ZBRODNIARZ
KARIN SLAUGHTER
przełożyła Agnieszka Lipska-Nakoniecznik
Warszawa 2013
15 sierpnia 1974 roku
ROZDZIAŁ 1
LUCY BENNETT
Cynamonowobrązowy olds...
4 downloads
0 Views
ZBRODNIARZ
KARIN SLAUGHTER
przełożyła Agnieszka Lipska-Nakoniecznik
Warszawa 2013
15 sierpnia 1974 roku
ROZDZIAŁ 1
LUCY BENNETT
Cynamonowobrązowy oldsmobile cutlass z opuszczoną szybą wlókł się wzdłuż Edgewood
Avenue. Wewnątrz majaczyła sylwetka skulonego na fotelu kierowcy. Blask z deski rozdzielczej
wydobywał z mroku jego zmrużone, błyszczące jak paciorki oczy, które bacznie śledziły rząd
dziewczyn stojących pod tablicą z nazwą ulicy. Jane. Mary. Lydia. Samochód zatrzymał się. Tak
jak należało się spodziewać, mężczyzna wskazał podbródkiem na Kitty. Podbiegła truchtem w jego
stronę, poprawiając po drodze swoją kusą spódniczkę i ostrożnie manewrując po nierównym asfal-
cie szpilkami ostrymi jak igły. Przed dwoma tygodniami, kiedy Juice po raz pierwszy przyprowa-
dził Kitty na róg ulicy, oznajmił pozostałym, że dziewczyna ma szesnaście lat, co zapewne ozna-
czało, że niedawno obchodziła piętnaste urodziny, chociaż nie wyglądała na więcej niż dwanaście.
Od razu znienawidziły ją za ten wygląd.
Kitty nachyliła się do otwartego okna, a jej sztywna, winylowa spódniczka rozkloszowała
się szeroko jak podstawa dzwonu. Zawsze to ją wybierano jako pierwszą, co powoli stawało się
problemem, który dostrzegał każdy, tylko nie Juice. Kitty cieszyła się specjalnymi względami. Mo-
gła namówić mężczyzn na każde szaleństwo. Była młodziutką, świeżą panienką o dziecinnej buzi,
choć tak samo jak pozostałe dziewczęta nosiła w torebce nóż i doskonale wiedziała, jak się z nim
obchodzić. Żadna z nich nie chciała robić tego, co robiła, lecz przyglądanie się, jak inna dziewczy-
na – w dodatku całkiem nowa – ma ciągle pierwszeństwo, bolało dokładnie tak samo, jak gdyby
wszystkie podpierały ściany na balu debiutantek.
W środku oldsmobile’a szybko ustalono warunki transakcji – bez targowania, ponieważ to-
war wciąż wart był swojej ceny. Kitty skinęła w stronę Juice’a, poczekała na jego odpowiedź, a na-
stępnie wsiadła do auta. Tłumik zasapał z wysiłkiem; olds zatoczył szeroki łuk, skręcając w wąską,
boczną uliczkę, a następnie zatrząsł się, gdy drążek zmiany biegów został wepchnięty na luz. Ręka
kierowcy poszybowała w górę, przywarła do potylicy Kitty i po chwili dziewczyna zniknęła im z
oczu.
Lucy Bennett odwróciła wzrok, przenosząc spojrzenie w głąb mrocznej, opustoszałej alei.
Nigdzie żadnych reflektorów. Ani śladu samochodu. Zero ruchu w interesie. Atlanta z pewnością
nie należała do miast, w których tętniło życie nocne. Ten, kto ostatni wychodził z gmachu Equita-
ble, zwykle gasił światło, lecz Lucy mogła dostrzec żarówki w lampach na Flatiron, przebijające ja-
sno przez ciemny obszar Central City Park. Jeśli wystarczająco mocno zmrużyła oczy, mogła nawet
zobaczyć znajomą zieleń znaku C&S, który stanowił granicę dzielnicy biznesowej. Symbol Nowe-
go Południa. Postęp poprzez handel. Miasto Zbyt Zajęte, Żeby Nienawidzić.
Jeśli nocami na te ulice wychodzili jacyś mężczyźni, z pewnością po ich głowach nie krąży-
ły żadne dobre myśli.
Jane zapaliła papierosa i szybko wepchnęła napoczętą paczkę z powrotem do torebki. Nie
należała do gatunku osób, które dzielą się z innymi, lecz z pewnością do tych, co nie mają nic prze-
ciwko, żeby coś sobie zabrać. Jej oczy napotkały wzrok Lucy. Kryjąca się w nich pustka była nie do
zniesienia. Jane musiała poczuć się tak samo, bo szybko odwróciła wzrok.
Lucy zadrżała, chociaż była połowa sierpnia, a upał unosił się nad rozgrzanymi chodnikami
niczym dym nad paleniskiem. Stopy piekły niemiłosiernie, plecy pękały z bólu, a w głowie co
chwila rozlegały się rytmiczne uderzenia, podobne do stukania metronomu. W głębi brzucha czuła
okropny ciężar, zupełnie jakby połknęła ciężarówkę betonu, zaś w gardle uwiązł jej kłąb waty. Ręce
cierpły od nieustających ukłuć drobnych igiełek i szpilek. Dziś rano wyjęła z umywalki garść swo-
ich blond włosów. Zaledwie przed dwoma dniami skończyła dziewiętnaście lat, a już czuła się jak
zniszczona życiem staruszka.
Zaparkowany w głębi bocznej ulicy oldsmobile znów się zatrząsł i głowa Kitty z powrotem
pojawiła się w polu widzenia. Wysiadając z auta, z rozmachem wytarła usta. Żadnego marudzenia.
Żadnej zwłoki, żeby dać kolesiowi czas, by ponownie się zastanowił, czy towar był wart swojej
ceny. Samochód ruszył z miejsca, zanim zdążyła zatrzasnąć drzwi i Kitty przez moment zachwiała
się na swoich wysokich obcasach jak mała, zagubiona dziewczynka. Ale wkrótce jej zmartwienie
zamieniło się we wściekłość. Każda z dziewczyn podzielała to uczucie. Wściekłość była ich uciecz-
ką, ich pociechą. Była jedyną rzeczą, którą rzeczywiście posiadały na własność.
Lucy przyglądała się, jak Kitty wraca na róg ulicy. Prędko wręczyła Juice’owi pieniądze,
starając się przemknąć dalej, ale on złapał ją za ramię i zmusił, żeby się zatrzymała. Splunęła na
chodnik z taką miną, jakby jego gest wcale jej nie przeraził, podczas gdy Juice rozwijał zwitek
banknotów, żeby starannie przeliczyć gotówkę. Kitty stała cierpliwie i czekała. Wszystkie dziew-
czyny czekały.
Wreszcie Juice podniósł podbródek. To oznaczało, że uzyskana suma była zadowalająca.
Kitty zajęła swoje miejsce w rzędzie, starając się nie patrzeć na pozostałe dziewczęta. Po prostu ga-
piła się na pustą ulicę, czekając aż pojawi się następny samochód i kolejny mężczyzna skinie w jej
kierunku albo przejedzie dalej. Wystarczyły dwa dni – zaledwie dwa dni – żeby jej oczy nabrały ta-
kiego samego martwego wyrazu jak oczy pozostałych dziewczyn. Ciekawe, jakie myśli snuły się jej
po głowie? Pewnie te same, co po głowie Lucy – znajoma piosenka, która co noc kołysała ją do
snu. Kiedy – to – się – wreszcie – skończy? Kiedy – to – się – wreszcie – skończy? Kiedy – to – się
– wreszcie – skończy?
Lucy też kiedyś miała piętnaście lat. Teraz ledwie przypominała tamtą dziewczynę. Dziew-
czynę, która przesyłała w klasie liściki, chichotała do chłopców, codziennie po szkole pędziła do
domu, żeby obejrzeć kolejny odcinek ulubionej mydlanej opery… Która razem z najlepszą przyja-
ciółką, Jill Henderson, tańczyła w swoim pokoju przy muzyce Jackson Five. Lucy miała piętnaście
lat, gdy jej życie otworzyło się jak otchłań pozbawiona dna i maleńka Lucy wpadła w nieubłaganą,
bezlitosną ciemność.
Nadzwyczajnie szybko zaczęła tracić na wadze. Z początku tylko przez pigułki. Brała ben-
zedrynę, którą jej przyjaciółka Jill znalazła w apteczce swojej matki. Zażywały ją ostrożnie, wstrze-
mięźliwie, aż do czasu, gdy władze federalne zwariowały i pigułki zostały zakazane. Pewnego dnia
apteczka okazała się pusta, a już następnego – albo przynajmniej tak się jej wydawało – waga Lucy
z powrotem skoczyła do sporo ponad siedemdziesięciu kilogramów. W całej szkole była jedynym
dzieciakiem z nadwagą, nie licząc Tłustego George’a – chłopaka, który zadzierał nosa i podczas
lunchu siedział sam przy swoim stoliku. Lucy nienawidziła go dokładnie tak samo jak siebie samej,
jak swojego odbicia w lustrze.
To matka Jill nauczyła Lucy, jak dawać sobie w żyłę. Pani Henderson nie była głupia; zwró-
ciła uwagę na znikające pigułki i była zadowolona, widząc, że Lucy wreszcie postanowiła pozbyć
się swojego dziecięcego tłuszczyku. Ta kobieta w tym samym celu używała narkotyków. Była pie-
lęgniarką w Clayton General Hospital. Pewnego dnia wyszła z izby przyjęć z buteleczką wypełnio-
ną tabletkami metedryny, które niczym szczękające zęby grzechotały w kieszeni jej białego, służbo-
wego fartucha. To amfetamina do podawania w zastrzykach, wyjaśniła Lucy. Działa tak samo jak
pigułki, tylko szybciej.
Lucy miała piętnaście lat, kiedy po raz pierwszy sięgnęła po igłę.
Pomalutku, za każdym razem tylko troszeczkę – pouczała pani Henderson, wciągając do
strzykawki odrobinę krwi, żeby zaraz powoli wcisnąć tłok. – Trzymaj to pod kontrolą. Nie pozwól,
żeby miało nad tobą władzę.
Potem nie było żadnego uniesienia, jedynie lekki zawrót głowy, a w niedługim czasie oczy-
wiście upragniona utrata wagi. Pani Henderson miała rację. Płynna postać leku działała szybciej, ła-
twiej. Dwa kilogramy. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Osiem. Potem nic. Więc Lucy postanowiła na
nowo zdefiniować określenie „za każdym razem tylko troszeczkę”, aż wstrzykiwała nie pięć milili-
trów, lecz dziesięć… Później dziesięć zmieniło się w piętnaście, a potem jej głowa eksplodowała i
Lucy poczuła, że płonie.
Czy później coś jeszcze ją obchodziło?
Zupełnie nic.
Chłopcy? Za głupi. Jill Henderson? Kula u nogi. Nadwaga? Nigdy więcej.
W wieku szesnastu lat Lucy ważyła tylko niecałe czterdzieści pięć kilo. Jej żebra, jej biodra
i łokcie wystawały jak wypolerowany marmur. Pierwszy raz w życiu przekonała się, że ma kości
policzkowe. Jak Kleopatra malowała oczy ciemnym eyelinerem i niebieskim cieniem, a długie
blond włosy rozczesywała tak, żeby obijały się sztywno o jej niewiarygodnie szczupłe pośladki.
Mała dziewczynka, którą nauczyciel gimnastyki w piątej klasie ku uciesze reszty kolegów nazywał
„parostatkiem”, była teraz chuda jak modelka, beztroska i – nieoczekiwanie – popularna.
No, może nie pośród swoich dawnych koleżanek – tych, które znała od przedszkola. One
odtrąciły ją jak śmiecia, jak odszczepieńca, jak ofiarę życiową. Ale po raz pierwszy w życiu Lucy
wcale się tym nie przejmowała. No bo komu potrzebni są ludzie, którzy patrzą na człowieka z góry,
żeby zabawić się jego kosztem? Zresztą i tak dla nich Lucy była jedynie czymś w rodzaju tła – była
grubą dziewuchą, z którą trzyma się sztamę wyłącznie dlatego, żeby przy niej poczuć się kimś pięk-
niejszym, bardziej uroczym i przyciągającym zainteresowanie chłopców.
Nowi przyjaciele uważali, że Lucy jest doskonała. Bawiło ich, kiedy pozwalała sobie na cię-
te dowcipy na temat dawnych znajomych, a jej dziwactwa przyjmowali z uznaniem. Dziewczęta
chciały, żeby przychodziła na ich przyjęcia. Chłopcy zapraszali ją na randki. Wszyscy traktowali ją
jak równego sobie. Nareszcie zdołała dopasować się do jakiegoś towarzystwa i nie odstawała pod
żadnym względem. Była po prostu jedną z wielu. Była po prostu Lucy.
A co z jej dawnym życiem? Lucy nie czuła nic poza pogardą dla wszystkich, którzy byli
częścią jej dawnego życia, zwłaszcza dla pani Henderson, która nieoczekiwanie zerwała z nią kon-
takty i oświadczyła, że teraz Lucy musi sama już pilnować swoich spraw. Tyle, że według Lucy
sprawy układały się lepiej niż kiedykolwiek dotąd i nie miała najmniejszego zamiaru rezygnować
ze swojego nowego życia.
Jej dawne przyjaciółki były starymi nudziarami, mającymi obsesję na punkcie odrabiania
lekcji, a ich dyskusje sprowadzały się do debatowania, do którego koła studenckiego zapiszą się za-
raz po rozpoczęciu studiów. Najbardziej wyrafinowane z ich grona, mieszkające w rezydencjach w
stylu wiktoriańskim albo neoklasycystycznym, ciągnących się wzdłuż Milledge Avenue i South
Lumpkin Street przy Uniwersytecie Georgii, stanowiły naturalne środowisko Lucy odkąd skończyła
dziesięć lat, lecz wabik w postaci amfetaminy sprawił, że jej znajomość greki poszła w zapomnie-
nie. Teraz Lucy nie potrzebowała pełnych dezaprobaty spojrzeń swoich dawnych koleżanek. Nie
potrzebowała nawet pani Henderson. Dookoła kręciło się mnóstwo nowych znajomych, którzy mo-
gli przyjąć ją do swego grona, zaś rodzice Lucy byli bardzo hojni, jeśli chodziło o kieszonkowe.
Zresztą jeśli zdarzały się tygodnie, kiedy brakowało jej gotówki, mogła spokojnie wziąć pieniądze z
portmonetki matki, która nigdy nie zwracała uwagi na takie drobiazgi.
Teraz widziała to jak na dłoni, ale w tamtym czasie wydawało się, że spiralna jazda w głąb
przepaści trwała zaledwie parę sekund, nie zaś pełne dwa lata, które w rzeczywistości zabrał Lucy
upadek. W domu bywała ponura i nieprzystępna. Zaczęła wieczorami wykradać się z domu i opo-
wiadać rodzicom jakieś głupoty, które miały stanowić usprawiedliwienie. Wymyślała niestworzone
bujdy – rzeczy, które łatwo można było obalić. W szkole zawalała ćwiczenia za ćwiczeniami, aż w
końcu wylądowała na zajęciach z podstawowego angielskiego, na których Tłusty George siedział z
przodu, a Lucy i jej nowi kumple w ostatnim rzędzie, głównie przesypiając okres, kiedy stężenie
narkotyku opadało, i zabijając czas aż do chwili, gdy będą mogli z powrotem powrócić do swojej
prawdziwej namiętności.
Do igły.
Ten precyzyjnie naostrzony kawałek chirurgicznej stali, z pozoru niewinne urządzenie do
podawania leku, rządził teraz życiem Lucy. Śniła o chwili, w której zaaplikuje sobie kolejną dawkę.
Marzyła o wkłuciu się w ciało. O szczypnięciu, które towarzyszy przebiciu ścianki żyły. O żarze,
który powoli narastał, kiedy wstrzykiwała sobie płyn. O ogarniającej ją natychmiast euforii, gdy
narkotyk przenikał do krwioobiegu. To było warte wszystkiego. Warte każdego poświęcenia. Warte
każdej straty. Warte każdej rzeczy, którą musiała zrobić, żeby doznać tego uczucia. Rzeczy, o któ-
rych zapominała w tej samej sekundzie, w której narkotyk rozchodził się po jej ciele.
A potem nieoczekiwanie dotarła na ostatnie wzniesienie – na sam szczyt, z którego niczym
górska kolejka ruszyła pędem w dół.
Facet nazywał się Bobby Fields i był starszy od Lucy o całe dwadzieścia lat. Mądrzejszy.
Silniejszy. Pracował jako mechanik na jednej ze stacji benzynowych należących do jej ojca. Wcze-
śniej nie zwracał na nią uwagi. Zwyczajnie Lucy dla niego nie istniała – pucołowata mała dziew-
czynka z włosami związanymi w dwa mizerne kucyki. Ale wszystko się zmieniło, odkąd igła wkro-
czyła w jej życie. Pewnego dnia weszła na stację, ubrana w dżinsy, które ledwie trzymały się na jej
wychudzonych pośladkach, a szerokie jak dzwony nogawki spodni były wystrzępione od szorowa-
nia o podłogę. Wtedy Bobby powiedział, żeby zatrzymała się na chwilę i zamieniła z nim parę
słów.
Słuchał tego, co mówiła, i Lucy nagle zdała sobie sprawę, że nigdy dotąd nikt nie słuchał jej
naprawdę. Wtedy Bobby wyciągnął rękę i poplamionymi smarem palcami odgarnął z jej twarzy
niesforny kosmyk włosów. A później w dziwny sposób znaleźli się na zapleczu i on trzymał dłoń na
jej piersi, ona zaś rozkwitała w blasku jego niepodzielnej uwagi.
Lucy nigdy wcześniej nie była z mężczyzną. Pomimo euforii, która szybowała jak latawiec,
wiedziała, że powinna powiedzieć „nie”. Wiedziała, że musi się chronić, ponieważ nikt nie chce to-
waru drugiej świeżości. Choć teraz wydaje się to całkiem nieprawdopodobne, wówczas jakaś część
jej „ja” naprawdę uważała, że pomimo iż zboczyła lekko z właściwej drogi, pewnego dnia skończy
wydział prawa na Uniwersytetcie Georgii, znajdzie dobrą pracę, i poślubi jakiegoś poważnego mło-
dego człowieka, którego świetlana przyszłość spotka się z aprobatą jej ojca.
Lucy zawsze wiedziała, że będzie mieć dzieci. Przystąpi do Stowarzyszenia Rodziców i Na-
uczycieli. Będzie piekła ciasteczka, odwoziła dużym kombi swoje maluchy do szkoły, a potem
przesiadywała w kuchni w towarzystwie innych matek, żeby przy dymku z papierosa żalić się na
swoje nudne życie. Lecz może kiedy inne kobiety zaczną dyskutować o swoich problemach mał-
żeńskich albo kolkach dzieci, ona się uśmiechnie, mile wspominając czasy beztroskiej młodości i
swoją szaloną, hedonistyczną przygodę z igłą.
Podczas gdy szesnastoletnia Lucy nie miała żadnych doświadczeń, jeśli chodzi o mężczyzn,
Bobby Fields zaliczył mnóstwo przygód z kobietami. Z młodymi kobietami. Doskonale wiedział,
jak z nimi rozmawiać. Wiedział, co mówić, żeby poczuły się kimś wyjątkowym. I, co najważniej-
sze, wiedział, jak przesunąć rękę z piersi na udo, z uda na krocze, a potem dalej, w głębiej położone
rejony, przez co Lucy sapnęła tak głośno, że aż jej ojciec zawołał z biura, pytając, czy u niej
wszystko w porządku.
Nic mi nie jest, tatusiu! – zawołała, ponieważ ręka Bobby’ego sprawiała jej taką rozkosz, że
Lucy skłamałaby samemu Panu Bogu.
Z początku ich związek pozostawał tajemnicą, co oczywiście tylko czyniło go bardziej eks-
cytującym. Utrzymywali intymne stosunki. Istniało między nimi coś, co było surowo zakazane.
Przez cały rok prowadzili swój skryty romans. Lucy unikała spojrzenia Bobby’ego, kiedy co ty-
dzień wpadała na stację, żeby pomóc ojcu w rachunkach. Udawała, że Bobby nie istnieje – aż do
chwili, gdy dłużej już nie mogła udawać. Wtedy biegła do brudnej łazienki z tyłu budynku, gdzie
on tak mocno zaciskał swoje umazane smarem łapy na jej tyłku, że siadając z powrotem obok ojca,
czuła ból.
Pożądała Bobby’ego tak samo intensywnie jak pożądała igły. W końcu zaczęła zwiewać ze
szkoły. Podjęła pracę w niepełnym wymiarze godzin i kłamała, że nocuje u przyjaciółki, czego jej
rodzice nigdy nie pofatygowali się sprawdzić. Bobby miał własne mieszkanie i jeździł mustangiem
fastbackiem, takim samym jak Steve McQueen. Pił piwo, palił trawę i załatwiał Lucy dopalacze,
ona zaś nauczyła się, jak robić mu loda, żeby się przy tym nie udławić.
Wszystko działało bez zarzutu aż do dnia, gdy Lucy doszła do wniosku, że już dłużej nie
może prowadzić podwójnego życia. Albo że zwyczajnie nie chce tego robić. Rzuciła szkołę średnią
na dwa miesiące przed jej ukończeniem. Kroplą przepełniającą kielich stał się pewien weekend,
kiedy jej rodzice pojechali w odwiedziny do studiującego w college’u brata. Lucy cały ten czas spę-
dziła w mieszkaniu Bobby’ego. Gotowała mu jedzenie. Sprzątała. Kochała się z nim przez całą noc,
a za dnia gapiła się na zegar, odliczając minuty dzielące ją od chwili, kiedy znów będzie mogła mu
powiedzieć, że go kocha. Bo Lucy naprawdę go kochała – zwłaszcza wtedy, gdy wracał wieczorem
z szerokim uśmiechem na twarzy i małą, czarodziejską fiolką w kieszeni.
Bo gdy chodziło o igłę, Bobby był bardzo łaskawy. Może nawet zbyt łaskawy. Ładował w
Lucy taką dawkę narkotyku, że zaczynała szczękać zębami. Wciąż była naćpana, kiedy następnego
ranka wtoczyła się z powrotem do domu.
To była niedziela.
Jej rodzice przed powrotem do domu powinni byli pójść z bratem do kościoła, ale tego nie
zrobili. Siedzieli przy kuchennym stole, wciąż w tych samych ubraniach, które mieli na sobie pod-
czas podróży. Matka Lucy nawet nie zdjęła kapelusza. Czekali na nią przez całą noc. Zadzwonili do
jej przyjaciółki – tej, która miała dać jej alibi, i która powinna była powiedzieć, że Lucy u niej no-
cowała. Dziewczyna z początku usiłowała kłamać, ale przy najmniejszym nacisku pękła, opowiada-
jąc ze szczegółami rodzicom Lucy, gdzie dokładnie przebywa ich córka i co wyrabia od ładnych
kilku miesięcy.
Lucy miała wówczas siedemnaście lat, więc w świetle prawa wciąż była dzieckiem. Rodzice
próbowali oddać ją do szpitala na leczenie. Starali się tak pokierować sprawą, żeby Bobby został
aresztowany. Chcieli załatwić wszystko tak, żeby żaden warsztat samochodowy w okolicy nie dał
mu zatrudnienia, więc Bobby po prostu przeprowadził się do Atlanty, gdzie ludzi guzik obchodziło,
kto reperuje ich samochody, byle tylko było tanio.
Dwa miesiące tego piekła minęły jak z bicza strzelił i nagle Lucy skończyła osiemnaście lat.
Teraz jej życie stało się zupełnie inne. Albo inne pod pewnym względem. Była wystarczająco doro-
sła, żeby móc rzucić szkołę. Wystarczająco dorosła, żeby pić alkohol. Wystarczająco dorosła, żeby
wyprowadzić się z domu bez obaw, że te świnie będą chciały zaciągnąć ją tam z powrotem. Z có-
reczki tatusia zamieniła się w dziewczynkę Bobby’ego, która mieszka w apartamencie na końcu
Stewart Avenue, śpi przez cały dzień i czeka, aż wieczorem Bobby wróci do niej, żeby dać jej w
żyłę, przelecieć ją, a potem znów pozwolić jej spać.
Jedyne, czego w owym czasie Lucy żałowała, to zerwanych kontaktów z bratem. Henry stu-
diował na wydziale prawa na Uniwersytetecie Georgii. Był starszy od niej o sześć lat i zawsze trak-
tował ją jak przyjaciela niż małą siostrzyczkę. W osobistych kontaktach zdarzały im się długie
okresy milczenia, lecz odkąd Henry wyjechał do szkoły, pisywali do siebie regularnie dwa albo trzy
razy w miesiącu.
Lucy uwielbiała pisać listy do Henry’ego. W całej korespondencji starała się być dawną
sobą: zwariowaną na punkcie chłopaków, pełną obaw przed końcowymi egzaminami, chętną, żeby
nauczyć się prowadzić auto. W listach nigdy nie wspominała o igle. Nie pisała o swoich nowych
przyjaciołach, tak dalece różniących się od towarzystwa, w którym się dotąd obracała, że wolała nie
zapraszać ich...