbuje oddzielać od siebie — mówi mędrzec — tego, co potrzeba chciała połączyć: Quod Deus junxit, homo non separet! Skoro tylko wskutek panowania fałszywych pojęć o warunkach pracy i kapitału, o pracodawcach i pracownikach na-
jemnych, o zyskach i o taniości, zadeklarowany został rozłam między dwiema klasami, które przez swą jedność obaliły potęgę feudalną, co je uciskała, republika rysowała się w barwach ponurych, a rewolucja stała się czymś niezrozumiałym. Zadawano sobie pytanie, co oznaczało to przemieszczenie porządku ekonomicznego; czego chcieli umiarkowani od republiki w porozumieniu z zachowawcami dynastycznymi; do czego dążyli radykali tak zwanego stronnictwa Góry, gdy pod pretekstem burżuazyjności stawiali poza ramami demokracji samą elitę domokratów? Lud, powodowany nienawiścią do arystokracji, nieufnością do klasy średniej, pogardą do czerwonej i umiarkowanej republiki, sprawił, że powstało cesarstwo. Podobnie jak plebs Cezara oczekuje on, że jego protektor rzuci mu na pożarcie mieszczaństwo. Słynna Mariannae, organizowana pozornie przeciwko cesarstwu, ito w istocie rzeczy nic innego jak wezwanie cesarstwa, aby wypełniło to, do czego je powołano. Jak dotąd, to prawda, że cesarstwo nie ustępowało pod naciskiem proletariatu: ocaliło ono dawne społeczeństwo. Bo jeżeli instynkt mas polega na powołaniu cesarza, racja stanu cesarstwa polega na usiłowaniu utrzymania hierarchii politycznej i społecznej. Ale czy cesarstwo 'będzie się zawsze opierało? Czy długo jeszcze potrafi odwracać wszelkiego rodzaju trudności, które stają mu na drodze, oszukiwać los i mylić głód potwora? W obliczu skonsolidowanego długu publicznego w wysokości 10 miliardów franków, długu hipotecznego w wysokości 8 miliardów; długu przemysłu z ty-
tułu zainwestowania kapitału przez nowych feudałów w wysokości 12 miliardów, od którego procenty i dywidendy mają być pokrywane przez ludzi pracy; budżetu zwyczajnego w sumie 1700 milionów, zaległego długu w sumie 900 milionów, długu bieżącego w sumie 800 milionów; w obliczu rosnącego niedoboru, wzrostu drożyzny, wzrostu spekulacji, wzrostu monopolizacji, wzrastającego rozprzężenia Obyczajów, w obliczu tego przerażającego rejestru sytuacji politycznej, ekonomicznej i społecznej kraju; wobec tego unicestwiania wolności, wierzeń i praw, którego przyczyna jest wyższa od władzy i nad nią panuje, można się spodziewać, że fatalność losów Okaże się potężniejsza od roztropności ludzkiej i że przez cesarstwo czy też wbrew cesarstwu likwidacja jest nieuchronna. Napoleon I w latach 1814 i 1815, zwyciężony przez armie sojusznicze, odmówił organizowania oddziałów partyzanckich i buntowania mas: cofnął się przed anarchią. Być może, iż Napoleon III, zwyciężony przez koalicję 'długów, odświeża ten przykład przywiązania do porządku, i on z kolei cofa się przed bankructwem. Przynajmniej nie zdecyduje się na abdykację, zanim nie wyczerpie wszystkich możliwych wybiegów. Otóż całokształt tych wybiegów, które nietrudno przewidzieć, stanowi właśnie ostatnie zwycięstwo proletariatu, to, co nazwaliśmy rządem instynktów: jest to stopniowe przekształcenie feudalizmu przemysłowego w imperium przemysłowe, realizacja programu komunistycznego. Jakże tu uwierzyć, że rząd do upływu terminu dzierżawy pozostawi spółkom koleje żelazne?
Że pozostawi im banki, wymianę walut, ubezpieczenia, stocznie, kopalnie, kanały, żupy solne, zbrojenia? Że pozostawi im giełdę i reporty? Że pozostawi im nawet huty, gazownie, produkcję wagonów i wiele innych gałęzi przemysłu zorganizowanych w spółki akcyjne, których akcje notowane są na giełdzie i których szereg wciąż rośnie kosztem produkcji indywidualnej i wolnej?... Czyż myśl o opanowaniu tych wszystkich rzeczy nie przyszła mu jeszcze do głowy? Czy atmosfera nie jest jej pełna? Czyż nie występuje ona co chwila pod wszelkimi możliwymi postaciami: to w ustawie o spółkach komandytowych, która popychając przemysł na drogę tworzenia spółek akcyjnych przez to samo rozszerza na nie ochronę rządu; to w postaci przepisów o rzeźniach, piekarniach, handlu zbożem, w taryfach żeglugowych i kolejowych, to znów przez centralizację ubezpieczeń i banków? Czy pod pretekstem użyteczności publicznej naj gwałtowniejsze ataki nie są co dnia kierowane przeciwko własności? Czy nie utrzymuje się, że jeżeli właściciel ma prawo używania, to nie ma prawa nadużywania? Czy lud paryski z największą niecierpliwością nie czeka, że cesarz, stając się przedsiębiorcą budowlanym, władczo rozstrzygnie kwestię komornego? I czyż na oczach wszystkich od kilku kwartałów policja nie jest zajęta łagodzeniem zatargów o nie opłacone czynsze biednych rodzin i wynajmem w różnych dzielnicach Paryża domów, które ona podnajmuje następnie robotnikom. Otóż w dniu, kiedy cesarstwo sprawi, że zwrócone
zostaną państwu koleje żelazne, kiedy ustanowi ono słuszną cenę dyskonta, równość i jedność w dziedzinie cyrkulacji, rade nie rade, będzie musiało do wszystkiego zastosować reformę, zastąpić uczynki filantropijne postanowieniami prawa pozytywnego i w stosunku do wszystkich części organizmu społecznego zastąpić stosowanie przywilejów interwencją władzy. Ale kiedy ta przemiana zostanie dokonana, naturalnie z odszkodowaniem lub zapisem rent na równi z całokształtem wartości wywłaszczonych, sytuacja będzie cięższa niż poprzednio. Z jednej strony, wskutek uregulowania odszkodowań ciężary wzrosną, z drugiej, wskutek obniżki taryf i podwyżki płac (cesarstwo nie może uniknąć spełnienia tych dwóch warunków) dochód czysty nie ulegnie zmniejszeniu. Korzyść kraju będzie polegała na sprowadzeniu całej gamy przywilejów, która w chwili obecnej nie pozwala odkryć rządzącego nimi prawa, do wspólnego mianownika. Z jednej więc strony ogół uprzywilejowanych, noszących pozłacany uniform renty, z drugiej zaś mnóstwo urzędników państwowych, niewolników księgi głównej, niewolników rozkazu, nierównych stopniem i płacą i mających, podobnie jak oficerowie armii dzisiejszej, tylko jedną myśl, jedno zainteresowanie: awans i podwyżka żołdu. Czyż można sobie wyobrazić okrutniejszy antagonizm, sytuację bardziej nieznośną? I czy kto sądzi, że doprowadzone do postaci tak prostej bankructwo i anarchia każą na siebie długo czekać? Rząd — powiecie — nie da się tak wpędzić w ślepą uliczkę. Potrafi zatrzymać się na czas; ma siłę i jego
zasoby są niewyczerpane. Canta, recanta! Jest to powrót do położenia nie do wytrzymania. Czy rząd cesarski może zwrócić 30 miliardów długu, zredukować do połowy swój budżet, zabezpieczyć sobie tyły; równocześnie doprowadzić do podwyżki płac, obniżki zysków, udziału robotników w zyskach; uczynić wszystkich chłopów właścicielami; zapewnić każdemu pracę i wymianę, stworzyć równość polityczną i obywatelską, oprzeć wolność na własnym jedynowładztwie?... Jeżeli tak, to niech przedsięweźmie, a my gotowi jesteśmy to oklaskiwać. Jeżeli nie, to niech zamilknie; niech zacznie działać naczelny prokurator rewolucji. §3 Demokracja przemysłowa: Finansowanie pracy za pomocą pracy, czyli powszechna wzajemność; koniec kryzysu Siłę cesarstwa stanowiło to, że z wyjątkiem wygnańców ze stronnictwa Góry, których temperament, zahartowany na wygnaniu, nie pozwalał się czemukolwiek dziwić, ani dynastia, ani koalicja stronnictw, Kościół czy też republika nie odważyłyby się obarczyć tym dziedzictwem. Pierwszą rzeczą, Morą musiałby zrobić spadkobierca, byłoby ogłoszenie moratorium dla wszelkich płatności, a następnie zwołanie, zamiast parlamentu, zgromadzenia wierzycieli, wreszcie doprowadzenie do ukła-
du z wierzycielami. Takie postępowanie nie przystoi Burbonowi ani przedstawicielowi domu orleańskiego, a nawet Lamartine'owi czy też generałowi Cavaignacowi. Któż z nich chciałby zgodzić się na taką cenę? Byłoby to gorzej niż wrócić z zagranicy, jak rad nierad Ludwik XVIII, w krytym wozie7. Nikt, chyba tylko syndykat ocalenia publicznego byłby w stanie obarczyć się rozpatrzeniem tej sprawy: gdzie są Carnotowie 8, Cambonowie 9, Prieurowie 10, Barere'owie n. Rozwiązanie tego rodzaju nie zadowoliłoby nas, bo ono niczego nie zapewnia, nie uważamy się zresztą za dostatecznie utalentowanych, aby rozwiązywać problemy ujęte w terminach kontradyktoryjnych; ograniczymy się więc, po nakreśleniu przebiegu nowej rewolucji, do przedstawienia jej definitywnej formuły na podstawie najbardziej znamiennych w naszych czasach symptomów. I Stowarzyszenia robotnicze Myśl, która na Wstępie stanowiła ich natchnienie, była naiwna i niestety iluzoryczna. Wyzwalając pracę od właścicieli warsztatów, chciano, żeby stowarzyszeni robotnicy, którzy stali się ich panami, korzystali z zysków i prerogatyw należących dotąd do tych, co stali na ich czele. Nie brano pod uwagę, że w większości, aby nie rzec, we wszystkich gałęziach przemysłu, w których zatrudnione były poszczególne grupy pracowni-
ków, a zwłaszcza w Itych, gdzie stowarzyszenie samorzutne mogło być, jak się wydawało, zawiązane zaraz, zyski, jeśli tylko istnieją i są wystarczające dla jednego człowieka, stają się niczym, skoro wypada je podzielić między wielu. W wielkiej manufakturze zyski właściciela podzielone między pracowników, których on zatrudniał, nie spowodowałyby wzrostu płac o 100% i, wahając się od 50 centymów do 1 franka 50 centymów, stanowiłyby zaledwie niewielkie złagodzenie ubóstwa pracowników. Dzieje się talk we wszystkich gałęziach przemysłu, rozważanych jako całość: czysty zysk przedsiębiorcy, zysk, który w większości wypadków traktować należy jako wynik szczególnych jego kombinacji i wynagrodzenie ryzyka, nie jest tym, co wywołuje nędzę robotnika; roszczenia czystego zysku nie mogą więc jej uleczyć. W 4 miliardach, które praca rokrocznie płacić musi na utrzymanie systemu feudalnego, czysty zysk, wypłacany pod postacią dywidendy, poza procentem od kapitału, stanowi niecałe 100 milionów: przyczyna biedy, którą spodziewano się tu znaleźć, tkwi nie tutaj. Stowarzyszenia robotnicze, które powstały z nienawiści do pracodawców i opierały się na myśli o ich zastąpieniu, wkrótce mogły się o tym przekonać. Różne niepowodzenia wynikające z braku doświadczenia i uprzedzeń, nawyk myślenia kategoriami centralizacji, hierarchii, supremacji, paiiamenciarstwa politycznego nie omieszkały spowodować dzielenia się i zniechęcenia. Wszystkie znane w społeczeństwie nadużycia w imię zbiorowości, spotykane w spółkach komandytowych i akcyjnych, rozkwitły w większym jeszcze
stopniu w spółkach nazywających się braterskimi. Snuto marzenia o zagarnięciu całego przemysłu, piętnowano jako nicość i Skazywano na śmierć wolne przedsiębiorstwa, chciano całe mieszczaństwo od góry do dołu zastąpić proletariatem. Aby bardziej usamodzielnić lud, domagano się wykluczenia z kręgu spólnot robotniczych tych, którzy byli dotąd rzecznikami wolności!... Błąd przyniósł wkrótce owoce. Spośród kilkuset stowarzyszeń robotniczych, które istniały w Paryżu w latach 1850 i 1851, pozostało zaledwie jakieś dwadzieścia, a i te zawdzięczają swe ocalenie porzuceniu utopijnych idei z roku 1848 i uznaniu zdrowych zasad ekonomii społecznej. Z tego względu stowarzyszenia te zasługują na przyjrzenie się im, tym bardziej że fakt ich istnienia wykazuje, iż jest w nich element pozytywny w postaci myślenia kategoriami finansowymi i przemysłowymi. Zagadnienie, jakie stanęło przed stowarzyszeniami robotniczymi i poza zasięgiem którego popadają one nieuchronnie w sferę działania bractw religijnych i różnych słabości filantropijnych, dzieli się na dwie kwestie ściśle ze sobą związane. Trzeba się więc zapytać: 1) Czy w ramach współdziałania różnych sił i ich łączenia istnieje możliwość produkcji, która prowadziłaby do pomyślnych wyników finansowych, wskutek czego robotnik mógłby posłużyć się nią w celu wytworzenia kapitału, którego mu brak, i przekształcenia swego charakteru pracownika najemnego na udziałowca? Inaczej mówiąc, czy praca, podobnie jak kapitał,
może finansować przedsiębiorstwo? 2) Czy własność przedsiębiorstw i ich kierownictwo, zamiast być nadal takie, jakie na ogół były one zawsze, to jest indywidualne, mogą stopniowo stać się kolektywne, talk zęby z 'jednej strony dać klasom pracującym pewność definitywnego usamodzielnienia się, z drugiej zaś, żeby w krajach cywilizowanych dokonać rewolucji w stosunkach między pracą a kapitałem, a więc definitywnego zastąpienia w dziedzinie politycznej racji stanu sprawiedliwością? Od odpowiedzi, jaka będzie udzielona na te pytania, zależy cała przyszłość ludzi pracy. Jeżeli odpowiedź ta jest twierdząca, nowy świat stoi otworem przed ludzkością; jeżeli jest przecząca, proletariusz może uznać swoją kondycję za przypieczętowaną. Niech się poleci Bogu i Kościołowi; na tym grzesznym świecie nie ma dla niego nadziei: Lasciate ogni speranzal Zrozumiałe jest przede wszystkim, że zagadnienie to nie mogłoby być rozwiązane przez zapalczywy tłum, posłuszny swym instynktom, w którym długotrwały ucisk zabił inteligencję. Na tych, co byliby zarzewiem mas robotniczych, 'trzeba tutaj ludzi, co wyszedłszy z ich łona otrzymaliby od cywilizacji, której ciężar dźwigają, peWną sumę wiadomości i nauczyli się w szkole wyzyskiwaczy obchodzić się bez nich. Tacy ludzie, stojący jedną nogą w sferze cywilizacji, a drugą w sferze barbarzyństwa, istnieją w niewielkiej tylko liczbie wśród narodów najbardziej nawet zaawansowanych w dziedzinie przemysłu, jak Francja i Anglia. Co najgorsze, ci elitarni robotnicy, właśnie
z racji ich dwoistego charakteru, 'przyjmowani są w porównaniu ze swoimi braćmi mniej przygotowanymi na ogół mniej życzliwie, jako że są najgorzej usposobieni ze wszystkich ludzi. Z jednej strony barbarzyństwo, z drugiej pycha, tak iż wydaje się, że klasa robotnicza spiskuje we wszystkich nowych kategoriach przeciwko swym własnym swobodom. Gdy tylko — mówi pewien ekonomista nieoświeceni robotnicy angielscy pozbywają się żelaznego łańcucha, jakim trzymają ich pracodawcy angielscy, i traktowani są uprzejmie i ze względami, jakie na konty nencie istnieje zwyczaj okazywać robotnikom najbardziej oświeconym, robotnicy angielscy całkowicie tracą równowagę; nie rozumieją już swego stanu i po pewnym czasie stają się niezdyscyplinowani i nieużyteczni. Takie rezultaty widać nawet w Anglii: skoro tylko idea równości trafi do głowy prostego robotnika angielskiego, przewraca mu się w głowie; gdy przestaje być służalczy, staje się bezczelny (John Stuart Mill12: Principles oj Political Economy, t. I). Ta wada, która nierzadko występuje u robotnika angielskiego i która u nas przybiera jeszcze ostrzejszy charakter wskutek niezmiernej niestałości charakteru, stanowi w obecnym stanie społeczeństwa, gdy proletariat nie ma na co liczyć poza sobą, największą przeszkodę na drodze do jego wyzwolenia. Idzie więc — i cała trudność na tym polega — o sformowanie gromady robotników obdarzonych pewną dozą moralności i inteligencji, zdolnych do zrozumienia praw rządzących gospodarką społeczną, mających zdecydowaną wolę stosowania się do nich bez przymieszki
fantazji i halucynacji właściwych naszej epoce, słowem — w kwestii, którą przed chwilą postawiliśmy, chodzi o wytworzenie nie tylko grupy przywódców, ale i szerszej podstawy ludzkiej. Z chwilą znalezienia ludzi z inicjatywą pozostaje zadanie zgrupowania wokół każdego z nich pewnej liczby robotników, lub, ściśle mówiąc, współpracowników, którzy staliby się w każdej kategorii pracy wzorcem społeczeństwa, prawdziwym embrionem palingenetycznym. Tę właśnie grupę mamy na myśli, gdy zapytujemy, czy posiada ona w sobie szczególną zdolność produkcji. Praca — powiedzieliśmy we wstępie, jest siłą produkcyjną, najpierwszą ze wszystkich i najpotężniejszą; inną siłę stanowi kapitał, inną handel, jeszcze inną spekulacja. Do tej listy dodać można własność, kredyt, konkurencją itd. Wszystko, co stanowi działanie albo składnik działania w dziedzinie gospodarki, jest siłą produkcyjną. Czy, zakładając, że tak jest, zgrupowanie pracowników, abstrahując od pracy każdego z nich i od kapitału, który ich wyzyskuje i któremu służą, jest również, tak samo jak podział pracy, siłą? Czy ta siła może być uzupełnieniem kapitału i obchodzić się bez jego poparcia? Niech przemówią fakty, bardziej wymowne w swej spontaniczności niż teorie. Odwiedziliśmy stowarzyszenia robotnicze. Wystaraliśmy się o dane o ich sytuacji od samego początku do 31 grudnia roku 1853, następnie od roku 1853 do 1856; prowadziliśmy badania nad ich dyscypliną wewnętrzną i zasadami, mniej lub więcej jasno wyrażonymi w ich
aktach, którymi wszystkie one się rządzą. Sądzimy, że zrobimy przyjemność publiczności, ogłaszając szczegóły, które będą mogli przeczytać, o ruchu przeobrażenia przygotowującym się w dziedzinie gospodarki przemysłowej poza przewidywaniami Kodeksu i przewidywaniami jurysprudencji. Podstawy, na jakich opierają się wszystkie te stowarzyszenia, są następujące: 1) Nieograniczona zdolność przyjmowania wciąż nowych członków i zwolenników, stałość i mnożenie się w nieskończoność spółek i uniwersalisityezny charakter Ich statutu. 2) Stopniowe tworzenie kapitału przez pracę; innymi słowy, finansowanie pracy przez pracę bądź" w ten sposób, że robotnicy produkują sami, jedni dla drugich, Odpowiednio do swej specjalności, narzędzia i sprzęty, jakich im potrzeba, bądź za pomocą obciążania ceny sprzedażnej i usług lub comiesięcznych potrąceń z płacy. 3) Udział wszystkich stowarzyszonych w kierowaniu przedsiębiorstwem i w zyskach w granicach i proporcjach określonych aktem społecznym. 4) Praca na sztuki i proporcjonalna do tego płaca. 5) Nieustanna rekrutacja, prowadzona przez Stowarzyszenie wśród pracowników, którymi posługuje się ono w charakterze pomocy. 6) Kasa pomocy i emerytalna, z funduszem zgromadzonym w 'drodze potrąceń od płac 1 zysków. Do tych podstawowych warunków, które można uważać za prawo wspólne wszystkim stowarzyszeniom, wypadnie wkrótce dorzucić następujące, o których kilka-
krotnie wspominaliśmy, a które Stanowią niezbędne uzupełnienie systemu. 7) Wzmożona akcja oświatowa wśród uczniów. 8) Wzajemne zagwarantowanie sobie pracy, to jest dostaw i spożycia, jak również taniości w stosunkach między poszczególnymi stowarzyszeniami. 9) Jawność słowa pisanego. Tak przedstawia się w swej osnowie statut organiczny stowarzyszeń robotniczych. Pozostawiamy na uboczu szczegóły praktyczne właściwe każdemu z nich. Rzecz zresztą jasna, że zasady, które przedstawiliśmy, nie są wymienione w ściśle autentycznych aktach stowarzyszeń. Ani stałość, ani uniwersalność, ani deklaracja o nieistnieniu kapitału, ani udział pracowników, wchodzących w skład spółki, w administracji, jak również w zyskach, ani oparcie stowarzyszeń na zasadzie wzajemności nie byłyby tolerowane przez nasze ustawodawstwo handlowe ani przez sądy powołane do jego interpretacji. Nowi udziałowcy muszą się dostosować do utartej praktyki sądowej. Ale to, czego nie pozwolono im mówić, tego należy się domyślać, i oni konsekwentnie idą po tej linii. Zobaczmy, co ci ludzie, bez doradców i bez zasobów, stąd wzięli i co jeszcze mogą wziąć. Nie możemy — tak jak to uczyniliśmy w drugim wydaniu niniejszego Podręcznika — wchodzić w szczegóły operacji i w inwentarze każdej spółki. Niechże wystarczy nam przypomnienie, że środki, jakimi dysponowało każde z tych towarzystw, były takie same jak środki, którymi dysponowano na wstępie cywilizacji, to znaczy zero; że w ciągu kilku lat środki
te, w zależności od przemysłu i liczby stowarzyszonych, podniosły się do 20, 30, 50 i 80 tysięcy franków; że od roku 1853 postęp ten utrzymał się; że oprócz tych środków towarzystwa tworzą fundusze rezerwowe i fundusze jpomocy z potrąceń od zysków; że jakakolwiek myśl o komunizmie została dziś już zaniechana i równość dobrobytu podporządkowana została równości lub współodpowiedniości do świadczonych usług; za punkt oparcia służy tu równość gwarancji. Ponadto robotnicy przekonali się, że pomyślność stowarzyszeń w daleko mniejszym stopniu zależy od ich rozmiarów niż od zasady wzajemności: doświadczenie nauczyło ich, że stowarzyszenie, bez względu na stopień liberalizmu, jaki by mu nadano, bez względu na to, jak dalece wolne jest od jakiejkolwiek podległości osobistej, jakiejkolwiek solidarności wewnętrznej, od jakiegokolwiek wyzysku administracyjnego, wymaga jeszcze pewnego wychowania ludzi. Nikt nie rodzi się stowarzyszonym — powiedział nam jeden z nich — staje się nim. Czyż riie jest to przekład słynnego powiedzenia: Homo homini lupus, aut Deus? Towarzystwo Jubilerów-pozłotników, ulica Notre-Dame de Nazareth 8. Założone w roku 1834 z kapitałem mniej niż 200 franków — 8 stowarzyszonych, 12 pomocników; obrót w roku 1856 — 200 000 franków, czysty zysk 41 000 franków. Towarzystwo Stolarzy-fotelarzy, ulica Charonne 5. Członkowie towarzystwa w roku 1854 — 90 stowarzyszonych i tyluż pomocników. Kapitał 81 123 franki 12 centymów. Od roku 1854 wpływy kasowe i zyski tego towarzy-
stwa nieprzerwanie wzrastały. Zapewniono nas, że w tej chwili czyste aktywa wynoszą nie mniej niż 200 000 franków. Jest dość bogate, aby móc zaofiarować jednemu kierownikowi, którego nie chciało nadal zatrzymywać, emeryturę w wysokości 1500 franków tytułem odszkodowania. Jest to więcej niż państwo daje kapitanowi po 30 latach służby. Towarzystwo Murarzy, ulica Saint-Victor 155. Członkowie w dniu 1 lipca roku 1856 — 87 stowarzyszonych robotników, 8 stowarzyszonych kapitalistów (są majstrowie kamieniarscy, dostawcy gipsu i cegieł, jeden lekarz i jeden inżynier: pojawia się więc tu zasada wzajemności przemysłowej); 250 do 300 pomocników. Wkład każdego stowarzyszonego został doprowadzony do 2000 franków, a więc środki towarzystwa do 174 000. Środki towarzystwa pozwalają wykonywać roboty wartości 1V2 miliona franków. W roku 1855 dywidenda przyniosła kapitalistom Stowarzyszonym 13 franków 33 centymy od sta. W roku 1856 dywidenda była wyższa. Zgodnie z informacjami „Indicateur du Batiment" Towarzystwo Murarzy miało najwięcej ze wszystkich rObót i zamówień. Towarzystwo Robotników-pilnikarzy, ulica Phelipeaux 20, passage de la Marmite. Członkowie — 19 stowarzyszonych, 21 pomocników. Kapitał na 30 czerwca 1856: 29 086 franków 35 centymów. Obrót w roku 1855: 69 054 franki 35 centymów. Przy założeniu towarzystwa w roku 1848 państwo udzieliło zaliczki w wysokości 10 000 franków. Pożyczka ta została w całości spłacona 4 września roku ubieg-
łego. Towarzystwo Robotników-krzesełkarzy, ulica Amelot 70. Skurczyło się do 4 stowarzyszonych; zatrudnia w chwili obecnej 25 pomocników. Kapitał w dniu 31 grudnia 1855 roku: 6 826 franków 15 centymów. Obrót roczny 72 915 franków 15 centymów. Towarzystwo Stolarzy-karetników, przedmieście Saint-Honore 233. 16 stowarzyszonych, 29 pomocników. — Kapitał w dniu 31 grudnia roku 1855: 7 400 franków. Obrót 75 600 franków. Zysk 23 230 franków. Towarzystwo Producentów Latarń do Karet, ulica Pepiriiere. 14 stowarzyszonych, 30 pomocników. Kapitał w dniu 30 czerwca roku 1856: 28 000 franków. Obrót w roku 1855: 60 000 franków. Zyski pozwalają podnieść wkład każdego stowarzyszonego z 2 000 do 3 000 franków. Towarzystwo Tokarzy-krze sełkarzy, ulica Popincourt 32. W towarzystwie tym zwraca uwagę wielki ruch członków. Od roku 1848 przystąpiło 147 robotników, wystąpiło 102, przy czym każdy z nich wniósł wkład do środków towarzystwa. Obecnie składa się z 45 stowarzyszonych i 70 do 80 pomocników. Kapitał na dzień 31 grudnia: 64 932 franki 53 centymy. Obrót 153 150 franków 80 centymów. Towarzystwo Kopyciarzy, ulica Cadran 12. Członków 26. Kapitał wpłacony 8 000 franków. Towarzystwo Optyków, ulica Saint-Martin 250. 25 stowarzyszonych, 75 pomocników. Kapitał na dzień 31 grudnia roku 1855: 28 000 franków. Obrót 92 000 franków. Towarzystwo Lakierników, ulica Ałbony 9. 11 sto-
warzyszonych, 16 pomocników. Kapitał w dniu 31 grudnia roku 1855: 2 500 franków. Obrót 46 000 franków . Towarzystwo Grawerów, ulica Vieux-Augustins 58. 2 stowarzyszonych, 25 pomocników. Narzędzia 800 franków; kasa i towary 30 000 franków. Obrót w roku 1855 — 40 000 franków. To drobne towarzystwo odznacza się poczuciem braterstwa w Stosunku do pomocników. Towarzystiuo Producentów Fortepianów, ulica Faubourg Saint-Denis 162. 24 stowarzyszonych, 13 pomocników. Gotówka, materiały i towary: 91 000 franków. Towarzystwo Producentów Fortepianów, ulica Saint-Martin 122. 10 stowarzyszonych, 15 pomocników. Kapitał 20 238 franków 96 centymów. Obrót w roku 1855 — 60 621 franków 70 centymów; na 25 listopada 49 — Wvbór Dism t. I. roku 1856 — 59 442 franki. Towarzystwo to doczekało się zaszczytnej wzmianki. Towarzystwo Stolarzy Meblowych, ulica Saint-Pierre Amelet, przedtem ulica Charonne 5. 18 stowarzyszonych, 65 pomocników. Kapitał na dzień 31 grudnia roku 1855 — 132 963 franki 88 centymów, z czego należy potrącić 75 000 pożyczki udzielonej przez państwo. Obrót w roku 1855 wynosił 200 000 franków. Towarzystwo Szczotkarzy, ulica Petit Hurleur. Stowarzyszonych jest czterech spośród 23, którzy byli w roku 1849. Kapitał, czyli czysty majątek towarzystwa wynosi dzisiaj 5600 franków. Obrót w roku 1855 — 28 000 franków. Towarzystwo Blacharzy, ulica Bondy 70. Członkowie
tego towarzystwa doświadczyli od roku 1848 wielkich i ostrych wahań sytuacji. Liczba stowarzyszonych wynosiła raz po raz to 216, to znowu 57, następnie 326, a dzisiaj 37 i zatrudnia 6 do 8 pomocników. Kapitał w dniu 31 grudnia roku 1855 — 74 000 franków. Sprzedaż 21 300 franków *. Swego czasu istniały inne jeszcze stowarzyszenia robotnicze: brukarzy, piekarzy, łyżkarzy, kapeluszników itd. Nie wiemy, co się z nimi stało. Wszystkie inne ucierpiały od przeciwieństw losu, braku pracy i nędzy; nękały je: parlamenciarstwo, niezgoda, rywalizacja, porzucanie ich szeregów, zdrada; wszystkie zapłaciły haracz wskutek braku doświadczenia, szarlatanerii, zaślepienia lulb złej wiary. Umysł ludzki potrzebuje czasu, aby określić swe zasady; a skoro nie są one określone, świadomość ulega zaćmieniu i zaltraca poczucie słuszności. W niektórych towarzystwach kierownicy z chwilą wtajemniczenia ich w bieg spraw wycofali się, aby zacząć działać na własny rachunek w charakterze pracodawców i bourgeois; gdzie indziej sami stowarzyszeni z chwilą sporządzenia pierwszego inwentarza zażądali podziału dochodów i usunęli się, zabierając to, co im przypadło. Prawdą jest, że długie rozmyślania nie przypadają do gustu zarówno nowoczesnemu proletariuszowi, jak i niewolnikowi w starożytności i że najtrudniejsze zadanie stowarzyszeń stanowi nie założenie ich i utrzymanie przy życiu, ale ucywilizowanie stowarzyszonych. Podobne szczegóły historii stowarzyszeń robotniczych, ciekawe przede wszystkim z punktu widzenia psychologicznego, nie mogły znaleźć się w tym Podręczniku, którego
zadaniem jest co najwyżej stwierdzić na podstawie wyników finansowych, jaką siłę ekonomiczną reprezentują te towarzystwa. Streśćmy teraz wnioski. Stowarzyszenia robotnicze to ogniska produkcji oparte na nowej zasadzie i stanowiące nowe wzorce, które powinny zastąpić dzisiejsze towarzystwa akcyjne, gdzie nie wiadomo, kto jest bardziej niecnie wyzyskiwany, pracownik czy akcjonariusz. Zasadą, która tam. przeważyła i zastąpiła najemnictwo oraz panowanie w warsztacie, po przejściowej próbie komunizmu, jest uczestnictwo, czyli w z a j e mność usług, wprowadzona w celu uzupełnienia siły podziału i siły zbiorowości.... W istocie mamy do czynienia z wzajemnością, gdy w danym zakładzie przemysłowym wszyscy pracownicy, zamiast pracować na przedsiębiorcę, który ich opłaca i zatrzymuje sobie ich produkt, są uważani jeden przez drugiego za pracowników i współdziałają przy uzyskaniu wspólnego produktu, a korzyści, jakie on przynosi, dzielą między siebie. Teraz rozciągnijcie na stowarzyszenia pracy, traktowane jako jednostki, zasadę wzajemności, która łączy ze sobą robotników każdej grupy; i oto stworzyliście formę cywilizacji, która z każdego punktu widzenia — politycznego, ekonomicznego i estetycznego — całkowicie różni się od cywilizacji poprzednich; która nie będzie mogła ponownie stać się ani feudalną, ani imperialną; która będzie wyposażona we wszelkie możliwe gwarancje wolności, będzie miała lojalną opinię społeczną, niezrównany system ubezpieczeń przeciwko
kradzieży, oszustwu, sprzeniewierzeniu, pasożytnictwu, nepotyzmowi, skupowi towarów w celach spekulacyjnych, spekulacji giełdowej, sztucznemu podbijaniu komornego, cen żywności, kosztów przewozu, kredytu, przeciwko nadprodukcji, zastojowi, nadmiernemu gromadzeniu towarów, bezrobociu, chorobom, ubóstwu, nędzy; nie pozostawi nic miłosierdziu, da wam wszędzie i zawsze Prawo. Im więcej poczynań w pośpiechu, polowania na premie, subwencji do podziału między ministrów, pośredników, protektorów, założycieli, administratorów, im więcej łapówek, wypłaconych przez dostawców nieuczciwym zarządcom, tym więcej pieniędzy zgarniętych na giełdzie, kumulowanych urzędów, latyfundiów. Nierówność warunków i majątków znikła, sprowadzona do minimum polegającego na różnicy rzuconej przez ślepą naturę między pracownika a pracownika, różnicy, którą wykształcenie, podział pracy itd. powinny zmniejszyć do ostatnich granic. Uczciwość, honor, obyczajność zanikły w środowisku burżuazyjnym, podobnie jak przed rewolucją zanikły w środowisku feudalnym. Tam, itylko tam się odnajdą. Bez wątpienia daleko jeszcze do zgromadzenia w tych towarzystwach kilku setek robotników, którzy dążyliby do odrodzenia ekonomicznego narodu liczącego 36 milionów ludzi. Tak samo nie oczekujmy takiej reformy jedynie od ekspansji tych towarzystw. Ważną jest rzeczą, że idea ta postępuje, że można wykazać faktami, iż prawo znajduje potwierdzenie w praktyce, podobnie jak w teorii. Wiemy już, że przykład dany przez nas przynosi
owoce za granicą; korporacje robotnicze w Anglii postanowiły, że zamiast wydawać swe śroidfci pieniężne na niepotrzebne strajki, zużyją je na tworzenie spółek na wzór towarzystw paryskich. Zbliża się ostateczny wstrząs, ta nieunikniona likwidacja, przeprowadzana od ośmiu lat. Łatwiej będzie organizować na całym terenie pracę, niż było od roku 1848 tworzyć w Paryżu dwadzieścia pierwszych grup pracowników. II Stowarzyszenia spożywców Towarzystwa takie jak Gospodyni mają na celu rozwiązanie specjalnej kwestii stosunków między poszczególnymi gałęziami przemysłu, a co za tym idzie, między poszczególnymi stowarzyszeniami. Powstały one z inicjatywy mieszczaństwa. Istnienie ich dowodzi, że jeśli w roku 1848, jak zawsze, instynkt ludu pojął idee w syntetycznym ujęciu, to bardziej wyrobiony rozum przeciętny zwrócił się najSampierw i z niezwykłą giętkością inteligencji ku samemu węzłowi tej kwestii. Pominąwszy to, że administracja wewnętrzna tych czysto handlowych towarzystw nie boryka się z takimi samymi trudnościami jak administracja stowarzyszeń robotniczych, miały one tę doniosłą zasługę, że w okresie wielkich ruchów rewolucyjnych wystąpiły jako czynnik pojednania. Był to krok ku zjednoczeniu się pracodawców i pracowników najemnych, który uznany został przez utopistów za zdradę ludu, a w pewnej chwili spowodował postawienie demokracji przez rady-
kałów poza nawiasem społeczeństwa. Kombinacja, o którą tu chodzi, była w istocie rzeczy mniej towarzystwem niż koalicją, za pomocą której pewna liczba spożywców, gwarantując pewnemu domowi handlowemu określoną klientelę i stały zbyt, domagała się w zamian za to obniżenia bieżących cen produktów. Korzyści, jakie osiągał stąd handel, znaczniejsze z powodu pewnych perspektyw niż w przemyśle, pozwoliły na poważną Obniżkę cen i na odpowiednią poprawę sytuacji spożywców. Mniej lub bardziej bliską konsekwencją Istnienia podobnych zakładów było zagwarantowanie stopniowo każdemu nabywcy — w ślad za samym faktem konsumpcji — pracy, której potrzebował, zagwarantowanie w ten sam sposób, jak on gwarantował zbyt kupcom. Wszelka konsumpcja przypuszcza produkcję: oba te wyrazy są korelatywne i adekwatne.. Naszym zdaniem upoważniało to do owocnych rozważań; niestety, rozważania te przekraczały zakres pojętności pracowników, których krnąbrność tak trudna jest do zwalczenia, i nie zapowiadały przedstawicielom burżuazji dostatecznie szybkich korzyści, aby decydowali się na wysiłki, na wydatki z góry czynione, na ofiary, które z początku musieliby ponieść. Natomiast towarzystwa spożywców zaczęły się mnożyć w siedzibach departamentów dzięki pomocy finansowej pewnej liczby osób spośród mieszczaństwa, które wystąpiły z darem dla swych współobywateli z piekarni, rzeźni, sklepów spożywczych należących do towarzystw. Kilka z nich zostało zamkniętych przez policję w ślad za wydarzeniami z 2 grudnia; nie potrafilibyśmy powiedzieć,
co dzisiaj dzieje się z tym ruchem. III Osiedla robotnicze, tanie mieszkania W broszurze opublikowanej przez Wiktora Callanda, autora projektu Pałaców rodzinnych, czytamy: „Taką samą reformę ekonomiczną — mówi Emir de Girardin 13 — jaką przez powołanie do życia stowarzyszeń przeprowadzono w dziedzinie komunikacji i transportu, trzeba przeprowadzić w dziedzinie mieszkań ludzkich... Reforma ta jest nieunikniona: mieści ona w sobie całą rewolucję". Gdyby należało postępować zgodnie z treścią tych słów, (to nie istniałoby na świecie nic bardziej wzbudzającego zaufanie. Reforma przeprowadzona przez towarzystwa kolei żelaznych doprowadziła jednak właśnie tylko do monopolu. Jest to konfiskata przedsiębiorstw transportowych na rzecz zgrai kapitalistów, wołająca o rychłą rewolucję w kierunku demokracji i wzajemności. Dopóki likwidacja tego potwornego monopolu nie oswobodzi zarówno pracowników najemnych obsługujących koleje, jak i publiczności, która opłaca dywidendy monopolu, kolej żelazna nie tylko nie przyczyni się do powszechnego dobrobytu, ale na odwrót — do rabunku i do pogłębienia stanu zależności. W myśl tej uwagi nietrudno zrozumieć, że to, czego oczekujemy w dziedzinie tanich mieszkań, to zupełnie co innego niż to, co przewiduje Girardin. Tutaj tak
samo jak tam — oko za oko, ząb za ząb; inaczej mówiąc, usługa za usługę, cena w zamian za cenę. Słowem, domagamy się, żeby w mieście tak dużym jak Paryż sprawa mieszkań została wyjęta spod samowoli właścicieli domów, a komorne zostało ustalone na poziomie ceny kosztu. Cena kosztu w dziedzinie mieszkalnictwa składa się z trzech elementów: podatku, kosztów utrzymania i amortyzacji. W dwóch ostatnich tkwi zysk przedsiębiorcy. Myśl o obniżeniu komornego do poziomu ceny kosztu mieszkania stanowi podstawę wszystkich projektów osiedli robotniczych, którym patronuje i które subsydiuje rząd. Ale żadne zwierzę nie może uchybić swej naturze, jak mówi przysłowie. Rząd, który myślał, że popełnia czyn filantropijny, osiągnął tyle tylko, że wywołał spekulację: osiedla robotnicze mogą być przytaczane jako próbka działalności imperium przemysłowego. Dekretem z 22 stycznia i 20 marca roku 1852 rząd przeznaczył sumę 10 milionów franków na poprawę warunków mieszkaniowych robotników w wielkich miastach przemysłowych. Utworzone w roku 1850 Osiedle Napoleońskie otrzymało na tej podstawie subwencję w wysokości 200 000 franków. Obejmuje ono 194 mieszkania, które w tej chwili zamieszkuje 500 osób. Jego dochód czysty wynosi 26 447 franków. Uwolnione od gadaniny filantropijnej i sprowadzone do swego znaczenia technicznego, taniości mieszkań dla lokatorów i dywidend dla akcjonariuszów, osiedle robotnicze nie powinno, jak się wydaje, cierpieć ani na
brak mieszkańców, ani na brak przedsiębiorców. Licząc na stałe zaludnienie, może ono, zabezpieczając swym założycielom dostateczny dochód, zaofiarować po cenach zniżonych mieszkania, umywalnie, kąpiele i ochronki. Jest to sposób uprzemysłowienia własności domów, który godzi się doskonale z nowymi instytucjami kredytu i coraz bardziej' dąży do sprowadzenia ekonomii społecznej do jednej jedynej zasady, do wymiany. Robotnicy, słusznie czy niesłusznie, zapewne dlatego właśnie, że inicjatywa przyszła z góry, nie okazali się bynajmniej zapalonymi zwolennikami tego systemu. Myśl Stłoczenia ich w osobnej dzielnicy wzbudza uczucia nieufności i kastowości, które sprawiają, że rozdwojenie pozostaje nadal, i kłócą się też z instynktem wolności i równości. Dodajmy, że jest tam krata, którą zamyka się o ustalonej godzinie, jak w więzieniu, i która daje tej Instytucji coś w rodzaju stempla policyjnego; łatwo więc zrozumieć, skąd płynie nieprzychylne przyjęcie przez robotników idei osiedli robotniczych. Jeżeli rzeczywiście pragnie się dostarczyć robotnikom mieszkań po niskiej cenie, to dlaczego, zamiast osiedli robotniczych, nie zapoczątkować spekulacji prywatnymi domami, rozproszonymi po wszystkich dzielnicach stolicy, które po odpowiednim urządzeniu i odnowieniu spowodowałyby i utrzymały zniżkę komornego, robiąc konkurencję właścicielom domów. Jeżeli przywiązuje się taką wagę do popierania ruchu budowlanego, to dlaczego nie powierzyć budowy osiedli towarzystwom robotniczym murarzy i sztukatorów, co by stanowiło pomoc dla robotników zarówno w dziedzi-
nie mieszkań, jak i zatrudnienia, i za jednym zamachem dokonać dwóch rzeczy? Dlaczego nie dopuścić do korzystania z takiej podwójnej zdobyczy, na równi z ludźmi z ludu, fabrykantów, sklepikarzy, rentierów i właścicieli domów, którzy prawie nigdy nie mieszkają we własnych domach? Czy właściciel sklepu korzennego, modystka, kupiec winny, handlarz materiałów włókienniczych nie potrzebują przynajmniej w tym samym stopniu co robotnik mieszkań, pomieszczeń na warsztaty i sklepy po niskiej cenie? Wszelka reforma powinna mieć charakter ogólny i nie wykluczać nikogo: tworzenie przytułków, ochron, szpitali, szkół, przeznaczonych wyłącznie dla biednych — to utrwalanie na wieki zależności i uświęcanie przywilejów. Bądź co bądź dobroczynna niewątpliwie myśl o poprawie stosunków mieszkaniowych wśród robotników i zapowiedź subwencji rządowej na ten cel sprawiły, że w Paryżu i w kilku innych miastach pojawiła się pewna liczba towarzystw, z których działalnością warto się zapoznać. Krótki jej przegląd znajdujemy w sprawozdaniu ministra spraw wewnętrznych z 5 kwietnia roku 1854 i w pewnym artykule zamieszczonym w „Monitorze" z dnia 27 tegoż miesiąca. Spółka braci Pereirę. Budowa osiedli robotniczych w Chapelle, Batignolles za sumę 4 550 000 franków, z których trzecią część dostarczył rząd. Przeciętna opłata za mieszkanie o powierzchni 30 metrów kwadratowych 225 franków. Spółka Heckeren i Kennard. Budownictwo mieszkaniowe za sumę 4 140 000 franków, z których trzecia część pochodzi z subsydium rządu. Warunki takie same
jak w poprzednio wymienionym towarzystwie. Spółka braci Puteaux. Budowa domów w Mazas, Batignolles i Grenelle. Subwencja rządowa Opłata za użytkowanie mieszkania przeciętnie 200 do 225 franków. Spółka Martin i Muller. Budowa 110 domów między ulicami Reuilly i Picpus przy pomocy subweni |l pań stwowej. Przeciętne komorne 365 franków. Dopłacając 50 centymów dziennie, czyli 182 franki 50 centym6V rocznie, robotnik po 18 latach staje się właścicielem mieszkania. Spółka Carabin. Budowa 182 domów między ulicami Segur i Lovendal. Domy te mają się stać własnością lokatorów z chwilą spłacenia 10 rat rocznych w wysokości 470 do 550 franków. Subwencja rządowa. Wszystkie te spółki, jak nas osobiście zapewniał pewien urzędnik prefektury, do którego należał rozdział zapomóg biednym rodzinom usuniętym z mieszkań przez właścicieli domów, pod pozorem filantropii uprawiały spekulacje mniej lub więcej lichwiarskie, o czym zresztą łatwo jest się przekonać, skoro rozważyć ich projekty. Spółka Dollfus w Miluzie. Budowa 300 z górą domów. Komorne przeciętne 120 franków. Subwencja państwowa. Spółka Montricher w Marsylii. Budowa osiedla obejmującego 145 umeblowanych pokoi z ogrodem, kąpielami, umywalniami, restauracją, szkołą itd. Subwencja rządowa. Spółka braci Scrive w Lille. Budowa 124 domów na terytorium Marcą-ernBaroeul. Subwencja rządowa.
Z góry wynajęta w 40 procentach. Z 10 milionów kredytu, udzielonego przez państwo, mniej więcej 4 i pół miliona zostało rozdzielone w postaci subwencji w kwietniu 1854. Od tego czasu nie mieliśmy możności śledzić działalności tej Instytucji. Jest jednak rzeczą jasną, że jest to filantropia przynosząca czyste straty i że 10 milionów rozdzielonych przez rząd między spekulantów w celu budowy siedmiu i pół tysiąca małych domków, które oni odnajmują następnie po 7 franków 50 centymów za 1 metr kwadratowy albo odprzedają z zyskiem, nie bardziej ulżą losowi robotników niż rozdzielanie zupy i mięsa po 5 centymów za porcję. Tak samo czyż drożyzna komornego nie rosła nieustannie od roku 1854, czyż usuwanie z mieszkań nie było coraz częstsze, a ciche porozumienie między policją a nieubłaganymi właścicielami kosztem biednych rodzin coraz bardziej dotkliwe? Nie przeszkadzało to jednak fabrykantom projektów iść dalej swoją drogą. Anomalia sytuacji idzie tak daleko, że przed tym wykwitowaniem klas pracujących doszło do tego, że wystąpiono z propozycją zbudowania Paryża robotniczego na równinie Issy, przy czym dawny Paryż miał być zarezerwowany dla burżuazji i cudzoziemców, na giełdę i koszary. Fatalność popycha cesarstwo, które się waha i wydaje się krzyczeć do swych plebejuszów, swych prawdziwych wspólników: Czy się ośmielę? Ośmiel się!
IV Towarzystwa wymiany Towarzystwa te potraktowały sprawę dalekowzrocznie i jeżeli nie doszło jeszcze do wykonania, to przynajmniej gdy idzie o myśl, naszym zdaniem osiągnęły swój cdi. Usługi, do których świadczenia powołany jest rozległy system kredytu, cyrkulacji i dyskonta, polegają nie tyle na obniżce kosztów zlecenia, ile na wytworzeniu rynku zbytu i na zniszczeniu organów pasożytniczych, które na nim ciążą. W ostatecznym wyniku handel prowadzi się za pomocą brzęczącej gotówki albo banknotów, a za pracę płaci się pracą. Każda jednostka posiadająca pewne stanowisko jest wypłacalna. Jednakowoż krawcy nie mają wcale butów ani szewcy ubrań: skąd to pochodzi? Najwidoczniej nie jest to spowodowane brakiem umiejętności produkowania ze strony jednych albo drugich ani tym bardziej brakiem chęci kupowania: zło tkwi nie w organizacji pracy arii w organizacji spożycia. Tkwi ono całkowicie w trudności wymiany. Pod naciskiem potrzeby i sugestią idei tak prostej zrodziły się niezliczone projekty reformy, które wszystkie bez wyjątku mają na celu organizowanie wymiany bezpośredniej między producentami, bez różnicy ich położenia lub majątku, czyli bądź usunięcie z handlu posługiwania się pieniądzem, bądź też co najmniej zaradzenie jego niedoskonałości funkcjonalnej. Mamy ręce pełne prospektów: Reforma pieniądza Maseia, który posługuje się bona-
mi wymiany. Bank Wymiany i Zleceń [Comptoir d'Echange et de Commission], który z operacjami zwykłych banków ma łączyć udzielanie zaliczek na towary, kredyt otwarty pod zastaw i emisję bonów a vista na producentów, którzy zgodzą się przyjmować je w zamian za swe produkty. Powszechne Towarzystwo Kredytu Prywatnego [Societe Generale de Credit Prive[, które stawia sobie za zadanie emisję obligacji długoterminowych. Pieniądz Pomocniczy [Monnaie Auxiliaire], Esclee et Companie. Bank Kompensacyjny [Banąue de Compensation], który ma na celu prowadzenie handlu za pomocą rachunków bieżących. Bank Wymiany w Paryżu [Banąue d'Echange de Paris] Lachatre'a. Bank Komunalny w Arbanatz [Banąue Communale d'Arbanatz], własność tegoż. Powszechny Bank Dyskontowy [Comptoir General d'Escompte], Chartron et Companie w Lyonie. Powszechna Monetyzacja [Monetisation Universelle], Lerouge et Companie, ulica Fones du Tempie 34. Wszystkie te koncepcje są całkowicie zrozumiałe *; nie mają w sobie ani trochę partykularyzmu, tego ducha fantastyki i wyłączności, który przynosi ujmę wszystkim poczynaniom ludowym roku 1848. Są uniwersalne, syntetyczne i płodne, podobnie jak ich naczelna zasada, to jest wymiana. W obliczu wymiany im więcej klas, tym więcej względów dla osób; wszyscy są równi: równość jest istotą wymiany. Wraz z nią pa-
sożytnictwo staje się niemożliwe. Aby unicestwić przywilej, wystarczy zapytać uprzywilejowanego: co wnosisz do wymiany? Gdzie jest ten produkt, usługa, wartość, w zamian za co żądasz renty, synekury?... Nie możemy powiedzieć, że jakakolwiek z tych instytucji funkcjonuje; w dziedzinie kredytu, wymiany, dyskonta istnieją tylko bazy operacyjne, poza którymi nie może być interesów: gotówka albo zbieżność woli różnych ludzi to dwie rzeczy, z których jedna i druga równie trudna jest do połączenia. Ale jest rzeczą jasną, że to, co wszyscy zrozumieli i czego nikt na swoją rękę nie może dokonać, to mogą zrobić wszyscy razem, podobnie jak wszyscy założyli Bank Francji, Bank Kredytu Obrotowego (Credit Mobilier), koleje żelazne. Trzeba do tego tylko zwykłego przejawu opinii. Niechże władza weźmie na siebie inicjatywę, a cały kraj przyklaśnie temu. Jest to sposobność, aby powtórzyć refren ballady: Czy się ośmielą? Ośmiel sial §4 Powszechna amortyzacja; konkluzje W toku naszych rozważań wypowiedzieliśmy ponure słowa: Likwidacja, bawJcructiuo, rewolucja, pod wrażeniem których nie chcemy zostawiać naszych czytelników. Zapewne, my myślimy o radykalnym przekształceniu społeczeństwa w kierunku wolności, równości jednostek, związku ludów; ale nie chcemy ani przekształ-
cenia gwałtownego, ani rabunkowego. Idzie o to, by znaleźć odpowiednie drogi i środki: tym właśnie zakończymy ten Podręcznik. Wypowiadając przeto nasze ostatnie słowa, nie mamy zamiaru z góry przesądzać wydarzeń. Nie poczuwamy śię do posłannictwa zapobiegania walce. Znajdując się na szarym końcu stronnictw, mamy mniej niż ktokolwiek inny możności przeszkodzenia jej. W konkluzji jedynym naszym celem jest uchylić się od wielkiej odpowiedzialności za katastrofę, której nastąpienie w niczym od nas nie zależało, a którą każdy przewidywał. Ze wszystkiego, co powiedzieliśmy, jedno wynika jasno jak dzień jako nieodparta konieczność: to mianowicie, że praca odkrywszy tajemnicę finansowania się sama przez się, w sobie samej znajdując zdolność do cyrkulacji i swój rynek Zbytu, nie potrzebuje oglądać się na uprzywilejowanych, na kierownictwo arystokracji, na poparcie jakiegoś króla. Ma ona obrzydzenie do tego systemu ograniczeń i nie przemyślanych poczynań, który ongiś znajdował uzasadnienie w barbarzyństwie mas, w ich oporze przeciwko pracy i w konieczności inicjatywy narzuconej siłą przymusu. Teraz wszędzie i wszyscy domagają się pracy jako najcenniejszego wśród dóbr, jako najpierwszego wśród praw człowieka. Niegdyś, kiedy ludzkość zaledwie z grubsza ociosana odmawiała posłuszeństwa, kogo praca miała za przedstawiciela — pryncypała. Istniała jakaś sprawiedliwość, na podstawie której produkt w całości do niego należał. Dzisiaj role się zmieniły: prawdziwym przedstawicielem pracy jest pracownik:
spekulant, kapitalista, właściciel, handlowiec, przedsiębiorca to najczęściej tylko sdlitery. Zmiana układu stosunków jest konieczna. Podstawą każdego przedsiębiorstwa przemysłowego, każdej spekulacji handlowej lub finansowej jest podział pracy, zespól robotników, zgodność produkcji ze spożyciem, wszystko to, co świadczy o działaniu i funkcjonowaniu zbiorowym. Kiedy więc zbiorowość nabierze świadomości samej siebie i zamiast służyć wyzyskowi jednostkowemu zechce na przyszłość produkować tylko dla siebie, wówczas też instytucje kredytowe, urzędy publiczne, korporacje robotnicze, zamiast działać na korzyść nielicznych, będą pracowały dla wszystkich i własność, podobnie jak państwo, zostanie zrewolucjonizowana. Co to jest, na przykład, kolej żelazna? Jest to zakład przemysłowy Obsługiwany przez zespół pracowników różnego stopnia i rodzaju — ludzi pracujących na zmianę: mechaników, palaczy, robotników ziemnych, murarzy, smarowników, nadzorców, rachmistrzów itd. Co to jest kopalnia, huta żelaza, huta szklana, gazownia, fabryka wyrobów chemicznych, zakład komunikacyjny, przedsiębiorstwo żeglugi? Mnóstwo różnych gałęzi przemysłu, obsługiwanych przez wyspecjalizowane zespoły robotników i urzędników. Tak się ma sprawa z Bankiem Francji i innymi instytucjami kredytowymi, stoczniami, portami i ze wszystkimi przedsiębiorstwami służącymi do celów odbioru, składowania bezcłowego, naładunku i wyładunku towarów: zawsze są to usługi świadczone przez zespoły ludzkie.
Pewien przedsiębiorca obliczył, że we Francji trzeba wybudować 6000 mostów; ileż trudu z utrzymaniem tych, co już istnieją! Niegdyś w Rzymie i w dawnej Etrurii istniała korporacja, którą nazywano budowniczymi mostów, pontefices, liczne bractwa, pontyfikalne wolne mularstwo. Praca nie była wówczas usamodzielniona, towarzystwo 'budowniczych mostów stanowiło uprzywilejowaną korporację, uświęconą przez religię. Co szkodziłoby zrobić z niej we Francji kompanię robotniczą, taką samą jak spółka murarzy i brukarzy. Liczba kotłów parowych wynosiła w 1852 roku 7779 o sile 216 456 koni parowych. Otóż każda maszyna jest niby armata, która ma na celu nie tylko zastępowanie pracy ludzkiej, ale też i wytwarzanie sobie robotników, których pracę ona uzupełnia, a którzy stanowią równocześnie jej obsługę. Słowem, maszyna jest materialnym wyrazem zespołu pracowników. Uczynić robotnika współwłaścicielem machiny przemysłowej, biorącym udział w korzyściach, zamiast skrępować go łańcuchami jak niewolnika: któż ośmieliłby się zaprzeczyć, że taka jest tendencja naszego stulecia? Wszędzie na pierwszym miejscu stoi kwestia odwadniania gruntów, ponownego zalesiania wierzchołków gór, osuszania bagien. H. Peut14 występuje z projektem oddania pod uprawę delty Rodanu i zdobycia w ten sposób 150 000 hektarów ziemi, co ma przynieść czysty dochód wartości 45 milionów franków i zapewnić dobrobyt 10 000 rodzin. Trzeba dysponować całą populacją ludzi, którzy by tę ziemię karczowali, osuszali, nawadniali i zalesiali. Czy kto z nas zdaje sobie sprawę, że te niezliczone rody, których rozwój zapo-
czątkowała już na szeroką skalę zakreślona budowa kolei, byłyby wyzute z ziemi, zdobytej ich rękami, skoro tylko ziemia poddana zostałaby uprawie, tak samo jak highlanderzy 15 zostali usunięci ze swych gór? 'Niedorzecznością byłoby wyobrażać sobie, uwzględniając rozum nowoczesnych społeczeństw, temperament, postęp nauki, sztuki i przemysłu, szybkość komunikacji międzynarodowej, jakie rewolucja francuska dała proletariatowi, który nieustannie się rozwija, żeby te olbrzymie roboty mogłyby być przedsięwzięte i prowadzone do końca tak, by z tego nie wynikło, jeśli nie całkowite wyzwolenie, to przynajmniej znaczne podniesienie stanu klas robotniczych. Spekulacja zajęta realizowaniem swych premii, rząd zajęty staraniami o jej utrzymanie nie zastanawiają się nad tym. Ale odkąd to rewolucje, aby się dokonały, czekają na ludzkie przewidywania? Oby się nie oszukano: organizm przemysłowy zniszczony w roku 1789 znikł po to, by ustąpić miejsca innemu, głębszemu i potężniejszemu, wolnemu od wszelkich przywilejów i umocnionemu w wolności i równości ludu. Mówi o tym nie żadna czcza retoryka, ale konieczność ekonomiczna i społeczna. Zbliża się chwila, gdy nie będziemy mogli iść naprzód inaczej, jak tylko w tych nowych warunkach. W dawnych czasach rząd, kapitał, własność, nauka z pracą włącznie, wszystko to dotyczyło kasty; teraz wszystko to staje przed ludem... Kopalni paliwa obecnie powierzonych koncesjonariuszom jest 400 lub więcej; prawie wszystkie są spółkami i wszystkie z tytułu swych koncesji ukonstytuowały się w postaci monopoli, zmierzając do porozumie-
nia i podniesienia ceny swych produktów. W Lyonie cena paliwa wzrosła prawie w dwójnasób. Czyż to jest to, co proponował inicjator ustawy z roku 1810, gdy w związku ze sprawą koncesji górniczych mówił, że pragnie tworzyć nową własność, własność, w ramach której użytkowanie wreszcie nie byłoby połączone z nadużywaniem? Większość gazowni zorganizowana jest w towarzystwa akcyjne. Zakłady metalurgiczne, przędzalnie, zakłady budowlane, młyny znajdują się w użytkowaniu osób prywatnych albo spółek pod mianem zbiorowym, zawiążąnych przez kilku kapitalistów idących za przykładem ogółu i również wypuszczających akcje. Towarzystwa ubezpieczeniowe, wśród których wymieniliśmy około czterdziestu, liczą się na setki; większość, jeżeli nie wszystkie, to towarzystwa akcyjne. Domy bankowe prywatne prowadzone są wszystkie jako spółki jawne, służące za parawan czynnikom finansowym. Istnieją towarzystwa i fuzje towarzystw przewozowych żeglugi śródlądowej i morskiej. Są też towarzystwa handlu hurtowego i handlu detalicznego. Powstają obecnie towarzystwa budowy domów. Nieruchomość, a więc to, co najmniej się nadaje do przeobrażenia we Własność ruchomą, przybiera charakter spółki komandytowej. Przychodzi kolej na rolnictwo: towarzystwo Le Cheptel organizuje się w formie spółki z kapitałem 100 milionów franków w celu prowadzenia hodowli
bydła... Działalności jej przypisuje się częściowo podrożenie mięsa. Wszystko jest jasne: ona pracuje tylko dla swych udziałowców. Ale to bynajmniej nie świadczy o nieużyteczności połączenia. Rząd otworzył kredyt w wysokości 200 milionów w celu drenażu rynku pieniężnego. Nie wyczerpując listy nowych faktów i mówiąc tylko o tym, co należy do najstarszych urządzeń na ziemi, spytajmy, co to jest w istocie rzeczy spólnota rolna? Jest to zespół rolników. Czyż można przypuścić, że ten ruch w kierunku zrzeszania się, będący wynikiem nie teorii utopijnych, ale konieczności ekonomicznych, który wdziera się we wszystkie gałęzie produkcji, pozostanie na zawsze zamknięty przed robotnikiem? Że akcja dostępna będzie tylko pieniądzowi i że praca ze swej istoty i przeznaczenia raz na zawsze odrzuci spółkę pracy? Czy mamy wierzyć, że spółka handlowa, upowszechniając się z nieprzepartą mocą, przypisuje sobie opatrznościowy cel: na nowo pobudzić do życia kastowość, wykopać głębszy przedział między mieszczaństwem a proletariatem, nie zaś doprowadzić do koniecznego i definitywnego zlania się tych dwóch klas, to jest do ich wyzwolenia i ich tryumfu? W ciągu pół wieku od chwili obecnej cały kapitał krajowy zostanie uruchomiony; każda wartość zainwestowana, służąca za narzędzie produkcji, będzie zapisana jako kapitał spółkowy; sfera własności indywidualnej zostanie sprowadzona do przedmiotów spożycia, czyli — jak mówi kodeks — do rzeczy podlegających zużyciu. Czy to oznacza, że najemnik, dawny niewolnik, od początku świata wyzuty z własności, ma
nim być nadal, aż po krańce wieczności, do końca społeczeństwa? Z jakiegokolwiek punktu widzenia rozpatrywać będziemy tę sprawę, od strony politycznej czy ekonomicznej, z punktu widzenia mechaniki, czy z punktu widzenia finansowania, widać coraz lepiej, że przez pozorny nawrót feudalizmu zmierzamy ku demokracji przemysłowej. Otóż do tego, by definitywnie dokonać tego przekształcenia pod kątem widzenia prawa, wystarczy, niewielka liczba zmian w statutach istniejących towarzystw. W rozdziale poświęconym stowarzyszeniom, a także przed chwilą, gdy mowa była o towarzystwach robotniczych (strona 759 i nast.), mówiliśmy, na czym polegały te zmiany. Co się tyczy przeniesienia własności, pomijając ewentualność walki, która wydałaby burżuazję na łaskę i niełaskę ludu, wystarczy zwykła operacja amortyzacyjna. Po dwudziestu pięciu, a może po dziesięciu latach, w zależności od szybkości rozwoju spraw, praca będzie dysponowała ścisłym rachunkiem kapitału. Czy nie wydaje się prawdopodobne, że pierwszej przyjdzie wtedy do głowy zamortyzowanie drugiej? A skoro ta myśl powstanie, któż zdoła przeszkodzić jej urzeczywistnieniu? Umorzenie kapitału! Wiadomo, jaką korzyść w ciągu dwudziestu pięciu lat, a zwłaszcza od rewolucji 1848 roku, wyciągali z tego stracha na wróble wszyscy zbawcy społeczeństwa. Założyciele republiki nie należeli wcale do najmniej przerażonych. Słysząc ich, można by sądzić, że świat w wigilię potopu wcale nie był
bliższy końca. Lichwiarze, którzy się wzbogacili na wszelkiej nędzy, jaką posiali wokół siebie, szakale bankowi, nicponie spekulanci zaczęli powoływać się na świętość pracy jako arcyupragnione źródło własności. Z rozczuleniem mówili o oraczu uprawiającym wraz z rodziną ziemię, uprawiającym w spokoju i niewinności ojcowiznę, której socjalizm, bez wątpienia nie mniej bezlitosny niż wierzyciel hipoteczny, groził odebraniem. A potem, idąc za przykładem Jeremiasza, bankokraci, uczciwi mali bourgeois z klasy średniej, dobrzy ludzie, których wzrok jest tak samo długi jak kredyt i który odznacza się tak tęgim zmysłem przedsiębiorczości, nie znajdowali dość słów w narzekaniach na swobodę przemysłu, który rewolucja chciała unieruchomić i ujarzmić. Chciano, jeśli im wierzyć, podciąć skrzydła geniuszowi i w postępowej Francji wprowadzić rządy rutyny. Trzeba było — jak twierdzili — wielkiemu narodowi wielkich egzystencji, republice prawdziwie godnej arystokracji, wielkich majątków, służących za siłę napędową dla odważnych spekulacji w dziedzinie pracy i sztuki. I płakali z powodu słynnych indywidualności, będących chlubą cywilizacji i ojczyzny, które chciały zdusić stowarzyszenia robotnicze, i z rozpaczą pytali, kto zastąpi bogactwo, gdy już nie będzie nędzy?!... Powoływano się na te niedorzeczności w walce z ustawą wywłaszczeniową, wydaną na żądanie i ku korzyści wielkich spółek, w walce z ich wygórowanymi cennikami i ich potwornymi porozumieniami; przyniosłyby one przynajmniej tyle dobrego, że byłyby
bardzo na czasie. Otwarcie wielkich szlaków komunikacyjnych, przecinających i ćwiartujących na mocy ustawy pola, łąki i winnice, nie troszcząc się w najmniejszym stopniu o ojcowizną ani o niewinnego rolnika, miażdżąc swą nielegalną konkurencją woźnicę, przewoźnika na drogach wodnych, śródlądowych i posłańca, obdzierając ludność po uprzednim odebraniu jej wszelkich gwarancji przeciwko swemu monopolowi, odrzuciło nas daleko od pierwotnych obyczajów i sielankowych stosunków. Dzisiaj rząd, po uregulowaniu odszkodowania należnego wywłaszczonym po cenie zakupu nieruchomości, przypisuje sobie dodatkową wartość powstającą na terenach, które narusza budując drogę bitą, kanał, drogę żelazną, przebijając ulicę lub zakładając plac publiczny. Przyjaciele porządku znajdują, że roszczenia państwa są w istocie rzeczy bardzo słuszne. Dlaczego więc państwo nie idzie do końca za tą zasadą? Dlaczego poddawszy drobnego właściciela wielkiemu gospodarstwu nie podporządkowuje jego z kolei dobru powszechnemu? Zgodnie z nową ustawą granicą wszelkiej własności jest interes nadrzędny, innymi słowy ustawa ta zachowuje prawo używania, ale w przeciwieństwie do dawnej definicji wyklucza nadużywanie. Koncesje panującego pierwsze podpadają pod ten przepis, a feudalizm przemysłowy staje się niemożliwy. Cóż na to prawnicy? To straszliwe prawo wywłaszczenia, pozostawione przede wszystkim władzy centralnej, a odmawiane samorządom terytorialnym — oto na co udziela się koncesji spółkom przemysłowym. To kapitał uzbrojony
przeciwko własności! Świetnie. Ale kapitał sam w sobie jest tylko narzędziem produkcji, już nie równym, ale podporządkowanym pracy. To, co ustawa pozwala robić kapitałowi przeciwko własności, do tego praca musi mieć upoważnienie; nie ma powodu ani pretekstu, który mógłby utrzymać tę konsekwencję. Fiedy będziemy mogli stosować zasady z roku 1789, zasady z roku 1852? Kiedy równość Francuzów wobec prawa stanie się prawdą — nie mówimy dla władzy, która ją reprezentuje, ale dla obywateli, którzy są jej przedmiotem? Daleka nam jest wszelka myśl o ironii, o czynieniu wyrzutów. Ruch został wszczęty; próżne byłyby jakiekolwiek wysiłki zmierzające do powstrzymania go. Przyjmujemy go z radością jako to, co jest najlepsze dla porządku społecznego, dla zapewnienia interesów i dobrobytu ludności, jako to, co narzuca nam nieodparta konieczność. Co się zaś tyczy ignorancji moralistów i działaczy państwowych, to zniesiemy ją z ilozoficznym spokojem. Nie od dzisiaj dobro dochodzi do skutku zaprawione goryczą, a wieczna sprawiedliwość, wołając o sprawiedliwość ludzką, zakłada swój trybunał na rozstajnych, drogach bezprawia. Własność, podobnie1 jak państwo, jest w trakcie pełnego przehrażania. Zamiast biadać w ciemno, zobaczmy lepiej my, doświadczeni spekulanci, czy nie ma tematu, który by nas ucieszył. Praca — powiedzieliśmy przed chwilą — to jedyna rzecz, którą koniec końców płaci się za pracę. Propozycja ta jest powtórzeniem, ale bardziej ścisłym i bardziej ogólnym w swym wyrazie niż następująca, wypowie-
dziana przez J. B. Saya 16: Produkty wymienia się na produkty. Otóż jeżeli pracą płaci się za pracę, to czegóż obawiać się ma własność korporacyjna czy indywidualna, rentierska, rolnicza, przemysłowa, handlowa czy finansowa? Producent ma w swym ręku więcej bogactw, niż ich istnieje na powierzchni ziemi. Gdyby Wbrew oczekiwaniu wydziedziczenie na cele. użyteczności publicznej miało objąć cały kapitał ruchomy i nieruchomy w kraju, lud pracujący miałby jeszcze czym płacić, bo miałby swoją pracę: otóż w pracy właśnie tkwi zasada amortyzacji... Po raz ostatni stwierdzamy konieczność tej zasady, która od dawna przeszła do kategorii faktów; wyprowadzimy stąd następnie ze spekulacyjnego przede wszystkim punktu widzenia: przywrócenia stanu posiadania ludu w dziedzinach stworzonych jego pracą, to, co w skutkach wzbudza najwięcej zaufania ze strony dzisiejszego uczestnika spółki. Towarzystwa otrzymują prawo budowy dróg żelaznych; w robotach tych unieruchamiają miliardy. A tymczasem ich twór wcale nie będzie do nich należał w taki sposób, jak dom należy do właściciela, który polecił go zbudować. Coroczne dochody dzielone będą na dwie części, z których jedna będzie stanowiła dywidendy, druga raty amortyzacyjne; w ten sposób w ciągu czasu, którego długość z punktu widzenia istoty tej sprawy jest bez znaczenia, cesjonariusze spłaceni w ratach rocznych będą wywłaszczeni. Mostowe pobierane na mostach i kanałach opiera się na tej samej zasadzie. Pięćdziesiąt rat rocznych po 5% zwalnia pożyczko-
biorcę całkowicie od spłat kapitału i opłaty procentów w Banku Kredytu Rolnego, podczas gdy 100 rat rocznych po 10%* nie umniejsza ani o centym kapitału, który należy spłacić z tytułu innych pożyczek. Autor małej książeczki o Banku Kredytu Rolnego, chcąc przekonać chłopów o korzyściach płynących z nowej instytucji, bierze za przykład właściciela, który zmuszony jest odwołać się do pomocy lichwiarza. Nieszczęsnemu pożyczkobiorcy potrzeba 3000 franków na 5 lat; oprocentowanie wynosi 7%. Ale aby utrzymać się w ramach dopuszczalnego prawnie kredytu, dostaje on 2700 franków, przy czym uznaje swój dług w wysokości 3000. Pożyczka trwa dwadzieścia lat i w ciągu tego czasu mają miejsce trzy cesje wierzytelności. Pożyczkobiorca po upływie dwudziestu lat zapłaci: tytułem procentów.............................. 3 000 franków tytułem kosztów.......................................... 400 „ tytułem kolejnych potrąceń na kapitał ….. 1 200 „ Razem …................................................... 4 600 franków J będzie winien jeszcze tysiąc ecu pożyczonych pieniędzy! — dodaje oburzony. Niech teraz uogólni swą myśl i niech powie: „Dzierżawca będzie płacił trzydzieści lat, pięćdziesiąt lat czynsz za ziemię i po upływie tego czasu nie będzie miał najmniejszego udziału we własności ziemi, którą uprawiał. Wprost przeciwnie: cała dodatkowa wartość, owoce jego trudu, zalicza się na jego niekorzyść. Jego czynsz dzierżawny wzrasta przy każdym odnowieniu dzierżawy o procent od kapitału (nawozy
i siła robocza), który przeznaczył on na podniesienie urodzajności ziemi podczas poprzedniej dzierżawy. Z pokolenia na pokolenie właściciel pobiera swój czynsz, czynsz coraz wyższy, z którego nikt go w najmniejszej mierze nie wywłaszcza. „Nie inaczej dzieje się w dziedzinie wynajmu domów i narzędzi pracy za pieniądze pochodzące z pożyczek. Państwo zapłaciło więc w ratach rocznych trzykrotną sumę swego długu, nie zmniejszając jego ciężaru ani o jeden centym". Ekonomia, która rości sobie pretensje do tego, że jest wiedzą opartą na faktach, nie może odmówić uznania tego uogólnienia, że praca powinna służyć do umorzenia wszystkich kapitałów. Przejściowe ustępstwa i roczne spłaty zaliczane na kapitał nie miałyby racji bytu, gdyby miały być stosowane w drodze wyjątku. Co więcej, sam kapitalista w istocie wyrzekł się pobierania procentu w nieskończoność. Dywidendy, premie i wpływy z tego tytułu, oto czego on poszukuje — odpowiedzieliśmy w roku 1848 tym, którzy nas pytali, co kapitaliści zrobią ze swymi kapitałami, gdy ich nie będą mogli ulokować u państwa albo na hipotece; olbrzymi ruch walorami, których rynkiem jest giełda, tym tylko jest spowodowany. Otóż to! Co ma dzisiaj do zaofiarowania chciwej i niecierpliwej spekulacji amortyzacja połączona ze zdolnością wytwórczą, jaka może wynikać ze stopniowego wzrostu towarzystw robotniczych i spółek ludzi pracy? Tym, co ona wam ofiaruje, spekulanci na krótką metę, małoduszni mężowie stanu, którzy dla swego kredy-
tu obawiacie się nagromadzenia się papierów wartościowych! — jest nieograniczona zdolność tworzenia bogactwa i brania w nim przez was udziału, jak to ma miejsce w Towarzystwie Murarzy, które daje 13 franków 33 centymy jako procent swym zrzeszonym dostawcom; jest to zatem dla każdego z was możność zrealizowania, bez jakiejkolwiek obawy o bankructwo, kapitału powiększonego o część czystego produktu, który zostanie zainwestowany w jakimkolwiek bądź przedsiębiorstwie. Z pracą jako gwarancją i ratą roczną jako środkiem kapitał wasz nie ulega deprecjacji, wasza własność staje się nietykalna, wasze lokaty i zaliczki nie obawiają się na przykład konsolidacji, wasze renty nie mają potrzeby Obawiać się konwersji: wystarczy wam, a pracownik będzie wam za to wdzięczny, że uproduktywnicie waszą niewyczerpaną hipotekę, to jest pracę. Róbcie wynalazki, czyńcie odkrycia, budujcie maszyny, twórzcie w miarę nowych potrzeb nowe produkty; twórzcie spółki firmowe i akcyjne, uzyskujcie patenty i przywileje na wasze szczęśliwe pomysły, na wasze pożyteczne zastosowania, na wasze śmiałe przedsięwzięcia, obracajcie milionami i miliardami i nie poddawajcie się niepokojowi. Praca policzy wam za zasługę każdą prawdziwą wartość, jaka będzie przez was stwierdzona, poparta teorią i doświadczeniem. Tak więc tworzenie tych niezliczonych spółek, które, jak się wydaje, powinny podporządkować sobie na zawsze pracującą ludzkość, a które tak wielu ludzi skłonnych jest uznać za ruch wsteczny, stanowi koniec końców jedynie przejściową fazę procesu odrodzenia.
Wszelkie poddanie człowieka innemu człowiekowi powinno dzięki nim zniknąć i klasy, które nazwaliśmy wyższymi i niższymi, a które powstały z anarchii ekonomicznej i z indywidualizmu spekulacyjnego, powinny stać się na powrót jednorodnymi i roztopić się w jednym i tym samym stowarzyszeniu producentów. Rząd obecny, podobnie jak i jego poprzednicy, szczyci się, że zamknął erę rewolucji. Wszystkim, co tym mianem oznaczają agitację na placach publicznych, tasiemcowe mowy trybunów, manifestacje ludu, burze grzmiące z trybun, utarczki prasowe, z ochotą powiemy: Być może, a chociaż nie chcielibyśmy na to przysięgać, z przyjemnością uznajemy szczęśliwą nadzieję w tym kierunku. Jeżeli jednak przez rewolucję rozumie się stopniową i nie kończącą się reformę społeczeństw, ograniczanie przywilejów, szerzenie się równości, śmiało powiemy: Nie, rewolucja nie odchyliła się wstecz ani o linijkę; gdyby była ruchem wstecznym, powinni byśmy włożyć na siebie zielony beret przestępcy i wyrzec się imienia Francuza. Bez wątpienia, gdy się widzi obniżanie się poziomu moralnego charakterów, tchórzliwość i hipokryzję interesów, pogardę dla ludzkości, której są dowodem, wybujałości, którym poświęcają teraźniejszość i przyszłość narodu, wybaczalną jest rzeczą wierzyć we wstecznictwo i w ślad za pewnymi pisarzami, nazbyt troszczącymi się o pozory, aby spojrzeć w głąb, płakać nad naszym upadkiem. Upadek kasty i, chwała Bogu, ta sytuacja jak za panowania Ludwika XV, panowanie burżuazji, potrwa
z pewnością tyle, ile my — mówią tak jak Ludwik XV, a potem niech sobie będzie choćby i potop. Niestety! Nie dostąpią zaszczytu tego. chrztu in extremis. Za wiele jest na razie nieudolności w klasie średniej, za dużo jeszcze naiwności wśród ludu. Niech z niej korzystają spokojnie i przekażą swym prawnym spadkobiercom swe podejrzane majątki. Zanim umrą, może będą mogli dowiedzieć się tylko, że podstawą wszelkiej spekulacji uczciwej i płodnej jest praca: życzymy im za karę tylko tych wyrzutów sumienia!
SPIS TREŚCI Tomu pierwszego Wstęp Jana Garewicza........................................7 O ustanowieniu ładu w społeczeństwie................95 Rozdział piąty — Historia.....................................97 Listy Marks — Proudhon...................................179 Marks do Pierre'a-Josepha Proudhona w Paryżu..............................................................181 Proudhon do Marksa..........................................185 System sprzeczności ekonomicznych …............. 191 Rozdział pierwszy — O nauce ekonomii.............193 Rozdział drugi — O wartości..............................226 Rozdział trzeci — Rozwój ekonomii. Epoka pierwsza — podział pracy................................................289 Rozdział czwarty — Epoka druga — maszyny ….. 331
Rozdział czternasty — Streszczenie i wnioski.......385 Z powodu Ludwika Blanca..................................421 Piąty artykuł.....................................................423 Zwierzenia rewolucjonisty..................................435 Wyznanie wiary. Charakter i przeznaczenie stronnictw ….................................................... 437 Istota i przeznaczenie rządu..............................452 Postscriptum ....................................................462 Do Mieszczaństwa..............................................471 Myśl ogólna rewolucji w XIX wieku....................479 Studium pierwsze — Reakcje pociągają za sobą rewolucje …..................................................... 483 Studium drugie — Czy istnieje dostateczna przyczyna rewolucji w wieku XIX?......................................517 Studium czwarte — O zasadzie władzy ….........562 Studium siódme — Rozpłynięcie się rządu w organizmie ekonomicznym..................................648
Filozofia postępu...............................................709 List pierwszy o idei postępu...............................711 Podręcznik spekulanta giełdowego....................729 Rozważania końcowe...................................... 731