Patricia Scanlan Wybacz i zapomnij Pamięci mojej ukochanej matki, która była, jest i zawsze będzie dla mnie wzorem przykładnego życia. W Królestwie Na...
10 downloads
14 Views
2MB Size
Patricia Scanlan Wybacz i zapomnij
Pamięci mojej ukochanej matki, która była, jest i zawsze będzie dla mnie wzorem przykładnego życia.
W Królestwie Nadziei nie ma zim.
Prolog
– Jestem zaręczona! Ile to już razy w ciągu kilku ostatnich lat Debbie Adams słyszała te słowa i za każdym razem czuła się zawstydzona przeszywającą niezmiennie zawiścią? Gdy składała najserdeczniejsze gratulacje szczęśliwym przyszłym narzeczonym, które wyciągały w jej kierunku dłoń lewej ręki, by mogła podziwiać skrzący się na ich serdecznym palcu pierścionek? Starała się być tak miła i uprzejma, jak to tylko możliwe w takiej sytuacji, zastanawiając się cały czas: „Kiedy w końcu przyjdzie kolej na mnie?”. A teraz i na jej palcu połyskiwał pierścionek. Teraz to ona wyciągała dłoń w stronę innych, by mogli podziwiać pierścionek ze wspaniałym brylantowym oczkiem. Widziała błyski zazdrości i tęsknoty w oczach jeszcze niezaręczonych i z nikim niezwiązanych dziewczyn. Jej szefowa, Judith Baxter, zaledwie zdołała wydusić z siebie oschłe: „Bardzo ładny, moje gratulacje!”, podczas gdy zamężne koleżanki były nim naprawdę zachwycone. Debbie westchnęła, wpatrując się z uwagą w swój bezcenny pierścionek, ustawiając go pod różnymi kątami, by promienie słońca mogły padać na niego z różnych stron, wywołując lśnienie przepięknego brylantu. Nie mogła się doczekać, kiedy dotrze tego ranka do pracy i wreszcie będzie mogła się podzielić z przyjaciółkami i koleżankami wspaniałą nowiną. I faktycznie przez krótką chwilę było to niezwykle podniecające i dało jej oczekiwaną satysfakcję, ale potem dziewczyny rozeszły się do swoich biurek i wszystko wróciło do normy. Nie wiadomo dlaczego wydawało jej się, że po zaręczynach będzie się czuła pewniej, radośniej i że bardziej ją to uszczęśliwi. Debbie przygryzała nerwowo dolną wargę, logując się do
biurowego komputera. Zdawała sobie doskonale sprawę, co mąciło jej radość. Zaręczyny prowadziły ostatecznie tylko w jednym kierunku – do ślubu, i na tym właśnie polegał kłopot. Jednego była całkowicie pewna: zdecydowanie nie chciała, żeby w tym najwspanialszym dniu życia znaleźli się obok niej ojciec, jego druga żona i przyrodnia siostra. Jej ojciec, Barry, pewnie nie będzie z tego zadowolony, ale trudno. Skrzywiła się. Całkiem prawdopodobne, że się wścieknie, kiedy się o tym dowie. Ale zaprzepaścił swoją szansę na prowadzenie jej do ołtarza już dawno temu. Swoją drogą, ciekawe, jakie zdanie na ten temat ma jej matka, Connie. Debbie, znając ją doskonale, mogła się domyślać, że w rezultacie wędrówka do ołtarza nie obejdzie się bez zakłóceń.
NARZECZEŃSTWO
Rozdział 1
– Boże, ależ mi gorąco! Czuję się, jakby mnie gotowano żywcem. Chyba mam temperaturę – narzekała Connie Adams, ocierając krople potu z górnej wargi. Zanurzyła rękę w swojej przepastnej torbie i wyłowiła stamtąd termometr. – Czasem dobrze jest być pielęgniarką. – Skrzywiła się, przykładając czubek termometru do ucha i marszcząc brwi po usłyszeniu cichego dźwięku oznaczającego koniec pomiaru. – Dziwne. Normalna. Nic z tego nie rozumiem. – Wpatrywała się we wskaźnik odczytu. – Podejrzewam, że mogę mieć mononukleozę albo jakieś podobne świństwo. – Sprawdziła palcami, czy węzły chłonne po bokach szyi nie są przypadkiem powiększone. – Jesteś zabawna – prychnęła jej szwagierka, Karen. – A ile ty masz lat, co? – Wiesz równie dobrze jak ja. To przykry temat. Bardzo nieładnie z twojej strony, że go poruszasz. W końcu wciąż jeszcze jestem po czterdziestce! – rzuciła gniewnie Connie. – Właśnie! – odparowała Karen. – I ty ponoć jesteś pielęgniarką?! To na pewno uderzenie gorąca, ciemna kobieto. Connie aż szczęka opadła ze zgrozy. – O psia kostka! Cholerna menopauza! Tylko tego mi brakowało! – Popatrzyła na Karen z przerażeniem. – To dlatego wydaje mi się, że moje cycki zaraz eksplodują, a zamiast mózgu ostatnio mam marmoladę. Nigdy nie myślałam, że i mnie kiedyś dopadnie menopauza. Kładłam to wszystko na karb stresu spowodowanego przygotowaniami do ślubu. Och, Karen! – jęknęła. – Czuję, że jeszcze nie osiągnęłam szczytu swoich możliwości seksualnych, a już zaczynam się zamieniać w starą, zwiędłą wiedźmę. To… To zwyczajnie nie fair! – Nie mogła ukryć rozczarowania.
– Ej, nie przesadzaj. Jeszcze nie jest tak źle – zapewniła ją szwagierka. – Może to tylko objawy okołomenopauzalne. I tak masz szczęście, bo twoje raczyły poczekać, aż skończysz czterdzieści osiem lat. U mnie się zaczęło w wieku czterdziestu pięciu, pamiętasz? Mam je już od dobrych dwóch lat i wciąż jeszcze żyję, i to całkiem nieźle. Przynajmniej teraz zrozumiesz moje biadolenia. To czeka nas wszystkie, moja droga. – Uśmiechnęła się szeroko do siedzącej naprzeciwko kobiety. Connie roześmiała się pomimo ponurego nastroju. Karen była niemożliwa, ale za to właśnie ją uwielbiała. Szwagierka stanowiła jedną z niewielu pozytywnych pozostałości po jej nieudanym małżeństwie – pomyślała, upijając łyk cappuccino i odgryzając kolejny kęs kanapki z tuńczykiem. W rzeczywistości Karen była jej eksszwagierką, ale nigdy nie myślała o niej w ten sposób. Kiedy rozstali się z Barrym piętnaście lat temu, po dziesięciu latach małżeństwa, Karen stanowczo odmówiła opowiedzenia się po którejkolwiek ze stron konfliktu. Wspierała ich oboje, gdy podjęli decyzję o separacji, nie zważając na zajadły sprzeciw obu rodzin. Był to dla Connie niezwykle trudny okres w życiu, kiedy w dodatku jej matka oskarżała i ją, i Barry’ego o całkowity egoizm i ignorowanie potrzeb ich dziecka, córki Debbie. Connie westchnęła głęboko. Może i zachowywali się samolubnie. Debbie była załamana mimo ciągłych zapewnień z obu stron, że ich rozstanie nie ma z nią nic wspólnego i że oboje bardzo ją kochają. – Czemu tak ciężko wzdychasz? – Karen popatrzyła na nią badawczo. Connie się skrzywiła. – Właśnie sobie przypomniałam, jak wściekła się moja matka, kiedy dowiedziała się, że pojęliśmy decyzję o separacji. Powiedziała nam, że jesteśmy samolubami ignorującymi potrzeby dziecka. Nawet po tylu latach wciąż jeszcze czasem czuję się winna – wyznała. – No cóż. A nie powinnaś. Oboje zrobiliście to, co trzeba było zrobić. Oboje zdecydowaliście się na krok, który uważaliście
za najlepsze wówczas rozwiązanie, i według mnie zrobiliście dobrze. Warto było. Żadne z was nie czuło się szczęśliwe, więc jaki sens miałoby ciągnięcie tego przez kolejne dziesięć lat albo i dłużej? – Zastanawiam się, jak oboje przedstawialiśmy jej tę sprawę i czy mama znalazła w tym wszystkim cokolwiek na nasze usprawiedliwienie… Jakiś ważny powód rozpadu naszego związku. Rozstawać się tylko dlatego, że nie byliśmy szczęśliwi i przestaliśmy się kochać? To nie był wystarczający powód – stwierdziła cierpko Connie, zlizując z palców majonez. – Czy to z powodu ślubu zaczynasz się martwić tym wszystkim od nowa? – spytała Karen, wykazując się niezwykłą przenikliwością. – Tak sądzę. – Connie westchnęła po raz wtóry. – Kiedy twoje jedyne dziecko wychodzi za mąż za faceta, na którego punkcie niespecjalnie szalejesz, zaczynasz się zastanawiać, jak do tego doszło. Wolałabym, żeby nigdy nie spotkała Bryana. Jakoś nie mogę się do niego przekonać. Wolałam Cezara. To był kochany chłopak. Szkoda, że musiał wrócić do Polski, gdy jego ojciec zachorował. Debbie powinna na niego poczekać i dać mu kolejną szansę, zamiast zaczynać z Bryanem. – Jest jak jest, trudno. Sama nie wiem, co bym zrobiła, gdyby Jenna przyprowadziła do domu chłopaka, który by mi się nie spodobał, i oznajmiła, że się z nim zaręczyła. – Karen sięgnęła ręką przez stół i uścisnęła dłoń przyjaciółki. – Chciałabyś, żebym coś powiedziała? Wygłosiła jakąś umoralniającą przemowę starej matki chrzestnej? Może nie zabrzmieć tak źle, jeśli to ja ją wygłoszę. Nie poczuje się tak dotknięta, słysząc kilka prawd ode mnie, nie od ciebie. – A co miałabyś jej powiedzieć? Że Bryan jest zepsutym wałkoniem, który dba tylko o nienaganną fryzurę i potrzebuje porządnego kopa w tyłek, żeby się ruszyć i w końcu zacząć coś robić, zamiast spędzać czas na gapieniu się w lustro i podziwianiu swojego odbicia? – spytała Connie ponuro. – Właśnie coś w tym rodzaju – odparła ze śmiechem Karen.
– Miałam na myśli to, że on ma już trzydzieści lat na karku; dopóki nie kupili z Debbie domu, mieszkał ze swoją siostrą i jej przyjaciółką w wynajętym mieszkaniu. Psuły go straszliwie. Jego mamusia prała mu wszystkie rzeczy. Widziałaś, jaką bryką jeździ? To jeden z tych kabriolecików na pokaz. Kiedy nim jedzie, żeby się pościgać, wiatr rozwiewa mu włosy. Widziałaś go? Zawsze przeczesuje włosy palcami, poprawiając fryzurę. Pewnie mu się wydaje, że jest królem życia. Zachowuje się, jakby wszystko wiedział. Co ona w nim widzi?! – wybuchnęła Connie. – No cóż… On jest bardzo… bardzo… sympatycznym mężczyzną z dużym poczuciem humoru, o atrakcyjnym wyglądzie nie wspominając. – Karen wzruszyła ramionami. – Oddałabym wszystko za te jego długie rzęsy. – Że niby jest atrakcyjny? Ha! Wygląda jak śliczny chłopaczek z tymi swoimi perfekcyjnie ułożonymi włosami i paznokciami prosto od manikiurzystki. Wyobraź sobie, że używa kremu nawilżającego do twarzy! Zauważyłam pudełko w ich łazience. Ma prawie zrośnięte brwi. Nie ufam mężczyznom o takich brwiach. Chodziłam kiedyś z chłopakiem o brwiach podobnych do tych Bryana i zrobił mi wielkie świństwo. – Connie wiedziała, że zaczyna gadać bzdury, ale nakręciła się i nie mogła przestać. – Nigdy nie ufaj facetom o zrośniętych brwiach – zażartowała Karen i wybuchnęła śmiechem. – Możesz sobie stroić z tego żarty, ale to prawda! Dzięki temu udaje mi się zawsze odróżniać prawdziwych mężczyzn. Bryan to leniwy nicpoń i nierób, który potrafi tylko się nadymać, kiedy wszystkie jego kobiety tańczą wokół, usługując jaśnie panu. – Connie dopiła swoje cappuccino i strzepnęła ze stołu na ziemię okruchy bułki gromadce małych wróbelków, które ćwierkając, skakały po chodniku. Na stację Dun Laoghaire szybkiej kolejki miejskiej Dart wtoczył się właśnie pociąg i Connie się nachmurzyła. – Chyba muszę się pospieszyć – rzuciła niechętnie. – Barry ma wpaść do mnie dzisiaj wieczorem. Chcemy porozmawiać o
weselu. Musimy omówić z Debbie rozmieszczenie gości przy stołach. Ale będzie zabawa – dodała z ironią, bo wolałaby posiedzieć jeszcze, plotkując z Karen, pijąc cappuccino i podziwiając mewy krążące pośród masztów stojących w porcie jachtów. Od połyskliwego, lazurowego morza wiała balsamiczna bryza, która działała na nią uspokajająco i rozwiewała delikatnie jej miedzianorude włosy. – Ona naprawdę nie chce, by na weselu pojawiły się Aimee i Melissa, a Barry się uparł, żeby jego żona i córka również tam były, mnie z kolei nie wypada powiedzieć „nie”, skoro on wnosi tak duży wkład finansowy. Zapowiedziała, że nie będzie siedzieć przy żadnym stole głównym, bo woli przyjęcie na powietrzu z grillem i wolno stojącymi stolikami. Mogłabym posadzić je przy stole razem z tobą i Johnem? Nie miałabyś nic przeciwko? – Popatrzyła z nadzieją na szwagierkę. – Taaa… Myślę, że wytrzymam z Aimee godzinkę lub dwie – odpowiedziała pogodnie Karen. – Dzięki, Karen, doceniam to. Ona nie zamierza z nikim się tam zapoznawać, a ja z kolei nie mam ochoty sadzać jej przy jednym stole z mamą… – Całkowicie się z tobą zgadzam – uśmiechnęła się szeroko Karen. – Zapanowałby wtedy iście arktyczny chłód i nie byłoby końca narzekaniom. – Och Boże! – Connie ukryła twarz w dłoniach. – Chciałabym uciec, gdzie pieprz rośnie. – Nie zazdroszczę ci – westchnęła współczująco Karen. – Ale popatrz tylko! Może wcale nie będzie tak źle, jak myślisz. Spójrz na to z innej, jasnej strony. – Jakiej znowu jasnej strony? – prychnęła Connie. – Właśnie okazało się, że jestem kobietą w stadium rozpoczynającej się menopauzy, która nie może znieść przyszłego zięcia, która musi ustalić z byłym mężem rozmieszczenie gości weselnych przy stołach, podczas gdy moja córka gwałtownie protestuje przeciwko obecności na weselu i ojca, i jego drugiej żony, i córki. Jaką jasną stronę tego udało ci się dostrzec? – No cóż. Pomyśl tylko… Za kilka lat, jak Bóg da, zostaniesz
babcią. Babcią Adams. Czy nie warto skupić się na tym? – Piwne oczy Karen roziskrzyły się, kiedy wybuchła perlistym śmiechem. – Jesteś okropna, ale i tak cię kocham! – Connie nie dała rady powstrzymać śmiechu. Obie kobiety, chichocząc, pozbierały swoje rzeczy i ruszyły w kierunku stacji kolejki jadącej do Greystones, gdzie mieszkały. – Wiesz, co ci powiem? Kiedy ślub, wesele i całe to zamieszanie wokół nich wreszcie się skończy, może pojedziemy razem do naszego apartamentu w Hiszpanii i zrobimy sobie babski tydzień z totalną labą? – zaproponowała Karen, gdy usiadły na ławeczce w oczekiwaniu na pociąg. – Brzmi świetnie. Doskonały pomysł! Tydzień daleko od wszystkich to właśnie to, czego potrzebuję najbardziej. – No i widzisz! To właśnie jest dostrzeganie jasnych stron życia. No, mamy pociąg. – Karen skoczyła na równe nogi, jak tylko zobaczyła w oddali srebrzyste i złote odbłyski słońca na zbliżających się do stacji zielonych wagonach kolejki. Connie uśmiechała się, idąc za szwagierką wzdłuż peronu. Cokolwiek by się wydarzyło w ciągu następnych tygodni, wiedziała, że Karen będzie ją wspierać radą, stanowiąc jak zawsze niezawodną podporę. Była wspaniałą przyjaciółką, a wyjazd na tydzień razem będzie jak balsam na duszę po weselnych perypetiach. Zadzwoniła jej komórka i na wyświetlaczu zobaczyła: Debbie. – Cześć, mamo! Nie będę mogła przyjść dzisiaj wieczorem. Bryan chce, żebyśmy poszli na wernisaż jednego z jego kolegów… – Debbie! Przecież umawiałyśmy się na to spotkanie wieki temu. Ma wpaść twój ojciec i razem zamierzaliśmy omówić sprawy dotyczące wesela. Mimo wszystko powinnaś jednak przyjść. Jakkolwiek by na to patrzeć, pokrywa połowę wszystkich kosztów. – Wielkie mi rzeczy! – Debbie się nadąsała. – Bryan chce, żebym poszła razem z nim. W końcu jest moim narzeczonym, a nie mężczyzną, który zostawił mnie, kiedy byłam dzieckiem, a potem
wyjechał, ożenił się z kimś innym i ma teraz drugie dziecko, i daje mu wszystko, czego dusza zapragnie, niezależnie od tego, ile to kosztuje. – Debbie, to bardzo niesprawiedliwe z twojej strony. Wiesz równie dobrze jak ja, że to wcale nie odbyło się w ten sposób, a twój ojciec zawsze zapewniał ci finansowe wsparcie. Dorośnij! – syknęła Connie ze zniecierpliwieniem, gdy ktoś wysiadający z pociągu wpadł prosto na nią. – Ta, na pewno. Oj, mamo! Nie zamierzam teraz się z tobą o to kłócić. Na pewno sama sobie z nim poradzisz i razem uzgodnicie, jak rozmieścić gości przy stołach, a ja jutro tylko to z tobą skonsultuję. I nie zapominaj: jedną z przyczyn, dla których woleliśmy przyjęcie z grillem na powietrzu, było to, że odpadłoby zawracanie głowy z ustaleniem, gdzie kto ma usiąść. Nie chcemy mieć sztywnego, tradycyjnego wesela. To ty z tatą uparliście się na siedzenie przy stołach, więc teraz sami je sobie rozpracowujcie. Ja nie muszę przy tym być. Pa! Connie przygryzła wargę, kiedy telefon zamilkł. Ze strony córki nie mogła się spodziewać żadnej pomocy, a w dodatku Debbie zdawała się cofać w rozwoju do nastolatki. Zaczęła się zachowywać, jakby miała piętnaście lat, a nie dwadzieścia pięć. Barry’ego pewnie to dotknie i będzie musiała wysłuchiwać narzekań na raniące jego uczucia niedelikatne zachowanie córki. Mieli nie tylko omawiać, jak rozmieścić gości przy stołach, ale też wybrać teksty do czytania na ślubie oraz zastanowić się, jak rozplanować dowóz gości na ceremonię. Connie wiedziała, że Barry chciał też poprosić córkę o przemyślenie decyzji o nieprowadzeniu jej do ołtarza. Przez całą tę sytuację nerwy Connie były napięte jak postronki i, prawdę mówiąc, zaczynała mieć wszystkiego dość. Męczyła ją ciągła szarpanina, żeby utrzymać dobre stosunki między ojcem a córką. Bryan doskonale zdawał sobie sprawę z planów Debbie na dzisiejszy wieczór. Wszystko popsuł, prosząc, żeby towarzyszyła mu na wernisażu. Po prostu chciał przeforsować to, na co akurat
miał ochotę, jak zwykle zresztą, ale oczywiście Debbie tego nie dostrzegała. Connie irytowało to, że jej córka czasem zachowuje się, jakby nie miała własnego zdania, pozwalając Bryanowi wchodzić sobie na głowę. Co za zepsuty smarkacz! – myślała z niesmakiem, przepychając się przez tłum i w końcu zajmując miejsce obok Karen. – Właśnie dzwoniła Debbie, że nie da rady dojechać na dzisiejsze spotkanie. Idzie na wernisaż do galerii sztuki ze swoim Adonisem. – Przestań już! – Karen parsknęła śmiechem. – Któregoś dnia nazwiesz go tak przy niej albo mnie się wymsknie i Debbs poczuje się urażona. – Lepiej nie wspominaj o urażonych uczuciach. Jej ojciec raczej nie będzie zachwycony tym, że wystawiła go do wiatru. Niedobrze, że nie chce mu pozwolić poprowadzić się do ołtarza; mogłaby zrobić miły ukłon w jego stronę przy okazji swojego ślubu. On przynajmniej zachowuje się bardzo przyzwoicie w tych sprawach. Powiedział jej, że jeśli chce zatrudnić organizatorkę przyjęć weselnych, zapłaci za nią, kiedy takie rozwiązanie zasugerował pieprzony Adonis. Musiałam się wtedy wtrącić. Jeszcze nam tylko brakowało jakiejś cholernej organizatorki przyjęć. Gdyby koniecznie chcieli kogoś, doskonale nadawałaby się do tego Aimee. Pewnie trochę biadoliła z powodu wysokich kosztów, jakie ponosi Barry. Poczuła się urażona, kiedy Debbie odrzuciła zaoferowaną jej przez siebie fachową pomoc. Mogła zrobić wszystko po kosztach, bo w końcu zawodowo zajmuje się aprowizacją i obsługą przyjęć. Sądzę, że z tego akurat Barry się ucieszył, bo gdyby coś poszło nie tak, nie spadnie to na jego głowę – skrzywiła się Connie. – Dobrze, że masz do wydania tylko jedną córkę – pocieszyła ją Karen. – Powiedziałam to któregoś dnia Aimee, a ona obrzuciła mnie jednym z tych swoich lodowatych spojrzeń z góry i oświadczyła, że Barry nigdy nie wykręcałby się od swoich zobowiązań, nawet gdyby miał tuzin dzieci. – Nieprzyjemne zachowanie przychodzi jej z łatwością, ale ja
też tak potrafię – oznajmiła Connie. – Ciekawe, jakie wesele urządzi Melissie, kiedy przyjdzie na to czas. Przypuszczam, że Aimee ubierze się w jakieś designerskie ciuchy na naszą imprezkę. – Wszystko wygląda na niej rewelacyjnie, prawda? Jest zgrabna i smukła jak trzcinka. – Karen popatrzyła z widocznym żalem na swoje obfite krągłości. – I przy tym jest wysoka, a to jeszcze dodaje jej szyku – westchnęła Connie. – Tak czy siak, im szybciej się to wszystko skończy, tym lepiej. Jaśnie panienka Debbie może sama zadzwonić do swojego ojca i powiedzieć mu, że nie przyjdzie. Nie mam zamiaru robić za stację przekaźnikową albo czekać, aż zmięknie i z własnej inicjatywy zadzwoni do ojca – oświadczyła ze stanowczością rozbawionej szwagierce, wybierając na klawiaturze telefonu numer Debbie. Włączyła się poczta głosowa. – Zadzwoń do ojca i powiedz mu, że nie przyjdziesz na dzisiejsze spotkanie. Nie zwalaj na innych brudnej roboty, Debbie! – poleciła jej ze złością w głosie, a potem wysłała jeszcze wiadomość, żeby przypadkiem córka nie mogła potem powiedzieć, że poczty głosowej nie odsłuchała. Może lepiej by było dla wszystkich, gdyby od razu poleciała do apartamentu Karen w Hiszpanii i pozwoliła im samym rozwiązywać problemy powstające co krok przy organizacji tego cholernego ślubu i wesela – pomyślała, kiedy pociąg wtaczał się z hukiem na stację Killiney.
Rozdział 2
Debbie Adams nachmurzyła się, wyłączając komórkę i wrzucając ją z powrotem do torebki. Nie chciała ryzykować, że matka oddzwoni, co mogłoby zapoczątkować kolejną awanturę. Jej matka była poirytowana panującą sytuacją, ale nie chciała ustąpić ani na krok. To Connie uparła się, żeby zaprosić na ślub drugą żonę ojca i ich córkę. Wystarczająco źle będzie się czuła w obecności samego ojca, bez wpychającej się za nim całej jego nowej rodziny. Myśl, że będzie musiała być miła dla szanownej pani Aimee i nadąsanej Melissy, podczas gdy nie miała najmniejszej ochoty nawet ich widzieć, doprowadzała ją do wściekłości. Tego już za wiele jak na jej jeden jedyny w życiu Wielki Dzień! Czasem matka naprawdę potrafiła wyprowadzić ją z równowagi. Connie przechodziła samą siebie, żeby tylko zadowolić ojca, zapraszając nawet krewnych z jego strony na jej wesele! To było irytujące. Gdyby tylko Bryan miał więcej pieniędzy, sami zapłaciliby za całe przyjęcie weselne, ale po zakupie domu na kredyt i spłacie pożyczki za jego nowy kabriolet bmw zostali, praktycznie rzecz biorąc, bankrutami – pomyślała ponuro, maszerując szybko po moście Millenium i śpiesząc do West Coast Coffee & Co na kanapki panini. Zauważyła dwie elegancko ubrane młode kobiety przechodzące przez ulicę, które weszły potem do Morrisona. Popatrzyła za nimi z zazdrością. Czasy, kiedy wpadała z koleżankami na lunch do Morrisona, skończyły się bezpowrotnie. Teraz musiała każdy grosz obejrzeć z dwóch stron, zanim zdecydowała się go wydać. Doprowadzało to do furii Bryana, więc starała się nie zrzędzić za każdym razem, kiedy afiszował się ze swoją kartą kredytową, gdy wychodzili gdzieś na miasto. Najprawdopodobniej również dzisiaj zaprosił
swoich przyjaciół na kolację i zapewne będzie nalegał, żeby za nich zapłacić. Wspominał coś o wypróbowaniu restauracji Gary Rhodes na Capel Street. A przecież nie mieli teraz pieniędzy na te jego lansy, ale kiedy mu to wypominała, zawsze wpadał w zły humor. Tylko nie myśl o tym teraz. Skup się na tym, co masz do zrobienia – instruowała się, pochłaniając panini i popijając kawą latte. Włączyła komórkę, żeby zadzwonić do Bryana, i spostrzegła pulsujące światełko otrzymanej wiadomości. Ha! To pewnie mama – pomyślała z poczuciem winy. Wiedziała, że zachowam się jak tchórz i wyłączę telefon. Przeczytała wiadomość: Zadzwoń do ojca i sama mu powiedz, że nie przyjdziesz na dzisiejsze spotkanie. Nie zwalaj na innych brudnej roboty, Debbie!, i na jej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. No cóż, ojciec może poczekać; wyśle mu wiadomość później. Nie chciała poruszać drażliwych tematów w rozmowie telefonicznej. Odkąd oświadczyła mu, że nie życzy sobie, żeby poprowadził ją do ołtarza, jego uczucia do niej wyraźnie się oziębiły, ale w końcu nie należała do jego dóbr osobistych, i jakkolwiek by patrzeć, utracił prawo do opieki nad nią dawno temu. To nie tylko o mnie chodzi, tato. Ja po prostu nie potrzebuję nikogo, kto będzie mnie oddawał w ręce przyszłego męża. Ale jestem pewna, że za jakiś czas Melissa będzie wychodzić za mąż, więc jeszcze dane ci będzie przespacerować się wzdłuż nawy kościoła – poinformowała go niezbyt uprzejmie, kiedy słabo zaprotestował, że przecież jest jej ojcem i że taka jest tradycja. Małżeństwo to też tylko tradycja – chciała dorzucić błyskotliwie, ale matka skarciła ją wzrokiem, więc nie odważyła się nawet otworzyć ust. Wybrała numer narzeczonego, ale nie odebrał telefonu. Widocznie siedział przy zatłoczonym barze w knajpie i nie słyszał dzwonka. Chciała szybko załatwić swoje sprawy i ruszyć dalej. Kiedy zobaczyła kolejkę w banku, serce jej zamarło, ale musiała
koniecznie przelać gotówkę ze spieniężonej właśnie polisy ubezpieczeniowej na rachunek bieżący, bo w innym wypadku wystawione do tej pory przez nią czeki nie będą miały pokrycia. Przerwa na lunch właśnie się kończyła, a w dużym dziale płac i wynagrodzeń, gdzie Debbie pracowała, na spóźnienia patrzono krzywo. Kierowała tym działem wstrętna wiedźma Baxter o przenikliwym spojrzeniu, zrzędliwa stara panna, która nie aprobowała ani ciężarnych kobiet biorących wolne w celu zrobienia badań kontrolnych, ani mężatek pracujących na pół etatu. Uważała, że jeśli dziewczyny chcą zachodzić w ciążę i mieć dzieci, to ich sprawa. To nie powinno kolidować z ich pracą – takie poglądy głosiła Judith Baxter. Ciąża nie była dla niej żadną wymówką, żeby traktować kobietę w odmiennym stanie ulgowo. Pracujące matki były zmorą Judith. Nie spodziewała się po nich niczego innego oprócz ciągłego brania dni wolnych: a to na szczepienia, a to na kontrole zdrowia dzieci, albo nagłego oznajmiania, że nie przyjdą do pracy, bo ich pociechy właśnie zachorowały. Problemy z małymi dziećmi nie są problemami firmy Johnson & Johnson – mawiała. Oczami wyobraźni Debbie widziała swoją przełożoną, głośno dającą wyraz niezadowoleniu w firmowej kantynie, nieświadomą faktu, że wywołuje tym paniczny strach przynajmniej u kilku kobiet pracujących pod jej nadzorem. A może i nie była tak całkiem tego nieświadoma. Może wiedziała, co robi, i sprawiało jej to ogromną frajdę. Judith była tyranem, lubiła manipulować ludźmi i mieć kontrolę nad wszystkim. Przyjemność czerpała z utrudniania życia swoim pracownicom, szczególnie tym zamężnym, które już miały dzieci. To akurat nie będzie dotyczyć jej przez kilka najbliższych lat – przysięgła sobie Debbie, ledwo uskakując przed pędzącym rowerzystą, który przejechał przez przejście dla pieszych na czerwonym świetle, kiedy zamyślona szła nabrzeżem w kierunku uliczki Merchant’s Arch. W każdej chwili mogła rzucić pracę w dużej firmie ubezpieczeniowej i zatrudnić się gdziekolwiek indziej na podobnym stanowisku – rozmyślała, klucząc pomiędzy ludźmi
pospiesznie wracającymi do biur po kończącej się przerwie na lunch i drepcząc po bruku zabytkowej, luksusowej dzielnicy Temple Bar. Ale nie miała gwarancji, że znowu nie wpadnie w łapy kolejnej Judith. A poza tym w Johnson & Johnson miała doskonałą pensję i całkiem niezłe dodatki do wynagrodzenia. Pomijając Judith, Debbie bardzo się tu podobało, z koleżankami z działu miała bardzo dobre układy. Teraz, przed samym ślubem, jeszcze tylko tego by brakowało, żeby została bez pracy i musiała szukać nowej! Przyspieszyła kroku: zostało jej jeszcze tylko pięć minut – już nie zdąży wpaść na chwilkę do Marksa i kupić kilku kawałków kaczki po pekińsku w sosie hoisin, zawijanych w cieście naleśnikowym, które uwielbia Bryan. Wpadnie po nie po pracy – zdecydowała, wbiegając po schodach do biura usytuowanego nieopodal Dawson Street. Z niepokojem popatrzyła na zamykające się tuż przed jej nosem drzwi windy, która rozpoczęła bieg ku wyższym piętrom. Druga winda też akurat odjechała, Debbie zdecydowała się więc wbiec po schodach na piętro. Tam znajdowało się jej biuro zaaranżowane jako duże jednoprzestrzenne pomieszczenie, z wydzielonymi boksami do pracy. Spuściła głowę i szybko przeszła obok pokoju Judith z frontową ścianą ze szkła, z zawsze odsłoniętymi żaluzjami. W ten sposób przełożona mogła bez przerwy obserwować swoich nieszczęsnych podwładnych. Debbie rzuciła niedbale torebkę na podłogę i padła na krzesło, nawet nie zdejmując żakietu. Była spóźniona dwie minuty i czuła w skroniach narastający, pulsujący ból. Zadzwoniła komórka. Sprawdziła na wyświetlaczu, że dzwoni Bryan, ale nie mogła już odebrać. Wiedziała, że za każdym jej ruchem podążało świdrujące spojrzenie Judith, a rozmowy prywatne i używanie telefonów komórkowych w godzinach pracy były przez nią źle widziane. Z westchnieniem Debbie zmieniła w ustawieniach telefonu dzwonek na „bez dźwięku”. Jeśli nadarzy się ku temu sposobność, później szybko wyśle mu wiadomość. Ściągnęła żakiet, powiesiła go na oparciu krzesła i pochyliła głowę nad klawiaturą. Wciąż
czuła na sobie wzrok Judith. Wiedziała, że jeśli podpadnie stukniętej szefowej, ta zrobi z jej życia koszmar, a tego akurat teraz najmniej potrzebowała. Och tak, tak! Możesz unikać mojego wzroku, ale spóźniłaś się całe dwie minuty, panno Adams! Judith Baxter postukiwała długopisem w blat biurka, obserwując uważnie młodą kobietę siedzącą za biurkiem w rogu pomieszczenia. Co ona sobie myśli, wracając sobie ot tak, spacerkiem, spóźniona z przerwy na lunch? Może i ma mnóstwo spraw do załatwienia przed ślubem, ale to nie powód, żeby zaniedbywać obowiązki w pracy. Wszystkie młode kobiety są takie same, nie mają za grosz odpowiedzialności! Madame Adams nie jest już nastolatką – ma dwadzieścia kilka lat, a to wiek, w którym powinno się dobrze o tym wiedzieć. Jednak, czy właściwie wypełnia swoje obowiązki? Zapewne ma o wiele bardziej interesujące i ekscytujące rzeczy do roboty w życiu niż nudne siedzenie za biurkiem z nosem w komputerze i ślęczenie nad płacami za prace zlecone i wynagrodzenia stałe, nad wyliczaniem emerytur, nad rozliczeniami urlopów i zwolnień chorobowych. Czy Debbie Adams zdaje sobie sprawę, jaką jest szczęściarą, mając tak seksownego chłopaka, własny dom, wakacje za granicą, seks na życzenie – wszystko, za czym tęskniła Judith, a czego już w jej wieku raczej mieć nie mogła. W dzisiejszych czasach młode kobiety uważają za oczywiste, że to wszystko im się należy. Judith westchnęła z głębi serca. Debbie Adams prowadziła taki styl życia, jaki i ona miała nadzieję prowadzić, gdy zaczynała dawno temu swoją pierwszą pracę. Przez pierwszych pięć lat pracy wiodła szczęśliwe, beztroskie życie. Była kiedyś zupełnie normalną, przeciętną młodą kobietą – myślała gorzko, odwracając wzrok ku oknu, za którym rysowały się dachy miasta rozciągającego się poniżej, połyskujące w słońcu późnego, gorącego majowego popołudnia. Wynajmowała mieszkanie wspólnie ze swoją przyjaciółką. Miała kilku chłopaków, a potem niespodziewanie jej ojciec dostał
wylewu. Wprawdzie miała i brata, i siostrę, ale oboje byli już w związkach małżeńskich, więc cała rodzina oczekiwała, że to ona będzie pomagać matce w opiece nad niesprawnym ojcem. Mam dwójkę małych dzieci, którymi muszę bez przerwy się zajmować – to była wymówka jej siostry. Brat nie wysilił się na żadną wymówkę. Mieszkał w Maynooth, zbyt daleko od miasta, żeby mógł służyć jakąkolwiek realną pomocą, nawet gdyby chciał. Gdyby też była zamężna, jakoś podzieliliby się obowiązkami, a tak wszystko spadło na nią. Została ukarana za bycie singielką. Judith broniła się, jak mogła, przed zamieszkaniem z powrotem w rodzinnym domu, zdając sobie sprawę z tego, że jeśli tam wróci, nie odzyska nigdy własnego życia, ale matka lamentowała i biadoliła bez przerwy tak bardzo, a biedny ojciec czuł się takim wielkim obciążeniem dla niej, że w końcu córka nie miała wyboru. Ojciec zmarł dziesięć lat później, ale zanim dokonał żywota, matka stała się kłębkiem nerwów i nie była w stanie wyjść sama z domu gdziekolwiek indziej niż na mszę do kościoła. Kiedy Judith oświadczyła któregoś dnia matce, że się znowu wyprowadza, Lily Baxter dostała takiego ataku histerii, iż dziewczyna musiała dać sobie z tym spokój. Matka na całe miesiące położyła się wtedy do łóżka. Miała dwadzieścia pięć lat, tyle samo co Debbie Adams, kiedy jej życie się skończyło i na dobre wróciła pod dach rodzinnego domu, żeby opiekować się ojcem – myślała gorzko Judith, kierując spojrzenie ku atrakcyjnej młodej kobiecie o szczupłej sylwetce, ze wspaniałymi miedzianozłotymi włosami, z brylantem połyskującym w promieniach popołudniowego słońca na palcu jej lewej dłoni. Judith wiedziała, że dziewczęta postrzegały ją jako wiecznie skwaszoną starą pannę, która nigdy nie dorwała żadnego faceta. Wiedziała, że podśmiewały się z niej za plecami, kiedy ubierała się elegancko na firmowe spotkania. Widziały tylko fasadę; nie znały jej prywatnego życia, nie wiedziały, że w środku gnębiły ją smutek, samotność i żal do całego świata. Och, zapewne wyobrażały sobie, że dobrze ją znają, myślały,
że jest zimną suką bez serca, i może faktycznie teraz taką się stała, ale przecież kiedyś była zupełnie inna. Dawniej była taka jak one, beztroska i szczęśliwa, patrząca z optymizmem w przyszłość. Pamięta do tej pory, jak w poprzedniej pracy jedna z kierowniczek działu obchodziła dwudziestopięciolecie pracy. Judith skończyła wtedy dwadzieścia dwa lata i myślała z pewną próżnością, że jej na pewno to nie czeka – za żadne skarby świata nie skończy tak jak tamta. Wyjdzie szczęśliwie za mąż, będzie miała dzieci i rozstanie się na zawsze z nudną pracą w biurze od dziewiątej do siedemnastej. Sama będzie sobie szefem, będzie przychodzić i wychodzić, kiedy jej się spodoba, i żaden pewny siebie przełożony nie będzie mówił, co i kiedy ma robić. Było to dwadzieścia siedem lat temu, no i, niestety, wciąż ma nad sobą dyrektora, pracuje w biurze w ściśle określonych godzinach i nie ma ani męża, ani dzieci, ani domu, który mogłaby nazwać własnym. Do pięćdziesiątki zostało jej tylko kilka miesięcy i Judith bardzo się obawiała tej daty. Choćby była kobietą sukcesu głęboko po czterdziestce, i tak każdy wie, że jeśli człowiekowi stuknie pięćdziesiątka, nie czeka go nic więcej oprócz emerytury – rozważała ze smutkiem, gdy zadzwonił telefon na biurku. Serce jej zamarło, kiedy usłyszała po drugiej stronie głos matki. – Proszę cię, żebyś podrzuciła do mnie dzisiaj wieczorem Annie. Chciała przyjść z wizytą i umówiłam się już z nią, że podjedziesz po nią o wpół do siódmej – poinformowała córkę Lily Baxter. – Mamo! Ile razy mam cię prosić, żebyś nie umawiała się z nikim bez wcześniejszego porozumienia się ze mną – wysyczała Judith z wściekłością do słuchawki. Lily zawsze stawiała ją przed faktem dokonanym, umawiając ją, żeby przywiozła do nich do domu po pracy jakąś jej krewną albo przyjaciółkę, nawet nie wiedząc, czy Judith przypadkiem nie ma innych planów na dany wieczór. Annie, ciotka Judith, mieszkała pod Dublinem, w Lucan, co oznaczało przejechanie trasą wyjazdową M50 z miasta podczas największego natężenia ruchu, a potem konieczność odwiezienia
jej z powrotem późnym wieczorem. – Jestem dzisiaj umówiona z koleżanką. Możesz powiedzieć Annie, żeby przyjechała taksówką albo żeby poprosiła kogoś z rodziny, aby ją podwiózł – warknęła Judith i odłożyła słuchawkę. Teraz chcąc nie chcąc musiała się gdzieś wybrać po pracy i włóczyć po mieście przynajmniej do jedenastej albo jeszcze dłużej, jeśli nie chce odwozić ciotki do domu. Spostrzegła, że Debbie Adams ucina sobie pogawędkę z jedną z księgowych. Judith przygryzła wargę. Szybko sprawdziła pocztę w swoim komputerze. W dalszym ciągu nie dostała zestawienia urlopów i zwolnień chorobowych do akceptacji. Wstała, poprawiła prostą, ołówkową spódnicę i wyszła ze swojego biura. – Czy masz przygotowane dla mnie zestawienia urlopów i zwolnień chorobowych do zatwierdzenia? Nie widzę ich u siebie w poczcie – stwierdziła oschle, przerywając koleżankom pogaduszki. – Właśnie w tej chwili wysyłam – odpowiedziała zimno Debbie. – Doprawdy? – Judith uniosła jedną brew, niedowierzając jej słowom, odwróciła się na pięcie i poszła z powrotem do siebie. – Co za chodząca cholera – usłyszała za swoimi plecami ciche słowa młodej kobiety, skierowane do księgowej, podczas gdy jej palce szybko stukały w klawisze klawiatury komputera. Judith uśmiechnęła się blado. Jeszcze nie znasz nawet połowy moich możliwości. Dopiero się z tobą rozprawię, ty mała próżna pannico – obiecała sobie w duchu. Spojrzała wilkiem, wślizgując się z powrotem do swojego pokoju, żeby sprawdzić, czy mail już doszedł.
Rozdział 3
Aimee Davenport zaklęła cicho pod nosem, kiedy popatrzyła na tablicę informacyjną wyświetlającą godziny odlotów samolotów i spostrzegła, że jej lot jest opóźniony. Zapewniała Barry’ego, że wróci do domu wcześniej i zdąży odebrać Melissę od przyjaciółki, żeby mógł spokojnie pojechać na spotkanie ze swoją byłą żoną w celu omówienia zbliżających się uroczystości ślubnych. Jak ja nie cierpię Heathrow – myślała ponuro, patrząc na długą kolejkę do stanowiska odprawy. Nie dość, że musi latać regularnie do Londynu na spotkania biznesowe, to jeszcze traci cenny czas na stanie w ogonkach na lotnisku. Wyciągnęła telefon i wybrała numer Barry’ego. – Cześć, jak leci? – usłyszała głos męża na linii, zagłuszany trzaskami. – Nie za dobrze – westchnęła. – Lot opóźnia się o godzinę. – No nieee, Aimee! – jęknął. – Przykro mi! Przecież to nie moja wina. Odbierz tylko Melissę od Sarah, a ja dojadę do domu najszybciej, jak to będzie możliwe – poprosiła ze zniecierpliwieniem w głosie. – Słuchaj, nie mogę wyjść z pracy przed piątą. Potem pewnie utknę w korku, jeśli będę musiał odebrać Melissę, podrzucić ją do domu, poczekać na ciebie, a potem pojechać z powrotem do Greystones. Z tego wynika, cholera, że nie dotrę tam przed północą – zaczął gderać. – To pojedź tam pociągiem i poproś Connie, żeby pozwoliła ci przyjechać z Melissą – zasugerowała bez zastanowienia Aimee. – Debbie na pewno spodoba się ten pomysł – odrzekł z przekąsem Barry. – Och, na litość boską, Barry, pozwól jej radzić sobie ze wszystkim samej. Może zechciałaby w końcu dorosnąć. Dajesz
kupę szmalu na to wesele. Nie zapominaj o tym. – Jak bym mógł! Przypominasz mi o tym przy każdej nadarzającej się okazji – odciął się. – Może zostaw to mnie. Poradzę sobie ze wszystkim sam jak zwykle. Pa! Aimee usłyszała sygnał rozłączenia rozmowy i wzniosła oczy ku niebu. Tylko tego jeszcze jej brakowało: poirytowanego Barry’ego. Przecież to nie była jej wina, że cholerny samolot się spóźniał. Czy on sobie myślał, że jej się tu podoba? Nie dość, że utknęła na zatęchłym, tłocznym, głośnym lotnisku z setkami ludzi, przemieszczającymi się bez przerwy we wszystkie strony jak pszczoły w ulu, że niemiłosiernie bolały ją stopy, w głowie łupało, a ramię rwało od taszczenia ciężkiego laptopa, to jeszcze musiała napisać sprawozdanie ze spotkania i wysłać je mailem do rana. Aimee posuwała się wolno w kolejce do odprawy. Wszyscy wyobrażali sobie, że ma ekscytującą pracę, w której robi wspaniałą karierę. Wprawdzie pracowała dla firmy organizującej ekskluzywne przyjęcia, ale jej praca polegała też na ciągłych zagranicznych wyjazdach na targi, na których musiała wybierać dla firmy nowe wzory namiotów ogrodowych, mebli, porcelany i kryształów. Nikt nie brał pod uwagę uciążliwości ciągłego podróżowania do tych miejsc, czego nie mogły zrekompensować bilety lotnicze klasy biznes. Nikt też nie musiał wysłuchiwać wiecznie narzekających, przemądrzałych klientów liczących wszędzie na upusty. Odkąd awansowała na dyrektora sprzedaży dla korporacji i osób prywatnych irlandzkiego oddziału Chez Moi, jednej z najdroższych firm organizujących ekskluzywne przyjęcia, odkryła, że im bogatsi byli ludzie, tym bardziej liczyli się z wydatkami. Oszczędność niektórych graniczyła ze skąpstwem. Naburmuszyła się, kiedy usłyszała dzwonek komórki. Zobaczyła na wyświetlaczu imię córki. – Mamo! Ja nie chcę jechać z tatą do Greystones. Mówiłaś, że będziesz w domu. To nie fair. Dlaczego nigdy nie dotrzymujesz obietnic? – zaatakowała Melissa. – Kochanie, bardzo cię przepraszam, ale lot jest opóźniony. To nie moja wina…
– Właśnie że twoja. Robisz mi na złość. Dbasz tylko o swoją pracę. – Melissa rzucała kolejne oskarżenia. – Kochanie, przecież wiesz, że to nieprawda! – A właśnie że prawda! Ciągle zostawiacie mnie po szkole bez opieki, bo i ty, i tata jesteście zbyt zajęci, żeby robić różne rzeczy razem ze mną, w przeciwieństwie do mamy Sarah, która wszystko robi razem z nią – dąsała się Melissa. Aimee uśmiechnęła się, słysząc ten znany od lat szantaż emocjonalny. – Przestań dramatyzować. Kupiłam ci coś fajnego. – Mam to w nosie. Czy nie mogłabym zostać w domu sama? Proooszę, mamusiu! Connie nie ma nawet telewizji satelitarnej. Tam jest tak nudno! – Nie późnym wieczorem, kochanie. Posłuchaj, teraz muszę kończyć, bo już moja kolej do odprawy… – No, tak… Jestem dzieckiem, które żeby spotkać się z własną matką, musi umówić się z nią na spotkanie. – Czy to nie okropne? – Rozłączyła się. Czy wszystkie nastolatki są takie, czy tylko Melissa? – rozmyślała Aimee, kładąc walizkę na taśmie bagażowej i podając paszport wraz z kartą pokładową młodemu mężczyźnie ze znudzoną miną, siedzącemu przy stanowisku odprawy, który pozwolił sobie właśnie na bezczelne ziewnięcie. Powinien wziąć kilka lekcji dobrego wychowania – myślała Aimee krytycznie, zapewniając go, że owszem tak: bagaż pakowała własnoręcznie i że owszem nie: nie spuszczała go z oka ani na chwilę. – Lot jest opóźniony o godzinę i trzydzieści minut – poinformował ją beznamiętnie. – Myślałam, że tylko o godzinę – rzuciła z pretensją w głosie. – O półtorej godziny. Jeszcze nie wyznaczono bramki do wyjścia. Proszę uważnie obserwować tablice informacyjne – wyrecytował, ponownie ziewając. Miała ochotę zrobić mu awanturę. Miała chęć nawrzeszczeć na niego i opieprzyć go tak, jak przed chwilą obsztorcowała ją córka. Jak ogromną ulgę przyniosłoby jej rozdarcie się tuż nad
jego uchem, które postawiłoby go na baczność, żeby w końcu zaczął wykonywać swoją pracę jak należy! I dla jakiej gównianej linii lotniczej pracuje, że nie potrafią nawet wylecieć o czasie! Aimee z trudem powstrzymywała wybuch. – Dziękuję! – powiedziała krótko, zabierając swoją kartę pokładową, ale on nie raczył nawet na nią spojrzeć; odwrócił się i zaczął coś mówić do stojącego obok kolegi z pracy. – Mały ignorancik – burknęła pod nosem, idąc w stronę długich kolejek, które ustawiły się przed bramkami bezpieczeństwa. Ach, ile by dała za wygodniejsze buty! Wiedziała, jak długa droga jeszcze ją czeka w szaroburych, szkaradnych korytarzach przypominających rury, prowadzących do bramki, której numer być może wkrótce łaskawie ogłoszą. Miała nadzieję, że zacznie pisać raport w poczekalni klasy biznes. Westchnęła głęboko. To był bardzo długi, wyczerpujący dzień; marzyła już tylko o tym, żeby wrócić do domu i paść na łóżko, opóźnienie samolotu było więc swego rodzaju szczęściem w nieszczęściu. Dzisiaj wieczorem nie miała siły na żaden babski wieczorek z Melissą, który wcześniej planowała, ani – choć było jej wstyd się przyznać – nawet na ułagodzenie zdenerwowanej córki. Melissa Adams wlokła się do szatni, czując się wypruta z sił. Ich drużyna koszykówki właśnie przegrała mecz na własnym boisku. Melissa wypuściła z rąk piłkę i ostatecznie pogrzebała szanse na wyrównujący punkt. Zaraz potem rozbrzmiał gwizdek kończący mecz i najchętniej zapadłaby się pod ziemię ze wstydu. A po chwili, z perfekcyjnym wyczuciem czasu, zadzwonił ojciec z informacją, że odbierze ją od Sarah, a potem będzie musiała pojechać razem z nim do Greystones. To nie jej wina, że jej przyrodnia siostra wychodzi za mąż. Dlaczego ona ma cierpieć z tego powodu? Czasem zastanawiała się, czy nie zmienić nazwiska na Melissa Davenport, po matce, żeby nie czuć się w żaden sposób skoligaconą z Debbie. W końcu jej matka nigdy nie używała nazwiska Adams. Ona też czuła, że Aimee Adams nie brzmi tak światowo jak Aimee Davenport. Ale wiedziała, że zraniłaby w ten
sposób uczucia taty, a tego nie chciałaby za żadne skarby. Jej tata był dla niej taki dobry – myślała smętnie, idąc przed siebie. Ale najgorsze ze wszystkiego było to, że naprawdę bardzo się nastawiła na babski wieczorek tylko z mamą. Od wieków nie spędziły razem popołudnia. Każdego lata wszystko powtarzało się od nowa: wydawało jej się, że śluby i przyjęcia odbywały się praktycznie codziennie, bo mama była cały czas bardzo zajęta. Kiedy wreszcie wracała do domu, pracowała na komputerze, a potem zasypiała przed telewizorem. Tym razem Aimee zapewniała ją, że spędzą całe popołudnie i wieczór razem. Miały coś zjeść w restauracji Purple Ocean, a potem iść do kina. Tak bardzo na to czekała! Cały czas opowiadała o tym Sarah, która uważała, że Aimee jest odjazdowa. Mama Sarah nie była tak nowoczesna i modna jak Aimee, nie pozwalała córce na komputer i odbiornik TV w jej pokoju, odwrotnie niż u Melissy. Sarah musiała dzielić pokój z młodszą siostrą, i to było straszne. Nie miała ani odrobiny prywatności! Młodsza siostra często podbierała jej ubrania i kosmetyki i obie znajdowały się w stanie ciągłej wojny. To na szczęście nie było jej zmartwieniem – pocieszyła się Melissa, wchodząc do głośnej szatni, gdzie koleżanki z drużyny przebierały się w codzienne ubrania. – Ale miałaś pecha! – Gemma Reilly klepnęła ją przyjacielsko po plecach, kiedy pochyliła się do swojej sportowej torby, żeby wygrzebać z niej dezodorant. – Dzięki, Gemmo! – odpowiedziała z wdzięcznością Melissa, życząc sobie w myślach takiego wzrostu i zgrabnej figury, jaką właśnie miała koleżanka stojąca bez cienia wstydu w samych majtkach i biustonoszu, nieświadoma, jaką zazdrość wzbudza w co pulchniejszych koleżankach z klasy. Melissa wyskoczyła pospiesznie ze spodenek gimnastycznych i wbiła się, najszybciej jak mogła, w dżinsy, żeby ukryć wręcz monstrualnie grube uda. – Jaka szkoda, że spadłyśmy na piąte miejsce w grupie – usłyszała, jak Terry Corcoran głośno i wyraźnie wypowiada te słowa, nie kierując ich do nikogo w szczególności. Terry Corcoran
była snobistyczną jędzą i Melissa jej nie znosiła. Przygryzła tylko dolną wargę i odwróciła się tyłem, gdy ściągała przez głowę koszulkę, pragnąc stać się w tym momencie niewidzialna. Jej piersi wyglądały na ogromne w porównaniu z drobnymi piersiami Gemmy. W gimnazjum jest o wiele trudniej niż w szkole podstawowej – myślała smętnie, czując rozdzierający ból w dole brzucha. No, świetnie! – pomyślała z goryczą. – Miesiączka! Tylko tego mi brakowało! Wciągnęła na siebie obcisły czarny T-shirt z napisem Koty są cool, który matka przywiozła jej z Paryża. – Gotowa? – Podeszła do niej Sarah. – Tak, ale muszę jeszcze na chwilę do łazienki. Chyba dostałam okres. – Co za pech! – westchnęła współczująco Sarah. – Mam nadzieję, że to nie zrujnuje twoich planów spędzenia popołudnia z mamą. – Na pewno nie. I tak nic z tego. Utknęła w Londynie. Jej samolot ma opóźnienie i muszę iść w odwiedziny do tej nudnej pierwszej żony mojego taty. – Och! Moje biedactwo! My idziemy dzisiaj po południu odwiedzić babcię w szpitalu. Gdybyśmy nie wychodzili, mogłabyś pobyć u mnie. – Dzięki, Sarah, wiem. Takie już moje pieskie szczęście. Bez problemu mogłabym posiedzieć sama w domu, ale jeszcze mi na to nie pozwalają. – No to pech! – Ano, pech! – powtórzyła za nią Melissa, przepychając się wśród tłumu koleżanek do drzwi szatni i kierując się w stronę łazienki.
Rozdział 4
Barry Adams bębnił palcami po kierownicy, stojąc w korku zderzak w zderzak na zatłoczonej ulicy Booters- town Road. Roboty drogowe podnosiły ciśnienie każdemu kierowcy, a w dodatku zaczynał padać drobny deszcz. Piękna, słoneczna pogoda z wcześniejszej części dnia stała się tylko wspomnieniem. Znad morza nadciągały czarne chmury. Był już w drodze po Melissę i humor mu raczej nie dopisywał. Zadźwięczał dzwonek telefonu i na monitorze w desce rozdzielczej samochodu wyświetliła się informacja, że otrzymał wiadomość od Debbie. Pewnie ona też się spóźni. Może powinien sam jej zaoferować wcześniejsze spotkanie i podwiezienie, ale ostatnio reagowała na niego tak źle, z taką drażliwością, że nie był pewien, czy doceniłaby taką propozycję. Barry spiorunował spojrzeniem mercedesa, który przemknął tuż przed nim na czerwonym świetle. – Idiota! – warknął, ledwo zdążywszy zahamować. Dlaczego nigdy nie ma w pobliżu żadnego policjanta, kiedy takie niepoczytalne typy łamią prawo? Włączył radio i nastawił stację Lyric FM. Wnętrze samochodu wypełnił Nokturn Debussy’ego. Gdy czekał, aż zmienią się światła, przeczytał wiadomość i zacisnął nerwowo szczęki. Debbie nie miała zamiaru przyjść, żeby omówić z nimi, jak rozmieścić gości na swoim weselu. No, tego już za wiele! – wściekł się. Maniery jaśnie panienki Debbie pozostawiają zbyt wiele do życzenia. Niewdzięczny, źle wychowany bachor, który zawsze wszystko wie lepiej! Wybrał jej numer, ale włączyła się poczta głosowa. Najprawdopodobniej natychmiast po wysłaniu SMS-a wyłączyła telefon, żeby nie musiała z nim rozmawiać. Nagrał się: – Debbie! Mój czas jest równie cenny jak twój. Nie życzę sobie, żebyś powiadamiała mnie o zmianie planów w ostatniej chwili. Mogłabyś się wykazać odrobiną przyzwoitości i zadzwonić
do mnie nieco wcześniej. Poza tym wypadałoby porozmawiać, a nie wysyłać wiadomość – zbeształ ją oschle i się wyłączył. Czy kiedykolwiek uda im się dogadać? Czy ona ma zamiar karać go do końca jego dni? Życie doprawdy było zbyt krótkie i chciał rozwiązać ten problem jak najszybciej. Jak widać nie tym razem, niestety. Connie nie darowałaby mu, gdyby wywołał jakąkolwiek grubszą awanturę tuż przed ślubem. W takiej sytuacji przynajmniej Melissa nie będzie musiała jechać dzisiaj do Greystones i przynajmniej ona jedna będzie zadowolona. Czy synowie są łatwiejsi w kontaktach? – zastanawiał się smętnie. Wybrał numer Connie. – Cześć, Barry! – powitała go pogodnie, co wywołało uśmiech na jego twarzy. Tego nie można było odmówić Connie – z natury była prawie zawsze pogodna i uśmiechnięta. I właśnie to między innymi przyciągnęło go kiedyś do niej. – Właśnie dostałem wiadomość od Debbie, że nie dojedzie. Może lepiej przełóżmy spotkanie na inny termin, choć prawdę mówiąc, do końca tygodnia będę bardzo zajęty. – To spowoduje, że wszystko zostanie nam na ostatnią chwilę. Będzie krótko z czasem. Słuchaj, Barry, dlaczego właściwie nie miałbyś podjechać sam? Przecież możemy opracować razem wstępne rozsadzenie gości, a jak im się nie będzie podobało, to przecież zawsze mogą coś zmienić – zasugerowała rozsądnie Connie. – Zresztą nie ma to być sztywna ceremonia, tylko grill na luzie. Właściwie trzeba tylko sensownie rozdzielić dziadków i… eee… Aimee i Melissę. – Och…! No tak. Ja też tak uważam. – Barry zmarszczył brwi w grymasie niezadowolenia. To on naciskał, żeby Aimee i Melissa przyszły na wesele. Może, jak się zastanowić, wszystkim byłoby łatwiej, gdyby jednak pojawił się sam. – Hm… Jak już o tym wspominasz… Mam kolejne komplikacje z tym związane. Lot Aimee ma opóźnienie i ja muszę odebrać teraz Melissę od jej koleżanki. Czy mógłbym przyjechać razem z nią? – spytał z pewnym wahaniem. – Pewnie. Nie ma problemu. Zdążycie zjeść po drodze obiad?
– Nie sądzę, żebyśmy mieli tyle czasu. Jest okropny korek. Poruszam się w żółwim tempie. Może kupimy kanapki na stacji benzynowej albo coś w tym rodzaju. – Nie żartuj, Barry! Jak możesz dawać biednemu dziecku kanapki po całym dniu w szkole! Wezmę was pod uwagę, przygotowując obiad. Mam nadzieję, że Melissa nie jest specjalnie wybredna. A może jest? – Połknęłaby ciebie w całości. – Barry roześmiał się i wyluzował w końcu. – Słuchaj, nie mogę w tej chwili określić dokładnie, o której do ciebie dojadę, nie wiem, jakie jest natężenie ruchu na N11. Nie sprawdzałem, co się dzieje na wyjazdówkach, ale jeśli sytuacja na drodze wygląda tak jak tutaj, to wszystko porusza się dzisiaj raczej wolno. – Wszędzie pełno rozgrzebanych ulic. Co kawałek to jakieś prace drogowe. W zeszłym tygodniu utknęłam zaraz za Loughlinstown. A może lepiej byś wsiadł w kolejkę na przystanku Sandycove, zadzwoniłbyś potem do mnie, a ja bym po was wyjechała? Zaoszczędzilibyście przynajmniej godzinę. – Jesteś pewna, że nie sprawi ci to kłopotu? – Barry czuł się nieco winny, że jego była żona musi zawracać sobie głowę pomaganiem mu. – Nie martw się. W przeciwnym razie będziesz tu jechał cały wieczór, a ja chciałabym się dzisiaj wcześniej położyć. Jutro mam ranną zmianę – oznajmiła Connie z werwą. – Och… okej! Puszczę ci sygnał, kiedy będziemy wyjeżdżać ze stacji Bray. – Do zobaczenia więc! – Dziękuję ci, Connie – powiedział z wdzięcznością Barry i się rozłączył. Wreszcie odetchnął. Jeśli pojadą kolejką, a potem Connie odbierze ich ze stacji, nie mówiąc już o tym, że ich nakarmi, uczyni to jego życie zdecydowanie łatwiejszym. Wszystkie zatargi i kłopoty dzisiejszego popołudnia pójdą w niepamięć. Ale miał szczęście z tą swoją eksżoną – rozmyślał, kiedy światło zmieniło się na zielone i udało mu się podjechać kolejne
kilka metrów. Connie była kobietą rozsądną, godną zaufania. Słyszał od kolegów straszne opowieści o byłych żonach, które nie dawały spokoju swoim eks. Była żona Billa Wallisa z klubu golfowego doprowadziła go do zawału swoim egoizmem. Zresztą Sheena Wallis zawsze była wyjątkowo leniwa, z tego, co pamiętał Barry. Przestała pracować w tej samej chwili, w której poczuła obrączkę na palcu. Miała dwoje dzieci, a przez obie ciąże narzekała tak bardzo, że Bill wciąż czuł się tak, jakby zrobił jej krzywdę. Biedak nigdy nie dostał nawet normalnego obiadu, kiedy wracał do domu po pracy. Zwykle kupował gotowe jedzenie albo pizzę, albo cokolwiek innego, co mógł podgrzać sobie w mikrofalówce. Jeśli akurat był ciepły, słoneczny dzień, Sheena potrafiła opalać się od rana do wieczora. Zażądała opiekunki do dzieci, żeby mogła grać w golfa i wychodzić na lunche z „dziewczynami”. Zawsze trafiała w końcu do spa i salonów piękności, a biedny Bill harował na nią ciężko przez dwadzieścia pięć lat, aż w końcu spotkał wspaniałą kobietę, która otoczyła go czułą opieką, kochała go, a przy tym dobrze się razem bawili. Kiedy oświadczył Sheenie, że odchodzi, zrobiła mu nieziemską awanturę. Wynajęła jakiegoś prawnika mądralę, który wywalczył dla niej wielki dom w Sandycove, w którym przedtem mieszkała cała rodzina, a w dodatku musiał jej płacić co miesiąc horrendalne alimenty, mimo że obaj dorośli synowie od dawna przebywali za granicą. Sheena nadal grywała w golfa, opalała się całymi dniami i chodziła do salonów spa, nie mając najmniejszego zamiaru męczyć się sprzątaniem czy gotowaniem. Bill zamieszkał wraz z drugą żoną w małym mieszkanku na przedmieściach Dublina, w Cabinteely, ale wyznał kolegom z klubu, że warto było przeżyć całe to zamieszanie z rozwodem, żeby być z kobietą, która naprawdę go kocha. Bill nie był jedynym mężczyzną, który znosił ciągłe udręki ze strony byłej żony, i Barry doskonale zdawał sobie sprawę, że Connie okazała się pod tym względem wyjątkowa. Kiedy podjęli decyzję o rozstaniu, powiedział jej, że może zatrzymać ich dom, a
on będzie dalej spłacał kredyt, ale ona oświadczyła, że to nie byłoby fair i weźmie spłatę kredytu na siebie, przynajmniej dopóty, dopóki on będzie finansował potrzeby Debbie. „Nigdy nie lubiłam żyć na cudzy koszt i nie mam zamiaru zacząć teraz”. Pamiętał te słowa, wypowiedziane przez nią z niezwykłą stanowczością. Podziwiał ją za to. Zaczęła pracować w firmie zatrudniającej pielęgniarki przez pięć dni w tygodniu, w godzinach rannych, nie tak jak wcześniej, dorywczo, gdy Debbie była mała. Kiedy tylko córka poszła do gimnazjum, zatrudniła się na pełny etat i zaczynała pracę z samego rana, żeby skończyć o czwartej trzydzieści i być już w domu, gdy Debbie wracała ze szkoły. Barry wciąż jeszcze czasami czuł się winny z powodu ich rozstania. Zwyczajnie uciekł i po całych miesiącach życia oddzielnie, daleko od żony, szamocząc się jak w pułapce, wciąż nieszczęśliwy, kiedy zaproponowała separację, skwapliwie uchwycił się tej szansy. Odrzucił stanowczo możliwość udania się na terapię małżeńską dla par, którą mu zaoferowała. Zdecydowany był odejść. Okazał się samolubnym sukinsynem, co teraz doskonale rozumiał, odwlekając wciąż wizytę w Blackrock Clinic. Nie zrobił najmniejszego wysiłku, nie podjął żadnej próby, żeby uratować ich małżeństwo. Mogli przebrnąć razem przez ten najgorszy okres, gdyby był lepiej na to przygotowany, gdyby chciał nad sobą popracować. Zbyt łatwo pozwolił, żeby wszystko się rozleciało. Westchnął. Gdyby nie zaszła w ciążę z Debbie jeszcze przed ich ślubem, wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Nie czułby się zobligowany do oświadczenia się jej. Mogliby razem podróżować, pracować za granicą, spędzić razem wiele radosnych dni, zanim w końcu zdecydowaliby się osiąść gdzieś na stałe. Pamiętał obawę o przyszłość i desperację, które ogarnęły go tuż po podpisaniu pierwszej umowy kredytu hipotecznego. Poczuł się całkowicie ubezwłasnowolniony, zirytowany sytuacją, ale zrobił dobrą minę do złej gry i przyjął serdeczne gratulacje od przyjaciół po urządzonej w nowym domu parapetówce.
Starał się, jak mógł i pierwsze lata wspólnego życia minęły im całkiem szczęśliwie. Był ojcem biorącym aktywny udział w wychowaniu dziecka i zawsze pomagał przy wszelkich pracach domowych. Kiedy Debbie miała trzy latka, Connie poroniła. Bardzo to przeżyła, a on smucił się razem z nią, ale głęboko w środku – wstydził się teraz na samo wspomnienie – poczuł ulgę. Dwoje dzieci całkowicie związałoby mu ręce. Do piątego roku życia Debbie miał się całkiem dobrze, popadał w rutynę w pracy i życiu codziennym. Pracował od dziewiątej do siedemnastej jako tekściarz w agencji reklamowej. Piątkowe wieczory spędzał z przyjaciółmi nad kilkoma butelkami wina, w sobotnie poranki uprawiał seks, potem śniadanie i zakupy w supermarkecie albo wycieczka do sklepu „Zrób to sam”. Jeśli udało im się załatwić nianię do dziecka, jedli tego wieczoru na mieście. W niedzielne poranki rodzinny spacer nad morzem, potem obiad u rodziców, raz u jej, raz u jego. Zwykle był to rostbef, pieczeń jagnięca albo pieczony nadziewany kurczak. Rodzice rzadko podawali inne potrawy. W niedzielne popołudnie – partyjka golfa. Potem do domu, żeby przejrzeć papiery, i zanim zdążył się zorientować, już był kolejny poniedziałek i cała nudna rzeczywistość dopadała go od początku. Zaczęło go to wszystko drażnić. Uważał, że winę za istniejący stan ponosi Connie, i ukarał ją, wycofując się rakiem ze związku. Obyło się bez piekielnych awantur, trzaskania drzwiami i hałaśliwego opuszczania domu. Zapanował chłód i głucha cisza. Ulgę poczuł dopiero, kiedy Connie zaproponowała separację. To ona okazała się tą odważniejszą stroną. On bał się wystąpić pierwszy z taką sugestią. Okazał się cholernym tchórzem – myślał, kiedy w końcu udało mu się skręcić w Dun Laoghaire, ciesząc się w duchu, że nie będzie musiał przedzierać się przez zatłoczoną trasę N11. Wyprowadził się z domu i wynajął małe mieszkanie w Dublinie, potem wyjechał do Stanów. Dostał pracę w agencji reklamowej w Bostonie dzięki przyjacielowi, który był tam już od kilku lat. Spędził w Stanach dwa lata, porządkując sobie wszystko
w myślach, randkując bez opamiętania i zmieniając kobiety jak rękawiczki, czego nie zdążył doświadczyć w młodości, wcześnie się żeniąc i od razu zostając ojcem. Kiedy pewnego dnia wybrał się w podróż do domu, spotkał w drodze starego kumpla ze studiów, Franka, który został wydawcą wielu odnoszących sukcesy czasopism o tematyce handlowej. Wyciągnął on Barry’ego na promocję firmy zajmującej się sportem i rekreacją, odbywającą się w wytwornym pawilonie ogrodowym w Killiney, na przedmieściach Dublina, i tam właśnie poznał Aimee Davenport, która doglądała cateringu na przyjęciu kończącym imprezę. Była wysoka, o kruczoczarnych włosach, niezwykle pewna siebie i zdecydowanie nastawiona na sukces w pracy. Całkowicie go zafascynowała. Liczyła się dla niej tylko kariera i tym mu zaimponowała. To ona odwoływała w ostatniej chwili spotkania, bo coś nagłego wypadało jej w pracy. To ona nalegała, żeby prowadzić swój samochód, gdy jechali na randkę, bo lubiła mieć nad wszystkim kontrolę i nie znosiła, kiedy ktoś inny ją woził. To ona nie mogła zrozumieć kobiet, które rzucają pracę po urodzeniu dziecka. „Kolejna stracona na zawsze” – zadrwiła, opowiedziawszy mu o swojej szefowej, która zdecydowała się zostać w domu i zaopiekować się dziećmi po trzeciej ciąży. Zakochał się bez pamięci. Była tak różna od kobiet, które znał do tej pory. I w dodatku nie miała w planach małżeństwa, choć zbliżała się już do trzydziestki. „Każda kobieta ma w planie ślub i małżeństwo” – zapewniał ją, kiedy spytał pewnego razu, dlaczego wciąż jeszcze nie wyszła za mąż. „No, cóż. To nie jest w moim stylu… i nigdy nie będzie. Będę z kimś nie dlatego, że ktoś mnie do tego zmusi, ale dlatego, że tak będę chciała. I ten ktoś będzie musiał czuć tak samo. Sama mogę o siebie zadbać, sama się utrzymuję. Teraz jestem równoprawnym partnerem dla każdego mężczyzny, a małżeństwo wszystko zmienia”. – Wciąż pamięta ten błysk w jej oczach, gdy zmierzyła go wzrokiem, wypowiadając te słowa.
Uznał jej nastawienie do życia za niezwykle odświeżające szczególnie po swoich ostatnich przygodach w Stanach, gdzie większość kobiet, z którymi się umawiał, żądała wyłączności i z miejsca podejmowała gorączkowe próby zaciągnięcia go do ołtarza. Aimee tak samo „świeżo” podchodziła do seksu. „Ty tego chcesz, ja tego chcę… Gdzie tu problem?” – powiedziała bezpruderyjnie i zaprowadziła go wprost do swojej zimnej, minimalistycznej, miętowozielonej sypialni, gdzie bez żadnych zahamowań zrzuciła ubranie, śmiejąc się z jego powściągliwości. W jej obecności czuł się szczęśliwy, wolny i niczym nieskrępowany. Connie pozostała chłodna i opanowana, kiedy poinformował ją, że spotyka się z kimś w Dublinie. W pewien sposób to, że widuje się z jakąś kobietą tutaj, na miejscu, było dla niej trudniejsze do zniesienia niż wtedy, kiedy umawiał się z innymi w Bostonie. Debbie jak zwykle zignorowała go. Zła i zraniona tym, że ją zostawił, początkowo nie chciała mieć z nim w ogóle do czynienia. Za każdym razem, gdy przyjeżdżał z wizytą do Irlandii, był w szoku na widok dokonujących się w niej zmian. Błyskawicznie wyrosła, na jej nosie pojawiła się garstka piegów. Kiedy wyszły jej stałe jedynki tuż przed pierwszą komunią świętą, okazało się, że ma między nimi szparę, co nadawało jej uroczo łobuzerski wygląd. Jego powrót do domu zawsze wiązał się z poznawaniem jej na nowo i za każdym razem stawało się to dla nich coraz bardziej uciążliwe. Trzeba przyznać Connie, że robiła wszystko, co w jej mocy, starając się utrzymywać jak najlepsze stosunki pomiędzy ojcem a córką, ale gdy już udało mu się zrobić jakieś postępy, nadchodził czas powrotu do Stanów. Gdy podczas jego ostatniej wizyty Debbie zrozumiała, że on nie zamierza pozostać z nimi, choć o tym marzyła, z całą wściekłością i udręką zdruzgotanego nieszczęściem dziecka wykrzyczała mu prosto w twarz, że go nienawidzi i chciałaby, żeby umarł. Wrócił do Bostonu z totalnym mętlikiem w głowie. Gdy zadzwonił do Connie, jak to czynił co tydzień, Debbie stanowczo
odmówiła podejścia do telefonu mimo usilnych próśb matki. Zabolało go to o wiele bardziej, niż się spodziewał – i życie w Bostonie zaczęło mu się przykrzyć. Brakowało mu pełnego uniesienia powitania: „Cześć, tatusiu!” i wszystkich jej dziecięcych historyjek, które zawsze mu opowiadała. Aimee odzywała się do niego tylko sporadycznie, ale on doszedł do wniosku, że chce być z nią, i pragnie, żeby ona też tego chciała. Tamtego roku jego ojciec zaczął chorować na serce i Barry kilkakrotnie jeździł do domu. Debbie wciąż odmawiała mu spotkań i w końcu Connie poprosiła go, żeby dał sobie spokój. Ich córka bardzo źle to znosiła, wpadała w dołki emocjonalne, a ją cała ta sytuacja nadmiernie stresowała. Przygnębiony, sfrustrowany i zły, nawet nie próbował się spotkać z żadną z nich podczas ostatniego pobytu w Dublinie. Pozostawał za to w stałym kontakcie z Aimee i spędzany z nią czas pozwalał mu na krótko zapomnieć o dramatycznych wydarzeniach z jego życia. Pewnego piątkowego wieczoru, kiedy siedzieli w barze Horseshoe, wpadł na nich Frank, kolega, który ich sobie przedstawił. – Oto mężczyzna, którego potrzebuję! Ten mały gnojek Gavin Clooney poszedł do pracy do konkurencji i zostawił mnie na lodzie. Potrzebuję kogoś dobrego, kto siedzi w temacie. Potrzebuję nowego redaktora naczelnego, który może napisać dobry tekst, jeśli zajdzie taka potrzeba, a nikt nie pisze lepszych tekstów niż ty. Co o tym myślisz, Barry? Może chciałbyś wrócić w rodzinne strony i spróbować podziałać tutaj? A przy okazji doprowadziłbyś do łez tego łachudrę Clooneya? – Frank uśmiechnął się do niego zachęcająco. Barry roześmiał się. Nikt w branży nie lubił Gavina Clooneya, zarozumialca i wszystkowiedzącego aroganta, ale w tym, co robił, był niezły. – Sądzę, że mógłbym się przespać z tematem – powiedział wolno. – Dawaj! Będzie fajnie jak za dawnych lat. Stworzymy wspaniały zespół – ponaglał go Frank. – Przemów mu do rozsądku, Aimee.
– Moje rachunki za telefon drastycznie by spadły. – Aimee rzuciła mu kokieteryjne spojrzenie. – Mógłbyś lepiej doglądać ojca i spędzać więcej czasu ze swoją małą dziewczynką. – Frank nie odpuszczał, obserwując go z przenikliwością, świadomy, że naciska odpowiednie guziki. – No, no! Przestań już! – Barry uniósł dłoń. – Przesadziłeś! – Okej! – Frank dał za wygraną, śmiejąc się. – Pozwól więc, że prześlę ci mail z pełną ofertą zawierającą propozycję płacy, dodatków do wynagrodzenia itp. Zastanów się chwilę i daj mi znać w środku tygodnia. – Co myślisz o propozycji Franka? – Barry spytał Aimee kilka godzin później, kiedy leżeli spleceni w uścisku po długiej sesji miłosnych uniesień. – Decyzja należy do ciebie – odparła sennie. – Wiem – odrzekł. – Ale ja pytam ciebie. Chcę wiedzieć, co ty o tym myślisz. – Pytasz o pracę czy o nas? – Aimee odwróciła się tak, żeby popatrzeć mu prosto w oczy. Roześmiał się. – Bez ogródek. Cała ty! – Taka właśnie jestem. – Podparła głowę na łokciu, włosy rozsypały jej się w nieładzie i opadły na twarz i ramiona. Uśmiechnęła się do niego. – Tak jak powiedziałam, moje rachunki za telefon znacznie by się zmniejszyły. – I tylko tyle? – dopytywał się niecierpliwie. – Nie naciskaj, Barry. Podoba mi się tak jak teraz. Jesteś seksownym facetem, nakręcasz mnie, dobrze nam razem i byłoby miło mieć cię więcej, ale… Jest duże „ale”… Proszę cię, nie rób ze mnie głównego powodu swojej decyzji o powrocie do Irlandii. – Przynajmniej szczerze – mruknął. – Och, tylko się nie obrażaj. – To mówiąc, uśmiechała się kokieteryjnie i przeciągała palcami wzdłuż jego uda. – Wy, faceci, wszyscy jesteście tacy sami. Zawsze trzeba wam podbudowywać wasze ego. – Powinnaś być mężczyzną – rzucił, całując ją mocno.
– Cieszę się mimo wszystko, że nim nie jestem. – Roześmiała się, kiedy uniósł głowę, żeby popatrzeć na nią z góry. – Nie jestem dziecinną kobietką i nigdy się nią nie stanę. Jestem kobietą samodzielną, która wie, czego chce. Nie zapominaj o tym. Barry uśmiechnął się na wspomnienie tamtej rozmowy. Aimee wciąż była bardzo samodzielną kobietą i doskonale zdawał sobie sprawę, że mogła nigdy go nie poślubić. Zrobili to tylko dlatego, że Melissa wciąż wierciła im dziurę w brzuchu, i trzy lata temu oficjalnie zarejestrowali swój związek w urzędzie. Czy zdecydowałby się wrócić do Dublina, gdyby na scenie nie pojawiła się Aimee? Wciąż nie mógł jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ale postanowił wziąć tę pracę i przekuł ją na osobisty sukces. Stał się szefem i w dodatku udziałowcem dobrze prosperującej firmy, więc pod względem kariery decyzja zadziałała pozytywnie. Nie zamieszkali razem z Aimee jeszcze przez rok od jego powrotu ze Stanów, dopóki ona nie nabrała pewności, że naprawdę chce wejść w długoterminowy związek. Kiedy podjęła decyzję, że powinna zaliczyć macierzyństwo, uznał, że to dla niego kolejna szansa, by sprawdzić się jako ojciec. I tym razem naprawdę bardzo się starał. Zresztą nie miał wyboru. Aimee pięła się po szczeblach kariery wytrwale i z niezwykłą determinacją. Wróciła do pracy na pełny etat dwa miesiące po porodzie. Zajmowanie się dzieckiem doprowadzało ją do szału. Connie i Aimee były tak różne jak dzień i noc, to pewne – rozmyślał, przejeżdżając obok jachtklubu. Ostatnio dużo czasu spędzał ze swoją byłą żoną na omawianiu zbliżającego się wesela i zaczął inaczej na nią patrzeć. Dopiero teraz docenił w Connie te jej cechy, których w ogóle nie zauważał, kiedy jeszcze byli małżeństwem. Miał nadzieję, że Melissa dzisiejszego wieczoru nie będzie zachowywała się nieuprzejmie i opryskliwie. Wszystkim byłoby miło zasiąść dla odmiany razem do obiadu przy normalnie nakrytym stole, a nie jak zwykle jeść z plastikowego pojemnika gotowy, odgrzany posiłek, gapiąc się w telewizor.
Wybrał numer komórki swojej młodszej córki. – Witaj, kochanie! Będę po ciebie za pięć minut. Bądź, proszę, na dole przy drzwiach – poinstruował ją, skręcając w prawo z nabrzeża w kierunku Sandycove. Zaburczało mu gwałtownie w brzuchu. Zastanawiał się, co dobrego Connie poda na obiad. Musiał przyznać, że gotowała doskonale. Zaparkował na zakazie i pobiegł do sklepu monopolowego. Butelka dobrego wina będzie w sam raz. Szkoda, że nie ma już czasu wpaść do kwiaciarni. Ciekawe, co mówi etykieta na temat przynoszenia kwiatów byłej żonie? Aimee na pewno by się tym nie przejęła, ale Melissa mogłaby się zaniepokoić. Zawsze stawała w obronie matki, gdy wiedziała, że ojciec wybiera się do Connie, a raz nawet, kiedy była jeszcze zupełnie malutka, a oni z Aimee posprzeczali się, spytała go, czy ma zamiar je zostawić i wrócić na zawsze do Connie i Debbie. Melissa wiecznie się czegoś obawiała. Małe strachajło – pomyślał z czułością. Zdecydował się na butelkę Sancerre i pospieszył z powrotem do auta. Czuł się trochę tak, jakby wybierał się na randkę. Rozbawiła go ta myśl. Włączył silnik i ruszył po córkę.
Rozdział 5
– Podoba mi się. Uwielbiam sferyczne i cylindryczne kształty. Powiedziałabym, że zainspirował się twórczością Braque’a, być może Fernanda Légera i Rogera de La Fresnaye’a, no i oczywiście największego przedstawiciela kubizmu… Picassa. Debbie ukryła ziewnięcie, słuchając przemowy Andrei Matthews, skierowanej do grupki przyjaciół Bryana, stojących wokół niej, sączących zbyt ciepłe, tanie wino i pogryzających rozmiękłe tartinki. Tak by chciała stanąć pośród nich i palnąć: „Myślę, że to kupa gówna. Równie dobrze mógłby to namalować sześciolatek”. Nie lubiła malarstwa abstrakcyjnego i nie podobało jej się, niezależnie od tego, kto był autorem danego dzieła. Zastanawiała się, czy Andrea, zamiast wygłaszać pochwalne peany, wyłoży pieniądze i kupi w końcu ten obraz. Bryan wskazał palcem na jedną szczególnie krzykliwą geometryczną potworność i zasugerował, że prezentowałaby się całkiem nieźle nad ich kominkiem. – Nie! – syknęła przerażona. Potworność nie tylko była potworna, lecz w dodatku potwornie droga. Nie mieli dwóch tysięcy euro do wyrzucenia na wątpliwej jakości „sztukę”. – Musimy to przedyskutować. Nikt czegoś takiego jeszcze nie ma i byłoby to niezwykle oryginalne – nie dawał za wygraną. – I na pewno nabrałoby z czasem wartości. Taki obraz to inwestycja na przyszłość. – Nie stać nas. Dobrze o tym wiesz – szepnęła. – Och, okej! – stwierdził uprzejmie i odwrócił się, po czym rozpoczął pogawędkę ze swoim kolegą. Wycofała się na skraj grupki i stanęła przy długim wąskim oknie, żeby popatrzeć na ulicę ginącą w mglistym, drobnym
deszczu, który właśnie zaczął padać. Ostatnio pogoda stała się bardzo zmienna. Jeszcze rano była doskonała, a teraz miasto zasnuła mżawka. Miała nadzieję, że w dzień ich ślubu pogoda dopisze. Tak wiele zależało od pogody. Pewnie rodzice byli na nią dzisiaj lekko obrażeni – myślała smętnie, obserwując rowerzystę wygrażającego pięścią kierowcy samochodu za zajechanie mu drogi. Czuła się trochę winna, że nie pojechała do Greystones, by omówić sprawy związane z weselem. Przecież to nie była wina matki, że zaproszona została druga rodzina taty. Ani też, że Debbie miała tak złe stosunki z ojcem. Matka nigdy nie powiedziała na niego złego słowa; zawsze starała się, by pomiędzy nimi panował spokój i nie stawała po stronie żadnego z nich. Debbie przygryzła wargę. Zachowała się dziecinnie i to ją drażniło. Było tylko kilka stołów, przy których goście mieli stałe miejsca: te z dziadkami, kilkoma krewnymi i z rodziną Bryana. Nie więcej niż szesnaście osób, jeśli dobrze zapamiętała. Reszta gości mogła siadać dowolnie. Na tym polegała idea przyjęcia z grillem na wolnym powietrzu – myślała ze złością. Poczucie winy nie dawało jej spokoju. Rozsadzenie gości nie zajęłoby im więcej niż dwadzieścia minut, kolejne dwadzieścia – omówienie przebiegu ceremonii. Ale zapewne Barry wróciłby do tematu prowadzenia jej do ołtarza, a ona nie miała ochoty się z nim sprzeczać. Może organizatorka ślubów rozwiązałaby jakoś ten problem, ale nie mieli pieniędzy, żeby zatrudnić kogoś takiego. Ostatnio byli na weselu, na które przyjaciele Bryana wydali pięćdziesiąt tysięcy euro. Panna młoda i jej matka tuż przed ślubem poleciały na tydzień na Kanary, żeby mieć naturalną, równą opaleniznę i wyglądać oszałamiająco w sukniach od znanych projektantów. Sztuczna opalenizna nie wchodziła w grę. Mia, panna młoda, wystąpiła w kreacji od Very Wang, z jedwabiu w kolorze kości słoniowej, która wymagała aż trzech przymiarek w Nowym Jorku. Miała bardzo prosty krój i według Debbie niczym się nie różniła od wielu innych ślubnych sukien, spośród których wybierała tę dla siebie. A limuzyna, którą jechali do ślubu, była tak
długa jak kort tenisowy. – Gdybyśmy nie wiedzieli, że to suknia od znanej projektantki, nikt by się pewnie nie zorientował – stwierdziła jedna z dziewczyn w pracy, kiedy oglądały zdjęcia tydzień później. – Och, uwierz mi, trudno było nie wiedzieć. Wszyscy doskonale o tym wiedzieli – zapewniła ją Debbie żarliwie, pamiętając powtarzane przez Mię na okrągło: „To Vera Wang. Czyż nie jest oszałamiająca?”. Koszty wesela pokryli, wziąwszy pożyczkę hipoteczną pod zastaw mieszkania wielkości znaczka pocztowego, którą zapewne spłacą gdzieś koło pięćdziesiątki, ale zawsze będą mogli sobie pooglądać film wideo z wesela – pomyślała złośliwie Debbie. Sama nie uważała za rozsądne zapożyczać się do tego stopnia tylko na jeden dzień swojego życia. – Co się dzieje? Dlaczego masz taką kwaśną minę? – U jej boku wyrósł nagle Bryan z kolejnym kieliszkiem wina. – Przepraszam, to wszystko przez nerwy przed zbliżającym się ślubem. Sądzę, że powinnam się jednak spotkać z rodzicami choć na godzinę. – Ech, nie martw się o nich. Poradzą sobie bez ciebie. Przecież po to zdecydowaliśmy się na grill, żeby nie było problemów z rozmieszczeniem gości. Przestań wreszcie panikować. – Pochylił się i pocałował ją w czubek głowy, a wtedy znów zrobiło jej się radośnie i lekko na sercu. Miał rację. Popatrzyła na niego, na kruczoczarne włosy opadające po chłopięcemu na oczy, oczy uśmiechające się do niej, oczy o spojrzeniu spaniela, potrafiącym stopić lód, i pomyślała sobie, jakie ma szczęście, że to akurat jego spotkała na drodze swojego życia. Bryan nigdy nie dopuszczał, żeby problemy zepsuły mu dobre samopoczucie. Był tak wyluzowany, że to, co innych przygniatało, po nim spływało jak woda po kaczce. No i całe szczęście – ona potrafiła się zamartwiać za nich dwoje. Uwielbiał modne ciuchy, zakupy i spotkania z przyjaciółmi, był duszą towarzystwa. – Daj sobie spokój. Ruszmy się z tego kąta, zjedzmy coś i
pośmiejmy się razem z innymi. Wszyscy chcą iść do knajpy Yamamori Noodles. Chyba nie jest tam zbyt drogo, więc nie będziesz musiała się martwić, czy nas na to stać, czy nie. – Uśmiechnął się do niej. Jego piwne oczy błyszczały radośnie. Odwzajemniła uśmiech. – Kocham cię, Bryanie. Przepraszam, że jestem czasem taką zrzędą. – Stanęła na palcach i pocałowała go. I to właśnie było wspaniałe u jej narzeczonego: nigdy długo nie chował urazy i wszystkie ich kłótnie bardzo szybko się kończyły. – Życie jest zbyt krótkie, żeby martwić się na zapas. Zawsze ci to powtarzam. – Wzruszył ramionami i ją objął. – Tata zostawił mi raczej niemiłą wiadomość na poczcie głosowej – wyznała. – Przeboleje – rzucił lekko Bryan. – Proszę cię, dajmy już z tym spokój i chodźmy pogadać z Caitrioną i Suzy. Właśnie przyjechały. To jego typowa odpowiedź – pomyślała nieco rozczarowana Debbie. Bryan nie znosił wszelkich rodzinnych zobowiązań. Właściwie nigdy tak naprawdę nie wtajemniczyła go w swoje kłopoty rodzinne. Miał zdecydowaną postawę: ignorować to, co złe, i bawić się życiem. Chciałaby być bardziej podobna do niego pod tym względem. Słusznie, życie stanowczo było zbyt krótkie. Dzisiaj wieczorem zamierzała dobrze się bawić w miłym towarzystwie. Z rodzicami skontaktuje się jutro. On miał szczęście być ulubieńcem całej swojej rodziny, rozpieszczanym rodzynkiem, zepsutym do szpiku kości. Nigdy nie musiał ruszyć nawet palcem, żeby cokolwiek zrobić w domu. Odkryła to po sześciu miesiącach mieszkania razem z nim w jednym domu. Rzucał ubrania tam, gdzie akurat je zdjął. Pralka była urządzeniem całkowicie mu obcym. Wprawdzie nauczyła go jakoś zapełniać zmywarkę do naczyń, ale opróżnianie jej było zbyt trudnym zadaniem. Musiała tylko być bardziej wytrwała, chociaż czasami swoim zachowaniem irytował ją tak bardzo, że resztką sił powstrzymywała się od zrzędzenia. Debbie łyknęła swoje wino w dwóch haustach i wzięła
kolejny kieliszek. – To rozumiem! Moja dziewczynka! – pochwalił ją Bryan. – Chodźmy się bawić! Connie owinęła plastrami boczku nadziewane bakłażanem i grzybami piersi kurczaka, polała je odrobiną oleju z oliwek i włożyła do piekarnika. Dziesięć minut przed podaniem doda jeszcze śmietanki. To był szybki obiad; miała nadzieję, że Melissie będzie smakował. Pozostało tylko przygotować kupiony specjalnie nowy gatunek ziemniaków i mieszankę warzyw, które zamierzała przyrządzić w szybkowarze. Panna Nadzieja, jej malutka czarna kociczka, chodziła, ocierając się wokół jej kostek, mrucząc ekstatycznie. Connie uśmiechnęła się do niej i wrzuciła kilka smakołyków do miseczki. O apetyt kotki nie musiała się martwić – pomyślała rozbawiona, gdy usłyszała dźwięki pełnego zachwytu mlaskania. Melissa była wiecznie nadąsaną i wiecznie czymś zdenerwowaną dziewczyną. Zupełnie jak jej starsza siostra – rozważała Connie, rozkładając deskę do prasowania, żeby uprasować swój pielęgniarski uniform. Jutro z samego rana musiała przedostać się przez całe miasto. Miała dyżur na ortopedii w szpitalu Bon Secours w Glasnevin. Tylko dlatego, że bardzo lubiła pracę w szpitalu, nie odmówiła. Był tam bardzo zły dojazd. Nie dało się dotrzeć bezpośrednio kolejką podmiejską. Mogła dojechać samochodem albo wsiąść do pociągu do Connolly i tam przesiąść się w autobus. Zdecydowała w końcu, że weźmie taksówkę z miasta. Zwykle nie pracowała w weekendy, ale przed zbliżającym się weselem przydawał się każdy dodatkowy grosz. Poza tym potrzebowała pieniędzy na prezent ślubny dla Debbie. Chciała dać jej trochę gotówki, bo wiedziała, jak krucho u córki z finansami. Jeszcze dwa miesiące temu Connie opiekowała się starszą panią pięć dni w tygodniu w godzinach rannych i to całkowicie ją satysfakcjonowało. Uwielbiała mieć popołudnia dla siebie. Rita Clancy była po rozległym wylewie krwi do mózgu i wymagała
stałej opieki, ale na szczęście jej rodzinę było stać na prywatną opiekunkę. Chorowała przez rok, nagle jednak bardzo jej się pogorszyło, wywiązało się zapalenie płuc i starsza pani zmarła. To było prawdziwe błogosławieństwo i dla rodziny, i dla biednej kobiety, ale dla Connie równało się z powrotem do pracy w szpitalach. Prywatna opieka pielęgniarska była najbardziej pożądanym rodzajem pracy w agencji, ale oferowała tylko dwa miejsca, oba bardzo źle skomunikowane z miejscem zamieszkania Connie. Wciąż jednak pozostawała jej praca na ortopedii, którą bardzo lubiła. Lubiła też szpital Bon Secours, więc tym razem podjęła decyzję o wzięciu dyżuru w weekend. Ale kiedy tylko będzie miała za sobą wesele i uda jej się zarobić tyle, żeby pokryć dodatkowe wydatki oraz koszty wyjazdu na wakacje do Hiszpanii, obiecała sobie solennie – czując smakowite zapachy dochodzące z piekarnika – że przestanie brać nadgodziny. Czuła coraz większy głód. Wydawało jej się, że od lunchu z Karen minęły już całe wieki. Miała nadzieję, że Barry nie będzie kazał długo na siebie czekać. Rozmawiając z nim przez telefon, wyczuła, że jest rozdrażniony i zmęczony codziennością. Z prowadzonych rozmów wyciągnęła jeden wniosek: jego życie z Aimee nie zawsze było usłane różami. Oczywiście jego kłopoty zupełnie jej nie interesowały. Po tylu latach udało jej się zapomnieć o bólu, złości i szoku, który przeżyła, kiedy ich małżeństwo się rozpadło, i za to była wdzięczna losowi. Bezpowrotnie minęły czasy, gdy czuła tylko rozgoryczenie i wściekłość, kiedy nienawidziła Barry’ego ze wszystkich sił. Długo trwało, nim pogodziła się z rozpadem związku. Zaakceptowała własne potrzeby. Nauczyła się ignorować swoje odczucia, nauczyła się walczyć ze skłonnością do dogadzania innym wbrew swemu niezadowoleniu i rozżaleniu. Kiedyś była słaba psychicznie, ale od czasu, gdy wreszcie zaczęła dostrzegać, że wszystko nie było spowodowane tylko działaniami jednej strony i że ona też musiała odegrać w tym jakąś rolę, do czasu, gdy wzięła również na siebie odpowiedzialność za swoje czyny, przyszło
uleczenie. Ale było ciężko, bardzo ciężko – rozmyślała, prasując nogawkę swoich granatowych spodni pielęgniarskiego uniformu, naciskając żelazko o wiele za mocno, niż tego wymagał cienki materiał. Nigdy tak naprawdę nie sądziła, że zostanie sama. Patrząc z perspektywy czasu, nie powinna za żadne skarby poślubiać Barry’ego, mimo że była w ciąży. Gdyby wszystkie sprawy pozostawili ich naturalnemu biegowi, może później zdecydowaliby się na małżeństwo i do tej pory pozostaliby w związku, a może nigdy by się nie związali na stałe. Barry oświadczył jej się tylko dlatego, że czuł się do tego zobowiązany. Nie mieli podstaw do zawarcia małżeństwa. Odgarnęła pasemko włosów, które opadło jej na twarz, gdy prasowała, energicznie przesuwając żelazko i czując, że znów oblewa ją fala gorąca. Pamiętała szok, którego doznała, gdy okazało się, że test ciążowy wypadł pozytywnie. Musiała usiąść na łóżku, walcząc z nawracającymi mdłościami. Barry był równie blady jak ona. Nie mogła brać pigułek, bo dostawała po nich potwornych bólów głowy. Używali prezerwatyw, kiedy zbliżało się jajeczkowanie, ale miewała miesiączki bardzo nieregularnie i w końcu wpadli. Pamiętała wyraz jego oczu jak zwierzęcia złapanego w pułapkę i była pewna, że ona wyglądała tak samo. Czuła, że znalazła się w potrzasku na dobre. „Pobierzemy się. Możemy wziąć cichy ślub. Na pewno bez problemu dostaniemy kredyt na kupno domu, bo oboje pracujemy” – mówił, chodząc w tę i z powrotem po swoim pokoju. „Jesteś pewien, że chcesz się ze mną ożenić?”. – Jej głos się łamał, gdy zadawała to pytanie, świadoma, że jeśli powiedziałaby „nie”, on mógłby nie nalegać. „Oczywiście, że tak! – odpowiedział stanowczo. – Kocham cię”. „Ja też cię kocham” – zapewniła go, czując ulgę, że się nie wycofał. Wcale jej się nie uśmiechało bycie samotną matką. „Przecież sama jesteś pielęgniarką! Jak mogłaś nie wiedzieć?!”. – Jej matka, Stella Dillon, była wyraźnie
zdegustowana i raczej się nie ucieszyła, kiedy usłyszała o tym od córki. Ojciec, Jim, przyjął informację o ciąży zdecydowanie lepiej i kiedy Connie wyznała mu, że Barry się jej oświadczył, powiedział zwyczajnie: „Nie wychodź za mąż tylko dlatego, że oczekujesz dziecka. Wstrzymaj się rok lub dwa. Dla ciebie i twojego dziecka nasz dom zawsze stoi otworem”. Ale Connie, której hormony zagłuszyły głos rozsądku, zakochana do szaleństwa w swoim chłopaku, pragnęła wyjść za mąż. Cóż z tego, że będą mieli dziecko. I tak po pewnym czasie by je mieli. Najważniejsze, że oboje się kochali. Kiedy odebrali klucze do swojego domu, położonego w małym osiedlu w Deansgrange, była zachwycona. Każdy kawałeczek układanki trafiał dokładnie na swoje miejsce, chociaż odrobinę wcześniej, niż planowała. Mieli skromne wesele, a jej szyfonowa, kremowa suknia w stylu empire z podwyższoną talią doskonale skryła nieco zaokrąglony brzuszek. Na miesiąc miodowy wyjechali do Portugalii i kiedy opalała się na złocistej plaży, okolonej białą pianką fal Atlantyku, czuła się w pełni szczęśliwa i wyobrażała sobie, że Barry również. Jak łatwo jest się łudzić – pomyślała gorzko, wieszając uprasowany uniform na drzwiach i zabierając się do prasowania pościeli. Ciągły brak humoru Barry’ego po powrocie do domu kładła na karb stresu w pracy, a po czterech kolejnych miesiącach – stresu spowodowanego pojawieniem się dziecka. Przez kolejne lata wciąż znajdowała usprawiedliwienia dla zachowywanego przez niego dystansu i coraz częstszych nieobecności w domu. Barry był bardzo dobrym ojcem dla malutkiej Debbie. Gdy poroniła, będąc w ciąży z drugim dzieckiem, widziała, że przeżywał to tak samo ciężko jak i ona. Ale mimo wszystko gdzieś w głębi serca czuła, że coś jest nie tak, bała się jednak stawić czoło swoim obawom. Wydawało się, że niczego im nie brakowało do szczęścia. Cieszyli się uśmiechniętym, zdrowym dzieckiem. Oboje mieli
dobrą pracę. Miły domek. Całe gromady przyjaciół. Dlaczego robić aferę tylko z tego powodu, że ich życie intymne prawie całkowicie wygasło? Seks był szybki i byle jaki, ale czy nie działo się tak u wszystkich pracujących par z małym dzieckiem? – próbowała się pocieszać. Przy tym coraz mniej rozmawiali ze sobą i nie odczuwali już tej radości obcowania ze sobą jak dawniej. Stopniowo po kilku latach okazało się, że jedyne, co ich jeszcze łączy i co zostało z ich małżeństwa, to Debbie. Udało jej się zdusić ogarniające ją uczucie samotności i frustracji przynajmniej na tyle, na ile to było możliwe w jej sytuacji, i jakoś żyć dalej, ale mimo przywdziania maski zadowolenia w rzeczywistości Connie była rozpaczliwie nieszczęśliwa. Pewnego popołudnia wybrali się razem na przyjęcie z obiadem. Zaczęła obserwować, jak zachowują się w stosunku do siebie inne pary w przerwach między posiłkami. Wszyscy byli ich znajomymi i przyjaciółmi. Każdy najmniejszy gest, najdrobniejsza pieszczota pomiędzy nimi były jak nóż wbijany prosto w jej serce. W pokoju jadalnym swoich najbliższych przyjaciół dojrzała jasno jak na dłoni, czego tak bardzo brakowało w ich małżeństwie. Muśnięcia dłoni, dotyk ramion, krótkie porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechy, zupełnie naturalne przekomarzanie się i żartobliwe docinki. Przyciągnięcie do siebie ramieniem, przytulenie, splecenie palców dłoni. Drobne gesty bez słów, które stanowiły podstawę wzajemnych stosunków dwojga ludzi, fundamenty uczucia, które było tak ważne w małżeństwie. Drobiazgi mówiące „Kocham cię!”, „Jesteś dla mnie kimś wyjątkowym”, „Jest fajnie i chcę, żebyś się dobrze bawiła, i czuję się szczęśliwy, że przyszedłem tu z tobą”. Pogłaskała dłoń Barry’ego, kiedy powiedział jakiś żart, ale on nawet tego nie dostrzegł, a jeśli nawet, to nie zwrócił na ten gest najmniejszej uwagi. Dotknięta do żywego, miała ochotę krzyknąć: Przestań wreszcie mnie ignorować! Przecież jestem twoją żoną! Stoję tutaj i potrzebuję twojego zainteresowania. Nie karz mnie za to!
Ten wieczór stał się dla Connie momentem zwrotnym. Zrozumiała, że nie może żyć dalej, unikając zmierzenia się z problemami w ich małżeństwie niezależnie od tego, jaki będzie wynik konfrontacji. „Musimy porozmawiać!” – oznajmiła bez ogródek, kiedy wrócił do domu, odprowadziwszy opiekunkę do dziecka. „Jest już późno. Nie możemy poczekać z tym do rana?” – spytał, nieco zdziwiony szorstkim tonem jej głosu. „Nie, Barry. Ja nie mogę już dłużej czekać. Wiesz równie dobrze jak ja, że w naszym małżeństwie dzieje się coś niedobrego. Unikasz tematu. Próbowałam kilkakrotnie zacząć rozmowę na ten temat, ale zawsze mnie zbywałeś, mówiąc, że to nic takiego albo że jesteś zbyt zmęczony, żeby rozmawiać. No cóż. Nie możemy wiecznie przed tym uciekać. – Kiedy już zaczęła mówić, co czuje, wszystko nagle stało się łatwe. W głębi serca wiedziała, że to dla nich moment przełomowy, że jeśli pozwoli mu odejść, on odejdzie. Tak bardzo się bała, że zaczęła drżeć na całym ciele, ale odważyła się spojrzeć Barry’emu prosto w oczy i spytać: – Czy nie chcesz już dłużej być moim mężem?”. „Nie mów tak!” – wybuchnął. „Odpowiedz na moje pytanie, Barry, bo takie właśnie odnoszę wrażenie”. I wtedy runęła tama skrywanych uczuć. Dowiedziała się, że żył jak w potrzasku, że nie chciał nigdy ożenić się tak wcześnie, że owszem, kochał ją, ale nie był już w niej zakochany. „Czy jest ktoś inny?” – zadała automatycznie kolejne pytanie, wciąż ogłuszona tym, co usłyszała. „Nie. Tego nie mógłbym ci zrobić” – odrzekł oburzony, a ona mu uwierzyła. „Co teraz będzie? Myślisz, że pomogłaby nam wizyta w poradni?”. – W ustach miała tak sucho jak na Saharze. „Nie… Przykro mi, Connie, ale nic nie poradzę na to, co czuję, i wiem, że nic tego nie zmieni” – odparł z miną winowajcy. Na to już nie miała żadnego argumentu. Starał się być szczery i zauważyła na jego twarzy wyraźną ulgę, kiedy cała
prawda w końcu wyszła na jaw. „Też tak sądzę” – wymamrotała pod nosem, uświadamiając sobie, że nie ma po co przedłużać agonii. „Wiesz, że cię kocham… tak zwyczajnie, ale… Ale nie jestem już w tobie zakochany. Czy możesz to zrozumieć?” – pytał poważnie, biorąc ją za rękę i głaszcząc delikatnie, a ona myślała: Co za ironia, że akurat ten gest, za którym tęskniła latami, stał się symbolicznym końcem ich małżeństwa. „Rozumiem” – odpowiedziała. Walczyła ze sobą. Miała ochotę wyrwać rękę z jego dłoni, rozorać mu twarz paznokciami i krzyczeć: Pieprz się! Nie chcę twojej nijakiej miłości! Chcę, żebyś mnie pożądał, żebyś widział we mnie atrakcyjną kobietę, żebyś chciał być ze mną, ty obrzydliwy łajdaku! Ale przełknęła swój gniew, żeby nie dać mu satysfakcji oglądania, jak bardzo ją to dotknęło, jak bardzo naprawdę czuła się zdruzgotana. „Słuchaj, prześpię się na kanapie, a jutro poszukam czegoś”. Dlaczego nie wyniesie się od razu? – myślała, oszalała z bólu, obawiając się, że zaraz zacznie wyć. „A co z Debbie?” – wykrztusiła nieswoim głosem. „Wypracujemy jakieś zasady. Nie martw się, Connie, nigdy nie wyprę się odpowiedzialności za was obie”. „Czy to w porządku?” – spytała lodowato i wyszła z pokoju. Dlaczego, do licha, wszystkie te okropne wspomnienia wróciły akurat dzisiaj? Przygryzła wargę, składając poszewkę na poduszkę. Barry dotrzymał swoich finansowych zobowiązań, ale wyjechał do Stanów, jak tylko pojawiła się taka możliwość, zostawiając ją samą ze wszystkimi troskami i problemami wychowywania dziecka. A potem wrócił do Dublina – właśnie wtedy, kiedy zaczęła odzyskiwać emocjonalną równowagę – i oświadczył jej, że zaczął spotykać się z inną kobietą. Rok później poinformował ją, że zdecydowali się zamieszkać razem. Debbie tak naprawdę nigdy tego nie przebolała i kiedy na świat przyszła druga córka Barry’ego, odmówiła kategorycznie zobaczenia jej i nie chciała mieć z nią absolutnie nic wspólnego. Biedna Melissa nie była niczemu winna. Connie próbowała na
wszystkie sposoby wytłumaczyć to córce, a Barry’ego irytowała jej nieustępliwość. „Mam to gdzieś! Wcale nie muszę jej widywać, a jeśli mi każecie, to… To ucieknę! – groziła Debbie. – Nienawidzę ich!”. – Debbie dostała właśnie pierwszą w życiu miesiączkę, jej hormony szalały, a niechęć do ojca i jego nowej rodziny nie miała granic. „Nie mogę kazać jej przyjść do was z wizytą, Barry. Robię, co w mojej mocy, ale wiesz równie dobrze jak ja, że Debbie ma własne zdanie. Nie zamierzam jej do niczego zmuszać i tobie radzę również tego nie próbować”. „Okej – zgodził się ze złością. – Ale przecież są przyrodnimi siostrami”. „Przecież wiem!” – odcięła się ostro, ale Barry wywnioskował z tonu jej głosu, że mimo wszystko nie jest specjalnie zmartwiona tą sytuacją. Ileż razy leżała samotnie w łóżku, wyobrażając sobie byłego męża w objęciach ze swoją olśniewającą nową partnerką i próbując nie czuć goryczy i urazy. Brakowało jej seksu, choć pod koniec małżeństwa wcale nie było tak wspaniale. Brakowało wtulenia w czyjeś bezpieczne ramiona. Czy jeszcze kiedykolwiek zazna tego szczęścia? – zastanawiała się smętnie, starając się nie być zazdrosna o Aimee. Mężczyźni zwykle wycofywali się rakiem, kiedy mówiła im, że ma dziecko, i w końcu przestała w ogóle umawiać się na randki. Nie było warto. Obawiała się popełnienia kolejnej pomyłki z samotności i naglącej potrzeby. Nie mogła narażać Debbie na kolejne traumy z powodu potencjalnych nieudanych związków. Dziwiło ją, że Barry ani razu nie wspomniał o rozwodzie, nawet kiedy na świat przyszła Melissa. Poprosił Connie o rozwód dopiero kilka lat po narodzinach drugiej córki i wtedy od razu się zgodziła. Jako żona żyjąca w separacji z mężem czuła się zawsze jak gdyby w zawieszeniu. Dopiero gdy skończyły się wszelkie formalności rozwodowe, zdała sobie sprawę, że zamknął się pewien rozdział w jej życiu. Była wolna i nie zhańbiła się niestosownym zachowaniem. Miała koleżankę w pracy, która się
również rozwiodła, ale nawet po dziesięciu latach ta inna pielęgniarka nienawidziła swojego byłego męża tak bardzo, że wykorzystywała każdą szansę, kiedy tylko mogła go pognębić. Nigdy się od tego nie wyzwoliła: było to widać w jej zawsze ściągniętych rysach twarzy i w mowie ciała, wskazującej na ciągłe wzburzenie i napięcie. Wciąż domagała się od byłego męża wyższych alimentów, a jej adwokat wysyłał do niego listy z kolejnymi żądaniami. Connie mogła spojrzeć sobie w oczy z całkowitą pewnością, że zachowała godność i niezależność i nie dała się pożreć rozgoryczeniu. Nie było łatwo, ale dałaś radę – zapewniła siebie samą, odłączając żelazko i składając deskę do prasowania. Zadzwoniła komórka. To telefonował Barry z informacją, że pociąg właśnie wyruszył ze stacji Bray. Wylała kartonik śmietanki na owinięte w boczek kawałki piersi kurczaka, przeczesała szybko włosy, musnęła usta szminką, wzięła torebkę i pojechała odebrać byłego męża i jego córkę ze stacji kolejki Dart.
Rozdział 6
– A potem powiedziała: „Nie jem wołowiny, bo obawiam się, że zachoruję na chorobę wściekłych krów”. Ma już osiemdziesiąt pięć lat, na litość boską, i sama jest wściekłą krową. I wiesz, co jeszcze powiedziała…?! Judith ledwo powstrzymała ziewnięcie. Siedziała w Westbury, jedząc kanapki i pijąc kawę ze swoją koleżanką Orlą. Zadzwoniła do niej bez uprzedniego umawiania się i spytała, czy nie miałaby ochoty wybrać się z nią do restauracji albo do kina, ale okazało się, że akurat przyjechała do niej na tydzień teściowa, więc ma tylko chwilę i może wyskoczyć jedynie do baru na kanapki i kawę. Zgodziła się zapewne tylko dlatego, że Judith dodała: „Ja stawiam”. Orla Doyle miała lat czterdzieści kilka. Pracowały kiedyś razem, zanim Judith przeszła do firmy Johnson & Johnson. Ich przyjaźń przetrwała, choć Judith czasem zastanawiała się, dlaczego jeszcze to wszystko ciągnęła. Tak naprawdę Orla wcale nie była dobrą koleżanką, jak na przykład Jillian, z którą kiedyś wynajmowała na spółkę mieszkanie. Na Jillian mogła zawsze polegać, szczególnie dużym wsparciem była dla niej po śmierci ojca, ale, niestety, po ślubie z farmerem przeprowadziła się na wieś, do Sligo, i kontaktowały się teraz prawie wyłącznie telefonicznie albo przez maile. Orla, w przeciwieństwie do Jillian, była fałszywą przyjaciółką. Kiedy wszystko układało się dobrze w jej życiu, potrafiła nie odzywać się do Judith całymi tygodniami. Jednak gdy przydarzyło jej się coś mniej lub bardziej dramatycznego – a przytrafiało się stosunkowo często – niezależnie od pory dnia od razu dzwoniła do Judith i potrafiła całymi godzinami narzekać na swój ciężki los. Kiedy tylko Judith słyszała od niej słowa: „Poczekaj tylko, aż ci opowiem, co mi się
przydarzyło…”, od razu wiedziała, że musi się przygotować na dłuższą paplaninę. Przyjaźń Orli kwitła wtedy, kiedy to jej odpowiadało. Jeśli akurat chciała wyjść na drinka i zjeść coś na mieście z Judith, to szła, ale jeśli nie miała nastroju albo zaplanowała coś innego, to bez żadnych skrupułów mówiła prosto z mostu: „Dzisiaj mi nie pasuje”. Uważała ich przyjaźń za coś tak oczywistego, że nie czyniła najmniejszego wysiłku, by ją w jakikolwiek sposób pielęgnować, zostawiała to Judith. Bywało nieraz, że Judith, urażona z powodu telefonu, na który Orla nie oddzwoniła, czy też maila, na który nie odpisała, lub gdy plany Orli ulegały nagłej zmianie i odwoływała spotkanie, obiecywała sobie, że nigdy więcej się z nią nie umówi. Niech idzie do diabła i jeśli tylko zadzwoni jeszcze raz z kolejnym dramatem, już ona jej powie, aż tamtej w pięty pójdzie – obiecywała sobie. Orla bezspornie ją wykorzystywała, to jasne jak słońce, a w dodatku była strasznym skąpiradłem. Za każdym razem to Judith niezmiennie płaciła za posiłki i taksówki. Jednak akurat dzisiejszego wieczoru nie miała ochoty snuć się sama po mieście i liczyła, że Orla znajdzie dla niej trochę czasu. Tym razem to ona mogła wykorzystać przyjaciółkę tak, jak ta zwykle wykorzystywała ją – zadecydowała, biorąc telefon do ręki. Ale Orla oświadczyła, że od razu po pracy musi biec do domu. Zmieniła zdanie dopiero, kiedy usłyszała: „Ja stawiam!”. – No dobrze. Umówmy się więc na szybką kawę – zgodziła się, a potem została na cały wieczór i narzekała na swoją teściową. Znudzona Judith zaczęła obserwować siedzącego przy barze mężczyznę o dystyngowanym wyglądzie, a Orla paplała dalej: – Wiem, co się teraz wydarzy. Na pewno już układa sobie w głowie plan, jak by tu z nami zamieszkać na stałe. Już ja to widzę! – Skończyła ze złością w głosie, co wyrwało Judith z zamyślenia. – Hm… Na to wygląda. Nie powinnaś jej na to pozwolić – mruknęła Judith, która miała serdecznie dość wysłuchiwania narzekań Orli. – Zgadzam się z tobą. Nie dopuszczę, żeby mi ta stara jędza
weszła na głowę. Ma trzy własne córki… – Chyba musimy zapić nasze smutki – zaproponowała Judith spontanicznie, nagle zatęskniwszy za drinkiem. Na Chatham Street jest uroczy, malutki koktajl bar. Nie poszłabyś na jednego? – Och, no cóż… Chyba jednak powinnam już wracać do domu, bo… – Ja stawiam – dodała dla zachęty Judith. – No, dobrze. W takim razie niech będzie, ale tylko na jednego – przystała jak zwykle Orla. – Świetnie – ucieszyła się Judith. Może uda jej się spić Orlę, wtedy zostanie na więcej niż jednego drinka i Judith nie będzie musiała spędzać wieczoru na mieście sama. Ale nawet jeśli Orla wcześniej zwinie się do domu, to ona sama będzie mogła wrócić do domu taksówką, zostawiając swój samochód w centrum. Rano wróciłaby po samochód i przy okazji mogłaby zrobić drobne zakupy. A ponieważ byłaby po kilku drinkach, nie musiałaby odwozić ciotki do Lucan. Doskonała, zgodna z prawdą wymówka. Wygrałam! Wygrałam! – cieszyła się jak dziecko, myśląc już tylko o czekającym ją doskonałym koktajlu. I tak wieczór spędzony z Jęczącą Orlą był o wiele przyjemniejszą perspektywą niż siedzenie przed telewizorem i gapienie się z matką na nudny serial. – Coś tu pysznie pachnie! – pochwalił Barry, wchodząc za Connie do kuchni i podając jej opakowaną butelkę wina. – Och, dzięki! Nie trzeba było – powiedziała, stawiając ją na blacie i wkładając kuchenne rękawice. – To białe wytrawne Sancerre – wyjaśnił, obawiając się, żeby sobie nie pomyślała, że kupił butelkę zwykłego taniego wina. – Och, to miło z twojej strony. Włóż do lodówki, żeby się schłodziło. – Już ma odpowiednią temperaturę. Chcesz, żebym otworzył? – Pewnie! W tamtej szufladzie jest korkociąg – poinformowała go, wyciągając z piekarnika gorący garnek z gotowym daniem. Buchnęła z niego para o wspaniałym, kuszącym
zapachu ziół i limonki, drażniąc nosy i podniebienia. – Mam nadzieję, że będzie ci smakowało, Melisso. Usiądź obok taty i nałóż sobie ziemniaki oraz duszone warzywka. – Connie zaprosiła ją uprzejmie do stołu, a Barry poczuł nagły przypływ ciepłych uczuć do swojej eks. Miała bardzo dobre serce i zawsze bardzo serdecznie odnosiła się do Melissy, nie zwracając uwagi na humory jego córki. Stopniowo, w miarę spożywania posiłku, nastrój Melissy się poprawiał, stawała się mniej opryskliwa i bardziej otwarta. Z ochotą przystała na propozycję dokładki. Connie prowadziła lekką rozmowę o nieistotnych drobiazgach. Kiedy Barry wypił kieliszek aromatycznego wina i zjadł postawiony przed nim pyszny posiłek, wreszcie się rozluźnił. Przez głowę przeleciała mu myśl, jak przyjemnie byłoby siedzieć i rozmawiać z Connie, wypić jeszcze kilka kieliszków wina, nie musieć wracać do miasta, zostać na noc w przytulnym pokoju na poddaszu i nie zrywać się potem wcześnie rano do pracy. Melissa wyglądała przez okno kolejki Dart, obserwując mijane pola i budynki, zmieniające się widoki. Lubiła patrzeć na scenki rodzajowe rozgrywające się wzdłuż torów podmiejskiej kolejki, gdy pociąg mknął przez przedmieścia. Nie zapadł jeszcze mrok i wciąż mogła obserwować uciekające do tyłu obrazy. Jedne działki wokół domów wydawały się bardzo ładnie zagospodarowane, inne zaniedbane, pełne rupieci. Niektóre mijane domki były bardzo przyjemnie rozświetlone, przy innych natomiast paliły się tylko pojedyncze, proste lampy. Tyły domów wyglądały zdecydowanie gorzej od frontów, obdrapane i zaniedbane. Ludzie dbają tylko o fasadę – pomyślała. A o ukrywaniu się za fasadą wiedziała aż za wiele. Codziennie, wybierając się do szkoły, musiała zakładać maskę i udawać, że jest taka superświetna i pewna siebie, zawsze ze wszystkim na bieżąco, podczas gdy w rzeczywistości trzęsła się w środku jak galareta, wiecznie w strachu, że jej koleżanki któregoś dnia odkryją, że w głębi serca nie jest tak pewna siebie i zuchwała jak one.
Melissa ziewnęła. Była bardzo zmęczona. Przynajmniej będzie miała dużo czasu, żeby odrobić lekcje. Zwinie się w rogu przepastnej sofy Connie z podręcznikami szkolnymi i odrobi matematykę, angielski i geografię – trzy przedmioty, od których zaczynają się lekcje w poniedziałek. Dzięki temu będzie miała wolny cały weekend, bo przed wtorkiem nie musi się zabierać do pracy domowej z historii. Jej matka była bardzo wymagająca, jeśli chodziło o odrabianie lekcji. Chciała, żeby Melissa otrzymywała zawsze najwyższe oceny ze wszystkich przedmiotów, jeśli to możliwe. Aimee przyznała jej się kiedyś, że sama nie była dobra w szkole z matematyki i przedmiotów ścisłych, ale to nie przeszkodziło jej w karierze. Aimee twierdziła, że dziewczynki powinny się starać osiągnąć szczyt swoich możliwości, a można tego dokonać, tylko ciągle się ucząc. Tata był pod tym względem bardziej niefrasobliwy i kiedy czasem mama wyjeżdżała w dłuższą delegację i zostawała na noc za granicą, odrabiał za nią matematykę. Kończyła wtedy szybciej całą pracę domową i wystarczało im jeszcze czasu, żeby skoczyć na Big Maca i jej ulubione lody do McDonalda w Blackrock. Przeciwstawiała się jak mogła wyjazdowi do Greystones, ale w końcu okazało się, że nie był to najgorszy wieczór w jej życiu. Connie zachowywała się bardzo uprzejmie wobec niej i dała jej dokładkę tego przepysznego obiadu, a potem pozwoliła oglądać w telewizji wszystko, na co miała ochotę, podczas gdy omawiała z tatą sprawy dotyczące wesela. Mała kotka Connie wskoczyła jej na kolana, a potem mruczała jak szalona, kiedy Melissa głaskała jej lśniące futerko. Miała niesamowite zielone oczy i zimny, aksamitny nosek. Sama rozkosz. Melissa dałaby wszystko, żeby mieć jakieś zwierzątko w domu. Tata był nawet skłonny się na to zgodzić, ale mama zdecydowanie się sprzeciwiła. Według niej apartamenty to nie miejsce odpowiednie do mieszkania dla zwierząt, uważała też, że trzymanie zwierząt w domu jest niehigieniczne. Melissie ulżyło, kiedy dowiedziała się, że nie będzie Debbie.
Jej przyrodnia siostra potrafiła zachowywać się humorzasto. Czasami normalnie odzywała się do Melissy, a czasem udawała, że jej nie dostrzega. Działo się tak również dlatego, że nie widywały się zbyt często i nie bardzo wiedziały, o czym ze sobą rozmawiać. Nie chciała iść na wesele, ale przed chwilą Connie poinformowała ją, że będzie mogła zabrać ze sobą przyjaciółkę. Ucieszyła się. Prawdę mówiąc, obawiała się iść na przyjęcie, gdyż wiedziała, że nie będzie tam nikogo w jej wieku. A teraz pójdzie z nią Sarah i będą razem świetnie się bawić, a może nawet przydarzy im się coś ciekawego. Aż szkoda, że wesele odbędzie się podczas wakacji, bo w innym wypadku mogłyby od razu w następny poniedziałek pochwalić się w szkole, z jakimi fajnymi chłopakami tańczyły. Będą musiały poczekać z tym do września, ale zrobią mnóstwo zdjęć, żeby udokumentować swoje podboje. Poczuła dreszcz podniecenia. Bryan musi mieć całe gromady przystojnych przyjaciół. Przyjęcie weselne było zaplanowane jako grill na powietrzu. Może nawet uda się jej kogoś poderwać? Wiele dziewczyn z klasy miało już swoich chłopaków, a ona zawsze czuła się nie w temacie, kiedy zaczynały rozprawiać o obcałowywaniu się i popijaniu drinków, dopóki się całkiem nie ubzdryngoliły. Tego akurat się obawiała. Nie chciałaby całkowicie stracić kontaktu z rzeczywistością po alkoholu, a potem nie pamiętać, na co dokładnie pozwoliła chłopakowi. Nie chciałaby, żeby jakiś dopiero co poznany gostek dotykał jej gdzie nie trzeba swoimi obrzydliwymi paluchami, lizał ją po szyi albo, co gorsza, kazał jej kłaść rękę na swoim interesie. Miała okropną przygodę na samym początku tego roku. Całą rodziną poszli w noworoczny poranek odwiedzić znajomych i podczas gdy dorośli pili szampana i pogryzali wytworne kanapeczki, ona zgodziła się zagrać w snookera z Thomasem, ich czternastoletnim synem, którego znała od lat. „Napijesz się soku żurawinowego z odrobiną wódki? – spytał. – Ja ciągnę od samego rana”. Melissa zdała sobie sprawę, że Thomas wyglądał na nieco podenerwowanego, kiedy podawał jej szklaneczkę z drinkiem.
Omal nie zakrztusiła się pierwszym łykiem, tak mocny był napój, ale odważnie pociągnęła kolejny łyk, podczas gdy on ustawiał kule do rozpoczęcia gry w snookera. Pierwsza partia przebiegła całkiem normalnie. Ograł ją, mimo że jego gra była dość nierówna, ale kiedy wygrał po raz drugi, złapał ją wpół jedną ręką, mamrocząc: „Zwycięzca dostaje całusa” i wepchnął jej język prawie do gardła, zadarł sukienkę i wsadził drugą rękę w majtki, wbijając się w nią palcami. Ledwo udało jej się go odepchnąć i uciec. Nikt z dorosłych nie zauważył, jak bardzo była roztrzęsiona, bo sami wypili już za dużo alkoholu i dobrze się bawili w swoim towarzystwie. Usiadła cicho w kącie i udawała, że czyta jakieś czasopismo. Wciąż jeszcze drżały jej ręce, a serce waliło w piersiach jak oszalałe. Marzyła tylko o tym, żeby jak najszybciej wrócić do domu. Melissa skrzywiła się na samo wspomnienie. Dorastanie było czasem czymś przerażającym. Wprawdzie wyglądało na to, że Amanda O’Connell i jej paczka kumpeli ze szkoły sądzą, że zaliczanie kolejnych chłopaków i palcówki to doświadczenia, którymi należy się przechwalać, ale ona za żadne skarby świata nie mogła pojąć dlaczego. Uważała, że wszystko to jest zbyt obrzydliwe, by o tym mówić. Wymyśliły z Sarah, że powiedzą tym zdzirom ze szkoły, iż zrobiły wszystkie te rzeczy właśnie na przyjęciu weselnym, i może wtedy się od nich choć na pewien czas odczepią. Zdecydowała, że wesele będzie punktem zwrotnym w jej życiu, w czasie gdy pociąg, stukając monotonnie po szynach, wiózł ją z powrotem do Dublina. Tata drzemał, siedząc obok niej. Lepiej postara się nie zasypiać, bo jeszcze przegapią swoją stację – zdecydowała. Tata nie byłby zbyt szczęśliwy, gdyby ocknął się pod koniec trasy, gdzieś w Howth. Melissa zapatrzyła się w dal, za okno, za którym nic nie było już widać, wyobrażając sobie, że Johnny Depp zaprasza ją do tańca na plaży skąpanej w księżycowej poświacie, nachyla się nad nią i składa na jej ustach długi, trwający w nieskończoność, niezwykle romantyczny pocałunek.
Connie wstawiła do kuchenki mikrofalowej kubek gorącej czekolady i nastawiła minutnik. Panna Nadzieja kręciła się między jej nogami, mrucząc głośno jak traktorek, zadowolona z kolacji, na którą składały się resztki z kurczaka. Connie schyliła się i podniosła ją, wtulając policzek w jedwabiste, czarne futerko. – Myślę, że wszystko idzie w dobrym kierunku – powiedziała. – A jeśli Debbie nie spodobają się zaproponowane przez nas rozwiązania, niech spada. Panna Nadzieja zamruczała jakby ciut głośniej i Connie roześmiała się, odstawiając ją z powrotem na podłogę i wyciągając gotowy gorący napój z mikrofalówki. Zanurzyła rękę w pudełku z biszkoptowymi ciasteczkami z galaretką w czekoladowej polewie. Starała się zrzucić parę kilogramów przed weselem, ale ten dzień był wyczerpujący, więc uznała, że zasłużyła jednak na trochę przyjemności. Zjadła tylko jedno, wyłączyła światło w kuchni i poszła za Panną Nadzieją po schodach na górę, do swojej sypialni na poddaszu. W okno dachowe uderzyła nagła fala deszczu, który po chwili zamienił się w jednostajne, rytmiczne bębnienie ulewy o dach. Connie uwielbiała monotonny szum deszczu spływającego po skośnych szybach. Wtedy pokój wydawał się jeszcze bardziej przytulny i zaciszny. Uwielbiała ten swój pokoik. Zdała sobie z tego sprawę, kiedy zrzuciła ubranie codzienne i wciągnęła przez głowę obszerny, długi T-shirt. Ściany pokoju były wykończone sosnową boazerią. Na zapraszającym do snu podwójnym, szerokim łóżku leżała kremowo-różowa patchworkowa narzuta oraz duża poducha w kształcie wałka, identyczna jak w domu jej babci, gdzie jako dziecko spędziła wiele wspaniałych wakacji. Różowe abażury kremowych lampek nocnych rzucały ciepłą poświatę na ściany pokoju. Światło odbijało się w dużym owalnym lustrze toaletki z sosnowego drewna. Connie ziewnęła, zgasiła światło i zanurkowała w głębiny miękkiej pościeli. Wieczór minął zdecydowanie przyjemniej, niż się tego spodziewała. Nakarmienie Barry’ego okazało się niezłym
pomysłem: zjadł obiad z iście wilczym apetytem, wypił lampkę wina i tak się odprężył, że nawet słowem nie wspomniał o nieuprzejmym zachowaniu Debbie. A może postąpił tak ze względu na obecność Melissy? – zastanawiała się Connie, zrzucając z siebie kołdrę, bo nagle poczuła przypływ gorąca. Melissa również pochłonęła z apetytem przygotowany przez nią posiłek i nie wzgardziła zaoferowaną dokładką. – Jakie to pyszne! – zachwyciła się po przełknięciu pierwszego kęsa rozpływających się w ustach, sypkich ziemniaków. – Kupuję je bezpośrednio u rolnika, który ma gospodarstwo nieopodal. Są uprawiane ekologicznie, dzisiaj wykopane z pola. – Connie udzieliła jej szczegółowych informacji. – Hej, ale jazda! Prawdziwe ziemniaki! My zawsze kupujemy gotowe purée ziemniaczane do zalania wodą u Marksa albo w Butlers Pantry – wyznała szczerze dziewczynka, a Connie skryła uśmiech. Nie widziała Melissy od dłuższego czasu i była mocno zaskoczona, jak bardzo nastolatka przybrała na wadze. Wydawało się, że na brzuchu ma tylko fałdki tłuszczu, które znikną w trakcie dorastania, ale jej ręce i uda były zdecydowanie nazbyt masywne, a skóra na twarzy zbyt blada i usiana pryszczami. Debbie również kiedyś cierpiała na trądzik młodzieńczy, ale uprawiała dość intensywnie różne dziedziny sportu i fałdki tłuszczu zniknęły po pierwszym semestrze w gimnazjum. Miała nadzieję, że tak samo stanie się w przypadku Melissy. Biedactwo wyglądała na przemęczoną i bladą, a w dodatku tak żarłocznie rzuciła się na jedzenie; po odrobieniu lekcji zasnęła na kanapie, z kotkiem zwiniętym tuż obok niej. Zwykle pierwsza klasa gimnazjum była dla dzieci męcząca. Connie pamiętała, jak bardzo zmęczona bywała wieczorami Debbie. Czuła się winna, że zamiast iść prosto do łóżka, Melissa musi jeszcze jechać pociągiem, a potem samochodem, zanim dotrze do domu. Kiedy zastanawiali się z Barrym, jak rozmieścić gości przy stołach, Connie nagle uświadomiła sobie, że na weselu nie będzie
nikogo w wieku Melissy. – Pozwólmy jej zaprosić jakąś koleżankę, bo inaczej zemrze nam z nudów – zaproponowała Barry’emu, który skwapliwie się zgodził. – Szkoda, że nie może zostać druhną – westchnął. – Nawet nie próbuj tego proponować Debbie! – odparowała, zdecydowana nie pozwolić mu na wskoczenie na ulubionego konika: rozważania na temat, jak to dwie siostry powinny żyć blisko ze sobą. – Okej! – zgodził się bez entuzjazmu. – Sądzę, że Debbie, niewdzięcznica, zachowała się paskudnie, nie przychodząc tu dzisiaj, skoro uzgodniliśmy to o wiele wcześniej. – Wiem, wiem. Też jej to powiedziałam. – Connie miała nadzieję, że Barry na tym skończy temat. Nie miała chęci, żeby przepraszać za zachowanie ich córki. Nie powiedział już więcej ani słowa i była mu za to niezmiernie wdzięczna. Skończyli na luźnej rozmowie o złodziejskich cenach przyjęć weselnych. Connie wzięła głęboki oddech, a potem wypuściła powietrze, wydmuchując je na czoło. Popatrzyła w górę przez okno dachowe na iskrzące się na niebie gwiazdy wyłaniające się powoli zza chmur; deszcz przestał padać tak samo nagle, jak zaczął. Barry czasem zachowuje się jak struś. Woli udawać, że nie widzi tego, co ma przed nosem. A może faktycznie nie widzi? Powinien się zainteresować tym, jak się odżywia jego córka, a nie martwić się, czy zostanie, czy nie zostanie druhną. Z uwag, które oboje rzucali przy obiedzie, zorientowała się, że domowe posiłki nie znajdowały się na liście priorytetów w gospodarstwie domowym spółki Adams-Davenport. Connie przypuszczała, że zapracowana, wiecznie zagoniona Aimee nie ma ani czasu, ani chęci na gotowanie obiadów. No cóż, dzięki Bogu nie był to już jej problem, tak samo jak i Barry. Nie musiała się o niego martwić i wspaniała była świadomość, że jego sprawy są jej całkowicie obojętne. Wychowała jedną córkę, która właśnie wyfruwa z gniazda. Gdy Debbie wyjdzie za mąż, ona stanie się całkowicie wolną kobietą.
W końcu będzie mogła przestać codziennie gotować i zacznie częściej jadać na mieście. Jej życie zmieni się na lepsze: mniej czasu będzie poświęcać pracy zarobkowej i w końcu zajmie się tym, o czym zawsze marzyła. Będzie oczekiwać swoich następnych urodzin jako symbolicznej daty odzyskania całkowitej wolności. Wcale nie trzeba się negatywnie nastawiać do przejścia w nową dekadę życia, mimo że ta perspektywa wykańczała ją nerwowo i raczej napawała zniechęceniem. Najważniejsze teraz było przede wszystkim podejście do tego, co działo się w jej życiu, łącznie z cholerną menopauzą, zadecydowała w półśnie, wyciągając się wygodnie w poprzek swojego podwójnego łoża i zapadając w sen. * Barry leżał obok żony i wsłuchiwał się w jej głęboki, równy oddech. Spała już, kiedy wrócili do domu, i nie zdołał nawet wspomnieć o zaproponowanym przez Connie zaproszeniu koleżanki Melissy, które było bardzo miłym gestem z jej strony. Wieczór z byłą żoną upłynął mu bardzo przyjemnie, a obiad smakował bosko. Powinni z Aimee przykładać większą wagę do prawidłowego odżywiania się i zwracać uwagę na to, jak jedzą, a nie karmić się mrożonkami lub gotowymi posiłkami, które wystarczy podgrzać przez chwilę w mikrofalówce. Aimee obróciła się na bok przez sen, a jej pierś, seksownie uwypuklająca się pod cieniutką nocną koszulą, dotknęła jego ramienia. Nagle poczuł ogromne podniecenie. Wprawdzie minęło już trochę czasu, odkąd ostatnio się kochali, ale za nic nie ośmieliłby się jej obudzić. Miała niezwykle wyczerpujący tydzień i musiała się w końcu porządnie wyspać. Jego ręka powędrowała w dół, pomiędzy uda, i kiedy pochłonęły go erotyczne fantazje, nagle przerwała je pewna myśl: może kiedy będzie wreszcie po weselu, spyta Connie, czy mogłaby wziąć do siebie Melissę na weekend, a wtedy oni oboje z Aimee wyskoczyliby gdzieś się rozerwać.
Poprawiłoby to i pogłębiło wzajemne relacje pomiędzy Melissą i Connie, tym bardziej że młodsza córka wyznała mu właśnie, kiedy podjeżdżali pod ich apartamentowiec, że bardzo lubi Connie, chociaż nie ma ona w domu telewizji satelitarnej, i że uwielbia Pannę Nadzieję – i znowu zaczęła go błagać, żeby kupił jej jakiegoś zwierzaka. Oczywiście musiał powiedzieć „nie”. Aimee również była przeciw, ale mógł przecież podsunąć Melissie pomysł kolejnej wizyty u Connie razem z nim, żeby mogła odwiedzić kotka. To mogłoby zadziałać wręcz idealnie – myślał. On spędziłby miły weekend z Aimee gdzieś na wyjeździe, wiedząc, że Melissa jest w rękach wymarzonej, najbardziej odpowiedzialnej opiekunki, jaką mogliby sobie dla niej wymarzyć. Próbował wyobrazić sobie Aimee siedzącą na nim okrakiem, ale z niewiadomej przyczyny zobaczył przed sobą twarz Connie. W nagłym przebłysku wspomnień stanęła mu przed oczami jedna z najbardziej namiętnych nocy, jaką przeżyli razem: młoda Connie w swoim pielęgniarskim uniformie rozpiętym od szyi do pasa i jej nagi, wspaniały biust kołyszący się i napierający na niego coraz mocniej. W opiętej, białej pielęgniarskiej sukience, rozpinanej z przodu, wcięta w talii, kołysząca pełnymi biodrami przy każdym kroku, była jak marzenie, jak fantazja każdego mężczyzny. Nowe ubiory pielęgniarek z granatowymi spodniami, noszone teraz, nie umywały się do tamtych białych seksownych fartuszków – myślał, gdy wizja półnagiej Connie stawała się coraz bardziej sugestywna, a jego oddech coraz szybszy. Aimee znowu z westchnieniem zmieniła pozycję i nagle uświadomił sobie, co robi: gdy jego obecna żona śpi spokojnie obok niego, on snuje seksualne fantazje ze swoją eks w roli głównej. Barry jęknął i spróbował przywołać ponownie obraz Aimee w zwiewnym negliżu zsuwającym się z ramion i odsłaniającym wspaniałe kształty jej ciała. Udało mu się nawet przez chwilę, ale Connie w swoim seksownym mundurku znowu stała mu przed oczami jak żywa. Jeszcze raz spróbował z Aimee i o mało nie
dostał szczękościsku. Podniecenie ustąpiło i ułożył się na boku. Co, u diabła, było z nim nie tak? – zastanawiał się znękany. Miał wystarczająco dużo komplikacji w swoim życiu i bez erotycznych fantazji ze swoją byłą żoną w roli głównej.
Rozdział 7
Judith skrzywiła się z bólu, gdy podnosiła się do pozycji siedzącej i starała zorientować, gdzie się właściwie znajduje. Pokój falował jej przed oczami, a od wirujących czerwonych i pomarańczowych plam poczuła kłujący ból w czaszce i szybko z powrotem zacisnęła powieki. Usłyszała jęk, a potem chrapanie, które rozległo się tuż obok niej. Spojrzała przerażona na łóżko i dostrzegła śpiącego brodatego, zupełnie obcego mężczyznę. Boże święty! A to kto?! – ogarnęła ją nagła panika. Nie pamiętała absolutnie nic z wczorajszego wieczoru. W ustach czuła smak popiołu, a wokół niej unosił się zapach jak w warzelni piwa. Musiała stąd zniknąć, zanim on się obudzi. Sądząc po jego wyglądzie i wydzielanym zawiesistym smrodku przetrawionego alkoholu, był w równie kiepskim stanie jak ona. Wysunęła się ostrożnie z łóżka i zadrżała w bladym świetle poranka, przeświecającym przez jaskrawofioletowe zasłony z organzy. Była całkiem naga. Przerażonym spojrzeniem przeczesywała pokój w poszukiwaniu swoich porozrzucanych wszędzie ubrań. Zauważyła czarną spódnicę i majtki, leżące na jednej kupce na podłodze. Wciągnęła je na siebie najszybciej jak mogła, jęcząc z bólu, który wzmagał się w jej czaszce przy każdym pochyleniu głowy. Nigdzie nie widać było biustonosza, ale znalazła rdzawoczerwoną bluzkę udrapowaną wdzięcznie na oparciu fotela. Wygrzebała pantofle spod niskiego stoliczka kawowego, a na kanapie obok znalazła żakiet zmięty w kulkę. Drżącymi palcami zapinała bluzkę, zastanawiając się, gdzie, u licha mogła rzucić torebkę. Obeszła jeszcze raz dokoła całą sypialnię, omal nie tracąc oddechu od zawiesistego powietrza ciężkiego od nieświeżego zapachu alkoholu i potu. Czuła nieprzepartą chęć zapalenia
papierosa. Zrobiło jej się niedobrze. Na szafce nocnej przy łóżku stała otwarta butelka brandy. Pociągnęła łyk prosto z butelki i aż ją zatkało, kiedy palący płyn dotarł do gardła, zanim spłynął prosto do żołądka i rozlał się tam przyjemnym ciepłem. Żeby poprawić efekt, wypiła jeszcze jeden solidny łyk i przeszła do pokoju dziennego, gdzie pod poduszką kanapy znalazła wreszcie swoją torebkę. Otwartą, z zawartością wysypującą się w nieładzie. Zapuchniętymi oczami zaczęła się rozglądać za łazienką. Musiała na gwałt skorzystać z ubikacji. Znalazła ją w końcu tuż obok sypialni. Wanna z obitą emalią oraz spękana brudnobiała umywalka ozdobiona szarymi smugami kremu do golenia i wyplutej pasty do zębów budziły w niej odrazę nawet w obecnym mocno nieświeżym stanie. Zawisła tuż nad pękniętą deską sedesową i starała się zachować równowagę w trakcie opróżniania pęcherza. Nie dała rady umyć rąk w obrzydliwej umywalce. Postanowiła przetrzeć dłonie papierem toaletowym i dopiero wtedy zwróciła uwagę na swój wygląd. Z lustra nad umywalką patrzyły na nią opuchnięte, zaczerwienione oczy z rozmazanym tuszem. Tlenione na jasny blond włosy sterczały na wszystkie strony wokół twarzy o ziemistej po przepiciu cerze pokrytej częściowo zwałkowanym podczas snu podkładem kosmetycznym. Lepiej jednak poprawić nieco swój wygląd. Żaden kierowca taksówki nawet się nie zatrzyma, gdy zobaczy ją w takim stanie. Zwilżyła kawałek papieru toaletowego śliną i zaczęła wycierać rozmazany wokół oczu tusz. Czarne smugi ciężko było jednak całkiem zlikwidować. Judith przegrzebała zawartość torebki i znalazła buteleczkę z podkładem. Rozprowadziła go na twarzy najrówniej, jak mogła. Oprószyła policzki sypkim pudrem Egyptian Wonder i uszminkowała blade, bez kropli krwi usta. Kiedy próbowała umalować oczy, okazało się, że ręce tak jej drżą, iż nie jest w stanie wykonać tej skomplikowanej czynności. Po kilku próbach poddała się i dała sobie z tym spokój. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze z pewnego oddalenia, żeby ocenić poniesione na poprawę wyglądu wysiłki. Boże! Zdała
sobie sprawę, że wygląda jak trzy ćwierci do śmierci. Przyczesała rozwichrzone włosy grzebieniem i to nieco poprawiło jej wygląd. I wtedy przyszła jej do głowy myśl, że jeśli założyłaby swoje duże przeciwsłoneczne okulary, ukryłaby za nimi większą część twarzy. Znowu zanurkowała ręką w torebce i zaczęła się przekopywać z coraz większym niepokojem przez jej zawartość. Mam! – mruknęła z triumfem, wyciągając ciemne okulary i wsuwając je sobie na nos. Doskonale! Nikt nawet się nie domyśli, że jest na kacu. Założyła zmięty żakiet i popatrzyła ponownie na swoje odbicie w brudnym, popękanym lustrze. Świetnie! Żadnych niedociągnięć! Prezentowała się całkiem nieźle. Wyszła z mieszkania frontowymi drzwiami i znalazła się u szczytu klatki schodowej, wyłożonej beżową wykładziną. W całym domu panowała jeszcze cisza. Wokół znajdowały się drzwi prowadzące do innych mieszkań. Na samym dole holu o biegnącą łukiem poręcz schodów stały oparte dwa rowery. Na półpiętrze i poniżej ze ścian odchodziła płatami farba, wykładzina była powycierana i cała w łatach, a w powietrzu unosił się lekki zapach stęchlizny. Wokół nie było żywego ducha. Judith nie pamiętała, jaki to dzień tygodnia, ale bez wątpienia nastał wczesny ranek. Rzuciła okiem na tarczę zegarka: siódma czterdzieści pięć. Miała jeszcze dużo czasu do rozpoczęcia pracy. Zeszła na dół po schodach i przekręciła zatrzaskową klamkę zielonych frontowych drzwi. Wyszła niepewnie na zewnątrz i rozejrzała się dokoła. Na ulicy panował zwykły poranny ruch. Skrzywiła się z bólu, gdy próbowała się rozejrzeć. Zresztą nie dała rady dostrzec rozmazującego się przed oczami końca ulicy, więc zrezygnowana popatrzyła na drugą stronę jezdni. Nigdy wcześniej tu nie była i nie udało jej się rozpoznać ulicy. Niewyraźne wspomnienia poprzedniej nocy zarysowały się mętnie tuż-tuż, ale równie szybko umknęły w niepamięć. Znajdowała się na szerokiej, obsadzonej drzewami ulicy z dużymi wiktoriańskimi domami z czerwonej cegły po obu stronach, ale gdzie dokładnie, nie miała pojęcia. Przypomniała
sobie moment spotkania z brodatym gościem w jakiejś knajpie poprzedniego wieczoru. Powoli powracały w jej pamięci kolejne obrazy. Podawał się za artystę, co mogło tłumaczyć wystrój wnętrza jego mieszkania – pomyślała cierpko, gdy stała przed frontem budynku. Zatrzymała przejeżdżającą taksówkę. Podała adres biura, padła na czarną skórzaną kanapę tylnego siedzenia i zamknęła oczy. Nie przejechali więcej niż kilometr z kawałkiem, kiedy zaczęło ją ściskać w żołądku i zwymiotowała prosto pod nogi, na podłogę samochodu. – Ty głupia krowo! – wrzasnął kierowca taksówki, wjeżdżając z impetem na krawężnik i jednym szarpnięciem otwierając drzwi. – Spadaj stąd, ty cholerna dziwko! – Wyciągnął Judith z samochodu, klnąc i złorzecząc, na czym świat stoi. Zwymiotowała ponownie, omijając go o włos. – Zjeżdżaj, zaświniona pijaczko! Powinienem się od razu zorientować, kiedy wsiadłaś, cuchnąc jak gorzelnia. – Krzyczał za nią, gdy szła, zataczając się po chodniku, nieświadoma zaciekawionych spojrzeń, którymi obrzucali ją przejeżdżający obok kierowcy. Myślała tylko o tym, żeby dotrzeć do domu i paść na łóżko. Nie mogła iść w takim stanie do pracy. Rozpoznała z trudem imponującą budowlę kościoła z szarej cegły, która rysowała się w oddali. Czy to nie kościół pod wezwaniem Świętego Piotra? Czy była w Phibsboro? Czy przypadkiem znalazła się w mieszkaniu przy North Circular Road? Szła dalej, wdychając głęboko chłodne powietrze poranka, żeby uspokoić ciążący jak kamień żołądek. Poczuła, jak jej majtki nagle przemakają od wypływającej z niej spermy. Jęknęła. Uprawiała z tym mężczyzną seks i niczego nie pamiętała! Na pewno nie użyli prezerwatywy. Niech to szlag! Mogła coś od niego złapać – pomyślała spanikowana. Co ją naszło?! Nie była w stanie o tym myśleć. Chciała jakoś dotrzeć do domu. Musiała położyć się do łóżka. Powinna zadzwonić do pracy i powiedzieć, że się źle czuje. Nie było to kłamstwo – pomyślała smętnie, gdy pod wpływem kolejnej fali nudności wywracały jej
się trzewia, aż z oczu popłynęły łzy. Mijała właśnie budynek szpitala, kiedy w głowie zaświtała jej myśl, że to musi być sobota. Poczuła ulgę i nagle wszystkie kawałki układanki zaczęły trafiać na swoje miejsce. Samochód zostawiła na strzeżonym parkingu przy Drury Street; powinien być już otwarty i mogłaby stamtąd zabrać swoje auto, pojechać do domu i położyć się do łóżka na resztę dnia. I wtedy przeraziła ją kolejna myśl: nie zadzwoniła do domu i matka pewnie odchodzi od zmysłów ze strachu o nią. Powinna jednak zadzwonić. Pogrzebała w torebce i wyjęła komórkę. Na wyświetlaczu miała pięć nieodebranych połączeń. Zmrużyła oczy w słońcu, wybierając numer. W skroniach czuła narastający, pulsujący ból. – Halo! Judith, czy to ty? – Usłyszała w słuchawce piskliwy głos matki i musiała odsunąć telefon od ucha. – Gdzie byłaś? Umierałam ze zmartwienia! – Nie martw się, mamo, nocowałam u koleżanki – skłamała Judith. – Telefon mi się rozładował. Niedługo będę w domu – oświadczyła. – Dlaczego nie zadzwoniłaś z jej domowego telefonu? Czy twoja koleżanka nie ma telefonu? – dopytywała się natarczywie matka. – Było już za późno, żeby dzwonić. Wkrótce będę w domu. Pa! – Rozłączyła się i z trudem przełknęła ślinę. Na samą myśl o powrocie do domu i matce, która zarzuci ją tysiącem dociekliwych pytań, robiło jej się słabo; potrzebowała odpoczynku w spokoju i ciszy, żeby rozstać się z kacem. Dokąd mogłaby się udać? Hotel Gresham był niedaleko stąd, mogłaby jednak nie dostać tam pokoju o tak wczesnej porze. Zresztą przy O’Connell Street byłoby zbyt głośno. Może powinna spróbować w hotelu Skylon albo w jednym z tych hotelików reklamujących się jako „łóżko i śniadanie” w Drumcondra? Nie musiałaby jechać tam zbyt długo i byłaby blisko domu. Wiedziała na pewno, że wolałaby się przespać na chodniku, niż wracać teraz do domu, wprost w krzyżowy ogień pytań matki.
Wzięła taksówkę i jadąc do hotelu Skylon, przez całą drogę ssała miętówki, co uchroniło ją tym razem przed torsjami, choć kilkakrotnie oblał ją zimny pot. Bez problemu dostała pokój na tyłach hotelu i kiedy tylko zamknęła drzwi, wybuchła płaczem. W jaki koszmar się wpakowała! Ale nie miała teraz czasu na bezproduktywne rozważania. Musiała się porządnie wyspać. Zadzwoniła jej komórka. Nerwy miała napięte jak postronki i aż podskoczyła do góry z wrażenia. Wyświetlił się numer matki. Pewnie przypomniała sobie o jakichś zakupach albo wynalazła dla niej inne równie mało interesujące, nużące zajęcie. Drżącymi rękami wyłączyła telefon i wrzuciła aparat do torebki. Zapłaci pewnie później za to zlekceważenie matki, dobrze o tym wiedziała, ale w tej chwili było jej wszystko jedno. Zaciągnęła szczelnie grube zasłony w oknach, ułożyła się wygodnie na łóżku i zamknęła powieki. Poczuła mocny zawrót głowy i natychmiast otworzyła oczy, by zobaczyć, że cały pokój niepokojąco się kołysze i faluje wokół niej, więc czym prędzej znowu je zamknęła. Starała się leżeć bez ruchu, żeby nie wróciły torsje. Powoli jej oddech się pogłębił i zapadła w niespokojny, pijacki, szalony sen, w którym kierowcy taksówek rzucali się na nią, żeby ją zgwałcić, a ona uciekała przed nimi nago po wietrznych, ziejących grozą ulicach, wzdłuż których stały upiorne domy w straszliwych, jaskrawych kolorach. Lily Baxter była bardzo zirytowana. Słowa Judith zabrzmiały co najmniej osobliwie, a poza tym córka właściwie nic jej nie powiedziała, kiedy w końcu raczyła zadzwonić. Jakby nie liczyło się wcale, że przez całą noc Lily nie mogła zmrużyć oka ze strachu, że coś się córce stało, i czekała, aż usłyszy chrobot klucza w zamku. Kiedy Judith zadzwoniła, rozmowa była tak zdawkowa i krótka, jakby wszystkie zmartwienia, na które naraziła matkę, nie miały dla niej żadnego znaczenia! I w dodatku teraz, kiedy Lily zadzwoniła do niej z prośbą, żeby gdy będzie wracała do domu, wzięła z kościoła święty obrazek z modlitwą w intencji odzyskania zdrowia przez biedną Marthę Collins, której właśnie wymienili
panewkę biodrową, nawet nie raczyła odebrać telefonu! To wszystko stawało się nie do zniesienia! Lily nalała sobie filiżankę herbaty, posłodziła ją, dodała mleka i wyjęła batonik mini Twix z pojemnika z ciastkami. Potrzebowała małej przekąski, żeby być w dobrej formie i nie przysypiać w ciągu dnia – pomyślała z przygnębieniem, idąc do saloniku od frontu, gdzie zwykle zasiadała w swoim ulubionym fotelu z wysokim oparciem i wygodnymi podłokietnikami, ustawionym naprzeciwko okna, z którego mogła obserwować, co się dzieje na ulicy. Wyjrzała na zewnątrz, na równiutki rząd domów z czerwonej cegły, prawie identycznych jak jej własny. Pan Reilly mieszkający dwa domy dalej właśnie udawał się na codzienną przechadzkę do pobliskiego parku, skąd zwykle szedł do biblioteki na końcu ulicy. Polly Kavanagh ubrana w kwiecisty fartuch opinający ściśle jej obfite kształty czyściła zewnętrzne mosiężne ozdoby, pocierając je energicznie szmatką. Przed pozostałymi domami nic się nie działo. Był w końcu wczesny sobotni poranek i większość ludzi wylegiwała się jeszcze w łóżkach. W całej okolicy panował spokój w przeciwieństwie do nieustannego ruchu, który charakteryzował powszednie dni tygodnia. Drzewa w parku po nocnych opadach deszczu odzyskały świeżość i soczystą zieleń. W oddali słychać było wybuchy śmiechu podekscytowanych dzieciaków zmierzających na plac zabaw. Promienie porannego słońca wpadały przez okno do pokoju, grzały policzek Lily, odbijały się w lustrze nad kominkiem i rzucały refleksy światła na pokój. To był jej pokój; Judith rzadko tu zaglądała. Córce nie podobała się staromodna zielono-złota dwuczęściowa sofa i dwie przeszklone serwantki stojące po obu stronach kominka, w których Lily przechowywała wszystkie swoje skarby. Był tu wachlarz z masy perłowej, który dostała od świętej pamięci męża na którąś Gwiazdkę, srebrna taca do serwowania napojów, zestaw różnych rozmiarów kieliszków ze szkła Waterford, ich prezent ślubny, było też kilka kruchych porcelanowych chińskich filiżaneczek, które dała jej kiedyś matka, ale których nigdy nie używała, obawiając
się, że są zbyt delikatne. Same rupiecie! – mówiła na zbiory matki Judith, ale Lily lubiła je odkurzać i polerować. Przywodziły jej na myśl dawno minione szczęśliwe czasy, jeszcze sprzed długiej choroby męża, zanim w końcu zmarł w szpitalu i zostawił ją samą. Wiedziała, że nie ma prawa mieć mężowi za złe, że umarł, szczególnie po tylu latach, ale gdyby Ted jej tego nie zrobił, dzisiaj nie byłaby przykuta do tego miejsca, osamotniona we własnym domu, traktowana przez córkę mieszkającą razem z nią jak zbędny ciężar. Ted był dobrym człowiekiem i porządnym mężem utrzymującym rodzinę na niezłym poziomie, dopóki tak okrutnie nie rozprawiła się z nim choroba. Dostał rozległego wylewu i od tamtej pory Lily musiała radzić sobie sama: na niej spoczęło prowadzenie całego gospodarstwa i załatwianie wszystkich związanych z tym spraw. Potem do rodzinnego domu wróciła Judith, żeby pomagać w pielęgnowaniu złożonego chorobą ojca, bo matka jednak nie dawała sobie ze wszystkim rady. Lily, zawsze bezpieczna pod skrzydłami męża, nagle musiała zacząć się nim opiekować. Skończyły się śniadanka do łóżka, zanim Ted wyszedł rano do pracy. Skończyły niedzielne popołudniowe przejażdżki autem i popołudniowe herbatki w eleganckich hotelach po drodze do domu. Ted zajmował się płaceniem wszelkich rachunków, i to on robił codzienne zakupy. Ona nie cierpiała ogromnych supermarketów i zawsze była podenerwowana, kiedy musiała tam iść, a potrafiła nawet dostać ataku paniki. Teraz wszystko to spadło na nią i okazało się zbyt dużym obciążeniem. Nie potrafiła prowadzić samochodu i to bardzo uzależniło ją od dzieci. Dwójka starszych mających swoje rodziny i własne dzieci zawsze znajdowała wymówkę, że nie mogą zrobić tego czy tamtego, bo akurat w tym samym czasie muszą zawieźć swoje dzieci to tu, to tam, więc w miarę upływu czasu związywała się coraz mocniej z Judith i stawała się coraz bardziej od niej zależna. Lily przypuszczała, że pewnie była zbyt surowa dla swojej najmłodszej córki, naciskając na nią, żeby się do niej przeprowadziła i pomogła w pielęgnowaniu ojca, ale w żaden
sposób nie potrafiła sobie sama ze wszystkim poradzić. Nerwy miała w strzępach. Nikt z nich nie mógł tego zrozumieć. Nikt z nich nie umiał postawić się na jej miejscu i pojąć, jak to jest, kiedy się człowiek znajdzie w takiej sytuacji jak ona. Wciąż podenerwowana, roztrzęsiona, podskakująca na widok własnego cienia. Ciągle ściskało ją w żołądku. Gdy Ted był jeszcze zdrowy, nie było z nią tak źle. Zawsze potrafił ją zrozumieć i dodać odwagi, w przeciwieństwie do trójki dzieci, które nie wykazywały ani krzty cierpliwości. Gdy Ted odszedł, Judith oświadczyła, że się wyprowadza z powrotem do wynajętego mieszkania. To wszystko podziałało na nią tak druzgocąco, że na kilka miesięcy musiała położyć się do łóżka. W łóżku czuła się bezpiecznie, zakopana pod kołdrami i poduszkami. Nie musiała z nikim rozmawiać ani podejmować jakichkolwiek wysiłków, żeby cokolwiek zrobić. Mogła sobie leżeć plackiem, zabezpieczona przed jakimikolwiek urazami, łykając środki uspokajające, które zapisał jej lekarz. To było samolubne z jej strony, z czego doskonale zdawała sobie sprawę. Manipulowała w ten sposób Judith. Poradziłaby sobie ze wszystkim, gdyby musiała. Nie była bezradna. I gdyby Judith się w końcu nie złamała, pewnie musiałaby sama jakoś przez to przejść, jak sądziła. Ale jej córka w końcu uległa namowom i została, a im dłużej z nią mieszkała, tym bardziej Lily uzależniała ją od siebie. Tak, jak to się stało kiedyś z Tedem. Zdawała sobie sprawę z tego, że Judith była na nią bardzo zła. Poznawała to po trzaskaniu kuchennych drzwi, kiedy Judith wracała po pracy do domu i nie zastawała ugotowanego obiadu. Poznawała po długich okresach znaczącej ciszy, po uszczypliwych odpowiedziach na pytania, sarkastycznych komentarzach. Judith nie miała pojęcia, jak ogromną niemoc powodowała u Lily samotność. Kiedy Judith oświadczyła, że się wyprowadza, Lily ogarnął paraliżujący strach, którego nie pozbyła się do dzisiaj. Jedynym sposobem, żeby utrzymać Judith przy sobie, pozostawała obietnica, że dostanie dom w spadku po jej śmierci. To była ich wspólna tajemnica. Tom i Cecily sądzili, że każde z
nich dostanie przypadającą na nich część, ale zapewne przeżyją szok w czasie odczytywania testamentu. Nie dbała o to. Judith zasłużyła na dom. Pozostała dwójka nie zasłużyła nawet na jednego centa – rozmyślała z goryczą Lily. Och, składali wizyty z wnuczętami, nawet bardzo często, a Cecily zabierała ją do siebie, do swojego przestronnego domu w Dunboyne raz w roku, kiedy Judith wybierała się na wakacje, ale Lily wiedziała, że za każdym razem Cecily z największą przyjemnością oglądała jej oddalające się plecy. Była intruzem w życiu starszej córki, która miała swój ustalony porządek dnia i goszczenie u siebie Lily przez dwa tygodnie stawało się dla niej sporym wyzwaniem. Najstarszy, Tom, wykonywał za to absolutne minimum; był zbyt zajęty graniem w golfa, piciem drogich czerwonych win i braniem udziału w przyjęciach ze swoją żoneczką, żeby martwić się jeszcze o starą matkę. Dzwonił do niej od czasu do czasu i wpadał w Dniu Matki, w urodziny i w Boże Narodzenie z wielkim bukietem kwiatów i dwoma banknotami po pięćdziesiąt euro, wsuniętymi w składaną kartkę z życzeniami. Czy oczekiwał, że zrobi to na niej jakieś wrażenie? – zastanawiała się z goryczą. Czy chciał w ten sposób odkupić swoje winy? Rzucić nędzny ochłap, by uspokoić sumienie? Jej dzieci stały się samolubnymi indywiduami. Czy to jej wina, że tak źle je wychowała? Czy to jej samolubna natura znalazła odbicie w dzieciach? Wcale nie chciała być samolubna. Tak się po prostu stało, bo zawsze była zbyt nerwowa, łatwo się irytowała i musiała mieć kogoś, na kim mogła się wesprzeć. Lily westchnęła. Nie mogła zrozumieć, dlaczego jej dzieci od niej uciekały, dlaczego nie chciały z nią być. Z wiecznie narzekającą beksą-lalą, która nie umie samodzielnie stanąć na własnych nogach. Mogła zrozumieć frustrację Judith z powodu swojego zachowania, ale nigdy nie dała po sobie poznać, że ma jakiekolwiek wyrzuty sumienia spowodowane tak dużym uzależnieniem córki od siebie. Ustąpiłaby jeden mały kroczek, okazała odrobinę słabości i Judith od razu by sobie poszła, a ona
prawdopodobnie skończyłaby w domu opieki. Judith przyzwyczaiła się do tego, że matka ciągle ją po coś posyłała a to tu, a to tam i wciąż wymyślała jej jakieś zajęcia. W ten sposób prowadziły codzienne wspólne życie przez wszystkie te lata: walcząc i kłócąc się lub dla odmiany omijając się w pełnym urazy milczeniu. Za późno było już na to, żeby cokolwiek zmieniać, tak bardzo uzależniła się od córki. Nigdy nie wykazała się nawet odrobiną odwagi, żeby choć spróbować zamieszkać samodzielnie, nawet kiedy miała lat pięćdziesiąt, a teraz, po siedemdziesiątce, nie wchodziło to już absolutnie w rachubę. Wkrótce Judith będzie obchodzić pięćdziesiąte urodziny i Lily wiedziała, że córka bardzo obawia się tej daty. Pięćdziesiątka to trudny wiek dla kobiety: ani młody, ani stary – zawieszony gdzieś pośrodku. To wiek, w którym nadchodzi czas na rozliczenia i można już żałować nieudanego życia, jeśli do tej pory potoczyło się niezgodnie z oczekiwaniami. A Judith bez wątpienia miała nadzieję na zupełnie inne życie. Lily poczuła mocne ukłucie winy. To ona i tylko ona się do tego przyczyniła. Zdusiła w zarodku wszelkie próby usamodzielnienia się córki, nie pozwoliła jej na prowadzenie własnego życia, zbyt przerażona, by ona, Lily, sama żyła na swój rachunek. Dwa zmarnowane życia… Co za smutna spuścizna – pomyślała Lily i oczy zaszkliły jej się łzami. Patrzyła niewidzącym wzrokiem przed siebie, przez nieskazitelnie białe zasłonki saloniku.
Rozdział 8
– Ciii, bo Melissa cię usłyszy! – wymruczała Aimee Barry’emu do ucha, gdy ten jęknął z twarzą schowaną w jej włosach. Wykonał powolne, głębokie pchnięcie i teraz ona jęknęła z nieukrywaną przyjemnością. – Ciii, bo Melissa cię usłyszy! – Uniósł głowę i spojrzał na nią triumfalnie. Aimee popatrzyła na niego leniwym, namiętnym spojrzeniem i wygięła plecy w łuk, owijając ciasno swoje długie nogi wokół jego bioder. Doszedł, wykonując ostatnie, ekstatyczne pchnięcie, i padł na nią, z oddechem rwącym się w krótkich spazmach. Ona, również szczytując, ukryła twarz w zagłębieniu jego ramienia, by stłumić okrzyki rozkoszy. Zostali tak przez chwilę połączeni ze sobą, a potem Barry stoczył się z niej i położył obok na plecach. Wokół leżały porozrzucane puszyste poduchy. Ręce wsunął pod głowę. – Nieźle było! – Odwrócił się do niej i uśmiechnął, rozmyślając, jak ślicznie wygląda z włosami w nieładzie i zarumienionymi z podniecenia policzkami. – Uhm… – westchnęła sennie i zobaczył, że czarne firanki jej rzęs opadają na policzki. – Nie zasypiaj. Chciałbym z tobą porozmawiać – zaproponował. – Utnę sobie tylko króciutką drzemkę. A ty możesz skoczyć w tym czasie po bajgle. Porozmawiamy przy śniadaniu – powiedziała, owijając się kołdrą i kładąc na brzuchu, w swojej ulubionej pozycji do spania. Na twarzy Barry’ego pojawił się grymas niezadowolenia, odrzucił kołdrę i poszedł do przyległej łazienki. Chyba nie
umarłaby, gdyby poświęciła mu chwilę na rozmowę? Dawniej, gdy skończyli się kochać, wtulała się w niego i potrafili rozmawiać całymi godzinami, a potem znowu się kochali. Ale te czasy, jak widać, minęły bezpowrotnie i stały się tylko odległym wspomnieniem. To w pewien sposób go znieważało – myślał poirytowany, stojąc pod mocnymi strumieniami wody z prysznica i zaczynając się namydlać. Doprowadź mnie do orgazmu, a potem zostaw w spokoju i daj mi pospać – to stanowiło motto jej zachowania ostatnimi czasy. Gdyby on zachował się w ten sposób wobec niej, zapewne musiałby wysłuchać umoralniającej przemowy i zostałby oskarżony o zachowanie poniżej krytyki. Chciał opowiedzieć jej, że wizyta u Connie przybrała nadspodziewanie przyjemny obrót i nieoczekiwanie Melissie bardzo się tam spodobało. Chciał omówić z nią nową kolumnę w jednym z czasopism poświęconych handlowi, której otwarcia i prowadzenia nieco się obawiał. Chciał spytać o jej zdanie na temat tego, który z dziennikarzy najlepiej by się tym zajął. Pamiętał doskonale wszystkie te chwile, gdy leżał obok, obejmując ją ściśle ramionami, walcząc z ogarniającą go sennością po miłosnym akcie, słuchając jej entuzjastycznych opowieści o planowanym przez nią kolejnym raucie, gdy opisywała mu ze szczegółami najnowsze wzory kryształowej zastawy i obrusów, wybranych na jakichś targach, z których właśnie wróciła. Albo gdy zasięgała u niego rady, co zrobić z koleżanką z pracy mającą jej za złe awans i uprzykrzającą życie na każdym kroku. Gdy w trakcie przemowy Aimee ośmielał się zapaść w drzemkę, obrywał kuksańca łokciem w żebra i w kilku dosadnych słowach był wzywany do natychmiastowej pobudki. Nie starał się zachowywać cicho, wyciągając szuflady i otwierając drzwi szaf podczas ubierania się, ale jak widać, wcale to nie przeszkadzało jego żonie. Delikatnie pochrapywała, wtulona w poduszkę, śpiąc w najlepsze. Praca i sen – tylko temu poświęcała się ostatnio Aimee. Może jeszcze miałbym być jej wdzięczny za udostępnienie mi z ranka swojej osoby na małe co nieco –
pomyślał ze złością, marszcząc brwi. Zamknął drzwi do pokoju i poszedł korytarzem wykończonym w beżach z dodatkiem oberżyny do pokoju córki. Rzucił okiem na zegarek: dziesiąta dziesięć. Może już nie śpi. Melissa pisała maila, kiedy zapukał do jej liliowo-białej sypialni i wsunął głowę przez uchylone drzwi. Siedziała przed komputerem w piżamie, a gdy go spostrzegła, błyskawicznie zamknęła stronę, którą miała otwartą. Najwyraźniej coś, o czym nie chciałaby, żebym się dowiedział – pomyślał odrobinę zaniepokojony, zastanawiając się, czy uczestniczyła aby w czacie odpowiednim dla dziewczynek w jej wieku. Mimo że zainstalowali na jej komputerze program Net Nanny, blokujący dostęp do witryn o niechcianej tematyce, jako ojciec i tak był niezadowolony, że córka ma komputer w pokoju. Niestety, w całym apartamencie nie było odpowiedniego miejsca na kącik komputerowy. Paskudny komputer stojący w kącie zepsułby doskonałą kompozycję czerwono-złotej jadalni Aimee. – Cześć, tato! – Melissa uśmiechnęła się do niego, odrywając wzrok od komputera. Czarne włosy miała roztrzepane, a na jej policzkach wystąpił lekki rumieniec. – Witaj o poranku, Muffinko. – Odwzajemnił jej uśmiech, używając jednego z pieszczotliwych przezwisk, których lubił używać zamiast jej imienia. – Nad czym tak siedzisz od rana? – Piszę właśnie z Sarah. – Zachowywała się w dalszym ciągu trochę nieswojo. – Widzę, że jednocześnie pracujesz na komputerze? Odrabiasz pracę domową czy przeszukujesz tylko tak sobie Internet? – zapytał zwyczajnie. – Tak tylko sobie przeszukuję. Czy mama już się obudziła? – Podejrzanie szybko zmieniła temat. – Poleguje sobie jeszcze w łóżku. Chcesz skoczyć ze mną po bajgle? Moglibyśmy wpaść do księgarni Hughes & Hughes w drodze powrotnej i kupić sobie po książce. A jeśli byś chciała, wypilibyśmy po szybkiej kawie z pączkiem, żeby postawiła nas na nogi z rana.
– Pewnie! Będę gotowa za pięć minut! – Poderwała się z krzesła, śmiejąc się od ucha do ucha. Nosek obsypany piegami nadawał jej wygląd dziesięciolatki. – Zostawiam cię więc samą. – Uśmiechnął się do niej radośnie. Jego serce przepełniała miłość do córki. Już wkrótce osiągnie wiek, w którym nie będzie chciała wychodzić z ojcem na śniadanie i kto wtedy dotrzyma mu towarzystwa? – pomyślał, czując niespodziewane ukłucie żalu. – Okej, tato. Za chwilę będę gotowa – zapewniła go, wyciągając szufladę i zaczynając ją przekopywać w poszukiwaniu odpowiedniego T-shirta. Poszedł do salonu i otworzył na oścież podwójne, szerokie drzwi balkonowe. Dzień wstał wspaniały, zniknęły wszelkie ślady wczorajszej nocnej ulewy. Barry obserwował tnący wody zatoki prom „SeaCat”, który właśnie opuścił spokojne wody portu i rozpoczął podróż przez Morze Irlandzkie. W dole rozlegał się stukot kół kolejki Dart wjeżdżającej właśnie na stację Dun Laoghaire i było słychać donośne skrzeczenie stadka mew krążących nad kutrem rybackim, z mozolnym terkotem płynącym wzdłuż portowego nabrzeża. W oddali, po drugiej stronie zatoki, widział przylądek Howth skąpany w porannym słońcu: zgaszone zielenie, purpurowe i brązowe plamy pól jak utkane z grubej wełnianej przędzy, otulone delikatnie bladocytrynowymi mgiełkami snującymi się wzdłuż grzbietów wybrzeża stromo opadającego do morza. Wziął głęboki oddech. Niecierpliwie czekał na wyprawę z córką do piekarni, a potem na kawę i pączka. Na kawę mogą pójść do Meadows & Byrne albo jednej z wielu innych kawiarni usytuowanych wzdłuż nadmorskiego bulwaru, a potem mogliby wpaść do księgarni i poszperać w książkach. Zobaczy przynajmniej, jaka tematyka najbardziej interesuje córkę. Lubił okolicę, w której mieszkali, praktycznie rzecz biorąc, tuż przy nadmorskim bulwarze w Dun Laoghaire. Tu tętniło życie, tu codzienność miała kosmopolityczną otoczkę, która tak mu odpowiadała. Wiedział, że Aimee wolałaby się przenieść gdzieś dalej od centrum, wzdłuż wybrzeża, do Sandycove albo jeszcze
lepiej do Killiney, albo i Dalkey, które jej zdaniem były o wiele bardziej ekskluzywnymi dzielnicami, z szykownym adresem zamieszkania. Ceny nieruchomości były tam też odpowiednio wygórowane – zapewnił ją, a ich na razie nie było stać na więcej. – Jestem gotowa, tato! – Melissa wpadła jak burza do pokoju w czerwonych dżinsach z nogawkami obciętymi tuż nad kolanem, w sportowych butach i czarnym, nieco zbyt obcisłym T-shircie uwydatniającym jej dopiero rozkwitające kobiece kształty. W prześwicie pomiędzy dołem koszulki a spodniami widać było spory wałek galaretowatego tłuszczyku. Musi zamienić słówko z Aimee na ten temat. Sama bardzo dbała o swoją wagę i była mocno przewrażliwiona na punkcie wszelkich docinków i uwag zawierających choć cień krytyki jej wyglądu. Nigdy nie przyjmowała ich dobrze. Nie powinien zabierać Melissy na pączki, Big Maki i inne tym podobne świństwa – pomyślał, ale przecież ona tak lubiła wrzucić na ząb coś niezbyt zdrowego na mieście. On zresztą też. Tematyka jedzenia pozostawała całkowicie poza obszarem zainteresowań Aimee. Gdyby to jej zostawić możliwość wyboru, egzystowałaby, żywiąc się wyłącznie kawą i macą. – Zrobiłabyś coś dla mnie? Skoczyłabyś na dół do kontenerów na odpady sortowane z opakowaniami i pudełkami, a ja zszedłbym za chwilę z butelkami? Muszę wykonać jeden szybki telefon. – Otoczył ją na chwilę ramieniem. – No pewnie, tato! – Poszła razem z nim do kuchni i wyjęła torbę z posegregowanymi śmieciami z pojemnika pod zlewem. Drugą torbę na odpady wypełnili pustymi butelkami po winie i po napojach oraz słoikami po dżemach. Kiedy tylko drzwi do mieszkania się zamknęły i usłyszał, że rozsuwają się drzwi windy, odłożył szybko swoją torbę z butelkami na blat w kuchni i pospieszył do pokoju Melissy. Kliknął w klawiaturę i uruchomił uśpiony komputer. Włączył przeglądarkę i szybko sprawdził historię wejść na strony w Internecie, ciekaw, co też chciała ukryć przed nim Melissa. Pokręcił tylko głową z niedowierzaniem, kiedy otworzyła się przed nim ostatnio oglądana witryna. Wciąż jeszcze w głębi serca była dzieckiem – pomyślał
czule, kiedy stwierdził, że jej hitem wyszukiwarki stał się „Raj Papierowych Laleczek”. Nic dziwnego, że poczuła się nieswojo. Nie chciała, żeby wiedział, iż będąc nastolatką, wciąż jeszcze lubi ubierać lalki w papierowe ubranka. No i proszę! A on już zaczął się martwić, że prowadziła podejrzany czat na jakimś zakazanym portalu. Zamknął stronę, wprowadził ponownie komputer w stan uśpienia i pospiesznie opuścił pokój Melissy, czując się odrobinę niekomfortowo. To tak, jakby szpiegował własną córkę i bezprawnie wtargnął w sferę jej prywatności, ale jednocześnie był świadomy wagi zachowania choćby minimalnej kontroli nad tym, co robiła i co by zrobić mogła. Cieszyła się dużą swobodą, bo oboje: i on, i Aimee, pracowali na pełnych etatach, i czasem miał wyrzuty sumienia, że nie poświęcał córce więcej czasu. Spaprał sprawę z Debbie; nie chciał powtarzać tych samych błędów z Melissą. Złapał plastikową torbę z butelkami i wyszedł z mieszkania prosto do windy, którą córka odesłała na górę. Nacisnął guzik do części podziemnej, gdzie stały kontenery, wiedząc, że ona czeka tam na niego. Może sprawi jej jakiś fajny prezent, na przykład tego nowego iPoda, którym się tak ostatnio zachwycała. Była dobrym dzieckiem i zasługiwała na to – zdecydował Barry, kiedy drzwi windy się rozsunęły i zobaczył ją, cierpliwie czekającą, aż wrzuci swoją torbę do kontenera na butelki i będą wreszcie mogli wyruszyć na sobotnią poranną przejażdżkę. – Daj spokój, jest taki piękny dzień! Zostaw to na potem! – Bryan próbował odwieść Debbie od zamiaru robienia prania, gdy ta wyrzuciła wszystko z kosza na brudną bieliznę i rozpoczęła sortowanie kolorów. – Muszę teraz nastawić drugie pranie. Mógłbyś, proszę, Bryanie opróżnić pralkę i powiesić mokre rzeczy, a ja w tym czasie skończę swoją robotę? – Ledwo się powstrzymywała przed podniesieniem głosu. – Przecież możemy to zrobić po powrocie do domu. No, chodź! Cała nasza paczka zbiera się koło centrum finansowego IFSC i potem idziemy wszyscy na brunch. Powiedziałem im, że też
się tam wybieramy. – Nie dawał za wygraną. – Ale przecież, Bryanie, mieliśmy się dzisiaj zabrać do odnawiania pokoju gościnnego i zdzierania tapet ze ścian. Musimy się w końcu zająć domem. Wszędzie jest okropny bałagan. – Debbie popatrzyła na niego z niesmakiem. – E, tam! Daj spokój, Debbs, nie przesadzaj. Całkiem tu znośnie. Nie ma pośpiechu. Przecież będziemy tu mieszkać jeszcze przez lata. Cały tydzień siedziałem uwięziony w czterech ścianach biura i ty tak samo. Potrzebujemy trochę świeżego powietrza. Dzień jest cudowny. Kto chciałby siedzieć w zamknięciu w taki dzień i zajmować się porządkami w domu? – Upierał się przy swoim. – No cóż. Ja bym nie chciała – burknęła. – Jednak kiedyś trzeba to zrobić, bo w innym wypadku pójdziemy znowu do pracy w poniedziałek, zostawiając w domu jeszcze większy rozgardiasz. – Słuchaj, zrobimy wszystko wieczorem. A teraz ruszajmy stąd. – Podciągnął ją do góry, postawił na nogi i protestującą wypchnął przed sobą z kuchni. – Ach, Bryanie, przestań! Jak chcesz, to idź sam – wkurzyła się, strząsając z siebie jego ręce. – Podjadę dartem do stacji Connolly i dołączę do was później. Naprawdę chcę wywiesić w końcu pranie na zewnątrz; w taką pogodę jak dzisiaj wyschnie razdwa. – Mówisz jak typowa kura domowa – westchnął posępnie. – Ach, zamknij się w końcu, Bryanie. Możesz sobie mieszkać w zaniedbanej ruderze, ale ja nie mam na to ochoty. Nie jestem ani twoją mamusią, ani siostrą, ani kuzynką. Nie mam zamiaru skakać wokół ciebie. Dzielimy nasze obowiązki. Tak robią pary mieszkające razem. Bądź łaskaw przyjąć to do wiadomości – wybuchła, dotknięta do żywego jego docinkiem. – Świetnie! Wobec tego ja teraz wychodzę, a moją część obowiązków wykonam później – odciął się, zabierając po drodze kluczyki do samochodu ze stojącego w holu stolika, na którym leżała w bezładnej kupce nieprzejrzana poczta z całego tygodnia, głównie rachunki do zapłacenia, którymi kiedyś w końcu należało
się zająć. – Do zobaczenia potem – odpowiedziała jak gdyby nigdy nic, nie dając mu po sobie poznać, jak bardzo ją ubodło nazwanie kurą domową i zostawienie samej z całym tym bałaganem, żeby iść sobie na brunch z ich wspólnymi przyjaciółmi. – Ciao, kochanie! – Pomachał do niej ręką z kluczykami i uśmiechnął się niefrasobliwie, zamykając za sobą drzwi domu. – Cham niewychowany! – zaklęła pod nosem i wróciła do kuchni, trzęsąc się z wściekłości. Niewiele myśląc, podzieliła brudne ubrania na dwie części: swoją i jego, tak jej dopiekł. Będzie mógł sam sobie uprać swoje rzeczy wieczorem – rozmyślała ponuro, rzucając na podłogę przed pralką pełne naręcze swoich ubrań. Wyjęła mokre rzeczy z pralki i umieściła je w plastikowej misce do prania. Z rosnącym rozżaleniem upchnęła swoje brudne rzeczy w bębnie, po czym zatrzasnęła drzwiczki i z furią narastającą z każdą chwilą przekręciła programator. Dlaczego chce wyjść za mąż za tak egoistyczną świnię jak Bryan? Westchnęła głęboko, wychodząc z miską pod pachą do zarośniętego, zachwaszczonego ogródka na tyłach domu i rozwiesiła swoje mokre rzeczy na sznurach, pozostawiając jego rzucone na stertę razem z klamerkami do przypinania bielizny. Jeśli on sobie wyobraża, że rozwiesi i jego mokre rzeczy, to się grubo myli – myślała ze złością, przypinając klamerkami do sznura swoje czarne figi. Przepełniała ją złość. Godzinę później miała już przygotowaną torbę rzeczy do sklepu z używanymi ubraniami, z którego dochód przekazywany jest na cele charytatywne, wypełniła cały pojemnik na śmieci, wyszorowała podłogi w kuchni i łazience, dziesięć minut spędziła na opłaceniu rachunków przez telefon, korzystając z całodobowego bankowego serwisu płatności, i mogła spokojnie usiąść na zewnątrz, na małym tarasie za domem, z filiżanką kawy i kanapką z bekonem. Ich mały, smutny, zaniedbany taras – westchnęła, spoglądając z żalem na dwa uschnięte kwiatki w doniczkach, okrągły stolik i dwa krzesełka z kutego żelaza. Naprawdę miała szczere chęci, żeby zabrać się do
pracy w ogrodzie, bo w innym wypadku wkrótce całkowicie zarośnie i zdziczeje. Ogródek był maleńki i wystarczyłoby jedno popołudnie, żeby go uporządkować. Gdyby oczywiście Bryan zechciał zaangażować się w całe przedsięwzięcie. Ale w obecnej sytuacji jeszcze długa droga przed nimi – pomyślała smętnie, wspominając jego jawną niechęć do jakichkolwiek prac w domu. Kupili niewielki domek szeregowy w cichym ślepym zaułku miasta w Sandymount i mimo że nie bardzo było ich na to stać – zadłużyli się po górną granicę zdolności kredytowej i wydali więcej, niż mogli zarobić na spłatę zadłużenia – koniecznie chcieli mieć dom blisko stacji kolejki Dart, żeby Bryan mógł szybko dojeżdżać do pracy w centrum finansowym IFSC, a ona z kolei żeby mieć dobry dojazd do Connie, do Greystones, i nie tracić czasu na stanie w kilometrowych korkach na wyjazdówce N11. Powinna zadzwonić do matki – pomyślała z poczuciem winy. Ciekawa była, jak poszło wczorajsze spotkanie. Zachowała się paskudnie. Connie pracowała dzisiaj od rana i pewnie miała wyłączony telefon. Jej matka harowała w pracy jak wół. Była wspaniałą matką – pomyślała Debbie, pełna wyrzutów sumienia. Ostatnio za bardzo się nią nie przejmowała, gdyż za dużo miała na głowie własnych zmartwień. Może mogłyby zjeść dzisiaj razem lunch, kiedy Connie skończy pracę? To niezły pomysł. Zrehabilitowałaby się w ten sposób choć trochę za swoje dziecinne zachowanie, no i przy okazji dowiedziałaby się, jak rodzice postanowili rozmieścić gości. Napisała wiadomość, którą matka odczyta, kiedy tylko włączy telefon. Odgryzła kęs kanapki i popiła łykiem kawy, głodna jak wilk po intensywnym wysiłku fizycznym. Był wspaniały, ciepły dzień i czuła, jak całe napięcie dzisiejszego dnia opada, gdy wystawiła twarz do słońca, grzejąc się w jego dobroczynnych promieniach. Malutkie puszyste obłoki pędziły po niebie w kolorze indygo, lekka bryza zwiewała włosy z jej czoła, chłodząc skronie w sposób najbardziej odświeżający z możliwych. Bryan miał dwie lewe ręce do wszelkich prac domowych – myślała posępnie. Może i chciał dobrze: powinna się
cieszyć w towarzystwie przyjaciół tak pięknym dniem, ale nie można było odkładać na później tego, co zrobiła, bo potem wszystko nagromadziłoby się tak, że trudno byłoby sobie ze wszystkim naraz poradzić. Zabolało ją mocno jego porównanie do kury domowej. Może i zachowała się jak cierpiętnica, ale co on sobie myślał: że czysta garderoba, uprana i uprasowana, w jakiś magiczny sposób sama znajdzie się w szafach? To była wyłączna wina jego zaślepionej miłością matki. Traktowała go od chwili urodzenia jak małego księcia i do takiej roli się przyzwyczaił, dorastając. Debbie lubiła panią Kinsellę: miłą, życzliwą kobietę o dobrym sercu, ale, niestety, zepsuła swojego ukochanego Bryana, który był jej najmłodszym dzieckiem i jedynym synem. Tak przyzwyczaił się do tego, że wszyscy wokół niego skaczą i robią wszystko za niego, że zupełnie nie rozumiał, dlaczego Debbie czasem tak się wściekała tylko z powodu tego, że zwyczajnie nie potrafił zrobić niczego w domu. Bryan odziedziczył po matce serdeczną i życzliwą ludziom naturę i dałby Debbie wszystko, czego by tylko zapragnęła; ona chciała tylko, żeby więcej wagi przykładał do prac domowych. Wiedziała, że jego lenistwo irytowało Connie, która w ogóle nie mogła zrozumieć, dlaczego prawie nic nie zrobili w domu, odkąd w nim zamieszkali. To nie była taka prosta sprawa, gdy oboje pracowali na pełny etat. Miała nadzieję, że w końcu jakoś ogarną ten bałagan. Dom nie był w złym stanie technicznym i nie wymagał całościowego remontu, ale odświeżenie wnętrz zdecydowanie by mu się przydało. Przed nimi mieszkało tu młode małżeństwo z dwójką dzieci i tapety w całym domu były pomazane kredkami i podrapane, a tego nie dało się w żaden sposób ukryć. Poplamione wykładziny zdecydowali się z Bryanem wymienić na drewniane parkiety. Gdyby miała wystarczająco dużo pieniędzy, wynajęłaby dekoratora wnętrz i ekipę malarską, ale na taki wydatek na razie nie mogli sobie pozwolić – biorąc pod uwagę koszty zbliżającego się wesela. Jednak na pewno stać ich było na kilka puszek z farbą i gdyby Bryan był choć trochę pomocny, mogliby pomalować
najmniejszą sypialnię i zyskać w ten sposób przyzwoity pokój gościnny, a nie coraz większą rupieciarnię, w którą powoli zamieniało się to pomieszczenie. Na szczęście całe lato jeszcze przed nimi i kiedy wreszcie będą mieli za sobą i wesele, i miesiąc miodowy, przyjdzie czas, żeby zakasać rękawy i zabrać się do porządków – pomyślała Debbie z odradzającym się optymizmem. Skończyła kanapkę, dopiła kawę i rozsiadła się wygodnie, rozkoszując się spokojem i ciszą ogródka za domem. Śpiewały ptaki, a z oddali niósł się terkot silnika kosiarki do trawy oraz głosy biegających dzieci. Miała nadzieję, że któregoś dnia będą się tu bawić ich dzieci, ona zrezygnuje z pracy na pełny etat i znajdzie jakieś zajęcie w niepełnym wymiarze godzin, żeby mogła zajmować się więcej dziećmi, tak jak kiedyś Connie opiekowała się nią, kiedy była mała. Jak przyjemnie byłoby nie stawać codziennie twarzą w twarz z Jędzowatą Baxter. Jej szefowa zaczęła się ostatnio przyczepiać do niej o każdy drobiazg i zapewne był to dopiero początek. To wszystko przez stan ciągłego napięcia nerwowego – stwierdziła – dlatego ostatnio wyprowadzało ją z równowagi najmniejsze niepowodzenie. To zapewne tylko przedślubna trema. Powinna bardziej się wyluzować i zacząć się cieszyć przygotowaniami do wesela. Wyciągnęła telefon z kieszeni dżinsów i napisała do matki krótką wiadomość: Zjedzmy razem lunch. Może w Roly’s? Restauracja przy nadmorskim bulwarze, z widokiem na morze, była jedną z ich ulubionych i bardzo często tam jadały. Ryby – świeże, prosto z kutra – przyrządzano tak pysznie, że można było umrzeć z rozkoszy. Był tylko jeden minus: lokalizacja zbyt bliska miejsca zamieszkania ojca, co wiązało się z pewnym dyskomfortem i możliwością nieoczekiwanego z nim spotkania. Skoro ostatnio nie układały im się zbyt dobrze stosunki, mogło wyjść niezręcznie. Wybrała numer Bryana, żeby poinformować go o swoich planach. – Witaj, moja słodka! Jedziesz do nas? – spytał narzeczony
pogodnie i musiała się uśmiechnąć. Żywiołowo radosny jak zawsze. – Umówiłam się z mamą na lunch. Potem cię złapię i zobaczymy, gdzie akurat będziesz. Okej? – Okej, niech i tak będzie. Do zobaczenia więc wtedy, kiedy się zobaczymy. Kocham cię! Serce Debbie w jednej chwili stajało. – Ja też cię kocham – powtórzyła jak echo, wciąż się uśmiechając mimo woli jeszcze chwilę po tym, jak się rozłączył. Debbie zaniosła naczynia z powrotem do kuchni i wtedy usłyszała sygnał przychodzącej wiadomości. To Connie potwierdzała spotkanie w restauracji. Zanim wyruszyła na spotkanie z matką, wrzuciła brudne rzeczy swojego przyszłego męża do pralki i powiesiła mokre, już uprane, które wcześniej odłożyła. * Bryan Kinsella siedział w kawiarni nad brzegiem rzeki, rozkoszując się ciepłem promieni słonecznych i podziwiając w milczeniu migoczące na powierzchni wody słoneczne zajączki. Słuchał, jak jego przyjaciele przekomarzają się i nabijają z siebie, siedząc nad sałatkami, daniami z makaronu i pizzą. Rzeka Liffey lśniła srebrzystobłękitnie w słońcu, a snopy jasnego słonecznego światła odbijały się w dużych taflach szklanej fasady nowego biurowca naprzeciwko, w którym mieścił się bank. Mała łódka z głośnym terkotem silnika płynęła w dół rzeki. Wzbudzone przez nią fale łagodnie pieściły pionową ścianę nabrzeża. Odgłosy śmiechów i rozmów mieszały się z dźwiękami płynącymi od strony rzeki, skrzeczeniem mew i jednostajnym terkotem silników przepływających obok łodzi. Co za ekstra dzionek. A Debbs oszalała i zamknęła się w domu, żeby robić porządki – rozmyślał, gapiąc się na kolejkę Dart, pełznącą leniwie przez most Butt. W jej oknach odbijały się
słoneczne rozbłyski. Westchnął. Wolałby, żeby narzeczona była tu z nim i dobrze się bawiła; przydałoby się jej czasem więcej luzu i uśmiechu. Wcale nie musieli stać się nudną parą w kapciach, siedzącą bez przerwy w domu tylko dlatego, że mieli wkrótce się pobrać. Od momentu kiedy stali się właścicielami nieruchomości, Debbie nagle zaczęła się bez przerwy martwić i kłócić o wszystko, co trzeba w domu i z domem zrobić. Czasami miał sobie za złe, że się zgodził na kupno tego cholernego budynku, ale oboje zdawali sobie sprawę, jak drogie były domy w samym Dublinie, i jeśli nie zdecydowaliby się teraz na zakup nieruchomości, pewnie nigdy potem już by tego nie zrobili. Odpowiedzialność związana z posiadaniem domu i koniecznością spłat horrendalnie wysokich rat kredytu przesunęła ciężar ich wzajemnych stosunków. On wciąż nie mógł się pogodzić z nowymi ograniczeniami i obowiązkami, które spadły na niego jako na właściciela nieruchomości, uważając je za zbyt trudne do ogarnięcia. Nagle okazało się, że nie mogą sobie pozwolić na to, co kiedyś uważał za normę, na przykład częste jedzenie obiadów na mieście, weekendowe wyjazdy, wypady na wyścigi bez obaw, że kiedy postawi kilka setek i przegra, coś to zmieni. Teraz trzeba się było szczypać z wydaniem każdego grosza. Wszystko okazywało się za drogie, każdy wydatek wiązał się ze stresem i napięciami pomiędzy nimi. Czuł, że się dusi, znajdując się pod ciągłą presją. No i była jeszcze Connie, jego przyszła teściowa. W sumie kobieta miła i sympatyczna, przynajmniej takie odnosił wrażenie, ale za każdym razem dopytywała się, jak im idzie urządzanie domu, a on się czuł, jakby specjalnie nie przykładał się do tej roboty. Zupełnie inaczej zachowywała się w kontaktach z jego matką i siostrami; poza tym przypuszczał, że z jakiejś dziwnej przyczyny nie zwraca na niego zbytniej uwagi. Czasem wydawało mu się, że zdaniem Connie Debbie mogła lepiej trafić, a do takiego nastawienia co do swojej osoby zdecydowanie nie przywykł. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się zetknąć z kobietą, na którą
nie działał jego czar, i to go niepomiernie drażniło – myślał ze złością, upijając kolejny łyk zimnego jak lód piwa. Ostatnio uciął sobie dłuższą pogawędkę z kilkoma swoimi żonatymi kumplami i wszyscy zapewniali go, że niczego innego nie powinien się spodziewać. Jak tylko będzie po ślubie, sprawy się unormują. Miał taką nadzieję, bo czasem, mimo że z całego serca kochał swoją Debbs, w takich chwilach jak ta najchętniej rzuciłby wszystko i uciekł, gdzie pieprz rośnie.
Rozdział 9
– O, jak miło! – Connie uśmiechnęła się do córki popijającej wodę sodową z limonką w oczekiwaniu na dorsza z grubo krojonymi frytkami. Wyciągnęła nogi pod stolikiem i rozparła się wygodnie na krześle, zadowolona, że jest już po pracy na rannej zmianie w szpitalu. Poranek był bardzo absorbujący: u jednego z pooperacyjnych pacjentów, którego miała pod swoją opieką, wykryto skrzep i jego stan musiał być pod ciągłą kontrolą. Wiadomość od córki zapraszającej ją na lunch okazała się niezwykle miłą niespodzianką. – Mamuś, przepraszam cię za wczorajszy wieczór. Zachowałam się paskudnie – jednym tchem powiedziała Debbie, a Connie poczuła zalewającą jej serce falę miłości do córki. Debbie zawsze przepraszała, kiedy zrobiła coś źle, i nigdy nie boczyły się na siebie dłużej niż dzień lub dwa. – Twój ojciec był nieco podminowany. – Connie ukryła ziewnięcie. – Wiem. Dostałam od niego wiadomość zdecydowanie wskazującą na to, że go rozdrażniłam swoim zachowaniem – potwierdziła Debbie ze skruchą, obracając bezmyślnie w palcach pojemniki z przyprawami. – Czy udało się wam dojść do porozumienia, jak rozmieścić gości? – Tak, rozdzieliliśmy rodziny i dziadków. Zdecydowaliśmy się też jednogłośnie na posadzenie Aimee i Melissy przy jednym stole z Karen. Powiedziałam Melissie, że będzie mogła zabrać ze sobą jakąś przyjaciółkę. W przeciwnym wypadku biedne dziecko nudziłoby się jak mops. – Mogłaś najpierw zapytać mnie o zgodę – nadąsała się Debbie, czując się nieco urażona. W końcu było to przecież jej wesele, a tu proszę: Connie i Barry powzięli jakieś postanowienia
za jej plecami! – Ach, Debbie, przestań! Ile ty masz lat? Sześć? – podkręciła ją matka. – Przepraszam! – No ja myślę. Nie obawiaj się, nie będziesz musiała za nią płacić. Dopilnuję tego – stwierdziła zgryźliwie Connie. – Ona wcale nie jest złym dzieckiem. Jestem pewna, że twoje wesele to ostatnie miejsce na ziemi, w którym chciałaby się znaleźć tego dnia. – Jeśli tak, nie powinna na nie przychodzić, a Aimee tak samo. Ich nieobecność nie obeszłaby mnie ani trochę. Nienawidzę hipokryzji i odgrywania kochających się rodzinek, kiedy wszyscy udają, że są tacy słodziutcy. Tata myśli tylko o tym, żeby jemu było wygodnie. Teraz wymyślił sobie, że wszyscy zostaniemy jedną wielką, kochającą się rodziną, a to nigdy się nie uda, niezależnie od jego chęci. Robi to tylko dlatego, żeby uspokoić swoje sumienie. Cóż, trudno, ja też muszę pozostać w zgodzie ze swoimi uczuciami. Dobrze o tym wiesz. Nigdy nie chciałam, żeby ci ludzie wleźli z butami do mojego życia, i w dalszym ciągu sobie tego nie życzę. Co w tym dziwnego? – spytała ze złością Debbie. – On chce dobrze, Debbie. Zawsze brał pod uwagę przede wszystkim twoje interesy, a teraz stara się, jak może, żeby wszystkim nam w miarę możliwości żyło się jak najprościej w tej sytuacji – westchnęła Connie. – Ty masz na ten temat swoje zdanie, mamo, a ja mam swoje. Nie chcę tych dwóch na moim weselu i koniec. Wiem, że zachowuję się jak wredna małpa, ale takie są moje odczucia i tyle. – Nie mogłabyś odpuścić, Debbie? – Connie spróbowała nakłonić ją do zmiany decyzji. – Nie jest dobrze chować rozgoryczenie i urazy. Czasem wydaje mi się, że się zupełnie nie sprawdziłam jako matka, kiedy słyszę, jak mówisz w ten sposób. Długo pracowałam nad sobą, żeby wyzbyć się negatywnych uczuć do twojego ojca, które miały wpływ i na twoje uczucia do niego… – Mamo! Przecież on zrobił to wszystko z własnej nieprzymuszonej woli. Nie możesz obwiniać siebie za
jakiekolwiek jego decyzje! – Debbie gwałtownie zaprotestowała. – Jesteś wspaniałą matką. – Sama już nie wiem, kochanie. Jeśli wciąż jesteś pełna goryczy i czujesz złość na ojca na tym etapie swojego życia i w dodatku po tylu latach, to jednak w jakiś sposób zawiodłam. Może powinnam jednak pomyśleć o jakiejś terapii dla dzieci z rozbitych rodzin, kiedy byłaś młodsza. Powinnam dostrzec, że masz z tym problem. Byłam zbyt zaabsorbowana własnymi sprawami – powiedziała z wyraźnym zniechęceniem Connie. – Mamo, przestań już! To nie twoja wina! – Debbie sięgnęła ręką przez stół i ścisnęła matkę za dłoń. – To moje problemy i ja sama muszę sobie z nimi poradzić. Ja sama. A ty nie powinnaś czuć się winna. Nie muszę utrzymywać kontaktów z żadną z nich. To chyba jasne. A wy oboje z tatą chyba tego nie łapiecie. Kto może mi nakazać je polubić? Czy nie mogą żyć własnym życiem, a ja sama swoim, nie mieszając ich do moich spraw? Czy to takie straszne? – Może i nie – przyznała Connie. – Ale to wstyd. Barry to twój ojciec, a Melissa nie jest niczemu winna, że życie tak się akurat ułożyło. Jeśli chodzi o Aimee, możesz ją lubić lub nie, jest mi to obojętne. – Zrobiła urażoną minę. – Nie mam najmniejszego zamiaru jej polubić. Nadęta jędza. Wydaje jej się, że jest lepsza od innych. Patrzy na nas obie z góry, chyba to zauważyłaś? – Nie mów tak – zaprotestowała Connie. – Ależ właśnie tak robi. Przybiera specyficzny ton głosu, kiedy się do nas zwraca, i zachowuje się tak wyniośle, bo jest wspaniałą bizneswoman, co to mierzy wysoko. A zapomina, że wyżej tyłka nie podskoczy. Connie parsknęła śmiechem. – Przestań wreszcie i nie bądź taka złośliwa! Nie zapominaj, że Aimee wkroczyła w życie twojego ojca dopiero wtedy, kiedy już od dłuższego czasu żyliśmy w separacji. Nie ma nic wspólnego z naszym rozstaniem. – I tak jej nie lubię. Nigdy nie zrozumiem, jak mając ciebie,
mógł się zainteresować takim wstrętnym babskiem. A ty jesteś wobec niego taka lojalna, mamo. On na to nie zasługuje! – zakończyła z przekonaniem. – Och Debbie! On wcale nie jest jeszcze taki najgorszy. Zawsze zapewniał ci finansowe wsparcie i zawsze płacił więcej, niż chciałam, i na pewno odegrałby w twoim życiu zdecydowanie większą rolę, gdybyś tylko mu na to pozwoliła. – Nie chciałam mieć z nim do czynienia kiedyś, nie chcę i teraz. Chyba wyraziłam się jasno. – Debbie bez wahania potwierdziła to, co mówiła poprzednio. – Gdyby nie pojawił się na moim weselu, ani trochę bym się nie zmartwiła. – Słuchaj, Debbie! Chciałabym, żeby twój ślub był cudowny, żeby stał się dla ciebie najpiękniejszym dniem życia. Nie chcę, żebyś wszystko zrujnowała tylko dlatego, że nie życzysz sobie obecności Melissy i Aimee. Chcę, żebyś zawarła z ojcem pokój i ruszyła do przodu bez obciążeń. Czy dzień twojego ślubu nie mógłby się stać pierwszym dniem nowego, spokojnego życia, kochanie? Czy nie mogłabyś zostawić za sobą gorzkich doświadczeń z przeszłości i nie pozwolić im zrujnować najważniejszego dnia w swoim życiu – ponowiła prośbę Connie. Włożyła rękę do swojej przepastnej torebki i wyjęła stamtąd książkę. – Tę książkę podarował mi jeden z pacjentów. Bardzo, ale to bardzo cię proszę, żebyś ją sobie przeczytała. Dużo w niej o konieczności wybaczania i o tym, że należy pozwolić przeszłości odejść, bo to może bardzo w życiu pomóc. – Podała książkę córce. – Dobrze, mamo, przejrzę ją. Czy mogłybyśmy skończyć ten temat i skupić się na przyjemnościach płynących ze wspólnego lunchu? – zasugerowała Debbie, widząc kelnera niosącego dwa parujące półmiski z panierowanym dorszem i frytkami. Wsunęła książkę do torebki i westchnęła. – Debbie, nie możesz całe życie uciekać przed przeszłością, bo to, przed czym próbujesz uciec, i tak wcześniej czy później cię dopadnie – przestrzegła córkę Connie, zdając sobie sprawę, że niczego nie uzyskała. – Mamuś, pozwól mi rozwiązywać problemy po mojemu –
żachnęła się Debbie, nabijając na widelec z widocznym zadowoleniem dużą frytkę. – Nie będę więcej z tobą rozmawiać na ten temat. – Czy Bryan zabrał się do remontu wolnego pokoju? – spytała Connie, zmieniając temat. Debbie wspominała jej wcześniej o planach rozpoczęcia remontu w weekend, więc zdecydowała, że będzie to bezpieczniejszy obszar do dyskusji. – Nie. Stwierdziliśmy, że w taki piękny dzień nie ma co siedzieć w domu, więc po lunchu z tobą mam się spotkać z nim i naszą paczką gdzieś na mieście – odpowiedziała niefrasobliwie Debbie. – No, tak – mruknęła pod nosem Connie. Powinna się była domyślić, że ten obibok raczej nie został sam w domu, żeby zdzierać tapety ze ścian. – Dorsz jest przepyszny, nie uważasz? Czuć, że świeżo złowiony. – Uśmiechnęła się do córki, która odwzajemniła jej uśmiech. Jadły ze smakiem w ciszy przez pewien czas, aż Connie spostrzegła, że wyraz twarzy Debbie się zmienił. Coś przykuło jej uwagę. – Niech to szlag! Moje pieprzone szczęście! – jęknęła, wyraźnie tracąc humor. – Co się dzieje? – Connie odwróciła się i spojrzała za siebie, chcąc sprawdzić, o co chodzi, i dostrzegła Barry’ego, Aimee i Melissę, wchodzących do środka. Barry zauważył je niemal natychmiast. Twarz mu się rozpromieniła i pomachał do nich od wejścia. Powiedział coś cicho do szefa sali i ruszył prosto do ich stolika. – Witajcie, moje drogie! Co za miła niespodzianka! Wpadliśmy tu w ciemno, bez uprzedniego zamawiania stolika, ale okazuje się, że wszystko zajęte. Nie macie nic przeciwko, żebyśmy się przysiedli? – Uśmiechnął się do Connie. – Pewnie, czemu nie. – Zgodziła się, czując, że odmówienie mu byłoby co najmniej nieuprzejme i grubiańskie. – A ty, Debbie, pozwolisz? – Zerknął przelotnie na córkę. – Uhm! – rzuciła krótko. Barry skinieniem głowy przywołał żonę i córkę, które
ruszyły w kierunku ich stolika. – Aimee, Melisso, witajcie! Mamy tu dużo wolnego miejsca. Melisso, usiądź tutaj, obok mnie – zapraszała uprzejmie Connie, w duchu bolejąc nad tym, że nie dane im było w spokoju skończyć lunchu. – Cześć, Connie, jak się ma kicia? – Melissa usiadła na wskazanym miejscu i rzuciła nad stołem niepewne spojrzenie na swoją przyrodnią siostrę. – Cześć! – Powitanie Debbie było uprzejme, choć chłodne, i Connie o mało nie kopnęła córki pod stołem. – Kicia ma się świetnie, kochanie. Zostawiłam ją z samego rana, kiedy musiałam wyjść do pracy, drzemiącą na moim łóżku. Mogę się założyć, że kiedy wrócę, będzie drzemać na słońcu przed domem. Uwielbia wciąż spać, jak to kot. – Uśmiechnęła się do nastolatki, a ona uśmiechnęła się do niej. – A jak u ciebie, Aimee? – spytała drugiej z przybyłych kobiet, która właśnie zdejmowała szarobrązowy lniany żakiecik, odsłaniając pięknie opalone, doskonale zbudowane ramiona. Pod spodem miała obcisłą, cytrynowożółtą koszulkę podkreślającą jej świetną figurę. Connie poczuła lekkie ukłucie zazdrości, które zdusiła w zarodku, ale nagle frytki, którymi opychała się do tej pory ze smakiem, wzbudziły w niej irytujące poczucie winy. – Bardzo dobrze, dziękuję, Connie. A u ciebie jak? – Skłoniła głowę z wdziękiem. Najwyraźniej nie czuła się zbytnio wystraszona perspektywą wspólnego posiłku z drugą częścią rodziny swojego męża. – Doskonale. – Connie z żalem odsunęła dalej od siebie półmisek, na którym zostały resztki pięknie przyrumienionej panierki, na którą jeszcze przed chwilą miała taką ochotę. – Czy uporaliście się już z problemami, które wynikły przed ślubem? – Aimee uniosła perfekcyjnie wymodelowaną brew, zwracając się do Debbie. – Tak, dziękuję. – Debbie starała się unikać wzroku ojca. – To świetnie – rzuciła beznamiętnie Aimee, nawet nie spojrzawszy w kierunku Debbie, śledząc z zainteresowaniem
działania kelnera, który właśnie przystawiał do ich okrągłego stolika trzy krzesła. – Jak poszło dzisiaj w pracy? – Barry uśmiechnął się do Connie. – Bardzo męczący dzień, mogę to teraz przyznać. Jak tylko wrócę do domu, pewnie padnę na leżak na jakąś godzinkę lub dwie. Po tych słowach zapadła niezręczna cisza. – Co zjecie? – spytał Barry żonę i córkę, studiujące menu. – Czy ryba była dobra? – zwrócił się do Connie. – Świeżutka – poinformowała go, tęsknie spoglądając na resztki panierki. – Ja na pewno nie chcę ryby i frytek, to zbyt kaloryczne jak dla mnie – krótko ucięła Aimee. – Wezmę sałatkę Cezar z dressingiem podanym osobno i żadnych przystawek – poinstruowała męża. – Odważna jesteś, jedząc panierowaną rybę z frytkami tuż przed ślubem. Nie boisz się, że przybierzesz na wadze? – Popatrzyła uważnie na Debbie, lustrując ją wzrokiem z góry na dół i z dołu do góry. – Ani trochę. Nie zniosłabym życia wieszaka. – W oczach Debbie pojawiła się pogarda. – Nie rozumiem. O co chodzi? – spytała Aimee nieco zbita z tropu, próbując bez powodzenia zmarszczyć wypełnione botoksem czoło. – Mam na myśli smętne życie takiej głupiej kobiety, chudej jak patyk, która zamiast obiadu zjada liść sałaty, bez przerwy zamartwia się liczbą zjedzonych kalorii i cholesterolem i zanudza wszystkich, opowiadając o swojej diecie i nieistniejącej figurze – słodko wyjaśniła Debbie. Connie o mało nie zakrztusiła się wodą z limonką, którą popijała po obiedzie. Barry przygryzł wargę i spoglądał gniewnie na starszą córkę. Nad całą grupką zawisła cisza pełna napięcia. – Aha! No, tak. Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł ci zarzucić, że wyglądem przypominasz… hm… wieszak – powiedziała Aimee, wolno cedząc słowa.
– I dzięki Bogu! – odparowała krótko Debbie, ignorując wszelkie insynuacje. – Czy zaprosiłaś już jakąś koleżankę na wesele, Melisso? – Connie pospiesznie przerwała tę miłą wymianę zdań, czując, jak na jej ciele występuje pot, chociaż raz niepołączony z uderzeniem gorąca. – Nie, jeszcze nie zdążyłam. Na razie ma wyłączony telefon. Chyba zapomniała go doładować, ale myślę, że będzie mogła przyjść. – Melissa, mówiąc to, spoglądała gniewnie na Debbie. Doskonale zrozumiała, że przyrodnia siostra w zawoalowany sposób obraziła jej matkę. Debbie udawała, że nie zauważa jej krzywych spojrzeń. – A ty co zjesz, Lissy? – spytał Barry, używając kolejnego zdrobnienia jej imienia. Zaczynało do niego docierać, że przyłączenie się do Connie i Debbie nie było jego najlepszym posunięciem w dniu dzisiejszym. – Poproszę rybę i frytki – powiedziała dziewczynka ponuro, po czym wyciągnęła z torby telefon i zaczęła pisać wiadomość. – To niegrzecznie zachowywać się w ten sposób przy stole, kochanie – zaoponowała Aimee. – Ale to bardzo ważne. – Melissa tylko wzruszyła ramionami i pisała dalej. Aimee przygryzła wargę i popatrzyła na Barry’ego, oczekując wsparcia, ale on akurat w tym momencie skupił się na przywołaniu kelnera, który zbliżał się do ich stolika. – Kochanie, prosiłam cię, żebyś przestała wklepywać wiadomość. Takie zachowanie świadczy o złych manierach. Odłóż w tej chwili telefon! – zarządziła Aimee szorstko. – Lissy, zrób, proszę, to, o co prosi cię mama – przyłączył się ze znużeniem Barry. – Niech już skończy, jeśli wiadomość jest naprawdę ważna. – Connie ośmieliła się stanąć w obronie dziewczynki, widząc, że siedząca obok niej nastolatka czuje się coraz bardziej zmieszana. – Nie wtrącaj się, Connie – ofuknęła ją Aimee. – Masz w tej chwili odłożyć telefon, Melisso. Ale już!
Melissa, czerwona jak burak, wrzuciła komórkę do torby i zaczęła mrugać powiekami. Connie zauważyła, że dziewczynka miała oczy pełne łez. – Czy już się państwo zdecydowali? – spytał dyskretnie stojący z boku kelner. – Poprosimy sałatkę Cezar, ale z dressingiem podanym osobno, dwa dorsze i frytki, dietetyczną colę i dwa drinki z białym winem – Barry szybko złożył zamówienie. – Przepraszam, ale muszę do łazienki – wymamrotała Melissa, gwałtownie wstając i kierując się między stolikami na tyły restauracji, gdzie mieściły się toalety. Connie wiedziała, że mała poszła tam się wypłakać, i było jej bardzo przykro z tego powodu. Aimee nie powinna być taka ostra wobec córki, szczególnie w towarzystwie jej i Debbie. Nastolatki są takie przewrażliwione. I bez tego stosunki między obiema rodzinami były wystarczająco niezręczne; mogła zachować się bardziej taktownie. – Mamo, masz ochotę na deser i kawę? – spytała Debbie, a Connie w lot pojęła, że córka oczekuje od niej przeczącej odpowiedzi. – Dziękuję, ale kawę wypiję sobie spokojnie, kiedy już dojadę do domu i zasiądę na leżaku, oczywiście jeśli nie masz nic przeciwko, kochanie. Jestem już bardzo zmęczona. Miałam ciężki dzień w pracy. – Świetnie. Pójdę więc do kasy i od razu zapłacę. Ja z kolei wypiję kawę razem z Bryanem, jak spotkam się z nim na mieście. – Debbie zerwała się z krzesła z niestosownym pośpiechem i poszła uregulować rachunek. – No cóż. Życzę smacznego, moi drodzy. Wybaczcie, ale muszę jeszcze na chwilę wpaść do łazienki. – Connie wstała i udała się w stronę toalet. – Zachowałeś się wspaniale – syknęła Aimee. – Mogłeś mnie choć odrobinę wesprzeć. – A ty nie musiałaś być aż tak surowa, Aimee. Wściekłaś się i wszyscy poczuli się przez to niekomfortowo – odciął się Barry. –
Poza tym przekroczyłaś granice przyzwoitości, komentując złośliwie posiłek i wagę Debbie. To było całkowicie nie na miejscu. Obcesowy ton jego głosu dotknął ją do żywego. Jak on śmiał potraktować ją jak dziecko! – Ona z kolei była okropnie nieuprzejma w stosunku do mnie, ale jakoś nie zauważyłam, żebyś się rzucił w mojej obronie. – Oczy Aimee były zimne jak lód, kiedy wstała, zabierając żakiet i torebkę. – Straciłam apetyt. Wracam do domu. – Och, Aimee, na litość boską! Nie zachowuj się tak infantylnie. – Barry widział obserwującą ich z daleka Debbie. – Nawarzyłeś piwa, to je wypij! – wypluła z siebie ze złością Aimee, odwróciła się na pięcie i opuściła lokal. – Świetnie! – mruknął pod nosem Barry. – Wprost idealnie! – Wszystko w porządku? – spytała głośno Connie, kiedy weszła do kabiny sąsiadującej z tą, w której zamknęła się Melissa. Z drugiej kabiny dobiegło przytłumione: „Tak!”. – My już skończyłyśmy i wychodzimy, więc chciałam się z tobą pożegnać. Przyjedź, proszę, i odwiedź Pannę Nadzieję, kiedy tylko przyjdzie ci na to ochota, ona naprawdę bardzo cię polubiła. – Mówiła dalej Connie, załatwiając swoją potrzebę. – Dzięki, Connie! – Zabrzmiało to tak bez życia, że Connie zapragnęła otoczyć ją ramionami i mocno uścisnąć. – Dbaj o siebie, kochanie! – powiedziała ciepło, myjąc ręce. Wróciła na salę akurat w chwili, kiedy Aimee wymaszerowywała z restauracji. – Dokąd poszła Aimee? – spytała Barry’ego, który siedział z ponurą miną przy stole. – Do domu – odrzekł krótko, kiedy dołączyła do nich Debbie. – A tobie, panienko, też by się przydała lekcja dobrego wychowania. Byłaś bardzo niegrzeczna w stosunku do Aimee – warknął. Debbie już chciała się odgryźć, ale powstrzymało ją spojrzenie Connie. – Tylko nie zaczynajcie, jedno z drugim, ostrzegam was! –
syknęła. – Mam po dziurki w nosie tej szopki z wami. Albo dojdziecie do porozumienia przed tym cholernym weselem, albo mnie tam nie będzie! Dziękuję ci za lunch, Debbie. Do zobaczenia, Barry! – Zawinęła się i wyszła, zostawiając ich oboje: ojca i córkę, spoglądających na siebie w rozterce. – To miał być najpiękniejszy okres w moim życiu, a już teraz jest katastrofa. Nic nowego u nas. Brawo, tato! – prawie płacząc, powiedziała Debbie i wybiegła za matką. Trzeci raz w ciągu niespełna pięciu minut Barry miał okazję oglądać znikającą w oddali kobietę rozwścieczoną jego zachowaniem. Jęknął. Co, u diabła, z nim nie tak? Czy wszystkie były tuż przed menstruacją? Czy przygotowania do wszystkich cholernych wesel są równie pełne nerwów i spięć jak u nich? – rozmyślał ponuro. Dopiero teraz zrozumiał, że choć nie wiem jak bardzo by się starał i chciał, nigdy nie staną się jedną wielką kochającą się rodziną. To wesele nie doprowadzi do poprawy stosunków między nimi, choć taką miał nadzieję. Wręcz przeciwnie: przepaść pomiędzy Debbie a jego nową rodziną stała się szersza i głębsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Rozdział 10
Debbie siedziała w kolejce Dart, jadącej w kierunku centrum, nerwowo obracając wokół palca swój zaręczynowy pierścionek. Ten dzień od samego rana był jedną wielką porażką – myślała z przygnębieniem, kiedy pociąg ruszał ze stacji Lansdowne Road. Connie nie chciała z nią rozmawiać, kiedy dogoniła ją po opuszczeniu restauracji. Używając dosadnych słów, określiła jej zachowanie jako nieuprzejme, dziecinne i w ogóle nie do przyjęcia. „Wstyd mi za ciebie. Wprawdzie jest mi wszystko jedno, czy jesteś niemiła dla Aimee, ale twoje obrzydliwe traktowanie Melissy nie ma żadnego usprawiedliwienia. Ta dziewczyna nie zrobiła ci niczego złego. Nie z jej winy tak się ułożyło, tak samo jak i ty nie jesteś i nie byłaś niczemu winna. Ona jest jeszcze dzieckiem, a ty podobno jesteś już dorosła i tak powinnaś się zachowywać. I czy ci się podoba, czy nie, to twoja przyrodnia siostra i powinnaś dać jej szansę. Dorośnij, Debbie!” – mówiąc to, Connie omal nie gotowała się z wściekłości, a potem odwróciła się i poszła w kierunku parkingu. Wyglądała na przemęczoną i całkowicie wykończoną nerwowo. Matka powiedziała prawdę – pomyślała znużona Debbie. Miała dwadzieścia pięć lat, a zachowywała się jak pięciolatka w ataku niepohamowanej złości. Wiedziała, że postępuje źle, ale nie zmieniła niczego w swoim zachowaniu, wciąż prowokując ojca, jakby chciała sprawdzić, gdzie leżą granice jego wytrzymałości. Czy robiła to w nadziei, że jeśli będzie wystarczająco odpychająca, ojciec nagle przestanie się nią interesować, nie przyjdzie na wesele i zniknie z jej życia? Tym razem porządnie się na nią wściekł. Widziała awersję w jego oczach, ale było jej wszystko jedno. Matka mogła sobie
zostawić przeszłość za sobą, jeśli taka była jej wola, ale ona nie potrafiła, ot tak, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pozbyć się złych emocji i uczuć, jakie rządziły prawie całym jej dotychczasowym życiem, które były jak starzy przyjaciele, mimo że negatywne i pełne goryczy. Powracały za każdym razem, kiedy musiała załatwić jakieś sprawy z ojcem. Znała tylko żal i poczucie krzywdy, które zdominowały jej życie od najmłodszych lat. Nie mogła tego odrzucić z dnia na dzień, a to, że miała wkrótce wyjść za mąż, nie stanowiło żadnego powodu do dokonania zmian. Do dziś pamięta, jak stała pod drzwiami sypialni matki w dniu, kiedy Barry odszedł od nich na zawsze, i słuchała jej stłumionych szlochów. Tak bardzo się wtedy bała! Od matki oczekuje się, że zawsze będzie silna, a nie że nagle zacznie całymi godzinami płakać w poduszkę. Wtedy właśnie nabrała przekonania, że teraz to ona powinna przejąć opiekę nad matką, skoro ojciec ją porzucił. Musiała znaleźć sposób na uszczęśliwienie jej, żeby sprawy ponownie przybrały właściwy obrót. Ale co mogła zrobić, żeby uleczyć zranioną duszę matki? Pamiętała przerażenie, które ją ogarnęło, kiedy matka poinformowała, że ojciec zamierza przeprowadzić się do Ameryki. Kto będzie teraz o nich myślał? Kto pomoże rozwiązywać problemy, jeśli coś pójdzie nie tak? Przecież od tego są ojcowie – tak podpowiadało jej doświadczenie dziecka. Pamiętała, z jaką niechęcią Connie wdrapywała się na stryszek domu, żeby zastawiać pułapki na myszy harcujące bezkarnie nad ich głowami i tupiące jak stado słoni tej pierwszej zimy po tym, kiedy Barry zostawił je same. Pamiętała, jak tej samej zimy Connie męczyła się z samochodem, który nie chciał zapalić, próbując jednocześnie nim kierować i pchać go do przodu. Debbie zapamiętała na całe życie, jak bardzo frustrowały matkę daremne próby radzenia sobie z sytuacjami, w których pomocna byłaby męska dłoń. Poza tym zdawała sobie doskonale sprawę, że Connie ma jeszcze co najmniej jeden problem dotyczący już tylko jej osobiście. Mogłaby się założyć o milion dolarów, że madame Aimee za żadne skarby nie weszłaby na strych, żeby zmierzyć się ze stadem
myszy, i nie zniżyłaby się do pchania własnymi rękami samochodu, który nie chce zapalić. Mogłaby się też założyć, że Melissa nie doświadczyła nawet połowy stresów, smutków i obaw, które ją nękały przez całe dzieciństwo. Ojciec zwracał się do niej tak delikatnie i czule: „Lissy”. Za każdym razem, kiedy spotykała ojca z Melissą, wyczuwała ich wzajemną bliskość, silną więź, która ich łączyła. Gdy była młodsza, w takich chwilach cierpiała z chorobliwej zazdrości o Melissę. Zdawała sobie sprawę, że dziewczynka nie jest niczemu winna, i czuła, iż traktując ją, jakby wszystko stało się przez nią, robi jej krzywdę, a sama zachowuje się jak przebrzydła jędza. Connie miała rację – pomyślała i poczuła lekkie ukłucie wstydu. Mogła jednak dać małej szansę. A Barry’emu? Jemu nie wybaczy nigdy! Mowy nie ma! Teraz role się odwróciły. Czuła, że teraz ona jest górą, ona decyduje. To ojciec chciał się do niej zbliżyć, a ona mu na to nie pozwalała. Wydawało jej się, że to coś w rodzaju zemsty za przeszłość. Zasłużył sobie na takie traktowanie z jej strony. Zepsuta do szpiku kości, rozpieszczona Melissa nigdy nie dozna tylu udręk i cierpień, które położyły się cieniem na dzieciństwie Debbie. Nawet teraz, kiedy siedziała w pociągu wiozącym ją do centrum miasta, wspomnienia wciąż bolały. Większość dziewczynek z jej klasy miała ojców, którzy odprowadzali je do szkoły i czasami odrabiali z nimi lekcje, szczególnie matematykę. Connie nie była dobra z tego przedmiotu i nie potrafiła pomóc córce. Debbie pamiętała, jak odrabianie matematyki przyprawiało ją o skręt kiszek. Nigdy nie wiedziała, czy zrobiła zadanie dobrze czy źle. Nauczycielka, panna Keane, pod koniec każdej lekcji kazała wstawać dzieciom, które otrzymały mniej niż sześć dobrych wyników na dziesięć, i wszystkie musiały za karę stać przez ostatnie pięć minut zajęć. Debbie spędziła mnóstwo czasu, stojąc. Raz lub dwa okazała się jedyną i w końcu panna Keane oświadczyła, że musi porozmawiać z jej matką. Pamięta, jak bardzo była przerażona, wracając tamtego dnia do domu, gdy miała przyznać się matce, że jej nauczycielka chce z nią porozmawiać, bo jest z matematyki tępa.
„Proszę jej za to nie winić, ma to po mnie”. Connie uścisnęła mocno córkę, a Debbie w tamtym momencie pomyślała, że panna Keane na pewno nigdy nie uratowała nikomu życia, robiąc sztuczne oddychanie usta-usta i masaż serca, tak jak to pewnego razu przydarzyło się jej mamie, gdy były razem w supermarkecie i pewna kobieta w średnim wieku straciła przytomność na samym środku alejki między półkami. Connie powiedziała nauczycielce prosto z mostu, co o niej myśli, a następnie dodała, że jeśli ktoś jest słaby z matematyki, nie oznacza to wcale, iż niczego innego nie potrafi, i że córka powinna się skoncentrować na nauce tych przedmiotów, z których jest dobra. Na pannie Keane takie podejście do sprawy nie zrobiło jednak oczekiwanego wrażenia i życie Debbie okazało się potem jeszcze trudniejsze. Nauczycielka ta stała się zmorą Debbie: kiedy szła rano do szkoły, robiło jej się niedobrze z nerwów. Te rozmyślania o przeszłości nagle nasunęły jej szokujące porównanie. Jej dawna nauczycielka zachowywała się bardzo podobnie do Jędzowatej Baxter. Świetnie – pomyślała. Despotyczna nauczycielka zrujnowała jej życie w czasach szkolnych, a teraz despotyczna szefowa próbuje zrujnować jej życie w pracy. O nie! Nigdy na to nie pozwoli! Po jej trupie! Już i tak wystarczająco dużo zwaliło się jej ostatnio na głowę, żeby jeszcze miała obrywać za niewinność w pracy! Do oczu napłynęły jej łzy i musiała gwałtownie zamrugać powiekami. Co, u licha, było z nią nie tak? Po co, na Boga, wyciągała z niepamięci stare urazy, smutki i dawno pogrzebane wspomnienia, którymi teraz sama się zadręczała? Tak właśnie działało na nią spędzanie czasu w towarzystwie ojca i jego nowej rodziny. Zawsze było to samo, po każdym spotkaniu, w którym brali udział razem. Już lepiej by było dla świętego spokoju nie widywać ich wcale, bez względu na to, co powiedziała Connie o zaczynaniu wszystkiego od nowa. Jak zresztą można zaczynać wszystko od nowa, kiedy przeżyło się tyle lat, wciąż walcząc ze smutkiem i cierpieniem? Była całkowicie pewna, że to niewykonalne.
A poza tym dlaczego właściwie miałaby spędzać czas w towarzystwie kogoś takiego jak niezmiennie nadęta i przemądrzała Aimee? Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby mieć coś wspólnego z tą babą. Nie powinna się dawać podpuszczać i odpowiadać na jej niekulturalne zaczepki w restauracji. Jak ona w ogóle śmiała powiedzieć coś takiego! Żeby posunąć się do komentowania tego, co jedli inni, i jeszcze pytać się ze złośliwą troską, czy nie martwią się, że od tego przybiorą na wadze! Co za prostactwo! Mogłaby się zainteresować własną córką. Melissa stanowczo robiła się zbyt pulchna, a jej matka ani słowa nie powiedziała, kiedy dziewczynka zamówiła dorsza z frytkami. Za to kiedy Debbie wygłosiła swój inteligentny komentarz w odpowiedzi na impertynencje Aimee, Melissa rzuciła w jej kierunku kilka morderczych spojrzeń. Ale to akurat rozumiała. Złość dziewczyny miała uzasadnienie. Gdyby ktokolwiek próbował naskakiwać na Connie, Debbie na pewno nie byłaby z tego powodu zadowolona. Rozdrażnienie przyrodniej siostry zyskało więc jej akceptację i swego rodzaju poszanowanie, ale nawet za cenę sprawienia jej widocznej przykrości fajnie było choć na chwilę zmieść z twarzy Aimee ten jej wyniosły, szyderczy uśmieszek, gdy Debbie rzuciła, że nie zamierza się stać wieszakiem na ubrania. Z tym akurat udało się jej trafić w dziesiątkę – myślała z nieukrywaną satysfakcją, gdy pociąg dojeżdżał do stacji Grand Canal Dock. Może to i było dziecinne, ale za to niezmiernie satysfakcjonujące. Nagle uderzyła ją pewna myśl. Czy, u licha, po tym wszystkim Aimee jeszcze będzie chciała przyjść na jej ślub? Z pewnością to malutkie starcie może zadecydować, że jednak nie przyjdzie. Czy nie warto było się pokłócić? Jeśli uda jej się w odpowiednim stopniu rozdrażnić również ojca, on też może się nie pokazać na weselu i wtedy będzie miała swój wymarzony dzień! Aimee zaczęła oddychać coraz szybciej, robiąc krótkie, głębokie, kontrolowane wdechy i wydechy, gdy w końcu licznik na bieżni stacjonarnej pokazał dziesięć kilometrów. Spędziła trzy
kwadranse w ciągu godziny na intensywnych ćwiczeniach biegowych i właśnie skończyła zaprogramowaną trasę. Nacisnęła wyłącznik i taśma zaczęła zwalniać. Rozbolały ją już mięśnie dwugłowe łydek i z ulgą zeszła z bieżni na podłogę, zrobiła kilka ćwiczeń rozciągających i udała się pod prysznic. Jeszcze ją trzęsło na samo wspomnienie epizodu podczas niedoszłego lunchu. Miała nadzieję, że Barry i Melissa nie wrócą do domu przed nią, zanim jej uda się odzyskać choć w pewnym stopniu równowagę. Że też Debbie miała czelność odezwać się do niej w ten sposób! Jak śmiała sugerować, że dbanie o dietę i figurę jest głupie! Wciąż brzmiało jej w uszach określenie, które padło: „wieszak”. Miała straszną ochotę odciąć się od Debbie, mówiąc, że zostanie „wieszakiem” jej akurat raczej nie grozi, już prędzej powinna się obawiać, że jeśli będzie dalej tyle jadła, wkrótce stanie się „prosiakiem”. Ale posunęłaby się za daleko w insynuacjach i mogłoby to wzbudzić ogólne oburzenie. Tak czy siak, w przeważającej większości młode kobiety, które wybierają się za mąż, raczej nie spędzają czasu w restauracjach, opychając się frytkami i panierowaną rybą, jak to robiła Debbie w Roly’s. Jeśli nie zacznie uważać, nie zmieści się w swoją suknię ślubną, i to dopiero będzie katastrofa w dniu ślubu – myślała Aimee. Ostatnio organizowała przyjęcie na wielkim weselisku, które odbywało się w ogromnym, starym gmaszysku w Ballsbridge, i w pewnym momencie na górze powstało straszne zamieszanie, bo jedna z druhen przytyła ponad trzy kilogramy od ostatniej przymiarki swojej sukni i nie mogła dopiąć suwaka. Projektantka, panna młoda wraz z panem młodym oraz matka panny młodej tonęli w łzach, a rozpoczęcie ślubu opóźniło się ponad godzinę, gdy wreszcie udało się wszyć dwie boczne wstawki poszerzające suknię w talii. Panna Debbie powinna uważać, żeby nie przytrafiło jej się to samo. Aimee westchnęła: trudno było się dogadać z opryskliwą i łatwo wpadającą w rozdrażnienie pierwszą córką jej męża. Na szczęście dla niej nie spotykali się zbyt często. Wiedziała, że
marzeniem Barry’ego było zbliżenie się obu rodzin i utrzymywanie częstszych kontaktów, ale tak na pewno się nie stanie – a on jakoś nie mógł zrozumieć dlaczego. Przecież to nie ona stanęła pomiędzy nim a Connie – Debbie nie mogła jej tego zarzucić – więc jaki właściwie miała problem? Aimee doskonale rozumiała, jak doszło do tego, że Barry znudził się swoim pierwszym małżeństwem. Jego była żona nie miała w sobie ani odrobiny energii, żeby z zapałem rzucić się w wir życia, nie miała ani krzty ambicji zawodowych, ani też chęci przewodzenia. Całkowicie satysfakcjonowało ją bycie zwyczajną żoną swojego męża, zajmującą się domem. Taka postawa wprost nie mieściła się w głowie Aimee. Connie również przybierała ciągle na wadze i chyba wcale jej to nie martwiło. Czy nie oczekiwała niczego więcej od życia? Nie mogłaby wrócić na studia i w ten sposób otworzyć przed sobą możliwość wspięcia się po szczeblach kariery? Dlaczego nie interesuje jej zostanie członkiem kadry kierowniczej szpitala? Co to za atrakcja być całe życie pielęgniarką? Tego Aimee nie mogła pojąć. Ona osobiście nie znosiła towarzystwa ludzi cierpiących na jakiekolwiek dolegliwości i nienawidziła szpitali. Kiedy Barry’emu zdarzało się zachorować, z trudem ukrywała rozdrażnienie i nie bawiło jej wcale dopieszczanie go. Nie miała czasu na robienie herbatek i okazywanie choćby odrobiny współczucia. Czy Connie naprawdę nie miała ochoty na nawiązanie bliższej znajomości z jakimś mężczyzną? – rozmyślała, rozwiązując sznurowadła butów treningowych. Czy nie brakuje jej seksu i bliskości? Zbliża się już do pięćdziesiątki. Czy jest zadowolona z życia, wkraczając bez walki w mało atrakcyjny wiek średni? Aimee aż ciarki przeszły po plecach. To jest jedyne, czego nigdy nie zrobi: nigdy się nie podda starości. Nigdy nie pozwoli sobie osiąść na laurach. Miała w głębokiej pogardzie kobiety, które tak czyniły. To świadczyło wyłącznie o braku poczucia dumy własnej i samodyscypliny, a ona miała tego wszystkiego w nadmiarze – pomyślała nie bez satysfakcji, stojąc pod mocnymi,
gorącymi strumieniami wody, pozwalając im spływać swobodnie po jędrnym, wygimnastykowanym ciele. Nie mogłaby sobie nawet wyobrazić Connie robiącej na bieżni dziesięć kilometrów. Chyba mam jednak w sobie coś z jędzy – rozważała cierpko, wmasowując szampon we włosy. Connie dobrze wychowała córkę, która zdecydowała się kupić własny dom, finansując go z kredytu hipotecznego. Prawdę mówiąc, była w miarę samodzielna finansowo i nie stanowiła dla nich jakiegoś specjalnego obciążenia. Aimee nie żywiła negatywnych uczuć do tamtej, pierwszej kobiety – uważała ją nawet za całkiem miłą – ale sama nie była też typem trzpiotkichichotki i kiedy obserwowała Connie i jej szwagierkę na rodzinnych spotkaniach, siedzące zawsze obok siebie, plotkujące bez przerwy i śmiejące się z byle czego, niezmiernie ją to irytowało. Kobietki siedzące w zwartej grupce, chichoczące bez przerwy, a co pewien czas wybuchające głośnym śmiechem – to zdecydowanie nie jej świat. Preferowała inteligentną, stymulującą konwersację polegającą na wymianie informacji i nigdy nie organizowała „babskich wieczorków” w rozumieniu Connie i Karen. Była zupełnie inna niż one i wcale się do nich nie garnęła. Wysuszyła włosy, ubrała się i wyruszyła w kierunku domu, z wolna się odprężając. Po solidnej porcji ćwiczeń fizycznych zawsze czuła się lepiej psychicznie. Dwadzieścia minut później leżała w osłoniętym narożniku obudowanego dokoła tarasu ich penthouse’u, rozsmarowując krem do opalania na smukłych nogach i rękach. Wciąż jeszcze była zła. Barry nawet nie zadzwonił, żeby się dowiedzieć, czy wszystko z nią w porządku. Ostatnio zachowywał się nietypowo jak na siebie – rozważała ponuro, a jego wyczucie czasu zakrawało na całkowitą porażkę. Potrzebowała jego wsparcia; potrzebowała stabilizacji w życiu codziennym, żeby całą energię skierować na pracę. Już od momentu kiedy na horyzoncie pojawiło się widmo wesela, ciągle wydawał się nieobecny myślami. Dlaczego nie mógł zwyczajnie pogodzić się z faktem, że Debbie nie życzy sobie jego obecności na swoim ślubie, chociaż finansował większą część
wesela, niż powinien? Zachowywał się co najmniej niestosownie, usiłując zdobyć względy Debbie i pomagając bez przerwy Connie, stając się popychadłem w ich rękach. To on powinien był odpowiedzieć Debbie przy stole zamiast niej. To on powinien był stanąć w jej obronie – myślała Aimee ze złością, wkładając na nos okulary przeciwsłoneczne i wyciągając się wygodnie na leżaku. Próbowała się zrelaksować, ale jej myśli wciąż wracały do lunchu. Zdawała sobie sprawę, że nadejdzie kiedyś taki dzień, że Melissa stanie się grubiańska i niegrzeczna, i za to raczej nie będą jej się należały jakiekolwiek pochwały. Do szału ją doprowadzało, że córka zrobiła z siebie widowisko, i w dodatku przed tymi dwiema. Wystarczająco drażniące było to, jaka słodka i miła starała się być dla Melissy Connie. Przygryzła wargę na samą myśl o tym, jak tamta wcięła się w jej reprymendy, uznając, że wiadomość pisana przez Melissę może być bardzo ważna. Aimee przerwała jej wtedy bardzo ostro. Miała ochotę rzucić jej prosto w twarz: „Zostaw wychowywanie mojej córki mnie. Nie chcę, żeby w przyszłości okazała się tak pyskatym bachorem jak to stworzenie, które ty wychowałaś!”. Aimee uśmiechnęła się szeroko, spoglądając wprost w kobaltowoniebieskie niebo. Chciałaby mieć taki tupet, żeby to powiedzieć. Jak cudownie byłoby w życiu, gdyby zawsze dało się mówić to, co się myśli i czuje, nie zważając na konsekwencje. „Ogarnij się, Debbie, i w końcu dorośnij!”. „Trzymaj się z dala od mojej rodziny, Connie, i nie wsadzaj nosa w cudze sprawy. Lepiej zajmij się swoim życiem”. „Barry, nie idę na to cholerne wesele, a ty będziesz idiotą, jeśli tam pójdziesz, ja z kolei nie zamierzam być żoną idioty. A jeśli już o tym mowa, nie bądź taki rozrzutny i nie rozdawaj tak hojnie na lewo i prawo naszych pieniędzy”. Co by to była za rozkosz mówić, co ślina na język przyniesie! – westchnęła, kiedy próbki możliwych wypowiedzi przemknęły jej przez głowę. W sumie mogła go już do tej pory poinformować, że nie ma ochoty iść na wesele. Dlaczego? Bo nikt jej tam nie chciał, choć
wcale się tym nie martwiła. Gdyby decyzja zależała wyłącznie od niej, byłoby to jedyne wesele, na które zdecydowanie by nie poszła. Barry rozsiadł się w fotelu sekcji literatury faktu w dużej, przestronnej księgarni. Melissa poszła na zakupy z koleżanką, a on nie miał ochoty wracać do domu, do żony, po przykrym incydencie w restauracji. Kartkował właśnie biografię Conrada Blacka, kanadyjskiego magnata prasowego, który, skazany za oszustwa, zaliczył spektakularny upadek. Przeczytał fragment o jego żonie, Barbarze, która z rzadko spotykaną determinacją wspinała się po szczeblach drabiny społecznej. Przyszło mu do głowy porównanie z Aimee. Ona też wyglądała mu na całkowicie zdeterminowaną, ale raczej nie mógł porównywać swojej drugiej żony do goniącej za sława Barbary Amiel – pomyślał z poczuciem winy. Nie było nawet czego porównywać. Że też mogło mu coś takiego przyjść do głowy! Co się z nim ostatnio działo? – zastanowił się. Czuł narastające niezadowolenie. To wszystko przez ten cholerny ślub. Przedtem życie biegło spokojnie, a on podążał z jego nurtem. Dopiero od momentu, kiedy zaczął spędzać więcej czasu z Connie, poczuł ogarniający go niepokój. Dlaczego nie mógł przestać o niej myśleć? Dlaczego zaczął porównywać ją do Aimee? Czuł się przez to wyjątkowo niekomfortowo i nielojalnie. Obie kobiety były całkowicie różne, a im stawał się starszy i im więcej czasu spędzał w towarzystwie Connie, tym bardziej zaczął sobie zdawać sprawę, że jego była żona dysponowała pewnymi rzetelnymi i wartościowymi cechami, których zupełnie nie doceniał w czasach, kiedy jeszcze był jej pełnoprawnym małżonkiem. Umiała doskonale zrozumieć innych, co najlepiej uwidaczniało się w jej kontaktach z Melissą. Aimee nie powinna wszczynać takiej awantury dziś przy stole. Zrobiła z igły widły. Upokorzyła i zdenerwowała Lissy, a Connie to dostrzegła i bardzo
delikatnie zasugerowała zakończenie konfliktu, pokazując możliwość wyjścia z sytuacji. Ale Aimee nie podjęła tej próby, wręcz przeciwnie, w bardzo nieprzyjemny sposób odcięła się Connie i – ku jego zdumieniu – to go ubodło. O mało nie powiedział żonie, żeby się zamknęła. Chciał niemal natychmiast stanąć w obronie swojej eks. Powinien był przede wszystkim uciszyć Debbie. Jej zachowanie przekroczyło wszelkie granice. Ani razu do tej pory przy nim tak się nie ścięły. Jakkolwiek by się starał, cokolwiek by powiedział, Debbie zawsze była niezadowolona. Uwielbiała robić wszystko, żeby tylko pogłębić jego poczucie winy. Dlaczego po tylu latach wciąż jeszcze żywiła do niego urazę? Starał się, jak mógł, zawsze wspomagał ją finansowo i był bardziej niż szczodry, a ona wznosiła między nimi coraz wyższy mur, bez względu na to, co robił, żeby naprawić panujące między nimi napięte stosunki. A co było według niego jeszcze gorsze, to lodowato zimny sposób traktowania młodszej, przyrodniej siostry. Znosił to tylko na wyraźną prośbę Connie, która ostrzegła go, że Debbie ma przed zbliżającym się ślubem bardzo rozstrojone nerwy i czasem nie panuje nad swoim zachowaniem. Kiedy skończy się wreszcie całe to weselne zamieszanie, będzie musiał z nią na ten temat porozmawiać w cztery oczy i ukrócić raz na zawsze jej fochy. Cały świat nie kręcił się tylko wokół niej. Był cholernie dobrym ojcem, bez względu na to, co ona sobie wyobrażała, i już czas najwyższy, żeby w końcu dorosła i zastanowiła się nad sobą i swoim zachowaniem. Odstawił książkę z powrotem na półkę i przeszedł do części z kawiarnią, zamówił kawę latte i zaczął rozwiązywać krzyżówkę w gazecie „Irish Times”. Nie było po co się spieszyć z powrotem do domu – Aimee na pewno będzie jeszcze na niego wściekła, a jeśli znowu zaczną się kłócić, może paść zbyt wiele niepotrzebnych słów, z których wynikłyby potem same kłopoty. Mógł równie dobrze siedzieć z gazetą tutaj i relaksować się następną godzinę albo jeszcze dłużej i poczekać, aż emocje same opadną.
– Mówię ci, moja mama była taka zasadnicza, bez przerwy powtarzała i powtarzała, że pisanie wiadomości przy stole jest nieuprzejme, i obsztorcowała mnie przy wszystkich, a ja się o mało nie popłakałam i aż się cała trzęsłam z nerwów. Jak ona mogła zrobić to przy wszystkich?! Chciała się popisać i nienawidzę jej za to. Przybrała ten swój przemądrzały ton głosu, którym mówi zawsze wtedy, kiedy chce zrobić na innych wrażenie. – Melissa, siedząc przy stoliku na promenadzie i siorbiąc dietetyczną colę, zwierzała się ze wszystkiego swojej przyjaciółce Sarah opychającej się Big Makiem i popijającej milkshake’a. – Rodzice są czasem wkurzający. To nie było zbyt miłe z jej strony. A co na to Debbie? – Sarah wykazała się zrozumieniem. – Zupełnie nic – westchnęła Melissa. – Ona nigdy nic nie mówi. Jest taka antypatyczna. Mam wrażenie, że mnie nienawidzi. – Nie mów tak! – zaprotestowała przyjaciółka. – Nienawidzi mnie, mówię ci. I wiem dlaczego. Bo to ja mieszkam z naszym tatą i ona jest o nas zazdrosna. Sama kiedyś niechcący podsłuchałam, jak mama rozmawiała na ten temat z tatą. Nie wiedzieli, że ich słyszę. Tata mówił, jak bardzo by chciał, żebyśmy się obie zaprzyjaźniły, a mama odpowiedziała mu, że tylko traci czas. Debbie nie chce przyjaźni ze mną, bo jest wciąż na niego zła za to, że zostawił je, kiedy ona była jeszcze malutka. – Sądzę, że to ma sens. W życiu nie chciałabym, żeby mój tata wyprowadził się i zamieszkał z inną swoją córką – stwierdziła Sarah rzeczowo, zlizując z palców sos. – Nic mnie to nie obchodzi, to nie moja wina. – Melissa się nachmurzyła. – Kiedy będzie już po tym całym weselu, mam nadzieję, że się długo nie zobaczymy. – Szkoda, mimo wszystko. To znaczy w pewnym sensie. Przecież to twoja jedyna siostra. Mogłybyście razem miło spędzać czas. Mogłabyś na przykład jeździć do niej w weekendy i spotykać wszystkich fajowych kolegów Bryana – zauważyła słusznie koleżanka. – Taaa… To raczej nigdy nie nastąpi, więc musimy zrobić
wszystko, co w naszej mocy, w dniu wesela. Będzie wtedy tak zajęta przez cały dzień, że nie znajdzie nawet chwili, żeby nas niepokoić. – To bardzo miłe z ich strony, że mnie zaprosiły. – Oczy Sarah rozbłysły. – Connie jest, prawdę mówiąc, zupełnie w porządku. Im lepiej ją poznaję, tym bardziej ją lubię – przyznała Melissa. – Byliśmy u niej wczoraj wieczorem z tatą i spędziliśmy bardzo miło czas, choć myślałam, że wynudzę się tam jak mops. Bardzo długo bawiłam się z jej małą czarną koteczką. Poza tym świetnie gotuje. Jedliśmy jakiś nowy gatunek ziemniaków i były przepyszne. Prosto z pola, idealnie ugotowane. No i wstawiła się za mną podczas dzisiejszego lunchu. Powiedziała mojej mamie, że wiadomość może być bardzo ważna, ale mamy to nie ruszyło. A potem Connie przyszła do łazienki i zapytała mnie, czy wszystko ze mną w porządku. Kiedy w końcu stamtąd wyszłam, okazało się, że mama już poszła do domu, obrażona, więc zjedliśmy lunch sami, tylko ja i tata, a potem poszedł do księgarni Huges & Huges, mimo że byliśmy tam już dzisiaj rano. Dzięki Bogu, że mogłaś się ze mną spotkać. W domu nie będzie zbyt wesoło przez resztę weekendu. – Przygryzła wargę. – A ja nie mogę cię zaprosić do siebie, bo zatrzymał się u nas dziadek i będzie mieszkał z nami przez cały czas pobytu babci w szpitalu. I z tego powodu moja mama jest cały czas podenerwowana i nie ma zbyt dobrego humoru. A poza tym ma zespół napięcia przedmiesiączkowego! W naszym domu jest jak na wulkanie. Chodźmy lepiej na górę do galerii ze sklepami i rozejrzymy się dokoła. Idziesz? – spytała Sarah. – Okej. Chciałabym rzucić okiem na biżuterię. Kupiłam tu świetną bransoletkę kilka tygodni temu. Pamiętasz? Tę, którą ci ostatnio pokazywałam? – Tak, piękna była. Powinnaś założyć ją na wesele. – Mama chce, żebym ubrała się w sukienkę. Powiedziałam jej, że mowy nie ma. – Melissa skończyła colę i wyrzuciła puszkę do śmietnika, po czym ruszyły w stronę galerii People’s Park.
– Słuchaj, musimy wyglądać dojrzale. Może twoja mama jednak ma rację? Sukienka, buty na bardzo wysokim obcasie i czarne rajstopy mogłyby wyglądać ekstra. Przypomnij sobie Kate Moss; wygląda zabójczo w sukienkach – zaczęła się zastanawiać Sarah. – Nie zapominaj, że ci wszyscy superczadowi faceci mają z nami zatańczyć, a my musimy nastrzelać sobie z nimi od groma fotek. – No, tak. Masz rację – zgodziła się ochoczo Melissa, pojąwszy w lot cel przyjaciółki. – Będziemy je pokazywać wszystkim w klasie, kiedy wrócimy po wakacjach do szkoły. Możemy nawet poudawać, że się z nimi potem spotykałyśmy, i dzięki temu zamkniemy w końcu paszczę tej wstrętnej Terry Corcoran. Ciągle się dopytuje, czy miałam kiedykolwiek chłopaka i czy to już zrobiłam, a przecież doskonale wie, że nie. Myślisz, że ona już to zrobiła, czy tylko tak się przechwala? – Pojęcia nie mam. Ale jest jednak małą dziwką, więc mogła to zrobić. Lenny Dunlop twierdzi, że robił to z nią na prywatce u Leny Conway po wypaleniu jointa. – Sarah wzruszyła ramionami. – Nie wiem, jak oni mogą palić to świństwo. Pamiętasz, jak obie rzygałyśmy równo po kilku pociągnięciach? Byłam przerażona. Nigdy więcej nie będę tego próbować! – Ja też. Nigdy więcej! – Melissa przyznała jej świętą rację, pamiętając, jak bardzo się pochorowała w ogrodzie Leny po spróbowaniu pierwszego w życiu jointa. Była potem wykończona i półprzytomna. Sarah twierdziła, że zzieleniała na twarzy. Do tej pory czuła się winna. Zdecydowanie nigdy więcej nie będzie eksperymentować w ten sposób. – Myślisz, że ona zgodziła się to zrobić, bo była zjarana i półprzytomna? – Całkiem możliwe. Sama nie wiem. Ona zawsze łazi z chłopakami. Przecież to zdzira – rzuciła Sarah lekceważąco. – Ja bym się bała to zrobić. Mogę się założyć, że to okropnie boli; mnie boli nawet, kiedy wkładam sobie tampon – skrzywiła się Melissa. – A wielkością tampon przy tym to jak małpka przy półlitrówce. – Sarah zebrało się na głupie porównania.
– Oj, wiem. – Wyobraź sobie, że twój tamponik to Johnny Depp – zachichotała Sarah, kiedy szły obok siebie, śmiejąc się, zapominając na pewien czas o swoich troskach. – A potem miała jeszcze czelność zapytać mnie, czy się nie obawiam, że za bardzo przytyję, bo jadłam akurat dorsza z frytkami. Wyobrażasz sobie, Bryanie? Co za świństwo z jej strony! Miałam ochotę palnąć ją na odlew. Od razu się odcięłam i powiedziałam, że… – Chwila, chwila! Dość! Nie chcę tego słuchać ani chwili dłużej! Wiesz, co ja o tym myślę, Debbs? Myślę, że powinniśmy wszystko odwołać, jeśli wynikają z tego same kłopoty. Ani oni nie są szczęśliwi, ani ty nie jesteś szczęśliwa. Wciąż chodzisz cała w nerwach. Ostatnio przestaliśmy cieszyć się życiem i nie odczuwamy żadnej radości z bycia razem. To nie jest tego warte. – Bryan upił łyk piwa i patrzył uważnie na narzeczoną, obserwując jej reakcję na swoje słowa. – Co?!!! Chcesz wszystko odwołać?! – Debbie wybałuszyła na niego oczy, nie wierząc własnym uszom. – Tak! Właśnie tego chcę. To przestaje być zabawne. Jesteś tak nakręcona i zestresowana, że aż ja zaczynam się przez to denerwować. Z każdego drobiazgu robisz wielki problem. Nie tędy droga. – Bryan przeczesał włosy palcami i wzruszył ramionami. – Czy… Czy ty nie chcesz się ze mną ożenić?! – Ledwo jej to przeszło przez gardło. Czuła się tak, jakby oberwała od niego pięścią prosto w splot słoneczny. – Ależ chcę! Oczywiście, że chcę! – Pochylił się nad stołem i wziął ją za rękę. – Ale nie w ten sposób. Nie ze wszystkimi wokół bez przerwy walczącymi i sprzeczającymi się ze sobą. Nie w takich okolicznościach jak teraz, gdy dosłownie każdą minutę naszego życia pochłania ta cholerna impreza i nie mamy już ani chwili dla siebie. – Ależ, Bryanie, życie jest pełne problemów. Muszę wiedzieć, że mnie wspierasz. Muszę mieć pewność, że mogę na
tobie polegać w trudnych chwilach, tak samo jak ty możesz polegać na mnie, gdy dla ciebie przyjdzie cięższy czas. – Ale ja przecież jestem zawsze dla ciebie – stwierdził. – Uważam tylko, że nie jest ci z tym wszystkim zbyt przyjemnie i nie powinniśmy brać ślubu, jeśli to ma wyglądać w ten sposób. A może powinniśmy załatwić to jakoś inaczej, odwlec nieco, zostawić na jakiś czas? Moglibyśmy pojechać gdzieś na Karaiby i pobrać się na plaży, tylko ty i ja, i garstka naszych przyjaciół. – Ale moja mama bardzo by się zmartwiła, gdyby nie mogła być na moim ślubie. – No, cóż. Ona też mogłaby tam pojechać. – A co z Karen i z całą resztą mojej dalszej rodziny? – Widzisz? I tu cię mam, Debbie. Ja próbuję upraszczać, a ty natychmiast zaczynasz wszystko komplikować – rozzłościł się Bryan. Nie widziała jego oczu. Były ukryte za przeciwsłonecznymi okularami, ale wiedziała, że stały się prawie czarne. – Nie wiem, co powiedzieć… – szepnęła, czując głębokie rozczarowanie, a potem, nie mogąc już dłużej powstrzymać łez, zakryła twarz dłońmi i wybuchnęła płaczem. – Och, Debbs, nie rób tego. Ludzie na nas patrzą. – Bryan poczuł się niezręcznie. – Niech sobie patrzą. Nic mnie to nie obchodzi – odparła, łkając, podczas gdy jakaś para przy sąsiednim stoliku gapiła się na nich z nieskrywaną ciekawością. Siedzieli w ulicznym ogródku przy bistro w dzielnicy Temple Bar. Na ulicy pełno było ludzi, którzy wyszli na zakupy, i turystów, spacerujących z wolna po brukowanym placu. Podał jej papierową serwetkę. – Masz! Wytrzyj nos – powiedział z zakłopotaniem. – Nie chciałem cię wyprowadzić z równowagi. – Chyba zwariowałeś, Bryan! Jak miało mnie to nie wyprowadzić z równowagi?! – Nagle całkiem puściły jej nerwy, wyrwała rękę z jego dłoni i poczuła, jak krew ją zalewa. – W jednej chwili bierzemy ślub, a w następnej już nie, bo nie radzisz
sobie z kłopotami. No cóż, życie jest pełne problemów, czy to ci się podoba, czy nie. A jeśli ci to nie odpowiada, to już ja nic na to nie poradzę. Wracam do domu. Lepiej daj mi kluczyki do samochodu. Piłeś i chyba nie chcesz, żeby cię złapali po alkoholu za kierownicą? To mogłoby oznaczać zbyt wiele kłopotów naraz jak dla ciebie – wyrzuciła z siebie zapłakana. Złapała kluczyki ze srebrnego, metalowego stolika, zerwała się na równe nogi i ze łzami spływającymi po policzkach prawie biegiem ruszyła w kierunku nabrzeży portowych. Dzisiejszy dzień był najgorszym dniem jej życia, a wszystko to przez Barry’ego i Aimee. Gdyby nie wpadli na nią i Connie podczas lunchu, gdyby nie przysiedli się do ich stolika, ta rozmowa dotycząca wesela między nią a Bryanem nigdy by się nie odbyła. To było typowe zachowanie Bryana: zawsze wycofywał się, kiedy tylko coś nie szło po jego myśli. Czasem zwyczajnie nie mogła na nim polegać. Jaki był sens wychodzenia za mąż za kogoś, na kim nie można polegać? Wyszła z uliczki Merchant’s Arch i skierowała się na drugą stronę jezdni, gdzie stał zaparkowany samochód. Siedzenia rozgrzały się od słońca, ale nie otworzyła dachu. Zdarzyło jej się, że kiedy siedziała za kierownicą kabrioletu z rozsuniętym dachem, jakiś typek w bluzie z kapturem wrzucił na siedzenie pasażera pusty styropianowy pojemnik po kawie. Od tamtej pory zawsze zostawiała dach zamknięty, kiedy miała jeździć po mieście sama. Pojechała wzdłuż nabrzeża, ciągle jeszcze oszołomiona ostatnimi wydarzeniami. Skręciła w prawo, żeby przejechać na drugą stronę Liffey i wrócić do domu po drugiej stronie rzeki. „Myślę, że powinniśmy wszystko odwołać”. Te szokujące słowa wciąż dźwięczały jej w uszach, dręczyły, torturowały, trwożyły. Jeśli Bryan chce odwołać ślub, może jednak nie jest pewien swojej miłości do niej? Przeszył ją lodowaty dreszcz przerażenia. Może zamierzał całkiem zakończyć ich związek? Kiedy powiedział, że chce wszystko odwołać, czy miał na myśli
również zaręczyny? Nie mogła sobie wyobrazić życia bez Bryana. Stanowił sens jej życia. To dla niego warto było zmagać się z codziennością. Nigdy nie przeżyła tylu szczęśliwych chwil, co w towarzystwie swojego narzeczonego. To on nauczył ją śmiać się beztrosko; to on wydobył z niej lekkomyślną, dziewczęcą część jej natury. Może i miał rację: to przez nią zbliżające się wesele stało się dla nich obojga dręczącym koszmarem, to ona pozbawiła je całkowicie otoczki radosnego oczekiwania. Musiała przyznać, że była głównym winowajcą. Rodzice starali się, jak mogli. Barry nie okazał się skąpiradłem, to musiała przyznać. Ale jeśli wzięłaby wszystko, co zaoferował, i udawała, że teraz jest już w porządku, po prostu super-hiper, nie mogłaby żyć ze sobą w zgodzie. Czułaby się jak najgorsza hipokrytka. Miała w głowie mętlik i ze wszystkich sił starała się skoncentrować, jadąc wśród coraz większej liczby samochodów. Jej uczucia znów skręciły o sto osiemdziesiąt stopni: od głębokiego smutku do gniewu. Jak on śmiał potraktować ją w ten sposób?! Jak śmiał ni z tego ni z owego oświadczyć, że życzy sobie odwołania ślubu?! Czy za nic miał jej uczucia?! Czego od niej oczekiwał? Że po usłyszeniu jego propozycji wpadnie w zachwyt? Siedział tam sobie spokojny i rzeczowy i nie zareagował w żaden sposób na jej wybuch rozpaczy, kazał jej tylko przestać płakać. Nie to nie! Jakoś sobie poradzi bez niego. Ma dobrą pracę, jest od niego niezależna finansowo. Może sobie w tyłek wsadzić swoje wesele – wściekała się, przejeżdżając akurat obok restauracji nad brzegiem rzeki, gdzie wcześniej Bryan jadł brunch z przyjaciółmi. Był parszywym, egocentrycznym dupkiem. Chciał, żeby wszystko wokół toczyło się po jego myśli. On zawsze brał, a ona była tą, która dawała. No cóż, może więc powinna mu oddać pierścionek zaręczynowy, skoro już do tego doszło. Bo jeśli teraz nie chciał się z nią ożenić, to jaką miała gwarancję, że będzie chciał to zrobić w przyszłości? Kłopotliwe będzie informowanie wszystkich o tym, że wesele zostaje przesunięte na późniejszy termin. Connie pewnie
wyjdzie z siebie ze złości, a Barry zapewne też bardzo się nie ucieszy. Na pewno stracą zaliczkę, którą zapłacili w hotelu. No i niektórzy goście może już kupili im ślubne prezenty. No cóż, niech on poinformuje wszystkich, że wesele się nie odbędzie w zaplanowanym terminie. Nie może teraz wsadzić głowy w piasek i udawać, że jego to nie dotyczy. Jeśli podejmuje jakieś decyzje, niech bierze za nie odpowiedzialność i nie zrzuca na nią całej czarnej roboty. Poczuła ukłucie w sercu. Jak on mógł jej coś takiego powiedzieć! Czy już jej nie kochał? Czy dlatego zrobił całą tę aferę? Szukał możliwości ucieczki sprzed ołtarza i właśnie ją znalazł. Wymyślił sobie, że odwoła wszystko z powodu jej burzliwych relacji z ojcem! Dlaczego nie mógł tego zrozumieć? Szlochając, przejechała przez rzekę w Point. Dlaczego nikt nie mógł zrozumieć, z jakiej rodziny pochodziła? Bryan był jedyny, który wydawał się rozumieć to najlepiej, a zachował się, jakby nie chciał tego wiedzieć. Pozbawił ją poczucia bezpieczeństwa, które miała, będąc z nim. Może tak właśnie zachowują się wszyscy mężczyźni – pomyślała z wściekłością. Najpierw zrobił jej to ojciec, a dzisiaj również Bryan właśnie w chwili, kiedy go najbardziej potrzebowała. No cóż, takie zachowanie do niczego nie prowadzi. Teraz potrzebowała tylko nabrać odwagi. – Panie Boże, dopomóż! – wyszeptała, płacąc za przejazd East Linkiem, i ruszyła w drogę do domu.
Rozdział 11
– No cóż, Panno Nadziejo, mój lunch okazał się katastrofą, ale przynajmniej wiem, że ty ze swojego będziesz zadowolona. – Connie uśmiechnęła się, nakładając łyżką trochę tuńczyka, smakołyk rzadko goszczący na miseczce czarnej koteczki, i usłyszała w podzięce ekstatyczne pomiaukiwania ocierającej się o jej nogi kotki. Pogłaskała jej lśniący łebek, kiedy schyliła się, żeby postawić miseczkę na podłodze. Kota tak łatwo zadowolić: trochę tuńczyka, trochę przytulania i już jest szczęśliwy. Kiedy się podniosła, coś jej chrupnęło w lewym kolanie i na twarzy pojawił się grymas bólu. Robi się coraz starsza i powoli zaczyna się rozpadać – pomyślała ponuro. Udało jej się dzisiaj tego doświadczyć. Poszła na górę do sypialni i zaczęła się rozbierać. Najpierw zdjęła kwiecistą czarno-czerwoną spódnicę, którą miała na sobie podczas lunchu z córką. Potem ściągnęła przez głowę czarną koszulkę stanowiącą komplet ze spódnicą i przypadkiem zobaczyła swoje odbicie w lustrze. Jęknęła. Jej ciało do jędrnych i gładkich raczej nie należało. A Aimee wyglądała dzisiaj olśniewająco: szczupła, wysportowana, opalona, piersi jędrne i krągłe, ramiona bez śladu obwisłej skóry. Connie przestudiowała dokładnie swoje odbicie. Miała około metra siedemdziesięciu wzrostu. Nogi zachowały całkiem znośne kształty, bo często chodziła na długie spacery po plaży. Talia wciąż jeszcze była na swoim miejscu, choć jej obwód wyraźnie się zwiększył – temu nie mogła zaprzeczyć – a pod czarnymi majtkami rysował się wyraźnie na razie niewielki wałek tłuszczu. Piersi, niestety, nie dałoby się opisać jako „jędrnych i krągłych” – zauważyła gorzko. Bardziej pasowały do nich określenia typu „w pełni dojrzałe” czy „pełne”. Nie przeszłyby „testu ołówka”, jaki jeszcze kilka lat temu robiła sobie z powodzeniem, ale i tak
prezentowały się całkiem nieźle jak na biust kobiety, która znalazła się po złej stronie czterdziestki piątki. Odwróciła się tyłem do lustra i dopiero ten widok wprawił ją w czarną rozpacz. Co za porażka! Obwisły, spłaszczony, wylewający się z majtek tyłek. Nie da się ukryć. Gdzie mu tam do zgrabnej pupy Aimee! Westchnęła głęboko i usiadła na łóżku. Niezależnie od tego, jak bardzo restrykcyjną dietę by sobie narzuciła i jak wiele by ćwiczyła, nigdy nie będzie miała ciała takiego jak Aimee, nie mówiąc nawet o odzyskaniu własnej figury sprzed dziesięciu lat. Po raz pierwszy w życiu tak naprawdę poczuła się kobietą w średnim wieku. Wcześniej tylko miewała przebłyski myśli o starzeniu się, szczególnie kiedy trudno jej było przeczytać tekst drobnym drukiem na opakowaniach i musiała zacząć używać okularów. Najpierw zdarzało się to tylko sporadycznie i dopiero kiedy musiała wkładać okulary częściej niż bardzo często, dotarło do niej, że proces starzenia rozpoczął się na dobre, choć nie wzięła sobie tego do serca. Potem spostrzegła, że ma coraz bardziej nieregularny okres i coraz mocniejsze migrenowe bóle głowy, które zawsze mu towarzyszyły. Czasem migreny były tak silne, iż robiło się jej niedobrze. Objawy te właściwie dostrzegła dopiero po tym, gdy kiedyś podczas lunchu szwagierka zażartowała sobie z niej, mówiąc, że pewnie weszła w okres przedmenopauzalny i ma uderzenie gorąca, co okazało się trafieniem w samo sedno problemu, i wtedy zrozumiała, że jej młodość odeszła na zawsze. Ogarnęła ją fala bezbrzeżnego smutku. Życie zdecydowanie poszło w innym kierunku, niż planowała. Była kobietą w średnim wieku, z nieudanym małżeństwem za sobą, mieszkającą samotnie, jedynie z małym kotkiem do towarzystwa. Jej ciało nigdy już nie odzyska młodzieńczej sprężystości. Teraz było dla niej jedynie wyznacznikiem upływającego czasu i przypomnieniem, że miała coraz mniej możliwości. Tak bardzo pragnęła tego, czego już nigdy mieć nie będzie. Nigdy już nie spotka nowego partnera, z którym założy drugą rodzinę, tak jak to zrobił Barry z Aimee. Zawsze gdzieś w jej podświadomości tkwiła nadzieja, że spotka kogoś, w kim się zakocha, kogo zaakceptuje Debbie, potem zamieszkają
razem, będą mieli dzieci i wszyscy będą bardzo szczęśliwi. Marzenia spełzły na niczym. Była samotna, właściwie bez realnych szans na kolejne dziecko. Udało jej się wychować córkę, dając jej jak najnormalniejsze dzieciństwo – o ile to było możliwe w tamtych warunkach. Taką przynajmniej miała nadzieję. Zabolało ją bardzo i zaniepokoiło, kiedy uświadomiła sobie, że córka w wieku dwudziestu pięciu lat wciąż jest pełna żalu, złości i goryczy z powodu nieudanego małżeństwa rodziców. To musiała być wyłącznie jej wina. Zawiodła jako żona i matka, a teraz całkowitemu zniszczeniu ulegną resztki jej kobiecości. Przed nią była już tylko samotność wieku średniego i Bóg jeden wie, ile lat starości, nie wiadomo w jakiej kondycji. Starość była okrutna – rozmyślała dalej, przypominając sobie wszystkich starszych pacjentów, którymi opiekowała się w ciągu wielu lat pracy, i nagle zdając sobie sprawę jaśniej niż kiedykolwiek, jak bardzo się do starości zbliżyła. Gula wielkości pięści urosła jej w gardle. Z trudem przełknęła ślinę i wtedy z jej oczu polały się łzy. Serce rwało się na strzępy. Zalała ją fala rozpaczy i trwogi. Zwinęła się na łóżku w kłębek, szlochając jak dziecko. W momencie gdy Barry i Aimee razem z Melissą podeszli do ich stolika, na ich widok poczuła się pusta w środku i nagle zobaczyła swoje życie w innym świetle. Wiedziała, że porównywanie ich życia z jej życiem jest bez sensu i nie przyniesie żadnych pozytywnych efektów, ale wyglądali na tak zamożną i wspaniałą rodzinę, rodzinę, która ma wszystko. Barry podstawił krzesło Aimee i Connie w tym geście dostrzegła siłę przyzwyczajenia – zapewne robił tak zawsze, za każdym razem, kiedy wychodzili do restauracji. Nawet po tylu latach obserwowanie ich zażyłych gestów powodowało lekki ból serca. Jej były mąż nigdy nie zachowywał się tak szarmancko w stosunku do niej, nawet w czasach kiedy wszystko układało się pomiędzy nimi jak najlepiej. Nigdy nie traktował jej z takimi względami jak teraz traktuje Aimee – pomyślała ze smutkiem. Gdyby okazał jej choć trochę szacunku,
gdyby choć trochę się postarał, wciąż mogliby być małżeństwem. Była prawie pewna, że Aimee nie musi się zmagać z uporczywym milczeniem z jego strony, z cichymi dniami, które zdominowały ostatni okres ich małżeństwa. Ona by pewnie nie dała sobie wejść na głowę i nie tolerowałaby takiego zachowania. Aimee wyglądała na ostrą laskę, która nie bała się wygłaszać opinii i mówić o swoich uczuciach. Nie puściłaby Barry’emu płazem jego humorów tylko dlatego, że bałaby się przewrotu w swoim związku małżeńskim – tego Connie była pewna. W porównaniu z Aimee ona sama nie potrafiła wypowiadać na głos swoich pragnień. No i co dobrego przyniosło jej tłumienie emocji? Nic. Małżeństwo i tak się rozleciało, mimo jej ciągłego łagodzenia wszelkich konfliktów i czekania w milczeniu, aż wszystko samo się ułoży – rozmyślała z goryczą, zdegustowana swoim postępowaniem, nagle czując przypływ złości. Co, na Boga, z nią się działo?! Co, u licha, najlepszego zrobiła?! Czy nie rozprawiła się już kiedyś raz na zawsze z przeszłością? Dlaczego wszystko to wraca akurat teraz, dręcząc ją i drażniąc? Okazało się, że wciąż ma w sobie tyle samo złych emocji co Debbie. Connie usłyszała Pannę Nadzieję wbiegającą po schodach na górę i po chwili kotka wskoczyła na łóżko tuż obok niej. A potem zimny nosek dotknął jej nosa i koteczka zaczęła się w nią wpatrywać wzrokiem pełnym zielonookiego uczucia. – Och, kiciu, jestem chodzącą pomyłką w średnim wieku i w dodatku poniosłam całkowitą klęskę jako matka – zaszlochała i wtuliła twarz w jedwabiste czarne futerko. Czuła na policzku ciepło jej giętkiego małego ciałka i równe uderzenia bijącego w nim serduszka. Panna Nadzieja liznęła ją na pocieszenie i zwinęła się tuż obok w ciepły kłębuszek, co spowodowało jeszcze większy wybuch rozpaczy u Connie. Leżała, otaczając ramieniem kota i lejąc gorzkie łzy aż do późnego popołudnia, kiedy to przez okno pokoiku na poddaszu zaczęły zaglądać promienie słońca, ogrzewając jej plecy i ramiona. Zadzwonił telefon i podjęła wysiłek, żeby się pozbierać. – Dajcie mi wszyscy spokój – mruknęła, ale telefon uparcie
dzwonił, grając jej na nerwach, więc w końcu odebrała. – Cześć, co porabiasz? Może miałabyś ochotę wyjść na spacer? – To była Karen. – Cześć, Karen! – udało jej się wykrztusić, zanim znowu wybuchnęła płaczem. – Hej, hej! Co z tobą? Co się dzieje? – Z drugiej strony linii przypłynął pełen troski głos szwagierki. – Och, Karen! – załkała Connie. – No co? Powiedz mi w końcu, co się stało! – Karen poprosiła ostrzej, zaczynając poważnie się niepokoić. – Ach! Właśnie przeżyłam katastroficzny lunch z Barrym i jego nową rodziną. Debbie była dla nich tak niemiła, że aż mnie zamurowało z wrażenia; leżę i myślę, dlaczego tak źle ją wychowałam. Jest wciąż pełna złości i rozgoryczenia i dopiero teraz wszystko się ujawnia. To wesele będzie jedną wielką klapą! – wylało się z niej prawie jednym tchem. – Jedliście razem lunch? Zaplanowaliście to spotkanie wcześniej? – Nie. Debbie zaprosiła mnie do Roly’s, a oni po prostu tam się pojawili. Nie było wolnych stolików, więc co miałam zrobić? Mogłam tylko potwierdzić, że nie mam nic przeciwko, żeby się przysiedli. – A niech to! Czy Aimee była zdenerwowana? – A jak myślisz? Pewnie tak samo jak ja – odpowiedziała Connie sztywno. – I tylko dlatego tak rozpaczasz? – Och, mów sobie, co chcesz. Właśnie dopada mnie menopauza, jak sama wcześniej zauważyłaś. Nie wiem, co jest ze mną. To pewnie hormony. – Connie odkaszlnęła, próbując się uspokoić. – Aaach! No, popatrz, popatrz! Nic więcej nie mów. Muszę koniecznie wpaść do ciebie na ploty. Będę w ciągu godziny. – Czy nie miałaś dzisiaj mnóstwa rzeczy do zrobienia? – spytała Connie słabo. – O tak, pranie z całego tygodnia i raport dla szefa o
oddziaływaniu śmietników na moją najbliższą okolicę. Jak myślisz, dlaczego szukam wykrętu, żeby tego nie robić? – Connie dobrze wiedziała, że szwagierka sobie żartuje. – Okej! – zgodziła się, chlipiąc. – W takim razie do zobaczenia! – Głowa do góry, kochanie! Wszystko obgadamy! – obiecała Karen. Connie otarła policzki wierzchem dłoni i usiadła na łóżku. Mieć oddaną przyjaciółkę to doprawdy błogosławieństwo. Karen zawsze była dla niej ogromnym wsparciem, to musiała przyznać. Rozpięła i zdjęła biustonosz, potem zrzuciła majtki i włożyła czarny jednoczęściowy kostium do opalania, a na wierzch zarzuciła plażową sukienkę. Mogła przy okazji złapać też trochę słońca, gdy usiądą sobie z Karen z herbatką na patio. Miło będzie się z nią spotkać – pomyślała i od razu humor jej się poprawił. Szybko zeszła schodami na parter, z Panną Nadzieją u boku, która zwabiona czekającymi ją dodatkowymi smakołykami, mruczała głośno jak mały traktorek. Connie wrzuciła do kociej miseczki trochę suchej karmy z torebki, potem postawiła dwa kubki na tacy i ułożyła kilka czekoladek na talerzyku obok. A co tam, może sobie pozwolić na kilka dodatkowych kalorii po przyswojeniu przerażającej ich liczby w obiadowej panierowanej rybie i frytkach. Mimo wszystko powinna uważać. Wiedziała, jak to jest, kiedy ją najdzie nieposkromiony apetyt na coś dobrego. Mogła wpaść w ciąg i jeść, i jeść, i jeść, pochłaniając w mgnieniu oka torbę cukierków, a wobec zbliżającego się wesela nie powinna sobie na to pozwolić. Poszła za dom do małego pomieszczenia gospodarczego, dostępnego od zewnątrz, i wyjęła stamtąd dwie poduszki na leżaki, które tam zwykle przechowywała. Słońce grzało tak przyjemnie, położyła się więc na jednym z leżaków i rozciągnęła wygodnie zmęczone stare kości. Może zdąży uciąć sobie krótką drzemkę, zanim przyjdzie Karen. Już kwadrans przed szóstą musiała być dzisiaj na nogach, więc nie dość, że dzień wydawał jej się długi, to jeszcze obfitował w wydarzenia.
Czuła, jak jej ciało powoli się odpręża, gdy rozsmarowywała krem do opalania Ambre Solaire na ramionach. Otaczający ogród rozkwitał właśnie feerią barw, osiągając apogeum swojej letniej wspaniałości. Pełno tu było krętych ścieżek i pozornego nieładu, na każdym kroku kwitły kępy jakichś krzewów, rosły jabłonki i śliwy damaszki. Po przeciwnych stronach stały dwie altanki, a na końcu ogrodu znajdowała się łączka. Rosnący wzdłuż ogrodzenia wysoki, wiecznie zielony żywopłot zapewniał całkowitą prywatność. Nikt z zewnątrz nie mógł jej dostrzec. Donice z petuniami i bodziszkami ukwiecały patio, a jaśminy i krzewy wisterii pnącej się po treliażach osłaniały ją z drugiej strony. Ogród był rajem Connie, miejscem, do którego przychodziła pomyśleć i dojść do siebie po wyczerpującym dniu. To właśnie z powodu owej enklawy tak przywiązała się do tego domu, choć kiedy pierwszy raz zobaczyła ogród, był całkowicie zarośnięty, ale już wtedy potrafiła sobie wyobrazić, jak mógłby wyglądać w przyszłości. Przez wiele lat pracowała w nim ciężko, aż wreszcie stał się jej małym, wymarzonym rajem. Przeprowadziła się z Deansgrange do nadmorskiego miasteczka Greystones pod Dublinem w Wicklow, żeby być bliżej Karen i jej rodziny. Debbie uwielbiała swoje kuzynki i była z nimi w zadziwiająco dobrych stosunkach, a Connie nie czuła się dzięki temu samotna, szczególnie w latach, kiedy Barry mieszkał w Ameryce. Dzięki pobliskiej stacji kolejki Dart miała ułatwioną komunikację z Dublinem. Szczególnie pomocne było to przez kilka ostatnich lat, gdy opiekowała się pacjentem mieszkającym również bardzo blisko stacji. Mimo że teraz okolica zaliczała się do ścisłego obszaru podmiejskiego, mimo że wszędzie wokół jak grzyby po deszczu powstawały nowe apartamentowce i osiedla domów jednorodzinnych, Greystones zachowało wiejski klimat z przyjazną atmosferą panującą wśród mieszkańców, którą zastała lata temu, gdy tu zamieszkała, i która nadal nie uległa żadnym zmianom. Położyła się na plecach i wystawiła twarz do słońca.
Uwielbiała wygrzewać się w jego promieniach, co pozwalało jej się zrelaksować, uspokoić duszę i skołatane nerwy. Miała nadzieję, że słoneczna kąpiel podziała na nią równie magicznie i dzisiaj, kiedy w głowie miała mętlik, a myśli biegały jak szalone w tę i z powrotem pomiędzy Debbie a Barrym, wracając co pewien czas do niej, do jej kłopotów i niedoli. Zastanawiała się, czy Barry i Aimee już się pogodzili, kto z nich pierwszy wyciągnie rękę na zgodę? Pewnie w tej chwili już się tulą czule do siebie, dyskutując o tym, jaka to ta Debbie jest źle wychowana. Widziała na twarzy Aimee wyraz pogardy, gdy Debbie wygłaszała swoje mądrości na temat „wieszaków”. Dlaczego, na Boga, jej córka nie mogła siedzieć cicho, jak na dystyngowaną panienkę przystało, lecz zrobiła z siebie dziecinną, zachowującą się po chamsku pannicę? Zachowała się jak Melissa, kiedy ma zły dzień. Debbie wiedziała, że Connie maksymalnie się na nią wkurzyła. No i dobrze. Connie i tak miała wystarczająco dużo problemów na głowie, bez zamartwiania się o złe zachowanie córki. Dopadło ją w końcu zmęczenie, oczy same się zamknęły, ciałem wstrząsnął krótki dreszcz, a potem jej mięśnie się rozluźniły i zapadła w sen. Kiedy się obudziła, stwierdziła, że na leżaku, który rozłożyła obok, leży jej szwagierka, szczerząc do niej zęby w radosnym uśmiechu. – Jak się masz, śpiochu? – Karen?! Jak długo już tu jesteś? – Connie ziewnęła tak szeroko, że o mało nie złapał jej skurcz. – Około dwudziestu minut. Weszłam przez boczną furtkę, bo tak myślałam, że cię tutaj znajdę. Spałaś jak niemowlę i nie miałam serca cię budzić. Wiedziałam, że byłaś na nogach od świtu. – Co prawda, to prawda. – Z trudem uniosła się do pozycji siedzącej i przeczesała włosy palcami. – Która godzina? Herbaty? Kawy? – Spojrzała pytająco na Karen. – Za kwadrans siódma. – Szwagierka uniosła rękę. – Nie ruszaj się z miejsca. Przyniosłam coś na przekąskę dla nas. –
Uśmiechnęła się wesoło. – Skąd wiedziałaś? – Connie się roześmiała. – Kładź się! Za sekundę będę z powrotem – zarządziła Karen. Connie padła na poduszkę. Jakie to cudowne uczucie, kiedy inni zajmują się tobą, szczególnie po takim okropnym dniu jak dzisiejszy! Pięć minut później Karen pojawiła się z tacą pełną smakołyków. – Mamy tutaj pasztet i krakersy, wędzonego łososia i ciasteczka serowe, chorizo, oliwki, suszone w słońcu pomidory i nieco świeżego chleba z chrupiącą skórką, grubo posmarowanego masłem – zakomunikowała. Postawiła tacę na stoliku i puściła do niej oko. – Za chwilę dojadą płynne substancje wspomagające funkcje życiowe organizmu, więc posadź szybko tyłek na krześle i wcinaj. – Dzięki, Karen, jesteś niezastąpiona! – Connie podniosła się z leżaka i objęła przyjaciółkę, a ta oddała jej równie serdeczny uścisk. – Niejednokrotnie wcześniej ty robiłaś dla mnie to samo. Może kieliszek schłodzonego wina? – Czemu nie? Dzisiaj wieczorem nigdzie się nie wybieram. – To świetnie! Uprzedziłam Johna, że będzie musiał po mnie przyjechać, a on jako dobry małżonek obiecał, że przyjedzie o każdej porze, kiedy tylko po niego zadzwonię. Więc mogę do ciebie dołączyć. Widzisz, jaka jestem dobra dla siebie? – Roześmiała się serdecznie, wracając z powrotem do domu po kieliszki i wino. – Jak tu u ciebie pięknie i cicho, Connie! Prawdziwa oaza spokoju. Odwaliłaś kawał dobrej roboty – pochwaliła ją Karen kilka chwil później, wznosząc rękę z kieliszkiem wina Chablis. – Wiem, sama kocham to miejsce. Ale nie mam z kim go dzielić… – Connie ugryzła się w język. – Więc to o to poszło? – Szare oczy Karen były pełne zrozumienia i współczucia.
– Tak, w pewnym stopniu. – Connie westchnęła, biorąc do ust oliwkę. – Kiedy zobaczyłam ich dzisiaj wszystkich razem w Roly’s: Barry’ego, Aimee i Melissę z jakiegoś niezrozumiałego powodu poczułam w środku straszną pustkę. Nigdy nie myślałam, że skończę jako osoba samotna. Wciąż ciężko mi się przyzwyczaić do tego, że Debbie już nie ma obok mnie. Podświadomie spodziewałam się, że jednak znajdę kogoś, z kim będę miała jeszcze jedno dziecko, a teraz już wiem, że to się nigdy nie stanie. – No cóż, dziecka raczej mieć nie będziesz, ale kto powiedział, że taka wspaniała kobieta jak ty nie spotka już nigdy w życiu żadnego mężczyzny? Dlaczego by nie? – Karen była pełna optymizmu. – Och, daj spokój, Kar, jestem tylko pielęgniarką w średnim wieku. Czy ktoś w ogóle na mnie spojrzy? – Przestań już! Skończ wreszcie z tą gadką o wieku średnim! – Karen udzieliła jej stanowczej reprymendy, wgryzając się w kanapkę z chorizo. – Dlaczego, na litość boską, w ogóle myślisz o sobie jako o kimś w średnim wieku?! Co chcesz przez to uzyskać? I wtedy przerwała się tama; ruszyła lawina słów i emocji. Zaczęła opowiadać o swoich lękach, o samotności, o obawach i winie wobec Debbie, swojej zazdrości o młodość Aimee, o rozżaleniu z powodu odejścia Barry’ego, z czym, jak sądziła, już dawno się uporała. – Ależ, kochanie, co zaskakującego jest w tym, że tak właśnie się czujesz? – spytała ją Karen, kiedy Connie skończyła wylewać smutki i żale. – Twoja córka wychodzi za mąż; to normalne, że napływają wspomnienia z przeszłości. Śluby zawsze wszystko zmieniają. I w twoim, i w jej życiu. Ty musisz się tylko przyzwyczaić do mieszkania w samotności, i to nie jest łatwe. A Debbie zmienia w swoim życiu wszystko. Traktujesz siebie zbyt surowo. To naturalne, że jesteś bardziej wrażliwa na wszelkie ciosy. – Wiem, ale dzisiaj był okropny dzień, a ona zachowała się obrzydliwie. – Cóż, jak znam życie, Aimee starała się jej dorównać.
– To nie jest żadna wymówka. Zwymyślałam Debbie za to, że się z niej nabijała przy wszystkich. – Connie się nachmurzyła. – Rozumiem cię. Mimo że są wystarczająco dorośli, żeby wziąć ślub, wciąż myślimy o nich jak o dzieciach i chcemy, żeby byli grzeczni i pokazywali się od najlepszej strony. – Biednej Melissie też się dostało, aż mi było za nią przykro. Pod maską opryskliwości kryje się całkiem miłe dziewczę. – Aimee zapewne czuła do Melissy to samo, co ty do Debbie. Zapewniam cię, dzieci robią to swoim mamom na każdym kroku. – No, tak, ale Debbie skończyła dwadzieścia pięć lat! Już nie mam do niej siły, Karen. Ona nigdy nie daruje Barry’emu. Aż mi go czasem szkoda. Szczerze mówiąc, nie zasłużył na traktowanie go w ten sposób. – Connie upiła solidny łyk wina. – Straszny z niej uparciuch. Temu nie zaprzeczę. Ale wydaje mi się, że im bliżej ślubu, tym atmosfera staje się bardziej nerwowa. Jest zestresowana i musi się na kimś wyżyć. Nie może to być Bryan, nie możesz to być ty, więc zostaje jej Barry. Wszystko się w końcu uspokoi – zapewniła ją Karen, napełniając sobie ponownie kieliszek. – Spójrz tylko na siebie dzisiaj: zdenerwowana i cała roztrzęsiona, choć zwykle trudno wytrącić cię z równowagi. – Oj, wiem, wiem, ale z Debbie sprawa wygląda inaczej. Jej rozżalenie sięga głęboko w przeszłość i jest mocno zakorzenione w psychice. Nie byłam świadoma, że jest aż tak źle. Powinnam pójść z nią do poradni wtedy, kiedy się rozstaliśmy… Sama już nie wiem. – Connie wyglądała na zmartwioną. – Przecież robiłaś, co mogłaś. A poza tym w tamtych czasach nie było ani tylu rozwodów, co teraz, ani tak dobrego doradztwa i wsparcia dla dzieci z rozbitych rodzin. Przestań robić sobie wyrzuty i się zadręczać, Connie. To nie jest tego warte, uwierz mi. – Karen pochyliła się nad stołem i uścisnęła jej rękę. – Martwię się o nią. I martwię się o ich małżeństwo. Nie sądzę, żeby Bryan był dla niej odpowiednim mężczyzną. Tylko jedna strona u nich się stara. To ona robi wszystko w ich w domu. Taka opcja sprawdza się teraz, dopóki jest ich dwoje, ale jak będzie
to wszystko działać, kiedy pojawią się dzieci? Czy on wtedy nagle zacznie przykładać się do pracy? Czy zostawi ją próbującą ogarnąć cały dom, a sam pójdzie sobie na wyścigi, na wernisaż albo diabli jeszcze wiedzą dokąd? – wybuchła Connie. – Kochanie, nie możesz spędzić reszty życia na martwieniu się o nich. Pozwól im wieść takie życie, na jakie sami mają ochotę, a ty zajmij się swoim. Te kilka lat, które nadejdą teraz, będziesz miała tylko dla siebie i musisz wycisnąć z nich tyle, ile tylko się da. A jeśli pragniesz nowego związku – a myślę, że powinnaś przynajmniej spróbować kogoś znaleźć – to zajmij się tym – doradziła szczerze Karen. – Zastanów się porządnie, czego chcesz, a potem ruszaj przed siebie i spróbuj czegoś nowego. Na tym polega prawdziwe życie. – Może, jeśli byłabym z dziesięć lat młodsza… – Connie się skrzywiła. – Ale nie jesteś i musisz dalej z tym żyć – odcięła się Karen. – Właśnie próbuję, ale, niech to szlag, mam pięćdziesiątkę w najbliższej perspektywie i boję się jej jak cholera. – Ja również! Jestem przerażona. Zapominam o różnych sprawach. Nigdy nie mogę znaleźć kluczyków do samochodu; zapominam słów w połowie zdania. Czasem czuję, że mam watę zamiast mózgu. Wzrok coraz gorszy, włosy pod farbą siwe jak u borsuka. Czasem muszę używać żelu nawilżającego. No i te coraz głębsze zmarszczki wokół ust! Wszystko powoli wysiada: cycki, tyłek, brzuch. Och, mój Boże! Tylko usiąść i płakać. Jak sobie tak patrzę na te smukłe młode piękności, które przychodzą do nas do domu razem z Jenną, z całego serca ich nienawidzę, kiedy kręcą nam się przed oczami w tych krótkich topach i kusych minispódniczkach, i cały czas się zastanawiam, dlaczego John chce wciąż jeszcze kochać się ze mną i czy jest to tylko kwestia przyzwyczajenia, czy jednak nadal jeszcze go podniecam? I nasuwa mi się pytanie, czy te lekkomyślne młode dziewczęta zdają sobie sprawę, jak wielkimi są szczęściarami, że budząc się codziennie rano, nie mają bólów w całym ciele jak staruszki. Nie odczuwają ani odrobiny wdzięczności za swoją młodość i miękką,
gładką skórę bez jednej zmarszczki. Po prostu uważają, że im się to wszystko należy. I czy ty też to zauważyłaś, czy to tylko moja obsesja, że ostatnio w telewizji pokazują mnóstwo reklam środków do stosowania podczas menopauzy? Nigdy ich wcześniej nie widziałam, bo nigdy chyba ich nie reklamowali. Podtykają mi je nachalnie pod nos. No i jeszcze te reklamy ubezpieczeń dla osób, które przekroczyły pięćdziesiąty rok życia! Albo dla cholernych aktywnych po pięćdziesiątce! Wszystko to będzie dla mnie jak znalazł za kilka lat i aż sama nie mogę w to uwierzyć… Widzisz…? – Uśmiechnęła się szeroko. – Też mogłabym zacząć trząść się ze strachu i ponarzekać sobie na wszystko z równą zajadłością jak ty. Connie wybuchnęła głośnym śmiechem, a Karen dołączyła do niej. – Czuję się właśnie tak, jak to opisałaś, może tylko pomijając ten kawałek na temat kochania się. Kiedy wróciłam wczoraj do domu i stanęłam przed panelem alarmu, popatrzyłam na cyferki i wbiłam po kolei: jeden, dwa, trzy, cztery, a potem nie mogłam pojąć, dlaczego alarm nie chce się rozkodować. Stałam jak zamroczona i dopiero po chwili do mnie dotarło, że wklepałam zły kod. – Radości wieku średniego! Aimee, już możesz zacząć się zadręczać! – złośliwie zasugerowała Karen. – Mogę przysiąc, że już robiła sobie botoks. – No cóż, trzeba przyznać, że świetnie po nim wygląda. Też bym chciała mieć tyle odwagi, żeby zrobić sobie taki zabieg. – Ja też, ale przeraża mnie sama myśl o wprowadzaniu tej trucizny do wnętrza ciała. Skąd mam wiedzieć, jakie skutki uboczne przyniesie po latach stosowania? – Tak czy siak, wygląda świetnie – westchnęła zawistnie Connie. – Przyznaję, że też zwróciłam na to uwagę, ale jakim kosztem się to odbywa? Popatrz tylko na biedną Melissę. Aimee jest tak zajęta pracą i budowaniem sylwetki po pracy, że nie ma czasu dla dziecka, które żywi się jakimiś półproduktami i
fastfoodami, i jak widać, jest smutna i samotna. Ja nigdy bym nie pozwoliła, żeby moje dzieci miały w swoich pokojach telewizję satelitarną i własny komputer z dostępem do Internetu. Diabli wiedzą, co mogłyby oglądać. A ona? Ma wszystkie dostępne na rynku gry i gadżety, ubrania i kosmetyki, ale jest jednym z tych dzieci, którym rodzice zawsze skłonni są dawać swoje pieniądze, ale nigdy nie dadzą ani odrobiny swojego czasu. My starałyśmy się jak najwięcej czasu poświęcać dzieciom, kariery nie zdominowały naszego życia. A dla Aimee i Barry’ego ich kariery zawodowe są sprawą nadrzędną. – Sądzę, że przy tym wszystkim są zbyt wymagający wobec Melissy – dorzuciła Connie na podstawie własnych obserwacji. – Niech sobie będą, jak im to odpowiada. Zadzwoniłam do nich któregoś popołudnia, bo chciałam zostawić prezent urodzinowy dla Melissy, a ona siedziała sama w tym ich pięknym apartamencie i jadła pizzę. O piątej po południu! Aimee poszła do tego luksusowego klubu fitness niedaleko ich domu w Dun Laoghaire, a Barry jeszcze był w pracy. Dla mnie to coś przerażającego! Dziecko powinno zjeść pożywny, domowy obiad, kiedy wraca ze szkoły. – Oj, wiem! Poczęstowałam ją tłuczonymi ziemniakami tej nowej odmiany, kiedy wpadli do mnie ostatnio z Barrym, i wtedy się przyznała, że wcześniej ich nie jadła. Kupują gotowe purée ziemniaczane u Marksa albo w Butler’s Pantry. Aimee nigdy nie gotuje, dlatego ma figurę cholernego wieszaka na ubrania – mruknęła ponuro Connie. – Prawdziwa z niej szczęściara. Chuda jędza! – Karen przerzuciła się na krakersy z pasztetem. – Chciałabym móc się tak zachowywać wobec mojej gromadki. – Ale z nas wredne babska! – Connie uśmiechnęła się cierpko. – I w dodatku zazdrosne! Ale przynajmniej mówimy szczerze, co o niej myślimy – zachichotała Karen. Wino zaczynało uderzać jej do głowy. – Chcesz jeszcze jeden kieliszek? – Podniosła butelkę z winem.
– Ale tylko jeden. Jutro idę do pracy. Nie chcę na kacu biegać po szpitalu. Tego tylko by mi brakowało. – E tam. Marudzisz. Ja mam jeszcze raport do napisania i muszę przygotować niedzielny obiad dla dwóch zestawów dziadków i mojej gromadki. Zaprosiłam ich wieki temu w przypływie szaleństwa. Dobrze ci radzę, Connie, nie bądź taka szybka z porzucaniem swojego spokojnego życia. Ono też ma wiele zalet – zapewniła ją Karen, kiedy po raz kolejny stuknęły się kieliszkami. Karen miała rację – pomyślała Connie. Czuła się już zdecydowanie lepiej. Marazm, który opanował ją wcześniej, odchodził powoli w niepamięć, odegnany przez przyjacielską życzliwość. W miłym towarzystwie Karen, w lekkich balsamicznych powiewach wieczornego wietrzyku, gdy słońce powoli zachodziło za drzewa i dawało olśniewające kolorami przedstawienie na pożegnanie dnia, samotność, która wcześniej wydawała się jej tak przytłaczająca, stała się mniej straszna, a wszelkie niepokoje i obawy – łatwe do pokonania. Szwagierka zawsze potrafiła przedstawić wszystko w prostych słowach i rozproszyć obawy. Tak też stało się i tym razem. Connie często przejmowała się sprawami, na które nie miała żadnego wpływu, a to było bez sensu. Może jutro podejmie ostatnią próbę załagodzenia zgrzytów pomiędzy Barrym a Debbie. Gdyby jej się udało ich pogodzić, byłoby to doprawdy sporym osiągnięciem. A w poniedziałek z samego rana musi koniecznie iść do apteki i kupić kapsułki z tranem oraz jakieś tabletki, które złagodzą najgorsze objawy menopauzy, która, niestety, właśnie ją dopadła, czy jej się to podobało, czy nie. Od poniedziałku zacznie też stosować restrykcyjną dietę odchudzającą – postanowiła, częstując się jeszcze jednym kawałkiem wędzonego łososia. To przecież ostatni raz. Ostatnia obfita kolacja, więc co tu dużo mówić. Ten ostatni raz można było sobie pozwolić na zjedzenie wszystkiego z apetytem.
Rozdział 12
Judith stała pod prysznicem w pieniących się strugach wody, namydlając się małym mydełkiem hotelowym. Było już po siódmej wieczorem i czuła się głodna jak wilk. Przespała całe popołudnie i kiedy się obudziła, oszołomiona snem i całkowicie zdezorientowana, nie mogła sobie w pierwszej chwili przypomnieć, gdzie się znajduje. Rozejrzała się najpierw wokół siebie, po hotelowym pokoju, i wtedy pamięć wróciła. Jęknęła. Wciąż było jej niedobrze, a w głowie łupało, ale i tak czuła się o niebo lepiej niż rano. Zwlokła się z łóżka, zrobiła sobie filiżankę herbaty i zjadła ciasteczko, dzięki czemu przestało ją ściskać w żołądku. Pogrzebała chwilę w torbie i znalazła paczkę tabletek przeciwbólowych, wzięła dwie i popiła kolejną filiżanką herbaty. Wiedziała, że będzie musiała wrócić do domu, ale tak przyjemnie było leżeć na łóżku, popijać gorącą herbatę i zmieniać kanały TV bez jakiegoś większego sensu. Oczy znowu zaczęły jej się zamykać, więc tym razem się rozebrała, wśliznęła jak należy pod kołdrę i ponownie zasnęła. Gdy się obudziła, dalej leżała owinięta bezpiecznym kokonem, nie mając ochoty wstawać. Znowu włączyła telewizor i skacząc po kanałach, znalazła jakiś odcinek serialu Gwiezdne wrota. Leżała w łóżku i patrzyła na szalenie przystojnego pułkownika Jacka O’Neilla. Czuła się i podniecona, i jednocześnie taka samotna. Jack O’Neill reprezentował jej ulubiony typ mężczyzny: szczupły, o smukłej budowie ciała, silny, z dobrym sercem ukrytym pod maską ironii. Nie miałaby nic przeciwko spędzeniu jednej nocy z kimś do niego podobnym. A jaka właściwie była ona sama? Marzyła o seksie z kimś obcym, tak jak to zrobiła ostatniej nocy. Jednak jeszcze gorsze od
samego faktu uprawiania seksu z nieznajomym było to, że nic zupełnie z tego nie pamiętała. Miała nadzieję, że chociaż trochę przyjemności jej to sprawiło, gdyż niczego nie mogła sobie przypomnieć. I całe szczęście, bo gdy zobaczyła rano swojego śpiącego partnera, to raczej nie było czego podziwiać. Krępy, brodaty, łysiejący. Dokładne przeciwieństwo wściekle przystojnego pułkownika z telewizji. Minęły mniej więcej dwa lata od momentu, kiedy przydarzyła jej się podobna historia, ale po tamtej nie miała takiej czarnej dziury w głowie, żeby zupełnie niczego nie pamiętać. Było to wieczorem w dniu jej czterdziestych siódmych urodzin. Stała akurat przy recepcji, gdy zauważyła starego kolegę z poprzedniej pracy, który przyjechał na konferencję do tego samego hotelu. Był analitykiem systemów komputerowych, kościstym, tyczkowatym facetem z opadającymi ramionami i tłustymi włosami. Wiele się nie zmienił, odkąd go ostatnio widziała, może tylko więcej posiwiał i miał bardziej opuchniętą twarz. Ucieszył się na jej widok, a ona też zawsze go lubiła. Wiedziała, że wygląda świetnie w czarnej, aksamitnej koktajlowej sukience, która uwydatniała walory jej figury. Poszli razem do jednego z barów na drinka i utknęli tam na dłużej, opowiadając sobie wszystkie plotki. Kolejne kilka drinków skończyło się zaproszeniem na kolację, a kiedy zasugerował pójście na górę do jego pokoju, przystała na to. Wiedziała, że był żonaty, i miała nawet wyrzuty sumienia, ale tęsknota za męskim ramieniem i intymnością choć na krótką chwilę całkowicie zagłuszyła skrupuły i jej żądzy nic już nie mogło powstrzymać. W zimnym świetle poranka poczuła konsternację z powodu chwilowej słabości i głębokie rozczarowanie swoją osobą. Mimo to, gdy zadzwonił do niej do pracy tydzień później i zaprosił ją na drinka, zgodziła się. Wynajęli pokój w hotelu Jury’s Inn przy placu Christchurch, ale zostawił ją samą już o trzeciej nad ranem, obiecał tylko, że zadzwoni w przyszłym tygodniu. Leżała, nie mogąc zasnąć, sama w pustym łóżku hotelowym, i słuchała odgłosów budzącego się miasta; nigdy nie czuła się bardziej samotna.
Judith odrzuciła propozycję kolejnego spotkania. Samotne życie bez żadnych zobowiązań było łatwiejsze niż takie z nikczemnymi schadzkami w pokojach hotelowych z żonatym mężczyzną w średnim wieku, który naprawdę szukał tylko seksu odartego z jakichkolwiek uczuć, nazywając rzecz po imieniu. No cóż, tym razem jej zachowanie przeszło wszelkie wyobrażenia – pomyślała ponuro, patrząc w ekran telewizora na swojego herosa, który przemierzał dzielnie szlaki Gwiezdnych wrót, i marząc o tym, że jest tam razem z nim, daleko od koszmaru życia z neurotyczną matką, pracy bez perspektyw, picia na umór i uprawiania seksu z obcymi mężczyznami. Obejrzała wiadomości, a potem głód wygnał ją z łóżka. Z hotelowego menu jej pusty żołądek najchętniej pochłonąłby klubową kanapkę, ale zdawała sobie sprawę, że zanim cokolwiek zamówi, musi się porządnie wykąpać. Śmierdziało od niej na kilometr, na dodatek nie miała szlafroka. Powinna przynajmniej wziąć kąpiel przed włożeniem z powrotem swoich nieświeżych ciuchów. Matka zapewne dostanie ataku złości, zresztą Judith była już poza domem tak długo, że kilka godzin w tę czy w tę nie robiło żadnej różnicy. Nie ominie jej zmycie głowy i długa, umoralniająca przemowa. Ssący głód nie pozwolił Judith na dłuższą kąpiel i już po chwili, owinięta w skąpy ręczniczek, dzwoniła po obsługę hotelową, żeby zamówić coś do jedzenia. Powiesiła bluzkę i żakiet na relingu drzwi kabiny prysznicowej w nadziei, że panująca w pomieszczeniu po kąpieli wilgoć spowoduje rozprostowanie się zagnieceń i choć odrobinę zredukuje zapach dymu papierosowego i potu. Nie robiło to dużej różnicy, ale wolałaby jednak włożyć szlafrok, żeby jedząc, czuć się wygodnie i komfortowo. Te ubrania za bardzo przypominały jej o porażce i wstydzie poprzedniej nocy. Przynajmniej ciało było czyste jak łza, a włosy znów przyjemnie pachniały – pocieszyła się, wycierając je w ręcznik i osuszając z nadmiaru wody. Kiedy do drzwi zapukał młody kelner z Europy Wschodniej, niosąc na tacy zamówiony posiłek, była już ubrana, z
włosami wysuszonymi hotelową suszarką. Dała mu napiwek i rzuciła się z apetytem na jedzenie, zadowolona, że zamówiła dodatkowe frytki. Zjadła deser, na który składał się zestaw tortowych ciasteczek z kremem, i nalała sobie kawy. Dziwne, ale coraz bardziej lubiła ten pokój, który zaoferował jej schronienie przed dotychczasowym życiem. Nie miała ochoty go opuszczać. Czuła się jak w pancerzu, całkowicie odizolowana od prawdziwego życia, które toczyło się na zewnątrz. Kiedy tylko zamknie za sobą drzwi pokoju hotelowego, znów wróci do brutalnej rzeczywistości. A pierwszą sprawą w owej brutalnej rzeczywistości, z którą musi się zmierzyć, będzie wzięcie taksówki i przejechanie przez pół miasta, żeby odebrać samochód z parkingu. W końcu nie mogła już dłużej odwlekać tej chwili i z głębokim westchnieniem pełnym smutku wzięła torebkę i wyszła z pokoju, niechętnie zamykając za sobą drzwi. Lily Baxter z nerwów ściskało w żołądku. Było już po wpół do ósmej wieczorem, a nie dostała jeszcze ani słowa od Judith po jej krótkim, nieprzyjemnym porannym telefonie. No i od tamtej pory cały czas miała wyłączoną komórkę. Może zdarzył jej się jakiś wypadek – zamartwiała się Lily, ale gdyby faktycznie tak się stało, na pewno już do tej pory skontaktowałaby się z nią policja. Znaleźliby jej adres dzięki tablicom rejestracyjnym. Zastanawiała się, czy powinna zadzwonić do syna albo drugiej córki i poinformować ich o tym. Ale jeśli Judith wróci i dowie się, że matka dzwoniła do całej rodziny, pytając, co ma robić, na pewno się wścieknie i zrobi jej karczemną awanturę. Lily nerwowo kręciła na palcu swoją ślubną obrączkę. Och Tedzie, Tedzie, czemu cię nie ma, kiedy tak bardzo jesteś mi potrzebny?! – powtarzała te słowa w myślach jak mantrę. Była zbyt spięta, żeby cokolwiek zjeść; od wpół do piątej po południu zjadła tylko kilka krakersów i ani jej w głowie było gotowanie obiadu. Może Judith zaczęła szukać mieszkania do wynajęcia ze
swoją koleżanką? Może miała już wszystkiego dość i postanowiła się wyprowadzić? Serce Lily zaczęło walić jak oszalałe w ataku paniki. – Tylko nie wpadaj w histerię! – szepnęła, obrzucając wzrokiem półkę z różnymi wydawnictwami w poszukiwaniu katalogu ubrań firmy Oxendale. Lubiła go kartkować. Ratował jej życie. Mogła kupować wszystkie ubrania, nie wychodząc poza próg swojego domu. Odwracała stronę po stronie, ale trudno było jej się skoncentrować na oglądaniu zdjęć: wzrokiem wciąż wędrowała od zegara stojącego na kominku do okna, za którym widać było podjazd do domu. Za każdym razem, kiedy słyszała zbliżający się samochód, jej serce zamierało w oczekiwaniu i za każdym razem, kiedy okazywało się, że to znowu nie Judith, pogrążało się w rozpaczy i rozczarowaniu. Mało nie dostała zawału z wrażenia, gdy nagle zadzwonił telefon. Spłynęła na nią fala ulgi na dźwięk głosu córki. – Jadę do domu. Jadłaś coś? – spytała Judith, jak gdyby nigdy nic. – Oczywiście, że nie – odburknęła Lily. Jeśli Judith chce udawać, że nic się nie stało, to ona też pobawi się w tę grę. – Czekałam, aż wrócisz do domu i powiesz, na co masz ochotę. – Jadłam już. Chcesz coś z chińszczyzny na wynos? – usłyszała krótką, konkretną odpowiedź. – Poproszę pudełko przekąsek. I kup jeszcze litr mleka, jak już jesteśmy przy zakupach. Właśnie nam się kończy. – Dobrze. – W słuchawce zapadła martwa cisza. Połączenie się skończyło. Mina Lily zrzedła. Nawet słowa wytłumaczenia! Co za tupet! Żeby narażać ją na takie męczarnie przez cały dzień! Już ona wygłosi jej kazanie – zdecydowała i pospieszyła do kuchni, by przygotować sobie nakrycie do obiadu i ogrzać talerz w mikrofalówce. Dwadzieścia minut później usłyszała klucz Judith, obracający się w zamku drzwi wejściowych, i do kuchni doleciał zapach
frytek. Przybrała groźną minę: usta ściągnęła, zmarszczyła brwi. Jeśli Judith wyobraża sobie, że uda jej się uniknąć reprymendy za spowodowane zamieszanie, to jest w błędzie. Jeżeli teraz nie zareaguje, na pewno córka zrobi to samo ponownie w przyszłości, a tego już nerwy Lily nie zniosą. – No, jesteś wreszcie! – Matka przystąpiła do ataku natychmiast, biorąc papierową torbę i karton mleka od córki, piorunując ją przy tym wzrokiem. – Jak można traktować mnie w ten sposób?! Żeby zadzwonić dopiero z samego rana po całonocnej nieobecności, mówiąc, że się zaraz wróci, a potem wrócić do domu dopiero o tak późnej wieczornej porze! Powinnaś się wstydzić! Nie zostałaś wychowana tak, żebyś postępowała w sposób nierozważny i pozbawiony wszelkiej kultury! – Mamo, zjedz swojego kurczaka z frytkami i daj mi święty spokój. Źle się czuję, idę się położyć – mruknęła Judith, odwróciła się na pięcie i wyszła z kuchni, zostawiając Lily z otwartymi ze zdumienia ustami. Co z nią się działo? Wyglądała bardzo blado. I dlaczego miała na nosie przeciwsłoneczne okulary, skoro był już późny wieczór? Może miała migrenę? Tak! To musi być to! Czasami, trzy–cztery razy do roku, Judith miewała okropne bóle głowy, które zmuszały ją do pozostania w łóżku, tak źle się wtedy czuła. Lily przypuszczała, że był to atak migreny, ale pewności nie miała i to ją niepokoiło. Wyjrzała przez okno do małego ogródka za domem. Mur oddzielający ich od sąsiadów cały porośnięty był pnącym się w burzliwym nieładzie klematisem. Siedziało przy nim rude pręgowane kocisko i gapiło się wprost na nią przymrużonymi oczami. Nienawidziła kotów. Podstępne stworzenia, przemykające wszędzie wokół jak duchy. – Psik! Uciekaj stąd! – Potrząsnęła pięścią ze złością, ale kocur całkowicie ją zignorował i zaczął myć pyszczek łapką. On też nie traktuje jej z należytym respektem – przyszła jej do głowy irracjonalna myśl. Kiedy w końcu nadejdzie wytchnienie dla moich zszarpanych nerwów? – myślała znużona Lily, siedząc samotnie przy kuchennym stole i jedząc obiad.
* To wcale nie było takie trudne – stwierdziła Judith, rozebrawszy się i zwinąwszy w węzełek wszystkie ubrania, które miała dzisiaj na sobie. Nigdy więcej już ich nie włoży. Nie chciała, żeby został choć najmniejszy drobiazg, który mógłby jej przypominać o tej największej pomyłce życia. Usiadła na łóżku i zaczęła masować sobie skronie. Ból głowy nie chciał się z nią rozstać. Wciąż tam był, ćmiąc i zamęczając ją. Mogła powiedzieć matce, że ma akurat jedną ze swoich migren i nie może prowadzić samochodu. Widziała w oczach i wyrazie twarzy matki niepokój i obawę. Pewnie to było z jej strony okrucieństwem – zastanawiała się – zostawić martwiącą się o nią matkę przez cały dzień bez żadnej wiadomości. Ale w końcu nie miała już dziesięciu lat. Była dorosłą kobietą. Powinna móc wychodzić i wracać, kiedy przyjdzie jej na to ochota – rozmyślała zrezygnowana, czując, że kraty więzienia znów się za nią zatrzaskują. Pod wieczór światło nabrało miękkości, a ostatnie promienie słońca wpadały do pokoju przez górny lewy róg dużego okna. Jej pokój znajdował się w tylnej części domu, skierowanej na zachód, zawsze więc mogła obserwować słońce chylące się ku zachodowi. Pokój działał na nią uspokajająco. Był częściowo wytapetowany, częściowo pomalowany w kolorach ochry i budyniu śmietankowego. Szafa ubraniowa, komoda i toaletka były kremowe i wszystko tu miało swoje miejsce. Nie trzymała na wierzchu żadnych ozdóbek ani świecidełek, na toaletce stała tylko szkatułka na biżuterię, a na komodzie – mały telewizor, dzięki któremu mogła uciec od oglądanych taśmowo przez matkę mydlanych oper i telewizyjnych quizów. Jedyne, czego nie mogła znieść Judith, to wszelkiego rodzaju rupieci, którymi matka zagracała cały dom. Doprowadzały ją do szaleństwa wszystkie drobiazgi i drobiażdżki, którymi się otaczała.
W jej sypialni i saloniku nie było ani kawałka wolnego miejsca. W każdym kącie stały różne duperałki bez żadnego ładu i składu, położone zupełnie przypadkowo, tworząc bałagan i rozgardiasz. Matka i córka różniły się od siebie diametralnie i gustem, i osobowością. Judith była bardziej podobna do ojca, mężczyzny bardzo odpowiedzialnego, co przyznawała z wyraźną niechęcią, bo wolałaby zdecydowanie urodzić się jako osoba niezaradna życiowo i nieodpowiedzialna. Promienie słońca zaczynały przygasać i znikać, kiedy leżała zakopana w poduszkach, wykończona i przygnębiona. Gdy była dzieckiem, bardzo lubiła obserwować wędrówkę promieni słonecznych po pokoju: pojawiały się nagle na ścianie naprzeciwko okna, potem przesuwały się i tworzyły coraz mniejszą i mniejszą plamkę, aż w końcu całkiem znikały, rozpływając się w nadchodzącym mroku. Dzisiejszy zachód słońca, który właśnie zgasł w ciemnościach, to metafora jej życia, które wiodła teraz – pomyślała gorzko. Lata wieku średniego zbliżały się nieuchronnie, a co mogła jeszcze zrobić w swoim życiu, zanim całkowicie opanuje ją słabość starości? Właściwie niewiele. Nie była nawet właścicielką własnego domu. Wciąż niespokojna, zmuszana do tłumienia swoich uczuć, ze związanymi rękami. Zamknięta w więzieniu przez neurotyczną matkę. Że też nie miała tyle odwagi, żeby odejść lata temu! Matka musiałaby nauczyć się żyć sama, a prawdopodobnie i dla niej byłoby to najlepsze rozwiązanie. Wzbierała w niej gorycz. I siostra Judith, i brat porzucili ją na pastwę losu, nie poświęcając jej ani odrobiny troski czy choćby zwykłej uwagi. Teraz stali się sobie, praktycznie rzecz biorąc, zupełnie obcy, tylko od czasu do czasu składali wizyty. Oni nigdy nie dzwonili do niej, ona nigdy nie dzwoniła do nich. Nie zżyła się ze swoimi siostrzenicami i bratankami. Nie kupowała im prezentów na Gwiazdkę i na ich urodziny ani oni nie kupowali nic dla niej. Zdała sobie sprawę, że żyła właściwie całkowicie osamotniona. Straciła już ostatnią szansę na posiadanie własnych dzieci i założenie rodziny; przebrzmiał już dla niej ostatni
dzwonek – tego była pewna. Czy jakikolwiek mężczyzna mógłby się nią jeszcze zainteresować w obecnej sytuacji? Dostałby w zestawie jej matkę, a przypuszczała, że nie znalazłby się na świecie mężczyzna skłonny do aż takich poświęceń dla niej. Jeśli coś takiego nie wydarzyło się do tej pory, kiedy miała lat trzydzieści kilka albo nawet na początku czterdziestki, teraz mogła spokojnie o tym zapomnieć. Jej szansa znalezienia mężczyzny na stałe równała się prawdopodobieństwu, że do frontowych drzwi jej domu zapuka pułkownik Jack O’Neill. Została skazana na samotność – i taka była konkluzja jej rozważań na ten temat. Judith zaczęła płakać, starając się wygłuszyć poduszkami wstrząsające nią łkania, żeby przypadkiem nie usłyszała ich matka. – Nie za późno wracasz do domu, panienko? – spytała ostro Aimee, gdy Melissa przekroczyła próg mieszkania. – Przecież jest dopiero dziewiąta, a zresztą to sobotni wieczór. Wszystkim moim koleżankom rodzice pozwalają być poza domem do jedenastej – dąsała się córka. – I nie stawiaj mi się tutaj! Już dość swoich umiejętności zaprezentowałaś podczas lunchu. Niezłe przedstawienie dałaś przed Debbie i Connie. Dosłownie mnie zatkało. Twój tata i ja nie tak cię wychowujemy, żebyś postępowała w ten sposób! – Och, daj spokój, mamo! Zejdź ze mnie! Przecież pisałam tylko wiadomość, nie bekałam ani nie puszczałam bąków. Spójrz na to obiektywnie. Robisz wszystko, żeby mnie zdenerwować. – Melissa popatrzyła chmurnie na matkę, ukłuta do żywego jej ciągłą krytyką. – W tej chwili idź do swojego pokoju! – W oczach Aimee błysnęła złość, gdy wskazała córce palcem wypielęgnowanej dłoni z idealnie wykonanym manikiurem drzwi jej pokoju. – No cóż, wolę być tam sama, niż zostać tutaj z tobą – niegrzecznie odcięła się Melissa, obracając się na pięcie i odmaszerowując do siebie. Aimee była wściekła. Za takie zachowanie młoda dama dostanie szlaban na kieszonkowe – zdecydowała, idąc do kuchni,
gdzie nalała sobie kieliszek wina. Wyszła z nim na balkon i usadowiła się na leżaku. Zapadał zmierzch, w oddali zaczynały połyskiwać i migotać światła dublińskiej zatoki i przedmieść przylądka Howth. Zarzuciła na ramiona lekki kaszmirowy szal i szczelnie się nim owinęła. Od morza ciągnęło chłodem i mimo że pogoda była bezwietrzna, wolała się nie przeziębić. Musiała zachować szczyt swoich możliwości przez kilka kolejnych tygodni. Zbliżało się bardzo ważne dla niej przyjęcie weselne. Przyjdzie na nie śmietanka towarzyska Irlandii. Aimee była w stałym kontakcie z głównym organizatorem ślubu. Ostatnio widywała go częściej niż członków własnej rodziny. Uśmiechnęła się z powodu takiej ironii losu. O wiele bardziej interesowało ją wesele obcej osoby, na które organizowała zaopatrzenie i obsługę, niż wesele pierwszej córki swojego męża, gdyby Barry chciał wiedzieć. Statek wypływający z portu w Dublinie na pełne morze ciął bezgłośnie spokojną, gładką taflę wody i przez chwilę zapragnęła znaleźć się na jego pokładzie. Jej do spokoju było daleko, gdy piła pierwszy łyk idealnie schłodzonego wina. Odkąd Melissa poszła do gimnazjum, zaczęła bezczelnie pyskować, a Aimee wcale się to nie podobało. Nadchodzące lato ją przerażało. Teraz po szkole odbierała Melissę opiekunka i odprowadzała do domu, jeśli nie mogli tego zrobić ani ona, ani Barry. W tym roku córka uprosiła ją, żeby mogła spędzić całe wakacje w domu sama. Miała trzynaście lat, wydawało się więc, że jest wystarczająco dojrzała, o czym zapewniła solennie oboje rodziców. Mimo to Aimee z niepokojem myślała o najbliższej przyszłości. Po wielu błaganiach i prośbach Barry się zgodził, bo córka zawsze potrafiła owinąć go sobie wokół małego palca i rzadko się jej sprzeciwiał. Wszystko świetnie, ale zwykle w rezultacie to Aimee musiała ustanawiać i egzekwować zasady, a potem cierpieć z powodu ostrych sprzeciwów córki, jej gniewu i rozżalenia. Zaczęli od ustalenia ścisłych reguł postępowania. Jedynie Sarah, jej przyjaciółka, i Clara dostały pozwolenie na przebywanie w apartamencie. Melissa została uprzedzona, że nawet jedno
odstępstwo od tej reguły będzie jednym za dużo i wtedy zastanowią się nad zmianą zasad. Zadzwoniła komórka i na widok numeru, który się wyświetlił, Aimee wydała głęboki jęk. To była Gwen Larkin, jej dawna przyjaciółka, z którą nie kontaktowała się już od wieków. Myślała nawet ostatnio o tym, żeby do niej zatelefonować, jednak w nawale pracy ciągle miała coś pilniejszego do zrobienia. Z Gwen miło było utrzymywać kontakty. Gdyby telefony pozostawić po stronie Aimee, ich przyjaźń już dawno umarłaby śmiercią naturalną – pomyślała z poczuciem winy. – Cześć! – Przybrała radosny, beztroski ton głosu. – Właśnie myślałam, żeby do ciebie zadzwonić, ale ostatnio jestem zawalona robotą po czubek głowy. Wiesz, jak jest. – Prędzej bym padła, niż sama byś zadzwoniła – usłyszała po drugiej stronie, ale Aimee wiedziała, że Gwen tylko żartuje. – A więc? Co słychać? – Usiadła wygodnie na leżaku, gotowa na dłuższą pogawędkę; nie miała nic lepszego do roboty, więc chętnie spędziłaby czas na plotkach i nadrabianiu zaległości towarzyskich. – Właściwie to mam tylko jedną krótką sprawę – oznajmiła przyjaciółka, a Aimee poczuła rozczarowanie. – Ellie przyjechała z Australii na kilka tygodni do domu i planujemy z kilkoma dziewczynami pożegnalny lunch we wtorek. Zastanawiałyśmy się, czy miałabyś czas wpaść. – Och! Nie wiedziałam, że była w domu. Nikt mnie o tym nie poinformował. – W głosie Aimee zabrzmiał lekki wyrzut. – No, tak! Racja! Ale wiesz… Wszystkie spotkałyśmy się i poszłyśmy razem na kawę po pogrzebie matki Kim, i to Kim poinformowała nas, że Ellie przyjeżdża odwiedzić rodzinny dom, więc większość z nas się z nią już spotkała. Zobaczysz się z nią, jeśli zdołasz wpaść na lunch. Wiem, że zostało mało czasu, ale ona wybiera się jeszcze na kilka dni do swojej siostry do Kilkenny i nie wiemy dokładnie, kiedy będzie wracać – odpowiedziała jej wesołym tonem głosu Gwen. Aimee w głębi duszy wiedziała, że nikt specjalnie nie będzie
za nią tęsknił, jeśli nie przyjdzie na ten lunch, a przyjaciółka zatelefonowała do niej tylko dlatego, że należała kiedyś do ich paczki i w sumie wypadało ją o tym poinformować. – Gdzie się spotykacie? – spytała jak gdyby nigdy nic. – O pierwszej w restauracji Bianconi’s przy Merrion Road, niedaleko szpitala Vincenta. Na terenie kościoła obok jest duży parking dla samochodów osobowych. Znalezienie miejsca do zaparkowania w centrum o tej porze dnia graniczy z cudem, dlatego wybrałyśmy akurat tę knajpę. – Poczekaj chwilę. Muszę sprawdzić termin w moim BlackBerry. Oddzwonię do ciebie za pięć minut – powiedziała z werwą Aimee. – Więc do usłyszenia – zgodziła się przyjaciółka i zakończyła połączenie. Aimee pospieszyła do sypialni dostępnej również z balkonu i przejrzała terminarz spotkań zapisanych w smartfonie BlackBerry. Miała zaplanowane dwa: o dziesiątej i o jedenastej trzydzieści. Na upartego mogłaby zdążyć na ten lunch, gdyby naprawdę jej zależało. Zawahała się. Nie poszła na pogrzeb matki Kim Lynch. Nie wysłała koleżance nawet tradycyjnej kartki z kondolencjami. Sytuacja wyglądała niezręcznie. Zawsze mogła udać, że nie dotarła do niej wiadomość z informacją o pogrzebie. Aimee westchnęła poirytowana. Miała wystarczająco dużo na głowie bez konieczności zastanawiania się, jak przeprosić za nieobecność na pogrzebie, na który po prostu nie znalazła czasu. Jednak byłaby to dobra okazja, żeby odnowić kontakty z grupką starych przyjaciółek. Wyeliminowałoby to choć na chwilę napięcia powstające zawsze podczas spotkań z nimi na kawie lub drinkach. Ochłapy rzucane przyjaźni – pomyślała, zdając sobie natychmiast sprawę, jak bardzo cyniczne i obojętne wydałyby jej się rozmyślania Gwen, gdyby przyjaciółka je znała. Czy do żadnej z nich jeszcze nie dotarło, jak bardzo była zajęta pracą? Czy wyobrażały sobie, że ma czas siedzieć przy komputerze i odpowiadać na głupie maile albo pisać wiadomości? Niektóre z dziewczyn spotykały się regularnie, żeby iść do kina, a
potem coś zjeść. Raz nawet się z nimi wybrała, ale film ją znudził i przestała śledzić akcję, a potem, zamiast rozmawiać o filmie, planowała sobie w myślach brunch z okazji komunii świętej, o którego organizację została poproszona. Więcej nie poszła na żaden filmowy wieczorek i w końcu przestały przysyłać jej maile z informacjami o spotkaniach, a ona odczuła ulgę, że nie musi wymyślać kolejnych wykrętów. Czy powinna w takiej sytuacji pójść na ten lunch? Czy może sobie pozwolić na poświęcenie czasu na to spotkanie? Tak czy siak, miło by było znów zobaczyć Ellie. Zawsze się bardzo lubiły. Pod wpływem impulsu wzięła telefon i wybrała numer Gwen. – Cześć! Mogę się chwilę spóźnić, ale na pewno będę – zadeklarowała z radosną beztroską. – Czy ja dobrze słyszę?! – zażartowała Gwen. – Chyba zaraz padnę! – Nie rób tego! – przestrzegła ją Aimee. – Więc co tam u was słychać? Co się ostatnio wydarzyło? – Przepraszam cię, ale nie za bardzo mam teraz czas na pogawędki. Właśnie wychodzę. Idziemy z Tonym do Four Seasons. Umówiliśmy się tam z Kim i Richardem, a już jesteśmy spóźnieni. Zobaczymy się na lunchu, to pogadamy. Paaa! – rzuciła słodko Gwen i się rozłączyła. – Coś takiego! – Aimee patrzyła zdziwiona na telefon. Zazwyczaj przyjaciółka miała dla niej w zanadrzu całe tony plotek. Nie przywykła do tego, że się ją spławia. Więc wszyscy poszli do Ice Baru w Four Seasons i nawet nie spytali, czy ona nie chciałaby też tam przyjść razem z Barrym! Chyba naprawdę wypadli już oboje z tego towarzystwa – pomyślała, nieco urażona. To Gwen zawsze usilnie ją namawiała, żeby przyszła i spotkała się z resztą znajomych, a teraz chyba zupełnie przestało jej na tym zależeć. Może nadszedł czas, żeby zacząć trochę bardziej się starać? Gwen była jej dobrą przyjaciółką. Aimee zawsze bardzo lubiła opowiadać jej o swojej pracy. Przyjaciółka nie pracowała, zdecydowała się zostać w domu przy dziecku i właśnie z tego powodu miała więcej czasu, który mogła poświęcać na pisanie
maili i wysyłanie wiadomości. Aimee zdawała sobie sprawę, że koleżanka była pod wrażeniem jej dynamicznej kariery. Opowiadanie o swoich osiągnięciach w pracy zawsze mocno podbudowywało ego Aimee, a Gwen dodawała jej odwagi i nie szczędziła pochwał. Teraz z największą przyjemnością opowiedziałaby jej o zbliżającym się weselu pary z rodzin O’Learych i Weldonów. Wyszła z powrotem na balkon w fatalnym nastroju, zła jak licho. Zapadła już ciemna noc i Aimee zauważyła, że Melissa zaciągnęła zasłony w oknach, zgasiła światło i poszła spać. Nawet nie raczyła przyjść do niej i powiedzieć dobranoc! Szkoda, że Barry nie rozprawił się wcześniej z tą jej bezczelną manifestacją własnych poglądów na życie. Byłoby miło, gdyby czasem wykazywał się większym wsparciem dla niej. Ale dzisiaj specjalnie się nie wykazał – pomyślała skwaszona. Musiał iść na jakieś przyjęcie firmowe, a ona, rozdrażniona jego wcześniejszym zachowaniem, stwierdziła, że nie będzie mu towarzyszyć. Zadzwoniła do opiekunki i odwołała ją, a mężowi oświadczyła, że musi się dzisiaj porządnie wyspać. – Jak uważasz – odparł chłodno, ale nie wyglądał na specjalnie zadowolonego. Widziała to po zaciśniętych szczękach i ponurym wyrazie jego twarzy. No cóż, niech się trochę pozłości. Wsparcie powinno działać dwustronnie. Taki mały rewanż. Zanim nadejdzie koniec weekendu, już ona mu powie bez ogródek, co o tym wszystkim myśli i jak się czuje. Aimee skierowała wzrok na morze. Córka się obraziła i przestała z nią rozmawiać, mąż wyszedł i dobrze się bawi sam gdzieś na mieście, jej przyjaciele właśnie urządzili sobie spotkanie towarzyskie, a ona siedzi samotnie na leżaku, popijając zbyt ciepłe już wino Chardonnay. Zaiste cudowny sposób spędzania sobotniego wieczoru! – myślała ponuro, po czym wzięła do ręki BlackBerry i zaczęła wysyłać do swojej sekretarki jeden za drugim maile dotyczące zbliżającego się wesela towarzystwa z wyższych sfer.
Bryan odsunął się nieco na bok, żeby przepuścić tłum ludzi, który wylał się z kolejki Dart na peron stacji Tara Street, potem sam wsiadł do środka. Wracał do domu z lekkim niepokojem. Nie miał od Debbie żadnych wiadomości, odkąd uciekła cała we łzach kilka godzin temu, kiedy zaproponował jej odwołanie wesela. Czuł się nieco zbity z tropu. Powinien był chociaż spróbować do niej zadzwonić, ale nie bardzo miał ochotę się tłumaczyć i może zaczynać kłótnię od początku. Nie czuł się dobrze, mając w perspektywie rozmowę ze szlochającą kobietą. Nie było mu zbyt przyjemnie, kiedy Debbie zniknęła na horyzoncie, ale nie chciało mu się wracać do domu, więc szwendał się dalej po mieście w towarzystwie garstki przyjaciół. Najpierw przeszli się po galeriach dzielnicy Temple Bar, a potem wpadli na kawę do centrum filmowego IFC i w holu multipleksu zaczęli sprawdzać repertuar kin. – Gdzie się podziała Debbs? Dołączy do nas później? – spytała jedna z dziewczyn i dopiero wtedy dopadło Bryana poczucie winy. Jego narzeczona zapewne siedzi teraz sama w domu i wypłakuje sobie oczy. Była doprawdy przewrażliwiona, ale on tak okrutnie zranił jej uczucia. Widział w oczach dziewczyny strach i ból, kiedy podrzucił jej swoją rewelację. – Nie, mamy zamiar zająć się dzisiaj wieczorem remontem wolnego pokoju, takie tam prace dekoratorskie – usłyszał swoją odpowiedź. – Muszę już uciekać. Bawcie się dobrze na filmie! Trzymajcie się! Pomachali mu na pożegnanie i zniknęli w tłumie innych osób wchodzących do foyer centrum filmowego, a on wydostał się długim, wąskim korytarzem na zewnątrz. Wciągnął pełną piersią chłodne powietrze, odświeżające i przynoszące ulgę po gorącym i dusznym foyer, które zostawił za sobą. Pod wpływem impulsu zadzwonił na komórkę Debbie, żeby ją poinformować, że już jedzie do domu, ona jednak nie odbierała telefonu. Wybrał numer telefonu domowego, ale od razu odezwała się automatyczna sekretarka. Dopiero teraz ogarnął go niepokój. Z niecierpliwością czekał na możliwość wejścia do pociągu. Wyjął telefon z kieszeni i
ponownie wybrał numer komórki Debbie. Znowu brak odpowiedzi. Może pojechała prosto do matki albo umówiła się z Jenną, kuzynką, która miała być jej druhną. Pewnie w tej chwili wypłakuje się na ramieniu Jenny. Znowu poczuł się źle. Ale broń Boże nie z powodu propozycji odwołania ślubu – wciąż sądził, że to dobry pomysł – lecz dlatego, że przyszło mu do głowy, że powinien był jednak pobiec za nią, kiedy złapała kluczyki do samochodu i uciekła. Powinien ją wtedy dogonić i zapewnić, że ją kocha i że zawsze będzie kochał. Powinien być bardziej wrażliwy na jej uczucia. Bryan westchnął, padając na siedzenie, i patrzył niewidzącym wzrokiem przez okno, za którym bloki mieszkalne i domki jednorodzinne zamieniały się w uciekające rozmazane plamy, w miarę jak pociąg nabierał szybkości. Zapadał zmierzch. Nie zdawał sobie sprawy, że jest już tak późno. Zaczynał się niecierpliwić za każdym razem, kiedy pociąg zwalniał przed kolejną stacją. Podróż zdawała się trwać w nieskończoność, choć była dość krótka, bo miał do przejechania tylko kilka przystanków. Już od stacji prawie biegł, pragnąc jak najszybciej przeprosić i obiecać poprawę. I przekonać ponownie swoją narzeczoną, że jednak kocha ją nad życie. Ogarniał go coraz większy niepokój. To było do niej niepodobne, żeby nie odbierać telefonów. W końcu skręcił za róg, w ich niewielki ślepy zaułek, i zobaczył, że na parkingu przed domem nie ma ich samochodu. Dokąd pojechała? – zastanawiał się, przekręcając klucz w zamku drzwi wejściowych. Widok, który zastał w środku, przyprawił go o ściskanie w żołądku. Przy schodach stała spakowana jego duża sportowa torba, a na stoliczku w holu leżała złożona na pół kartka z wypisanym dużymi literami jego imieniem. Wyrzucała go z domu! Bryan pokręcił głową z niedowierzaniem. Nawet nie chciała z nim porozmawiać, tylko od razu spakowała go w największą torbę i zostawiła liścik, żeby sobie poszedł! Bez żadnych dyskusji! To, do cholery, nieco zbyt arbitralne rozwiązanie. Wprost nie mógł uwierzyć! Teraz zacznie się kołomyja ze sprzedawaniem domu, przydzielaniem każdemu z
nich należnej części, a on będzie musiał poszukać sobie jakiegoś mieszkania do wynajęcia. Rozejrzał się po holu i na nowo dostrzegł przybrudzone, obdrapane tapety, które tak ją drażniły, a które mieli zerwać i pomalować całość w odcieniach beżu i bladej zieleni. Bardzo mu się podobała taka koncepcja kolorystyczna, wyważona, elegancka i pełna smaku. Ale teraz już nigdy tego nie zrobią. Przez wpółprzymknięte drzwi widać było wnętrze kuchni. Wszystko zostało sprzątnięte i pochowane do szafek. Nawet miska do owoców stojąca na stole była pusta, a to głównie on jadał owoce. Odżywiał się znacznie zdrowiej niż ona. Jeśli wyrzuciła owoce, oznaczało to, że zdecydowanie nie przewidywała, żeby w najbliższym czasie miał jadać w domu. Przy kuchennych drzwiach stał duży, wypchany po brzegi worek na śmieci, gotowy do wyniesienia do śmietnika. Czy zaczęła już przygotowywać cały dom do ewentualnej wizyty potencjalnych nabywców? Boże! Trzeba przyznać, że nie marnowała czasu. Czy tak właśnie należało rozumieć stare powiedzenie: „I piekło nie zna furii straszliwszej nad wściekłość wzgardzonej kobiety”? Wyglądało na to, że długo jeszcze będzie musiał płacić za swoje zachowanie. Oj, długo… Bryan poczuł ogarniające go przerażenie, gdy tak patrzył na swoją torbę leżącą na podłodze przy schodach. Drżącą ręką sięgnął po liścik i przeczytał wiadomość napisaną przez Debbie.
Rozdział 13
– Witaj o poranku! – Witaj! – Co chcesz dzisiaj robić? – Barry popatrzył na żonę, która czytała akurat jakiś raport, leżąc w drugim końcu ich superszerokiego podwójnego łoża. – Nie mam wyboru. Muszę popracować nad tym. – Potrząsnęła mu plikiem papierów przed nosem. – Przegapiłaś wczoraj wieczorem całusa na dobranoc. – Ziewnął i potarł dłonią nieogolony zarost na szczęce. – Barry, muszę z tobą o czymś pomówić i nie mam zamiaru nosić się z tym przez cały dzień. Wiem, że już poruszaliśmy ten temat, ale życzyłabym sobie konstruktywnych rozwiązań. – Mówiąc to, Aimee usiadła, długie włosy rozsypały się jej na ramionach. – To porozmawiajmy – ostrożnie zaproponował Barry. Czuł przez skórę, na co się zanosi. Wiedział, że Aimee nie puści płazem wczorajszej katastrofy podczas lunchu bez rozwiązania problemu po swojej myśli. To właśnie była jedna z cech, które u niej podziwiał. Jeśli miała coś do powiedzenia, mówiła to wprost, bez owijania w bawełnę, bez względu na to, jak bardzo było to nieprzyjemne dla słuchacza. A kiedy już problem zostawał rozwiązany, zapominała o nim i żyła dalej. Bez żadnych dramatów uczuciowych. Żadnych cichych, narastających pretensji u obu stron. Działało to mniej lub bardziej na nerwy, nawet jeśli starcie było ostre, nie dłużej niż godzinę. Usiadł również i oparł się plecami o poduszki, czekając, aż ona zacznie wylewać żale. – Mówiłam ci, że mogłeś być dla mnie większym wsparciem podczas wczorajszego lunchu – zaczęła prosto z mostu – ale nie zauważyłam, żebyś specjalnie się tym przejął. Powinieneś
znacznie wcześniej przemówić Melissie do rozumu i poprzeć mnie natychmiast, kiedy nie zrobiła tego, o co ją poprosiłam. A już na pewno nie powinieneś pozwolić Debbie mówić do mnie w ten sposób. To były szczyty nieuprzejmości, a ty siedziałeś tam sobie i pozwoliłeś mnie obrażać. Czy jej się to podoba, czy nie, jestem twoją żoną i zasługuję na szacunek. – Zmierzyła go wyniosłym spojrzeniem, uniosła głowę do góry i wyprostowała ramiona. – No cóż… Powtórzę jeszcze raz: sądzę, że okropnie się wściekłaś na Melissę, tak szczerze, a ja jednak kazałem jej zrobić to, o co ją poprosiłaś. A co się tyczy Debbie… jeśli zechcesz na spokojnie wysłuchać moich uwag… uważam, że to ty zaczęłaś, komentując to, co zjadła. To nie była twoja sprawa. Dobrze wiem, dlaczego w ten sposób odpowiedziała na twoje słowa, które odebrała jako zaczepkę. Nie podobało mi się to, co powiedziała. Było dziecinne i głupie, ale potrafię zrozumieć, skąd wzięła się jej reakcja – otwarcie przyznał Barry. Jego odpowiedź wcale się Aimee nie spodobała. Dostrzegł w jej oczach zdziwienie. Patrzyła na niego lodowato. – Wiesz co, Barry? To boli. I wiesz, co jeszcze? Ona nie życzy sobie widzieć na swoim ślubie ani mnie, ani Melissy. No cóż, Melissa może się jeszcze namyślić, ale ja zdecydowałam, że moja noga tam nie postanie. Beze mnie będziesz się tam czuł jak ryba w wodzie. Jestem pewna, że Connie już tam o ciebie zadba. – Odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka. – Connie nie jest moją żoną, Aimee. Ty nią jesteś. A jeżeli nie chcesz stać u mojego boku na ślubie mojej córki, nic nie mogę na to poradzić. Wsparcie powinno działać w obie strony i jeśli oczekujesz go ode mnie, ja też oczekuję go od ciebie. – Również wstał z łóżka i poszedł za nią do łazienki, dostępnej tylko z ich sypialni. – Świetnie, Barry! Wobec tego oboje wiemy, na czym stoimy. – Odwróciła się do niego plecami. – Więc pójdziesz ze mną na ślub? – Nie dawał za wygraną. – Nie! – Aimee popatrzyła na niego przez ramię i pokręciła głową. – Jaki to ma sens? Jedyną osobą, której zależy na mojej
obecności tam, jesteś ty. – Właśnie. I to powinien być wystarczający argument dla ciebie – wypalił, odwrócił się na pięcie i wyszedł, trzaskając drzwiami za sobą. Aimee przestudiowała swoje odbicie w lustrze. Ledwo widoczne zmarszczki zaczynały się pojawiać w kącikach oczu i między brwiami, pogłębiły się linie wokół ust. Pewnie dlatego, że ostatnio ciągle się marszczę ze złości – pomyślała gniewnie, wklepując delikatnie w skórę twarzy odżywczy krem. Musi koniecznie zapisać się na kolejny zabieg z botoksem. Powinna zrobić go jeszcze przed ślubem O’Learych, który miał być największą imprezą, jaką kiedykolwiek organizowała jej firma, więc tam musiała zaprezentować się najlepiej, jak tylko mogła. To cholerne wesele Debbie było powodem narastających wciąż problemów. Zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego Barry koniecznie chciał, żeby poszła tam razem z nim. Nie jest przecież jakąś młodą żonką, którą należy ciągać po wszystkich imprezach wte i wewte, żeby się pochwalić swoją zdobyczą. Była panią samej siebie i on dobrze o tym wiedział. Mógł sobie darować ten emocjonalny szantaż, który miał wymusić na niej zmianę decyzji, bo na nią to nie działało. Wiedziała, co zrobi. Nie pójdzie na to cholerne wesele, a jeśli mu się to nie podoba, niech spada. Barry golił się maszynką elektryczną przed lustrem, jeżdżąc nią zawzięcie po policzkach i brodzie, wściekły na żonę jak nigdy. Jedyne jego marzenie ostatnich dni – żeby mieć je obie z Melissą u swego boku podczas ślubu Debbie – miało się nie spełnić. Po raz kolejny zawiódł się na Aimee. Ostatnimi czasy coraz mniej mógł liczyć na jej towarzystwo. Wczoraj wieczorem miał bardzo ważne firmowe przyjęcie integrujące pracowników. Wszyscy pozostali członkowie zarządu pojawili się w towarzystwie małżonek, tylko on sterczał tam samotny jak palec. A teraz to samo powtórzy się na ślubie i weselu Debbie. Gdzie podziała się jej małżeńska lojalność? Dlaczego zawsze musi postawić na pierwszym miejscu siebie? Chce go ukarać tylko dlatego, że nie stanął po jej stronie i nie
pozwolił, żeby wyszła z podniesioną głową po wczorajszych wyskokach. Jakby był dzieckiem, a nie mężem i równoprawnym partnerem. Aimee potrafiła być czasem niewiarygodnie wręcz uparta i wiedział, że nie zmieni zdania, cokolwiek by mówił lub robił. Kiedyś uważał tę cechę za niezwykle atrakcyjną, ale teraz stawała się coraz bardziej irytująca i odpychająca. Cenił wysoko lojalność. W związku stawała się wartością nieocenioną. Connie nigdy nie powiedziała o nim złego słowa do Aimee i zawsze stawała w obronie Barry’ego jako ojca. Co za ironia losu, że ostatnimi czasy jego eks była wobec niego bardziej lojalna niż jego obecna żona. Wobec tego, w jakim stanie jest jego małżeństwo? – rozważał z przygnębieniem, idąc korytarzem do ogólnodostępnej łazienki, żeby wziąć prysznic. Nie miał ochoty korzystać z ich prywatnej łazienki przy sypialni, dopóki w pokoju była Aimee. – Jejku! Od tych brukowanych chodników bolą mnie już stopy! – narzekała Debbie, idąc z narzeczonym przez plac Dam. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że jesteśmy w Amsterdamie! Nie do wiary, jak szybko udało ci się zorganizować cały wyjazd! Jesteś niesamowita! – Bryan wydał okrzyk zachwytu, podniósł ją do góry i pocałował. – Puść mnie! – pisnęła, rozpromieniona i uśmiechnięta od ucha do ucha. – Przysięgam na Boga: byłem przekonany, że mnie wyrzucasz z domu! – Roześmiał się, stawiając ją z powrotem na ziemi i przygarniając ramieniem. – Kiedy wróciłem do domu i zobaczyłem tę torbę przy schodach, no i tę karteczkę na stoliku, nogi się pode mną ugięły. Już widziałem się na ulicy. – Niewiele brakowało, a tak by się skończyło. – Uśmiechnęła się. – Ale, do diaska! Nigdy z nikim nie miałam tyle radochy. – Kiedy przeczytałem twój liścik i dowiedziałem się, że zarezerwowałaś nam przelot tanimi liniami lotniczymi do Amsterdamu i że musimy być na lotnisku o czwartej nad ranem, myślałem, że padnę trupem na miejscu. Dosłownie mnie zatkało. I
dalej nie mogę uwierzyć, że tu jesteśmy – powtórzył. – Więc lepiej uwierz – powiedziała, kiedy zatrzymali się, żeby kupić okresowy bilet na tramwaj. – Jesteśmy młodzi, wolni jak ptaki i w dodatku w Amsterdamie w słoneczny niedzielny poranek, ale ja umieram z braku filiżanki kawy… – No i może jeszcze czegoś… – dodał, uśmiechając się szeroko Bryan, mając na myśli ciasteczka z haszyszem, które można tu było kupić wszędzie, w dodatku całkowicie legalnie. Dwie godziny później, przyćpani i otumanieni, wrócili do hotelu i padli na łóżko, żeby uciąć sobie krótką drzemkę, śmiejąc się i chichocząc, zapominając o wszystkich stresach i napięciach ostatnich kilku miesięcy. Zasnęli, mocno się obejmując. Obudzili się późnym popołudniem, a potem kochali się, uszczęśliwieni, że są razem, mając przed sobą dwa dni wolności, dwa pełne dni, które były dla nich jak oaza na pustyni życia, zamykająca ich w szczelnym kokonie, oddzielająca od rzeczywistości i jej problemów. – Co skłoniło cię do podjęcia tej cudownie szalonej decyzji? Wiesz przecież, że nie za bardzo nas teraz stać na taki wyjazd… – Bryan uniósł się na łokciu i popatrzył z góry na swoją dziewczynę. Debbie wyciągnęła rękę i pogłaskała go delikatnie po policzku. – No cóż… Przyznam, że najpierw miałam ochotę rzucić w ciebie zaręczynowym pierścionkiem i powiedzieć ci, żebyś spadał, ale potem, kiedy się w końcu trochę uspokoiłam, zdałam sobie sprawę, że wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą. W tym wszystkim nie było ani krzty radości, same udręki i kłopoty, a i my sami nie mieliśmy z tego żadnej przyjemności. Przepraszam cię, Bryanie. Nie chciałam być taką marudną jędzą. To wszystko przeze mnie. Pochylił się i ją pocałował. – I ja też cię przepraszam. Wiem, że mogłem być bardziej pomocny w domu. Wiem, że chciałaś dla nas dobrze. To nasz wspólny dom i ja też pragnę, żeby wyglądał ładnie. I bardzo przepraszam cię za wczoraj i za sposób, w jaki poinformowałem
cię, że chciałbym odwołać ślub. Wykazałem się całkowitym brakiem zrozumienia dla twoich uczuć. Wiesz, że kocham cię najbardziej na świecie i naprawdę chcę się z tobą ożenić, ale chciałbym, żeby cała ceremonia odbyła się w najlepszym możliwym okresie dla nas obojga. – Dobrze to rozumiem! – Uśmiechnęła się radośnie, wtulając się w niego, najwyraźniej uwolniona od trosk i szczęśliwa, że wszystko znowu układa się między nimi jak najlepiej. Sprawy dotyczące ślubu, jak widać, nie odbiły się ani trochę na ich związku – uznała, przeciągając delikatnie palcami wzdłuż jego biodra. To cudowne uczucie… to cudowne bycie razem… obok… właśnie to było ważne i nawet gdyby nigdy nie zdecydowali się na prawne usankcjonowanie związku, miała to gdzieś, dopóki nie utracili tej więzi, która teraz pomiędzy nimi istniała. Później wzięli prysznic, ubrali się i wyszli na spacer po tętniącym życiem, pełnym odgłosów i barw placu, błądząc po bocznych uliczkach, dopóki nie odkryli malutkiej restauracyjki nieopodal jednego z licznych mostków przerzuconych przez kanał. Usiedli w ogródku na zewnątrz i zamówili posiłek. Obserwując Bryana, zrelaksowanego i uśmiechniętego, Debbie wiedziała, że instynkt jej nie zawiódł. Wszelkie kłopoty i spory źle oddziaływały na samopoczucie jej narzeczonego. Nienawidził się kłócić i chował głowę w piasek najszybciej ze znanych jej osób, byle tylko uniknąć konfrontacji. Tak dobrze go znała! – pomyślała z czułością, popijając czerwone wino i zagryzając kawałkami chleba i oliwkami, stojącymi przed nią na stoliku. Jakaś para usiadła przy stoliku obok; ledwo trzymali się na nogach, oboje z zaczerwienionymi oczami i błędnym wzrokiem. Mimo że obojgu: i Bryanowi, i Debbie, bardzo podobało się amsterdamskie śniadanko składające się z ciasteczek czekoladowych z haszem zdecydowali jednak, że nie chcą tracić czasu, chodząc otumanieni przez narkotyki lub słaniając się po zbyt dużej ilości alkoholu. To byłoby wyrzucanie pieniędzy w błoto. Jutro mieli zamiar pozwiedzać miasto, zajrzeć do kilku galerii sztuki i do muzeum, Domu Anny Frank, a potem popłynąć
w rejs po słynnych kanałach. Zresztą wybór mieli nieskończenie duży. Za wszystko trzeba było płacić, a nie bardzo było ich teraz stać. Gdyby ślub mieli już za sobą, wiedzieliby, ile pieniędzy mogą wydać i zwiedzanie nie stanowiłoby żadnego problemu. Bryan uśmiechnął się do Debbie, sięgnął ręką przez stół i wziął jej dłoń w swoją. – Świetnie się tu bawię. Strasznie ci dziękuję, Debbs, jesteś najlepsza na świecie! – Uścisnął mocno jej dłoń, a ona z radością odwzajemniła uścisk. Wybrała najlepsze możliwe rozwiązanie, żeby wybrnąć z impasu. Gdyby zdecydowała się pozostać przy rozżaleniu i złości, które były jej pierwszą reakcją, nie siedziałaby z nim tu teraz, szczęśliwa tak, jak już dawno, dawno nie była. On, równie szczęśliwy i pełen entuzjazmu, zachwycał się pobytem w Amsterdamie. Zaskoczyła ją samą pewna myśl: tylko przez zadawnione urazy i zapiekłą złość powstał ten niebezpieczny rozdźwięk w ich związku. Wszystko przez negatywne uczucia, które ogarniały ją za każdym razem, kiedy kontaktowała się z ojcem. To przez nie zagubiła gdzieś po drodze wizję swojego ślubu, zapomniała, jakim radosnym dniem powinien stać się w jej życiu. Matka miała rację: musiała w końcu ruszyć z miejsca, odrzucić przeszłość, bo inaczej nigdy nie będzie w pełni szczęśliwa. Nadszedł najwyższy czas pogodzić się z ojcem. Czas, żeby wybaczyć i zapomnieć. Nie mogła przed tym uciekać bez końca. * – Jesteś gdzie?!!! – Connie nie mogła uwierzyć własnym uszom. Kiedy zadzwoniła na komórkę Debbie i usłyszała w słuchawce jakiś dziwny sygnał, pomyślała najpierw, że coś się zepsuło na linii. – Jesteś w Amsterdamie! Kiedy się zdecydowałaś na wyjazd? Nie wspomniałaś mi ani słowem. – To była szybka decyzja pod wpływem chwili –
odpowiedziała Debbie. – Aha, no cóż, więc bawcie się dobrze. Tylko zadzwoń, proszę, kiedy już wrócicie do domu, okej? – Connie aż pokręciła głową z niedowierzaniem i zakończyła połączenie. Debbie i Bryan wyskoczyli na małą przerwę dokładnie miesiąc przed ślubem. Czyste szaleństwo. Cóż, całkowity brak odpowiedzialności. Nie wspomni Barry’emu o tym nawet słowem, chyba pękłby ze złości, i w sumie miałby rację. Ślub pochłaniał tyle pieniędzy w dzisiejszych czasach i jedyne, co mogli zrobić, to podzielić pomiędzy siebie to spore obciążenie finansowe. Nawet z przelotem tanimi liniami i najtańszym hotelem krótki wypad na kontynent kosztuje jakieś pieniądze, a tych Debbie i Bryan nie mieli. Nawet nie było o czym mówić. Dlaczego siedzi teraz i zamartwia się o nich? – pomyślała, zła na siebie, wkładając do gniazdka wtyczkę żelazka i zabierając się do prasowania swojego pielęgniarskiego uniformu. Karen miała rację. Czas najwyższy zająć się sobą.
Rozdział 14
Judith siedziała za biurkiem, przeglądając leżącą przed nią stertę papierów. Po pięknej, słonecznej niedzieli nastał mokry, deszczowy poniedziałkowy poranek. Chciało jej się płakać, kiedy musiała rano zwlec się do pracy. Znów od początku ta sama, dobrze znana harówka, znowu te same twarze wokół, wciąż to samo na okrągło i bez przerwy. Nadchodzący tydzień jawił się przed nią jak wieczność. Jeden z druków przyciągnął jej uwagę. Była to karta oceny rocznej pracy Debbie Adams, od której zależała ewentualna podwyżka jej uposażenia. Madame Adams do tej pory nie pojawiła się w pracy. Była już spóźniona ponad pół godziny. Judith zaznaczyła krzyżykiem pole „bardzo często” przy pytaniu o spóźnienia do pracy. Zadzwonił telefon na jej biurku. Usłyszała męski głos. – Przy telefonie Bryan Kinsella, narzeczony Debbie Adams. Nie będzie jej w pracy dzisiaj i jutro. Złapała jakiegoś wirusa. Jeśli się lepiej poczuje, przyjdzie w środę. Judith nie była pewna, ale wydało jej się, że w tle usłyszała stłumiony chichot. – Rozumiem – rzuciła ostro. – Dziękuję za telefon. – Nie ma za co – odpowiedział uprzejmie mężczyzna i tym razem Judith zyskała całkowitą pewność, że się nie przesłyszała. Tym razem chichoczącą kobietę słychać było bardzo wyraźnie. „Bardzo często” zaznaczyła w okienku dotyczącym nieobecności w pracy. Jeśli Debbie Adams wyobrażała sobie, że w tym roku dostanie podwyżkę, to się grubo myliła. Dzień ciągnął się bez końca, a strugi deszczu lały się po szybach, czyniąc go jeszcze bardziej ponurym. Zastanawiała się, gdzie też mogła być Debbie ze swoim
narzeczonym. Najpewniej zakopali się w łóżku, kochając się jak dwa króliki. Prędzej by uwierzyła, że na Księżycu zostało odkryte życie, niż że Debbie nagle zachorowała. Judith poczuła nagły przypływ irracjonalnej nienawiści do młodej kobiety i musiała zdobyć się na ogromny wysiłek, żeby skoncentrować się z powrotem na stercie formularzy, które leżały na biurku i wymagały jej uwagi. Wtorek wcale nie był lepszy. Z wielkim trudem wstała z łóżka i przygotowała się do wyjścia. Ze ściśniętym sercem weszła do windy pełnej ludzi i nacisnęła guzik swojego piętra. Puste biurko Debbie Adams jawnie sobie z niej szydziło. Krzaczek miniaturowej herbacianej róży chełpił się przepychem kwiatów. Obok niego stało w ramce zdjęcie wysokiego, przystojnego mężczyzny, bez wątpienia jej narzeczonego. Do korkowej tablicy informacyjnej, wiszącej nad biurkiem, przypięty był kalendarz z lirykami miłosnymi. Co za ckliwy sentymentalizm – pomyślała z obrzydzeniem Judith. Na blacie biurka, zarzuconym osobistymi drobiazgami, panował bałagan. Leżało tam zbyt wiele rzeczy mogących dekoncentrować ją w pracy. Co ta mała kłamczucha robi dzisiaj? – zastanawiała się złośliwie, idąc w kierunku swojego pokoju. Ten jej ironiczny uśmieszek szybko zgaśnie, kiedy się dowie, że tym razem nie dostanie podwyżki. Gdy Judith zamknęła drzwi swojego pokoju, pojawiło się dotkliwe poczucie osamotnienia. Jej biurko było nieskazitelnie czyste, prawie sterylne, bez jakichkolwiek oznak indywidualizmu jego właścicielki. Nie było na nim miejsca ani na kwiatki, ani na zdjęcia kochanków, ani też dzieci, którymi udekorowało biurka kilka innych kobiet. Ona nigdy już nie postawi zdjęcia swojego dziecka na biurku – pomyślała z dojmującym smutkiem. Z niewiadomej przyczyny nagle poczuła, że zaraz wybuchnie płaczem. Przełknęła z trudem rosnącą w gardle gulę. Dwie grube łzy stoczyły się po jej policzkach i spadły na biurko. Coraz bardziej rozgorączkowana, wytarła nos i spróbowała się uspokoić. Co, u licha, się z nią działo? Dlaczego była taka roztrzęsiona? Dlaczego wpadła w płaczliwy nastrój? Ona, która prawie nigdy nie
płakała! To musi być sprawka hormonów, zbliżającej się menopauzy – Judith spróbowała wytłumaczyć to racjonalnie. Wstała zza biurka i wyjrzała przez okno. Od swojego nocnego, „jednorazowego” wyskoku płakała co chwila jak bóbr. Powinna jednak pójść na wizytę kontrolną do lekarza, może zdecydować się na terapię hormonalną… Czy jednak była to tylko sprawka hormonów, czy to leżało głębiej w jej psychice? Co mogłoby wyrwać ją ze stanu otępienia, pomóc otrząsnąć się z depresji, w którą wpadła po ostatnich wydarzeniach? Co zlikwidowałoby to przygniatające, obezwładniające, obrzydliwe uczucie strachu, które na stałe zagnieździło się w jej trzewiach? Czy istnieją środki uspokajające likwidujące całkowicie uczucie krańcowego niepokoju, które ją ogarnęło? Czy była bliska załamania nerwowego? – jej myśli biegły jak szalone. Słyszała, że przekwitanie może wywoływać u kobiet przedziwne reakcje, powodować depresję i być przyczyną ciągłego rozdrażnienia. Właśnie tak się czuła – stwierdziła z narastającą paniką. Może jednak była bardziej podobna do matki, niż jej się zdawało. Strach ją obezwładnił. Sama myśl o nadchodzącej menopauzie przerażała. Obejrzała uważnie duże okno z bocznym uchwytem do otwierania. Czy bardzo by bolało, gdyby wyskoczyła? – przyszło jej do głowy nierozsądne pytanie. – Opanuj się, kobieto! – wymamrotała pod nosem. Czy ktokolwiek wszedł do biura w tym czasie i spostrzegł, w jakim jest stanie? To by dopiero była gratka dla miłośników plotek: lotem błyskawicy rozniosłoby się, że Judith Baxter ma załamanie nerwowe i właśnie się rozsypuje. Aimee usłyszała salwy śmiechu, ledwo zdążyła otworzyć drzwi restauracji Bianconi’s. Zobaczyła je wszystkie z tyłu, siedzące przy okrągłym stoliku, śmiejące się głośno, niezwracające uwagi na otoczenie. Zachowują się jak stado nieokrzesanych małolat – pomyślała z niesmakiem. Dwóch elegancko ubranych biznesmenów popatrzyło krzywo na rozchichotane kobiety. Bez wątpienia nie zyskały dobrej opinii wśród gości – stwierdziła, idąc
wzdłuż kontuaru, na którym zostały wyeksponowane przeróżne słodkie pyszności, w kierunku ich stołu przy tylnej ścianie sali. Jej wysokie obcasy stukały głośno o drewnianą podłogę. Pamiętała, jak kiedyś sama była na lunchu z grupką biznesmenów, dla których wtedy pracowała. Przy stole tuż obok nich usadowiła się grupka rozbawionych kobiet pijących szampana butelkami i zachowujących się w miarę upływu czasu coraz głośniej i głośniej. „Głupie kobietki, bzdurzące o swoich głupich babskich sprawach” – skomentował zjadliwie jej rumianolicy, ubrany w prążkowany garnitur klient. Bez wątpienia tych dwóch gości w garniturach myślało o jej koleżankach w tych samych kategoriach. – O, jest Aimee! – usłyszała okrzyk Gwen i wszystkie odwróciły się do niej, machając rękami na powitanie. Ellie wstała z krzesła i ją objęła. – Cześć! Długo się nie widziałyśmy. Wyglądasz wspaniale! – zauważyła z podziwem przyjaciółka, lustrując ją spojrzeniem z góry na dół. – Dzięki! Ty też wyglądasz całkiem nieźle – uśmiechnęła się Aimee, odwzajemniając uścisk. Ellie miała czerstwy, zdrowy wygląd, była ładnie opalona i ścięła na krótko swoje piękne kruczoczarne włosy. – Dobrze ci w tym uczesaniu. – Tak sądzisz? Uprawiam pasjami surfing i różne sporty wodne, więc wygodniej mi z krótkimi włosami – wytłumaczyła, siadając z powrotem. – Cześć wszystkim! – przywitała się Aimee z pozostałymi kobietami i usiadła na pustym krześle obok Gwen. – Czujemy się zaszczycone… – zażartowała Sally, inna jej przyjaciółka – …że udało ci się wcisnąć spotkanie z nami w swój grafik. – Och, daj spokój! – zbyła ją Aimee. Popatrzyła na nią uważnie jeszcze raz. – Jesteś w ciąży! – zdziwiła się. – Nic mi nie mówiłaś. – No cóż, byłaś ostatnio taka zajęta… Przestałam dzwonić do ciebie do pracy, bo to nie ma sensu: albo jesteś właśnie na
spotkaniu, albo gdzieś poza biurem – odpowiedziała beztrosko Sally, smarując masłem kawałek chleba z orzechami włoskimi. – To zadzwoń do domu. – Też dzwoniłam, ale akurat cię nie było. – Ostatnio dużo podróżuję – zaczęła się tłumaczyć Aimee. – W którym miesiącu jesteś? – szybko zmieniła temat. – Dwudziesty szósty tydzień, siódmy miesiąc. Kto by tam liczył – odparła z uśmiechem Sally. – Bardziej ty niż ja, sądzę, ale widzę, że jesteś zadowolona. Wyglądasz kwitnąco. – Aimee rozłożyła swoją serwetkę. – Gdzie Kim i Jill? – Rozejrzała się po wszystkich. – Malucha Kim rozbolał brzuszek i musiała odwołać spotkanie. A Jill jest w łazience – poinformowała ją Gwen. – Och, jaka szkoda – mruknęła półgłosem Aimee, ale w duchu się ucieszyła. Nie bardzo się jej uśmiechało składanie akurat teraz kondolencji z powodu śmierci matki dawno niewidzianej koleżance i dręczył ją nieuchronnie zbliżający się moment spotkania. A teraz jej ulżyło. – Czego się napijesz? Właśnie otworzyłyśmy butelkę Veuve Clicquot. – Gwen pokiwała jej przed nosem wypełnionym do połowy kieliszkiem szampana. – Nie mogę pić. Prowadzę – odmówiła Aimee. – Oj, daj spokój, Aimee – oburzyła się Ellie. – To nasze babskie spotkanie. Bóg jeden wie, kiedy się znowu zobaczymy. – No dobrze. Może w takim razie wypiję z pół kieliszka. Czy już zamówiłyście dania? – Nie. Czekałyśmy na ciebie. – Gwen podała jej menu. – Zapiekanka z bazylią jest pyszna, mają tu też dzisiaj wspaniałą żabnicę, zawijaną w szynkę parmeńską, gdybyś miała ochotę na jakieś danie rybne. – Hm… – Aimee rzuciła szybko okiem na menu. – Ja poproszę sałatkę z kurczaka z oddzielnie podanym sosem. – Zamówiła to, co zwykle. Nie miała ochoty na rybę, a makaron był zbyt tuczący. – Bierzesz jakąś przystawkę?
– Czy któraś z was też zamawia przystawkę? – Rozejrzała się po wszystkich, mając nadzieję, że wszystkie zaprzeczą. – Oczywiście, że tak – odpowiedziała Sally w imieniu pozostałych. – I deser też bierzemy. Wiesz… niektóre z nas nie bywają zbyt często w eleganckich restauracjach, tak jak… inni. Czy to tylko wyobraźnia, czy Sally próbowała wbić jej szpilę? – przeleciało przez głowę Aimee. – Deser bierzemy obowiązkowo. Florentynki, które tu podają, są obłędne! – poparła ją entuzjastycznie Gwen, a reszta się roześmiała. Aimee coraz mniej się podobało to spotkanie. Najwidoczniej zamierzały tu siedzieć bez końca. – Świetnie. Wobec tego wezmę jeszcze zupę – powiedziała rzeczowo. Nie miała ochoty zostawać dłużej, na deser. Dwudaniowy lunch w środku dnia pracy to i tak zdecydowanie za dużo dla przeciętnego człowieka. Gwen i Ellie nie będą nigdzie się spieszyć, to pewne, ale Sally pracowała w dużym architektonicznym biurze projektów. Ona chyba będzie musiała wrócić do pracy? – Masz teraz długą przerwę obiadową? – spytała ją Aimee, pogryzając kruchą pałeczkę chlebową. – Dzisiaj rano byłam na wizycie kontrolnej u lekarza. Chodzę na nie regularnie, więc nikogo to nie dziwi. Zadzwoniłam do pracy i powiedziałam, że są duże opóźnienia w przyjmowaniu pacjentów i będę później – odpowiedziała nonszalancko Sally. To dla niej typowe – pomyślała zniesmaczona Aimee. Z takim podejściem etycznym do pracy Sally bez wątpienia nigdy nie awansuje i utknie na całe życie na stanowisku sekretarkirecepcjonistki. Ledwo pozdawała egzaminy końcowe w liceum i o wiele bardziej interesowało ją znalezienie dobrego kandydata na męża niż wspinanie się po szczeblach kariery. – Witaj, nieznajoma! – Aimee usłyszała nagle głos nad swoją głową. Odwróciła się i zobaczyła stojącą za jej krzesłem wysoką, długonogą brunetkę patrzącą prosto na nią. – Hej, Jill! Co ci się stało?! – wyrwał jej się okrzyk na widok
koleżanki z ręką w gipsie, podwieszoną na temblaku. – Drobna kolizja na boisku do koszykówki z nadgorliwym obrońcą – odrzekła Jill, krzywiąc się zabawnie. – No nie! Grasz jeszcze w koszykówkę?! – Oczywiście, że gram. – Jill usiadła wygodnie na wolnym krześle. – Muszę jakoś utrzymywać dobrą formę. – Znam parę mniej bolesnych sposobów. Więc nie możesz prowadzić. Jak sobie dajesz radę? – Ciężko jest. – Jill się nachmurzyła. – Całe szczęście, że mogę pracować zdalnie z domu, a Gwen i Sally są tak wspaniałe, że wszędzie mnie podwożą. To święta prawda, że, jak powiadają, przyjaciół poznaje się w biedzie. – Uśmiechnęła się z wdzięcznością do Sally i Gwen. – A co z Bobem? – Aimee popatrzyła na nią ze zdziwieniem, zastanawiając się, dlaczego jest aż tak bardzo uzależniona od dziewczyn. – Rozstaliśmy się. – Jill wzruszyła ramionami. – Przypadkiem dowiedziałam się, że spotykał się jeszcze z kimś na boku i wyrzuciłam go z domu. – Och…! Och…! Nic o tym nie wiedziałam. Strasznie mi przykro! – wymamrotała Aimee, rozmyślając, czemu, u licha, Gwen nic jej o tym nie powiedziała. – Czy to się wydarzyło ostatnio? – Chyba ze trzy miesiące temu. Ale ten czas leci! – Pokazała na gips. – Uhm… Co racja, to racja – stwierdziła Aimee współczująco i zadała sobie pytanie, kiedy ostatni raz rozmawiała z Gwen, pomijając krótki telefon, gdy umawiały się na lunch. Musiały minąć od tego czasu przynajmniej ze trzy miesiące, więc nic dziwnego, że nie wiedziała o złamaniu. – Oj, tak! Ale opowiedz jej lepiej, jaki obłędny sędzia odwoził cię do szpitala. No, opowiedz! – z szelmowskim uśmiechem dopraszała się Sally. – Słuchaj no, zejdź ze mnie! – Jill wzniosła oczy ku niebu. – Przypomniało mi się à propos schodzenia. Znasz to
powiedzonko: „Żeby zejść z jednego, musisz wejść pod drugiego”? – spytała Sally z poważną miną. Wszystkie wybuchnęły śmiechem, ale im dłużej trwała rozmowa i im częściej przerzucały się pytaniami i odpowiedziami, Aimee z pewną konsternacją zaczęła zdawać sobie sprawę, jak niewiele ma już wspólnego ze swoimi dawnymi przyjaciółkami. Mężczyźni, dzieci, rodzina, dom – to obecnie były główne tematy ich zainteresowań; prawie nie wspominały o pracy zawodowej i karierach. Posłuchały chwilę z zainteresowaniem jej opowieści o ogromnym przyjęciu weselnym, którego organizacją teraz się zajmowała, ale zaraz konwersacja potoczyła się w kierunku aktualnych poszukiwań idealnego związku przez Jill. Co było z nią nie tak? Jill była piękną, inteligentną kobietą sukcesu. Prowadziła własną świetnie prosperującą agencję au pair zatrudniającą cudzoziemców, była właścicielką domu i jeździła luksusowym kabrioletem bmw, a czuła, że poniosła w życiu całkowitą klęskę, bo jakiś idiota złamał jej serce i porzucił ją na pastwę smętnych rozmyślań o tym, jak bardzo jest nieprzydatna, i co gorsza, zostawiał ją zupełnie samą w pustym domu. Czasami głupota kobiet przekracza wszelkie granice – pomyślała z irytacją Aimee, jedząc chrupiące grzanki i słuchając Sally doradzającej koleżance, żeby przyjęła zaproszenie przystojniaka na kolację. Aimee nigdy nie pozwoliłaby na to, żeby jakiś mężczyzna ją poniżył. Kochała Barry’ego, ale nie był on alfą i omegą jej życia ani facetem, bez którego wszystko nagle straciłoby dla niej sens, tego była pewna. Nawet Ellie porzuciła perspektywę błyskotliwej kariery organizatorki przyjęć i wyjechała za swoim chłopakiem do Australii. Sally również zajmowała się tym samym przez ostatnie trzy lata i ani myślała o robieniu kariery czy jakimkolwiek własnym rozwoju. A Gwen wystarczało całkowicie do szczęścia życie z pensji męża i wychowywanie dzieci. Aimee uważała, że bez własnych pieniędzy nie umiałaby normalnie egzystować. Niezależność finansowa była dla niej wszystkim. Pewnie znalazłaby wspólny język z Jill, bo z nią miała
najwięcej podobnych zainteresowań, ale słysząc jej niekończące się jęki i narzekania z powodu złamanego serca, czuła tylko wzgardę i nic na to nie mogła poradzić. Słuchając opowieści koleżanek jednym uchem, zaczęła przyglądać się bacznie wystrojowi wnętrza restauracji i zastanawiać, jak ciekawie zestawiać kolory i różnorodne materiały. Tu użyte zostały doskonale ze sobą współgrające beże, złoto i szkarłat – rozmyślała, błądząc wzrokiem dokoła. Podobne kolory zastosowała, projektując wnętrze własnej jadalni. Ale tutaj jedną ze ścian, tę za jej plecami, pomalowano odważnie na kontrastowy kolor szkarłatny, co współgrało świetnie z pozostałymi, kremowozłotymi ścianami, jednocześnie tworząc z niej kolorystyczną dominantę całego wnętrza. Świetnym zabiegiem dekoratorskim stało się wprowadzenie płaskorzeźb. Zachwyciło ją użycie do zdobienia ścian drewna bambusowego. Ten pomysł szczególnie przypadł jej do gustu. Całość prezentowała się znakomicie. Będzie musiała pomyśleć o podobnym rozwiązaniu w swojej jadalni i porozglądać się za stosownymi ozdobami. Zanim dotarły do deserów i kawy, stawała się coraz bardziej niespokojna i z każdą chwilą bardziej gotowa do wyjścia. W końcu włożyła banknot o nominale pięćdziesięciu euro pod talerz, odsunęła krzesło i wstała. – Moje kochane, było wspaniale, ale czas mnie goni. Mam spotkanie za dwadzieścia minut i muszę już iść. – Pochyliła się i uścisnęła Ellie na pożegnanie. – Cudownie było cię zobaczyć po latach. Bezpiecznej podróży powrotnej do Krainy Oz w dniu jutrzejszym! – Uśmiechnęła się do pozostałych. – Dziękuję wam bardzo za zaproszenie na lunch. Będę się odzywać. – Do zobaczenia, Aimee! Zadzwonię do ciebie potem – odpowiedziała jej Gwen. Sally uniosła ostentacyjnie brew i oświadczyła: – Przypuszczam, że minie z rok, nim uda nam się znowu spotkać. – Jak będziesz miała tyle szczęścia – odcięła się Aimee. – Do zobaczenia wszystkim! – Uniosła dłoń w pożegnalnym geście i
energicznym krokiem wymaszerowała z restauracji. Ukłon w stronę wieloletniej przyjaźni został wykonany, a przyszłość była łatwa do przewidzenia. Z niekłamaną ulgą wracała do pracy i prawdziwego życia. – Mam wrażenie, że wszystkie miałyśmy tym razem dużo szczęścia, że zaszczyciła nas swoją obecnością – rzuciła z nieukrywanym sarkazmem Jill, kiedy ciężkie, szklane drzwi zamknęły się za Aimee. – Och, nie bądź taka złośliwa. – Gwen poczuła się niezręcznie. – Zawsze jej bronisz. A ona czasem potrafi się zachowywać jak wyniosła dziwka. Patrzy na nas z góry. Wiesz, że tak jest. Myśli, że z nas banda idiotek, bo trzymamy się razem, plotkujemy i mamy ze wszystkiego niezły ubaw. – Jill powiedziała to bardzo agresywnym tonem. Zauważyła znudzenie Aimee, kiedy tylko uwaga wszystkich nie koncentrowała się na niej. – Założę się, że nigdy już nie zdecyduje się na kolejną ciążę – zauważyła chłodno Sally. – Kolidowałoby to z jej planami zawojowania świata. – Och, przestań już! Ona wcale nie jest taka zła. Aimee zawsze miała bzika na punkcie robienia kariery zawodowej. Chyba nie ma w tym niczego złego – zaoponowała Gwen. – Nawet nie wysłała Kim kartki z kondolencjami, nie mówiąc już o przyjściu na pogrzeb. Kim była z tego powodu bardzo rozczarowana. Nie spodziewała się tego po niej. Zresztą Aimee nigdy nie odpisuje ani na maile, ani na wiadomości. Zachowuje się, delikatnie mówiąc, nieuprzejmie. Jesteś dla niej zbyt pobłażliwa i stanowczo nazbyt miła – zdenerwowała się Jill. Po alkoholu zawsze robiła się agresywna. – Jest bardzo zajęta… – Coraz słabiej broniła przyjaciółki Gwen. – Wszystkie jesteśmy bardzo zajęte. Ale zawsze jakoś udaje nam się utrzymać kontakt i podać pomocną dłoń, jeśli któraś z nas jest w potrzebie – podkreśliła Jill, biorąc kolejny solidny łyk
szampana. – No i masz… Pasy zapięte i do boju… – szepnęła Gwen do Sally, kiedy Jill wróciła do swoich głośnych narzekań na przyjaciółkę. Pomiędzy Aimee a Jill zawsze istniały jakieś ukryte animozje, ale ujawniały się dopiero po kilku głębszych. – Czy kiedykolwiek zaoferowała mi swoją pomoc? Nawet raz nie zapytała, czy mi czegoś nie potrzeba! Problem z tą kobietą polega na tym, że jest tak skoncentrowana na swojej osobie, że nawet nie dostrzega naszego istnienia. Mogę wam zagwarantować, że zanim doszła do swojego samochodu, już zdążyła o nas zapomnieć i nie poświęci nam ani jednej myśli, dopóki któraś z nas się z nią znowu nie skontaktuje. Nie zadzwoni z własnej inicjatywy i nie spyta, czy Sally już urodziła, dopiero któraś z nas w końcu ją o tym poinformuje. Wierzcie mi. Kariera, kariera i jeszcze raz kariera – tylko to się dla niej liczy! Żeby mieć przyjaciół, też trzeba być dla nich przyjacielem i nie zamierzam zawracać sobie nią tyłka ani chwili dłużej! Słyszałyście, jak mi tłumaczyła: „Niepotrzebny ci żaden mężczyzna. Masz już wszystko, co ci jest w życiu potrzebne!”. – Zaczęła przedrzeźniać Aimee. – Boże, zastanawiam się, czy ona w ogóle jeszcze daje Barry’emu, jest taka zimna jak ryba… Chciałabym zobaczyć, jak by ona się zachowała, gdyby to Barry miał romans. Na pewno nie byłaby wtedy taka napuszona i zadowolona z siebie. – I tu Jill wybuchnęła niepohamowanym płaczem. – Ach Jilly! Przestań! Nie płacz! On nie jest tego wart! – Pierwsza zareagowała Gwen, a potem wszystkie jedna przez drugą rzuciły się pocieszać swoją niezbyt trzeźwą przyjaciółkę, nie poświęcając więcej żadnej myśli ani Aimee, ani jej występkom przeciwko przyjaźni.
Rozdział 15
– Bryanie, patrz! Spójrz tylko na nazwę tego baru! – Debbie zachichotała, pokazując na wąską arkadę, w której umieszczono zapalający się i gasnący na przemian neon. Czerwono-zielony napis głosił: WYNANDFOCKINK 1. – Wyobrażasz sobie coś podobnego w Sandymount? – Ach, jaka szkoda, że nie mamy już czasu, żeby wejść do środka! Te parę dni minęło błyskawicznie, prawda? – stwierdził Bryan z żalem w głosie. – Oj, wiem. Założę się, że Stara Wiedźma Baxter rzuci mi jutro kilka piorunujących spojrzeń. Och, popatrz, ile przy tej uliczce wspaniałych sklepów! A spójrz na ten, z Buddą i chińskimi wachlarzami! Ach, wejdźmy do środka! – Debbie nawet nie poczekała na odpowiedź Bryana, tylko szybko wkroczyła do jaskini skarbów Aladyna z rzeźbami, ozdobnymi drobiazgami i innymi orientalnymi skarbami. Spędzili niemal pół godziny, myszkując po całym sklepie, i wyłonili się ze środka z rzeźbioną figurką uśmiechniętego od ucha do ucha Buddy i dwoma kanciastymi świecznikami z misternymi ornamentami przedstawiającymi smoki – i to było w nich najbardziej niezwykłe. Po chwili wzrok Debbie przyciągnął niewielki sklepik z biżuterią po drugiej stronie ulicy. Z okrzykiem zachwytu pospieszyła podziwiać błyskotki i po dwudziestu satysfakcjonujących minutach zdecydowała się na parę kolczyków ze sztucznymi brylantami, na które wydała dwadzieścia euro. – Ech, lepiej będzie, jak stąd wyjdę – westchnęła z bólem, patrząc tęsknie na krzyż, doprawdy niezwykle wytworny, który bez żadnych wątpliwości pasowałby idealnie do wielu jej eleganckich żakietów. Bardzo niechętnie wyszła w końcu ze sklepu, a za nią
podążył Bryan. Kiedy znaleźli się na ulicy, dostrzegł naprzeciwko, obok sklepu orientalnego, w którym już byli, sklepik z serami. – Tamten też wygląda interesująco… Rzuciła okiem na zegarek. – Jeżeli chcemy jeszcze coś zjeść przed wyruszeniem na lotnisko, to lepiej się pospieszmy. Ty idź do sklepu z serami, a ja wskoczę na chwilę do Leonidasa po czekoladki dla mamy. – Okej! – Bryan zgodził się bez dyskusji, skuszony wystawionymi w witrynie wspaniale prezentującymi się różnymi rodzajami serów w szerokim wyborze oraz butelkami oliwy z oliwek. Debbie głęboko odetchnęła, kiedy weszła do sklepiku obfitującego we wszelkiego rodzaju ręcznie wyrabiane czekoladki. Bryan miał o wiele bardziej wyrafinowany smak niż ona. Zapewne za chwilę pojawi się z kawałkiem czegoś o dziwnym zapachu i równie dziwnym wyglądzie, co przez tydzień będzie cuchnąć w ich lodówce. Spędziła dłuższą chwilę, napawając się widokiem kuszących zewsząd czekoladowych słodkości, aż jej ślinka pociekła na samą myśl, jak rozpływają się w ustach. Właściwie to sama nie miałaby nic przeciwko zafundowaniu sobie kilku. Skoro udało jej się do ostatniego centa wyczerpać limit na karcie kredytowej, w najbliższej przyszłości raczej nie będzie miała częstych okazji do kupowania smakołyków. – Poproszę kilka tych białych i trochę tych delikatnych. – Debbie wskazała na kremowo-brązowe czekoladowe świderki, kuszące ją zza szklanej witrynki. Wyszła dziesięć minut później z dwoma pięknie opakowanymi pudełeczkami czekoladowych cudeniek. Poczuła nagły przypływ głodu, kiedy do jej nosa dotarł unoszący się w powietrzu aromatyczny zapach shawarmy i kebabu z pobliskiej restauracji z daniami na wynos. – Może zjedzmy tutaj kebab, a na kawę pójdziemy do tego dużego hotelu za rogiem, który miał taką śmieszną nazwę? – zaproponowała. – Czemu nie. – zgodził się Bryan. – Z drobną poprawką: nie
musimy wcale wracać. Akurat stąd prowadzi boczne wejście do tego hotelu, gdzie mieści się ten bar WYNANDFOCKINK. – Ach, jaki jesteś spostrzegawczy! – pokokietowała go, biorąc za rękę. Poszli na kebab, a pół godziny później siedzieli w czerwonokremowym barze Grand Hotelu Krasnapolsky, popijając kawę i pogryzając pyszne ciasteczka deserowe. Mieli stąd doskonały widok na znany plac Dam. Naprzeciwko wznosił się pałac królewski – wspaniała, imponująca budowla dominująca nad całym otoczeniem. Debbie z łatwością wyobraziła sobie, jak musiało tu być wieki temu, kiedy to elegancki plac wypełniały ciągnięte przez konie karoce, którymi do wspaniałego pałacu zjeżdżały koronowane głowy całej Europy, albo gdy stały tam gromadki panien służących w charakterystycznych białych czepcach, kupujące na targu produkty dla swoich chlebodawczyń. Przypomniały jej się obrazy Vermeera, Rembrandta i Fransa Halsa, które podziwiali w Rijksmuseum i teraz była bardzo zadowolona, że udało im się wygospodarować trochę czasu, żeby obejrzeć choć część dzieł holenderskich mistrzów malarstwa. To miasto pełne kontrastów – rozmyślała, obserwując rowerzystów przemykających każdy w swoją stronę po brukowanym placu, patrząc na tramwaje z hałasem przejeżdżające po szynach i przecinające ten ogromny plac. Wokół, generalnie rzecz biorąc, panowała bardzo przyjazna atmosfera, ale kiedy zagłębili się, spacerując, w bardziej odległe okolice, odczuli zmianę: wszystko wokół stało się bardziej złowieszcze i ponure. Narkomani, wyniszczeni i słaniający się na nogach, oraz prostytutki patrzące pustym, szklistym wzrokiem byli dosłownie wszędzie. Debbie przeżyła szok na widok dziewczyny niewiele starszej od Melissy, dziecka z twarzą emanującą przerażającą, ponurą pustką. Wyglądała jak żywy trup. Ciarki przeszły jej po plecach i kazała Bryanowi czym prędzej zawracać w kierunku głównego placu. Poprzedniego wieczoru wybrali się na rejs po kanałach Amsterdamu, który prowadził między innymi przez dzielnicę
czerwonych latarni. Fascynujące było obserwowanie pań lekkich obyczajów, prezentujących się w różnych pozach w oknach; wiele oświetlały czerwone lampy, przydające temu miejscu atmosfery zgniłej dekadencji. Mimo to nie była pewna, czy chciałaby tu jeszcze kiedykolwiek powrócić. Radosna atmosfera i wielkomiejski gwar, widoczne na pierwszy rzut oka, podszyte były wszechogarniającym smutkiem i beznadzieją, których odkrycie nią wstrząsnęło. Doszła do wniosku, że przymykanie oczu na skutki stosowania dostępnych tu narkotyków to fakt przygnębiający i zniechęcający, choć właśnie ta powszechna dostępność czyniła miasto tak atrakcyjnym dla turystów. Przecież w końcu i oni zjedli z apetytem tutejsze słynne ciasteczka czekoladowe, mając pełną świadomość, że nie postępują wbrew prawu, ale nawet to nie tłumaczyło bezdusznej, nędznej egzystencji tych biednych, godnych pożałowania istot, których niedola zdawała się emanować wprost z kamiennego bruku cienistych zaułków wiekowego miasta. Widok tamtej młodej dziewczyny poruszył ją do głębi; nie mogła pozbyć się myśli o wyrazie jej twarzy, pustej i pokonanej przez życie. Znowu dostała zimnych dreszczy. To chyba napięcie przedmiesiączkowe – pomyślała, obserwując elegancko ubrane kobiety w towarzystwie mężczyzn w smokingach, podążających przez foyer hotelu w kierunku luksusowej restauracji usytuowanej w odrestaurowanym niedawno ogrodzie zimowym, przystosowanym obecnie do pełnienia nowych funkcji. Jaką jest szczęściarą, że może sobie pozwolić na krótki zagraniczny wyjazd, siedzieć teraz tutaj obok mężczyzny, którego kocha, wiedząc, że ma swój mały, miły domek, do którego zawsze chętnie wraca, dobrze płatną pracę i kochającą rodzinę! Jak łatwo o tym wszystkim zapomnieć, dopóki pewnego dnia wszystko się nie rozsypie jak domek z kart – pomyślała ze wstydem. Cieszyła się, że kupiła czekoladki dla Connie; wiedziała, że matka będzie zachwycona prezentem, bo uwielbiała słodycze. To jedna z jej słabości. Była tak wspaniałą matką, mimo że czasem potrafiła się nieźle wydrzeć – pomyślała Debbie z tkliwością,
czując przypływ miłości do matki. – Czas już na nas, jak sądzę. – Bryan wyrwał ją z głębokiej zadumy. – To był wspaniały wyjazd, prawda? – Pogłaskała czule wierzch jego dłoni. – Najlepsze chwile, jakie spędziliśmy razem od wieków. I tak powinno być zawsze, kochanie. – Wiem. – Tu się z nim zgadzała. – Znowu wszystko gra? – Bryan uśmiechnął się szeroko. – Znowu wszystko gra! – powtórzyła jak echo i roześmiała się radośnie. – Więc może jednak nie będziemy przekładać terminu ślubu? – powiedział beztrosko. – To zależy tylko od ciebie. – Debbie wpatrzyła się w niego z lekkim niepokojem. – Odkręcanie tego wszystkiego… To dopiero afera by się zrobiła, nie uważasz? – Bryan przeczesał nerwowo włosy palcami. – No, ja myślę. – Zgadzała się z nim całkowicie i odetchnęła z ulgą, słysząc te słowa. – Ruszajmy więc! – Wstał i wyciągnął do niej rękę. Ujęła jego dłoń, a on poderwał ją do góry, wziął w ramiona i delikatnie pocałował. Ramię w ramię przeszli wolnym krokiem przez foyer słynnego pięciogwiazdkowego hotelu i po chwili znaleźli się znów w gwarnym tłumie, przetaczającym się przez plac Dam. – Czy masz zamiar naprawić swoje relacje z ojcem? – spytał Bryan. – Lepiej będzie, jeśli to zrobię – westchnęła. – Pomyślałem sobie, że na pewno by docenił drobny upominek w postaci zestawu serów. Tam, gdzie byłem, mieli świetny asortyment, a sklep jest dosłownie za rogiem. Może kupiłabyś coś dla niego? To byłby doskonały podarunek na zgodę. – Och Bryanie, uważam, że to świetny pomysł! Na pewno mu się spodoba. – Debbie objęła z wdzięcznością narzeczonego, doceniając jego wrodzoną dobroduszność. – Chodźmy więc, pomogę wybrać ci coś odpowiednio
dojrzałego i stosownie cuchnącego – zażartował. Skręcili z placu w lewo, w uliczkę prowadzącą do sklepiku z serami. Sprzedawca okazał się niezwykle pomocny w tworzeniu małej kolekcji wykwintnych serów, które ułożył w specjalnie zaprojektowanym pudełku eksponującym walory pomysłowego prezentu. Już w momencie jego pakowania Debbie spostrzegła, że nie może się doczekać chwili, kiedy wręczy ojcu prezent, i wyobrażała sobie, jak miło będzie zaskoczony. Nawet ją samą to zdumiało. W życiu się nie spodziewała takiego scenariusza wydarzeń, w dodatku obmyślonego przez siebie samą! Później, kiedy jechali specjalnym autobusem dowożącym pasażerów na lotnisko Schiphol, zaczęła pisać wiadomość do ojca. Jej palce biegały szybko po klawiszach komórki. Musiała zrobić pierwszy krok do pojednania. Ten krok należał do niej. Ojciec zrobił już wszystko, co było w jego mocy, żeby spotkali się nawet dalej niż w pół drogi, i teraz – jak to szczerze wyłożyła jej ostatnio matka – nadszedł najwyższy czas, żeby „dorosła”. – Już jesteśmy na lotnisku. Popatrz tylko na światła lądujących samolotów! – krzyknął zadziwiony Bryan. – Ale szybko dojechaliśmy! Debbie schowała telefon. Wyśle wiadomość później – pomyślała, czując ulgę, że może odsunąć nieco w czasie ten moment. Gdyby już to zrobiła, klamka by zapadła. Denerwowała się, zdając sobie sprawę, że spotkanie z ojcem nie będzie łatwe ani dla niego, ani dla niej, jeśli miałaby zamiar być z nim całkowicie szczera w kwestii swoich uczuć do niego. Godzinę później siedzieli w jednym z niewielkich barków kawowych, obserwując przez przeszkloną ścianę samolot w zielonych barwach ich linii Aer Lingus, z kadłubem połyskującym w promieniach zachodzącego słońca, toczący się płynnie do wyznaczonej bramki. Bryan dopijał piwo z kufla, ona kończyła filiżankę gorącej czekolady z pianką. Była zmęczona, ale szczęśliwa. Spędzili kilka wspaniałych dni wypełnionych miłością i czułością i już wkrótce znajdą się we własnym domu, położą się spać razem we własnym łóżku, uwolnieni od napięć i niepewności.
Jaka szkoda, że jutro z samego rana będzie musiała biec do pracy, ale, niestety, wykorzystała w całości przysługujące jej z powodu kobiecych dolegliwości dwa dni nieobecności w miesiącu. Jeśli chciałaby spędzić jeszcze jeden dzień w domu, musiałaby mieć zwolnienie lekarskie, a jej lekarz rodzinny nie był skłonny do wypisywania zwolnień bez poważnego powodu. Ale na szczęście jutro już środa i zostają tylko trzy dni pracy do weekendu. Jakoś przeżyje – pocieszyła się. – Zmęczona? – Bryan otoczył ją ramieniem i przytulił. – Całkowicie wykończona! – westchnęła. – Ja też, ale warto było. Mieliśmy jeszcze cały dzień dla siebie. Nocny lot to był strzał w dziesiątkę. Będziemy mogli uciąć sobie drzemkę w samolocie. – Bryan wyciągnął nogi przed siebie i zamknął oczy. I dosłownie po kilku sekundach już spał. Jak zwykle – pomyślała z czułością. Kiedy on spał, ona czekała na wywołanie ich lotu. To mogło jeszcze chwilę potrwać. Z samolotu wciąż jeszcze wysiadali pasażerowie przybyli do Amsterdamu. Pogrzebała w torebce w poszukiwaniu telefonu, a gdy go znalazła, przewinęła menu i nacisnęła ikonkę tworzenia wiadomości. Przygryzła dolną wargę i wbiła oczy w sufit. Co powinna napisać ojcu? Wzięła głęboki oddech i zaczęła palcami szybko naciskać klawisze telefonu. Nie zabrało to jej dużo czasu i kiedy skończyła, wyłączyła aparat. Jakiej odpowiedzi udzielił, dowie się jutro. Na tę chwilę odważyła się zrobić pierwszy niepewny krok, który miał prowadzić do rozliczenia z przeszłością i ruszenia do przodu. * – Więc opowiesz mi w końcu, jak się udał lunch? – Barry leżał wyciągnięty wygodnie na sofie, przeskakując z kanału na kanał. Na zewnątrz mżył deszcz i nie chciało mu się wychodzić na codzienny spacer wzdłuż nabrzeża. Aimee oderwała wzrok od BlackBerry.
– Pozwól, że skończę pisać maila, i zaraz ci wszystko opowiem – powiedziała. Barry po raz kolejny zmienił kanał i rozpoznał jeden z odcinków serialu Frasier. Ułożył się wygodniej i zaczął oglądać prześmiewcze perypetie dwóch braci snobów wdrapujących się coraz wyżej po szczeblach drabiny społecznej. – To sygnał z twojego telefonu. Dostałeś wiadomość. – Żona nastawiła uszu w stronę przedpokoju. – Odbiorę za chwilę. Teraz nie chce mi się ruszać z miejsca. – Ziewnął. – A może to coś ważnego? – Lissy jest w swoim pokoju, ty tutaj. Wszystko inne może poczekać. – Wzruszył ramionami. – Jak uważasz. – Aimee wróciła do pisania swojego maila. Barry wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wiedział, że rozdrażnił ją tym, że nie odebrał od razu wiadomości. Oboje mieli zupełnie odmienne podejście do tych spraw. Jeżeli telefon Aimee sygnalizował nadejście wiadomości, od razu ją sprawdzała. Mogła nie odpowiedzieć – to zależało od nadawcy – ale zawsze otwierała plik i zapoznawała się z jego treścią. On zawsze po przekroczeniu progu mieszkania kładł swój telefon na stoliczku przy wejściu i zapominał o nim na cały wieczór. Komórka służyła według niego do kontaktów związanych z pracą. Korzystał z telefonu w ciągu dnia aż za dużo i nie miał ochoty przenosić spraw zawodowych do domu. Zaśmiał się, kiedy producentka programów radiowych Roz walnęła swojego współpracownika Bulldoga kolanem w jaja, gdy ten złapał ją za tyłek. Aimee, widząc, że mąż nie jest zainteresowany rozmową z nią, odpisywała na kolejne maile. Rano wylatywała do Mediolanu i musiała dopiąć na ostatni guzik wszystkie sprawy biurowe. Dziesięć minut później stwierdziła, że Barry dalej świetnie się bawi oglądaniem sitcomu, więc wyśliznęła się z salonu i poszła do sypialni, żeby spakować torbę podróżną. Szybko się z tym uporała, z wypraktykowaną łatwością włożyła do niej stały zestaw strojów: modne, szyte na zamówienie czarne
spodnie i kilka eleganckich, niewymagających prasowania żakietów oraz jedwabną bieliznę. Była już rozebrana i właśnie włożyła koszulę nocną, kiedy do pokoju wszedł Barry, niosąc kubek z gorącym niskotłuszczowym kakao. Zawsze przygotowywał dla niej ten napój, gdy wyruszała do pracy wcześnie rano, żeby pomógł jej zasnąć. – Dziękuję ci, kochanie! – Wzięła od niego kubek z nieukrywaną wdzięcznością i spiła z wierzchu czekoladową piankę. Potem odstawiła go na szafkę nocną obok łóżka i wśliznęła się pod kołdrę. Była bardzo zmęczona. Miała za sobą dzień pełen spotkań, a czekało ją kilka z równie napiętym grafikiem. Barry usiadł po swojej stronie łóżka, zdjął buty i oparł się plecami o poduszki. – Więc jak się udał lunch? Co słychać u dziewczyn? – Pewnie jeszcze tam siedzą – stwierdziła może nieco zbyt sarkastycznie. – Czemu nie. Jeśli się dobrze bawią. – Barry podłożył sobie zgięte ręce pod głowę i popatrzył uważnie na żonę. – Nie mogłam tam z nimi siedzieć i siedzieć. Wyszłam jeszcze przed deserem – przyznała się. – Ale dlaczego? Co chciałaś przez to osiągnąć? – Byłam zajęta. Miałam inne spotkanie w interesach. – Odwróciła się, żeby spojrzeć mu w oczy. – Na litość boską, Aimee! Spotykasz się z nimi tak rzadko, że mogłaś się poświęcić i zostać z nimi na deser i kawę. Chyba świat by się od tego nie zawalił? Musisz trochę wyluzować. – Przecież mnie znasz, Barry. Nie lubię takich babskich spotkań i ględzenia o mężczyznach, dzieciach i innych bzdurach, o których one mogą klepać godzinami. Jeśli mam być szczera, zwyczajnie mnie nudziły. – Przecież Gwen jest taką inteligentną, interesującą kobietą. To samo mogę powiedzieć o Jill. Sally, z tego co pamiętam, zawsze była okropnie roztrzepana, ale o żadnej z nich nie ośmieliłbym się powiedzieć, że jest nudziarą – zauważył Barry. – No, tak. Przez połowę lunchu omawiałyśmy uczuciowe
traumy Jill, bo wykopała z domu Boba, który dwa razy ją… – To akurat wcale mnie nie dziwi. Nigdy go nie lubiłem – wtrącił Barry. – Jest cała w rozsypce. Nerwy ma zszarpane i nie może się pozbierać. No mówię ci, Barry. Nigdy bym nie pozwoliła, żeby mężczyzna doprowadził mnie do takiego stanu. – Ha! Dobrze wiedzieć – kąśliwie podsumował mąż. – Wybacz, kochanie, ale nawet ty nie przerobiłbyś mnie na lamentujący wniebogłosy, jęczący emocjonalny wrak kobiety. Bo wyobraź sobie, ona ma wszystko wokół siebie działające jak w zegarku. Faceta naprawdę do niczego nie potrzebuje. Odnosi sukcesy zawodowe i… – Sukcesy zawodowe nie wezmą cię w nocy w ramiona – zauważył słusznie Barry. – Och, na litość boską! Idę spać! Pewnie zaraz zaczniesz czytać romansidła, jeśli jeszcze przypadkiem nie zacząłeś – zadrwiła i dopiła do końca kakao. – Mówisz tak z bezpiecznego punktu widzenia kogoś będącego w szczęśliwym związku z kochaną osobą. – Zignorował jej docinki. – Być może zobaczyłabyś wszystko w innym świetle, gdybyś została sama. I nie bądź taka szybka w obrażaniu swoich koleżanek, bo może jeszcze sama będziesz ich kiedyś potrzebować. – Naoglądałeś się za dużo seriali – szydziła dalej. – Od kogo dostałeś wiadomość? – Jeszcze nie sprawdzałem. – Wstał z łóżka. – Pójdę i powyłączam wszystko na noc. Przeszedł po całym mieszkaniu, powyłączał wszystkie lampy i sprawdził, że spod drzwi pokoju Melissy również nie widać smugi światła. Prawie cały wieczór córka spędziła u siebie. Aimee wstrzymała jej kieszonkowe i Melissa była nie w sosie. Kiedy Aimee wyjedzie do Mediolanu, on podrzuci córce kilka euro. Gdyby żona się dowiedziała o tych jego zamysłach, pewnie by się wściekła. Ale uważał, że nie powinna wprowadzać aż takich obostrzeń. Melissa to dobre dziecko.
Szedł już korytarzem do ich sypialni, kiedy przypomniał sobie o wiadomości w telefonie. To będzie jak prośba o wybaczenie, gdy powie Aimee, od kogo ją dostał. Odblokował komórkę i zobaczył, że wiadomość była od Debbie. Od niej akurat wiadomości się nie spodziewał – pomyślał ponuro, przypominając sobie ich ostatnie starcie. Cześć, tato! Czy moglibyśmy się spotkać? To bardzo ważne. Dziękuję! Debbie – przeczytał. O co chodziło tym razem? Tekst był wyjątkowo miły w porównaniu z oschłymi lub złośliwymi, do których go przyzwyczaiła od lat. Gdzie i kiedy? Tata – odpisał, wracając do sypialni. – Do kogo piszesz o tak późnej porze? – Aimee popatrzyła na niego ze zdziwieniem. – Do pięknej kobiety, która chce się ze mną umówić – zażartował. – Ale dowcip – mruknęła, ale i tak była ciekawa, o kogo chodzi. – Właściwie to do Debbie. Chce się ze mną spotkać. – Ale po co? – Aimee nie potrafiła ukryć zdziwienia. – Też chciałbym wiedzieć. – Barry ściągnął przez głowę sweter Lacoste i zaczął rozpinać koszulę. – Pewnie chce więcej pieniędzy na ślub. Powiedz jej jasno i wyraźnie, że już i tak wyłożyliśmy wystarczająco dużo. Nie po to się zapracowuję na śmierć, żeby teraz puściła nas z torbami. – Aimee się nachmurzyła, odwróciła do niego tyłem i naciągnęła kołdrę pod samą szyję. Barry’ego zamurowało. Ale mu wbiła szpilę! Aimee zarobiła w zeszłym roku więcej od niego i to, mówiąc szczerze, mocno go zirytowało, choć nigdy nie dał tego po sobie poznać. – Niezależnie od tego, ile będzie wydane na wesele, cała kwota pójdzie wyłącznie z moich zarobków, moja droga – odpowiedział jej chłodno. – Oooch, przestań się obrażać! Nie miałam wcale tego na myśli. – Jęknęła, nie będąc w nastroju do małżeńskich awantur. – Nie obrażam się, tylko cię uprzejmie informuję o faktach.
Twoje ciężko zarobione pieniądze są bezpieczne – skończył z ironią. – Barry, proszę cię! Nie bądź taki… – upomniała go. – Śpij już. Musisz jutro bardzo wcześnie wstać – mruknął, owijając się w szlafrok. Wyszedł z sypialni, a ona została sama, patrząc w sufit i przeklinając Debbie Adams. Odkąd zdecydowała się na ślub, zaczęły się ciągłe awantury i zatargi. I niech ją cholera, jeśli będzie uważać na to, co i jak mówi do Barry’ego. I tak miała mu za złe, że ich pieniądze idą na opłacenie wesela tej jego zepsutej, niewdzięcznej starszej córki. Kręciła się na wszystkie strony, poprawiała poduszkę, ale za nic nie mogła zasnąć. Barry siedział w kuchni, popijając miętową herbatkę. Czuł irytację i rozdrażnienie spowodowane słowami Aimee. Nie miała żadnego powodu, żeby być tak cholernie niemiła w sprawach dotyczących ślubu Debbie. Kiedy przyjdzie czas na małżeństwo Melissy, nie będzie skąpił na jej wesele i wyda na nie przynajmniej tyle samo, jeśli nie więcej. Po raz pierwszy od początku ich małżeństwa dała mu tak wyraźnie odczuć, że pieniądze od tej pory nie będą wspólne i wydawane po równo, ale zostaną podzielone na „jej” i „jego”. Czuł się z tym bardzo niekomfortowo. Oboje mieli własne, oddzielne rachunki bankowe, ale mieli też rachunek wspólny, a odkąd ona zaczęła zarabiać więcej od niego, sprawdzał dokładnie wysokość każdej wpłaty, którą przelewała na wspólne konto. Westchnął głęboko. Jeśli kiedykolwiek kupią dom, a Aimee chyba właśnie do tego dąży, to ona będzie tą osobą, której pensja zapewni im wyższą zdolność kredytową, i to z jej pensji będzie spłacana lwia część kolejnych rat kredytu. Już sama myśl wydała mu się wstrętna. W pewien sposób sprawiała, że czuł się mniej męski. Wiedział, że to brzmi niedorzecznie w dzisiejszych czasach, ale gdzieś na dnie jego podświadomości zakiełkowało takie uczucie i w żaden sposób nie mógł zaprzeczyć jego istnieniu, choć za nic by się do niego nie przyznał. Czy tylko on tak ma, czy każdy mężczyzna na jego miejscu czułby się tak samo? Nie mógł przesiedzieć całej nocy samotnie w kuchni. Miał
przed sobą pracowity dzień i był już zmęczony. Opłukał filiżankę, wyłączył światło i wrócił do sypialni. Położył się tuż przy brzegu swojej strony łóżka, marząc o tym, żeby Aimee była już w Mediolanie, a on mógł swobodnie wyciągnąć się w łóżku. Leżeli plecami do siebie, każde z nich gotując się ze złości, dopóki nie zwyciężyło zmęczenie, wtedy zapadli w sen, jednak nie dotknęli się ani razu przez resztę nocy. Słyszał jej budzik, jak dzwonił o piątej, ale udawał, że śpi dalej, kiedy cicho poruszała się po sypialni. Po raz pierwszy od początku małżeństwa pozwolił jej wyjść, nie unosząc nawet głowy z poduszki, żeby dać jej całusa na pożegnanie. Czasem jego żona była zbyt pewna siebie i zbyt mocno krytykowała wszystko wokół – pomyślał ze złością i wtedy usłyszał trzaśnięcie drzwi frontowych. W apartamencie zapadła cisza. Wynand Fockink – słynna wytwórnia i degustatornia wódek i likierów, działająca w Amsterdamie od końca XVII wieku (przyp. tłum.). — — [wróć]
Rozdział 16
– Poproszę cię na słówko do mnie – powiedziała oschle Judith Baxter, kiedy Debbie zarejestrowała na czytniku godzinę rozpoczęcia pracy i szła do swojego biurka. Serce Debbie zamarło ze strachu. Nie minęły dwie minuty, jak przyszła do pracy, a już Stara Jędza Baxter siedziała jej na karku. Miała stuprocentową pewność, że Judith wcale nie chciała uzyskać informacji o stanie jej zdrowia. – Oczywiście, Judith! – odpowiedziała z przesadną uprzejmością, odnotowaną przez starszą z kobiet, której usta zwęziły się w cienką kreskę, gdy wchodziła do swojego gabinetu. Debbie poszła za nią, wznosząc oczy ku niebu, kiedy napotkała współczujący wzrok koleżanki, Cariny Brennan. – Zamknij za sobą drzwi, proszę – poleciła jej krótko Judith. Och, nie! – jęknęła Debbie w duchu. To będzie udzielanie nagany na serio! – Usiądź, proszę. Debbie już zamierzała odpowiedzieć, że wolałaby stać, ale nie było sensu przeciwstawiać się szefowej na samym wstępie. Judith miała coś do niej z jakiegoś powodu, a nieobecność w pracy przez dwa dni na zwolnieniu chorobowym niczego nie zmieniła i w niczym nie pomogła. Przecież mogła być chora naprawdę, i właściwie tyle wiedziała Judith – pomyślała cierpko, próbując się opanować i uspokoić, żeby stawić czoło szefowej. – Mam nadzieję, że już ci lepiej? – Judith pytająco uniosła brew. – Właściwie to nie. Wciąż jeszcze nie czuję się za dobrze, szczerze mówiąc – powiedziała Debbie zupełnie spokojnie. Wcale nie kłamała. Czuła się tak, jakby w jej żołądku trzepotały tysiące motylich skrzydełek, ale nie zamierzała dać Judith satysfakcji i
pokazać jej, że to przez nią tak się denerwuje. – Hm… – Najwyraźniej Judith pozostała niewzruszona. Ciekawe, co by zrobiła, gdybym porzygała jej się pod nogi – pomyślała złośliwie Debbie, walcząc z przemożną chęcią kręcenia się na krześle. To było gorsze niż szkoła. Przypominało te chwile, kiedy nauczycielka kazała jej za karę stać w ławce do końca lekcji matematyki, i poczuła, że kiszki zaczynają jej się przewracać ze zdenerwowania. Bycie na czyjejś łasce i niełasce to okropne uczucie. Judith zsunęła okulary do czytania na czubek nosa i spojrzała znad nich na Debbie. – Przejdę od razu do rzeczy, bo masz dzisiaj wiele zaległości do odrobienia. Jak zapewne się orientujesz, nadszedł czas na doroczną ocenę pracownika i ewentualne wskazanie do podwyżki pensji. Poświęciłam ostatnio wiele czasu na przemyślenia o twojej pracy i, szczerze mówiąc, niestety, nie mogę dać ci na dzień dzisiejszy stosownej rekomendacji. W ocenę wpisałam propozycję wstrzymania podwyżki na pół roku pod warunkiem, że wydajność twojej pracy ulegnie poprawie. Debbie zmartwiała. To było ostatnie, czego mogłaby się spodziewać. – Ale dlaczego?! – krzyknęła zdumiona. – Przecież jestem bardzo dobrym pracownikiem, Judith. Tak mi zależało na tej podwyżce! Wychodzę niedługo za mąż. Potrzebuję dodatkowych pieniędzy. Tak na nie liczyłam! – wygłosiła gorącą przemowę. – Obawiam się, że twoje życie osobiste pozostaje poza zasięgiem moich zainteresowań, Debbie. Ale twoje zachowanie w pracy – i owszem, interesuje mnie. Ostatnio wpadasz do biura jak po ogień, zwykle spóźniona kilka minut. W ciągu dnia ciągle gadasz z koleżankami, a w dodatku wzięłaś już pięć dni doraźnych zwolnień chorobowych, a mamy dopiero początek maja. To nie jest zachowanie, którego oczekuję od pracowników mojego działu, i to ja wywiązałabym się źle ze swoich obowiązków wobec firmy, gdybym zarekomendowała cię do podwyżki. Jak już wspomniałam wcześniej, zasugerowałam przesunięcie jej o pół roku, żeby dać ci
możliwość poprawy zachowania i wydajności pracy. – To nie fair! Dlaczego się na mnie uwzięłaś?! – Debbie skoczyła na równe nogi. – Nie zasłużyłam na takie potraktowanie! Wykonuję swoją pracę bardzo sumiennie! To wszystko pójdzie na moje konto i zaważy potem na mojej karierze, jeśli zacznę się starać o awans! – Owszem! – odpowiedziała Judith lodowatym tonem. – W tej firmie nie przefruwa się, ot tak, z niższego stanowiska na wyższe. Na awans trzeba zasłużyć ciężką pracą. Jeśli mi udowodnisz, że zasługujesz na podwyżkę, to ją dostaniesz. A po twoim zachowaniu widzę, że na razie nie zasługujesz ani na podwyżkę, ani na awans. I nie zwykłam czepiać się swoich podwładnych. A teraz sugerowałabym, żebyś już wróciła do swojego biurka i zabrała się do roboty. Debbie przygryzła wargę. Miała ochotę nawrzeszczeć na swoją szefową i powiedzieć, co o niej myśli: że jest złośliwą, wredną babą, ale zdawała sobie sprawę, że miałoby to dla niej fatalne następstwa. Potrzebowała tej pracy bardziej niż kiedykolwiek po szaleństwach ostatnich kilku dni, podczas których w ogóle nie liczyła się z wydatkami. I czy to się jej podobało, czy nie, Judith Baxter miała ją w garści. Nie widziała innego wyjścia, jak tylko pogodzić się z tą jawną niesprawiedliwością. – No i na co czekasz? Może nie masz niczego innego do roboty, ale ja akurat mam – wyartykułowała chłodno Judith i pochyliła się nad plikiem leżących przed nią papierów. Debbie wzięła torebkę i wyszła z gabinetu Judith, usiłując się nie rozpłakać. Nie da tej suce satysfakcji i nie zobaczy jej płaczącej. Carina mrugnęła do niej, ale Debbie była zbyt zdenerwowana, żeby odpowiedzieć jej mrugnięciem. Podeszła szybkim krokiem do swojego biurka i zalogowała się do komputera. Wszystko w porządku? – pytała w mailu Carina. Nie! To wściekłe babsko wstrzymało mi podwyżkę. Nienawidzę jej jak cholera! – odpisała Debbie. Biedna jesteś! Zapraszam cię na lunch. Nie przejmuj się
starą oziębłą klępą! – Debbie dostała od niej kolejnego maila, pełnego współczucia. Drzwi gabinetu Judith się otworzyły i Debbie pospiesznie wykasowała maila; sądząc po pochylonej nad klawiaturą głowie Cariny, ona zrobiła właśnie to samo. – Debbie, sprawdź, proszę, czy na te sześć rachunków bankowych zostały wpłacone kwoty zgodne z zaakceptowanymi podwyżkami dla pracowników, którzy mają je otrzymać w przyszłym tygodniu. Zmień wysokości kwot na listach płac, żeby były zgodne z tymi danymi. – Judith wydała jej polecenie słodkim tonem, podając zadrukowaną kartkę papieru. – Oczywiście – odpowiedziała pogodnie Debbie. – Nie ma sprawy. Natychmiast się do tego zabieram. Oczy Judith zwęziły się w szparki. Milutki ton wypowiedzi Debbie był prowokujący. – Zaraz sprawdzę efekty – odpowiedziała ostro i odmaszerowała do swojego gabinetu. Debbie Adams była małą bezczelną zdzirą, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Na twarzy Judith pojawił się grymas niezadowolenia, kiedy usiadła za swoim biurkiem i zaczęła się wpatrywać w młodą podwładną zawzięcie stukającą w klawisze klawiatury komputera. Poczuła się świetnie, mówiąc dziewczynie, że wstrzymuje jej podwyżkę. Miło było zobaczyć w jej oczach frustrację i złość, kiedy męczyła się, żeby nie zacząć się wykłócać o swoje, bojąc się konsekwencji. Judith sprawiło zdecydowaną przyjemność obserwowanie, ile kosztuje Debbie dojście do siebie i uspokojenie nerwów. Przyjemnie było czuć władzę nad nią, gdy widziała rozpacz w oczach swojej pracownicy, kiedy ta zrozumiała, że nie może liczyć na spodziewaną podwyżkę. Wykonywałam tylko swoją pracę – wytłumaczyła się Judith przed sobą. Gdyby rozdawała podwyżki na prawo i lewo, przyznając je pracownikom, którzy na nie nie zasługują, sama musiałaby się tłumaczyć przed dyrektorem departamentu. Gdyby Debbie Adams tak sumiennie wykonywała swoje obowiązki, jak raczyła wspomnieć podczas rozmowy, podniosłaby jej pensję bez
wahania. Był czas najwyższy, żeby wzięła się za siebie i udowodniła, że na podwyżkę zasługuje – pomyślała Judith w pełni przekonana, że to ona ma rację, jednocześnie próbując zapomnieć o rzuconym przez dziewczynę oburzającym oskarżeniu, że się na nią uwzięła. Słowa te napełniły ją goryczą, mimo że wcale tak nie uważała. Nagle całe podekscytowanie z udzielenia reprymendy Debbie ulotniło się jak powietrze z dziurawego balonika i Judith poczuła ogromne zmęczenie. Co za pechowy dzień! – westchnęła Debbie, wysiadłszy na stacji kolejki Dart w Sandymount i kierując się w stronę domu. Ledwo powłóczyła nogami. Utrata podwyżki na kolejne sześć miesięcy była dla niej małą katastrofą. Te dodatkowe pieniądze chciała przeznaczyć na spłatę części zadłużenia na kartach kredytowych, żeby znów odzyskać kontrolę nad wydatkami. Lepiej zrobi, jak zostawi dla siebie te rewelacje. Bryan w dalszym ciągu był w stanie euforii po ich pobycie w Amsterdamie. Gdyby zaczęła jęczeć, mógłby znowu się załamać i ponownie zasugerować odsunięcie ślubu w czasie, a ona za żadne skarby nie chciałaby przechodzić jeszcze raz przez to samo. Ojciec przesłał jej wiadomość z informacją, że Aimee wyjechała i musi odebrać Melissę, więc prosi ją, żeby spotkała się z nim w kawiarni Costa Coffee, znajdującej się tuż przy jego apartamentowcu, około ósmej wieczorem, jeśli to jej odpowiada. A jeśli nie miałaby nic przeciwko, zaprasza ją serdecznie na górę, do swojego mieszkania. Odpisała natychmiast, że Costa Coffee jak najbardziej jej odpowiada. O wiele łatwiej będzie jej powiedzieć to, co miała mu do przekazania, na terenie całkowicie neutralnym. Za każdym razem, kiedy myślała o czekającym ją spotkaniu, ściskało ją w żołądku. A może powinna była zostawić wszystko tak jak jest i nie próbować niczego zmieniać? I po prostu udawać przed Bryanem, że między nią a ojcem jest już w porządku? Ale jaki by to miało sens? W końcu małżeństwo zawiera się nie po to, żeby ukrywać swoje problemy przed drugą połówką. I tak już było
jej wystarczająco źle, że nie może się wypłakać do woli na ramieniu Bryana za zabranie jej podwyżki. Lepiej zrobi, jak zadzwoni potem do kuzynki Jenny, umówi się z nią na drinka i wtedy dopiero porządnie się wyżali. Jak to dobrze, że istnieje ktoś taki jak Jenna, komu można powiedzieć dosłownie wszystko – pomyślała z wdzięcznością. Całe szczęście, że miała kogoś takiego. Jenna była dla niej jak siostra. Ledwo weszła do domu, pobiegła na górę wziąć prysznic i się przebrać. Co powinna włożyć na to rozstrzygające spotkanie z ojcem? – zastanawiała się, przeglądając swoją garderobę. Było chłodno i pochmurno, więc w końcu zdecydowała się na białe dżinsy i luźny czarny sweter z miękkiej dzianiny. Prysznic pomógł jej się rozluźnić. Powoli zelżało napięcie mięśni szyi i ramion. Stała dłuższą chwilę pod gorącym strumieniem wody z zamkniętymi oczami, czując, jak z wolna spływa z niej stres, i w końcu miała wrażenie, że jest odrobinę zrelaksowana. Spotkanie z ojcem nie może być chyba gorsze od porannego starcia z Wredną Wiedźmą Baxter – westchnęła zrezygnowana, niechętnie zakręcając kurek i wychodząc spod prysznica. Właśnie robiła ostatnie poprawki makijażu, kiedy usłyszała, jak Bryan przekręca klucz w drzwiach wejściowych. – Hej, kochanie, jesteś jeszcze w domu? – Dobiegł ją głos z dołu. – Tak! – Uśmiechnęła się, słysząc, jak wbiega na górę, przeskakując po kilka stopni. – Nieźle! – Aż gwizdnął. – O której się umówiliście z tatą? – O ósmej. W Costa Coffee w Dun Laoghaire. – Czy mogę cię odwieźć? – Myślę, że równie szybko dojadę dartem. Ruch na ulicach był stosunkowo duży, kiedy wracałam do domu. – Debbie rozprowadziła trochę błyszczyka na pomalowanych szminką ustach. – Z tego, co wiem, umówiłaś się chyba ze swoim tatą? Oj, bo będę zazdrosny! – zażartował Bryan, widząc, że perfumuje szyję i nadgarstki, używając zapachu Eternity.
– Daj spokój! Muszę przecież się nieco poperfumować, bo jeden z tych serów śmierdzi nawet przez opakowanie. Prawdopodobnie wszyscy ode mnie uciekną i będę miała dla siebie cały wagon. – Uśmiechnęła się wesoło, a on wziął jej torebkę. – Masz jeszcze mnóstwo czasu. Chodź ze mną na dół. Napijemy się po kieliszku wina. To powinno cię odrobinę rozluźnić. Znam cię, jesteś spięta. – Skąd wiesz? Bryan uniósł jej lewą rękę: palce miała mocno zaciśnięte w pięść, paznokcie wbijała w skórę dłoni. – Wyluzuj, kochanie! To tylko twój ojciec – powiedział, starając się ukoić jej nerwy, kiedy schodzili po schodach. – Tak, to tylko mój ojciec – powtórzyła za nim, siadając na tarasie przy małym okrągłym stoliku. Bryan nalał jej wina. Chłodny, cierpkawy napój podziałał na nią krzepiąco. Sączyła wino z kieliszka, wdzięczna Bryanowi za wszystko. Najchętniej zostałaby tu do końca dnia razem z narzeczonym, żeby zrelaksować się, popijając wino. Pozwoliła sobie na dziesięciominutowy odpoczynek, a potem energicznie wstała. Chciała mieć już za sobą czekające ją męki. Im szybciej spotka się z ojcem, tym szybciej wróci do domu. – Przyrządzę dla nas na kolację fajitę. Wyślij mi wiadomość, jak tylko wsiądziesz do powrotnego pociągu w Dun Laoghaire, okej? – Przytulił ją na pożegnanie. – Okej! – potwierdziła, choć prawdę mówiąc, wolałaby mu powiedzieć, że właśnie zmieniła zdanie i zostaje w domu, a potem najchętniej wypłakałaby mu się w mankiet i opowiedziała o braku podwyżki. – To świetnie! – rzucił pogodnie narzeczony, a ona wiedziała, że kiedy tylko zamkną się za nią drzwi wejściowe do domu, on usiądzie przy komputerze i zajmie się rozwiązywaniem gier sudoku, wolny od wszelkich trosk i niepokojów. Czuła, że pocą jej się z wrażenia dłonie i zaczynają nabierać zapachu sera z paczki, którą przed wyjściem wyjęła z lodówki. Powąchała wnętrze dłoni i zmarszczyła nos, kiedy płaciła za bilet
na stacji kolejki Dart. Na monitorze pojawiła się informacja, że pociąg nadjedzie za cztery minuty, poszła więc wolnym krokiem na początek peronu, wiedząc, że łatwiej będzie o miejsce siedzące w pierwszych wagonach kolejki. Zżerały ją nerwy. Co powinna mu powiedzieć? Usłyszała dzwonek telefonu i zaczęła go szukać w torebce, mając nadzieję, że to dzwoni Barry, aby odwołać spotkanie. Ale to była jej matka. – No i proszę, wróciłaś – stwierdziła kwaśno Connie. – Dobrze się chociaż bawiliście? – O, tak! Było świetnie, mamo. Mam dla ciebie mały prezent. Nic wielkiego, ale na pewno ci się spodoba – zapewniła ją Debbie. – Wiesz, że nie powinnaś kupować żadnych prezentów – zbeształa ją Connie. – I tak wszystko co do grosza wydasz na wesele. – To naprawdę drobiazg, mamo, szczerze. I przestań mnie strofować! – Debbie prawie się popłakała. – No, już dobrze, nie będę. – Connie powiedziała to o wiele cieplejszym tonem głosu i Debbie westchnęła, żałując, że to nie na spotkanie z matką właśnie się wybiera. Na stację wtaczał się pociąg. – Mamo, właśnie wsiadam do darta. Czy mogę zadzwonić do ciebie za jakiś czas? – Pewnie – odpowiedziała Connie. – Pogadamy później. – Pa, mamo! Kocham cię! – rzuciła Debbie do słuchawki, zanim zakończyła połączenie. Nie chciała informować matki o zbliżającym się nieuchronnie spotkaniu z ojcem tak na wszelki wypadek, żeby nie zapeszyć, gdyby jednak coś miało pójść nie tak. Nie było powodu, żeby jeszcze mama miała się zadręczać wynikiem jej spotkania. Dość nadenerwowała się przez wszystkie te lata. Był właśnie przypływ i promienie chylącego się ku zachodowi słońca odbijały się w metalicznej powierzchni morza. W oddali widziała dzielnicę Dun Laoghaire. Słońce przebijało się coraz mocniej przez wiszące nisko srebrzystoszare chmury i
Debbie zastanawiała się, czy to dobry znak. Pociąg zatrzymał się w Blackrock, a potem zaczął nabierać szybkości i Dun Laoghaire nieubłaganie rosło w oczach, a im było bliżej, tym bardziej mokre stawały się jej dłonie. Jesteś już osobą dorosłą, nie dzieckiem! – beształa się w myślach, bo czuła, że znowu zaczyna się skręcać z nerwów podobnie jak rano, kiedy stojąc na baczność przed Judith Baxter w jej gabinecie, miała w żołądku stado miotających się motyli. Czy kiedykolwiek uda jej się zapanować nad emocjami? – zastanawiała się, gdy pociąg zaczął zwalniać przed stacją. Odetchnęła głęboko i szybkim krokiem wyszła na peron, a potem pokonała kładkę dla pieszych nad torami. Stanęła na czerwonym świetle przed przejściem dla pieszych. Z tego miejsca doskonale widziała apartamentowiec, w którym mieszkał ojciec, i budynek naprzeciwko, w którym się umówili. Czy już tam na nią czekał? Światła zmieniły się i zatrzymały samochody, żeby przepuścić pieszych. Debbie uniosła głowę i wyprostowała ramiona. Odzyskała kontrolę nad sobą. To ona zainicjowała spotkanie. Teraz wszystko zależało od niej. * – A gdzie jest Melissa? – W naszym penthousie. – Sama??? – Głos Aimee podwyższył się o oktawę. – Nie, z Sarah. Opanuj się, to dopiero ósma wieczorem i jest jeszcze jasno jak w dzień. Widzę stąd okna naszego mieszkania, Aimee. Przestań się tak podniecać, naprawdę nie ma czym – stwierdził chłodno Barry, nieporuszony ani trochę wzburzeniem żony. – Wcale się nie podniecam, mój drogi. Tylko nie podoba mi się pomysł, żeby Melissa siedziała sama w domu po nocy. – Aimee, daj spokój! Przecież nie została sama. Jest jeszcze
jasno, a ja jestem tuż obok. Czasem zostawiasz ją samą, kiedy idziesz do klubu fitness Crunch i jeszcze słowa ci nie powiedziałem z tego powodu. Prawda? – Nie ma żadnego powodu, żeby tak się działo – warknęła. – Jesteś przewrażliwiona, kochanie – odrzekł. – Widzę już Debbie wchodzącą po schodach. Porozmawiamy jutro. Dobranoc! – Rozłączył się, zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Obserwował córkę wchodzącą po kręconych schodach i był w szoku, kiedy spostrzegł, jak bardzo zrobiła się podobna do swojej matki z tymi swoimi wspaniałymi rudymi włosami związanymi z tyłu głowy w koński ogon. O czym właściwie chciała z nim porozmawiać? – zastanawiał się z niepokojem. Obawiał się tego spotkania jak diabli. To było u Debbie niespotykane, że chciała się z nim zobaczyć z własnej nieprzymuszonej woli. Jeśli faktycznie chciała się spotkać, bo zabrakło im pieniędzy na ślub – jak sugerowała Aimee – dofinansuje ich, ale zatrzyma tę wiadomość dla siebie. Nie będzie wtajemniczał Aimee w te sprawy – zadecydował, wstając, żeby przywitać się z córką. Serce rozpłynęło mu się z czułości, kiedy dostrzegł na jej nosie plamki piegów, których nigdy nie zdołał ukryć najgrubiej nawet nałożony kosmetyczny podkład. – Witaj, Debbie! – Uśmiechnął się, nawet nie próbując jej pocałować na powitanie w obawie przed gwałtowną odmową. – Cześć, tato! – odpowiedziała mu pospiesznie. – Możemy porozmawiać?
Rozdział 17
– Cieszy mnie każda okazja porozmawiania z tobą, ale pozwól, że najpierw coś dla ciebie zamówię. Herbata? Kawa? – powiedział Barry łagodnie. Zauważył zdenerwowanie córki. Serce mu zamarło. Och, żeby tylko nie chciała mi powiedzieć, że jest w ciąży. Jest na to jeszcze zbyt młoda, tak jak i ja kiedyś – pomyślał, czując, jak ogarnia go coraz większy niepokój. – Aaach… eee… poproszę latte. – Debbie usiadła. – Może coś do zjedzenia? Mufinkę, jakieś ciastko tortowe, herbatnika? – Starał się utrzymać lekki ton wypowiedzi, ale na widok jej pełnej napięcia, pobladłej twarzy zrobiło mu się ciężko na sercu. – Wrócę za sekundkę. – Podszedł do bufetu i zamówił dla nich kawę. – Siedzimy tam. – Wskazał ich stolik i od razu zapłacił. Młoda kelnerka skinęła głową potwierdzająco. Nie wyglądała na wiele starszą od Melissy. Przyjrzał jej się, kiedy wydawała mu resztę. Potem dziewczyna zajęła się czymś innym i przestała zwracać na niego uwagę. Poczuł się staro. To jednak przygnębiające. – Więc? Jaki masz problem? – Wrócił do stolika i usiadł obok córki. Lepiej od razu przejść do rzeczy, żeby było jej łatwiej. Debbie odchrząknęła. – Prawdę mówiąc, to głównym problemem jesteś ty – ledwo wykrztusiła. – Słucham?! – Nie był pewien, czy się nie przesłyszał. – Ty stanowisz problem – powiedziała i tym razem ton jej głosu był mocniejszy, nieomal oskarżycielski. – Co rozumiesz przez to, że ja „stanowię problem”? Czy nie uważasz, że wyłożyłem na ślub i wesele wystarczająco dużo? Sądziłem, że jestem dosyć hojny. – Zirytował się, ale usiłował
mówić spokojnie. Ona naprawdę spodziewa się po mnie nie wiadomo czego – pomyślał gniewnie. – Nie zrozumiałeś, tato. Nie w tym problem. Chodzi mi o nas. O nasze wzajemne relacje. Muszę z tobą porozmawiać o tym, jak ja się z tym wszystkim czuję – wybuchnęła. – Och…! Och…! Okej… – odpowiedział z pewną rezerwą. Myślał, że odczuje ulgę, dowiadując się, iż jednak nie chodzi o ciążę, ale rozmowa o stosunkach pomiędzy nimi też nie będzie łatwa. Próbował ukryć niepokój, kiedy młoda kelnerka przyniosła zamówioną kawę. Dał jej napiwek i posłał jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów, ale ona, nieczuła na umizgi, szybko wymamrotała pod nosem: „Dziękuję!”, i już jej nie było. Co za idiota ze mnie! – sklął się w myślach. Czy to objaw kryzysu wieku średniego? Żeby próbować flirtować z dziewczyną, która mogłaby być jego córką! Jest z nim nawet gorzej: zachowuje się jak ostatni palant, bo przecież siedzi przy jednym stoliku ze starszą córką, która usiłuje zacząć z nim rozmowę o ich fatalnych stosunkach. Smętny dupek ze mnie, to pewne. Smętny dupek przeżywający kryzys wieku średniego. Nagle Barry’emu zrobiło się szkoda siebie samego. Nie miał ochoty na wysłuchiwanie tego, co Debbie miała mu powiedzieć za chwilę. Zdawał sobie sprawę, że będzie to dalekie od pochlebstw. – Tato, trzęsę się cała ze zdenerwowania na samą myśl o moim ślubie, a wszystko to twoja wina – wyrzuciła z siebie gorączkowo Debbie, kiedy kelnerka odeszła dalej od ich stolika. Siedziała wyprostowana, z nieugiętą miną, obracając na palcu pierścionek zaręczynowy. – Och! Jak to?! – Barry był całkowicie zaskoczony postawionym zarzutem i atakiem Debbie. – Tak naprawdę od samego początku nie bardzo chciałam, żebyś się tam pojawił. Miałam wrażenie, że nie jesteś zainteresowany uczestnictwem w ślubie i zaangażowałeś się w całe przedsięwzięcie tylko dlatego, że ponosisz część kosztów, no i z powodu mamy – przedstawiła szczerze swoje zdanie. Barry dostrzegł w jej oczach błyski gniewu.
– Chyba nie jestem tak całkiem tym zaskoczony. Twoje zachowanie odbiegało daleko od okazywania mi wdzięczności i raczej nie można by było go nazwać uprzejmym w stosunku do mnie – stwierdził, czując narastające wzburzenie. – A jak myślisz, skąd to się wszystko wzięło? – zażądała wyjaśnień. – Posłuchaj, Debbie! Zdaję sobie sprawę, że nie pozostajemy w zbyt dobrych stosunkach, że nigdy nie wybaczyłaś mi rozstania się… – Odejścia – sprostowała. – Odszedłeś od mamy i ode mnie i zostawiłeś nas na pastwę losu. Wyjechałeś do Stanów i guzik cię obchodziło, jak dajemy sobie radę. I za to cię nienawidzę, tato! Zostawiłeś nas! – W jej twarzy nie było nawet kropli krwi. Zbladła jak papier. Zobaczył, że trzęsą się jej ręce, kiedy podniosła do ust kubek, żeby upić łyk kawy. Poczuł, że zaschło mu w ustach. Już od dawna wiedział, że nieuchronnie nadchodzi chwila rozliczenia się z przeszłością. Barry głęboko odetchnął. – Debbie… Szczerze mówiąc, nigdy nie żałowałem pieniędzy na ciebie i twoje utrzymanie. Jeżeli tylko twoja matka czegokolwiek potrzebowała, wystarczyło, że do mnie zadzwoniła – zaprotestował słabo, wytrącony z równowagi wybuchem gniewu, skierowanym na niego. – Och, na litość boską, tato! Każdy potrafi wypisać czek, to chyba nie takie trudne? – Skrzywiła usta. W jej oczach dojrzał wzgardę. Poczuł, że wszystko skręca mu się w środku. Nikt jeszcze nigdy nie patrzył na niego z takim wyrzutem, a to, że akurat tą osobą była jego córka, stawało się nie do zniesienia. – Gdzie byłeś, kiedy mama zasypiała, płacząc, a ja musiałam tego słuchać, czując całkowitą bezsilność, bo przecież nie mogłam nic zrobić, żeby przestała płakać? Gdzie byłeś, kiedy męczyłam się przy odrabianiu zadań z matematyki i potrzebowałam pomocy? Gdzie byłeś, kiedy popsuł się samochód? Albo kiedy na strychu zagnieździły się myszy i mama musiała tam wejść, żeby zastawić
pułapki? Gdzie byłeś, kiedy została napadnięta na ulicy i ukradziono jej torebkę i wróciła z podbitym okiem, bo próbowała walczyć z ćpunem, który ją zaatakował? Gdzie byłeś we wszystkie Gwiazdki i święta Bożego Narodzenia? Gdzie byłeś, kiedy obchodziłam urodziny? Wszystkim moim koleżankom tatusiowie pomagali w zdmuchiwaniu świeczek. A ja miałam tylko mamę. Czekiem nie da się opłacić tego wszystkiego, tato. Jak zamierzałeś to urządzić? Latać ze Stanów za każdym razem, kiedy nam się coś przytrafiało? – Z jej słów przebijała gorycz, oczy ciskały wrogie spojrzenia. – Wyjechałem tylko na kilka lat – próbował odeprzeć jej atak, wstrząśnięty jego gwałtownością. – Tak, zgadza się, a potem wróciłeś i zamieszkałeś z Aimee. Nas odstawiłeś na boczny tor. – Ach, Debbie, nie przesadzaj! Wcale cię nie odstawiłem – gorąco zaprotestował, czując, że córka jest wobec niego bardzo niesprawiedliwa. – Starałem się, jak mogłem, odbudować więź pomiędzy nami, kiedy wróciłem na stałe do Irlandii, ale ty zwyczajnie mi na to nie pozwoliłaś. Robiłaś wszystko, żeby trzymać mnie na dystans; co zrobiłem, zawsze było nie tak. Musisz przyjąć na siebie odpowiedzialność za swój w tym udział. To nie wynikało jedynie z mojej złej woli. – Na litość boską, tato! Byłam tylko dzieckiem! Zostawiłeś mnie, kiedy miałam zaledwie kilka lat… Odszedłeś z mojego życia. Jednego dnia byłeś moim kochanym tatusiem mieszkającym razem z nami, następnego dnia zniknąłeś i zaczęłam cię widywać tylko kilka razy w tygodniu, a potem wyjechałeś na dobre. Jak myślisz, jak ja się wtedy czułam? Po latach wróciłeś i oczekiwałeś ode mnie, że to wystarczy, żeby wszystko wróciło do normy, żeby wszystko było znowu okej. Miałam dwanaście lat, kiedy urodziła się wam Melissa. I jak myślisz, co wtedy czułam? Jak myślisz, co czułam za każdym razem, gdy widziałam was oboje, tak bliskich sobie, tak oddanych? Stałeś się dla niej kochającym ojcem, odwróciwszy się zupełnie ode mnie… – Przecież tak nigdy by się nie stało, gdybyś tylko mi
pozwoliła – stwierdził szczerze, pochylając się nad stołem, żeby ująć jej dłoń. Przez jedną okropną chwilę miał wrażenie, że chce mu ją wyrwać, ale po krótkim wahaniu zostawiła ją w jego uścisku. – Debbie, tak mi przykro, że czułaś się zdradzona i opuszczona. Kiedy rozpada się małżeństwo, wszyscy cierpią. Zawsze tak jest. – Ale niektórzy cierpią bardziej… – wyszeptała, a w jej oczach zakręciły się łzy. – Och, Debbie, Debbie, proszę cię, nie płacz! Jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro i bardzo cię przepraszam za wszystkie cierpienia, których doznałyście przeze mnie obie z mamą. Connie wybaczyła mi już dawno temu. Czy i ty mogłabyś chociaż spróbować mi wybaczyć? – powiedział błagalnie. – Chcę. Ale nie mogę sobie poradzić z goryczą, która tkwi głęboko we mnie. Czuję się całkowicie przez nią przytłoczona. – Teraz rozpłakała się na dobre, choć starała się ukryć łzy, odwracając twarz. – Ta gorycz całkowicie zrujnowała moje dzieciństwo. Żyłam w ciągłym chaosie emocjonalnym. Wydawało mi się, że to wszystko stało się przeze mnie. Wydawało mi się, że to ze mną musiało być coś nie tak, że to musiało być naprawdę coś strasznego, i dlatego już dłużej nie mogłeś mnie kochać i musiałeś odejść. Zadręczałam się tym codziennie od nowa, każdego wieczoru, leżąc już w łóżku, gdy słyszałam płacz mamy, mając pewność, że to przeze mnie, z powodu czegoś, co musiałam zrobić dawno temu… – Zaczęli na nich zerkać goście siedzący przy sąsiednich stolikach. – Debbie, przestań już! – Ścisnął jej dłoń, próbując pokonać ucisk w gardle, co przeszkadzało mu coraz bardziej i powodowało poważny dyskomfort. Słowa Debbie wbijały się jak tysiące noży wprost w jego serce. Był przerażony. – Czy to dlatego, że ja pojawiłam się na świecie…? Czy to dlatego odszedłeś? – Jej oczy były tak pełne bólu, że o mało się nie cofnął, kiedy wbiła w niego pytające spojrzenie. – Ach Debbie! Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Przyczyna
tkwiła we mnie… To nie miało nic wspólnego z tobą! – Pokręcił gwałtownie głową. – Ciebie bardzo kochałem i wtedy, i kocham cię teraz. I bardzo żałuję, że przeze mnie doszło do rozstania. Byłem jeszcze młody, niedojrzały i… – Czy ożeniłbyś się z mamą, gdyby nie była ze mną w ciąży? – Debbie otarła łzy wierzchem dłoni gestem, który przywiódł mu na myśl Melissę. – Proszę, powiedz mi prawdę, tato. – Och Debbie! To było tak dawno temu. Jaki sens ma wracanie do tego teraz? – Bo ja mam wrażenie, że gdyby mama nie była ze mną w ciąży, to jednak byś się z nią nie ożenił. – I dlatego uważasz, że wszystko, co wydarzyło się potem, stało się przez ciebie? – spytał obcesowo. – Tak właśnie sądzę – zgodziła się z nim. – Dlaczego, na Boga, chcesz wziąć wszystko na swoje barki?! – Nie mógł ukryć zdumienia. – Dzieci tak właśnie się zachowują. Nikt nigdy mnie nie zapytał, jak ja się z tym wszystkim czuję. Nie miałam nic do powiedzenia. Nad niczym nie panowałam. Wszystko działo się poza mną. – I cały czas żyłaś ze świadomością winy?! – Tak – przyznała żałośnie. – Debbie, kochanie. Ludzie są tylko ludźmi i popełniają błędy. Na tym właśnie polega życie: na robieniu błędów i wyciąganiu z nich wniosków, żeby więcej ich nie popełniać. To nie była ani twoja wina, ani twojej matki, ani moja. Nie ma w tej chwili sensu zastanawianie się, kogo należałoby nią obarczyć, nie mają sensu rozważania, co by było, gdyby… Musimy żyć do przodu, ciesząc się z tego, co do tej pory udało nam się osiągnąć. A nie wygląda to tak źle. Wszyscy jesteśmy w miarę szczęśliwi. Ty wychodzisz za mąż. Twoja mama jest właścicielką uroczego domku i… – Mama na pewno jest samotna, szczególnie teraz, kiedy ja się od niej wyprowadziłam – przerwała mu. – I nie jest już taka młoda jak kiedyś. Powinna mieć o wiele więcej niż to, co ma. Nie
chciała się z nikim wiązać, bo poświęciła całe swoje życie wychowywaniu mnie, więc nawet nie próbuj mówić, że wszyscy jesteśmy szczęśliwi, tato. – Debbie wyrzuciła z siebie ze złością. – Wiesz co, Debbie? Naprawdę powinnaś w końcu przestać robić z siebie i mamy udręczone ofiary losu. Gdyby twoja mama spotkała kogoś odpowiedniego, żadna siła ani nawet ty nie odwiodłaby jej od decyzji zostania z nim, choćbyś nie wiem ile wyobrażała sobie, że mogłoby być inaczej – podsumował rzeczowo Barry, decydując, że jednak nie chce być kozłem ofiarnym, odpowiedzialnym za wszystkie nieudane momenty w życiu Connie i Debbie. – Tak jak ty, kiedy spotkałeś Aimee. – Debbie wyszarpnęła dłoń z jego ręki. – Tak, właśnie tak jak ja, kiedy spotkałem Aimee – powtórzył dobitnie. – Ona jest tak różna od mamy. Co ci się nie podobało u mamy, że zdecydowałeś się ją zostawić? – Powiedziała to, dąsając się, opryskliwym tonem, co znowu przypomniało mu młodszą córkę. – Twoja matka była jak najbardziej w porządku. Słuchaj, Debbie, jeśli tak koniecznie chcesz obciążyć kogoś winą, to świetnie: ja z radością wezmę odpowiedzialność za wszystko na siebie. Nie byłem jeszcze gotów na małżeństwo, kiedy się pobraliśmy. Gdybyśmy żyli w dzisiejszych czasach, zapewne nie pobralibyśmy się tak od razu, lecz pomieszkalibyśmy razem, zanim podjęlibyśmy ostateczną decyzję. Connie jest wspaniałą kobietą, nie zasługiwałem nawet w połowie na nią, ale obojgu nam udało się dojść do porozumienia. Ty jesteś jedyną osobą, która nie chce ruszyć z miejsca, a ja nie potrafię już zrobić niczego więcej – oświadczył jej znużony. – Jeśli nie chcesz mnie na twoim ślubie, nie przyjdę. Nie chcę zrujnować najszczęśliwszego dnia w twoim życiu. – Och! – Debbie nie oczekiwała takiego zakończenia i bardzo ją to poruszyło. Ojciec dawał jej to, do czego od samego początku dążyła. Więc dlaczego nagle poczuła pustkę, skoro nadarzała się
doskonała okazja, żeby usunąć go na zawsze ze swojego życia? To on leżał rozłożony na łopatki. Wygrała. Popatrzyła na niego uważnie i dopiero teraz dostrzegła, jak bardzo był zmęczony i przygnębiony. Siwizna przyprószyła na skroniach jego czarne włosy, zaczerwienione, zmęczone oczy miał podpuchnięte, jakby nie spał za dobrze poprzedniej nocy. Przypomniała sobie książkę, którą ostatnio dała jej do przeczytania matka. Jak żyć – wnioski z rozmów z Bogiem. Czy chce przeżywać wciąż od nowa wszystkie dramaty związane z ojcem? Czy chce żyć, chowając urazy i żale? Karmiła się nimi od wczesnego dzieciństwa. Pielęgnowała je i nie pozwalała im zniknąć. Stanął jej przed oczami cytat z książki: „Tamto było kiedyś, a to jest teraz”. Teraz może zacząć wszystko od nowa. Wszystkie te negatywne odczucia nie miałyby dobrego wpływu ani na jej psychikę, ani na emocje, ani nawet na duchowość. Cała ta przerażająca złość kotłująca się w jej wnętrzu zatruwała ją, oplatała i dusiła jak trujący bluszcz. Mogła dalej ją hodować i karać się wciąż od nowa, karząc również swojego ojca, ale mogła też wyrwać się z tego zaczarowanego kręgu i skoncentrować całą energię na czymś pozytywnym i wzbogacającym jej przyszły związek. Debbie odetchnęła głęboko. Nadszedł czas na podjęcie ostatecznej decyzji. Czy chce, żeby Barry uczestniczył w jej dalszym życiu, czy ma się z niego wynieść na zawsze? – No cóż… Hm… Właściwie to nie po to tu przyszłam… no, wiesz, tato… nie po to, żeby cię poprosić, żebyś nie przychodził… to nie był powód spotkania… – jąkała się, zdumiona, że nie może jej to przejść przez gardło. – A co było głównym powodem? – spytał znów zaniepokojony. – Chciałam ci powiedzieć, co czułam przez wszystkie te lata. Chciałam, żebyś się dowiedział, dlaczego zachowywałam się wobec ciebie… hm… niezbyt przyjaźnie, jak sądzę. Chciałam, żebyś wiedział, jak głęboko tkwiło to we mnie. Wydawało mi się, że nigdy sobie tego w pełni nie uświadamiałeś… – ciągnęła.
– Więc co teraz chciałabyś mi powiedzieć? – Obserwował ją z rezerwą. – Mama uważa, że powinnam pozwolić odejść przeszłości, zostawić ją za sobą i po ślubie zacząć wszystko od nowa. – W tym, co mówi mama, jest dużo prawdy, ale nie rozmawiamy teraz o decyzjach mamy, tylko o twoich. O tym, czego pragniesz ty, Debbie. Wyłóżmy karty na stół, skoro dotarliśmy do sedna problemów w naszych stosunkach albo też do przyczyny ich braku, bo taki scenariusz również wchodzi w grę. – Sądzę, że jednak doroślej z mojej strony będzie, jeśli zapomnę o przeszłych urazach i zacznę nowe życie bez obciążeń. – Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się blado. – Ech, nie mieszaj do tego „dorosłości”. Co ty sama chcesz zrobić? Co podpowiada ci twoje serce? Czy wolałabyś powiedzieć mi, żebym zniknął i nie mieszał się nigdy więcej do twojego życia? Jeżeli właśnie tego chcesz, choć mam nadzieję, że tak nie jest, uszanuję twoje życzenie. A po tym, co właśnie powiedziałaś, zrozumiem twoją decyzję. I na pewno nie będę cię za to winił. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że był to dla ciebie taki koszmar, i jest mi bardzo, bardzo przykro z tego powodu, rozpaczliwie wręcz przykro. Chciałbym móc cofnąć czas i spróbować zmienić twoje odczucia, ale wiem, że to niemożliwe. Więc teraz wszystko zależy od ciebie… Teraz ty tu rządzisz. – Uśmiechnął się do niej gorzko. Kamień spadł mu z serca, gdy wszystko się między nimi wyjaśniło. Jeśli teraz każe mu odejść i zniknąć na zawsze, nie będzie jej za to winił nawet przez chwilę. Po raz pierwszy dał Debbie możliwość podjęcia samodzielnej decyzji dotyczącej ich stosunków. Teraz ona przejęła kontrolę nad sytuacją. – A poza tym przywiozłam ci drobny prezent. – Jej policzki nagle oblał rumieniec zażenowania, a on poczuł się jeszcze gorzej, zdając sobie sprawę, że córkę wprawia w zakłopotanie wręczenie prezentu własnemu ojcu. – Byliśmy z Bryanem na weekendowym wyjeździe. Sądzę, że to może być coś w rodzaju podarunku na zgodę. – Schyliła się pod stół i sięgnęła po torbę, do której włożyła
pudełko z zestawem serów, a potem podała ją Barry’emu. – Och! Nie spodziewałem się… – Jego twarz bezwiednie rozjaśniła się w uśmiechu, gdy wyjął z torby ciekawie opakowane sery leżące w pudełku wymoszczonym dekoracyjną słomką. – Uwielbiam sery. Mam do nich słabość! – krzyknął, rozkoszując się charakterystycznym zapachem gorgonzoli. – To bardzo miły gest z twojej strony, Debbie. Bardzo, bardzo miły. Dziękuję ci! – Był najwyraźniej zachwycony, a ona niespodziewanie ucieszyła się z jego emocjonalnej reakcji. – To Bryan zasugerował kupno serów – wyjaśniła; chciała, żeby narzeczony również miał w tym swój udział. – On też uwielbia sery z krakersami. – Więc jest mężczyzną o wyrobionym smaku. Podziękuj mu ode mnie. Wybór serów jest doskonały. – Podziękuję na pewno! – Tym razem uśmiechnęła się zupełnie szczerze i przez krótką chwilę jej twarz przybrała wyraz beztroskiej radości, co przypomniało Barry’emu Connie z młodych lat, z czasów, kiedy byli jeszcze małżeństwem. – Więc jak myślisz, czy moglibyśmy zacząć wszystko od nowa? Czy to gałązka oliwna? – spytał ostrożnie, wciąż niepewny, jaka będzie jej ostateczna odpowiedź. – Sądzę, że moglibyśmy przynajmniej spróbować – zaproponowała. – Ale wciąż jednak chciałabym, żeby to mama poprowadziła mnie do ołtarza i oddała w ręce przyszłego męża – dodała pospiesznie, bojąc się, że ojciec będzie chciał wykorzystać sytuację i poprosić również o to. – Rozumiem. Ma do tego całkowite prawo, przecież to ona cię wychowała. Pragnąłbym poruszyć jeszcze jedną kwestię, skoro już oboje jesteśmy wobec siebie szczerzy do bólu. – Popatrzył na nią, unosząc pytająco jedną brew. – Okej – zgodziła się z pewnym wahaniem. – Chodzi mi o Melissę. Wiesz dobrze, że to nie ona była powodem nieporozumień pomiędzy nami, no i w końcu jest twoją przyrodnią siostrą. Czy mogłabyś się postarać zachowywać nieco uprzejmiej w stosunku do niej, kiedy jesteśmy wszyscy razem?
Tak naprawdę jest dobrym dzieckiem i tylko sprawia wrażenie opryskliwej i wiecznie naburmuszonej, bo czuje się niezręcznie w twoim towarzystwie. Zapewne gubi się w tych naszych pokręconych stosunkach. – Postarał się delikatnie przedstawić problem. Gdy usłyszał, co Debbie miała mu do powiedzenia, zrozumiał, jak ważną dla niego sprawą będzie sprawdzenie, czy młodsza córka również nie odczuwa jakiegoś dyskomfortu z powodu istniejącej sytuacji i nie trzyma tego przed nim w tajemnicy. Nigdy więcej w życiu nie chciałby doświadczyć czegoś podobnego! Debbie westchnęła ciężko. – Zdaję sobie z tego sprawę i wiem, że nie zachowywałam się fair, wyżywając się na niej. Nigdy więcej się to nie powtórzy – obiecała, nagle czując ogarniające ją zawstydzenie za siebie samą. – Dobrze to ujęłaś, Debbie. Naprawdę to doceniam. – Wyciągnął do niej rękę i uścisnął z góry jej dłoń, a ona tym razem oddała mu uścisk. – Zastanawiam się, co byś powiedziała na to, żebyśmy na chwilę wpadli do mnie na górę, tylko na krótko, żebyś zobaczyła, jak mieszkam. Aimee jest właśnie w podróży służbowej, więc w penthousie będzie tylko Melissa ze swoją przyjaciółką, tą, która idzie z nią na wesele. Jeszcze nigdy u mnie nie byłaś. Miałabyś ochotę na krótką wizytę czy nie masz czasu? – spytał Barry pod wpływem nagłego impulsu. Debbie wyglądała na nieco wystraszoną zaproszeniem, ale ku jego zaskoczeniu wyraziła zgodę, wstali więc od stolika i zeszli razem po schodach. Wieczór był wietrzny i mocne podmuchy wschodniego wiatru od morza rozwiewały kosmyki włosów wokół jej twarzy. – Mam nadzieję, że pogoda będzie nieco lepsza w dniu wesela podczas planowanego grilla – napomknął Barry, gdy szybkim krokiem zmierzali ku wejściu do apartamentowca, w którym mieszkał. – Jeśli pogoda by nie dopisała, musielibyśmy siedzieć przy stołach w sali bankietowej hotelu, a nie przy stolikach w ogródku, ale o wiele bardziej podoba mi się opcja z jedzeniem na wolnym
powietrzu. Wtedy cała impreza będzie mniej formalna, bardziej na luzie i taką byśmy woleli oboje z Bryanem – odpowiedziała. – A to już, niestety, leży w rękach Boga – westchnął Barry, gdy wchodzili do obszernego holu budynku przez drzwi będące jedną dużą taflą hartowanego szkła. – Czy nie powinieneś zadzwonić do Melissy i uprzedzić jej, że za chwilę będziemy? Nie chcę jej przeszkadzać, może akurat jest w ferworze jakichś zajęć. – Debbie zaczęła odczuwać dyskomfort, gdy wsiedli do windy. – Żeby mogła szybko wyprosić chłopaków i schować butelkę z resztkami wódki? – zażartował Barry, uśmiechając się szeroko. – Wiedziała, że wyskoczyłem tylko na pięć minutek. Nie zdążyłyby nawet za bardzo nabroić. Zresztą nie wierzę, żeby chciała coś przeskrobać za moimi plecami. Jak już wspomniałem wcześniej, to naprawdę dobry dzieciak. Drzwi windy rozsunęły się bezszelestnie na boki i chwilę później Debbie podążała za nim przez niewielki hol piętra w kierunku płycinowych, kremowych drzwi wejściowych. – Witaj serdecznie w moich progach! – powiedział Barry, otwierając drzwi i wpuszczając ją pierwszą do środka. Znalazła się w gustownie urządzonym holu z drzwiami po obu stronach, prowadzącymi do różnych pomieszczeń. Ojciec zaprowadził ją do dużego, przestronnego salonu z ogromnymi oknami od podłogi do sufitu, wychodzącymi na morze. Z salonu prowadziło wyjście na obudowany ze wszystkich stron taras ukryty przed wzrokiem obcych. Widok na zatokę zapierał dech w piersiach. Debbie musiała przyznać, że Aimee urządziła salon ze smakiem, w doskonałym guście. Wystrój wnętrza był minimalistyczny, a całość wydawała się sterylna – pomyślała, rozglądając się dokoła i podziwiając eleganckie umeblowanie. Odniosła wrażenie, że wszystkie meble zostały kupione jedynie po to, żeby służyć dekoracji wnętrza, a nie spełniać funkcje użytkowe. – Cześć, tato! Ooo…! Och! Cześć, Debbie! – Melissa osłupiała ze zdumienia, kiedy weszła do pokoju razem ze swoją koleżanką i spostrzegła Debbie stojącą obok ojca. Twarz
momentalnie się jej nachmurzyła i przybrała zwykły grymas niezadowolenia. – Cześć, Melisso…! Eee… Tata zaprosił mnie na górę. Spotkaliśmy się właśnie na kawie w Costa Coffee. – Uśmiechnęła się niepewnie do przyrodniej siostry, ignorując jej skwaszoną minę. – Ach… No tak. Rozmawialiście o ślubie i weselu? – spytała dziewczynka z zakłopotaniem, zaskoczona tym, że Debbie się do niej odezwała. – Tak, właśnie o tym rozmawialiśmy – przytaknęła Debbie, uśmiechając się również do drugiej nastolatki stojącej za plecami Melissy. – Cześć! A ty zapewne jesteś Sarah; mam nadzieję, że przyjdziesz na mój ślub i wesele. – Tak, to ja. Bardzo dziękuję za zaproszenie. – Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko, prezentując stały aparat ortodontyczny na zębach, a Debbie od razu przypomniały się własne perypetie związane z wiekiem dorastania, wszystkie niepokoje i wątpliwości nastolatek. – Zapraszam cię bardzo serdecznie! Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić. Właśnie stwierdziliśmy z tatą, że oboje mamy nadzieję na lepszą pogodę w dniu ślubu niż dzisiejsza wichura. Wiesz, że planujemy grilla? – zwróciła się do Melissy. – Świetnie! Tego akurat nie wiedziałam. Uwielbiam grille! Powinna być fajna zabawa. – Grymas niezadowolenia zniknął z jej twarzy, a oczy rozjarzyły się radością, kiedy usłyszała o grillu. – No i właśnie dlatego zdecydowaliśmy się na tę formę imprezy. Nie chcieliśmy, żeby wszyscy musieli sztywno siedzieć za elegancko udekorowanymi stołami na wyznaczonych miejscach. No, może z wyjątkiem kilku starszych osób z rodziny – uściśliła. – Doszłyśmy z mamą do wniosku, że rodzina i dziadkowie będą bardziej zadowoleni, jeśli obok usiądą znane im osoby. Starsi ludzie wolą takie rozwiązania. – A czy my będziemy mogły usiąść tam, gdzie nam się akurat spodoba? – Melissa zerknęła z niepokojem na Debbie. – Czy będziemy musiały tkwić przy stole z rodziną?
„W towarzystwie rodziców” – tak zapewne miało brzmieć niedopowiedziane zakończenie pytania. Debbie uśmiechnęła się wesoło, zrozumiawszy w lot, do czego zmierzało pytanie przyrodniej siostry. – Będziecie mogły usiąść, gdzie tylko dusza zapragnie – odpowiedziała. – Hej! Ale fajnie! Dzięki! – Melissa uśmiechnęła się od ucha do ucha, ich oczy się spotkały i po raz pierwszy w życiu poczuły łączącą je nić porozumienia. Barry, obserwując ich zachowanie, wzniósł krótką modlitwę dziękczynną do nieba. Być może w końcu, po tylu latach, obie jego córki znajdą się na początku wspólnej drogi, która doprowadzi je do prawdziwej siostrzanej miłości. – A może napijemy się czegoś? – spytał pod wpływem nagłego impulsu. – Po kieliszku szampana za udany ślub, wesele… eee… i zaczynanie wszystkiego od nowa? – Stał uśmiechnięty u boku Debbie, a ona czuła przez skórę jego milczącą prośbę o akceptację tego pomysłu. Jakie to typowe dla ojca – pomyślała z irytacją. Jeden kieliszek szampana i wszystko załatwione: świetlana przyszłość, przeszłość wymazana z pamięci. Chyba naprawdę nie mógł pojąć, jak głęboko zranił jej uczucia. I tak właśnie było. Aż do dziś nie miał pojęcia, jak bezdenny czuła ból, jak głęboko sięgała jej złość. Obserwowała go z boku, uśmiechniętego radośnie od ucha do ucha, i nie mogła się oprzeć wrażeniu, że w wielu swoich upodobaniach i reakcjach bardzo przypominał jej Bryana. Lubił, jak wszystko wokół było „świetne”. Lubił zamiatać kłopoty pod dywan i udawać, że nie istnieją. Czy poślubi mężczyznę identycznego jak ojciec? Ta myśl wydała jej się na tyle szokująca, że czym prędzej odgoniła ją od siebie. – Czy my też możemy się napić po odrobince? – Melissa przerwała ciąg jej myśli. – Moi rodzice już pozwalają mi pić szampana – pospiesznie dodała Sarah. – Wypiłam trochę w urodziny mojej babci. – To po kieliszku? – Barry spojrzał pytająco na Debbie.
– Czemu nie? – usłyszała swój głos. Jaki sens miałaby odmowa? Cokolwiek ją jeszcze męczyło i tak musiała sobie z tym poradzić sama. – Doskonale! – krzyknął zachwycony Barry i wyszedł do kuchni. Aimee zawsze lubiła mieć w zapasie kilka chłodzących się butelek szampana, a to była doskonała okazja, żeby otworzyć jedną z nich. – Jaką będziesz miała suknię? – spytała wstydliwie Melissa, nieprzywykła do rozmawiania ze starszą siostrą. – Nie będzie to żadna falbaniasta, napompowana beza. Ma dopasowaną, koronkową górę i prostą atłasową spódnicę. Jej krój jest bardzo prosty. Nie cierpię wymyślnych ozdóbek, falbanek i marszczeń – wyjaśniła. – Będziesz miała welon? – spytała Sarah. – Najpierw nie chciałam, ale kiedy przymierzyłam, bardzo mi się spodobał, i sądzę, że z welonem będę się czuła bardziej jak prawdziwa panna młoda. – Tu ugryzła się w język, bo o mało nie dodała: „Przecież wychodzi się za mąż tylko raz”. W ostatniej chwili przypomniała sobie, z kim rozmawia. – No i wszystko gotowe! – pojawił się Barry z tacą, na której stały kieliszki z szampanem. – Dziewczynki, te wypełnione do połowy są dla was. Nie wyślę cię przecież do domu na lekkim rauszu, Sarah. – Uśmiechnął się do niej. – Okej – zachichotała dziewczynka, biorąc kieliszek z tacy, a drugi podając Melissie. Debbie wzięła swój i zapatrzyła się w pęcherzyki powietrza, wystrzelające ku górze z dna kieliszka złocistego napoju. – Za ciebie, Debbie, za twój ślub i za całą naszą rodzinę! – Barry wzniósł swój kielich. Zobaczyła, że Melissa i Sarah wznoszą swoje kieliszki w jej stronę. Uchwyciła spojrzenie Melissy. Debbie głęboko odetchnęła. Teraz ona powinna coś powiedzieć. Wszystko może zostać po staremu albo może też rozstać się na zawsze z przeszłością i wszystkimi związanymi z nią smutkami i urazami, obierając nową ścieżkę życia.
Popatrzyła prosto w ufne, błękitne oczy swojej młodszej siostry i w jej spojrzeniu wyczuła niecierpliwe wyczekiwanie. Westchnęła. W końcu to ona była starszą siostrą, tą, która powinna wskazywać drogę. Uniosła kieliszek i z uwagą obserwowała reakcję młodszej dziewczynki. – Za rodzinę! – wzniosła toast. – Za rodzinę! – odpowiedziała jak echo Melissa, uroczyście stukając swoim kieliszkiem w kieliszek Debbie. Uśmiechnęły się do siebie i przez jedną krótką chwilę Debbie miała wrażenie, że w pokoju są tylko one dwie. Ta chwila została stworzona jakby specjalnie tylko dla nich. Debbie zdawała sobie sprawę, że gdyby Aimee nie wyjechała, nigdy nie zgodziłaby się przyjść tu, na górę, do ich mieszkania. Wiedziała, że to chwila wyjątkowa i że Melissa odbiera ją tak samo. Była jeszcze dzieckiem. Bóg jeden wiedział, jakie obawy i lęki ją dręczyły. Debbie miała skrytą nadzieję, że ona osobiście nie wywołała u młodszej siostry żadnych niepokojów swoim nieprzyjaznym zachowaniem. To byłoby straszne! Jej matka i ojciec mieli rację: Melissa nie była niczemu winna. Oskarżanie młodszej siostry o to, że jest główną przyczyną jej kłopotów w kontaktach z ojcem, było małostkowe i dziecinne. Debbie czuła wstyd, kiedy patrzyła na dziewczynkę. To było jasne jak słońce, że ona pragnęła tylko przyjaźni. Naburmuszona mina stanowiła fasadę, obronę przed chłodnym traktowaniem jej przez starszą przyrodnią siostrę. Powinna się poprawić i przejąć ster. – Za siostry! – powiedziała z czułością, impulsywnie i ponownie stuknęła kieliszkiem w kieliszek Melissy. Na twarz młodszej siostry wypełzł rumieniec. – Taaa… Za siostry… – powiedziała cicho, ale uśmiech nie zniknął z jej twarzy. Ojciec też dotknął kieliszkiem jej kieliszka. – Za początek nowego życia! – powiedział i zapragnął nagle, żeby znalazła się tu pomiędzy nimi Connie i dzieliła radość z pojednania się całej rodziny. – Za mamę! – dodała Debbie, upijając łyk złocistego
szampana. Gdyby nie uważała, że jest to winna matce, nigdy nie zrobiłaby pierwszego kroku w kierunku pogodzenia się z ojcem. Gdyby Connie nie dała jej wtedy tej książki do przeczytania, nie nabrałaby tyle mądrości i rozsądku, żeby zmienić tok swojego rozumowania. Nikt nie zasługiwał bardziej na wypicie za to szampana niż jej matka. Z największą przyjemnością zda mamie relację z tego wieczoru. A kiedy już jej o wszystkim opowie, upewni się, że mają butelkę szampana, żeby to oblać – zdecydowała Debbie, obserwując zadowolenie promieniujące z twarzy jej przyrodniej siostry, gdy ta wznosiła swój kieliszek, żeby wypić za Connie.
Rozdział 18
– To świetnie, kochanie! – krzyknęła radośnie Connie. Debbie zadzwoniła do matki, idąc na stację, żeby zdać jej relację z wydarzeń tego wieczoru. – Wszystko dzięki książce, którą mi dałaś – powiedziała do Connie. – Dzięki niej spojrzałam na życie z innego punktu widzenia. Jedno zdanie wciąż dźwięczy mi w uszach: Tamto było wtedy, a to jest teraz. To święta prawda. Też tak to czuję. Tak czy siak, bardzo się cieszę, że to zrobiłam. I Melissa była ogromnie zadowolona, więc bardzo ci dziękuję za mądrą lekturę i jeszcze raz przepraszam za moje dziecinne zachowanie, kiedy nie chciałam zaprosić jej na ślub. – Nie ma sprawy. To dobrze, że ruszyłaś ze wszystkim do przodu. Życie jest wystarczająco ciężkie, żeby jeszcze taszczyć na swoich barkach cały bagaż przeszłości. Jestem zachwycona, że książka tak bardzo ci pomogła. Muszę to powiedzieć swojemu pacjentowi. Mnie również niezwykle pomogło jej przeczytanie i dlatego miałam nadzieję, że tobie też będzie pomocna w zrobieniu pierwszego kroku i zmianie negatywnych zachowań na pozytywne – pochwaliła ją Connie. – Jestem z ciebie dumna. To wspaniale zacząć w ten sposób nowe życie w małżeńskim stanie. Debbie uśmiechnęła się. Czuła, że matka rozpływa się z zachwytu, słysząc najnowsze wiadomości. – Chciałam zrzucić to wreszcie z siebie i zamknąć tamten rozdział mojego życia, chciałam poczuć się lepsza – stwierdziła Debbie, stając na światłach przy przejściu dla pieszych koło sklepu z meblami i wyposażeniem wnętrz Meadow’s and Byrne. Miała nadzieję, że zdąży przejść przez ulicę i dotrzeć do stacji, zanim pociąg się pojawi. Dopisało jej szczęście: światła zmieniły się na zielone i pospiesznie przeszła na drugą stronę. Włożyła bilet w
bramkę zamykającą wejście na stację, wciąż rozmawiając z mamą przez telefon, a potem szybko przeszła na peron i spojrzała na wyświetlacz tablicy informacyjnej. Dwie minuty oczekiwania. Nie tak źle – ucieszyła się, tęskniąc już za domem i opowiedzeniem o wszystkim Bryanowi. – A najbardziej mi ulżyło z powodu ciebie i Melissy. Nie ma silniejszych więzów niż więzy krwi i nie ma niczego ważniejszego w życiu niż rodzina, a ja bardzo lubię to dziecko – kontynuowała Connie. – Myślę, że sama też czujesz się znacznie lepiej i jesteś z siebie dumna. Czy Barry był zadowolony? – Wyglądał na zachwyconego. Zaprosił mnie nawet do swojego penthouse’u na górę i wznieśliśmy toast lampką szampana. – Naprawdę?! Czy Aimee też była? Jak tam jest? – Connie wprost nie mogła uwierzyć. – Nie, Aimee nie było. Wyjechała w podróż służbową. Nie poszłabym, gdyby ona była w domu. Apartament jest bardzo elegancki, ale nie ma w nim domowego ciepła. Słuchaj, mamo, opowiem ci dokładnie, jak się spotkamy. Zadzwonię jutro. Słyszę już nadjeżdżający pociąg. Chciałabym ci dać malutki prezencik z Amsterdamu. – A może tym razem ja zaproszę ciebie na małą przekąskę? Nie musiałabym wtedy niczego gotować dla siebie po powrocie do domu. Mogłybyśmy się spotkać gdzieś w Dun Laoghaire. Może poszłybyśmy dla odmiany do restauracji Purple Ocean, jeśli nie masz nic przeciwko? – zasugerowała Connie. – Doskonale! Podają tam całkiem niezłe dania dnia… – Do diabła z daniem dnia! Zafundujemy sobie pełny obiad z obżarstwem do woli. Musimy uczcić twoje sukcesy! – Wobec tego ja stawiam szampana – powiedziała uszczęśliwiona Debbie. Była w euforii. – Nie mam nic przeciwko – zgodziła się Connie. – Porozmawiamy jutro. Świetna robota, kochanie! – Dobranoc, mamo, kocham cię! Dziękuję ci za wszystko. – Debbie uśmiechnęła się i nacisnęła boczny przycisk otwierający
drzwi wagonu. – Dobranoc, Debbie, ja też cię kocham! – powiedziała jeszcze Connie, zanim się rozłączyła. Debbie padła na siedzenie wykończona, lecz czuła w piersiach rozpierającą ją radość. To było przerażające doświadczenie, okropna huśtawka emocjonalna, ale w końcu wyrzuciła z siebie wszystkie złe emocje: nie pozostawiła ojcu żadnych wątpliwości co do swoich uczuć. Przeżyła moment prawdziwego wyzwolenia. Barry doznał niesamowitego wstrząsu. Dostrzegła zmianę w wyrazie twarzy ojca i stało się to balsamem na jej rany spowodowane skrywanym przez lata cierpieniem. Wystarczyło samo przypomnienie tego momentu, by natychmiast powróciły bolesne wspomnienia z przeszłości i w oczach Debbie, zupełnie nieoczekiwanie dla niej samej, zabłysły łzy. Jako dziecko zawsze czuła, że znajduje się gdzieś zupełnie nie na właściwym miejscu, szczególnie gdy obserwowała szczęśliwą, pełną rodzinę, którą tworzyli Karen z Johnem i jej kuzynki. Mimo że wciąż była oszołomiona i w szoku, doskonale wyczuwała, iż Barry w dalszym ciągu nie mógł zrozumieć, jak bardzo opuszczona, zdradzona i przerażona czuła się przez całe swoje życie. Zrzucanie wszystkiego na jego niedojrzałość emocjonalną wydawało się zbyt proste – myślała, gdy pociąg ruszył w końcu ze stacji. Wciąż jeszcze nie ochłonęła z gniewu, ale wreszcie przestał ją przytłaczać. Odważyła się rzucić ojcu wyzwanie i wypowiedzieć na głos, co ją boli, a teraz będzie musiała bardzo się postarać, żeby o wszystkim zapomnieć i skoncentrować się na tym, aby każdą następną chwilę swojego życia przeżyć jak najlepiej. Była jednak realistką i zdawała sobie sprawę, że samo omówienie sytuacji z ojcem nie oznaczało, iż złe emocje znikną w ciągu jednej nocy i rano obudzi się całkowicie od nich wolna. Ale wykonała kilka kroków w kierunku pojednania, a ten pierwszy krok był najtrudniejszy. – Więc spodobał mu się mój wybór serów? Tak myślałem – powiedział pyszałkowato Bryan, podając Debbie miskę z liśćmi
sałaty lodowej i kawałkami gruszki, posypanymi drobno kruszonym serem pleśniowym, żeby zaniosła na stół. – To naprawdę był inspirujący pomysł. Pomógł przełamać lody. Dziękuję, że o tym pomyślałeś, bo ja nigdy w życiu bym na to nie wpadła – przyznała się Debbie, idąc w kierunku oświetlonego świeczkami stołu. – Ślicznie to wszystko przygotowałeś. Dziękuję ci, kochanie! – Dla ciebie wszystko, moja słodka. To wieczór, który musimy specjalnie uczcić. Pogodziłaś się ze swoim ojcem i przyrodnią siostrą i teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś zaczęła cieszyć się w pełni przygotowaniami do ślubu. Żadnych obaw i niepokojów! Życie jest zbyt piękne! – orzekł Bryan, nalewając jej kieliszek wina. – Dopiero zrobiłam pierwszy krok w kierunku pojednania, Bryanie. To nie będzie wcale takie proste – powiedziała cicho. – Nie mogę od razu wyzbyć się złych uczuć. One wciąż drzemią we mnie, choć ukryte. – Więc wybacz i zapomnij. Nie hoduj ich w sobie, Debbie. Życie jest zbyt krótkie – powiedział radośnie, czując jednak irytację z powodu jej ciągłych obiekcji i zastrzeżeń. Gdyby na to pozwolił, zaczęłaby się zaraz nad sobą użalać. A jego dewizą było: „Zrobiłeś coś? To dawaj do przodu!”. – Zdrowie! – wzniósł toast, ignorując jej zmarszczone gniewnie brwi. – Częstuj się! Myślałem już, że umrę z głodu, gdy dyżurowałem przez całe wieki przy gorącej patelni – zażartował, wgryzając się w parującą jeszcze fajitę. – Dzięki! – odpowiedziała cicho, zasmucona, że tak szybko przeszedł do porządku dziennego nad jej zranionymi uczuciami. Wszyscy mężczyźni jej życia po kolei wykazują się takim samym zrozumieniem – pomyślała z rozdrażnieniem. – Więc mówisz, że Aimee ma dobry gust? Jak wygląda to jej Tadż Mahal? Czy ma tam złoty tron dla siebie? – Bryan specjalnie wciągał Debbie do rozmowy, nie pozwalając jej naburmuszyć się i jeść w przygnębiającej ciszy. Nie chciał, żeby znowu wzięły w niej górę złe emocje.
Debbie zachichotała wbrew sobie, a Bryan odetchnął z ulgą. Nie cierpiał pokręconych układów rodzinnych. Po co się kłócić i robić sobie sceny? Tego należało unikać za wszelką cenę i dawał z siebie wszystko, żeby tylko niebo nad nim było czyste. Życiem należy się cieszyć i miał zamiar wykorzystać je właśnie w ten sposób: ciesząc się nim do upadłego, a rodzina Debbie nie mogła mu w tym przeszkodzić. Dobra dziewczyna z tej mojej Debbie – myślała Connie z dumą, próbując ułożyć talerze w zmywarce tak, żeby zmieścił się w środku również brudny półmisek po lazanii. Przesuwanie naczyń wte i wewte jak pionków warcabów po planszy zajęło jej z pięć minut, aż wreszcie uzyskała pożądany efekt i wszystko idealnie się wpasowało. Od siedzenia w kucki rozbolały ją kolana. Wyprostowała się i nastawiła odpowiedni cykl zmywania. Przez kilka ostatnich dni nie udało jej się pójść na wieczorny spacer i od razu czuła się cała zesztywniała. Była jak nieużywana maszyna – pomyślała ze złością, prostując obolałe plecy i ramiona. Otworzyła drzwi szafki z zamkiem dociskowym i wyjęła kilka kapsułek z tranem, które podobno miały przeciwdziałać utracie pamięci. Powinna też brać jakiś suplement diety na stawy, który pomoże utrzymać jak najdłużej ich ruchomość – zastanowiła się, czując oburzenie na własne ciało, które coraz bardziej zaczynało ją zawodzić. I to właśnie w chwili kiedy zamierzała mniej pracować i nieco zwolnić, trafiła się ta przebrzydła menopauza, czy co tam innego ją dopadło – do wszystkich diabłów i niech to szlag! Jej myśli pobiegły ku perfekcyjnie jędrnej, giętkiej postaci Aimee i nagle poczuła się zupełnie irracjonalnie tym urażona. Nie miała żadnych wątpliwości, że ta jędrność i giętkość okupiona była wieloma godzinami spędzonymi w klubie fitness, podczas gdy jej dziecko siedziało samotnie w domu i jadło na obiad gotową, odgrzaną pizzę. I w dodatku miała Barry’ego, który zajmował się Melissą, kiedy ona sobie podróżowała po całej Europie w ramach obowiązków związanych z pracą. Kiedy Debbie była dzieckiem,
Connie raczej nie miała szans na samotne zagraniczne wycieczki. Poczucie niesprawiedliwości wzrosło w niej jeszcze bardziej, gdy cisnęła ze złością do zlewu brudną ścierkę do naczyń wraz z kilkoma poplamionymi stołowymi serwetkami. Co to musi być za wspaniałe uczucie, kiedy stać cię na to, żeby chłodzić sobie w lodówce kilka butelek szampana i móc otworzyć jedną, gdy tylko przyjdzie ci na to ochota! A sam widok ich trójki, kiedy weszli wtedy do Roly’s w tych swoich markowych ciuchach! Barry w koszulce firmy Polo, z okularami Ray-Ban nad czołem, Aimee w okularach przeciwsłonecznych od Dolce & Gabbany, z najmodniejszą torebką od Pierre’a Cardina. Widać było, że na wszystko ich stać; czuli się tak swobodnie w emanującej z nich szykownej zamożności, że Connie poczuła się ubrana jak ostatnie bezguście, nijako i bez żadnej dbałości o detale w swoim wdzianku z popularnej sieciówki M & S i ze zwykłą czarną, skórzaną torbą na ramię, którą nosiła od wieków. Powinna koniecznie kupić sobie na wesele coś naprawdę szykownego w jakimś markowym sklepie. To nawet nie wypada, żeby matka panny młodej wyglądała gorzej od drugiej żony jej ojca! Musi zabrać ze sobą na zakupy Karen, żeby pomogła jej w dokonaniu najlepszego wyboru. Czy to nie ironia losu? Teraz, kiedy Debbie wyjawiła Barry’emu skrywane przez lata uczucia, z niewiadomej przyczyny wszystkie zaleczone lata temu rany Connie nagle zaczęły się otwierać. Musiało to wynikać – jak w złości wykrzyczała kiedyś Debbie jeszcze przed pojednaniem się z ojcem – z konieczności utrzymywania kontaktów z drugą rodziną Barry’ego, co u nich obu wywoływało niepokój i złość. Connie zdawała sobie sprawę, że jest to niedorzeczne, ale ostatnio wciąż chodziła podminowana zupełnie bez widocznego powodu, jakby miała bez przerwy zespół napięcia przedmiesiączkowego. Powinna przejrzeć encyklopedię zdrowia i lepiej zapoznać się z pewnym konkretnym hasłem na literę „m” – pomyślała z ironią, wlewając pełną nakrętkę wybielacza do zlewu i wypełniając jego komorę zimną wodą. A może lepiej nie wiedzieć, czego się
spodziewać w najbliższej przyszłości? Czy przeczytanie o symptomach menopauzy nie spowoduje przypadkiem, że zacznie ich się doszukiwać u siebie? Ale czy z kolei niewiedza o nich chroniła ją w jakikolwiek sposób? Nic nie mogło przygotować jej na tę ciągłą huśtawkę emocjonalną: od euforii do całkowitego zniechęcenia, na obezwładniające bóle w stawach, na trudności w koncentracji i rozkojarzenie, przez które czasem czuła, że traci rozum. Mogłaby się zdecydować na rozpoczęcie HTZ, hormonalnej terapii zastępczej, ale kiedyś lekarka powiedziała Connie coś, co na zawsze zostało w jej głowie: według niej faszerowanie sztucznymi hormonami młodości starzejącego się ciała było działaniem wbrew naturze. A poza tym w jej rodzinie występował u kobiet rak piersi i Connie nie chciała zwiększać ryzyka jego pojawienia się, przyjmując hormony. Musiała po prostu pogodzić się z powolnym zaprzestawaniem produkcji estrogenów przez jej organizm. Mając już serdecznie dość wszelkich objawów menopauzy, zdecydowała się zacząć przyjmować na próbę tabletki ziołowe z ekstraktem z pluskwicy groniastej. Pod wpływem nagłego impulsu podniosła słuchawkę telefonu i wybrała numer Barry’ego. – Halo? – powiedział stłumionym głosem. – To ja. Co się dzieje? – spytała. – Miałam nadzieję, że będziesz w doskonałej formie po spotkaniu z Debbie. Zadzwoniła do mnie i opowiedziała mi o waszej rozmowie i o tym, że zaprosiłeś ją do swojego penthouse’u i że wypiliście po lampce szampana. To naprawdę duży krok naprzód. – Tak, to prawda – westchnął głęboko. – Tylko że ja zwyczajnie nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo podziałało na jej psychikę moje odejście, i teraz czuję się fatalnie. – Dlaczego?! Co takiego ci powiedziała? – zdziwiła się Connie, nie spodziewając się takiej odpowiedzi. – Przyznała mi się, że jako dziecko żyła w ciągłej udręce. Że czuła się niekochana przeze mnie, a sama z kolei nie mogła kochać mnie. Wydawało jej się, że to wszystko przez nią, że to z jej
powodu się rozstaliśmy. Opowiedziała mi o tym, jak słuchała wieczorami twojego płaczu w poduszkę, czując całkowitą bezradność, by zmienić cokolwiek na lepsze. – Powiedziała ci także to?! O mój Boże! – Connie była w szoku. – Tak, Connie. I jeszcze o wiele więcej. Nigdy nie zdawałem sobie z tego sprawy. – Z czego na przykład nie zdawałeś sobie sprawy? – spytała Connie, teraz już całkiem przerażona. Barry zrelacjonował pokrótce całą rozmowę z córką i serce Connie ścisnęło się z bólu. – Och, moja biedna dziewczynka! Biedna Debbie! Nigdy nie myślałam, że jej problemy były aż tak poważne! – Connie czuła się zdruzgotana. – Wiedziałam, że była zła na ciebie i pełna goryczy, ale wydawało mi się to normalne w tamtych okolicznościach. Och, dobry Boże! – Zaczęła płakać. – Tylko nie płacz, Connie – poprosił Barry żałośnie. – Ale to ja sama stwarzałam sytuacje, które prowadziły do tego, że Debbie była dla ciebie niemiła. To ja zawsze powtarzałam, jaki jesteś dla niej hojny… – Och, to też mi wypomniała! – przerwał jej oschle Barry. – „Czek nie zrekompensuje braków” i, mówiąc to, miała rację. – Och, Panie Boże wielki! Nigdy tak naprawdę nie zdawałam sobie do końca sprawy z jej uczuć; nigdy nie przyjęłam do wiadomości, że były w pełni usprawiedliwione. Kiedy ktoś pytał, jak sobie dajemy radę, zawsze odpowiadałam, że radzimy sobie świetnie, i udawałam, że trudności i problemów nie ma. Zamiatałam wszystko pod dywan i już. Beznadziejna ze mnie matka! – jęknęła Connie. – Nic dziwnego, że Debbie była tak pełna złości i urazy. Powinnam była jednak iść z nią na terapię. Powinnam słuchać uważniej tego, co chciała mi przekazać, i nie powtarzać bez przerwy, żeby wreszcie dorosła. Przecież była tylko dzieckiem. – Wcale nie jesteś beznadziejną matką, Connie. Jesteś wspaniałą matką! – powiedział żarliwie Barry. – To tylko moja
wina; to ja zachowywałem się jak samolubny, bezmyślny drań. To mnie należy winić za wszystko. Proszę, przestań płakać, Connie! – Słuchaj, Barry, muszę kończyć. Zadzwonię do ciebie potem. – Connie chlipnęła. – Czy chcesz, żebym podjechał? Mogę szybko załatwić jakąś opiekunkę – zaproponował bezradnie. – Aimee wyjechała. – Nie, nie… Nic mi nie będzie. Tylko to takie przygnębiające… – Jesteś pewna, że chcesz być sama? – Tak, jestem pewna. Dobranoc, Barry! – To była jej ostateczna decyzja. Odłożyła słuchawkę i wybuchnęła płaczem, wtulona w kanapę. Wróciła pamięcią do czasów, gdy Barry właśnie je zostawił. Przypomniała sobie z bolesną dokładnością otwarte szeroko niebieskie oczy Debbie, pełne bólu i złości w dniu jej urodzin, kiedy zdała sobie sprawę, że ojciec jednak nie przyjedzie. „A gdzie jest twój tatuś?” – spytała jedna z jej koleżanek z klasy. „Źle się poczuł – skłamała Debbie. Jest w szpitalu. Później zaniosę mu kawałek tortu”. „A wcale nie! – stwierdziła inna koleżanka. Ty w ogóle nie masz tatusia. Poszedł sobie od was”. Debbie popatrzyła wtedy skonsternowana na matkę, milcząco błagając o wsparcie. „To chyba oczywiste, że Debbie ma tatusia, Brendo! Nie bądź niemądra. Pracuje w Stanach i nie mógł przyjechać na urodziny, bo cierpi na wirusową infekcję układu oddechowego i nie może latać samolotem. – Connie miała ochotę dać klapsa małej pyskatej mądrali stojącej przed Debbie. A teraz idź się bawić i bądź grzeczną dziewczynką”. „No, tak, ale moja mama mówiła, że…”. „Nic mnie nie obchodzi, co mówiła twoja mama! Dość tego!” – Connie puściły nerwy i w duchu obiecała sobie, że nigdy więcej nie zaprosi Brendy Cullen do ich domu. Smarkula popsuła przyjęcie Debbie, która chodziła jak struta i nie miała wcale ochoty
na zabawę. Kiedy w końcu wszyscy sobie poszli, oznajmiła: „Nienawidzę taty!”, po czym powlokła się do łóżka. Obraz ten wstrząsnął Connie. Schowała te wspomnienia gdzieś głęboko i zupełnie o nich zapomniała. Nie miała teraz żadnych wątpliwości, że jej córka musiała przeżywać katusze. Zresztą nawet ona sama całkowicie się rozsypała, kiedy Barry ją zostawił, a przecież była dorosła. O ile gorszy musiał być rozpad małżeństwa dla małego dziecka? Ogarnęło ją poczucie winy. Gdyby nie wyszła za Barry’ego wtedy, kiedy okazało się, że jest w ciąży… Gdyby nie oszukiwała siebie samej, że on też tego pragnie, wtedy przynajmniej Debbie nie dowiedziałaby się nigdy, jak to jest, gdy się mieszka z ojcem, i zaoszczędziłaby jej koszmaru rozstania. Connie zawsze łudziła się, że ich córka świetnie sobie daje radę w życiu. Rewelacje dzisiejszego wieczoru zmieniły wszystko w jedną wielką kpinę. Okazało się, że ponosiła taką samą winę jak Barry za cierpienia i smutki, których doświadczała przez całe życie ich córka – i świadomość tego bardzo ją przygnębiła. Connie wyłączyła światła na dole i ciężkim krokiem powlokła się po schodach na górę. Równie dobrze mogła spędzić wieczór w łóżku – pomyślała smętnie, gdy Panna Nadzieja jak strzała przemknęła obok niej, pokonując schody po kilka stopni i wskakując na łóżko. Zielone oczy kotki zrobiły się prawie czarne, lśniąc w świetle księżyca. Usiadła obok niej na łóżku; głaskała odruchowo jedwabiste, czarne futerko i zastanawiała się, czy ją samą zrelaksowałaby kąpiel w ekstrakcie z lawendy. Jej mózg pracował jak bęben pralki na najwyższych obrotach wirowania; w takim stanie ducha na pewno by nie zasnęła. Zaczęła przygotowywać kąpiel, dodała do wody po kilka kropel olejku różanego i lawendowego. Wspaniały aromat wypełnił łazienkę i już po chwili leżała zanurzona po szyję w ożywczej kąpieli. Czuła, jak gorąca woda rozgrzewa jej ciało, łagodząc ból w stawach. Rozluźniła się i zauważyła, jak z wolna opada z niej napięcie. W chwili gdy zdawało się, że wszystko w końcu zaczyna się układać, nagle musiało wypaść coś takiego. I teraz dla odmiany to ona była pogrążona w smutku, pełna poczucia winy.
Connie wycisnęła z pojemnika trochę płynu do mycia ciała na gąbkę. Zastanawiała się, co też ją podkusiło, żeby zadzwonić do byłego męża. Ach, gdyby mogła cofnąć czas! – Dokąd go poniosło o tej porze? – spytała skonsternowana Aimee. Barry nic jej nie mówił, że gdzieś się wybiera wieczorem, kiedy rozmawiała z nim wcześniej tego samego dnia. – Powiedział, że musi się koniecznie spotkać z jakimś kolegą i że wróci za kilka godzin. To żaden problem, mamo – beztrosko zapewniła ją Melissa. – Ale chyba nie zostawił cię całkiem samej? – przeraziła się Aimee. – No coś ty, mamo! Kazał mi zostać z niańką, jakbym miała sześć latek. Jest ze mną Helen, ale równie dobrze mogłabym zostać sama. Jestem już w odpowiednim do tego wieku. – Jednak nie późnym wieczorem, Melisso! – stanowczo orzekła Aimee. – Co porabiałaś przez cały dzień? – Byłam w szkole. Same nudy. Wróciłam do domu, odrobiłam lekcje. Znowu same nudy. Potem wpadła do mnie Sarah, a tata poszedł na spotkanie z Debbie do kawiarni Costa, a potem wrócili tutaj do nas oboje i wypiliśmy szampana, wznosząc toast za rodzinę, później stuknęłyśmy się kieliszkami z Debbie i wypiłyśmy za siostry. – Co robiliście?! – spytała Aimee wyraźnie zdumiona, zastanawiając się, czy może przypadkiem źle usłyszała. – Tata przyprowadził Debbie do naszego mieszkania, otworzył szampana i wznosiliśmy toasty – cierpliwie powtórzyła Melissa, jakby tłumaczyła małemu dziecku. – Przyprowadził Debbie do naszego mieszkania i piliście szampana?! – Aha! Było super! Sarah i ja też dostałyśmy po lampce. Tata powiedział, że możemy. – Po całym kieliszku? Czy rodzice pozwalają już Sarah pić napoje alkoholowe? – spytała zaniepokojona Aimee, zastanawiając się, co, u diabła, dzieje się w ich domu podczas jej nieobecności.
– Dostałyśmy po pół kieliszka. Rodzice pozwalają jej pić szampana; piła go już na urodzinach swojej babci. – A dlaczego tata przyprowadził do nas Debbie? – przepytywała dalej córkę Aimee. – Pojęcia nie mam. Chyba rozmawiali na temat ślubu. Właściwie to ona jest bardzo miła. Bardzo mi się spodobało, kiedy wzniosła toast: „Za siostry!”. I powiedziała, że będziemy mogły z Sarah usiąść, gdzie tylko będziemy chciały podczas przyjęcia z grillem. Nie wiedziałam, że będzie grill. Myślałam, że to będzie sztywne siedzenie za stołem. Teraz obie z Sarah już nie możemy się doczekać ślubu i wesela. – Melissa gadała jak najęta do słuchawki. – To świetnie – odparła Aimee półprzytomnie. – Nie siedź za długo. Zadzwonię jeszcze do taty na komórkę. Dobranoc, kochanie! – Dobranoc, mamo! Do zobaczenia! – odpowiedziała radośnie Melissa i odłożyła słuchawkę. Aimee patrzyła w osłupieniu na aparat telefoniczny, przez który przed chwilą rozmawiała. Barry przyprowadził Debbie do ich penthouse’u i otworzył butelkę szampana! I obie z Melissą wypiły za siostrzane uczucia! Coś niewiarygodnego! Co, u licha, wydarzyło się w trakcie tego spotkania? Bardzo boleśnie uraził ją fakt, że Barry nie zadzwonił do niej po spotkaniu i nie opowiedział o wszystkim. Najwidoczniej wciąż jeszcze był obrażony za jej komentarze z zeszłego wieczoru. Rozmawiali w ciągu dnia, w czasie przerwy między jednym jej spotkaniem a drugim. Jadł wtedy lunch z klientem, więc nie był zbyt rozmowny. Powiedział, że postara się z nią skontaktować później, ale tego nie zrobił. Zawsze dzwoniła do domu późnym wieczorem, kiedy była na wyjeździe służbowym, żeby powiedzieć Melissie dobranoc. W żadnym razie nie spodziewała się od niej wiadomości, że Barry’ego nie ma w domu, bo właśnie wyszedł, żeby się z kimś spotkać, albo że córka Barry’ego z poprzedniego małżeństwa złożyła im wizytę podczas jej nieobecności. Wcale jej się to nie
spodobało. Ogarnęło ją rozgoryczenie. Miała nadzieję, że przynajmniej Melissa z Sarah nie narobiły bałaganu w całym mieszkaniu i nie porozrzucały po wszystkich kątach swoich rzeczy. Barry musiał się pewnie zgodzić na to, żeby dać więcej pieniędzy na ślub Debbie – podejrzewała Aimee, bo skąd inaczej wzięłoby się to nagłe i niespodziewane odprężenie w tak dotąd napiętych stosunkach pomiędzy nimi? Przygryzła wargę. Co za podstępna mała złodziejka – pomyślała ze złością, pamiętając, jak zimna i nieprzyjemna potrafiła być Debbie przy każdej okazji, kiedy się widywali. Barry czasem zachowuje się jak ostatni dureń! Odłożyła słuchawkę telefonu z powrotem na widełki. Do rozmów z domownikami używała prawie zawsze telefonów hotelowych, choć w sumie wychodziło to drożej, ale z komórki prowadziła prawie bez przerwy rozmowy związane ze sprawami służbowymi i nie cierpiała dzwonić z niej do domu, bo słyszała na linii powracające do jej uszu echem własne słowa, gdy była za granicą. Aimee położyła się na plecach wśród poduszek szerokiego, podwójnego hotelowego łoża i próbowała rozruszać palce u nóg. Ból stóp ją dobijał. Brukowane chodniki Mediolanu okazały się zupełnie nieodpowiednie do chodzenia w butach na wysokim obcasie od rana do nocy. W pokoju wisiało ciężkie powietrze. Zepsuła się klimatyzacja. Na zewnątrz panowała duszna, wilgotna aura i z oddali dochodziły pomruki nadciągającej burzy. Aimee ziewnęła; była ledwo żywa. Musiała wstać o świcie, potem czekać w długich kolejkach na lotnisku w Dublinie, wreszcie cały dzień spotkań prawie bez przerwy wykończył ją do reszty. Ludzie myślą, że służbowe wyjazdy do europejskich miast są takie atrakcyjne. Nie ma w tym ani odrobiny atrakcji – rozmyślała smętnie, popijając małymi łykami wodę Perrier z minibarku i ocierając krople potu z czoła. Teraz musiała jeszcze napisać raport, potem szybki prysznic i spać, ale zanim to wszystko zrobi, musi koniecznie zadzwonić do Barry’ego i usłyszeć od niego, co ma do powiedzenia o swojej nieobecności o tej porze w domu. Zagłębiła rękę w torebce, wyjęła z niej BlackBerry i wybrała numer męża. – Halo? – odezwał się głosem pełnym energii, a ona z
odgłosu w tle od razu się domyśliła, że prowadzi samochód. – Dokąd się wybierasz? Właśnie rozmawiałam z Melissą – spytała go prosto z mostu, starając się zachować spokojny, rzeczowy ton głosu. Nie miała zamiaru zajmować się ugłaskiwaniem jego urażonego poprzedniego wieczoru męskiego ego. – Ach, mamy jakiś problem z magazynem, który idzie do druku jutro rano. Muszę się z kimś spotkać i wyjaśnić zaistniałe usterki. – Aaa… No tak. – To nie było nic nadzwyczajnego, choć tym razem o wyjątkowo późnej porze. – A co słychać u ciebie? – Ton jego głosu był uprzejmy jak podczas rozmowy o interesach. – Całkiem nieźle. Pracowity dzień. Jutro to samo. W pokoju wysiadła klimatyzacja i zrobiło się fatalnie. Na dworze jest bardzo parno i właśnie zbliża się kolejna burza – poinformowała go, zawieszając głos w oczekiwaniu, że sam jej coś powie na temat spotkania z Debbie. – Idź do recepcji i powiedz im, żeby ci dali inny pokój. – Niestety, nie ma wolnych pokoi. Akurat mają jakąś konferencję i wszystko zostało zarezerwowane. Czekam, aż mi przyniosą wiatrak. W administracji powiedzieli, że już wysłali kogoś na górę, ale jeszcze inny gość chciał wiatrak do pokoju i w końcu nie wiadomo, gdzie trafił. Będę miała szczęście, jeśli mi przyniosą – stwierdziła ponuro i aż jej się zrobiło żal siebie samej. – Weź chłodny prysznic – poradził jej. – Jak poszło spotkanie z Debbie? – Aimee nie dała rady ani chwili dłużej powstrzymywać ciekawości. – Dobrze – odrzekł wymijająco. – Słyszałam, że przyprowadziłeś ją do nas do domu. Nigdy wcześniej ci się to nie zdarzyło. – Tak, wyjaśniliśmy sobie kilka spraw i pomyślałem, że to będzie miły gest z mojej strony, jeśli zaproszę ją na górę. Postarała się, żeby naprawić stosunki z Melissą, i bardzo to doceniam. – I słyszałam jeszcze, że podobno piliście wszyscy
szampana? Aż żałuję, że mnie z wami nie było – powiedziała nieco zgryźliwie. – Jeszcze będzie niejedna okazja. Słuchaj, już dojeżdżam do miejsca spotkania i muszę gdzieś zaparkować. Porozmawiamy jutro. Mam nadzieję, że przyniosą ci w końcu wiatrak – stwierdził na zakończenie i dodał: – Dobranoc! – Dobranoc! – powtórzyła za nim, a potem w słuchawce zapadła cisza. Po raz drugi tego wieczoru osoba, z którą rozmawiała, rozłączyła się, zostawiając ją samą na linii. Jej mąż nie okazał się zbyt rozmowny. Musiała ciągnąć go za język. Ciekawe, jakie to sprawy powyjaśniali sobie z Debbie i o ile więcej pieniędzy od niego wydębiła. Teraz pewnie już nigdy się tego nie dowie, jak przypuszczała. Ile by nie zamierzał dopłacić córce, i tak wszystko pójdzie z jego rachunku. Mimo że wciąż szpera w jego wyciągach z banku i przegląda odcinki kontrolne w książeczce czekowej, pewnie tego akurat nie uda jej się dowiedzieć. To wściekłe wesele wywoływało wciąż kolejne rozdźwięki w ich dotąd całkiem zgodnym pożyciu. Debbie Adams była zimną, wyrachowaną osobą – i jak to mądrze sobie wymyśliła: mieć Melissę po swojej stronie! Zapewne to madame Connie stała za tymi wszystkimi działaniami. Ta milutka fasada nie mogła być prawdziwa: zapewne Debbie jest równie dwulicowa jak jej mamuśka. Aimee westchnęła. Nie czas teraz na zastanawianie się nad tym wszystkim. Miała swoje wielkie wesele, na którego organizacji musiała się skoncentrować. To było największe, najbardziej prestiżowe przedsięwzięcie, jakie kiedykolwiek zlecono jej firmie, i sukces lub porażka imprezy zależały tylko od niej. Musiała być u szczytu swoich możliwości i ani Connie, ani Debbie nie zniweczą tego swoimi błahymi, małymi podstępnymi gierkami – myślała ze złością, wstając ociężale z łóżka i wlokąc się do łazienki, żeby wziąć prysznic. – Niezły film, co? – Helen zwróciła się do Melissy ziewającej jak smok, rozciągniętej w drugim końcu kremowej,
skórzanej kanapy. Oglądały Dziennik Bridget Jones na DVD, popijając gorącą czekoladę i jedząc ciasteczka biszkoptowe Jaffa z galaretką w polewie czekoladowej. – Świetny! – zgodziła się Melissa, wciąż nie mogąc się zdecydować, czy woli Hugha Granta czy Colina Firtha. Jej absolutnym faworytem był oczywiście Johnny Depp, a z tych dwóch chyba jednak wolała Colina Firtha szczególnie w tych momentach, kiedy zachowywał się bardziej stanowczo i po męsku. Ponownie ziewnęła. Zupełnie opadła z sił. To pewnie z powodu szampana zrobiła się taka śpiąca, mimo że wcale nie wypiła tak dużo. Czuła, że nie wytrzyma do końca filmu, ale w sumie było jej wszystko jedno. I tak już widziała go wcześniej. – Myślę, że powinnam już iść spać, Helen. Dobranoc! – Zwlokła się z kanapy, pomachała niani na dobranoc i poczłapała do swojej sypialni. Była zbyt zmęczona, żeby umyć zęby; zrobi to rano, kiedy wejdzie pod prysznic – pomyślała i po pięciu minutach już leżała w łóżku, umoszczona wygodnie pod kołdrą, ściskając w objęciach ulubionego miśka. W sumie dzisiejszy dzień był całkiem przyjemny – myślała w półśnie, robiąc w myślach szybki przegląd wydarzeń z ostatnich dwunastu godzin. Panna Horan, nauczycielka religii, była chora i mieli wolną godzinę, którą spędzili w bibliotece. Czuła fizyczny wstręt do panny Horan mającej okropny, haczykowaty nochal i zezowate, małe oczy jak u myszy, którymi wodziła za swoimi uczniami z taką miną, jakby właśnie wyleźli spod kawałka wyjątkowo cuchnącego, spleśniałego sera. Nosiła przezwisko Baba Jaga – pasowało do niej idealnie. Potem Evanna Nolan i Niamh Samson, dwie największe frajerowate snobki w klasie, które przygotowywały się do debaty na temat: „Duma i uprzedzenie – pretensjonalna tandeta czy powieść literacka”, rozpoczęły przepychanki, które skończyły się rękoczynami. Evannie, dziewczynie chudej jak tyczka, z prostymi, przetłuszczającymi się ciemnymi włosami, która zwykła myśleć o sobie jako o intelektualistce, podczas awantury zbito okulary, a potem, tonącą we łzach, odprowadzono do dyrektorki szkoły, w
otoczeniu grupki nadskakujących jej dziewczyn z klasowej koterii podlizuchów, takich samych snobek jak i ona. Reszta klasy pierwszej „B” wznosiła radosne okrzyki i wiwatowała, dopóki nie przybyła nauczycielka od angielskiego, co definitywnie ukróciło ich wrzaski. Wszystkim niezmiernie spodobało się starcie Samson z Evanną, największym podlizuchem w klasie, wstrętną dwulicową pindą, znienawidzoną przez prawie wszystkich pierwszaków. A potem, wieczorem, tata przyprowadził do nich do domu Debbie i wszyscy razem wypili szampana. Ale najlepsze ze wszystkiego było to, że Debbie powiedziała: „Za siostry!”. Melissa powtórzyła sobie te słowa w myślach, leżąc w łóżku i słuchając dochodzących zza okna odgłosów postukiwań olinowania łódek stojących w porcie. „Za siostry!”. To brzmiało naprawdę świetnie! Te dwa słowa sprawiły, że już nigdy więcej nie będzie czuła się samotna. Miała teraz starszą siostrę, tak samo jak jej dwie najlepsze przyjaciółki: Sarah i Clara! Być może zbliżą się z Debbie do tego stopnia, że mogłaby czasem zostawać u niej w domu na noc? A jak ekstra będzie, kiedy Debbie urodzi dziecko! Wtedy ona, Melissa, zostanie ciocią. Ach, jakby to było megacudnie! Wtedy, gdy Debbie patrzyła na nią z uśmiechem, poczuła się naprawdę wspaniale. Dzisiejszy dzień był zdecydowanie jednym z najlepszych dni w tym roku, a może i w całym życiu – pomyślała, zasypiając, oczy się jej zamknęły i zapadła w głęboki sen. Barry skręcił w wyjazd z autostrady N11 prowadzący do Greystones i ziewnął. Czuł się zmęczony. To był bardzo długi dzień, a ponieważ źle spał poprzedniej nocy, z trudem skupiał się na prowadzeniu auta. Na szczęście po N11 jeździło się doskonale, o ile nie utworzył się akurat korek, dotarł więc z Dun Laoghaire do Greystones w dwadzieścia minut. Wolałby, żeby Aimee nie dzwoniła. Z trudem skłamał, ale nie sądził, żeby mogła zrozumieć, co nim kierowało, gdy zdecydował się przyjechać i pocieszyć Connie. Ostatnio jego żona była przewrażliwiona na punkcie wszystkiego, co dotyczyło Debbie i
Connie. To było bardziej niż widoczne w jej wczorajszej ostrej przemowie dotyczącej kosztów ślubu i wesela. Toteż dzisiaj nie odczuwał żadnej potrzeby dzielenia się z nią swoimi wrażeniami po spotkaniu z Debbie, częściowo ze względu na córkę – nie chciał wyciągać jej prywatnych spraw – a częściowo ze względu na samego siebie. To, co zarzuciła mu Debbie, nie stawiało go w za dobrym świetle. Zapewne jego żona również nie pomyślałaby sobie o nim niczego dobrego, gdyby usłyszała te rewelacje. Po raz pierwszy w ciągu trwania ich małżeństwa poczuł się tak zdystansowany od Aimee, i to go mocno zaniepokoiło. Jej praca była zdecydowanie powodem powstania rozdźwięku w ich małżeństwie. Dzieląca ich przepaść zaczynała się niepokojąco powiększać. To wielkie wesele, nad którego organizacją teraz pracowała, wydawało się pożerać wszystko wokół nich. Nigdy wcześniej nie widział, żeby aż tak bardzo koncentrowała się na pracy i tyle czasu poświęcała przygotowywanej imprezie. Dosłownie bez przerwy wisiała na telefonie i zaczynało to być irytujące. Gdyby on tyle czasu poświęcał pracy, dawno już zmyłaby mu za to głowę. Aimee była nastawiona na sukces, ale jakim kosztem! – myślał lekko dotknięty, pokonując ostry zakręt wąskiej drogi. Nie mieli już nawet dla siebie czasu, żeby spokojnie porozmawiać. Ledwo znajdowali chwilę, żeby się pokochać. Praca, sen i klub fitness stały się ostatnio dla niej absolutnym priorytetem. Oboje z Melissą czuli się odstawieni na boczny tor. Jego myśli zwróciły się z kolei ku eksżonie. Connie była całkowicie zdruzgotana po usłyszeniu jego rewelacji z rozmowy z Debbie. Powinien trzymać swoją cholerną paszczę zamkniętą na kłódkę – pomyślał, czując się winny za obecny stan ducha swojej eks. Zrzucanie wszystkiego na jej barki nie było fair. Tylko zimny drań bez serca zostawiłby ją samą w dzisiejszy wieczór i nie próbował jej pomóc. Barry miał nadzieję, że jego niezapowiedziana wizyta w jakiś sposób podniesie ją na duchu. Skręcił w wąską, krętą uliczkę, przy której mieszkała Connie. Czuł niezwykłe u niego podenerwowanie, gdy wysiadał z samochodu pod jej domem, gdyż nie był pewny, jakie powitanie go czeka.
Rozdział 19
Kto, u licha, puka do jej drzwi o tak późnej porze? – zastanawiała się Connie, wchodząc do byłego pokoju Debbie i wyglądając na ulicę zza firanki. Światło księżyca odbijało się w srebrnym mercedesie stojącym przed domem i Connie rozpoznała samochód Barry’ego. Otworzyła okno i wystawiła głowę na zewnątrz. – Musisz chwilę poczekać, właśnie wyszłam z kąpieli. Będę na dole za chwilkę – zawołała i zobaczyła, że jej eksmąż patrzy do góry w kierunku otwartego okna. – A niech to! – bąknęła pod nosem, wycierając ręce w ręcznik kąpielowy. Właśnie wcierała w całe ciało balsam po kąpieli i miała tłuste ręce. Pora jego wizyty to całkowita porażka! Zeszła szybko na dół po schodach i otworzyła drzwi. – Cześć! – powiedziała. – Wchodź do środka. Nie powinieneś zawracać sobie mną głowy i przyjeżdżać. Bardzo się zmartwiłam, kiedy usłyszałam, co powiedziała ci Debbie. Sądzę, że właśnie to obudziło we mnie wszystkie smutne wspomnienia. – Głos jej się załamał. Sklęła w duchu swoją słabość i w tym samym momencie poczuła napływające do oczu łzy. – Ach, Connie, nie płacz! – Barry zamknął za sobą drzwi, odwrócił się i ją objął. – Och, wybacz mi, wybacz! – szlochała na jego ramieniu. – Czuję, że tak bardzo ją zawiodłam! Jednak źle to wszystko rozegrałam. Za bardzo skupiłam się na tym, żeby zachować niezależność i stać na własnych nogach. Chciałam, by postępowała tak samo jak ja, ale ona odbierała wszystko inaczej, a ja nie przewidziałam dla niej żadnej taryfy ulgowej. Nic dziwnego, że chowała w sobie tyle złości. Zwykle nagadywałam jej, ile wlezie, a potem kazałam po prostu wyrzucić wszystko z głowy. Łatwo mi
było mówić. Biedna kruszynka! – Przestaniesz wreszcie?! Jesteś dla siebie zbyt surowa! To przecież była wyłącznie moja wina – zaprotestował Barry, głaszcząc ją po włosach, wymykających się spod gumki, którą ściągnęła je z tyłu głowy. – To nie jest takie istotne, czyja to wina. Oboje to spieprzyliśmy, a ona najbardziej na tym ucierpiała – powiedziała Connie ze złością i odsunęła się od niego. – No cóż. Przynajmniej wszystko wyszło na światło dzienne, a teraz i ona, i ja mamy nadzieję, że uda nam się naprawić parę spraw i uzyskać stan pewnej równowagi w naszych stosunkach – oznajmił Barry. – Ale jej dzieciństwo udało się nam zrujnować. – Nie możemy na to patrzeć w ten sposób, Connie. Dałaś jej w miarę możliwości najlepsze dzieciństwo i wiele chwil szczęścia. I choć wiem, że akurat tego nie ceni zbyt wysoko, ale ja nigdy nie byłem skąpy i nigdy nie żałowałem pieniędzy dla niej. Dzięki mnie mogłaś zaspokoić wszystkie jej materialne potrzeby; zawsze dostawała to, co chciała i co miały inne jej koleżanki, więc nie była to jednak całkowita katastrofa. – Oj, wiem. Nie mówię przecież i nigdy nie mówiłam, że skąpiłeś nam pieniędzy, Barry. – Connie otarła łzy z policzków. – Idź do kuchni i nastaw czajnik, a ja w tym czasie pójdę włożyć szlafrok. Głupio się czuję, stojąc tu przed tobą, owinięta jedynie w ręcznik kąpielowy. – Wyglądasz całkiem nieźle – zapewnił ją. – Ładna opalenizna. Sztuczna czy naturalna? W dzisiejszych czasach to nie do odróżnienia. – Pochylił się nad nią i powąchał jej skórę. – Prawdziwa. – Roześmiał się. – Te sztuczne zawsze dziwnie pachną. – Zaleta posiadania ogródka przy domu. – Odwzajemniła jego uśmiech, przypominając sobie, jak zawsze żartował z jej upodobania do przebywania na słońcu. – Z mlekiem, bez cukru. Widzisz, ciągle jeszcze pamiętam! – krzyknął za nią, kiedy wchodziła po schodach na górę.
Wciągnęła przez głowę krótką bawełnianą koszulkę nocną i owinęła się pasującym do niej kolorystycznie szlafrokiem. Poprawiła szybko gumkę na włosach. Nawet się nie wysiliła, żeby zerknąć w lustro. O tej późnej porze nie będzie się przejmować swoim wyglądem. Wygląda jak wygląda. Tak ją zastał i niech on się teraz martwi – uznała, ziewając tak szeroko, że aż zabolała ją szczęka. Miała nadzieję, że on długo nie zabawi, bo była już bardzo zmęczona. Mimo wszystko doceniała, że przejechał taki kawał drogi tylko po to, żeby sprawdzić, czy nic jej nie jest. Miło było wiedzieć, że przejmował się nią i zrobił tak wiele. Kiedy weszła do kuchni, właśnie napychał sobie usta czekoladą Kimberly. – Poczęstowałem się. Chyba nie masz nic przeciwko? – spytał, nalewając herbatę do dwóch kubków. Wlał do jednego odrobinę mleka i podał go Connie. – Herbatnika? – Nie, dziękuję. Próbuję ograniczać słodycze, żebym mogła się wcisnąć w jakąś fajną sukienkę na ślub. – Pokręciła przecząco głową. – Chodź lepiej do pokoju. Zapalę kominek gazowy. Noc jest chłodna, nie uważasz? – spytała, prowadząc go do saloniku przy kuchni. Włączyła boczne oświetlenie pokoju i pochyliła się przy kominku, żeby go uruchomić. Po chwili błękitne płomienie zaczęły lizać czarne kawałki węgla, stopniowo, w miarę rozgrzewania się, przybierając kolor żółty. – Wyglądają teraz jak prawdziwe, czyż nie? – skomentował Barry, siadając na miękkiej niebieskiej kanapce, stojącej naprzeciwko kominka. Connie usiadła obok niego, podkładając sobie pod plecy poduszkę. – Masz coś z plecami? – spytał, spostrzegłszy, co zrobiła. – Podnosiłam parę dni temu starszego pacjenta i wtedy poczułam ostre ukłucie bólu w dole pleców. Chyba nie jestem już taka młoda i silna jak kiedyś – powiedziała cierpko. – Witaj w klubie! Ty przynajmniej nie masz jeszcze pięćdziesiątki na karku. W porównaniu z tobą jestem stetryczałym dziadkiem. – Przewrócił oczami i upił łyk herbaty. – Posłuchaj, bardzo mi przykro z powodu dzisiejszego wieczoru. Powinienem
był trzymać buzię na kłódkę. Nie chciałem cię aż tak bardzo zasmucić – przyznał szczerze. – Oj, wiem – westchnęła głęboko. – Powinnam starać się wniknąć głębiej w uczucia Debbie, kiedy była młodsza. Sądzę, że po prostu obawiałam się stawić im czoło. – Miałaś wystarczająco dużo innych trosk – powiedział szorstko, a wtedy ona zauważyła jego worki pod oczami i głębokie bruzdy zmarszczek otaczających usta. Wyglądał na zmęczonego i przygnębionego. Na ten widok serce jej zmiękło. – Słuchaj, nie możemy zmienić przeszłości i nie możemy przez resztę życia się karać. Oboje popełnialiśmy błędy i musimy z tym żyć, próbując od tej chwili robić to jak najlepiej. – Wyciągnęła do niego rękę i uścisnęła mu dłoń. – Zawsze miałaś dobre serce, Connie – z wdzięcznością stwierdził Barry. – Potrafisz nie chować uraz. Kilku gości, z którymi gram w golfa, wciąż ma kłopoty ze swoimi eks. Ty nigdy mnie nie nękałaś i nie nachodziłaś ze swoimi problemami. – A po co miałabym to robić? Do niczego dobrego to nie prowadzi, pozostawia jedynie gorycz i poczucie porażki. Nienawidzę tego. Ale nie jestem święta i też zdarzają się momenty, kiedy nerwy mi puszczają – przyznała samokrytycznie, przypominając sobie zgryźliwe przemyślenia na temat Aimee sprzed kilku godzin. – Uwierz mi, Connie, widziałem, jak zachowują się byłe żony, i żadna z nich do pięt ci nie dorasta. Niektóre kobiety wyobrażają sobie, że małżeństwo to przepustka do wygodnego życia bez konieczności kiwnięcia palcem, żeby zarobić choć jeden grosz. – Hm… Myślę, że akurat z Aimee to ci się poszczęściło – mruknęła. – Taaa… Pracuje bardzo ciężko. Ale obawiam się, że zaczyna przesadzać. – Wydął usta. – Och! – To był pierwszy raz, kiedy w jego wypowiedzi na temat drugiej żony pojawił się cień krytyki. Więc nie wszystko w raju układało się perfekcyjnie.
– W końcu Debbie zrzuciła z barków ciężar i znalazła w sobie tyle odwagi, żeby opowiedzieć mi, co czuła. – Barry zmienił temat. – No i naprawdę starała się przy spotkaniu z Melissą. Może i wyjdzie to wszystko na dobre. Przynajmniej w jakiejś części. Byłoby wspaniale, gdyby się ze sobą zaprzyjaźniły. Nie czułbym wtedy, że mam dwoje „oddzielnych” dzieci. Wiesz, o co mi chodzi? – Wiem dokładnie, co masz na myśli, i też uważam, że byłoby wspaniale, gdyby obie twoje córki stały się przyjaciółkami. Szkoda tylko, że jest między nimi taka duża różnica wieku. – Kiedy już zabraknie i mnie, i ciebie, one zawsze będą miały siebie nawzajem – stwierdził refleksyjnie. – Co za radosna wizja przyszłości bez nas! – zażartowała ponuro. – Ja raczej nie planuję w najbliższym czasie kopnąć w kalendarz. – Oj, przecież wiesz, o co mi chodziło – powiedział z zakłopotaniem. – A co na to wszystko Aimee? – Connie uniosła pytająco brew. – Jest teraz w Mediolanie w sprawach biznesowych, ale nie zamierzam informować jej o szczegółach mojej rozmowy z Debbie. To sprawy między nami i myślę, że jedynie słuszna decyzja to zostawienie wszystkiego tak jak jest – stwierdził z namysłem. – Pewnie masz rację. Przynajmniej nie wywołasz zupełnie niepotrzebnych zatargów i kłótni. Znasz przecież Debbie i wiesz, jak bardzo lubi tłamsić wszystko w sobie i jak bardzo jest przewrażliwiona. – Connie pokiwała głową, zadowolona, że Aimee nie zostanie zbyt głęboko wtajemniczona w problemy i emocjonalne zawirowania, które dręczyły jej córkę w przeszłości. – Mogłabym zaryzykować twierdzenie, że Debbie wściekłaby się, gdyby się dowiedziała, że siedzimy tu teraz i omawiamy nasze kłopoty z nią. – Zgadzam się z tobą. Może po prostu nie powinnaś jej wspominać, że rozmawialiśmy na jej temat – zasugerował Barry.
– Martwię się o nią, Barry – wyznała Connie, czując niezwykłą ulgę, bo w końcu raz mogła z kimś podzielić się szczerze swoimi obawami o córkę. – Co sądzisz o Bryanie? – spytała prosto z mostu. – Eee… hm… Wydaje się miłym młodym człowiekiem – stwierdził asekuracyjnie. – Ty znasz go o wiele lepiej niż ja. A dlaczego pytasz? – Jego oczy zwęziły się w szparki, gdy próbował przejrzeć jej intencje. – Sama nie wiem… – zamyśliła się. – Wydaje mi się, że za mało się stara. Debbie dwoi się i troi, żeby nadążyć ze zrobieniem wszystkiego. A on bryluje na spotkaniach towarzyskich, kiedy ona zajmuje się domem, robi zakupy i załatwia inne sprawy związane z życiem we dwoje. Nie sądzę, żeby za bardzo się przykładał do czegokolwiek. – Czyżbyś go nie lubiła? – spytał skonsternowany. – Nie za bardzo – przyznała. – Czy Debbie o tym wie? – Wie, że mam pewne obawy, ale za każdym razem, kiedy próbuję zacząć z nią rozmowę o nim, szorstko ucina temat. Wygląda na to, że po prostu nie chce o niczym wiedzieć. – Connie wzruszyła ramionami. – Nie za bardzo mogę cokolwiek prorokować. Nie wiem, czy nasze kontakty się urwą, czy nie. W końcu dopiero zaczęliśmy rozmawiać ze sobą. – Barry przygryzł wargę. – Ja tylko nie chcę, żeby to źle się dla niej skończyło. – Wydaje się, że jest z nim szczęśliwa. Bryan ma dobrą pracę. Projektowanie wnętrz biurowych to niezły biznes. Na ten rodzaj usług jest coraz większy popyt. Umie zadbać o potrzeby innych: to on wymyślił prezent dla mnie w postaci ozdobnego pudełka serów, które przywiozła mi Debbie z Amsterdamu. Więc trochę plusów chłopak ma – podkreślił Barry, trochę zaniepokojony jej obawami. Connie tego nie skomentowała. Nie mogła mu przecież powiedzieć, że według niej Debbie powtarza jej błąd co do wyboru kandydata na męża. Bryan pod pewnymi względami przypominał
jej Barry’ego, więc jednak Debbie miała te same skłonności co ona. Niestety. A kiedy usłyszała, co córka powiedziała ojcu o swoim przekonaniu, że nie była warta, żeby ją kochać, Connie przeraziła się, że dziewczyna może wziąć za złą monetę najmniejszy objaw niestosownego zachowania Bryana i pozwoli mu się stłamsić. Ale gdyby tylko napomknęła o swoich obawach córce, to ona byłaby tą najgorszą na świecie. Miała spory dylemat, co robić w tej sytuacji. Ale może to tylko jej wymysły? Może tylko dlatego, że nie lubiła Bryana, na siłę szukała dziury w całym? – Na szczęście mamy w tym kraju rozwody. Nie będzie musiała się z nim męczyć do końca życia, jeśli okaże się, że ich związek nie wypalił – stwierdził Barry pragmatycznie. – Jeśli tak miałby się skończyć ich związek, to wolałabym, żeby nie mieli dzieci – skomentowała z sarkazmem Connie. – A może wszystko będzie działać bez zarzutu? Kto wie, co przyniesie przyszłość. – Barry dopił jednym haustem resztę herbaty i rozparł się na kanapie, zdecydowanie wygodniejszej – jak zauważył – niż piękne skórzane sofy w jego salonie. Ta aż zachęcała, żeby w nią się zapaść i całkowicie odprężyć. – To się dopiero okaże. Mam nadzieję, że moje podejrzenia okażą się bezpodstawne. – Connie ziewnęła, poklepując delikatnie kotkę, która właśnie wkroczyła do pokoju. Panna Nadzieja włączyła głośne mruczenie i wskoczyła jej na kolana. – Ten kot naprawdę cię uwielbia. – Barry uśmiechnął się szeroko, wyciągając rękę i głaszcząc jedwabiste futerko kotki. – Przydałby się ktoś jeszcze do kompletu – stwierdziła zgryźliwie. – Ech, nie narzekaj! – zganił ją. – Panna Nadzieja całkowicie zawojowała serce Melissy. – Connie zgrabnie zmieniła temat, zła na siebie, że jej słowa zapewne zabrzmiały, jakby była w nagłej potrzebie. – Melissa uwielbia zwierzęta, ale apartament nie jest zbyt dobrym miejscem do trzymania domowych ulubieńców. Może kiedy przeprowadzimy się do domu, Aimee zmieni zdanie. – Barry podrapał kotkę za uchem, a ta zaczęła mruczeć jeszcze bardziej
ekstatycznie. – Przeprowadzacie się? – spytała zdziwiona Connie. – Być może kiedyś to w końcu zrobimy. Aimee bardzo by chciała. Mnie się raczej podoba w Dun Laoghaire, ale kto wie? – Aha… no tak. – Myślę, że będę już leciał – powiedział Barry z ociąganiem. – To śliczny, przytulny pokój, Connie. Wykonałaś kawał dobrej roboty, urządzając ten dom. – Kocham to miejsce z prawdziwą, domową atmosferą. – Uśmiechnęła się. – Dawno już nie rozmawiało nam się tak miło i sympatycznie o wszystkim i o niczym. Powinniśmy spotykać się częściej – wystąpił z nieoczekiwaną propozycją. Dużą ulgą dla Connie była możliwość podzielenia się z nim swoimi obawami co do Debbie. Zrzuciwszy brzemię, poczuła się dziwnie lekko po tak długim okresie duszenia wszystkiego w sobie. Zdecydowanie miał rację: to był relaksujący przerywnik bez żadnych napięć pomiędzy nimi; w końcu etap podobnych partnerskich stosunków mieli już dawno za sobą. – Byłoby miło – przyznała. – Miejmy nadzieję, że nie będzie więcej takich powodów do wzburzenia. To była prawdziwa ulga, że mogłam porozmawiać z tobą o wszystkim, co mnie ostatnio męczyło. – Możemy rozmawiać, kiedy tylko zechcesz. – Barry wstał, a potem pomógł wstać Connie. – Przepraszam, że przetrzymałem cię tak długo. – Dopiero za kwadrans jedenasta. Jeszcze nie jest tak późno. Chciałam się wcześniej położyć, bo rano mam dyżur. Jeszcze raz bardzo ci dziękuję, że wpadłeś. Nie musiałeś – dodała. – Wiem, że nie musiałem, ale chciałem – odpowiedział, obejmując ją. – Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić, ani teraz, ani przedtem. Przepraszam cię, Connie – szepnął z twarzą zanurzoną w jej włosach. Objęła go w pasie. – Och, wiem. – Poczuła jego szorstki policzek na swoim
policzku. Stali tak w objęciach przed kominkiem, w ciepłej, złocistej poświacie stłumionego kloszem światła kinkietu. Dawno już nie znaleźli się tak blisko siebie. Minęły całe lata od ich rozstania i nigdy od tamtej pory nic takiego im się nie przydarzyło. To była chwila pełna spokoju. Odsunął się od niej i popatrzył na nią z góry, a potem, nim zdążyła zareagować, pochylił się i jego usta dotknęły jej ust, najpierw delikatnie, a po chwili z nieokiełznanym żarem, kiedy Connie nieco odruchowo odwzajemniła pocałunek. – Barry! – krzyknęła oszołomiona. – Przestań! – Odepchnęła go. – Nie chcę przestać! – powiedział chrapliwie. Oczy mu błyszczały, gdy przyciągnął ją do siebie i znowu pocałował. Jego dłonie wśliznęły się pod poły szlafroka i spoczęły na piersiach, pieszcząc delikatnie sutki przez cienki materiał nocnej koszuli. – Och Barry, przestań! – zaprotestowała nieco słabiej, czując w szoku, jak pod dotykiem jego palców twardnieją sutki jej piersi, a ciałem wstrząsa dreszcz pożądania. Tak dawno już nie dotykał jej żaden mężczyzna, że uważała, iż wszystko u niej przestało działać. – Barry, przecież ty jesteś żonaty! A co z Aimee? – Tylko przez wzgląd na dawne czasy – rzucił, nie odrywając ust od jej warg, a potem znów zaczął ją całować. Tym razem oddawała pocałunki coraz bardziej chciwie i namiętnie. Dłońmi objęła go za szyję, palce zanurzyła mu we włosy, rozkoszując się dawno zapomnianymi odczuciami, które w niej obudził. Gdzieś głęboko kołatało w niej przekonanie, że powinna przestać, że jeśli pozwoli mu kontynuować, przyniesie to w efekcie katastrofalne skutki. To ona w ich związku zawsze była stroną odpowiedzialną. Zwróciła mu uwagę, że jest mężczyzną żonatym, więc niech teraz robi, co chce, wedle własnego uznania. Ciało Connie zaczęło ożywać, przypominając jej o tym, co straciła podczas minionych lat niechcianej wstrzemięźliwości, przypominając o kobiecości, potrzebach ciała, o przyziemnej, lubieżnej stronie jej natury, która pozostawała uśpiona przez tak długi czas. Kiedy wziął ją za rękę i zaczął prowadzić po schodach
na górę, z radością podążyła za nim, pragnąc, by przyciągnął ją do siebie w wielkim podwójnym łożu, by mogli jak najprędzej spleść się w namiętnym uścisku. Był to wybuch pełen pasji i pożądania, co szybko doprowadziło oboje, jęczących i półprzytomnych, do szczęśliwego, prawie równoczesnego końca. Connie leżała pod Barrym z zamkniętymi oczami, cała szczęśliwa, że jej ciało zachowało jeszcze werwę i nieokiełznanie młodości, że nie była całkiem spisana na straty. Wszystkie własne reakcje wprawiły ją w osłupienie. Gdzie podziało się poczucie winy? – zastanawiała się, gdy Barry wciąż leżał na niej, zdyszany, szepcząc wciąż jej imię. W ogóle nie czuła się winna. Wręcz przeciwnie, rozsadzała ją radość. – To było coś fantastycznego! – wysapał jej były mąż. – Zróbmy to jeszcze raz! – poprosiła z dzikimi błyskami w oczach, potargana, z rumieńcami na policzkach, pamiętając, że za czasów ich małżeństwa najczęściej robili to dwa razy z rzędu i za drugim razem zawsze bardziej jej się podobało. – Ach Connie, pewnie, że bym chciał, gdybym tylko mógł – wystękał ledwo żywy. – Pamiętaj, że jestem już mężczyzną w średnim wieku – dodał, staczając się z niej i padając w poduszki obok. – Och! – Connie była głęboko rozczarowana. – Nie powinniśmy tego robić nawet ten raz, jak sądzę. – Oparła się na łokciu i patrzyła na niego z góry, rozmyślając, jak bardzo przybrał na wadze, jak urósł mu brzuch, obwisł podbródek i posiwiały włosy na klatce piersiowej przez te wszystkie lata, które dzieliły ich od małżeństwa. – Wszystko przez dawne czasy… – westchnął głęboko i zamknął oczy. – Tylko nie zasypiaj! – ostrzegła go. – Nie będę spał. Chciałbym móc. Chciałbym móc zostać na noc – westchnął ponownie, a jego oddech zaczął wracać do normy. Connie leżała z szeroko otwartymi oczami. Czy chciałaby, żeby został na noc? Czy chciałaby obudzić się rano u jego boku? Czy chciałaby być znowu jego żoną?
Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! – zdecydowała stanowczo. Owszem, interesowała się nim i jego sprawami do pewnego stopnia, ale na pewno ani trochę go nie kochała. Jeśli myślał, że coś takiego powtórzy się jeszcze kiedyś w przyszłości, to się grubo mylił. Uśmiechnęła się w ciemnościach. Poczuła ogarniającą ją dziwną moc, tak jakby odżyła na nowo. Barry oddał jej ogromną przysługę, mimo że nie zdawał sobie z tego sprawy. Mogła być po złej stronie czterdziestki, ale właśnie uświadomiła sobie, że wciąż jeszcze jest pełną życia, zmysłową kobietą i już czas najwyższy, żeby coś z tym zrobiła, zamiast pędzić galopem w kierunku wieku średniego w depresji, w poczuciu poniesionej porażki życiowej, z całkowicie wygasłymi zmysłami. – Barry! – Stuknęła go łokciem w żebra, bo już zaczynał chrapać. – Obudź się! – A muszę? – spytał marudnie, przyciągając Connie do siebie. Pocałował ją, a ona oddała mu pocałunek, marząc o tym, żeby ponownie ożył. Uwielbiała robić to po raz drugi, długo i niespiesznie – i dlatego westchnęła tęsknie w duchu, ale jak mogła zaobserwować, były to marzenia ściętej głowy. To dla niego typowe – pomyślała sfrustrowana. Jak to zwykle z Barrym bywało, zawiodła się na nim po raz kolejny. – Nie możesz trzymać w nieskończoność niani u siebie w domu – przypomniała mu, pochylając się i sięgając ręką obok łóżka, gdzie na podłodze leżał porzucony jej szlafrok. – Och, do diabła! Zupełnie zapomniałem o Helen! – Skrzywił się, przeczesał palcami włosy i odrzucił na bok kołdrę. – Czy powinienem cię przeprosić? – spytał nieco zakłopotany, wkładając bokserki. – Nie przejmuj się – odrzekła. – Nie zrobiłam zbyt wiele, żeby temu zapobiec. – Było nieźle, prawda? Szybko i z taką szaleńczą furią! – Ucieszył się jak młodziak. – Tak naprawdę to w ogóle nie jest istotne. Nie powinniśmy tego robić i nigdy więcej nie zrobimy – uprzedziła go.
– Oczywiście – przyznał jej rację. – To był pierwszy i ostatni raz. – Podciągnął spodnie i zapiął koszulę. – Masz zamiar przyznać się Aimee? – spytała, stojąc po drugiej stronie łóżka i zawiązując pasek od szlafroka. – Zwariowałaś?! – krzyknął, odwracając się do niej przodem. – Tak tylko się zastanawiałam. Mężczyźni uwielbiają przyznawać się do takich rzeczy, a ty nigdy nie potrafiłeś trzymać długo języka za zębami. W końcu zawsze się wygadałeś. – Wolałbym, żeby ten drobny epizod pozostał między nami. – Uśmiechnął się zmieszany. – Świetnie! – odpowiedziała lakonicznie. – Wolałabym nie oberwać od Aimee, będąc całkowicie nieprzygotowana na odparcie ataku. – Nie martw się. To się nigdy nie stanie – zapewnił ją. Wiedział doskonale, że gdyby przyznał się Aimee, że przespał się z Connie, byłby to koniec jego obecnego związku. – Nie użyliśmy prezerwatywy – zauważył nachmurzony, kiedy pochylił się, żeby włożyć skarpetki i buty. – Nie, nie zrobiliśmy tego – powiedziała powoli. – A sami rozmawialiśmy wcześniej, jakie to dzieci są nieodpowiedzialne. Ale nie sądzę, żeby w moim wieku istniało jeszcze jakiekolwiek ryzyko zajścia w ciążę. – No nie, mam nadzieję, że nie. – Wyprostował się. – Ten dzień był w sumie całkiem niezły, a wieczór przybrał nadspodziewanie miły obrót. – Zgadzam się całkowicie. – Uśmiechnęła się do niego swobodnie. Podszedł do niej, pochylił się i znowu ją pocałował. – To było coś niesamowitego! Czy i dzisiaj tobie też tak bardzo się podobało jak mnie? – Popatrzył na nią pytająco, żeby wyczuć jej nastrój. – Chyba nie musisz o to pytać. – Wzruszyła obojętnie ramionami. Roześmiał się. Jak mógłby zapomnieć szaleńczo niepohamowaną Connie w łóżku z czasów, kiedy jeszcze wszystko
pomiędzy nimi układało się jak najlepiej? – Faktycznie nie muszę. Chciałem się tylko przekonać, że to, co czułem, nie było jednostronne. I na dodatek wspaniale było pogadać sobie z tobą tak zupełnie otwarcie – zapewnił, obawiając się, że mogłaby go posądzić wyłącznie o chęci na seks. – Zadzwonię do ciebie. – Nie musisz. Nie będę z utęsknieniem wpatrywać się w telefon. Nie mam już dwudziestu dwóch lat – odparła krótko i rzeczowo. – Tak jak słusznie zauważyłeś, to był pierwszy i ostatni raz. Wracaj już do domu, Barry. I jedź ostrożnie. Poczuła jedynie macierzyńską opiekuńczość, kiedy pocałowała go w policzek i poklepała serdecznie po plecach. Całe pożądanie wyparowało i wiedziała już z całą pewnością, że nigdy więcej nie będzie uprawiała seksu ze swoim byłym, bo nigdy już nie byłoby tak beztrosko i tak dobrze.
Rozdział 20
Barry leżał po swojej stronie szerokiego małżeńskiego łoża, które dzielił z Aimee, i zastanawiał się, czy bardziej szokuje go zdrada z Connie, czy zupełny brak poczucia winy z tego powodu. Czy wydarzyło się to dlatego, że Connie była jego poprzednią żoną i wciąż istniała pomiędzy nimi nieuchwytna więź? A może dlatego, że pogniewał się właśnie z Aimee, która złośliwymi uwagami sprawiła, że poczuł się mniej męski, i chciał się po swojemu na niej odegrać? No i odegrał się, robiąc to, co zraniłoby ją najbardziej, gdyby kiedykolwiek się o tym dowiedziała. Cokolwiek nim kierowało, seks z Connie był niesamowity, a poza tym podobał jej się tak samo, jak i jemu. A może jej nawet jeszcze bardziej – pomyślał z męską próżnością. On przecież uprawiał seks regularnie, a ona nie, więc bez wątpienia musiała się poczuć odlotowo. Była jak bomba z samozapłonem. Barry uśmiechnął się w ciemnościach, wspominając wybuch jej namiętności. Nie wziął prysznica przed pójściem do łóżka. Chciał zachować na sobie zapach Connie, tę ulotną cytrusową woń perfum, która połączona z zapachem jej ciała przeniosła go w pamięci w dawno minione lata, kiedy oboje byli młodzi, niczym nieskrępowani i całkowicie beztroscy. Chciałby zostać u niej dłużej, czuć jej ramiona obejmujące go czule, dotykać jej miękkie, krągłe ciało będące zupełnym przeciwieństwem twardego, umięśnionego ciała Aimee. Kiedy to ostatnio usiedli razem z Aimee przed kominkiem, żeby zwyczajnie porozmawić, bez jej wszechobecnego, drażniącego smartfona BlackBerry? Westchnął. Wszystko to, co kiedyś zaimponowało mu u Aimee i przyciągnęło go do niej – przebojowość, niezależność i ambicja – zaczęło teraz przeszkadzać i coraz bardziej irytować. A
tego, co uważał za nudne i przytłaczające w swoim związku z Connie, jak na ironię teraz zaczęło mu brakować najbardziej. Czy to kwestia wieku, czy po prostu był przewrotnym draniem? – zastanawiał się posępnie. Ale jednego mógł być pewien: jeśli Aimee kiedykolwiek dowie się, że przespał się z Connie, najpierw zrobi z niego marmoladę, a potem odejdzie na zawsze. A co było jeszcze gorsze i przez co zaczął się niepokoić o swoje małżeństwo, to przeświadczenie, że z miłą chęcią zrobiłby taki skok w bok jeszcze raz, bo tak mu się spodobało ze swoją eks. Zresztą był święcie przekonany, że Connie czuła to samo. Connie wciąż czuła unoszącą się wokół piżmową woń seksu, a jej ciałem aż wstrząsnął dreszcz, kiedy myła kubki po herbacie i odstawiała je na ociekacz. Potem wyszła z kuchni, wyłączywszy światło, i po raz kolejny dzisiaj zaczęła się wspinać po schodach na górę, żeby położyć się spać. Tym razem jednak miała zupełnie inny nastrój. Wprawdzie wciąż jeszcze dręczyły ją związane z Debbie obawy i trapiły smutki, którym będzie musiała stawić czoło, ale teraz przynajmniej wiedziała, że ktoś je z nią dzieli. A już sama świadomość tego była dla niej dużą ulgą. I choć między nią a Barrym wydarzyło się to, co się wydarzyło, zyskała pewność, że od dzisiaj zawsze będzie miała w nim wsparcie emocjonalne w swoich obawach związanych z córką. Nawet po ślubie i weselu, choć wtedy nie będzie już potrzebowała od niego żadnej pomocy finansowej. No i poza tym jeszcze istotny był stan jej umysłu: pełne uniesienie po seksualnej ekstazie. Connie uśmiechnęła się, podnosząc z podłogi nocną koszulę. Niezła jesteś! – pochwaliła się w myślach, rozwiązując pasek szlafroka i zsuwając go z ramion. Kto mógł przypuszczać, że wszystko powróci do życia w sposób tak bezsporny i w dodatku pełen przyjemności? Bo na pewno nie ona. Jeszcze więc nie jesteś poza tym, wciąż jesteś pełna zmysłowości i seksapilu! Nie jesteś jeszcze starym, wyschniętym próchnem! – cieszyła się w myślach, wciągając przez głowę nocną
koszulkę i kładąc się do łóżka. To było bardzo, bardzo, bardzo krzepiące. Srebrny blask księżyca w pełni wpadał do pokoju przez okno dachowe, rozświetlając poduszki rozrzucone po całym łóżku. Niecałą godzinę wcześniej baraszkowała tu wraz ze swoim eksmężem, ogarnięta nieopanowanym pożądaniem. Spłonęła rumieńcem wstydu na samą myśl o tym, jak poprosiła go, żeby zrobili to jeszcze raz. Nie miała wątpliwości, że pomyślał sobie, iż jest na niego okropnie napalona. Sama nie mogła się nadziwić swojej reakcji, ale w sumie niezmiernie ją to ubawiło. Connie zapatrzyła się w tarczę księżyca, teraz częściowo schowaną za posępnym chmurzyskiem, które przypłynęło nie wiadomo skąd. Ciekawe, co by taki księżyc sobie o niej pomyślał, co by powiedział na to, że uprawiała seks ze swoim byłym mężem, doskonale wiedząc, że jest obecnie żonaty i ma dziecko? Prawdą jest, że na początku próbowała go odepchnąć, będąc w szoku po tym, jak ją pocałował, ale już po chwili przyłączyła się do niego z pełnym entuzjazmem. Gwoli sprawiedliwości należałoby tu dodać, że sama mu przypomniała, że jest przecież mężczyzną żonatym. W gruncie rzeczy więc to on powinien przestać. Ona była samotna i wolna – uspokoiła swoje wyrzuty sumienia. Tylko szkoda, że tak szybko się skończyło – rozmyślała z żalem, pamiętając, jak wielkim pożądaniem płonęło jej ciało po tak długim okresie uśpienia. Barry uwinął się bardzo szybko: czy jednak oznaczało to, że tak mocno go rozpaliła, czy że nie dostawał zbyt wiele w domu? Jego dzisiejsze komentarze sugerowały pewnego rodzaju niezadowolenie ze stosunków panujących w jego małżeństwie, co zaskoczyło i zdziwiło Connie. Przedtem nigdy nie zdarzyło mu się powiedzieć nawet jednego słowa krytyki pod adresem Aimee. Najwidoczniej jednak, sądząc po jego uwagach i komentarzach, nie był specjalnie zadowolony z tego, ile czasu ostatnio poświęcała pracy, oraz z jej chęci przeprowadzki do domu. Jak poczułaby się obecna żona Barry’ego, gdyby się dowiedziała, że się z nią przespał? Była taką zimną, pełną rezerwy
damą, że doprawdy trudno przewidzieć, jak by zareagowała. Cóż z tego, że była kobietą sukcesu o szybko rozwijającej się karierze, ze wspaniałym, jędrnym ciałem, ale jej mąż i tak ją zdradził, i w dodatku zrobił to z kobietą, na którą ona patrzyła z góry i traktowała protekcjonalnie za każdym razem, kiedy się spotykały. Connie wiedziała, że to, co zrobiła dzisiaj, nie było ani miłe, ani moralne – właściwie to było zupełnie amoralne – ale jakoś nie mogła wzbudzić w sobie poczucia wstydu i winy. Gdyby to była jakakolwiek inna kobieta to tak, na pewno poczułaby obrzydzenie do siebie, ale Aimee w jej towarzystwie zadzierała ten swój wspaniały, orli nochal tak wysoko, że zwyczajnie się jej należało. „A dlaczego nie chciałabyś się zająć kierowniczą stroną całego przedsięwzięcia, może chociaż zostać przełożoną pielęgniarek, zamiast ciągle pracować na oddziale?” – spytała ją kiedyś Aimee, kiedy gawędziły sobie podczas przyjęcia urodzinowego matki Barry’ego. Widać, że Aimee nie miała pojęcia, jak wiele wiedzy należało sobie przyswoić, żeby móc awansować w medycynie. Powodem, dla którego Connie nie poszła na studia, była chęć spędzania czasu ze swoim dzieckiem, bycia razem z Debbie, kiedy ta wracała ze szkoły. Chciała jej pomagać w odrabianiu lekcji, pytać ją, jak minął dzień w szkole, a nie zatrudniać jakąś opiekunkę do dziecka – poinformowała o tym dość ostro Aimee i szybko zamknęła jej buzię. Connie doskonale wyczuwała, kiedy druga żona Barry’ego zamierzała ją poniżyć, a trzeba przyznać, że w tym akurat była mistrzynią. A więc jednak nie – zdecydowała – nie poczuwa się do winy za zaistniałą sytuację. Niech sobie pani radzi z tym sama, szanowna pani Davenport! Connie odwróciła się na bok, czując, że jej policzek jest skąpany w srebrzystej księżycowej poświacie. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio udało jej się tak szybko zasnąć, a spała tak mocno, że nie poczuła, jak Panna Nadzieja wskoczyła na łóżko i zwinęła się w kłębek tuż obok niej. – Zrobiłaś… Co zrobiłaś?!!! – krzyknęła Karen, kiedy
następnego dnia spotkały się w szpitalu Vincenta i teraz siedziały obie z Connie w szpitalnej stołówce nad zupą i kanapką. – Och mój Boże! – Była wstrząśnięta. – Ciii! – szepnęła Connie, ale nikt nie zwracał na nie uwagi, więc zachichotała, widząc zdumiony wyraz twarzy szwagierki. – Gotowe na wszystko przy tobie wysiadają! – Karen upiła solidny łyk swojej kawy latte. – Co w ciebie wstąpiło? Opowiadaj od początku! Connie streściła jej bieg wydarzeń poprzedniego wieczoru, dodając nieco więcej niechęci ze swojej strony. – No więc wszystko zaczęło się od tego, że to on mnie pocałował, zresztą całkiem namiętnie. Wykonałam pewien wysiłek, żeby się obronić przed jego atakiem, przypominając mu, że jest przecież żonaty, ale potem w końcu uległam. No, jakoś tak… – Że to zrobiłaś, potrafię zrozumieć. W końcu lata całe byłaś pozbawiona tych przyjemności. Ale żeby to zrobić akurat z Barrym! To wywołałoby ogromne komplikacje, gdyby kiedykolwiek wyszło na jaw – wytknęła jej Karen. – Dobrze wiem i uwierz mi, że ode mnie nikt się o tym nie dowie. Nie wspomnę nikomu ani słowem, a nie sądzę również, żeby on się wygadał. No i z pewnością więcej się to nie powtórzy – zapewniła ją Connie. – Hm… Nie ujmuj tego w ten sposób. Owszem, nie z Barrym, ale mam nadzieję, że w najbliższym czasie to powtórzysz i odjedziesz na jakimś kowboju w kierunku zachodzącego słońca – powiedziała z szelmowskim uśmiechem Karen, wgryzając się w muffinkę. – Przynajmniej wiem, że mogę jeszcze to robić, że wszystko u mnie działa w porządku i cholerna menopauza wciąż nie przerobiła mnie na próchno. To było bardzo krzepiące doświadczenie, uwierz mi. Nigdy jeszcze nie czułam się tak staro i tak beznadziejnie jak wczoraj, zanim to się stało. – Connie wzięła kubek w obie ręce, przypominając sobie, jak młodo poczuła się poprzedniego wieczoru, kiedy było już po wszystkim.
– Aż oczy ci błyszczą! Dobrze było? – Skończyło się wręcz tragicznie szybko. – Connie wzniosła oczy ku niebu, a Karen wybuchnęła gromkim śmiechem. – Cóż za tragedia! Co za brak szacunku z jego strony! A ty, czekająca z utęsknieniem tyle lat na godziwe rąbanko! Muszę koniecznie do niego zadzwonić i zrugać go za to! – Ani mi się waż! – ostrzegła Connie. – Tylko żartowałam, moja droga. Jak się czujesz? Chyba nie masz zamiaru ponownie się w nim zakochać? Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł. – Karen popatrzyła na nią sponad swojej filiżanki kawy. – Ależ skąd! O to możesz się nie martwić – odrzekła stanowczo Connie. – Sądzę, że jestem całkowicie na niego uodporniona. Zbyt dobrze go znałam i nie robiłam tego z nim po raz pierwszy i dlatego też nie czułam żadnego skrępowania sytuacją. Wykorzystałam go tak samo, jak on wykorzystał mnie, i przynajmniej teraz już wiem, że wszystko u mnie funkcjonuje prawidłowo. Ten element był dla mnie najważniejszy. Czułam, że odżyłam, byłam cała rozdygotana i nieziemsko napalona, poczułam się znowu kobietą. – Uśmiechnęła się od ucha do ucha. – Wydaje mi się, że powinnam się poczuć źle, mówiąc te słowa, ale tego nagłego wybuchu nie spowodowało odradzające się nagle uczucie do Barry’ego. Nie chciałam nawet, żeby został na noc. Nie jest mi obojętny, ale jako człowiek. Nie kocham go już ani trochę i nawet nie obchodzą mnie jego emocjonalne potrzeby. Czy nie jestem okropna? – Ani trochę – zapewniła ją Karen. – Znam wielu byłych współmałżonków, którzy w dalszym ciągu sypiają ze sobą. Na przykład regularnie spotykają się Dentonowie. Wszyscy o tym wiedzą w naszym klubie brydżowym. Połowa mężczyzn w tym kraju będących w separacji bardzo tego żałuje i żyje w ciągłym przerażeniu, że żona zażąda rozwodu. A z kolei połowa już rozwiedzionych marzy o powrocie do żony, czego doskonałym przykładem są rzeczeni Dentonowie. – Coś takiego! Nigdy bym nie pomyślała…
– I wiesz co, moja droga… – Tu Karen zawiesiła głos i uniosła brew. – Pamiętasz Rosę Elliott, która lata całe nie chciała dać rozwodu Jeremy’emu, żeby ten mógł ożenić się z Ellą? – Tak. No i…? – Connie aż się wyprostowała, nastawiając uszu, bo wiedziała, że teraz powinien nastąpić najbardziej soczysty ciąg dalszy plotki. – Za każdym razem, kiedy spotykam się z Ellą, w niej aż się gotuje, gdy opowiada o tym, co właśnie zrobiła albo powiedziała Rosa. Serdecznie się nienawidzą. O tym chyba wiesz? – Zdążyłam zauważyć. – Roześmiała się Karen. – Najwyraźniej ostatnio Rosa zmądrzała. Powiedziała Jeremy’emu, że proszę bardzo, daje mu rozwód. Biedak o mało nie dostał zawału, bo to była dla niego doskonała wymówka, żeby nie żenić się z Ellą. A teraz ona zażądała pełnej obsługi i wszystkich tych bzdur: ślubu, sukni, welonu, okazałego weseliska i wyjazdu na miesiąc miodowy. – Popatrz no, popatrz! Jeremy nigdy się z nią nie ożeni. Jeśli źle mu było z Rosą, to z Ellą jako żoną byłoby mu tysiąc razy gorzej i nie miałby już żadnej drogi ucieczki, jaka otworzyła się przed nim teraz. – No właśnie! Nic dodać, nic ująć. – Nie musisz się martwić. Nie mam najmniejszego zamiaru nawiązywać jakichkolwiek bliższych stosunków z Barrym: ani intymnych, ani uczuciowych – zarzekła się Connie. – Ale, swoją drogą, ciekawe, co też mu przyszło do głowy, żeby próbować tego z tobą? Czy coś złego dzieje się w ogrodach Edenu? Nic nie ujmując twojemu nieodpartemu magnetyzmowi, oczywiście – dodała Karen ze złośliwym uśmieszkiem. – Powiedział, że Aimee pracuje za dużo, a poza tym ona chce się wyprowadzić z Dun Laoghaire, a on nie. Czułam, że za tym kryje się coś niedopowiedzianego i że nie wszystko u nich idzie tak gładko jak przedtem. – A ja myślę, że jego ubodło to, że ona zarabia już tyle samo co on. Barry, pomijając inne aspekty sprawy, jest raczej tradycjonalistą, jeśli chodzi o zarabianie na utrzymanie rodziny.
– Więc ożenił się z niewłaściwą kobietą. – Connie skrzywiła się. – I wiesz co? W ogóle mnie to nie obchodzi. To ich problem. Nie chcę być w to zamieszana. – Popatrzyła na Karen i marszcząc brwi, nagle się zamyśliła. – Eee… Nie użyliśmy żadnych zabezpieczeń, ale powiedziałam mu, że w moim wieku już niczego nie potrzebuję. Zgadza się? – Och, Connie! – jęknęła Karen. – To przecież bardzo niepewny czas dla ciebie! Gdzieś czytałam, że jajniki wyczuwają, że niedługo nadejdzie ich kres i ostatnim wysiłkiem produkują jak najwięcej jajeczek, więc co tu dużo mówić… W której części cyklu teraz jesteś? Connie wzruszyła ramionami. – Chyba nikt nie mógłby się zorientować na tym etapie. Czasem wydaje mi się, że to już jajeczkowanie, a za chwilę boli mnie dół brzucha tak, jakbym miała dostać okres. A potem nic się nie dzieje. – No cóż, moja droga. Wpuściłaś lisa do kurnika, że tak powiem. Możesz sobie wyobrazić miny znajomych, którym przyznałabyś się, że zaliczyłaś wpadkę? – Przestań! – krzyknęła Connie cała w nerwach, zastanawiając się, kto byłby w większym szoku: jej rodzice, Debbie, Aimee czy Melissa. Zresztą to było zbyt niewiarygodne, żeby się w ogóle nad tym zastanawiać. – Wyobrażasz sobie moją mamę i mojego tatę? I tak już jestem dla nich ogromnym rozczarowaniem jako samotna rozwódka przez tyle lat. A gdybym jeszcze teraz zaszła w ciążę bez ślubu?! To byłby dla nich gwóźdź do trumny! Nie mogę nawet o tym myśleć! – Nagle zdała sobie sprawę z pewnego szczegółu: – Formalnie rzecz biorąc, w oczach Kościoła dalej jesteśmy małżeństwem. W końcu nie braliśmy kościelnego rozwodu. Będę mogła użyć tego argumentu wobec moich rodziców, gdyby doszło co do czego – zażartowała. – Ha, ha! Ty lepiej weź kilka gorących kąpieli. Dobrze ci zrobią na głowę – poradziła jej Karen. – To na pewno nie będzie miało miejsca. – Nie podejmuj już więcej takiego ryzyka, tyle ci powiem.
– Wyobraź sobie bycie samotną matką w moim wieku! – Connie roześmiała się krótko. – Aimee chyba by się przekręciła z wrażenia, gdyby Barry musiał zacząć płacić alimenty na kolejne dziecko w sytuacji, kiedy udało mu się prawie zaprzestać wyrzucania w błoto pieniędzy na Debbie. – Wyobrażam sobie. Cały kołowrót od początku: pieluchy, ząbkowanie, problemy w szkole i inne rzeczy tego rodzaju – podsumowała rzeczowo Karen. – Od razu przestałabyś stroić sobie żarty i tak ironicznie się uśmiechać. No, muszę już wracać do pracy. Ale tak na serio… – Tu pogroziła palcem Connie. – Wyrwij się w końcu z tego domu i znajdź sobie jakiegoś miłego faceta. Jeżeli nawet ostatnia noc dała ci taką pewność siebie, wyobraź sobie, co spowodowałby seks z odpowiednim mężczyzną. – Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. – Przynajmniej spróbuj. Uwiedź i wykorzystaj. – Uśmiechnęła się. – Dzięki, że mnie nie oceniasz i nie krytykujesz – powiedziała ciepło Connie. – Dlaczego, na Boga, miałabym to robić? Podeszłaś do sprawy z dystansem, jesteś twardą zawodniczką. Chcę tylko twojego szczęścia i pragnęłabym cię zobaczyć z kimś u boku. Zasługujesz na całe dobro, które cię spotyka. I na kogoś miłego też – zażartowała Karen, kiedy skończyły lunch i szły w kierunku wyjścia. – I na to, żeby mi kaktus wyrósł zapewne też – odcięła się Connie. – Dzięki, że się wyrwałaś z pracy, żeby zjeść ze mną lunch. Aż mnie skręcało, żeby ci opowiedzieć. Dobrze, że akurat mam dzisiaj dyżur w szpitalu Vincenta, a to tylko piętnaście minut od ciebie. – Nawet stado dzikich koni nie powstrzymałoby mnie przed przyjściem tutaj po twojej wiadomości. Tylko, na miłość boską, nie wygadaj się przypadkiem przed Debbie, kiedy się z nią dzisiaj spotkasz – ostrzegła Karen, gdy czekały z Connie na windę, która miała ją zawieźć na piętro do oddziału szpitalnego. – Nie martw się. Na pewno tego nie zrobię. Zamierzam
podjąć ostatnią próbę wybicia jej z głowy małżeństwa z Bryanem. – Rób, jak uważasz. Powodzenia! – powiedziała Karen, po czym uścisnęły się na pożegnanie i Connie pojechała windą na górę. – Debbie! W zestawieniach uprawnień do zwolnień chorobowych są trzy błędy, a Maurice Henderson pracuje na pół etatu, nie na cały. To bardzo poważny błąd. Krążysz myślami nie wiadomo gdzie, a to w pracy nie pomaga. – Judith spoglądała z góry na Debbie. – Och! Och… przepraszam, Judith. – Na litość boską, dziewczyno, skup się na swojej pracy i wykonuj ją porządnie, bo wyślę do kadr sugestię, żeby podwyżkę wstrzymali ci na rok, a nie tylko na marne sześć miesięcy – wypaliła jednym tchem Judith, a następnie przeszła do biurka Giny Andrews, żeby udzielić jej upomnienia za zrobienie błędu w zestawieniu płac za nadgodziny. – Niekompetentne idiotki – mruknęła pod nosem Judith, zamykając drzwi do swojego gabinetu i podchodząc do okna. Wiedziała już, co się stało. Rano, zaraz po przebudzeniu, dostała okres i prawdę mówiąc, część niej była tym mocno rozczarowana. Ta druga, irracjonalna, niezadowolona część miała nadzieję, że może jednak jest w ciąży. Mimo że oczekiwania te były raczej mgliste, ciąża mogła stanowić doskonałą wymówkę, żeby zmienić coś w życiu. Wynieść się od matki i zacząć prowadzić swój dom, mając własne dziecko. Patrzyła gdzieś w dal nad horyzontem i pragnęła znaleźć się gdziekolwiek, byle nie tutaj, gdzie właśnie była. Wiedziała też, dlaczego chodziła taka wściekła: wszystko przez ten cholerny list, który przeczytała w rubryce porad osobistych jakiegoś czasopisma. List napisała kobieta, która miała własny dom, a której chłopak przyjeżdżał do niej na noc tylko raz w tygodniu, bo musiał opiekować się matką staruszką, i zaczynało go zżerać poczucie winy, kiedy zostawiał ją samą na dłużej. Judith podeszła do torebki i wyjęła z niej list, który wydarła z
gazety. Przeczytała go jeszcze raz, marszcząc brwi za każdym razem, gdy kobieta podkreślała zarówno wielkie poczucie odpowiedzialności swojego chłopaka, jak i ogrom jego poświęcenia dla matki. Redaktorka rubryki porad nie dała autorce listu takiej odpowiedzi, jakiej oczekiwała Judith. Nawet po części. Nie było tam ani słów: Biedactwo! Jakie to dla ciebie trudne! Tak bardzo się poświęcasz i twój chłopak również! Ani też: On jest cudownym mężczyzną opiekującym się swoją matką. Wcale a wcale. Redaktorka całkiem trzeźwo zasugerowała, że chłopak – obecnie mężczyzna po czterdziestce – wcale nie poświęcił życia opiece nad matką, kosztem anielskiej cierpliwości swojej dziewczyny, ale po prostu dokonał świadomego wyboru, decydując się na pozostanie z matką i prowadzenie życia nieodłącznie związanego z zaspokajaniem jej potrzeb. Takie rozwiązanie najbardziej mu odpowiadało. Redaktorka o zatwardziałym sercu poszła jeszcze dalej w swoich sugestiach. Stwierdziła, że chłopak nie był ofiarą, bo dostawał za to jakąś rekompensatę, widział jasno korzyści dla siebie wynikające z takiego układu i tylko dlatego nie wybrał życia ze swoją dziewczyną. „A teraz musisz sobie sama z tym jakoś poradzić” – tak ni mniej, ni więcej wyglądała cała porada. Judith przeczytała list trzy razy z rosnącym uczuciem rozpaczy. Postawiła się w roli chłopaka. I owszem, poświęciła całe swoje życie matce. I owszem, czuła się winna i odpowiedzialna za nią, ale kiedy miała szansę wszystko zmienić po śmierci ojca, stchórzyła i wróciła tylko po to, żeby odebrać od matki kolejną porcję emocjonalnego szantażu. A co by powiedzieli o niej inni? Czy przestraszyła się podjęcia ryzyka życia w prawdziwym świecie? Czy matka stała się dla niej wymówką, żeby nie musiała rozpoczynać samodzielnego życia? A co gorsza, czy nie była bardziej podobna do swojej matki, niż jej się wydawało? Pełna strachu i nieśmiałości. Zbyt bojaźliwa, żeby rzucić wszystko na jedną szalę i zacząć żyć pełnią życia. Serce Judith zaczęło walić jak młotem, rozszalałe stado motyli zaczęło trzepotać skrzydełkami w jej brzuchu. Poczuła, że
kręci jej się w głowie, że ogarniają ją mdłości. Czy to atak paniki? – pomyślała coraz bardziej wzburzona, czując oblewającą ją falę gorąca i nie mogąc złapać oddechu. Otworzyła okno i wciągnęła chłodne powietrze głęboko do płuc, po chwili jej oddech się wyrównał. Wtedy zadzwonił telefon. Przełknęła z trudem ślinę i doprowadziła się do stanu jakiej takiej równowagi, żeby podnieść słuchawkę. To był ktoś z działu personalnego z pytaniem o datę odejścia jednego z pracowników na emeryturę. Judith musiała udzielić odpowiedzi, wróciła więc do rzeczywistości, skupiając się na wykonaniu zadania. Kiedy tylko odłożyła słuchawkę, telefon znów zadzwonił. – Tu Judith. W czym mogę pomóc? – spytała automatycznie. – To ja. – To była jej matka. – Przed chwilą dzwoniła do mnie sekretarka mojego okulisty ze szpitala i powiedziała, że ktoś odwołał jutrzejszą wizytę i mogłabym ewentualnie mieć zabieg usunięcia zaćmy już jutro. Dzisiaj od razu zrobiliby mi morfologię i inne konieczne przed zabiegiem badania. Musiałabyś tylko wziąć pół dnia wolnego i mnie tam zawieźć, przy okazji kupiłabyś mi nowe kapcie, bo te, które zamówiłam z katalogu Oxendale’a, jeszcze nie przyszły – zarządziła Lily. – Wiem, że to mało czasu i jeśli nie możesz, to oddzwonię do nich i powiem, że nie odpowiada mi jutrzejszy termin. Przez ułamek sekundy chciała jej zasugerować, żeby zadzwoniła do Toma albo do Cecily i poprosiła ich, żeby wzięli sobie wolne, i kazała im iść do sklepu po kapcie, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. W końcu sama dokonała wyboru, że będzie zajmować się matką za pewnego rodzaju odpłacanie jej w uczuciach – stwierdziła w duchu ze złością, pogardzając sobą jeszcze bardziej za robienie z siebie męczennicy. – Wezmę wolne popołudnie. O której godzinie musisz tam dojechać? – Między drugą a czwartą po południu. Ale nie chcę cię na siłę wyciągać z pracy, jeśli nie dasz rady. Może jednak lepiej zadzwonię do nich i powiem, że nie przyjadę? – Lily trajkotała jak nakręcona.
– Nie rób tego. Przecież możesz w ten sposób mieć zabieg o wiele szybciej, korzystając z nadarzającej się okazji, a nie czekać potem kolejne kilka tygodni na wyznaczony termin – powiedziała Judith do matki nieco grzeczniej. – Ale przecież nie mam kapci. – Matka zaczynała histeryzować. – Kupię ci. Przestań się teraz o nie martwić i uspokój się. Chyba nie chcesz, żeby podskoczyło ci ciśnienie – ostrzegła ją Judith. – Kup niebieskie, żeby pasowały kolorystycznie do mojego szlafroka. I kup mi jeszcze parę drobiazgów do szpitala: paczkę chusteczek higienicznych, krem Nivea i talk. – Lista zakupów zaczęła się nagle wydłużać. – Dobrze. Muszę już kończyć. Będę w domu koło pierwszej – zakończyła Judith ostro i odłożyła słuchawkę. Po kapcie skoczy do Marksa, a resztę kupi w drogerii. Pamiętała, że termin zabiegu usunięcia zaćmy u matki był bliski i zamierzała pomalować kuchnię, mając cały dom tylko dla siebie. Teraz wszystkie plany przybliżyły się nadspodziewanie szybko i nie miała nawet jeszcze kupionych farb. Będzie musiała pojechać po nie na spokojnie wieczorem. Nastrój Judith nieco się podreperował. Uwielbiała malowanie i dekorowanie wnętrz. Trzy dni spokoju i ciszy bez matki będą jak miniwakacje. Tego właśnie było jej trzeba, żeby odzyskać równowagę psychiczną. Miała jeszcze sporo czasu do przerwy na lunch, ale to żaden problem. Nagle przyszedł jej do głowy świetny pomysł. Może wziąć wolne i jutro. Nie brała przecież w tym roku ani jednego dnia z przysługującego urlopu. Będzie w ten sposób mogła wykorzystać maksymalnie posiadanie domu tylko dla siebie. Kupi wieczorem mnóstwo pyszności w markecie Food Hall, a do tego butelkę wina. Nie będzie sobie zawracała głowy gotowaniem. Pogoda ma się poprawić, więc kupi też trochę roślin jednorocznych do posadzenia w ogrodzie i w skrzynkach pod oknami, żeby było pięknie przez całe lato. A za tydzień albo dwa,
kiedy matka będzie na najlepszej drodze ku całkowitemu wyzdrowieniu po zabiegu, zadzwoni do brata i siostry i poinformuje ich, że wyjeżdża na kilka dni – i do diabła z nimi wszystkimi! Zamierzała wyjechać gdzieś daleko razem z Jillian do spa i chciała, żeby tam się nią pozajmowali inni. Obiecały sobie już dawno temu, że to zrobią, więc równie dobrze mogą pojechać teraz – pomyślała, klikając w klawisze komputera i szukając internetowych stron hoteli, na których po kolei sprawdzała, co mają w aktualnej ofercie. Serce Lily łomotało jak oszalałe, gdy składała swój nowy, leciutki bawełniany szlafrok i pakowała go do małej walizeczki. Kiedy zadzwoniła sekretarka doktora Burtona i poinformowała ją, że z powodu nagłego odwołania zabiegu innego pacjenta może mieć zabieg usunięcia zaćmy w terminie wcześniejszym niż planowany, a później spytała, czy dojechałaby do szpitala już w dniu dzisiejszym we wczesnych godzinach popołudniowych, Lily bez zastanowienia prawie krzyknęła w słuchawkę: Tak! Pan doktor Burton był tak miły, że pomyślał akurat o niej, jakie więc miała inne wyjście? – Przyjęcia do szpitala odbywają się w godzinach od czternastej do szesnastej – dodała uprzejmym głosem sekretarka i się rozłączyła, pozostawiając po drugiej stronie linii Lily w stanie całkowitego rozdygotania. Lilly nie miała nic przeciwko przebywaniu w szpitalu. Zawsze czuła się tam bezpiecznie. Wystraszyła się tylko samą myślą o przeprowadzeniu operacji na oku. Gdyby coś poszło źle, będzie w kropce – myślała, wyciągając nową kosmetyczkę z szuflady i wkładając do niej szczotkę i pastę do zębów. Miała nadzieję, że dostanie pokój dla siebie. Zapomniała zapytać, czy to możliwe, kiedy rozmawiała z sekretarką. Judith nawet bardzo się nie zezłościła, gdy usłyszała, że ma wziąć wolne popołudnie. To była prawdziwa ulga. Ostatnio nie dawało się z nią normalnie rozmawiać, niezależnie od humoru, jaki akurat miała. Może tylko ton jej wypowiedzi stał się nieco zgryźliwszy pod
koniec rozmowy, kiedy Lily poprosiła o dokupienie kilku drobiazgów. Chciała jeszcze poprosić o paczkę cukierków goździkowych albo miętówek do ssania, w razie gdyby złapał ją napad drażniącego kaszlu, jak to czasem zdarzało się wieczorami. Jej ręka zawisła w powietrzu nad słuchawką telefonu stojącego na szafce przy łóżku. Chyba może do niej zadzwonić jeszcze raz? – zastanowiła się, po czym westchnęła i opuściła rękę. Nie było powodu, żeby kusić los. Czuła, że mogłaby wywołać awanturę, a bała się, że jej nerwy mogą tego wszystkiego nie wytrzymać i nie chciała ryzykować przed czekającymi ją ciężkimi przejściami w szpitalu. Odetchnęła głęboko, westchnęła i wzięła małe zdjęcie Teda w ramce, stojące zwykle na szafce nocnej przy jej łóżku. On musiał koniecznie pojechać razem z nią. Zawsze mówiła: „Dobranoc” do męża, zanim wyłączyła światło przed pójściem spać. Może było to niezbyt mądre, ale czuła jego obecność w sypialni. Uśmiechnęła się teraz do jego podobizny i ucałowała ukryte za zimną szybką zdjęcie, a potem owinęła je z największą ostrożnością w kilka lnianych ściereczek i położyła na wierzchu złożonego szlafroka. Boże, spraw w swoim miłosierdziu, bym, budząc się, zobaczyła jego zdjęcie, a nie jego – pomodliła się krótko, zamykając walizeczkę i szamocząc się chwilę z zamkiem z powodu zaćmy, która coraz gęściejszą mgłą zasnuwała obraz widzianego przez Lily świata. Przez ostatni rok choroba oczu stała się dla niej utrapieniem. * – Ten pasztet jest naprawdę doskonały! Spróbuj tylko. – Debbie wyciągnęła w stronę matki trójkącik tosta, posmarowany grubo pasztetem wymieszanym z sosem cumberland. – A ty spróbuj kawałek mojego brie. – Connie przełożyła kawałek zesmażonego z wierzchu serka, miękkiego i roztopionego w środku, na talerz córki. Siedziały obie w restauracji Purple Ocean, której okna
wychodziły wprost na port. Promienie zachodzącego słońca padały na niezwykłej wielkości mieniący się purpurowy kryształ wyeksponowany w gablotce stojącej za plecami Connie. Stanowił on jedynie część niezwykłej dekoracji przestronnego pomieszczenia, w którym mieściła się restauracja. Wszędzie wokół zostały zamontowane skrzące się postacie aniołów, które w dodatku można było kupić – i to niespotykane rozwiązanie zauroczyło Connie od pierwszego razu, kiedy przyszła tu coś zjeść. – To dopiero jest życie! – westchnęła z rozkoszą Debbie, nakładając sobie na widelec odrobinę mieszanki o kremowej konsystencji i biorąc ją do ust. – Jakie miłe zakończenie pechowego dnia! – Dlaczego pechowego? Co takiego się stało? – zaczęła się dopytywać Connie. – Och, moja szefowa, Judith, nigdy nie marnuje najniklejszej szansy na to, żeby wytknąć mi błędy, a dzisiaj rano, niestety, dałam jej ku temu niezłą podstawę. Zrobiłam trzy różne błędy na liście płac i oczywiście Sokole Oko je wypatrzyło. – Och, kochanie! Właśnie za to jej płacą, jak sądzę. Źle się czułaś? Nie mogłaś się skoncentrować? – Wydaje mi się, że wciąż myślę o ostatnim wieczorze spędzonym z tatą – odparła Debbie. – Och…! No, tak! – ledwo wykrztusiła Connie, nie mogąc zapobiec rumieńcowi występującemu jej na policzki. – Przynajmniej zrzuciłam z barków ten ciężar! – wybuchła Debbie, nie zwracając uwagi na nagłe zmieszanie matki. – Wyjaśniłam mu dokładnie, jak się czuję. Nie oszczędziłam mu niczego, więc przynajmniej w końcu się dowiedział, dlaczego byłam tak… tak nieprzyjaźnie do niego nastawiona… – Nie musisz nic mówić, kochanie! – przerwała jej łagodnie Connie. – Kiedy twój ojciec powtórzył mi tylko niewielką część z tego, co mu powiedziałaś, to ja… Boże, Debbie! Ja też poczułam, że cię straszliwie zawiodłam. Chciałam myśleć, że radzisz sobie ze wszystkim, bo w ten sposób łatwiej było mi żyć. Jest mi tak bardzo przykro, kochanie. Zawsze chciałam dla ciebie jak najlepiej. Ja…
– Mamo! Tata nie powinien powtarzać ci tego, co usłyszał ode mnie! To było przeznaczone tylko dla jego uszu – z żarliwością zaprotestowała Debbie. – O, nie. Uważam, że bardzo dobrze zrobił, relacjonując mi rozmowę z tobą. To ja przepraszam cię, Debbie. Ty byłaś tylko dzieckiem. A ja byłam osobą dorosłą. Powinnam wiedzieć lepiej. Wolałabym, żebyś wyjawiła mi swoje uczucia wtedy, kiedy byłaś jeszcze mała. – Sięgnęła ręką przez stół i uścisnęła dłoń córki. – Nie chciałam dokładać ci kolejnych zmartwień. Miałaś już wystarczająco dużo na głowie, mamo, a poza tym zła byłam przecież na tatę, nie na ciebie. – Spytałaś mnie pewnego razu, czy zrobiłam coś złego, co spowodowało, że tata nas zostawił – przypomniała jej z uśmiechem Connie. – Naprawdę powiedziałam coś takiego? Przepraszam, mamo! Przypuszczam, że chciałam znaleźć kogoś winnego zaistniałej sytuacji. Czy nie tak właśnie robią dzieci? – Byłaś wspaniałym dzieckiem, Debbie. Nigdy nie miałam z tobą większych kłopotów, no, może wyłączając twoją „gotycką” fazę – zachowywałaś się wtedy okropnie – ale ogólnie rzecz biorąc, dogadywałyśmy się całkiem nieźle, prawda? Debbie uśmiechnęła się do niej radośnie i ten uśmiech przypomniał Connie czasy, kiedy córka miała około piętnastu lat, była całkowicie beztroska i szczęśliwa, bo spotkała swojego pierwszego chłopaka. Poczuła, że ma swoje miejsce na ziemi, i wydawała się pogodzona z drugim małżeństwem ojca. To był bardzo radosny okres w jej życiu i Connie zawsze wspominała tamto lato z przyjemnością. – Dogadujemy się fantastycznie, mamo! – zapewniła ją córka. Connie odetchnęła głęboko. Jeśli teraz nie wygłosi swojej przemowy, to nigdy już tego nie zrobi, a jeśli potem coś pójdzie nie tak w małżeństwie jej córki, będzie żyła z poczuciem winy do końca swoich dni. – Debbie, jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałabym z tobą
omówić. Chciałabym cię prosić, żebyś jeszcze raz bardzo dokładnie przemyślała sprawę zamążpójścia. Czasami… hm… kiedy patrzę na Bryana, widzę w nim pewne cechy twojego ojca, gdy był w jego wieku. I zastanawiam się wtedy, czy on na pewno jest gotów na zawarcie związku małżeńskiego. Nie powtarzaj, proszę, moich błędów. Przecież nie ma pośpiechu z wychodzeniem za mąż. Pomieszkajcie razem chwilę dłużej. Pragnę tylko twojego szczęścia, przecież wiesz – powiedziała szczerze. – Dzięki Bryanowi czuję się szczęśliwa, mamo. On wcale nie jest taki jak tata – zaprotestowała Debbie. – A gdzie tam! – Wiem, że on cię uszczęśliwia, ale czy to wystarczy? Małżeństwo to czasem ciężka harówka: kredyty, małe dzieci, szara codzienność powtarzających się w nieskończoność dni, kiedy wciąż musicie być razem – to zabija elementy romantyzmu w każdym związku. – Dobrze o tym wiem, mamo. Uwierz mi, nie patrzę bynajmniej na świat przez różowe okulary – wyjaśniła oschle Debbie. – Już my sobie z Bryanem poradzimy, możesz się o nas nie martwić. Nie zamierzam mieć rozbitego małżeństwa. – Uuuch! – Connie skrzywiła się. Panna mądralińska się znalazła! – pomyślała z irytacją. – Gdybyś tylko wiedziała, co wyprawialiśmy wczoraj z twoim ojcem! Dam sobie spokój; ciągnięcie tematu Bryana nie miało w tej sytuacji żadnego sensu. Cokolwiek powiem i tak Debbie nie zmieni zdania. – Bryan to dobry chłopak, mamo. I kocha mnie, więc przestań się wreszcie zamartwiać. Zacznijmy lepiej obie z przyjemnością oczekiwać na ślub. Connie odwróciła uwagę od swoich myśli i zaczęła słuchać tego, co mówiła córka. – Właśnie to samo chciałam powiedzieć. Pragnęłam się tylko upewnić, że nie masz żadnych wątpliwości, kochanie. – Żadnych wątpliwości, mamo! A teraz wypijmy po lampce szampana i rozkoszujmy się przepysznym posiłkiem – zarządziła Debbie. – Tak jest – zgodziła się potulnie Connie, czując się bardziej
jak dziecko niż jak matka. Popijając musujący trunek, myślała, jak by to było dobrze odsunąć na bok wszelkie obawy, lecz dręczące uczucie niepokoju wciąż trwało. Bryan Kinsella musiał jeszcze udowodnić, że jest materiałem na dobrego męża, niezależnie od tego, co opowiadała o nim Debbie.
Rozdział 21
– Ach, jaka szkoda, że nie mogę mieć pokoju tylko dla siebie! Czy aby na pewno próbowałaś ich przekonać, żeby mnie przenieśli? – szeptała Lily. – Tak, mamo, próbowałam, ale mają pełne obłożenie – powtórzyła Judith po raz nie wiadomo który. – To nieładnie z ich strony. Przecież opłacam pełne prywatne ubezpieczenie zdrowotne VHI – gderała pod nosem niezadowolona Lily. – Kiedy ostatnio tu byłam, dostałam jedynkę tylko dla siebie, pamiętasz? Powinni mieć to zanotowane w mojej karcie szpitalnej. – To też im mówiłam i przyznali mi rację, ale tym razem nie mogą nam pomóc. W końcu pokój jest dwuosobowy, więc należy się cieszyć, że nie trafiłaś na salę z czterema łóżkami – stwierdziła trzeźwo Judith, wyciągając z walizeczki nocną koszulę matki i jej szlafrok. – Może będą mieli dla mnie osobny pokój, kiedy trafię tutaj następnym razem. W końcu jestem tu teraz tylko dlatego, że ktoś inny odwołał swój zabieg, wiesz przecież. Judith wzniosła oczy ku niebu. Nie wiedziała, dlaczego matka cały czas mówiła szeptem, były przecież w pokoju same. Lily miała szczęście, bo dostała łóżko stojące pod oknem, a z pierwszego piętra roztaczał się piękny widok na przyszpitalny ogród. W oddali widać było nawet góry otaczające Dublin od południa. Matka doprowadzała ją do szału od momentu, kiedy Judith wróciła wcześniej z pracy do domu, i sytuacja nie uległa do tej pory żadnej poprawie. Zrób to, zrób tamto! Gdzie jest to, a gdzie jest tamto? Podaj mi to, tamto i jeszcze kilka innych rzeczy. Lily była w najwyższym stopniu pobudzona i musiała wziąć
pół tabletki valium, żeby się nieco uspokoić. Kiedy dowiedziała się, że ma leżeć w dwuosobowej salce, okazała ogromne niezadowolenie i chciała czym prędzej wracać do domu. Judith ledwo się udało matce to wyperswadować i przekonać ją, żeby jednak została w szpitalu. Potem zdenerwowała się, bo nie mogła przeczytać, czy formularz przyjęcia do szpitala został wypełniony poprawnie. Nie pomagały okulary, na nic zdała się pomoc Judith. Dopiero bardzo uprzejma kierowniczka izby przyjęć zdołała uspokoić pacjentkę, informując, że mają przecież wszystkie jej dane w komputerze jeszcze z poprzedniego pobytu w szpitalu sprzed kilku lat, gdy leżała tu z powodu żylaków. Kiedy wreszcie dotarły na oddział, Judith czuła, że sama powinna zażyć kilka tabletek valium. Mężczyzna siedzący na krzesełku przy drugim łóżku przywitał się z nimi grzecznie. Lily zaczerwieniła się i wymamrotała pod nosem odpowiedź. – Za chwilkę przyjdzie do pań siostra oddziałowa – poinformowała kobiety kierowniczka izby przyjęć, która przyprowadziła je na miejsce. Wskazała łóżko Lily, a potem zaciągnęła zasłonkę wokół niego. – Ja tutaj nie zostanę! – wyszeptała Lily do Judith, kiedy kierowniczka wyszła. – Wracam do domu! – Nie, nie i jeszcze raz nie! Już tu jesteś i możesz mieć cały zabieg z głowy. – Judith próbowała mówić spokojnie, nie ujawniając ogarniającej ją irytacji. Usłyszała, że znowu otwierają się drzwi i z tego miejsca, w którym stała, w nogach łóżka, dojrzała wchodzącą do salki pulchną, siwowłosą kobietę ubraną w zielony szlafrok. – Właściwie możesz już iść. – Usłyszała, jak kobieta mówi do mężczyzny siedzącego na krześle. – Teraz muszę od razu udać się na fizjoterapię. – Uśmiechnęła się do Judith, a ona odwzajemniła uśmiech. – Wygląda na miłą kobietę – powiedziała do Lily, kiedy oboje wyszli. Lily stała, patrząc przez okno i obracając na palcu obrączkę.
– Kto? – spytała nieprzytomnie. – Kobieta, z którą będziesz dzielić pokój. – Kobieta?! Jesteś pewna? To na pewno nie będzie ten mężczyzna, który siedział przy łóżku? – Lily w jednej sekundzie przestała kręcić obrączką. – Oczywiście, że nie, mamo. Dlaczego miałabyś dzielić pokój z mężczyzną? – zdumiała się Judith. Skąd coś takiego mogło przyjść matce do głowy? – Martha Kelleher leżała na oddziale z dwoma mężczyznami po obu stronach łóżka. To było w szpitalu w Wexford – poinformowała ją rozdygotana Lily. – Przeżywała tam straszne męki. Jestem pewna, że to również przyspieszyło jej koniec, bo nawet potem w domu wciąż przerażała ją myśl, że jeśli będzie musiała wrócić do szpitala, znowu będzie ją czekało to samo. – Lily zaczęła spazmatycznie łkać. – Mamo, proszę cię, przestań się nakręcać. W tym szpitalu nie ma oddziałów mieszanych. – Judith próbowała uspokoić matkę, poklepując ją po plecach. – Wrócisz do domu już pojutrze i pomyśl tylko, jak dobrze będzie znowu widzieć ostro jak dawniej – perswadowała jej dalej, podając chusteczkę higieniczną. – Przestań wreszcie szlochać, bo podskoczy ci ciśnienie. Idź już i się przebierz, żebyś mogła położyć się do łóżka, a ja w tym czasie skończę rozpakowywać twoje rzeczy. – I tak uważam, że to wstyd i hańba, że nie dali mi oddzielnego pokoju. Zadzwonię do firmy ubezpieczeniowej VHI i opiszę dokładnie całe to wydarzenie. Już ja im powiem parę słów do słuchu! Zażądam odszkodowania! – Lily nie dawała się udobruchać. Wzięła od Judith przygotowane do przebrania się rzeczy i ruszyła jak burza w kierunku łazienki. Judith z wielkim trudem powstrzymała irytację. Zachowanie resztek spokoju przy gderającej bez przerwy matce nawet w normalnych okolicznościach było niezwykle trudne, a kiedy akurat miała okres i czuła się rozdrażniona już samym tym faktem, utrzymanie emocji na wodzy graniczyło z cudem. Poza tym brat i siostra też jej nie ułatwiali życia. Tom nie miał nawet na tyle
przyzwoitości, żeby odpowiedzieć na wiadomość, a Cecily odpisała, że będzie mogła wpaść do szpitala z wizytą nie wcześniej niż jutro i spytała jeszcze o godziny odwiedzin. Judith nie zamierzała odpowiadać. Niech sobie sama zadzwoni do szpitala i zapyta, egoistyczne krówsko! Rozpakowała walizeczkę matki, powiesiła ręczniki i flanelową myjkę do twarzy na wieszaku z półeczką nad szafką nocną przy szpitalnym łóżku, a potem odwinęła zdjęcie Teda ze ściereczek. Popatrzyła na portret ojca i poczuła nagły smutek. Wielka rozpacz, w którą wpadła po jego śmierci, z czasem minęła, ale wciąż miewała momenty, kiedy ogarniał ją głęboki żal. Judith zdawała sobie sprawę, jak bardzo osamotniona czuła się Lily po śmierci Teda, i w takich momentach pojawiała się u niej niezwykła empatia. Sama też nie była przygotowana na szok jakiego doznała po odejściu ojca i dojmujące poczucie straty. – Och, tato! – szepnęła. – Tak bardzo mi ciebie brak! Gwałtowny natłok wspomnień niemal pozbawił ją tchu. Przyprawiający o ściskanie w żołądku telefon do pracy późnym piątkowym popołudniem z informacją, że ojciec został odwieziony karetką na ostry dyżur do szpitala i że ona musi czym prędzej tam jechać. Przerażenie i poczucie całkowitej bezradności, kiedy tkwiła w korkach w godzinach szczytu na najbardziej ruchliwych ulicach nabrzeża, świadoma, że ojciec może umrzeć w każdej chwili, a ona nie zdąży do niego dojechać na czas, żeby się z nim pożegnać. Gwałtowny łomot serca podchodzącego do gardła i skręt kiszek, gdy gorączkowo szukała miejsca do zaparkowania pod szpitalem, szalony bieg do oddziału z ostrym dyżurem, a potem szukanie ojca i zadyszka przy okienku informacji o przyjętych pacjentach, kiedy w końcu z trudem udało jej się wymówić jego nazwisko. I moment natychmiastowej ulgi, kiedy znalazła go na szpitalnym łóżku, podpiętego do plątaniny rurek aparatury medycznej, którą był obstawiony dokoła. Obrazu całości dopełniała łkająca Lily i wiercący się niespokojnie bez ustanku, wystraszony Tom. Ojciec popatrzył na nią i wtedy zobaczyła w jego oczach przebłysk świadomości, świadczący o tym, że ją
rozpoznał, a gdy wzięła do ręki jego dłoń, żeby ją uścisnąć, poczuła delikatny ruch jego palców. „Jestem przy tobie, tato! – powiedziała, sama zdumiona, z jakim spokojem i pewnością udało się jej to wypowiedzieć. – O nic się nie martw”. Jak blado i krucho wyglądał, kiedy zamknął oczy i odetchnął głębiej, tak jakby z ulgą, że wreszcie córka jest obok i teraz wreszcie zajmie się wszystkim. „Jest w bardzo złym stanie – szepnęła jej do ucha pielęgniarka, zmieniając pojemnik jednej z kroplówek. – Wie pani o tym, prawda?”. Judith skinęła głową. Gardło się jej ścisnęło. Czy umierał? Chciała ją o to zapytać, ale nie była w stanie, mimo że wiedziała w duchu, iż właśnie tak było. Szlochająca Lily zaczęła dostawać spazmów. „Mamo, może chciałabyś wrócić do domu? Ja zostanę przy ojcu”. – Judith z pewnym zakłopotaniem w geście pocieszenia objęła ramieniem łkającą matkę. „To świetny pomysł! Ja ją odwiozę! – Tom skoczył na równe nogi, wyczuwając w tym szanse ratunku dla siebie i możliwość ucieczki. Z dwojga złego wolał towarzystwo płaczącej matki niż umierającego ojca. – Chodź, mamo!”. Lily popatrzyła na Judith zaczerwienionymi od płaczu, podpuchniętymi oczami. „A może powinnam jednak zostać?” – spytała drżącym głosem. Judith wzięła głęboki oddech. „Nie sądzę, żeby tata chciał cię widzieć tak roztrzęsioną. Myślę, że byłby zadowolony, gdybyś pojechała do domu” – zdecydowała Judith, wiedząc, że matka potrzebuje uzyskania zezwolenia, żeby odejść, potrzebuje kogoś, kto podejmie za nią decyzję. Jak możesz go zostawiać w takiej chwili?! – chciała wykrzyczeć jej w twarz. Jak możesz nie chcieć być z nim w ostatnich godzinach jego życia?! Czy chociaż raz mogłabyś przestać myśleć tylko o sobie?! Ale przełknęła tę gorzką pigułkę i
nic nie powiedziała. Lily wyszła poza białe zasłony rozwieszone wokół łóżka, a za nią z widoczną ulgą podążył Tom. Za sąsiednim parawanem darł się i bełkotał jakiś pijak, potem doszedł stamtąd odgłos obficie oddawanej zawartości żołądka, a po kolejnej chwili – towarzyszący owej czynności zapaszek. Kobieta za biurkiem krzyczała: „To wstyd! Nie możecie jej trzymać bez końca na tym krześle. Siedzi na nim od pięciu godzin, a ma już ponad osiemdziesiąt dwa lata!”. „Przepraszam, straszny tu dziś harmider. Zwykłe piątkowe popołudnie. Ludzie są przemęczeni i spięci” – zwróciła się do Judith z wyjaśnieniem pielęgniarka, która słysząc alarmujące sygnały urządzenia monitorującego, przyszła uregulować wypływ soli fizjologicznej z kroplówki. Judith odpowiedziała coś niezobowiązująco. W ciągu minionych lat wielokrotnie bywała na ostrym dyżurze, czasem z ojcem, czasem z matką. Znała dokładnie ten koszmar. Widziała, że nic się tu nie zmieniło w ciągu ostatnich dziesięciu lat mimo boomu w gospodarce całego kraju. Widziała już wielu polityków kłamiących w żywe oczy, że nastąpiła znaczna poprawa i usprawniono działania, a czas oczekiwania uległ znacznemu skróceniu. Na pewno żaden z nich, ze wszystkimi ich przywilejami i dodatkami, nie był zmuszony do wizyty w izbie przyjęć podczas ostrego dyżuru. Skąd niby mieli wiedzieć, co tam naprawdę się działo albo co musieli znosić podczas codziennych, wyczerpujących dyżurów przemęczeni lekarze i ciężko pracujące pielęgniarki? „Czy mogłaby pani na chwilkę zostawić ojca? Musimy przeprowadzić kilka badań” – poprosiła ją łagodnie pielęgniarka. Druga pielęgniarka pojawiła się po chwili i stanęła u wezgłowia łóżka. „Oczywiście” – zgodziła się Judith i wyszła zza przepierzenia wprost na płaczącą z przerażenia starszą kobietę siedzącą na profilowanym w kształcie litery „S” krześle,
obserwującą pielęgniarkę, która krzyczała na pijanego, a może naćpanego mężczyznę, żeby wstał z podłogi. Po chwili zjawili się ochroniarz i policjant, żeby posadzić opornego klienta na krześle. Dwóch pielęgniarzy prowadziło nosze na kółkach. Na noszach wieźli coś w rodzaju aluminiowego pojemnika wielkości człowieka. Na wierzchu pojemnika leżała przezroczysta, plastikowa zielona torba ze złożonym ubraniem w środku. Boże! Czy w pojemniku było ciało? – pomyślała przerażona. Wyglądało jak monstrualna puszka sardynek. Oczy zaszły jej łzami. Co za koszmarne miejsce na zakończenie życia! Żadnej prywatności, zero godności i tylko dzięki niezrównanej uprzejmości i poświęceniu pielęgniarek i lekarzy to miejsce nie stało się jeszcze piekłem na ziemi. Ogarnęła ją wściekłość, że jej ojciec, który ciężko pracował przez całe życie, płacił wysokie podatki i nigdy nie przywłaszczył sobie złamanego grosza ani nie wziął żadnej łapówki – w przeciwieństwie do tych panów polityków mających czelność odsuwać na dalszy plan problemy resortu zdrowia – musi teraz przechodzić przez ten koszmar. „Już może pani wrócić”. – Pielęgniarka poklepała ją po ramieniu. „Czy nie znalazłoby się jakieś wolne łóżko dla niego?” – poprosiła błagalnie. „Robimy, co w naszej mocy, ale to jeszcze chwilę potrwa. Wykonaliśmy na razie wszystko, co tylko było możliwe. Przynajmniej pani ojciec nie czuje bólu” – zapewniła ją cichym, miłym głosem przemęczona pielęgniarka. „Dziękuję! – wypowiedziała z trudem, bojąc się, że za chwilę całkiem się załamie. Nie dostała nawet krzesła, na którym mogłaby usiąść, więc oparła się o boczną poręcz łóżka i wzięła dłoń ojca w swoje ręce. – Kocham cię, tato!” – szepnęła, zastanawiając się, czy nieprzytomny i ciężko oddychający ojciec może jeszcze ją usłyszeć. Potem, gdy jego stan się pogorszył, przeniesiono go do spokojniejszej części izby przyjęć i Judith już wiedziała, że ojciec wkrótce umrze. Ostre fluorescencyjne światło lamp szpitalnych
padało z góry na jego nieruchomą, woskową twarz i Judith nawet się ucieszyła, że nie ma przy tym matki, dlatego że nie będzie pamiętała tych okropnych obrazów z ostatnich godzin życia męża, które za to córki już nigdy nie opuszczą. Szpitalnym kapelanem była tu kobieta, przemiła, sympatyczna kobieta, która przyszła go pobłogosławić i odmówić ostatnie modlitwy. Judith usiłowała zrozumieć jej słowa przez szum wentylatora pracującego za sąsiednim przepierzeniem. Za głową pani kapelan znajdowała się otwarta szafka i Judith zaczęła się wpatrywać w jej zawartość, żeby się nie rozpłakać. Czy mogło być cokolwiek gorszego niż taka sytuacja? – zastanawiała się. Poszła jeszcze raz spytać, czy naprawdę nie mają jakiegoś wolnego pokoju, w którym ojciec mógłby spokojnie umrzeć przy kilku zapalonych gromnicach, bez wszechobecnej kakofonii dźwięków. „Bardzo mi przykro – odpowiedziała bardzo uprzejma pielęgniarka. – Wciąż czekam, że coś się zwolni, ale dzisiaj mamy wyjątkowo duży ruch, jak sama pani zresztą widzi”. Tom przysłał wiadomość: Czy chcesz, żebym przyjechał? Nie powinien nawet o to pytać. Powinien po prostu chcieć być z ojcem w ostatnich chwilach jego życia. Czy jemu i Cecily w ogóle na tym zależało? Czy nie kochali ojca? Czy nie mieli żadnych cieplejszych uczuć dla niej, pozostawionej samej sobie wobec najbardziej bolesnego i dramatycznego wydarzenia, które może się człowiekowi przytrafić – wobec śmierci? Nie! – odpisała mu zwięźle. Ojciec będzie miał u swego boku tylko tę jedną, która najbardziej go kochała – pomyślała z goryczą, głaszcząc go po wysuszonej, kościstej dłoni, wspominając, jak silna i pełna życia była kiedyś. „Możesz odejść, tato, kiedy tylko zechcesz; walczyłeś już wystarczająco długo. Teraz odpocznij” – szepnęła, a w odpowiedzi ojciec uścisnął jej rękę zdumiewająco mocno i zrozumiała wtedy, że słyszał każde jej słowo. Wydał ostatnie tchnienie tak cicho i spokojnie, że zorientowała się, że już odszedł, dopiero wtedy, kiedy stanęła przy niej pielęgniarka i powiedziała, że już po wszystkim. Czuła się
całkowicie otępiała, gdy pielęgniarka prowadziła ją do sali dla rodzin, potem przyniosła jej herbatę i usiadła obok niej, i głaskała rękę Judith, dopóki ta nie uspokoiła się na tyle, że mogła sama wrócić do domu. Wir załatwiania różnych spraw w ciągu kolejnych kilku dni, ustalanie wszystkiego i organizacja pogrzebu trzymały ją w ciągłym napięciu. Wszyscy zwracali się do niej z pytaniem: Co teraz mamy robić? Dlaczego pytacie o to mnie? – miała ochotę krzyknąć. Przecież jest nas troje. Niech ktoś inny też coś zrobi! Ale nie opuściła ojca, kiedy umierał, i nie zostawi go teraz, żeby jego ostatnie sprawy załatwiało którekolwiek z rodzeństwa. Mogła całkowicie polegać tylko na uprzejmości i profesjonalizmie przedsiębiorstwa pogrzebowego Massey’s i na nich zdała się całkowicie. Przeprowadzili ją przez wszystkie przygotowania z cichym współczuciem i potraktowali doczesne szczątki ojca z należytym szacunkiem. Lily, całkowicie zdruzgotana, dała jakoś radę przebrnąć przez ceremonię pogrzebową, ale potem zupełnie się rozsypała i z tego powodu Judith postanowiła przełożyć termin wyprowadzki z domu o miesiąc. Wiedziała, że jeśli tego nie zrobi w tym momencie, nigdy nie uda jej się zerwać łączących ją z matką więzów. Potem zostawienie Lily samej stanie się niewykonalne i będzie obarczone zbyt dużym poczuciem winy. „Jeśli nie zrobisz tego teraz, Judith, nie zrobisz tego nigdy” – ostrzegała ją jej przyjaciółka Jillian. I oczywiście miała rację. Z czasem Lily całkowicie uzależniła się od niej i teraz mogła obwiniać o to wyłącznie siebie. Judith przysiadła na brzegu łóżka, trzymając w ręku zdjęcie ojca, i zapatrzyła się niewidzącym wzrokiem gdzieś w dal za oknem. Z oczu popłynęły łzy. Wszystko to powróciło do niej tak rzeczywiste. Ach, gdyby wtedy szpital wyglądał tak jak ten tutaj: czysty, komfortowy, przestronny, a w nim oddział, do którego przyjęto Lily. Zupełne przeciwieństwo tego strasznego miejsca, w którym umarł ojciec.
Ostatnio słyszała, jak jeden z ministrów w rządzie lekceważącym tonem twierdził, że problemy resortu zdrowia są problemami pobocznymi, mającymi drugorzędne znaczenie. Rozsierdziło ją samo wspomnienie tamtego pijaka bluzgającego i rzygającego tuż obok jej umierającego ojca. Z największą przyjemnością wsadziłaby wiecznie uśmiechniętą, nieszczerą gębę tego lizusowatego tak zwanego przedstawiciela ludu w rzygowiny tego pijaczka i zapytała: Jak bardzo jest to poboczne, ty łotrze? Była święcie przekonana, że ten typ na pewno nie skończy życia na szpitalnych noszach na kółkach, bo zabraknie dla niego łóżka. Ani on, ani nikt z jego rodziny. Gorycz i żal, które czuła z powodu miejsca i warunków, w jakich zmarł ojciec, pozostawały nieukojone. Wielu starszych ludzi bardziej niż śmierci obawiało się tego, że trafią na izbę przyjęć ostrego dyżuru, i w sumie słusznie – pomyślała gorzko Judith. Tylko raz słyszała wypowiedź polityka z opozycji traktującą o tym, że pijaków powinno się zamykać oddzielnie, odseparowując ich od bardzo chorych i starszych osób – i z tym zgadzała się całym sercem po wszystkich swoich doświadczeniach, ale oczywiście do tej pory nic takiego się nie wydarzyło. Jeżeli już, to wszystko szło ku gorszemu pod decyzjami rządu, który od śmierci ojca wciąż pozostawał u władzy. Judith osuszyła oczy i postarała się odzyskać spokój. Jeśli Lily zauważy, że płakała, znowu zacznie swoje szlochy. Chyba będzie musiała wpaść do szpitala jeszcze raz wieczorem, bo żadne z jej rodzeństwa do tego się nie paliło. Powinna też zadzwonić do Annie i powiadomić ją, że jej siostra Lily przebywa w szpitalu. Musi postawić sprawę jasno, że Annie powinna sama zorganizować sobie dojazd do szpitala i nie liczyć na to, że Judith ją podwiezie. Nie miała zamiaru tracić ani chwili ze swojej bezcennej wolności na zabawę w taksówkarza dla rodziny. Może wróci do szpitala mniej więcej za godzinę i sprawdzi, jak się ma Lily, a potem pojedzie do domu i zajmie się kuchnią. Zacznie od umycia i zagruntowania ścian, żeby przygotować je do malowania. Zabieg usunięcia zaćmy zostanie przeprowadzony następnego dnia rano, a potem matka będzie pod wpływem
środków uspokajających, więc Judith odwiedzi ją dopiero późnym popołudniem. Cały dzień będzie miała tylko dla siebie i wtedy może robić w domu to, co jej tylko przyjdzie do głowy. Niezwykle rzadka przyjemność! – Powieś, proszę, moje rzeczy na wieszaku, Judith – poprosiła matka po powrocie z łazienki, już w nowych kapciach, podając córce naręcze ubrań. – Czy chcesz może posiedzieć trochę w fotelu? – spytała Judith, wieszając tweedową spódnicę, bluzkę i sweter matki w szafie, a starannie złożoną bieliznę chowając do szuflady. – Chyba wolę położyć się do łóżka – zdecydowała Lily, kładąc się wygodnie na poduszkach i przykrywając kołdrą. Judith stwierdziła, że matka jest już w fazie pogodzenia się z byciem pacjentką szpitala. – Może nalać ci szklankę wody? – zaoferowała się. Zmiękło jej serce, kiedy spostrzegła, jak matka pociera chore oko. – Spójrz, tu jest menu na jutro. Musimy odznaczyć, co będziesz chciała zjeść. Rano musisz być na czczo, ale na pewno będziesz już mogła coś zjeść i wypić herbatę w porze lunchu. Nie będziesz miała pełnej narkozy, więc powinnaś szybko dojść do siebie. – Przeczytała na głos propozycje posiłków i odznaczyła te, na które zdecydowała się Lily. – Czy pani wygodnie? Odpoczywa pani przed zabiegiem? – Ciemnoskóra pielęgniarka rozsunęła zasłonki przy łóżku i uśmiechnęła się do Lily. Była to bez wątpienia cudzoziemka. Lily uśmiechnęła się do niej blado. Miała nadzieję, że wszystkie pielęgniarki obcego pochodzenia były dobrze przeszkolone – tak powiedziała Lily do Judith, mocno zaniepokojona już wcześniej, kiedy czekały na przyjęcie do szpitala. Obawiała się bardzo, żeby którykolwiek z lekarzy, którzy mieli ją badać, nie okazał się cudzoziemcem, bo potem najprawdopodobniej nie mogłaby zrozumieć ani słowa z tego, co by do niej mówił. Lily miała tyle różnych obaw, że bez wątpienia zaczynała dostawać paranoi – pomyślała posępnie Judith, obserwując niepokój na twarzy matki.
– Chciałabym przeprowadzić teraz z panią wywiad medyczny, kochaniutka, i musi mi pani podpisać zgodę na zabieg – powiedziała pielęgniarka bezbłędnym angielskim. – To może ja już pójdę? – Judith odsunęła się nieco w bok od łóżka, żeby zrobić pielęgniarce więcej miejsca. Nie musiała służyć za tłumacza. Matka rzuciła jej spanikowane spojrzenie. – Ale przyjdziesz jeszcze później? – zapytała z wahaniem. – Tak, oczywiście, mamo. Nie martw się. Jeśli przypomni ci się, że czegoś potrzebujesz, zadzwoń do mnie na komórkę. – Tak zrobię. Ale na pewno wrócisz? – Lily, wystraszona i spięta, była prawie tak blada, jak jej nieskazitelnie biała pościel. – Odpręż się, mamo! Wrócę na sto procent! – zapewniła ją Judith, czując nawet nieco sympatii do Lily. Matka czasem zachowywała się jak dziecko. Jak bardzo niesamodzielne dziecko. – Może pani spokojnie iść, będę tutaj jeszcze przez pewien czas z pani matką. Nic jej nie będzie. Pielęgniarka przejęła opiekę nad Lily, a Judith, z westchnieniem ulgi, zamknęła za sobą drzwi i wyszła na korytarz. Kiedy zmierzała w kierunku wyjścia ze szpitala, ogarnęło ją radosne poczucie wyzwolenia. Przez kolejne trzy dni nie będzie jej obciążać odpowiedzialność za matkę i ma zamiar wykorzystać ten krótki odpoczynek na same przyjemności. Usłyszała dochodzący z korytarza rytmiczny odgłos kroków zbliżających się szybko do drzwi jej sali. Potem chwila ciszy, ktoś nacisnął klamkę i zaraz pojawił się czerwonolicy, pompatycznie nadęty pan Burton. Zaciągnął do połowy zasłonkę przy jej łóżku. – Słyszałem, że kogoś tu dopadło małe zdenerwowanko. Nie ma najmniejszej potrzeby, żeby się czegokolwiek obawiać, pani Baxter. Myślę, że zlecę im, żeby dały pani coś delikatnie uspokajającego. Naprawdę nie ma się czego bać, jak już wspomniałem przed chwilą. To obecnie bardzo często wykonywany zabieg, więc niepokój jest zupełnie nie na miejscu. Widzimy się jutro o dziesiątej piętnaście rano na sali operacyjnej.
Ukłonił jej się, skinął protekcjonalnie głową w kierunku pani Meadows, drugiej pacjentki w pokoju, odwrócił się na pięcie i wymaszerował na korytarz, zamykając za sobą drzwi. – Nadęty dupek, prawda? – zauważyła druga kobieta rzeczowo. Lily zmusiła się do uśmiechu. – Mam nadzieję, że jest bardzo odpowiedzialnym człowiekiem. – Odpowiedzialnym jak cholera. Już to widzę. Niektórzy z tych typków uważają się za nie wiadomo kogo. Mój obecny przyjaciel, pan Heeney, wchodzi do pokoju, siada na brzegu łóżka i po prostu zaczyna pogawędkę. Zawsze potrafi mnie rozśmieszyć, no i nigdy nie gada bzdur. Ten Burton to nadęty nudziarz. Ale w swoim fachu jest dobry. Operował dwie moje znajome i obie mają się świetnie. – Doprawdy? – Lily znacznie się ożywiła i wykazała zainteresowanie tematem. Pani Meadows okazała się nieocenioną skarbnicą wiedzy medycznej. Tym razem miała jakieś kłopoty z pęcherzem moczowym, ale była już wielokrotnie w szpitalu na operacjach stawu biodrowego i łękotki w kolanie oraz kilku pomniejszych zabiegach. Przedstawiła się Lily zaraz po powrocie z zabiegów fizjoterapeutycznych, usiadła bez pytania na krześle przy jej łóżku i zaczęła trajkotać. Wprawdzie nie nawiązały tak szybkiej, bezpośredniej znajomości, jak to się zdarza wśród osób młodych, i mówiły do siebie per pani Meadows i pani Baxter, jednak szybko znalazły wspólny język jako wdowy, a podobne doświadczenia pokoleniowe jeszcze bardziej je zbliżyły, otwierając drzwi do zwierzeń. Kitty Meadows, owdowiała tak jak Lily, miała dwóch żonatych synów. Mieszkała sama, jak ją poinformowała, i nie zamierzała tego zmieniać. Nie chciała być kłopotem dla żadnego z nich, a obaj byli bardzo dobrymi synami. Gdy zaś w przyszłości dojdzie do tego, że nie będzie miała siły zajmować się sobą sama,
wtedy sprzeda dom i pójdzie do domu opieki, i o tym już im powiedziała. – Ale przecież zewsząd słychać głosy o tym, jakie straszne rzeczy tam się dzieją! – krzyknęła zbulwersowana Lily. Pani Meadows, która była od niej o rok starsza, jest chyba niezwykle odważną kobietą, pomyślała, zawstydzona własną bojaźliwością. – Ależ skąd! – pani Meadows z miejsca zanegowała tę opinię. – Mam kilku przyjaciół, którzy mieszkają w domach opieki i niektóre z nich są naprawdę miłymi placówkami oferującymi doskonałą opiekę. Są oczywiście i takie, które wołają o pomstę do nieba, ale trzeba szukać, dopóki się nie znajdzie najbardziej odpowiedniego dla siebie. – I nie ma pani nic przeciwko mieszkaniu samej? Nie boi się pani? – zdziwiła się Lily. – A czego miałabym się bać? – spytała z kpiną druga kobieta. – Człowiek może przeżyć całe życie, czekając, aż się coś wydarzy, i nic. Kładę się do łóżka, odmawiam wieczorne modlitwy i śpię jak zabita do rana. Każdy ma takie życie, jakie sobie urządzi, pani Baxter. Wszystko zależy tylko od nas samych. To motto mojego życia – jasno postawiła sprawę jej rozmówczyni i wtedy obie usłyszały z zewnątrz szczęk naczyń i skrzypienie kółek barku obwieszczające nadchodzącą porę popołudniowej herbaty. Lily właśnie dopijała swoją herbatę, kiedy drzwi się otworzyły i do środka wkroczył jej najstarszy syn z ogromnym pudłem czekoladek i butelką napoju energetycznego Lucozade. – Cześć, mamo! Judith wysłała mi wiadomość z informacją, że jesteś tutaj. Jak się trzymasz? Gotowa do pójścia pod nóż? – zażartował jowialnie, siadając z rozmachem na krześle koło jej łóżka. – Mogę zostać tylko dziesięć minut. Idziemy dzisiaj na wieczór otwarty do szkoły dla Jonathana, Walton College. To bardzo ważne, żeby teraz wybrać dla dzieciaków odpowiednią szkołę. Wiem, że w tej akurat trzeba płacić czesne, ale to się zwróci za kilka lat, kiedy Jonathan będzie musiał wybrać zawód. Więc spróbowałem ułożyć sobie tak wieczór, żeby wpaść tu do ciebie choć na chwilkę – powiedział, odrywając kilka winogron z
kiści leżącej na szafce Lily, które przyniosła wcześniej Judith. Potem wziął do ręki gazetę leżącą w nogach łóżka. – Tylko sprawdzę indeksy giełdowe i zobaczę, jak tam stoją moje akcje. Ten cholerny rynek nieruchomości w Hiszpanii ma się coraz gorzej. – Na tym Tom zakończył swoją wypowiedź i natychmiast zagłębi się w studiowanie stron biznesowych gazety. Czy to na pewno ja spłodziłam tego nadętego snoba? Wychowałam go z dala od giełd, akcji i płatnych szkół. Czy zwykłe państwowe gimnazjum, do którego posłaliśmy go z ojcem, było niewystarczająco dobre dla niego? – zastanawiała się Lily z niesmakiem, obserwując swojego syna odzianego w prążkowany garnitur, siedzącego z głową w gazecie i opychającego się jej winogronami. – Skoro akurat jesteśmy w temacie, mamo, spisałaś już może testament? Zawsze lepiej mieć uporządkowane wszystkie swoje sprawy. – Popatrzył na nią uważnie, mrużąc oczy, znad swoich dwuogniskowych okularów. Rzuciła mu ostre spojrzenie. – Oczywiście, że spisałam. Nie potrzebuję, żebyś mi przypominał o moich sprawach – zezłościła się. – No i po co się od razu denerwujesz. Jestem twoim pierworodnym. To mój obowiązek, żeby się o ciebie troszczyć – wybuchnął. Włosy powoli zaczynały mu wypadać, robiły się zakola i przez to nos wydawał się jeszcze bardziej wydatny, a niebieskie oczy – mniejsze, jak dwa małe paciorki. Był chudy, tak że wyglądał jeszcze gorzej. – Wystarczy, że zajmuje się mną Judith. Robi to bardzo dobrze – wytknęła mu Lily. – Wiem, mamo. Jest świetna w załatwianiu codziennych spraw… – Jest świetna we wszystkim. Jutro będzie malowała kuchnię, jeśli chcesz wiedzieć. A tę czynność akurat powinieneś wykonać ty. – Oj, mamo! Przecież wiesz, że jestem niemożliwie wręcz zajęty. Dlaczego nie weźmie kogoś, żeby to za nią zrobił? –
zirytował się Tom. – Nie musi robić z siebie męczennicy. – Ktosiowi trzeba zapłacić – odcięła się cierpko Lily. – Ma całkiem niezłą pensję, mamo, a ty też dostajesz emeryturę i mogłabyś wydać trochę pieniędzy na dom – pouczył ją syn, podkreślając wagę swojej wypowiedzi wyciągniętym w jej stronę kościstym palcem wskazującym. – Bez niej bym zginęła – oświadczyła kwaśno. – Ano pewnie. A jakie ona ma na głowie obowiązki oprócz ciebie? – szydził Tom. – Gdyby musiała posyłać trójkę dzieci do liceum i jeszcze zająć się prowadzeniem firmy, wtedy dopiero miałaby się o co martwić! Wcale nie jest mi lekko – zaczął biadolić. – Dzięki Bogu, że Glenda pracuje w butiku w niepełnym wymiarze godzin, to zarabia chociaż na swój samochód i wakacje. Lily słuchała jego paplaniny o wydatkach i rosnących kosztach utrzymania apartamentu w Hiszpanii, który wcale nie był ich frywolnym wydatkiem wakacyjnym, jak ją zapewniał, lecz długoterminową inwestycją, z której sprzedaży w przyszłości będzie mógł zapewnić swoim dzieciom, kiedy już osiągną odpowiedni wiek, po sporej sumce na mieszkania. Ale jeśli rynek nieruchomości w Hiszpanii się posypie, będzie stratny na tej inwestycji, bo jego kredyt będzie miał wartość ujemną, czyli wartość kredytu przekroczy zysk z ewentualnej sprzedaży apartamentu. No i posłuchajcie go tylko teraz – myślała Lily ze złością. Tych jego wszystkich przechwałek na temat kupna wakacyjnego apartamentu na południu Europy. Już wszyscy jego koledzy z klubu golfowego, każdy Tom, każdy Dick i Harry, zostali tam zaproszeni. Wszyscy, tylko nie jego stara matka. I bardzo dobrze, że rynek się posypie. I po co chciał wiedzieć, czy sporządziła już testament? Nigdy wcześniej nie spytał jej o to tak otwarcie. Czy obawiał się, że umrze na stole operacyjnym? Może sobie darować rozmyślania o tym, co jest w testamencie. To nie jego sprawa! Judith dostanie dom. A jeśli mu się to nie podoba, to niech sobie idzie i… i niech sobie zamieszka w tej swojej Hiszpanii wraz z ujemnymi
wartościami kredytów – pomyślała kwaśno, żałując, że syn w ogóle do niej przyszedł. Tom Baxter zabębnił palcami po kole kierownicy i jęknął. Właśnie wjechał drogą wjazdową, prowadzącą po łuku, na autostradę M50 i jego oczom ukazał się olbrzymi korek. Auta posuwały się w żółwim tempie. Glenda zabije go za wybranie takiego skrótu i spóźnienie się na wieczór otwarty w szkole Jonathana. Właśnie wysłał jej wiadomość, że spotkają się już na miejscu, ale nic mu nie odpowiedziała. Musiała być nieźle wkurzona. Pewnie chciała zaprezentować się pod szkołą w bmw; to wyglądałoby zdecydowanie bardziej prestiżowo niż podjechanie jej volkswagenem polo. Taki właśnie był jej sposób myślenia. Choć musiał przyznać, że miała rację. W dzisiejszych czasach najważniejszy jest wizerunek. Matka była dzisiaj w jakimś marudnym nastroju. Ani cienia wdzięczności za to, że wykonał tak karkołomny wysiłek, żeby podjechać do szpitala i się z nią zobaczyć. I jeszcze wynosiła pod niebiosa Judith! Nie było wcale takiej konieczności, żeby siostra malowała kuchnię sama. Ta bzdurna decyzja rozdrażniła go tylko. Judith zawsze starała się zrobić wszystko, żeby wzbudzić w nim poczucie winy, bo to ona opiekowała się ich matką. Na czym polegał jej problem? Każdy by chciał znaleźć się na jej miejscu. Dobra praca, żadnych kredytów ani problemów z dziećmi. A Lily była okazem zdrowia jak na kobietę w jej wieku i doskonale radziła sobie i z gotowaniem, i z dbaniem o swoje potrzeby. Kiedy Lily odejdzie, siostrzyczka wyląduje tam, gdzie jej miejsce. Dom zostanie sprzedany, a uzyskany przychód podzielą na trzy równe części. Dopiero wtedy posmakuje prawdziwego życia: żeby kupić sobie mieszkanie, będzie musiała wziąć kredyt i w końcu zacznie żyć tak jak wszyscy pozostali. Lily o mało nie skoczyła mu do gardła, kiedy zaczął się dopytywać, czy sporządziła już testament. Chciał tylko wybadać sytuację, żeby mieć pełną jasność. Każda operacja przeprowadzana w tym wieku niosła ryzyko. Czy gdyby testamentu jeszcze nie
było, to czy Judith mogłaby rościć sobie prawo do przejęcia domu na własność? Musi porozmawiać na ten temat ze swoim radcą prawnym. Za ten dom dostaliby z łatwością z pięćset tysięcy euro. Drumcondra stanowiła małą kopalnię złota na rynku nieruchomości. Było stamtąd blisko i do centrum miasta, i na lotnisko. Mająca przecinać dzielnicę linia szybkich, nowoczesnych tramwajów Luas na pewno spowoduje ogromny skok wartości nieruchomości znajdujących się w pobliżu. Jeśli Judith myśli, że cały dom będzie jej, to się grubo myli. Nieruchomość nie była obciążona żadnym kredytem, a on chciał dostać przysługującą mu część. Liczył jak diabli na swoją część, żeby spłacić ten cholerny kredyt w Hiszpanii i uwolnić środki na nowe inwestycje. Może niekoniecznie znowu zainwestuje w nieruchomości – ten rynek zdecydowanie przystopował ostatnimi czasy i przestał być tak dochodowy. To samo z giełdą i akcjami. Może tym razem postawić na jakieś towary cieszące się dobrą reputacją? Inwestowanie to taki ryzykowny biznes i miło było wiedzieć, że ma się bezpieczny bufor. Tak przynajmniej to sobie wyobrażał. Wbił paznokcie w dłoń, kiedy samochód ponownie utknął w miejscu w kilometrowym korku. Zawsze zakładał, że dom odziedziczą wszyscy troje, sprzedadzą go i podzielą w równych częściach uzyskaną ze sprzedaży kwotę, ale przyjęcie błędnych założeń zwykle przynosi katastrofalne skutki. Lepiej zawczasu wiedzieć, co w trawie piszczy. Może jutro zajedzie tam pod pretekstem pomocy w malowaniu i na miejscu zobaczy, czy uda mu się wśliznąć do pokoju matki i poszperać w jej rzeczach w poszukiwaniu cholernego testamentu. Przezorny zawsze ubezpieczony. – Judith, twój brat chciał koniecznie wiedzieć, czy sporządziłam testament. Co o tym sądzisz? – Wzburzona Lily aż klepnęła ręką w kołdrę. – Chyba sobie wyobraża, że niedługo się przekręcę. Setki ludzi w moim wieku mają przeprowadzany taki zabieg, prawda? Moja pielęgniarka (Judith rozbawiło dodanie uzurpującego prawo własności słowa: moja) powiedziała, że to bardzo popularny i prosty zabieg, i to samo powtórzył mi lekarz,
pan Burton. – Oczywiście, że się nie przekręcisz, mamo. Co za nonsens! – Judith z trudem powstrzymywała wybuch. Gdyby dorwała Toma w swoje ręce, już ona by mu pokazała! Był u nich ostatnio chyba z półtora miesiąca temu. Nawet nie zadzwonił w Wielkanoc, a teraz stawił się przy łóżku Lily, zainteresowany jedynie tym, czy zdążyła sporządzić testament! Co za prostak i cham! – Co jeszcze ciekawego mówił? – spytała z zainteresowaniem, jednocześnie modląc się w duchu, żeby matka przestała się w końcu nerwowo wiercić. – Ach, a wiesz, dokąd się tak spieszył? Leciał na wieczór otwarty w jakimś ekskluzywnym, płatnym liceum. Czy oni oboje cię nie drażnią? Ta jego Glenda ma zawsze jakieś pomysły przekraczające ich możliwości. Mówił jeszcze coś o ich apartamencie w Hiszpanii – miejscu, do którego zapewne ani ty, ani ja nigdy nie dostaniemy zaproszenia. Powiedziałam mu jeszcze, że malujesz kuchnię i że on powinien to robić. Jak tylko usłyszał te słowa, zaraz dał nogę. – Lily pokręciła nosem. – Uważam, że powinnaś się cieszyć, że w ogóle raczył cię zaszczycić swoją obecnością. A Cecily się odzywała? – Zadzwoniła i powiedziała, że Daisy ma ospę wietrzną, i dlatego ona nie może przyjść. To u niej norma, przynajmniej w moim odczuciu. O ile dobrze pamiętam, kilka tygodni temu mówiła mi to samo. – Lily leżała oparta plecami na poduszkach. Wyglądała na zmęczoną. – A niech ich oboje szlag trafi! – stwierdziła. – Mam jeszcze doskonałą pamięć. – Wyciągnęła chudą, szponowatą dłoń w kierunku Judith i zamknęła jej rękę w nieoczekiwanie mocnym uścisku. – Nie obawiaj się, Judith. Tak jak ci mówiłam, ty dostaniesz cały dom, a on niech się martwi o swoje sprawy, a nie o mój testament. Wiem, że przeze mnie jesteś przykuta do tego miejsca, i wiem, że nie było ci łatwo. Teraz moja kolej, żeby ci się odwdzięczyć. – Na twarzy Lily wystąpiły rumieńce, a oczy rozbłysły determinacją pomimo środków uspokajających, które zażyła wcześniej. Judith poczuła się dziwnie poruszona krótkim
przemówieniem matki. Wiedziała, że te słowa nie przeszły jej łatwo przez gardło. Ale przynajmniej upewniła się, że to prawda, kiedy usłyszała, że matka potwierdza ich wcześniejszą umowę. Pojawił się jednak cień wątpliwości, który ją zaniepokoił. Tom potrafił być bardzo skuteczny w swoich działaniach, a Judith naprawdę nigdy nie widziała testamentu matki. Nie za bardzo wypadało teraz pytać, gdzie właściwie znajduje się spisany testament. To by było równie nietaktowne jak pytanie Toma, ale w jakiś sposób musiała się dowiedzieć, czy dom jest już teoretycznie jej, czy będzie musiała stoczyć o niego ciężką batalię z Tomem. W końcu mieszkała tu przez całe życie. Judith głęboko westchnęła. Dlaczego nie miała chwili wytchnienia? Dlaczego w swoim życiu zawsze miała pod górkę? – Dobrze wiedzieć, mamo! – powiedziała i została nagrodzona kolejnym mocnym uściskiem dłoni. Zawahała się. Czy matka oczekiwała od niej jakiejś reakcji? To były dla nich obu niezbadane głębiny. Judith już nie pamiętała, kiedy ostatnio miały ze sobą jakikolwiek fizyczny kontakt. W odpowiedzi uścisnęła leciutko dłoń matki. Wzrok Lily napotkał jej spojrzenie, zawierając przymierze bez słów. Tom mógł sobie robić, co chciał. W tej sprawie Lily i Judith stanowiły nierozerwalną jedność. – Poproszę zielone gnocchetti alla piemontese i stek z miecznika – złożyła zamówienie Aimee i podała z powrotem menu przystojnemu i raczej seksownemu kelnerowi, który wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu przypominającym Antonia Banderasa z czasów młodości. – Dobry wybór, signora – pochwalił. – A co do picia? – Może arnesi? – Rzuciła pytające spojrzenie towarzyszącemu jej przy obiedzie mężczyźnie, Roberto Calvariemu, przedstawicielowi firmy będącej jednym z głównych dostawców produktów dla jej firmy. – Perfetto. Siedzieli przy stoliku przy samym oknie w niewielkiej salce restauracji Il Coriandolo, jednej z jej ulubionych restauracji w
samym sercu Mediolanu, do której mogła dojść na piechotę ze swojego hotelu. Aimee próbowała rozprostować palce zdrętwiałych stóp, poruszając nimi pod stołem. Dzisiaj wszystko poszło doskonale i była bardzo zadowolona z dokonanego wyboru kryształów, sztućców, porcelanowych nakryć oraz zestawów obrusów i serwet. Odwaliła kawał dobrej roboty – odetchnęła z nieukrywanym zadowoleniem, popijając wymieszany w idealnych proporcjach dżin z tonikiem. Jutro po raz pierwszy od dłuższego czasu nie będzie się musiała zrywać z łóżka o świcie. Miała lot dopiero o jedenastej trzydzieści pięć, a na miejscu powinna być o trzynastej dziesięć, czyli jeszcze przed szaleństwem popołudniowych piątkowych korków. – Roberto, pozwolisz, że na chwilę cię opuszczę i wyjdę na zewnątrz zadzwonić do córki? Dzwonię do niej co wieczór, żeby powiedzieć jej dobranoc – wyjaśniła swojemu towarzyszowi, który bez słowa energicznie machnął ręką w kierunku drzwi. Wyszła przez szerokie łukowate drzwi przed restaurację, stanęła w cieniu beżowej, ceglanej ściany nakrapianej złocistymi cętkami zniżającego się ku zachodowi słońca i wybrała numer telefonu Melissy. – Cześć, mamo! Jesteśmy właśnie z Sarah na spacerze wzdłuż nabrzeża. Wykonujemy zaplanowaną misję podtrzymania formy. Chcemy schudnąć przed weselem – powiedziała jednym tchem Melissa. – To wspaniale, kochanie! – Aimee się uśmiechnęła. – Oby tak dalej. Ćwiczenia są niesłychanie ważne dla zdrowia. – I jeszcze, mamusiu, czy mogłabym cię poprosić, żebyś kupiła mi trochę kosmetyków firmy MAC w sklepie bezcłowym? Strasznie mi się podobają ich cienie do oczu Barbie Loves MAC. No i jeszcze cienie do oczu Magic Dust i Playful, jeżeli uda ci się je dostać, i kredkę do oczu, i szminkę Barbie Lipglass. – Jeśli tylko je znajdę, kochanie. – Dzięki, mamo! To by było ekstra! – A co porabia tata?
– Siedzi w Costa, popija kawę bezkofeinową i czyta książkę. Chciał iść pograć w golfa, ale Helen nie mogła przyjść, żeby mnie popilnować. Powiedziałam mu, że nie ma już takiej potrzeby, żeby siedziała ze mną w domu niania. Mamo, naprawdę jestem już wystarczająco duża, żeby zostawać sama w domu. – Może w przyszłym roku – starała się ją ułagodzić Aimee, rada, że córka wyszła z domu poćwiczyć i wydaje się zadowolona i szczęśliwa. Ostatnio była taka przygaszona, wciąż się dąsała i wystawiała na próbę rodzicielski autorytet Aimee. Co za ulga prowadzić z nią normalną rozmowę, a nie kolejną bitwę na słowa! – Udanego spaceru, kochanie! Wracam do domu jutro. Do zobaczenia więc jutro po południu! – Pa, mamo! Kocham cię! – dodała Melissa, zanim się rozłączyła. Aimee uśmiechnęła się, wracając z powrotem do restauracji. Dobrze się dowiedzieć, że w domu wszystko w porządku. Barry pewnie był wściekły, że nie mógł iść pograć w golfa. Zadzwoni do niego później, już z hotelu. Jeśli miał akurat zrzędliwy nastrój, to nie chciała o tym wiedzieć. Teraz zamierzała spokojnie wypić kieliszek wina, na który dobrze zapracowała, a potem zjeść ze smakiem specjały prawdziwej włoskiej kuchni. Była cudownie zrelaksowana, kiedy trzy godziny później leżała na hotelowym łóżku i wybierała numer domowego telefonu. – Halo? – W słuchawce zabrzmiał rozdrażniony głos męża. – Cześć, jak leci? Czy udało ci się rozwiązać wszystkie problemy wczorajszego wieczoru? – spytała lekko po wypiciu połowy butelki wina i dżinu z tonikiem jeszcze przed kolacją. – Och… eee… taaa… wszystko się udało. Jakieś usterki w oprogramowaniu komputera. A co u ciebie? Jak minął dzień? – Wspaniale. Udało mi się znaleźć producenta prawdziwie luksusowych akcesoriów. Jestem bardzo zadowolona. Bardzo udany wyjazd – zapewniła Barry’ego. – A wieczorem zjadłam smakowitą kolację w mojej ulubionej knajpce, wypiłam pół butelki wina i jestem gotowa do snu. – Nieźle – zauważył niechętnie. – Miałem nadzieję pograć w
golfa, ale nie udało mi się załatwić Helen, żeby popilnowała Melissy. Więc mój wieczór to porażka i całkowita nuda – użalał się nad sobą Barry. – No cóż, bywa. Wracam jutro, więc może poszlibyśmy gdzieś na kolację? Ja stawiam. Moglibyśmy przetestować restaurację Saddle Room w hotelu Shelbourne. Nie byłam tam jeszcze od momentu, kiedy została wyremontowana i odnowiona – zasugerowała. – Och, okej, może być – zgodził się, lecz bez stosownego entuzjazmu. – Zadzwonisz tam i zarezerwujesz stolik? I od razu sprawdź, czy Helen będzie mogła jutro do nas przyjść. – W porządku. Śpij dobrze. Do zobaczenia jutro! – potwierdził Barry, zanim się rozłączył. Aimee popatrzyła na telefon. Rozmowny to on nie był. Wściekł się tylko dlatego, że nie mógł pójść na swojego cholernego golfa. Chociaż rozdrażniona, poczuła się jednak w obowiązku jakoś mu to wynagrodzić i dlatego zaproponowała kolację w hotelu Shelbourne. Trudno lawirować wśród licznych obowiązków tak, żeby wszyscy wokół byli zadowoleni. Jeśli on wyjeżdżał w sprawach służbowych, nic strasznego się nie działo – wymagało to od niej kilku zmian w grafiku dnia, żeby mogła się zająć Melissą. Ale kiedy ona wyjeżdżała, robiła się z tego wielka afera, jeśli musiał zrezygnować z partyjki golfa, i była wtedy tą złą. Fakt, że ostatnio podróżowała o wiele więcej, niż kiedy Melissa była mała, i wszystko spadało na barki Barry’ego. Wzięła do ręki BlackBerry i zaczęła przeglądać otrzymane maile. Znalazła jeden od Gwen, rozsyłany po wszystkich znajomych, z żartami na temat małżeństwa. Czy jej przyjaciółka wyobrażała sobie, że ona nie ma nic lepszego do roboty niż czytanie śmieciowej poczty? – pomyślała z irytacją, kasując maila bez otwierania. Kobieta bez pojęcia! Łatwo jej siedzieć przed komputerem i rozsyłać wszystkim głupie maile, bo nie ma nic innego do roboty oprócz zajmowania się dziećmi. Palce Aimee zatańczyły na klawiszach, kiedy zaczęła
odpisywać na maila od organizatora ślubu najwyższej rangi, do którego ona organizowała przyjęcie weselne i nad którym właśnie pracowała. To największy projekt, do którego kiedykolwiek została zaangażowana. Głównym jej zadaniem przy organizacji tego wesela było zaprezentowanie w najwyższej możliwej jakości wszystkiego, co irlandzkie: jedzenia, kryształów, zastawy i dekoracji stołów. Roger O’Leary chciał zaimponować gościom. Sam brał udział w kilku innych weselach śmietanki towarzyskiej i pragnął zrobić równie duże wrażenie swoim wystawnym przyjęciem. A jeszcze lepiej by było przewyższyć je wszystkie – subtelnie zasugerował. Aimee zrozumiała go w lot. Razem z Wendy, panną młodą, zdecydowały się na piękną zastawę stołową z najszlachetniejszej porcelany kostnej Royal Tara z delikatnym błękitnym motywem kwiatowym. Aimee poinformowała florystkę o wybranych odcieniach bieli i błękitu. Dekorację stołów miały stanowić delikatne kompozycje złożone z pączków białych róż, niezapominajek, gipsówki i pędów bluszczu, a tort, pięciopiętrowe cudo, będzie przystrojony tak samo. Wszystko powoli nabierało kształtów, ale obawiała się nieco, że florystka może przesadzić w swojej chęci przejścia samej siebie przy tworzeniu sugerowanych kompozycji. Dopisała więc szybko na końcu: PS Dyskretna elegancja!!! To nie wesele Posh i Beckhama!!! Zatopiona w rozmyślaniach Aimee zupełnie zapomniała o Barrym i jego humorach, o Gwen i jej głupich mailach i skupiła się całkowicie na tym, co było dla niej w życiu najważniejsze… na swojej pracy.
Rozdział 22
Ten odcień pasuje tu idealnie – Judith z aprobatą popatrzyła na dzieło swoich rąk, odchodząc kilka kroków do tyłu. Wybrała farbę w kolorze bladozielonym o nazwie Arsen, która stanowiła przepiękne kontrastowe tło dla kremowych szafek kuchennych. Całe wnętrze nabrało zupełnie innego wyglądu. Miała nadzieję, że spodoba się Lily. Nie pokazała matce wcześniej wybranego przez siebie koloru, obawiając się jej negatywnego nastawienia do zmian i chęci pozostania przy jakimś odcieniu żółtego, podobnym do poprzedniego koloru ścian. Malowanie nie zabrało jej tak dużo czasu, jak myślała. Kuchnia nie była zbyt obszerna, a Judith wzięła się do pracy skoro świt. O tej wczesnej porannej godzinie wokół panowała całkowita cisza i spokój. Malowała ścianę długimi, równymi pociągnięciami wałka, z cichym szelestem, raz w górę, raz w dół, tak nietypowo odprężona. Już gdy wkładała dżinsy i stary T-shirt, poczuła się wyluzowana i spokojna. Co to była za ulga, że nie musiała jak co dzień wbijać się w dopasowaną garsonkę do pracy i robić makijażu. Jej umysł skoncentrował się całkowicie na wykonywanej pracy, a wszystkie obawy i niepokoje uleciały. Działała jak w bezpiecznej, zamkniętej kuli, jak w transie, w którym należało tylko zanurzać wałek w farbie i malować, a potem znów zanurzać i znów malować. Zza otwartych drzwi balkonowych dobiegały dźwięki budzącego się poranka i świergot ptaków z ogródka. O wpół do dwunastej zadzwoniła do szpitala i dowiedziała się, że matka już wróciła z sali operacyjnej i teraz jeszcze śpi. Wszystko poszło bardzo dobrze i Judith nie musi przychodzić z wizytą wcześniej niż późnym popołudniem. Jej godziny wolności lśniły jak najcenniejszy skarb przeznaczony tylko dla niej, wróciła
więc do malowania ze zdwojoną energią, chcąc zyskać jak najwięcej czasu tylko dla siebie, żeby porządnie odpocząć i zdążyć się nacieszyć samotnością. Później, kiedy skończyła i musiała poczekać, aż farba wyschnie, wybrała się spacerkiem do biblioteki, żeby wypożyczyć zarezerwowaną wcześniej książkę. Najpierw zadzwoniła i spytała, czy może akurat jest, a teraz już nie mogła się doczekać, kiedy zacznie ją czytać. Książka opowiadała o życiu wielkiego rzymskiego filozofa i mówcy Cycerona, a z recenzji, które przejrzała wcześniej, wynikało, że czeka ją wciągająca lektura. Judith pasjonowała się historią starożytnego Rzymu. Jej ojciec był gorliwym czytelnikiem książek, przy czym najbardziej interesowała go cywilizacja antycznej Grecji i Rzymu. To on podrzucił jej do przeczytania już jako trzydziestojednolatce Dwunastu cezarów Michaela Granta i od tamtej pory ta tematyka bardzo ją pociągała. Oboje z równą fascynacją oglądali wyśmienitego Dereka Jacobiego wcielającego się w rolę cesarza Klaudiusza w doskonałym serialu telewizyjnym Ja, Klaudiusz, a gdy tak siedzieli razem, wpatrując się w ekran, porwani machinacjami rozwiązłej Messaliny, pierwszej żony cesarza, i chłodnymi kalkulacjami przebiegłej Agrypiny, drugiej jego żony, więź między ojcem a córką niepostrzeżenie się zacieśniała. Starożytne cywilizacje fascynowały Teda i właśnie od niego Judith dowiedziała się o cywilizacji minojskiej i świecie Azteków oraz poznała wiele innych ciekawostek. Ojciec uciekał w lekturę przed męczącym zrzędzeniem żony, które znosił ze stoickim spokojem. Na pewno bardzo by pochwalił pomysł wypożyczenia książki Roberta Harrisa, po którą zamierzała pójść wkrótce do biblioteki. Potem również by ją przeczytał, a następnie oboje zasiedliby przy kuchennym stole z filiżankami mocnej, słodkiej herbaty, żeby dyskutować o jej treści. Kiedy leżał po wylewie, bardzo często czytała mu na głos, rozpaczając w duchu nad jego stanem, który wciąż się pogarszał. Odetchnęła z ulgą dopiero, gdy upomniała się o jego śmierć, ucieszyła się, że w końcu udało mu się uwolnić z okrutnego więzienia własnego ciała. Judith wierzyła głęboko, że
jego dusza poszybowała ku królestwu wieczności, gdzie znów był zdrowy, gdzie mógł czytać i cieszyć się z możliwości prowadzenia uczonych dysput z tymi wszystkimi Rzymianami, Minojczykami i Aztekami, którzy zmarli przed nim. Ona też – gdy jej życie stało się tak trudne w kolejnych miesiącach po śmierci ojca – w najciemniejszych zakamarkach swojego umysłu czasem marzyła o tym, żeby się uwolnić. Doskonale wiedziała, że matka ma w swojej apteczce pełny wybór różnorakich środków uspokajających i innych mocnych leków i że wystarczy je połknąć którejś nocy. Dziwne tylko, że do dalszego działania motywowała ją właśnie świadomość istnienia tego ostatecznego rozwiązania wszystkich problemów. Nawet po dziś dzień stanowiło to dla niej pewnego rodzaju bufor bezpieczeństwa. Jeśli życie stałoby się nie do zniesienia, zawsze byłoby to jakieś rozwiązanie. Dzisiaj jednak Judith nie były potrzebne żadne bufory bezpieczeństwa. Czuła się nieswojo, idąc w piątkowe wczesne popołudnie przez pełen zieleni park. Wciągnęła powietrze głęboko do płuc. Zieleń wyglądała tak świeżo i soczyście. Przeświecające przez liście drzew słońce tworzyło na jej twarzy ornamenty z plamek światła i cieni, kiedy podążała parkową alejką. Przeszła na drugą stronę Millmount Avenue i skierowała się do budynku z elewacją z czerwonej cegły, zdobionej poziomymi pasami tynków w kolorze kremowym. Zastanawiała się, czy nie powinna zabrać lunchu do parku i tam przeczytać przynajmniej jednego rozdziału książki w nagrodę za wysiłek włożony w malowanie. Pchnęła duże, ciężkie przeszklone drzwi z szerokim drewnianym obramowaniem. Zapach woskowej pasty do podłóg natychmiast przeniósł ją w czasy dzieciństwa. Przez wysokie, prostokątne okno wpadały do środka promienie słoneczne i odbijały się w połyskliwym blacie dużego, drewnianego okrągłego stołu. Biblioteka prawie się nie zmieniła od czasów dzieciństwa Judith, została jedynie skomputeryzowana. W piątkowe wczesne przedpołudnie w środku panowała cisza i spokój. Był tu tylko jeden starszy mężczyzna i kobieta z berbeciem w sektorze z książkami dla małych dzieci po prawej stronie od biurka rejestracji
książek. Asystent zeskanował kody oddawanych przez Judith tomów, po czym ona podała mu tytuł zarezerwowanej książki. Miała ochotę usiąść od razu w czytelni i przekartkować ją, ale jeśli by to zrobiła, nie miałaby już czasu na zjedzenie lunchu w parku, a pomysł był na tyle kuszący, że nie chciała z niego rezygnować. Uśmiechnęła się do młodego mężczyzny, czując się lekko i beztrosko. Opuściła bibliotekę, przeszła energicznym krokiem obok budynku centrum zdrowia, minęła kilka niewielkich domków i nagle znalazła się na ruchliwej, zadymionej, pełnej samochodów ulicy Drumcondra. To niesamowite, jak dosłownie po kilku krokach zmienia się całe otoczenie – rozmyślała, stojąc na światłach przy przejściu dla pieszych. Chwilę wcześniej znajdowała się w oazie ciszy i spokoju, a teraz otaczało ją hałaśliwe szaleństwo. Jednak mieszkała w fantastycznym miejscu: mimo że bardzo blisko centrum, to jednak w enklawie wąskich uliczek, w pobliżu parku, w oazie ciszy i spokoju. Tylko z oddali zawsze dochodził stłumiony pomruk nieustannie przemieszczających się samochodów, będący widocznym znakiem tego, że miasto jest gdzieś blisko. Światła zmieniły się na zielone i szybko przeszła na drugą stronę, żeby kupić sobie kawę i kanapkę, z którymi zamierzała wrócić do parku. Dziesięć minut później siedziała pod rozłożystym kasztanowcem, oparta plecami o jego gruby, chropowaty pień, pałaszując ze smakiem kanapkę z serem, bekonem, sałatą i majonezem, popijając gorącą, ożywczą czarną kawą. To jest dopiero życie – pomyślała Judith, rozkoszując się drugim śniadaniem, daleka od wszelkich życiowych trosk i obaw, daleka od konfliktów w miejscu pracy, daleka od żelaznego uścisku uwięzienia we własnym domu przy wiecznie niezadowolonej matce. W parku było spokojnie, tylko w gałęziach drzew szeleścił lekki wietrzyk przypominający jej nieco szum morza. Po alejce obok szła kobieta, która pchała wózek z siedzącym w nim szkrabem, podczas gdy drugie dziecko biegało w podskokach wokół nich. Kierowali się w stronę kolorowego placu zabaw. Na trawniku nieopodal wylegiwała się grupka uczniów z
pobliskiego liceum, gawędząc i żartując. Kawałek dalej na ławeczce drzemał jakiś staruszek. Judith westchnęła z zadowoleniem. Kto mógł przypuszczać, że ten dzień potoczy się tak przyjemnie? To był jeden z najsympatyczniejszych dni od niepamiętnych czasów. Otworzyła książkę i prawie natychmiast wciągnęła ją historia życia Tyrona i jego pana Cycerona. Cały świat wokół przestał istnieć. Godzinę później przeciągnęła się i strząsnęła okruszki z kolan. Jej mała przerwa dobiegła końca; w domu wciąż jeszcze zostało mnóstwo do zrobienia. Może jednak najpierw przypuści szturm na ogród – zdecydowała dziesięć minut później, spoglądając na gąszcz trawnika, który aż prosił się o przystrzyżenie. Dzień był ciepły i słoneczny; świeże powietrze dobrze jej zrobi – uznała, starając się pozytywnie nastawić do koszenia trawy, której to czynności wprost nienawidziła. A w dodatku zaczynała odczuwać coraz silniejsze pobolewanie w dole brzucha: ćmiący, coraz bardziej dokuczliwy ból menstruacyjny. W tej sytuacji wypije filiżankę herbaty i zje ciasteczko w czekoladzie, a potem dopiero weźmie się do trawy – pomyślała sobie i napełniła czajnik wodą. Zawsze, kiedy miała okres, nachodziła ją chętka na czekoladę. Batonik Cadbury’s zwykle zaspokajał ten apetyt. Dziwnie się czuła, siedząc samotnie w kuchni. Przyłapała się na tym, że cały czas podświadomie oczekuje nadejścia matki z kolejnymi poleceniami. W całym domu panowała niezwyczajna cisza. Lily była zagorzałym radiosłuchaczem, a prowadzący audycje Pat Kenny i Ronan Collins to jej ulubieńcy. Judith zupełnie zapomniała o włączeniu radia, kiedy zajęła się pracą, i musiała minąć dłuższa chwila, aż przywykła do otaczającej ją ciszy. Właśnie dodawała mleczko do gotowej herbaty, kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi. Judith poszła otworzyć, spodziewając się któregoś z sąsiadów chcących się dowiedzieć o zdrowie matki. Jakież było jej zdumienie, kiedy za drzwiami zobaczyła swojego brata i zaparkowane kawałek dalej jego bmw. W życiu się tak nie
zdziwiła i mało brakowało, żeby przywitała go słowami: „Czego chcesz?”, ale ugryzła się w język. – Co za niespodzianka! Wizyta w dzień powszedni! – powiedziała z sarkazmem, wracając z powrotem do kuchni. – Wziąłem kilka godzin wolnego. Mama poinformowała mnie, że malujesz kuchnię, więc przyjechałem podać ci pomocną dłoń – oświadczył Tom wspaniałomyślnie. W swoim pięknym prążkowanym garniturze? Akurat! – pomyślała Judith złośliwie. – To bardzo miło z twojej strony. Jak widzisz, właśnie skończyłam. – Powiodła ręką dokoła kuchni. – Doskonała robota! Ładnie dobrane kolory. Czy w czajniczku jest herbata? – spytał Tom, okiem znawcy oceniając jej pracę. – Zrobię ci filiżankę – zaproponowała niechętnie. To był jej bezcenny wolny dzień i nie zamierzała marnować czasu, zabawiając brata. Tom na pewno nie przyszedł tu z dobrego serca, tego była pewna, i w głowie włączyła jej się lampka alarmowa. – Wiesz co, braciszku, skoro, jak widzisz, właśnie skończyłam malowanie, a ty byłeś tak miły i wpadłeś z pomocą, to może byś skosił trawę? Mamę strasznie denerwowała ta łąka za domem, a ja wciąż byłam zbyt zajęta, żeby to zrobić – zasugerowała słodko. – Och… Eee… No, dobrze. – Naburmuszył się. – Kosiarka jest w szopie, a nożyczki do podstrzygania trawy wiszą na gwoździu na ścianie. Zrobię ci herbatkę, jak skończysz. – Otworzyła szeroko drzwi balkonowe do ogrodu i poszła ścieżką, żeby otworzyć kluczem drzwi składziku. – Nie za bardzo mam teraz czas… – Spojrzał wymownie na zegarek. – Przecież zamierzałeś pomóc mi w malowaniu – przypomniała mu z niewinną miną. – Dlaczego, do jasnej cholery, nie wzięłaś jakiegoś człowieka do malowania, Judith? I dlaczego nie weźmiesz kogoś do pomocy w ogrodzie? – zirytował się. – Nie musisz się zachowywać jak
cholerna cierpiętnica! – Wcale nie zachowuję się jak cierpiętnica – odrzekła dotknięta do żywego. – A dlaczego ty tego nie zrobisz, jeśli uważasz, że to powinno być załatwione w ten sposób? Albo powiem wprost: może zapłaciłbyś za ogrodnika? – Ja muszę prowadzić firmę, a poza tym mam żonę i dzieci na utrzymaniu – zdenerwował się. – Z tego wynika, że wszystkie obowiązki spadają na mnie. Muszą ponosić dodatkową karę, bo nie jestem mężatką i nie mam dzieci? No cóż, przyjmij więc do wiadomości, że mam tego wszystkiego po dziurki w nosie. Teraz to ty i Cecily będziecie mogli się wykazać. Gdybyście zaczęli pomagać mi dawno temu, ja też mogłabym mieć własną rodzinę, którą musiałabym się opiekować, a wy musielibyście o wiele bardziej się angażować w opiekę nad matką. Tom całkowicie stracił rezon, kiedy Judith wyciągnęła kosiarkę z szopy. – Za dobrze wam teraz – mruknęła pod nosem. Judith dobrze znała brata i wiedziała, że prędzej czy później wyjawi prawdziwy powód swojej wizyty. Nie miał zwyczaju wpadać tak po prostu i z dobrego serca ofiarować się z pomocą. Po jej małym wybuchu zrobiło mu się cholernie przykro. Był taki zadowolony z siebie i przemądrzały, zawsze myślał tylko o sobie i swoich sprawach, że Judith poczuła się, jakby przyłożyła mu w szczękę. Obserwowała go, gdy pchał przed sobą kosiarkę po dużym trawniku. Twarz czerwieniała mu coraz bardziej z wysiłku. Zdjął marynarkę i z największą ostrożnością powiesił ją na drzwiach domku ogrodowego. Dlaczego Glenda wypuszcza go z domu w takich prążkach, Judith nie miała pojęcia. Czy on może sądzi, że prążki dodają powagi i godności? Był zbyt szczupły, żeby nosić takie garnitury – podkreślały one jeszcze bardziej jego chudą, kościstą posturę. Nie był specjalnie wysoki i w takim prążkowanym wdzianku przypominał jej przygotowanego do pogrzebu truposza – zadumała się Judith. Jej rozmyślania przerwał klnący na czym świat stoi Tom, któremu kępa wysokiej, mokrej
trawy zablokowała noże w kosiarce. – Muszę do kibelka – oświadczył, kiedy skończył kosić trawnik i schował kosiarkę z powrotem do szopy. – To sobie idź. – Zirytowała się. Usłyszała, jak wchodzi po schodach na piętro i jak zamykają się za nim drzwi łazienki. Zadzwonił telefon. To była Annie, jej ciotka, która chciała się dowiedzieć, co z Lily. Judith zdała jej raport z całego pobytu matki w szpitalu. – Miałam nadzieję, że Nina mnie podrzuci i będę mogła odwiedzić Lilly, ale Nina musi jechać do miasta kupić buty na jakąś imprezę. Czy mogłabyś podjechać po mnie i zawieźć mnie do szpitala? – spytała Annie z nadzieją w głosie. – Nie dam rady, ciociu. Właśnie maluję kuchnię i chciałabym skończyć przed powrotem mamy – wykręciła się stanowczo. Ciotka miała niezły tupet. Prędzej ją weźmie cholera, niż zacznie biegać wokół ciotki, kiedy ta ma na podorędziu całą swoją rodzinę, która może ją wozić w tę i z powrotem. – Oj, niedobrze! To chyba nie dam rady podjechać. Hm… Jaka szkoda! – No, właśnie, ciociu, ale jeśli nie zdołasz odwiedzić mamy w szpitalu, zawsze możesz wpaść z wizytą, kiedy Nina znajdzie dla ciebie czas – zasugerowała gładko Judith. – Teraz naprawdę muszę już kończyć. Pa! – Odwiesiła słuchawkę i popatrzyła na zegarek. Ciotka trzymała ją przy telefonie całe dziesięć minut, a jej bezcenny wolny czas niepostrzeżenie uciekał. Nagle uderzyła ją pewna myśl. Przecież nie można tak długo siedzieć w łazience! Co Tom robi tyle czasu na górze? Już idąc po cichu po schodach, usłyszała, że buszuje w sypialni matki. Wbiegła na górę akurat w momencie, kiedy wychodził z pokoju na półpiętro. Wyglądał jak winowajca. – Co robiłeś w środku? – przycisnęła go do muru z niespotykaną energią. – Przestań się tak podniecać, Judith. Sprawdzałem tylko, czy pokój mamy nie wymaga malowania. Wiedziała, że kłamie. Wściekła się.
– Czy aby na pewno? Skąd tak nagle zapałałeś ochotą na malowanie całego domu? A jak już jesteśmy przy tym temacie, to może mi powiesz, co ci wczoraj przyszło do głowy, żeby pytać matkę, czy sporządziła już testament? – Chciałem się tylko upewnić. – Najeżył się. – W jej wieku każda narkoza przed operacją może mieć nieprzewidywalne skutki. Chciałem się upewnić, że wszystkie sprawy są dopięte na ostatni guzik. – Przede wszystkim nie dostała żadnej narkozy przed zabiegiem, a gdyby nawet, to co ci za różnica? – Judith domagała się wyjaśnień. – Gdyby zmarła, nie pozostawiając testamentu, spowodowałoby to wiele komplikacji. – Spuścił wzrok, nie mogąc wytrzymać jej spojrzenia. – Komu? Tobie? – spytała z ironią. – To mój dom, drogi Tomie, czy ci się to podoba, czy nie. Przyjmij to do wiadomości. Teraz już za późno na cokolwiek, nawet gdyby nagle zachciało ci się zacząć nam pomagać, więc przestań sobie wyobrażać, że dostaniesz jakąkolwiek nagrodę za wszystkie te lata zupełnego braku zainteresowania matką. Ten dom jest wyłącznie mój. Zasłużyłam sobie na to. – Nie bądź tego taka pewna, Judith. Gdybym był na twoim miejscu, już zacząłbym szukać jakiegoś mieszkania dla siebie, póki jeszcze jesteś w takim wieku, że dadzą ci kredyt na jego kupno. Dlaczego nigdy się tym nie zajęłaś? – Bo mieszkałam tutaj i zajmowałam się bez przerwy mamą, kiedy wy oboje z Cecily nawet nie raczyliście ruszyć waszych szanownych tyłków – zdenerwowała się, wściekła na siebie, że zaczyna się przed nim tłumaczyć i bronić swojej pozycji. – Nikt cię o to nie prosił. Gdybyś się wyprowadziła, musiałaby sama się sobą zająć. Nic jej fizycznie nie dolega. Nieźle się trzyma, jest zdrowa, a tobie po prostu było tak wygodniej. Intratny numerek: żadnych pożyczek ani kredytów. Więc nie wmawiaj mi, że tak ci tu źle, Judith – odpowiedział ze złością Tom.
– Zjeżdżaj stąd, ale już, Tomie Baxter! – wrzasnęła Judith rozsierdzona do granic wytrzymałości. – Jesteś samolubnym, wstrętnym, oślizłym gadem, zawsze nim byłeś i nim pozostaniesz! I módl się, żeby los nie skazał cię na starość na zniedołężnienie, które uzależni cię od twoich dzieci, bo jeśli są one choć trochę podobne do ciebie, będziesz jedną wielką kupą nieszczęścia, a wokół nikogo do opieki. – Karty zostały wyłożone na stół i nie dbała już o wypowiadane słowa. Czuła, jak żołądek skręca jej się z nerwów. Nigdy nie umiała rozstrzygać na swoją korzyść pyskówek z rodzeństwem. – Z tego wynika, że trafił swój na swego – odgryzł się opryskliwie, popychany przez nią, kiedy schodzili po schodach z góry. – Zawsze byłaś wyszczekana. Nic dziwnego, że nigdy nie wyszłaś za mąż. Nikt i tak by cię nie chciał. Ale szczęściarze z tych wszystkich facetów, którym udało się od ciebie zwiać! – A tobie co się dostało? Mała wyuzdana tleniona blondi, która przypala nawet wodę na… – Przerwało jej trzaśnięcie drzwi frontowych, zamykających się za plecami brata. Końcówka zdania pozostała niedopowiedziana. Judith stała w połowie schodów, trzęsąc się w środku jak galareta. To było nikczemne z jego strony! Judith i Tom nigdy za sobą nie przepadali już jako dzieci. Gdy dorośli, starali się schodzić sobie z drogi, ale zawsze żywili do siebie skrywaną antypatię. Dzisiaj nagromadzona przez lata nienawiść wybuchła jak wulkan, wyrzucając z obojga lawę docinków i inwektyw, których już nie da się cofnąć. Brat odkrył w końcu swoje prawdziwe oblicze – pomyślała, kiedy rytm jej serca powracał z wolna do normalności i przestała się trząść. Bez wątpienia szperał w pokoju Lily w poszukiwaniu testamentu. Judith nigdy jeszcze tak nisko nie upadła i nigdy nie myślała, że będzie musiała to robić: chcąc nie chcąc powinna uzyskać odpowiedź na pytanie, jaka jest jej sytuacja prawna. Czy dwadzieścia pięć lat poświęceń poszło na marne? – Och, przestań, teraz mówisz jak prawdziwa jędza. Przecież
chodzi o twoją matkę, na litość boską! – powiedziała na głos, czując wstręt do samej siebie. Myśląc w ten sposób, równa do poziomu Toma. I do czego to wszystko doprowadziło? Do obustronnego obrzucania się wyzwiskami. A ona zachowała się jak wrzeszcząca przekupka. W jej wieku! Co powiedzieliby ludzie o jej dojrzałości lub też o umiejętności argumentacji w dyskusji? Co wszystkie jej młode podwładne z pracy powiedziałyby o niej teraz, gdyby zobaczyły ją przed chwilą w akcji? Jak oceniłaby ją Debbie Adams, trzęsącą się ze zdenerwowania i bliską łez z powodu sprzeczki z bratem? Poczuła, że całkowicie opadła z sił. Już po raz kolejny. Prawdę mówiło stare irlandzkie powiedzenie: „We własnej rodzinie gorzej niż wśród wrogów”. Tom zniknął, ale zdążył zrujnować jej bezcenny długi weekend. Całkowicie wyjątkowe i absolutnie magiczne poczucie wewnętrznego spokoju i samozadowolenia zniknęło bezpowrotnie, zastąpione przez rozdrażnienie. Czuła się, jakby dostała obuchem. Musiała się jednak pozbierać i jechać do szpitala, żeby odwiedzić Lily. Jeśli będzie od niej pachniało alkoholem, matkę to bez wątpienia bardzo zmartwi. Ale w końcu wszystko stało się właśnie przez nią – z bezsilną wściekłością myślała Judith. Dlaczego nie miałaby się urżnąć, jeśli przyszła jej akurat ochota? Przypomniała sobie słowa z artykułu redaktorki działu porad. Sama wybrała swoją ścieżkę życia i sposób spłaty długów. To dlatego tak ostro zareagowała na oskarżenia brata. Wcale nie musiała tu zostawać. Gdyby miała wystarczająco dużo odwagi, żeby przeciwstawić się emocjonalnemu szantażowi matki i pójść własną drogą, nic podobnego nigdy by się nie wydarzyło, a jej życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Czując się złapana w pułapkę, sfrustrowana Judith przysiadła na ostatnim stopniu schodów i wybuchnęła płaczem. – Witaj, Connie! Czułem, że powinienem zadzwonić. Eee… Czy wszystko u ciebie w porządku po naszym… eee… spotkaniu? – spytał Barry z zakłopotaniem.
– Czuje się świetnie, Barry – odpowiedziała rześko jego eks. Miał wrażenie, że się przy tym uśmiecha. – Chciałem się tylko upewnić – odrzekł, lekko zbity z tropu tym, że nie potraktowała tego zdarzenia tak poważnie jak on. Rozmawiając z nią, czuł się tak, jakby to był tylko jednorazowy wyskok albo coś podobnego – myślał z oburzeniem. – No cóż, czuję się świetnie i myślę, że najlepsze, co możemy zrobić, to o wszystkim zapomnieć. Niech lepiej wszystko pozostanie między nami. To nigdy nie powinno się wydarzyć. – Mówiła tonem tak rzeczowym, jakby omawiała sprawy zawodowe, co całkowicie zaskoczyło Barry’ego. W sumie miała rację. Ona potraktowała to jak mało ważny jednorazowy wyskok. – Sądzę, że masz rację – odpowiedział bez przekonania. – Ale jednak to się stało, a mnie wcale nie jest z tego powodu przykro, Connie. To dla mnie wiele znaczyło – wymsknęło mu się, zanim zdążył pomyśleć, i wstrzymał oddech w oczekiwaniu na jej odpowiedź. Usłyszał, jak odchrząkuje. – Barry, nie jesteśmy razem już od tak długiego czasu. A poza tym jesteś żonaty. Lepiej z tym skończmy, okej? – Okej – odpowiedział rozczarowany. – Postarajmy się teraz, żeby i ślub, i wesele wypadły jak najlepiej. Róbmy, co w naszej mocy, żeby wszystko się udało, i nie komplikujmy sobie życia – pouczyła go Connie. Była teraz o wiele bardziej zdecydowana i pewniejsza siebie niż za czasów ich małżeństwa – zdał sobie nagle sprawę Barry, gdy pożegnała się z nim uprzejmym: „Dobranoc!” i się rozłączyła. Jeśli Aimee nie przyjdzie na ślub, tak jak się odgrażała, spróbuje powtórnie uwieść swoją eks – zdecydował bezczelnie Barry. Tamtej nocy przecież jej się podobało. Po kilku drinkach w trakcie wesela, rozklejona po wydaniu za mąż ich jedynej córki, sama wpadnie mu w ramiona. Za drugim razem nie może dać mu kosza. Nie wyobrażał sobie, żeby tak miły wybuch namiętności miał się zakończyć tylko jednorazowym spotkaniem. Jego oczekiwania były o wiele większe. Barry wyciągnął się na kanapie, uśmiechając się do siebie.
Nie było dla niego nic bardziej pasjonującego niż wyzwania. Jej zdecydowany sprzeciw wzbudził w nim chęć do walki. Dla niego było jasne, że Connie musiała mieć wyrzuty sumienia. Jak na ironię, to on był żonaty, lecz nie czuł się wcale winny z powodu tego, co zrobili. Może to się zmieni, kiedy jutro w końcu zobaczy się z Aimee, ale raczej nie sądził. Z jej telefonu z Mediolanu wynikało, że wszystko u niej było w jak najlepszym porządku. Opowiedziała mu o zjedzonej właśnie pysznej włoskiej kolacji i swoich sukcesach w pracy, lecz jeśli jego żona ma zamiar całkowicie poświęcić się robieniu kariery i zostać pracoholikiem, powinna się liczyć z konsekwencjami takiej decyzji. W końcu rozmowa telefoniczna się odbyła i udało im się spokojnie porozmawiać o wydarzeniach poprzedniego wieczoru. Connie miała dziwne wrażenie, że Barry’ego rozczarowała jej odpowiedź. Czego on znowu od niej chciał? – pomyślała z irytacją. Romansu z byłą żoną mu się zachciało czy co? Co on sobie o niej myślał? Że jest aż tak zdesperowana, bo nie ma żadnego mężczyzny u boku?! Nie była ani trochę zainteresowana takim rozwiązaniem. Przyznała sama przed sobą, że wcale nie jest jej przykro, że tak się stało. Wydarzenie to dało jej porządnego kopa i pozwoliło się otrząsnąć z dołujących myśli o tym, że jest już starszą panią w średnim wieku, dla której skończyły się wszelkie przyjemności życia, ale nic poza tym – zdecydowała stanowczo, otwierając saszetkę z karmą dla kota. Panna Nadzieja kręciła się u jej nóg z zadartym łebkiem, spoglądając na nią z niewysłowionym zielonookim uwielbieniem. – Ja też cię kocham! – Uśmiechnęła się, głaszcząc aksamitny łebek koteczki. Jeśli Barry liczył na coś więcej po ich spotkaniu, to jego problem. Kiedy wszystkie sprawy związane ze ślubem i weselem zostaną zamknięte, ma zamiar rozpocząć nowe życie, wolne od wszelkich obciążeń i ograniczeń, i kto wie, dokąd zaprowadzi ją ta droga – a może do kogo – pomyślała, czując ogarniający ją optymizm.
* – Debbs, czy nie mogłabyś pójść na spotkanie z księdzem sama? To zupełnie nie moje klimaty – jęknął Bryan, leżąc leniwie na kanapie i sącząc piwo z puszki, podczas gdy ona prasowała swoją bluzkę, w której chciała iść jutro do pracy. Byli umówieni na rozmowę z księdzem następnego dnia po południu i zasugerowała, żeby spotkali się na mieście i stamtąd pojechali razem do kościoła. – Nie bądź taki! – zaprotestowała. – Przecież to nasza wspólna ceremonia ślubna. – Och, kochanie! Jak dla mnie zupełnie by wystarczył ślub w urzędzie stanu cywilnego. To ty uparłaś się przy tych wszystkich kościelnych obrzędach – wytknął jej. – Świetnie, wobec tego pójdę sama – warknęła, waląc żelazkiem o deskę do prasowania i jeżdżąc nim z wściekłością w tę i z powrotem po rękawach. – Uprasujesz przy okazji i moją koszulę, kochanie? Proszę! – spytał niewinnie Bryan, zmieniając co chwila kanały w telewizorze, dopóki nie trafił na rozgrywkę snookera, która już dawno była w toku. – Uprasuj sobie sam. Jestem zmęczona – odburknęła Debbie, czując się całkowicie rozczarowana postępowaniem narzeczonego. Dlaczego Bryan nie mógł wykrzesać z siebie choć odrobiny entuzjazmu dla sprawy? Wykazać się choć odrobiną zaangażowania? Przypomniały jej się słowa matki, gdy tak stała w sypialni, patrząc przez okno na milutki, cichy zaułek miasta, przy którym znajdował się ich dom. Pomarańczowe światło sodowych lamp rozświetlało chodnik przed wejściem, rzucając rdzawe cienie na miękki, rozłożony dach ich kabrioletu. Ten samochód uważała za bezsensowny luksus, na który nie było ich stać, ale kiedy zasugerowała, żeby go sprzedać i kupić coś tańszego, by spłacić uzyskanymi pieniędzmi część zadłużenia kredytowego, Bryan rozzłościł się jak diabli, i potem nie wspominała już o tym ani słowem, obawiając się, że znowu rozpocznie gadki o odwoływaniu
ślubu. Przeciągnęła ręką po parapecie okna. Farba zaczynała się złuszczać i na dłoni pozostały jej drobne odpryski. Chciałaby już mieć za sobą odnawianie domu, a szczególnie sypialni. Była pomalowana w kolorze ciemnoniebieskim, z białym sufitem. Ciemny, zimny kolor ścian sprawiał, że całe wnętrze wydawało się jeszcze węższe niż w rzeczywistości. Powinno być pomalowane w jakichś neutralnych barwach: może écru albo w kolorze bladożółtym, wówczas na pewno stałoby się tu przyjemniej. Powiedziała kiedyś o swoich przemyśleniach Bryanowi, ale on wciąż odsuwał remont w czasie. Cały dom wydawałby się bardziej ich własnością, gdyby był pomalowany w takich odcieniach, jakie im odpowiadały. Ubrania i buty prawie wysypywały się ze stojącej tu szafy. Bezwzględnie potrzebowały większej przestrzeni na ich przechowywanie. Gdyby Bryan w końcu odnowił pokój gościnny, mogliby wstawić tam szafę i przenieść część swoich rzeczy, a ich sypialnia zaczęłaby wyglądać nieco schludniej. Do tej pory nie zrobili nic i raczej nie zanosiło się, że cokolwiek się zmieni w najbliższym czasie przy takim podejściu Bryana do tematu. Czy jej narzeczony nie przypominał jednak nieco jej ojca, jak ostatnio zasugerowała z pewnym wahaniem Connie? Czy był gotowy do małżeństwa? Czy nie popełniała czasem błędu? Wciąż jeszcze miała czas, żeby zmienić zdanie. Debbie westchnęła, obserwując chmury przepływające po nocnym niebie, przesłaniające od czasu do czasu księżyc. Niczego bardziej nie pragnęła w swoim życiu niż szczęśliwie wyjść za mąż. Czy chciała zbyt wiele? Tysiące ludzi jakoś sobie z tym daje radę. Wielu ich przyjaciół żyło w szczęśliwych związkach małżeńskich i wydawało się, że nigdy nie przechodzili żadnych burz niezadowolenia, których pełen był jej związek z Bryanem. Czy miała zbyt wysokie oczekiwania? Czy oczekiwania Connie co do jej nieudanego związku również były zbyt wysokie? Czy odepchnęła Barry’ego od siebie ciągłymi utyskiwaniami i użalaniem się nad sobą? Termin ślubu zbliżał się nieuchronnie. Wszystko mieli już
załatwione. Jeśli nie zrobią tego teraz, może już nigdy się nie zdecydują na ten krok. Teraz wybór należał do niej. Debbie przygryzła dolną wargę. Może wszystko było do przewidzenia? Czy wszystkie panny młode zastanawiają się do ostatniej chwili, czy robią dobrze, wychodząc za mąż? Czy wszystkie trzęsą się z nerwów i zżera je trema na samą myśl o zbliżającym się ślubie? Pójdzie sama na spotkanie z księdzem. Bryan miał rację: to ona naciskała, żeby wzięli ślub kościelny, nie powinna więc się dziwić jego postawie. Kiedy już będzie po wszystkich ceremoniach i resztę dnia spędzą, bawiąc się w towarzystwie przyjaciół, z perspektywą wyjazdu na miesiąc miodowy do Nowego Jorku, na pewno Bryan odzyska dawny animusz. Wtedy ich życie powróci na właściwy tor, a wszystkie stresy i napięcia spowodowane przygotowaniami do ślubu staną się tylko odległym wspomnieniem. Ale koszulę może uprasować sobie sam, zdecydowała, gdy wieszała swoją bluzkę na wieszaku i zaczynała się przygotowywać do snu.
DZIEŃ ŚLUBU
Rozdział 23
Dzięki Bogu nie pada – pomyślała Debbie z wdzięcznością, kiedy nieco jeszcze słaby promień porannego słońca wpadł do pokoju przez szparę w zasłonach. Był wczesny poranek dnia jej ślubu. Leżała w łóżku w swoim dawnym pokoju w domku matki. Przez ostatnie trzy dni lało dosłownie bez przerwy i była pełna najgorszych przeczuć co do pogody dzisiaj, ale wyglądało na to, że bogowie im sprzyjają. Spojrzała na tarczę budzika stojącego przy łóżku. Za kwadrans siódma. Nie jest źle. Czuła się zaskakująco świeżo, zważywszy na fakt, że wczoraj jeszcze długo po północy siedziały z Connie, Karen i Jenną, plotkując i wspominając dawne czasy. Wzięła do ręki komórkę i zaczęła pisać wiadomość: Witaj, kochanie! Tak bardzo cię kocham! Jaki piękny dzień na nasz ślub! Do zobaczenia potem. Jestem taka szczęśliwa! Kocham! D. xx. Debbie zawahała się przed naciśnięciem klawisza „wyślij”. Było chyba trochę za wcześnie na wysyłanie wiadomości. Bryan mógł jeszcze mocno spać i tylko się wścieknie, gdy obudzi go dźwięk przychodzącego SMS-a. To nie byłby najlepszy początek małżeńskiego pożycia, więc tylko zapisała gotową wiadomość i zostawiła ją w schowku do wysłania później. Uściskali się mocno oboje na pożegnanie, kiedy wczoraj wyjeżdżała z domu, żeby spędzić ostatnią noc przed ślubem u swojej matki. – Nie każ mi czekać zbyt długo! – poprosił, a ona zapewniła go, że nie spóźni się nawet o sekundę. – Kiedy następnym razem przestąpimy próg tego domu, ty będziesz już żoną, a ja – twoim mężem – zaznaczył, wkładając niewielką walizeczkę z jej rzeczami do bagażnika samochodu. – Dziwne, prawda? Te słowa brzmią wielce dostojnie i dojrzale. – Nas to nie dotyczy, my nigdy nie będziemy dostojni. –
Debbie uśmiechnęła się szeroko, pocałowała go i złapała za tyłek. – Oj, bo sąsiedzi zobaczą! – Bryan roześmiał się, łapiąc ją w objęcia. – Niech sobie patrzą! My będziemy ich szokować bez przerwy! – powiedziała Debbie psotnie, znów go całując. Uśmiechnęła się na to wspomnienie, leżąc wciąż w łóżku i słuchając ogłuszającego świergotu i pogwizdywań ptaków, rozrabiających wesoło za oknem. Są ludzie, którzy uwielbiają ten poranny chórek; ją zawsze doprowadzały do szału hałasujące ptaki skracające jej cenne godziny snu. Akurat dzisiaj nie miała nic przeciwko temu, żeby zostać obudzona o poranku. To był najbardziej ekscytujący dzień jej życia i zamierzała cieszyć się każdą jego sekundą. Obróciła głowę i popatrzyła na swoją suknię ślubną, owiniętą w warstwę bibułki i przykrytą z wierzchu celofanem, wiszącą na drzwiach jej pokoju. Zanim zdejmie ją z siebie dzisiejszego wieczoru, będzie już panią Bryanową Kinsella, a w jej życiu rozpocznie się zupełnie nowy rozdział. Bezustanne planowanie wszystkiego i wszelkie obawy o przebieg ich wielkiego dnia zostaną już za nimi i dla wszystkich będzie to ogromną ulgą – myślała, wyślizgując się z łóżka i podchodząc na bosaka do okna. Wczoraj zadzwonili z hotelu z informacją, że ich dotychczasowy dostawca mięsa nie wywiązał się z zamówienia i musieli szybko znaleźć nowego dostawcę steków, który zażyczył sobie więcej pieniędzy za swój towar, więc w sumie rachunek będzie wyższy niż zakładany przez nich wcześniej budżet. Potem skrzypaczka zawiadomiła ją, że złamała rękę w nadgarstku, ale znalazła kogoś na swoje miejsce. Debbie mogła mieć tylko nadzieję, że zastępczyni będzie równie dobra jak poprzedniczka, bo nie miała możliwości posłuchać jej gry. To by była prawdziwa katastrofa, gdyby musiała iść wzdłuż całej nawy kościoła przy dźwięku fałszujących skrzypiec. Żadnych negatywnych myśli! – przykazała sobie stanowczo, rozsuwając zasłonki w oknie i podziwiając czyste błękitne niebo o odcieniu perłowym, wiszące nad czubkami drzew owocowych na
końcu ogrodu. Poranek był naprawdę cudowny – myślała, nie posiadając się ze szczęścia, gdy obserwowała Pannę Nadzieję, metodycznie myjącą sobie pyszczek. Kotka siedziała w swoim ulubionym punkcie w ogrodzie: na starym pniu ściętego dawno temu drzewa. Jego powierzchnia była gładka i miła w dotyku. Pieniek stał w pełnym słońcu, czyli w idealnym miejscu dla kotki, która uwielbiała się tam wygrzewać. Poczuła samotność, kiedy tak wyglądała przez okno na ukochaną kotkę Connie. Dzisiaj nastąpi ostateczne przecięcie więzów łączących ją z matką. Przez cały czas, odkąd sięgała pamięcią, właściwie ciągle były razem, tylko we dwie, stanowiąc malutki zespół. Teraz Debbie stworzy nowy zespół, a Bryan stanie się jej głównym ośrodkiem zainteresowania. Matka siłą rzeczy znajdzie się nieco na uboczu. Debbie całym sercem wierzyła, że Connie nie poczuje się opuszczona albo odsunięta na dalszy plan. Matce na pewno trudno było przyzwyczaić się do samotności. Na pewno jest jej źle samej – rozważała Debbie, wracając z powrotem do łóżka na jedną malutką chwilkę. Barry miał to szczęście, że założył drugą rodzinę, z którą się zestarzeje. Connie bez wątpienia była tą, którą w tym związku prześladował pech. Debbie westchnęła, naciągając kołdrę z powrotem na ramiona. Liczyła, że żadna z nich się nie popłacze, kiedy Connie będzie oddawać ją pod opiekę Bryana. Jak by to wyglądało, gdyby obie zaczęły pociągać nosem przed ołtarzem? Przy śniadaniu będzie musiała jej o tym napomknąć i przekazać niepodważalne instrukcje: żadnych łez przed ołtarzem pod żadnym pozorem! Przeciągnęła się jak kot, zadowolona, że w końcu nadszedł ten dzień. Wszystkie napięcia mięśni barków i szyi w ostatnich tygodniach teraz odeszły w niepamięć, również dzięki relaksacyjnemu masażowi, który wczoraj zrobiła jej matka. Debbie pomógł również telefon od Barry’ego, który powiedział, że pragnie, żeby ten dzień był dla niej tak szczęśliwy, jak to tylko możliwe, i że jest zadowolony z powodu zaakceptowania jego propozycji podwiezienia córki do kościoła własnym autem.
Kiedy tylko Debbie z Bryanem podjęli decyzję o tym, że się pobiorą, zdecydowali, że nie chcą tradycyjnego wesela. Nie chcieli też wypożyczać limuzyny. „To w złym guście – po prostu brak słów, a także wyrzucanie pieniędzy” – skwitował Bryan, kiedy sprawdzili cennik usług i zgodnie zdecydowali, że mogą spożytkować te pieniądze w zupełnie inny sposób. Bryan miał zostać podwieziony pod kościół motocyklem przez swojego drużbę, a Debbie i Connie – kabrioletem przez brata Bryana. Jednak po pogodzeniu się i odnowieniu stosunków z ojcem zaczęli często do siebie dzwonić i w trakcie jednej z takich rozmów ze strony Barry’ego padła propozycja, że podwiezie je obie do kościoła. Przedyskutowała to z Bryanem, który skłonił ją do zaakceptowania sugestii ojca. „Jeśli nie chcesz, żeby poprowadził cię do ołtarza, pozwól mu chociaż odwieźć się do kościoła; dzięki temu poczuje, że bierze w tym aktywny udział, skoro już za to płaci” – wytłumaczył jej narzeczony, gdy ona wciąż popadała w rozterki, nie mogąc podjąć ostatecznej decyzji. Przedstawił jej to w taki sposób, że wprost nie wypadało się nie zgodzić. Connie od razu była zachwycona wiadomością, że Barry odwiezie je obie do kościoła, cieszyła się z kolejnego kroku Debbie na drodze do pojednania z ojcem. Córka doskonale wyczuwała, że dla matki jazda ich trójki do kościoła jednym autem oznacza tyle samo, co symboliczny moment pojednania. To naprawdę zaczynało wyglądać jak zamknięcie jednego rozdziału w życiu i początek zupełnie nowego – zadumała się, odwracając się na brzuch i chowając głowę pod poduszkę, żeby zagłuszyć nieco dobiegające z zewnątrz hałaśliwe ptasie świergoty. Dziwnie się czuła, śpiąc w swoim wiekowym, pojedynczym łóżku. Brakowało jej ciepłego ciała Bryana leżącego tuż obok niej; uwielbiała budzić się rano w jego objęciach, szczególnie w mroźne zimowe poranki, kiedy przez sen obejmował ją ręką albo przytrzymywał nogą. Bycie połówką pary dawało jej wielkie poczucie bezpieczeństwa. Pamiętała, że odkąd podrosła, zawsze
zastanawiała się, jak jej matka może wytrzymać tak długo bez bliskości i towarzystwa mężczyzny. Wyglądało to tak, jakby Connie zamknęła na klucz tę część swojego życia. Kiedy Debbie była dzieckiem, zawsze wyobrażała sobie, że któregoś dnia jej matka przyprowadzi do domu nowego tatusia i wtedy wreszcie stanie się podobna do reszty koleżanek w klasie. Fantazjowała, że idzie po ulicy z Connie i nowym tatusiem i podczas spaceru wpadają na Barry’ego. On stoi w miejscu jak porażony, zgnębiony i przybity, a oni odchodzą, pokazując mu plecy. Gdy podrosła i zorientowała się, że w takiej samej sytuacji jest wiele rodzin, zaczęła się cieszyć, że mieszka tylko z matką. Miała dwie koleżanki, których rodzice się rozwiedli, po czym ponownie wstąpili w związki małżeńskie, i życie tych dziewczyn wcale nie było usłane różami. Ich lojalność bezustannie wystawiano na próbę, ciągano je wte i wewte; musiały także zaakceptować nowych rodziców, a w jednym przypadku nawet nowych przyrodnich braci i siostry. Wszystko to sprawiało im wiele kłopotów i tworzyło wciąż nowe komplikacje, dlatego też Debbie odmówiła – mimo że miała do tego prawo – jeżdżenia do Aimee i Melissy w weekendy oraz zostawania u nich na noc. Ponieważ rodzice nie chcieli jej do niczego zmuszać, uniknęła takiego scenariusza jak jej koleżanki. Connie była znakomitą matką – pomyślała z wdzięcznością. Zawsze robiła wszystko, co tylko w jej mocy, żeby uchronić Debbie przed wszelkimi negatywnymi skutkami rozwodu. Nie naciskała też na nią w sprawie organizacji ślubu i wesela. Jej koleżanka z pracy, Denise, miała kiedyś bardzo frustrujące doświadczenie. Jej matka uparła się, żeby zaprosić na wesele córki mnóstwo swoich przyjaciółek. Tak dalece ingerowała w każdy szczegół, że w końcu Denise spędziła swój bezcenny dzień ślubu, gotując się z wściekłości. Marianne Kenny z kolei tak bardzo pragnęła zrobić wrażenie na przyjaciołach i sąsiadach, że zupełnie straciła z oczu potrzeby i życzenia własnej córki. Była kobietą na tyle władczą i dominującą, że przeforsowała rozwiązania, które
zadowalały wyłącznie ją, i przygotowała wesele, które spełniało oczekiwania jej, a nie córki. Jedyna sprzeczka, która wynikła pomiędzy Connie a Debbie, dotyczyła niepojawienia się córki na umówionym wcześniej spotkaniu z ojcem w sprawie wesela, i była to wyłącznie wina jej samej – przyznała Debbie. A poza tym będą mieli z Bryanem dokładnie takie wesele, jakie sami chcieli: mała, kameralna impreza, nie żadne tradycyjne weselisko, w gronie najbliższej rodziny i przyjaciół. Postanowili je zorganizować zupełnie odmiennie od wielkich, nudnych, drogich przyjęć, w których mieli wątpliwą przyjemność uczestniczyć w ciągu kilku ostatnich lat. Kosztowały bardzo dużo i zamiast miłych wspomnień pozostawiły po sobie długi spłacane przez ich przyjaciół przez wiele lat. Mogli wprawdzie wziąć kameralny ślub bez wesela gdzieś na wyjeździe, ale przyjemniej było jednak zorganizować ślub z weselem na miejscu. Na pewno nie znajdzie się ani jedna osoba, która ośmieli się powiedzieć, że na ich weselu było nudno – pomyślała Debbie z przekonaniem. Oczy same się jej zamknęły i znowu zasnęła. Wreszcie nadszedł ten dzień – dzień wesela jej córki. To cud prawdziwy, że po trzech dniach deszczu dzisiaj tak pięknie świeci słońce! Przyjęcie weselne Debbie z grillem, na którym jej tak bardzo zależało, będzie mogło zostać zorganizowane na powietrzu, na dziedzińcu małego hoteliku. Zaufała córce i Bryanowi, zdając się całkowicie na nich w sprawie organizacji wesela, pozwalając im wybrać to, co im samym najbardziej odpowiada. Bryan ją zadziwił. Wydawało jej się, że będzie pierwszy do zorganizowania wielkiego, rozbuchanego przyjęcia, ale okazało się, że oboje, i Bryan, i Debbie, byli stanowczo zgodni co do tego, że chcą czegoś innego niż sztywne, drętwe „imieniny u cioci”, na których ostatnio bywali. Wkrótce po ogłoszeniu zaręczyn wybrały się obie z Debbie na targi ślubne i po godzinie stamtąd wyszły, przerażone krzykliwymi reklamami, napięciem i ścinającymi z nóg cenami.
Należy oddać sprawiedliwość Bryanowi, który uważał, że to wariacka impreza. Dwa tygodnie później Debbie poinformowała ją, że oboje zgodnie zadecydowali, że chcą mieć przyjęcie na wolnym powietrzu z grillem w małym hoteliku w pobliżu parku Stephen’s Green. Na tyłach budynku był ogromny dziedziniec, wprost idealny dla ich potrzeb. Mieli zamiar wziąć ślub w kościele uniwersyteckim, a potem zrobić sobie małą sesję fotograficzną w parku, skąd mogli na piechotę wrócić do hotelu, gdzie już wszyscy czekaliby na nich z powitalnym szampanem. No a potem przyszedłby czas na wspaniałą zabawę bez przemówień, niepotrzebnego zawracania głowy i przejmowania się, czy wszystko przebiega według planów. – Grill, żadnych toastów i przemówień, ty poprowadzisz ją do ołtarza?! Pewnie powinnyśmy się cieszyć, że chociaż ślub biorą w kościele! – Matka Connie uroniła łzę, kiedy usłyszała, jak będzie wyglądało wesele jej wnuczki. – Czy nie miałaś nic do powiedzenia w tej materii? – To ich ślub i chcę, żeby przede wszystkim oni się dobrze bawili. – Miejmy nadzieję, że skończy się lepiej niż twój – rzuciła cierpko Stella, nie mogąc się powstrzymać przed uszczypliwym przytykiem. – Ten komentarz jest zupełnie nie na miejscu, mamo. Jesteś zwyczajnie złośliwa! – wybuchła Connie. – Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wy dwoje nie mogliście się bardziej przyłożyć i popracować nad waszym małżeństwem. Twój ojciec i ja mieliśmy w swoim związku lepsze i gorsze dni, ale przezwyciężyliśmy wszystko, bo dla nas coś znaczyła przysięga małżeńska. Pary w dzisiejszych czasach poddają się zbyt łatwo – stwierdziła ze złością Stella. Wciąż dokuczało jej to, że ma rozwiedzioną córkę. Jedyna rozwódka w całej rodzinie! – Wiesz co, mamo? O wiele bardziej wolałabym być z kimś i starać się, żeby ten ktoś chciał być ze mną, gdybym wiedziała, że oboje tego pragniemy, a nie robić to tylko dlatego, że razem być musimy. Nic gorszego nie mogłoby mnie spotkać. No może poza
uwięzieniem. – Zawsze byłaś niezła w konstruowaniu tych swoich błyskotliwych odpowiedzi – odburknęła matka, przypominając Connie, jakim szczęściem okazała się dla niej przeprowadzka do Greystones, gdzie nie zagrażały jej już niezapowiedziane naloty matki i bezustanne moralizatorskie kazania. Kilka miesięcy po rozwodzie przyłapała Stellę na wkładaniu Debbie do głowy, jak to źle, że jej rodzice się rozstali i że dziewczynka powinna spróbować coś zrobić, aby zeszli się z powrotem. Wściekła się wtedy i urządziła matce karczemną awanturę. Przyrzekła sobie także, że nigdy więcej nie pozwoli Stelli na wtykanie nosa w nie swoje sprawy i że podobne przedstawienie się nie powtórzy. Powzięła mocne postanowienie odsunięcia Debbie poza destrukcyjny wpływ matki. Tamto wydarzenie przyspieszyło tylko jej decyzję o wyprowadzce z Dublina, decyzję, której nigdy potem nie żałowała. Kiedy Debbie była mała, zabierała ją na wizyty do dziadków co tydzień. Wydawało jej się, że w ten sposób córka będzie miała poczucie istnienia rodziny. Wiedziała, jak ważne jest podtrzymywanie łączących ich więzi. Ale gdy Debbie była już na tyle dorosła, żeby samodzielnie podejmować decyzje, zaczęły odwiedzać ich rzadziej, czasem raz na miesiąc, i kontaktowały się na ogół telefonicznie, aż stało się to normą. Była obowiązkową córką, lecz nie wykazywała się zbytnim oddaniem matce – szczerze przyznawała Connie. Całkowity brak wsparcia ze strony Stelli i jej nieustanna złość spowodowana nieudanym małżeństwem córki miały toksyczny wpływ na nie obie i wywołały między nimi rozdźwięk. Wprawdzie nigdy żadna nie wypowiedziała tego wprost, ale wzajemne animozje przez lata wciąż żyły w ukryciu. I najprawdopodobniej to właśnie głęboko skrywane urazy z osobistych życiowych doświadczeń z matką skłoniły Connie do ponaglenia Debbie, by jednak spróbowała pogodzić się z ojcem. Sama Connie przyznawała, że w tym momencie okazała się hipokrytką. Chciała, żeby w ogródku Barry’ego i Debbie kwitły
same różyczki bez kolców, a sama do tej pory nie zmierzyła się z problemami w stosunkach z matką. No cóż, przynajmniej dzisiaj Stella będzie miała możliwość zobaczyć ją, Barry’ego i Debbie razem, szczęśliwych w tym tak ważnym dla nich wszystkich dniu – i pal licho, czy ich małżeństwo jest rozbite, czy nie. Od rozwodu, przez wszystkie minione lata, Stella tylko kilka razy widziała się z Barrym. Teraz się spotkają i Connie pozostało mieć nadzieję, że jej matka będzie potrafiła się stosownie zachować i przynajmniej wysili się na pozory uprzejmości. Aimee zapewne będzie rzucać lodowate spojrzenia, ale na to już nikt nic nie poradzi. Będzie musiała jakoś sobie radzić z całą sytuacją. Matka Barry’ego, Hilda, wraz z siostrą przybędą na ślub razem z Karen. Jego ojciec już nie żył. Connie lubiła swoją byłą teściową, która ponoć naprawdę doceniała jej starania, aby Debbie kontaktowała się z babcią. Wielu dziadków traci kontakt z wnukami z powodu konfliktów byłych małżonków, ale Connie nie była ani złośliwa, ani małostkowa pod tym względem. To będzie bez wątpienia wesele z kilkoma punktami zapalnymi – zreflektowała się Connie, słysząc poskrzypywanie łóżka Debbie zza sąsiednich drzwi. Do jej uszu dotarło, jak wstała i chodzi po pokoju, a potem wróciła do łóżka i ponownie zapadła cisza. Debbie miała rację, kładąc się jeszcze spać: było zbyt wcześnie, żeby się zrywać i zaczynać przygotowania. Ziewnęła, odrzuciła kołdrę i usiadła przy małym okienku mansardowym, żeby podziwiać wschód słońca. Stare irlandzkie wiejskie porzekadło mówiące o tym, że wschód słońca jest oświadczeniem wydanym przez Boga, a zachód jego pod nim podpisem, nigdy nie wydało jej się bardziej odpowiednie do sytuacji. Patrzyła w zachwycie na wspaniałe złocistopomarańczowe niebo, które zapowiadało nadejście pięknego dnia. Dziękuję Ci, Boże, za pomoc w pogodzeniu się Debbie i Barry’ego przed tym najwspanialszym dniem jej życia. Spraw, aby byli z Bryanem szczęśliwi, otocz ich swoimi kochającymi ramionami i pozwól, by ich miłość trwała wiecznie – modliła się ze szczerego serca i pragnęła, żeby jej wątpliwości co do
nieuchronnie zbliżającego się małżeństwa córki w końcu zniknęły i przestały ją męczyć. Zrobiła, co mogła, próbując doradzić Debbie. Niczego więcej nie była w stanie uczynić. Czas najwyższy zapomnieć o wszystkim i dać sobie spokój z wątpliwościami. Odwróciła się i popatrzyła na jedno ze swoich ulubionych zdjęć przedstawiających ukochaną córkę. Debbie miała wtedy sześć lat, szeroki, szczerbaty uśmiech, piegi na nosie, włosy związane w mysi ogonek, a jej wielkie błękitne oczy uśmiechały się do obiektywu aparatu. Wyglądała na beztroską i szczęśliwą. Wbrew temu, co Debbie powiedziała Barry’emu o swoim dzieciństwie – a co on potem przekazał Connie – w jej dzieciństwie było wiele szczęśliwych, beztroskich chwil, a zdjęcie przedstawiało jedną z nich. Robiła wszystko, co w jej mocy, żeby być dobrą matką; nie widziała żadnego powodu, żeby zadręczać się tym w tej chwili. Czy jej matka też miała takie same przemyślenia przed jej ślubem? – zaczęła się zastanawiać. Czy też się o nią bała, nie mając pewności, że córka poślubia właściwego mężczyznę, czy może poczuła ulgę, że jest zwolniona z odpowiedzialności za decyzje córki? Connie miała nadzieję, że tamten dzień minie bez żadnych incydentów, ale kiedy już szła do ołtarza, jej matkę nagle dopadł szczególny niepokój o wiedzę innych na temat ciąży córki. No i oddała jej niedźwiedzią przysługę. Była tak zajęta opowiadaniem całej rodzinie i przyjaciołom, że Connie spodziewa się dziecka, iż nie zdążyła się skupić na żadnym aspekcie tego szczególnego dnia, co z przykrością zaobserwowała córka. Potem wszyscy zapewne nie robili niczego innego, jak tylko zastanawiali się, ile czasu powinni odliczyć do tyłu, zamiast do dnia ślubu dodawać dziewięć miesięcy. Connie westchnęła ciężko. Wolałaby być bezstronnym obserwatorem dzisiejszego dnia niż jednym z jego głównych uczestników. Byłoby interesujące popatrzeć na interakcje pomiędzy dwiema babciami, byłym zięciem i jego drugą żoną. Bez wątpienia Aimee zacznie robić porównania swoich wesel z górnej półki z o wiele bardziej nowoczesną imprezą Debbie. Connie nie
zamierzała pozwolić, żeby Aimee do czegokolwiek się wtrącała. Jeśli to zrobi, może popsuć nastrój. Debbie i Bryan zaplanowali niewielkie, gustowne przyjęcie i to ich zdanie liczyło się najbardziej. Madame Davenport może sobie zadzierać swój wspaniały nos najwyżej, jak tylko się jej będzie podobało. Aimee nie wyglądała na zbyt zadowoloną, kiedy Debbie i Bryan odrzucili jej ofertę pomocy przy organizacji wesela oraz udzielenia im rabatu przy aprowizacji i obsłudze, jeśli postanowią zorganizować tradycyjne przyjęcie przy stole. Przekazał jej to Barry łącznie z informacją, iż Aimee potraktowała to jako zniewagę, co Connie wydało się śmieszne. Młodzi mieli własną wizję swojego wesela. Zaoferowanie pomocy ze strony Aimee było dla niej swego rodzaju zniżeniem się – zreflektowała się Connie – choć nikt jej o to nie prosił. Obie żony Barry’ego nie utrzymywały ze sobą jakichkolwiek kontaktów. Jak Aimee mogła sobie wyobrażać, że jej oferta spotka się z aprobatą córki z pierwszego małżeństwa? Zrobiła to chyba tylko ze względu na Barry’ego – pomyślała Connie, próbując zachować bezstronność. Taki motyw jej zachowania mogła zrozumieć. Dzięki Bogu, że Karen zaoferowała się wziąć pod swoje skrzydła Aimee, Barry’ego, jego matkę i ciotkę. Usiądą razem przy jednym stole i Connie nie będzie się już musiała o nich martwić. Ona będzie zabawiała rodziców, dwie ciotki i dwie kuzynki. Przy kolejnym stole zasiądą rodzice Bryana, jego babcia i siostry. Para nowożeńców miała się przesiadać od stołu do stołu, spędzając czas ze wszystkimi po kolei. Melissa i Sarah były zachwycone koncepcją dowolnego zajmowania miejsc przez pozostałych gości i już planowały, że będą się przysiadać do najprzystojniejszych chłopaków – o czym nie omieszkał jej poinformować Barry, gdy zadzwonił, żeby ustalić szczegóły dowozu gości na wesele. A może i jej się poszczęści? – pomyślała, szeroko się uśmiechając i wyobrażając sobie minę Barry’ego, gdyby zobaczył ją flirtującą z dwa razy młodszym od siebie mężczyzną. To by mu jasno pokazało, że Connie jednak może być obiektem zainteresowania płci przeciwnej. Barry’emu
chyba wciąż jeszcze się zdawało, iż nic lepszego nie może jej spotkać niż ta jedna noc z nim. Dzisiaj będzie musiała przeżyć konfrontację z Aimee – przypomniała sobie. Wcale za tym nie tęskniła, ale też nie miała zamiaru robić z tego afery. W końcu to Barry powinien wziąć na siebie odpowiedzialność za własne małżeństwo. Ona nie starała się, żeby go uwieść. Mógł przestać w każdej chwili, gdyby tylko chciał. Ale nie chciał i teraz niech się sam zastanawia, dlaczego tak nie postąpił. W brzuchu Connie porządnie zaburczało. Czuła się głodna jak wilk. Przez cały ostatni tydzień była na diecie: tylko owsianka i czarny chleb, żeby zrzucić choć parę kilogramów. Efekt był. A teraz wiedziała z pewnością jedno: chciała brać czynny udział w zabawie weselnej i choćby nie wiem jakie dramaty rozgrywały się wokół niej, miała zamiar świetnie się bawić. Zasłużyła na to. Jakie to typowe – skrzywiła się. Zawsze lubiła podjadać coś słodkiego, żeby zagryźć stres i smutki. Dlaczego nie mogła wynagradzać ich sobie w inny sposób? Dlaczego zawsze musiało to być coś smacznego do zjedzenia? Gdyby znalazła odpowiedź na to pytanie, pewnie zostałaby milionerką. Połowa kobiet, które znała, miała ten sam zgubny odruch. Powinna się w końcu wziąć za siebie – przyznała smętnie. Im stawała się starsza, tym trudniej jej było szybko schudnąć. Stosując dietę składającą się z owsianki i czarnego chleba, piętnaście lat temu, a może nawet dziesięć, bez problemu ubywało jej ponad cztery kilogramy. A teraz udało jej się schudnąć nieco ponad dwa. Kiedy już wesele będzie tylko wspomnieniem, skupi się całkowicie na sobie. Zacznie się zdrowo odżywiać i dbać o formę fizyczną. Wiek średni na razie jej nie dopadł; ma jeszcze tyle do zrobienia w życiu! Dzień był tak piękny, że postanowiła wyruszyć na małą przechadzkę wzdłuż plaży przed śniadaniem. Może na razie zagłuszyć głód bananem, jeśli potem chce zjeść śniadanie razem z córką. Włożyła szybko dżinsy i sweter. Od morza pewnie wieje chłodny wiatr; energiczny spacer dobrze jej zrobi i doda sił do walki z czekającym ją szaleństwem nadchodzącego dnia.
Bryana Kinsellę obudził apetyczny aromat smażącego się bekonu i kiełbasek, dochodzący z kuchni. Ziewnął, przeciągnął się i wyjrzał przez okno. Świeciło słońce. Doskonale! Gdyby padał deszcz, przepadłby cały urok planowanego grilla. Musieliby jeść w środku i tego się właśnie najbardziej obawiali po kilku ostatnich dniach ohydnej, deszczowej pogody. To jego ostatnie godziny wolności. Dziwne uczucie. Kochał Debbie, oczywiście, że ją kochał, ale było w tym nieuchwytne poczucie niepowetowanej straty, jak tak się głębiej zastanowił nad wszystkim, co jeszcze chciałby zrobić, a czego jeszcze nie udało mu się do tej pory osiągnąć. Chciałby jeszcze przejechać od wybrzeża Atlantyku do Pacyfiku na harleyu albo jakimkolwiek innym motocyklu, na który byłoby go stać. Chciałby pójść na jakąś uczelnię i studiować sztuki piękne oraz wzornictwo, a potem otworzyć własną galerię. Nie miałby też nic przeciwko zostaniu krytykiem filmowym. To dopiero musi być interesująca praca: płacą ci za oglądanie filmów, jeżdżenie na festiwale filmowe i pisanie recenzji. Projektowanie biur, urządzanie i wyposażanie ich wnętrz jakoś specjalnie nie kręciły kreatywnej strony jego natury. Zamiast tego będzie związany posiadaniem domu, kredytem i dobrze płatną pracą, która angażowała go jedynie połowicznie. Jak on się w tym wszystkim odnajdzie? – zastanawiał się, leniwie przyglądając się swoim paznokciom, które błagały o zrobienie manikiuru; był już umówiony na godzinę jedenastą. W momencie kiedy się zaręczyli z Debbie, wszystkie jego plany wzięły w łeb. Musieli kupić dom, potem zajęli się organizowaniem ślubu i wesela. Liczba problemów do rozwiązania rosła, była jak staczająca się z góry śnieżna kula, odkąd wciągnęła go lawina nieoczekiwanych obowiązków. Czasami czuł się jak w pułapce, całkowicie obezwładniony sytuacją. Innym razem uważał, że jest całkiem zadowolony ze swojego położenia i bardzo się cieszył z powodu bycia w związku. Debbie rozumiała go bardziej niż jakakolwiek z dziewczyn, z którymi
umawiał się wcześniej. Wiedziała, że jest wolnym ptakiem, i dopóki nie zaczęli wędrówki wspólną, wyboistą drogą prowadzącą do zawarcia związku małżeńskiego, zawsze pozostawiała mu dużo swobody. Kiedy skończył się stres spowodowany przygotowaniami do ślubu i zapłacili ostatni rachunek, rytm ich życia odzyskał dawny spokój. Mogli z powrotem zacząć na przykład kupować tanie bilety lotnicze na weekendowe loty po całej Europie, tak jak zrobili to ostatnio, organizując wypad do Amsterdamu. To był wspaniały przerywnik… Jego nastrój uległ zdecydowanej poprawie i osiągnął zwykły poziom optymistycznego rozradowania, i wtedy właśnie do pokoju weszła matka, niosąc tacę ze śniadaniem, pełną smażonych pyszności i tostów posmarowanych roztapiającym się masłem. Nie za dobrze dla jego cholesterolu, ale pal licho, to był jego wielki dzień – wytłumaczył sobie, podnosząc się do pozycji siedzącej i opierając na poduszkach. – A teraz, synku, wrzuć to wszystko w siebie, żebyś miał siłę przeżyć cały czekający cię dzień. Przygotuję ci kąpiel, kiedy skończysz. Koszulę już ci wyprasowałam, a czysta zmiana bielizny i skarpetki są w szufladzie komody. – Postawiła tacę na jego kolanach i pocałowała go w czubek głowy. – Co ja bym zrobił bez ciebie, mamusiu? – powiedział z tkliwością. – Czuję się jak za dawnych lat, kiedy tak bardzo troszczyłaś się o mnie. – Jeśli tylko będziesz kiedyś potrzebował dobrej opieki, wracaj prosto do mnie do domu. – Brona Kinsella zebrała jego używane ubrania i włożyła do kosza na brudną bieliznę. Lubiła bardzo Debbie, ale uważała, że powinna się bardziej troszczyć o jej syna. Za bardzo się nie przemęczała. Bryan musiał sam prać swoje rzeczy, sam sobie prasować i chyba gotował też więcej od Debbie, jak zaobserwowała. Młode kobiety w dzisiejszych czasach zupełnie nie wiedzą, co to znaczy być dobrą żoną. Są za bardzo zainteresowane robieniem kariery zawodowej, prowadzeniem wystawnego trybu życia, a poza tym zawsze stawiają siebie na
pierwszym miejscu. Może w ten właśnie sposób Debbie została wychowana? W końcu małżeństwo Connie Adams się rozpadło i musiała pójść do pracy, żeby utrzymać siebie i córkę, co zapewne wywołało jakieś skutki uboczne, jak sądziła. Connie to bardzo energiczna, rozsądna kobieta, jak zdążyła zauważyć Brona. Sama była około dziesięciu lat starsza od Connie i ich nastawienie do życia bardzo się różniło. Bryan nie zapałał specjalną sympatią do swojej teściowej i jego matka dobrze rozumiała dlaczego, gdyż spotykała się z nią wielokrotnie przy różnych okazjach. Ale mimo to tak długo, jak długo nie będzie się wtrącać do ich spraw, wszystko będzie w najlepszym porządku. A jeśli i kiedy już na świecie pojawią się dzieci, Brona nie miała zamiaru dać się odsunąć na boczny tor, jak to się dzieje w wypadku większości matek żonatych synów. – Dzień dobry, synu! Ciesz się ostatnimi godzinami wolności. – Phil Kinsella wsunął głowę przez uchylone drzwi do pokoju Bryana. – Jadę już po twoich dziadków. Do zobaczenia potem. – Ojciec pomachał mu wesoło i zszedł na dół po drewnianych schodach, zadowolony, że ominie go szał ostatnich przygotowań przed ślubem. – Do zobaczenia, tato! Będziemy się musieli napić podczas wesela! – zdążył jeszcze krzyknąć za nim Bryan, zabierając się do śniadania. Zwykle odżywiał się bardzo zdrowo, więc smażone frykasy w jego jadłospisie były raczej niespotykane, o śniadaniu do łóżka nie wspominając. Przynajmniej ostatnimi czasy. Z największą niecierpliwością będzie wyczekiwał rozpoczęcia wesela, skoro tylko przebrzmią kościelne dzwony. Zupełnie by mu wystarczył do szczęścia ślub cywilny w urzędzie miejskim, ale i Debbie, i Connie uparły się na ceremonię kościelną z całym tym zawracaniem głowy, mimo że jego narzeczona raczej nie chodziła często do kościoła. Wielu z jego przyjaciół robiło tak samo: nie chodzili do kościoła, ale decydowali się na ślub kościelny. Bryan uważał to za pewnego rodzaju fałsz i nie omieszkał o tym wspomnieć, kiedy doszło do dyskusji na ten temat. Connie wprawdzie oświadczyła, że tę decyzję powinni
podjąć sami, ale Bryan miał wrażenie, iż matka wywiera na Debbie presję, by jednak wzięli ślub w kościele. To był kolejny minus dla niego, który nowo nabyta teściowa zapewne skrzętnie zapisała w swoim notesiku. Nie wątpił, że Connie nie miała o nim najlepszego zdania. Zdecydowanie lepiej dogadywał się z ojcem Debbie: polubił go bardzo, kiedy spotkali się przy kilku okazjach. Wydawało mu się, że potrafi zrozumieć, dlaczego Barry zostawił Connie. Jej apodyktyczny charakter odstraszyłby każdego mężczyznę. Niech no by tylko spróbowała tak na niego pokrzyczeć! Wiele by nie osiągnęła – zapewnił sam siebie, odgryzając kawałek placka ziemniaczanego i zwracając się ku innym, o wiele przyjemniejszym obserwacjom. Wiedział, że wszyscy ich przyjaciele, którzy już byli w związkach małżeńskich, będą porównywać i ślub, i wesele jego i Debbs z własnymi, ale uważał, że program, który ułożyli, sprawi, że impreza będzie godna zapamiętania. Usłyszał dźwięk przychodzącej wiadomości w telefonie. Otworzył ją z niecierpliwością i uśmiechnął się po odczytaniu. To pisała jego dzisiejsza panna młoda. Ja też cię kocham, kotku. Już nie mogę się doczekać – odpisał, kiedy do pokoju weszła matka z kolejną porcją posmarowanych masłem tostów i gorącą kawą. Dzień powoli się rozkręcał, a teraz miało być już tylko lepiej – pomyślał z satysfakcją, gdy pociągnął solidny łyk kawy i zagryzał złociście podpieczonymi kiełbaskami i chrupiącym bekonem, polanymi obficie ketchupem.
Rozdział 24
– Dokąd idziesz? – Barry ziewnął, budząc się, a kiedy na dobre otworzył oczy, zobaczył swoją żonę ubraną w popielaty garnitur i biały top, która wpinała w uszy złote kolczyki. – Do pracy – odparła Aimee. – Mam chrzest tego wielkiego McNulty w Howth. Chcę tylko rzucić okiem, czy wszystko gra. Nie obawiaj się. Wrócę szybko i na pewno zdążę jeszcze podjechać po Sarah i Melissę, żeby zabrać je na ślub, skoro ty nas nie podwozisz. – W jej głosie wyczuł sarkazm, ale go zignorował. Wprawdzie nie skomentowała ani słowem tego, że będzie wiózł do kościoła swoją córkę i eksżonę, ale i tak wiedział, że nie była z tego specjalnie zadowolona. Przecież zostawiał ją i Melissę, żeby radziły sobie same. – O której godzinie wrócisz? Wyjeżdżam do Greystones około południa. Możesz zamówić taksówkę na kwadrans po drugiej, zostanie ci wtedy mnóstwo czasu, żeby dotrzeć do miasta na trzecią – poradził jej. – Nie martw się o mnie. Sama wiem, o której powinnam wyruszyć. Na pewno dojadę – odpowiedziała ostro i wyszła. Słyszał stukot jej wysokich obcasów, oddalający się w głąb mieszkania, i skrzywił się z gniewu. Powinien cieszyć się, że ostatecznie zmieniła zdanie i wybierała się na ślub razem z nim, ale nie była jakoś szczególnie pomocna. Przez ostatnie kilka tygodni widywali się tylko w przelocie, tak bardzo pochłaniała ją praca. Organizowała chyba z pół tuzina komunijnych imprez, z których każda kosztowała między dwadzieścia a pięćdziesiąt tysięcy, o czym nie omieszkała go poinformować, a oprócz tego jeszcze dwa wesela, i to największe, u O’Learych, które miało się odbyć już w przyszłym tygodniu. Celtycki tygrys, jak to nuworysz, szastał pieniędzmi na prawo i
lewo, niczego sobie nie żałując przy każdej nadarzającej się okazji, a firma Aimee, z której skorzystanie wróżyło sukces w dziedzinie organizacji imprez i zaopatrzenia wesel, zbierała finansowe żniwo. Żona Barry’ego pracowała o wiele dłużej, niż kiedy spotkali się po raz pierwszy, a i pieniędzy zarabiała o wiele więcej. Gdy wróciła do domu z Mediolanu dzień po jego wizycie u Connie, zakończonej seksem, poczuł pewien niepokój, kiedy zobaczył ją w drzwiach. Tego dnia prosto z lotniska pojechała do biura, obawiając się spóźnienia, a potem utknęła w piątkowym popołudniowym korku. Złapał ją wtedy, dzwoniąc na telefon komórkowy, i zapytał, czy mogłaby odebrać Melissę po meczu koszykówki. Skomentowała zgryźliwie jego prośbę i wyczuł, że jest w złej formie. Sam był zaskoczony, że prawie nie odczuwał wyrzutów sumienia, kiedy stanął z żoną twarzą w twarz. Z jakiegoś dziwnego powodu nie mógł zakwalifikować swojego czynu jako niewierności małżeńskiej. Gdyby przespał się z jakąś zupełnie obcą kobietą, pewnie miałby poczucie winy. Aimee pocałowała go na powitanie w policzek i poinformowała, że musi wziąć prysznic. Nie mogła ukryć ulgi, kiedy powiedział jej, że nie udało mu się zarezerwować stolika w Saddle Room. Próbował jeszcze w kilku innych znanych restauracjach z tym samym rezultatem. – Nic dziwnego – oświadczył. – Nie dałaś mi zbyt dużo czasu. – Zrobimy to innym razem. Kostka wołowiny po burgundzku z dodatkiem siekanego szczypiorku ze sklepu Butler’s Pantry do mikrofalówki i do tego butelka wina. Zjemy w domu – zasugerowała, wyjmując telefon, żeby zadzwonić do jednej ze swoich pracownic z przypomnieniem, żeby nowych kryształów firmy Louise Kennedy pod żadnym pozorem nie użyli na żadnej z imprez oprócz wesela O’Learych. Jeśli jej klienci płacili ponad milion za to wesele, zasługiwali na nowiuteńkie kryształy prosto ze sklepu – jak usłyszał Barry, gdy mówiła do słuchawki tym swoim ostrym, zasadniczym tonem głosu. On sam uważał, że wydawanie
tak ogromnych sum pieniędzy na wesela osób ze śmietanki towarzyskiej, jak to robiło wielu bogatych klientów Aimee, sprawiało, że przyjęcia upodabniały się do ogromnych korporacyjnych imprez i przestawały być intymnymi ceremoniami, podczas których kobieta i mężczyzna składają najważniejsze zobowiązanie swojego życia. Im bardziej wystawnie zorganizowane przyjęcie, tym mniej w nim odniesienia do pary młodych, a przecież to ma być zabawa dla nich, dlatego też Barry bardzo się ucieszył, że Debbie i Bryan nie poszli tą drogą. Aimee skrzywiła się, kiedy usłyszała o propozycji zorganizowania grilla dla gości weselnych, a znając ją, wiedział, że zapewne wyobraziła sobie zwęglone żeberka i przypalone kiełbaski. Był w jakiś sposób osobiście zainteresowany tym, czego ma się spodziewać na przyjęciu weselnym, i ulżyło mu, że na ślubie nie zobaczy żadnego ze swoich kompanów od golfa, bo mogliby pomyśleć, że jest kutwą i dusigroszem. Ale mimo wszystko darzył skrytym szacunkiem Debbie i Bryana za to, że postawili na swoim i nie poddali się wpływowi wszechobecnego konsumpcjonizmu, który przeżarł branżę ślubną. Debbie była w okresie największego rozdrażnienia i kąśliwości, kiedy poinformowała go, że zdecydowali się na grilla, a on nawet nie zapytał o menu, bojąc się, że to ją jeszcze bardziej rozjuszy. Aimee tylko uniosła brwi, gdy powtórzył jej, że odrzucili jej propozycję pomocy i zdecydowali się na grilla na powietrzu. Mam nadzieję, że będą mieli dobrą pogodę – skomentowała cierpko, okazując wyraźne niezadowolenie. Tamtego wieczoru wybrał się na partyjkę golfa, skoro nie mieli jeść na mieście. Kamień spadł mu z serca, kiedy spostrzegł, że zmęczona Aimee zasnęła zaraz po przyłożeniu głowy do poduszki. Czuł się zbyt dotknięty, żeby się z nią kochać, ale ona zdawała się w ogóle tego nie zauważać i chyba dopiero tydzień później którejś nocy odwróciła się do niego w łóżku i zaczęła go pieścić i całować w ciemnościach. Szybko było po wszystkim, ale nawet to pozostawiło w nim niesmak i uczucie niesprawiedliwości. Pewnie miała akurat jajeczkowanie i poczuła chcicę, to była jego
pierwsza myśl, ale może i nie – rozstrzygnął swój dylemat następnego poranka. Powiedziała przecież, że nie muszą się zabezpieczać. Więc może to napięcie przedmiesiączkowe? Raczej nie miała specjalnej ochoty na niego, tylko na zaspokojenie własnej chuci – stwierdził urażony w swojej męskiej dumie. Mogła równie dobrze oświadczyć: „Obsłuż mnie!”, bo tak się właśnie czuł, kiedy to robił. Kochał się z nią całkowicie mechanicznie, a potem, gdy ona zasnęła prawie w tym samym momencie, w którym skończyli, leżał obok niej, czując się skrzywdzony i użalając się nad sobą samym. I tak właśnie zachowywała się Aimee ostatnimi czasy, a on coraz bardziej miał tego dość. Nic dziwnego, że jego myśli zwróciły się ku byłej żonie. Dlaczego miałby się czuć z tego powodu winny? Aimee zaczęła wykluczać go ze swojego życia, a co gorsza, Melissa też prawie nie widywała matki. To on stał się głównym opiekunem córki, czego żona zdawała się nie zauważać. Kupiła Melissie kosmetyki i ekskluzywne dżinsy, które wprawiły ich córkę nieomal w stan ekstazy, ale przez pozostałe dni tygodnia prawie nie pokazywała się w domu. Musiała jeszcze polecieć na Zachodnie Wybrzeże, do Gallway, żeby dopilnować gali rozdania nagród, co wymagało od niej zostania tam na noc. Potem udała się do Kildare na kolejne wielkie wesele śmietanki towarzyskiej. Lato było porą roku wymagającą od niej skrajnego zaangażowania w pracę, a kiedy wracała do domu, czuła się zbyt wyczerpana, żeby mieć siłę i chęć na cokolwiek oprócz zwalenia się na kanapę. Zresztą przychodziła codziennie między dziewiątą a dziesiątą wieczorem, czyli już w nocy. Z powodu napiętego grafika pracy Aimee musieli nawet zrezygnować z planowanej wycieczki do Paryża podczas letnich wakacji Melissy. Skoro tylko będą mieli za sobą ślub Debbie i wesele O’Learych, którego organizacja zabierała jej prawie cały czas, miał zamiar przeprowadzić poważną rozmowę z żoną i powiedzieć jej dokładnie, jak się czuje. Promienie słońca, lśniąc i połyskując, odbijały się na
powierzchni rzeki Liffey, kiedy Aimee zwolniła, żeby wrzucić monety do bramki otwierającej wjazd na most East Link. Na szczęście ruch był nieduży i nie musiała czekać w kolejce samochodów, zwykle stojącej przed bramką. W godzinach szczytu czasem trzeba było spędzić w korku ponad godzinę, żeby przedostać się przez ten płatny most na drugą stronę rzeki. Poranek zaczynał się wspaniale. Otworzyła okno, żeby wpuścić do środka świeży powiew wiatru. Debbie na pewno będzie zadowolona. Dzień wprost wymarzony na ślub, po tych deszczach, które musieli znosić ostatnio. Do jutra będzie po wszystkim i może Barry w końcu się odpręży i przestanie chodzić wciąż nadęty, bo – litości! – w ostatnim czasie jego humory stały się nie do zniesienia – pomyślała Aimee ze smutkiem. Nie wyglądało nawet na to, żeby jakoś specjalnie docenił jej zmianę zdania co do obecności na ślubie, choć oświadczyła mu ostatnio, że na ślub jednak się wybierze. Wyczuła, że powinna się wówczas znaleźć u jego boku, skoro uważał za tak ważne, by na uroczystość dojechały obie z Melissą. A Melissa od ostatniej wizyty Debbie u nich była cała w skowronkach i niezmiernie podniecona oczekiwała tego wydarzenia. Aimee nie miała pojęcia, co spowodowało tak nagłą zmianę nastawienia Debbie do ojca i przyrodniej siostry, ale ponieważ uszczęśliwiło to jej córkę, nic innego się nie liczyło. A potem któregoś dnia została poinformowana przez Barry’ego, że zamierza zawieźć Debbie i Connie do kościoła swoim samochodem. Czy wtedy zdawała sobie sprawę, że w zasadzie nie ma wcale ochoty iść na ten ślub? – pomyślała ze złością, jadąc Alfie Byrne Road w kierunku Clontarf. Czy Debbie nie mogła zwyczajnie wynająć jakiejś limuzyny, która zawiozłaby ją do kościoła, jak to robi większość normalnych panien młodych? Nie zgodziła się, żeby Barry poprowadził ją do ołtarza – co ona najlepszego wyprawia, gdy chce, żeby je podwiózł? Zwyczajnie go wykorzystuje, ot, co naprawdę robi, a jej głupi mąż tego nie widzi. A kiedy ślub i wesele się skończą, kiedy już będzie po wszystkim, porzucą go jak zabawkę, która się znudziła, i potem on
będzie się wypłakiwał na jej ramieniu. Rodziny z poprzednich małżeństw są jak trucizna. Któregoś dnia, kiedy nie mogła się dodzwonić do firmy ubezpieczeniowej i czekała na połączenie, znalazła w wyszukiwarce Google stronę internetową z poradami dla drugich żon i poczuła, że utożsamia się z wieloma z nich – z tymi, które w żaden sposób nie mogły się pogodzić z żądaniami finansowymi pierwszych żon i ich dzieci. Niektóre nie mogły znieść ciągłego napięcia wywoływanego niezbędnymi kontaktami z pierwszą rodziną i drugie małżeństwo również się rozpadało. Wydawało jej się, że ma więcej szczęścia od innych. Nigdy nie musiała podejmować specjalnych wysiłków, żeby przekonywać do siebie Debbie, jak to często robiło kilka jej znajomych w stosunku do dzieci z poprzedniego małżeństwa. Aż do pojawienia się tematu ślubu życie rodzinne Aimee przebiegało bez żadnych wstrząsów. I dopiero okres przygotowań do tej uroczystości wytrącił ją z równowagi i doprowadził do ciągłego poirytowania. Trzeba to przyznać Connie, że oprócz większej kwoty pieniędzy na ślub i wesele jej żądania finansowe były całkiem rozsądne, a kiedy Debbie poszła do pracy, Barry przestał płacić na nią alimenty. Connie nigdy nie wystąpiła o alimenty dla siebie – przynajmniej miała tyle godności, żeby utrzymywać się samodzielnie, a nie doić byłego męża. Niektóre eksżony nie mają za grosz sumienia i skrupułów, żeby puścić z torbami swojego eks, obdzierając go ze wszystkiego. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że było również wiele samotnych matek z dziećmi, które ledwo wiązały koniec z końcem z powodu skąpstwa swoich byłych partnerów. Jeśli ona i Barry kiedykolwiek się rozstaną, przynajmniej będzie miała tę satysfakcję, że sama jest całkowicie niezależna finansowo. Nigdy, ale to przenigdy w życiu nie zniosłaby, żeby jakikolwiek mężczyzna ją utrzymywał. Przez twarz Aimee przemknął cień smutku. Ojciec nie cenił jej zbyt wysoko w porównaniu z braćmi, ale pokazała mu i udowodniła sobie samej, że umie sobie poradzić w życiu lepiej od nich wszystkich razem wziętych. Do dziś pamięta usłyszaną przypadkiem pełną lekceważenia odpowiedź ojca, gdy kolega z
pracy spytał go, co zamierza robić jego córka, kiedy skończy szkołę. „Nie zamierzam mieć jej na głowie do późnej starości. Jest okropnym nieukiem. Oblała fizykę i nauki ścisłe, ledwo zdała matematykę, więc chyba rozumiesz. Najlepsze, co może zrobić, to skończyć kurs dla sekretarek i znaleźć męża, żeby ją utrzymywał”. Jego impertynenckie, niemiłe słowa ubodły ją do żywego. W liceum zawsze bardzo się starała, żeby być jak najlepsza z matematyki, chodziła też na rozszerzone zajęcia z fizyki i przedmiotów ścisłych, choć nie wykazywała specjalnych uzdolnień w tym kierunku. Ken Davenport był kardiologiem i chciał, żeby dzieci poszły w jego ślady na polu medycyny. Dwaj starsi bracia stawili ojcu zacięty opór i wybrali inne profesje, więc wszystkie swoje nadzieje pokładał w najmłodszej córce. Jednak nie udało jej się zdać egzaminów na studia z przedmiotów ścisłych i w końcu wylądowała w szkole pomaturalnej, przygotowującej do obsługi przyjęć. Ojciec twierdził, że wybrała nic nieznaczącą, przeciętną drogę kariery i za każdym razem, kiedy się spotykali, rzucał kilka błyskotliwych komentarzy. Nie wpadł w zachwyt, kiedy wyszła za mąż za rozwiedzionego mężczyznę, z którym miała nieślubne dziecko. Jej matka, Juliet, kobieta cicha i pełna rezerwy, w przeciwieństwie do swojego hałaśliwego męża, zawsze dodawała córce otuchy i zachęcała ją, żeby szła własną drogą, nie dając się zastraszać. Na podstawie obserwacji Juliet, która odłożyła na bok wszystkie swoje potrzeby i pragnienia, podporządkowując się całkowicie mężowi i jego karierze zawodowej, Aimee obiecała sobie solennie, że nigdy, ale to przenigdy nie uzależni się finansowo od żadnego mężczyzny. Ken Davenport doprowadził do perfekcji wynoszenie na pierwszy plan swojego ja, ja i tylko ja i biedna Juliet znalazła się w końcu gdzieś na bardzo odległym drugim planie. Aimee doprowadzało do wściekłości patrzenie na matkę rezygnującą ze swoich potrzeb, byleby tylko jej wspaniały
mąż mógł pozostać w centrum uwagi. Aimee zgodziła się poślubić Barry’ego dopiero wtedy, gdy stwierdziła, że zarabiają mniej więcej tyle samo, a biorąc pod uwagę jej świetnie rozwijającą się karierę zawodową, była prawie pewna, że wkrótce prześcignie go pod względem wysokości rocznych przychodów. Już w zeszłym roku zarobiła więcej niż on. Jeśli mu to nie odpowiadało, nie miała zamiaru z tego powodu płakać. Dlaczego mężczyźni nie mogą znieść, gdy kobietom idzie lepiej od nich w pracy? Dlaczego czują się wtedy zagrożeni, tak jakby to obrażało ich męskość? Kiedy zaczęła umawiać się na randki z Barrym, ten był wręcz pod wrażeniem jej energii i ambicji i jeszcze ją zachęcał do bardziej wytężonej pracy. Ostatnio jednak zaczął narzekać, że ona zbyt dużo czasu spędza w biurze i nad swoim smartfonem BlackBerry, zupełnie jakby zaczął jej zazdrościć sukcesów zawodowych. Czy wszyscy mężczyźni są tacy sami? – zastanawiała się ze złością, jadąc obok parku St Anne’s i obserwując wczesnoporannych spacerowiczów z psami. Bardzo tu ładnie – pomyślała z aprobatą, ruszając szybciej w stronę Howth. Jej telefon zadzwonił i połączył się przez Bluetootha z zestawem głośnomówiącym w samochodzie. – Aimee, mamy tu katastrofę! Idiota, który dostarczał tort, potknął się i została z niego rozciapciana paćka. Totalna klęska! – W samochodzie rozległ się rozgorączkowany głos jej asystentki. – A niech to szlag! Wsadź jego głupią gębę w tę paćkę i powiedz mu, że on albo jego firma będą musieli za to zapłacić. Muszę się zatrzymać na chwilę i wykonać kilka telefonów. Nie mów jeszcze nic klientom, bo może uda mi się jakoś rozwiązać ten problem. Będę za dziesięć minut. – Aimee zatrzymała się w zatoczce na poboczu drogi i skoncentrowana na wykonaniu zadania, zaczęła telefonować. – Wysyłam do was taksówką moją osobistą asystentkę. Będzie o wpół do drugiej. Daj jej czarną sukienkę od Marca Jacobsa, tę małą czarną, złotą torebkę kopertówkę od Pierre’a
Cardina i czarne pantofle bez pięty od Jimmy’ego Choo. Torebka i buty leżą obok mojej toaletki, sukienka wisi w szafie. Wyjmij jeszcze czerwony, haftowany jedwabny szal, owiń go w bibułkę, zapakuj razem z pozostałymi rzeczami i przekaż jej, okej? – Okej! – Melissa posłusznie jej przytaknęła. – Weźmiecie obie taksówkę do hotelu Shelbourne i tam się spotkamy o wpół do trzeciej, a stamtąd już razem pójdziemy do kościoła. Zapamiętałaś? – Okej, mamo! Żaden problem. Do zobaczenia! – I nie przesadź z makijażem – uprzedziła Aimee. – Oczywiście. Pa, mamo! – Melissa nie mogła się już doczekać, kiedy skończą rozmowę, i szybko pobiegła do Sarah przekazać jej nowiny. Ależ mają szczęście, że mama nie będzie miała wystarczająco dużo czasu, by przyjechać po nie do Dun Laoghaire i potem znowu wracać do miasta! A jeśli nie dojedzie do domu, nie będzie mogła im narzucać swojego zdania w sprawie przygotowań do ślubu. Melissa aż zakręciła się z radości po salonie, zanim wyszła na taras, gdzie na leżaku odpoczywała Sarah, popijając drinka Bacardi Breezer, słuchając zespołu Kaiser Chiefs. – Wspaniałe wieści! Mama nie zdąży przyjechać po nas przed ślubem. Mamy wziąć taksówkę. Możemy się ubrać w to, co nam tylko przyjdzie do głowyyy! – wrzasnęła radośnie. – Ale fart! – Sarah wyskoczyła z leżaka na równe nogi. – Co wkładasz? Nowe dżinsy i zielony top od Paris Hilton? – Zgadłaś! – uśmiechnęła się Melissa. – Twoja mama się wścieknie. – Wiem, ale już nic nie będzie mogła zmienić, a jeśli nawet na mnie pokrzyczy, to i tak warto się narazić, byleby nie mieć na sobie tej… tej ohydnej sukienki, w którą kazała mi się ubrać. Aimee kupiła jej bardzo drogą sukienkę w butiku Miss BT w zygzakowaty wzorek, który – jak zapewniała córkę – był obecnie bardzo modny. Wprawdzie Melissa widziała w Internecie zdjęcia Kate Moss w identycznej sukience, w której modelka wyglądała naprawdę ekstra, ale nie wiedzieć czemu według Melissy ona sama
prezentowała się w tej sukni jak obłąkana zebra w czarno-zielone paski. Miały z tego powodu niezłe spięcie; na koniec Aimee oskarżyła ją o bycie samolubnym, niewdzięcznym bachorem. To zabolało. Dąsała się potem prawie przez tydzień, nie rozmawiając z matką. Aimee udało się ją udobruchać dopiero, gdy kupiła jej fantastyczne dżinsy firmy Rock & Republic podczas pobytu w Mediolanie, jak również rozmaite kosmetyki firmy MAC, o które prosiła. Wszystko dlatego, żeby jej wynagrodzić konieczność pozostania w wakacje w Dublinie zamiast planowanego uprzednio wyjazdu do Paryża. Wiele jej koleżanek z klasy wyjechało w tym tygodniu na narty albo na południe, do Marbelli albo Toskanii, do letnich willi i apartamentów rodziców. Drażniło ją, że musi siedzieć w mieście, kręcąc się w kółko po Dun Laoghaire, ale dżinsy Rock & Republic okazały się niezwykle pożądanym substytutem podróży do Paryża. Nawet nie próbowała zasugerować Aimee, że chciałaby włożyć je na ślub. Wiedziała, że spotka się to z kategoryczną odmową. Ale teraz matki tu nie było i jej zdanie przestało się liczyć. A potem i tak niczego nie będzie mogła zmienić. – Szybko! Biegniemy do ciebie. Weźmiesz swoje białe dżinsy i buchniesz siostrze jej zdobioną diamencikami koszulkę na ramiączka. A na nogi włożysz szpilki bez palców, te à la Lindsay Lohan – zasugerowała przejęta Melissa. – Ale ekstra! Super! Chodźmy. Ale najpierw pomóż mi skończyć mojego breezera. – Sarah podała przyjaciółce drinka, a ta pociągnęła solidny łyk. Poczęstowały się dwiema butelkami Bacardi Breezera każda, żeby uspokoić nerwy i żeby mieć miły szumek w głowie przed rozpoczęciem wesela, gdy zostały w mieszkaniu same. Barry pojechał samochodem do myjni i na czyszczenie wnętrza, a potem miał udać się prosto do Greystones. – Musimy się pospieszyć. Chodźmy już. Zakoś też swojej siostrze prostownicę do włosów, żebyś mogła zrobić sobie fryzurę w tym samym czasie co ja. – Melissa popędzała Sarah, będąc u szczytu rozemocjonowania. Chichocząc, wróciły do salonu, złapały torebki i klucze do
swoich mieszkań i pobiegły do windy, żeby zdążyć przywieźć ubrania dla Sarah, zanim przyjedzie asystentka Aimee. Półtorej godziny później obie podziwiały swoje odbicia w lustrze, znajdującym się po wewnętrznej stronie drzwi szafy Melissy. Melissa zakręciła pirueta i wtedy naszywana koralikami bluzeczka z dżerseju bez pleców rozpostarła się, furkocząc, wokół niej, odsłaniając charakterystyczne logo Rock & Republic na tylnej kieszeni spodni. Były o rozmiar za małe i ledwo się w nie wcisnęła. W tym celu przewlekła sznurówkę od buta przez otwór w uchwycie zamka błyskawicznego, potem położyła się na podłodze i z pomocą Sarah podciągnęła suwak. Namęczyły się potwornie, ale w końcu udało im się go zasunąć. Na szczęście bluzeczka była na tyle długa, że zakryła sporą fałdę tłuszczu, powstałą po zapięciu spodni. – Ależ ty jesteś szczupła! – krzyknęła z zazdrością, kiedy popatrzyła na przyjaciółkę ubraną w białe obcisłe rurki, prześliczną czarną bluzeczkę naszywaną diamencikami, ozdobioną cieniutkimi frędzelkami i białe szpilki bez palców na bardzo wysokim obcasie, dzięki którym wyglądała na jeszcze wyższą i szczuplejszą, niż była w rzeczywistości. – Ty masz za to super biust – podkreśliła Sarah. – Mój bardziej przypomina sadzone jajka. – Mam nadzieję, że moja bardotka wytrzyma i nie będzie się zsuwać, bo w innym wypadku nie będę mogła tańczyć – stwierdziła Melissa z obawą, podciągając nieco biustonosz do góry. – Zostaw swój biust w spokoju i przestań się martwić bzdurami. Lepiej popatrz na moje włosy. Wszystko z nimi okej? – Twoje są w porządku – zapewniła ją Melissa, przeciągając ręką po prostych pasmach swoich czarnych włosów przesuszonych w efekcie zbyt intensywnego potraktowania ich prostownicą. Wyglądało na to, że wykonanie jej fryzury nie do końca się powiodło. Popatrzyła w dół na swoje pasiaste jak zebra szpilki. Zobaczyła kiedyś bardzo podobne, mniej więcej w tym samym stylu, na nogach Lindsay Lohan i zakochała się w nich od
pierwszego wejrzenia. Szukała potem podobnych do nich przez bardzo długi czas, aż wreszcie dostrzegła je podczas zakupów z mamą. – Kochanie! One wyglądają tandetnie, choć może i tanie nie są – stwierdziła autorytatywnie Aimee, kiedy Melissa zwróciła na nie uwagę matce i nie pomogły żadne prośby. Jednak dwa dni później dziewczyna pojechała sama do centrum i mimo wszystko kupiła je. Znalazła pięćdziesiąt euro w jednej z torebek matki, dwadzieścia udało jej się wyciągnąć z portfela ojca, kiedy ten rozmawiał przez telefon, a pozostałą kwotę dołożyła z własnego kieszonkowego. Melissie buty te wydawały się wprost bajeczne. Gina Reilly, jej koleżanka ze szkoły, której nie znosiła najbardziej ze wszystkich, wprost zzieleniała z zazdrości, kiedy Melissa je włożyła, a do nich czarne legginsy i luźny top, gdy szły na imprezę do klubu przy Uniwersytecie Wesleya pewnego piątkowego wieczoru. Stopy bolały ją chyba z tydzień po tej imprezie, ale nie zwracała na to uwagi: wyglądała szałowo i przyprawiła o zazdrość jedną z tamtej paczki, i tylko to się liczyło. Nie trzeba dodawać, że i mama, i tata Melissy byli wtedy akurat w pracy i nie mieli okazji zobaczyć, jak wystroiła się ich córka, która została na noc u Sarah. Matka przyjaciółki, pani Wilson, nie była aż tak zasadnicza jak Aimee i zupełnie nie zainteresowała się tym, w co ubrały się dziewczynki na piątkową dyskotekę. – Myślę, że nie powinnyśmy się umawiać z mamą w Shelbourne – stwierdziła Melissa roztropnie, mierząc wzrokiem ich odbicia. Obie wyglądały nieziemsko, ale wiedziała, że Aimee może mieć odmienne zdanie na ten temat, i nie zamierzała dawać jej szansy odesłania ich do domu, żeby się przebrały. – Więc gdzie się z nią spotkamy? – Sarah położyła rękę na biodrze i upozowała się jak do zdjęcia. – W kościele. Powiem jej, że się spóźnimy. – Okej – zgodziła się Sarah, studiując z uwagą pryszcz na nosie, który w żaden sposób nie dawał się zamaskować. – Przestań wreszcie go wyciskać! – Melissa ofuknęła
przyjaciółkę, gdy jej ręka znowu powędrowała do zakazanej strefy. – Chodźmy już. Złapmy jakąś taksówkę… I znajdźmy sobie chłopaka. – Masz aparat fotograficzny? Rozumiesz chyba… w celach dowodowych. – Sarah zachichotała. – Mam! – Melissa wyciągnęła nieduży, zgrabny srebrny aparat cyfrowy z torebki, po czym zakręciła nim w powietrzu. – A odświeżacz oddechu, gdybyśmy dorwały jakiegoś faceta i musiały z nim wyjść na chwilę? – Też mam! – Melissa była zabezpieczona na wszelkie okoliczności. – Ja mam miętówki, żeby nikt nie wyczuł, że coś piłyśmy. – Przyjaciółka podała jej cukierka. – Chodźmy więc! – zawołała Melissa, cała rozpromieniona, czując się jak wytrawna bywalczyni przyjęć. Ramię w ramię poszły do windy, stukając wysokimi obcasami swoich pantofelków, nie mogąc się doczekać weselnej zabawy. Samochód wyglądał i pachniał całkiem nieźle – stwierdził Barry z satysfakcją, włączając lewy kierunkowskaz i zjeżdżając ślimakiem z trasy N11 na drogę prowadzącą prosto do Greystones. Wciąż trudno mu było uwierzyć, że Debbie już dzisiaj wychodzi za mąż. Zwolnił, przejeżdżając obok kombajnu wlokącego się skrajem szosy. Pamiętał jak dziś ten dzień, kiedy Connie oświadczyła mu, że jest w ciąży, i ten ciężar w żołądku, kiedy zdał sobie sprawę, że znalazł się w potrzasku. Przypomniał sobie miriady emocji, których doznał, gdy trzymał po raz pierwszy swoją nowo narodzoną córeczkę w ramionach. I jej szeroko otwarte szaroniebieskie oczęta wpatrujące się w niego z niemym pytaniem, jakby już wtedy chciała go ocenić. Nagle zdał sobie sprawę, że te duże niebieskie oczy patrzyły potem na niego wielokrotnie z niemym wyrzutem. Przypomniał sobie widoczny w nich ból i zawód, gdy wychodził pewnego razu po jednej ze swoich wizyt u nich w domu.
Przynajmniej rozmawiali ze sobą i teraz razem z nią będzie dzielił wydarzenia tego dnia. To dopiero początek i za to był wdzięczny losowi. Z niecierpliwością oczekiwał ponownego spotkania z Connie. Ciągle miała jakieś wymówki, żeby się z nim nie widywać po ich małym wspólnym epizodzie. Zastanawiał się, czy powodowała nią obawa, że po raz kolejny mu ulegnie? Wprawdzie w rozmowie sprawiała wrażenie zimnej i zdystansowanej, ale może to tylko gra z jej strony? Po krótkiej chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że taki właśnie musiał być powód jej zachowania. Był wkurzony do granic wytrzymałości popularnością swojej żony w pracy. Nie mogło się bez niej obyć żadne przyjęcie. Nawet w dniu ślubu jego córki musiała wymknąć się z samego rana do pracy. Każda normalna kobieta zaczęłaby dzień od wizyty u fryzjera albo w salonie kosmetycznym, ale nie ona. Nie poczekała nawet ze śniadaniem na niego i Melissę. Jeśli tylko nadarzy się okazja, żeby znowu przespać się z Connie, zrobi to – zdecydował. Dlaczego nie miałby ponownie przeżyć czegoś fantastycznego na boku? Jeśli będzie zainteresowana i ją to uszczęśliwi, zdecyduje się bez wahania! Teraz, kiedy nie mieszka już z Debbie, będzie można bez problemu wpadać do niej o każdej porze. Nie będzie się przynajmniej czuła samotna. I dzwonić też będzie mógł, nie wzbudzając podejrzeń córki. Dlaczego Connie miałaby nie być zainteresowana takim układem? – zastanawiał się z uśmiechem na twarzy, wspominając jej rozpromienioną minę po ich miłosnym akcie. Już zbyt długo żyła bez mężczyzny u boku. Trochę żelu intymnego TLC i znów na jej policzkach zakwitną rumieńce, i znów będzie się czuła piękna i pożądana. Wyświadczy jej w ten sposób przysługę – podsumował swoje rozważania, czując się nadzwyczaj lekko i radośnie. Docisnął pedał gazu i wyprzedził kolejną zawalidrogę, żeby już więcej nie opóźniać dojazdu do domu swojej eksżony.
Rozdział 25
– Nie oczekiwałam cię tak wcześnie! – Connie otworzyła drzwi, żeby wpuścić Barry’ego do środka. Była w szlafroku, ale włosy miała już ułożone, podcięte i rozjaśnione. Zdążyła pójść rano do fryzjera, który namówił ją na modną, krótką fryzurkę. Nigdy wcześniej nie ścinała włosów tak bardzo i musiał przyznać, że wyglądała wyjątkowo korzystnie. – Ładna fryzura – pochwalił i uśmiechnął się, pochylając się i całując ją na powitanie w policzek. Wciągnął nosem zapach jej perfum z leciutką kwiatową nutą, krańcowo odmiennych od ciężkich, piżmowych zapachów, które najbardziej lubiła Aimee. – Dzięki! – powiedziała mocno rozkojarzona, wskazując mu machnięciem ręki kuchnię. – Makijażystka jest już na górze z Jenną i Debbie. Ja będę następna. Mógłbyś zrobić sobie herbatę? W lodówce są wędliny i sałatki, jeżeli chciałbyś coś zjeść. Kupiłam też pyszny, świeży chleb. – Oczywiście, że mogę – zgodził się z chęcią. – Minie jeszcze sporo czasu, zanim zasiądziemy do stołu. Nie ma sensu iść na ślub z burczącym z głodu brzuchem. Może byście też coś chciały? Przygotować coś dla dziewcząt? – Hm… Sądzę, że nie zaszkodziłoby, gdybyś zrobił parę kanapek. Skoro już tu jesteś, możemy cię wykorzystać. – Uśmiechnęła się do niego szeroko. Wyglądała świetnie, opalona i świeża, z oczami błyszczącymi ze szczęścia. Ekscytacja tego dnia pełnego przyszłych wrażeń zaczynała już na nią działać. – Aż trudno uwierzyć, prawda? – westchnął, zdejmując marynarkę i wieszając ją w przedpokoju. – Oj, tak. Minęło w mgnieniu oka! – Z prędkością kosmiczną! – Wydął usta, a Connie przyjrzała mu się dokładniej i dostrzegła, jak bardzo siwizna przyprószyła mu
włosy. Jego twarz straciła dawne ostre rysy, zaokrągliła się i wyglądała na lekko opuchniętą. Przybrał dużo na wadze w porównaniu ze szczuplaczkiem, którego kiedyś poślubiła, lecz wiek dodał mu jedynie dojrzałej powagi, a nie tylko kilogramów, zmarszczek i różnorakich bólów, ujmując zarazem pamięci, jak to wynikało z jej doświadczeń ze starzeniem. Czy trzeba jeszcze jakichś argumentów na dowiedzenie tezy, że Bóg nie mógł być kobietą? – Pamiętam dzień, w którym się urodziła. – Barry wyrwał ją z zamyślenia. – Ja też – powiedziała bez cienia wzruszenia. – To była długa, ciężka harówka. – Wykonałaś przy tym kawał dobrej roboty – przyznał spokojnie Barry. – Starałam się, jak mogłam. Nie wiem wprawdzie, czy wystarczająco się starałam, ale jest jak jest. – Nigdy nie miej co do tego żadnych wątpliwości! – krzyknął Barry, niespodziewanie ogarnięty poczuciem winy. – Jest mi tak przykro, że wszystko potoczyło się w ten sposób. Czuję z tego powodu wyrzuty sumienia, chyba sama rozumiesz. Nie ma dnia, żebym nie czuł wyrzutów sumienia… – Dotknął jej policzka. – To nie jest dzień odpowiedni na żale i ubolewania, Barry. – Odwróciła się, chcąc iść na górę, całkowicie niwecząc nastrój, który starał się stworzyć. Szkoda, że nie udało mu się nieco przedłużyć tej chwili intymności pomiędzy nimi, tej poufałości i dzielenia doświadczeń wspólnych tylko im. Chciał usłyszeć od niej, że też był dobrym ojcem i zawsze robił dla nich wszystko, co w jego mocy. Pragnął, żeby jego eksżona potwierdziła i podkreśliła jego pozytywne cechy, tak by chociaż mógł spróbować uciec ze ścieżki okropnej winy, na której się znalazł od chwili, kiedy Debbie wyznała mu otwarcie, jak trwały ślad w jej psychice pozostawiło jego odejście, a właściwie wyrzeczenie się założonej kiedyś rodziny. Czuł się przygnieciony poczuciem winy z powodu wszystkich traum jej dzieciństwa, wywołanych jego zniknięciem. Po raz pierwszy w
życiu dotarło do niego, jak bardzo samolubnie i egocentrycznie się zachował. I teraz miał kłopot, bo nie potrafił sobie z tym poradzić. Właściwie nie było nikogo na świecie, z kim mógłby szczerze o tym porozmawiać bez przedstawiania się w złym świetle. Nie chciał też, by w ten sam sposób potoczyły się sprawy z Aimee. Doceniał to, że nie pragnęła jakoś specjalnie usłyszeć jego wyznania win z przeszłości. Nie wpłynęłoby to zbyt dobrze na jej opinię o nim, gdyby pewnego dnia odkryła, że poślubiła nieodpowiedzialnego gamonia, a nie człowieka sukcesu, obytego w świecie biznesmena, z której to strony go znała. Jak na ironię losu to Connie była tą kobietą, która doskonale rozumiała jego rozterki, i w dodatku tą wybaczającą. – Mam w samochodzie garnitur na ślub. Przebiorę się tutaj, jeśli nie masz nic przeciwko temu. – Zmienił temat, nie chcąc pchać jej na siłę w kierunku, w którym najwyraźniej nie miała ochoty pójść. – Nie ma sprawy – odpowiedziała bez wahania. – Posmaruj, proszę, kanapki dla mnie odrobiną musztardy. – Zawsze byłaś ostra – zażartował, kierując się w stronę kuchni, mimo wszystko zadowolony, że w tym dniu był razem z nimi. – Twój ojciec przyjechał! – Usłyszał Connie wołającą do Debbie, która rzuciła w odpowiedzi coś niecenzuralnego zza drzwi swojej sypialni. Barry westchnął ciężko. Czuł się jak u siebie w domu, gdy otwierał drzwiczki szafek z dociskowym systemem otwierania i przeglądał ich zawartość, wyjmował talerze i sztućce, a następnie otwierał lodówkę, gdzie znalazł kawałki mięsa upieczonego poprzedniego dnia przez Connie. Smarował chleb masłem, słuchając śmiechów i kobiecych głosów dobiegających z góry. Przyłapał się na tym, że jest zwyczajnie szczęśliwy, jak w najprawdziwszym własnym domu. Jakie to miłe uczucie być tutaj razem ze swoją córką i byłą żoną i nie czuć się jak ktoś, kto wpadł z wizytą tylko na chwilę, albo jak nieproszony gość – jak to mu się zdarzyło wielokrotnie w
przeszłości, kiedy odwiedzał Debbie. Wyjrzał przez okno i dostrzegł mnóstwo kwiatów na krzewach i doniczki przy domu, w których rosły pęki wonnych kwitnących roślin. Co za przepiękny mały raj stworzyła sobie tutaj Connie! Wokół domu i w ogrodzie panował niczym niezmącony spokój. Barry nagle poczuł się, jakby znowu wróciła mu młodość. Lubił swój penthouse, ale w jego wnętrzu styl zatriumfował nad wygodą, a aktualne stosunki w jego obecnej rodzinie dalekie były od sielskiego spokoju. On i Aimee mijali się jak statki we mgle. Kiedy wyznał Connie chwilę temu, że odczuwa wyrzuty sumienia, wcale nie kłamał. Wydarzenia, które miały miejsce przed ślubem Debbie, spowodowały, że zaczął kwestionować swoje życiowe wybory, decyzje, które kiedyś podjął, zaczął nawet wątpić w słuszność swojej decyzji o ponownym wstąpieniu w związek małżeński. Czy to objawy kryzysu wieku średniego? Czy myśli te wywołane zostały tym, że mógł uczestniczyć w ostatnich przygotowaniach Debbie do ślubu? Czy dlatego nagle zaczął żałować, że w przeszłości nie angażował się bardziej w życie swojej pierwszej rodziny? Czy może przemyślenia te wywołała Aimee i jej błyskawicznie rozwijająca się kariera zawodowa? Szczerze mówiąc, musiał przyznać, że czasem czuł się niedowartościowany, kiedy zaczynał porównywać jej błyskotliwą karierę ze swoimi dokonaniami biznesowymi – mimo że też odnosił sukcesy – to zdecydowanie zwolnił ostatnimi czasy i zdążał donikąd. Sam nie wiedział, jak to wszystko się dalej potoczy. Żył ostatnio w ciągłym napięciu, w niczym nie znajdując satysfakcji, a teraz w tym malutkim, wygodnym domu poczuł, jakby odnalazł własne miejsce na ziemi. – Co to ja miałam teraz zrobić? – Connie stała skonsternowana na środku swojej sypialni, próbując sobie przypomnieć, po co weszła na górę. Z pamięcią zdecydowanie nie było u niej ostatnio najlepiej. – Pieprzona menopauza! – mruknęła, rozglądając się dokoła, próbując wypatrzeć to, po co tu przyszła.
Torebka! – olśniło ją. Powinna przejrzeć jej zawartość. Rzuciła ją na łóżko i otworzyła z lekkim niepokojem. Cała wymagała solidnego czyszczenia, ale dzisiaj nie było na to czasu. Connie szybko zrobiła przegląd skarbów noszonych zawsze przy sobie w starej, wiernej, zniszczonej skórzanej torbie, zastanawiając się, co powinna przełożyć do małej eleganckiej torebki, którą brała ze sobą do hotelu na wesele. Kremowa kopertówka mieściła jedynie niewielką cząstkę tego, co zwykle nosiła na ramieniu w swojej przepastnej codziennej torbie. Jej uwagę przyciągnęło kolorowe opakowanie goździkowego cukierka. Wyjęła go ze środka, rozpakowała i bezmyślnie wrzuciła do ust. Słyszała, jak Barry krząta się po kuchni, stukając drzwiczkami szafek i trzaskając szufladami. Przedtem wyczuła, że jeszcze chwila, a gotów był na niekontrolowany wybuch uczuć, gdyby mu tylko na to pozwoliła, ale mądrze zdusiła go w zarodku. Dzisiaj nie był odpowiedni czas na wywlekanie jego, jej czy też wspólnych żalów; należało się skupić na tym, żeby dzień Debbie przebiegł tak gładko i tak szczęśliwie, jak to tylko możliwe. To było dzisiaj dla niej najważniejsze, a Barry powinien się postarać i też zacząć myśleć tylko o tym. Cały świat nie kręcił się tylko wokół niego. Kiedy popatrzyła z perspektywy czasu na ich związek, zdała sobie sprawę, że wówczas właśnie tak było: liczyły się tylko jego potrzeby, i te emocjonalne, i wszystkie pozostałe. To, że nie będzie musiała mu już nigdy więcej dogadzać, było doprawdy wyzwalającym uczuciem. Ale teraz ze względu na Debbie cieszyła się, że tu przyszedł i że do kościoła pojadą wszyscy razem jak zwyczajna rodzina. Cieszyła się też bardzo, że na ślubie będzie Melissa. W życiu najbardziej liczą się więzy krwi, a Debbie i jej przyrodnia siostra wreszcie miały powód, żeby się zbliżyć, nie zważając na to, co wydarzyło się w przeszłości. Liczyła, że nie będzie to tylko chwilowe, już ona się postara i dopilnuje, żeby w ich wzajemnych stosunkach nastąpił postęp, i będzie naciskać na Debbie, by pielęgnowała tę więź. Kiedyś nadejdzie taki dzień, że będzie
potrzebowała kochającej siostry. Posiadanie siostry było prawdziwym błogosławieństwem. Connie zawsze żałowała, że jej nie ma, ale przynajmniej miała Karen. Zbliżyły się bardzo ze szwagierką podczas minionych lat, zaprzyjaźniły na dobre i na złe i Connie nie mogła się już doczekać ich wspólnego tygodnia w Hiszpanii, kiedy wreszcie ten szalony okres będzie za nimi. Wtedy przyjdzie czas na relaks i całkowite rozprężenie po kilku miesiącach kłótni, kłopotów i ciągłych problemów. – Mamo, teraz twoja kolej. – Debbie pojawiła się w jej pokoju owinięta w szlafrok frotté. – Kochanie, dziewczyna spisała się na medal! – Connie z dumą patrzyła na córkę. Debbie wyglądała promiennie z naturalnym makijażem podkreślającym jej piękne, niebieskie oczy i wydatne kości policzkowe. Rude włosy miała spięte w fantazyjny kok, z kilkoma luźnymi pasmami układającymi się miękko wokół twarzy. – Chciałabym cię ucałować, ale obawiam się, że mogłabym zniszczyć ci makijaż. – Connie uścisnęła córkę, starając się nie dotykać jej twarzy. – Jestem z ciebie dumna, kochanie. Mam nadzieję, że będziesz bardzo szczęśliwa – powiedziała i poczuła, jak wzruszenie ściska jej gardło. – Tylko nie płacz, mamo! – ostrzegła ją Debbie, czując, jak napływają jej do oczu łzy. – Och, masz rację. Już uciekam poddać się operacji łatania rys i pęknięć. Mam nadzieję, że wzięła ze sobą mnóstwo szpachlówki. – Connie szybko się pozbierała. Umówiły się wcześniej, że żadna z nich nie uroni nawet łzy, ale trudno było w takich okolicznościach zachować całkowite opanowanie. Jeszcze tak wiele chciała powiedzieć swojej ukochanej córce! Były bardzo mocno związane ze sobą, żyjąc tylko we dwie przez tak długi czas. Prawdziwą przyjemnością było mieć ją u siebie w domu minionej nocy. Już dawno tak dobrze nie spała; z kamiennego snu zbudziła się dopiero nad ranem. Zresztą zawsze lepiej się czuła, kiedy Debbie zostawała na noc. Przywyknięcie do samotności w pustym domu okazało się
niełatwe. Kiedy Debbie wyprowadziła się, żeby zamieszkać z Bryanem, w domu zapanowała martwa cisza, z którą Connie trudno było się oswoić. Dzisiaj ostatecznie rozstawała się z córką i miała poczucie straty. Może, gdyby byli z Barrym wciąż razem, nie odczuwałaby tego tak dotkliwie. Mogliby wtedy w trakcie wesela porozmawiać sobie o tym, co właśnie stracili, a potem szeptaliby jeszcze do późna w nocy, wtuleni w siebie, jak to zwykle robiły małżeńskie pary po wszystkich doniosłych wydarzeniach. Właśnie tego najbardziej jej brakowało od czasu rozstania z Barrym, tego czasu intymnych zwierzeń w łóżku, tuż przed zaśnięciem, czasu przeżywanych wspólnie wydarzeń dnia, gdy mówi się: Poczekaj tylko, aż ci opowiem… Odgoniła z irytacją te myśli. Też nie miała kiedy zacząć się rozczulać nad swoją samotnością! Może odczuwała właśnie napięcie przedmiesiączkowe i dlatego była taka rozdrażniona? – zaczęła się zastanawiać, zdając sobie sprawę, że Debbie nie życzyłaby sobie w tej chwili żadnych łzawych przemówień. – Lepiej zejdź teraz na dół i przywitaj się z ojcem. Jest w kuchni i przygotowuje nam kanapki – zasugerowała Connie, odsunąwszy się od córki i idąc do drzwi. – Och, to cudownie! Jestem głodna jak wilk! – krzyknęła Debbie. – Więc leć na dół, dziewczynko. – Connie roześmiała się, zdziwiona zupełnym brakiem zdenerwowania u córki. – Przecież od naszego śniadanka minęły już całe wieki. Kilka godzin od rana spędziłam na zabiegach upiększających, a miną kolejne wieki, zanim ponownie usiądziemy do stołu. – Debbie próbowała usprawiedliwić swój niespodziewany atak głodu. – Nie przejmuj się, całkowicie się z tobą zgadzam. Poproś tatę, żeby zrobił też kanapkę dla Jenny – zawołała Connie przez ramię, idąc do sypialni Debbie, gdzie miał nastąpić cud przemiany, dokonany przez wizażystkę. – Barry przygotowuje dla nas herbatę i kanapki, dziewczyny! – oznajmiła, wchodząc do środka. – Dzięki, Connie! Nie mam nic przeciwko herbatce i
wrzuceniu czegoś na ząb. Doda mi to sił do dalszego działania. Siadaj tutaj. – Jej bratanica wyskoczyła z miejsca i robiąc szeroki wymach obiema rękami, wskazała Connie miejsce, gdzie miała usiąść. – Wyglądasz cudownie, Jenno! Ciekawa jestem, jaką minę będzie miała Karen, kiedy cię zobaczy. – Na pewno mnie nie pozna. Mama widywała mnie dotąd tylko w dżinsach, z włosami ściągniętymi z tyłu głowy w koński ogon. – Roześmiała się Jenna, obracając się to w prawo, to w lewo i podziwiając ze wszystkich stron odbijającą się w lustrze światową postać. – Może jeszcze wyrośnie ze mnie prawdziwa dama? – To mogą być pierwsze objawy – zażartowała Connie, która doskonale wiedziała, jaką chłopczycą była Jenny. – Może i masz rację, ciociu. Taki dzień jak dzisiaj… – Podmuchała na paznokcie. – …może wywrzeć na mnie swoje piętno na długie lata. Zaraz wyschną mi paznokcie, więc lecę na herbatę. Jak zejdziesz na dół, przygotuję ci świeżą filiżankę herbaty. – Dzięki, kochanie! – Connie uśmiechnęła się na widok rozradowanej, pogodnej młodej kobiety, tanecznym krokiem wychodzącej z pokoju. Pięknie umalowana i wystrojona emanowała beztroską i niefrasobliwością. Connie, patrząc na nią, poczuła ukłucie zazdrości. Jenna była młoda i kwitnąca, o pięknej, wysportowanej sylwetce, podobnie jak jej córka. Ciało miała jędrne i smukłe, zwinne ruchy. Optymizm i pragnienie wciąż nowych doświadczeń motywowały ją do działania. Nic nie było w stanie jej zniechęcić. Wiek średni, z jego troskami, zmianami hormonalnymi i zewnętrznymi, nie mącił najmniejszym cieniem jasnego nieba nad jej głową. Uważała, że wszystko, co ma, zwyczajnie należy jej się od życia. Nigdy pewnie nawet nie pomyślała, że kiedyś w przyszłości i u niej nastąpią tak dramatyczne zmiany w emocjach, w psychice i na duszy. Młodzi nie cenili młodości, marnotrawstwem było im ją dawać – westchnęła smętnie Connie,
zdając sobie sprawę, że tylko żelazna dyscyplina i ciężka praca pozwoli jej zachować względnie zgrabną sylwetkę, kiedy skończy się zamieszanie ze ślubem. W innym wypadku powoli, lecz nieubłaganie zamieni się w obwisłego tłuściocha. – Zrób, co się da, żeby zamaskować kurze łapki i przywrócić mi dawny owal twarzy – uśmiechając się, poinstruowała wizażystkę Laurę, po czym usiadła na krześle przed nią, żeby przygotować się do transformacji. – Cześć, tato! Mama prosiła, żebyś zrobił kanapkę i dla Jenny. Ona zaraz zejdzie, czeka tylko, aż wyschną jej paznokcie – przekazała Debbie ojcu, patrząc, jak z wprawą znawcy odkrawa plastry różowej szynki i układa je w zgrabny stosik na talerzu. Podniósł na nią wzrok i oniemiał. – Boże, Debbie! Wyglądasz tak dorośle! Wyglądasz przepięknie! – Nie mógł ukryć wrażenia, jakie na nim zrobiła. – Dzięki! – wymamrotała cicho, zdziwiona jego reakcją. Komplement w jego ustach był doprawdy rzadkością. – Bryan to szczęściarz. Mam nadzieję, że jest tego świadomy – zawiesił pytająco głos, czując gwałtowny przypływ uczuć, gdy tak patrzył na córkę. – Jest. I ja też jestem szczęściarą – zapewniła go Debbie, kiedy znowu pochylił się nad stołem i skubnął kawałek szynki. Odchrząknął. – Jestem taki szczęśliwy, że będę mógł dzisiaj czynnie uczestniczyć w twoim wielkim dniu! Cieszę się, że potrafiłaś mi wybaczyć i zapomnieć, pozwolić przeszłości odejść. To naprawdę wiele dla mnie znaczy – powiedział z zakłopotaniem, biorąc jej dłoń w swoją. – Ja też się cieszę, tato. I wiem, że to uszczęśliwi też mamę – odpowiedziała, czując mnóstwo ogarniających ją emocji w tym niezwykłym dla nich momencie bliskości. Był to nie tylko dzień, w którym wychodziła za mąż, ale też dzień, w którym odzyskała ojca – los podarował jej te chwile bliskości z nim, za którymi tęskniła całe życie. Teraz w tym tak intymnym momencie nie bardzo
wiedziała, jak powinna się zachować. – A ty? Jakie znaczenie ma to dla ciebie? – spytał ją otwarcie, pragnąc usłyszeć, że też czuje się szczęśliwa, z tęsknotą wyczekując na jej słowa zezwalające mu na poprowadzenie jej do ołtarza. Był jej ojcem: miał do tego prawo. To był jego obowiązek. Co ludzie sobie pomyślą, gdy będzie szła do ołtarza wsparta na ramieniu matki? Czy kobiety zdają sobie sprawę, do jakiego stopnia potrafią pozbawić męskości mężczyzn? – rozważał w myślach, oczekując bardziej wylewnej odpowiedzi córki. – Masz całkowitą rację. Dobrze, że pozwoliliśmy przeszłości odejść. To było zbyt wielkie brzemię dla nas obojga – odpowiedziała wymijająco i usiadła przy stole, po czym wzięła kawałek wędliny. – Zrobiłbym to całe lata temu, gdybyś tylko chciała – przypomniał, nie mogąc się powstrzymać przed wytknięciem, że to właśnie ten jej zacięty upór spowodował wiele problemów. – Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Nie musiałeś radzić sobie z tym, z czym ja musiałam walczyć na co dzień – zripostowała, nie zamierzała bowiem brać na siebie całej winy za przeszłość. Jeśli wyobrażał sobie, że ten jeden dzień zmaże lata emocjonalnych zaniedbań, to grubo się mylił. Z tym nie pójdzie tak łatwo. – Prawda – przyznał się do porażki i zrezygnował. – Przygotowana na dziś? – Zmienił temat, rozczarowany tym, że nie uzyskał od niej zapewnienia, którego oczekiwał w tym jednym z najbardziej wyjątkowych dla niej dni w życiu, świadomy cienia wrogości, który zakradł się do jej wypowiedzi. – O, tak! Wpadłam rano do hotelu. Wszystko wygląda okej. Rezerwacje pokoi potwierdzone. Moja przyjaciółka zajęła się dekoracjami kwiatowymi. Dzwoniła skrzypaczka, żeby potwierdzić utwór, który ma zagrać, tylko Bryan na razie się nie odezwał, a poza tym wszystko gra. Co z Melissą? – Debbie z ulgą zmieniła temat rozmowy. Nie chciała wdawać się dzisiaj z ojcem w emocjonalne przepychanki. Wystarczająco dużo kłopotu sprawiało jej utrzymanie matki w ryzach, żeby się przypadkiem nie rozkleiła, bo wtedy zapewne i sama utonęłaby we łzach.
– Jęczała cały czas, że nie chce wkładać sukienki, którą kupiła jej Aimee. Twierdziła, że wygląda w niej jak naćpana zebra. Wolę się do nich nie wtrącać – skrzywił się Barry, a Debbie się roześmiała i w końcu poczuła się zrelaksowana. – Melissa i Sarah zamierzają się zaprzyjaźnić z kolegami Bryana. Zapomniały tylko, że mają po trzynaście, a nie po trzydzieści lat. – Ojciec wzniósł oczy do nieba. – Trzynaście lat to okropny wiek – stwierdziła Debbie współczująco, gdyż sama dobrze pamiętała, jak to jest być pryszczatą, niepewną nastolatką z nadwagą. – Ja nie sięgam pamięcią aż tak daleko w przeszłość. Melissa twierdzi, że jestem niedzisiejszy i zachowuję się jak dinozaur. Faktycznie czasem tak się czuję. – Uśmiechnął się do Debbie i tym razem odpowiedziała mu szczerym uśmiechem. Prowadzenie normalnej, serdecznej rozmowy z ojcem zakrawało na surrealizm. Jaka szkoda, że zabrało im tak dużo czasu, żeby dojść do tego etapu we wzajemnych relacjach. Miał całkowitą rację: powinna jednak przyjąć na siebie część winy za zaistniałą sytuację. W końcu pojednanie pomiędzy nimi nastąpiło przed najważniejszym dniem jej życia. Biorąc pod uwagę wszystkie dotychczasowe opory co do roli, którą ojciec powinien odegrać na jej ślubie, dziwiła się sama sobie, jak dobrze i miło jest go mieć teraz obok siebie. Na pewno w jej życiu mogło być o wiele więcej takich sympatycznych chwil, gdyby nie pozwoliła zapanować goryczy i złości nad swoim zachowaniem. Wciąż jeszcze miała długą drogę przed sobą – pomyślała ze smutkiem, przypominając sobie, jak dosłownie przed chwilą zablokowała mającego dobre chęci Barry’ego. Wiele dzieci pochodzących z rozbitych rodzin utrzymuje dobre stosunki z obojgiem swoich rodziców; powinna popracować nad sobą już dawno temu i przestać zachowywać się jak głupek. Czasem była najgorszym wrogiem siebie samej. Jednak w końcu udało jej się wyciągnąć gałązkę oliwną na zgodę i zostało to przyjęte z aprobatą – pocieszyła się, choć wcale jej się nie spodobał efekt krótkiego podsumowania własnej przeszłości. Nigdy nie sądziła, że w dniu
swojego ślubu będzie się zajmować oceną błędów w swoim zachowaniu. – Tak à propos rezerwacji pokoi w hotelu, o której mówiłaś: czy Connie zostaje w hotelu na noc czy wraca do domu? – spytał Barry od niechcenia, nalewając dwa kubki herbaty, jakby rezydował w ich kuchni od lat. – Co za pomysł! Poczułaby się okropnie, gdyby musiała w środku nocy brać taksówkę i sama wracać do domu! Dla niej też zarezerwowaliśmy pokój. Będzie mogła bez obawy wypić kilka drinków i nie martwić się potem o to, jak wrócić. Zresztą sama na pewno źle by się czuła, gdy już wesele się skończy. – To dobrze. Doskonale, że o wszystkim myślisz! – wyraził aprobatę Barry, podając Debbie talerz z pokrojonymi w zgrabne trójkąciki kanapeczkami. – Tak samo jak ja przyszłaś trochę za wcześnie – skomentował pojawienie się Karen, która wsunęła się do domu niepostrzeżenie od tyłu, przez ogród. Zdążyła się zjawić akurat na czas, żeby porwać jedną kanapkę. – Tego mi właśnie brakowało! – krzyknęła Karen. – Doskonała robota, braciszku! – Zawsze do usług! – Nalał jej kubek gorącej herbaty, który przyjęła z wdzięcznością. – Jak tam, wszyscy gotowi do boju? Wyglądasz przepięknie – zwróciła się do Debbie. – I jak na pannę młodą jesteś wyjątkowo wyluzowana – dodała z aprobatą, siadając za stołem i pijąc herbatę. – Chyba mniej więcej wszystko gotowe. Mama zaraz będzie miała zrobiony makijaż, Jenna suszy paznokcie i jedyne, co zostało nam wszystkim, to włożyć suknie. – Debbie przysiadła obok cioci i poprosiła o dolewkę herbaty. – To dobrze. – Karen rozparła się wygodnie na krześle i uśmiechnęła. – Wyobrażałam sobie, że zastanę tu jakieś pandemonium. – Jestem na miejscu, żeby karmić i poić moje panie. Jedyne, na czym one muszą się skoncentrować, to zabójczy wygląd. A jak sama widzisz, tak właśnie się dzieje, więc bez paniki. Damy radę!
– pochwalił się Barry. – O, do licha! Zapomniałam powiedzieć Bryanowi, żeby zabrał od razu paszport; lepiej pójdę i napiszę mu wiadomość. Boże! Gdzie ja położyłam wydruk maila z rezerwacją naszych biletów?! – Debbie skoczyła jak oparzona na równe nogi i wybiegła z kuchni. – Jak widzisz… żadnej paniki – powtórzył Barry, chichocząc. Napełnił ponownie wodą czajnik, żeby przygotować kolejny kubek herbaty dla Jenny, której ledwo udało się uniknąć zderzenia w drzwiach z wybiegającą z kuchni kuzynką. Dwadzieścia minut później wszystko się znowu uspokoiło. Wiadomości zostały wymienione, wydruk odnaleziony, a Connie wraz z wizażystką Laurą udały się do kuchni, żeby się posilić. Barry’emu aż szczęka opadła z wrażenia, kiedy zobaczył swoją eks wyglądającą bardziej olśniewająco niż kiedykolwiek przedtem. Gwizdnął cicho. – Wyglądasz bosko! Masz niesamowite oczy. Wyglądasz… wyglądasz po prostu wspaniale! – Zdecydowanie był pod wrażeniem. – Miejmy nadzieję, że makijaż wytrzyma chociaż do momentu, aż poprowadzę pannę młodą do ołtarza. Mam wrażenie, że wszystko ze mnie spłynie, kiedy tylko zacznę ryczeć – zażartowała Connie, biorąc kubek z herbatą od Barry’ego. – Żadnych płaczów! Obiecałaś! – ostrzegła ją Debbie. – Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, moja panno. Poczekaj, aż twoja córka będzie szła do ołtarza – oświadczyła Connie, wypijając pierwszy łyk gorącej, słodkiej herbaty oraz próbując zignorować zaskoczenie i podziw, malujące się na twarzy osłupiałego eks. Nigdy wcześniej nie patrzył na nią w ten sposób, nawet kiedy byli małżeństwem. Nie mogłaby zaprzeczyć, że mile łaskotało to jej kobiecą próżność. Karen, udając, że nie wie, o co chodzi, uśmiechnęła się znacząco do Connie i puściła do niej oko. Connie musiała się bardzo postarać, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Z Karen było niezłe ziółko; wiedziała dokładnie, co też ona sobie myśli.
Teraz, gdy zbliżała się uroczystość, Connie poczuła całkowity spokój. Jak do tej pory wszystko szło zgodnie z planem. Po co miałaby się denerwować i nakręcać, kiedy można było usiąść wygodnie i się zrelaksować? * – Mam nadzieję, że nie posadzą nas przy jednym stole z tym wiecznie z siebie zadowolonym karierowiczem Barrym. – Stella Dillon wkładała filiżanki i talerzyki do zlewu, stukając nimi niemiłosiernie. – Nie mów tak – zaprotestował jej mąż, zastanawiając się nad rozwiązaniem ostatniego hasła krzyżówki. – A właśnie, że jeszcze powtórzę. Moim zdaniem nie powinien się w ogóle pokazywać na tym ślubie – odparowała Stella. Nie wyglądało na to, żeby wyczekiwała z niecierpliwością na ślub wnuczki. – Ta jego Aimee też nie powinna przychodzić. Czy ona w ogóle ma pojęcie, jak powinna się zachowywać kobieta w jej sytuacji? Za grosz dobrych manier! – Stello, to nie nasza sprawa. Dla dobra Connie może lepiej zadbałabyś w dniu dzisiejszym o swoje maniery. Jeśli posadzą nas obok nich albo jeśli podejdą sami, żeby z nami porozmawiać, powinniśmy być mili i uprzejmi. Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – spytał stanowczo Jim Dillon, opuszczając na kolana gazetę i rzucając jej surowe spojrzenie znad okularów zsuniętych na czubek nosa. Stella ściągnęła usta. Rzadko się zdarzało Jimowi, żeby chciał postawić na swoim, ale kiedy już coś postanowił, nie było odwrotu. Mężczyźni nie potrafili zrozumieć pewnych sytuacji. Faktem niezaprzeczalnym było to, że Barry Adams odszedł od ich córki, choćby nie wiem w jak fantastycznych barwach przedstawiała to Connie. A teraz miał zamiar pokazać się na ślubie z tą swoją flamą i ich wspólnym bachorem. Społeczeństwo zdecydowanie schodzi na psy, skoro pierwsze i drugie małżeństwa
tak beztrosko mieszają się ze sobą, jakby to było normalne! Tego akurat zrozumieć nie mogła. Zachowanie młodszych pokoleń pozostawiało wiele do życzenia. Wysoce niepokojący był kierunek zmian w społeczeństwie: rozwody, separacje, dzieci rodzone poza związkami małżeńskimi bez mrugnięcia okiem. Branie narkotyków dla rozrywki stało się właściwie normą. Dzieci zaczynały pić, zaledwie stając się nastolatkami. W takim świecie żyła jej wnuczka i u babci wywoływało to niezwykłe zatroskanie. Gdy zaczynała porównywać czasy swojej młodości do tego, co działo się teraz, stwierdzała, że jednak żyje na innej planecie. Kiedyś sakrament małżeństwa traktowano z należytym szacunkiem, posiadanie dzieci było zaszczytem; utrzymywanie rodziny w ramach małżeństwa postrzegano jako coś dobrego, jako wspaniałe osiągnięcie życiowe. Teraz nic to nie znaczyło. Dzieci wychowywały się same, podczas gdy ich rodzice zaharowywali się w pracy, żeby dorobić się kolejnego dużego rodzinnego samochodu, najlepiej SUV-a, wielkiego plazmowego telewizora, wakacyjnego apartamentu na południu Europy i tym podobnych ekstrawagancji. Chodziło tylko o to, żeby dotrzymać kroku sąsiadom i zrobić wrażenie na rówieśnikach. Wychowywanie dzieci pozostawiono opiekunkom i szkole, ale co to była za odpowiedzialność? To rodzice są odpowiedzialni za swoje dzieci. Tak uważała Stella. Zachowanie dzieci odzwierciedlało sposób ich wychowania. W jaki sposób Connie udało się tak dobrze wychować Debbie, pozostawało dla niej zagadką. A sama skończyła beznadziejnie… – pomyślała gorzko Stella. – Samotna, niezbyt zamożna rozwódka – czy to jej się podobało, czy nie, dzięki temu ladaco, jej mężowi. Bo Barry Adams wciąż był mężem Connie bez względu na to, co tam sobie wyobrażał. A ta jakaśtam Aimee nie miała prawa tytułować się panią Adams, niezależnie od tego, co sobie myślała na ten temat. A jeśli Jim śmiał pomyśleć choć przez ułamek sekundy, że ona zamierzała siedzieć cicho jak mysz pod miotłą i jeszcze być miła dla tego… tego Judasza i tej jego… wyniosłej Jezabel, to się grubo myli! Pan Barry Adams może sobie
wyobrażać, że wszystko zostało wybaczone i zapomniane, ale już ona mu przypomni jasno i wyraźnie – przecież to i jej dotyczy – że nigdy nie wybaczy mu tego, że odszedł z prawowitego związku małżeńskiego z jej córką, porzucając także Debbie. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – powtórzył nieustępliwie Jim, gdy żona nie odpowiedziała. – Słucham – odburknęła, gdy zabierała ze stołu dzbanuszek do mleka i cukierniczkę, nie pozostawiając mu złudzeń, że jego propozycja nie wprawiła jej w zachwyt. Aimee zerknęła na zegarek i jęknęła. Zostało jej bardzo mało czasu, żeby wrócić do biura i przebrać się w rzeczy przygotowane na ślub. Jeszcze chwila i będzie musiała jechać tam w roboczej garsonce. Była wprawdzie wytworna i elegancka, ale nieco zbyt oficjalna jak na tę okazję. Dlaczego w ostatniej chwili zmieniła zdanie i zachciało jej się iść na to cholerne wesele, nie miała pojęcia. Nawet do kościoła jechali z Barrym oddzielnie. Powinna się zaprzeć i nie mieszać w to wszystko. Nagle uderzyła ją pewna myśl. Czy na pewno jej mąż będzie w kościele siedział obok niej? A może odczuje nagłą potrzebę towarzyszenia Connie i usiądzie z tamtą w pierwszej ławce przy ołtarzu? Miała nadzieję, że zna swoje miejsce i jednak wybierze ją i Melissę. To ona była jego żoną – pomyślała ze złością, zastanawiając się, dlaczego, u licha, budziło to w niej jakiekolwiek wątpliwości. W niej, w Aimee Davenport, która nigdy nie potrzebowała żadnego mężczyzny, który by ją utrzymywał i zapewnił odpowiednią pozycję w społeczeństwie. Jednak przez kilka ostatnich miesięcy słyszała wciąż więcej i więcej o Connie, o tym, jaką dobrą była matką i jaki fantastyczny kawał roboty odwaliła, wychowując Debbie. Wyglądało to trochę tak, jakby Barry porównywał ją i swoją eks pod względem ich zdolności wychowawczych. Aimee wcale nie uważała, by Connie wykonała taką dobrą robotę, wychowując córkę. Debbie była zepsutym, niedojrzałym bachorem i myślała tylko o sobie – stwierdziła coraz bardziej
rozzłoszczona, przypominając sobie ich ostatnie nieprzyjemne spotkanie na lunchu w restauracji Roly’s, kiedy zachowanie pierwszej córki jej męża przekroczyło wszelkie granice dobrego wychowania i było dalekie od uprzejmości. No i na domiar złego Barry nie stanął wówczas w jej obronie, a to już wołało o pomstę do nieba. Niech no on lepiej usiądzie dzisiaj przy niej, tam, gdzie jego miejsce – pomyślała Aimee z grymasem niezadowolenia na twarzy. Wyjęła z torebki BlackBerry, czując ogarniającą ją frustrację z powodu obcych jej uczuć urażonej dumy, a co gorsza, zaborczości i zazdrości. Te głupie cechy kobiecego charakteru, którymi zawsze głęboko pogardzała, teraz ujawniły swoje obrzydliwe oblicza i sprawiły, że czuła się tak podenerwowana, jak jeszcze nigdy w życiu, a na dodatek zbita z tropu, tracąca panowanie nad sobą. I wcale jej się to nie podobało.
Rozdział 26
– Miło, że jest tu twój ojciec, choć nie było to wcześniej planowane, prawda? – spytała Connie, pomagając Debbie przełożyć suknię ślubną przez głowę. Zostały na chwilę zupełnie same. Jenna zeszła na dół, żeby umieścić swoją walizkę z rzeczami do przebrania się w bagażniku samochodu Karen, a Laura pobiegła do łazienki. – Chyba naprawdę poczuł się jak u siebie w domu. Zachowywał się tak na luzie, tak swobodnie. Jak sądzisz? Myślę, że dopiero teraz poczuł, że zrobił błąd, zostawiając nas, mamo – powiedziała szczerze Debbie. – Mam wrażenie, że mu ciebie brak. Cały czas wpatrywał się w ciebie jak w obrazek. – Na litość boską, Debbie! Przestań wygadywać takie bzdury! Nie zauważyłam, żeby mi się jakoś specjalnie przyglądał. Chyba ci się tylko zdawało. Uwierz przynajmniej w jedno: jest mi naprawdę dobrze tak, jak jest. Nie potrzebuję żadnych komplikacji w życiu – stwierdziła stanowczo Connie, kłamiąc jak z nut, poprawiając przy tym lekko rozkloszowaną spódnicę sukni Debbie na jej biodrach i pociągając ją delikatnie w dół. Oczywiście, że widziała pełne podziwu spojrzenia, którymi obrzucał ją Barry. Nie dało się ukryć, że satysfakcjonował ją taki zwrot sytuacji na jej korzyść w ich wzajemnych stosunkach. To on kiedyś ją opuścił i spowodował, że przestała się czuć pełnowartościową kobietą. To on był tym, który zostawił ją samą, przez co zwątpiła w swoją kobiecość i swoją osobowość. To on był tym, który spotkał na swojej drodze, a potem poślubił piękną, odnoszącą sukcesy zawodowe, młodszą kobietę, a teraz stał się tym – o ile się nie myliła – który wysyłał w jej kierunku mocne, jednoznaczne sygnały świadczące o tym, że chce wznowić w pewnym stopniu stosunki z nią, co mogłoby skutkować Bóg jeden
wie czym w przyszłości. Debbie jednak nie musiała tego wiedzieć. Connie nie zamierzała o niczym informować córki, mimo że ta dostrzegła zdecydowaną zmianę w zachowaniu Barry’ego w stosunku do niej. Gdyby Debbie dowiedziała się jakimś cudem, że spali ze sobą, prawdopodobnie najpierw zatkałoby ją z wrażenia, a potem przeraziło – pomyślała Connie z poczuciem winy, nie mogąc spojrzeć córce w oczy i udając, że poprawia rąbek jej sukni. – Ale czy ty nie czujesz się samotna, mamo? – Debbie przerwała jej rozmyślania, wykonując obrót, żeby fałdy sukni zyskały właściwe ułożenie. – Może, ale nie aż tak samotna – powiedziała dobitnie Connie, pociągając lekko w dół koronkową górę sukni, dopóki nie dopasowała się idealnie do figury córki. – On naprawdę bardzo dobrze się tu czuje. Właściwie doskonale się tu wpasował – zauważyła Debbie, zamyślając się. – Wszystko działo się tak, jak powinno się dziać w normalnym domu dzisiaj tam na dole, w kuchni, nie sądzisz? – W tonie jej głosu Connie wyczuła nutkę zadumy i poruszyło ją to do głębi. – Też tak sądzę. Przepraszam, że nie było tak zawsze, kiedy dorastałaś – odparła ze smutkiem. – Ach, mamo, nie powiedziałam tego po to, żeby cię zranić… ja… ja tylko pomyślałam, że to tak miło… – Debbie trochę się zaplątała i wbiła wzrok w swoje stopy. – Po prostu poczułam się, jakbyśmy byli prawdziwą rodziną. – Ależ my jesteśmy prawdziwą rodziną, biorąc pod uwagę wszystkie fakty, Debbie – próbowała się bronić Connie. – Barry zawsze się zjawiał, jak tylko go potrzebowałaś, i na pewno odegrałby znacznie większą rolę w twoim życiu, gdybyś tylko mu na to pozwoliła. – Nie zamierzała dopuścić, by Debbie zbiła ją z pantałyku, zła, że musiała przyjąć obronną taktykę wypowiedzi. – Czy chciałabyś może, żeby to ojciec poprowadził cię do ołtarza? Ja nie mam nic przeciwko temu. – Popatrzyła uważnie na córkę w oczekiwaniu na odpowiedź. – Ty mnie wychowałaś, ty oddajesz mnie narzeczonemu –
stwierdziła stanowczo Debbie. – No cóż… W normalnych rodzinach córkę oddaje drugiemu mężczyźnie ojciec – odrzekła cierpko Connie. – Och, mamo! Tylko się nie obrażaj! – poprosiła Debbie, zdając sobie sprawę, że rozdrażniła matkę. – Wcale się nie obrażam. Zapomnijmy o tym. – Connie popatrzyła na córkę z wyrazem podziwu w oczach. – Suknia jest przepiękna. Skromna, a jednocześnie szykowna. Wyglądasz fantastycznie. – Dzięki, mamo. I tak też się czuję – krzyknęła radośnie, zadowolona, że sprzeczka została zażegnana. Cała promieniała szczęściem i Connie nie dała rady dłużej się gniewać, posyłając córce uśmiech. Boże, spraw w swej łasce, żeby zawsze była szczęśliwa! – modliła się z całego serca, pragnąc, by dana jej była możliwość uchronienia ukochanej córki przed całym złem tego świata. – Oooch! – jęknęła z zachwytu Jenna, stając w drzwiach i uśmiechając się do kuzynki. – Absolutnie olśniewająca! – Ty też wyglądasz powalająco! – Debbie się uśmiechnęła. Jej druhna miała na sobie obcisłą jedwabną sukienkę w kolorze rozbielonej mięty, bardzo opiętą, doskonale podkreślającą jej kształtną figurę i opalone ciało. Gdzie tam do niej tym bezowatym sukniom, w które ubierano panny młode i ich druhny w tych czasach, gdy ona brała ślub – pomyślała Connie, gdy pomagała kuzynce upiąć welon na włosach Debbie, uczesanych w wysoki kok. Odsunęła się nieco do tyłu, żeby popatrzeć na rezultat, i w gardle stanęła jej gula wielkości piłki do golfa, kiedy zobaczyła przed sobą pannę młodą w pełnej krasie. To była jej mała dziewczynka, najważniejsza osoba w życiu, a dzisiaj będzie musiała pozwolić jej odejść. Ogarnęły ją jednocześnie duma i smutek, miała poczucie szczęścia, straty – pełna mieszanka uczuć i emocji – i słowa uwięzły jej w gardle. W końcu z trudem wykrztusiła: – Chodźmy na dół, pokaż się teraz twojemu ojcu. – Okej, ale najpierw chciałabym ci podziękować za to, że
byłaś najlepszą matką, jaką może mieć dziewczyna. – Debbie pochyliła się ku niej i pocałowała ją leciutko w policzek. Objęły się i trwały w mocnym uścisku dłuższą chwilę, milcząc. W oczach Debbie zalśniły łzy, a usta zadrżały. – Kocham cię, mamo! – szepnęła. – A ja kocham ciebie, Debbie! – powiedziała zachrypniętym głosem Connie, czując, jak łza spływa jej po policzku. – Okej! Wy dwie! Dość już tych czułości! – rozkazała Jenna, przejmując kontrolę. – Bo za chwilę będziemy tu miały Niagarę łez i wasze makijaże ulegną całkowitej rujnacji, i okaże się, że to ja nie wywiązałam się ze swoich obowiązków i mama zrobi mi piekło – dodała płaczliwie. Connie i Debbie roześmiały się wbrew sobie i po chwili cała trójka, śmiejąc się, schodziła na dół, do pokoju dziennego, gdzie Barry właśnie zakładał spinki do mankietów koszuli. Zdążył już przebrać się w garnitur i był gotowy do wyjścia. Na widok córki szczęka mu opadła z wrażenia, a potem przygryzł wargę, tak wielka fala uczuć go ogarnęła. – Debbie… – wyszeptał drżącym głosem, wyciągając do niej rękę. Connie spostrzegła, że jego oczy zrobiły się podejrzanie szkliste. – Podobam ci się, tato? – Uśmiechnęła się do niego, biorąc go za rękę i unosząc głowę, żeby przyjąć pocałunek ojca. – Och, tak, moja kochana dziewczynko! Wyglądasz przepięknie! Kocham cię! – powiedział z płynącą z głębi serca dumą i miłością, czule całując ją w czoło. – Chyba lepiej stąd wyjdę, bo za chwilę się popłaczę. Za pięć minut wracam. Idę się przebrać w sukienkę – mruknęła Connie, mocno przerażona, że tym razem nie da rady powstrzymać łez. Wyszła pospiesznie z pokoju, starając się zapanować nad emocjami. – Potrzebujesz chusteczek? – zawołała za nią Debbie żartem, a Connie uśmiechnęła się do niej z oczyma pełnymi łez. Córka tak dobrze ją znała! Wbiegła na górę po schodach, zostawiwszy
wszystkich w saloniku. Przestań w tej chwili! – przykazała sobie stanowczo, zsuwając z ramion szlafrok i zdejmując sukienkę z wieszaka na drzwiach sypialni. Ta chwila z Barrym i Debbie o mało całkowicie jej nie rozkleiła. Na tę właśnie chwilę czekała z nadzieją tak długo i już zwątpiła, że kiedykolwiek nadejdzie. W ciągu kilku ostatnich miesięcy w ich rodzinie miało miejsce kilka doniosłych wydarzeń, ale to przerosło wszystkie. Nazwał Debbie swoją kochaną dziewczynką, a ona nie ofuknęła go i przyjęła to z aprobatą. Była wręcz zachwycona. Ktoś w górze czynił dla nich cuda przez cały dzień od rana – pomyślała Connie z wdzięcznością, odwijając swoją weselną sukienkę z bibułki, która spadła na podłogę. Przełożyła suknię ostrożnie przez głowę i pozwoliła opaść swobodnie fałdom spódnicy. Lejący się materiał ułożył się miękko wokół bioder. Poprawiła ramiączka, wyrównała ułożenie sukienki na szwach, wsunęła stopy w pantofelki, a na końcu włożyła kremowe bolerko, które stanowiło dopełnienie jej stroju. Connie stanęła przed lustrem i popatrzyła przez moment na swoje odbicie. To była dla niej chwila triumfu. Wyglądała naprawdę dobrze i nie zamierzała ukrywać zadowolenia. Uśmiechnęła się do siebie. Może jej ciało nie było jędrne, a sylwetka szczupła – co do tego nie miała żadnych wątpliwości, jak stwierdziła ze smutkiem – ale pozbycie się paru kilogramów zrobiło swoje. Wyglądała kobieco i ponętnie – zdecydowała, w pełni aprobując swój wygląd, podziwiając w lustrze linię talii i krągłość bioder. Jej suknia z purpurowej satyny kreszowanej, z dużym dekoltem i delikatnymi koronkowymi wstawkami na ramionach, miała asymetryczne przeszycie przechodzące na ukos przez całą długość, które prowadziło wzrok obserwatora w dół, przez układający się w szerokie fałdy środek aż po zwężający się brzeg spódnicy bombki, sięgającej kolan. Miała prosty, ładny krój, a spódnica cięta z ukosa nadawała jej niezwykłej lekkości. Wycięcie przy szyi odsłaniało opalony dekolt aż po rowek między piersiami. Connie założyła złoty łańcuszek z ametystem, który podkreślał
kolor jej skóry i prowokacyjnie opierał się na wydatnych piersiach. Żakiet stanowił śmiały kontrast z resztą ubioru i był dla niego idealnym wykończeniem. Zupełnie nie jak matka panny młodej – pomyślała usatysfakcjonowana, wykonując przed lustrem kilka obrotów i podziwiając swoje odbicie z różnych stron. Aimee mogła sobie przyjeżdżać w najdroższych ubraniach haute couture, co zresztą prawdopodobnie zrobi – pomyślała Connie – ale to nic a nic jej nie obchodzi. Z takim wyglądem sobie poradzi, a Debbie może być z niej dumna. – No i dobrze! Głowa do góry i do przodu! – powiedziała do Panny Nadziei, która zaczęła ocierać się o jej nogi, oczekując pieszczot. Pochyliła się, podniosła do góry swoją małą kotkę i dała jej całuska. – Do zobaczenia jutro, moja słodka. Będę ci miała wiele do opowiedzenia – wyszeptała do jej jedwabistego uszka. Kotka odpowiedziała miauknięciem, po czym zeszły razem po schodach. Panna Nadzieja biegła przed swoją panią z ogonkiem uniesionym pionowo do góry. – Mamo! Wyglądasz olśniewająco! Ale sexy! – O mój Boże, Connie! Jesteś… zachwycająca! – Chyba nie uda mi się zatańczyć z żadnym mężczyzną na weselu przy takiej konkurencji, ciociu! Connie roześmiała się tylko, słysząc reakcję trójki z salonu. Popijali różowego szampana, którego przywiózł ze sobą Barry. – Mamo, ta sukienka leży na tobie doskonale, a kolor jest idealnie dobrany do twojej urody. Wygląda światowo. Nigdy wcześniej nie widziałam, żebyś wyglądała tak dobrze. Sama nie wiem, czego się spodziewałam… Chyba… Chyba dwuczęściowego wdzianka z kapeluszem – wyznała Debbie. Jej oczy błyszczały, kiedy zakręciła matką dokoła. – Akurat! Dzięki! – Connie pokazała jej język. – Co za zmiana wizerunku! No może przesadziłam z tym kapeluszem – zażartowała Debbie, wciąż oszołomiona wspaniałym
wyglądem matki. – Mama mówiła mi, że sukienka jest niezwykle szykowna, i miała rację. Wyglądasz, Connie, jak kobieta sukcesu. Musimy kiedyś pójść razem na podryw. – Jenna roześmiała się, wznosząc kieliszek za jej pomyślność. – Oczywiście! – zawtórowała śmiechem Connie, mając przed oczami szaloną wizję siebie i Jenny, brylujących po nocnych klubach podczas polowania na facetów. – Kieliszek bąbelków? – Barry wyciągnął w jej stronę smukły kielich, nie przestając wodzić oczami od góry do dołu po całej jej sylwetce, jakby chciał ją zapamiętać na zawsze. – Dzięki! – powiedziała beztrosko, bardziej niż zadowolona z ich reakcji. Nie pokazywała Debbie swojej sukienki, żeby ją zaskoczyć, i świetnie jej się to udało. Widziała ją wcześniej tylko Karen, z którą wybrała się na zakupy. Gdyby nie szwagierka, Connie nigdy by nawet nie spojrzała na taką szykowną, drogą kreację, jaką w końcu wybrały. Karen wyśmiała obawy Connie, że taka sukienka nie przystoi w jej wieku, że jest zbyt dziewczęca. „Absolutnie się z tobą nie zgadzam! Odejmuje ci co najmniej dziesięć lat! Nie możesz iść na wesele własnej córki ubrana jak ostatnie bezguście. Już najwyższy czas, żebyś odmieniła swój wygląd i wydała choć trochę pieniędzy na siebie. Nie jest ani trochę infantylna, zaufaj mi. Owszem: szykowna, seksowna – tak! Ale nigdy infantylna. Czy pozwoliłabym ci się pokazać na weselu w czymś, co nie byłoby dla ciebie odpowiednie? – dopytywała się. – Czy pozwoliłabym ci się pokazać wśród ludzi, gdybyś wyglądała jak baran przebrany za jagnię? Szczególnie, że na ślubie ma być też Aimee”. „No nie…”. – Connie wciąż nie była pewna, czy to dobry wybór. Ale w sumie sukienka doskonale maskowała fałdę tłuszczu na jej brzuchu, a delikatne marszczenia przy dekolcie apetycznie podkreślały jej wydatny biust. „Kup ją i nie pokazuj nikomu aż do dnia ślubu!” – poinstruowała ją Karen i teraz Connie była zadowolona, że zrobiła tak, jak doradziła jej szwagierka, a jeszcze bardziej cieszyła się z
tego, że udało jej się zrzucić parę kilo od momentu kupna sukni, co spowodowało, że leżała na niej jeszcze lepiej. Palce Barry’ego przytrzymały chwilę dłoń Connie, gdy podawał jej kieliszek. – Wyglądasz oszałamiająco! – powiedział miękko, a oczy miał pełne uwielbienia dla niej. Connie poczuła kolejny dreszcz satysfakcji i wypiła nieco różowego trunku. Zdecydowanie karty odwróciły się na jej korzyść w ich wzajemnych stosunkach. Była tylko człowiekiem, więc dlaczego miałaby się z tego nie cieszyć? To niespodziewany bonus do tego budzącego silne emocje – przynajmniej aż do dzisiaj – ślubu. I niespodzianką było dla niej to, że potraktowała zachowanie Barry’ego w tak lekki sposób. Gwałtownie nabrała pewności siebie po wszystkich zdarzeniach, które miały miejsce pomiędzy nią a Barrym. Zachowywał się teraz tak, że nie miała już żadnych wątpliwości, iż był zainteresowany kontynuacją związku. Gdyby to od niej zależało, najchętniej wyprowadziłaby go gdzieś na manowce i tam porzuciła bez litości tak, jak on kiedyś porzucił ją. Czy potrafiłaby zachować się tak parszywie? Zemsta byłaby doprawdy bardzo satysfakcjonująca, ale czuła się już zbyt dojrzale, żeby bawić się w podobne głupstwa. Czasami samą siebie zaskakiwała – pomyślała cierpko, unosząc kieliszek w stronę Barry’ego, który właśnie oferował jej dolewkę. – Całkiem niezły ten szampan. – Uśmiechnęła się. – Najlepszy na dzień taki jak ten – stwierdził jej eks, dolewając szampana do kieliszków dziewcząt, a potem wracając do niej i stając tuż obok. – Kolor tej sukienki doskonale podkreśla twoją urodę – powiedział z uznaniem. – Nigdy jeszcze nie widziałem cię tak ubranej. – Sam też wyglądasz całkiem szykownie – pochwaliła go, a jego oczy rozbłysły. Ciemny, drogi, szyty na miarę garnitur Barry’ego leżał na nim doskonale. Wyglądał w każdym calu na biznesmena, którym był. – Masz! – Wyjęła ze ślubnego bukietu Debbie, składającego
się między innymi z pachnącego groszku, różowych różyczek, frezji i jaśminu, biały goździk i włożyła mu go do butonierki, a potem poprawiła, żeby dobrze się trzymał. Takie rzeczy robią chyba tylko żony – pomyślała. Jego perfumowany płyn po goleniu mocno pachniał. Bez wątpienia prezent od Aimee. Ona lubi takie mocne zapachy. – Dzięki! – szepnął. Objął ją i zanim zdążyła się zorientować, pocałował prosto w usta. Connie złapała spojrzenie Debbie: „A nie mówiłam!”, i mało brakowało, żeby się roześmiała. Dzisiaj jest dzień na gry i gierki – pomyślała rozbawiona – i miała zamiar brać we wszystkim czynny udział. Jej życie było wystarczająco nudne, gdy umarła wzajemna ekscytacja pomiędzy nią a Barrym. – No, dobrze, moi drodzy! Kończcie drinki, bo musimy już jechać na ślub – zarządziła rzeczowo, odsuwając się od Barry’ego. Czy gdyby byli w pokoju tylko we dwoje, czy odwzajemniłaby pocałunek? Już dwa razy w okresie krótszym niż miesiąc poczuła jego usta na swoich i całkiem jej się to spodobało. Potrzebowała mężczyzny – i to stanowiło jej główny problem. Szkoda, że koledzy Bryana są zbyt młodzi. Nie sądziła, żeby młody kochanek był w jej stylu, ale kto wie? Po ślubie córki nie będzie miała w zasadzie żadnych zobowiązań. Jedyną osobą, o którą będzie musiała dbać, zostanie ona sama. Co za ulga! – pomyślała, czując nagły przypływ lekkomyślnej brawury. Skoro tym, czego najbardziej teraz potrzebowała, był mężczyzna, nadszedł najwyższy czas, żeby go sobie znaleźć!
Rozdział 27
Judith otworzyła bagażnik swojego samochodu i umościła starannie w jego nieskazitelnie czystym wnętrzu małą walizkę. Tyle czasu czekała na ten dzień! Miały się spotkać z Jillian, jej przyjaciółką, w hotelu nad brzegiem malowniczego jeziora w Virginii w hrabstwie Cavan. Zamierzały podogadzać sobie na wszelkie możliwe sposoby w luksusowym hotelowym spa. Zarezerwowała wcześniej zabiegi na twarz, manicure i pedicure, zabiegi na ciało i masaż. Tylko perspektywa wyjazdu trzymała ją przy życiu, szczególnie podczas ostatniego tygodnia w biurze, gdzie poruszany był tylko jeden temat: zbliżający się ślub Debbie Adams. Uważała to zjawisko za co najmniej irytujące, delikatnie mówiąc, bo w całym jej dziale panowało rozprężenie – wszyscy byli roztrzepani, urządzali sobie pogaduszki, bezustannie plotkowali, a praca zeszła na dalszy plan. Musiała konsekwentnie postawić na swoim i w efekcie poczuła się jak prawdziwy sztywniak psujący wszystkim zabawę. Ale nie płacili jej wysokiej pensji za organizowanie miłych spotkań towarzyskich, jak przyznała sama Judith. Wkurzało ją jak diabli, że część pracownic zachowywała się jak płoche szesnastolatki, zapominając, że są w pracy. Trzy z dziewcząt były zaproszone na ślub, a dwie w zeszłym tygodniu przyszły do pracy po przerwie na lunch spóźnione półtorej godziny, usprawiedliwiając się tym, że kupowały prezent ślubny od firmy z pieniędzy pochodzących ze zbiórki wśród wszystkich pracowników biura. Judith się wściekła i oświadczyła im jasno i bez ogródek, że mogą sobie kupować prezenty ślubne wyłącznie po pracy, nieważne, czy to miałby być prezent składkowy od firmy, czy nie. Po tym wystąpieniu złapała kilka
nienawistnych spojrzeń. Zdawała sobie sprawę, że ostatnio przesadzała z utrzymywaniem rygoru pracy w biurze, ale było jej wszystko jedno. Po ostatnim ścięciu się z Tomem była w tak koszmarnym nastroju, że mało ją obchodziło, czy była lubiana przez swoich pracowników, czy nie. Z jakichś irracjonalnych powodów miała zupełnie nieuzasadnione pretensje do swoich pracownic za to, że były tak radosne i lekkomyślne, że cieszyły się życiem z niewiadomych powodów. Judith czuła się tak, jakby życie na przekór wszystkiemu chciało jej utrzeć nosa, przypominając bez przerwy o tym, co mogłaby mieć, gdyby twardo obstawała przy swoim i zdecydowała się opuścić dom matki po śmierci ojca. Poprzedni wieczór większość dziewcząt spędziła na popijawie z madame Adams, a kilka z nich przyszło dzisiaj do biura na koszmarnym kacu i w żaden sposób nie mogły się skoncentrować na pracy. Dział płac i kadr nie mógł sobie pozwolić na błędy, a jeśli jakiekolwiek powstaną, odpowiedzialna za nie będzie Judith, i to ona znajdzie się w ogniu krytyki. Przez ostatni tydzień musiała zachowywać zdwojoną czujność i miała to wszystkim za złe. Wszystkim tym dziewczętom bardzo dobrze płacono za wykonywanie pracy, która była w zasadzie dublowana przez nią, gdyż Judith nie mogła na nich ostatnio w ogóle polegać i zawierzyć całkowicie ich wyliczeniom. Zdawała sobie sprawę, że zaczyna myśleć i zachowywać się jak stara zrzędliwa jędza, a nawet jeszcze gorzej: zaczynała być starą zrzędliwą jędzą – stwierdziła ponuro, podsumowując w pamięci tamten wieczór po zakończeniu pełnego napięć dnia. Wróciła po pracy do domu zła jak osa i Lily orzekła, że jeśli ta praca tak źle na nią wpływa i nie może jej już znieść, to niech rozważy zmianę zajęcia na inne, co wprawiło ją w jeszcze gorszy nastrój. Matka nie miała zielonego pojęcia, co to znaczy odpowiedzialność; nie potrafiła nawet wziąć odpowiedzialności za siebie i za własne czyny. Judith ledwo się powstrzymała przed odszczeknięciem, żeby się zamknęła i pilnowała lepiej własnego nosa. Z trudem udało jej się opanować. Miała wielką chętkę, żeby
powłóczyć się po barach i porządnie napić, ale powstrzymało ją żywe jeszcze wspomnienie ostatniego wyskoku, po którym czuła straszne obrzydzenie do siebie, graniczące wręcz z nienawiścią. Zamiast tego udała się na spacer po parku, ale za bardzo jej nie pomógł. Wszędzie wokół widziała jedynie pary spacerujące ręka w rękę i przez to poczuła się jeszcze gorzej i jeszcze bardziej samotnie. Dzięki Bogu wszystkie te bzdury związane ze ślubem skończą się po dzisiejszej ceremonii – pomyślała Judith, patrząc na czyste, błękitne niebo i stwierdzając, że dzień jest wprost wymarzony na ceremonię ślubną. Taka Debbie Adams to zawsze będzie miała szczęście. Przez ostatnie trzy dni lało jak z cebra i było obrzydliwie; ciągłe ulewy w całym kraju spowodowały powodzie i chaos komunikacyjny. Niespotykane latem, przerażające w skutkach opady deszczu zdominowały wiadomości; wszędzie na falach eteru przewijały się dyskusje na temat globalnego ocieplenia. Judith była raczej zadowolona z beznadziejnej pogody i lejących się z nieba strug wody, bo słyszała, że Debbie, która zawsze musiała robić wszystko inaczej niż normalni ludzie, zamiast weselnego przyjęcia przy stołach organizuje grilla na wolnym powietrzu. Zdawała sobie sprawę, że zawzięła się bezpodstawnie na dziewczynę, życząc jej z całego serca katastrofy w dniu ślubu, i przez to czuła się jeszcze gorzej. Tak źle, że już chyba bardziej nie można. Zanosiło się jednak na to, że pomimo jak najgorszych życzeń Judith dzień ślubu jej podwładnej i weselna impreza wcale nie będą klapą. Poczuła ogarniającą ją zawiść skręcającą trzewia. Jak to możliwe, że niektórym ludziom samo wszystko spada z nieba bez żadnego wysiłku, a inni, jak na przykład ona, muszą każdy drobiazg zdobywać z największym wysiłkiem? – Po raz kolejny zadała sobie to samo pytanie. Przecież była dobrym człowiekiem. Opiekowała się ojcem, wciąż jeszcze z dużym poświęceniem zajmowała się matką. Czy niebo nie mogłoby jej zesłać miłego mężczyzny i bezpiecznych małżeńskich więzów? Czy była aż tak bezwartościową osobą? –
zastanowiła się w nagłym przypływie rozczulenia nad sobą. Debbie Adams bez żadnych wątpliwości w najbliższym czasie zapuka do drzwi jej gabinetu z informacją, że jest w ciąży i chce wyznaczyć termin urlopu macierzyńskiego, a potem upodobni się do pozostałych ciężarnych pracujących w firmie, oczekując specjalnego traktowania i ciągłych zwolnień w celu odbycia kolejnej kontrolnej wizyty lekarskiej, a potem, kiedy w końcu powróci do pracy po urodzeniu dziecka, możliwości wcześniejszego wyjścia z pracy, żeby odebrać swojego bachora ze żłobka albo żeby go zawieźć do lekarza, albo żeby zrobić cokolwiek innego, wyszukując tysiące wymówek, z którymi będzie przychodzić do niej prawie codziennie. Nie dalej jak wczoraj podsłuchała niechcący rozmowę telefoniczną Jacinty Cleary, która w panicznym strachu poszukiwała kogoś, kto odebrałby jej córkę ze szkoły, bo opiekunka właśnie się rozchorowała, i nie udało jej się nikogo znaleźć, bo po dziesięciu minutach przyszła do gabinetu Judith, prosząc o zwolnienie na drugą połowę dnia. Każdy w firmie, biorąc urlop, powinien dostosować się do innych; matki po prostu urlopy brały, nie zastanawiając się, czy ich nieobecność ma jakikolwiek wpływ na pracę reszty zespołu, a przecież w takiej sytuacji na pozostałych spadało więcej obowiązków. No i spotkała cię kara za bycie bezdzietną i samotną. Dostałaś w tyłek i w pracy, i w domu – pomyślała smętnie. No cóż, nie ma zamiaru dawać forów Debbie Adams, bo na to nie zasługuje. Nie była za dobrym pracownikiem, nawet w stanie wolnym; raczej jest mało prawdopodobne, żeby ślub cokolwiek poprawił. Chciała wyjść za mąż i mieć dzieci to jej problem, a nie szefostwa. Judith się naburmuszyła i znikła cała radość dzisiejszego dnia, kiedy wyobraziła sobie Debbie płynącą w sukni ślubnej wzdłuż głównej nawy kościoła, szczęśliwą, jakby znalazła się już w niebie, promienną i kwitnącą, uważającą, że to wszystko się jej należy. Poczuła nagły przypływ wściekłej, irracjonalnej nienawiści do młodej podwładnej. Zatrzasnęła bagażnik i weszła z powrotem
do domu, żeby zadzwonić do siostry i usłyszeć, co też znowu ją zatrzymało. Cecily zgodziła się zabrać Lily na weekend, ale jak zwykle nie przyjechała, jak było zaplanowane, i jak zwykle zapewne poda jakieś dziwaczne usprawiedliwienie swojej opieszałości. Miała już serdecznie dość swojej rodziny. Rzygać jej się chciało na samą myśl o tym, że wszystko spychają na nią, traktując ją tak, jakby była tutaj wyłącznie dla ich wygody. Jakby byli przekonani, że nie ma żadnego życia osobistego. W sumie nie masz innego życia osobistego poza pracą – pomyślała ponuro, zastanawiając się, dlaczego weszła w fazę samodestrukcji i zaczyna negatywnym nastawieniem psuć sobie dzień, na który wyczekiwała tak długo. Czasem sama była dla siebie najgorszym wrogiem. Na czym polegał jej problem? Czy bała się życia? Czy to przez ten strach nie odważyła się podjąć ryzyka, które doprowadziłoby ją do ołtarza? Czy była jednak bardziej podobna do matki, choć nie przyznawała się do tego przed sobą? Bo bała się zmian, bała się nowych doświadczeń i wyzwań od życia? Bo bała się stanąć na własnych nogach? – Och, na litość boską! Daj spokój! – mruknęła pod nosem, idąc w kierunku domu ponura jak chmura gradowa. Lily obserwowała, jak twarz córki coraz bardziej czerwienieje ze złości podczas rozmowy telefonicznej z siostrą. Serce jej zamarło. Najwyraźniej Cecily miała zamiar się spóźnić, a Judith wpadała w jeden z tych swoich koszmarnych złych humorów. Ostatnio zachowywała się coraz gorzej i Lily była już u kresu sił. Odkąd wróciła ze szpitala kilka tygodni temu, Judith była w coraz gorszej formie. Lily próbowała dociec, co się z nią działo, ale otrzymywała nieodmiennie tę samą odpowiedź: „Nic!”. – Więc przynajmniej nie wyżywaj się na mnie z powodu swoich fochów – odrzekła Lily, widziała jednak, że z córką coś jest nie tak. Przez cały ostatni tydzień wracała po pracy do domu całkowicie rozstrojona. Lily zasugerowała, że jeżeli nie odpowiada
jej ta praca, powinna zmienić ją na mniej odpowiedzialną. Nie trzeba chyba dodawać, że Judith rzuciła się i kazała „nie wygadywać totalnych bzdur”. Lily wycofała się do swojego pokoju, liżąc rany. Zmartwiła się, bo nie wyglądało to dobrze: chyba czekały ją zmiany w życiu. Zazdrościła sąsiadce z naprzeciwka, która chodziła do kina ze swoimi dwiema córkami, one bardzo troszczyły się o matkę i czule ją kochały, co było widoczne dla wszystkich. Słone łzy spłynęły po policzkach Lily. Nigdy jeszcze nie czuła się tak samotna. Żadna z córek tak naprawdę jej nie kochała. Była dla nich ciężarem, dobrze to wiedziała. A sama z trójki swoich dzieci kochała jedynie Judith, bo tylko ona nigdy jej nie opuściła. Martwiła się o nią i czuła się winna, bo przecież to ona zatrzymała ją u siebie. Całą radość z udanej operacji oczu i z tego, że może ponownie bez trudu czytać, przyćmiło uczucie niepokoju. Czy córka nie rozumiała, jak bardzo wykańczająca nerwowo stawała się świadomość bycia ciężarem dla niej? Czy nie zdawała sobie sprawy z lęków, które bez przerwy dręczyły Lily? A co to będzie, kiedy stanie się słabowita, niesprawna i całkowicie od niej zależna? Czy Judith wyrzuci ją wtedy do domu opieki, mając dość ciągłych poświęceń? Lily poczuła muśnięcie strachu, dobrze sobie znanego ciemnego, bezdusznego towarzysza, który nie odstępował jej przez całe życie. Widziała w telewizji reportaże o domach opieki, które były zamykane z powodu panujących w nich drastycznie złych warunków. Czytywała o starszych ludziach porzucanych w takich przytułkach, całkowicie opuszczonych przez rodziny, nigdy przez nikogo nieodwiedzanych. To, że stawała się coraz starsza, przerażało ją. Nic nie było pewne. Nie miała żadnego poczucia bezpieczeństwa. Sposób, w jaki zachowywała się ostatnio Judith, wyprowadziłby z równowagi nawet Buddę – stwierdziła Lily. Ulżyło jej, kiedy córka, po swojej gburowatej odpowiedzi, oświadczyła, że wybiera się na spacer. Wiszące w powietrzu napięcie zelżało, gdy Judith zamknęła za sobą drzwi wejściowe do domu, i wtedy Lily po raz pierwszy od śmierci męża zaczęła się
zastanawiać, czy nie lepiej by było jednak zamieszkać samej. Przynajmniej nie musiałaby się zastanawiać, czy reszta domowników będzie w dobrym humorze, czy też nie. Nie zaczynałaby się trząść nerwowo już na dźwięk klucza w zamku drzwi wejściowych, nie zastanawiałaby się, w jakim humorze wraca Judith. Lily westchnęła na samo wspomnienie zupełnie odmiennego ostatniego razu: już miała zamiar oświadczyć Cecily, że tym razem zostanie sama w swoim domu, kiedy Judith wyjedzie na jedną noc z Jillian, ale jak zwykle w ostatniej chwili stchórzyła. Teraz było jej przykro z tego powodu. Usłyszała trzaśnięcie drzwi kuchni, a potem ostry głos Judith. – No cóż. Ja w każdym razie muszę już jechać. Nie mogę na ciebie czekać. Umawiałyśmy się pół godziny temu. To typowe dla ciebie zachowanie, Cecily. Masz gdzieś wszystkich. – Judith pomaszerowała z grymasem złości na twarzy do pokoju dziennego Lily. – Mamo, Cecily się spóźni, a ja, jeśli w tej chwili nie wyjadę i nie będę tam o czasie, stracę kilka zarezerwowanych zabiegów. – Ależ jedź, na Boga, i zostaw mnie w spokoju. Wiem, że nie jestem dla ciebie niczym więcej jak tylko ciężarem – odpowiedziała Lily, broniąc się przed atakiem córki, bo po raz kolejny poczuła się utrapieniem dla niej. – Im szybciej umrę, tym lepiej. – Ach, przestań, mamo! – zaprotestowała Judith. – Mam dość problemów na głowie bez ciebie, wygadującej takie bzdury. – To wcale nie są bzdury – wybuchła Lily, dotknięta tym, że takie oskarżenie jest rzucane na nią już po raz drugi w ciągu minionych tygodni. – Tak właśnie się czuję i któregoś dnia, kiedy będziesz w moim wieku, zrozumiesz, co to za uczucie. – A co z moimi uczuciami?! – wrzasnęła Judith, a oczy rozbłysły jej nagłym wybuchem niepohamowanego gniewu. – Jak myślisz? Jak ja się mogę czuć, kiedy dzisiaj dziewczyna z mojego działu, o połowę ode mnie młodsza, będzie szła tanecznym krokiem do ołtarza? Mogłam być taka sama jak ona i zrobić to
samo, gdybyś nie położyła na mnie swoich łap. Ty byłaś zbyt samolubna i egocentryczna, żeby widzieć dalej niż czubek swojego nosa, gdy umarł tata. I jak myślisz, jak ja się teraz czuję, mamo? Dzięki tobie wszyscy w pracy uważają mnie za starą zrzędliwą jędzę. I wiesz co? – Przysunęła swoją twarz prawie do samej twarzy Lily. – Właśnie taka jestem: zgorzkniała, wiecznie skrzywiona, oszukana przez życie! Nie mogę się nawet nazwać starą panną, bo w końcu parę razy w życiu mi się zdarzyło, że ktoś mnie zerżnął. Zostały mi po tym tylko gorycz i niesmak, bez nadziei na cokolwiek lepszego. I tak wygląda moje życie. Więc nie pytaj mnie dzisiaj, czy wiem, jak się czujesz. Czasami, mamo, uwierz mi, życie nie kręci się tylko wokół ciebie! – Usta Judith ściągnęły się w cienką nitkę; wyglądała nieomal jak dzika bestia. Ten niespodziewany, wściekły atak wprawił Lily w całkowite osłupienie. Nie mogła się ani ruszyć, ani wydusić z siebie choćby słowa. Serce jej łomotało i ledwie łapała oddech. Jednak Judith była całkowicie nieczuła na to, że sprawia jej ból, tak bardzo się rozzłościła. – Wyjeżdżam, a kiedy w końcu dotoczy się tutaj ta samolubna krowa, moja siostra, możesz jej przekazać, żeby kupiła mleko, bo już się kończy, a ja nie mam czasu biegać po sklepach. – Nie poczekała nawet na odpowiedź Lily, tylko wykręciła się na pięcie i wyszła szybkim krokiem z pokoju matki. Drzwi frontowe trzasnęły i cały dom ogarnęła grobowa cisza. Jedyne, co słyszała Lily, to łomot rozszalałego serca bijącego w piersi. Potem jej uszu dobiegł odgłos włączanego silnika samochodu, który po chwili oddalił się, by w końcu ucichnąć. Judith odjechała. Lily, ledwo powłócząc nogami, podeszła do fotela i w całkowitym oszołomieniu osunęła się na siedzisko. Teraz wszystko było jasne. Przez minione lata w Judith gromadziły się wściekły gniew i rozżalenie. Aż do dziś próbowała je tłumić i maskować zgryźliwością. Jednak po dniu dzisiejszym nic już nie będzie takie samo. Fasada uprzejmości, za którą kryły się obie, runęła. Cała prawda wyszła na jaw, ohydna i bolesna, nie do przezwyciężenia. Czy po czymś takim można się pogodzić i żyć dalej pod jednym
dachem w jakiejkolwiek harmonii? Te nikczemne słowa, które córka rzuciła jej w twarz, o byciu samolubną i o położeniu na niej swoich łap, wstrząsnęły nią do głębi. I jeszcze to mówienie o sobie jako o kobiecie zgorzkniałej i oszukanej przez życie! I w dodatku śmiała wyznać, że uprawiała seks! Gdyby Judith czuła się normalnie, nigdy nie ujawniłaby tak intymnej sprawy. Musiała być naprawdę bardzo zestresowana, wyrzucając to z siebie, ot tak – pomyślała Lily z rosnącym niepokojem. Zachowywała się jak ktoś na skraju załamania nerwowego. Uświadomienie sobie tego przeraziło Lily. Zdawała sobie sprawę, jak trudno przezwyciężyć każdy kryzys psychiczny; nie chciała, żeby jej córka cierpiała na tym padole łez. Jako matka powinna być przynajmniej zaniepokojona rewelacjami usłyszanymi od Judith, ale nic takiego nie czuła, przypomniała sobie tylko, co o pozamałżeńskim seksie mówił Kościół. Jednak Kościół nie otoczy cię ramionami w nocy, nie utuli, nie sprawi, że poczujesz się kochana – pomyślała. Lily była nawet zadowolona z tego, że Judith przeżyła chwile intymności z mężczyznami. Miała nadzieję, że poprawiały jej samopoczucie i przynajmniej w pewnym stopniu satysfakcjonowały. Nie były tylko rżnięciem, jak to jej przed chwilą wykrzyczała. Lily uwielbiała tę stronę pożycia małżeńskiego; zawsze czuła się pewnie i bezpiecznie w ramionach męża i bardzo jej tego brakowało, kiedy już odszedł na zawsze. Samotne noce w łóżku doskwierały jej najmocniej i bardzo długo nie mogła się do tego przyzwyczaić. Co powinna teraz zrobić? Jak sobie ze wszystkim poradzić? Ręka jej drżała, kiedy podniosła ją do twarzy, żeby obetrzeć łzę. To musi się skończyć. Dla dobra ich obu. Lily wyprostowała się w fotelu. Odzyskała równomierny oddech i rytm serca też powoli wracał do normy. Pozwoli odejść swojej niewdzięcznej córce i niech no tylko pojawi się ta druga egoistka i zacznie wygłaszać usprawiedliwienia za swoje spóźnienie! Każe jej zniknąć ze swoich oczu. Nie miała ochoty po raz drugi tego samego dnia zostać potraktowana jak największy ciężar. Była chora na samą myśl o trójce swoich dzieci. Żadne z nich nie miało w sobie za
grosz przyzwoitości. Powinna była stanąć na własnych nogach kawał czasu temu. Gdyby to zrobiła, nie miałaby teraz takiego mętliku w głowie. Dla świętego spokoju lepiej nie być od nich zależną. Mogłaby sobie wziąć kogoś do pomocy. Ta kobieta, pani Meadows, z którą leżała w szpitalu, zatrudniała pomoc domową, która sprzątała dom, robiła pranie i zakupy. Lily nie miała dużych potrzeb. Zapewne będzie się czuła samotna, mieszkając i śpiąc sama – pomyślała ze smutkiem – ale tysiące ludzi mieszkają samotnie i jakoś sobie radzą. Judith znienawidziła ją, ale to fakt, że przez nią zmarnowała sobie życie. Lily znowu zaczęła płakać. Była zła na córkę, ale dobrze rozumiała powody dzisiejszego wybuchu. Na pewno córce było ciężko, kiedy obserwowała w biurze młode dziewczęta wychodzące za mąż, wiedząc, że jej szanse na znalezienie męża z każdym dniem dramatycznie maleją. Zresztą kto wziąłby sobie za żonę pięćdziesięcioletnią kobietę mieszkającą z matką staruszką będącą pod jej opieką? Lily płakała gorzkimi łzami, rozczulając się i nad swoim losem, i nad losem córki. Postanowiła, że jak tylko Judith pójdzie do pracy w poniedziałek, od razu zadzwoni do swojego banku i umówi się na spotkanie z dyrektorem oddziału. Wszystko będzie lepsze niż te męczarnie, które musi teraz znosić – zdecydowała, ocierając oczy i wychodząc do kuchni, żeby przygotować sobie filiżankę herbaty.
Rozdział 28
– Do diabła! Popatrz, która godzina! – Bryan rzucił okiem na swój zegarek i z przerażeniem dostrzegł, że jest już przerażająco późno. Poszedł na manicure, a potem zdecydował się jeszcze na zabieg na twarz, co zajęło więcej czasu, niż się spodziewał, ale było bardzo odprężające i przyjemne. Jego drużba, Kenny, czekał cały czas u niego w domu. Kiedy Bryan wrócił, usiedli w kuchni, pijąc kawę i jedząc ciasto herbaciane z rodzynkami, upieczone przez matkę Bryana. W tym czasie matka i jedna z jego sióstr na górze przygotowywały im ubrania. – Lepiej wrzucę na siebie garnitur i jedźmy już. Jeżeli się spóźnię, Connie będzie zabijać mnie wzrokiem. – Skrzywił się. – Droga teściowo – tylko nic nie mów! – jęknął jego przyjaciel. – Moja twierdzi, że motocykle są niebezpieczne i zawsze zdąży mnie skrytykować za moje upodobania. – Powiedz jej, żeby się odwaliła. Chodźmy już wbić się w nasze ubranka. – Bryan dopił kawę i zostawił brudną filiżankę i talerzyk na stole do sprzątnięcia przez matkę albo siostrę. – Ale ze mnie przystojniak! – stwierdził dwadzieścia minut później, podziwiając swoje odbicie w lustrze. Kenny’emu udało się przebrać w dziesięć minut, ale Bryan musiał zrobić to w swoim tempie. Jego jasnopopielaty garnitur od Armaniego i czerwona jedwabna koszula wyglądały światowo. Kosztowały majątek, ale zdecydował, że nie będzie brał ślubu w habicie zakonnika, a poza tym miał zamiar wkładać go częściej i potraktował zakup jak inwestycję na przyszłość. Przyjaciele będą pod wrażeniem! A kiedy powinno się robić wrażenie na przyjaciołach jak nie w dzień swojego ślubu? – pomyślał rezolutnie. – Jesteś gotowy, kochanie? Niech no na ciebie popatrzę. – Matka zapukała do drzwi i po chwili wsunęła głowę do sypialni.
Miała na głowie toczek przybrany czarnymi piórami. Ubrana była w czerwony żakiet i czerwoną spódnicę w czarny deseń, z poszerzającymi ją od dołu klinami, z trenem typu syreni ogon, poruszającym się wdzięcznie w rytm jej kroków. Wyglądała niezwykle szykownie – pomyślał Bryan, patrząc z dumą na matkę, i upozował się przed nią, żeby mogła go podziwiać w całej krasie. – Muszę tylko pożelować włosy i jestem gotowy. Co myślisz? – Myślę, że wyglądasz jak hollywoodzki gwiazdor. Doprawdy, wspaniale! Debbie to prawdziwa szczęściara. Mam nadzieję, że zdaje sobie z tego sprawę. – Matka popatrzyła na niego z aprobatą. – Tak właśnie sądzę – zapewnił ją z przekonaniem, rozcierając odrobinę żelu na palcach i rozprowadzając go na swoich czarnych włosach. Miał fryzurę niegrzecznego chłopczyka, z włosami opadającymi na lewe oko. Był trochę podobny do Bryana Ferry’ego z czasów jego młodości – stwierdził, stylizując długą grzywkę. Nieco artystycznie. Modnie. Taki wygląd kultywował. Wizerunek był dla niego bardzo ważny. – Świetnie, mamuś, ale lepiej już pójdę, bo w końcu się spóźnię. Spotkamy się na miejscu. Nie zapomnijcie z Verą zabrać moich walizek do hotelu – przypomniał matce, zbiegając szybko po schodach. – Nie martw się o nic, synu! Wszystkiego dopilnujemy. Idź i ciesz się swoim dniem – zawołała za nim, próbując powstrzymać się od łez, gdy szła po schodach na parter. – Obiecaj mi, że nie będziesz teraz o nas zapominał. Zawsze, kiedy tylko zechcesz, będzie tutaj czekało na ciebie łóżko i obiad na stole – zapewniła go. Kenny podał mu kask. – Dobrze wiem, mamo – powiedział, pochylając się ku niej i całując ją w policzek. Ona objęła go i mocno uścisnęła. – Uważaj na mój garnitur, mamo! – poprosił w obawie, że go pogniecie. – Przepraszam, kochanie! – Puściła go i poklepała po
plecach. – Ach, synu! Jak mi ciebie brak! – stwierdziła smętnie. – Dom już nie jest taki sam, odkąd się wyprowadziłeś. Nie mogę uwierzyć, ile to już czasu… – Takie życie, mamo – rzucił i uśmiechnął się wesoło, przyzwyczajony do jej sentymentalnych tekstów. – Musimy już jechać. Jeśli się spóźnię i Debbie się wścieknie, będę mógł od razu wrócić do ciebie i zamieszkać tu na stałe – zażartował, wsuwając ostrożnie kask na głowę, żeby nie zepsuć sobie fryzury. – Wy z Verą też ruszajcie! – Odprowadził matkę do samochodu, w którym siedziała już jego siostra. Obok czekali sąsiedzi, żeby również złożyć mu gratulacje. Podobały mu się ich żarciki i przekomarzania, miłe życzenia wszystkiego najlepszego. W końcu udało mu się wsadzić matkę do samochodu. Roześmiał się, kiedy Vera ruszyła z piskiem opon, czego nie powstydziłby się sam mistrz Alonzo. – Kenny, zróbmy na drodze show! – zarządził swojemu drużbie, dopiero teraz nie mogąc się doczekać całej ceremonii, kiedy ślub był tuż-tuż. * – Gdzie jesteście? Czekam na was od dawna w hotelu Shelbourne! – Aimee próbowała ukryć zniecierpliwienie, słuchając trzasków na linii. – Przepraszam, mamo, ale wydarzył się jakiś okropny wypadek i wszystkie samochody utknęły w korku. Zdecydowałyśmy się wysiąść z taksówki i jedziemy dartem. Weźmiemy potem taksówkę z Tara Street i dojedziemy prosto pod kościół. Spóźnimy się w ten sposób najwyżej kilka minut – wyjaśniała beztrosko Melissa, gdy pociąg mijał akurat Merrion Gates. – Na litość boską, Melisso! Powinnaś była wyjść z domu wcześniej. Obiecałam ojcu, że się nie spóźnimy. Postaraj się dojechać tak szybko, jak tylko będziesz mogła.
– Pewnie, mamo! Tylko się nie denerwuj! Do zobaczenia na miejscu. Paaa! – Melissa rozłączyła się i wzniosła oczy ku niebu. – Mama jak zwykle panikuje. Ale umówiłam się z nią już w kościele, więc wszystko idzie według naszego planu. Jeśli pojawimy się tam w ostatniej chwili, nie zdąży się wkurzyć i da nam spokój. I wszystko będzie okej. – Sądzę, że i tak się na nas zdenerwuje; twoja mama jest ostrzejsza niż moja – zwróciła jej uwagę Sarah, wyjmując lusterko i kontrolując stan swojego makijażu po raz n-ty. – Mów do mnie jeszcze. – Melissa się skrzywiła. Wiedziała, że matka będzie bardziej niż zła, kiedy zobaczy, że nie ubrała się tak, jak wcześniej ustalały, ale wciąż sądziła, że warto było to zrobić nawet kosztem małej awantury. Wyglądała szałowo w nowych dżinsach i bluzeczce z dużym dekoltem. Sukienka, którą kupiła jej matka, nie była ani trochę szałowa. Każdy chłopak na weselu uciekłby na jej widok, gdzie pieprz rośnie. Czasem matka wykazywała się zupełnym brakiem wyczucia, jeśli chodzi o modę młodzieżową. Chodziła głównie w służbowych garsonkach, czasem w koktajlowych sukienkach, i zupełnie zapomniała, że oprócz mody dla kobiet istnieje coś takiego jak moda dla nastolatków. Chciała koniecznie ubrać córkę w podobnie elegancką sukienkę, jaką nosiła sama. Aimee do głowy by nie przyszło, żeby na oficjalną okazję włożyć dżinsy. Nie pozwalała córce nosić kusych spódniczek mini ani też krótkich topów odsłaniających brzuch. Sarah miała rację. Matka była doprawdy bardzo surowa i wymagająca – stwierdziła Melissa, zastanawiając się nad tym dłużej. Ale Aimee dużo podróżowała, więc i tak nie wiedziała, jak ubiera się córka na imprezy, a oczywiście ubierała się szałowo. Było jej naprawdę trudno zgrać się z resztą klasy, gdy nosiła ciuchy dalekie od modnych, a wręcz przeciwnie, po prostu obrzydliwe. Gdyby włożyła na siebie tamtą sukienkę, nigdy w życiu nie ośmieliłaby się pokazać ani jednego zdjęcia z wesela w klasie, bo wzbudziłaby jedynie szydercze spojrzenia i złośliwe uśmieszki tych okropnych, jędzowatych klasowych łobuzic terrorystek. Melissa westchnęła
głęboko. Niektóre jej koleżanki z klasy były prawdziwymi dresiarami prowokatorkami. Potrafiły się przyczepić do spokojnych, cichych dziewcząt i zamienić ich życie w piekło. W szkole najlepiej wtopić się w tłum i nie podnosić za bardzo głowy. Kiedy tylko te najgorsze łobuzice stwierdzą, że odbiegasz nieco od szarego tłumu, zaraz wsiądą na ciebie, a na to akurat nie miała najmniejszej ochoty. Dobrze znała sposoby, jakie stosowała Amanda O’Connell i jej mały gang, żeby podkopać autorytet innych poprzez szeptane kampanie. Widziała, jak nastawiają przeciwko sobie najlepsze przyjaciółki, mówiąc, że jedna powiedziała coś nieprzyjemnego o drugiej. Shelly Anderson musiała nawet zmienić szkołę przez to stado awanturnic i plotkar, bo ich prześladowania doprowadziły ją do takiego stanu, że któregoś dnia połknęła garść pigułek i miała potem płukanie żołądka. Melissa i Sarah wyznały sobie potem, że obu im było wstyd, iż nie stanęły w obronie Shelly i nie próbowały jej pomóc, ale wolały nie zwracać na siebie uwagi Amandy i jej paczki, żeby się potem na nich nie mściły. Dziewczyny z gangu brylowały w całej szkole w pełnym przeświadczeniu, że mogą robić wszystko, na co tylko przyjdzie im ochota. Ich rodzice mieli mnóstwo kasy, szczególnie rodzice Amandy. Ona sama przyłapała któregoś razu podczas imprezy u nich w domu matkę wciągającą kokainę i rozpowiedziała o tym następnego dnia całej klasie. Wyobrażała sobie, że to naprawdę czadowa sprawa i jest się czym pochwalić. Miała zamiar zrobić to samo, i to wkrótce, jak zapewniła koleżanki z klasy. Paliła już skręty i kilka razy brała tabletki extasy. Gdyby ona zobaczyła matkę wciągającą kokę, chyba by się załamała – podsumowała Melissa swoje rozważania, bo pociąg dojeżdżał już do stacji Tara Street. Przez drzwi kolejki wylały się na peron całe masy ludzi. Melissa i Sarah, całe drżące z podenerwowania i ekscytacji, szły nieco chwiejnie na swoich wysokich szpilach, spragnione przygód czekających na nie podczas weselnej zabawy.
– Jak dobrze cię widzieć, Aimee. Wyglądasz nadzwyczajnie! Czy wybierasz się w jakieś miłe miejsce tak elegancko ubrana? – Krępy, łysiejący, jasnowłosy mężczyzna wyciągnął dłoń na powitanie do Aimee, gdy przemierzała szybkim krokiem eleganckie foyer świeżo odrestaurowanego renesansowego hotelu Shelbourne. – Och! Roger? Witaj! Miło cię widzieć. – Uścisnęła mu mocno dłoń i potrząsnęła nią energicznie w powitalnym geście, zadowolona, że tak świetnie wygląda. Roger O’Leary był multimilionerem, działającym na rynku nieruchomości. Jego córka wkrótce miała wziąć ślub, a obsługę wesela organizowała właśnie firma Aimee. Był ich największym indywidualnym klientem i pamiętała o tym w każdej sytuacji, mimo że nie cierpiała go jako człowieka. Nie znosiła jego pozy, jednoznacznie wskazującej na to, że za swoje pieniądze może dostać wszystko. – Masz może chwilkę na drinka? Czy mogę postawić ci jednego? – zaproponował, pożerając ją wzrokiem z widoczną aprobatą. – Przyleciałem właśnie na chwilę moim śmigłowcem z Cork, żeby zjeść lunch z jednym z miejscowych deputowanych niższej izby parlamentu. Właśnie został wybrany na stanowisko wiceministra. Dobrze jest utrzymywać jak najlepsze stosunki z tymi facetami i trzymać ich w ryzach. Na ślubie będzie połowa naszego obecnego gabinetu. – Nie przestawał się przechwalać. Nagle pomachał do młodej dziennikarki, która zmierzała w kierunku baru Horseshoe. Na litość boską! – pomyślała Aimee z irytacją. Ale z niego próżny, nadęty dupek! Wygląda tak, że gdyby nie jego pieniądze, żadna kobieta by się za nim nie obejrzała, a był znanym wszem wobec bawidamkiem. Mająca do niego anielską wprost cierpliwość żona już dawno postawiła na nim krzyżyk. Chodziły plotki, że znalazła pocieszenie w ramionach innej żony o anielskiej cierpliwości, pochodzącej z tych samych elitarnych kręgów towarzyskich. Największą atrakcją Rogera była grubość jego portfela – pomyślała ponuro Aimee, próbując uwolnić się delikatnie od jego towarzystwa. Oprócz brawurowej odwagi nie
miał nic do zaoferowania. – Z największą przyjemnością wypiłabym z tobą drinka, Rogerze, ale właśnie biegnę na ślub córki mojego męża z pierwszego małżeństwa i właściwie już jestem spóźniona – usprawiedliwiła się, zadowolona, że ma uzasadnioną wymówkę, żeby nie przyjąć jego propozycji. – Doprawdy? A gdzie będzie ten ślub? – Wbił wzrok w dekolt Aimee, a potem przesunął pożądliwym spojrzeniem po długich, opalonych nogach swojej rozmówczyni. Jej sukienka z najdroższej, włoskiej czarnej, jedwabnej tafty, bez rękawów, z masywnym złotym suwakiem na plecach sięgała do połowy ud. Była seksowna i elegancka, pochodziła z ostatniej kolekcji jednego z ulubionych projektantów Aimee, Marca Jacobsa. Roger najwyraźniej podzielał jej zdanie, bo nie mógł oderwać od niej wzroku. – W kościele uniwersyteckim – odrzekła krótko. – I naprawdę muszę już lecieć. – Idę akurat w tym samym kierunku. Przejdę się z tobą – zaproponował, a ona zamarła. Tylko tego brakowało! Mały obleśny grubasek oblizujący się lubieżnie, drepczący z boku, kiedy jej akurat tak bardzo się spieszy. – Świetnie się składa! Od razu będziesz miał przedsmak tego, co czeka twoją córkę za tydzień, na jej ślubie – powiedziała gładko, mając nadzieję, że uda jej się zbyć ewentualne pytania o to, czy organizuje również przyjęcie weselne Debbie. Wyszła błyskawicznie przed hotel i prawie zbiegła ze schodów przed wejściem, idąc tak szybko, jak tylko pozwalały jej wysokie szpilki od Jimmy’ego Choo. Opowiadała mu właśnie o drogiej chińskiej porcelanie kostnej, którą udało jej się zamówić u bezpośredniego importera, kiedy spostrzegła kobietę z dwójką dzieci, uśmiechających się do niej promiennie. Szli właśnie z naprzeciwka prosto na nią. To była Gwen i jej pociechy. Aimee zamarła ponownie. Gwen wyglądała gorzej niż byle jak w wytartych dżinsach, czarnym podkoszulku i pogniecionym lnianym żakiecie. Włosy wysuwały jej się całymi
pasmami ze spinki, którą podpięła je do góry z dość marnym, jak widać, skutkiem. Dzieciaki kłóciły się między sobą, a ona próbowała je uspokoić. Za chwilę chyba padnę trupem – uznała w duchu lekko przerażona Aimee. Nie chciała, żeby Roger odniósł wrażenie, że pospolituje się z takimi osobami. Gwen powinna ją zrozumieć, jeśli się nie zatrzyma, żeby chwilę z nią porozmawiać – pomyślała niespokojnie, kiedy odległość między nimi dramatycznie się zmniejszyła. – Hej, co za niespodzianka! Jak miło cię spotkać, wyglądasz… – zaczęła jej przyjaciółka, lecz Aimee przerwała jej lodowatym tonem. – Witaj, Gwen! Dobra pogoda na spacer. Zadzwonię do ciebie później – wypowiedziała szybko powitalną kwestię, zwalniając tylko nieco kroku. W przelocie zdążyła dostrzec wyraz zdziwienia na twarzy przyjaciółki, gdy przeszła obok niej, nawet nie odwracając głowy. – To recepcjonistka mojego dentysty. Muszę się zapisać na przegląd – zmyśliła naprędce i wróciła do opowieści o kwiatach i ręcznie wyrabianych świecach firmy Rahborne, które zamówiła do ozdobienia stołów. Miała nadzieję, że Gwen się na nią nie wścieknie. Była pewna, że zrozumie, iż Aimee nie mogła się zatrzymać na pogawędkę, będąc w towarzystwie klienta. Toteż szybko opanowała niepokój i powróciła do tego, co umiała najlepiej: do zabawiania rozmową swojego najlepszego kontrahenta. Gwen Larkin odwróciła się, żeby popatrzeć za oddalającą się szybkim krokiem Aimee. Dosłownie ją zamurowało z wrażenia. Zdawała sobie doskonale sprawę z tego, co ją właśnie spotkało: Aimee całkowicie ją zlekceważyła. Urażona i zła, gapiła się na plecy byłej już przyjaciółki i wcale jej nie obchodziło, jakie to superciuchy miała na sobie i jak szykownie wyglądała. Okej! Wprawdzie nie ma na sobie ubrań znanych projektantów ani też nie wygląda zbyt atrakcyjnie – pomyślała ze wzbierającą złością Gwen – ale też nie jest jakąś nędzarką, którą
należało omijać szerokim łukiem. Najwyraźniej Aimee wstydziła się przedstawić ją temu typowi, który dreptał obok niej, kimkolwiek był. Bez wątpienia jakiś klient, ale gdyby nawet, to nadziwić się nie mogła, że jej rzekoma przyjaciółka odezwała się do niej w ten sposób; jakby nie była warta poświęcenia choćby jednej minuty z bezcennego czasu Aimee. Unikała nawet nawiązania z nią kontaktu wzrokowego. Gwen poczuła się tak zraniona, że ledwie zdołała powstrzymać napływające do oczu łzy. Za każdym razem, kiedy rozmawiały przez telefon, wysłuchiwała biadolenia Aimee lub też jej przechwałek na temat eleganckiego lunchu, na który została zaproszona, albo ostatniego wspaniałego nabytku, albo wakacyjnego wyjazdu, który właśnie zarezerwowała, albo biznesowego wyjazdu do Mediolanu lub Paryża. Właściwie Aimee dzwoniła do niej tylko wtedy, gdy chciała się czymś pochwalić – Gwen nagle zdała sobie sprawę, ruszając z miejsca i kontynuując przerwany spacer. Pamiętała dobrze ostatnią z nią rozmowę: oddzwoniła do niej tylko po to, żeby ją poinformować, że właśnie wymieniła u siebie w mieszkaniu całe wyposażenie i umeblowanie kuchni na nowe i niezmiernie drogie. Poczuła wstręt do samej siebie, bo aż do dziś nie umiała dostrzec, co tak naprawdę dzieje się z Aimee. Do tej pory za każdym razem stawała w jej obronie, kiedy przyjaciółki próbowały ją atakować i mówiły, że Aimee ma zdecydowanie zbyt wysokie mniemanie o sobie. Gwen zawsze znajdowała jakieś usprawiedliwienie dla jej zachowania, tłumacząc dziewczynom, że zapewne jest przepracowana. Nie mogła uwierzyć w to, co o niej mówiły, w to, że Aimee już nie jest zainteresowana przyjaźnią z nimi, że przeszła na wyższy poziom, zostawiając je daleko w tyle. Miały rację – przyznała teraz Gwen, przypominając sobie wszystkie telefony, na które Aimee nie oddzwoniła, pozostałe bez odpowiedzi wiadomości i maile. Nie chciała już przyjaźnić się z nimi, a ona głupia próbowała ciągnąć na siłę coś, co najwyraźniej już przyjaźnią nie było. Zachowywała się jak ostatni głupek, jak idiotka, jak najgorsze popychadło. Szła ze spuszczoną głową, żeby
nikt z przechodniów nie dostrzegł, że z jej oczu płyną łzy. Czuła się bardzo rozczarowana. Pozostałe dziewczyny na pewno nie będą zaskoczone, ale ona do tej pory wierzyła w przyjaźń między nią a Aimee, że gdyby nie była tak zajęta w pracy, na pewno znalazłaby czas, żeby wyskoczyć z nią na lunch albo na drinka, albo choćby na kawę, by pogadać chwilę o tym, co się ostatnio u nich wydarzyło. Teraz stało się dla niej bardziej niż oczywiste, że Aimee w ogóle się nią nie przejmowała, a w ich wzajemnych relacjach to Gwen była stroną, która domagała się wciąż kontaktu. Jeżeli tylko ona starała się utrzymać tę przyjaźń, w ich stosunkach nie było żadnej równowagi. Aimee to wiedziała i wykorzystywała ją, kiedy tylko Gwen była jej potrzebna, traktując ją jak jo-jo, odrzucając lub przyciągając wedle swojego widzimisię. A ona pozwalała jej traktować się w ten sposób! – Gwen aż zatrzęsło z oburzenia. Dlaczego aż tyle czasu się męczyła, żeby utrzymać ich przyjaźń?! Po co poświęcała tyle czasu, żeby zachować pozory czegoś, co już nie istniało? Ich przyjaźń – o ile w ogóle można to było nazwać przyjaźnią – dawno straciła termin przydatności do spożycia. Aimee nie przykładała do ich stosunków żadnej wagi ani teraz, ani nigdy wcześniej – dopiero dzisiaj dotarło to do Gwen, która nagle zrozumiała, jak była głupia, lata całe ciągnąc na siłę te nieistniejące stosunki i inwestując swoje uczucia. Miała przecież dobre, sprawdzone przyjaciółki. Nie musiała być z kimś, komu na niej w ogóle nie zależało. Nikt jeszcze nigdy nie potraktował Gwen tak bardzo z góry, tak żeby poczuła się nic nieznaczącym śmieciem. A właśnie pozwoliła komuś potraktować się w ten sposób. Jak Aimee śmiała ją tak zlekceważyć! Co ona sobie myślała, że kim jest, ta mała nadęta snobka? Miała jeszcze w sobie trochę odwagi. Gwen nagle zatrzymała się w miejscu. Nie da tej suce tak po prostu odejść! Nie może pozwolić tej przemądrzałej babie chodzić sobie po głowie i traktować się jak śmieć! Nie zamierzała stać się popychadłem wspaniałej Aimee Davenport i kiedykolwiek jeszcze dać się zrobić w konia ani też znosić jej arogancji, bo nieodbieranie telefonów, a
następnie nieoddzwanianie, nieodpisywanie na wiadomości i maile to właśnie była arogancja i lekceważenie. Niezwykle nieuprzejme wydawało się umawianie, a potem odwoływanie spotkań ze względu na „sprawy biznesowe”, które „wyskakiwały” jej zupełnie nieoczekiwanie. To było zdecydowanie lekceważenie świadczące o złym wychowaniu – Gwen kipiała już ze złości. Dobre maniery nic nie kosztują. Drobny popis pogardliwego zachowania sprzed pięciu minut był pierwszy i ostatni, na jaki jej pozwoliła – obiecała sobie Gwen, wysuwając agresywnie szczękę do przodu. – Dzieci! Wracamy! Muszę z kimś zamienić słówko. To nie zajmie dużo czasu i nie chcę słyszeć żadnych „ale” – oświadczyła tonem nieznoszącym sprzeciwu. Jej córeczki popatrzyły najpierw na nią, potem na siebie, nieco wystraszone niezwyczajnym u niej zdecydowanym tonem głosu i bez słowa ruszyły za matką, która odwróciła się na pięcie i pospieszyła w stronę, z której właśnie przyszły, ze wzrokiem utkwionym w widoczny w oddali czarny punkt: plecy Aimee. * – Jak tam, dziewczęta, z tyłu? Wszystko gra? – Barry rzucił okiem na odbijające się we wstecznym lusterku twarze córki i jej kuzynki i uśmiechnął się szeroko. – Wszystko w porządku – odpowiedziała radośnie Debbie. – Fajny samochód – skomplementowała Jenna. – A ty jak? Dobrze się czujesz? – Barry popatrzył na Connie siedzącą z przodu obok niego. – Świetnie – zapewniła go, rozmyślając o tym, że Barry i Aimee prowadzą całkiem przyjemny tryb życia na dość wysokim poziomie. Dotknęła ręką miękkiej skóry fotela w kolorze écru, na którym właśnie siedziała. Czuła chłodny powiew klimatyzacji na policzku. Czy Barry i ona byliby aż tak majętni, gdyby został z nią? Kto wie. Zabrzmiał dzwonek jej telefonu komórkowego. Spojrzała na wyświetlacz i ze zdumieniem zauważyła, że dzwonią
z agencji pracy dla pielęgniarek. Czego mogą chcieć w sobotnie popołudnie? – pomyślała ze zdenerwowaniem. Wiedzieli, że wzięła kilka dni wolnego z powodu ślubu córki. – Tak? – odebrała połączenie, niezbyt zadowolona, że zawracają jej głowę w dniu wolnym od pracy. – Tylko się nie denerwuj, Connie! – Poznała głos swojej menedżerki i wyczuła w nim uśmiech. – Wiem, że zaraz masz ślub córki, ale akurat dostaliśmy zlecenie na długoterminową opiekę i może by ci pasowało. To praca na zmiany z drugą pielęgniarką, gdzieś niedaleko Greystones, więc od razu pomyślałam o tobie. – Brzmi interesująco. Opowiedz bardziej szczegółowo – poprosiła Connie bez zastanowienia. Ulżyło jej, że to nie jakiś nagły przypadek, przez który musiałaby zrezygnować z wolnego. – Starsza pani po siedemdziesiątce, która mieszka sama. Ma mało zaawansowanego Parkinsona i morze pieniędzy, więc wynajmuje pielęgniarki do opieki całodobowej. Nie musiałabyś brać nocy, tylko godziny ranne albo popołudniowe. Wiem, chciałaś nieco ograniczyć godziny pracy, i sądzę, że dlatego ta oferta powinna cię zainteresować. Pielęgniarka, którą ewentualnie miałabyś zastąpić, idzie właśnie na urlop macierzyński i nie jest pewne, czy wróci na to stanowisko. Chciałabyś spróbować? – Pewnie! – przyznała Connie. Oferta była wprost idealna dla niej. Właśnie czegoś takiego szukała. – Jedyne, co musisz zrobić wcześniej, to spotkać się z panią Costello, która przeprowadzi z tobą rozmowę kwalifikacyjną. Jedną z jej małych fobii jest to, że nie lubi pielęgniarek w spodniach i chce, żeby zawsze nosić przy niej pielęgniarski czepek i wyglądać jak prawdziwa pielęgniarka. – Hm… czy ma trudny charakter? – Nie, wcale nie. Po prostu lubi, kiedy pielęgniarka wygląda jak pielęgniarka, co nam przekazała. – Jakoś sobie z tym poradzę, jeśli pieniądze i warunki będą mi odpowiadać. No i, oczywiście, jeśli spodobamy się sobie z panią Costello. – Jakoś nie wyobrażam sobie nikogo, komu byś się nie
spodobała, Connie – stwierdziła ciepło jej menedżerka. – Och, uwierz mi, znajdzie się jedna taka osoba albo może nawet dwie – roześmiała się Connie. – Prześlę ci wiadomość z adresem i numerem telefonu. Skontaktuj się z nią w najbliższych dniach. Mam nadzieję, że cię to zadowala. – Dzięki serdeczne za pamięć o mnie! Dam znać, jak poszło – zapewniła ją Connie. – Baw się dobrze na weselu. – Na pewno tak zrobię! Do widzenia! – powiedziała radośnie Connie, uszczęśliwiona wspaniałym splotem okoliczności. Oferta pojawiła się akurat w okresie, kiedy zamierzała zacząć pracować mniej, a więcej czasu poświęcać sobie i swoim przyjemnościom. Może to dobry znak? – Jakieś dobre wieści? – spytał Barry. Właśnie wjechał na trasę N11. Connie przekazała wszystkim najistotniejsze informacje. – Właśnie czegoś takiego szukałaś, mamo! Bierz koniecznie tę pracę! – zaczęła ją namawiać Debbie. – Nie powinnaś już dłużej pracować na cały etat. Mogłabyś zawsze wsiąść w kolejkę i przyjechać do centrum. Zjadłybyśmy razem lunch albo spotkały się na drinka po pracy, a potem poszły na zakupy. A kiedy miałabyś wolny cały dzień, spędzałybyśmy go razem. – To byłoby bardzo miłe, Debbs. Podoba mi się taki pomysł. – Moja mama i ja też mogłybyśmy do was czasem dołączyć i robiłybyśmy sobie wtedy razem babskie wieczorki – wtrąciła Jenna. – To dopiero byłaby zabawa – roześmiała się Connie. – Nie miałabyś daleko do pracy i nie traciłabyś czasu na dojazdy – dodał Barry, dociskając pedał gazu. Pomknęli miękko po pasie wyznaczonym do szybszej jazdy. – Zdaję sobie sprawę, że to byłaby kolejna zaleta tej pracy. Zawsze zaoszczędziłoby się parę groszy. Coś mi to wygląda na idealną pracę dla mnie. – No cóż. Należy tylko mieć nadzieję, że ją dostaniesz.
Zasługujesz na to. – Uścisnął szybko jej dłoń, a ona odwzajemniła uścisk. Ogarnęło ją uczucie niewysłowionego szczęścia. Wieźli razem córkę do ślubu i wszystko między nimi układało się jak najlepiej. Popatrzyła na zegarek i zaczęła się zastanawiać, czy Bryanowi udało się już wyjechać z domu i ruszyć w stronę kościoła. Debbie zapewniła go solennie, że na pewno się nie spóźni. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że siedzi zamyślony przed lustrem i dłubie w nosie – pomyślała złośliwie Connie. Aż się dziwię, że Debbie nie zmieniła zdania w sprawie zamążpójścia. Po chwili sama udzieliła sobie nagany za uszczypliwe myśli o przyszłym zięciu. Ruch uliczny był tego dnia niezwykle płynny i ani się obejrzeli, jak jechali wzdłuż parku Stephen’s Green. Debbie zadzwoniła do przyjaciela trzymającego dla nich miejsce na parkingu przed kościołem, na które można było wjechać bezpośrednio z ulicy. – Już dojeżdżamy, Martinie. Już cię widzę. Czy Bryan już przyjechał? Szlag! Jak zwykle! Okej. Widzimy się za chwilkę – powiedziała, wzdychając ciężko. – Martin wyjeżdża, a ty, tato, zaparkuj na jego miejscu. Widzisz ten czerwony samochód? A Bryana jeszcze nie ma – powiedziała siedząca z tyłu Debbie, gdy ojciec podjeżdżał do zwolnionego miejsca parkingowego. Mała grupka przyjaciół gawędziła przed wejściem do kościoła. Zaczęli machać do nich radośnie, jeszcze kiedy ojciec Debbie manewrował autem, parkując pomiędzy stojącymi po obu stronach samochodami. Connie zagryzła usta. Chętnie przyłożyłaby Bryanowi. No i jak to o nim świadczy? Jak można nie pojawić się w kościele przed narzeczoną! Debbie obiecała mu, że się nie spóźni, a on nie miał nawet na tyle przyzwoitości, żeby obiecać jej, iż będzie tu przed nią. Znowu w głowie Connie zamigotało ostrzegawcze światełko. Jeszcze tego by brakowało, żeby narzeczony porzucił jej córkę przed ołtarzem. Debbie byłaby zdruzgotana, ale ją samą, o ile
miałaby być szczera, by to wyłącznie ucieszyło. Rzuciłaby wreszcie tego palanta i poznała kogoś bardziej wartościowego. Odwróciła się i dostrzegła w twarzy Debbie napięcie i niepokój. Zabiję drania! – pomyślała. – O! Są! Dojechali. Opuść głowę, żeby nie zobaczył twojej twarzy. To byłby zły znak. – Jenna zasłoniła twarz kuzynki swoim bukietem kwiatów, gdy warczący motocykl zatrzymał się tuż przed nimi. Bryan siedział z tyłu, za Kennym. Uśmiechał się od ucha do ucha, kiedy zdjął kask i podał go drużbie. Podszedł do nich szybkim krokiem szwagier pana młodego, Kevin, i zabrał kluczyki od motocykla. – Ja zaparkuję, a wy galopem przed ołtarz – zarządził. – Czy moja mama już dojechała? – spytał Bryan, wcale się nie spiesząc. – Tak, jest już w kościele, a Vera szuka miejsca do zaparkowania. Zabieraj tyłek i marsz przed ołtarz, pronto. Każesz czekać pannie młodej. Jego słowa dotarły do uszu Connie. Przynajmniej ten umie się zachować – pomyślała ze złością, gdy Bryan zniknął za drzwiami kościelnej kruchty. – Bez pośpiechu, Debbie – szepnęła. – Dajmy im jeszcze chwilę, żeby doszli do siebie. I wyłączmy może nasze komórki, zanim wejdziemy do środka – zasugerowała. – Okej, mamo. Przynajmniej dojechał i jest już tam, gdzie powinien – stwierdziła Debbie z wyraźną ulgą, wyłączając telefon. To samo zrobiła Jenna. Martin zastukał w okno samochodu i podał Barry’emu bilet parkingowy. – Weź go, skoro już zapłaciłem. Swój też już mam – zaproponował uprzejmie. – Och, bardzo ci dziękuję! – Barry z wdzięcznością wziął kwitek i położył go na desce rozdzielczej. – Ile ci jestem winien? – Duże piwo! – Roześmiał się Martin, puszczając oko do Debbie i ruszając w kierunku zgromadzonych przed kościołem
gości. Zaprosił wszystkich do środka i zaczął robić zdjęcia dokumentujące przebieg uroczystości. – Jaki uczynny facet. To miłe z jego strony – skomentował zachowanie Martina Barry. – Denerwujesz się? – spytał, kierując pytanie do córki. – Nawet nie. Teraz, kiedy już znaleźliśmy się na miejscu, prawie całkiem się uspokoiłam. – odpowiedziała. – A skoro Bryan już jest w środku, myślę, że mogę wysiąść i rozprostować kości. – Pozwól, że otworzę ci drzwi – zaoferował się ojciec. – Doskonale! – Uśmiechnął się, gdy pomagał jej wysiąść z samochodu. – O, tak, tato! Mam nadzieję, że będzie świetnie. Dziękuję jeszcze raz za przywiezienie nas tutaj. – To była dla mnie sama przyjemność. Dzisiejszy poranek z tobą i twoją matką był cudowny. To ja dziękuję za to, że pozwoliłyście mi się włączyć do waszego życia w tym dniu. – Powiedział to otwarcie i szczerze, a serce Debbie rozpłynęło się ze szczęścia. Po raz pierwszy poczuła, że kocha ojca. Było to uczucie tak odmienne, tak dobre i ciepłe, po tylu latach goryczy i złości na ojca. W nagłym odruchu wzięła w swoje ręce jego dłoń. – Czy chcesz poprowadzić mnie do ołtarza razem z mamą? – Och, Debbie! – krzyknął, a jego oczy rozbłysły. – Czy jesteś tego pewna? – Tak, tato! – Przysunęła się do niego i pocałowała go w policzek. – Może powinnaś spytać jeszcze mamę. Nie chciałbym robić czegoś na siłę. W końcu to ona ciebie wychowała. Ona jest jedyną osobą, która ma prawo oddać cię narzeczonemu – powiedział niepewnie, nie chcąc urazić swojej byłej żony. – Ona na pewno będzie szczęśliwa z tego powodu. Szczerze. Pytała mnie nawet wcześniej, czy nie chciałabym, żebyś to ty prowadził mnie do ołtarza. Zaznaczyła wtedy, że nie miałaby nic przeciwko temu – oświadczyła Debbie z przekonaniem. A potem podeszła do matki, żeby się upewnić: – Spytałam tatę, czy nie chciałby razem z tobą poprowadzić mnie do ołtarza. Czy nie
miałabyś nic przeciwko, mamo? – zadała pytanie zwyczajnie, wiedząc z góry, jaka będzie odpowiedź. – Wiesz, kochanie, że ja nie widzę w tym żadnego problemu. Wręcz przeciwnie, będę tym uszczęśliwiona. I sądzę, że to dobry pomysł. – Connie uśmiechnęła się szeroko, wysiadając z samochodu. – Właśnie w ten sposób powinniśmy to zrobić. – Dziękuję ci, Connie! Jesteś wspaniała! – Barry’emu prawie odebrało głos ze szczęścia. Connie również poczuła falę pozytywnych emocji, aż zadrżały jej niebezpiecznie usta. – Mamo! Przestań w tej chwili! Obiecałaś! – ostrzegła ją Debbie, sama też o włos od wybuchnięcia płaczem. – Przywołuję was wszystkich do porządku! Żadnych łez! – Jenna wygramoliła się z tylnego siedzenia auta i pogroziła rozklejającemu się towarzystwu palcem. – Debbie! Jak trzymasz wiązankę? Wyprostuj ją! Connie! Kotylion ledwo ci się trzyma. Pozwól, że go porządnie przypnę. Barry! Popraw krawat. Będziesz mógł popłakać sobie do woli dopiero wtedy, kiedy Martin zrobi ci zdjęcie. – Zaprowadziła porządek i roześmiała się wesoło, gdy udało jej się przełamać łzawy nastrój. Martin pospieszył robić zdjęcia kolejnym gościom. Był bardzo doświadczonym fotografem i szybko strzelał kolejne ujęcia, zdając sobie doskonale sprawę, że najlepsze są fotografie niepozowane, i jeśli nie zrobi zdjęcia szybko, uleci cały efekt. Wykonał kilkanaście ujęć z różnych stron, a potem poinformował ich, że idzie ustawić się w głównej nawie, żeby uwiecznić nadejście Debbie. Już mieli wejść do środka, kiedy Barry dostrzegł kątem oka zbliżającą się szybkim krokiem Aimee. – Och, jest też i Aimee! Sądzę, że powinniśmy poczekać, aż wejdzie do środka. Że też musiała się spóźnić! – mruknął. – A kto to biegnie za nią? Chyba znam tę kobietę. – Zmrużył oczy i osłonił je ręką przed ostrymi promieniami słońca. – To jej przyjaciółka, Gwen. Nie mam pojęcia, co tu robi. Connie, Jenna i Debbie obejrzały się równocześnie za siebie i zobaczyły zbliżającą się do nich piękną, elegancką żonę Barry’ego.
– Aimee, pospiesz się! Nie każ nam czekać! – zawołał do niej Barry, stwierdzając, że żona wygląda oszałamiająco w nowej kreacji. Nie widział jej wcześniej w tym stroju. Musiał przyznać, że wyglądała superszykownie. Poczuł rozpierającą go dumę, gdy obserwował, jak Aimee idzie w ich stronę. – Przepraszam za małe spóźnienie – powiedziała zdyszana. – Czy dziewczynki już są? – Nie wiem. Nie zauważyłem ich. Pewnie są już w środku. Czy nie miały przyjechać razem z tobą? – spytał zaskoczony. – Nie, byłam spóźniona, więc poprosiłam, żeby dojechały tu same. Debbie, wyglądasz cudownie! – rzuciła Aimee półprzytomnie, słysząc, że ktoś ją woła od strony ulicy. – Pozwól na słówko, Aimee! – Kobieta z grymasem złości na twarzy wspinała się po schodach w ich kierunku, a ton jej głosu brzmiał zdecydowanie mało przyjaźnie.
Rozdział 29
Aimee zdrętwiała z przerażenia, kiedy zobaczyła Gwen, której wyraz twarzy mroził krew w żyłach. Och, nie! Ja chyba śnię…! – o mało nie jęknęła na głos. – Gwen! Jestem już spóźniona na ślub. Powinnam w tej chwili być w kościele. Naprawdę nie mogę ci poświęcić ani chwili na rozmowę. Zadzwonię do ciebie jutro… – powiedziała Aimee, pod spokojnym tonem głosu ukrywając popłoch. – To nie zajmie dużo czasu, uwierz mi – ucięła jej przyjaciółka. – Za kogo ty się masz, odstawiając takie numery jak przed chwilą, ty pyszałkowata jędzo? Connie, Debbie i Jenna własnym uszom nie mogły uwierzyć. Odwróciły się jednocześnie, zszokowane agresywnym zachowaniem Gwen i jej niewybrednymi epitetami. Obserwowały z przejęciem, jak twarz osłupiałej ze zdumienia Aimee, która nie mogła uwierzyć, że przyjaciółka robi jej taką scenę przy ludziach, oblewa się purpurą. – Chwileczkę, Gwen! – wtrącił się Barry. – Nie możesz mówić do mojej żony w ten sposób! – Ależ oczywiście, że mogę, mój drogi! Nie pozwolę nikomu traktować mnie jak ostatniego śmiecia! – Wściekła Gwen odwróciła się do niego, miotając pioruny z oczu. – Jestem pewien, że musiałaś się pomylić. Nie ma żadnego powodu, aby zachowywać się w ten sposób. Gwen! Uspokój się, proszę! – próbował ją udobruchać zakłopotany Barry. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Gwen. – Aimee próbowała odzyskać kontrolę nad sytuacją. – Przecież sama widzisz, że nie miałam czasu na zatrzymywanie się i ucinanie sobie z tobą pogawędek. Nie dość, że szłam w towarzystwie klienta, to jeszcze byłam spóźniona na ślub. Szczerze mówiąc, to
było właśnie główną przyczyną mojego zachowania – wyjaśniała dalej. – Zadzwonię do ciebie jutro i poplotkujemy sobie o wszystkim. – Nie musisz się wysilać i ruszać swojego kościstego tyłka do telefonu, Aimee Davenport – wybuchła Gwen, rozwścieczona jeszcze bardziej tym, że Aimee mówi do niej, jakby była sześciolatką. – Wcale nie chciałam, żebyś przedstawiała mnie temu gostkowi w szpanerskich ciuchach, z którym byłaś. Udawałaś, że prawie mnie nie znasz. Wstydziłaś się zatrzymać i porozmawiać ze mną, bo wydaje ci się, że jesteś kimś lepszym, a ja i reszta dziewczyn stałyśmy się dla ciebie niczym, odkąd zaczęłaś się obracać wśród osób z wyższych sfer. Istniejemy dla ciebie tylko wtedy, kiedy chcesz się akurat czymś pochwalić, tak jak ostatnio „wspaniałą supernowoczesną kuchnią” albo swoim tarasem, „obsadzonym zielenią, prezentującą się tak pięknie, że można skonać”. – Powiedziała to, naśladując akcent wyższej klasy średniej z południowych stref Dublina, tak zwany D4, którym posługiwała się Aimee. – No cóż, jeszcze ci powiem, ty nadęta snobko, dla której nic w życiu się nie liczy oprócz pogoni za kasą: jeszcze kiedyś nadejdzie taki dzień, że będziesz potrzebować przyjaciół, a wtedy okaże się, że ich nie masz. I w ogóle jak śmiesz patrzeć na mnie z góry… – Na litość boską, Gwen! – Aimee przerwała w końcu tę tyradę. – To nie czas ani miejsce na takie rozmowy. Wprawiasz mnie w zażenowanie. Proszę cię, może jednak porozmawiamy na ten temat innym razem – próbowała ją nakłonić Aimee, chcąc uniknąć jeszcze większej kompromitacji. I tak czuła się pogrążona przez to, że rozmowa odbywała się publicznie, w dodatku na oczach pierwszej żony Barry’ego i ich córki. Wprost nie mogła uwierzyć, że Gwen, zwykle ostoja spokoju i opanowania, była zdolna do czegoś takiego! Takie zachowanie zupełnie nie leżało w jej charakterze. – Nic na to nie poradzę, że czujesz się zażenowana. Masz teraz za swoje. Poczuj smak tego, co sama robisz innym! – Twarz Gwen była blada jak ściana, jej głos trząsł się ze zdenerwowania. –
Zrywam wszelkie kontakty z tobą, Aimee, choć nie sądzę, żeby to coś zmieniło w naszych stosunkach. Ty pewnie się tylko z tego ucieszysz. Nie wiesz ani co to znaczy być prawdziwą przyjaciółką, ani co to znaczy mieć prawdziwą przyjaciółkę. Jest mi bardzo przykro z twojego powodu, bo możesz mi wierzyć albo nie, ale to ty jesteś w tym wszystkim przegrana. Idź sobie do swoich bufoniastych przyjaciół i prowadź sobie swoje szpanerskie życie, i mam nadzieję, że znajdą się na miejscu wtedy, kiedy będziesz ich potrzebować. – Drogie panie! Proszę nieco grzeczniej! – Ton głosu Connie nie pozostawiał żadnych złudzeń, co o tym wszystkim myśli. – Ta rozmowa jest zupełnie nie na miejscu. Czy możecie pójść rozwiązywać swoje problemy gdziekolwiek, byle nie tutaj? Teraz Gwen zwróciła się do trójki kobiet. – Dziewczyny, przepraszam was za tę scenę, ale możecie za nią winić wyłącznie Aimee. Uwierzyła chyba za bardzo, że stała się taka świetna. Przepraszam też ciebie, Barry. Jesteś całkiem miłym facetem, zbyt miłym dla takiej jędzy. I mam to gdzieś, jeśli jesteś na mnie zły za to, co powiedziałam. Czasem trzeba powiedzieć to, co leży na wątrobie. Przepraszam również za spowodowanie opóźnienia w rozpoczęciu ceremonii ślubnej. – Odwróciła się na pięcie i odeszła szybkim krokiem, pozostawiając oszołomioną, milczącą grupkę na podeście schodów przed wejściem do kościoła. – Przepraszam was wszystkich, to było jakieś dziwne nieporozumienie – powiedziała Aimee cichym głosem, całkowicie zdruzgotana, wspierając się drżącą ręką na ramieniu męża, poszukując u niego wsparcia. – Chyba powinniśmy już wejść do środka. Nie możemy odsuwać w nieskończoność rozpoczęcia ślubnej ceremonii Debbie – zasugerowała. – Wiesz, kochanie… Poprowadzę Debbie do ołtarza – oświadczył krótko, zastanawiając się, co to, u licha, miało być. Nie mógł uwierzyć, że jego żonie, zwykle tak opanowanej i dystyngowanej, aż tak się dostało od przyjaciółki. – Aaaha!
Wykrzyknik zawisł w powietrzu jak petarda, która omal nie wybuchła, gdy Aimee przyswoiła sobie treść wypowiedzi Barry’ego. Ponownie zapadła ciężka od niedomówień cisza. – Chyba powinnam już wejść do środka – oświadczyła chłodno, czując się jak wyrzutek. W tym samym momencie przed kościół zajechała taksówka, przystając obok samochodu Barry’ego. Wyskoczyły z niej Melissa i Sarah, całe w skowronkach, chichocząc i potykając się na wysokich obcasach. Barry i Aimee patrzyli przerażeni na dziewczynki. – Czy nie miała przypadkiem założyć sukienki? Na litość boską, Aimee! Dlaczego ich nie przypilnowałaś? Popatrz tylko, jak one wyglądają! Jakby wybierały się na jakąś diabelną imprezkę. – Barry omal się nie zagotował, kiedy dojrzał pełny biust swojej córki, widoczny w głębokim prawie do pasa dekolcie. – Och, nie drażnij mnie! Dlaczego niby ty nie mogłeś ich dopilnować? Nie zapominaj, że ja byłam w pracy, żeby zarobić na opłaty za to cholerne wesele! – palnęła Aimee, nie zastanawiając się wiele nad tym, co mówi. – O, przepraszam, ale to już jest całkowicie nie na miejscu! – Teraz zdenerwowała się i Connie, choć nie do końca była pewna, czy właściwie zrozumiała słowa Aimee. – Nie potrzebujemy twoich pieniędzy. Ani takiego nastawienia do wszystkiego! – O rany, Aimee, jak możesz tak mówić!? To świadczy o złym wychowaniu. – Barry osłupiał. – Taka prawda! – odcięła się żona i pomaszerowała samotnie do kościoła, rozwścieczona tym, że dostała reprymendę na oczach Connie i Debbie. Gotująca się z wściekłości Connie wpiła się wzrokiem w Barry’ego. – Jej zachowanie przekracza wszelkie granice! – stwierdziła. – Wiesz, że nie chcę jej pieniędzy. Jak ona śmiała powiedzieć coś takiego! Musimy porozmawiać o tym później… – Daj spokój, Connie, proszę cię! – błagał na wszystko Barry, bojąc się, że w jednej chwili może powrócić cała straszna przeszłość. – Płacę za wesele wyłącznie z własnej pensji. Ja…
– Cześć wszystkim! Spóźniłyśmy się? Sorkiii! – zaświergotała Melissa, gdy zapłaciła taksówkarzowi. Wyraźnie unikała wzroku ojca. – Debbie, wyglądasz nieziemsko! – Popatrzyła zachwycona na przyrodnią siostrę. – Strasznie mi się podoba góra sukni. Wygląda dokładnie tak, jak mi opisywałaś. Jej pochwały były szczere, płynące prosto z serca, i Debbie, która po słowach Aimee dosłownie zamarła z przerażenia, spróbowała się blado uśmiechnąć. – Dzięki, Melisso! Cieszę się, że ci się podoba. – Puściła do niej oko. – Świetne ciuchy – szepnęła, pochylając się ku niej i całując ją w policzek. Melissa aż się zarumieniła, zadowolona z komplementu. Wiedziała, że jej rodzice będą wściekli, ale Debbie ją rozumiała, a w końcu to było jej wesele. – Dziewczynki, wchodźcie szybko do środka i zajmijcie miejsca siedzące. Musimy zaczynać – pogoniła towarzystwo Connie, próbując zachowywać się normalnie. Wkurzyła się na Aimee. Co ona sobie myślała? Że ona i Debbie są jakimiś nędzarkami? – Cześć, Connie! – Melissa uśmiechnęła się do niej, nie zważając na ponaglenia. – Przepraszamy za spóźnienie! – Nie ma sprawy. Porozmawiamy później. – Connie uśmiechnęła się rozbawiona, obserwując jej niezbyt jeszcze udane próby chodzenia na wysokich obcasach. – Wchodźcie do środka! – powtórzyła, opędzając się od dziewcząt rękami jak od natrętnych much. Barry wciąż jeszcze był cały czerwony na twarzy ze złości. – Przepraszam za wszystko – wybąkał, zakłopotany jak nigdy dotąd. – Nie bierzcie sobie tego do serca, proszę. – Za dużo tego na raz, tato! – zaprotestowała żarliwie Debbie. – Nie mam ochoty czuć się zobligowana do wdzięczności wobec Aimee. – I nie powinnaś – uparcie twierdził Barry. – Powtarzam ci po raz kolejny: płacę za wesele ze swoich oszczędności. Aimee nie dołożyła nawet jednego centa.
– No to dlaczego tak powiedziała? – zażądała wyjaśnień Connie, czując się upokorzona słowami Aimee. Miała ochotę spoliczkować jej naszprycowaną botoksem twarz. Omal nie udało się babie swoją obelżywą uwagą popsuć wspaniały dzień Debbie. – Słuchajcie, ja naprawdę nie wiem, co jej strzeliło do głowy. Sądzę, że… że ta historia z Gwen wytrąciła ją z równowagi i po prostu się na mnie wyżyła – mówił cichym, załamującym się głosem. – Pewnie teraz już nie będziecie chciały, żebym poszedł z wami do ołtarza…? – zawiesił głos, kierując pytanie do Debbie. – Nie mam ci za złe twoich podejrzeń. To paskudny początek całej ceremonii i jest mi ogromnie przykro z tego powodu. – Przecież to nie była twoja wina – stwierdziła Debbie stanowczo. Jej złość wyparowała tak samo nagle, jak się pojawiła. – Zapomnij o tym, Barry! Takie rzeczy się zdarzają. Było, minęło. Skoncentrujmy się teraz na tym, co dla nas najważniejsze – zakomenderowała energicznie Connie, przejmując kontrolę. Było jej przykro za niego, że tak się mu dostało za niewinność. Wyglądał na całkowicie zniechęconego i przygnębionego. Zdawała sobie sprawę, że niczym nieusprawiedliwiona i zupełnie niepotrzebna napaść żony miała go skompromitować w ich oczach. Ale z niej wredne babsko! Żeby tak go poniżyć przed własną córką i pierwszą żoną! – Debbs, czy już wszystko w porządku? Gotowa? – O, tak! – stwierdziła stanowczo Debbie. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Tamta kobieta rzuciła się na Aimee i wykrzyczała bez ogródek, co o niej myśli. Wreszcie się dostało tej nadętej wiedźmie! Tak właśnie uważała, ale zrobiło jej się żal ojca, który wyglądał na całkowicie przybitego. Aimee, której utarto nosa przy wszystkich, postanowiła się zemścić na mężu i naprędce zainscenizowała małe przedstawienie, które miało go poniżyć w ich oczach. Debbie zalała fala opiekuńczych uczuć w stosunku do ojca, co ją samą niezmiernie zaskoczyło. Mogła zachować się tak wrednie jak Aimee i oświadczyć chłodno Barry’emu, że do ołtarza poprowadzi ją tylko matka, ale nie zamierzała wykazać się równie paskudnym charakterkiem. Chciała, żeby w tym dniu szedł u jej boku. To było naprawdę
cudowne uczucie – pomyślała, przyjemnie zaskoczona swoją reakcją. Być może Aimee oddała jej przysługę, docinając Barry’emu i rzucając mu w twarz tę niezgodną z prawdą, złośliwą uwagę. W tej właśnie chwili poczuła, że Barry jest jej bliższy niż kiedykolwiek wcześniej, niż w całym dorosłym życiu. – Chodź, tato! Przetrenujesz przejście wzdłuż głównej nawy kościoła, żebyś w przyszłości był przygotowany na to samo z Melissą – powiedziała pełna życzliwości, biorąc go pod rękę. – Przepraszam za wszystko, Debbie. Naprawdę nie rozumiem, skąd nagle takie kwasy – westchnął posępnie. – To naprawdę nie ma znaczenia. W tej chwili liczy się dla mnie tylko to, że poprowadzicie mnie oboje z mamą do ołtarza i oboje oddacie Bryanowi, a potem będziemy szaleć na najlepszej imprezce, w jakiej brałeś udział w życiu. – Dodała ojcu odwagi, ściskając mu rękę. Uśmiechnął się do niej. – Masz rację! – stwierdził, odzyskując pewność siebie. – To twój dzień i nic nam go nie popsuje. – Właśnie! – przyłączyła się do nich Connie, uśmiechając się do Barry’ego i biorąc Debbie pod drugą rękę. Jenna stanęła tuż za panną młodą i wszyscy razem ruszyli wolnym krokiem w kierunku ołtarza wzdłuż głównej nawy kościoła uniwersyteckiego, a ich krokom towarzyszyły dźwięki marsza weselnego, granego solo na skrzypcach. Przy ołtarzu stał już Bryan, niecierpliwie oczekując przybycia swojej panny młodej. Aimee stała wyprostowana jak struna, zacięta i nieugięta, obserwując z napięciem rodziców i pannę młodą idących do ołtarza. Melissa i Sarah przystanęły daleko po drugiej stronie nawy głównej, chwilowo bezpieczne przed wybuchem gotującej się z wściekłości Aimee. Melissie mogło się wydawać, że ten mały wyskok ujdzie jej na sucho, ale była w błędzie. Jeszcze gorzko tego pożałuje. Kiedy tylko dopadnie ją sam na sam, już ona się z nią rozprawi! Rozerwie ją na strzępy! Aimee była tak wściekła, że niewiele jej brakowało do
wybuchu. Jak Barry śmiał zrobić z niej pośmiewisko, udzielając przy wszystkich reprymendy za niestosowny strój Melissy! Ale oddała mu z nawiązką, wsadzając szpilę, która musiała zaboleć. Wprawdzie był to tani chwyt, kłamliwy, choć wiarygodny, i, do cholery, zasługiwał na niego! Trochę niedobrze, że Gwen zachciało się publicznie rzucać na nią oszczerstwa – ego Aimee zostało mocno poturbowane i bez ingerencji własnego męża, który znacząco przyczynił się do jej poniżenia. Jak on mógł tak ją zdradzić? Bo tylko tak dało się określić to, co właśnie zrobił: zdradził ją! Odwracając się od niej na oczach swojej pierwszej żony i córki. Czy nie miał w sobie już ani odrobiny lojalności wobec niej? Ich trójka sunęła dostojnie przez główną nawę i sprawiała wrażenie najlepszych przyjaciół na śmierć i życie, odgrywając przed wszystkimi szczęśliwą superrodzinkę, mimo że Debbie z Barrym skakali sobie do gardeł przez tyle lat. Poczeka tylko, aż mąż wróci do niej i usiądzie obok, a wtedy mu oświadczy, że wraca do domu. Niech ją szlag trafi na miejscu, jeśli choć chwilę dłużej będzie brała udział w tej cukierkowej imprezce bandy hipokrytów. To mogła być chwila, w której rozpierała go taka duma jak nigdy dotąd; zamiast tego czuł się zupełnie nie na miejscu, jak ostatni fajtłapa. Udało mu się w końcu pogodzić ze starszą córką i z niecierpliwością wyczekiwał na odgrywanie roli ojca panny młodej, a kiedy w końcu nadszedł ten moment, wtedy Aimee udało się pozbawić go poczucia bezpieczeństwa i zhańbić w oczach eksżony oraz własnej córki. Co miał na swoje usprawiedliwienie? – rozmyślał, przechodząc obok swojej żony stojącej na samym skraju ławki z twarzą zwróconą w stronę ołtarza, lodowatej jak Królowa Śniegu. Cały dzień w jednej chwili obrócił się w wielką katastrofę. Miał nadzieję, że kłótnię z Gwen uda im się zamieść pod dywan. No i może nie powinien był obwiniać żony za niestosowny ubiór Melissy, bo nie spowodowałby wtedy jej złośliwej odpowiedzi. Doskonale zdawał sobie sprawę, skąd się wzięła: poniżył ją na
oczach Connie i Debbie, a to zbyt mocno ją uraziło. Ale czy nie zostało w niej ani cienia lojalności wobec niego? – zastanawiał się, uchwyciwszy lodowate spojrzenie byłej teściowej. Zjeżdżaj, stara plotkaro! – pomyślał lekceważąco, jednocześnie uśmiechając się do niej słodko. Spałeś z Connie. A gdzie podziała się twoja lojalność? – usłyszał cichutki głosik własnego sumienia. To było coś zupełnie innego! – wdał się w dyskusję z sobą samym. Aimee nic o tym nie wiedziała. To nie było poniżanie jej na oczach całej rodziny. Zdradziłeś ją, a to na jedno wychodzi. – Tu Barry lekko pokręcił głową. Że też nie wybrał sobie innych tematów do rozmyślań podczas prowadzenia córki do ołtarza! Connie miała rację: powinien się skoncentrować na uroczystości, jeśli zamierzał dotrwać do końca. Nie pozwoli Aimee odejść w przeświadczeniu, że wygrała – postanowiła Connie, uchwyciwszy krzywe spojrzenie tamtej stojącej samotnie na skraju ławki na tyłach kościoła. Co ona sobie myślała? Że wszystko jej wolno? Jak mogła wywołać takie sceny i wzbudzić złe emocje w dniu ślubu Debbie! Miała baba czelność! Ścisnęła mocniej rękę Debbie i poczuła, że córka odwzajemniła uścisk. A wszystko od samego rana układało się tak cudownie! Szło aż za dobrze. Poranek był wspaniały, prawie relaksujący, z Barrym, pomagającym im w domu. Potem radosna przejażdżka samochodem do kościoła i podczas niej telefon zwiastujący nową pracę, który stał się prawdziwą wisienką na torcie. Wszystko szło jak po maśle, dopóki Aimee i jej rozjuszona przyjaciółka nie pokłóciły się na schodach kościoła. A potem na dobitkę wykazała się absolutną arogancją i złośliwością, rzucając jej prosto w oczy, że to ona musi ciężko pracować, żeby zarobić na wesele Debbie. Tego już było za wiele! Takiego zarzutu Connie znieść nie mogła – to cios poniżej pasa. Dzisiaj powstrzyma się przed robieniem scen, ale nie daruje jej tego i przy najbliższej okazji powie tej wspaniałej
Aimee Davenport, że jej zachowanie było nie do przyjęcia. – Connie przyrzekła to sobie solennie, uśmiechając się do Karen, która z radosnym zdumieniem obserwowała ich trójkę, z wolna zbliżającą się do ołtarza. Na dźwięki marsza weselnego wypełniające kościół Bryan poczuł dreszcz podniecenia. Wszyscy odwrócili się, żeby popatrzeć na nadchodzącą pannę młodą. Przede wszystkim zwrócił uwagę na to, że u boku Debbie idzie Barry, a z jej drugiej strony kroczy Connie. Nie do wiary! – Był dumny ze swojej narzeczonej, której udało się przezwyciężyć wieloletnią antypatię do ojca, a teraz pozwoliła mu nawet poprowadzić się do ołtarza. Connie wygląda całkiem nieźle – pomyślał wielkodusznie, obserwując swoją przyszłą teściową, uśmiechającą się akurat do kogoś stojącego w ławkach. Ale osobą, która przyciągała wzrok wszystkich i całkowicie zdominowała rozgrywającą się scenkę, była Debbie w sukni ślubnej koloru kości słoniowej, zarumieniona, promieniejąca szczęściem, z lśniącymi radością oczami. I w tym momencie Bryan zdał sobie sprawę, że odtąd on w dużym stopniu przejmuje odpowiedzialność za jej szczęście. Dotychczas ich drogi mogły się w każdej chwili rozejść, gdyby nie byli zadowoleni z ich związku. Teraz rozstanie nie będzie już tak łatwe, jeśli sprawy przybiorą zły obrót. Nie możesz myśleć w ten sposób w dniu swojego ślubu! – obsztorcował się Bryan, nie chcąc, żeby ta myśl przeniknęła głębiej do jego świadomości w obliczu zbliżającego się nieuchronnie momentu wypowiedzenia przysięgi małżeńskiej. Bryan wygląda w nowym garniturze jak prawdziwy przystojniak – pomyślała Debbie i jej twarz rozbłysła promiennym uśmiechem, gdy zwrócił na nią wzrok. Wszystkie zatargi sprzed kilku minut, wszelkie stresy i napięcia kilku ostatnich miesięcy rozwiały się w jednej sekundzie, gdy Barry położył jej dłoń na dłoni Bryana, a on zamknął ją w mocnym, krzepiącym uścisku. – Troszcz się o nią! – przykazał ojciec młodemu mężczyźnie, całując policzek córki.
– Będę zawsze! – obiecał Bryan, wciąż nie mogąc się nadziwić, że Barry został włączony w ceremonię poprowadzenia panny młodej do ołtarza. – Świetna robota! Wyglądasz olśniewająco! – szepnął, przyciągając Debbie do siebie i całując ją mocno. – Bądźcie oboje szczęśliwi! – powiedziała Connie, oddając mu córkę pod opiekę. – Będziemy, mamo, i jeszcze raz dziękuję ci za wszystko! – zapewniła ją Debbie. Connie ucałowała ją czule i wymieniły się pełnymi miłości spojrzeniami, zanim w końcu odeszła na bok z oczami lśniącymi od łez. – Tylko nie płacz, proszę, Connie! – starał się ją pocieszyć Barry, gdy jak pokonana skierowała się ku przeznaczonemu sobie miejscu. Pragnęła ze wszystkich sił, żeby Bryan okazał się odpowiednim mężem dla jej jedynej córki, i w tej właśnie chwili poczuła się tak samotna, jak jeszcze nigdy dotąd w całym swoim życiu. Serce Barry’ego zaczęło się skłaniać ku byłej żonie. Wyobrażał sobie, jak musi być jej teraz ciężko, gdy odprowadzał ją na miejsce. Nagle stanął przed dylematem: czy powinien zostawić ją tu samotną w takim stanie ducha i dołączyć do Aimee? Spostrzegł, że żona stoi sama, a dziewczynki uciekły od niej w najdalszy zakątek kościoła, by przypadkiem nie narazić się na burę gotującej się wciąż z wściekłości Aimee. Przypomniał sobie jej pełną jadu uwagę wypowiedzianą tuż przed wejściem do kościoła i pod wpływem impulsu poszedł za Connie i ukląkł obok niej. Wyglądała na zaskoczoną. Najwyraźniej zrobiło to na niej duże wrażenie, że wybrał jej towarzystwo podczas ślubu ich córki i nie wrócił do Aimee. – Dzięki! – szepnęła do niego z wdzięcznością. – Doceniam to. – Nie ma sprawy. Nie mógłbym zostawić cię samej w takim dniu – odpowiedział cichym głosem. W tym samym momencie
ksiądz rozpoczął ceremonię zaślubin, by połączyć Debbie i Bryana świętym węzłem małżeńskim. Aimee nie mogła uwierzyć własnym oczom! Barry usiadł obok Connie w pierwszym rzędzie ławek, przeznaczonym dla najbliższej rodziny państwa młodych, a ją zostawił samą gdzieś na końcu kościelnej nawy, na ślubie, w którym nie miała najmniejszej ochoty uczestniczyć, a przyszła tu tylko dlatego, że on sobie tego zażyczył. Aimee odczuła to jak zniewagę. Mąż sprawił, że poczuła się jeszcze bardziej bezwartościowa, niż kiedyś udało się to uczynić jej ojcu. Jak ktoś drugiej kategorii. No cóż! Nikt jeszcze nie znieważył Aimee Davenport, odkąd opuściła swój rodzinny dom, i nikt nie zepchnął jej na drugie miejsce. Gdy wszyscy uklękli na znak księdza rozpoczynającego ceremonię, Aimee wstała i opuściła kościół. To był chyba jedyny ślub, na który nie miała ochoty tracić cennego czasu. Kiedy Barry i Melissa wrócą do domu, już ona im da odczuć, do jakiego stanu oboje ją doprowadzili. Jeśli Barry Adams tak bardzo troszczył się o swoją pierwszą żonę, to może czas najwyższy, żeby sobie do niej wrócił? – pomyślała Aimee złośliwie, gdy za jej plecami zamknęły się drzwi kościoła. Wyszła wprost w oślepiające słońce dnia. Dokąd poszła mama? – zastanawiała się Melissa, słysząc oddalający się równomiernym staccato stuk, stuk – odgłos jej szpilek. Może dostała pilny telefon z pracy? Ostatnimi czasy wciąż zdarzały jej się jakieś awarie i musiała biec ratować sytuację. Tak naprawdę nie za bardzo chciała przyjść na ślub, więc pewnie się specjalnie nie rozczaruje – pomyślała Melissa, czując ulgę, że jakiś telefon wyciągnął matkę z ceremonii. Przynajmniej nie będzie narażona na bezpośrednie starcie z wściekłą Aimee w najbliższym czasie, a przy odpowiednim splocie okoliczności i odrobinie szczęścia może wrócą z tatą do domu, kiedy matka już będzie spała. Ostatnimi czasy Aimee zasypiała bardzo szybko, gdyż ciężko pracowała od samego rana do późnego wieczora. Wszystko
układa się po mojej myśli – uśmiechnęła się triumfalnie Melissa, robiąc przegląd całkiem smakowitych potencjalnych ofiar zajmujących miejsca w ławkach przed nią. Stella zacięła usta w grymasie niezadowolenia, kiedy dojrzała swojego znienawidzonego byłego zięcia klęczącego ramię w ramię z Connie, w rzędzie tuż przed nią. Co za wstrętny hipokryta! Zdążyła już dostrzec tę jego żonkę w sukience ledwie zakrywającej tyłek, zupełnie jakby była nastolatką. Co za wyuzdanie! Żadnej skromności, zero klasy! – rozpędziła się w swoich rozważaniach Stella, gdy usłyszała dochodzące z tyłu kościoła stukanie wysokich obcasów. Odwróciła się w ławce. A dokąd to ona tak pędzi, robiąc tyle hałasu? – zastanowiła się, dostrzegłszy Aimee znikającą za drzwiami kościoła. I dlaczego właściwie Barry klęczy obok Connie, jakby wciąż byli mężem i żoną? Wzniosła oczy ku niebu. Może ten głupiec w końcu odzyskał rozum i dotarło do niego, kto jest jego jedyną, prawowitą żoną? Może ten ślub to prawdziwe, choć ukryte, błogosławieństwo i wiele spraw, które do tej pory nie znalazły właściwego rozwiązania, wróci na swoje tory, tam gdzie powinny być od samego początku? – Tak! – powiedziała Debbie i jej serce zalała fala szczęścia, gdy Bryan wsunął obrączkę na jej serdeczny palec, na to miejsce czekające na nią od zawsze. – Tak! – powiedział Bryan kilka chwil później, czując leciutki niepokój zwierzyny wpadającej w potrzask, gdy Debbie wsuwała złote kółko obrączki na jego palec. – A potem żyli długo i szczęśliwie… – podsumował Barry, ściskając mocno dłoń Connie. Obserwowali ze wzruszeniem córkę całującą z entuzjazmem nowo poślubionego małżonka. – Takie zakończenia są chyba tylko w bajkach? – Connie uniosła pytająco brew, spoglądając na Barry’ego. – A ja wierzę, że zdarzają się naprawdę. I wierzę też w
istnienie drugiej szansy. – Wypowiedział te słowa wolno i wyraźnie, gdy wokół wybuchły owacje na cześć nowożeńców.
Rozdział 30
Judith odetchnęła z ulgą, gdy w końcu udało jej się zjechać z autostrady M50 na rondzie w Blanchardstown na trasę N3 prowadzącą do Navan. Na obwodnicy Dublina zrobił się korek spowodowany wypadkiem drogowym, i była już mocno spóźniona. Dobrze w końcu móc docisnąć pedał gazu i widzieć, jak kolejne kilometry zostają w tyle. Czuła w skroniach narastający, pulsujący ból głowy, a szyja i ramiona coraz bardziej jej sztywniały i bolały przy każdym ruchu. Kierowała autem z determinacją, klnąc pod nosem, gdy znowu w okolicach Dunboyne musiała zwolnić z powodu wzmożonego ruchu na drodze. Samochody przesuwały się w iście ślimaczym tempie. Zanim w końcu dojedzie do hotelu, będzie tak poskręcana, że nawet najbardziej profesjonalny masaż jej nie pomoże – pomyślała z irytacją, ale w końcu się przepchnęła przez miasteczko i znowu zobaczyła przed sobą pustą drogę. Dzień, którego nadejścia wyczekiwała z takim utęsknieniem, był o włos od zamienienia się w klęskę, a wszystko z powodu tego, że pozwoliła zawładnąć sobą złości i rozczarowaniu życiem. Całkowicie straciła panowanie nad sobą podczas rozmowy z matką – przy jakimś trywialnym drobiazgu, który absolutnie nie powinien wywołać takiego wybuchu. Judith przygryzła dolną wargę, wyprzedzając jadące bardzo szybko czarne audi. Bez wątpienia straciła panowanie nad sobą i chociaż nie był to wcale czas po temu, zaczęła odczuwać palący wstyd z powodu swojego zachowania. Mimo wszystko nie powinna mówić takich przykrych słów Lily, choć wcale nie mijały się z prawdą. Ten wybuch zbierał się w niej przez wiele lat, wrząc i bulgocząc tuż pod spokojną powierzchnią, a dzisiaj po prostu osiągnął punkt krytyczny.
Okazało się, że nie da rady znieść ani chwili dłużej wieloletniego cierpiętniczo-zamęczającego zachowania matki i nic a nic nie pomogło to, że Judith balansowała na granicy wybuchu już od tygodnia dzięki zabójczemu połączeniu rozdrażnienia spowodowanego zamieszaniem związanym ze ślubem Debbie Adams oraz wściekłego napięcia przedmiesiączkowego. Dlaczego siostra nie mogła chociaż raz w życiu się postarać? – pomyślała sfrustrowana. Gdyby Cecily przyjechała na czas, ona nie straciłaby panowania nad sobą. Byłaby już w połowie drogi do hotelu, a oczekiwany dzień, pełen zabiegów pielęgnacyjnych, oraz wieczór dogadzania podniebieniu, spędzony na plotkowaniu z przyjaciółką, na pewno poprawiłyby jej nastrój i podniosły na duchu. Czułaby się lepiej z każdym kilometrem oddalającym ją od Dublina. To spokojne interludium odświeżyłoby ją i pozwoliło ze spokojem oczekiwać kolejnych chwil. Ale szansa na spokojny relaks bezpowrotnie zniknęła. Teraz miała przed oczami wyłącznie obraz szoku i przerażenia w oczach matki, kiedy córka całkiem straciła głowę i zaczęła rzucać na nią gromy, wrzeszcząc bez opamiętania jak kompletna wariatka. – Och, mamo! – szepnęła. – Nie powinnam mówić wszystkich tych strasznych rzeczy! – Jej oczy wypełniły się łzami, a narastające poczucie winy nie dawało spokoju. Zamrugała szybko powiekami, bo wzbierające łzy zasnuły wzrok mgłą. Ciałem Judith zaczęły wstrząsać łkania. Smutek dławiony całe lata, frustracje i niedole jej życia wybuchły niepowstrzymanym potokiem łez i nie dbała już o to, czy ktokolwiek je dostrzeże. Jechała właśnie wąskim łukiem drogi, kiedy usłyszała głośny huk z tyłu, a kierownica zatrzęsła się w jej dłoniach, ściągając auto na lewą stronę drogi. Pęknięta tylna opona wywołała gwałtowne drgania całego samochodu. Widziała, że jedzie prosto na drzewo rosnące na skraju przydrożnego rowu. W ułamku sekundy zdała sobie sprawę, że zdążyłaby odbić w prawo i je ominąć. Ale po co? Lepiej mi będzie już nie żyć – pomyślała w skrajnej rozpaczy, gdy samochód uderzył w gruby, mocny pień starego drzewa.
– Tato! – zawołała Judith, gdy gnące się blachy karoserii zamknęły się wokół niej i ogarnęła ją ciemność. – Bardzo cię przepraszam, mamo, za spóźnienie, ale Gerardowi przesunęła się o godzinę lekcja tenisa. Zarezerwował wcześniej kort, ale okazało się, że zaszło jakieś nieporozumienie i wrócił do domu później, więc nie zdążył odebrać Billy’ego ze zbiórki skautów i ja musiałam to zrobić. Czy jesteś już gotowa do wyjścia? – wyrzuciła z siebie jednym tchem Cecily, kiedy Lily otworzyła jej drzwi dwie godziny po umówionym uprzednio terminie zabrania jej z domu. – Jeśli natychmiast wyjedziemy, będzie akurat. Prawdę mówiąc, trochę się spieszę, bo muszę jeszcze odebrać od krawcowej spodnie, które oddałam do przeróbki. Wybieram się jutro wieczorem na garden party, kiedy tylko podrzucę cię z powrotem do domu. Młodsza córka Lily stała przed nią, niecierpliwie pobrzękujac kluczykami od samochodu. Włosy miała świeżo ufryzowane, a dobiegający od niej mocny, charakterystyczny zapach lakieru do włosów nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że wyszła właśnie od fryzjera – i to był rzeczywisty powód spóźnienia, a nie jakieś brednie, które próbowała jej wciskać. Cecily zachowywała się zawsze tak samo, kiedy Lily jej potrzebowała: wiecznie w pędzie, ciągle się gdzieś spieszyła, zbyt zajęta swoimi sprawami, żeby zatrzymać się choć na krótką chwilę w domu swojej matki, w którym się wychowała. – Nigdzie z tobą nie jadę. Jeśli nie jesteś na tyle dobrze wychowana, żeby zabrać mnie o godzinie, na którą wcześniej obiecałaś przyjechać, a potem nie będziesz się mogła doczekać, żeby odwieźć mnie do domu, bo wybierasz się na garden party, dlaczego, u licha, miałabym chcieć gdziekolwiek z tobą jechać?! – wybuchła Lily. Cecily nagle zesztywniała, aż głowa podskoczyła jej do góry. – Cooo?! – Nie była pewna, czy przypadkiem się nie przesłyszała. – Nie mam ochoty jechać z tobą, panienko. Mam po dziurki
w nosie całej mojej kochanej rodzinki, która sprawia, że czuję się jedynie utrapieniem. Żadne z was nie ma dla mnie ani trochę cieplejszych uczuć! Judith zawinęła się i odjechała, a przedtem obrzuciła mnie gradem wyzwisk tylko z tego powodu, że ty się spóźniłaś. Czy nie mogłabyś choć raz w życiu przyjechać na czas? Czy nie mogłabyś choć raz nie być zdenerwowana? Nie zabiłoby cię to, gdybyś przyjechała na czas, jeśli obiecałaś, że będziesz. Judith naprawdę nie wymaga od ciebie nie wiadomo czego. Miała się spotkać z przyjaciółką gdzieś na wyjeździe. Nie prosiła cię o wiele, ty samolubna, wstrętna marudo, której nigdy nic nie odpowiada! – Złość i urażona duma Lily znalazły upust i wylały się wprost na Cecily. Nie miała zamiaru się hamować. – Przepraszam cię, mamo, ale to nie fair! – oburzyła się młodsza córka. – Mam rodzinę, dzieci, ustalony porządek dnia. Nie mogę tak na gwizdek wszystkiego rzucić, kiedy Judith nagle się zachce wyjechać. – Najgorsze jest to, że jeszcze nigdy w życiu nie udało ci się wszystkiego rzucić w odpowiednim momencie. Zostawiłaś wszystko na głowie Judith. Nic dziwnego, że w końcu się zirytowała i wybuchła. Bardzo jej współczuję, bo ani ty, ani ten leniwy wałkoń nigdy nie poświęciliście siostrze ani jednej cieplejszej myśli… ani mnie również. – Oczy Lily skrzyły się gniewem, a policzki oblały się purpurą. Ze wzburzenia o mało nie powykręcała sobie palców u rąk. – Masz dzisiaj niezły humorek, mamo! Zachowujesz się niedorzecznie! – odcięła się Cecily, zaszokowana niespodziewanym i w jej mniemaniu całkowicie niezasłużonym atakiem. – Możesz tak sobie myśleć, bo właściwie dlaczego miałabyś myśleć inaczej? Zawsze byłaś małą samolubną pannicą, a ja akceptowałam w milczeniu takie zachowanie. Kiedy umarł twój ojciec, umykałaś ode mnie, ile sił w nogach, kiedy tylko nadarzała się okazja, mimo że przeżywałam ciężkie załamanie nerwowe. Zostawiłaś wszystkie kłopoty na barkach Judith, a teraz ona nie jest w stanie psychicznie dłużej tego ciągnąć. Wyszła stąd dzisiaj
rano, mówiąc mi okropne rzeczy, a wszystko wydarzyło się tylko dlatego, że nie wzięłaś sobie do serca tego, żeby tu dotrzeć na czas. Więc teraz możesz sobie wracać tam, skąd przyszłaś, i zająć się swoimi niecierpiącymi zwłoki sprawami, bo ja zostaję tutaj. Zamierzam spać we własnym łóżku i nigdy więcej nie poproszę ani ciebie, ani Gerarda o jakąkolwiek pomoc. Może sobie grać w swojego tenisa od rana do nocy, a ty sobie chodź nawet codziennie na ogródkowe przyjęcia. Mam was oboje w głębokim poważaniu! – wygarnęła córce Lily, po raz pierwszy w życiu nie tłumiąc emocji i poddając się wspaniałemu uczuciu mówienia tego, co czuje, bez obaw o konsekwencje. Nigdy, ale to przenigdy nie poniży się już do schlebiania żadnemu z nich. Możliwość mówienia tego, co myśli, dawała jej niezwykłe poczucie wolności i niezależności. Jaka była głupia, że nie wyrzuciła tego z siebie wiele lat temu! Zaoszczędziłaby sobie tylu niewypowiedzianych cierpień! – pomyślała Lily z nagłym przebłyskiem żalu. – To, co mówisz, jest okropne, mamo! – zaprotestowała Cecily. – Przecież my cały czas martwimy się o ciebie! Dlaczego miałabyś nas odsunąć? To byłoby podłe z twojej strony! – Doprawdy? Chyba już czas najwyższy, żebym stanęła na własnych nogach i zaczęła sama zajmować się sobą. Mam dość przepychania mnie z miejsca na miejsce przez was wszystkich tam, gdzie akurat wam wygodniej. Mam dość bycia dla wszystkich ciężarem! Najlepiej będzie, jeśli sprzedam dom i pójdę do domu opieki. – Wyrzuciła z siebie, obserwując z zadowoleniem narastający wyraz przerażenia na szczupłej twarzy córki. – Tego nie możesz zrobić! – A dlaczego nie? – spytała Lily, prawie się rozkoszując całkowitą konsternacją córki. – No bo… bo… bo nie wymagasz jeszcze specjalnej opieki. – O tym to akurat ja zadecyduję, moja droga – stanowczo oświadczyła matka. – Czy omówiłaś już tę sprawę z Tomem? – zaczęła się dopytywać Cecily wciąż w szoku po tym, co usłyszała. – A po co miałabym omawiać z nim moje sprawy? – zapytała
z drwiną w głosie Lily. – Miał czelność spytać mnie, czy sporządziłam już testament, kiedy ostatnio byłam w szpitalu. Nie martwił się o moje zdrowie, tylko o swoją część spadku – oburzyła się, aż zadrgały jej nozdrza. – Jestem przekonana, że wcale nie miał tego na myśli. Zapewne chciał się tylko upewnić, że wszystkie twoje sprawy są uporządkowane. Sporządzenie testamentu jest bardzo ważne, kiedy się jest właścicielem nieruchomości – poinformowała ją protekcjonalnie Cecily. Lily miała ochotę uderzyć ją w twarz. Czy ona wyobrażała sobie, że jej matka jest niespełna rozumu? – No cóż. Jeśli sprzedam dom, wówczas przestanę być właścicielką nieruchomości – powiedziała przebiegle. – Będę po prostu musiała sporządzić inny testament, a wy wszyscy spadajcie w podskokach. Wszystko, co mi zostanie, przeznaczę na działalność charytatywną – burknęła, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Cecily popędzi zaraz galopem do Toma i razem będą próbowali wymyślić, jak zażegnać ten kryzys. Lily nie miała zamiaru złamać słowa danego Judith i obietnicy przepisania domu na nią, ale miło było dać tym dwojgu do myślenia i trochę się z nimi podrażnić – pomyślała nie bez satysfakcji. Czuła się doprawdy wspaniale, gdy nie była zmuszona do tłumienia swoich emocji ze strachu, żeby przypadkiem ich czymś nie urazić. Czuła, że ma kontrolę nad całą sytuacją. To było najważniejsze. Judith na pewno po tym wszystkim zamieszka sama, a pozostali jej nie chcieli u siebie, więc to, czego obawiała się najbardziej, niespodziewanie nadeszło, ale – co dziwne – teraz, kiedy musiała się zmierzyć twarzą w twarz z nieuniknionym, okazało się, że nie jest aż tak straszne, jak myślała. Strach przed decyzją o samotności był o wiele większy niż samotność – nagle zdała sobie sprawę Lily i jej serce poczuło się wolne jak ptak. Nareszcie jestem wolna! – pomyślała. Mogę robić to, co ja chcę, i niczego się nie boję… No, może odrobinę… – dodała w myślach. Nie mogła już się doczekać, żeby Cecily sobie poszła, by popróbować nowego życia na wolności.
Córka zacisnęła nerwowo wargi ani trochę niezadowolona z kierunku, w którym poszła rozmowa. – Mamo! Jedziesz ze mną czy nie? Nie mam ochoty stać przed wejściem i dyskutować z tobą – rzuciła zirytowana, otwierając szerzej drzwi wejściowe do domu. Przed jej suv-em zaparkował radiowóz. – A to co, u licha? – Lily ściągnęła brwi, wyglądając przez szybę w drzwiach i obserwując policjantów wysiadających z samochodu. Dom obok niej niedawno został wynajęty. Może okazało się, że najemcy są dilerami narkotyków? Ostatnio mieszkańcy jednego z domów nieopodal zostali aresztowani i pokazywali to nawet w wieczornych wiadomościach. I nie był to jakiś domeczek wielkości pudełka od zapałek, które teraz wyrastają jak grzyby po deszczu, ale piękna, ekskluzywnie wykończona willa otoczona ładnie zagospodarowanym ogrodem. Nigdy do końca nie wiadomo, czym tak naprawdę zajmuje się twój sąsiad zza płotu. Lily zaniepokoiła się, kiedy policjanci włożyli czapki i ruszyli w ich stronę. – Idą tutaj! – powiedziała zduszonym szeptem, a jej ręka powędrowała do gardła. Gdy policjanci idą w stronę twojego domu, może to oznaczać jedynie złe wieści. – Dlaczego sądzisz, że mają jakąś sprawę do nas? – spytała Cecily, otwierając drzwi na oścież. – Witam! Jakiś problem? – zwróciła się do młodej policjantki, która zatrzymała się na pierwszym stopniu schodów. Lily nie mogła wydusić ani słowa. Czuła, że wydarzyło się coś strasznego. Po prostu to wiedziała. – Czy to dom Judith Baxter? – spytała uprzejmie policjantka. – Tak, tak. A co się stało? Co się stało Judith? Jestem jej matką – zaczęła się dopytywać Lily, kiedy w końcu odzyskała głos. – Może powinniśmy wejść do środka, tak żeby panie mogły usiąść – uprzejmie zasugerowała policjantka. Lily poczuła zimny dreszcz przerażenia, przebiegający po plecach, przenikający do każdej komórki jej ciała, dławiący w
gardle. – Proszę mi powiedzieć, co się stało z Judith? Miała wypadek, prawda? Dlatego jesteście tutaj. Czy mam rację? – Próbowała mówić w miarę spokojnie mimo opanowującej ją histerii. – Obawiam się, że ma pani rację, pani Baxter. – Głos policjantki dotarł do Lily, a potem cały pokój zakołysał się jej przed oczami, ogarnęła ją ciemność, i osunęła się zemdlona. – Cieszę się, że Barry siedział obok ciebie w kościele; to było bardzo… bardzo stosowne. A gdzie zniknęła Aimee? Czy nie będzie jej na weselu? – spytała cichym głosem Karen, kiedy już stały obie przed kościołem z Connie, a fotograf usiłował ustawić całe towarzystwo do zdjęcia. Connie dostrzegła Barry’ego, który rozmawiał przez komórkę. Nie wyglądał na zbyt uszczęśliwionego. – Mam ci mnóstwo do opowiedzenia. Przed kościołem rozegrała się niezła scenka z udziałem Aimee i jej przyjaciółki, a potem ścięli się z Barrym. Sądzę, że skoro nie ma jej tu teraz, to musiała wrócić do domu. Spróbujemy poplotkować chwilę, kiedy dojedziemy do hotelu – szepnęła do ucha przyjaciółce, bo Barry już szedł w ich kierunku, chowając telefon do kieszeni. – Ech, do diabła! Nie dotrwam – jęknęła Karen. – Umieram z ciekawości, żeby o wszystkim usłyszeć. Popatrz tylko, w co ubrała się Melissa! Tej bluzeczki prawie nie ma, a w spodniach ledwie się mieści. Jestem zaskoczona, że Aimee pozwoliła jej przyjść na ślub w dżinsach. Jak ona wygląda! Są chyba jakieś obowiązujące zasady w każdej rodzinie… – Ciii! Kłótnia między nimi wybuchła właśnie o to – uciszyła szwagierkę Connie. Po chwili dołączył do nich jej eksmąż z kwaśną miną. – I jak tam, Barry? Wszystko okej? Czy Aimee gdzieś tu jest? Nigdzie jej nie widzę – próbowała delikatnie wybadać teren. – Nie. Wróciła podminowana do domu. Przepraszam za zamieszanie – przeprosił je smętnie. – Przypuszczam, że Connie
poinformowała cię o romansie? – Zwrócił się z pytaniem do siostry. – O czym?! – Karen zdawała się zupełnie nie rozumieć, o czym on mówi. Patrzyła na niego tak niewinnie. – Daj spokój, Barry. Nie ma o czym mówić. Musimy w końcu ustawić się do tego grupowego zdjęcia, żeby goście mogli się udać do hotelu na powitalnego szampana, podczas gdy Debbie i Bryan szybko skoczą zrobić zdjęcia ślubne w parku. – Connie zmieniła temat. Współczuła trochę Barry’emu. Cała radość, którą promieniał z rana, znikła, i to było przykre. Aimee nieźle się mu przysłużyła – pomyślała gniewnie. Ślub córki dla każdego rodzica jest zawsze wyjątkowym dniem. To nie jest odpowiedni dzień na robienie scen i wytrącanie ludzi z równowagi. A gdyby to było wesele Melissy, jak ona by się poczuła, gdyby Connie zachowała się podobnie do niej? Zachowała się haniebnie, wykazując się zupełnym brakiem szacunku dla uczuć i Connie, i Debbie. To było całkowicie nie na miejscu – zdecydowała ponuro; nie puści tego płazem! Nie omieszka poinformować madame Davenport, co myśli o niej i jej zachowaniu. Miała zamiar to zrobić, zanim dzień dobiegnie końca. * Debbie nigdy jeszcze w całym swoim życiu nie czuła się tak bardzo kochana i było to uczucie cudowne. Nareszcie jestem mężatką! Teraz jestem panią Bryanową Kinsella, Bryan jest moim mężem, a ja jestem jego żoną! – powtarzała sobie w myślach, pełna radosnego uniesienia, gdy wysuwała się z uścisków kolejnych gości, uśmiechnięta od ucha do ucha. Popatrzyła na swojego nowo poślubionego męża otoczonego przez matkę i siostry. Ich spojrzenia się spotkały. Bryan puścił do niej oko, a ona poczuła, jak zalewa ją fala szczęścia. Co za cudowny dzień jej się przytrafił – no, może pomijając incydent z Aimee, ale nie miała zamiaru się tym przejmować. Nic
nie może zmącić jej radości! Kiedy odwróciła się do matki w trakcie mszy, aby ją ucałować w chwili, w której należało przekazać sobie znak pokoju, ujrzała Barry’ego stojącego tuż obok niej w pierwszym rzędzie. Zrobiło jej się ciepło na sercu ze względu na Connie. Ucieszyła się, że nie siedzi sama, że po raz pierwszy Barry przedłożył towarzystwo Connie nad Aimee. Zastanowiła się przelotnie, jak też musi się czuć ta druga, widząc Barry’ego stojącego na samym froncie ze swoją pierwszą żoną. Oj, pewnie boli! – miała taką nadzieję. Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie protekcjonalnego tonu, którym przez całe lata Aimee zwracała się do niej i jej matki. Ale wszystkie te myśli wyleciały jej z głowy, bo znalazła się w czułych uściskach koleżanek z pracy. Kątem oka dostrzegła uśmiechające się do niej Melissę i Sarah. Dla Debbie było oczywiste, że Melissa nie włożyła ubrania, które znalazłoby akceptację w oczach Aimee, i kibicowała jej serdecznie w tym małym akcie buntu. Im lepiej poznawała swoją młodszą siostrę, tym bardziej ją lubiła. – Wybacz na sekundkę! – szepnęła do przyjaciółki. – Muszę zrobić sobie zdjęcie ze swoją przyrodnią siostrą. – Melisso! – zawołała. – Chodź tu do mnie! Zrobimy sobie razem zdjęcie. – Super! – ucieszyła się nastolatka. Podeszła do niej nieco speszona, chwiejąc się na zbyt wysokich obcasach, i stanęła tuż obok. – Myślę, że teraz nic już nie stoi na przeszkodzie, żebyś się mogła świetnie bawić przez resztę dnia – powiedziała lekko Debbie, obejmując siostrę w pasie. To samo zrobiła Melissa. – Bankowo! Dzięki ci, Debbie, za to, że nas zaprosiłaś! – podziękowała jej serdecznie Melissa. – Słuchaj! Zdaję sobie sprawę, że nie zachowywałam się w stosunku do ciebie zbyt przyjacielsko przez poprzednie lata, ale musiałam sobie poradzić z rozwiązaniem kilku istotnych problemów. Bardzo cię za wszystko przepraszam! Nie miały one absolutnie nic wspólnego z tobą. Naprawdę bardzo bym chciała, żebyśmy były nie tylko siostrami, ale i przyjaciółkami. Umowa
stoi? – Popatrzyła prosto w przejrzyste, błękitne oczy siostry, pomalowane niezbyt wprawnie i nieco zbyt mocno. Debbie uśmiechnęła się na myśl, że ile by makijażu nie nałożyła Melissa i jak by się nie ubrała, i tak nie uda jej się ukryć, że wciąż jest jeszcze dzieckiem. – Stoi! Ja również bardzo bym tego chciała. Dziękuję ci, Debbie! – odpowiedziała szczerze Melissa, a fotograf, próbując złapać najlepsze ujęcie, strzelił migawką w chwili, gdy siostry uśmiechały się serdecznie do siebie. Na zawsze pozostanie ono ulubionym zdjęciem ich obu. Aimee rzuciła torebkę kopertówkę na kanapę, dwoma kopnięciami pozbyła się niebotycznych szpilek i nalała sobie szklankę schłodzonego soku pomarańczowego, po czym wreszcie osunęła się na kanapę. Co za koszmarny dzień! Ułożyła się wygodnie na poduszkach i głęboko westchnęła. Wystarczająco stresujący był poranek z informacją o zrujnowanym na dwie godziny przed rozpoczęciem imprezy pięciopiętrowym torcie zamówionym na chrzciny i błyskawiczne poszukiwania czegoś w zastępstwie. Potem Gwen zrobiła jej przedstawienie przed kościołem na oczach rodziny Adamsów, i tego już było za wiele. Powinna tylko dziękować Bogu, że Gwen nie zrobiła tej sceny chwilę wcześniej, nim zdążyła się pożegnać z Rogerem O’Learym. Tego by nie przeżyła. To by było równoznaczne z końcem jej kariery. Oblał ją zimny pot na samą myśl o takiej ewentualności. Aimee zmarszczyła się gniewnie na samo wspomnienie akcji Gwen. Przez jej dziecinny wyskok będzie miała teraz wiele kłopotów i zmartwień. To, co zrobiła, było niewybaczalne! Zachowała się jak dziecko, które dostało nieopanowanego ataku furii. Ona mnie jeszcze popamięta! Aimee wyprostowała się i poprawiła na kanapie. Potrzebowała dać upust emocjom. Dlaczego, u diabła, miała pozwolić, żeby Gwen odeszła, pozostawiając ją na polu bitwy jak ostatniego palanta? Ale tak właśnie zrobiła. Jak ona śmiała! Aimee znalazła swojego smartfona BlackBerry i wybrała numer Gwen.
– Tak, Aimee? – chłodno przywitała ją Gwen. Nie zaczynaj ze mną w ten sposób! – pomyślała wkurzona Aimee, od razu przechodząc do ofensywy: – Gwen, jak śmiałaś zrobić ze mnie… – Odpieprz się, Aimee, i nie dzwoń do mnie nigdy więcej! – ucięła Gwen i zakończyła połączenie, pozostawiając osłupiałą Aimee ze wzrokiem wbitym w ogłuchły telefon. Spokojnie, grzecznie, pozostawiając niezatarte wrażenie, Gwen sklęła ją i się rozłączyła. No i proszę! Jak koniec, to koniec. Więcej nie będą miały ze sobą do czynienia. Prędzej piekło zamarznie, niż Gwen wróci do jej łask – kipiała ze złości Aimee. Wstała i poszła do sypialni, żeby rozebrać się z wizytowej sukienki. Teraz, kiedy nie musiała już brać udziału w weselu Debbie, nagle się okazało, że ma mnóstwo niezaplanowanego czasu, który może przeznaczyć wyłącznie dla siebie. Pójdzie do klubu fitness i zrobi sobie solidny trening, by o wszystkim zapomnieć i móc znów chodzić z podniesioną głową. By odzyskać nad sobą kontrolę. Jeśli potem zgłodnieje, ma w lodówce kilka gotowych dań z Donnybrook Fair, ale nie czuła głodu ze zdenerwowania. Zadzwoniła jej komórka. To był Barry. – Gdzie jesteś? – spytał krótko. – W domu. – Jej odpowiedź była równie zwięzła. – No cóż. Chciałem ci tylko podziękować za dołożenie starań, żeby cały dzień przebiegł miło i gładko. I dzięki za wsparcie – stwierdził sarkastycznie. – Polecam się na przyszłość! – odpowiedziała opryskliwie i się rozłączyła. Nie miała ochoty tłumaczyć się ze swojego postępowania przed mężem. Nie dało się ukryć, że zachowała się paskudnie, i nie była z siebie zadowolona. Barry’ego na pewno zabolała jej uszczypliwa uwaga na temat pracy, którą ona wykonuje, żeby mógł zapłacić za wesele Debbie. Tego nie powinna mówić. Straciła wtedy resztki panowania nad sobą i wyrwało jej się to zupełnie niechcący. Ale, niestety, zostało to powiedziane, a wypowiedzianych raz słów cofnąć się nie da.
Jedyne, co mogła w tej sytuacji zrobić, to przeczekać burzę i mieć nadzieję, że szybko się skończy. Miał prawo być na nią zły – pomyślała smętnie, siadając na skraju łóżka. Ale ona tak samo miała powody, żeby gniewać się na niego: zostawił ją w kościele zupełnie samą. Dokonał wyboru pomiędzy nią a Connie przed wszystkimi. I Connie wygrała. O czym to świadczy? Jak w takiej sytuacji należy oceniać stan ich małżeństwa i jego lojalność wobec niej? Westchnęła ciężko. Czy zareagowała przesadnie na całą sytuację? Zachowała się, jakby nie była sobą – pomyślała z przygnębieniem, kartkując bezmyślnie ostatni numer „Vanity Fair”, który wzięła do ręki z szezlonga stojącego u stóp łóżka. Przyjemnie było tak siedzieć i nigdzie się nie spieszyć. Może nie powinna iść na ćwiczenia? Może powinna po prostu posiedzieć sobie na swoim wspaniałym tarasie „obsadzonym zielenią prezentującą się tak pięknie, że można skonać”. Uśmiechnęła się kpiąco, gdy przypomniała sobie przedrzeźniającą ją Gwen. Z przyjaciółki po prostu wylazła zazdrość – pocieszyła się Aimee. Zsunęła z ramion sukienkę, owinęła się sarongiem i otworzyła na oścież drzwi balkonowe. Na zewnątrz było gorąco, ale świeży powiew wiatru od morza niósł znaczną ulgę. Już miała się położyć na leżaku, kiedy dostrzegła puste butelki po breezerach. Zamorduję je obie! – pomyślała, rozdrażniona do granic wytrzymałości, i wszystkiego się jej odechciało. W pierwszym odruchu chciała dzwonić do Barry’ego i opowiedzieć mu, jak to ich córka razem ze swoją przyjaciółką piją sobie za ich plecami, ale po tym, co wydarzyło się wcześniej, doszła do wniosku, że może to być ostatnia kropla goryczy. Kolejna afera na ślubie Debbie może być tą właśnie, która przekroczy limit cierpliwości. Była wściekła na Melissę. Córka nieźle dzisiaj wykorzystała sytuację. Założeniem tych dżinsów oraz kusego topu na ślub wykazała całkowity brak poszanowania dla swoich rodziców. A teraz jeszcze to! Picie za ich plecami – to było zdecydowanie zbyt wiele. Nadchodził dla Melissy dzień rozliczenia rachunków, dzień,
którego nigdy nie zapomni – przyrzekła sobie Aimee, zbierając puste butelki i wynosząc je do kuchni. Postawiła je w widocznym miejscu jako dowód przestępstwa, żeby nie uszły uwagi córki, gdy tylko wróci do domu. – Wiem, że tata nie miałby nic przeciwko, żebyśmy wypiły po kieliszku. Pamiętasz? Pozwolił nam przecież napić się trochę tego dnia, kiedy odwiedziła nas Debbie – stwierdziła Melissa z przekonaniem, kiedy obie przesuwały się powoli w kierunku stołu z dużymi, solidnymi kielichami napełnionymi po brzegi złocistym szampanem, który jakby zachęcał, żeby go wypić. – A poza tym jest jeszcze jedna bardzo ważna okazja, którą chciałabym uczcić. – Co takiego? – spytała Sarah. – Debbie i ja, czyli moja siostra i ja! Ona pragnie, żebyśmy były nie tylko siostrami, ale i przyjaciółkami – powiedziała Melissa beztrosko, rozradowana wcześniejszą, krótką rozmową z Debbie. – To jest naprawdę bardzo ważne. To można uczcić tylko szampanem. Oj, sama wiesz, że to doskonały pomysł. Kiedyś myślałam, że z niej taka jędzowata snobka, a ona pewnie myślała o mnie tak samo, ale okazało się, że wcale taka nie jest. Przeprosiła mnie nawet. Wyobrażasz to sobie? – Jejku! To naprawdę robi wrażenie! – A żebyś wiedziała! Mój tata nie posiada się z tego powodu ze szczęścia. Zawsze bardzo tego pragnął. Gdyby tu był, na pewno by nam zaproponował, żebyśmy wypiły za to po kieliszku. – Masz całkowitą rację! – zgodziła się z nią przyjaciółka, zerkając na przystojnego kelnera obcokrajowca, który mrugnął do niej wesoło. Spłonęła rumieńcem i nieco się zawstydziła, gdy zaoferował jej kieliszek. – I jeszcze jeden dla mojej przyjaciółki, poproszę – powiedziała zdecydowanym głosem, próbując zaprezentować się jak ktoś od dawna obyty w świecie. – Ależ oczywiście – odparł natychmiast kelner, ponownie puszczając do niej oko i podając kieliszek dla Melissy. Kiedy odeszły kawałek dalej, Sarah przyszła do głowy świetna myśl.
– Myślisz, że da się sfotografować razem z nami? Mogłybyśmy poprosić, żeby zdjął na chwilę firmowy krawat i wtedy wyglądałby zupełnie jak gość – zasugerowała Melissie, która właśnie łyknęła za dużo musującego napoju na raz i dostała czkawki, a teraz próbowała ją powstrzymać. – Wspaniały pomysł! Przecież nikt nie będzie wiedział, że to kelner. Sarah, jesteś genialna! No to go poproś. – Nie! Ty go poproś. – To był twój pomysł. – To wesele twojej siostry. – No, dobra! Niech ci będzie – zgodziła się w końcu Melissa. Odchrząknęła i poszła z powrotem do stołu, przy którym kelner ustawiał kieliszki z szampanem na tacy, by potem krążyć z nią wśród gości. – Eee… Zastanawiałyśmy się właśnie, czy mogłybyśmy zrobić sobie zdjęcie z tobą… – odważyła się spytać. – Zdjęcie? Tutaj?! – Patrzył na nią zdumiony. – Oczywiście tylko jeśli nie masz nic przeciwko temu. Przygotowujemy relację zdjęciową do gazety z wesela i chciałybyśmy mieć zarejestrowany… eee… każdy jego etap – udało jej się wybrnąć. To zabrzmiało całkiem prawdopodobnie – pomyślała, szczególnie zadowolona z użycia słowa „etap”. Sarah pokazała jej za plecami zaciśniętą w pięść dłoń z kciukiem uniesionym do góry. – Dlaczego by nie? – zgodził się przystojniak, a oczy mu rozbłysły szelmowskimi ognikami. – Eee… eee… A czy mógłbyś na chwilę zdjąć krawat? – poprosiła, czując, że znowu się czerwieni. – Och! A dlaczego bez krawata? – Miał taki seksowny zagraniczny akcent; chętnie umówiłaby się z nim po pracy – pomyślała tęsknie Melissa, marząc w duchu o tym, żeby mieć w końcu chłopaka. Gdyby miała chłopaka, niczego więcej nie brakowałoby jej do szczęścia. Życie Melissy stałoby się wówczas nieomal perfekcyjne. – Mniej formalnie. – Uśmiechnęła się.
– Rozumiem – odrzekł poważnie; najwidoczniej w głowie zaświtał mu cień zrozumienia. – Ale nie mogę wam poświęcić za dużo czasu – zaczął się tłumaczyć. – Pracuję i mój szef nie byłby specjalnie uszczęśliwiony, gdyby zauważył, że robię sobie zdjęcia z piękną dziewczyną. – Racja. Ale to zajmie tylko małą chwilkę. Jeśli będziesz miał z tego powodu kłopoty, powiedz po prostu, że robiłyśmy zdjęcia do gazety – pospiesznie wyjaśniła mu Melissa, nie mogąc uwierzyć własnym uszom, że nazwał ją „piękną”. Gdyby przyszła na wesele w tamtej paskudnej sukience, nigdy by się tak do niej nie odezwał. Jeśli taki miał być rezultat przeciwstawienia się rodzicom i zmiany ubioru, to wart był najgorszej bury. – Weź ode mnie aparat, Sarah. Czy możesz zrobić mi jedno zdjęcie, a potem ja pstryknę tobie? – Pewnie! – Sarah odstawiła swój kieliszek i wycelowała w nich aparat, wybierając ujęcie. – Proszę o uśmiech! – zarządziła, kiedy Melissa przysunęła się bliżej do przystojniaka. On szybko zdjął krawat i objął ramieniem Melissę. – Podnieś wyżej kieliszek z szampanem! – doradziła Sarah przyjaciółce. – I ty też weź jakiś do ręki – poprosiła kelnera. – Nie mogę pić w pracy – zaprotestował słabo. – Tylko do zdjęcia. No, już! Raz-dwa! – popędzała go Melissa, zabierając kieliszek Sarah i podając go kelnerowi, myśląc o tym, jaka przebiegła jest jej przyjaciółka. Z kieliszkami szampana w ręku będą wyglądali na zdjęciu taaak światowo! Już się nie mogła doczekać chwili, kiedy będzie mogła pokazać zdjęcia koleżankom z klasy, gdy na jesieni zaczną się znowu lekcje. Sarah na wszelki wypadek zrobiła jej dwa zdjęcia, a potem zamieniła się z Melissą miejscami, żeby zrobiła też zdjęcie jej. – Dziękujemy ci bardzo, hę…? – Micah. Nie ma za co. Bawcie się dobrze na weselu. – Roześmiał się, zakładając z powrotem krawat. – Muszę wracać do pracy. Może wypijecie jeszcze po jednym kieliszku? – Chyba nam nie zaszkodzi – zachichotała Melissa, biorąc
szampana. Wesele zapowiadało się znakomicie wbrew jej wcześniejszym obawom. I pomyśleć tylko, że na samym początku bała się tu przyjść. Teraz przeczesywała wzrokiem tłumek atrakcyjnych przyjaciół Debbie i Bryana, popijających szampana i skubiących małe kanapeczki. – Chodź, wciągniemy parę kresek. – Usłyszała, jak jakaś cukierkowata blondi mówi do koleżanki w czarnym kapeluszu przewiązanym purpurową wstążką w identycznym kolorze jak jej jedwabna bluzeczka, do której dobrała czarne lejące się spódnicospodnie. Bluzeczka z rozcięciem do samego pasa odsłaniała nadmiar opalonego, nagiego ciała. Coś takiego! Że też nie wstydziła się ubrać w ten sposób na wesele! – zdziwiła się Melissa, obserwując dwie oddalające się nonszalancko w stronę łazienki młode kobiety, żeby tam zażyć narkotyki. – Czyżbyś piła alkohol, Melisso?! – Odwróciła się i wpadła prosto na babcię, która mierzyła ją krytycznym spojrzeniem. Och, odczep się, babciu! – pomyślała zirytowana, mając nadzieję, że nikt tego nie słyszał. – Tata pozwala mi pić szampana na specjalne okazje. – Ucałowała miękki policzek babci. – Wyglądasz ślicznie, babciu. – Skomplementowała ją, mając nadzieję, że nie będzie wracać do tematu tego, co ma w kieliszku. – A gdzie podziewa się mój syn? – Babcia uniosła brwi, gdy usłyszała takie rewelacje. – Fotografuje się razem z Debbie i Bryanem. – A gdzie jest twoja matka? Czy przyszła na ślub? – No cóż. Była wcześniej w kościele, ale teraz jej nigdzie nie widzę. Nie jestem pewna, czy pojawi się na przyjęciu. Może musiała wrócić do pracy. Miała jakiś kryzys z samego rana w przygotowaniach do imprezy, przy której pracowała – wyjaśniła Melissa. Rozglądała się wprawdzie wokół, szukając matki, kiedy fotograf robił wszystkim zdjęcia po wyjściu z kościoła, ale nigdzie jej nie dostrzegła, choć szczerze mówiąc, nie za bardzo się przyłożyła do poszukiwań. Goście oddalali się powoli grupkami w
kierunku hotelu, kiedy już zostało zrobione główne ujęcie obejmujące wszystkich przybyłych. Ona wraz z Sarah znalazły się pośród pierwszej grupki, żeby uniknąć spotkania z rodzicami. Wiedziała, że nie minie jej porządna bura, i wolała jak najbardziej odsunąć ją w czasie. Nie chciała, żeby zepsuło to świetną zabawę. – Rozumiem. Niech i tak będzie, ale lepiej nie pij więcej niż jeden kieliszek na pusty żołądek – ostrzegła ją babcia. – Może przyniosłabyś mi filiżankę herbaty jak dobra wnuczka? Będę siedziała na kanapie w foyer. – Dobrze, babciu! – grzecznie odpowiedziała Melissa, starając się ukryć irytację. Mimo że kochała matkę swojego taty, ale niech ją cholera, jeśli sobie wyobraża, że będzie skakała wokół niej przez resztę wieczoru. Przygotowała herbatę i przyszła z pełną filiżanką do holu, gdzie dostrzegła babcię siedzącą na sofie i gawędzącą z Karen. Wycofała się więc dyskretnie. – Co za szczęście, że każdy może siadać, gdzie chce – szepnęła Sarah na ucho, gdy okrążały grupkę kolegów Bryana z pracy, stojących wraz ze swoimi partnerkami. – O tak! A teraz zadecydujmy, kogo uhonorujemy naszym towarzystwem – powiedziała uśmiechnięta od ucha do ucha Sarah, biorąc z tacy „ich” kelnera kolejne dwa kieliszki, coraz bardziej z siebie zadowolona i rozbawiona. Connie odetchnęła głęboko. Najgorsze nerwy miała za sobą i teraz mogła się skupić wyłącznie na przyjemnościach. Stała, obserwując Martina fotografującego Debbie i Bryana w parku Stephen’s Green. Fotograf właśnie skończył robić zdjęcia jej i Barry’emu i zajął się parą młodych. Barry poszedł szybko po samochód, żeby potem podwieźć wszystkich pod samo wejście hotelu. Po raz pierwszy tego dnia została zupełnie sama. Wyjęła komórkę i przewinęła listę swoich kontaktów. Znalazła poszukiwane nazwisko i nacisnęła klawisz połączenia. Usłyszała kilkukrotny sygnał w oczekiwaniu na połączenie i po chwili odezwał się kobiecy głos. Chłodny i szorstki. Niezbyt przyjazny. – Aimee? Tu Connie – przedstawiła się krótko. Usłyszała
szybki, ostry wdech. – Tak, Connie? – Bufonowaty ton głosu nie zachęcał do dalszej rozmowy. Jakoś nie słychać było, żeby czuła się choć odrobinę zmieszana – pomyślała gniewnie Connie. Jeśli tak się do niej nastawia, to niech ją szlag, jeśli jej odpuści. – Nie zajmę ci dużo czasu, Aimee. Myślałam, że uda mi się porozmawiać z tobą twarzą w twarz, ale najwyraźniej poczułaś, że nie powinnaś zostawać tu dłużej… – W zaistniałych okolicznościach wydało mi się to najlepszym rozwiązaniem – przerwała jej chłodno Aimee, nie dając dokończyć zdania. – To zrozumiałe – zgodziła się Connie, równie zimno i oschle. – Wszczynanie burd na oczach innych jest raczej wykańczające, jestem tego pewna. Ale nie dlatego do ciebie dzwonię. Chciałam wyjaśnić pewne sprawy dotyczące bezpośrednio nas obu, Aimee. Chcę postawić sprawę jasno: zarówno Debbie, jak i ja nie chcemy od ciebie nawet złamanego grosza. Ani teraz, ani kiedykolwiek. Twoja uwaga rzucona Barry’emu tuż przed wejściem do kościoła była całkowicie niepotrzebna i zupełnie nie na miejscu i chciałam wyrazić swoje oburzenie. Cokolwiek Barry dorzucił do opłat za wesele, zrobił to z własnej nieprzymuszonej woli i była to wyłącznie jego decyzja. Nie potrzebujemy z Debbie niczyjej łaski, jednak on jest ojcem Debbie i sam zaproponował swoją pomoc. I jest to wyłącznie jego sprawa. Ja respektuję jego życzenia. A jeśli znowu zaczniesz rzucać fałszywe oskarżenia, tak jak zrobiłaś to dzisiaj, na pewno nie będę tak powściągliwa jak twoja przyjaciółka – wygłosiła Connie lodowatym tonem. – Jasne – podsumowała krótko Aimee. – Doskonale! Miejmy nadzieję, że nigdy więcej nie będziemy zmuszone prowadzić rozmowy na ten temat. Żegnam! – zakończyła Connie energicznie i się rozłączyła, nie dając Aimee żadnych szans na udzielenie odpowiedzi. – No i świetnie! – mruknęła pod nosem. Odczuła ogromną ulgę, dumna z siebie, że udało jej się dokładnie wyrazić to, co
chciała przekazać Aimee, i że ta sprawa nie będzie już dłużej jej gnębić. Aimee Davenport następnym razem najpierw dwa razy się zastanowi, zanim spróbuje wymyślić jakieś kłamstwo, po którym ona i Debbie miałyby czuć jakąkolwiek wdzięczność wobec niej. Teraz pomiędzy obiema rodzinami nie będzie już żadnych nieporozumień. Sprawy zostały postawione jasno, granice ustalone. Czasem kobieta sama musi twardo określić swoje stanowisko i stanąć do walki w obronie własnej. Dobrze to wszystko rozegrała! – podsumowała wszystkie rozważania, czując przyjemny dreszczyk zwycięstwa. Czuła się znowu świetnie, gotowa góry przenosić, i wtedy dostrzegła po drugiej stronie ogrodzenia parku podjeżdżający samochód Barry’ego. Wcale się nie zdziwiła, że obecna żona Barry’ego wykręciła się na pięcie i wróciła do domu. Tylko ktoś wyjątkowo gruboskórny zostałby na miejscu i udawał, że nic się nie stało. Aimee zapewne nie poczuła się też najlepiej, kiedy zobaczyła, że mąż nie zamierza wrócić do niej, lecz usiadł w pierwszej ławce obok swojej eksżony. Barry znalazł się pomiędzy młotem a kowadłem – przyznała Connie, współczując mu w trudnej sytuacji, w jakiej znalazł się na własne życzenie. Niemniej w dniu ślubu ich córki Barry u jej boku był bardzo mile widziany. Dzięki temu cała ceremonia nie okazała się dla niej powodem do smutku i do boleśniejszego odczuwania samotności. I przy okazji udało się wyjaśnić, że nie wysuwała wobec Barry’ego żadnych żądań ani nie miała do niego żadnych pretensji podczas trwania jego drugiego związku. Skrzętnie tego unikała i Aimee, choć pewnie nigdy się nad tym nie zastanawiała, powinna być szczęśliwa z takiego obrotu sprawy. Jeśli nie będzie miała Barry’ego koło siebie przez kilka marnych godzin swojego życia, nie umrze. Teraz Aimee pomyśli dwa razy, zanim ponownie odważy się spojrzeć na nią z góry, zadzierając ten swój wspaniały nochal – pomyślała Connie nie bez satysfakcji. Nie mogła znieść tej jej wyniosłej wspaniałości przez całe lata, ale dzisiaj zdecydowanie to do Connie należało ostatnie słowo, i to ona wyraziła swoje uczucia. Jej rozmówczyni najwyraźniej czuła się zaskoczona,
szczególnie w momencie, w którym Connie dała jej do zrozumienia, że w razie kolejnego ataku posunie się do gwałtowniejszej reakcji. Na to wspomnienie uśmiechnęła się szeroko. Nie zaszkodzi trochę przytrzeć nosa na tej wykwintnie nadętej twarzyczce. Jeszcze jedna taka akcja jak dzisiaj, i dostanie za swoje! – Co za dziwka! Dziwka! Dziwka! – syczała Aimee. Co za bezczelne babsko ta Connie Adams! Jak ona śmiała zadzwonić do niej do domu i rozmawiać tym tonem! Aimee nie była pewna, czy cała ta rozmowa przypadkiem jej się nie przyśniła. Nikt wcześniej nie udzielił jej reprymendy w ten sposób! A prawdę mówiąc, nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś się tak do niej odezwał. Dwa razy w ciągu jednego dnia ludzie zmyli jej porządnie głowę, ale reprymenda Connie okazała się o wiele skuteczniejsza i bardziej upokarzająca – jak stwierdziła, gotując się ze złości. Od tego dnia po wieki wieków nie będzie cienia litości w stosunkach pomiędzy nią a eksżoną Barry’ego. Aż do tego momentu Aimee tolerowała Connie. Zawsze czuła się o niebo lepsza od jego pierwszej żony, którą uważała za zaniedbaną kobietę w średnim wieku. Teraz zobaczyła ją w zupełnie innym świetle: dzisiaj Connie zdecydowanie nie wyglądała na chodzące bezguście, była modnie ubrana i wyszykowana na ślub. Aimee musiała przyznać, że prezentowała się całkiem wytwornie. A poza tym pierwszej żonie Barry’ego udało się przez zaskoczenie przejąć całkowitą kontrolę nad powstałą sytuacją – a to Aimee ostatnimi czasy właściwie się nie zdarzało. Od samego początku tego cholernego ślubu Aimee miała wrażenie, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Miała nadzieję, że był to pierwszy i ostatni raz w ich wzajemnych stosunkach, kiedy przez tak długi okres przekonywała się na własnej skórze, co to znaczy „pierwsza rodzina”. Fałszywe poczucie bezpieczeństwa uśpiło czujność. Duży błąd. Nie doceniała Connie, ale teraz to się zmieni diametralnie. Ta druga stała się godnym jej przeciwnikiem. Dzisiaj wyznaczyły
pomiędzy sobą grubą kreską wyraźną granicę i Connie Adams nigdy więcej bezkarnie jej nie przekroczy.
Rozdział 31
– Nie możesz się rozkleić! Judith cię potrzebuje! – powiedziała cichutko do siebie Lily, żeby nie wpaść w histerię. Siedziała przy szpitalnym łóżku swojej córki, trzymając ją za rękę. Cecily była akurat na zewnątrz, na korytarzu, rozmawiała przez telefon komórkowy z Tomem, który miał przyjechać do szpitala później i siedzieć przy siostrze w nocy. Judith wyglądała tak blado i bezbronnie, leżąc bez przytomności, otoczona szpitalną maszynerią, monitorami i rurkami, z posiniaczoną twarzą, z ręką w gipsie. Była w śpiączce. Lily w tej samej sekundzie, w której zobaczyła policjantów idących do drzwi jej domu, wiedziała, że coś złego stało się Judith. Jak to u niej zwykle bywało w chwilach napięcia, zemdlała. Jej serce zaczęło bić zbyt szybko, nogi miała jak z waty. Była na siebie zła za tę chwilę słabości, zła też z powodu ponownego omdlenia kilka godzin temu, gdy szła długim szpitalnym korytarzem do sali, w której leżała córka. To nie był dobry czas na okazywanie silnych emocji. Jeśli tym razem znowu się podda, nie będzie już odwrotu. Pamiętała doskonale, jak po śmierci Toma nie mogła wstać z łóżka przez całe miesiące. Ale wtedy miała przy sobie Judith, która się nią opiekowała. Teraz nadeszła pora, żeby to ona zajęła się córką. Cecily powiedziała, że powinna pojechać razem z nią, skoro Judith jest w szpitalu, bo ona na pewno nie będzie mogła zostać w Drumcondrze. Lily zdecydowała jednak, że nie skorzysta z tej propozycji. Nastawiła się już wcześniej, że zostanie sama w domu podczas tej nocy, kiedy Judith wyjeżdżała, i wciąż miała zamiar spróbować. Chciała być w swoim domu. U Cecily zawsze czuła się niezręcznie, jak ktoś sprawiający kłopot. W końcu we własnym domu mogła robić to, na co miała ochotę. Niedaleko zresztą był
przystanek autobusu, którym mogła podjechać prosto do szpitala. Nie musiała nikogo prosić o podwiezienie. Kiedy córka znów odzyska sprawność i zdrowie, przeprowadzą poważną rozmowę o jej przyszłości i o tym, co chciałaby robić i gdzie mieszkać. Lily pokręciła głową niedowierzająco. Kto by pomyślał, budząc się w ten piękny, słoneczny poranek, że dzień obróci się w taki koszmar? Głaskała rękę córki w nadziei, że otrzyma od niej choćby najmniejszy sygnał. Jeśliby Judith umarła, co ona bez niej pocznie? Jak będzie mogła żyć dalej w spokoju ducha, wiedząc, że rozstały się poróżnione? Z oczu pociekły jej łzy, które zaraz starła dłonią. Judith miała wystarczająco dużo problemów bez płaczu matki. Pielęgniarki kazały jak najwięcej mówić do córki. Lily odchrząknęła. Co powinna jej powiedzieć? Patrzyła na woskowobladą twarz Judith leżącej nieruchomo na poduszkach, z lekko ściągniętymi brwiami, jakby prowadziła sama ze sobą jakąś wewnętrzną walkę, która wymagała całkowitej koncentracji. Lily stwierdziła, lekko przerażona, że córce niewiele brakuje do wyglądu nieboszczyka. – Judith! Nie poddawaj się! Nie poddawaj się, kochanie! Nie możesz tak po prostu się poddać! Nie możesz tak po prostu odejść po tych przykrych słowach, które sobie powiedziałyśmy. Nie rób mi tego! Przynajmniej pozwól mi przekazać sobie, jak bardzo jestem ci wdzięczna, że otaczałaś mnie tak dobrą opieką – szeptała Lily. – Obudź się, proszę, żebyśmy mogły zawrzeć pokój. – No cóż, ona nie chce jechać ze mną, a ja z kolei nie mogę zostać tu razem z nią. Może ty mógłbyś zabrać ją na noc? – szeptała do słuchawki Cecily, stojąc na samym końcu korytarza i rozmawiając z bratem. – Nie dam rady. Nocują u nas akurat siostra Glendy i jej mąż. Zajmują pokój gościnny. Ty musisz wziąć matkę – upierał się Tom. – Ale ona nie chce jechać do mnie i nic na to nie poradzę. – Powiedz jej po prostu, że musi pojechać do ciebie na kilka dni, dopóki nie ustalimy czegoś konkretnego – zirytował się Tom. – Mówię ci przecież, że ona nie chce się ruszyć z miejsca –
zdenerwowała się z kolei Cecily. – Przecież mama nie może mieszkać sama! Wiesz doskonale, jaka ona jest. – No cóż, powiedziała mi wcześniej, zanim jeszcze się dowiedziałyśmy o wypadku, że bardzo się pokłóciły ze sobą przed wyjazdem Judith. Matka stwierdziła, że ma dość nas wszystkich, chce sprzedać dom i zamieszkać w domu opieki. – Chyba żartujesz! – Nie mógł uwierzyć własnym uszom. – Wcale nie żartuję. Dokładnie tak powiedziała. – A niech to diabli! Jeśli to zrobi, nic nie zostanie dla nas! Te domy opieki kosztują fortunę, a matka jest wciąż jeszcze stosunkowo młoda! – wybuchnął Tom. – Tom! To, co mówisz, jest obrzydliwe. Powinieneś się wstydzić. Judith mogła zginąć. Czy to cię w ogóle nie obchodzi? – Cecily się rozpłakała. – Obchodzi, obchodzi. Oczywiście, że obchodzi! Ja też się z nią pokłóciłem i obraziliśmy się na siebie, więc nie czuję się teraz z tym najlepiej – mruknął. – A o co się pokłóciliście? – Cecily pociągnęła nosem. – O testament matki. Judith wyobrażała sobie, że dostanie cały dom po matce. – No, tak. Teraz ta kłótnia stała się całkowicie bezprzedmiotowa. Będziemy musieli jeszcze raz porozmawiać na ten temat z mamą, no i poza tym, drogi Tomie… – Tak? – Nie mam zamiaru robić tego samodzielnie – ostrzegła go siostra. – Bo jeśli będę rozmawiać z nią tylko ja sama, gotowa sprzedać dom i jednak pójść do domu opieki. Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie mogę za żadne skarby się z nią pokłócić tak, jak zrobiła to Judith. – Nie tłumacz mi więcej. Słyszę! – ostro odpowiedział brat. – Dojadę później. Co za typek! Judith leżała w śpiączce i mogła w każdej chwili umrzeć, a jedyne, co go martwiło w takiej chwili, to jego spadek. Nawet ona nie jest aż tak bezduszna – pomyślała Cecily,
wracając niechętnie korytarzem do sali, w której przy łóżku siostry czuwała matka. Zaburczało jej w brzuchu. Była już pora podwieczorku, a ona nie miała nic w ustach od śniadania. Lily tak samo. Nie chciała, żeby matka zemdlała po raz kolejny na jej oczach. To był przerażający widok. Powinna zmusić ją do zjedzenia czegokolwiek. Westchnęła ciężko. Czuła na sobie wielkie brzemię. Czuła ciężar winy. Czy jej się to podobało, czy nie, powinna przejąć na siebie część odpowiedzialności za matkę. Teraz posmakuje tego, z czym siostra musiała się mierzyć przez tyle lat. W ciągu kilku godzin świat Cecily wywrócił się do góry nogami i teraz czuła się całkowicie bezradna. – Nie mogę sobie w żaden sposób wyobrazić Aimee obrzucającej kogokolwiek wyzwiskami. – Karen wyszczerzyła zęby, rozbawiona, bo udało im się wygospodarować chwilkę sam na sam z Connie przy filiżance odświeżającej kawy. – No cóż. Aimee raczej dużo nie mówiła. Próbowała uspokoić tę drugą, ale jej się to nie udało. Dosłownie ją zamurowało pod gradem wyzwisk. A potem przyjechała Melissa, ubrana, jakby się wybierała na imprezkę w nocnym klubie, i tym razem przerażeni byli oboje: i ona, i Barry. Naskoczyli na siebie, aż w końcu Aimee odwróciła się na pięcie i wchodząc do kościoła, rzuciła mu jeszcze w twarz, że ona musiała ciężko pracować, żeby pomóc zapłacić za wesele Debbie, więc on mógł w tym czasie zwrócić uwagę na to, w co ubiera się ich córka. Ale zdążyła już pożałować, że wypowiedziała te słowa. Zadbałam o to sama. Doznała szoku, kiedy do niej zadzwoniłam. Byłam zapewne ostatnią osobą, którą spodziewała się usłyszeć po drugiej stronie linii. – Connie uśmiechnęła się, zadowolona z siebie. – Nic dziwnego, że uciekła truchcikiem z mszy. – To mówiąc, Karen wydęła wargi. – Stukot jej obcasów niósł się echem po całym kościele. Sądzę, że decyzja Barry’ego, żeby zostać obok ciebie, była ostatnią kroplą goryczy. Tego już znieść nie mogła. – Sama się zdziwiłam, jeśli mam być szczera. Nie
spodziewałam się tego po nim, ale byłam zadowolona ze względu na Debbie. Widok Barry’ego koło mnie bardzo ją ucieszył – oświadczyła Connie. – Wydaje mi się, że to nic wielkiego, i jeśli ta sprawa akurat stała się powodem opuszczenia przez Aimee kościoła, raczej nie powinna mieć do mnie pretensji. – No, jak widzę, wesele nie należy do gatunku nudnych – powiedziała, uśmiechając się Karen, której zdecydowanie się spodobały usłyszane plotki. – Wręcz przeciwnie: rozgrzewa jak cholera! – Connie dmuchnęła sobie w twarz, wydymając dolną wargę. – O rety! Czyżby znowu fala gorąca? – zażartowała Karen. – O tak, ale zapewne spowodowana globalnym ociepleniem, więc nawet nie wspominaj swoich nędznych teorii i nie insynuuj mi tu żadnych menopauz – przestrzegła ją Connie. – O, psiakostka! Moja kochana mamusia ucina sobie pogawędkę z Barrym, a to już wystarczający powód, żeby każdemu zainteresowanemu zrobiło się gorąco. Mogę się założyć, że właśnie przeprowadza na niego frontalny atak. Och nie, tylko nie to! – jęknęła. – Jeszcze tego mi brakowało. – No i co z tego? Niech sobie podyskutują. Przecież to nie twój problem – doradziła jej Karen. – Wesele rozkręciło się w najlepsze i wszystko idzie wspaniale. Wszyscy świetnie się bawią, jeśli pominąć te błazeńskie sceny z początku, o których nikt nie ma pojęcia. Masz, wlej to w siebie. – Karen wzięła kieliszek szampana z tacy przechodzącego obok przystojnego kelnera, którego wciąż pożerały pożądliwym wzrokiem Sarah i Melissa, i podała go swojej bratowej. – Ale z niego ciacho! – szepnęła Connie z zachwytem. – Zdecydowałam, że muszę dokonać w swoim życiu zmiany i dorwać jakiegoś faceta. – Powtarzam ci to od lat – Karen się roześmiała. – No, idź już, dziewczyno! Dzisiaj cały świat stoi przed tobą otworem! *
– Wyglądasz całkiem nieźle – stwierdziła opryskliwie była teściowa Barry’ego, kiedy podszedł do jej stołu, żeby sprawdzić, czy wszyscy dostali drinki. – Dziękuję ci, Stello! Czy dobrze się bawisz? – spytał bez zająknienia, robiąc wszystko, żeby przypadkiem nie rozdrażnić jej w takim dniu. Była jedyną osobą, za którą nie tęsknił po rozstaniu się z Connie. – Jest bardzo miło i eee… dość luźno. – Starała się wypowiedzieć to w taki sposób, żeby zabrzmiało jak zniewaga. – Tego właśnie chcieli Debbie i Bryan, a to w końcu ich dzień – odparł Barry z werwą. – Mam nadzieję, że będą bardzo szczęśliwi… – nie dokończyła. W powietrzu zawisło niedopowiedziane zakończenie zdania: …w przeciwieństwie do ciebie i Connie. – Też mam taką nadzieję. – A czy twoja… eee… nowa rodzina też tu jest? – Stella zmarszczyła nos. – Przyrodnia siostra Debbie też się tu bawi. Tak – odparł i skinął głową. – Czy to może to pulchne dziewczę w dżinsach? Stara zrzędliwa jędza! – pomyślał Barry, nie mogąc się nadziwić, jak bardzo różne mogą być matka i córka. – Muszę ci ją przedstawić. – Z największą trudnością zachował spokój. – Zrób to. Chciałbym ją poznać – odezwał się były teść, wyciągając rękę w powitalnym geście i rzucając jednocześnie swojej żonie mordercze spojrzenie. – Bardzo udane przyjęcie weselne, Barry. Świetnie to zorganizowaliście oboje z Connie. – Dziękuję, Jim, za słowa uznania. Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawił przez resztę wieczoru – powiedział ciepło. Zawsze lubił swojego byłego teścia, cichego mężczyznę, który nigdy się do niczego nie wtrącał, w przeciwieństwie do swojej żony. – Bardzo było miło widzieć cię siedzącego u boku Connie w
kościele. Przywiodło mi to na myśl wspomnienie chrztu Debbie, kiedy jeszcze byliście małżeństwem, choć, jak sądzę, w oczach Kościoła wciąż nim jesteście nawet teraz – wyraziła swoje zdanie Stella głosem słodkim jak przesłodzona sacharyna. Connie i Barry nawet nie próbowali uzyskać kościelnego rozwodu, skoro Aimee nie zależało na zawarciu ślubu kościelnego. – Szczerze mówiąc, nie jestem zbyt religijny. – Barry miał już dość tej rozmowy. Powiedzieli sobie wszystko i nie zamierzał dłużej płaszczyć się przed Stellą. Próbował zachowywać się uprzejmie, ale ona nie podjęła jego gry. – Hm… – Stella uśmiechnęła się pogardliwie. – No to akurat widać jak na dłoni. – Popatrzyła triumfująco wokół, mrużąc szczurze oczka, najwyraźniej zadowolona z szyderczej uwagi. Barry’emu z największą trudnością udawało się utrzymywać emocje na wodzy. Najchętniej powiedziałby jej, żeby się odczepiła i zajęła swoimi manierami, ale nie chciał martwić Connie, pyskując jej matce. – Jak można brać religię na poważnie, skoro głowa Kościoła nosi spiczaste nakrycia głowy, chodzi w designerskich, bardzo drogich czerwonych mokasynach i zakłada na wszelkie okazje ciężką złotą biżuterię? I głosi, że wszystkie pozostałe Kościoły są niepoprawne. Mówię ci, tylko popatrz! Otrząśnij się! Dziękuję, Stello, ale ja mam dość. Możesz sobie wierzyć, w co chcesz. Biedny Jezus musi czuć niesmak, gdy słyszy twoje słowa. Czy wszystkie te nonsensy wygłosiłaś w jego imieniu? – odgryzł się. – Słów papieża nie podaje się w wątpliwość! – wyjąkała osłupiała Stella po jego lekceważącej wypowiedzi. – Wielkie mi rzeczy! Aaach! A oto i zamówione potrawy. Proszę się częstować! Smacznego! – powiedział na widok wjeżdżającej na stół ogromnej tacy wypełnionej po brzegi parującym jedzeniem. Barry’emu ulżyło. Niespodziewany przerywnik uratował sytuację. – Dość już tych słownych przepychanek, moi drodzy! Zamknij buzię, Stello, i skończ wreszcie te próby wywołania awantury. – Jim stłumił chichot i wstał, żeby nałożyć sobie porcję
smakowitej kaczki po pekińsku. Należało ci się, Stello! – pomyślał Barry i uśmiechnął się szeroko, po czym wrócił do stolika, przy którym siedział ze swoją matką i ciotką. Przestudiował dokładnie weselne menu. Niezła wyżerka – pochwalił w myślach. Przystawki Tajskie placuszki rybne ze słodkim sosem chilli z dodatkiem trawy cytrynowej i kolendry Sajgonki z ciasta makaronowego nadziewane kruchymi warzywami, z sałatką z ogórka i czerwonej cebuli Kaczka po pekińsku zawijana w glazurze sojowej z sosem hoisin Krakersy z krewetek Dania główne w bufecie Grillowane piersi z kurczaka po południowoazjatycku z sosem rybnym nuoc mam Chrupiący miecznik zawijany w liście bananowca Grillowane steki marynowane w sosie balsamicznym z dodatkiem rozmarynu i musztardy miodowej Pieczone małe ziemniaki z oliwą z oliwek, posypane gruboziarnistą solą morską Warzywa z grilla na węgiel drzewny ze smażonymi pomidorkami i mielonymi czerwonymi papryczkami, obtaczane w czosnku i tymianku Mix sałat liściowych ze świeżymi ziołami i cytrynowym winegretem Desery Tarta z marakui z kremem waniliowym i świeżymi jagodami Koszyczki czekoladowe szefa kuchni, wypełnione owocami czarnych jagód i bitą śmietaną Herbata, kawa, zielona herbata, herbatka miętowa Trufle szefa kuchni Ani jednego rodzaju burgera w zasięgu wzroku! Mógł
spokojnie przyprowadzić tu każdego ze swoich kumpli z golfa i by się nie powstydził. Dobra robota, Debbie i Bryanie – pochwalił ich w myślach. Smakowite zapachy dolatujące od strony grilla usytuowanego na dziedzińcu hotelu sprawiły, że pociekła mu ślinka i zdał sobie sprawę, że jest głodny jak wilk. Wtedy właśnie kelner postawił na ich stole tacę z przystawkami. – Częstujcie się, proszę, i nie żałujcie sobie! – zachęcał wszystkich Barry. – Mam zamiar obżerać się wszystkim do upadłego i bardzo się cieszę, że nie będę musiał przy tym wygłaszać żadnych przemówień. – No cóż, powinniśmy być wdzięczni za każdy najmniejszy akt miłosierdzia – stwierdziła oschle jego matka, ogryzając duży kawałek placuszka rybnego. – A gdzie Melissa i jej przyjaciółka? – Starają się trzymać jak najdalej ode mnie – powiedział kwaśno. – Podpadła nam, bo nie włożyła sukienki, którą Aimee kupiła jej na wesele. Zdaje sobie doskonale sprawę, że nie jestem szczęśliwy z tego powodu, i unika mnie jak zarazy. – Ach, jest jeszcze taka młoda! – stanęła w jej obronie babcia. – Której dziewczynce podobają się ubrania wybierane dla niej przez matkę? – Jej akurat bardzo się podobają, o ile są drogimi dżinsami i markowymi topami, ale tego akurat nie powinno się wkładać na wesele. Wygląda, jakby wybierała się na zabawę w klubie – burknął. – No cóż, wydaje mi się, że chyba za chwilę i tu będzie świetna zabawa. Przestań się czepiać. – Chyba faktycznie jestem przewrażliwiony. – Uśmiechnął się, obserwując z daleka Melissę i jej przyjaciółkę, śmiejące się do rozpuku po tym, co powiedziała Debbie, która następnie wzięła aparat fotograficzny i zrobiła im zdjęcie w towarzystwie Bryana i jego drużby. – Miły widok, nie uważasz? – spytała Connie z uśmiechem, podążając za jego wzrokiem. Zatrzymała się właśnie przy ich stole, żeby sprawdzić, czy podano im przystawki. – To doprawdy wspaniały widok. Już myślałem, że nigdy
tego nie dożyję. Nieźle się nam udało! – Barry podniósł się od stołu i stanął obok niej. – Bardzo dobrze się nam udało, Barry, biorąc pod uwagę to, jak było wcześniej. I dziękuję ci jeszcze raz za pomoc i wsparcie przy całej tej imprezie. Widzę, że wszystko idzie znacznie lepiej, niż myślałam, jeśli mam być szczera. Nie byłam pewna, czy wypali zorganizowane w ten sposób wesele. – Rozumiem twoje obawy. Wprawdzie panuje bardzo luźna atmosfera, ale wszystko jest w najlepszym porządku. Przestańmy się stresować i po prostu zacznijmy się dobrze bawić. Chyba już dopilnowaliśmy wszystkich naszych obowiązków? – szukał potwierdzenia u Connie, rozluźniając krawat. – Spróbuj placuszków rybnych, Hilary, są przepyszne! – poleciła Connie swojej byłej teściowej. – Joan, nie wstydź się i bierz dokładkę – zachęcała, uśmiechając się do ciotki. – Już jadłam, dziękuję, teraz przygotowuję się do ataku na sajgonki – odparła i roześmiała się matka Barry’ego. – I ja tak samo – zawtórowała jej siostra. – Smacznego! Koniecznie spróbujcie wszystkich potraw! Zajrzę do was później. – Connie uśmiechnęła się ciepło do dwóch starszych pań i wyruszyła w dalszy obchód weselnych gości. – Bardzo, bardzo ją lubię i zawsze podziwiałam ją za to, że mimo rozwodu z tobą pozwalała mi dalej widywać się z Debbie. To prawdziwy skarb! – pochwaliła ją Hilary. – Oj, tak! Jest wprost nieoceniona! Connie to prawdziwa dama z klasą. – Barry wodził oczami za swoją byłą żoną, która teraz zatrzymała się przy kolejnym stoliku, żeby porozmawiać z matką Bryana. – Jaka szkoda, że ją zostawiłeś – powiedziała scenicznym szeptem ciocia Joan. Nie lubiła bardzo Aimee i nigdy nie zrozumiała, dlaczego Barry zwiał od Connie. – Co powiedziałaś, ciociu? – Barry zwrócił się do niej, nie dosłyszawszy jej słów. – Po prostu przyznałam ci rację. – Joan uśmiechnęła się niewinnie. – Aż się dziwię, że do tej pory nie dała się nikomu
złapać. Teraz, kiedy Debbie wyfrunęła z gniazda, odzyskała całkowitą wolność i będzie mogła zacząć żyć dla siebie. – Też tak myślę – przyznał Barry, w duchu dodając: „I mam nadzieję, że to ja stanę się dużą częścią jej nowego życia”, a potem z prawdziwą przyjemnością pociągnął solidny łyk zimnego jak lód piwa.
Rozdział 32
– Czy jesteś szczęśliwa? – spytał Bryan, płynąc z Debbie w objęciach po parkiecie w ich pierwszym tańcu jako mąż i żona przy dźwiękach piosenki Nic nie mogę poradzić na to, że się w tobie zakochałem. – Nieprzytomnie. Czy ty również? – Przytuliła się mocno do niego. – Och, tak! To fantastyczny dzień. Wszystko udało się lepiej, niż mogłem sobie wyobrazić. Wszyscy świetnie się bawią. I wszyscy podkreślają, że jest inaczej niż zwykle. Cieszę się bardzo, że nie daliśmy się namówić na tradycyjne, nudziarskie przyjęcie. – Ja też. Ślub odbył się, bez żadnych potknięć. Skrzypaczka zagrała pięknie. Jedzenie jest wspaniałe; nie ma żadnych przemówień ani innych weselnych głupot. Przeforsowaliśmy to rozwiązanie, a rodzice zachowali się fantastycznie. Pozwolili nam na wybór takiego rodzaju zabawy, jaki najbardziej nam odpowiadał, i poparli nasz wybór – przyznała Debbie z wdzięcznością. – Twój tata to świetny gość. A te dwie małe, o tam, bawią się aż za dobrze. – Roześmiał się Bryan, wskazując oczami na Melissę i Sarah, flirtujące z jednym z jego kolegów i histerycznie chichoczące. – Ooo rety! Aaale z ciebie zabawny facet! – świergotała Melissa. – Chyba obie są lekko wstawione. Tata faktycznie stracił je z oczu i pozwolił im się za bardzo rozkręcić. – Debbie ugryzła go lekko w ucho. – Jest zbyt zajęty, biegając wciąż za twoją mamą – podzielił się swoimi obserwacjami Bryan. – Coś mi się wydaje, że chciałby się z nią z powrotem zejść. Bardzo dobrze się dogadują.
– Tak sądzisz? – Odsunęła się nieco od niego i popatrzyła mu w oczy, zdziwiona. – Ja też od pewnego czasu odnoszę takie wrażenie. Czy to nie byłoby wspaniałe, gdyby nasz ślub spowodował ich powrót do siebie? – To mogłoby spowodować wiele komplikacji – zauważył, przyciągając ją z powrotem. – Nie zapominaj w tym wszystkim o Melissie. – Jaka szkoda! Chciałabym widzieć moją matkę szczęśliwą – powiedziała z żalem Debbie. – Przecież ona jest szczęśliwa. A teraz pozwól mi uczynić szczęśliwą ciebie. – Uśmiechnął się do niej radośnie, a potem pocałował ją długo i namiętnie, aż goście zaczęli wiwatować na ich cześć, po czym rozpoczęli wspólną zabawę. Connie śmiała się serdecznie, kiedy jej partner w tańcu – jeden z kolegów Bryana – obracał nią dokoła z entuzjazmem w irlandzkim tańcu ludowym reel przy rytmicznych dźwiękach bębna bodhran, skrzypiec i bandżo. – Ale wspaniała zabawa! – zawołała, sapiąc. – Fantastyczne zakończenie wieczoru! – Wieczór się dopiero zaczyna, kobieto! – dociął jej Steve, wprowadzając ją w kolejny obrót w swoich ramionach. – Całkiem niezłe weselisko, jak myślisz? – Jedno z najlepszych, na jakich byłem w życiu, co w dużym stopniu wszyscy zawdzięczamy pani i ojcu Debbie. Zachowaliście się wspaniale, pozwalając im na wybór takiego wesela, na jakie oni mieli ochotę. Wielu rodziców chce przepchnąć własną koncepcję zabawy. Moja siostra wykłócała się o to okropnie z matką. – Szkoda. My uznaliśmy zgodnie, że to dla nich ważne, żeby bawili się tak, jak sami lubią najbardziej. Nie warto bić piany o takie drobiazgi, jeśli mam być szczera – ledwo zdołała powiedzieć, bo brakowało jej tchu. – W zeszłym roku byłem na trzech ślubach. Nudne, ciągnące się w nieskończoność ceremonie. Ostatnimi czasy otrzymanie zaproszenia na wesele to prawie jak otrzymanie wezwania na
rozprawę sądową. Kiedy dostałem zaproszenie na ten ślub, też najpierw się zmartwiłem, ale teraz świetnie się bawię. Pomysł z grillem to był strzał w dziesiątkę! A teraz, proszę pani, pokażmy tym dzieciakom, jak tańczy Riverdance. – Steve uśmiechnął się z wyższością i zrobił minę mistrza tańca, Michaela Flatleya, kiedy ten wchodził na parkiet i rozpoczynał pokaz irlandzkiego stepa. Connie dodała mu animuszu, pohukując i radośnie się śmiejąc. Nie bawiła się tak świetnie od wieków. Włosy rozsypały jej się na ramiona. Hotelowy dziedziniec rozświetlony setkami świec wrzał radosną zabawą. Nastrój podkreślał księżyc w pełni, wiszący nad nimi na bezchmurnym niebie. Aimee, straciłaś noc szalonej zabawy! – pomyślała, dołączając do swojego partnera w rytmicznych podskokach. Barry skrzywił się gniewnie, kiedy dostrzegł Connie tańczącą sobie jak gdyby nigdy nic z typkiem, który mógłby być jej synem. Wyglądała na nieco wstawioną i chyba było jej wszystko jedno, z kim się bawi. Barry zatańczył z nią tylko raz, walca, a potem już mu się nie udało, bo prosili ją do tańca wszyscy młodociani kumple Bryana po kolei. Powinna się zachowywać jak przystało na kobietę w jej wieku! – pomyślał ze złością. Melissę i Sarah, obie na bosaka, dostrzegł w samym środku tańczącego na parkiecie tłumu. Porzuciły swoje szpilki, żeby szaleć przy skocznych rytmach ludowej irlandzkiej muzyki. Ich oczy podejrzanie błyszczały, na policzkach miały mocne rumieńce. Zdał sobie sprawę, że musiały jednak uraczyć się zbyt dużą ilością alkoholu, mimo że on osobiście kupował im tylko napoje bezalkoholowe. Poczuł się winny. Tak bardzo zajął się robieniem wrażenia na Connie, że przestał zwracać uwagę na córkę i jej przyjaciółkę. Jeśli dowiezie je do domu w tym stanie, straci resztki zaufania w oczach Aimee i raczej nie będzie mu wypadało do niej przemawiać takim moralizatorskim tonem jak w sprawach finansów. Żona nigdy nie pozwoli mu zapomnieć, że pozwolił na picie alkoholu córce i jej przyjaciółce. Gdy impreza się rozkręciła, sam wypił kilka drinków i dlatego nie powinien wracać do domu
samochodem, ale – do diabła! – jest przecież na weselu własnej córki. Jeśli teraz się nie zrelaksuje i nie zabawi porządnie, to niby kiedy miałby to zrobić? Zaczął się zastanawiać, czy nie spróbować wynająć pokoju dla dziewcząt, żeby mogły się tu spokojnie wyspać. To zapewne byłaby dla nich wisienka na torcie – pomyślał z czułością, zadowolony, że jego młodsza córka tak świetnie się bawi, choć może nie jest w najlepszej formie. Poszedł od razu do recepcji hotelu, żeby wynająć dla nich pokój dwuosobowy. Okazało się, że mają jeszcze wolne miejsca. Kiedy dokonywał płatności kartą kredytową, przyszedł mu do głowy świetny pomysł. Właściwie to nie za bardzo spieszyło mu się dzisiaj do domu. Nie mógł oczekiwać niczego więcej ponad lodowate przyjęcie i spanie po swojej stronie łóżka, bez możliwości przekraczania linii wyznaczającej jego połowę. Równie dobrze mógł nie wracać i na przykład spróbować odprowadzić Connie do jej pokoju. Kto wie, co by się wtedy wydarzyło? – zaczął rozważać w myślach, czując nagły przypływ pożądania na samo wspomnienie ich ostatniego wspólnego wieczoru pełnego namiętności. – Czy znalazłby się jeszcze jeden pokój z podwójnym łóżkiem dla mnie? – spytał młodego mężczyznę stojącego za ladą recepcji. – Tak, proszę pana. Mamy zwykłe pokoje z podwójnym łóżkiem i apartamenty. Który by pan wolał? – Wystarczy zwykła dwójka – odparł Barry, sięgając do kieszeni po komórkę. Zostaję z dziewczynkami w hotelu – napisał i przesłał wiadomość Aimee. Wcale się nie zdziwił, kiedy nie dostał żadnej odpowiedzi. Aimee przeczytała wiadomość od Barry’ego i poczuła ukłucie zazdrości. Muszą się świetnie bawić, skoro zostają w hotelu. Najwyraźniej mąż nie miał żadnych oporów przeciwko pozostawieniu jej samej po tym, jak się pokłócili poprzedniego dnia. I pomyśleć, że Melissa tyle się wcześniej najęczała, że nie chce iść na to wesele. Co za ironia losu!
Cały ten dzień był jednym wielkim koszmarem – pomyślała Aimee z przygnębieniem. Wciąż nie mogła przeboleć tego, w jaki sposób naskoczyła na nią Gwen. Na pewno musiała być w ciągłym kontakcie z Jill, Sally i resztą ich grupki, która bez przerwy ją obgadywała. A niech tam sobie plotkują! Ma to w nosie. I tak prawie ich ostatnio nie widywała. Jeszcze kiedyś za nią zatęsknią, a ona za nimi – nigdy! Zirytowana położyła się do łóżka. Ułożyła się po swojej stronie szerokiego łoża, naciągając na ramiona kołdrę w poszwie z miękkiej egipskiej bawełny. Wiadomość od Barry’ego była krótka i urocza. Musiał wciąż jeszcze być na nią wściekły za jej zachowanie. Może też dlatego zdecydował się zostać na noc w hotelu. Nie mogło być dla niej nic gorszego niż bezsenne leżenie w łóżku w pełnej napięcia, lodowatej ciszy. Była nie w formie. Może jest już nieco wyczerpana? – pomyślała zmęczona. Miała przed sobą jeszcze kilka tygodni wytężonej pracy. Musiała być w szczytowej formie podczas wesela O’Learych w przyszłym tygodniu. Powodzenie tej imprezy stanowiło klucz do przyszłej kariery i awansu. I osiągnie go! – obiecała sobie, gdy oczy już się jej zamykały. Po chwili zapadła w niespokojną drzemkę. – No mówię ci, udawała, że mnie nie zna! – Gwen upiła solidny łyk wina, wciąż jeszcze ledwo panując nad rozdrażnieniem, w które wpadła po potraktowaniu jej z góry przez Aimee. – Wyszła z hotelu Shelbourne z jakimś przysadzistym, rumianolicym typkiem, w granatowym garniturze w wąziutkie prążki… – Mogę się założyć, że to był Roger O’Leary, ten potentat rynku nieruchomości, dla którego teraz pracuje. Organizuje wesele jego córki – przerwała jej Jill, rozkoszując się rozpływającą się w ustach złocicą. – Bardzo przyjemna restauracja. Nie byłam tu nigdy wcześniej. Dobry wybór, Gwen – skomplementowała przyjaciółkę. – Uznałam, że skoro nie da rady zamówić stolika w restauracji Troc, tej zaraz obok, to spróbowałam tutaj i udało mi się
znaleźć termin na wczesną kolację. Uwielbiam ich tapas. – Gwen spotkała się z Jill i Sally w restauracji Salamanka na Andrews Street, żeby opowiedzieć im osobiście o dramatycznym zakończeniu swojej przyjaźni z Aimee. – Mówię wam, dziewczyny! Byłam tak wściekła, że najpierw mnie zamurowało, a po chwili odwróciłam się na pięcie i pobiegłam za nią, no i wiem, że nie zachowałam się za dobrze, bo tamte kobiety nie miały z tym nic wspólnego, ale nawrzeszczałam na nią przy córce Barry’ego i jego pierwszej żonie, stojącymi na podeście schodów przed wejściem do kościoła uniwersyteckiego. Córka brała ślub, a Aimee właśnie miała wejść do środka. I poczekajcie tylko, aż wam powiem, co jej wygarnęłam! – Gwen upiła kolejny łyk wina, po czym uraczyła dziewczyny całą opowieścią ze szczegółami. – Dzielna jesteś! Dobrze jej tak, wstrętnej snobce! – zapaliła się Sally. – Wyżej sra, niż dupę ma! – Sally! Nie bądź wulgarna! – zwróciła jej uwagę Jill, śmiejąc się z przyjaciółki. – No cóż… Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jednak zostałyśmy porzucone, ale to, co ona ci zrobiła, Gwen, było stanowczo chamskie. A ty najmniej z nas wszystkich zasłużyłaś na takie potraktowanie. Zawsze zachowywałaś się wobec niej fair. I zawsze się za nią wstawiałaś. Usta Gwen wygięły się w podkówkę i po chwili tonęła we łzach. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że Aimee mogła mi to zrobić! – łkała. – To naprawdę zabolało! – Nie płacz, Gwen! Ona nie jest tego warta. Przyjaźń z nią to przeszłość. Masz przecież nas! – uspokajała ją Sally, obejmując serdecznie ramieniem. – Och, wiem, i bardzo wam dziękuję. Naprawdę to doceniam, ale nie boli przez to mniej. – Gwen odsunęła od siebie talerz z hiszpańskim omletem. Przestała mieć apetyt na zjedzenie czegokolwiek. – Gwen, to ona w tym wszystkim jest przegrana, i to bardzo! Na pewno nadejdzie taki czas, że będzie potrzebowała wsparcia przyjaciół, a wówczas okaże się, że wokół niej nikogo nie ma. I
wtedy będzie mogła winić za to tylko siebie – zakończyła zdecydowanie Jill. Widziała już niejeden raz ambitne kobiety, które, pochłonięte karierą zawodową, traciły z oczu to, co w życiu najważniejsze. Dobry przyjaciel jest bezcenny, a po swoich traumatycznych przeżyciach po rozpadzie własnego związku doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ma nic gorszego niż samotność. – Melisso, pozwól do mnie na słówko! – Melissa poczuła, że miękną pod nią nogi, kiedy ojciec przywołał ją z parkietu do tańca. Czuła się przyjemnie zamroczona i radośnie odurzona. To był najwspanialszy wieczór jej życia! Natańczyła się za wszystkie czasy i miała mnóstwo zdjęć z naprawdę odlotowymi przystojniakami. A potem też będzie ekstra, gdy zaczną się z Sarah przechwalać tą nocą nad nocami. Tata najprawdopodobniej wołał ją, żeby poinformować, że czas już do domu. Do tej pory nie wspomniał ani słowem o jej ubiorze. Pewnie czekał, aż znajdą się sam na sam, żeby jej nie zawstydzać przed Sarah. No i dobrze – westchnęła smętnie, idąc w jego stronę. – Tak, tato? – spytała ostrożnie. – Nie wiem, czy sobie na to zasłużyłyście, ale zarezerwowałem dla ciebie i Sarah pokój w hotelu na dzisiejszą noc. Sądzę, że obie za dużo wypiłyście i nie chcę dostać za was bury od matki. Jesteście nieźle podchmielone i chyba sama wiesz, że tak nie powinno być. Mam nadzieję, że się to więcej nie powtórzy – powiedział surowo. – Och, tato! Jesteś najwspanialszym ojcem pod słońcem!!! – Oczy jej rozbłysły i z radości zarzuciła ręce na szyję ojca. – Idź się bawić! – Roześmiał się. – Owinęłaś mnie wokół małego paluszka! – Od tego są właśnie tatusiowie! – poinformowała słodko Melissa, mocno go obejmując. – Twoja mama nie jest za bardzo uszczęśliwiona… – Tato, proszę cię! Możemy o tym porozmawiać jutro? To
naprawdę jedna z najwspanialszych nocy w moim życiu! – jęknęła błagalnie Melissa. – No cóż, więc baw się dobrze. – Poddał się, a ona dała mu całusa, zanim znów wróciła na parkiet. – Yesss! – Wzniosła radosny okrzyk. Spędzić całą noc z Sarah w pięknym hotelu – co za cudowna niespodzianka! No i tata nie powiedział właściwie ani słowa na temat jej ubioru. Może wszystko rozejdzie się po kościach. Aimee też powinna przestać się złościć do jutra rana. – Sarah! – Szarpnęła za bluzeczkę przyjaciółki, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. – Zostajemy na noc w hotelu! Tata zarezerwował dla nas pokój! – O rety! Ale jazda! Ach, dzięki, że mnie zaprosiłaś na to wesele, Melisso! W życiu się tak dobrze nie bawiłam! – Ja też! Chodźmy tańczyć! – Melissa zakręciła pirueta i pacnęła niechcący w głowę cukierkowatą blondynę. – Oj! Sorry! – przeprosiła ją. – Hej! Uważaj, gdzie leziesz! – wybełkotała blondyna, spoglądając na nią szklistym wzrokiem. – Uważam, przepraszam! – Melissa usunęła jej się z drogi. Blondi ledwo trzymała się na nogach. – Kim jest ta mała tłusta cizia? – Usłyszała jeszcze Melissa jej pytanie skierowane do Fedory Head, gdy Sarah odciągała ją na bok. – Abojawiem… – niewyraźnie wymamrotała Fedora Head, na oko porządnie naćpana. Kapelusz zsunął jej się na tył głowy i zatrzymał na uszach, jedna pierś najwyraźniej przygotowywała się do opuszczenia bluzki. – To ta, co napraszała się po kolei wszystkim facetom, żeby robić sobie z nimi zdjęcia. Co za porażka… – Nie słuchaj jej przypadkiem – zareagowała szybko Sarah, zobaczywszy przygnębienie malujące się na twarzy Melissy. – Sama nie wie, co mówi. Wszystko przez kokę, którą wciągnęła. Popatrz tylko na jej kapelusz! Wygląda jak Charlie Chaplin. – Jasne! – potwierdziła urażona Melissa. Gdy usłyszała, że została nazwana małą tłustą cizią, cała przyjemność z zabawy
prysnęła jak bańka mydlana. Nie odzyskała już poprzedniego nastroju nawet wtedy, kiedy poszły w końcu z Sarah do swojego pokoju i otworzyły dwie butelki Bacardi Breezera, które jeden z kolegów Bryana kupił dla nich w tajemnicy. W łóżku wciąż jeszcze czuła zamęt w głowie i było jej niedobrze. Miała wyrzuty sumienia z powodu wypicia tego ostatniego niskoalkoholowego drinka. I kiedy tak leżała, wsłuchując się w chrapanie Sarah, przyrzekła sobie, że przechodzi na ścisłą dietę, żeby nikt nigdy więcej nie nazwał jej małą tłustą cizią. – Sądzę, że nie ma takiej potrzeby, żebym tu dłużej siedział? – spytał Tom pielęgniarkę, która sprawdziła odczyty na jednym z monitorów Judith i wyregulowała szybkość spływania płynu z jednej z podłączonych do niej dożylnych kroplówek. – Możemy do państwa zadzwonić, jeżeli tylko nastąpi jakakolwiek zmiana jej stanu. Jej funkcje życiowe są w tej chwili stabilne, a to dobry znak – powiedziała uprzejmie i zniknęła cicho jak zjawa za parawanem, którym osłonięto łóżko. Tom przygryzł dolną wargę. Był zmęczony, miał za sobą długą podróż, ale jeśliby zostawił teraz Judith samą, a ona by umarła, jak by się czuł? Matka nigdy by mu tego nie wybaczyła. Ale ona powinna to zrozumieć lepiej niż inni. Choć, czy na pewno? Nienawidził szpitali. Przerażały go. Obawiał się, że Judith może umrzeć, kiedy akurat on będzie przy niej. Nigdy jeszcze nie był obecny przy niczyjej śmierci. Czy wtedy człowiek zaczyna się dławić i krztusić, czy może dusi się, rozpaczliwie łapiąc ostatnie oddechy? Wpadł w panikę. Nie był w stanie zostać z ojcem, kiedy umierał. Zrobiła to Judith. Judith zrobiła w życiu wiele rzeczy wymagających odwagi – pomyślał, patrząc na nieruchomą postać upiornie bladej siostry. W białej pościeli wyglądała tak, jakby dziwnie zmalała. Z oczu popłynęły mu łzy. Musiał się stąd wydostać. – Do zobaczenia, Judith! – szepnął, po czym wyśliznął się na
zewnątrz, dezerterując z oddziału intensywnej terapii i uciekając pustym korytarzem w kierunku wind i wyjścia ze szpitala. Lily kręciła się i przewracała z boku na bok na łóżku, nie mogąc zasnąć. Czuła się tak samo jak wtedy, kiedy umierał Ted. Leżała, czekając na dzwonek telefonu, wiedząc, że jeżeli zadzwoni, będzie to oznaczało najgorsze. Jakiś czas temu zadzwonił Tom, mówiąc, że wraca do domu, bo nie ma sensu, żeby tam dłużej siedział. Lily nie mogła znieść myśli, że Judith leży sama, bez nikogo z rodziny u boku. Pojedzie tam jutro z samego rana. Pielęgniarka powiedziała jej, że może przyjść do szpitala z wizytą o dowolnej porze. Ta siostra była bardzo miła. Zresztą wszystkie pielęgniarki były bardzo uprzejme. Judith znajdowała się pod doskonałą opieką. Jedyną uspokajającą informację przekazała Lily jedna z sióstr: stwierdziła, że stan Judith jest stabilny, a jej siły witalne niespożyte. Wszystko zależało teraz od tego, jak szybko będzie schodził obrzęk mózgu. A to leżało w rękach Boga. Lily mogła tylko czekać i Mu zaufać. W razie czego zawsze zostanie jej Cecily – pocieszyła się, cała rozdygotana i wzburzona. W końcu leżała we własnym łóżku, w swoim domu, a już samo to stawiało ją w bardzo komfortowej sytuacji. Z głębokim, bolesnym westchnieniem Lily wyjęła spod poduszki różaniec z koralików i zaczęła odmawiać modlitwy za leżącą w śpiączce córkę. – Chodź, wypijesz ze mną ostatniego, pożegnalnego drinka – nalegał Barry, kiedy weszli do windy, jadąc do swoich pokoi na drugim piętrze hotelu. Nacisnął guzik i winda gładko ruszyła do góry. Cała rodzina już się rozjechała i na dole przy barze zostało tylko kilku przyjaciół Debbie i Bryana. Młoda para pożegnała się z gośćmi kwadrans wcześniej, mówiąc wszystkim dobranoc. Musieli wstać bladym świtem, żeby zdążyć na lotnisko. Debbie uścisnęła gorąco na pożegnanie ojca i Melissę i to stało się wspaniałym podsumowaniem dnia dla Connie. Bryan również uścisnął ją mocno i podziękował za wszystko.
Wtedy zdecydowała się udzielić mu kredytu zaufania. Nigdy jeszcze nie widziała Debbie tak szczęśliwej i tylko to się liczyło. – Tylko jednego malutkiego. Zasłużyliśmy na to oboje. Za nami bardzo długi dzień – namawiał ją Barry. – Nie wleję już w siebie ani odrobiny alkoholu. I tak wypiłam za dużo. – Connie zachichotała, nieco podchmielona. – Oj, tylko jednego. Ze względu na stare, dobre czasy – nalegał Barry, kiedy drzwi windy się otworzyły i wyszli na korytarz. – No dobrze, wobec tego napiję się szprycera – zgodziła się dobrotliwie, cała w skowronkach. – Który masz pokój? – Trzysta dwadzieścia dwa. – Sprawdził numer na kluczu. – Świetnie. Mamy pokoje naprzeciwko siebie. Dzieli nas tylko korytarz. – Wskazała na drzwi swojego pokoju, zadowolona, że nie była całkiem wstawiona i jeszcze nieźle się trzymała. – Okej! – Otworzył drzwi i zaprosił ją do środka, zapalając światło. Connie padła na łóżko, na poduszki, i ziewnęła szeroko, kiedy Barry ruszył do barku i wyjął stamtąd białe wino i butelkę wody gazowanej. – To był wspaniały wieczór – stwierdziła Connie, zrzucając z nóg szpilki i rozprostowując palce stóp. – Zauważyłem, że świetnie się bawiłaś. – Podał jej drinka. – Oj, tak! Kiedy zakończyłam już wykonywanie swoich obowiązków i dopilnowałam, żeby wszyscy goście zostali nakarmieni i napojeni, uznałam, że do diabła ze wszystkim, muszę się w końcu porządnie zabawić. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio tak tańczyłam. Barry przysiadł na łóżku obok niej i upił łyk piwa. – Partnerów do tańca raczej ci nie brakowało – strzelił. – Zauważyłam. To było wspaniałe uczucie… nawet w moim wieku. – Uśmiechnęła się, spoglądając na sufit i myśląc, że położenie się na łóżku było błędem, bo zaczyna się robić śpiąca. – Wcale nie uważam, że coś jest nie tak z twoim wiekiem. Jesteś fantastyczną kobietą! – stwierdził jej eksmąż zachrypniętym
głosem, odstawiając szklankę z piwem na nocną szafkę i pochylając się nad nią, żeby ją pocałować. Zaskoczona, w pierwszej chwili odwzajemniła pocałunek, ale kiedy zaczął całować ją mocniej i pieścić biust, podniosła się i go odepchnęła. – Przestań, Barry! Nie zrobimy tego nigdy więcej! – Dlaczego nie? Przecież obojgu nam się podobało. Dobrze nam razem – przypomniał Connie, próbując przyciągnąć ją do siebie. – W tej chwili przestań! – Tym razem powiedziała to zupełnie poważnie i odpuścił, rozczarowany. – Myślałem, że ty też tego chcesz – zaczął się tłumaczyć. – Pomyślałem tak, gdy położyłaś się na łóżku… – Och, na litość boską, Barry! To pomyślałeś źle. Tamten raz to i tak było o raz za dużo, jeśli o mnie chodzi. A teraz wracam do swojego pokoju i lepiej zapomnijmy o wszystkim. – Spuściła nogi z łóżka. – A co? Może czeka na ciebie ten Steve, z którym ciągle tańczyłaś? – spytał złośliwie, wściekły, że dostał kosza. – Wcale mi się nie podoba, że flirtujesz z takimi młodymi mężczyznami, jak to robiłaś dziś wieczór. Nie jesteś panią Robinson. Connie wstała z łóżka, podniosła pantofelki i popatrzyła na niego z kamienną twarzą. – Nawet jeśli Steve czeka w moim pokoju, to moja sprawa, a nie twoja. A jeśli mi się zachce poflirtować, do cholery, wolno mi! To moje życie i zrobię to, na co będę miała ochotę. Jestem wolną kobietą i mogę się spotykać i być z każdym, na kogo przyjdzie mi ochota, i nigdy o tym nie zapominaj. I nie waż się nigdy więcej wygłaszać takich opinii na mój temat – powiedziała ostro. – Przepraszam! – ledwo wymamrotał pod nosem. – Po prostu martwię się o ciebie. – Nie musisz się o mnie martwić, Barry. Moje sprawy są wyłącznie moimi sprawami. Ty do nich nic nie masz. Może kiedyś było inaczej, ale to już zamierzchła przeszłość. Cieszę się, że dzisiaj wszystko poszło gładko. Jestem szczęśliwa, że udało wam
się z Debbie dojść do porozumienia, ale mnie w to nie mieszaj. Mam swoje życie i zamierzam wykorzystać je do granic możliwości. Śpij dobrze! Do zobaczenia rano! – zakończyła chłodno i wyszła szybko z pokoju, zostawiając go oniemiałego ze zdumienia. Connie przeszła na bosaka przez korytarz, kręcąc z niedowierzaniem głową. Skąd Barry’emu przyszło do głowy, żeby próbować sterować jej życiem osobistym? Co za tupet! Co on sobie wyobrażał? Że kim ona jest? Jego nałożnicą?! Dobrze, że zdusiła w zarodku ten niedoszły romans – pomyślała, wchodząc do pokoju i ziewając. Przede wszystkim nie powinna nigdy pójść z nim do łóżka. To był błąd. Była cała spocona po szalonych tańcach, a łóżko wyglądało tak świeżo i zachęcająco. Doszła do wniosku, że będzie jej się lepiej spało, jeśli weźmie szybki prysznic. Dwadzieścia minut później, czysta i pachnąca balsamem do ciała L’Air du Temps, wśliznęła się pod kołdrę. Wyciągnęła się najpierw, a potem odwróciła na brzuch, podciągając nogę. Czuła się dziwnie wolna. Zdecydowanie był to koniec jednego rozdziału jej życia i początek kolejnego – stwierdziła sennie, wiedząc, że oczekuje go z niecierpliwością. Miała na szczęście perspektywy na nową pracę i kto wie, co będzie potem? Może spotka tam kogoś interesującego, ale nawet jeśli nie, to była pewna, że z Barrym woli pozostać na przyjacielskiej stopie. Ziewnęła ponownie i nie minęła chwila, gdy już spała, wreszcie wolna od wszelkich trosk, zadowolona, że ślub i wesele minęły bez większych potknięć. – A jednak źle odczytałeś sygnały, chłopie – jęknął Barry, rozbierając się, po czym położył się do łóżka i zgasił światło. Nie mógł zasnąć, wiercił się i przekręcał z boku na bok, zły, że zrobił z siebie takiego głupka przed Connie. Powiedziała mu kilka słów do słuchu i nie dała sobie w kaszę dmuchać. Teraz była o wiele bardziej asertywna niż za czasów ich małżeństwa, i to mu się spodobało. Spodobało mu się też, że miała własne zdanie i nie bała się wypowiadać własnych opinii. Dawnymi czasy zawsze znosiła
wszystko w milczeniu i starała się go uszczęśliwiać. – Dawne, dobre czasy – westchnął – nigdy już nie wrócą. Dzisiaj wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie. Najpierw rzuciła się na niego Aimee, a teraz Connie natarła mu uszu. Jedyną osobą z rodziny, z którą się chwilowo nie gniewał, była Debbie. No, nie licząc Melissy. Co za ironia losu, że wszystko tak się pomiędzy nimi komplikowało!
Rozdział 33
– Oddychaj głęboko, Lily! – instruowała się sama, czekając na autobus, który miał ją dowieźć prosto pod szpital. O ósmej rano na przystanku nie było nikogo oprócz niej. Z rzadka przejeżdżał obok jakiś samochód, ale w porównaniu z intensywnym ruchem w poranki dni powszednich wokół panował sielski spokój. Niedziela była doskonałym dniem na jej pierwszą samodzielną wyprawę autobusem po wielu latach. Ted na pewno ją pilnował, była o tym święcie przekonana. Spała niespokojnie i obudziła się za kwadrans szósta. Przez szczeliny w zasłonach do pokoju wpadały promienie porannego słońca. Leżała przez dłuższą chwilę w miłym półśnie, dopóki nie wróciła jej pamięć minionego dnia, i wtedy ścisnęły ją za gardło lodowate kleszcze strachu. Judith jest w bardzo złym stanie. Serce Lily zaczęło walić jak oszalałe, ale zmusiła się do zrobienia kilku równych, głębokich wdechów i w końcu usiadła na łóżku. Ze szpitala nie zadzwonili, więc to samo w sobie było już dobrą wiadomością – uspokajała się, gdy schodziła po schodach i potem napełniała czajnik wodą. Później krzątała się w kuchni, ale nie mogła sobie znaleźć miejsca. Musiała być przy Judith. Cecily powiedziała jej, że przyjedzie po południu i podwiezie ją do szpitala, ale nie mogła przecież czekać tak długo. Cecily nie zamierzała iść na swoje garden party i z tego Lily się cieszyła. Przynajmniej raz młodsza córka wykazała się odrobiną przyzwoitości. Lily już się zdecydowała. Umyła się i ubrała, potem włożyła jeszcze bladoniebieski, cienki letni żakiet. Jeśli jej córka otworzy dzisiaj oczy, zobaczy siedzącą przy łóżku matkę, trzymającą ją za rękę. Stała na przystanku przy Drumcondra Road, nerwowo
wypatrując autobusu, który powinien nadjechać w każdej chwili. Czuła coraz większą chęć powrotu do domu, ale pomyślała o pani Meadows, z którą dzieliła pokój w szpitalu kilka tygodni temu. Była tak pełna życia, tak niezależna, a przecież miała kilka lat więcej od niej. I o wiele więcej kłopotów ze zdrowiem. Lily na to akurat nie mogła narzekać – dokuczały jej wyłącznie nerwy. – Tylko się nie poddawaj! – powiedziała do siebie ze złością, dostrzegając w oddali, przy skrzyżowaniu z Fagan’s, stojący na światłach zielony piętrowy autobus. Ścisnęła mocniej torebkę. – Weź się w garść! Myśl o Judith! – powtarzała sobie ze stanowczością, dzielnie wyciągając rękę, żeby zatrzymać autobus. – Czy dojadę tym autobusem do szpitala Beaumont? – spytała na wszelki wypadek, kiedy otworzyły się przed nią na oścież drzwi. – Tak, proszę pani! – kierowca uśmiechnął się do niej zachęcająco. – Tam właśnie chciałabym dojechać – odpowiedziała mu, wchodząc do środka. Chwilę później siedziała uszczęśliwiona w prawie pustym autobusie. Zrobiła to! Uśmiechnęła się do siebie. Udało jej się wykonać pierwszy malutki kroczek prowadzący ją w kierunku wolności: wolności dla niej i dla Judith. – Judith, możesz być ze mnie dumna! – mówiła do swojej córki dwadzieścia pięć minut później, siedząc przy łóżku i trzymając ją za rękę. – Przyjechałam sama autobusem, żeby być tu przy tobie. I zostałam sama na noc u siebie w domu. Odesłałam Cecily z kwitkiem, a wcześniej natarłam jej uszu za to, że nie przyjechała wczoraj na czas. Czy dobrze spałaś? Już najwyższy czas się obudzić, moja grzeczna dziewczynko! – Przyglądała się córce uważnie, z niepokojem, zastanawiając się, czy cokolwiek do niej dociera. – Czy jest jakaś poprawa, siostro? – spytała pielęgniarkę, która przyszła wymienić pojemnik kroplówki na nowy. – Nie, pani Baxter, obawiam się, że nie. Później będzie obchód i na pewno uda się pani porozmawiać na ten temat z
lekarzem. Proszę nie przestawać do niej mówić i trzymać ją za rękę. To najlepsze, co może pani teraz dla niej zrobić. – Na pewno tak zrobię. Może być pani spokojna – zapewniła ją Lily. – Ona zawsze bardzo dobrze opiekowała się mną, wie pani, szczególnie po tym, jak zmarł mój biedny mąż. Teraz moja kolej, by zaopiekować się nią. – Dzień dobry pani, pani Kinsella! Debbie obudziła się i zobaczyła pochylonego nad nią, uśmiechającego się wesoło nowo poślubionego męża. – Dobry! – wymruczała, przeciągając się, jeszcze w oparach snu. – Która godzina? – Czas najwyższy wstawać. Musimy zdążyć na samolot do starych, dobrych Stanów. – Ueee! – jęknęła. – Naprawdę musimy wstawać? Czy nie moglibyśmy zostać w łóżku, pokochać się i pospać jeszcze trochę? – szepnęła przymilnie. – Zwariowałaś! Co za pomysł, żeby tuż po przebudzeniu zaczynać dzień od kochania się! Teraz jesteśmy już starym małżeństwem – zażartował. – Uhm… – zachichotała, przesuwając dłonią po łuku jego bioder. – No, dobrze! Możemy uskutecznić szybki seksik pod prysznicem – zaproponował, pochylając się i całując ją w usta. – Lepsze to niż nic – mruknęła, ziewając, kiedy wyciągnął ją z łóżka. – Powinniśmy byli dać sobie dzień przerwy na dojście do siebie po weselu – rzuciła, kiedy zgodnie ruszyli do łazienki. – Wyśpimy się w samolocie. No, chodź tu do mnie, to cię obudzę! – Bryan wciągnął ją do kabiny i włączył ciepły prysznic. – Kochanie! Musimy się trochę sprężyć! – Poganiał ją dwadzieścia minut później, gdy, wciąż w szlafroku, suszyła w łazience włosy. On był już ogolony i ubrany, a teraz, w oczekiwaniu, aż żona się ubierze i przygotuje do wyjścia, siedział przed plazmowym, szerokoekranowym telewizorem, skacząc z
kanału na kanał. – Popatrz tylko, w jakim stanie jest ten samochód! – zawołał, kiedy na kanale informacyjnym TV3 podczas omawiania wypadków zdarzających się w czasie weekendowych wyjazdów pokazano zdjęcie rozbitego na drzewie błękitnego volkswagena bora. Judith Baxter miała taki sam samochód – pomyślała przelotnie Debbie. – Dzięki Bogu, że nie będę jej musiała oglądać przez następne trzy tygodnie. Była ostatnio denerwująca. – Jeśli się w tej chwili nie pospieszysz, nie zdążymy zjeść śniadania – nie przestawał marudzić Bryan, tym razem zmieniając kanał na Sky Sports. – Bla, bla, bla… Czy od teraz to tak zawsze będzie wyglądać? – odcięła się Debbie, ale w końcu przyspieszyła, głodna jak wilk po ich porannym miłosnym akcie. Już całkiem rozbudzona i wykąpana, zaczęła z niecierpliwością wyczekiwać ich miodowego miesiąca w Nowym Jorku. Małżeński stan nie jest właściwie taki zły – rozmyślał Bryan, wpatrując się w złotą obrączkę na swoim serdecznym palcu. Był zachwycony. Przyjęcie weselne udało się nadspodziewanie i zakończyło wielkim sukcesem, a teraz oboje wybierali się na miesiąc miodowy do Nowego Jorku. Siedział właśnie przed monitorem komputera w zakątku hotelowego holu i próbował zarezerwować bilety na jakieś przedstawienie na Broadwayu. Wpisał dane jednej z ich wspólnych kart kredytowych, potem jeszcze raz, ale wyświetlił się znowu ten sam komunikat: Transakcja odrzucona. To było niepokojące. Debbie nie ucieszy się, gdy się o tym dowie. Będą musieli przelać trochę środków na wspólne konto ze swoich rachunków osobistych. Otworzył portfel i wyjął inną kartę kredytową. Jego młoda żona nie wiedziała, że dysponuje jeszcze jedną kartą; właściwie było kilka spraw, o których Debbie nie miała pojęcia. Na przykład o tym, że miał jeszcze jedno konto w banku i drugą kartę kredytową. W posiadaniu dwóch oddzielnych rachunków bankowych nie
było niczego złego. Doradził mu to kumpel z pracy. Był żonaty i miał trójkę dzieci, ale jego stosunki z żoną nie układały się najlepiej. Co tydzień od lat wpłacał malutką sumkę na ukryte konto na wypadek, gdyby wszystko nagle stanęło na głowie. Kobiety i tak zwykle dostają wszystko, kiedy już uda im się w trakcie rozwodu przeciągnąć cię porządnie przed wysokim sądem, a tym bardziej są zacięte, im więcej same zarabiają – wyjawił Bryanowi któregoś wieczoru w trakcie suto zakrapianej alkoholem imprezy. Jego strategia działania wydała się Bryanowi całkiem sensowna i teraz westchnął z ulgą, bo mimo że na wspólnym koncie nie mieli już ani grosza, jego konto osobiste skrywało całkiem pokaźną sumkę. Pogwizdując, Bryan zapłacił za bilety i w tym samym momencie z windy wysiadła jego połowica, która rozglądała się za nim po pustym hotelowym holu. – Tutaj jestem, kochanie! Sprawdzam jeszcze maile. – Pomachał do niej. – Zamówiłem już taksówkę, a teraz chodźmy szybko coś zjeść. Nie będziemy zdobywać Nowego Jorku z pustymi brzuchami. – O pustej karcie kredytowej nie wspominając – pomyślał, czując się odrobinę nie w porządku wobec żony. – Dziewczęta, weźcie sobie na śniadanie wszystko, na cokolwiek przyjdzie wam ochota. Ja też zamówię sobie swoje do pokoju. Spotkamy się potem w foyer – powiedział Barry do córki przez telefon kilka godzin później, leżąc w łóżku i oglądając w telewizji mecz golfa. Wahał się dłuższą chwilę, czy nie zadzwonić do pokoju Connie i nie spytać, czy może zechce dołączyć do niego i dziewczynek na śniadaniu, ale zdecydował się porzucić ten pomysł. Sytuacja mogłaby się okazać niezręczna, a nie chciał, żeby Melissa dostrzegła, że w stosunkach pomiędzy nim a Connie pojawiły się jakieś napięcia. Mogłaby potem napomknąć o tym Aimee, a on nie miał najmniejszej ochoty na żadne odpytywanki z jej strony. Tak czy siak, Connie mogła sobie nie życzyć jeść śniadania z nim po wydarzeniach ostatniego wieczoru, a poczułby się dwa razy
gorzej, gdyby ją poprosił, a ona by odmówiła. Również słuchanie dwóch trajkoczących nastolatek podczas śniadania, choć kochał bardzo swoją młodszą córkę, wydało mu się nie do zniesienia, tym bardziej że wciąż męczył go kac. Nie spieszyło mu się też za bardzo z powrotem do domu – rozmyślał ponuro, gdy Harrington zepsuł uderzenie i nie trafił w dołek. Aimee zapewne najpierw będzie utrzymywać dystans, a potem odczuje nieprzepartą chęć wygłoszenia jednej ze swoich pogadanek, w której wyłoży mu wszystkie swoje pretensje, a na wysłuchiwanie jej tyrad nie miał teraz najmniejszej ochoty. Jaka szkoda, że nie mógł spędzić w hotelu całego dnia, posyłając resztę świata do diabła. Barry skrzywił się rozeźlony i podniósł słuchawkę telefonu, żeby zamówić śniadanie do pokoju. Aimee spędziła bardzo pracowicie i satysfakcjonująco poranek, odpowiadając na maile i wysyłając je błyskawicznie jeden po drugim. Była na nogach od siódmej rano. W penthousie panowała taka cisza, że można by było uprawiać sztukę medytacji zen. Doskonała atmosfera do pracy. Zerknęła na zegarek. Barry i Melissa zapewne jedzą dopiero śniadanie. Ani jedno, ani drugie nie dało znaku życia od poprzedniego wieczoru. Najlepszą formą obrony jest atak – pomyślała, wyłączając komputer i wychodząc na taras, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. W porcie były akurat rozgrywane regaty i na kotwicach przy brzegu kołysało się mnóstwo jachtów, podczas gdy pozostałe śmigały przez zatokę, łapiąc w wydymające się żagle wiatr wiejący od wschodu. Tego ranka poczuła się o wiele lepiej. Historia z Gwen po prostu się przydarzyła i nie było już odwrotu. Dla Melissy zaplanowała taką karę, żeby już nigdy więcej nie ośmieliła się nie wykonać jej poleceń. Z Barrym utnie sobie umoralniającą pogawędkę i razem coś ustalą. Nie miała ochoty tracić czasu na fochy i ciche dni, a poza tym w przyszłym tygodniu nic nie mogło rozpraszać jej uwagi. Musiała być całkowicie skoncentrowana na pracy. Całe miesiące organizowania i planowania wydadzą
wkrótce owoce. To przyjęcie weselne stanie się dla niej odskocznią do dalszej kariery, do spraw wyższej rangi, i Aimee nie miała zamiaru pozwolić nikomu – ani rodzinie, ani przyjaciołom – na zniweczenie jej życiowej szansy. – Co będziesz jadła? – dopytywała się Sarah, nakładając sobie na talerz francuski rogalik i masło. – Może trochę owoców i musli – odparła ponuro Melissa. Po wczorajszej fecie ledwo udało jej się wbić w dżinsy, a ich guzik w każdej chwili groził oderwaniem. – Och, Melisso! Takie rzeczy to możesz jeść w domu – zaprotestowała Sarah. – Popatrz tylko na te smakołyki. Chciałabym spróbować czegoś smażonego. – O nie! – zaprotestowała rezolutnie Melissa, dostrzegając cukierkowatą blondynę i Fedorę Head, pijące czarną kawę i palące papierosy przy jednym ze stolików na zewnątrz. Nie stały przed nimi żadne talerze z jedzeniem. – Poza tym nie jestem głodna. Pamiętaj, że mam przed sobą przeprawę z matką. Czuję, że jest na mnie wściekła jak diabli. Nie przysłała mi nawet jednej wiadomości, odkąd wczoraj zobaczyła mnie przed kościołem. – No, taaa…. Ale dno! Zupełnie o tym zapomniałam. W takiej sytuacji lepiej, żebym już nie wchodziła do ciebie na górę. Twój tata może najpierw podrzucić mnie do domu – powiedziała Sarah z jawnym współczuciem, nakładając sobie kolejną muffinkę. Aimee usłyszała otwierające się drzwi wejściowe do mieszkania i przybrała chłodną, surową minę. – Cześć, mamo! – zawołała Melissa z fałszywą werwą, wchodząc do salonu. Za nią kroczył ojciec. Barry ledwo skinął jej głową na powitanie i chciał wyjść na taras ze swoimi niedzielnymi wydaniami gazet. – Zanim zajmiecie się sobą, poproszę was oboje na słówko do kuchni – oświadczyła lodowatym tonem Aimee. Ojciec i córka zerknęli na siebie, skonsternowani, ale posłusznie poszli za nią.
– Czy możecie mi wyjaśnić, co to jest? – pokazała oskarżycielskim gestem na cztery puste butelki po Bacardi Breezerze, stojące na kuchennym blacie. Melissa jęknęła w duchu. Były z Sarah tak podekscytowane tym, że jadą na ślub same, iż zapomniały ukryć dowody zbrodni. – No więc? – Aimee czekała na odpowiedź zimna jak lód. – Chciało nam się pić – wymamrotała pod nosem Melissa. – Dlaczego nie wzięłyście coli i seven-upa? Jak śmiałyście pić za naszymi plecami? – oburzyła się. – Ale tata pozwolił mi napić się szampana… – zaczęła się tłumaczyć, nadąsana, i w tym samym momencie dostrzegła ostrzegawcze spojrzenie ojca. – To było co innego. On sam ci to wtedy zaproponował. Doskonale wiesz, kiedy nie wolno ci pić alkoholu. Widzę, że nie można na tobie polegać i zostawiać cię w domu samej. To dotyczy także ubierania się w stosowny strój na uroczystości. W tej sytuacji nie jestem pewna, czy w ogóle mogę ci ufać. I bardzo się zawiodłam na Sarah. Wydawało mi się, że jest dobrze wychowaną dziewczyną. Jej matka zapewne byłaby przerażona, gdyby się dowiedziała, co tutaj wyprawiałyście. A teraz idź do swojego pokoju i masz tam zostać – i przypadkiem nie włączać komputera – dopóki ja sama nie pozwolę ci wyjść. Zrozumiano? – Ale, mamo… – Dość! I masz mi oddać te dżinsy, jak tylko je zdejmiesz. – Ale po co ci one? – próbowała się dowiedzieć Melissa. – Dowiesz się w swoim czasie. A teraz zejdź mi z oczu! Melissa zdawała sobie doskonale sprawę, że nie ma sensu wdawanie się w żadne dyskusje z matką, która wpadła w jeden ze swoich wściekłych humorów. – Trzynaście lat i picie za naszymi plecami? – Teraz Aimee zwróciła się do Barry’ego. – I co zamierzasz z tym zrobić? – Wydaje mi się, że już sobie z tym poradziłaś bez jakiejkolwiek pomocy z mojej strony – odrzekł chłodno i wyszedł na taras, żeby zająć się w spokoju czytaniem gazet, a Melissa zniknęła za drzwiami swojej sypialni.
Po co, do diabła, były matce moje dżinsy? – zastanawiała się, gdy rzuciła się na łóżko i przytuliła pluszowego miśka. Ale niefart, że akurat musiała znaleźć puste butelki! Teraz miała na nią dwa haki. Nie pozostawiła jej zbyt dużo swobody do działania, żeby mogła jeszcze coś nabroić. Wyciągnęła z torebki komórkę i zaczęła pisać wiadomość do Sarah, ostrzegając ją, że nie będzie zbyt mile przyjęta przez Aimee, gdy pojawi się u nich jeszcze kiedyś. Kiedy Connie wracała autostradą N11 do Greystones, panował na niej bardzo duży ruch. Chyba cały Dublin wyruszył w kierunku Brittas, żeby nacieszyć się piękną pogodą po kilku dniach ulewnych deszczów. Ziewnęła. Była bardzo zmęczona. Wczorajszy dzień przeżyła w gorączkowym napięciu, ale wieczorem bawiła się świetnie. Uśmiechnęła się od ucha do ucha, wspominając swoje popisy w irlandzkich tańcach. No, może pomijając drobne incydenty – przyznała, zwalniając za samochodem ciągnącym przyczepę kempingową. Utarczka słowna z Aimee i wybuch zazdrości Barry’ego były mało spodziewanymi atrakcjami, delikatnie mówiąc. Widziała swojego eksmęża dzisiaj tylko przelotnie, kiedy wróciła z porannego spaceru po Grafton Street. Regulował akurat swoje rachunki w recepcji, a Melissa i Sarah czekały na niego, siedząc na sofie w holu. – Witajcie, dziewczęta. Dobrze spałyście? – przywitała się z nimi pogodnie. Melissa wyglądała na przygnębioną. Wciąż boi się spotkania z matką – domyśliła się Connie. – Bardzo dobrze, dziękujemy! – zapewniły ją zgodnie. Sarah zrobiła to ze zdecydowanie większym entuzjazmem niż jej przyjaciółka. – To dobrze. Dzień dobry, Barry! – powiedziała gładko, gdy do nich dołączył. – Connie! – Był aż nadto uprzejmy. – Czyżbyś wracała z porannego spaceru? – Owszem. Poszłam się przejść po Grafton Street. Chciałam
sprawdzić, jak będę się czuła w tym zakątku. Zwykle nie bywam w mieście w niedzielne poranki. Ale teraz muszę się już zbierać i ruszać do domu. Obowiązki wzywają! – zakończyła z uśmiechem. Barry wyglądał na skacowanego i daleko mu było do dobrej formy. – Co racja, to racja. Do zobaczenia, mam nadzieję. – Ich spojrzenia się spotkały. – Niewykluczone, że się spotkamy. – Powodzenia w nowej pracy. Mam nadzieję, że wszystko ci się dobrze ułoży. Daj znać, jeśli ją dostaniesz. – Zmusił się do uśmiechu. – Jasne. – Poczuła nagły przypływ współczucia dla niego i cmoknęła go w policzek na pożegnanie. – Do zobaczenia! Pa, dziewczęta! Udanych wakacji! Melisso, gdybyś kiedyś chciała odwiedzić Pannę Nadzieję, daj mi znać. Twój tata ma mój numer telefonu. Ciebie, Sarah, też serdecznie zapraszam. – A czy ja również będę mile widzianym gościem? – spytał oschle jej były mąż. – Ależ oczywiście, że tak, drogi Barry! – powiedziała z werwą, a potem poszła do windy, żeby zabrać swoje rzeczy z pokoju. Connie jechała zadowolona do domu, przypominając sobie po kolei wszystkie wydarzenia dzisiejszego poranka. Z mężczyznami jest tyle samo kłopotów, co z dziećmi – rozmyślała, parkując samochód na podjeździe przed swoim domem i idąc do drzwi. Spod krzewu bzu wyskoczyła jej kotka i przybiegła się przywitać, mrucząc jak mały traktorek. – Witaj, Panno Nadziejo! – Connie uśmiechnęła się i nachyliła, żeby ją pogłaskać, a potem włożyła klucz do zamka. Wydawało jej się, że kiedy wróci z wesela do domu, będzie się czuła bardzo samotnie, ale ku jej zaskoczeniu wcale się tak nie stało. Zamierzała wylegiwać się całe popołudnie na leżaku, mając już za sobą wszystkie obawy związane ze ślubem. Wabiła ją nowa praca i nowy styl życia, który zamierzała prowadzić. Nigdy więcej
długich dojazdów do pacjentów – jeśli będzie miała szczęście – mniejsza liczba godzin pracy i więcej czasu dla siebie. – Jestem optymistycznie nastawiona do życia, moja panno. I tak właśnie się czuję: jestem wielką optymistką! – poinformowała wesoło kociczkę, wsypując swojej małej towarzyszce do miseczki odrobinę kocich chrupek.
Epilog
Barry przetarł oczy, widząc jeszcze wszystko wokół niezbyt wyraźnie, i ziewnął. – Och, przepraszam! Czyżbym cię obudziła? – usprawiedliwiła się Aimee. Odwrócona do niego plecami, zakładała złote kolczyki i mocno skrapiała się perfumami Chanel Nr 5. – Nic nie szkodzi – odburknął, ponownie ziewając. Aimee była już całkowicie przygotowana do wyjścia, spięta i czujna, gotowa na wszystko. Uosobienie kobiety sukcesu, prawdziwej bizneswoman – pomyślał z niechęcią i przypomniał sobie, że to dzisiaj jest ten dzień, nad którego przygotowaniem ciężko pracowała od wielu miesięcy. – O której mniej więcej wrócisz do domu? – spytał, przeciągając się. – Bóg jeden wie – odpowiedziała chłodno. – Zjedzcie z Melissą obiad gdzieś na mieście albo zamówcie chińszczyznę. Nie miałam czasu na zrobienie żadnych zakupów. A może ty byś się przeleciał do sklepu później? W zasadzie kończą się nam wszystkie podstawowe produkty. – Chciałem iść pograć w golfa. Ostatnie dwa razy ja robiłem zakupy. – Zdawał sobie sprawę, że to dziecinne przekomarzanie się, ale nie była jedyna w tym domu, która zrobiła karierę. – Rób, jak chcesz – wkurzyła się. – Zjedz w domu, zjedz na mieście, rób, co ci przyjdzie do głowy. Mnie w każdym razie nie będzie. – Ale nowość! – odciął się nadąsany. – Barry! – Zmierzyła go wzrokiem. – Nie mam teraz czasu na takie rozmowy. Podyskutujemy sobie o tym w przyszłym tygodniu. Daj spokój na razie i przestań robić wszystko, żebym
koniecznie poczuła się winna, bo tak się na pewno nie stanie. Pogódź się z tym. – Wyszła z sypialni z grymasem złości na twarzy. Usłyszał jeszcze, że porozmawiała chwilę z Melissą, i już jej nie było. Wokół zapadła przyjemna cisza i poczuł się odprężony, jakby wreszcie udało mu się porządnie odetchnąć. Westchnął. Od wesela w domu wciąż panowała napięta atmosfera. Rozmowy półsłówkami. Przerzucanie się piłką i zdobywanie punktów. To zdecydowanie nie był najlepszy okres w jego małżeństwie – pomyślał ponuro, odwracając się na bok na swojej połówce łóżka i okrywając kołdrą. Ich role w związku, wprawdzie powoli i subtelnie, ale jednak się odwracały. To on powinien zrywać się do pracy o świcie, a ona iść po zakupy i zająć się Melissą. Były tylko dwie możliwości, że coś się zmieni: niewielkie albo żadne, i to go drażniło. Najwyraźniej musiał się ze wszystkim pogodzić, bo z tego, co widział, Aimee ruszyła do przodu pełną parą i nie miała zamiaru się zatrzymywać, a oni oboje z Melissą powinni to przyjąć do wiadomości, czy im się to podobało, czy nie. Melissa nie mogła uwierzyć w to, co mówiła do niej matka o tak wczesnej godzinie poranka. O wpół do szóstej poszła na chwilę do łazienki, ledwo co widząc na oczy, a kiedy z niej wyszła, w holu stała Aimee i wkładała klucze do torebki. A potem ją zastrzeliła. – Dzień dobry, Melisso! – odezwała się nie za przyjaźnie, ale i nie za chłodno. Tak jak przez cały czas od wesela. – Wychodzę właśnie do pracy i żeby później nie zapomnieć, od razu cię poproszę, żebyś uprasowała dzisiaj tamte dżinsy, bo mam zamiar je oddać do sklepu z rzeczami używanymi, który prowadzi zbiórkę pieniędzy na działalność charytatywną – oświadczyła bez mrugnięcia okiem, rzucając ostatnie spojrzenie do lustra i strzepując niewidzialny pyłek z ramienia eleganckiego czarnego damskiego garnituru. – Chcesz oddać moje dżinsy firmy Rock & Republic do sklepu z rzeczami używanymi?! – Melissie szczęka opadła ze
zdumienia. – A tak, moja droga. Mam taki zamiar. Chcę dopełnić ten żółty plastikowy worek ze starymi rzeczami i do niego możesz je wrzucić. W przyszłym tygodniu zawiozę wszystko do punktu zbierającego dary. Może dzięki temu w przyszłości pomyślisz dwa razy, zanim zrobisz coś wbrew mojej woli, za moimi plecami. Bardzo się na tobie zawiodłam. – Proszę, mamo! Wszystko, tylko nie to! Możesz mnie nawet ukarać zakazem wychodzenia z domu przez tydzień. Jestem jedyną dziewczyną w klasie, która ma takie dżinsy! – zaczęła ją błagać. – Przykro mi, Melisso, ale to już postanowione. Jeśli chcesz zyskać w moich oczach, możesz posprzątać w swojej szafie i wyrzucić do pojemnika na papier walające się po twoim pokoju kolorowe magazyny. Twoja sypialnia wygląda jak chlew. Wrócę dzisiaj do domu bardzo późno w nocy, więc nie siedź długo i nie czekaj na mnie. – A dlaczego miałabym jeszcze kiedykolwiek chcieć zyskać w twoich oczach, mamo? Zrobiłaś się ostatnio okropna! – Melissa odwróciła się na pięcie, wpadła do swojej sypialni i wybuchnęła płaczem. Gdy leżała w łóżku, usłyszała trzaśnięcie drzwi wejściowych do mieszkania. Jej matka zmieniła się w starą jędzę – pomyślała gorzko, łkając w poduszkę. Minął już tydzień od ślubu Debbie, a atmosfera w domu stawała się nie do zniesienia. Ojciec zachowywał się jak ostatni zrzęda, odburkiwał coś z rzadka do matki, kiedy czasem wpadała do domu, a była tu rzadkim gościem, całkowicie pochłonięta przygotowaniami do mającego się odbyć dzisiaj wielkiego wesela śmietanki towarzyskiej. Sarah starała się unikać Aimee, bo wiedziała, że wciąż wiszą nad nią nieodebrane baty; nie spotkały się właściwie ani razu od pamiętnej rozmowy przy pustych butelkach w kuchni. Wszystko to bardzo stresowało dziewczynę i nawet zgranie z aparatu fotograficznego świetnych według niej zdjęć z wesela nie poprawiło jej samopoczucia. Melissie zaburczało w brzuchu. Była głodna, ale od wesela udało jej się zrzucić ponad kilogram, a miała zamiar schudnąć jeszcze bardziej. To było wspaniałe uczucie,
kiedy stawała na wadze i widziała coraz niższe wskazania. Matka chce zabrać dżinsy? To niech je sobie zabiera, bo i tak wkrótce nie będą na nią pasowały – pomyślała Melissa prowokatorsko. Nadchodzący dzień pewnie będzie się ciągnął jak guma do żucia. Co za nuda! Ojciec prawdopodobnie całe popołudnie będzie grać w golfa. Wzięła do ręki komórkę leżącą obok łóżka na szafce nocnej i zaczęła z wściekłością pisać wiadomość. Było za wcześnie, żeby ją wysyłać. Lepiej poczeka z tym przynajmniej do dziewiątej – zdecydowała, zapisując ją w telefonie. Melissa leżała w łóżku i fantazjowała o ubraniach, które będzie mogła nosić, kiedy już stanie się smukła jak trzcinka, i jak jej seksowny kelner ją odszuka i zostanie jej pierwszym kochankiem, i będzie codziennie czekał na nią przed wejściem do szkoły, a wszystkie dziewczyny w klasie zzielenieją z zazdrości – i w końcu z powrotem zapadła w sen. * Żeby nauczyć kogoś zachowywać się uprzejmie i życzliwie, czasem trzeba być okrutnym – rozmyślała ponuro Aimee, gdy wjeżdżała przez masywne, kute wrota na dziedziniec Chesterton House. Już z daleka widziała połyskujący bielą dach ogromnego pawilonu ogrodowego, którego wnętrze zamieniono w prawdziwy pałac w bieli i błękitach. Przynajmniej Melissa dostanie za swoje i nauczy się, że oszukiwanie i picie za jej plecami to zachowanie nie do przyjęcia. Aimee porzuciła myśli o wiarołomnej córce i samolubnym, niewdzięcznym mężu i wbiegła energicznie po schodach głównego budynku posiadłości. Na siódmą trzydzieści miała zaplanowane piętnastominutowe spotkanie z organizatorką ślubu. Widziała już podjeżdżające od tyłu dostawcze vany, którymi dostarczano świeże produkty na przyjęcie weselne. Każdy najdrobniejszy produkt został zamówiony u producentów zdrowej żywności, a weselnego menu nie powstydziłaby się nawet restauracja z trzema gwiazdkami Michelin. Ostrygi, homary,
łososie, polędwice wołowe, jagnięcina, rukiew wodna do zup, zioła jako przyprawy – wszystko bezpośrednio od najlepszych irlandzkich producentów. Truskawki, maliny i czarne jagody do rolad owocowych zostały wyhodowane pod specjalnym nadzorem. To prawdziwy triumf: wszystkie założenia jej planów udało się spełnić co do joty. Była dumna ze swoich talentów organizatorskich, które przy tej imprezie zostały przetestowane do granic wytrzymałości. Miała poczucie doskonale wykonanej pracy. Jej firma dostanie za to oszałamiające wręcz pieniądze, a ona sama znajdzie się na szczycie. Już czas na wynegocjowanie wyższej stawki wynagrodzenia – rozmyślała z nieukrywaną satysfakcją. – Dzięki Bogu, że już jesteś na miejscu, Aimee! – usłyszała w słuchawce telefonu zdenerwowany głos Belindy, organizatorki ślubu, która zadzwoniła, żeby podać miejsce, w którym aktualnie się znajduje. – Jestem w pawilonie głównym. Czy możemy się spotkać tutaj zamiast w domu? Muszę całkowicie przearanżować miejsca gości za stołami, bo kilka osób w ostatniej chwili odwołało swoje przybycie, a dwie się pokłóciły i trzeba je posadzić w najdalszych końcach sali. Jest mi już niedobrze od tego ciągłego zamieszania, które wszyscy bez przerwy robią wokół swoich tyłków. Im więcej mają pieniędzy, tym gorzej się zachowują. – Tylko się nie denerwuj! Zaraz rozwiążemy problem! – uspokoiła dziewczynę Aimee, a jej umysł momentalnie przestawił się na tryb intensywnej pracy. Kilka godzin później zaczęła powoli opadać z sił. Panna młoda, rosłe dziewczę wciśnięte w najbardziej nietwarzową gorsetową suknię, jaką można sobie wyobrazić, szytą na miarę u jednego z najdroższych projektantów w Stanach, wpadła w histerię na myśl o setkach wysoko postawionych gości, znajomych swojego ojca, którzy mieli się w nią wpatrywać, i musiano jej podać łagodne środki uspokajające. Widząc Jasmine w niedobranej sukni, która kosztowała majątek, Aimee nie mogła się nadziwić, że nikt – ani matka, ani druhna, ani nawet sam projektant sukni – nie odważył jej się powiedzieć, że rosłe kobiety z pulchnymi ramionami i zbyt dużą
ilością tłuszczu zwisającego jak skrzydła nietoperza z przedramion nie wyglądają dobrze w gorsetowych sukniach bez ramiączek. Suknia Debbie, z gładką spódnicą i dopasowaną koronkową górą naszytą kryształkami, była o wiele bardziej elegancka i szykowna. W większości wypadków panny młode w gorsetowych sukniach wyglądały źle i Jasmine O’Leary zdecydowanie zaliczała się do ich grona. Na szczęście dopilnowanie wyglądu panny młodej nie należało do jej obowiązków – pomyślała z ulgą Aimee – w przeciwieństwie do wyglądu sali weselnej z jej wspaniałymi kryształowymi świecznikami i subtelną, wysmakowaną dekoracją stołów, z której mogła być naprawdę dumna. Para nowożeńców i ich goście zostali posadzeni na swoich miejscach, a kelnerzy roznieśli ostrygi z zatoki Galway i zupę z owoców morza. Wnętrze wypełniło się śmiechem i gwarem rozmów. Podszedł do niej sam Roger O’Leary i objął ją ramieniem w pasie. – Fantastyczna robota, Aimee! Jesteśmy z ciebie dumni! Będę cię gorąco polecał moim gościom. Już się o ciebie dopytują – powiedział z entuzjazmem. – Dziękuję ci, Rogerze. Powinieneś już wracać na swoje miejsce do gości. Wszyscy czekają na ciebie z rozpoczęciem uczty – uświadomiła mu delikatnie. – Racja! Ale musimy koniecznie porozmawiać później – zapewnił ją. Jego twarz wydawała się jeszcze bardziej rumiana przy fraku, w który był ubrany teraz. Wyglądał jak mały pingwinek, kiedy wracał na swoje miejsce za stołem. Niemniej uznała za bardzo uprzejmy gest z jego strony to, że osobiście przyszedł jej podziękować i pochwalić za wykonaną pracę. Przeszedł obok niej kelner niosący tacę z ostrygami i nagle na ich widok i z powodu ich zapachu poczuła falę nudności. Oblał ją zimny pot. Musiała jak najszybciej dostać się do łazienki. Przełknęła ślinę i ledwo wytrzymując, dobiegła do toalet i tam dyskretnie zwymiotowała. Wytarła usta i wzięła kilka głębokich oddechów. Co, u diabła, się z nią działo? Przez ostatni tydzień wciąż czuła się
przemęczona, czasem miewała nudności i robiło jej się słabo. Czuła się już kiedyś podobnie – zastanowiła się, a po plecach przebiegł jej dreszcz przerażenia. To niemożliwe, żeby była… Przecież to nie może być prawdą, żeby była w ciąży… a może jednak? Przypomniała sobie ten ostatni raz, kiedy uprawiali seks z Barrym. Zrobili to na pół śpiąco i wtedy szybko przeliczyła w głowie dni swojego cyklu i doszła do wniosku, że mogą nie stosować żadnych zabezpieczeń. Zbliżał się wtedy termin miesiączki, tego była pewna, i dlatego miała taką wielką ochotę na seks. Ale menstruacja nie nadeszła, a ona w nawale pracy zupełnie o tym zapomniała. Musiała coś pokręcić w obliczeniach! – Och Boże przenajświętszy! Nie pozwól, żebym była w ciąży, błagam! Nie teraz, kiedy wszystko zaczyna mi się układać! – wyszeptała i wtedy zadzwoniła jej komórka. Belinda prosiła ją, żeby przybiegła szybko do kuchni i zażegnała kłótnię dwóch kucharzy. Jeśli się nie uspokoją, porzyga się na nich – pomyślała ze złością, mając mimo wszystko nadzieję, że dopadła ją tylko chwilowa niedyspozycja żołądkowa. Tylko dziecka brakowałoby teraz jej i Barry’emu do szczęścia! Jeśli faktycznie się okaże, że są to dolegliwości ciążowe, Barry będzie ostatni, który się o tym dowie – te myśli jak szalone przebiegały jej przez głowę, gdy szła do kuchni. Zawsze pozostawał inny wybór, ale o tym, co zrobi, na pewno zdecyduje sama. Aimee wyprostowała się i wkroczyła do kuchni, marszcząc brwi. Dwóch rozkapryszonych szefów kuchni w starciu z nią nie miało żadnych szans. – O mój Boże, Bryanie! Właśnie dostałam maila od Caitriony z pracy. Judith Baxter leży w śpiączce w szpitalu. Miała poważny wypadek samochodowy w dniu naszego ślubu. To właśnie jej samochód widzieliśmy w niedzielnych wiadomościach porannych! – krzyknęła zszokowana Debbie, czytając mężowi wiadomość na głos. On też siedział przy komputerze obok. Wpadli oboje na
chwilę do kawiarenki internetowej w Battery Park, żeby sprawdzić pocztę i powysyłać maile, zanim wybiorą się na śniadanie do swoich ulubionych delikatesów z barkiem, gdzie podają pyszne kanapki. – Ten samochód był całkowicie skasowany. Będzie miała szczęście, jeśli uda jej się ujść z życiem – stwierdził Bryan, a jego palce biegały szybko po klawiaturze komputera. – Mama pisze, że wybiera się dzisiaj na rozmowę w sprawie pracy. Chciałabym, żeby ją dostała. Zasługuje na nią. – Debbie przeczytała na głos maila od matki. – Uhm… – mruknął pod nosem Bryan, niezbyt tym zainteresowany. Jeden z jego kolegów przysłał mu właśnie maila z pytaniem, czy wybiera się w tym roku w sierpniu jak zwykle na wyścigi Galway Races, skoro dał sobie założyć kajdany. Oczywiście! – odpisał. – Możecie na mnie liczyć. Nie miał ochoty rezygnować z corocznej wyprawy w towarzystwie swoich kumpli. Nie zamierzał jednak na razie wspominać o tym ani słowem Debbie, bo i tak co chwila się niepokoiła z powodu zbyt dużych wydatków. Musieli spłacić odsetki od zadłużenia na karcie kredytowej jeszcze w banku na lotnisku w Dublinie, a po tygodniu w Nowym Jorku znowu ich wspólna karta była wyczyszczona do cna. – Będziemy się tym martwić, jak wrócimy do domu, przecież jesteśmy w naszej podróży poślubnej! – powtarzał jej raz po raz, żeby załagodzić sytuację i by wreszcie przestała nudzić o zbyt dużych wydatkach. – A najlepiej w ogóle o tym nie mów, dopóki nie nadejdzie stosowna chwila – dodał. A jeszcze lepiej by było kierować się rozsądkiem podczas robienia zakupów. – Chodź, żono! Pójdźmy wreszcie zjeść śniadanie, bo umieram z głodu – zarządził, wylogowując się z poczty. – Poczekaj chwilę, skończę tylko pisać maila do mamy – mruknęła, pisząc wściekle szybko: Po śniadaniu wsiadamy na prom i płyniemy na Wyspę Wolności, zobaczyć Statuę Wolności. Jest wspaniale. Tęsknię! Do zobaczenia wkrótce! Mnóstwo
całusów! Debbie xx, a następnie się wylogowała. To było naprawdę zadziwiające, jak bardzo brakowało jej matki – pomyślała zaskoczona. Już za nią tęskniła, bo chciała jej opowiedzieć wszystko o wspaniałym pobycie w Nowym Jorku. Chodzili do galerii i do muzeów, byli i w teatrze, i w kinie, i na przedstawieniu na Broadwayu, i robili zakupy bez opamiętania, jakby jutro miał nastąpić koniec świata. Jedyne, co psuło jej przyjemność, to wciąż rosnąca kwota do spłaty na ich karcie kredytowej. Łatwo było mówić Bryanowi, że są w podróży poślubnej, ale przecież wszystko to zwali im się na głowę, jak tylko wrócą do Irlandii. Dopadnie ich czarna rzeczywistość i okaże się, że są zupełnie bez pieniędzy. Ostatecznie nadszedł czas, kiedy powinni zacząć zaciskać pasa – rozmyślała, obserwując Bryana płacącego rachunek. Jeśli tylko pojawi się szansa na jakieś nadgodziny, na pewno je weźmie – postanowiła. I wtedy przypomniał jej się mail od Caitriony. Czy Judith przeżyje kraksę i wyjdzie ze śpiączki bez uszczerbku na zdrowiu? Debbie doprawdy nie życzyła swojej szefowej źle, ale jakby to było cudownie, gdyby mogła już nigdy więcej nie wrócić do pracy! I gdyby nigdy więcej nie musiała stać przed Wiedźmą Baxter na dywaniku! To doprawdy byłby jeden powód do zmartwień mniej – pomyślała Debbie, wsuwając rękę mężowi pod ramię i wychodząc razem z nim na zewnątrz. Szli, jedząc gofry polane obficie syropem klonowym i popijając je dobrą, mocną kawą. * – Moja córka leży w szpitalu w śpiączce i na razie na pewno nie będzie czytać tych książek, więc przyniosłam wszystkie, które ostatnio wypożyczyła – powiedziała Lily do młodego mężczyzny siedzącego za biurkiem w sali biblioteki. – Przykro mi to słyszeć – zmartwił się, biorąc je od niej. – A
można wiedzieć, co się stało? – Wypadek samochodowy – odpowiedziała smutno. – To okropne widzieć ją leżącą bez przytomności. – Nie mogę sobie tego wyobrazić – odparł ze współczuciem. – Jeżdżę do niej codziennie w odwiedziny i mówię do niej bez przerwy, ale nie wiem, czy mnie słyszy, czy nie. Nic więcej nie mogę dla niej zrobić. – Bóg jest dobry – powiedział uprzejmie. – Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. – Ja też mam taką nadzieję. – Ujęła ją jego uprzejmość. – A czy pani lubi czytać książki? – spytał, wypełniając kartę jednej z książek. – Kiedyś dużo czytałam. Powinnam z powrotem zacząć to robić, ale teraz wiele czasu zajmują mi wizyty w szpitalu – wyjaśniła mu. – Niech pani czasem do nas wpadnie. Proszę się nie czuć obco tutaj – powiedział, kiedy wychodziła. Jaki miły młody mężczyzna! I czy można sobie wyobrazić, żeby ktoś w jego wieku powiedział: „Bóg jest dobry”? Większość młodych ludzi w dzisiejszych czasach w ogóle nie wie, gdzie jest Bóg – rozmyślała, idąc szybkim krokiem Millmount Avenue w kierunku przystanku swojego autobusu. – Byłam dzisiaj rano w bibliotece, Judith, oddałam twoje książki i rozmawiałam z niezwykle miłym młodym mężczyzną. Kiedy ci się trochę poprawi, chciałabym znowu zacząć czytać. Teraz już na pewno będę mogła chodzić sama do biblioteki i wybierać książki dla siebie – mówiła do córki, gdy siedziała za dobrze znanym przepierzeniem i głaskała jej rękę. To był teraz cały ich świat: białe zasłonki poruszające się delikatnie, gdy do środka wślizgiwały się, a potem bezszelestnie wychodziły pielęgniarki, żeby sprawdzić odczyty monitorów i kroplówki; czasami zatrzymywały się na chwilę rozmowy, czasami nie, w zależności od tego, jak bardzo były zajęte. Wszystkie zawsze zachowywały się niezwykle uprzejmie i opiekowały się Judith na równi z nią. Były chodzącą dobrocią. Czuła się ich dłużniczką na zawsze. Czy
one w ogóle zdawały sobie sprawę – zastanawiała się Lily – jak dzięki nim wszystko się wokół zmieniało na lepsze? To tylko dzięki nim ten koszmar stawał się czymś możliwym do zniesienia. Lily była spokojna, gdy wychodziła wieczorem do domu, bo wiedziała, że zostawia córkę pod doskonałą opieką. – Byłabyś ze mnie dumna, ze wszystkiego, co teraz robię. – Usiadła wygodnie w fotelu, nastawiając się na dłuższą pogawędkę. – Chodzę nawet sama po zakupy do marketu Spar po drugiej stronie ulicy. A któregoś dnia wybrałam się na krótki spacer do parku. Cecily i Tom są zdumieni. Dobrze o tym wiem. Wyobrażali sobie, że rozpadnę się na kawałki. Ale tym razem nie mogłam tego zrobić. Wiem, że mnie potrzebujesz i muszę być silna dla ciebie. – Lily wpatrywała się w twarz córki, żeby sprawdzić, czy nie pojawia się na niej jakakolwiek oznaka tego, że ją słyszy. Dzisiaj Judith wyglądała wyjątkowo spokojnie – myślała Lily, obserwując ją wnikliwie, wyczulona na najdrobniejsze zmiany w powierzchowności córki, zapewne niedostrzegalne dla innych, ale nie dla matki, która od tygodnia, dzień po dniu, siedziała u wezgłowia jej łóżka. – Tak sobie myślę – powiedziała, schylając się do torby, żeby wyjąć robótkę na drutach – że mogłabym wypożyczyć z biblioteki jakąś książkę i poczytać ci na głos. Mogłybyśmy zacząć od poezji, jeślibyś chciała, a potem poczytałabym ci te książki o historii starożytnego Rzymu, które tak bardzo oboje z ojcem lubiliście. Po operacji potrafię czytać bez żadnych problemów – mówiła dalej, zdejmując kłębek wełny z drutów i odwijając nitkę blokującą robótkę. – To byłoby bardzo miłe z twojej strony, mamo – odpowiedziała słabym głosem Judith. – Myślę, że to dobry… – Lily patrzyła w szoku na łóżko i powoli docierała do niej świadomość tego, co się właśnie stało. Judith jej odpowiedziała! Patrzyła prosto na nią, a na jej ustach błądził słaby uśmiech. – Obudziłaś się! – zduszonym głosem szepnęła Lily. – Gdzie ja jestem? – spytała córka, przesuwając wzrokiem po
monitorach i kroplówkach. – Jesteś w szpitalu. Miałaś wypadek samochodowy. Pamiętasz? – Lily wstała i nachyliła się nad córką. Judith pokręciła głową i skrzywiła się z bólu. – Boli – wyszeptała, oblizując usta. – Zawołam pielęgniarkę. Nie ruszaj się! – Lily wyskoczyła zza parawanu. – Obudziła się! Obudziła się! Och, Bogu dzięki! Bogu dzięki! – Matka rozpłakała się ze szczęścia, gdy siostra przełożona i pielęgniarka pospieszyły do Judith. Inna młoda pielęgniarka podeszła do niej i objęła ją ramieniem. – Proszę teraz pójść ze mną. Zrobię pani filiżankę gorącej herbaty. W tej chwili musimy przeprowadzić kilka badań kontrolnych u Judith, ale panią też się zaopiekujemy. – To prawdziwy cud! – szepnęła Lily osłabiona z nadmiaru emocji. – Cuda się zdarzają. Widzimy je każdego dnia – odpowiedziała, uśmiechając się, pielęgniarka. – Czy mogłabym jej jeszcze coś powiedzieć, zanim pójdziemy na herbatę? – Oczywiście! Proszę za mną. Młoda pielęgniarka odsłoniła parawan. Siostra przełożona pytała akurat Judith o to, jak się nazywa, gdzie pracowała i jaka jest data jej urodzenia. – Pani Baxter chciała tylko zamienić słówko z Judith, a potem pójdziemy na herbatę – wytłumaczyła koleżance. Lily wzięła Judith za rękę. Nic więcej się nie liczyło. – Chciałam ci tylko powiedzieć, Judith, że bardzo cię kocham. I na pewno wyjaśnimy wszystkie sprawy – odezwała się śmiało, patrząc córce prosto w oczy. – Dziękuję ci, mamo! – odpowiedziała zachrypniętym głosem Judith i ścisnęła leciutko jej dłoń. Lily również delikatnie ją uścisnęła. – A teraz zdrowiej. Bądź grzeczną dziewczynką. Wrócę do ciebie za chwilę. Mam ci tyle do powiedzenia! Będziesz
zaskoczona, kiedy ci opowiem, co się wydarzyło, jak spałaś. – Uśmiechnęła się do córki i szczęście wypełniło jej serce, gdy Judith również się do niej uśmiechnęła. Lily pochyliła się nad nią i ucałowała jej czoło. Zawarły pokój, a teraz Judith musi wyzdrowieć, Lily była tego pewna. Reszta na pewno jakoś się ułoży. Bóg naprawdę jest dobry. Judith leżała spokojnie, gdy pielęgniarki wykonywały te czynności, które musiały, świecąc jej w źrenice i zadając mnóstwo pytań. Nie mogła sobie przypomnieć momentu wypadku i wcale tego nie pragnęła. Czuła się niezwykle spokojna. Matka właśnie jej powiedziała, że ją kocha. Judith była też pewna, iż słyszała matkę opowiadającą o swojej wizycie w bibliotece i w supermarkecie Spar. To było wprost nie do wiary! Matka sprawiała wrażenie osoby dziarskiej i energicznej, jak również opanowanej, zupełnie niepodobnej do znerwicowanej, wiecznie rozdrażnionej Lily, którą znała. Jak długo już tu leży? Miała jedną rękę w gipsie. Czy z samochodem wszystko w porządku? Kto prowadzi teraz jej dział w pracy? Na moment ogarnęło ją wzburzenie, ale szybko odpuściło. W tej chwili i tak nie mogła ani nic zrobić, ani niczego zmienić. Była zbyt zmęczona, żeby o czymkolwiek myśleć. Poczuła ogarniający ją nieznany do tej pory wszechobecny spokój, który był niezwykle kojący. Lily powiedziała, że wkrótce wróci, i wtedy będzie mogła poprosić ją o odpowiedź na wszystkie nurtujące ją pytania. Gdyby okazało się, że odzyskana pewność siebie Lily jest rezultatem jej wypadku, to byłby on mimo wszystko błogosławieństwem – rozmyślała Judith. Zamknęła oczy z zadowoleniem, pozwalając ulecieć w siną dal wszystkim swoim smutkom i obawom. – Och, jaki śliczny kotek! – zachwyciła się Connie, kiedy łaciaty, czarno-biały mruczek wskoczył jej na kolana. – Widzę, że lubi pani koty. To dobrze! – pochwaliła ją pani Mansfield, gdy siadała w fotelu przy oknie i przyglądała się
uważnie Connie. – Kocham je, sama mam małą czarną koteczkę, którą nazwałam Panna Nadzieja. – Jakie ciekawe imię – zauważyła z uśmiechem pani Mansfield. – To od trzech cnót: wiary, nadziei i miłości – wyjaśniła Connie. – Była najsłabszym kociakiem w miocie i ledwo udało mi się ją odchować. Teraz jest wspaniałą, małą towarzyszką. – A niech mi pani powie, czy lubi pani konie? – przepytywała ją dalej jej potencjalna pracodawczyni. – Och, uwielbiam! – krzyknęła Connie. – Kiedyś trochę jeździłam, ale to było bardzo dawno temu. – Bo wie pani, zajmowaliśmy się kiedyś hodowlą koni. Zanim zmarł mój mąż. Odszedł i zostawił mnie z młodą rodziną na wychowaniu. – To smutne – współczująco westchnęła Connie. – Oczywiście, bardzo pomogło to, że byliśmy niezwykle majętni – odparła rzeczowo starsza pani. – Miałam, naturalnie, nianie do pomocy. Sprzedałam stajnie i zostawiłam sobie kilka ulubionych koni. Moje wnuczki uwielbiają jazdę konną, więc trzymam teraz dla nich dwie klacze. Ja oczywiście już nie mogę jeździć, ale codziennie jestem w stajni, żeby popatrzeć na nasze konie, i zawsze wtedy z nimi rozmawiam. To byłaby też część twoich obowiązków, aby mnie tam zawozić. – To dla mnie żaden problem, pani Mansfield – powiedziała Connie spokojnie, uśmiechając się do siedzącej w fotelu siwej starszej damy. Była szczupła, raczej koścista, o delikatnych rysach twarzy, które dawały wyobrażenie o tym, jaką piękną kobietą musiała być kiedyś. Jasnoniebieskie oczy patrzyły przenikliwie znad wydatnych kości policzkowych. Mlecznobiała skóra jej twarzy była delikatna, prawie bez zmarszczek. Ładny, prosty nos podkreślał arystokratyczny wyraz oblicza. – Podobasz mi się. Sądzę, że dasz sobie radę. Jestem bardzo bezpośrednią osobą: jeśli coś mi się nie podoba, od razu o tym mówię i oczekuję tego samego. Bardzo się cieszę, że jesteś ubrana
w mundurek, stosowny dla pielęgniarki. Pokazuje to, że jesteś dumna z wykonywanego zawodu, a to bardzo ważne. Nie lubię pielęgniarek w spodniach. Według mnie to zbyt swobodny strój. Zrobiłaś na mnie bardzo dobre wrażenie, moja droga – stwierdziła energicznie pani Mansfield. – Na razie ciesz się wakacjami, a zobaczymy się za kilka tygodni, kiedy odejdzie Martha. A teraz idź i poproś Ritę, żeby poczęstowała cię jeszcze filiżanką herbaty, zanim odjedziesz, a przy okazji opowie ci wszystko o mnie. – Oczy starszej pani rozbłysły, a Connie się roześmiała. Polubiła ją od pierwszego wejrzenia. Kąśliwa? – owszem, tak, trochę, ale miała duże poczucie humoru, potrafiła uważnie słuchać i była pełna życia. Praca u niej może być bardzo interesującym zajęciem. – Idź tym korytarzem. Na samym końcu po lewej stronie będzie kuchnia – poinstruowała ją pani Mansfield. Choć Connie nie bardzo miała ochotę na herbatę, wyczuła, że lepiej będzie, jeśli zrobi to, o co poprosiła ją starsza pani. Postąpiła zgodnie ze wskazówkami i po chwili otwierała staroświeckie, drewniane drzwi prowadzące do jasnej, przestronnej kuchni urządzonej w stylu rustykalnym. Przy stole siedział mężczyzna i pił z dużego zielonego kubka. Kiedy ją zobaczył, odsunął się nieco z krzesłem i wstał. – Witaj! – powiedział bardzo uprzejmym tonem. – Czy przysłano cię tu na herbatę? – Zgadza się – odpowiedziała, zastanawiając się, kim on może być. Zachowywał się jak u siebie. Zaczęła się zastanawiać, czy nie jest to może jeden z synów pani Mansfield. – Więc lepiej się napij – poradził i nalał jej herbaty do kubka. – Rita właśnie poszła do szklarni po świeże warzywa. – Rozumiem. – Connie wzięła kubek. – Dziękuję. – Drew Sullivan – przedstawił się, wyciągając do niej rękę na powitanie. – A ty zapewne jesteś nową pielęgniarką. – Zlustrował ją wzrokiem od góry do dołu. – Właśnie tak. – Connie z niezrozumiałych dla siebie powodów zarumieniła się jak pensjonarka pod jego błękitnookim
spojrzeniem. Był wysoki, pewnie ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szczupły, o wyrazistych rysach, z twarzą osmaganą wiatrem. Miał przenikliwe spojrzenie. Siwe włosy nosił krótko przystrzyżone. Ubrany był zwyczajnie, w codzienny strój: dżinsy, wysokie buty do konnej jazdy i granatową koszulkę polo z krótkimi rękawami, które odsłaniały jego muskularne ramiona. – Zajmuję się końmi jaśnie pani. Sam mam własną stajnię z pensjonatem dla koni nieco ponad kilometr stąd. Pani M. nalega, żebym przyjeżdżał tu osobiście, i płaci mi co tydzień. Ale ja zwyczajnie ją lubię. Jest interesującą starszą damą i ma bardzo dobre serce. Zawsze mogłaś trafić gorzej – dodał, nie przestając wnikliwie się jej przyglądać. – Słusznie – przyznała. – Jestem Connie Adams. Miło mi cię poznać, Drew. – Wyciągnęła do niego rękę, którą mocno uścisnął. – Mnie również – odrzekł, dopijając herbatę i płucząc kubek pod kranem. – No cóż, ja muszę już lecieć, bo czas goni. Na pewno spotkamy się jeszcze, Connie. Powodzenia w pracy! Do zobaczenia! – Podniósł rękę w pożegnalnym geście i wyszedł. Kroczył energicznie przez podjazd, po czym wsiadł do ubłoconego czarnego jeepa. – Och, czyżby Drew już odjechał? Wiecznie gdzieś go nosi. Cześć! Mam na imię Rita. Jestem tu szefem kuchni i osobą do wszystkiego, taką przynieś-wynieś-pozamiataj. – Młoda kobieta z włosami związanymi w koński ogon uśmiechnęła się radośnie do Connie i wyciągnęła do niej rękę na powitanie. Do kuchni weszła z koszem pełnym warzyw. Emanowała zaraźliwą wesołością. – Cześć, Rito! Jestem Connie Adams – przedstawiła się. – Niezły z niego przystojniak, prawda? Powtarzam wciąż swojemu mężowi, że jak będzie niegrzeczny, to ucieknę z Drew. – Rita się roześmiała, wyglądając przez okno i machając do Drew, który właśnie wymanewrował autem z parkingu i przejeżdżał obok kuchni. Wyszczerzył białe zęby w szerokim uśmiechu i pomachał do nich. – Czy jest żonaty? – spytała Connie. – Rozwiódł się, ale nie szuka nikogo, jak sam mówi. A ty,
czy jesteś mężatką? – Rozwiodłam się i również nikogo nie szukam – odparła, śmiejąc się, Connie. – Masz zamiar przyjąć posadę u pani M., jeśli ci ją zaoferuje? Miło się dla niej pracuje. – Tak słyszałam. Właśnie mi ją zaoferowała. – Ach! To cudownie! Więc zaczynasz za kilka tygodni? – Tak. Na to wygląda. – Myślę, że ci się spodoba. – Rita zaczęła sprawnie wyłuskiwać ziarenka zielonego groszku ze strączków. – Też mam taką nadzieję! – Już teraz Connie czuła się tutaj jak u siebie. Półtorej godziny później otwierała drzwi swojego małego domu na przedmieściach. – Wróciłam! – zawołała. – Jak rozmowa kwalifikacyjna? – Z pokoju dziennego wyłoniła się Melissa, która niosła na rękach wtuloną w jej policzek mruczącą słodko Pannę Nadzieję. – Dostałam tę pracę! – Connie się uśmiechnęła. – Przepraszam cię, że musiałam akurat wyjść. – Nie szkodzi. Bardzo dziękuję, że pozwoliłaś mi do siebie przyjechać i wyszłaś po mnie na stację kolejki. Tak bardzo się nudziłam sama w domu. Tata odpisał mi, że potem po mnie przyjedzie, kiedy wysłałam mu wiadomość, że jadę do ciebie w odwiedziny. – Na pewno tak napisał? Zaoszczędzimy mu kłopotu. Odprowadzę cię potem na stację Darta i poczekam, aż wsiądziesz do wagonu – odpowiedziała Connie, nie pragnąc bynajmniej kolejnej wizyty Barry’ego. – Ja się na wszystko zgadzam – stwierdziła beztrosko dziewczynka. – Czy mogłabym obejrzeć więcej zdjęć taty i Debbie sprzed lat? – Oczywiście! Idź do saloniku, a ja ci za chwilę przyniosę kilka albumów. Muszę się najpierw przebrać, a potem przygotuję
dla nas herbatę. – Czy ja mogłabym zrobić to zamiast ciebie? – Melissa zaoferowała swoją pomoc. – Byłoby miło, kochanie. Biegnę na górę zdjąć mundurek i zadzwonię od razu do twojego taty. – Connie cieszyło sympatyczne towarzystwo młodszej córki Barry’ego. – Okej – zgodziła się dziewczynka. – Barry? Tu Connie – powiedziała kilka minut później do telefonu, usiadłszy na skraju łóżka. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w grze? – Cześć, Connie! Nie, właśnie skończyłem. Jestem teraz w klubie. Zamierzam wypić kawę i zaraz jadę po Melissę. – Nie trudź się, proszę – powiedziała stanowczo. – Wsadzę ją do pociągu i dzięki temu nie utkniesz w korku. Jestem przekonana, że to ci znacznie ułatwi życie, a mnie również będzie bardziej na rękę. Wychodzę gdzieś wieczorem – skłamała gładko. – Och? A dokąd? – Umówiłam się z przyjaciółmi – padła wykrętna odpowiedź. Cieszyła ją bardzo wizyta Melissy, ale nie miała ochoty, żeby Barry użył jej jako pretekstu do kolejnych odwiedzin i dała mu to wyraźnie do zrozumienia. – Fatalnie! Tak bardzo chciałem się z tobą spotkać! – Innym razem – ochłodziła jego zapał. – Teraz muszę się przebrać, bo ugotuję się zaraz z gorąca w tym swoim pielęgniarskim mundurku. – A jak poszła rozmowa kwalifikacyjna? – Dostałam tę pracę! – Uśmiechnęła się do siebie. – Świetna robota, Connie! To doskonale! – ucieszył się Barry. – Dzięki! Też jestem zachwycona. To pa! – powiedziała i się rozłączyła. Nie miała ochoty stwarzać kolejnych sytuacji, które zachęcałyby byłego męża do działania. Ten rozdział jej życia uważała za definitywnie zamknięty. Ruszała w dalszą podróż. Barry upił łyk kawy z filiżanki i patrzył niewidzącym
wzrokiem gdzieś w dal, za okno. Connie najwyraźniej dała mu kosza. Odebranie Melissy było doskonałym pretekstem do tego, żeby się z nią znów zobaczyć. Jej głos brzmiał bardzo dziarsko, była najwyraźniej ożywiona i pełna radości. Ach, gdybyż i on tak się czuł! – westchnął ze smutkiem bliskim rozpaczy. Jego żona zaharowywała się w pracy i wróci do domu bardzo późno. Córka dziś rano odmówiła mu wyjścia na tradycyjnego sobotniego pączka z kawą; jego eksżona spotyka się wieczorem z przyjaciółmi i nie chce go widzieć. I co komu po rodzinie? – rozmyślał coraz bardziej zły na wszystko wokół. Kim byli przyjaciele Connie? Czy to kobiety, czy może mężczyźni? – zastanawiał się. Faktycznie, kiedy tylko wesele się skończyło, porzuciła go jak niepotrzebną zabawkę, która jej się znudziła – rozczulił się nad swoim losem, gdy dopijał kawę. Może gdyby posłał jej bukiet kwiatów z gratulacjami za otrzymanie pracy, nieco by ją zmiękczył i udobruchał? Przecież, na litość boską, chciał tylko, żeby zostali dobrymi przyjaciółmi – ocenił z przekonaniem swoje nastawienie do Connie. A to chyba nie był dla niej żaden problem? Przewinął listę kontaktów w swojej komórce i wybrał numer poczty kwiatowej, z której zawsze korzystał. – Dwa tuziny żółtych róż! – Złożył zamówienie, podając dane swojej karty kredytowej i adres Connie. Musi ją zdobyć! – zadecydował ostatecznie. Kobiety uwielbiają, kiedy zabiega się o ich względy. Może to zająć dłuższą chwilę, ale upór zawsze prowadzi do sukcesu, przynajmniej w jego wypadku. Przecież kiedy Barry Adams jest zdeterminowany, żeby coś zdobyć, dostaje to! – uzmysłowił sobie i od razu poczuł się lepiej. Nic nie działało na niego tak mobilizująco jak nowe wyzwania. I mimo że Connie nigdy nie stanowiła dla niego żadnego wyzwania w czasach, gdy byli małżeństwem, teraz wszystko diametralnie się zmieniło, i dopiero teraz zrobiło się ciekawie. – Pa, kochanie! Przyjeżdżaj, kiedy tylko chcesz! – powiedziała Connie, ściskając mocno na pożegnanie Melissę,
zanim wsiadła do pociągu, którym miała dojechać prosto do domu. – Przyjadę na pewno, Connie. Było super! Uwielbiam Pannę Nadzieję. – A ona uwielbia ciebie – zapewniła ją Connie. – Prześlij mi wiadomość, jak tylko znajdziesz się w domu. – Dobrze – zdążyła jej obiecać Melissa i w tej samej chwili drzwi pociągu się zamknęły. Connie patrzyła chwilę za oddalającą się kolejką i wróciła do samochodu. Już jadąc do domu, pod wpływem nagłego impulsu zdecydowała się pójść na spacer nad morzem. Wieczór był piękny, a słońce zaczynało chylić się ku zachodowi. Zawróciła w kierunku plaży na końcu swojej ulicy, a potem poszła po kamienistym wybrzeżu w stronę piaszczystego brzegu morza. Zdjęła sandałki i zaczęła iść po miękkim piasku, pozwalając morskim falom omywać stopy. Miała na sobie spodnie do kolan, więc nie musiała się obawiać, że woda zamoczy jej nogawki. Dzisiejszy dzień był bardzo udany – rozmyślała, idąc przed siebie. Nowy rozdział życia rozpoczęty z nową pracą. Co za wspaniałe uczucie! Teraz nadszedł jej czas! – zadumała się, wdychając pełną piersią morskie powietrze. Kawałek dalej jakiś mężczyzna rzucał patyk biszkoptowemu labradorowi, który wpadał za nim jak burza do wody, rozpryskując fale. Mężczyzna był wysoki i siwowłosy, przypominający z daleka tego, którego spotkała w posiadłości pani Mansfield. Drew Sullivan. Ładnie – pomyślała, przypominając sobie utkwione w niej intensywne spojrzenie jego jasnoniebieskich oczu. Dlaczego się rozwiódł? – zastanawiała się. Czy miał dzieci? Jak wyglądało jego życie? Na pewno wszystkiego się dowie od Rity, kiedy tylko zacznie tam pracować. Tak! Życie zdecydowanie stawało się coraz ciekawsze, zaczynało nabierać rumieńców i składało coraz więcej interesujących obietnic na przyszłość. Connie roześmiała się, bo labrador przebiegł tuż obok i zrobił jej prysznic z morskiej wody. Drew Sullivan usiadł na werandzie swojego domu,
obserwując zachodzące słońce, które rozpalało niebo czerwienią i zapadało powoli za wierzchołkami pagórków układających się w łagodne fale na horyzoncie. Upił porządny łyk schłodzonego dobrze piwa i rozprostował długie nogi. Był zmęczony. Dzisiaj miał pracowity dzień, od samego rana na nogach, więc postanowił położyć się wcześniej spać. Jego myśli błądziły tu i tam, aż w końcu zatrzymały się na wspomnieniach z wizyty u pani Mansfield. Ta nowa pielęgniarka, Connie, wygląda całkiem nieźle – przyznał – ze wszystkimi krągłościami na właściwych miejscach. Zwrócił uwagę na to, jak się zarumieniła, kiedy popatrzył na nią pierwszy raz. Zrobił to specjalnie. Jeśli udawało mu się sprawić, że kobieta zmieszała się przy pierwszym spotkaniu, nigdy potem nie zwracała uwagi na to, że on sam czuł się niepewnie za stwarzaną przez siebie fasadą zuchwałości. Dobrze jej patrzyło z oczu – pomyślał. Spostrzegł też filuterne błyski świadczące o niewątpliwym poczuciu humoru. Generalnie jednak nie robiło mu to żadnej różnicy. Bliższe kontakty z kobietami, według niego, mogły prowadzić jedynie do katastrofy, więc starał się omijać je szerokim łukiem. Zdecydowanie wolał zajmować się końmi. A jednak miała takie miłe spojrzenie… I potrafiła z tak niezachwianą pewnością patrzeć prosto w oczy… – rozmyślał Drew sennie, a chłodna wieczorna bryza pieściła mu skronie delikatnie jak kobieca dłoń. :)
Podziękowania
Wszystkie troski wasze przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was1. (1 List św. Piotra, 5,7) Drogi Boże, dziękuję Ci za to, że wybawiłeś mnie od trosk i dałeś siłę w trudnych chwilach. Dziękuję również Matce Bożej, świętemu Józefowi, Matce Meerze, świętemu Michałowi i Antoniemu, Duchowi Świętemu, orłowi białemu oraz wszystkim moim aniołom, świętym i przewodnikom, którzy mnie prowadzili, chronili i popychali do działania. Najdroższej rodzinie i krewnym, którzy są moim największym błogosławieństwem. Bóg opiekuje się nami poprzez naszych przyjaciół, a mnie otoczył wyjątkową opieką. Dziękuję wszystkim drogim i kochającym przyjaciołom, którzy ofiarowują mi tak wiele miłości, wsparcia, byli i są przy mnie zawsze, zwłaszcza w tym roku. Szczególne, płynące z głębi serca podziękowania należą się Alil O’Shaughnessy oraz Pam i Simonowi Youngom, których życzliwość pomogła mi bardziej, niż mogą przypuszczać. Dziękuję Francesce Liversidge – mojej najbliższej przyjaciółce i wydawczyni. Sarah, Felicity, Susannah i Jane, moim cudownym agentkom z Lutyens & Rubinstein, które zawsze trwają na posterunku i pracują na mój sukces. Doceniam wszystko, co dla mnie robicie; jestem szczęściarą, że Was mam. Pracownikom wydawnictwa Transworld, którzy po tak wielu wspólnych latach nadal mnie wspierają i okazują entuzjazm. Żałuję, że nie mogę wymienić Was wszystkich z imienia, ale
szczególne podziękowania kieruję do Jo, która potrafi rozwiązać każdy mój problem, a także Vivien, Rebekki, Deborah i Sarah Day, która w najdelikatniejszy sposób dokonała zmian w mojej książce. Gill, Simonowi, Geoffowi, Eamonnowi, Fergusowi oraz Ianowi z Gill Hess Ltd. dziękuję za to, że znosili moje marudzenie bez słowa skargi! Declanowi Heeney, zmorze mego życia (a może to ja jestem zmorą jego życia?), którego i tak kocham, oraz Helen Gleed O’Connor, bo dzięki niej promocja książek jest zabawą. Eoinowi McHugh, mojemu nowemu koledze, za… nowe początki! Wszystkim kolegom z New Island. Jesteście świetnym zespołem i czuję się dumna, że mogę z wami pracować przy tworzeniu serii Open Door. Frankowi Furlongowi, AIB Finglas, Eileen Redmond i Ciarze Doggett z Anglo Irish Bank za mądre rady i mnóstwo śmiechu! Korzystając z okazji, chciałabym wyrazić głęboką wdzięczność zespołowi oddziału ratunkowego i oddziału intensywnej terapii Mater Hospital, którzy pomogli mi w zorganizowaniu nabożeństwa żałobnego w listopadzie. Doceniamy wszystko, co uczyniliście dla mojej matki i dla nas. Wasza życzliwość sprawiła, że łatwiej nam było pogodzić się ze stratą. Nie umiem wyrazić naszej wdzięczności słowami. Podziękowania należą się także Keith Massey, jej zespołowi i ojcu Brendanowi Quinlanowi. A także rodzinie mojego zmarłego kuzyna, Fergusa Halligana, którego życzliwości nigdy nie zapomnimy. Najgorętsze podziękowania kieruję do moich drogich czytelników. Wasze listy i serdeczne komentarze dużo dla mnie znaczą. Życzę wam przyjemnej lektury, wszystkiego dobrego i wielu łask. W królestwie nadziei nigdy nie ma zimy. Cytat z Biblii Tysiąclecia, Pallotinum [wróć]