Clive Cussler
Graham Brown
STATEK WIDMO
Przekład: Jacek Złotnicki, Jan Złotnicki
Tytuł oryginału: Ghost Ship
Cykl: NUMA - Tom 12
PROLOG - BEZ ŚLADU
Du...
4 downloads
12 Views
Clive Cussler
Graham Brown
STATEK WIDMO
Przekład: Jacek Złotnicki, Jan Złotnicki
Tytuł oryginału: Ghost Ship
Cykl: NUMA - Tom 12
PROLOG - BEZ ŚLADU
Durban, Afryka Południowa
25 lipca 1909
Poruszali się w próżni, a przynajmniej takie wrażenie odnosił nadinspektor
Robert Swan z miejskiego wydziału policji w Durbanie.
W bezksiężycową noc, mając nad sobą atramentowo-czarne niebo, siedział w
szoferce ciężarówki, która telepała się niemiłosiernie po wyboistej gruntowej
drodze na północ od Durbanu. Żółtawe smugi światła reflektorów wielkiego
packarda kołysały się i drgały, ledwie rozjaśniając mały skrawek przestrzeni
przed maską. Nadinspektor wpatrywał się w mrok, ale widział nie więcej niż
czterdzieści metrów zrytego koleinami szlaku.
– Daleko jeszcze? - zwrócił się do Morrisa, chudego żylastego mężczyzny
wciśniętego między niego a kierowcę.
Morris zerknął na zegarek i pochylił się w stronę szofera, żeby sprawdzić
licznik. Przeprowadził w pamięci krótkie obliczenie, po czym spojrzał na mapę.
– Zaraz będziemy na miejscu, panie inspektorze. Najdalej za dziesięć minut.
Swan kiwnął głową i chwycił za górną krawędź drzwi, bo wóz podskoczył na
kolejnym wyboju. Ciężarowy model packarda, nazywany „trzytonówką”, dopiero
co sprowadzony z Ameryki, był jednym z pierwszych samochodów na stanie
durbańskiej policji. Został fabrycznie wyposażony w szoferkę z przednią szybą, a
w powstałych niedawno warsztatach przy policyjnym parku maszynowym
dobudowano nad płaską skrzynią ładunkową ramę, na której rozpięto płócienną
plandekę. Niestety, żadna z tych modyfikacji nie zwiększyła komfortu jazdy.
Zamiast wytrząsać sobie wnętrzności w ciężarówce, Swan wolałby jechać
konno, lecz wielka landara, chociaż niewygodna, miała istotną zaletę -
ładowność. Oprócz niego, Morrisa i kierowcy na pace jechało jeszcze ośmiu
posterunkowych.
Swan wychylił się przez krawędź drzwi i popatrzył do tyłu na cztery pary
przednich świateł, należących do trzech aut osobowych i jeszcze jednego
packarda. W sumie pod komendą nadinspektora znajdowała się niemal jedna
czwarta sił policyjnych Durbanu.
– Naprawdę potrzebujemy tej armii ludzi? - spytał Morris.
Dużo nas, to fakt, pomyślał Swan. Ale grupa przestępców, którą ścigali, znana
z gazet jako Klaar River Gang, była dość liczna. W zależności od źródła, jej skład
oceniano na od trzydziestu do czterdziestu ludzi.
Początkowo bandyci trudnili się rabunkiem i wymuszeniami, nękając tych,
którzy próbowali żyć uczciwie z ciężkiej pracy na Wyżynie Weldów. Jednak w
ciągu ostatnich sześciu miesięcy rozzuchwalili się i zaczęli popełniać coraz
okrutniejsze zbrodnie. Doszczętnie spłonęły domy rodzin, które nie chciały płacić
haraczu za ochronę. Górnicy i podróżni znikali bez śladu. Miarka się przebrała,
kiedy kilku członków bandy zostało schwytanych podczas próby napadu na bank.
Przewieziono ich na przesłuchanie do Durbanu, skąd zostali odbici w wyniku
zuchwałej akcji przeprowadzonej przez ich kamratów. Zginęło trzech
policjantów, a czterech zostało rannych.
Sprawy zaszły za daleko. Swan nie mógł dopuścić do powtórki tej sytuacji.
– Nie będę się z nimi cackał - wyjaśnił. - Chyba pamiętasz, co się stało dwa
dni temu?
Załomotał w przegrodę oddzielającą szoferkę od skrzyni ładunkowej i po
chwili prostokątny kawałek sklejki przesunął się w bok, odsłaniając małe
okienko, które wypełniła szeroka twarz potężnego mężczyzny.
– Wszyscy gotowi? - spytał Swan.
– Tak jest, panie inspektorze.
– Doskonale. Pamiętajcie, chłopcy, że nie jedziemy tam po to, żeby ich
aresztować.
Posterunkowy kiwnął głową ze zrozumieniem, za to Morris mruknął coś
niewyraźnie.
– Coś ci nie pasuje?! - warknął Swan.
– Ależ nie, sir. - Morris pochylił się nad mapą. - Ja tylko... chciałem
powiedzieć, że już dojeżdżamy. To zaraz za tym wzniesieniem.
Swan powrócił do obserwacji drogi. Wziął głęboki oddech, szykując się do
działania, i niemal natychmiast poczuł wyraźny zapach płonącego ogniska.
Chwilę później packard wjechał na szczyt wzniesienia. Nieprzenikniony
dotychczas mrok nocy rozdarła pomarańczowa łuna pożaru trawiącego widoczne
w dole gospodarstwo. Prawie wszystkie budynki stały w ogniu, płomienie
strzelały wysoko w atramentowe niebo.
– Jasna cholera! - zaklął Swan.
Pojazdy zjechały w dół szerokim wachlarzem. Ledwie stanęły, wysypali się z
nich policjanci i zajęli pozycje wzdłuż zabudowań.
Nie było żadnego oporu, nikt do nich nie strzelał.
Morris ze swoją drużyną znalazł się najbliżej budynków. Podeszli z wiatrem i
wpadli do stajni, jeszcze częściowo wolnej od płomieni. Zdołali uratować parę
koni, ale wszyscy członkowie gangu, na których się natknęli, już nie żyli. Kilka
ciał było nadpalonych, inne nosiły wyraźnie ślady postrzałów.
Jakiekolwiek próby ugaszenia pożaru nie miałyby sensu, bo stare drewno
pociągnięte olejną farbą paliło się, jakby ktoś polał je benzyną. W dodatku żar był
taki, że policjanci musieli się cofnąć, aby nie upiec się żywcem.
– Co tu się stało? - zastanawiał się Swan.
– Chyba powystrzelali się nawzajem - odparł Morris.
Swan brał pod uwagę taką możliwość. Jeszcze przed wydarzeniami w
Durbanie chodziły słuchy, że gang zaczyna się rozpadać.
– Ilu zabitych?
– Znaleźliśmy pięć trupów. Chłopcy twierdzą, że w środku widzieli jeszcze
dwa ciała, ale nie dali rady podejść bliżej.
W tym momencie wybuchła strzelanina.
Swan i Morris schowali się za packardem. Kilku policjantów zajmujących
osłonięte pozycje zaczęło odpowiadać ogniem, strzelając w sam środek ognistego
piekła.
Nieregularna kanonada trwała, ale Swan nie zauważył, żeby gdziekolwiek w
pobliżu spadł jakiś pocisk.
– Wstrzymać ogień! - rozkazał. - Ale nie wychylać się zza osłony!
– Przecież strzelają do nas! - odkrzyknął jeden z posterunkowych.
Nadinspektor pokręcił przecząco głową.
– To tylko ogień podsmażył amunicję - wyjaśnił.
Rozkaz został przekazany dalej, wzdłuż linii stanowisk. Lekceważąc własne
polecenie, Swan wyprostował się i wyjrzał zza maski packarda.
Pożar ogarnął już całą farmę. Szkielet głównego domu wyglądał jak kości
wielkoluda złożone na ofiarnym stosie. Języki ognia obejmowały grube belki i
tańczyły między nimi. Zadziwiająco jasne biało-pomarańczowe płomienie
błyskały gdzieniegdzie zielenią i błękitem. Można by pomyśleć, że otworzyło się
piekło i pochłonęło kryjówkę bandy razem z jej mieszkańcami.
Nagle budynek został rozerwany na strzępy przez potężną eksplozję.
Podmuch zbił Swana z nóg i powalił na plecy. Grad szczątków spadł dookoła
packarda.
Po chwili w powietrzu zawirowało płonące confetti. Z czarnego nieba spadały
tysiące skrawków papieru, ciągnąc za sobą smugi dymu. Kiedy dotykały ziemi,
wysuszone źdźbła trawy zajmowały się ogniem.
Kilka płonących skrawków wylądowało obok Swana, który wyciągnął rękę i
przyklepał dłonią jeden z nich. Ku swojemu zdziwieniu zauważył na nim cyfry i
litery, a także marsowe oblicze króla Jerzego.
– Dziesiątaki! - wykrzyknął podekscytowany Morris. Banknoty
dziesięciofuntowe. Tysiące banknotów!...
Policjanci rozbiegli się w poszukiwaniu osmalonych świstków z
entuzjazmem, jakiego nie wykazywali nigdy wcześniej podczas zbierania
dowodów. Część banknotów była w zwitkach i została tylko lekko nadpalona, ale
większość przypominała suche liście wrzucone do kominka sczerniałe i
poskręcane.
– Mamy tu do czynienia z szastaniem forsą na niespotykaną skalę -
skomentował dowcipnie Morris.
Swan zarechotał, doceniając błyskotliwą uwagę podwładnego, ale tak
naprawdę myślał o czymś innym. Był zaprzątnięty obserwacją pożaru, liczeniem
ciał, rekonstruowaniem możliwych wersji wydarzeń - krótko mówiąc tym, czym
powinien się zajmować inspektor policji na miejscu zbrodni.
I coś mu nie pasowało.
W pierwszej chwili pomyślał, że to skutek rozczarowania. Nastawił się na
ostrą konfrontację, tymczasem banda, którą ścigał, sama wykonała za niego całą
robotę.
Ale akurat w tym nie było nic dziwnego. Gwałtowne, a nawet krwawe kłótnie
o podział łupów nie należały wśród bandytów do rzadkości, zwłaszcza jeśli
grupie brakowało silnego przywódcy, co najwyraźniej miało miejsce w tym
przypadku. Jak widać, pogłoski o rozpadzie grupy nie były przesadzone.
Nie, to nie to, uznał Swan. Z każdą chwilą jego wątpliwości rosły.
Rozterki nadinspektora nie uszły uwagi Morrisa.
– O co chodzi? - spytał.
– To nie ma sensu - usłyszał w odpowiedzi.
– Co konkretnie? - drążył dalej.
– Wszystko - odparł Swan. - Napad na bank w biały dzień. Odbicie więźniów
przez resztę bandy. Strzelanina na ulicach miasta.
Morris wpatrywał się w niego dłuższą chwilę.
– Nadal nie mam pojęcia, o co panu chodzi - wyznał wreszcie.
– To się rozejrzyj - poradził mu nadinspektor. - Sądząc po deszczu płonącej
gotówki, który spadł nam na głowy, te opryszki siedziały na wielkiej forsie.
– No tak - zgodził się Morris. - Ale co z tego?
– Po kiego licha napadać w środku dnia na silnie broniony bank, skoro ma się
całe worki pieniędzy? Po co ryzykować odbicie kumpli z centrum Durbanu, żeby
ich zaraz potem zastrzelić?
Morris pokiwał głową.
– Faktycznie - przyznał. - Nie ma w tym żadnego sensu.
Pożar trwał do późnych godzin rannych; przygasł, dopiero gdy z farmy
zostały same zgliszcza. Operacja zakończyła się dla policji bez strat w ludziach i
nigdy więcej nikt nie słyszał o gangu znad rzeki Klaar.
Zaskakujący finał sprawy uznano za szczęśliwe zrządzenie losu, ale Swan nie
dał się przekonać. Wydarzenia tamtego wieczoru analizowali z Morrisem przez
wiele lat, nawet gdy obaj przeszli już na emeryturę. Snuli rozmaite domysły i
skonstruowali wiele mniej czy bardziej prawdopodobnych teorii, nie zdołali
jednak odtworzyć prawdziwego przebiegu wypadków.
ROZDZIAŁ 1
170 mil morskich na południowy zachód od Durbanu
27 lipca 1909
Płynący z Durbanu do Kapsztadu s/s „Waratah” ciężko pracował na fali,
kołysząc się mocno na coraz bardziej wzburzonej powierzchni morza. Czarny
dym spod opalanych węglem kotłów buchał z pojedynczego komina i uciekał za
rufę, przepędzany przeciwnym wiatrem.
Siedzący samotnie w głównym salonie Gavin Brevard poczuł, że
stuczterdziestometrowy parowiec kładzie się niebezpiecznie na prawą burtę.
Mężczyzna obserwował stojący przed nim spodek z filiżanką, który zaczął
przesuwać się ku krawędzi stolika, najpierw powoli, a potem coraz szybciej,
proporcjonalnie do rosnącego przechyłu statku. W ostatniej chwili chwycił
filiżankę, chroniąc ją przez rozbiciem się o pokład.
„Waratah” długo leżał w głębokim przechyle i potrzebował prawie dwóch
minut, żeby wrócić na równą stępkę, czym wzbudził niepokój samotnego
pasażera co do szczęśliwego zakończenia podróży.
Brevard spędził na morzu dziesięć lat życia, pracując na różnych parowcach, i
nie pamiętał, aby którykolwiek z nich tak opornie prostował się po przechyle.
Uznał, że statek ma ewidentny problem ze statecznością, prawdopodobnie z
powodu zbyt wysoko położonego środka ciężkości. Zaczął się zastanawiać, czy
obmyślając plan, nie popełnił jakiegoś błędu.
– Życzy pan sobie jeszcze herbaty?
Pogrążony w myślach Brevard nie zauważył kelnera w mundurze kompanii
Blue Anchor Line. Teraz wyciągnął w jego kierunku rękę z uratowaną przed
rozbiciem filiżanką.
– Merci.
Kelner napełnił filiżankę i odszedł, a chwilę później w salonie pojawił się
barczysty mężczyzna koło trzydziestki, o rumianej twarzy i ogniście rudych
włosach. Podszedł prosto do stolika Brevarda i usiadł naprzeciwko.
– Witaj, Johannes - odezwał się Gavin. - To miło, że nie tkwisz w kabinie, w
przeciwieństwie do reszty.
Rumieniec na twarzy przybysza miał lekko zielonkawy odcień, widać było, że
mężczyzna walczy z chorobą morską.
– Dlaczego mnie wezwałeś? - spytał.
Brevard napił się herbaty.
– Zastanawiałem się nad naszą sytuacją - odparł, odstawiwszy filiżankę - i
doszedłem do pewnego istotnego wniosku.
– Mianowicie?
– Nadal nie jesteśmy bezpieczni.
Brevard wiedział, że Johannes uważa go za czarnowidza, wiecznie
przepełnionego lękiem. Ale on starał się tylko zachować ostrożność. Od lat
ścigało go wielu ludzi. Gdyby dał się złapać, groziło mu więzienie lub śmierć,
musiał więc nauczyć się planować co najmniej pięć posunięć naprzód. Nic
dziwnego, że był przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa.
– Moim zdaniem jesteśmy bezpieczni - powiedział Johannes. - Wszyscy
mamy nowe tożsamości i nie zostawiliśmy za sobą żadnych śladów. Stodoła
doszczętnie spłonęła, a pozostali nie żyją. Ocalała tylko nasza rodzina.
Brevard wziął następny łyk herbaty.
– A jeśli coś przeoczyliśmy?
Johannes wzruszył ramionami.
– To i tak bez znaczenia, bo jesteśmy poza zasięgiem stróżów prawa - rzekł. -
Na statku nie ma radiostacji. Równie dobrze moglibyśmy siedzieć na jakiejś
bezludnej wyspie.
– Dopóki jesteśmy na morzu, nic nam nie grozi - przyznał Brevard. - Ale to się
skończy wraz z dotarciem do Kapsztadu. Jeżeli nie zdołaliśmy zatrzeć wszystkich
śladów, w porcie może czekać na nas komitet powitalny złożony z
funkcjonariuszy policji Jego Królewskiej Mości.
Johannes nie odpowiedział natychmiast. Potrzebował chwili, żeby przetrawić
uzyskane informacje.
– Co zatem proponujesz? - spytał wreszcie.
– Musimy sprawić, żeby ta podróż nigdy się nie skończyła - odparł Brevard.
– Jak to zrobimy?
Niedomówienia i sugestie nie sprawdzały się w rozmowie z Johannesem.
Trzeba było użyć konkretów.
– Ile mamy sztuk broni?
– Cztery pistolety i trzy karabiny.
– A materiały wybuchowe?
– Dwie pełne walizki - powiedział Johannes i się skrzywił. Nadal uważam, że
wnoszenie ich na pokład było ryzykowne.
– Nic im się nie stanie - uspokoił go Brevard. - Obudź wszystkich. Mam
pewien plan. Musimy wziąć nasz los w swoje ręce.
Chociaż minął już czas zmiany wachty, kapitan Joshua Ilbery wciąż stał na
mostku, z niepokojem obserwując wzburzone morze. Wiatr, dochodzący w
porywach do pięćdziesięciu węzłów, wiał przeciwnie do kierunku pływu i prądu.
Ten specyficzny układ powodował powstawanie fal w formie szpiczastych
piramid, bardzo wysokich i o niezwykle stromych zboczach, na podobieństwo
wałów piasku spychanych na siebie z przeciwnych kierunków.
– Trzymaj kurs - powiedział do marynarza za kołem sterowym. - Rób tylko
niezbędne korekty, żebyśmy nie ustawili się burtą do fali.
– Aye, sir - skinął głową sternik.
Ilbery podniósł lornetkę do oczu. Nadchodził wieczór i zaczynało się
ściemniać. Kapitan miał nadzieję, że w nocy wiatr osłabnie.
Kiedy wpatrywał się w białe grzywy fal przed dziobem, usłyszał, że za jego
plecami otwierają się drzwi prowadzące na mostek. Sekundę później rozległ się
huk wystrzału. Zdumiony kapitan odwrócił się błyskawicznie i zdążył zobaczyć,
jak sternik pada na pokład, trzymając się za brzuch. Do pomieszczenia wtargnęło
kilku uzbrojonych pasażerów. Jeden z nich podszedł bliżej i stanął za kołem
sterowym.
Zanim Ilbery zdołał wykrztusić słowo czy sięgnąć po broń, rudowłosy
mężczyzna o rumianej twarzy uderzył go kolbą enfielda w brzuch. Kapitan zgiął
się wpół, zatoczył do tyłu i osunął po ścianie.
Napastnik wycelował karabin prosto w jego serce. Ilbery zauważył, że ma
sękate, spracowane dłonie, pasujące raczej do farmera niż do pasażera pierwszej
klasy. Spojrzał mu w oczy i nie znalazł w nich śladu litości. Był prawie pewny, że
stojący przed nim człowiek strzelał i zabijał już nieraz.
– Co to ma znaczyć?! - warknął.
Z grupy pasażerów wystąpił szpakowaty mężczyzna, który wyglądał na
starszego od reszty. Miał na sobie eleganckie ubranie i poruszał się z pewną
nonszalancją, znamionującą przywódcę. Ilbery przypomniał sobie, że widział go
w grupie podróżnych wchodzących na pokład w Durbanie. Nazywał się Brevard,
Gavin Brevard.
– Żądam wyjaśnień - powiedział kapitan.
– Sądzę, że sytuacja jest oczywista - odparł Brevard z lekceważącym
uśmieszkiem. - Przejmujemy statek. Wyznaczy pan nowy kurs, oddalający nas od
brzegu i prowadzący na wschód. Nie zawiniemy do Kapsztadu.
– Człowieku, chyba nie wiesz, co mówisz - obruszył się Ilbery. - Jesteśmy w
poważnych opałach. Statek ledwie słucha steru. Jeśli spróbujemy teraz zrobić
zwrot, to...
Nie dokończył, bo Brevard wycelował pistolet między jego oczy i rzekł:
– Daruje pan, kapitanie. Pływałem kiedyś na parowcach i wiem, że statek ma
problemy ze statecznością i kiepsko trzyma się na fali. Ale wiem też, że na pewno
się nie wywróci, więc niech pan nie próbuje mnie okłamywać.
– Pójdziemy na dno - upierał się Ilbery.
Brevard dał sobie spokój z uprzejmością.
– Albo wyznaczysz nowy kurs - warknął - albo wpakuję ci kulkę w łeb i sam
poprowadzę statek.
Ilbery zmrużył oczy.
– Może dasz sobie radę z nawigacją, ale co z obsadą reszty stanowisk? Jest
was za mało, żeby obejść się bez pomocy załogi.
Na ustach Brevarda zagościł cierpki uśmiech. Od początku wiedział, że to
najsłabszy punkt jego planu. Miał zaledwie ośmiu ludzi, w tym trzech
kompletnych dzieciuchów. Ale choćby wszyscy byli dorośli, dziewięciu
mężczyzn nie wystarczyłoby nawet do utrzymania ognia pod kotłami, nie mówiąc
już o pilnowaniu pasażerów i załogi oraz prowadzeniu statku.
Jednakże Brevard miał też pewne atuty. Zawsze z determinacją dążył do
wyznaczonego celu i był prawdziwym mistrzem w nakłanianiu innych do
robienia tego, czego od nich oczekiwał. Często czynili to wbrew sobie, czasem
nawet nieświadomi, że wypełniają jego polecenia. Tym razem potrzebował
wyjątkowo silnego argumentu. I szczęśliwie się składało, że takim dysponował -
dwiema walizkami wypełnionymi materiałem wybuchowym.
– Dajcie go tu - rozkazał.
Rozczochrany niedorostek wprowadził na mostek mężczyznę uwalanego
pyłem węglowym i broczącego krwią ze złamanego nosa i rany na czole.
– Chief? - Ilgery nie wierzył własnym oczom.
– Przepraszam, panie kapitanie - powiedział słabym głosem starszy mechanik.
- Wzięli nas podstępem. Dzieciaki odwróciły naszą uwagę, a potem zostaliśmy
obezwładnieni. Zastrzelili trzech ludzi. Na dole jest taki hałas, że z początku nikt
się nie zorientował, a potem było już za późno.
– Co zrobili? - spytał kapitan.
– Podłożyli dynamit. Przymocowali dwanaście lasek do kotłów numer trzy i
cztery.
Ilbery odwrócił się do Brevarda.
– Zwariowałeś?! - wykrzyknął. - Nie wolno umieszczać materiału
wybuchowego w kotłowni! Wysoka temperatura, rozżarzone węgle... Wystarczy
jedna iskra i...
– I wszyscy polecimy do królestwa niebieskiego - dokończył za niego
Brevard. - Doskonale zdaję sobie sprawę z zagrożenia. Problem w tym, że na
lądzie czeka mnie stryczek. A ja nie chcę zdychać na sznurze. Jeśli już będę
musiał umrzeć, wolę szybko i z przytupem. Pewnie nie chcesz mi towarzyszyć,
więc nie nadużywaj mojej cierpliwości i zrób, co powiedziałem: zawróć statek na
pełne morze. Mam na dole trzech ludzi z karabinami, którzy pilnują, żeby nikt nie
ruszył dynamitu do chwili, kiedy zejdę ze statku w miejscu, które sam wybiorę.
– I co potem? - spytał Ilbery.
– Gdy dotrzemy do miejsca przeznaczenia, weźmiemy łódź albo dwie, trochę
prowiantu, wszystkie pieniądze i kosztowności, a potem zejdziemy z pokładu i
znikniemy jak kamfora. Wtedy będziecie mogli popłynąć z powrotem do
Kapsztadu i opowiedzieć światu pasjonującą historię.
Kapitan podniósł się z wysiłkiem, przytrzymując się ściany, i rzucił
Brevardowi spojrzenie pełne pogardy. Został pokonany i obaj byli tego świadomi.
– Chief - zwrócił się do starszego mechanika, nie odrywając wzroku od
twarzy Brevarda. - Proszę stanąć na sterze i zrobić zwrot na kontrkurs.
Oficer pokuśtykał do koła sterowego, odsunął na bok porywacza i wykonał
rozkaz. „Waratah” zareagował na przełożenie steru i zaczął zmieniać kurs.
– Słuszna decyzja - skomentował Brevard.
Ilbery miał co do tego wątpliwości, ale nie miał żadnego wyboru.
Brevard usiadł na krześle, oparł karabin o udo i przyglądał się kapitanowi.
Spędził większość życia na oszukiwaniu innych - od policjantów po sędziów w
upudrowanych perukach - i doskonale wiedział, że największy problem stanowią
zazwyczaj ci, którzy są uczciwi.
A kapitan Ilbery niewątpliwie należał do tej kategorii. Był dumny, energiczny,
o silnie rozwiniętym poczuciu obowiązku. Próbował kwestionować rozkazy
Brevarda, bo czuł się odpowiedzialny za życie pasażerów i załogi, i dlatego
stanowił poważne zagrożenie.
Co prawda uległ przemocy, ale teraz stał pewnie i prosto, jakby połknął kij od
szczotki. A chociaż wciąż trzymał się za obolały brzuch, w jego oczach płonął
ogień, jakiego próżno s...