STEPHEN KING Buick 8 Tytuł oryginału: FROM A BUICK EIGHT Warszawa 2003 Dla Surendry i Geety Patelów DZIŒ: Sandy Rok po ...
15 downloads
11 Views
1MB Size
STEPHEN KING Buick 8 Tytuł oryginału: FROM A BUICK EIGHT Warszawa 2003 Dla Surendry i Geety Patelów DZIŒ: Sandy Rok po mierci Curta Wilcoxa jego syn zaczšł bardzo często przychodzić do baraków, ale to naprawdę bardzo, lecz nikt mu nie kazał spadać ani nie spytał, czego tu znowu, do cholery, szuka. Rozumieliœmy, o co mu chodzi - chciał mieć kontakt ze wspomnieniami o ojcu. Gliny się dobrze znajš na psychologii żałoby; większoć nas poznała temat lepiej, niżby chciała. Był to ostatni rok Neda Wilcoxa w szkole w Statler. Musiał zrezygnować z gry w drużynie futbolowej; kiedy nadeszła pora wyboru, zdecydował się na Jednostkę D. Ciężko pojšć, że chłopak to zrobił, że przedłożył harówę za darmo nad pištkowe mecze i sobotnie imprezy, ale tak włanie się stało. Chyba nikt z nas z nim o tym nie rozmawiał, ale szanowaliœmy go za to. Uznał, że pora skończyć z zabawš i tyle. Decyzja często ponad siły dorosłych facetów. A Ned jš podjšł, nie mogšc jeszcze legalnie kupić sobie drinka ani paczki fajek. Ojciec byłby chyba z niego dumny. Nie chyba, na pewno. Zważywszy na to, jak często się plštał po okolicy, w końcu chyba musiał się dowiedzieć, co jest w Baraku B i spytać kogo, co to i co tam robi. Prawdopodobnie padłoby na mnie, ponieważ byłem najbliższym przyjacielem jego ojca. Przynajmniej wród chłopaków z policji stanowej. Może nawet czekałem, aż tak się stanie. Co cię nie zabije, to cię wyleczy, jak to kiedy mówili. Niech ten kot dostanie solidnš dawkę satysfakcji. To, co spotkało Curtisa Wilcoxa, było całkiem zwyczajne. Odebrał mu życie zasłużony miejscowy pijak, którego 8 STEPHEN KING Curt dobrze znał i którego aresztował z szeć czy osiem razy. Ten pijak, Bradley Roach, nie chciał nikomu zrobić krzywdy; pijacy rzadko tego chcš. Co, oczywiœcie, nie przeszkadza, że ma się ochotę dać im takiego kopa w tę zalanš dupę, żeby dolecieli na drugš wieœ. Pod koniec pewnego upalnego lipcowego popołudnia roku zero jeden Curtis zatrzymał się przy jednej z tych wielkich ciężarówek na osiemnastu kołach, która zjechała z czteropasmówki, bo jej kierowca zamarzył o domowym żarełku, zamiast udać się do kolejnego Burger Kinga czy Taco Bell. Curt zaparkował na asfalcie przed opuszczonš stacjš Jenny przy skrzyżowaniu drogi stanowej 32 z szosš Humboldta -
innymi słowy, w tym samym miejscu, w którym w naszej częœci wszechwiata przed laty pojawił się ten cholerny stary buick roadmaster. Możecie to nazwać zbiegiem okolicznoœci, ale ja jestem glinš i nie wierzę w zbiegi okolicznoœci, tylko w łańcuchy wydarzeń, które robiš się coraz dłuższe i słabsze, aż przerwie je pech lub zwykła ludzka podłoć. Ojciec Neda ruszył za tš ciężarówkš, bo miała oderwanš łatę. Przejeżdżajšc, zauważył, że za tylnš oponš furkocze pasmo gumy jak wielka czarna wstšżka. Mnóstwo niezależnych kierowców jedzi na łatanych oponach, bo ceny nowych sš takie, że po prostu inaczej się nie da, i czasami łaty się odklejajš. Cišgle sieje widzi porozrzucane na całej autostradzie, na asfalcie albo zepchnięte na pobocze jak wylinki gigantycznych czarnych węży. Niebezpiecznie jest jechać za takim z odklejajšcš się łatš, zwłaszcza na dwupasmówce w rodzaju SR 32, ładnej, lecz zaniedbanej szosie pomiędzy Rocksburg i Statler. Taka łata jest na tyle duża, że może rozbić przedniš szybę jakiemu nieszczęsnemu gociowi. A na wet jeli nie wybije, może wystraszyć kierowcę tak, że wpadnie do rowu, na drzewo albo do strumienia Redfern, który biegnie równiutko wzdłuż szosy prawie przez dwanaœcie kilometrów. Curt włšczył koguta i kierowca grzecznie zjechał na pobocze. Curt zatrzymał się tuż za nim, najpierw połšczywszy się z dyspozytorniš. Wyjanił przyczyny postoju i zaczekał, aż Shirley potwierdzi, że przyjęła meldunek. Następnie wysiadł i poszedł do ciężarówki. Gdyby podszedł dokładnie pod okno, z którego wychylał się kierowca, nadal chodziłby po naszej planecie. Ale on zatrzymał się, żeby popatrzeć na łatę na tylnym zewnętrzBUICK 8 9 nym kole, a nawet mocno za niš szarpnšł, żeby sprawdzić, czy da się oderwać. Kierowca widział to, co póniej zeznał. To, że Curt się zatrzymał przy oponie, było przedostatnim ogniwem w łańcuchu, który zaprowadził jego syna do Jednostki D i włšczył w nasze szeregi. Ostatnim ogniwem był według mnie Bradley Roach, który pochylił się, żeby wyjšć kolejny browar z szeciopaka na podłodze jego starego buicka regala (nie tego buicka, tylko innego - tak, zabawne, że kiedy się wspomina wypadki i romanse, wszystkie wydarzenia układajš się jak planety na astrologicznym wykresie). Nie minęła minuta, a Nedowi Wilcoxowi i jego siostrom zabrakło tatusia, a Michelle Wilcox - męża. Niezbyt długo po pogrzebie chłopak Curta zaczšł się pokazywać w Jednostce D. Tamtej jesieni przychodziłem na zmianę od trzeciej do jedenastej (albo tylko po to, żeby sprawdzić, co się dzieje; jak się już jest w tym kieracie, trudno się z niego wyrwać) i na ogół pierwszš osobš, którš widziałem, był ten mały. Jego koledzy byli na boisku im. Floyda B. Clouse'a za szkołš, grali, atakowali ćwiczebne manekiny i przybijali sobie pištki, a Ned tymczasem sterczał samotnie na trawniku przed barakami, opatulony w zielono-złotš szkolnš marynarkę i grabił suche liœcie na wielkie sterty. Ma-
chał do mnie rękš, a ja do niego -jak się masz, synu. Czasami, gdy zaparkowałem, przychodziłem do niego i razem gawędzilimy. On opowiadał mi na przykład, co mšdrego zrobiły ostatnio jego siostry, i mielimy się, alenawet kiedy się miał, można było poznać, jak je kocha. Czasami wchodziłem tylnymi drzwiami i pytałem Shirley, co słychać. Bez Shirley Pasternak wszyscy policjanci w zachodniej Pensylwanii błškaliby się jak dzieci we mgle - i nie ma w tym żadnej przesady. Jak przyszła zima, Ned uwijał się z odnieżarkš na parkingu, gdzie funkcjonariusze zatrzymywali swoje prywatne samochody. Za nasz parking odpowiadajš bracia Dadier, dwa miejscowe cwaniaczki, ale Jednostka D znajduje się w krainie amiszów, na skraju Short Hills, i kiedy jest burza, wiatr nawiewa œnieg na parking niemal natychmiast po przejedzie pługu. Ten nawiany nieg wyglšda według mnie jak ogromne białe żebra. W każdym razie Ned się nim zajmował. Zjawiał się - nawet jeli było minus trzynaœcie, a od wzgórz nadal wiał wiatr - ubrany w kombinezon z zielono10 STEPHEN KING -złotš marynarkš, w przydziałowych policyjnych rękawicach ze skórzanš lamówkš i w goglach. Machałem do niego, a on odmachiwał i dalej wcišgał smugi œniegu w odnieżarkę. Póniej wpadał na kawę albo kubek goršcej czekolady. Ludzie zaglšdali i zagadywali go, pytali o szkołę i czy trzyma bliŸniaczki w ryzach (w zimie roku zero jeden dziewczynki miały jakie dziesięć lat). Pytali, czy jego mamie czegoœ nie potrzeba. Czasami nawet ja się włšczałem, jeœli nikt mi nie siedział na głowie i jeli nie miałem za dużo papierkowej roboty. Nikt nie mówił o jego ojcu; wszyscy o nim mówili. Rozumiecie. Tak naprawdę grabienie lici i dbanie o to, żeby œnieg nie zasypał parkingu, należało do Arky'ego Arkaniana. Arky był stróżem. Ale był także jednym z nas i nigdy się nie wœciekał, kiedy kto wchodził na jego teren. Jeli chodzi o odnie żanie, rękę dam sobie ucišć, że Arky na kolanach dziękował Bogu za Neda. Stuknęła mu wtedy szećdziesištka, na pewno, i dni wietnoci miał już za sobš. Podobnie jak dni, gdy mógł spędzić na dworze półtorej godziny przy temperaturze minus dziesięć (minus dwadziecia pięć, jeli doliczyć wiatr) i prawie tego nie poczuć. A potem mały przykleił się do Shirley, czyli formalnie funkcjonariusz łšcznociowej Pasternak. Zanim nadeszła wiosna, Ned zaczšł coraz częciej przesiadywać w jej małej klitce z telefonami, TDD (urzšdzeniami telefonicznymi dla głuchych), tablicš lokalizacji (znanš też jako D-mapa) oraz komputerowš konsoletš, która jest samym œrodkiem tego małego wiatka pod wysokim napięciem. Shirley pokazała mu telefony (najważniejszy jest czerwony, nasz odpowiednik 911). Wyjaniła, że sprzęt namierzajšcy trzeba sprawdzać raz w tygodniu i jak się to robi, i że trzeba codziennie potwierdzać grafik przydziałów, żeby wiedzieć, kto patroluje szosy Statler, Lassburga i Pugus City, kto ma dyżur w sšdzie
lub jest wolny. - Œni mi się w koszmarach, że straciłam funkcjonariusza i wcale o tym nie wiem - podsłuchałem raz, jak mówi Nedowi. - Czy to się kiedy stało? - spytał Ned. - Zgubiliœcie kogoœ? - Raz. Zanim tu zaczęłam pracować. Patrz, zrobiłam ci odbitkę kodów wezwań. Teraz nie musimy ich już używać, ale wszyscy to robiš. Jeli chcesz pracować w dyspozytorni, musisz je poznać. BUICK 8 11 Potem wróciła do czterech głównych czynnoœci, jeszcze raz wymieniajšc je od poczštku: potwierdzić lokalizację, potwierdzić rodzaj wypadku, potwierdzić rodzaj obrażeń, jeœli istniejš, i potwierdzić miejsce pobytu najbliższego wolnego funkcjonariusza. Lokalizacja, wypadek, obrażenia, funkcjonariusz, oto jej mantra. Pomylałem: niedługo będzie tu pracować. Shirley chce go przyuczyć. Nie przejmuje się, że pułkownik Teague albo kto ze Scranton może tu wejć i przyłapać go, jak wykonu je za niš pracę, Shirley chce go przyuczyć. I co powiecie, nie minšł tydzień, a mały zasiadał przy biurku funkcjonariusz łšcznoœciowej Pasternak w dyspozytorni, najpierw tylko wtedy, gdy Shirley leciała do łazienki, ale potem zostawał tam na coraz dłużej, a Shirley robiła kawę, a nawet wychodziła zapalić. Kiedy mały po raz pierwszy zobaczył, że widzę, jak siedzi tam zupełnie sam, podskoczył i wyszczerzył się w fałszywym umiechu, jak chłopak, którego matka weszła niespodziewanie do pokoju, kiedy on nie zdšżył wyjšć ręki spod bluzki dziewczyny. Skinšłem mu głowš i poleciałem przed siebie zajęty swoimi sprawami, udajšc, że nic mnie to nie obchodzi. Shirley oddała zarzšdzanie dyspozytorniš chłopakowi, który musiał się golić najwyżej trzy razy w tygodniu, po drugiej stronie tego ustrojstwa był prawie tuzin facetów, ale ja nawet nie zwolniłem kroku. Nadal rozmawialiœmy o jego ojcu - Shirley i Arky, no i ja, i pozostali, z którymi Curtis Wilcox służył ponad dwadziecia lat. Nie zawsze mówi się ustami. Czasami to, co pada z twoich ust, w ogóle nie ma znaczenia. Trzeba się uwiarygodnić. Ale kiedy zszedłem mu z oczu, zatrzymałem się. Stanšłem. Zaczšłem nasłuchiwać. Shirley Pasternak stała z parujšcym styropianowym kubkiem po przeciwnej stronie pokoju, koło okien wychodzšcych na autostradę, i patrzyła na mnie. Obok niej stał Phil Candleton, który włanie się odmeldował i już się przebrał w cywilne łachy. On także patrzył w moim kierunku. W dyspozytorni zatrzeszczało radio. - Statler, tu dwunastka - powiedział głos. Radio zniekształca, ale i tak potrafię rozpoznać moich ludzi. To był Eddie Jacubois. - Tu Statler, mów - odpowiedział Ned. Idealnie spokojny. Jeli się bał, że da ciała, nie było tego słychać.
12
STEPHEN KING - Statler, mam tu volkswagena jettę, numer rejestracyjny 14-0-7-3-9 Fokstrot, P-A, zatrzymał się na szosie 00. Potrzebuję 10-28, odbiór. Shirley ruszyła do dyspozytorni bardzo szybkim krokiem. Trochę kawy wychlupnęło jej z kubka. Wzišłem jš za łokieć, zatrzymałem. Eddie Jacubois był w terenie, właœnie zatrzymał jettę za jakieœ wykroczenie - logika podpowiadała, że za przekroczenie prędkoœci - i chciał wiedzieć, czy samochód lub jego właciciel figurujš w policyjnych rejestrach. Chciał to wiedzieć, bo zamierzał wysišć i zbliżyć się do jetty. Chciał to wiedzieć, bo miał zawlec swój tyłek na linię ognia, tak jak każdego dnia. Czy jetta została skradziona? Czy w cišgu ostatnich szeciu miesięcy była zamieszana w jaki wypadek? Czy jej właciciel stanšł przed sšdem oskarżony o przemoc względem współmałżonka? Czy do kogo strzelił? Czy kogo okradł lub zgwałcił? Czy nie płacił za parkowanie? Eddie miał prawo dowiedzieć się tych rzeczy, jeœli znajdowały się w bazie danych. Ale Eddie miał także prawo się dowiedzieć, dlaczego uczeń liceum powiedział do niego: „Tu Statler, mów". Pomylałem, że to zależy od Eddiego. Gdyby spytał: Gdzie, do cholery, jest Shirley", puciłbym jej ło kieć. Ale gdyby mu to zwisało, chciałem sprawdzić, co zrobi mały. Jak to zrobi. - Dwunastka, czekaj na odpowiedŸ. - Jeli Ned spocił się z wrażenia, nie było tego słychać w jego głosie. Odwrócił się do monitora komputera i wpisał Uniscope, wyszukiwarkę używanš przez pensylwańskš policję. Uderzał w klawisze gwałtownie, lecz bez pomyłek, potem wcisnšł enter. Nastšpiła chwila ciszy, w której Shirley i ja staliœmy ramię w ramię, milczšc i modlšc się w doskonałym unisono. Modlilimy się, żeby dzieciaka nie sparaliżowało, żeby nagle nie zerwał się z krzesła i nie rzucił do drzwi, żeby wysłał właœciwy kod do właciwego miejsca. To była długa chwila. Pamiętam, że z zewnštrz dobiegał krzyk ptaka i z bardzo daleka pomruk samolotu. Był to czas, w którym można pomyœleć o tych łańcuchach wypadków, jakie niektórzy uparcie nazywajš zbiegami okolicznoci. Jeden z tych łańcuchów przerwał się, gdy ojciec Neda umarł na szosie 32; teraz mielimy drugi, dopiero się formujšcy. Eddie Jacubois - nigdy nie był z niego orzeł - połšczył się z Nedem Wilcoxem. Za nim, o jedno ogniwo dalej w nowym łańcuchu, znajdował się volkswagen jetta. I kto, kto go prowadził. BUICK 8 13 A potem: - Dwunastka, tu Statler. - Dwunastka. - Jetta jest zarejestrowana na nazwisko William Kirk Frady z Pittsburgha. Dotychczas... eee... zaczekaj... Zrobił pauzę po raz pierwszy; słyszałem gwałtowny szelest papieru, gdy szukał kartki, którš dała mu Shirley, tej z kodami. Znalazł jš, odczytał, odrzucił z cichym pomrukiem zniecierpliwienia. Eddie przeczekał to cierpliwie w ra-
diowozie oddalonym o dwadziecia kilometrów. Mógł patrzeć na bryczki amiszów lub wiejski dom, w którym zasłona we frontowym oknie była powieszona ukonie na znak, że w domu znajduje się córka na wydaniu - albo ponad zamglonymi wzgórzami Ohio. Ale tak naprawdę nie widział nic z tych rzeczy. Widział jedynie - i to wyraŸnie - ciemnš sylwetkę za kierownicš. Kim był kierowca? Bogaczem? Biedakiem? Żebrakiem? Złodziejem? Wreszcie Ned to powiedział, co było strzałem w dziesištkę. - Dwunastka, Frady trzykrotnie prowadził w stanie wskazujšcym. Pijak, oto kim był kierowca jetty. Może nie był w tej chwili pijany, ale jeli przekroczył prędkoć, prawdopodo bieństwo było duże. Rozumiem. - Idealne opanowanie. - Jak ważnoć? Chciał wiedzieć, czy kierowca miał ważne prawo jazdy. - Eee... - Ned wpatrzył się goršczkowo w białe literki na błękitnym ekranie. Przed tobš, mały, przed tobš, nie widzisz? Wstrzymałem oddech. A potem: - Potwierdzam, dwunastka, oddali mu je trzy miesišce temu. Wypuciłem wstrzymywane powietrze. Shirley zrobiła to samo. Eddie też miał powody odetchnšć. Frady nie złamał prawa, a to znaczyło, że raczej nie będzie wirował. Przynajmniej tak jest w większoœci sytuacji. - Dwunastka przystępuje do czynnoœci - nadał Eddie. Jak mnie słyszysz? - Słyszę cię dobrze, dwunastka przystępuje do czynnoœci, czekam - odpowiedział Ned. Usłyszałem kliknięcie i głoœne, drżšce westchnienie. Skinšłem głowš Shirley, która ruszyła do dyspozytorni. Potem podniosłem rękę i otarłem czoło. Wcale się nie zdziwiłem, że było mokre od potu. 14
STEPHEN KING - Jak leci? - spytała Shirley głosem równym i zwyczajnym, dajšc do zrozumienia, że według niej na wszystkich frontach panuje spokój. - Zgłosił się Eddie Jacubois - powiedział Ned. - Jest 10-27. - W normalnym języku oznaczało to zameldowanie się dyspozytorowi. Jeli jeste z policji stanowej, to wiesz, że oznacza to także zwrócenie się do dyspozytora w sprawie jakiego wykroczenia, w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Teraz głos Neda nie był aż tak spokojny, ale co z tego? Pora była akurat odpowiednia na odrobinę dygotu. - Ma jakiegoœ faceta w jetcie na autostradzie 99. Poradziłem sobie. - Opowiedz, jak to było. Wszystko, co powiedziałeœ. Krok po kroku. I jak najszybciej. Poszedłem w swojš stronę. Phil Candleton zatrzymał mnie przy drzwiach mojego gabinetu. Skinšł głowš w stronę dyspozytorni. - Jak mały sobie poradził? - NieŸle - odparłem i minšłem go. Nie zdawałem sobie
sprawy, że nogi mi omdlały, dopóki nie usiadłem i nie poczułem, że dygoczš. Jego siostry, Joan i Janet, były identycznymi bliŸniaczkami. Miały siebie, a ich matka miała w nich odrobinę swojego zmarłego mężczyzny: niebieskie, nieco skoœne oczy Curtisa, jego jasne włosy, pełne usta (w klasowej kronice pod nazwiskiem Curta widniała ksywka Elvis"). Michelle miała też swojego mężczyznę w synu, gdzie podobieństwo było jeszcze bardziej uderzajšce. Wystarczyłoby dodać kurze łapki wokół oczu i Ned mógłby uchodzić za własnego ojca, kiedy po raz pierwszy przyszedł do Jednostki D. To miały one. A Ned miał nas. Pewnego kwietniowego dnia przyszedł do baraków z wielkim promiennym umiechem. Wyglšdał z nim młodziej i wręcz rozbrajajšco. Ale pamiętam, jak pomylałem, że wszyscy robimy się młodsi i rozbrajajšcy, kiedy uœmiechamy się tak naprawdę ^ umiechem, który się pojawia, gdy jesteœmy szczerze szczęliwi, a nie tylko wtedy, gdy usiłujemy grać w jakš głupiš towarzyskš grę. Tamtego dnia mnie to uderzyło, ponieważ Ned nie umiechał się często. A już na pewno nie aż tak. Nie sšdzę, żebym wczeniej to dostrzegł, BUICK 8 15 bo był uprzejmy, kontaktowy i dowcipny. Innymi słowy, miło go było mieć przy sobie^Tę-jego miertelnš powagę zauważało się dopiero w tych rzadkich chwilach, gdy widziało się jego promienny uœmiech. Stanšł na œrodku pokoju i od razu wszystkie rozmowy ucichły. Trzymał w ręku jakš kartkę. U góry miała skomplikowany złoty znak. - Pitt! - powiedział, trzymajšc kartkę w obu rękach jak puchar olimpijski. - Dostałem się do Pitt, chłopaki! I dali mi stypendium! Prawie pełne! Wszyscy zaczęli klaskać. Shirley pocałowała go głoœno w usta, a dzieciak zaczerwienił się aż po szyję. Huddie Royer tego dnia miał wolne, kręcił się po posterunku i jęczał o jakiejœ sprawie, w której musiał zeznawać, ale wyszedł i wrócił z torbš ciastek L'il Debbie. Arky otworzył automat z napojami i zaczęła się impreza. Trwała tak z pół godziny, nie więcej, ale była fajna do ostatniej chwili. Wszyscy œciskali Nedowi rękę, pismo z Pitt wędrowało wokół pokoju (zrobiło chyba ze dwie rundy), a paru chłopaków, którzy byli w domu, wpadło do nas tylko po to, żeby pogadać z małym i mu pogratulować. Po czym, oczywicie, prawdziwy wiat znowu dał o sobie znać. W zachodniej Pensylwanii panuje spokój, ale nie martwy. W Pogus City wybuchł pożar (Pogus City to mniej więcej takie miasto, jak ja jestem arcyksišżę Ferdynand), a na autostradzie 20 wywróciła się bryczka amiszów. Amisze trzymajš głównie ze sobš, ale w takich sprawach chętnie przyjmujš pomoc z zewnštrz. Koń nie ucierpiał, co było sensacjš. Najgorsze numery z bryczkami wydarzajš się w pištkowe i sobotnie noce, kiedy młodziaki w czerni majš tendencję do upijania się za stodołš. Czasami proszš osobę
œwiatowš", żeby kupiła im butelkę albo skrzynkę piwa Iron City, a czasami pijš własne wynalazki, dosłownie morderczy bimber z kukurydzy, którym nie poczęstowałbym najgorszego wroga. To tylko częć krajobrazu; tak wyglšda nasz wiat i na ogół nam się podoba, łšcznie z amiszami, ich wielkimi schludnymi farmami i pomarańczowymi trójkštami na tyłach małych schludnych bryczek. I zawsze jest jakaœ papierowa robótka, jak zwykle sterty podwójnych i potrójnych egzemplarzy. Z każdym rokiem robi się coraz gorzej. Teraz w ogóle już nie rozumiem, po jakš cholerę było mi to dowódcze stanowisko. Kiedy Tony 16 STEPHEN KING Schoondist mi je zaproponował, poddałem się testowi, który zrobił ze mnie sierżanta, więc przypuszczam, że o coœ mi chodziło, ale ostatnio jako mi trudno to sobie przypomnieć. Około szóstej wyszedłem na zaplecze, żeby zapalić. Mamy tam ławkę z widokiem na parking. Za parkingiem rozcišga się bardzo ładny teren. Ned Wilcox siedział na ławce z pismem z Pitt, a po twarzy płynęły mu łzy. Spojrzał na mnie i odwrócił głowę, ocierajšc oczy rękš. Usiadłem obok, pomylałem, czyby nie położyć mu dłoni na ramieniu, ale nie położyłem. Kiedy się myœli o czymœ takim, zwykle wydaje się sztuczne. Tak mi się zdaje. Nie ożeniłem się, a to, co wiem o dzieciach, można zapisać na łebku od szpilki i jeszcze zostanie miejsce na Ojcze Nasz. Zapaliłem papierosa i paliłem go przez jakiœ czas. - Wszystko w porzšdku, Ned - powiedziałem w końcu. Tylko to mi przyszło do głowy; nie miałem pojęcia, co chcę przez to powiedzieć. - Wiem - odparł natychmiast zdławionym głosem oznaczajšcym nie będę płakać" i zaraz, niemal jakby był to cišg dalszy zdania, nastšpiła kontynuacja: - Wcale, że nie. Kiedy usłyszałem te słowa, dopiero do mnie dotarło, jak bardzo cierpi. Co go zżerało od rodka. Był to zwrot, które go już dawno się oduczył, żeby nikt go nie brał za buraka z okręgu Statler, wieniaka jeżdżšcego furgonetkš i mieszkajšcego w jakimœ Patchin czy Pogus City. Nawet jego siostry, młodsze o osiem lat, pewnie już nie mówiły wcale, że nie", i mniej więcej z tego samego powodu. Paliłem w milczeniu. Na przeciwległym krańcu parkingu koło sterty soli do posypywania szosy stało kilka drewnianych budynków, które należało albo wyremontować, albo zburzyć. Kiedy znajdowało się tu pogotowie drogowe. Dziesięć lat temu władze okręgu przeniosły pługi, buldożery i walce drogowe jakieœ dwa kilometry dalej do nowego budynku z cegły, który wyglšdał jak więzienie. Została tutaj tylko jedna wielka sterta soli (którš po troszku zużywaliœmy, garstka po garstce - dawno, dawno temu ta sterta wyglšdała jak góra) i kilka rozchwianych drewnianych chałup. Jednš z nich był Barak B. Czarne litery nad drzwiami - takimi szerokimi garażowymi drzwiami, które podnoszš się na prowadnicach - spłowiały, lecz nadal dawały się odczytać. Czy mylałem o buicku roadmasterze, który znajdował się w œrodku, kiedy
tak siedziałem obok płaczšcego chłopca, chciałem go objšć BUICK 8 17 i nie potrafiłem? Nie wiem. Możliwe, ale chyba nie wiemy, o ilu rzeczach tak naprawdę mylimy. Freud mógł nawciskać ludziom masę ciemnoty, ale nie w tym wypadku. Nie znam się na podwiadomoci, ale człowiekowi w głowie co pulsu je, tak jak w piersiach, i ten puls niesie nieukształtowane myœli w nieistniejšcym języku, których przeważnie nie potrafimy nawet odczytać, a które zwykle sš bardzo ważne. Ned potrzšsnšł listem. - Jemu najbardziej chciałbym to pokazać. To on chciał pójć do Pitt, kiedy był mały, ale nie było go stać. To dla niego w ogóle złożyłem tam papiery, rany boskie. - Po chwili szepnšł: - Sandy, ale to pokręcone. Co powiedziała twoja matka, kiedy jej pokazałeœ? Wywołałem miech, łzawy, ale szczery. - Nic. Zaczęła piszczeć, jakby wygrała wycieczkę na Bermudy albo jaki teleturniej. Potem się rozpłakała. - Odwrócił się do mnie. Łzy przestały już płynšć, ale oczy miał czerwone i opuchnięte. Wcale nie wyglšdał na osiemnaœcie lat. Słodki umiech znów przez chwilę wypłynšł na powierzchnię. - W zasadzie zachowała się na medal. Nawet Małe Jotki były na medal. Tak jak wy. Shirley mnie pocałowała... rany, ciarki mnie przeszły. Rozemiałem się, mylšc, że Shirley też mogła poczuć ja kie ciarki. Podobał się jej, przystojny był z niego chłopiec i może przeszło jej przez myl, że mogłaby się zabawić w paniš Robinson. Może nie, ale niewykluczone. Jej mšż zniknšł z horyzontu jakieœ dwadzieœcia lat temu. Umiech Neda zbladł. - Wiedziałem, że mnie przyjęli, gdy tylko wyjšłem to ze skrzynki. - Znowu potrzšsnšł pismem. - Po prostu jakoœ to poczułem. I znowu zaczšłem za nim tęsknić. Ale tak strasznie. - Wiem - odparłem, choć oczywicie nie miałem pojęcia. Mój ojciec nadal żył, żywotny i sympatycznie cyniczny siedemdziesięcioczterolatek. Moja siedemdziesięcioletnia matka była podobna do niego i w dodatku słodka. Ned westchnšł i spojrzał na wzgórza. - To jego odejcie jest takie głupie - rzekł. - Nie będę mógł nawet powiedzieć moim dzieciom, jeli w ogóle będę je miał, że dziadziu zginšł w strzelaninie z bandytami okradajšcymi bank albo z kolesiami, którzy usiłowali podłożyć bombę w sšdzie. Nic z tych rzeczy. 2. Buick 8 18 STEPHEN KING - Nie - zgodziłem się. - Nic z tych rzeczy. - Nie mogę nawet powiedzieć, że zginšł przez własnš beztroskę. Był po prostu... po prostu trafił na pijaka i po prostu... Pochylił się, zaczšł rzęzić jak staruszek, którego złapał skurcz, i tym razem przynajmniej położyłem mu rękę na ple-
cach. Tak bardzo się starał nie płakać, i to mnie ruszyło. Tak bardzo się starał być mężczyznš, cokolwiek to znaczy dla osiemnastolatka. Ned. Wszystko w porzšdku. Potrzšsnšł zapalczywie głowš. - Gdyby istniał Bóg, byłaby jakaœ przyczyna - powiedział. Patrzył w ziemię. Moja ręka nadal spoczywała na jego plecach, które poruszały się gwałtownie, jakby włanie skończył wyœcig. - Gdyby istniał Bóg, przez to wszystko biegłaby jaka nić. Ale nie biegnie. Przynajmniej jej nie widzę. - Jeœli będziesz miał dzieci, powiedz im, że dziadek zginšł na posterunku. Przyprowad je tutaj i pokaż jego nazwisko na tablicy, pomiędzy innymi. Jakby mnie nie słyszał. - Miałem taki sen... To koszmar. - Zamilkł, zastanawiajšc się, jak to opowiedzieć, potem po prostu zaczšł mówić. Œniło mi się, że tamto to tylko był sen. Rozumiesz, co mówię? Przytaknšłem. - Budzę się z płaczem, rozglšdam po pokoju i œwieci słońce. piewajš ptaki. Jest rano. Czuję dobiegajšcy z parteru zapach kawy i mylę: Nic mu nie jest. O Jezu, dziękuję Ci, Boże, mojemu staremu nic się nie stało". Nie słyszę jego głosu ani nic, ale po prostu wiem. I mylę, że to był głupi pomysł, że mógłby ić do jakiego gocia, żeby powiedzieć o odklejonej łacie, i że go rozjechał jaki pijak, że co takiego może się najwyżej przynić w głupim koszmarze, gdzie wszystko wydaje się takie prawdziwe... i zaczynam wstawać... czasami widzę, że wsuwam kostki w plamę wiatła... nawet czuję ciepło... i wtedy budzę się naprawdę i jest ciemno, jestem okryty kocami, ale i tak mi zimno, drżę i jest mi zimno, i wiem, że to tamten sen był snem. - Okropne - przyznałem, pamiętajšc, że kiedy byłem mały, miałem własny odpowiednik tego snu. Chodziło o mojego psa. Chciałem mu o tym powiedzieć, ale jednak nie zrobiłem tego. Rozpacz rozpaczš, ale co pies, to nie ojciec. BUICK 8 19 - Nie byłoby tak le, gdyby to mi się niło co noc. Wtedy chybabym wiedział, że kawa wcale nie pachnie, że nie jest nawet rano. Ale on nie nadchodzi... nie nadchodzi... a potem znowu jest i znowu daję się nabrać. Jestem taki szczęœliwy, czuję takš ulgę, nawet zastanawiam się, czym by mu sprawić przyjemnoć, na przykład, żeby mu kupić na urodziny te hantle, co mu się tak podobały... i wtedy się budzę. Znowu dałem się nabrać. Może to z powodu myœli o urodzinach jego ojca, których w tym roku nie obchodzili i nigdy już nie będš obchodzić, po jego policzkach popłynęły nowe łzy. - To okropne, że tak się daję nabierać. Jest tak jak wtedy, kiedy pan Jones przyszedł i wywołał mnie z lekcji historii, żeby mi powiedzieć, ale jeszcze gorzej. Bo kiedy się budzę w ciemnoœciach, jestem sam. Pan Grenville... to szkolny psycholog... mówi, że czas goi wszystkie rany, ale to już prawie
rok, a ten sen cišgle wraca. Pokiwałem głowš. Pamiętałem, jak Pięćkilek, zastrzelony pewnego listopadowego dnia przez myliwego, sztywniał w kałuży własnej krwi pod białym niebem, gdy go znalazłem. Białe niebo, zapowiedŸ zimowego œniegu. W moim œnie, kiedy zbliżałem się na tyle, żeby widzieć, to był zawsze jaki inny pies, nie Pięćkilek, i czułem tę samš ulgę, dopóki się nie obudziłem. A wspomnienie o Pięćkilku przypomniało mi przelotnie o naszej barakowej maskotce z dawnych lat. Pan Dillon, tak go nazywalimy, na częć szeryfa z telewizji, granego przez Jamesa Arnessa. Dobry piesek. - Znam to uczucie. - Tak? - Spojrzał na mnie z nadziejš. - Tak. Będzie lepiej. Wierz mi, będzie. Ale to był twój tata, nie szkolny kolega albo sšsiad z naprzeciwka. Ten sen może się powtarzać jeszcze przez rok. Albo nawet przez dziesięć lat. - To koszmar. - Nie. To pamięć. - Gdyby był jakiœ powód... - Patrzył na mnie żarliwie. Cholerny powód. Rozumiesz? - Jasne. - Jak myœlisz, jest? ^ Chciałem mu powiedzieć, że nic nie wiem o powodach, tylko o łańcuchach -jak się tworzš, ogniwo po ogniwie, z niczego; jak wplatajš się w wiat. Czasami można taki łańcu20 STEPHEN KING szek chwycić i wycišgnšć się z czarnej dziury. Ale na ogół się w nie wplštujesz. Tylko wplštujesz, jeli masz szczęcie. Al bo się nimi dusisz, jeœli ci go brak. Znowu przyłapałem się na tym, że spoglšdam na Barak B. Spoglšdajšc na niego, mylałem, że gdybym potrafił się pogodzić z tym, co stało w jego mrocznym wnętrzu, Ned Wilcox mógłby się pogodzić z życiem bez ojca. Ludzie mogš się pogodzić niemal ze wszystkim. To chyba najlepsze, co nas może spotkać. Oczywicie to także najgorsze. - Sandy? Jak myœlisz? - Mylę, że pytasz nie tego faceta, co trzeba. Znam się na robocie i nadziei, i odkładaniu na ZDE. Umiechnšł się. W Jednostce D wszyscy bardzo poważnie mówili o ZDE, jakby był to jaki supertajny pododdział policji. Tak naprawdę chodziło o Złote Dni Emerytury. To chyba Huddie Royer pierwszy zaczšł o tym mówić. - Znam się też na zabezpieczaniu dowodów, dzięki czemu żaden cwany obrońca nie podetnie ci nóg w sšdzie, żebyœ wyglšdał jak idiota. Poza tym jestem tylko kolejnym pogubionym amerykańskim facetem. - Przynajmniej mówisz prawdę. Ale czy rzeczywicie? Wtedy nie czułem się jako szcze gólnie prawdomówny; czułem się jak mężczyzna, który nie umie pływać i spoglšda na tonšcego w głębinie chłopca. Jeszcze raz mój wzrok spoczšł na Baraku B. Czy tu jest zimno? - spytał ojciec tego chłopca, dawno, dawno temu, w zu-
pełnie innych czasach. - Czy tu jest zimno, czy tylko mi się wydaje? Nie, nie wydawało mu się. O czym myœlisz? - Szkoda gadać - odparłem. - Co będziesz robił latem? -Hm? - Jak spędzisz lato? Na pewno nie będzie grać w golfa w Maine ani pływać łódkš po jeziorze Tahoe; stypendium czy nie, potrzebował każdego grosza. - Pewnie znowu Centrum Rekreacji - rzekł bez entuzjazmu. - Pracowałem tam w zeszłe wakacje, zanim... wiesz. Zanim jego ojciec... Kiwnšłem głowš. - W zeszłym tygodniu dostałem list od Toma McClannahana, że trzyma dla mnie miejsce. Co wspomniał o trenowaniu Małej Ligi, ale to chyba tak na wabia. Głównie będzie BUICK 8 21 chodzić o machanie łopatš i rozstawianie zraszaczy, jak w zeszłym roku. Mogę machać łopatš i nie boję się ubrudzić ršk. Ale Tom... Wzruszył ramionami i nie skończył. Był zbyt dyskretny, żeby to powiedzieć^ Sš dwa rodzaje dobrze funkcjonujšcych w pracy alkoholików: zbyt wredni, żeby upać, albo tak kocham, że inni chroniš ich aż do granic szaleństwa. Tom należał do tych wrednych, ostatnia gałšzka drzewa genealogicznego pełnego wypasionych pracowników okręgu aż po dziewiętnaste stulecie. McClannahanowie wyprodukowali jednego senatora, dwóch członków Izby Reprezentantów, pół tuzina reprezentantów Pensylwanii i niezliczone rzesze wieprzy, które się dorwały do okręgowego koryta. Tom był niezaprzeczalnie podłym szefem i nie miał żadnych ambicji, by wspišć się na polityczne szczyty. Lubił komenderować takimi chłopakami jak Ned, których można było wyuczyć szacunku i posłuszeństwa. I oczywicie nigdy nie był zadowolony. - Nie odpowiadaj jeszcze na ten list - poradziłem. Chciałbym przedtem zadzwonić w jedno miejsce. Mylałem, że będzie się dziwić, ale tylko skinšł głowš. Patrzyłem, jak siedzi, trzymajšc ten list na kolanach, i pomyœlałem, że wyglšda jak chłopak, któremu odmówiono miejsca w wymarzonym college'u, a nie taki, który dostał tłuœciutkie stypendium. Potem zmieniłem zdanie. Może nie chodziło o odmowę miejsca na uczelni, ale w ogóle w życiu. To nie była prawda - to pismo z Pitt tylko to potwierdzało - ale nie wštpiłem, że wtedy włanie tak uważał. Nie wiem, dlaczego sukces przygnębia nas bardziej niż klęska, ale tak jest. I pamiętajcie, że miał dopiero osiemnaœcie lat - wiek Hamleta, jeœli Hamlet w ogóle istniał. Znowu spojrzałem na Barak B, zastanawiajšc się nad tym czym, co się w nim znajdowało. Nikt z nas nie wiedział co to. Następnego dnia rano zadzwoniłem do pułkownika Tea-
gue'a w Butler, gdzie znajduje się nasza okręgowa kwatera główna. Wyjaniłem sytuację i zaczekałem, aż on z kolei zadzwoni wyżej, pewnie do Scranton, gdzie znajduje się piaskownica ważnych chłopców. Nie potrwało długo, a Teague oddzwonił z dobrymi wieciami. Wówczas pogadałem z Shir22 STEPHEN KING ley, choć była to właciwie formalnoć: ojca doć lubiła, za synem po prostu szalała. Kiedy Ned przyszedł do nas po szkole, spytałem, czy nie wolałby spędzić lata na uczeniu się pracy w dyspozytorni w dodatku za pienišdze - zamiast słuchaniu jęków i wrzasków Toma McClannahana. Przez chwilę był jakby oszołomiony... nawet ogłuszony. Potem nagle umiechnšł się od ucha do ucha z zachwytem. Mylałem, że mnie uciska. Gdybym tamtego wieczora naprawdę go objšł, zamiast o tym tylko myleć, pewnie by to zrobił. A tak tylko zacisnšł pięci i syknšł: - Ssssuper! - Shirley zgodziła się przyjšć cię na praktykanta, a z Butler masz oficjalnš zgodę. Oczywiœcie to nie to samo co machanie łopatš dla McClannahana, ale... Tym razem jednak mnie ucisnšł, miejšc się, i całkiem mi się to spodobało. Mógłbym do czego takiego przywyknšć. Gdy się odwrócił, zobaczył Shirley z dwoma funkcjonariuszami po obu stronach: Huddie Royerem i George'em Stankowskim. Wszyscy wyglšdali w tych szarych mundurach poważnie jak atak serca. Huddie i George mieli kapelusze, od czego wydawało się, że majš po dwa metry. - Mogę? - spytał Ned. - Naprawdę? - Nauczę cię wszystkiego, co umiem - odparła Shirley. - Tak? - odezwał się Huddie. - To czym się zajmie po tym pierwszym tygodniu? Shirley szturchnęła go łokciem; trafiła dokładnie nad kolbš beretty. Huddie stęknšł przesadnie i zachwiał się. - Mam co dla ciebie, mały - powiedział George. Mówił cicho i mierzył Neda spojrzeniem typu jechałe setkš w strefie szpitala". Jednš rękę trzymał za plecami. - Co? - spytał Ned, trochę nerwowo pomimo wyraŸnej radoœci. Za George'em, Shirley i Huddiem zgromadzili się inni. - Tylko żeby nie zgubił - dodał Huddie. Także cicho i poważnie. - No co, co? - dopytywał się bardziej niespokojnie niż kiedykolwiek. George wyjšł zza pleców małe białe pudełko. Podał je chłopcu. Ned spojrzał na nie, potoczył wzrokiem po wszystkich wokół i otworzył je. W rodku znajdowała się duża plastikowa gwiazda z napisem ZASTĘPCA SZERYFA. BUICK 8 23 - Witaj w Jednostce D - powiedział George. Usiłował zachować powagę i nie mógł. Zaczšł się krztusić i wkrótce wszyscy się już miali i tłoczyli, żeby ucisnšć Nedowi rękę.
- Bardzo mieszne, chłopaki - mamrotał mały. - Można pęknšć. - Umiechał się, ale wydawało mi się, że znowu jest bliski łez. Nic nie dawał po sobie poznać, ale to się czuło. Mylę, że Shirley Pasternak też to wyczuła. A kiedy mały nas przeprosił i poszedł do WC, odgadłem, że chce tam się uspokoić albo upewnić, że to nie sen, albo jedno i drugie. Czasami, gdy le się nam dzieje, otrzymujemy pomoc, na jakš nie liczylimy. Ale zdarza się, że i to jest za mało. Fajnie było tego lata pracować z Nedem. Wszyscy go lubili, a on lubił z nami przebywać. A już szczególnie lubił te godziny spędzone w dyspozytorni razem z Shirley. Czasami wkuwali kody, ale głównie uczyli się właœciwych reakcji i zachowania w czasie jednoczesnych zgłoszeń. Mały szybko załapał, o co chodzi, i strzelał potrzebnymi informacjami jak z karabinu maszynowego, walił w klawisze komputera jak pianista w saloonie i w razie potrzeby łšczył się z innymi funkcjonariuszami, jak na przykład po serii gwałtownych burz z piorunami, które pod koniec czerwca przeszły przez zachodniš Pensylwanię. Nie było tornada, dzięki Bogu, za to był cholerny wiatr, gradobicie i pioruny. Tylko raz omal nie spanikował, chyba dwa dni póŸniej, kiedy jeden facet, który stanšł przed magistratem okręgu Statler, nagle sfiksował i zaczšł biegać w kółko, cišgajšc ciuchy i wrzeszczšc o Jezusie Penisie. Tak go nazywał, mam to gdzie w aktach. Zgłosiło się ze czterech różnych funkcjonariuszy policji stanowej, dwóch z miejsca zajœcia, i dwóch, którzy przylecieli tam na złamanie karku. Kiedy Ned usiłował się połapać, co z tym zrobić, zgłosił się jeden funkcjonariusz z Butler i powiedział, że jest na autostradzie 99 i goni za... trzask! Połšczenie się zerwało. Ned przypuszczał, że facet skasował mu radiowóz i dobrze się domylał (ten idiota z Butler, żółtodziób, wyszedł z tego cało, ale jego wóz można było oddać na złom, a podejrzany, którego gonił, uciekł bez œladu). Ned zaczšł wołać Shirley, odskoczywszy od komputera, telefonów i mikrofonu, jakby nagle zaczęły go parzyć. Shirley szybko zapanowała nad sytuacjš, ale zdšżyła jeszcze go ucisnšć i pocałować w policzek, zanim zajęła fotel, który opucił. Nikt nie zginšł ani nawet bardzo nie ucierpiał, a pan 24 STEPHEN KING Jezus Penis powędrował do szpitala na obserwację. Był to jedyny wypadek, kiedy Ned stracił głowę, ale szybko się otrzšsnšł. I wycišgnšł z tego nauczkę. Ogólnie byłem dla niego pełen podziwu. Shirley też uwielbiała go uczyć. Wcale mnie to nie dziwi, wczeniej i tak zaryzykowała utratę pracy, robišc to bez oficjalnego zezwolenia. Wiedziała - jak my wszyscy - że Ned nie ma zamiaru zostać policjantem, nigdy o tym nie wspominał, ale nie sprawiało jej to różnicy. A on lubił do nas przychodzić. O tym też wiedzielimy. Lubił to napięcie i cinie nie, żył tym. Tak, raz mu się przydarzyła wpadka, ale nawet się z tego ucieszyłem. Dobrze było wiedzieć, że nie traktował tego jak jakiej gry komputerowej. Rozumiał, że manipuluje żywymi ludŸmi na tej swojej elektronicznej szachownicy.
A gdyby z Pitt nie wypaliło, to kto wie? Już teraz był lepszy od Matta Babickiego, poprzednika Shirley. Był poczštek lipca - o ile się orientuję, od czasu œmierci jego ojca minšł rok - kiedy mały zapytał mnie o Barak B. Kto zapukał we framugę drzwi, które zwykle zostawiam otwarte, a kiedy podniosłem głowę, mały stał tam w bezrękawniku Steelersów i starych niebieskich dżinsach, ze szmatš zwisajšcš z obu tylnych kieszeni. Od razu wiedziałem, o co chodzi. Może to przez te szmaty, a może miał coœ w oczach. - Mylałem, że dzi masz wolne. - Aha - przytaknšł i wzruszył ramionami. - Chciałem tu załatwić parę spraw. I... eee... kiedy wyjdziesz na papierosa, chciałbym cię o co zapytać. - Sšdzšc z głosu, był bardzo podekscytowany. - Najlepiej to zrobić od razu. - Na pewno? Bo jeli jeste zajęty... - Nie jestem - przerwałem, chociaż byłem. - ChodŸmy. Było wczesne popołudnie dnia, który doć często się zdarza w lecie w krainie amiszów: chmurny i upalny, przy czym upał wydaje się jeszcze większy z powodu lepkiej wilgoci, zasnuwajšcej horyzont mgiełkš i sprawiajšcej, że nasza częć œwiata, która zwykle wydaje mi się wielka i żyzna., staje się mała i spłowiała jak stare zdjęcie, z którego kolor prawie zupełnie wypełzł. Koło kolacji mogła się pojawić kolejna burza - od połowy czerwca zdarzały się trzy razy w tygodniu - ale buick 8 25 na razie był tylko ten upał i wilgoć, która wyciska z ciebie pot, jak tylko przekroczysz próg klimatyzowanego pomieszczenia. Przed drzwiami Baraku B stały dwa gumowe wiadra, kubełek z mydlinami i wodš do zmywania. Z jednego kubełka wystawał trzonek wycieraczki do okien. Syn Curta pracował porzšdnie. Na ławeczce dla palaczy siedział akurat Phil Candleton; rzucił mi znaczšce spojrzenie, kiedy go minęliœmy i poszliœmy przez parking. - Myłem okna w barakach - wyjaniał mi Ned - i kiedy skończyłem, zaniosłem tam wiadra, żeby z niego wylać. Wskazał nieużytek pomiędzy Barakiem B i C, gdzie rdzewiało parę bron, jakie stare opony od traktora i rosło mnóstwo chwastów. - I pomylałem, że co tam, przetrę też okna tej szopy, zanim wyleję wodę. Te w Baraku C były zaœwinione, ale tutaj, w B, nawet doć czyste. To mnie nie zdziwiło. Przez małe okienka wzdłuż frontu Baraku B zaglšdały dwa (może nawet trzy) pokolenia policjantów, od łšckiego O' Hary po Eddiego Jacubois. Pamiętam, że faceci stali przy tych podnoszonych drzwiach jak dzieci przed gabinetem strachów. Shirley też tam była, i jej poprzednik Matt Babicki; chodcie, skarby, zobaczcie żywego krokodyla. Spójrzcie na jego zęby, jak lniš. Ojciec Neda kiedy wszedł tam, przewišzany w pasie sznurem. Ja też tam byłem. Oczywiœcie Huddie i Tony Schoondist, dawny dowódca. Tony, którego nazwiska nikt nie potrafił
wymówić, tak dziwnie brzmiało (Szejn-dinks), od czterech lat przebywał w domu spokojnej staroci. Mnóstwo z nas było w Baraku B. Nie dlatego, że chcielimy, ale ponieważ od czasu do czasu było trzeba. Curtis Wilcox i Tony Schoondist zostali naukowcami (specjalizowali się w buicku) i to Curt zawiesił ten okršgły termometr z wielkimi cyframi, które można było odczytać z zewnštrz. Wystarczyło tylko przyłożyć czoło do szyby, biegnšcej wzdłuż podnoszonych drzwi na wysokoœci mniej więcej metra siedemdziesišt. Do pojawienia się syna Curta czyœciliœmy je tylko w ten sposób; polerowanie twarzami tych, którzy przybyli zobaczyć żywego krokodyla, albo, żeby być całkiem dosłownym, osłonięty kształt czegoœ, co wyglšdało niemal jak omiocylindrowy buick. Był osłonięty dlatego, że zarzucilimy na niego brezent, jak całun na zwłoki. Od czasu do czasu brezent się zsuwał. Nie było ku temu powodów, ale się zsuwał. To wcale nie był trup. 26
STEPHEN KING - Patrzpatrzpatrz! - powiedział Ned, kiedy doszliœmy na miejsce. Wypowiedział to jednym tchem, jak rozentuzjazmowany dzieciak. - Jaki œwietny stary samochód, nie? Nawet lepszy niż bel aire mojego ojca! To buick, poznaję po tych okršgłych otworach i atrapie. Chyba z połowy lat pięćdziesištych, tak? Dokładnie był to rocznik '54, jak twierdzili Tony Schoondist, Curtis Wilcox i Ennis Rafferty. Mniej więcej. Bo kiedy się człowiek dobrze przyjrzał, to wcale nie był rocznik '54. Ani buick. Ani w ogóle samochód. To było coœ, jak mawialiœmy w czasach mojej zaprzepaszczonej młodoœci. Tymczasem Ned mówił dalej, niemal bełkoczšc. - Ale jest w fantastycznym stanie, widać nawet stšd. Ależ to było dziwne, Sandy! Spojrzałem do œrodka i najpierw zobaczyłem tylko ten kształt. Bo był przykryty brezentem. Zaczšłem myć okna... i usłyszałem dwięk, dwa dwię ki, takie łiszszszsz, a potem stuk. Kiedy myłem okna, brezent się zeliznšł! Jakby samochód chciał mi się pokazać albo coœ w tym rodzaju? No dziwne, nie? No nie dziwne? - Owszem, doć dziwne - zgodziłem się. Oparłem czoło o szybę (jak wiele razy wczeniej) i osłoniłem oczy z obu stron rękami, eliminujšc wszelkie refleksy wiatła, jakie mogły się pojawić w tym ponurym dniu. Tak, wyglšdał jak stary buick, a i owszem, stary, ale w œwietnym stanie, tak jak powiedział mały. Ta charakterystyczna atrapa buicka z lat pięćdziesištych, według mnie prawie jak zęby chromowanego krokodyla. Białe opony. Chlapacze z tyłu; jak kiedyœ mówilimy, liczny jak ciasteczko z dziurkš. Kiedy się mu przy glšdało w mroku Baraku B, można by pomyleć, że jest czarny. Tak naprawdę był ciemnogranatowy. Fabryka buicka naprawdę wytwarzała roadmastery w kolorze granatu nocnego nieba - Schoondist to sprawdził - ale nigdy w tym konkretnym rodzaju. Lakier miał dziwnš płatkowatš strukturę, jak jakiœ wypieszczony i podrasowany stary wóz. Żyjemy w strefie trzęsień ziemi, powiedział Wilcox.
Odskoczyłem. Od roku leżał już w ziemi, ale przemówił prosto do mojego lewego ucha. On lub coœ innego. - Co się stało? - spytał Ned. - Wyglšdasz, jakbyœ zobaczył ducha. Prawie powiedziałem: usłyszałem. Ale wydusiłem tylko: Nic. BUICK 8 27 - Na pewno? Podskoczyłeœ. - Przeszedł mnie dreszcz. Nic się nie stało. - Więc co to za samochód? Czyj on jest? Co za pytanie. - Nie wiem. - No to dlaczego stoi w ciemnoœciach? Rany, gdybym miał takie stylowe cacuszko, na pewno nie trzymałbym go w brudnej starej szopie. - Potem co przyszło mu do głowy. - To samochód jakiego przestępcy? Dowód w sprawie? - Powiedzmy, że odzyskane mienie. Kradzież towaru. Tak my to nazywaliœmy. Nic takiego, ale jak powiedział niegdy Curtis, trzeba tylko jednego gwodzia, żeby powiesić kapelusz. - Jakiego towaru? - Benzyny za siedem dolarów. - Nie potrafiłem mu powiedzieć, kto jš nalał. - Siedem dolarów? Tylko tyle? - Hm. Trzeba tylko jednego gwodzia, żeby powiesić kapelusz. Spojrzał na mnie zdziwiony. Stałem i nic nie mówiłem. - Możemy tam wejć? - spytał wreszcie. - Przyjrzeć się mu z bliska? Oparłem czoło o szkło i odczytałem temperaturę na zwisajšcym z belki termometrze, okršgłym i bladym jak tarcza księżyca. Tony Schoondist kupił go w Statler, płacšc z własnej kieszeni zamiast ze wiecšcej pustkami kasy Jednostki D. A ojciec Neda powiesił go na gwodziu wbitym w belkę, jak kapelusz. Choć tu, gdzie staliœmy, temperatura musiała wynosić co najmniej plus trzydzieci, a wszyscy wiedzš, że w dusznych szopach i stodołach jest jeszcze goręcej, wielka czerwona strzałka termometru stała twardo pomiędzy jedynkš a dwójkš w liczbie 12. - Nie teraz - powiedziałem. - Dlaczego? - A potem, jakby sobie zdał sprawę, że zabrzmiało to niegrzecznie, może nawet bezczelnie: - Co się stało? - Teraz nie jest bezpiecznie. Przyglšdał mi się przez kilka sekund. Zainteresowanie i wesoła ciekawoć powoli się ulatniały, i znowu stał się chłopcem, którego tak często widywałem, odkšd zaczšł do nas przychodzić, tym chłopcem, którego najwyraŸniej ujrza28 STEPHEN KING łem w dniu, kiedy przyjęli go do Pitt. Chłopcem siedzšcym na ławce dla palaczy ze łzami toczšcymi się po policzkach,
chcšcym zrozumieć to, co chcš zrozumieć wszystkie dzieci œwiata, kiedy ktoœ kochany nagle zostanie porwany ze sceny: dlaczego to się stało, dlaczego to spotkało właœnie mnie, czy jest jaka przyczyna, czy też to tylko wariacka ruletka? Czy to ma jakie znaczenie, co mam z tym zrobić? A jeli nie ma, to jak mam to znieć? - Czy chodzi o mojego ojca? - spytał; - Czy to samochód taty? Miał przerażajšcš intuicję. Nie, to nie samochód jego ojca... jakby mógł być, skoro w ogóle nie był samochodem? Tak, to był samochód jego ojca. I mój... Huddie Royera... Tony'ego Schoondista... Ennisa Rafferty'ego. Ennisa chyba najbardziej. Ennisa w taki sposób, z jakim my nie mogliœmy się równać. Ned spytał, do kogo należał ten samochód, a ja przypuszczałem, że właœciwa odpowiedŸ brzmi: do Jednostki D, policji stanu Pensylwania. Należał do wszystkich policjantów, dawnych i obecnych, którzy wiedzieli, co chowamy w Baraku B. Ale przez wszystkie lata, jakie buick spędził pod naszš opiekš, był szczególnš własnociš Tony'ego i ojca Neda. To oni byli jego kuratorami, Znawcami Roadmastera. - Nie do końca - odrzekłem ze wiadomociš, że waha łem się zbyt długo. - Ale twój ojciec o nim wiedział. - O czym tu wiedzieć? A mama też wiedziała? - Teraz nie wie o nim nikt z wyjštkiem nas. - Czyli Jednostki D. - Tak. I tak pozostanie. - W ręku miałem papierosa, choć ledwie pamiętałem, że go zapaliłem. Rzuciłem go na asfalt i zdeptałem. - To nasza sprawa. Wzišłem głęboki wdech. - Ale jeli naprawdę chcesz wiedzieć, powiem ci. Teraz jeste jednym z nas... wystarczajšco, żeby się wmieszać w sprawy rzšdu. - To także było powiedzonko jego ojca, a takie powiedzonka łatwo się do człowieka przyklejajš. Możesz tam nawet wejć i popatrzeć. - Kiedy? - Gdy temperatura się podniesie. - Nie rozumiem. Co tu ma do rzeczy temperatura? - Dzi kończę o trzeciej - powiedziałem i wskazałem ławkę. - Spotkajmy się tutaj, jeli nie będzie padać. Gdy bęBUICK 8 29 dzie, pójdziemy na górę albo do knajpy, jeli będziesz głodny. Twój ojciec chciałby, żeby się dowiedział. Czy rzeczywicie? Tak naprawdę nie miałem pojęcia. Ale chęć, żeby mu powiedzieć, była na tyle silna, żeby ujć za przeczucie, może nawet za bezpoœrednie przesłanie z zaœwiatów. Nie jestem religijny, ale trochę wierzę w takie sprawy. I znowu pomylałem o tym, że co cię nie zabije, to cię uleczy, i że ciekawemu kotu trzeba dać satysfakcję. Czy wiedza naprawdę satysfakcjonuje? Z mojego doœwiadczenia wynika, że rzadko. Ale nie chciałem, żeby Ned wyjechał do Pitt we wrzeniu taki, jaki był w lipcu, kiedy jego wrodzony pogodny nastrój pojawiał się i znikał jak œwia-
tło w niedokręconej żarówce. Pomylałem, że ma prawo się czego dowiedzieć. Wiem, że czasami człowiek nie potrafi odpowiedzieć na wiele pytań, wiem, ale miałem ochotę spróbować. Pomimo ryzyka. Trzęsienia ziemi, powiedział mi do ucha Curtis Wilcox. Żyjemy w strefie trzęsień ziemi, więc uważaj. - Znowu przeszedł cię dreszcz? - spytał chłopiec. - To jednak nie był dreszcz - odparłem. - Ale coœ na pewno. Jednak się nie rozpadało. Kiedy poszedłem spotkać się z Nedem na ławeczce z widokiem na Barak B po drugiej stronie parkingu, siedział na niej Arky Arkanian, palił papierosa i rozmawiał z małym o baseballu. Zrobił taki ruch, jakby chciał się podnieć, ale kazałem mu siedzieć. • - Chcę powiedzieć Nedowi o tym buicku, co go tam mamy - oznajmiłem, wskazujšc głowš szopę. - Jeœli postanowi wezwać pogotowie do swojego starego dowódcy, któremu pomieszało się we łbie, możesz zawiadczyć, że mówię prawdę. W końcu tu byłeœ. Arky przestał się umiechać. Jego stalowosiwe włosy puszyły się wokół głowy na goršcym, słabym wietrzyku. - A to na pewno dobry pomysł? - Ciekawoć zabiła kota - zaczšłem - ale... - ...satysfakcja go wskrzesiła - dokończyła Shirley za moimi plecami. - Bardzo duża porcja, jak mawiał Curtis Wilcox. Mogę do was dołšczyć czy to klub tylko dla chłopców? - Na ławce dla palaczy nie ma szowinizmu - odrzekłem. - Siadaj z nami. 30
STEPHEN KING Podobnie jak ja, Shirley włanie skończyła zmianę, a jej miejsce w dyspozytorni zajšł Steff Colucci. Usiadła koło Neda, umiechnęła się i wyjęła z torebki paczkę parliamentow. Był rok dwutysięczny drugi, wszyscy bylimy uwiadomieni, zresztš od dawna, i dalej się zabijali œmy na raty. Zadziwiajšce. A może nie aż tak, skoro żyjemy na wiecie, w którym pijacy mogš rozmazywać policjantów o bok osiemnastokołowej ciężarówki i gdzie fałszywe buicki od czasu do czasu pojawiajš się na prawdziwych stacjach benzynowych. W każdym razie ja się wtedy nie dziwiłem. Miałem do opowiedzenia historię. WTEDY W roku 1979 stacja Jenny na skrzyżowaniu SR 32 i szosy Humboldta była jeszcze otwarta, ale już bardzo podupadała; w końcu wszystkie małe stacje przejęła OPEC. Mechanikiem i włacicielem był Herbert Hugh" Bossey, który tego dnia był w Lassburgu u dentysty - w efekcie swego upodobania do batoników i coli. MECHANIK WYJECHAŁ Z POWODU BULU ZĘBUW, głosił napis przyklejony do okna warsztatu. Przy pompie pracował wyrzutek z gimnazjum, Bradley Roach, zupełny niedorostek. Ten sam goć, dwadziecia dwa lata i nieprzeliczone tysišce piw pó -
niej, pojawi się i zabije ojca chłopca, którego wtedy jeszcze nie było na wiecie, rozgniecie go o bok ciężarówki, obracajšc jak wrzecionem, rozwijajšc jak kłębek wełny, i rzuci go niemal zupełnie obdartego ze skóry w chaszcze, zostawiwszy zakrwawione i wywrócone na lewš stronę ubranie na œrodku autostrady, jakby to była jakaœ magiczna sztuczka. Ale wszystko to dopiero się wydarzy. Teraz jestemy w przeszłoœci, w czarodziejskiej krainie Wtedy. Tego lipcowego poranka około dziesištej Brad Roach siedział w kanciapie na stacji Jenny, trzymał nogi na biurku i czytał brukowiec. Na okładce widniało zdjęcie latajšcego spodka, zawieszonego złowrogo nad Białym Domem. Dzwonek w warsztacie zadwięczał, gdy przez przewód na ziemi przetoczył się pojazd. Brad podniósł głowę i ujrzał samochód - ten sam, który spędzi tyle lat w ciemnoœciach Baraku B - zatrzymujšcy się przed drugš z dwóch pomp benzynowych na stacji, tš z napisem SUPER. Był to piękny 32 STEPHEN KING ciemnogranatowy buick, stary (miał wielkš chromowanš atrapę i okršgłe otwory po bokach), lecz w doskonałym stanie. Lakier się iskrzył, przednia szyba się iskrzyła, biegnšce wzdłuż karoserii chromowane listwy się iskrzyły, i jeszcze zanim kierowca otworzył drzwi i wysiadł, Bradley Roach już wiedział, że co tu nie gra. Nie wiedział tylko co. Opucił gazetę na biurko (gdyby jego szef nie przebywał w miecie, gdzie cierpiał za swojš miłoć do słodyczy, w ogó le nie mógłby sięgnšć po niš do szuflady) i wstał w chwili, gdy kierowca roadmastera otworzył drzwi i wysiadł. Poprzedniej nocy padał ulewny deszcz i drogi nadal były mokre (co mówię, w niektórych niżej położonych miejscach na zachodnim krańcu Statler leżały pod wodš), lecz o ósmej wyjrzało słońce i do dziesištej dzień zrobił się ciepły i pogodny. Mimo to mężczyzna, który wysiadł z samochodu, był ubrany w czarny trencz i wielki czarny kapelusz. - Wyglšdał jak szpieg ze starego filmu - wyznał Brad Ennisowi Rafferty'emu jakš godzinę póniej, dajšc ujcie temu, co uważał za przypływ poetyckiej fantazji. Trencz był tak długi, że aż cišgnšł się po mokrym asfalcie i wzdymał za kierowcš, gdy ten kroczył wzdłuż stacji ku strumieniowi Redfern, który za niš płynšł. Strumień bardzo wezbrał po nocnej ulewie. Brad zawołał, sšdzšc, że mężczyzna w czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu z obwisłym rondem idzie do wygódki: - Toaleta jest otwarta! Ile nalać paliwa? - Do pełna - powiedział klient. Miał głos, który niespecjalnie się spodobał Bradowi Roachowi. Póniej chłopak zeznał, że facet mówił jakby z galaretš w ustach. Z całš pewnociš Brad był tego dnia w poetyckim nastroju. Może tak go nastroił wyjazd Hugh. - Sprawdzić olej? - spytał Brad. Do tego czasu klient dotarł już do rogu małej białej stacyjki. Sšdzšc z tempa, w jakim się poruszał, Brad doszedł do wniosku, że nieznajomemu spieszno się pozbyć brzemienia.
Ale tu facet się zatrzymał i lekko odwrócił w stronę Brada. Na tyle, by ukazać blady, niemal woskowy półksiężyc policzka, ciemne oko w kształcie migdała, bez widocznego białka, i lok wiotkich czarnych włosów, spadajšcy koło dziwnego ucha. Brad najlepiej zapamiętał właœnie to ucho i to zapamiętał je wyjštkowo dokładnie. Było w nim coœ, co go bardzo zaniepokoiło, choć nie potrafił wyjanić, co to taBUICK 8 33 kiego. Tu inwencja go zawodziła. Jakby stopione, jakby było w ogniu - tylko tyle potrafił z siebie wykrzesać. - Olej jest w porzšdku! - rzucił zdławionym głosem mężczyzna w czarnym stroju i zniknšł za rogiem w nietoperzowym trzepocie płaszcza. Oprócz dziwnego głosu - nieprzyjemnego, œluzowatego - miał też akcent, który Bradowi Roachowi skojarzył się ze starym programem „Rocky and Bullwinkle", gdzie Boris Badinoff mówił do Natashy: „Muszymy powszczymacz mysz und wewiórek!". Brad podszedł do buicka, ostrożnie zbliżył się do niego od strony pomp (kierowca zaparkował niedbale, zostawiwszy mnóstwo miejsca pomiędzy samochodem i pompami), przesunšł dłoniš po chromie i gładkim lakierze. Dotyk był raczej wyrazem podziwu niż bezczelnoci, choć trochę nieszkodliwej bezczelnoci mogło w nim być. Bradley był wtedy młodym mężczyznš, zawadiackim jak to młodzi. Z tyłu samochodu pochylił się nad bakiem i znieruchomiał. Bak był, ale brakowało tylnej tablicy rejestracyjnej. Nie było nawet ramki do tablicy ani dziur na œruby. Teraz Bradley zdał sobie sprawę, co wydało mu się takie dziwne, kiedy tylko usłyszał „ding-dong" dzwonka i podniósł głowę znad gazety. Na samochodzie nie było naklejki po przeglšdzie technicznym. No, to akurat nie powinno go obchodzić, czy na przedniej szybie jest naklejka i czy samochód ma z tyłu tablicę rejestracyjnš, to zauważy albo miejscowy krawężnik, albo jakiœ funkcjonariusz policji stanowej ...albo i nie. Tak czy inaczej, Brad Roach był tu od nalewania benzyny. Zakręcił korbkš z boku pompy, żeby cofnšć licznik, wsadził końcówkę rury do baku i nastawił na automatyczne nalewanie. Brzęczyk w pompie zaczšł pikać, a tymczasem Brad podszedł do okna od strony kierowcy. Po drodze spojrzał przez okno z tyłu; wnętrze wydało się mu zbyt surowe jak na taki luksusowy wóz. Tapicerka miała bury kolor, podobnie podsufitka. Tylne siedzenie było puste, przednie też, na podłodze nic nie leżało - nawet pół sreberka po gumie do żucia, nie mówišc już o mapie albo zmiętej paczce po papierosach. Kierownica wyglšdała, jakby wyłożono jš drewnem. Bradley zaczšł się zastanawiać, czy takie produkowali w tym modelu, czy była robiona na zamówienie. Wyglšdała szpanersko. I dlaczego była taka wielka? Gdyby wystawały z niej szprychy, można by pomyleć, że pochodzi z jachtu milione3. Buick 8 34
STEPHEN KING
ra. Trzeba było rozłożyć ręce niemal na szerokoć klatki piersiowej, żeby jš objšć. To chyba jednak jakaœ robota na zamówienie, a Brad uznał, że podczas dłuższych jazd na pewno jest niewygodna. I to bardzo. Poza tym deska rozdzielcza była jakaœ dziwna. Chyba wyłożona orzechem, a chromowane kontrolki i małe urzšdzenia - zapalniczka, radio, zegar - wyglšdały dobrze... a raczej były na właciwych miejscach, kluczyk także tkwił gdzie trzeba (ale ufny kole, pomylał Brad), ale było w tym co, co sprawiało, że wszystko razem nie wyglšdało w porzšdku. Tylko trudno było to okrelić. Brad wrócił znów na tył samochodu, podziwiajšc wyszczerzonš chromowanš atrapę (ta atrapa była esencjš buicka, takiej nie dało się kupić za żadne pienišdze) i sprawdził z całš pewnociš, że nigdzie nie ma naklejki przeglšdu technicznego, ani z Pensylwanii, ani znikšd. Na szybie w ogóle nie widniały żadne naklejki. Właœciciel buicka najwyraŸniej nie był członkiem Elks, the Lions czy Kiwanis. Nie wspierał stanu (przynajmniej nie do tego stopnia, żeby sobie przykleić coœ na szybie), a jego samochodu nie ubezpieczały żadne organizacje. Wszystko jedno, i tak był to fajny wóz... choć szef mógłby się czepiać, że do obowišzków Brada należy nie podziwianie gablot, ale ich szybkie tankowanie. Buick wypił benzyny za siedem dolarów. W tamtych czasach było to dużo, bo galon wysokooktanowej kupowało się za siedemdziesišt centów. Albo bak był prawie pusty, kiedy mężczyzna w czerni wyjechał z domu, albo miał za sobš długš trasę. Wtedy Bradley pomylał, że ta druga ewentualnoć jest bez sensu, ponieważ drogi nadal były mokre, woda wcišż stała w rowach, a na gładkim granatowym boku buicka nie dostrzegł ani jednego manięcia, ani kropli błota. A te luksusowe i wielkie białe opony lniły czystociš. Według Brad leya Roacha, to było po prostu niemożliwe. Oczywicie było mu wszystko jedno, ale mógł zwrócić kierowcy uwagę na brak naklejki. Może dostanie za to napiwek. Może wystarczy nawet na szeciopak piwa. Wcišż jeszcze brakowało mu szeciu lub omiu miesięcy, by legalnie kupować alkohol, ale jak się człowiek zawzišł, zawsze sobie jako poradził, a nawet wtedy, w swoich młodych latach, Bradley był na piwo bardzo zawzięty. BUICK 8 35 Wrócił do kanciapy, usiadł, wzišł brukowiec i zaczšł czekać, aż facet w czerni wróci. Tego dnia w takim czarnym płaszczu na pewno było cholernie goršco, ale wówczas Brad jeszcze mylał, że już wie, o co chodzi. Facet był ZDG, trochę inny od tych z okolic Statler. Czyli z jakiejœ sekty, która pozwalała na prowadzenie pojazdów mechanicznych. Bradley i jego przyjaciele nazywali tak amiszy. Skrót oznaczał zasrane dupowate gnoje. Minšł kwadrans, Brad skończył czytać „Odwiedzili nas!", artykuł autorstwa eksperta od spraw UFO Richarda
T. Rumsfelda (emerytowanego żołnierza) i zaczšł się przyglšdać z bliska blondynce ze strony czwartej, która pływała w górskim strumieniu w staniku i majtkach, po czym zdał sobie sprawę, że cišgle czeka. Facet nie wracał, a przecież zostawił tu nie byle co. Wszystko wskazywało na to, że naprawdę był jakimœ zasranym milionerem. Bradley zachichotał, wyobrażajšc sobie milionera kucajšcego na desce pod zardzewiałym rezerwuarem, w ciemnoœciach (żarówka przepaliła się miesišc temu i ani Bradley, ani Hugh nie pofatygowali się jej wymienić), z czarnym płaszczem na podłodze pomiędzy mysimi bobkami, i znowu wzišł gazetę. Otworzył na stronie z dowcipami, co mu zajęło kolejne dziesięć minut (niektóre były takie fajne, że czytał je trzy albo i cztery razy). Odłożył gazetę na biurko i spojrzał na zegar nad drzwiami. Na dworze, koło pomp, buick roadmaster iskrzył się w blasku słońca. Od czasu gdy jego kierowca zawołał tym dziwnym bulgotliwym głosem „olej jest w porzšdku!" i zniknšł za rogiem, łopoczšc czarnym płaszczem, minęło co najmniej pół godziny. Czy naprawdę był ZDG? Czy im wolno jedzić samochodami? Brad nie przypuszczał. ZDG uważały, że wszystko, co ma silnik, jest dziełem szatana, no nie? No dobrze, to może nie jest ZDG. Wszystko jedno, dlaczego nie wraca? Nagle facet na mrocznym, bezbarwnym tronie przestał go mieszyć. Brad ujrzał go oczami wyobrani z płaszczem rozpostartym na zaœwinionym linoleum i spuszczonymi spodniami, ale teraz przybysz miał spuszczonš głowę, brodę opartš na piersi, wielki kapelusz (który tak naprawdę wcale nie przypominał kapelusza amiszów) nasunięty na oczy. Nie ruszał się. Nie oddychał. Nie srał, tylko umarł. Atak serca, wylew czy co w tym stylu. To się zdarza. Skoro sam król 36 STEPHEN KING rock and rolla mógł odwalić kitę w kiblu, wszystko mogło się zdarzyć. - Nieee - powiedział cicho Bradley Roach. - No nieee... No chybaby nie... Nie! Znów wzišł gazetę, spróbował dalej czytać o latajšcych spodkach, które nas obserwujš, ale nie potrafił się skupić na tekcie. Odłożył jš i wyjrzał na dwór. Buick nadal stał, lnišc w słońcu. Ani œladu kierowcy. Pół godziny... nie, teraz już trzydzieci pięć minut. Ożeż ty w mordę. Minęły kolejne dwie minuty i Brad zdał sobie sprawę, że odrywa długie pasma z gazety i rzuca je do kosza, gdzie lšdowały na stercie jak znerwicowane serpentyny. - ...rrwa - mruknšł i wstał. Wyszedł na zewnštrz, za róg małego szecianu z białego betonu, w którym pracował, odkšd wywalili go ze szkoły. Toalety były na zapleczach, po wschodniej stronie. Brad nie postanowił jeszcze, czy zagra w otwarte karty - Wszystko w porzšdku? - czy uderzy w ton humorystyczny - Hej, panie, dać panu petardę? Jak się okazało, nie było mu dane użyć żadnej z tych pieczołowicie
skomponowanych kwestii. Drzwi męskiej toalety miały obluzowanš zasuwkę i zdarzało im się otwierać przy każdym mocniejszym podmuchu wiatru, jeli nie były dobrze zamknięte od rodka, więc Brad i Hugh zawsze wsuwali kawałek złożonej tektury w szparę, żeby drzwi były zamknięte nawet wtedy, gdy toaleta nie była zajęta. Gdyby kierowca buicka wszedł do œrodka, kawałek tektury znalazłby się w rodku (na przykład koło zlewu, podczas gdy facet załatwiał sprawę) albo leżałby na małym cementowym schodku pod drzwiami. To ostatnie zdarzało się częciej, wyjanił póniej Brad Ennisowi Rafferty'emu; po odjedzie klienta on lub Hugh zawsze wkładali ten rożek tektury na miejsce. Na ogół musieli także spuszczać wodę. Ludzie zachowujš się lekkomylnie, kiedy sš poza domem. Poza domem ludzie z zasady zachowujš się jak skończone œwinie. Teraz tekturowy rożek wyglšdał ze szpary pomiędzy drzwiami i futrynš, tuż nad zasuwkš, tam gdzie najlepiej się sprawdzał. Mimo to Brad otworzył drzwi i zajrzał do œrodka, zręcznie łapišc spadajšcš tekturkę - tak samo zręcznie, jak w póniejszych latach nauczył się otwierać butelkę piwa o klamkę własnego buicka. Mała klitka była pusta, właœnie BUICK 8 37 tak, jak przeczuwał. Nic nie wskazywało na to, żeby ktoœ korzystał z toalety, a kiedy Brad siedział w kanciapie, czytajšc gazetę, nie słyszał szumu spuszczanej wody. Na zardzewiałej muszli nie dostrzegł kropelek wody. Brad doszedł do wniosku, że facet musiał obejć stację nie po to, żeby skorzystać z ubikacji, tylko by spojrzeć na strumień Redfern, który był tak ładny, że zasługiwał na uwagę (albo nawet fotkę ze starego kodaka) - płynšł przez wzgórza na północy, u góry rosły wierzby, rozpuszczajšce swe zielone witki niczym włosy syren (naprawdę, ten chłopak miał duszę poety, regularny Dylan McYeats). Ale za budynkiem nie było nawet œladu kierowcy buicka, tylko porozrzucane częci samochodowe i parę starych osi traktorowych, leżšcych w chwastach jak zardzewiałe koœci. Strumień bełkotał głoœno, a płynšł wartko i pieniœcie. Jego wezbrane wody wkrótce miały opać - w zachodniej częœci stanu powodzie z reguły zdarzajš się na wiosnę - ale tego dnia zwykle senny Redfern zmienił się w kipiel. Widzšc jego głębię, Bradley Roach doszedł do przerażajšcego wniosku. Przyjrzał się bacznie stromemu zboczu. Nadal było doć mokre po deszczu i pewnie cholernie liskie, zwłaszcza dla niespodziewajšcego się niczego ZDG, który w najlepsze klepie zdrowaœki i ma wyœlizgane skórzane podeszwy. Kiedy tak się nad tym zastanawiał, sprawa wydała mu się pewna na sto procent. W żaden inny sposób nie potrafił wyjanić, dlaczego sracz stoi pusty, a samochód nadal czeka przy pompie, zatankowany, gotowy do drogi, z kluczykami w stacyjce. Stary pan Buick Roadmaster przeszedł się nad strumyk, żeby na niego popatrzeć, zrobił o jeden krok za daleko... i bul bul, po wszystkim.
Bradley zbliżył się do strumyka, parę razy poliznšwszy się, choć miał na nogach superadidasy, ale nie upadł, a dla pewnoœci zawsze trzymał się blisko jakiego złomu, którego mógłby się przytrzymać, gdyby stracił równowagę. Na powierzchni nic się nie unosiło, ale kiedy spojrzał uważniej, zobaczył, że co uwięzło pod zwalonš brzozš jakie dwiecie metrów dalej. Kołysało się na falach. Czarne. Może płaszcz pana Buicka Roadmastera. - Ożeż w mordę - mruknšł i pobiegł do kanciapy, żeby zadzwonić do Jednostki D, znajdujšcej się co najmniej pięć kilometrów bliżej niż miejscowe gliny. I w ten właœnie sposób... 38
STEPHEN KING ...weszliœmy w to - powiedziałem. - Poprzednikiem Shirley był goć nazwiskiem Matt Babicki. Zadzwonił do Ennisa Rafferty'ego... - Ned, dlaczego do Ennisa? - przerwała Shirley. W dwóch słowach. - NDF - odparł natychmiast. - Najbliższy dostępny funkcjonariusz. Ale zrobił to mimochodem i nawet na niš nie spojrzał. Nie spuszczał oczu ze mnie. - Ennis miał pięćdziesišt pięć lat i nie mógł się doczekać emerytury, której miał się nie doczekać - powiedziałem. - Był z nim mój ojciec, tak? Pracowali we dwóch. - Tak. Miałem mu do powiedzenia jeszcze więcej, ale najpierw musiał poznać tę pierwszš częć. Milczałem, czekajšc, aż przywyknie do myli, że jego ojciec i Roach, jego zabójca, spotkali się kiedy twarzš w twarz i rozmawiali jak normalni ludzie. Że Curtis stał, słuchajšc gadaniny Bradleya Roacha, że otworzył notatnik i zaczšł spisywać zeznanie. Ned znał już zasady, wiedział, jak pracujemy nad nowymi sprawami. Pomylałem, że to zostanie w nim bez względu na to, co jeszcze miałbym mu powiedzieć i jak niestworzone i fantastyczne miałoby się stać moje opowiadanie. Wizja mordercy i jego ofiary, stojšcych razem najwyżej cztery minuty drogi od miejsca, w którym dwadzieœcia dwa lata póŸniej ich drogi znowu się skrzyżujš, tym razem z fatalnym skutkiem. BUICK 8 39 - Ile miał lat? - spytał Ned niemal szeptem. - Mój tata, ile miał lat w tym dniu, o którym opowiadasz? Sam mógł to sobie policzyć, ale był zbyt wstrzšnięty. - Dwadzieœcia cztery - odparłem. To było łatwe. Krótkie życie, mało liczenia. - Był z nami od roku. Wtedy było podobnie jak teraz, w radiowozach jeŸdzi po dwóch funkcjonariuszy tylko od jedenastej do siódmej rano, jedynym wyjštkiem od reguły sš nowi. A twój tata był jeszcze żółtodziobem. Więc w dzień jedził z Ennisem. - Ned, dobrze się czujesz? - spytała Shirley. Nie bez powodu. Z twarzy chłopaka stopniowo odpłynęła cała krew. - Tak - powiedział. Spojrzał na niš, na Arky'ego, potem
na Phila Candletona. Tak samo na całš trójkę, na poły z oszołomieniem, na poły oskarżycielsko. - Wiedzieliœcie o tym? - Wszyzdko - odezwał się Arky. Mówił z lekkim skandynawskim akcentem, który zawsze kojarzył mi się z Lawrence'em Welkiem, i raz, i dwa, idš de siostry Lennon, de dwie laleczki. - Do żadna tajemnica. Dwój dada i Bradley Roach nawed się lubili. Nawed póniej. Curtis aresztował go dak ze trzy, cztery razy w latach osiemdziesištych... - E, raczej pięć do szeœciu - mruknšł Phil. - Zawsze padało na niego. Pięć do szeciu, co najmniej. Raz zawiózł tego debila prosto na spotkanie AA i kazał mu tam zostać, ale na nic się to zdało. - Do dwojego dady należało bycie policjantem - odezwał się Arky - a w połowie osiemdziesištych lad do Brada należało chlanie na pełen edad. Na ogół wtedy, gdy jedził po bocznych drogach. Uwielbiał do. Jak wielu. - Westchnšł. - No i skoro obaj byli tym, czym byli, po prostu musieli czasem na siebie wpadać. - Czasem - powtórzył Ned z fascynacjš. Koncepcja czasu zyskała w jego oczach nowy wymiar. - Ale do były czyzdo zawodowe sprawy. Może oprócz dego buicka. Den buick zdał między nimi jeszcze długo podem. - Skinšł głowš w stronę Baraku B. - Den buick wisiał między nimi jak pranie na sznurze. Nikt nigdy go nie chciał trzymać w tajemnicy - no, przynajmniej nienaumyœlnie - ale tak jako wyszło. Shirley kiwała głowš. Wzięła Neda za rękę, a on jej na to pozwolił. 40
STEPHEN KING - Ludzie na ogół nie zwracajš na niego uwagi - powiedziała. - Tak jak na wszystko, czego nie rozumiejš... dopóki mogš. - Czasem nie można sobie pozwolić, żeby na niego nie zwracać uwagi - dodał Phil. - Zrozumieliœmy to od razu, jak... niech Sandy opowie. - Obejrzał się na mnie. Reszta też. Spojrzenie Neda miało najwięcej blasku. Zapaliłem papierosa i znowu zaczšłem mówić. WTEDY Ennis Rafferty znalazł lornetkę w skrzynce ze sprzętem wędkarskim, którš podczas sezonu zawsze woził ze sobš. A kiedy już jš miał w ręku, wraz z Curtem Wilcoxem poszedł nad strumień Redfern w tym samym celu, w jakim niedŸwied wszedł na górę: żeby sprawdzić, co zobaczy. - A co ja mam robić? - spytał Brad, kiedy się oddalali. - Pilnuj samochodu i zastanów się nad swoim zeznaniem - rzekł Ennis. - Zeznanie? A dlaczego mam zeznawać? - Trochę się zdenerwował. Ennis ani Curt nie odpowiedzieli. Schodzili po zachwaszczonym zboczu, w razie utraty równowagi gotowi się przytrzymać jeden drugiego. - Z tym samochodem jest coœ nie tak - owiadczył En-
nis. - Nawet Bradley Roach się połapał, a żaden z niego geniusz. Curt zaczšł kiwać głowš, zanim jeszcze Ennis skończył. - Wyglšda jak te obrazki dla dzieci. Znajd dziesięć elementów, które się nie zgadzajš. - Na Boga, o to chodzi! - Ta myœl wstrzšsnęła Ennisem. Lubił chłopaka, który z nim pracował, i uważał, że będzie z niego dobry gliniarz, jak się trochę otrzaska. Doszli już do strumienia. Ennis sięgnšł po lornetkę wiszšcš na szyi. - Nie ma naklejki. Nie ma cholernych tablic. I ta kierownica! Widziałeœ, jaka wielka? Curt skinšł głowš. - Nie ma anteny od radia - cišgnšł Ennis - ani błota na oponach. Jak przejechał szosš 32? Myœmy bez przerwy roz42 STEPHEN KING bryzgiwali jakie kałuże. Błoto mamy nawet na przedniej szybie. - Nie wiem. Widziałeœ te otwory po bokach? - Co? No tak, ale wszystkie stare buicki majš takie. - No, ale te się nie zgadzajš. Cztery po stronie pasażera i tylko trzy po stronie kierowcy. Wierzysz, że wypuœcili egzemplarz, któremu nie zgadza się liczba otworów? Bo ja nie. Ennis spojrzał ze zdziwieniem, potem podniósł lornetkę i przyjrzał się strumieniowi. Szybko odnalazł czarny kołyszšcy się przedmiot, na którego widok Brad popędził do telefonu. - Co to? Płaszcz? - Curt wytężył wzrok, który miał znacznie lepszy od Brada. - Chyba nie? - Nie - odparł Ennis, nadal wpatrzony. - Wyglšda jak... kubeł na mieci. Czarny, plastikowy, sprzedajš takie w mieœcie. A może gadam głupoty. Masz. Sam popatrz. Wręczył lornetkę Curtowi i nie, nie gadał głupot. Curtis rzeczywicie ujrzał czarny plastikowy kubeł na mieci, praw dopodobnie zmyty z parkingu dla przyczep mieszkalnych podczas wczorajszej nocnej ulewy. Nie było czarnego płaszcza i nigdy go nie znaleziono, podobnie jak czarnego kapelusza czy mężczyzny o białej twarzy i loku wiotkich czarnych włosów koło dziwnie uformowanego ucha. Policjanci powštpiewali, czy w ogóle istniał - Ennis Rafferty nie przeoczył brukowca na biurku, kiedy zabrał pana Roacha na dalsze przesłuchanie - ale buick niezaprzeczalnie istniał. I nie dawał o sobie zapomnieć. Był fragmentem cholernego krajobrazu, stał na samym widoku, przy pompach. Ale kiedy przybyła furgonetka, żeby go odholować, Ennis Rafferty i Curtis Wilcox nie uważali go wcale za buicka. I nie wiedzieli, za co go majš uważać. Starsi policjanci majš prawo do przeczuć, a Ennisa właœnie nawiedziło przeczucie, kiedy razem ze swoim młodym kolegš wracał do Brada Roacha. Brad stał koło roadmastera z trzema ładnie chromowanymi okršgłymi otworami w karoserii po jednej stronie i czterema po drugiej. Przeczucie Ennisa dotyczyło tego, że te dostrzeżone osobliwoœci by-
ły jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Jeœli tak, im mniej zobaczy pan Roach, tym mniej będzie gadać. I właœnie dlatego, choć Ennis był bardzo zaciekawiony tym porzuconym samochodem, powierzył go Curtowi, a sam odprowadził BUICK 8 43 Bradleya do kanciapy. Kiedy się tam znaleli, zadzwonił po pogotowie drogowe, żeby odholowali buicka do siedziby Jednostki D, gdzie przynajmniej przez jakiœ czas mogli go przechować na parkingu. Chciał także przesłuchać Bradleya, dopóki zachował względnie wieże wspomnienia. Spodziewał się, że trochę póniej zdoła rzucić okiem na ich dziwne znalezisko, w czasie wolnym. - Pewnie kto go trochę przerobił i tyle - oto co odpowiedział Curtowi, zanim zabrał Bradleya do kanciapy. Curt nie był przekonany. Przeróbka to jedno, ale to tutaj zakrawało na szaleństwo. Kto by usunšł jeden otwór i uzupełnił lukę tak wprawnie, że nie pozostała nawet blizna? I zastšpił zwykłš buickowš kierownicę czym, co powinno się znaleć na jachcie? To ma być przeróbka? - Słuchaj, popilnuj go, a ja się zajmę robotš - dodał Ennis. - Mogę zajrzeć pod maskę? - Proszę uprzejmie. Tylko precz z łapami od kierownicy, żebymy w razie czego mogli zdjšć odciski. I myl. Postaraj się nie macać wszędzie paluchami. Znów znaleli się przy pompach. Brad Roach spojrzał z nadziejš na dwóch policjantów, jednego, którego zabije w dwudziestym pierwszym wieku, i drugiego, który tego samego dnia zaginie bez œladu. - I co? - spytał. - Leży w strumieniu? Utopił się? Tak? - Tak, jeli wpełzł do tego kubła na mieci, który uwišzł pod przewróconym drzewem. Bradowi opadła szczęka. - O w dupę. I to wszystko? - Niestety. Zresztš dorosłemu facetowi byłoby tam za ciasno. Wilcox, macie jakie pytania do tego młodzieńca? Ponieważ Curtis nadal był uczniem, a Ennis nauczycielem, zadał parę pytań, głównie po to, żeby się upewnić, że Bradley nie był pijany i że jest przy zdrowych zmysłach. Potem skinšł głowš Ennisowi, który klepnšł Bradleya w ramię, jakby byli starymi kumplami. - WejdŸmy do œrodka, dobra? - zaproponował. - Dasz mi kawusi i razem spróbujemy się z tym uporać. I odprowadził Brada. Przyjacielskie ramię na barkach chłopaka było bardzo silne i popchało Brada w stronę kanciapy, a tymczasem funkcjonariusz Rafferty gadał i gadał bez końca. 44
STEPHEN KING Tymczasem funkcjonariusz Wilcox spędził z buickiem jakie trzy kwadranse, zanim pojawiła się błyskajšca pomarańczowymi wiatłami ciężarówka pomocy drogowej. Czterdzieci pięć minut to niedużo, ale wystarczyło, żeby Curtis
do końca życia został Znawcš Roadmastera. To była miłoć od pierwszego wejrzenia, jak to mówiš. Gdy wracali za cišgniętym przez furgonetkę buickiem, którego maska była uniesiona, a tylny zderzak niemal zgrzytał o asfalt, Ennis siedział za kierownicš. Curt zajšł miejsce obok, z podekscytowania wiercšc się jak dziecko, któremu chce się siusiu. Pomiędzy nimi policyjne radio Motorola, odrapane i zużyte, ofiara Bóg jeden wie ilu kšpieli w kawie i coli, lecz nadal dobrze działajšce, chrypiało na kanale 23. Matt Babicki i funkcjonariusze w terenie wymieniali meldunki, które stanowiły nieustajšcš cieżkę dwiękowš ich zawodowego życia. Radio gadało, ale Ennis i Curt go nie słyszeli, chyba żeby wywołano ich numer. - Po pierwsze silnik - mówił Curt. - Nie, po pierwsze dwignia otwierajšca maskę. Jest po stronie kierowcy i trzeba jš wcisnšć, a nie pocišgnšć... - Pierwsze słyszę - mruknšł Ennis. - Poczekaj, poczekaj - powiedział jego młodszy kolega. - Alejš znalazłem i otworzyłem maskę. Silnik... o rany, ten silnik... Ennis spojrzał na niego z minš człowieka, który właœnie wpadł na straszliwš myl, zbyt prawdopodobnš, żeby jej zaprzeczyć. Pomarańczowe wiatło obracajšcego się koguta furgonetki pulsowało na jego twarzy, jakby był chory na żółtaczkę. - Tylko mi nie mów, że go nie ma. Żeby się nie ważył powiedzieć, że nie ma niczego, tylko jakiœ radioaktywny kryształ czy inna cholera, jak w tych debilnych latajšcych talerzach. Curtis parsknšł miechem, w którym brzmiały jednoczeœnie wesołoć i szaleństwo. - Nie, nie, silnik jest, ale nic się w nim nie zgadza. Po obu stronach ma napis BUICK 8, dużymi chromowanymi literami, jakby ten, kto go zrobił, bał się zapomnieć. Jest osiem wiec, cztery po każdej stronie, i to jest w porzšdku osiem cylindrów, osiem œwiec - ale jest też kopułka rozdzielacza, a samego rozdzielacza nie ma, przynajmniej ja nie widziałem. I nie ma pršdnicy ani alternatora. BUICK 8 45 - Przestań! - Ennis, żebym tak skonał. - Dokšd prowadzš przewody od œwiec? - Każdy jest zapętlony i biegnie prosto do silnika, przynajmniej tak mi się zdaje. - Idiotyzm! - Tak! Ale słuchaj, Ennis, tylko słuchaj! - Innymi słowy, przestań mi przerywać i daj mówić. Curtis Wilcox wiercił się na miejscu, ale nie odrywał oczu od buicka przed nim. - No dobrze, słucham. - Jest chłodnica, ale według mnie nic w niej nie ma. Ani wody, ani płynu. Nie ma paska od wentylatora, co mniej więcej się zgadza, bo nie ma wentylatora. -Olej?
- Jest skrzynia korbowa i bagnet, ale nie ma na nim miarki. Jest akumulator, marki Delco, ale słuchaj teraz, do niczego nie jest podłšczony! Nie ma kabli. - Opisujesz samochód, który nie ma prawa jedzić - powiedział Ennis sucho. - Co ty powiesz. Wyjšłem kluczyk ze stacyjki. Jest na zwykłym łańcuszku, ale na tym koniec dobrych nowin. Nie ma breloczka z inicjałami ani nic w tym rodzaju. - Sš inne kluczyki? - Nie. A zresztš to wcale nie jest kluczyk, tylko kawałek metalu, o taki. - Rozstawił kciuk i palec wskazujšcy na długoć kluczyka. - Czyli dorobiony, tak? U œlusarza? - Nie. To wcale nie jest klucz, tylko mały metalowy pręcik. - Wypróbowałeœ go? Curt, który do tej pory niemal nie potrafił zamknšć ust, nie odpowiedział od razu. - Daj spokój - powiedział Ennis. - Pracujemy razem, jak rany. Przecież cię nie ugryzę. - No dobrze, tak, wypróbowałem. Chciałem sprawdzić, czy ten głupi silnik działa. - No mylę, że działa. Jako tu przyjechał, nie? - Tak mówi Roach, ale jak zajrzałem pod maskę, zaczšłem się zastanawiać, czy nie kłamie albo czy go ktoœ nie zahipnotyzował. No, to się jeszcze zobaczy. Ten pseudokluczyk się nie obrócił. Tak jakby silnik się zablokował. - Gdzie teraz jest? 46 STEPHEN KING Włożyłem go z powrotem do stacyjki. Ennis skinšł głowš. - Dobrze. A kiedy otworzyłe drzwi, czy żarówka pod sufitem się zapaliła? A może jej nie ma? Curtis się zastanowił. - Tak. Jest żarówka i zapaliła się. Powinienem to zauważyć. Ale jak mogła się zapalić? No jak, skoro akumulator nie jest podłšczony? - Może działać na baterie. - Ale w głosie Ennisa nie słychać było przekonania. - Co jeszcze? - Najlepsze zostawiłem na koniec. Musiałem dotknšć paru rzeczy, ale miałem chusteczkę i wiem, gdzie dotykałem, więc mi nie urwij jaj. Ennis nie odezwał się, ale spojrzał na chłopaka wzrokiem zapowiadajšcym, że jeli trzeba mu będzie urwać jaja, to się urwie. - Wszystkie kontrolki na desce rozdzielczej sš fałszywe, tylko na pokaz. Gałki radia się nie obracajš, tak samo jak włšcznik grzejnika. Dwigni włšczajšcej odmrażanie nie można poruszyć. Jakby jš kto zabetonował. Ennis wjechał w lad za furgonetkš, która znalazła się na zapleczu siedziby Jednostki D. - Coœ jeszcze? - Wszystko. Popieprzone aż pod niebo. - To zaalarmo-
wało Ennisa, ponieważ Curt zwykle nie używał brzydkich wyrazów. - Pamiętasz tę wielganš kierownicę? Uważam, że ona też jest tylko na pokaz. Poruszyłem niš - tylko krawędziami dłoni, nie dostań zawału - i owszem, obraca się odrobinkę w lewo i prawo, ale tylko odrobinkę. Może się zablokowała, tak jak stacyjka, ale... Ale w to nie wierzysz. -Nie. Furgonetka zaparkowała przed Barakiem B. Rozległ się œwist i buicka opuszczono na białe opony. Kierowca furgonetki, stary Johnny Parker, wysiadł, żeby go odczepić, chrypišc przez pallmalla w gębie. Ennis i Curt siedzieli w radiowozie D-19 i patrzyli na siebie. - No to co my tu mamy, do nagłej cholery? - spytał w końcu Ennis. - Samochód, który nie jeŸdzi i nie mógł dotrzeć do stacji Jenny na szosie 32 aż do pompy paliwowej. Nie ma tablic rejestracyjnych. Nie ma naklejki przeglšdu... - Coœ mu przyszło do głowy. - Dowód rejestracyjny? Sprawdziłeœ? BUICK 8 47 - Nie ma go za kierownicš - powiedział Curt, niecierpliwie otwierajšc drzwi. Młodzi zawsze się niecierpliwiš. - Ani w schowku na rękawiczki, bo nie ma schowka. Sš drzwiczki i przycisk, który je otwiera, tylko że nie otwiera, a drzwiczki sš nieruchome. To atrapa, jak wszystko na tablicy rozdzielczej. Sama tablica też fałszywa. Samochody z lat pięćdziesištych nie miały drewnianych tablic rozdzielczych. Przynajmniej nie w Ameryce. Wysiedli i spojrzeli na tył osieroconego buicka. - A bagażnik? - spytał Ennis. - Otwiera się? - Tak. Nie jest zamknięty. Trzeba wcisnšć guzik i otwiera się jak każdy normalny bagażnik. Ale strasznie œmierdzi. - Czym? - Bagnem. - A w œrodku jest jakiœ trup? - Nie ma trupa ani niczego. - Zapasowej opony? Nawet lewarka? Curtis pokręcił głowš. Johnny Parker zbliżył się, zdejmujšc robocze rękawice. Coœ jeszcze, panowie? Obaj pokręcili głowami. Johnny odwrócił się i stanšł. Właciwie co to ma być? Jaki kawał? Jeszcze nie wiemy - odparł Ennis. Johnny pokręcił głowš. - Jak się dowiecie, dajcie znać. Ciekawoć zabiła kota, satysfakcja go wskrzesiła. Wiecie? - Ogromna satysfakcja - odrzekł Curt machinalnie. To powiedzonko o kocie i ciekawoci funkcjonowało na co dzień w życiu policjantów, właœciwie nie jako dowcip, tylko co, co na stałe zadomowiło się w fachowym żargonie. Ennis i Curt odprowadzili go wzrokiem. - Chcesz mi wyznać coœ jeszcze, zanim pogadamy z sierżantem Schpondistem? - spytał Ennis. - Tak. Żyjemy w strefie trzęsień ziemi.
- Strefa trzęsień ziemi? Co to ma,znaczyć? Więc Curtis opowiedział Ennisowi o pokazie, jaki przed tygodniem obejrzał na kanale PBS. Do tego czasu zrobiło się wokół nich tłoczno. Przyszedł Phil Candleton, Arky Arkanian, Sandy Dearborn i sam sierżant Schoondist. Program dotyczył przewidywania trzęsień ziemi. Naukowcy jeszcze długo nie opracujš zupełnie niezawodnej metody, wyjanił Curtis, ale na ogół sšdzš, że z czasem to się da 48 STEPHEN KING zrobić. A to dlatego, że istniejš znaki ostrzegawcze. Czujš je zwierzęta, ludzie często też. Psy zaczynajš się denerwować i szczekajš, żeby je wypucić. Bydło robi się niespokojne w oborze albo przewraca płoty na pastwiskach. Kury w klatkach bijš czasem skrzydłami tak mocno, że je sobie łamiš. Niektórzy ludzie twierdzš, że słyszeli cienkie brzęczenie dobiegajšce z ziemi na jakie piętnacie do dwudziestu minut przed wielkš trzęsawkš (a jeli ludzie je słyszš, to dlaczego większoć zwierzšt nie może go słyszeć wyraniej?). No i ro bi się zimno. Nie wszyscy czujš te przedtrzęsieniowe spadki temperatur, ale wiele osób na pewno. Były nawet meteorologiczne dane potwierdzajšce te doniesienia. Zalewasz? - spytał Tony Schoondist. Ale skšd, powiedział Curt. Na dwie godziny przed wielkim trzęsieniem w 1906 roku w San Francisco temperatura spadła o trzynaœcie stopni, to fakt. A poza tym warunki pogodowe się nie zmieniły. - Fascynujšce - zgodził się Ennis - ale co to ma wspólnego z buickiem? Do tego czasu zjawiło się tylu funkcjonariuszy, że stanęli w kółku. Curtis powiódł po nich wzrokiem, wiedzšc, że przez najbliższe pół roku będš na niego mówić Trzęsawka, ale był zbyt podekscytowany, żeby się tym przejmować. Powiedział, że kiedy Ennis przesłuchiwał Bradleya Roacha, on usiadł za tš dziwnš kierownicš, bardzo uważajšc, żeby dotykać wszystkiego tylko krawędziami dłoni. I kiedy tam siedział, zaczšł słyszeć bardzo cienkie brzęczenie. Powiedział, że również je poczuł. - Dochodziło znikšd, takie wysokie, monotonne. Czułem je w brzuchu, gdyby było mocniejsze, pewnie by mi zaczęły brzęczeć monety w kieszeniach. To ma jakš nazwę, uczylimy się tego na fizyce, ale za żadne skarby nie mogę jej sobie przypomnieć. - Drgania harmoniczne - odezwał się Tony. - Kiedy dwa przedmioty zaczynajš razem wibrować, jak kamertony albo kieliszki. Curtis kiwał głowš. - Tak, włanie. Nie wiem, co to spowodowało, ale było bardzo silne. Usadowiło się jakby w samym œrodku mojej głowy, to był taki dwięk, jak linii wysokiego na pięcia, kiedy się pod niš stanie. To zabrzmi idiotycznie, ale po jakiejœ minucie to brzęczenie zaczęło się prawie układać w słowa. BUICK 8
49
- Kiedy pod dakš liniš położyłem jednš dziewczynę powiedział sentymentalnie Arky, bardziej niż kiedykolwiek przypominajšc Lawrence'a Welka. - I faktycznie, było drganie. Bzyku, bzyku, bzyk. - OszczędŸ nam, stary - zgasił go Tony. - Mów, Curtis. - Najpierw mylałem, że to radio, bo brzmiało doć po dobnie, jak taki stary odbiornik, z którego z oddali dochodzi muzyka. Więc wzišłem chusteczkę i chciałem je wyłšczyć. Wtedy się przekonałem, że gałki się nie ruszajš, ani jedna. I że z tego czegoœ takie samo radio jak... jak... jak policjant z Phila Candletona. - Ale œmieszne - skwitował Bili. - Co najmniej tak œmieszne, jak gumowy kurczak albo... - Zamknij się, chcę tego posłuchać - przerwał Tony. Mów, Curtis. I daruj sobie wygłupy. - Tak jest. Kiedy zaczšłem kręcić gałkami, poczułem, że zrobiło się zimno. Dzień był ciepły, a samochód stał na słońcu, ale w rodku było zimno. I jakby wilgotno. Wtedy mi się przypomniał ten program o trzęsieniach ziemi. - Powoli pokiwał głowš. - Miałem wrażenie, że powinienem wysišć z tego samochodu, i to szybko. Wówczas brzęczenie już przycichło, ale zrobiło się jeszcze zimniej. Jak w lodówce. Tony Schoondist, wówczas dowódca Jednostki D, podszedł do buicka. Nie dotknšł go, tylko zajrzał przez okno. Stał tak prawie przez minutę, pochylony nad ciemnogranatowym samochodem, lecz z wyprostowanymi plecami i założonymi z tyłu rękami. Ennis stał za nim. Reszta zgromadziła się wokół Curtisa, czekajšc, aż Tony przestanie robić to, co robił. Dla nich Tony Schoondist był najlepszym dowódcš, jakiego mieli. Twardy, odważny, prostolinijny, przebiegły, kiedy musiał. Kiedy policjant osišga rangę dowódcy, do gry wkracza polityka. Zebrania co miesišc. Telefony ze Scranton. Sierżant nie stoi na szczycie tej drabiny, ale wystarczajšco wysoko, żeby zalały go biurokratyczne brednie. Schoondist rozegrał tę grę tak, że zdołał utrzymać stanowisko, ale wszyscy wiedzieli, że wyżej nie pójdzie. I nawet nie chciał. Bo dla Tony'ego najbardziej liczyli się jego chłopcy... a kiedy na miejsce Matta Babickiego przyszła Shirley, także dziewczyny. Krótko mówišc, jego ludzie. Jednostka D. Wszyscy o tym wiedzieli nie dlatego, że tak mówił, ale ponieważ robił, co trzeba. Wreszcie wrócił do swoich chłopców. Zdjšł kapelusz, przesunšł dłoniš po ostrzyżonych na jeża włosach i znowu 4. Buick 8 50 STEPHEN KING go włożył. Pasek z tyłu, zgodnie z regulaminem stroju letniego. W zimie pasek znajdował się pod brodš. Taka była tradycja, a w policji stanu Pensylwania mielimy jš tak samo, jak każda organizacja, która istnieje od jakiegoœ czasu. Na przykład aż do 1962 roku funkcjonariusze, którzy chcieli się ożenić, musieli otrzymać zezwolenie od dowódcy (który korzystał z tego sposobu, by wyrzucić żółtodziobów i młodych funkcjonariuszy, nienadajšcych się do tego zawodu). - Nic nie brzęczy - odezwał się Tony. - I wydaje mi się,
że temperatura w rodku jest taka, jak trzeba. Może trochę chłodniej niż na zewnštrz, ale... Wzruszył ramionami. Curtis poróżowiał. - Sierżancie, przysięgam... - Nie zarzucam ci kłamstwa - powiedział Tony. - Jeœli mówisz, że samochód brzęczał jak kamerton, to ci wierzę. Skšd dochodziło to brzęczenie? Z silnika? Curtis potrzšsnšł głowš. - Z okolic bagażnika? To samo. - Spod spodu? Trzecie potrzšnięcie głowš i teraz policzki, szyja i czoło Curtisa były już krwistoczerwone. Więc skšd? - Z powietrza - wyznał niechętnie Curt. - Wiem, to głupie, ale... tak. Właœnie z powietrza. - Rozejrzał się, jakby myœlał, że wszyscy zacznš się miać. Nikt się jednak nie rozemiał. Mniej więcej wtedy do grupy dołšczył Orville Garrett. Wrócił z budowy, na której poprzedniej nocy zniszczono kilka maszyn. Za nim truchtał Pan Dillon, maskotka jednostki. Był to owczarek niemiecki z domieszkš krwi collie. Orville i Huddie Royer znaleŸli go, kiedy był szczeniakiem i taplał się w płytkiej studni przy opuszczonej farmie koło Sawmill Road. Mógł tam wpać przypadkiem, ale najpewniej nie. Pan D nie był jakimœ wytrenowanym cudem z K-9, ale tylko dlatego, że nikt go nie tresował. Poza tym był bardzo mšdry i również opiekuńczy. Gdy w obecnoœci Pana D jakiœ łobuz podnosił głos i groził palcem któremu z nas, musiał się liczyć z tym, że do końca życia będzie dłubał w nosie ołówkiem. - Co się dzieje, chłopaki? - spytał Orville, ale zanim ktoœ zdšżył odpowiedzieć, Pan Dillon zaczšł wyć. Sandy DearBUICK 8 51 born, który przypadkiem stał koło psa, jeszcze nigdy w życiu nie słyszał takiego dwięku. Pan D cofnšł się nieco i przykucnšł, zwrócony pyskiem w stronę buicka. Podniósł łeb i wygišł grzbiet. Wyglšdał, jakby chciał zrobić kupę, tylko sierć miał zjeżonš jak szczotka, każdy włos osobno. Sandy zlodowaciał. - Boże więty, co się z nim dzieje? - spytał Phil cicho, z przejęciem, a wtedy Pan D jeszcze raz zawył przecišgle i drżšco. Podkradł się do buicka, nadal w tym dziwnym przygarbionym, zesztywniałym przykucnięciu, z pyskiem cišgle zwróconym ku niebu. Przykro było patrzeć. Zrobił jeszcze dwa lub trzy niezdarne kroczki i padł na ziemię, dyszšc i skomlšc. - Co do diabła? spytał Orv. - WeŸ go na smycz - rozkazał Tony. - Zabierz go do œrodka. Orv zrobił, jak kazał Tony, a po smycz dosłownie popędził. Phil Candleton, który zawsze miał słaboć do tego psa, poszedł razem z nim i Orvem, od czasu do czasu głaszczšc
Pana D i przemawiajšc do niego kojšco. Póniej powiedział wszystkim, że pies cały dygotał. Nikt się nie odezwał. Bo i po co. Wszyscy myœleli o tym samym - że Pan Dillon niele się wystraszył, że Curt miał rację. Ziemia się nie zatrzęsła, a Tony niczego nie słyszał, kiedy wsadził głowę w okno buicka, ale co z wozem było nie tak. Co gorszego niż za duża kierownica albo dziwny kluczyk bez zšbków. O wiele gorszego. W latach siedemdziesištych i osiemdziesištych wydział zabójstw policji stanu Pensylwania był jak cygański tabor, podróżował od jednego oddziału do drugiego w okolicy okręgowej kwatery głównej. W przypadku Jednostki D kwatera główna znajdowała się w Butler. Nie było furgonetek z przyrzšdami, o takich wielkomiejskich luksusach œniliœmy po nocach, ale na prowincji pojawiły się dopiero pod koniec stulecia. Pracownicy wydziału zabójstw jeŸdzili nieoznakowanymi policyjnymi samochodami, wożšc na miejsca zbrodni wielkie płócienne torby na ramię z logo PSP. Zespoły liczyły na ogół trzech pracowników: dowódcę i dwóch techników. Czasami zabierali ze sobš praktykanta. Większoć ich wyglšdała na szczeniaków, którzy nie mogš sobie legalnie kupić drinka. 52
STEPHEN KING Tego popołudnia taki zespół pojawił się w Jednostce D. Przyjechali z Shippenville na osobistš probę Tony'ego Schoondista. Była to mieszna nieformalna wizyta, nie całkiem zgodna z przepisami. Dowódcš zespołu był Bibi Roth, stara gwardia (kršżyły dowcipy, że Bibi nauczył się rzemiosła od Sherlocka Holmesa i doktora Watsona). Był w dobrych stosunkach z Tonym Schoondistem i nie miał nic przeciwko robocie dla niego. Oczywicie pod warunkiem, że zostanie zachowana dyskrecja. DZIŒ: Sandy Tu Ned przerwał mi, by spytać, dlaczego zajęto się buickiem w taki dziwny (przynajmniej według niego), nieregulaminowy sposób. - Ponieważ - odpowiedziałem -jedynym wykroczeniem, jakie potrafilimy wymylić, była kradzież towaru- benzyny za siedem dolarów. To tylko wykroczenie, nie zasługuje na ekipę z wydziału zabójstw. - Dyle samo benzyny by wypotrzebowali, jakby du przyjechali ze Shippenville - podkrelił Arky. - Nie wspominajšc już o godzinach pracy - dodał Phil. - Tony nie chciał poruszać całej tej biurokratycznej machiny - powiedziałem. - Pamiętaj, że mieliœmy tylko samochód. Oczywiœcie bardzo dziwny samochód, któremu brakowało tablic rejestracyjnych, karty wozu czy - Bibi Roth to potwierdził - numeru identyfikacyjnego. - Ale Roach miał powody przypuszczać, że kierowca utopił się w strumieniu za stacjš benzynowš! - E tam - włšczyła się Shirley. - Płaszcz okazał się plastikowym kubłem na mieci. Tyle na temat pomysłów Brad-
leya Roacha. - Poza tym - wtršcił Phil - Ennis i twój tata zauważyli, że na zboczu za stacjš nie ma ladów stóp, a trawa była jeszcze mokra. Gdyby ten goć naprawdę się tam zapucił, zo stawiłby po sobie jakiœ znak. - Tony chciał, żeby to zostało w rodzinie - powiedziała Shirley. - Dobrze to ujęłam, Sandy? - Tak. Sam buick był dziwny, ale zajęlimy się nim mniej więcej tak samo jak wszystkim, co wykracza poza zwyczaj54 STEPHEN KING noć; kiedy ginie jeden z nas - na przykład jak twój tato w zeszłym roku - albo od postrzału, albo w wypadku, jak George Morgan w pocigu za tym oszalałym draniem, który porwał swoje dzieci. Wszyscy zamilklimy na jaki czas. Gliniarze miewajš koszmarne sny, to wam powie każda żona policjanta, a w dziale złych snów George Morgan był jednym z najgorszych. Gnał sto czterdzieci i już prawie doganiał pewnego oszalałego drania, który miał zwyczaj bić porwane dzieci, bo twierdził, że je kocha. George prawie już go ma, aż tu nagle ni stšd, ni zowšd zjawia się starsza pani, która przechodzi przez ulicę, siedemdziesięcioletnia babunia, powolniejsza od pełznšcej dżdżownicy i po prostu lepa. To ten drań powinien jš potršcić, gdyby zaczęła przechodzić trzy sekundy wczeœniej, ale nie. Nie, ten drań tylko koło niej mignšł, tak blisko, że omal jej nie urwał nosa lusterkiem bocznym od strony pasażera. A za nim pruje George - i łubudu. Dwanaœcie wzorowych lat w policji stanowej, dwa wyróżnienia za odwagę, niezliczone nagrody za wzorowš służbę. Dobry ojciec, dobry mšż i wszystko to się skończyło, gdy jakaœ babcia z Lassburg Cut usiłowała przejć przez jezdnię w niewłaci wym momencie i zginęła pod kołami radiowozu D-27. George został uniewinniony przez komisję stanowš i wrócił do pracy w policji, na własne życzenie skierowany do spraw biurowych. Gdyby to zależało od samych gliniarzy, wróciłby na dawne miejsce, ale powstał pewien problem: nie potrafił już prowadzić samochodu. Nawet żeby zawieć rodzinę do supermarketu. Dostawał dreszczy za każdym razem, gdy siadał za kierownicš. Oczy zaczynały mu łzawić i dostawał histerycznej lepoty. Tego lata pracował nocami w dyspozytorni. Popołudniami trenował sponsorowanš przez Jednostkę D drużynę Małej Ligi, która przygotowywała się do rozgrywek stanowych. Kiedy to się zdarzyło, rozdał dzieciakom puchary i odznaczenia, powiedział, że jest z nich dumny, wrócił do domu (odwiozła go matka jednego chłopca), wypił dwa piwa i strzelił sobie w garażu w głowę. Nie zostawił listu, gliniarze rzadko to robiš. Napisałem o nim wspomnienie do prasy. Kiedy się je czyta, nikt by nie zgadł, że pisałem je, a łzy płynęły mi po twarzy. I nagle zaczęło mi bardzo zależeć, żeby wyjanić to synowi Curtisa Wilcoxa.
BUICK 8 55 - Jestemy rodzinš - powiedziałem. - Wiem, jak to brzmi, ale tak jest. Wiedział o tym nawet Pan Dillon, ty też to wiesz. Tak? Mały pokiwał głowš. No pewnie, że wiedział. Rok po œmierci jego ojca bylimy rodzinš, która znaczyła dla niego najwięcej, rodzinš, którš znalazł i która dała mu to, czego potrzebował, żeby dalej radzić sobie z życiem. Matka i siostry go kochały, a on kochał je, ale żyły w sposób, który dla Neda był niedostępny... przynajmniej na razie. Trochę dlatego, że był mężczyznš, nie kobietš. Trochę dlatego, że miał osiemnaœcie lat. A trochę z tego powodu, że cišgle musiał pytać: dlaczego. - To, co rodzina mówi i jak się zachowuje, kiedy jest za zamkniętymi drzwiami swojego domu, i co mówi i jak się zachowuje, kiedy stoi na trawniku, a drzwi sš otwarte... to dwie bardzo różne sprawy. Ennis wiedział, że z buickiem jest co nie w porzšdku, twój tata to wiedział, i Tony, i ja. Najbardziej z nas wszystkich wiedział Pan D. Jak ten pies wył... Zamilkłem na chwilę. To wycie powracało do mnie w snach. Potem znów zaczšłem opowiadać. - Ale w wietle prawa był to tylko przedmiot - res, jak mówiš prawnicy - i nie można mu było nic zarzucić. Przecież nie moglimy aresztować buicka za kradzież towaru, no nie? A człowiek, który kazał nalać benzyny, zniknšł i œlad po nim zaginšł. Moglimy jedyne uznać to za konfiskatę mienia. Ned miał minę kogo, kto nie pojmuje, co się do niego mówi. Rozumiałem go. Nie wyrażałem się tak jasno, jak chciałem. A może tylko grałem w starš jak wiat grę pod tytułem „To nie nasza wina". - Słuchaj - odezwała się Shirley. - Przypućmy, że jaka kobieta zatrzymała się na stacji benzynowej, żeby skorzystać z toalety i tam na umywalce zostawiła zaręczynowy pierœcionek z brylantem, który znalazł Bradley Roach. W porzšdku? - W porzšdku... - odpowiedział Ned. Wcišż z tš samš minš. - I powiedzmy, że Roach przyniósł go nam, zamiast wsadzić do kieszeni i oddać do lombardu w Butler. My byœmy spisali raport, może powiadomilibyœmy funkcjonariuszy o marce i roczniku samochodu tej kobiety, gdyby Roach nam go opisał... ale nie moglibymy zatrzymać piercionka. Moglibyœmy, Sandy? 56
STEPHEN KING - Nie - odparłem. - Poradzilibymy Roachowi, żeby zamiecił w gazecie ogłoszenie - „Znaleziono damski pierœcionek; jeœli uważasz, że to twój, zadzwoń pod ten numer i opisz go". W tym momencie Roach zaczšłby jęczeć, że to go będzie kosztować trzy dolce. - A my bymy mu przypomnieli, że znalazcy cennych przedmiotów często otrzymujš znaleŸne - dodał Phil - i może by uznał, że jednak wyskrobie te trzy dolary. - Ale gdyby kobieta nie zadzwoniła i nie wróciła - pod-
jšłem - piercionek stałby się własnociš Roacha. To naj starsze prawo œwiata - kto znajduje, ten zatrzymuje. - Więc Ennis i mój tata zatrzymali buicka. - Nie. Policja go zatrzymała. - A kradzież towaru? Zgłosiliœcie to? - A, wiesz - powiedziałem z umiechem zażenowania siedem dolców to za mało, żeby się wdawać w papierkowš robotę. Prawda, Phil? - No - zgodził się Phil. - Ale załatwiliœmy sprawę z Hugh Bosseyem. W oczach Neda zawitało zrozumienie. - Zapłacilicie za benzynę pieniędzmi z depozytu. Phil zrobił obrażonš i zarazem rozbawionš minę. - Nigdy w życiu! Depozyt to własnoć podatników. - Zrobilimy zrzutkę - wyjaniłem. - Wszyscy dali, co mieli. Nic trudnego. - Gdyby Roach znalazł piercionek i nikt by się po niego nie zgłosił, stałby się jego własnociš - powtórzył Ned. Więc czy buick nie powinien należeć do niego? - Może, gdyby go zatrzymał. Ale oddał go nam, prawda? I jego zdaniem sprawa została załatwiona. Arky klepnšł się w czoło i spojrzał znaczšco na Neda. Den chłopak miał du całkiem pusto. Przez chwilę mylałem, że Ned znów zacznie rozmylać o młodym mężczynie, który stał się mordercš jego ojca - ale się otrzšsnšł. Prawie to zobaczyłem. Mów dalej - zwrócił się do mnie. - Co było potem? O rety. Kto by się oparł? WTEDY Bibi Roth i jego dzieci (tak ich nazywał) sprawdzili buicka w cišgu zaledwie czterdziestu pięciu minut. Młodzi ludzie robili zdjęcia i zdejmowali odciski palców, Bibi z notesem chodził wokół i czasem w milczeniu wskazywał co długopisem. Jakie dwadziecia minut póniej przyszedł Orv Garrett z Panem Bilionem. Pies był na smyczy, co się rzadko zdarzało na terenie baraków. Podszedł do nich Sandy. Pies już nie wył, przestał się trzšć i siedział z ogonem zawiniętym ładnie wokół łap, ale jego ciemnobršzowe oczy były skierowane na buicka i nie odrywały się od niego. Z głębin klatki piersiowej zwierzęcia dochodził jednostajny warkot, niemal niedosłyszalny, jak pomruk potężnego silnika. >- Jak Boga kocham, Orvie, zabieraj się z nim do œrodka - powiedział Sandy Dearborn. - Dobrze. Mylałem, że już się uspokoił. - Orvie zawahał się i dodał: - Słyszałem, że posokowce czasem się tak zachowujš, kiedy znajdujš trupa. Wiem, że trupa nie było, ale może kto tam umarł, jak mylicie? - Nic nam o tym nie wiadomo. - Sandy patrzył na Tony'ego Schoondista, który wyszedł bocznymi drzwiami z baraku i zbliżył się do Bibi Rotha. Szedł z nim Ennis. Sandy pomylał, że tego dnia nawet ładna dziewczyna nie przekona go, żeby nie dał jej mandatu. Curt chciał zostać w barakach, przyjrzeć się, jak pracuje Bibi ze swojš ekipš; gdyby mu tego
odmówiono, piraci drogowi zachodniej Pensylwanii drogo by za to zapłacili. Pan Dillon otworzył pysk i zaskomlał przecišgle i nisko, jakby co go bolało. Sandy przypuszczał, że naprawdę co 58 STEPHEN KING go boli. Orville zabrał psa do rodka. Pięć minut póŸniej Sandy musiał jechać wraz ze Steve'em Devoe na miejsce kolizji dwóch samochodów na autostradzie 6. Bibi Roth zdał raport Tony'emu i Ennisowi oraz członkom swojej ekipy (tamtego dnia było ich troje) przy stole piknikowym w cieniu Baraku B, jedzšc kanapki i pijšc herbatę z lodem, którš wyniósł im Matt Babicki. - Dziękuję, że powięcilicie swój czas- odezwał się Tony. - Dziękuję, że to mówisz - odparł Bibi - i mam nadzieję, że dalszego cišgu nie będzie. Nie chcę o tym pisać raportów, Tony. Nikt by mi już nigdy nie zaufał. - Obejrzał się na swojš ekipę i klasnšł w ręce jak nauczycielka. - Dzieci, czy lubimy papierkowš robotę? Jedno z obecnych tego dnia dzieci zostało w 1993 roku głównym lekarzem sšdowym stanu Pensylwania. Spojrzeli na niego, dwaj młodzieńcy i młoda kobieta wyjštkowej urody. Kanapki w ich dłoniach znieruchomiały, brwi się zmarszczyły. Nie wiedzieli, jaka odpowied jest właœciwa. - Nie, Bibi! - podpowiedział. - Nie, Bibi - powtórzyli posłusznie. - Co nie? - spytał. - Nie lubimy papierkowej roboty - ucilił młodzieniec numer jeden. - Ani akt - dodał młodzieniec numer dwa. - Ani odbitek, ani odbitek odbitek - powiedziała młoda kobieta wyjštkowej urody. - Ani nawet oryginałów. - Dobrze! - pochwalił. - A z kim będziemy o tym rozmawiać, Kindert Tym razem nie trzeba było podpowiedzi. - Z nikim, Bibi! - No właœnie - zgodził się Bibi. - Jestem z was dumny. - Zresztš to musi być jaki kawał - odezwał się jeden z młodzieńców. - Kto robi pana w konia, sierżancie. - Nie wykluczam - rzekł Tony, zastanawiajšc się, czy dalej by tak myœleli, gdyby widzieli, jak Pan Dillon wyje i kuli się niczym okaleczony. Pan D nikogo nie chciał zrobić w konia. Dzieci zaczęły jeć, pić i rozmawiać ze sobš. Tymczasem Bibi spojrzał z krzywym uœmieszkiem na Tony'ego i Ennisa Rafferty'ego. BUICK 8 59 - Widzš to, na to patrzš tym wspaniałym ostrym wzrokiem i jednoczenie wcale tego nie widzš - powiedział. Młodzi to cudowni idioci. Co to jest to coœ, Tony? Masz jakieœ podejrzenia? Zeznania œwiadków? -Nie.
Bibi spojrzał na Ennisa, który przez chwilę zastanawiał się, czy nie wspomnieć mu o człowieku, który znał historię buicka, ale potem się jednak rozmylił. Bibi był porzšdnym facetem... ale niejednym z nich. - To nie jest żaden pojazd, to na pewno - mówił dalej Bibi. - Ale kawał? Nie, nie sšdzę. - Znalazłeœ krew? - spytał Tony, nie wiedzšc, czy chce to usłyszeć, czy nie. - Tylko badajšc próbki pod mikroskopem, moglibyœmy okrelić to z całš pewnociš, ale nie sšdzę. Z pewnociš nic więcej niż iloœci œladowe, jeœli w ogóle. - Co znalazłeœ? - Krótko mówišc - nic. Nie pobraliœmy próbek z opon, ponieważ nie nabiło się w nie ani błoto, ani ziemia, ani kamyki, szkło i trawa, ani nic. Powiedziałbym, że to niemożliwe. Obecny tu Henry - wskazał młodzieńca numer jeden usiłował wcisnšć w bieżnik kamyczek i nie udało mu się. Co to jest? Dlaczego? I czy możesz to opatentować? Jeœli tak, od razu przechod na wczeniejszš emeryturę. Tony pocierał policzek czubkami palców, gest człowieka będšcego w rozterce. - Posłuchaj tego - cišgnšł Bibi. - Mówimy teraz o dywanikach na podłodze. Zbierajš brud jak szatany. Każdy to wręcz zdjęcie geologiczne. Na ogół. Ale nie tutaj. Parę smug ziemi, łodyżka mlecza. I tyle. - Spojrzał na Ennisa. - Podejrzewam, że z butów twojego partnera. Powiedziałe, że usiadł za kierownicš? -Tak. - Były po stronie kierowcy. - Bibi złożył ręce, jakby chciał powiedzieć: czego należało dowieć. - Sš odciski palców? - spytał Tony. - Trzy rodzaje. Chcę pobrać odciski tych dwóch funkcjonariuszy i chłopaka ze stacji. Te, które zdjęliœmy z pompy, niemal z całš pewnociš należš do niego. Zgodzisz się? - Najprawdopodobniej. Zdejmiesz odciski osobiœcie? - Zdecydowanie. Cała przyjemnoć po mojej stronie. I zbiorę próbki włókien. Tylko mnie nie wkurzaj i nie proœ 60 STEPHEN KING o wszystko włšcznie z chromatografem z Pittsburgha. BšdŸ dobrym kolegš. Zajmę się tym w takim stopniu, na jaki pozwala sprzęt z mojej piwnicy. Czyli doć dokładnie. - Porzšdny z ciebie chłop, Bibi. - Tak, i nawet najlepszy z najlepszych da się„ czasem zaprosić na darmowy obiad, jeœli zaprasza kolega. - Zaprasza. A na razie -jest coœ jeszcze? - Szkło to szkło. Drewno to drewno... ale drewniana deska rozdzielcza tego antyku - rzekomego - jest kompletnie poršbana. Mój starszy brat miał buicka z pónych lat pięćdziesištych, z limitowanej serii. To na nim uczyłem się jeŸdzić i dobrze go zapamiętałem. Wspominam go ze strachem i czułociš. Deska rozdzielcza była wykładana winylem. Zaryzykowałbym twierdzenie, że tapicerka foteli w tym samochodzie jest z winylu, co by się zgadzało z tym rocznikiem
i modelem; dla pewnoci sprawdzę to w General Motors. Licznik... bardzo zabawne. Zauważyłeœ? Ennis pokręcił głowš. Był jak zahipnotyzowany. - Wyzerowany. Co nawet się zgadza. Ten samochód rzekomy samochód - nie może jedzić. - Przeniósł wzrok z Ennisa na Tony'ego i z powrotem. - Powiedzcie, że nie widzielicie go w ruchu. Że nie widzielicie, żeby przemiecił się choć o centymetr na własnym napędzie. - No, właœciwie nie - przyznał Ennis. I rzeczywiœcie. Nie było potrzeby dodawać, że Bradley Roach podobno widział, jak wóz jechał, a Ennis, weteran wielu przesłuchań, mu uwierzył. - To dobrze. - Bibi się rozpogodził. Klasnšł w ręce, znowu zmieniajšc się w nauczycielkę. - Dzieci, do domu! Podziękujcie ładnie! - Dziękujemy, panie sierżancie - powiedzieli chórem. Młoda kobieta niezwykłej urody dopiła mrożonš herbatę, beknęła i poszła za swoimi kolegami w białych fartuchach do samochodu, którym przyjechali. Tony z fascynacjš zauważył, że żadne nie obejrzało się na buicka. Był dla nich zamkniętš sprawš, a nowe już czekały. Był starym samochodem, który z każdš minutš starzał się coraz bardziej w letnim słońcu. Co z tego, że spomiędzy rowków bieżnika wypadajš kamyczki, nawet jeœli umieœci sieje w takim punkcie krzywizny, że powinny się utrzymać dzięki sile grawitacji? Co z tego, że po jednej stronie sš trzy okršgłe otwory zamiast czterech? BUICK 8 61 Widzš i jednoczenie nie widzš, powiedział Bibi. Młodzi to cudowni idioci. Bibi szedł za swoimi cudownymi idiotami do własnego samochodu (lubił zajeżdżać na miejsce wypadku z fasonem, jeli to było możliwe), lecz nagle się zatrzymał. - Powiedziałem, że drewno to drewno, winyl to winyl, a szkło to szkło. Słyszeliœcie to? Tony i Ennis przytaknęli. - Zdaje się, że cały układ wydechowy tego rzekomego samochodu jest ze szkła. Oczywicie zajrzałem tylko z jednej strony, ale miałem latarkę. Doć silnš. - Przez parę chwil stał, wpatrzony w buicka stojšcego przed Barakiem B, z rękami w kieszeniach, kołyszšc się na piętach. - Pierwszy raz słyszę, żeby samochód miał szklany układ wydechowy przemówił wreszcie i poszedł do samochodu. Po chwili zniknšł razem z dziećmi. Tony niepokoił się, że samochód stoi tam, gdzie stoi, nie tylko z powodu ewentualnych burz, ale ponieważ kto mógłby przypadkiem zawędrować na tyły jednostki i go zobaczyć. Gocie byli dla niego państwem Obywatelami. Policja stanowa służyła panu O. i jego rodzinie w miarę swych możliwoœci, w niektórych wypadkach nawet za cenę życia. Ale nie ufała im. Rodzina pana O. nie była rodzinš Jednostki D. Na myl o tym, że mogłaby się rozejć pogłoska- gorzej, plotka - o samochodzie, sierżanta Schoondista przechodził
zimny dreszcz. Za kwadrans trzecia sierżant wmaszerował do małego gabinetu Johnny'ego Parkera (w tamtych czasach pomoc drogowa mieciła się jeszcze w pobliżu) i namówił Johnny'ego do sprowadzenia furgonetki przed Barak B i wcišgnięcia buicka do rodka. Umowę przypieczętowali butelkš whiskey, po czym buick został wprowadzony w mierdzšcš olejem ciemnoć, która stała się jego domem. Barak B miał drzwi garażowe po obu stronach, a Johnny wprowadził buicka tylnymi. W rezultacie przez wszystkie lata samochód stał przodem do baraków Jednostki D. Większoć funkcjonariuszy zdawała sobie z tego sprawę. Nie wiadomie, nie była to jaka konkretna myl, lecz co, co usadowiło się gdzie w głębi mózgu, nie do końca ukształtowane i nieustępliwe: presja jego chromowanego uœmiechu. 62
STEPHEN KING W roku 1979 do Jednostki D było przydzielonych osiemnastu funkcjonariuszy, którzy rotacyjnie brali ustalone zmiany: od siódmej do trzeciej, od trzeciej do jedenastej i zmianę cmentarnš, kiedy wyruszali we dwóch w jednym radiowozie. W pištki i soboty zmiana od jedenastej do siódmej zyskiwała nazwę Patrolu Rzygowin. W dniu, kiedy pojawił się buick, do czwartej po południu wiedzieli już o nim chyba wszyscy funkcjonariusze, którzy wpadali, by rzucić na niego okiem. Sandy Dearborn, który już wrócił od wypadku na szóstce i spisywał raport, widział, jak chodzš trójkami i czwórkami, niemal jak turyœci. Curt Wilcox skończył zmianę i sam oprowadził parę grup, wskazujšc różnišce się liczbš otwory w karoserii i wielkš kierownicę; podnosił też maskę, żeby mogli podziwiać ten przedziwny silnik z wielkim napisem BUICK 8 po obu stronach. Orv Garrett oprowadzał inne grupy, opowiadajšc o reakcji Pana D. Sierżant Schoondist, już zafascynowany samochodem (ta fascynacja nigdy go nie opuœciła, dopóki alzheimer nie wyczycił mu zupełnie mózgu), wpadał przy każdej okazji. Sandy pamiętał sierżanta, jak stał przed otwartym Barakiem B, z nogš opartš o deski, z założonymi z tyłu rękami. Koło niego stał Ennis, palił jednego z tych małych tiparillos, które lubił, i mówił, podczas gdy Tony kiwał głowš. Było po trzeciej i Ennis już się przebrał w dżinsy i zwykłš białš koszulę. Było po trzeciej, to wszystko, co Sandy mógł póniej powiedzieć. Wolałby mieć do powiedzenia co więcej, ale nie miał. Zjawiali się funkcjonariusze, przyglšdali się silnikowi (maska była już na stałe otwarta, rozdziawiona jak usta), kucali, żeby obejrzeć szklany układ wydechowy. Oglšdali wszystko, dotykali wszystkiego. Pan O. i jego rodzina nie pamiętaliby, żeby trzymać łapy z daleka, ale to byli gliniarze. Rozumieli, że choć na razie buick jest dowodem rzeczowym, to ta sytuacja może się zmienić. Zwłaszcza jeli mężczyznę, który przyjechał na stację Jenny, znajdš martwego. - Dopóki to się nie wydarzy albo nie wyskoczy coœ innego, będę trzymać samochód tutaj - powiedział Tony Matto-
wi Babickiemu i Philowi Candletonowi. Była już pewnie pišta i cała trójka zakończyła służbę jakie parę godzin temu. Tony wreszcie zaczšł myleć o powrocie do domu. Sandy wyszedł o czwartej, ponieważ chciał przed kolacjš skosić trawnik. BUICK 8 63 Dlaczego tutaj? - spytał Matt. - O co chodzi? Tony spytał, czy słyszeli o Olbrzymie z Cardiff. Nie słyszeli, więc im opowiedział. Olbrzym został „odkryty" w Onondaga Valley w stanie Nowy Jork. Podobno było to skamieniałe ciało gigantycznego stworzenia człekokształtnego, może istoty z innego wiata albo brakujšcego ogniwa pomiędzy małpš i człowiekiem. Po czym okazało się, że była to zwykła mistyfikacja, dzieło pochodzšcego z Binghamton producenta cygar, George'a Hulla. - Ale zanim Hull się przyznał - cišgnšł Tony - cały naród, włšcznie z P. T. Barnumem, zwalił się na miejsce, żeby na niego popatrzeć. Stratowano pola okolicznych farm. Włamywano się do domów. Jaki durny obozujšcy w lesie pan O. zaprószył ogień i spowodował pożar. Nawet kiedy Hull przyznał się, że kazał wyrzebić skamieniałego czło wieka" w Chicago i przysłać go ekspresem do stanu Nowy Jork, ludzie dalej przyjeżdżali. Nie chcieli uwierzyć, że to podpucha. Znacie powiedzenie: głupich nie siejš, sami wschodzš? Powstało w tysišc dziewięćset szećdziesištym dziewištym roku, w zwišzku z Olbrzymem z Cardiff. Do czego zmierzasz? - spytał Phil. Tony rzucił mu zniecierpliwione spojrzenie. - Do czego? Do tego, że w mojej jednostce nie będzie żadnego pieprzonego Olbrzyma z Cardiff. Póki mam tu coœ do powiedzenia. Ani cholernego Buicka Turyńskiego. Kiedy wrócili do baraków, dołšczył do nich Huddie Royer (z Panem Dillonem u boku, który nie odstępował go na krok). Huddie dosłyszał to o Buicku Turyńskim i zachichotał. Tony rzucił mu spojrzenie spode łba. - W tej okolicy nie będzie Olbrzyma z Cardiff, zapamiętajcie moje słowa i przekażcie je innym. Bo załatwimy to ustnie, na pewno nie wywieszę tego na tablicy ogłoszeń. Wiem, że i tak zacznš się plotki, ale ucichnš. Nie pozwolę, żeby jakie oszołomy stratowały mi dziesięć farm amiszów przed żniwami, zrozumiano? Zrozumiano. Tego samego dnia o siódmej wieczorem sytuacja mniej więcej wróciła do normy. Sandy Dearborn przekonał się o tym osobicie, ponieważ wrócił po kolacji, żeby jeszcze raz spojrzeć na samochód. Zastał tylko trzech funkcjonariuszy dwóch po służbie i jednego w mundurze. Buck Flanders, jeden z tych, co skończyli służbę, robił zdjęcia kodakiem. San64 STEPHEN KING dy trochę się zaniepokoił, ale w końcu co będzie na nich widać? Buicka, i tyle, nie doć starego, żeby oficjalnie można było go uznać za antyk.
Sandy zajrzał na czworakach pod samochód, przyœwiecajšc sobie leżšcš nieopodal (pewnie w tym właœnie celu) latarkš. Dobrze się przyjrzał układowi wydechowemu. Wyglšdał jak z pyrexu. Przez jaki czas nachylał się nad oknem od strony kierowcy (nie było brzęczenia ani chłodu), po czym wrócił do baraków, żeby pogadać o głupotach z Brianem Cole'em, który na tej zmianie siedział w fotelu dowódcy. Zaczęli od buicka, przeszli do swoich rodzin i właœnie przerzucili się na baseball, kiedy do drzwi zapukał Orville Garrett. - Widział któryœ Ennisa? Dzwoni Smoczyca i nie jest zadowolona. Smoczycš była Edith Hyams, siostra Ennisa. Była od niego o jakie osiem, dziewięć lat starsza i owdowiała dawno temu. Niektórzy policjanci podejrzewali, że zamordowała męża, zagderała go na mierć. - Ona nie ma języka, tylko bagnet - zauważył niegdyœ Dicky-Duck Eliot. Curt, który znał jš lepiej niż pozostali (Ennis przeważnie pracował z nim w parze; dobrze się dogadywali pomimo różnicy wieku), uważał, iż to przez Edith funkcjonariusz-Rafferty nigdy się nie ożenił. - Pewnie w głębi serca boi się, że wszystkie sš takie jak ona - powiedział raz Sandy'emu. Powrót do domu zaraz po pracy nigdy nie jest dobrym pomysłem, pomylał Sandy, spędziwszy długie dziesięć minut na rozmowie ze Smoczycš. Gdzie on jest, obiecał, że wróci najpóniej o wpół do siódmej. Zrobiłam pieczeń, tak jak sobie życzył, osiemdziesišt dziewięć centów za kilo, a teraz jest wyschnięta jak stary kapeć, szara jak pomyje, jeœli poszedł do ŤThe Country Wayť albo ŤThe Tapť, to mi lepiej od razu powiedz, Sandy, bo chcę zadzwonić i powiedzieć mu co i jak". Poinformowała także Sandy'ego, że skończyły się jej proszki na przeczyszczenie i Ennis miał jej kupić. Więc gdzie jest, do cholery? Wzišł nadgodziny? To dobrze, Bóg jeden wie, jak bardzo się im przydadzš te pienišdze, ale zadzwonić jednak powinien. A może pije?". Choć nigdy tego nie powiedziała otwarcie, Sandy wiedział, że Smoczyca œlubowała abstynencję. Sandy siedział w dyspozytorni, jednš rękš zasłaniał oczy i usiłował przerwać tok przemowy Smoczycy, kiedy do œrodBUICK 8 65 ka wpadł Curtis Wilcox, ubrany po cywilnemu i rozpromieniony. Tak jak Sandy wrócił, żeby znowu poprzyglšdać się buickowi. - Chwileczkę, Edith, poczekaj chwilę - rzucił Sandy i przyłożył telefon do piersi. - Hej, mały, pomóż. Nie wiesz, dokšd pojechał Ennis? - Pojechał? - Tak, ale najwyraŸniej nie do domu. - Sandy wskazał słuchawkę, którš wcišż przyciskał do piersi. - Dzwoni jego siostra. - Jak mógł pojechać, skoro jego samochód stoi u nas? spytał Curt. Sandy spojrzał na niego. Curtis spojrzał na Sandy'ego.
I bez słowa obaj doszli do tego samego wniosku. Sandy spławił Edith, powiedział, że albo zadzwoni on, albo Ennis, jeli tu gdzie jest. Odfajkowawszy tę sprawę, wyszedł na zaplecze z Curtem. Bez wštpienia był to samochód Ennisa, gremlin American Motors, z którego wszyscy się nabijali. Stał nieopodal pługu, który Johnny Parker wyprowadził z Baraku B, żeby zrobić miejsce dla buicka. Cienie samochodu i pługu wycišgnęły się w wietle zachodzšcego letniego słońca, odcinięte na ziemi jak tatuaże. Sandy i Curt zajrzeli do gremlina i nie zobaczyli nic oprócz zwykłych drogowych odpadków: papierki po hamburgerach, puszki po coli, paczki papierosów, kilka map, zapasowa koszula od munduru, wiszšca na wieszaku z tyłu, zapasowy kodeks na zakurzonej desce rozdzielczej, jakieœ akcesoria wędkarskie. Po sterylnej pustce buicka cały ten œmietnik wyglšdał uspokajajšco. Byłby jeszcze bardziej uspokajajšcy, gdyby za kółkiem siedział Ennis i drzemał ze starš czapkš Piratów nasuniętš na oczy, ale po Ennisie nie było œladu. Curt odwrócił się i ruszył z powrotem. Sandy musiał się pucić biegiem, żeby go dogonić. Złapał go za ramię. - Dokšd to? - Zadzwonić do Tony'ego. - Jeszcze nie. Niech zje kolację. Jeli to będzie konieczne, zadzwonimy póniej. W Bogu nadzieja, że nie będzie trzeba. 5. Buick 8 66
STEPHEN KING Zanim zaczęli sprawdzać wszędzie indziej, nawet w œwietlicy na piętrze, Curt i Sandy zajrzeli do Baraku B. Obeszli samochód, zajrzeli do niego i pod niego. Nie było tam żadnego œladu Ennisa Rafferty'ego - a przynajmniej ich nie znaleŸli. Oczywicie szukanie ladów w buicku i wokół niego stano wiło coœ w rodzaju szukania œladów jednego konia w miejscu, przez które przegalopował cały tabun. Nie znaleŸli nic konkretnego, ale... - Zimno tu czy tylko mi się wydaje? - spytał Curt. Mieli już wracać do baraków. Curt po raz ostatni zaglšdał na klęczkach pod samochód. Wstał, otrzepujšc kolana. - Nie żeby jaki straszny zišb, ale jest zimniej niż powinno, prawda? Sandy uważał, że raczej zbyt goršco - po twarzy płynšł mu pot - ale to mogło wynikać ze zdenerwowania niż rzeczywistej temperatury. Pomylał, że Curt odczuwa resztki tego chłodu, którego doznał - albo tak mu się wydawało - na stacji Jenny. Curt wyczytał to z jego twarzy. - Może i tak. Może naprawdę tylko mi się wydaje. Kurwa, sam nie wiem. Sprawdmy w barakach. Może kima w magazynie na parterze. To by nie był pierwszy raz. Nie weszli do baraku B przez wielkie unoszone drzwi, lecz przez małe, zamykane na gałkę, znajdujšce się w œcianie po prawej. Curt zatrzymał się w nich i obejrzał przez ramię na buicka.
Kiedy tak stał koło ciany pełnej wiszšcych młotków, obcęgów, grabi, łopat i jednego szpadla (czerwone inicjały AA na jego trzonku nie oznaczały przynależnoœci do Anonimowych Alkoholików, lecz Arky Arkaniana), poczuł gniew. Prawie rozpacz. - Wcale mi się nie wydawało - rzekł bardziej do siebie niż do Sandy'ego. - Jednak było zimno. Teraz nie jest, ale było. Sandy nie odpowiedział. - Wiesz co? - dodał Curt. - Jeli ten przeklęty samochód zostanie tu dłużej, powieszę termometr. Zapłacę z własnej kieszeni, jeli trzeba. I patrz! Kto nie zamknšł cholernego bagażnika. Ciekawe, kto... Urwał. Obaj na siebie spojrzeli i pomiędzy nimi przepłynęła myœl: œwietni z nas policjanci. Zajrzeli do wnętrza buicka i pod podwozie, ale pominęli miejsce, które - przynajmniej na filmach - wszyscy mordercy, amatorzy i profesjonaliœci, upodobali sobie jako tymczasowš kryjówkę zwłok. BUICK 8 67 Podeszli do buicka i stanęli przed bagażnikiem, spoglšdajšc w ciemnš szparę pod pokrywš. Ty otwórz - odezwał się Curt. Cicho, prawie szeptem. Sandy nie miał ochoty, ale uznał, że musi - w końcu Curt był jeszcze żółtodziobem. Wzišł głęboki wdech i uniósł wieko bagażnika. Podskoczyło o wiele szybciej, niż się spodziewał. Kiedy osišgnęło najwyższy punkt, rozległ się wyjštkowo głony trzask, aż obaj podskoczyli. Curt chwycił Sandy'ego; palce miał tak zimne, że Sandy omal nie krzyknšł. Mózg to potężna i często narowista machina. Sandy był tak pewien, że znajdzie Ennisa Rafferty'ego w bagażniku buicka, że przez chwilę widział jego ciało: skulone w pozycji płodowej, w dżinsach i białej koszuli, jakby zostawił je tu zabójca pracujšcy dla mafii. Ale to tylko cienie nakładały się na siebie. Bagażnik œwiecił pustkš. Nie było w nim nic oprócz brzydkiej burej wykładziny, ani jednego narzędzia czy choćby plamy po smarze. Stali w milczeniu przez jakš chwilę, po czym Curt wydał dziwny dwięk, co pomiędzy miechem i zni ecierpliwionym parsknięciem. - ChodŸ - powiedział. - Zmywajmy się stšd. I tym razem zatrzanij go dobrze. Mało nie umarłem ze strachu. - Ja też - przyznał się Sandy i porzšdnie trzasnšł klapš. Poszedł za Curtem do drzwi, koło których na œcianie wisiały narzędzia. Curtis znowu się obejrzał. - Ale okaz - odezwał się cicho. - No - zgodził się Sandy. - Popieprzony, nie? - Owszem, mały, owszem, ale nie ma w nim twojego partnera. Ani nigdzie tutaj. Tyle wiem na pewno. Curt nie zaprotestował, że nazwano go mały". Dni terminowania już prawie minęły i obaj o tym wiedzieli. Nadal patrzył na samochód, taki gładki, chłodny i taki obecny. Oczy zmrużył tak, że zmieniły się w dwie cienkie niebieskie
kreski. - Prawie jakby do nas mówił. Nie, no wiem, że to tylko złudzenie... - Jak cholera. - ...ale prawie go słyszę. Mur - mur - mur - mur - mur... - Przestań, bo dostanę dreszczy. - To jeszcze nie dostałeœ? Sandy postanowił nie odpowiadać. 68 STEPHEN KING - Daj spokój, dobra? Wyszli, a Curt obejrzał się po raz ostatni, zanim zamknšł drzwi. Sprawdzili piętro w barakach, gdzie znajdowała się œwietlica i, za niebieskš zasłonš, sypialnia z czterema pryczami. Andy Colucci oglšdał sitcom, paru funkcjonariuszy, którzy mieli cmentarnš zmianę - drzemało; Sandy słyszał ich pochrapywanie. Odchylił zasłonę. Dwóch facetów, wszystko się zgadza, jeden robišcy fsss - fsss - fsss przez nos - grzeczny - drugi chrrrr - chrrrr - chrrr przez otwarte usta - głoœno i po chamsku. Żaden z nich nie był Ennisem. Tak naprawdę Sandy nie spodziewał się go tu znaleć; Ennis na ogół drzemał w magazynie w piwnicy, ukołysany do snu na starym obrotowym krzele, które doskonale pasowało do metalowego biurka z czasów II wojny œwiatowej, oraz cichš muzyczkš z chrypišcego starego radia na półce. Ale tamtego wieczora nie było go w magazynie. Radio było wyłšczone, a obrotowe krzesło z poduszkš - puste. Nie było go także w zagraconych klitkach, oœwietlonych niemal tak samo jak więzienne lochy. W budynku znajdowały się łšcznie cztery toalety, jeœli policzyć nierdzewny model bez klapy w Kšciku Niegrzecznego Chłopca. Ennis nie ukrywał się w żadnej z trzech kabin. Ani w kuchence, ani w dyspozytorni, ani w gabinecie dowódcy, który chwilowo stał pusty, z otwartymi drzwiami i zgaszonym wiatłem. Huddie Royer dołšczył do poszukiwań. Orville Garrett poszedł do domu (być może przestraszył się, że siostra Ennisa przyjdzie go szukać) i zostawił Pana Dillona pod opiekš Huddiego, więc pies także był obecny. Curt wyjanił, co robiši dlaczego. Huddie natychmiast połapał się w sytuacji. Miał wielkš, poczciwš gębę wieniaka, ale na pewno nie był głupi. Przyprowadził Pana D do szafki Ennisa i kazał mu powšchać, co pies uczynił z wielkim zainteresowaniem. Wówczas dołšczył do nich Andy Colucci i paru innych wolnych funkcjonariuszy, którzy wpadli, by się pogapić na buicka. Wyszli na dwór, podzielili się na dwie grupy i ruszyli wokół budynku w dwóch przeciwnych kierunkach, wołajšc Ennisa. Jeszcze było całkiem jasno, ale niebo zaczęło czerwienieć. Curt, Huddie, Pan D i Sandy znaleli się w jednej grupie. Pan Dillon szedł powoli, obwšchujšc wszystko, ale tylko raz BUICK 8 69 naprawdę się ożywił i odwrócił - kiedy zapach doprowadził
go do gremlina Ennisa. Najpierw czuli się głupio, nawołujšc Ennisa, ale kiedy wracali zrezygnowani do baraków, już nie czuli skrępowania. To włanie było przerażajšce: jak szybko wywrzaskiwanie jego imienia przestało brzmieć głupio i zrobiło się poważne. - Zabierzmy Pana D do baraku i zobaczmy, co tam wywšcha - zaproponował Curt. - W życiu - zaoponował Huddie. - On nie lubi tego samochodu. - Człowieku, Ennis to mój partner. Poza tym może stary D już zmienił zdanie. Ale stary D nie zmienił zdania. Przed barakiem zachowywał się normalnie, w pobliżu drzwi nawet zaczšł cišgnšć Huddiego. Łeb miał spuszczony, nosem prawie sunšł po asfalcie. Zainteresował się jeszcze bardziej, kiedy stanšł pod samymi drzwiami. Nikt nie miał wštpliwoci, że złapał wyraŸny trop Ennisa. Potem Curtis otworzył drzwi i Pan Dillon zapomniał o tropie. Natychmiast zaczšł wyć i znowu się zgarbił, jakby chwycił go skurcz. Sierć stanęła mu jak pawi ogon i obsiusiał schodek i betonowš podłogę baraku. Po chwili zaczšł się szarpać na smyczy, wcišż wyjšc, cišgle starajšc się w dziwny, oporny sposób wejć do rodka. Nie chciał i bał się, to było widać w każdym jego ruchu - ale i tak próbował wejć. - Dobra, nieważne! WyprowadŸ go! - krzyknšł Curt. Aż do tej chwili bardzo dobrze się trzymał, ale to był długi i denerwujšcy dzień, więc wreszcie puciły mu nerwy. - To nie jego wina - zaczšł Huddie i zanim zdšżył powiedzieć co jeszcze, Pan Dillon uniósł pysk i znowu zawył... ale Sandy'emu wydawało się, że to raczej krzyk. Ponownie skoczył naprzód, napinajšc rękę Huddiego jak flagę na porywistym wietrze. Był już w rodku, wyjšc i skomlšc, rwał się dalej i sikał wszędzie jak szczeniak. Sikał ze strachu. - Przecież wiem! - rzucił Curt. - Od poczštku miałeœ rację, dam ci to na piœmie, jeœli chcesz, tylko go zabierz w cholerę! Huddie usiłował odcišgnšć Pana D, ale pies był duży, ważył około pięćdziesięciu kilogramów i nie chciał odejć. Curt musiał pomóc Huddiemu, żeby zawlec Pana D we właœciwym kierunku. W końcu naparli na niego, a D przez całš 70 STEPHEN KING drogę walczył, wył i kłapał zębami. To było tak, jakby cišgnęli worek pełen winiaków, powiedział póniej Sandy. Kiedy wreszcie wywlekli psa za drzwi, Curtis zatrzasnšł je szybko. Ledwie to zrobił, Pan Dillon odprężył się i przestał się szarpać. Zupełnie jakby kto mu wyłšczył pršd. Przez jaki czas leżał na boku, dyszšc, po czym szybko się zerwał. Spojrzał na funkcjonariuszy z lekkim zdziwieniem, jakby pytał: co się stało, chłopaki? Byłem zdrowy i wesoły, a potem jakby kto zgasił wiatło. - O... kurwa... mać - powiedział cicho Huddie. - Zabierzcie go do baraków! - zawołał Curt. - Nie powi-
nienem cię prosić, żeby go tam zabrał, ale cholernie się martwię o Ennisa. Huddie zaprowadził psa do baraków. Pan D znowu był wesoły jak szczypiorek, przystawał, żeby powšchać buty funkcjonariuszy, którzy pomagali w poszukiwaniach. Dołšczyli do nich inni, którzy usłyszeli to piekło, jakie zrobił Pan D, i przyszli sprawdzić, co jest grane. - Dobra, chłopaki - rzucił Sandy i dodał to, co zawsze się mówi do gapiów w miejscach wypadków: - Przedstawienie skończone. Weszli do œrodka. Curt i Sandy patrzyli za nimi, stojšc przy zamkniętych drzwiach baraku. Po chwili Huddie wyszedł bez Pana D. Sandy obserwował Curta, który wycišgnšł rękę do gałki drzwi, i czuł, że w jego głowie narastała fala przerażenia i napięcia. Po raz pierwszy Barak B obudził w nim takie uczucie - ale nie po raz ostatni. W cišgu dwudziestu paru lat, które upłynęły od tego dnia, wchodził do Baraku B dziesištki razy, lecz nigdy bez tej wezbranej mrocznej fali, nigdy bez wizji niemal widzialnych strasznych zdarzeń, nigdy bez zjaw widzianych kštem oka. Nie wszystkie strachy przemknęły niezauważone. W końcu dały się zauważyć, że aż skóra cierpnie. Cała trójka weszła do rodka, zgrzytajšc butami o brudny cement. Sandy wcisnšł kontakt przy drzwiach i buick stanšł w œwietle nagich żarówek jak rekwizyt na pustej scenie albo samotne dzieło sztuki w galerii przerobionej dla bajeru na garaż. Jak można go nazwać, zastanowił się Sandy. Z buicka 8, przyszło mu do głowy, może dlatego, że Bob Dylan napisał piosenkę pod podobnym tytułem. BUICK 8 71 Kiedy tak stali, słyszał chórek, który jeszcze podkręcał jego strach: Jeli padniesz martwy, wiesz, że ona położy koc na moim łóżku". To co stało tam, gapišc się na nich reflektorami z buicka 8 i szczerzšc atrapę z buicka 8. Stało na wielkich luksusowych białych oponach, a w rodku miało deskę rozdzielczš pełnš nieruchomych fałszywych kontrolek oraz kierownicę niemal tak wielkš, że mogłaby sterować statkiem pirackim. W rodku miało co, od czego barakow y pies zaczšł jednoczenie wyć ze strachu i rwać się do przodu jakby w kleszczach jakiejœ ekstatyczno-magnetycznej siły. Jeœli w œrodku zrobiło się zimno, to się zmieniło; Sandy widział lnišce od potu twarze tamtych dwóch i czuł pot na swoim czole. To Huddie wreszcie powiedział to na głos, z czego Sandy się ucieszył. On też tak uważał, ale nigdy nie powiedziałby tego głono; ta myl była zbyt absurdalna. - To draństwo go zjadło - przemówił Huddie z niezmšconš pewnociš. - Nie wiem, jak to możliwe, ale pewnie przyszedł tu sam, żeby jeszcze raz się przyjrzeć, a to... go... jako zjadło. - Patrzy na nas. Czujecie? - odezwał się Curt. Sandy spojrzał w szklane oczy reflektorów. Na wykrzywionš w dół, szczerzšcš się paszczę pełnš chromowanych zę-
bów. Ozdobne zawijasy po obu stronach wyglšdały niemal jak gładkie pasma wiotkich włosów. O tak, na pewno coœ czuł. Może tylko dziecinny strach przed nieznanym, tak jak dzieci, kiedy stojš przed domami, o których w głębi serca wiedzš, że sš nawiedzone. A może było tak, jak powiedział Curt. Może to co na nich patrzyło. Szacowało odległoć. Spojrzeli, ledwie miejšc oddychać. To co stało tam tak, jak miało stać przez wszystkie następne lata, kiedy zmieniali się prezydenci, kiedy na miejsce płyt pojawiły się kompakty, kiedy akcje poszły w górę, a dwa drapacze chmur runęły w dół, kiedy gwiazdy filmowe żyły i umierały, a policjanci wchodzili do baraków i wychodzili z nich. Stało tam, realne jak róże i kamienie. I do pewnego stopnia wszyscy czuli to, co Pan Dillon: jego siłę przycišgania. W cišgu następnych miesięcy widok funkcjonariuszy stojšcych rzędem przed Barakiem B stał się codziennociš. Stali tak z rękami po obu stronach twarzy, żeby odcišć wiatło, zaglšdali przez okna wzdłuż wielkich garażowych drzwi. Wyglšdali jak nadzorcy 72 STEPHEN KING na budowie. Czasami wchodzili nawet do œrodka (ale nigdy samotnie; w przypadku Baraku B obowišzywał system par) i zawsze wyglšdali młodziej, jak chłopcy zakradajšcy się dla draki na cmentarz. Curt odkaszlnšł. Dwaj pozostali podskoczyli i rozeœmieli się nerwowo. - Wejdmy do rodka i zadzwońmy do sierżanta- powiedział i tym razem... DZIŒ: Sandy - ...i tym razem się nie sprzeciwiłem. Poszedłem jak grzeczny chłopiec. Gardło mi wyschło na wiór. Spojrzałem na zegarek i nawet mnie nie zdziwiło, że minęło już ponad godzinę. No i dobrze, byłem po służbie. Dzień stał się jeszcze pochmurniejszy, ale odległe pomniki grzmotów odsunęły się na południe. - Te dawne czasy - powiedział ktoœ, jednoczeœnie ze smutkiem i rozbawieniem - to sztuczka, którš tylko Żydzi i Irlandczycy potrafiš robić z wdziękiem. Mylelimy, że bę dziemy wiecznie młodzi, co? Obejrzałem się i zobaczyłem Huddiego Royera, już po cywilnemu, siedział na lewo od Neda. Nie wiem, kiedy do nas dołšczył. Została mu ta sama poczciwa gęba wieœniaka, co w siedemdziesištym dziewištym, ale teraz usta miał ujęte w nawiasy zmarszczek, włosy prawie całkiem siwe, a ich linia się cofnęła, ukazujšc okazałe, jasne czoło. Mylę, że miał tyle samo lat co Ennis Rafferty w dniu, kiedy wykonał sztuczkę ze znikaniem. Jego plany emerytalne zakładały kupno mieszkalnej przyczepy i wizyty u dzieci i wnuków. Miał je wszędzie, chyba nawet w Manitobie. Wystarczyło poprosić - czasem nawet i to nie - a pokazywał mapę Stanów Zjednoczonych z zaznaczonymi na czerwono trasami przejazdu. - Aha - powiedziałem. - Chyba tak. Kiedy przyszedłeœ,
Huddie? - Mijałem was i usłyszałem, że opowiadasz o Panu Dillonie. Dobre było z niego psisko, co? Pamiętasz, jak się przewracał na plecy, kiedy mu się powiedziało: jesteœ aresztowany? 74
STEPHEN KING - No - odparłem i umiechnęlimy się do siebie, jak zaw sze kiedy się wspomina miłoć albo dawne czasy. - Co się z nim stało? - spytał Ned. - Odmeldował się - wyjanił Huddie. - Razem z Eddiem Jacubois pogrzebaliœmy go tutaj. - Wskazał zachwaszczone pole cišgnšce się w stronę wzgórza na północy za barakami. - Jakie piętna cie lat temu. Tak, Sandy? Skinšłem głowš. Właciwie było to przed czternastu laty, niemal co do dnia. - Pewnie był stary, tak? - spytał Ned. - Nie najmłodszy - odparł Phil Candleton - ale... - Został otruty - rzucił Huddie szorstko, z wciekłoœciš i już nic nie dodał. - Jeli chcesz usłyszeć tę historię do końca... - zaczšłem. - Tak - rzekł Ned natychmiast. ť - ...muszę przepłukać gardło. Chciałem wstać, ale w tej chwili pojawiła się Shirley z tacš. Na tacy stał talerz z grubymi kanapkami - z szynkš i serem, pieczeniš, kurczakiem - i wielki dzbanek mrożonej herbaty. Siadaj, Sandy - powiedziała. - Mam wszystko. Co to, czytasz w myœlach? Umiechnęła się i postawiła tacę na ławce. - Nie. Za to wiem, że mężczyznom wysycha w gardle, kiedy mówiš, i że zawsze sš głodni. Nawet kobietom od czasu do czasu chce się jeć i pić, wierzcie lub nie. Jedzcie, chłopaki. Spodziewam się, że Ned zje co najmniej dwie kanapki. Jesteœ za chudy. Na widok tej obładowanej tacy przypomniał mi się Bibi Roth, rozmawiajšcy z Tonym i Ennisem, podczas gdy jego pracownicy - jego dzieci, niewiele starsze od Neda - pili mrożonš herbatę i pożerali kanapki zrobione w tej samej kuchni, w której nic się nie zmieniło z wyjštkiem koloru kafelków posadzki i mikrofalówki. Uważam, że te moje łańcuchy spinajš także czas. Tak jest. Umiechnšł się do niej, ale chyba odruchowo, niewiado mie, bo cišgle patrzył na Barak B. To co już go zafascynowało, tak jak wielu innych mężczyzn przed nim. Nie wspominajšc już o pewnym dobrym piesku. A kiedy piłem pierwszš szklankę mrożonej herbaty, zimnej i kojšcej moje spieczone gardło, pełnej prawdziwego cukru, a nie tego jałowego sztucznego gówna, zaczšłem się zastanawiać, czy to, co BUICK 8 75 robię, wyjdzie Nedowi Wilcoxowi na dobre. I czy w to uwierzy. Mógł wstać i odejć, wciekły i urażony, sšdzšc, że za kpiłem z niego i jego cierpienia. To nie było niemożliwe. Huddie, Arky i Phil powiadczyliby, że mówię prawdę -
Shirley też. Nie było jej tutaj, kiedy pojawił się buick, ale odkšd w połowie lat osiemdziesištych zaczęła pracować w dyspozytorni, widziała - i zrobiła - bardzo dużo. Ale mały i tak mógłby nam nie uwierzyć. Trudno przełknšć coœ takiego. Ale było za póŸno, żeby się wycofać. - Co stało się z funkcjonariuszem Raffertym? - spytał Ned. - Nic - powiedział Huddie. - Nie pokazał nawet tej brzydkiej gęby na kartonie z mlekiem. Ned spojrzał na niego niepewnie, nie wiedzšc, czy to żart. - Nic się nie stało - powtórzył Huddie, już spokojniej. To włanie jest paskudne, jeli chodzi o zaginięcia, synu. To, co spotkało twojego tatę, było straszne i nigdy nie będę ci wmawiał, że nie. Ale przynajmniej wiesz. To już coœ, prawda? Jest takie miejsce, gdzie możesz pójć położyć kwiaty. Albo pismo z uczelni. - Mówisz o grobie - odparł Ned. Mówił dziwnie cierpliwie, od czego zrobiło mi się nieswojo. - To kawałek gruntu, w którym tkwi pudło, a w tym pudle jest coœ przebranego w mundur mojego taty, ale to nie jest mój ojciec. - Za to wiesz, co go spotkało - nie poddawał się Huddie. - A z Ennisem... - Rozpostarł dłonie i odwrócił je wnętrzem do góry, jak magik na koniec sztuczki. Arky poszedł do rodka, pewnie, żeby się odlać. Teraz wrócił i usiadł. - Wszystko gra? - spytałem. - Tak i nie. Szefie, Steff mówiła, żeby ci powiedzieć, że radio znowu trzeszczy, takie krótkie sygnały. Rozumiesz, co mówię. I talerz padł. Telewizor pokazuje: BRAK SYGNAŁU. Steff to Stephanie Colucci, zmienniczka Shirley na drugiej zmianie i siostrzenica starego Andy'ego Colucciego. Talerz to nasza mała antena satelitarna, za którš zapłaciliœmy z własnych kieszeni, podobnie jak za sprzęt do ćwiczeń w kšcie na górze (rok czy dwa lata temu ktoœ przykleił afisz za atlasem, na którym napakowane typy ćwiczyły na spacerniaku w Shabene - ONI SOBIE NIE ODPUSZCZAJĽ, głosił napis pod spodem). 76
STEPHEN KING | Spojrzeliœmy na siebie z Arkym, a potem na Barak B. Jeœli nasza mikrofala jeszcze nie wykorkowała, to wkrótce to \ zrobi. Możemy również stracić wiatło i telefon, choć to dawno się nie zdarzyło. - Zrobilimy zrzutkę dla tej starej wrednej suki, z którš się ożenił - powiedział Huddie. - Według mnie to był cholernie piękny gest. - Mylałem, że to jej zamknie gębę - dodał Phil. - Temu potworowi nic nie zamknie gęby - odparł Huddie. - Zawsze musiało do niej należeć ostatnie słowo. Każdy o tym wiedział. - To nie była zrzutka, a on się z niš nie ożenił - odezwałem się. - Ta kobieta była jego siostrš. Mylałem, że się jasno wyraziłem.
akurat
- Włanie, że się z niš ożenił - uparł się Huddie. - Byli jak stare małżeństwo, ze wszystkimi wrzaskami, cichymi dniami i urazami. Robili wszystko to, co każde małżeństwo, z wyjštkiem starego dobrego bzyku-bzyku, a z tego, co wiem... - Język lata jak łopata - przerwała łagodnie Shirley. - No - zgodził się Huddie. - Fakt. - Tony pucił kapelusz w obieg i wrzucalimy do niego, ile kto miał - zwróciłem się do Neda. - Potem brat Bucka Flandersa - to makler z Pittsburgha - zainwestował pienišdze w jej imieniu. To Tony wpadł na pomysł, że lepsze to niż czek. Huddie kiwał głowš. - Powiedział o tym na zebraniu, na tym na zapleczu „The Country Way". Zajęcie się Smoczycš było ostatnim punktem. Tu zwrócił się bezpoœrednio do Neda. - Wtedy już wiedzielimy, że Ennis się nie znajdzie i że nie pojawi się na żadnym posterunku w Kalifornii albo na Alasce, z ostrš amnezjš po ciosie w głowę. Odszedł. Może w to samo miejsce co tamten goć w czarnym płaszczu i kapeluszu, może gdzie indziej, ale odszedł. Nie było zwłok ani oznak przemocy, nawet ciuchów, a on tak po prostu sobie zniknšł. - Rozemiał się. Był to gorzki dwięk.- Och, a ta wredna suka, z którš żył, piekliła się jak diabli. Oczywiœcie prawie oszalała... - Wcale nie prawie - wtršcił Arky z zadowoleniem i poczęstował się kanapkš z szynkš i serem. - W kółko do nas BUICK 8 77 wydzwaniała, trzy, cztery razy dziennie, aż Matt Babicki z dyspozytorni zaczšł rwać włosy z głowy. Dziękuj Bogu, Shirley, że jej nie ma. Edith Hyams! Co za baba! - Uważała, że co się stało? - spytał Ned. - Kto to wie? - Westchnšłem. - Może, że zabiliœmy go za pokerowe długi i zakopalimy zwłoki w piwnicy. - Wtedy się grało w pracy w pokera? - Ned był zarazem zafascynowany i przerażony. - Mój ojciec też? - Daj spokój - parsknšłem. - Tony by nas oskalpował, gdyby nas przyłapał na pokerku, nawet jakbyœmy grali na zapałki. A ja zrobię dokładnie to samo. Żartowałem. - Przecież nie jestemy strażakami - powiedział Huddie z takš pogardš, że musiałem się rozemiać. Potem podjšł temat. - Ta baba uważała, że jesteœmy winni, bo nas nienawidziła. Nienawidziła każdego, kto odcišgał od niej Ennisa. Czy nienawić to zbyt mocne słowo, szefie? - Nie - odrzekłem. Huddie znowu zwrócił się do Neda. - Zabieralimy mu czas i siły. I mylę, że Ennis najbar dziej lubił te godziny swojego życia, które spędzał tutaj albo w radiowozie. Ona o tym wiedziała i nie mogła tego znieć. „Praca, praca, praca - mówiła. - Tylko to go obchodzi, ta cholerna praca". Według niej to my odebralimy mu życie. Tak jak wszystko inne.
Ned był zdziwiony, może dlatego, że w domu nigdy się nie spotkał z nienawiciš do pracy. Przynajmniej o niej nie wiedział. Shirley delikatnie położyła mu dłoń na kolanie. - Kogo musiała znienawidzić, rozumiesz? Musiała zrzucić na kogo winę. - Edith dzwoniła - podjšłem - Edith nas nękała, Edith pisała listy do swego kongresmana i prokuratury, Edith żšdała wszczęcia dochodzenia. Mylę, że Tony o tym wiedział, ale i tak zwołał to zebranie i zgłosił propozycję, żeby się niš zajšć. Jeli nie my, powiedział, to nikt tego nie zrobi. Ennis nie zostawił wiele i bez naszej pomocy grozi jej nędza. Ennis był ubezpieczony, a ona mogła dostawać po nim rentę pewnie co z osiemdziesišt procent jego pensji - ale przez długi czas nie zobaczyłaby z tego ani centa, ponieważ... - ...zniknšł dokończył Ned. - Włanie. Więc zrobilimy zrzutkę na Smoczycę. W su mie parę tysięcy dolarów, bo dołšczyli do nas także chłopaki z Lawrence, Beaver i Mercer. Brat Bucka Flandersa zain78 STEPHEN KING westował je na giełdzie komputerowej, która była wtedy nowociš, i w końcu Smoczyca dostała małš fortunę. A co do Ennisa, po różnych posterunkach zaczęły kršżyć plotki, że uciekł do Meksyku. Zawsze o nim mówił, czytał o nim w gazetach. Wkrótce historia się rozrosła: Ennis uciekł od siostry, zanim go zdšżyła dobić tym jadowitym językiem. Nawet ci, którzy wiedzieli, że to nieprawda - albo powinni wiedzieć - przez jaki czas powtarzali tę plotkę, ci sami faceci, którzy byli w „The Country Way", gdy Tony Schoondist powiedział głono i wyranie, że we dług niego buick z Baraku B ma co wspólnego ze zniknięciem Ennisa. - Mało go nie nazwał transporterem z planety X - dodał Huddie. - Do była niezamowida chwila - powiedział Arky, tak bardzo przypominajšc Lawrence'a Welka, że musiałem zasłonić usta rękš. - Ale kiedy napisała do kongresmana, chyba nie wspomniała, że macie tutaj własnš Strefę Mroku? - spytał Ned. - Niby jak? O niczym nie wiedziała. Głównie z tej przyczyny sierżant Schoondist zwołał zebranie. W zasadzie po to, żeby nam przypomnieć, bymy trzymali gęby na... - Co to było? - przerwał Ned i na wpół podniósł się z ławki. Nawet nie musiałem odwracać głowy, żeby sprawdzić, gdzie patrzy, ale oczywicie i tak spojrzałem. A także Shirley, Arky i Huddie. Nie można było nie patrzeć, nie można było nie patrzeć z fascynacjš. Nikt z nas nie wył ani nie sikał z powodu roadmastera, jak biedny stary Pan D, ale przynajmniej dwa razy zdarzyło mi się krzyknšć. O tak. Wrzeszczałem, że mało nie wyskoczyłem ze skóry. A te koszmary! O bracie. Burza przesunęła się na południe, a jednak została. Jakim cudem wcisnęła się do Baraku B. Z ławeczki dla palaczy widzielimy olepiajšce, bezgłone eksplozje wiatła w rodku. Rzšd okien w podnoszonych drzwiach był na zmianę czarny jak węgiel i błękitnobiały. A przy każdym
rozbłysku - wiedziałem - radio w dyspozytorni wybuchało falš trzasków. A zegar na mikrofali zamiast pokazywać 5:18 PM wywietlał AWARIA. Ale ogólnie tym razem nie było tak le. Rozbłyski wia tła zostawiły powidoki - zielonkawe kwadraty przed oczami - ale można było patrzeć. Przy pierwszych trzech czy czterech kieszonkowych burzach patrzenie było wykluczone groziło oœlepienie. BUICK 8 79 - Boże więty - wyszeptał Ned. Twarz wydłużyła mu się ze zdziwienia... Nie, to za mało. Tego popołudnia ujrzałem na jego twarzy wstrzšs. Ale to nie wszystko. Kiedy jego spojrzenie rozjaœniło się nieco, zobaczyłem ten sam wyraz fascynacji co na twarzy jego ojca. Albo Tony'ego. Huddiego. Matta Babickiego i Phila Candletona. I czy nie czułem go także na własnej twarzy? Mylę, że tak włanie reagujemy, kiedy stajemy twa rzš w twarz z prawdziwym, niekłamanym nieznanym - gdy dostrzegamy mgnienie tego miejsca, w którym zatrzymuje się znany nam wszechwiat i zaczyna się prawdziwa otchłań. Ned spojrzał na mnie. - Jezu Chryste, co to było? Co to jest? - Jeli już musisz to jako nazwać, nazwij błyskownicš. Łagodnš. Ostatnio trafiajš się same łagodne. Chcesz się przyjrzeć z bliska? Nie spytał, czy to bezpieczne, nie spytał, czy coœ mu wybuchnie w twarz albo usmaży mu fabrykę plemników. Powiedział tylko: -No! Co mnie wcale nie zdziwiło. Poszlimy, Ned i ja na czele, pozostali tuż za nami. Nieregularne błyski były bardzo wyrane w popołudniowym półmroku, ale byłyby zauważalne nawet w pełnym słońcu. A kiedy po raz pierwszy się to zdarzyło (było to mniej więcej wtedy, kiedy Trzymilowa Wyspa omal nie wyleciała w powietrze, teraz to sobie przypominam), buick roadmaster jednš ze swych eksplozji dosłownie zaćmił blask słoneczny. - Czy mam włożyć ciemne okulary? - spytał Ned, gdy zbliżylimy się do drzwi baraku. Już słyszałem dobiegajšce ze rodka brzęczenie - to samo, które usłyszał ojciec Neda, gdy usiadł za przeroniętš kierownicš buicka na stacji benzynowej Jenny. - E, tylko zmruż oczy - powiedział Huddie. - Ale w siedemdziesištym dziewištym okulary by ci były potrzebne, daję słowo. - No - potwierdził Arky, a Ned przycisnšł twarz do okna, mrużšc oczy. Stanšłem obok niego zafascynowany. ChodŸcie, a zobaczycie żywego krokodyla. Roadmaster stał całkowicie obnażony, brezent, który jako z siebie zrzucił, leżał zmięty w kłšb po stronie kierowcy. 80
STEPHEN KING
Według mnie bardziej niż kiedykolwiek wyglšdał jak dzieło sztuki - wielki stary czterokołowy dinozaur o falistej linii, z wielkimi oponami i wyszczerzonym srebrnym uœmiechem. Witajcie, panowie i panie! Witajcie na wieczornym pokazie „Z buicka 8"! Ale zachowajcie rozsšdny dystans, ponieważ to dzieło sztuki kšsa! Buick stał, nieruchomy i martwy... nieruchomy i martwy... a potem jego kabina rozwietliła się olniewajšcym fioletem. Za duża kierownica i lusterko wsteczne ukazały się z absolutnš czarnš klarownoœciš, jak obiekty na horyzoncie podczas ostrzału artyleryjskiego. Buick błysnšł znowu, a potem jeszcze raz, przy każdej bezgłonej detonacji odciskajšc swój skaczšcy cień na cementowej podłodze i cianie, gdzie na hakach nadal wisiało parę narzędzi. Brzęczenie było już bardzo wyraŸne. Spojrzałem na okršgły termometr, zwisajšcy z belki nad maskš buicka i kiedy znowu błysnęło, zdołałem bez trudu odczytać temperaturę: plus dwanaœcie. Nie za dobrze, ale i nie tak Ÿle. Należało się martwić, kiedy temperatura w baraku spadała poniżej dziesięciu stopni. Dwanacie to jeszcze całkiem przyzwoicie. A jednak należało zachować ostrożnoć. Z czasem doszliœmy do paru wniosków - ustalilimy parę zasad - ale mielimy doć rozumu, by nie ufać im bezgranic znie. Buick znowu rozwietlił się w tym bezgłonym wybuchu i niemal przez minutę nic się nie działo. Ned nawet nie drgnšł. Nawet nie wiem, czy oddychał. - Koniec? - spytał. - Czekaj - odpowiedziałem. Odczekaliœmy jeszcze dwie minuty, lecz nadal nic się nie wydarzyło. Otworzyłem usta, żeby powiedzieć, byœmy wracali i usiedli, że buickowi skończyły się na dziœ fajerwerki. Ale zanim zdołałem przemówić, nastšpił ostatni monstrualny błysk. Drżšca macka wiatła, jak iskra z gigantycznego fajerwerku, wystrzeliła do góry z tylnego okna buicka. Œmignęła krzywym zygzakiem ku tylnemu kštowi baraku, gdzie znajdowała się wysoka półka pełna starych pudeł, na ogół z żelaznymi rupieciami. Rozwietliły się bladym, trochę upiornym żółtym wiatłem, jakby były w nich œwiece zamiast osieroconych podkładek, rub, gwodzi i sprężyn. Brzęcze nie zrobiło się głoniejsze, aż zęby zaczęły mi szczękać i czułem wibracje w przegrodzie nosowej. Potem się skończyło. A wiatło zgasło. Naszym porażonym oczom wnętrze baraBUICK 8 81 ku wydało się nieprzeniknionš czerniš. Buick zmienił się w obły kształt, słabo lnišcy chromowš obudowš reflektorów. Shirley wypuciła wstrzymywany oddech i odsunęła się od okna. Drżała. Arky objšł jš pocieszajšco. Phil przy oknie po prawej stronie odezwał się: - Wiesz, szefie, chyba się już nigdy nie przyzwyczaję, choćbym to widział nie wiadomo ile razy. - Co to było? - spytał Ned. Dziecinny podziw starł z jego twarzy jakie dziesięć lat i zmienił w chłopca młodszego
od jego sióstr. - Dlaczego tak się dzieje? - Nie wiemy. - Kto jeszcze o tym wie? - Każdy policjant, który pracował tutaj przez ostatnie dwadziecia parę lat. I paru facetów z pogotowia technicznego. Pełnomocnik okręgowego wydziału komunikacji... - Jamieson? - spytał Huddie. - Tak. Wie. - ...i dowódca policji w Statler, Sid Brownell. Poza tym prawie nikt. Ruszylimy z powrotem na ławkę. Większoć paliła. Ned wyglšdał tak, jakby też potrzebował papierosa. Albo czegoœ innego. Na przykład sporego kielicha. W barakach wszystko wróciło do normy. Steff Colucci już odnotowała poprawę odbioru, a wkrótce talerz satelitarny na dachu zacznie znowu odbierać sygnały: wszystkie mecze, wszystkie wojny, wszystkie kanały z telezakupami. Jeli to ci nie pomoże zapomnieć o dziurze ozonowej, to na Boga, już nic nie pomoże. - Jak to możliwe, że ludzie się nie dowiedzieli? - nie pojmował Ned. - Przecież to takie wielkie, jak mogło się nie wydać? - Wcale nie takie wielkie - odparł Phil. - Synu, to tylko buick. Gdyby to był cadillac... o, to co innego. - Niektóre rodziny nie potrafiš dochować tajemnicy, a niektóre potrafiš.- wyjaniłem. - Nasza potrafi. Tony Schoondist zwołał tamto zebranie w „The Country Way" dwa dni po zjawieniu się buicka i zniknięciu Ennisa głównie po to, żeby się upewnić, że potrafimy. Tamtego wieczora ustalił z nami parę spraw. Oczywicie sprawę siostry Ennisa -jak mamy się niš zajšć i jak mamy z niš rozmawiać, dopóki nie ochłonie... - Jeœli ochłonęła, to nie zauważyłem - wtršcił Huddie. - ...i jak mamy rozmawiać z dziennikarzami, gdyby zwróciła się do prasy. 6. Buick 8 82
STEPHEN KING Tamtego wieczora na zebraniu zjawiło się tuzin policjantów i przy pomocy Huddiego i Phila zdołałem wymienić prawie wszystkie nazwiska. Ned nie każdego znał z widzenia, ale pewnie słyszał o nich przy stole, jeli ojciec przynosił czasem pracę do domu. Jak my wszyscy. Oczywiœcie nie te paskudne sprawy, o tym nie opowiada się rodzinie - o pluciu, przeklinaniu, krwawych historiach na autostradzie - ale zdarzajš się także mieszne rzeczy, na przykład jak nas wezwali, bo taki dzieciak amiszów jedził na desce po Statler, trzymajšc konia za ogon i zamiewajšc się jak wariat. Albo kiedy musielimy pogadać z facetem na Culverton Road, który zrobił ze niegu rzebę nagiego mężczyzny z kobietš w nie dwuznacznej pozycji. To jest sztuka! - wrzeszczał. Usiłowalimy mu wyjanić, że dla jego sšsiadów to żadna sztuka, tyl ko skandal. Gdyby nie przyszła odwilż z ulewnymi deszczami, pewnie by się to skończyło w sšdzie. Opowiedziałem Nedowi, jak bez pytania zestawiliœmy stoliki w wielki kwadrat i jak Brian Cole z Dicky-Duck Eliotem wyprowadzili kelnerki i zamknęli za nimi drzwi. Sami
sobie nałożylimy jedzenie z podgrzewanych naczyń. Póniej było piwo, każdy zamówił ulubiony browarek, kłęby niebieskiego papierosowego dymu zaczęły się unosić pod sufit. Peter Quinland, który w tamtych czasach był właœcicielem restauracji, uwielbiał Franka Sinatrę i jego piosenki grzmiały z głoœników, podczas gdy jedliœmy, piliœmy, paliliœmy i rozmawialimy ze sobš: Łuck Be a Lady", The Autumn Wind", „New York, New York" i oczywiœcie „My Way", chyba najbardziej idiotyczna popowa piosenka dwudziestego stulecia. Po dzi dzień nie mogę jej słuchać - właœciwie to żadnej piosenki Sinatry - nie przypominajšc sobie „The Country Way" i buicka w Baraku B. Co do zaginionego kierowcy buicka, musieliœmy stwierdzić, że nie mamy jego nazwiska, opisu, żadnego powodu, żeby podejrzewać go o jakie wykroczenie. Innymi słowy o kradzież towaru. Pytania o Ennisa należy traktować poważnie i uczciwie - do pewnego stopnia, ma się rozumieć. Tak, wszyscy jesteœmy zdezorientowani. Tak, wszyscy się martwimy. Tak, rozesłalimy list gończy, który u nas nazywa się W2. Tak, to możliwe, że Ennis niespodziewanie się wyprowadził. Naprawdę, tak nam kazano mówić, wszystko jest możliwe, a nasza jednostka zrobi co w jej mocy, by zajšć się siostrš funkcjonariusza Rafferty'ego, bardzo miłš BUICK 8 83 paniš, która jednak jest tak zdenerwowana, że sama nie wie, co mówi. - Co do samego buicka, jeœli w ogóle ktoœ o niego zapyta, powiedzcie, że został zarekwirowany - powiedział Tony. - Nic więcej. Jeli kto co chlapnie, dowiem się i wyrwę mu język. Powiódł spojrzeniem po sali; jego ludzie spojrzeli na niego i żaden nie był taki głupi, żeby się umiechnšć. Znali szefa na tyle, żeby wiedzieć, że kiedy tak wyglšda, na pewno nie żartuje. Wyraziłem się jasno? Wszyscy pojęli? Ogólny pomruk potwierdzenia na chwilę zagłuszył Franka zawodzšcego „It Was a Very Good Year". Tak, wszyscy pojęli. Ned uniósł rękę i przestałem mówić, co nawet mi sprawiło przyjemnoć. Wcale nie chciałem wracać do tamtego dawnego zebrania. - A co z badaniami tego Bibi Rotha? - Niczego nie dowiodły. To, co wyglšdało jak winyl, właciwie nim nie było - prawie, ale nie do końca. Próbki farby nie pasowały do żadnych używanych w samochodach farb. Drewno było drewnem. - Prawdopodobnie dšb - powiedział Bibi, ale to było wszystko, co miał nam do zakomunikowania, choć Tony go mocno naciskał. Czym się niepokoił, ale nie powiedział czym. - Może nie mógł - dodała Shirley. - Może sam nie wiedział. Skinšłem głowš.
- Szyby były ze zwyczajnego samochodowego szkła, ale nie miały znaku fabrycznego. Czyli nie zainstalowano ich w żadnej fabryce w Detroit. - Odciski? Zaczšłem odliczać na palcach. - Ennis. Twój ojciec. Bradley Roach. Koniec. Brak odcisków mężczyzny w czarnym płaszczu. - Pewnie nosił rękawiczki. - Można by tak pomyleć. Brad nie miał pewnoci, ale wydawało mu się, że widział ręce tego gocia i były tak samo białe jak twarz. - Ludzie często dorabiajš póniej takie szczegóły - sko84 STEPHEN KING mentował Huddie. - Naoczni wiadkowie nie sš tacy wiarygodni, jak byœmy chcieli. - Skończyłe już te filozofowanie? - spytałem. Huddie skinšł wyniole rękš. - Kontynuuj. - Bibi nie znalazł w samochodzie œladów krwi, ale na próbkach materiału pobranych z bagażnika znajdowały się resztki materii organicznej. Bibi nie potrafił jej zidentyfikować, a ta materia - nazywał jš „mydlinami" - znikła. Każda próbka po tygodniu robiła się czysta. Nie zostawało z niej nic oprócz barwnika, którego dodawał. Huddie podniósł rękę jak uczeń. Skinšłem głowš. - Tydzień póniej nie można było znaleć ladów po po branych fragmentach deski rozdzielczej i opon. Drewno odrosło jak skórka na winoroli. To samo było z wykładzinš w bagażniku. Jeli się zadrapało błotnik scyzorykiem albo kluczem, jakie szeć godzin póniej rysa znikała. - Sam się leczył? - spytał Ned. - Potrafi? - Tak - powiedziała Shirley. Zapaliła następnego parllamenta, szybkimi, nerwowymi pufnięciami. - Raz twój ojciec zmusił mnie do tego swojego eksperymentu - miałam obsługiwać kamerę wideo. Zrobił długš rysę wzdłuż drzwiczek od strony kierowcy, tuż pod chromowanym ornamentem i po prostu zostawilimy włšczonš kamerę i wracaliœmy do niej co piętnacie minut. Nie wydarzyło się nic dramatycznego, jak w filmie, ale i tak było na co popatrzeć. Rysa robiła się coraz płytsza i zaczęła ciemnieć wokół krawędzi, jakby starała się wtopić w lakier. I w końcu po prostu zniknęła. Bez œladu. - No i opony - przejšł pałeczkę Phil Candleton. - Powiedzmy, że wbiłe w którš rubokręt i powietrze zaczyna ło syczeć, jak należy. Ale po chwili syk zmieniał się w szmer, a po paru sekundach i on cichł. rubokręt wypadał - wydšł wargi i zrobił „fpppp" -jakby buick wypluwał pestkę. - Więc jest żywy? - spytał mnie Ned. Mówił tak cicho, że niemal go nie słyszałem. - Skoro potrafi się leczyć... - Tony twierdził, że nie. Był o tym więcie przekonany. „To tylko gadżet - mawiał. - To takie cholerne nie wiadomo co, którego nie rozumiemy". Twój tato był dokładnie przeciwnego zdania i w końcu stał się równie nieprzejednany jak
Tony. Gdyby żył... - Co? Co, gdyby żył? BUICK 8 85 - Nie wiem - powiedziałem. Nagle poczułem się zmęczony i smutny. Miałem jeszcze wiele do opowiedzenia, ale mi się odechciało. Zabrakło mi ochoty, a serce ciskało mi się na samš myl, że mam mówić, tak jak czasem się ciska, gdy mamy do wykonania obowišzek nieunikniony, lecz trudny i żmudny - wykarczować pniaki przed zachodem słońca, zwieć siano do stodoły, zanim deszcz spadnie. - Nie wiem, co by było, gdyby żył i taka jest prawda, jak mi Bóg miły. Huddie przyszedł mi na ratunek. - Twój tatu miał fioła na punkcie tego samochodu. Ale to fioła jak stšd do nieba. Przylatywał do niego w każdej wolnej chwili, chodził dookoła, robił mu zdjęcia... dotykał go. Na ogół tak było. Dotykał i dotykał, jakby chciał uwierzyć w jego istnienie. - Szef dak samo - wtršcił Arky. Nie całkiem, pomylałem, ale tego nie powiedziałem. Z Curtem było inaczej. Pod koniec buick należał do niego tak, jak nigdy nie należał do Tony'ego. I Tony o tym wiedział. - Ale co się stało z funkcjonariuszem Raffertym, Sandy? Mylisz, że buick... - Zjadł go - oznajmił Huddie. Mówił z niezachwianš pewnociš siebie. - Tak wtedy pomylałem i tak mylę teraz. Twój tata też. - Naprawdę? - spytał mnie Ned. - No, tak. Zjadł go albo zabrał w jakieœ inne miejsce. Znowu stanęła mi przed oczami wizja trudnej i żmudnej roboty - posłać rzędy łóżek, zmyć sterty talerzy, skosić i zwieć hektary siana. - Ale mówisz, że naukowcy nie badali tego czegoœ? Nigdy? Chemicy, fizycy? Nikt nie przeprowadził nawet analizy spektrograficznej? - Bibi wrócił chyba co najmniej raz - powiedział Phil odrobinę usprawiedliwiajšco. - Ale sam, bez tych dzieciaków, z którymi podróżował. Razem z Tonym i twoim ojcem wtaszczyli tam jakš wielkš machinę... może to i był spektrograf, ale nie wiem, co wykazał. A ty, Sandy? Pokręciłem głowš. Nie było już nikogo, kto mógłby nam odpowiedzieć na to pytanie. Ani na mnóstwo innych. Bibi Roth zmarł na raka w 1998 roku. Curtis Wilcox, który często obchodził buicka wokół z notesem w ręku, spisujšc różne rzeczy (i często szkicujšc), także już nie żył. Tony Schoon86 STEPHEN KING dist, znany jako stary sierżant, żył, lecz miał pod osiemdziesištkę i zagubił się w tym mrocznym czyćcu zwanym chorobš Alzheimera. Odwiedzałem go razem z Arky Arkanianem w domu opieki, gdzie teraz mieszka. Ostatni raz przed Gwiazdkš. Razem z Arkym przynielimy mu złoty medalik ze więtym Krzysztofem, na który zrzucilimy się
z naszš starš paczkš. Wydawało mi się, że stary sierżant ma lepszy dzień. Rozpakował prezent bez wielkich kłopotów i medalik chyba mu się spodobał. Nawet sam otworzył zameczek, choć Arky musiał mu pomóc go zapišć. Kiedy wreszcie to załatwili, Tony spojrzał na mnie z bliska zaczerwienionymi oczami, cišgnšwszy brwi, w parodii swego dawnego przenikliwego spojrzenia. W tamtej chwili jakby znowu był sobš. Potem w oczach stanęły mu łzy i złudzenie zniknęło. - Kim jestecie, chłopcy? - spytał. - Prawie was pamiętam. - I dodał rzeczowo, jakby donosił o stanie pogody: Wiecie, jestem w piekle. To jest piekło. - Ned, posłuchaj - powiedziałem. - Nasze zebranie w The Country Way" tak naprawdę dotyczyło jednego. Kalifornijscy gliniarze majš to wypisane po obu stronach radiowozów, może dlatego, że majš sklerozę i muszš to sobie w kółko przypominać. My nie. Wiesz, o czym mówię? - Służyć i chronić - wyrecytował Ned. - Włanie. Tony uważał, że to co trafiło w nasze ręce niemal jakby z łaski bożej. Nie powiedział tego głoœno, ale zrozumielimy. Twój ojciec też tak sšdził. Opowiedziałem Nedowi Wilcoxowi to, co jak sšdziłem, powinien usłyszeć. Ale nie wspomniałem mu o rozœwietlonych oczach Tony'ego i jego ojca. Tony mógł nam truć o obowišzku służenia i chronienia, mógł nam opowiadać, jak to jesteœmy najlepiej wyposażeni, żeby przechować taki niebezpieczny depozyt, mógł nawet przyznać, że kiedyœ oddamy to co starannie wybranej ekipie naukowców, być może dowodzonej przez Bibi Rotha. Mógł nam opowiadać te bajeczki i opowiadał. Ale nic nie znaczyły. Tony i Curt pragnęli mieć buicka, bo po prostu nie potrafili się z nim rozstać. W tym sęk, a cała reszta to tylko ozdóbki. Roadmaster był dziwny, egzotyczny, wyjštkowy i należał do nich. Nie mogli się zmusić, żeby go oddać. - Ned - zapytałem - czy twój tata nie zostawił jakichœ notesów? Takich zbindowanych, jak szkolne. BUICK 8 87 Ned cišgnšł usta. Pochylił głowę i powiedział gdzie między kolana: - Tak, najróżniejsze. Mama mówiła, że to prawdopodobnie pamiętniki. Ale w testamencie napisał, żeby spaliła wszystkie prywatne dokumenty, więc spaliła. - Jest w tym jakiœ sens - doszedł do wniosku Huddie. Przynajmniej tak wynika z tego, co wiem o Curcie i starym sierżancie. Ned podniósł głowę. Huddie rozwinšł temat. - Ci dwaj nie ufali naukowcom. Wiesz, jak ich nazywał Tony? Trucicielami. Mówił, że ich misjš jest rozpylanie trucizny, przekonywanie ludzi, żeby się nie bali jeć wszystkiego, co dusza zapragnie, że to nauka i że wyjdzie im na zdrowie - i że ich uwolni. - Zamilkł. - No i było coœ jeszcze. - Co? - spytał Ned.
- Dyskrecja. Gliniarze potrafiš dochować tajemnicy, ale Curt i Tony nie wierzyli w dyskrecję naukowców. Patrzcie, jak szybko ci idioci rozprzestrzenili bomby atomowe na całym œwiecie - powiedział raz Tony. - Posłaliœmy za to Rosenbergów na krzesło, ale każdy kretyn wie, że Rosjanie i tak będš mieli za dwa lata własnš bombę. Dlaczego? Bo naukowcy lubiš gadać. To, co mamy w Baraku B, to odpowiednik bomby, chociaż kto to właœciwie wie. Jedno jest pewne, dopóki stoi u nas, nie będzie niczyjš bombš. Pomylałem, że to tylko częć prawdy. Od czasu do czasu zastanawiałem się, czy Tony i ojciec Neda kiedy naprawdę o tym rozmawiali - na przykład pewnego wieczora, kiedy życie w barakach zamarło, chłopaki drzemali na górze, inni oglšdali film z kasety i jedli popcorn z mikrofalówki, a oni dwaj usiedli z dala od wszystkich za zamkniętymi drzwiami gabinetu Tony'ego. I nie mam na myœli jakiegoœ „a gdyby", „przypućmy", Jakby to, toby tamto". Zastanawiam się, czy powiedzieli sobie prawdę w oczy: „Nigdzie nie ma takiego drugiego egzemplarza, a my go zatrzymamy". Nie sšdzę. Bo tak naprawdę wystarczyłoby im tylko spojrzeć sobie w oczy. Zobaczyć tę samš niecierpliwoć - ochotę, żeby go dotknšć, zajrzeć do niego. Nawet żeby tylko wokół niego pochodzić. To było co tajnego, tajemnica, cud. Ale nie wiem, czy mały by w to uwierzył. Tęsknił za ojcem, był na niego zły za to, że umarł. W takim nastroju uznałby to, co zrobili, za kradzież, a to także nie była prawda. Przynajmniej nie cała. 88
STEPHEN KING - Wtedy wiedzieli już o błyskownicach - powiedziałam. - Tony nazywał to zjawiskami dyspersyjnymi". Uważał, że buick się czego pozbywa, że się rozładowuje. A pominšwszy problem dyskrecji i odpowiedzialnoœci, pod koniec lat siedemdziesištych ludzie w Pensylwanii - i nie tylko my, ale w ogóle wszyscy - mieli jeden bardzo ważny powód, żeby nie ufać naukowcom i technikom. - Three Miles Island. Elektrownia jšdrowa - odgadł Ned. - Tak. A ten samochód potrafi więcej, niż zabliniać zadrapania i odpychać kurz. O wiele więcej. Zamilkłem. Za trudne to było, za dużo tego. - No, powiedz mu - ponaglił Arky. Był prawie zły, wkurzony przywódca bandy. - Powiedziałeœ de wszystkie głupody, powiedz resztę. - Spojrzał na Huddiego, potem Shirley. Nawet o 1988. Dak, nawet to. - Zamilkł, westchnšł, obejrzał się na Barak B. - Nie pora przerywać, sierżancie. Wstałem i ruszyłem przez parking. Za moimi plecami Phil powiedział: O nie, nie. Zostaw go, mały, on wróci. Tak to już jest, jak się siedzi na wysokim stołku; ludzie mogš tak mówić i prawie zawsze majš rację. Z wyjštkiem zawałów serca, wylewów i pijanych kierowców. Z wyjštkiem wydarzeń, w których my, œmiertelnicy, mamy nadzieję dostrzec Boga. Ludzie, którzy siedzš na wysokich stołkach którzy napracowali się, by się na nie wdrapać i wcišż pracu-
jš, żeby nie zlecieć - nigdy nie powiedzš: a pocałujcie mnie w dupę, ja się stšd zrywam. O nie. My, grube ryby, dalej œcielimy łóżka, zmywamy talerze i zwozimy siano, i jeszcze wypruwamy sobie przy tym żyły. Co my byœmy bez ciebie zrobili? - mówiš ludzie. Odpowied przeważnie brzmi: robiliby dokładnie to, co chcš, tak jak dotychczas. Jechaliby do piekła na tym samym starym wózku. Stanšłem przed podnoszonymi drzwiami Baraku B, spojrzałem przez okienko na termometr. Temperatura spadła do jedenastu stopni. Cišgle nieŸle - w każdym razie nie katastrofalnie - ale na tyle chłodno, że zaczšłem podejrzewać, iż buick da jeszcze jeden pokaz przed dobranockš. Na razie nie było sensu przykrywać go brezentem, najprawdopodobniej musielibymy zrobić to jeszcze raz. Wyczerpuje się, tak brzmiała ogólna mšdroć dotyczšca roadmastera, przypowieć według Schoondista i Wilcoxa. BUICK 8 89 Zwalnia jak nienakręcony zegar, zdycha jak wyczerpana bateria, piszczy jak detektor dymu, który już nie rozpoznaje ognia. Wybierz ulubionš metaforę, ceny zniżkowe. I może nawet będzie prawdziwa. A może nie. Przecież nic o nim nie wiedzielimy. Wmawianie sobie, że wiemy, było strategiš pomagajšcš żyć bez zbyt wielu złych snów w sšsiedztwie tego... czegoœ. Wróciłem na ławkę, zapaliłem kolejnego papierosa i usiadłem między Shirley i Nedem. - Chcecie posłuchać, jak po raz pierwszy zobaczyliœmy to, co widzielimy przed chwilš? Radosne oczekiwanie na ich twarzach odrobinę ułatwiło mi dalsze opowiadanie. WTEDY Gdy się zaczęło, Sandy tam był, tylko on. Póniej mawiał - na wpół żartem - że to jego przepustka do sławy. Inni pojawili się wkrótce potem, ale na poczštku był tylko Sander Freemont Dearborn, stojšcy przy pompie benzynowej z rozdziawionš gębš i zamkniętymi oczami, więcie przekonany, że za parę sekund wszyscy, nie wspominajšc już o okolicznych amiszach i nieamiszach, zmieniš się w radioaktywny pył na wietrze. Zdarzyło się to parę tygodni po tym, jak buick znalazł się w posiadaniu Jednostki D, koło pierwszego sierpnia 1979 roku. Do tego czasu artykuły o zniknięciu Ennisa Rafferty'ego pojawiały się już coraz rzadziej. Na ogół opowieœci o zniknięciu policjanta zamieszczał okręgowy „American", ale pod koniec lipca w „Pittsburgh Post-Gazette" wydrukowali duży artykuł na pierwszej stronie. „SIOSTRA ZAGINIONEGO POLICJANTA MA WĽTPLIWOŒCI" - głosił nagłówek, a pod nim widniało: EDITH HYAMS ŻĽDA PEŁNEGO DOCHODZENIA". Ogólnie wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak przewidział Tony Schoondist. Edith sšdziła, że policjanci z Jednostki D wiedzš o zniknięciu jej brata więcej, niż chcš zdra-
dzić; podały to obie gazety. Pomiędzy wierszami czytało się, że biedna kobieta jest na wpół obłškana z bólu (o gniewie nie wspominajšc) i szuka kogo, by zrzucić na niego winę, która może leżeć po jej stronie. Żaden z nas nie wspomniał o jej jadowitym języku i niemal nieustannym zrzędzeniu, ale Ennis i Edith mieli sšsiadów, którzy nie byli aż tak dyskretni. Dziennikarze z obu gazet wspomnieli także, że pomimo BUICK 8 91 oskarżeń chłopcy z jednostki Ennisa zamierzajš zapewnić Edith skromnš pomoc finansowš. Brzydka czarno-biała fotografia Edith z „Post-Gazette" nie pomogła jej za bardzo; wyglšdała na niej jak Lizzie Borden na piętnacie minut przed złapaniem za siekierę. Pierwsza błyskownica strzeliła o zmierzchu. Sandy zszedł z patrolu około szóstej, żeby pogawędzić z Mikiem Sandersem z prokuratury okręgowej. Czekała ich wyjštkowo parszywa sprawa o potršcenie przechodnia, Sandy był œwiadkiem oskarżenia, ofiarš dziecko, które po wypadku zostało sparaliżowane od szyi w dół. Mikę chciał się upewnić, że naršbany kokainš pan Ważniak rzeczywicie uciekł z miejsca wypadku. Chciał go wsadzić na pięć lat, choć w rachubę wchodziło także dziesięć. Tony Schoondist brał udział w częœci spotkania, które odbyło się w kšcie wietlicy na piętrze, po czym zszedł do swego gabinetu, a Mikę i Sandy jeszcze się dogadywali. Po spotkaniu Sandy postanowił zatankować radiowóz, zanim wyjedzie na kolejny trzy- czy czterogodzinny patrol. Mijajšc otwarte drzwi dyspozytorni, usłyszał, jak Matt Babicki mówi cicho, jakby tylko do siebie: - Ach, ty mała cholero. - Tu nastšpił odgłos uderzenia. - Zachowuj się! Sandy wyjrzał zza rogu i spytał, czy Matt ma jeden z tych trudnych dni w miesišcu. Matt się nie ubawił. - Posłuchaj - powiedział i podkręcił Wzmacnianie. Gałka WYCISZANIE, zauważył Sandy, była już odkręcona do oporu. Zgłosił się Brian Cole z siódemki, Herb Avery z pištki na Sawmill Road, George Staiikowski z Bóg wie skšd. To ostatnie zgłoszenieutonęło w wiszczšcej eksplozji trzasków. - Jeli się jeszcze pogorszy, to już nie wiem, jak wyłapię chłopaków, że nie wspomnę o podawaniu informacji - poskarżył się Matt. Znowu trzepnšł radio, jakby dla zaakcentowania swych słów. - A co będzie, jeli kto się zgłosi z probš o pomoc? Zbiera się na burzę czy co? - Gdy szedłem, pogoda była jak kryształ - powiedział Sandy i wyjrzał przez okno. - Teraz też... co mógłbyœ sam zobaczyć, gdyby ci się głowa obracała. Mnie się obraca, widzisz? Taki się już urodziłem. - Poruszył głowš na boki. 92
STEPHEN KING - Bardzo mieszne. Może by się zajšł wrabianiem po rzšdnych ludzi, co?
- O, brawo. Bardzo dobra wredna uwaga. W drodze do drzwi Sandy usłyszał jeszcze, jak ktoœ z góry domaga się informacji, czy cholerna antena telewizyjna spadła z dachu, bo w trakcie bardzo dobrego odcinka „Star Treka" nagle zniknšł obraz. Sandy wyszedł. Był upalny, lekko zamglony wieczór; z oddali dobiegały pomruki grzmotów, ale nie było wiatru ani chmur. Słońce zaczęło przygasać na zachodzie, z trawy podnosiła się mgła; w końcu sięgnęła na jakie półtora metra. Sandy wsiadł do radiowozu (na tej zmianie był to D-14, ten z zepsutym zagłówkiem), podjechał pod pompę benzynowš, wysiadł, odkręcił bak pod zdejmowanš tablicš rejestracyjnš i znieruchomiał. Nagle zdał sobie sprawę, że zrobiło się bardzo cicho - œwierszcze nie ćwierkały w trawie, ptaki przestały piewać. Jedynym odgłosem było ciche, monotonne brzęczenie, jak to, które się słyszy pod liniš wysokiego napięcia albo w pobliżu transformatora. Zaczšł się odwracać i w tej włanie chwili cały wiat zro bił się biało-fioletowy. W pierwszej chwili pomylał, choć niebo było bezchmurne, że trafił w niego piorun. Potem zobaczył, że Barak B rozwietla się jak... Tego zdania nie można było dokończyć. Nigdy w życiu nie widział nic, co by wyglšdało jak tamto. Nigdy. Gdyby spojrzał prosto w te pierwsze rozbłyski, pewnie by olepł - może na jakiœ czas, może na dobre. Na szczęœcie podnoszone drzwi baraku nie wychodziły na pompę. A jednak wystarczył sam odblask, żeby porazić jego oczy i zmienić ten letni zmrok w rodek dnia. I sprawić, że Barak B, solidna drewniana budowla, stał się przejrzysty jak namiot z gazy. Blask bił z każdej szpary i pustej dziury po gwoŸdziu; emanował spod dachu przez niewielki otwór, być może wyskrobany przez wiewiórkę; buchał olepiajšcym grubym snopem na poziomie ziemi, gdzie brakowało jednej deski. Na dachu znajdował się szyb wentylacyjny, z którego w nieregularnych odstępach tryskała kolumna niczym sygnały dymne, tyle tylko że z czystego fioletowego wiatła. Rozbłyski w szeregu okienek na podnoszonych drzwiach zmieniały przygruntowš mgłę w upiorny elektryczny wyziew. Sandy był spokojny. Zdumiony, lecz spokojny. Pomyœlał: No tak, więc jednak wybuchł, skurwysyn, no to już nie BUICK 8 93 żyjemy. W ogóle nie przyszło mu do głowy, żeby uciec albo wskoczyć do radiowozu. Dokšd uciec? Dokšd odjechać? Jakieœ kpiny. A to, czego chciał, zakrawało na szaleństwo: pragnšł podejć bliżej. Cišgnęło go. Nie bał się tak jak Pan D, odczuwał fascynację, ale nie strach. Być może to szaleństwo, ale chciał podejć. Niemal słyszał, jak buick go woła. Jakby we nie (przyszło mu do głowy, że całkiem spokojnie może to być sen) podszedł do D-14 od strony kierowcy, pochylił się nad otwartym oknem i wzišł z deski rozdzielczej ciemne okulary. Włożył je i ruszył do baraku. Okulary trochę pomogły, ale nie bardzo. Szedł z uniesionš rękš, mrużšc oczy.
Œwiat eksplodował bezgłonie i pulsował fioletowym ogniem. Sandy widział swój cień odskakujšcy od niego, znikajšcy i znowu wyskakujšcy. Widział, jak z okien na podnoszonych drzwiach garażu strzela œwiatło. Widział wynurzajšcych się z głównego budynku funkcjonariuszy, odpychajšcych na bok Matta Babickiego z dyspozytorni, który wyszedł pierwszy. W rozbłyskach z baraku wszyscy poruszali się dziwnie, jak aktorzy z niemego filmu. Ci, którzy mieli przy sobie ciemne okulary, włożyli je. Ci, którzy nie mieli, zawrócili i pobiegli po nie. Jeden funkcjonariusz nawet wycišgnšł broń, spojrzał na niš, jakby mówišc: No i na cholerę mi to?" i schował jš do kabury. Dwaj funkcjonariusze bez okularów kuœtykali niepewnie w stronę baraku, ze spuszczonymi głowami, zamkniętymi oczami i rękami wycišgniętymi jak lunatycy, przycišgani tak samo jak Sandy w stronę tych nieregularnych rozbłysków i cichego, doprowadzajšcego do szału brzęczenia. Jak ćmy do œwiecy. Potem Tony Schoondist dogonił ich, potršcił, popchnšł, kazał wracać w cholerę, wracać do baraków i że to rozkaz. Usiłował włożyć okulary i cišgle nie trafiał. Udało mu się dopiero, kiedy wsadził sobie jeden zausznik w usta, a drugim dziabnšł się nad lewym okiem. Sandy nic nie widział ani nie słyszał. Słyszał tylko to brzęczenie. Widział rozbłyski, zmieniajšce mgłę w elektryczne smoki. Widział kolumnę migoczšcego fioletowego œwiatła, tryskajšcš ze stożkowatego otworu wentylacyjnego i przeszywajšcš ciemniejšce niebo. Tony chwycił go, potrzšsnšł. Z szopy dobiegł kolejny bezgłony wietlny wystrzał, który zmienił szkła okularów Tony'ego w dwie małe niebieskie kule ognia. Tony krzyczał, 94 STEPHEN KING choć nie musiał, Sandy go doskonale słyszał. Usłyszał brzęczenie, czyje mamrotanie Boże, Boże wszechmogšcy"i wszystko ucichło. - Sandy! Byłe tu, kiedy się zaczęło? - Tak! - usłyszał, że także krzyczy, wbrew samemu sobie. Ta sytuacja w pewien sposób wymagała krzyku. wiatło rozbłyskiwało i migotało, bezgłone błyskawice. Kiedy gasło, baraki zdawały się przyskakiwać ku nim jak żywe, a cienie policjantów biegły po drewnianych œcianach. - Od czego się zaczęło? Co to spowodowało? - Nie wiem! - WejdŸ do œrodka! Wezwij Curtisa! Powiedz, co się wydarzyło! Powiedz, żeby natychmiast tu przywlókł dupę! Sandy opanował chęć wyznania dowódcy, że chce zostać i zobaczyć, co się stanie. W bardzo podstawowy sposób pomysł był z gruntu idiotyczny: i tak nic nie było widać. Było za jasno. Nawet w ciemnych okularach. Poza tym potrafił się zorientować, kiedy słyszy rozkaz. Wrócił do baraku, potykajšc się na schodach (te oœlepiajšce błyski uniemożliwiały ocenę odległoci czy głębokoci), i dotarł do dyspozytorni, macajšc przed sobš rękami. Dla jego porażonego, oszołomionego wzroku barak zmienił się
w wielowarstwowe cienie. W tej chwili jedynym realnym widokiem były te potężne fioletowe błyskawice. Radio Matta Babickiego bluzgało monotonnymi trzaskami, z których gdzieniegdzie wynurzały się głosy -jak stopy i palce pogrzebanych. Sandy podniósł słuchawkę zwykłego telefonu, który stał obok aparatu alarmowego. Mylał, że on też jest głuchy, no bo dlaczego nie - ale nie był. Wykręcił numer Curta z listy na tablicy ogłoszeń. Nawet telefon jakby podskakiwał ze strachu przy każdym białofioletowym rozbłysku. Odebrała Michelle i powiedziała, że Curt chce skosić trawnik, zanim się zupełnie ciemni. Nie miała ochoty go wołać, to się słyszało. Ale kiedy Sandy poprosił jš po raz drugi, rzuciła: Dobrze, poczekaj. Czy wy nigdy nie odpuszczacie? Czas dłużył się w nieskończonoć. To co z Baraku B błyskało jak szalona neonowa apokalipsa i wydawało się, że dyspozytornia przy każdym rozbłysku przekrzywia się w innš stronę. Sandy nie mógł uwierzyć, żeby takie eksplozje mogły nie być miertelnie niebezpieczne, ale przecież jeszcze BUICK 8 95 żył i oddychał. Dotknšł policzków, sprawdził, czy nie sš poparzone. Nie były. Przynajmniej na razie, pomylał. Cišgle czekał, aż funkcjonariusze zacznš krzyczeć, że to coœ z baraku eksplodowało, stopiło się albo co z siebie wypuciło- co niewyobrażalnego, z płonšcymi elektrycznymi oczami. Takie myœli normalnie nie zdarzajš się gliniarzom, ale Sandy Dearborn nigdy w życiu nie czuł się mniej gliniarzem, raczej małym przestraszonym chłopcem. W końcu Curt odezwał się w słuchawce, zdyszany i zaciekawiony. - Musisz natychmiast przyjć - poinformował Sandy. Sierżant kazał. Curt od razu się połapał, o co chodzi. -Co robi? - Strzela fajerwerkami. Błyski i iskry. Nawet nie można patrzeć na barak. - Pali się? - Nie sšdzę, ale trudno powiedzieć. Nic nie widać. Jest za jasno. Przyjeżdżaj. W słuchawce rozległ się trzask i Sandy wyszedł na zewnštrz. Jeli miało dojć do jakiego wybuchu atomowego, chciał być w tej chwili razem z kolegami. Dziesięć minut póniej Curt wjechał z piskiem opon na podjazd z napisem „TYLKO DLA FUNKCJONARIUSZY", za kierownicš miłoœnie odnowionego bel aire, tego samego, który dwadzieœcia dwa lata póŸniej odziedziczy jego syn. Wyjechał szybko zza zakrętu i Sandy przeżył moment grozy, kiedy mu się wydało, że Curtis zamierza wjechać prosto w pięciu facetów. Ale Curt szybko wdepnšł hamulec (nadal miał refleks dziecka) i zahamował, prawie ryjšc maskš w ziemi. Wysiadł, pamiętał, żeby zgasić silnik, ale o reflektorach
zapomniał, potknšł się o własne nogi i niemal grzmotnšł na asfalt. Jako zachował równowagę i puciłsię pędem w stronę baraku. Sandy ledwie zdšżył dostrzec co dyndajšcego w jego ręce: ochronne okulary do spawania na elastycznej gumce. Widywał już rozemocjonowanych mężczyzn - nawet bardzo wielu, prawie każdy zatrzymany za przekroczenie szybkoœci był z tego czy innego powodu podniecony - ale jeszcze nie widział, żeby kto tak wiecił własnym blaskiem. Oczy Curtisa prawie wychodziły z orbit, włosy się jeżyły... 96 STEPHEN KING choć to akurat mogło być złudzenie, ponieważ pędził z wielkš szybkociš. Tony chwycił go za ramię, wskutek czego Curtis omal się znowu nie przewrócił. Jego wolna ręka zacisnęła się w pięć i zaczęła podnosić. Potem opadła. Sandy nie wiedział, czy ten żółtodziób naprawdę chciał uderzyć sierżanta, i nie chciał wiedzieć. Ważne było to, że go rozpoznał (i przypomniał sobie o jego funkcji). Tony wycišgnšł rękę po okulary. Curt pokręcił głowš. Tony rzucił parę słów. Curt odpowiedział, gwałtownie potrzšsajšc głowš. W olepiajšcych rozbłyskach Sandy ujrzał, że Tony Schoondist także toczy ze sobš walkę, że chce po prostu rozkazać Curtowi, by oddał okulary. Ale odwrócił się i spojrzał na zebranych policjantów. W popiechu i rozgoršczkowaniu wydał im dwa rozkazy, brzmišce pewnie mniej więcej tak: cofnšć się i wrócić do baraków. Większoć usłuchała pierwszego i zignorowała drugi. Tony odetchnšł głęboko, wypucił powietrze, po czym powiedział coœ do Dicky-Ducka Eliota, który wysłuchał go, skinšł głowš i poszedł w stronę baraków. Reszta patrzyła, jak Curt biegnie do Baraku B, po drodze rzucajšc baseballowš czapkę na chodnik i wkładajšc okulary. Sandy lubił i szanował najnowszego członka Jednostki D, lecz w tym biegu nie dostrzegał nic heroicznego. Heroizm to działanie w obliczu strachu. Tamtego wieczora Curtis Wilcox nie czuł strachu, nawet najsłabszego jego drgnienia. Rozpierały go podniecenie i ciekawoć. Znacznie póniej Sandy zrozumiał, dlaczego stary sierżant pucił Cur tisa: ponieważ zrozumiał, że nie da rady go zatrzymać. Curt zatrzymał się jakieœ trzy metry przed podnoszonymi drzwiami, uniósł rękę, żeby osłonić oczy przed szczególnie olepiajšcym rozbłyskiem. Sandy dostrzegł, że wiatło przewieca przez palce Curta fioletowobiałymi strzałami. W tym samym czasie na tle mgły pojawił się jego cień niczym postać olbrzyma. Potem wiatło zgasło i przez jarzšce się kleksy powidoków Sandy zobaczył, że Curt znowu rusza. Dotarł do drzwi i zajrzał do rodka. Stał tak, dopóki nie nastšpił kolejny błysk. Wówczas odskoczył i natychmiast wrócił do okna. Tymczasem przybiegł Dicky-Duck Eliot, wysłany nie wiadomo z jakim zadaniem. Sandy zauważył, co trzyma,
BUICK 8 97 kiedy Dicky-Duck go minšł. Sierżant zarzšdził, żeby wszystkie radiowozy były wyposażone w polaroidy i Dicky-Duck poleciał po jeden z nich. Podał go Tony'emu, odruchowo się wzdrygnšwszy, gdy barak rozwietlił się kolejnš bezgłonš kanonadš wiatła. Tony wzišł aparat i pobiegł do Curtisa, który nadal zaglšdał przez okno do baraku i odskakiwał przy każdym nowym błysku (albo ich serii). Widać nawet okulary do spawania nie chroniły jak należy przed tym, co się działo w œrodku. Co tršciło dłoń Sandy'ego, który omal nie wrzasnšł ze strachu. Spojrzał w dół i zobaczył barakowego psa. Pan Dillon prawdopodobnie przespał całš awanturę, pewnie aż do tej chwili chrapał na linoleum między zlewem i kuchenkš, w swoim ulubionym miejscu. Teraz przyszedł, żeby sprawdzić, o co tyle krzyku. Lœnienie jego oczu, postawione uszy, wysoko uniesiona głowa wiadczyły, że według niego działo się co ważnego. Za to nie zdradzał dawnego przerażenia. Błyskajšce wiatło wcale go nie zaniepokoiło. Curtis usiłował odebrać polaroid, ale Tony nie puszczał. Stali przed Barakiem B, zamienieni w migoczšce sylwetki. Kłócili się? Nie wyglšdało na to. Przynajmniej z daleka. Według Sandy'ego raczej dyskutowali zażarcie, jak dwaj naukowcy podczas obserwacji nowego zjawiska. A może to wcale nie zjawisko, pomylał Sandy. Może to eksperyment, a my jesteœmy królikami doœwiadczalnymi. Zaczšł odmierzać długoć mrocznych interwałów, stojšc wraz z innymi i patrzšc na dwie sylwetki przed barakiem, jednš w za dużych okularach, drugš z pękatym polaroidem, obie wyglšdajšce jak w laserowych dyskotekowych reflektorach. Błyskało seriami, ale zaczęły się pojawiać coraz dłuższe przerwy. Sandy naliczył szeć sekund... dziesięć... czternaœcie. .. dwadzieœcia. . -" Buck Flanders odezwał się koło niego: - Chyba się kończy. Pan D warknšł i zrobił taki ruch, jakby zamierzał się rzucić do przodu. Sandy chwycił go za obrożę i przytrzymał. Może pies chciał tylko podbiec do Curta i Tony'ego, a może do tego czego z baraku. Może znowu go wołało. Wszystko jedno, Sandy nie zamierzał pucić Pana Dillona. Tony i Curt podeszli do drzwi. Cišgle dyskutowali z ożywieniem. Wreszcie Tony skinšł głowš - według Sandy'ego niechętnie - i podał Curtowi aparat. Curt otworzył drzwi 7. Buick 8 98 STEPHEN KING i w tej samej chwili wiatło błysnęło znowu, zalewajšc go potokiem olepiajšcego blasku. Sandy na serio spodziewał się, że kiedy zganie, Curta już nie będzie, że się rozpadnie w pył albo zostanie przeteleportowany do odległej galaktyki, gdzie spędzi resztę życia na polerowaniu czarnego tyłka Dartha Vadera. Ledwie miał czas zauważyć, że Curt jeszcze tam jest, osłania rękš oczy w okularach. Po prawej stronie, dokładnie
za nim, Tony Schoondist odwracał się od blasku, z rękš uniesionš do twarzy. Ciemne okulary nie stanowiły żadnej ochrony, Sandy sam je miał na nosie i to czuł. Kiedy odzyskał wzrok, Curt zniknšł w baraku. W tej chwili Sandy zwrócił uwagę na Pana Dillona, który wyrywał się, pomimo że Sandy trzymał go mocno za obrożę. Nie był już spokojny. Warczał i skomlał, uszy położył płasko, zmarszczył pysk, ukazujšc białe kły. Hej, pomóżcie, pomóżcie! - krzyknšł Sandy. Buck Flanders i Phil Candleton również złapali za obrożę, ale poczštkowo na nic się to nie zdało. Pies wyrywał się, kaszlšc i bryzgajšc linš na chodnik, ze wzrokiem wbitym w boczne drzwi. Zwykle był najukochańszym kundlem pod słońcem, ale w tamtej chwili Sandy żałował, że nie ma przy sobie kagańca i smyczy. Gdyby D zaczšł gryć, który z nich skończyłby bez paru palców. - Zamknijcie drzwi! - ryknšł Sandy do sierżanta. D tam zaraz poleci, zamknijcie drzwi, do cholery! Tony obejrzał się, zdezorientowany, połapał się, co jest grane i zamknšł drzwi. Niemal natychmiast Pan D się uspokoił. Przestał warczeć, potem skomleć. Kilka razy szczeknšł ze zdziwieniem, jakby nie potrafił sobie przypomnieć, o co mu chodziło. Sandy zaczšł się zastanawiać, czy to przez to brzęczenie, które było zdecydowanie głoœniejsze przy otwartych drzwiach, czy może przez jaki zapach. Wydawało mu się, że to ostatnie, ale pewnoci nie miał. Trudno się było zorientować. Tony zobaczył, że paru facetów rusza naprzód i kazał im się cofnšć. Jego cichy głos było wyranie słychać, niby uspokajajšcy, ale brzmiał nieco dziwnie. Sandy miał wrażenie, że w tle powinny się rozlegać krzyki i wrzaski, eksplozje jak w kinie, może nawet pomruk samej rozgniewanej ziemi. Tony odwrócił się do okna w podnoszonych drzwiach baraku i zajrzał. BUICK 8 99 - Co on tam robi, szefie? - spytał Matt Babicki. Wszystko dobrze? - Œwietnie - odrzekł Tony. - Obchodzi samochód i robi mu zdjęcia. A ty co tam robisz? Wracaj do dyspozytorni, jak rany boskie. - Radio się spieprzyło, szefie. Trzeszczy. - Może już nie trzeszczy. Bo tu się poprawia. - Miał spokojny głos, jak to sierżant, ale wcišż wyczuwało się w nim podniecenie. A gdy Matt się odwrócił, Tony dodał: - I ani słowa o tym, co się tu dzieje, słyszysz? Przynajmniej nie otwarcie. Ani teraz, ani nigdy. Jeli będziesz musiał co po wiedzieć o buicku, to... to jest kod D. Rozumiesz? - Taaajest - odparł Matt i poszedł do baraku, przygarbiony, jakby oberwał lanie. - Sandy! - krzyknšł Tony. - Co się dzieje z psem? - Nic. Już nic. Co się dzieje z samochodem? - Też chyba nic. Nic się nie pali i brak œladów po eksplozji. Na termometrze dwanaœcie stopni. Zimno!
- Skoro wszystko dobrze, to po co robicie zdjęcia? - spytał Buck. - A bo tak - odpowiedział sierżant Schoondist, jakby to wyjaniało wszystko. Nie spuszczał oczu z Curtisa, który kršżył wokół samochodu jak jaki fotograf wokół modelki. Trzaskał zdjęcia i każde wsuwał za pasek starych szortów khaki. Tymczasem Tony pozwolił reszcie obecnych podchodzić czwórkami i zaglšdać do rodka. Kiedy nadeszła kolej Sandy'ego, zauważył, że kostki Curtisa wydajš się zielone przy każdym błysku buicka. Promieniowanie.!/- pomylał. Jezu Chryste, on ma oparzenia popromienne! Potem sobie wszystko przypomniał i zaczšł się miać. Michelle nie chciała wezwać Curta do telefonu, bo kosił trawę. To były plamy z trawy. - Wychod już - wymamrotał Phil stojšcy po lewej ręce Sandy'ego. Nadal trzymał psa za obrożę, choć Pan D już się uspokoił. - Wychod, nie przecišgaj struny. Curt ruszył do drzwi, jakby go usłyszał - albo jakby usłyszał ich wszystkich, mylšcych o tym samym. Choć możliwe, że raczej skończył mu się film. Kiedy wyszedł, Tony objšł go za ramiona i odcišgnšł na bok. Stali i rozmawiali, a tymczasem rozbłysła ostatnia słaba błyskawica. Właœciwie bardziej przypominała mrugnięcie. Sandy spojrzał na zegarek. Dziesięć po dziewištej. Całe zajœcie trwało niespełna godzinę. 100 STEPHEN KING Tony i Curt przeglšdali polaroidy z napięciem, którego Sandy nie rozumiał. Zakładajšc, że Tony mówił prawdę i buick razem z całš resztš naprawdę się nie zmienił. Wreszcie Tony pokiwał głowš, jakby się dogadali, i wrócił do reszty chłopaków. Tymczasem Curt jeszcze podszedł do drzwi, żeby zajrzeć po raz ostatni do œrodka. Okulary uniósł już na czoło. Tony rozkazał wrócić do budynku wszystkim z wyjštkiem George'a Stankowskiego i Herba Avery'ego. Herb przyjechał z patrolu, kiedy błyskanie jeszcze trwało, pewnie, żeby skorzystać z ubikacji. Potrafił przejechać siedem kilometrów, żeby załatwić się w barakach, był z tego znany, i znosił wszystkie przycinki ze stoicyzmem. Powiedział, że kiedy się siada na obcych sraczach, można się nabawić strasznych chorób i każdy, kto w to nie wierzy, powinien je złapać. Sandy uważał, że Herb się raczej uzależnił od magazynów w sraczu na piętrze. Funkcjonariusz Avery, który za dziesięć lat zginie w dachujšcym samochodzie, był wielbicielem „American Heritage". - Wy dwaj macie pierwszš wartę - oznajmił Tony. Dajcie znać, jeli co się zacznie dziać. Na wet jeli tylko będzie się wam wydawać, że się zaczęło. Herb zaczšł jęczeć i protestować. Gęba na kłódkę - powiedział Tony. - Ani słowa więcej. Herb zauważył, że szef ma na policzkach czerwone plamy i od razu się zamknšł. Sandy pomylał, że ma doskonałe wyczucie. Kiedy wrócili do baraku w lad za sierżantem Schoondistem, Matt Babicki gadał przez radio. Gdy powiedział szó-
stce, żeby zdał raport dwudziestce, odpowiedŸ Andy'ego Colucciego była wyjštkowo wyrana. Trzaski zniknęły. Zajęli miejsca w małym salonie na piętrze. Ostatni musieli się zadowolić miejscem na dywanie. Sala odpraw na dole była większa, ale Sandy pomylał, że Tony podjšł dobrš decyzję. To była sprawa rodzinna, nie służbowa. Przynajmniej nie cile służbo wa. Curtis Wilcox zjawił się ostatni, z polaroidami w ręce, okularami nadal na czole, z gumowymi klapkami na zielonych stopach. Na podkoszulku miał napis WYDZIAŁ SPORTU UNIWERSYTETU HORLICKS. Podszedł do sierżanta i zaczęli się naradzać szeptem, podczas gdy reszta czekała. Potem Tony odwrócił się do nich. BUICK 8 101 - Nie było eksplozji i obaj sšdzimy, że nie było także promieniowania. Te słowa powitano wielkim westchnieniem ulgi, ale paru funkcjonariuszy nadal miało miny pełne powštpiewania. Sandy nie wiedział, jakš sam ma minę, bo pod rękš nie miał lusterka, ale z całš pewnociš powštpiewał w słowa szefa. - Możecie obejrzeć, jeœli chcecie - powiedział Curt i podał stosik fotografii najbliżej siedzšcym. Niektóre zdjęcia zostały zrobione podczas rozbłysków i nie było na nich widać prawie nic: lnienie atrapy, kawałek dachu. Inne były wyra niejsze. Najlepsze miały tę dziwnš, płaskš, dosadnš wyrazistoć, która jest wyłšcznš cechš zdjęć z polaroida. Widzę œwiat, w którym istnieje jedynie przyczyna i skutek, zdajš się mówić. wiat, w którym każdy przedmiot jest awatarem, a za kulisami nie ma żadnych bogów. - Podobnie jak konwencjonalny film albo te plakietki, które muszš nosić pracownicy narażeni na promieniowanie - powiedział Tony - polaroid robi się zamglony, kiedy jest poddany działaniu mocnego promieniowania gamma. Niektóre z tych fotografii sš przewietlone, ale żadna nie jest zamglona. Innymi słowy, nie wyrosnš nam czułki. - Bez urazy, szefie - odezwał się Phil Candleton - ale nie chcę powierzyć swoich jaj firmie Polaroid. - Jutro z samego rana pojadę do miasta i kupię licznik Geigera - oznajmił Curt. Mówił spokojnie i rozsšdnie, ale w jego głosie przebijało podniecenie. Pomimo chłodnego tonu typu zechce pan spokojnie wysišć z samochodu", Curt Wilcox mało się nie posikał z ekscytacji. - Sprzedajš je w sklepie z artykułami wojskowymi. Pewnie za jakieœ trzysta dolarów. Wezmę je z funduszu na nieprzewidziane wypadki, jeœli nie macie nic przeciwko. Nikt nie miał. .^ - A tymczasem - powiedział Tony - teraz bardziej niż kiedykolwiek ważne jest, żebymy nie pisnęli słówka. Wierzę, że za sprawš œlepego losu albo opatrznoœci to coœ przydarzyło się mężczyznom, którzy umiejš milczeć. Będziecie milczeć? Rozległy się pomruki akceptacji.
Dicky-Duck siedział po turecku na podłodze, głaszczšc Pana Dillona po głowie. D spał z pyskiem opartym na łapach. Dla naszej maskotki chwila szaleństwa definitywnie się skończyła. 102 STEPHEN KING - Ja się zgadzam, pod warunkiem że wskazówka starego geigera nie opuœci zielonego pola - owiadczył Dicky-Duck. - Bo jak opuci, to proponuję wezwać federalnych. - Mylisz, że zajmš się tym lepiej od nas? - wybuchnšł Curt. - Dicky, rany boskie! Federalni muszš postępować zgodnie z procedurš i... - Jeli nie postanowicie wycofać Baraku B z funduszu na nieprzewidziane wypadki... - zaczšł ktoœ inny. - Przestań się wygłupiać - zaczšł Curt, a wtedy Tony położył mu rękę na ramieniu i powstrzymał, zanim mały zdšżył sobie narobić kłopotów. - Jeœli jest radioaktywny - oznajmił Tony - pozbędziemy się go. Obiecuję. Curt spojrzał na niego z rozczarowaniem. Tony odpowiedział spokojnym wzrokiem. Obaj wiemy, że nie jest radioaktywny, mówił jego wzrok, zdjęcia sš na to dowodem, więc dlaczego chcesz się uganiać za własnym ogonem? - A mnie się zdaje, że i tak powinnimy to oddać władzom - odezwał się Buck. - Może nam pomogš... no wiecie... albo znajdš jakš, ja wiem... ochronę... - Głos mu stopniowo zamierał, kiedy wyczuł wokół siebie narastajšcš dezaprobatę. Funkcjonariusze policji stanowej współpracowali z różnymi służbami federalnymi - FBI, Urzędem Skarbowym, DEA, Wydziałem Bezpieczeństwa Pracy i Międzystanowš Izbš Handlowš. Nietrudno było się połapać, iż federalni na ogół nie dorównujš inteligencjš przeciętnemu niedwiedziowi. Według Sandy'ego okazywali rzadkie przebłyski inteligencji tylko wtedy, gdy to się im opłacało albo z czystej złoliwoci. Na ogół byli niewolnikami kieratu, wy znawcami sekty Rutynowej Procedury. Zanim Sandy wstšpił do policji stanowej, z takim samym tępym regulaminowym rodzajem mylenia zetknšł się w wojsku. Ponadto nie był wiele starszy od Curtisa, dzięki czemu on także wolał nie pozbywać się roadmastera. Jakby co, to już lepiej go przekazać naukowcom z sektora prywatnego, na przykład takim z uczelni reklamujšcej się na podkoszulku Curtisa. Ale najlepiej niech zostanie w rodzinie, czyli Jednostce D. Buck zamilkł. - To chyba głupi pomysł - powiedział. - Nic się nie martw - odparł ktoœ. - Na pocieszenie wygrywasz komplet garnków. BUICK 8 103 Tony przeczekał, aż chichoty ucichnš, po czym kontynuował: - Chcę, żeby wszyscy, którzy pracowali dziœ w terenie, wiedzieli, co się wydarzyło, żeby nie byli zaskoczeni, kiedy
się powtórzy. Poinformujcie ich. I o kodzie buicka, D jak dom. Samo D. W porzšdku? Dam wam znać, co się wydarzy póniej, zaczynajšc od licznika Geigera. Badanie zostanie przeprowadzone jutro przed rozpoczęciem drugiej zmiany, gwarantuję. Nie powiemy, co tu mamy, nikomu żonom, siostrom, braciom ani najlepszym przyjaciołom spoza policji, za to nawzajem będziemy się informować o wszystkim. Tyle wam mogę obiecać. Zrobimy to w staroœwiecki sposób, werbalnie. Nie będzie żadnych dokumentów dotyczšcych bezpoœrednio tego samochodu - jeœli to samochód - i tak ma zostać. Zrozumiano? Znowu rozległ się twierdzšcy pomruk. - Nie będę tolerować gadulstwa, panowie, żadnych plotek ani łóżkowych wyznań. Czy to także jest jasne? Na to wyglšdało. - Patrzcie - odezwał się nagle Phil, unoszšc jedno zdjęcie. - Bagażnik jest otwarty. Curt skinšł głowš. - Teraz jest już zamknięty. Otworzył się podczas jednego rozbłysku i zamknšł się chyba podczas następnego. Sandy pomylał o Ennisie i miał wizję, przelotnš, lecz bardzo wyranš, klapy bagażnika kłapišcej jak zgłodniała paszcza. Zobaczcie żywego krokodyla, dobrze się przyjrzyjcie, ale na Boga, nie wkładajcie tam palców. Curt mówił dalej: - Wydaje mi się także, że wycieraczki na przedniej szybie pracowały przez chwilę, choć byłem zbyt olepiony, żeby mieć pewnoć, a nie pokazuje^ tego żadne zdjęcie. - Dlaczego? -spytał Phil. - Dlaczego tak się dzieje? - Wyładowania elektryczne - odgadł Sandy. - Przez to samo zepsuło się radio w dyspozytorni. - Może wycieraczki, ale bagażnik nie działa na pršd. Kiedy chcesz go otworzyć, wciskasz guzik i podnosisz wieko. Na to Sandy nie znalazł odpowiedzi. - Temperatura w baraku spadła o kilka stopni - powiedział Curt. - To trzeba obserwować. Zebranie się skończyło i Sandy wyjechał na patrol. Od czasu do czasu zgłaszajšc się do bazy, pytał Matta Babickie104 STEPHEN KING go, czy D jest jeden-dwa. Odpowied brzmiała zawsze: potwierdzam, D jest jeden-dwa. W póniejszych latach stała się standardowš formułkš w okolicy Statler, Pogus City i Patchin. Przejęło jš parę innych jednostek, nawet kilka za granicš stanu Ohio. Uważali, że to znaczy „czy w domu wszystko w porzšdku?". Chłopaków z Jednostki D to mieszyło, bo właciwie ta formułka dokładnie to znaczyła. Następnego ranka wszyscy z Jednostki D zjawili się w robocie, ale było spokojnie jak zawsze. Curt z Tonym pojechali do Pittsburgha po licznik. Sandy nie miał dziœ zmiany, ale dwa czy trzy razy zajrzał do jednostki, żeby sprawdzić, co z buickiem. Nic się nie działo, samochód stał na betonie i wyglšdał jak dzieło sztuki na wystawie, ale strzałka wielkiego czerwonego termometru na belce wędrowała
coraz niżej. Wszyscy uznali to za co wyjštkowo upiornego, bezgłonš zapowied kłopotów. W baraku działo się co, czego zwykły funkcjonariusz policji stanowej nie potrafił pojšć, a co dopiero temu przeciwdziałać. Nikt nie wszedł do baraku, dopóki Curt i Tony nie wrócili w bel aire Curta - rozkaz szefa. Kiedy przyjechali, Huddie Royer akurat zaglšdał do baraku przez okienka. Podszedł do nich, a Curt otworzył pudełko, które postawił na masce samochodu, i wyjšł licznik Geigera. - A gdzie kombinezon ochronny? - spytał. Curt spojrzał na niego ponuro. - Ale œmieszne - powiedział. Curt i sierżant spędzili tam około godziny, przesuwajšc licznik nad buickiem, jego silnikiem, wkładajšc go do kabiny, sprawdzajšc siedzenia, tablicę rozdzielczš i dziwnš przeroniętš kierownicę. Curt wpełzł pod samochód, a sierżant sprawdził bagażnik, zachowujšc wyjštkowš ostrożnoć. Podparli wieko grabiami, które wisiały na œcianie. Strzałka licznika prawie się nie poruszała. Dochodzšce z małego głoœnika miarowe tykanie zrobiło się głoœniejsze tylko raz, kiedy Tony przystawił aparat do tarczy swojego zegarka, żeby się upewnić, czy licznik w ogóle działa. Działał, ale roadmaster nie miał mu nic do powiedzenia. Przerwali tylko raz, żeby przynieć swetry. Na zewnštrz było goršco, ale w baraku strzałka termometru zatrzymała się tuż pod dziewištkš. Sandy miał złe przeczucia i kiedy obaj wyszli, zaproponował, żeby otworzyć drzwi i wpucić BUICK 8 105 do baraku trochę ciepłego powietrza. Pan Dillon drzemie w kuchni, powiedział; mogš go tu zamknšć. - Nie - odparł Tony i Sandy zauważył, że Curtis się z nim zgadza. - Dlaczego? - Nie wiem. Mam przeczucie. O trzeciej, kiedy Sandy pracowicie wypisywał swoje nazwisko na liœcie obecnoœci w rubryce ZMIANA DRUGA 3.00-11.00 i przygotowywał się do wyjazdu na patrol, temperatura w Baraku B spadła do omiu stopni. Było o dwadzieœcia dwa stopnie zimniej niż po drugiej stronie cienkich drewnianych œcian. Około szóstej Sandy zaparkował koło knajpy „U Jimmy'ego" i włanie pił kawę, czekajšc na piratów drogowych, kiedy roadmaster po raz pierwszy urodził. To Arky Arkanian pierwszy zobaczył to co, co wyszło z buicka, choć nie wiedział, na co patrzy. W barakach Jednostki D panowała cisza. Może nie zupełny spokój, ale cisza. Głównie dlatego, że Curt i Tony wykazali brak promieniowania w Baraku B. Arky przyjechał ze swojej mieszkalnej przyczepy z parkingu Dreamland Park na szczycie wzgórz, bo też chciał się trochę poprzyglšdać zarekwirowanemu samochodowi. Miał go tylko dla siebie, przez jaki czas koło Baraku B nikt się nie kręcił. W głównym budynku jakieœ trzydzieci pięć metrów dalej było cicho jak to zawsze w ciš-
gu zmiany. Czyli bardzo cicho. Matt Babicki skończył służbę i w dyspozytorni siedział jaki młodziajt^Sierżant poszedł do domu o pištej. Curt, który naopowiadał żonie jakichœ idiotyzmów, dlaczego go wezwaliœmy do jednostki, pewnie znów kosił trawnik jak grzeczny chłopczyk. Pięć po siódmej stróż Jednostki D (wówczas już bardzo blady, bardzo zamylony i bardzo wystraszony) minšł młodziaka w dyspozytorni i poszedł do kuchni, żeby sprawdzić, kogo znajdzie. Chciał kogoœ, kto nie był żółtodziobem, kto się znał na rzeczy. Znalazł Huddiego Royera, który właœnie kończył przyrzšdzać wielki gar makaronu z sosem serowym Krafta. DZIŒ: Arky - No i? - pytał mały, nagle wyjštkowo podobny do swego ojca - w sposobie, w jaki siedział na ławce, w patrzeniu prosto w oczy, w ruchach brwi, a przede wszystkim w tej dzikiej niecierpliwoci. Ta niecierpliwoć cechowała jego ojca.No i? - To nie moja historia - mówi Sandy. - Mnie tam nie było. Ale ci dwaj - tak. I wtedy, a jak, mały odwraca się od Sandy'ego do mnie i Huddiego. - Ty mów, Hud - zaznaczam. - Jesteœ przyuczony do zdawania raportów. - Spadaj - on na to. - Ty tam byłeœ pierwszy. Pierwszy to widziałeœ. Ty mów. - Eee... - No, niech któryœ zacznie! - woła mały i łup! Jak się nie palnie rękš w czoło, dokładnie między oczy! No to musiałem się rozemiać. - Opowiadaj, Arky - pogania mnie sierżant. - A, w cholerę z tym - mówię. - Nigdy żem tego nie opowiadał tak, no wiecie, jak jakš historię. Nie wiem, co z tego wyjdzie. - Wysil się - rozkazuje sierżant, no to się wysilam. Najpierw jest cholernie trudno - mały widruje mnie tymi gałami jak wiertarkš, a mnie po głowie lata w kółko jedna myœl: Jeœli on mi nie uwierzy, to kto? Ale potem robi się łatwiej. Jak się mówi o czym sprzed wielu lat, to się znowu przed tobš otwiera. Otwiera się jak kwiat. To może być dobre albo złe. Chyba. Kiedy tak siedziałem i opowiadałem o wszystkim synowi Curtisa Wilcoxa, to mi było i dobrze, i Ÿle. BUICK 8 107 Huddie otworzył po chwili gębę i zaczšł opowiadać. Pamiętał wszystko, nawet co Joan Baez piewała w radiu. „Zbawienie tkwi w szczegółach", to stary sierżant lubił tak mówić (a już szczególnie jak kto zapomniał zamiecić co w raporcie). A ten mały przez cały czas siedział na ławce, gapił się na nas, oczy mu\się robiły coraz większe, a wokół nas zmierzchało i zaczęło pachnieć jak to w lecie, nietoperze zaczęły trzepotać nam nad głowami, a z południa dochodziły grzmoty. Tak mi się smutno zrobiło, bo był taki podobny do
ojca. Chociaż właœciwie to nie wiem dlaczego. Przerwał nam tylko raz. Odwrócił się do Sandy'ego i spytał, czy cišgle mamy... - Tak - Sandy na to od razu. - O tak. No pewnie, że tak. Plus tony zdjęć. Przeważnie z polaroida. Co jak co, ale na zabezpieczaniu dowodów gliniarze się znajš. A teraz bšdŸ cicho. Chciałe się dowiedzieć, pozwól człowiekowi mówić. Człowiekowi, czyli mnie, no to znowu zaczšłem opowiadać. WTEDY W tamtych czasach Arky miał starš furgonetkę forda, ze standardowymi trzema biegami (ale jak się doliczy wsteczny, to będzie cztery, lubił żartować) i skrzypišcym sprzęgłem. Zaparkował w tym samym miejscu, co dwadzieœcia trzy lata póniej, choć wtedy miał już dodge'a rama z automatycznš skrzyniš biegów i jeszcze w dodatku z napędem na cztery koła. W 1979 roku na końcu parkingu stał stary autobus szkolny, przeżarty rdzš żółty rupieć, którego tam postawili co najmniej w czasach wojny w Korei, żeby z każdym rokiem coraz głębiej zapadał się w chwasty i ziemię. Dlaczego nikt go nie zabrał, stanowiło kolejnš zagadkę życia. Arky zatrzymał furgonetkę obok niego, poszedł do Baraku B i zajrzał przez okienko w podnoszonych drzwiach, zasłaniajšc oczy z obu stron przed zachodzšcym słońcem. Na górze paliło się wiatło, a buick stał pod nim, według Arky'ego całkiem jak model na wystawie, taki cudny, że każdy przy zdrowych zmysłach musiał zapragnšć kupić to œliczne maleństwo i zaprowadzić do domu. Wszystko wyglšdało w porzšdku, jeden-dwa, z wyjštkiem klapy bagażnika. Znowu była otwarta. Powinienem o tym donieć dyżurnemu funkcjonariuszowi, pomylał Arky. Nie był policjantem, tylko stróżem, ale w tym wypadku różnica się zacierała. Cofnšł się od okna, ale w ostatniej chwili jeszcze przypadkiem rzucił okiem na ten termometr, który Curt powiesił na belce. Temperatura znowu się podniosła, i to sporo. Było szesnaœcie stopni. Arky pomylał, że buick jest jak wielka lodówka, która teraz się BUICK 8 109 jako wyłšczyła (a może przepaliła podczas pokazu fajerwerków). Nagły_skok temperatury był nowym zjawiskiem, o którym nikt nie wiedział, i Arky poczuł dreszczyk emocji. Zaczšł się wycofywać, żeby pobiec od razu do baraków, ale wtedy zobaczył to co w kšcie. To tylko sterta starych szmat, pomylał, ale co wskazy wało na to, że... uuuu, to nie szmaty. Wrócił do okienka, znowu osłaniajšc oczy rękami przy skroniach. I nie, na Boga, to co w kšcie na pewno nie było stertš szmat. Arky poczuł grypowš słaboć w stawach kolanowych i mięniach ud. Słaboć ta popełzła wyżej, do żołšdka, a po tem szybko sięgnęła serca. Nastšpił niepokojšcy moment, kiedy był niemal pewien, że zaraz zemdleje.
Hej, ty szwedzki głšbie, może być spróbował pooddychać? Zobacz, może to co pomoże. Arky nabrał dwa płytkie hausty powietrza. Było mu obojętne, jakie odgłosy wydaje. Jego stary też takie wydawał, kiedy dostał ataku serca i leżał na sofie, czekajšc na karetkę. Arky znowu się cofnšł od drzwi i uderzył się pięciš w pierœ. No, maleństwo, do roboty, nie zasypiaj. Słońce, zanurzone w kadzi krwi, raziło go w oczy. Żołšdek fikał koziołki, powodujšc mdłoci. Baraki nagle wydały się oddalone o parę kilometrów. Ruszył w ich stronę, przypominajšc sobie, żeby oddychać, i koncentrujšc się na stawianiu dużych, równych kroków. Co wnim zrywało się do biegu, a co innego wiedziało, że jeli to zrobi, naprawdę ze mdleje. - Chłopaki będš się z dziebie namiewać i dobrze o dym wiesz. „ ,^ Ale tak naprawdę nie chodziło mu teraz o kpiny. Głównie o to, że nie chciał tam wejć blady, ze zjeżonym włosem, spanikowany jak każdy pan Obywatel, którego spotkało coœ złego. I zanim wszedł do budynku, naprawdę poczuł się trochę lepiej. Dalej się bał, ale już nie miał wrażenia, że za chwilę zwymiotuje albo zacznie uciekać z wrzaskiem, byle dalej od Baraku B. Do tego czasu naszło go też podejrzenie, które trochę mu ulżyło. Może to jaki kawał. Głupi dowcipas. Chłopaki z jednostki często mu robili kawały, a przecież sam 110 STEPHEN KING powiedział Orville'owi Garrettowi, że dziœ wieczorem przyjdzie popatrzeć na starego buicka. Tak, włanie. I może Orv postanowił go nastraszyć. Banda błaznów, każdy lubił go straszyć. Ta myl go uspokoiła, ale w głębi serca w niš nie uwierzył. Orv Garrett lubił robić kawały, owszem, lubił stroić sobie żarty jak każdy facet, ale nie potrafiłby zrobić tego czego w szopie. Ani żaden z nich. Nie teraz, gdy sierżant Schoondist tak się nad tym trzęsie. No tak, ale sierżanta tu nie było. Drzwi jego gabinetu były zamknięte, a matowa szyba ciemna. wiatło paliło się w kuchni, a przez drzwi dochodziła muzyka: Joan Baez œpiewała o nocy, kiedy jechali przez drogi Południa. Arky wszedł do kuchni i zobaczył Huddiego Royera, który właœnie wrzucał kawał margaryny do garnka z kluskami. Uuu, chłopie, serduszko ci za to nie podziękuje, pomylał Arky. Radio Huddiego - takie małe, na pasku, wszędzie je ze sobš zabierał - stało na blacie koło opiekacza. - Hej, Arky! - zawołał Huddie. - Co tu robisz? - Jakby nie wiedział. - Orv jest tutaj? - spytał Arky. - Nie. Dostał trzy dni wolnego, od jutra. Cholerny farciarz pojechał na ryby. Chcesz? - Podsunšł mu garnek pod nos, dopiero teraz naprawdę na niego spojrzał i zdał sobie
sprawę, że ma przed sobš miertelnie przerażonego człowieka. - Arky? Kurczę, co z tobš? Arky ciężko usiadł na stołku, zwiesił ręce między kolanami. Spojrzał na Huddiego, otworzył usta, ale nie mógł z siebie nic wydusić. - Co jest? - Huddie rzucił garnek z kluskami na blat, w ogóle na niego nie patrzšc. - Buick? / - Maż służbę? - Aha. Do jedenastej. - Zamdujezdeœ? - Jest jeszcze paru chłopaków na piętrze. Jeœli masz na myœli kogoœ z doœwiadczeniem, to daj spokój. Nie znajdziesz dziœ nikogo lepszego ode mnie. Gadaj. - ChodŸ - powiedział Arky. - Zam popacz. I we jakš lornetkę. Huddie zabrał lornetkę z magazynu, ale okazało się, że do niczego nie jest potrzebna. To co z kšta Baraku B było BUICK 8 111 zbyt blisko - przez lornetkę widać było tylko zamazany kształt. Po dwóch, trzech minutach manipulowania ostroœciš Huddie się poddał. Wchodzę tam. Arky chwycił go za nadgarstek. Chryzde, nie! Zadzwoń do szefa! Niech coœ postanowi! Huddie, który bywał uparty, pokręcił głowš. - Sierżant pi. Dzwoniła jego żona i tak powiedziała. Wiesz, co to znaczy - nie wolno mu przeszkadzać, chyba że wybuchnie III wojna œwiatowa. - A jeŸli do jezd III wojna œwiatowa? - Nie ma się czym denerwować - odparł Huddie. Sšdzšc z wyrazu jego twarzy, było to kłamstwo stulecia, jeœli nie wszech czasów. Znowu zajrzał do rodka, osłaniajšc twarz rękami; bezużyteczna lornetka stała na chodniku koło jego lewej stopy. - Nie żyje. - Może. A może dylko udaje. Huddie obejrzał się na niego. - Nie mówisz poważnie. - Pauza. - Prawda? - Nie wiem, co mówię. Nic nie wiem. Nie wiem, czy to co odwaliło kitę, czy tylko odpoczywa. Ty też nie. A jeli chce, żeby dam ktoœ wszedł? Mylałe o dym? A jeli na cie bie czeka? Huddie zastanowił się i powiedział: W takim razie dostanie to, czego chce. Cofnšł się od drzwi i miał tak samo przerażonš minę jak Arky, kiedy wszedł do kuchni. Ale był także zdecydowany. Na sto procent. Stary uparty Holender. / Arky, posłuchaj. -No. - W œwietlicy na górze jest Carl Brundage. I Mark Rushing - przynajmniej tak mi się-wydaje. Lovinga w dyspozytorni sobie odpućcie ufam mu. Za zielony. Ale id i po wiedz tamtym, co jest grane. I przestań tak wyglšdać! Pewnie nic się nie dzieje, ale małe wsparcie nie zaszkodzi.
- Na wypadek gdyby się jednak działo. - Właœnie. - Bo może się dzieje. Huddie skinšł głowš. - Na pewno? -Aha. - Dobra. 112 STEPHEN KING Huddie podszedł do podnoszonych drzwi, skręcił i stanšł przed mniejszym okienkiem w bocznej cianie. Wzišł głęboki wdech, policzył do pięciu, wypucił powietrze. Potem rozpišł kaburę - wtedy miał tam rugera .357. -Huddie? Podskoczył. Gdyby trzymał palec na spuœcie zamiast bezpieczniku, pewnie by sobie odstrzelił stopę. Odwrócił się i zobaczył Arky'ego, który wyglšdał zza rogu baraku. W cišgniętej twarzy jego ciemne oczy wydawały się ogromne. - Jezu Chryste Wszechmogšcy! - ryknšł Huddie. - Czego się skradasz, do kurwy nędzy? - Wcale się nie skradałem, szedłem normalnie. - IdŸ do baraku! SprowadŸ Carla i Marka, chyba ci powiedziałem. Arky pokręcił głowš. Strach nie strach, postanowił wzišć udział w tym, co się włanie działo. Huddie nawet to rozumiał. Charakter jednostki udzielał się wszystkim. No dobrze, ty szwedzki głšbie. ChodŸ. Huddie otworzył drzwi i wszedł do baraku, w którym nadal było zimniej niż na dworze... choć żaden z nich nie potrafił okrelić, czy bardzo było w nim zimno, bo obaj spływali potem. Huddie trzymał uniesiony pistolet. Arky złapał grabie z kołków koło drzwi. Zadwięczały o łopatę i obaj podskoczyli. Według Arky'ego jeszcze gorszy od tego brzęku był widok ich cieni na cianie: wydawały się skakać z miejsca na miejsce, jak cienie zwinnych goblinów; - Huddie... - Ćœœœ! - Czemu ć, skoro to nie żyje? - Nie wymšdrzaj się - wyszeptał Huddie. Ruszył przez cementowš podłogę w stronę buicka. Arky szedł za nim, ciskajšc w spoconych rękach trzonek grabi, z sercem walšcym jak młot. W ustach czuł suchoć i jakby pieczenie. Jeszcze nigdy się/tak nie bał, a fakt, że nawet nie wie, czego się boi, jeszcze pogarszał sprawę. Huddie zbliżył się do buicka od tyłu i zajrzał do otwartego bagażnika. Plecy miał takie szerokie, że Arky nic zza nich nie widział. - Co tam jest? - Nic. Pusto. BUICK 8 113 Huddie sięgnšł do pokrywy bagażnika, zawahał się, wzruszył ramionami i zatrzasnšł jš. Obaj podskoczyli i spoj-
rzeli na to coœ w rogu. Nie poruszyło się. Huddie ruszył w jego stronę. Jego człapanie na betonie brzmiało bardzo głoœno. To co naprawdę było martwe, o czym obaj upewniali się coraz bardziej, w miarę jak się do niego zbliżali, ale wcale im nie ulżyło, bo żaden jeszcze nie widział nic podobnego. Ani w lasach zachodniej Pensylwanii, ani w zoo, ani w atlasie dzikich zwierzšt. To było coœ innego. Cholernie innego. Huddie przyłapał się na wspominaniu horrorów, ale takiego czegoœ jak to skulone w kšcie baraku nie widział nawet w telewizji. Cholernie inne - ten zwrot cišgle do nich wracał. Oni do niego wracali. Wszystko w nim wrzeszczało, że nie jest stšd, to znaczy nie tylko z Pensylwanii, ale w ogóle z Ziemi. Może nawet z całego wszechœwiata takiego, jaki sobie wyobrażajš ci, którzy mieli truję z nauk cisłych. Było tak, jakby jaki mechanizm alarmowy nagle obudził się w ich głowach i zaczšł wyć. Arky mylał o pajškach. Nie żeby to co z kšta wyglšda ło jak pajšk, ale ponieważ... no... ponieważ pajški też były całkiem inne. Te nogi - i nigdy nie wiadomo, co taki pajšk sobie myli albo w ogóle jak żyje. To co było podobne, tyl ko gorsze. Człowiekowi robiło się niedobrze od samego patrzenia, od myœlenia, co toto widzi przez te swoje oczy. Arky spocił się, jego serce zaczęło łomotać, a żołšdek zrobił się ciężki. To był dobry moment, żeby zaczšć.zwiewać. Podkulić ogon i galopować, gdzie oczy poniosš./ - Chryste - odezwał się Huddie dziwnie jękliwym głosem. - Ochchchchchryste. Tak jakby prosił to co, żeby sobie poszło. Opucił broń, teraz mierzšc zewnštrz w podłogę. Ważyła tylko półtora kilo, ale zabrakło mu^ił, by dwigać nawet ten niewielki cię żar. Mięnie jego twarzy także obwisły, oczy zrobiły się wielkie, szczęka zacišżyła mu tak, że musiał otworzyć usta. Arky zapamiętał do końca życia błysk jego zębów w ciemnoœciach. W tym samym czasie Huddie zaczšł dygotać, a Arky zdał sobie sprawę, że sam też się trzęsie. To co w rogu było wielkoci bardzo dużego ni etoperza, jak te w Jaskiniach Cudów w Lassburgu albo tak zwanej Grocie Dziwów (wejcie z przewodnikiem trzy dolary od łeb8. Buick 8 114 STEPHEN KING ka, możliwa specjalna taryfa rodzinna) w Pogus City. Skrzydła zasłaniały większš częć jego ciała. Nie były złożone, lecz leżały w pomiętych fałdach, jakby to co ostatnim wysiłkiem próbowało je złożyć - i nie zdołało - zanim umarło. Skrzydła były albo czarne, albo w kolorze bardzo ciemnej zgniłej zieleni. Widoczny kawałek grzbietu miał nieco janiejszy odcień zieleni, a okolice brzucha - kolor żółtawobiały jak zepsuty ser, jak zgniły kapuciany głšb albo brzuch rozkładajšcej się ryby. Trójkštna głowa przechylała się w bok. Koœcisty twór, mogšcy być nosem albo dziobem, sterczał z twarzy bez oczu. Poniżej rozdziawiały się usta. Zwisał z nich żółtawy sznur tkanki, jakby stworzenie zwróciło przed mierciš ostatni po-
siłek. Huddie spojrzał i zrozumiał, że przez jaki czas nie będzie miał ochoty na makaron z sosem serowym. Pod ciałem, wokół zadu rozlewała się cienka kałuża krzepnšcego czarnego płynu. Na myl, że to może być krew, Huddie omal nie zaczšł krzyczeć. Pomylał: nigdy tego nie dotknę. Prędzej zamorduję własnš matkę. A kiedy tak mylał, kštem oka dostrzegł wysuwajšcy się długi drewniany kij. Drgnšł i krzyknšł: Arky, nie! Ale było już za póŸno. Potem Arky nie potrafił wyjanić, dlaczego tršcił to co w kšcie - to był po prostu bardzo silny impuls, któremu musiał się poddać, zanim zdał sobie sprawę, co robi. Kiedy rękojeć grabi dotknęła miejsca, w którym skrzydła istoty leżały na sobie, rozległ się odgłos podobny do szelestu papieru i rozszedł się brzydki zapach, jakby skisłej kapusty. Górna częć twarzy stworzenia jakby się rozsunęła, ukazujšc martwe i szkliste oko, wielkie jak maszynowe łożysko kulkowe. /-^ Arky cofnšł się, upucił grabie, które upadły ze szczękiem, i zasłonił usta obiema rękami. Z oczu nad rozcapierzonymi palcami zaczęły płynšć łzy przerażenia. Huddie tylko stał w miejscu, skamieniały. - To była powieka - powiedział cicho, ochryple. - Tylko powieka, po prostu. Poruszyłe jš grabiami, idioto. Poruszyłe i otworzyła się. - O Chryste! - To nie żyje. - Chryste Panie... - Nie żyje, słyszysz? BUICK 8 115 - Zły... złyszę - powiedział Arky z tym idiotycznym szwedzkim akcentem, silniejszym niż kiedykolwiek. - Zpadajmy zdšd. - Cwany jesteœ jak na ciecia. Wycofali się w stronę drzwi - powoli, tyłem, nie tracšc z oczu istoty. Również dlatego, że wiedzieli, iż na widok drzwi stracš resztki przytomnoci i rzucš się do nich pędem. Bezpieczeństwo. Obietnica normalnego œwiata. Wyjœcie z baraku trwało wieki. Arky wyszedł pierwszy i zaczšł łapać wielkie hausty œwieżego wieczornego powietrza. Huddie zatrzasnšł drzwi. Przez jaki czas tylko na siebie patrzyli. Arky minšł granicę bladoœci i wkroczył na teren żółci. Według Huddiego wyglšdał jak kanapka z serem bez chleba. - Z dżego się œmiejesz? - spytał Arky. - Dzo du jest œmiesznego? - Nic - powiedział Huddie. - Tylko próbuję nie wpać w histerię. Teraz zadzwonisz do sierżanta Schoondista? Huddie pokiwał głowš. Cišgle mylał o tym, jak górna połowa głowy stworzenia otworzyła się pod dotknięciem Arky'ego. Przyszło mu do głowy, że ta chwila będzie do niego
powracać w koszmarach i, jak się okazało, miał całkowitš rację. A do Curtisa? Huddie zastanowił się i potrzšsnšł głowš. Curtmiał młodš żonę. Młode żony lubiš, kiedy ich mężowie sš w domu, a gdy przynajmniej przez parę dni z rzędu nie dostajš tego, czego chciały, zaczynajš się dšsać i zadawać pytania. To naturalne. I równie naturalne jest, że młodzi mężowie czasem odpowiadajš na te pytania, nawet gdy wiedzš, że nie powinni. Więc tylko sierżant? --^ - Nie - powiedział Huddie. - Dopućmy także Sandy'ego Dearborna. Sandy ma łeb. Sandy cišgle siedział pod knajpš „U Jimmy'ego" z radarem na kolanach, kiedy usłyszał z radia: - Czternastka, zgło się. - Tu czternastka. - Jak zwykle słyszšc swój numer, zerknšł na zegarek. Było dwadzieœcia po siódmej. - Eee... możesz wrócić do bazy? Mamy tu kod D, powtarzam, kod D, jak mnie słyszysz? 116 STEPHEN KING - Trójka? - spytał Sandy. W większoœci policyjnych formacji trójka oznacza alarm. - Nie, ale pomoc się bardzo przyda. - Zrozumiałem. Na miejsce dotarł jakie dziesięć minut przed sierżantem w prywatnym pojedzie, który okazał się furgonetkš chyba starszš od forda Arky'ego. Do tego czasu plotka zaczęła się już rozchodzić i Sandy ujrzał prawdziwy zjazd funkcjonariuszy przed Barakiem B - tłum facetów przy oknach, wszyscy wpatrzeni. Brundage, Rushing, Cole, Devoe, Huddie Royer. Arky Arkanian kršżył z rękami wepchniętymi w kieszenie prawie po łokcie i czołem zmarszczonym jak tara. Ale nie czekał na swojš kolejkę przy oknie. Już się napatrzył, przynajmniej tego dnia. Huddie poinformował Sandy'ego o wszystkim, a potem Sandy też przyjrzał się dobrze stworzeniu w kšcie. Usiłował odgadnšć, czego będzie potrzebował sierżant i ułożył wszystkie przedmioty w kartonowym pudle przy bocznych drzwiach. Tony zaparkował krzywo za starym szkolnym autobusem i truchtem przybiegł do Baraku B. Odepchnšł bezceremonialnie Carla Brundage'a, który stał przy oknie najbliższym martwego stworzenia, a Huddie zaczšł składać raport. Kiedy skończył, Tony wezwał Arky'ego i wysłuchał jego wersji. \ Sandy pomylał, że metoda postępowania z buickiem została tego wieczora wystawiona na próbę i okazała się skuteczna. W czasie gdy Tony rozmawiał z Huddiem i'Arkym, nieustannie napływali nowi funkcjonariusze. Przeważnie ci, którzy nie mieli służby. Gdy Huddie podawał kod buicka, zjeżdżali się mundurowi, którzy byli w pobliżu. Ale nie rozmawiali głono, nie przepychali się, żeby lepiej widzieć, nikt nie stawał Tony'emu na drodze ani nie utrudniał mu głupimi
pytaniami. A przede wszystkim nie wpadano w panikę. Gdyby byli tu dziennikarze i doœwiadczyli atawistycznej mocy tego czegoœ - strasznego i jakby zagrażajšcego, choć było wyraŸnie martwe - aż strach pomyleć, co by z tego wynikło. Następnego dnia Sandy wspomniał o tym sierżantowi, a ten się rozemiał. Olbrzym z Cardiff - powiedział. - Ot co. Obaj, sierżant teraniejszy i sierżant przyszły, wiedzieli, jak prasa nazywa takie zarzšdzanie informacjami, przynajBUICK 8 117 mniej kiedy zarzšdcami byli policjanci: faszyzm. Może to trochę zbyt radykalne, ale nikt z nich nie podważał faktu, że ten zawód wišże się z wymuszaniem pewnych rzeczy. (Chcesz zobaczyć policjantów, na których nie ma bata, pojed do Los Angeles, powiedział raz Tony. Na trzech dobrych przypada dwóch szajbusów z Hitlerjugend na motocyklach). Ale kwestia buicka zyskała etykietkę sprawy specjalnej. Nikt z nich nie podważał także tego faktu. Huddie chciał wiedzieć, czy dobrze zrobili, nie dzwonišc do Curtisa. Martwił się, że Curt poczuje się pominięty, zlekceważony. Jeli szef chce, powiedział Huddie, on w tej sekundzie pójdzie do baraków i zadzwoni. Z wielkš radociš. - Daj Curtisowi spokój - powiedział Tony. - Kiedy się mu wyjaœni, dlaczego go nie powiadomiono, na pewno zrozumie. Co do was... Tony odstšpił od podnoszonych drzwi. Był swobodny i odprężony, ale twarz miał bardzo bladš. Oglšdanie tego czegoœ w kšcie, choć tylko przez szybę, i jemu podziałało na nerwy. Sandy czuł się podobnie. Ale wiedział, że sierżant Schoondist jest nieprzytomny z podekscytowania, że mało nie pęknie z ciekawoci, którš dzielił z Curtem. Pulsowanie w jego głowie mówiło: Ja pierniczę, no COŒ TAKIEGO! Sandy usłyszał to i dobrze zrozumiał, choć sam tego nie czuł, ani trochę. Inni chyba też nie. Ciekawoć Huddiego - i Arky'ego - szybko zwiędła. Przeminęła jak buty z niebieskiego zamszu, mawiał Curtis. „ - Panowie, proszę o uwagę - odezwał się Tony. Uœmiechał się jak zwykle, pod nosem i krzywo, ale Sandy pomyœlał, że dziœ w tym uœmiechu jest pewien przymus. - W Statler się pali, w Leesburgu powód, w okręgu Pogus seria napadów na sklepy z cukierkami, podejrzewamy amiszów. Na to się paru rozemiałe Więc na co jeszcze czekacie? I tu nastšpił ogólny wymarsz funkcjonariuszy, a następnie warkot silników chevroletów V-8. Ci, którzy nie mieli służby, jeszcze przez jaki czas pętali się w pobliżu, ale nikt im nie musiał mówić proszę się rozejć, proszę się rozejć, koniec widowiska". Sandy spytał sierżanta, czy też ma siodłać konia. Nie - usłyszał. - Ty pójdziesz ze mnš. I Tony ruszył energicznie ku bocznym drzwiom. Zatrzymał się tylko na chwilę, żeby przejrzeć przedmioty, które
118 STEPHEN KING Sandy włożył do pudełka: polaroid do dokumentowania sceny wypadku, zapasowy film, miarka, zestaw do zbierania œladów z miejsca wypadku. Sandy zdšżył także złapać w kuchni parę zielonych foliowych worków na œmieci. - Dobra robota. - Dziękuję. - Gotowy do wejœcia? - Tak jest. - Boisz się? - Tak jest. - Tak jak ja czy trochę mniej? - Nie wiem. - Ja też nie. Ale boję się jak cholera. Jeli zemdleję, złap mnie. Niech pan mdleje w moim kierunku. Tony się rozemiał. - Chod. Zapraszam do rodka, jak powiedział pajšk do muchy. Przestraszeni czy nie, obaj wykonali szczegółowe czynnoci ledcze. Sporzšdzili szkic wnętrza baraku, a kiedy Curt póniej pochwalił Sandy'ego, ten zgodził się, że rzeczywiœcie wyszedł mu dobrze. Na tyle dobrze, że można by go pokazać w sšdzie. Ale było na nim sporo drżšcych linii. Ręce zaczęły się im trzšć niemal tuż za progiem baraku i nie przestały, dopóki znowu nie wyszli. Otworzyli bagażnik, ponieważ był otwarty, kiedy Arky po raz pierwszy zajrzał do rodka i choć było w nim pusto jak zwykle, zrobili mu zdjęcie. Podobnie sfotografowali termometr (który pokazywał już całe dwadzieœcia jeden stopni), głównie z tego powodu, że według Tony'ego Curtis by tego chciał. Sfotografowali także zwłoki w kšcie, pod każdym możliwym kštem. Wszystkie zdjęcia ukazywały to nieopisane pojedyncze oko. Lniło jak wieża smoła. Sandy Dearborn widział w nim swoje odbicie i miał ochotę krzyczeć. I co dwie, trzy sekundy obaj odwracali się, żeby spojrzeć na roadmastera. Uporawszy się ze zdjęciami, na których uwiecznili także miarkę leżšcš obok ciała, Tony rozwinšł worek na œmieci. - Przynie łopatę - powiedział. - Nie chce pan zostawić tego, dopóki Curt... - Funkcjonariusz Wilcox może na to popatrzeć w magaBUICK 8 119 zynie. - Tony mówił dziwnie zduszonym głosem - prawie bełkotliwym - i Sandy zdał sobie sprawę, że to przez mdłoœci, które powstrzymuje ze wszystkich sił. Żołšdek Sandy'ego także się skurczył, może przez solidarnoć. - Może się mu napatrzeć, ile dusza zapragnie. Przynajmniej raz nie musimy się martwić o ingerencję w scenę wypadku, ponieważ nie będzie tu żadnego prawnika. A teraz sprzštamy to gówno. - Nie krzyczał, ale w jego głosie pojawił się ostrzegawczy ton. Sandy zdjšł łopatę ze ciany i wsunšł jej ostrze pod ciało martwego stworzenia. Skrzydła zaszeleciły jak papier, dziw-
nie przerażajšco. Jedno osunęło się, ukazujšc czarny bezwłosy bok. Po raz drugi od chwili, gdy przekroczyli próg baraku, Sandy omal nie krzyknšł. Nie potrafił powiedzieć dlaczego, ale co głęboko w jego głowie błagało, żeby już mu nic więcej nie pokazywać. I przez cały czas był ten zapach. Ten kwaœny kapuœciany smród. Sandy patrzył, jak na czole Tony'ego Schoondista pojawiajš się drobniusieńkie kropelki potu. Niektóre staczały się na policzki, zostawiajšc lad jak łzy. - Dawaj - powiedział, otwierajšc worek. - Dawaj, Sandy, szybko. Wrzuć to, zanim się porzygam. Sandy przechylił łopatę nad workiem i poczuł się odrobinę lepiej, kiedy ciężar zsunšł się do worka. Wówczas Tony wyjšł torebkę z pochłaniajšcymi płyny czerwonymi trocinami, którymi posypywali plamy z benzyny, po czym zasypał czarnš kałużę w kšcie. Zrobiło im się nieco lepiej. Tony zawišzał worek, w którym znajdował się stwór. Ruszyli do wyjœcia. Ale zanim do niego dotarli, Tony się zatrzymał. - Sfotografuj to - rzekł, wskazujšc punkt wysoko nad podnoszonymi drzwiami nad"buickiem - drzwiami, przez które Johnny Parker wcišgnšł tu samochód. Wydawało się, że od tego czasu minęło bardzo wiele czasu. - I to, i to, i tamto. Poczštkowo Sandy nie rozumiał, o co chodzi. Wytrzeszczył oczy, mrugnšł parę razy, spojrzał znowu. I zobaczył trzy lub cztery ciemnozielone smugi, na których widok Sandy przypomniał sobie o pyłku, jaki można zetrzeć ze skrzydeł ćmy. W dzieciństwie wszyscy zapewniali się z całš powagš, że ten pyłek jest piorunujšcš truciznš, że można od niego olepnšć, jeli zostanie ci na palcach, a potem potrzesz oczy. 120 STEPHEN KING - Rozumiesz, co się stało, prawda? - spytał Tony, gdy Sandy podniósł polaroid i wycelował go w pierwszš smugę. Aparat bardzo mu cišżył, a ręce się trzęsły, ale nie było litoœci. - Nie, szefie, eee... chyba nie. - To coœ, nie wiem, co to - ptak, nietoperz, mechanizm wyleciało z bagażnika, kiedy pokrywa odskoczyła. Uderzyło w tylne drzwi, to pierwsza smuga, potem zaczęło się tłuc o ciany. Widziałeœ kiedyœ ptaka, kiedy wpadnie do szopy albo stodoły? Sandy skinšł głowš. - Tak samo. - Tony otarł spocone czoło i spojrzał na Sandy'ego. Było to spojrzenie, którego Sandy nigdy nie zapomniał. W życiu nie widział tak bezbronnych oczu. Czasami widuje się takie u małych dzieci, kiedy się przyjeżdża, żeby położyć kres rodzinnej awanturze. O kurwa - powiedział Tony ciężko. Sandy pokiwał głowš. Tony spojrzał na worek. Według ciebie to jest podobne do nietoperza?
- Tak - odparł Sandy, a potem: - Nie. - Po następnej pauzie dodał: - Kurde. Œmiech Tony'ego zabrzmiał jak szczeknięcie. - Nie ujšłbym tego lepiej. Gdyby zeznawał w sšdzie, nikt by się nie mógł do ciebie przyczepić. - No, nie wiem, Tony. - Za to zdawał sobie sprawę, że chce wyjć na wieże powietrze.- A jak ty myœlisz? - Gdybym go narysował, wyglšdałby jak nietoperz. Polaroidy pokażš coœ podobnego do nietoperza. Tylko... nie wiem dokładnie, jak to ujšć, ale... - Żaden z niego nietoperz. Tony umiechnšł się słabo i wycelował w Sandy'ego palec. - Bardzo słusznie. Ale te lady na cianach sugerujš, że przynajmniej zachowywał się jak nietoperz lub uwięziony ptak. Fruwał w kółko, aż padł martwy w kšcie. Psiakrew, może nawet umarł ze strachu. Sandy przypomniał sobie lnišce martwe oko, niemal zanadto nie z tej ziemi, żeby na nie patrzeć, i po raz pierwszy w życiu naprawdę zrozumiał, co sierżant Schoondist chciał wyrazić. Umrzeć ze strachu? Tak, to możliwe. Naprawdę. Potem, ponieważ sierżant na coœ czekał, powiedział: A może walnšł w cianę tak mocno, że skręcił sobie BUICK 8 121 kark. - Tu przyszedł mu do głowy nowy pomysł. - Albo, słuchaj, Tony! Może powietrze go zabiło. -Co proszę? Może... Ale w oczach Tony'ego już błysnęło. - Jasne - rzekł i zaczšł kiwać głowš. - Może powietrze po drugiej stronie buicka jest inne. Może jest dla nas jak trujšcy gaz... rozrywa płuca... Sandy miał doć. - Muszę stšd wyjć albo to ja się porzygam. - Lecz naprawdę to się bał, że się udusi, nie zwymiotuje. Nagle jego zwykle przestronna tchawica cisnęła się jak pięć. Kiedy już wyszli (zrobiło się prawie ciemno i zerwał się niewiarygodnie cudowny letni wietrzyk), Sandy poczuł się lepiej. Podejrzewał, że Tony też, bo na policzki sierżanta napłynšł rumieniec. Huddie z paroma innymi podszedł do nich, gdy Tony zamykał boczne drzwi, ale żaden się nie odezwał. Kto zupełnie z zewnštrz mógłby pomyleć na ich wi dok, że umarł prezydent albo wybuchła wojna. - Sandy? - spytał Tony. - Lepiej ci? - Tak. - Wskazał głowš worek na mieci, zwisajšcy jak nieruchome wahadło obcišżone czymœ dziwnym. - Naprawdę mylisz, że zabiło go nasze powietrze? - Niewykluczone. A może sam szok po znalezieniu się w naszym œwiecie. Nie wiem, czybym długo pożył w œwiecie, z którego przyleciało to co. Nawet gdybym mógł oddychać... - Tony przerwał, bo Sandy nagle znów zaczšł kiepsko wyglšdać. Wręcz bardzo kiepsko. - Co jest? Co się stało? Sandy nie wiedział, czy chce to wyznać swojemu dowódcy, nawet nie był pewien, czy potrafi. Pomylał o Ennisie
Raffertym. Myl o zaginionym koledze nałożyła się na to, co włanie odkryli w Baraku B i powstał z tego obraz, którego Sandy nie chciał oglšdać. Jeli buick był kanałem prowadzšcym do innego œwiata i ten niby-nietoperz przefrunšł przez niego w jednš stronę, Ennis Rafferty niemal z całš pewnoœciš przeszedł w drugš. - Sandy, powiedz coœ. - Nic się nie stało, szefie - wymamrotał Sandy i musiał się pochylić, żeby oburšcz chwycić się za golenie. To dobry sposób, żeby nie zemdleć, zakładajšc, że się zdšży go zastosować. Reszta stała wokół i gapiła się na niego, wcišż bez 122 STEPHEN KING słowa, nadal z tymi pogrzebowymi minami mówišcymi „umarł król, niech żyje król". W końcu wiat przestał się kołysać i Sandy się wyprostował. Już w porzšdku - powiedział. - Naprawdę. Tony przyjrzał się mu uważnie i skinšł głowš. Lekko uniósł zielony worek. - To ma się znaleć w magazynie, w tym małym składziku, gdzie Andy Colucci chowa pornole. Został nagrodzony paroma nerwowymi chichotami. - Od tej pory do magazynu wstęp wzbroniony wszystkim z wyjštkiem mnie, Curtisa Wilcoxa i Sandy Dearborna. TZZ, panowie, zrozumiano? Skinęli głowami. Tylko za zezwoleniem. - Sandy, Curtis i ja. Teraz to nasze dochodzenie. - Stał wyprostowany w gęstniejšcym mroku, niemal na bacznoć, z workiem w jednej ręce i polaroidami w drugiej. - To sš nasze dowody. Na razie nie wiem czego. Jeœli któryœ wpadnie na jaki pomysł, niech się zgłosi do mnie. Jeli wam się wyda, że ten pomysł to szaleństwo, niech się zgłosi jeszcze szybciej. Tu wszystko jest pokręcone. Ale i tak to my się zajmujemy tš sprawš. Jak każdš innš. Pytania? Pytań nie było. Albo inaczej, pomylał Sandy - były wyłšcznie pytania. - Jak najszybciej trzeba kogo postawić przed barakiem - powiedział Tony. - Straż? - spytał Steve Devoe. - Powiedzmy, że ochrona - odparł Tony. - ChodŸ, Sandy, bšd przy mnie, aż to schowam. Nie chcę tego nieć sa m, jak mi Bóg miły. Gdy ruszyli przez parking, Sandy usłyszał Arky Arkaniana, który mówił, że Curt się wdzieknie, że nie zadzwonili, zobaczydzie, ten mały się wdzieknie jak wdziekły pies. Ale Curtis był zbyt podekscytowany, żeby się wœciec, i zbyt zajęty wszystkim, co chciał zrobić, zbyt pochłonięty pytaniami. Zanim pognał na łeb, na szyję, żeby zobaczyć zwłoki stworzenia, zadał tylko jedno: gdzie był Pan Dillon? Z Orville'em, usłyszał. Orville Garrett często zabierał Pana D do domu, kiedy miał parę dni wolnego. Sandy Dearborn zapoznał Curtisa z sytuacjš (od czasu do czasu z pomocš Arky'ego). Curt słuchał w milczeniu;
BUICK 8 123 uniósł brwi, gdy Arky opowiedział, jak czubek głowy stworzenia się rozchylił, ukazujšc oko. Uniósł je znowu, gdy Sandy opowiedział mu o smugach na drzwiach i œcianach i jak mu się skojarzyły z pyłkiem ze skrzydeł ciem. Spytał o Pana D, otrzymał odpowied, chwycił rękawiczki chirurgiczne z zestawu do zbierania dowodów i pognał na dół. Sandy poszedł za nim. Wydawało mu się, że w jaki sposób to należy do jego obowišzków, ponieważ Tony przydzielił mu prowadzenie tego dochodzenia, ale został w magazynie, podczas gdy Curt wszedł do składziku, gdzie Tony zostawił worek. Usłyszał szelest rozwišzywanej folii; od tego dwięku dostał gęsiej skórki. Szur, szur, szur. Pauza. Szur. I bardzo cicho: Boże wszechmogšcy. Zaraz potem Curt wypadł ze-składziku, zasłaniajšc usta dłoniš. W połowie korytarza prowadzšcego do schodów znajdowała się toaleta. Funkcjonariusz Wilcox zdšżył w ostatniej chwili. Sandy Dearborn usiadł przy zagraconym warsztacie w magazynie, nasłuchujšc odgłosów wymiotowania i wiedzšc, że w zasadzie te wymioty prawdopodobnie nic nie znaczš. Curtis się nie wycofa. Zwłoki tego nietoperzowatego stworzenia wydały mu się równie obrzydliwe, jak Arky'emu, Huddiemu i całej reszcie, ale wróci, choćby miał umrzeć z obrzydzenia. Buick - i wszystko, co z niego pochodziło stał się jego namiętnociš. Nawet kiedy wyskoczył ze składziku z pulsujšcym gardłem, pobladłymi policzkami i rękš na ustach, w oczach miał bezradne podniecenie, tylko odrobinę przyćmione fizycznš słabociš. Namiętnoć to najgor szy przeœladowca. Z korytarza dobiegł plusk wody. Ustał, a potem Curt wrócił do magazynu, ocierajšc^usta papierowym ręcznikiem. - Okropne, co? ^spytał Sandy. - Nawet po œmierci. - Okropne - zgodził się Curt, wracajšc do składziku. Mylałem, że rozumiem, ale mnie zaskoczyło. Sandy wstał i podszedł do drzwi. Curt zaglšdał znowu do worka, ale nie włożył do niego ręki. Przynajmniej na razie. To była duża ulga. Sandy nie chciał być w pobliżu, kiedy Curt tego dotknie, nawet w rękawiczkach. Nie chciał nawet o tym myleć. Mylisz, że to była wymiana? - spytał Curt. -Co? 124 STEPHEN KING Handel wymienny. Ennis za to coœ. Przez chwilę Sandy nie odpowiadał. Nie mógł. Nie dlatego, że myl była straszna (choć była), ale ponieważ ten młody tak szybko na to wpadł. Nie wiem. Curt kołysał się na obcasach i spoglšdał do worka, marszczšc brwi. — Nie sšdzę - odezwał się po chwili. - Kiedy się wymie-
niasz, to zwykle jednoczeœnie. No nie? Zwykle tak. Zamknšł worek (z wyranš niechęciš), zawišzał go. - Zrobię sekcję - oznajmił. - Curtis! Nie! O Jezu! - Tak. - Odwrócił się do Sandy'ego z twarzš cišgniętš i białš, z rozœwietlonymi oczami. - Kto musi to zrobić, a przecież nie mogę tego zanieć na wydział biologii w Horlicks. Sierżant mówi, że mamy zachować dyskrecję i słusznie, ale kto w takim razie to zrobi? Tylko ja. Chyba że coœ mi umknęło. Sandy pomylał: nie zaniósłby tego do Horlicks, nawet gdyby Tony słowem nie wspomniał o dyskrecji. Tolerujesz nasz udział w tej sprawie pewnie dlatego, że tylko Tony tak naprawdę chce mieć z tym co wspólnego, ale dzielić się z kimœ innym... Z kimœ, kto nie nosi naszego munduru i nie wie, kiedy pasek kapelusza przełożyć z tyłu głowy pod brodę? Z kim, kto mógłby cię najpierw przecignšć, a potem ci to odebrać? Nie sšdzę. Curtis zdjšł rękawiczki. - Problem w tym, że nie kroiłem niczego od czasów liceum, od tamtego wińskiego płodu na lekcji biologii. To było dziewięć lat temu i w dodatku dostałem truję. Nie chcę niczego spieprzyć. No to niczego nie dotykaj. Sandy to pomylał, ale nie powiedział. To by nie miało sensu. - A, co tam. - Mały mówił już tylko do siebie. Wyłšcznie do siebie. - Jako się pozbieram. Przygotuję się. Mam czas. Nie ma sensu się niecierpliwić. Ciekawoć zabiła kota, ale satysfakcja... - A jeœli to nieprawda? - spytał Sandy. Sam się zdziwił, że tak mu się sprzykrzyło to powiedzonko. - A jeœli nie ma satysfakcji? Jeœli nigdy nie znajdziesz niewiadomej? BUICK 8 125 Curt spojrzał na niego, niemal wstrzšnięty. Potem się umiechnšł. - Jak sšdzisz, co by powiedział Ennis? Gdybyœmy go mogli spytać, ma się rozumieć? Sandy uznał to pytanie za chamskie i przemšdrzałe jednoczenie. Już otwierał usta, żeby to powiedzieć - albo żeby powiedzieć cokolwiek - ale się rozmylił. Curt Wilcox nie miał złych intencji; po prostu podkręciła go adrenalina i nowe możliwoci, naršbał się nimi jak ćpun. I przecież był jeszcze dzieckiem. Nawet Sandy to rozumiał, choć byli prawie rówieœnikami. - Ennis powiedziałby ci, żebyœ uważał - rzekł. - Tego jestem pewien. - Będę - zgodził się Curt i ruszył po schodach. - No pewnie, że będę. Ale to były tylko słowa, jak pacierz, który się klepie, żeby wreszcie wyjć z nabożeństwa. I Sandy to wiedział, nawet jeli umknęło to funkcjonariuszowi Wilcoxowi.
W miarę upływu czasu Tony Schoondist (a wraz z nim cały personel Jednostki D) zaczšł zdawać sobie sprawę, że nie ma doć ludzi do pełnienia całodobowej warty przed barakiem buicka. Pogoda także nie sprzyjała; druga połowa sierpnia była deszczowa i nietypowo chłodna. Kolejne utrapienie stanowili goœcie. Jednostka D nie stała w końcu w rodku puszczy, tuż obok było pogotowie drogowe, trochę dalej okręgowa prokuratura, prawnicy, łobuzy odzyskujšce zdrowy rozsšdek w Kšciku Niegrzecznego Chłopca, od czasu do czasu jakaœ wycieczka skautów, kawalkada ludzi ze skargami (na sšsiadów, małżonków, bryczki amiszów, samych funkcjonariuszy), żony z zapomnianymi obiadami dla mężów .albo czasem ciastkami; a raz na jaki czas wcibski pan Obywatel, który chciał sprawdzić, na co idš jego podatki. Ci ostatni byli zwykle zaskoczeni i rozczarowani spokojem baraków, monotonnym widokiem urzędniczej roboty przy biurku. W telewizji wyglšda to inaczej. Pewnego dnia pod koniec miesišca na posterunek wpadł miejscowy członek Izby Reprezentantów wraz z dziesištkš czy dwudziestkš kumpli z mediów, żeby pać sobie w ramiona z dowódcš i wygłosić owiadczenie na temat oczekujšcego na przyjęcie przez Izbę projektu ustawy o policji, nauce 126 STEPHEN KING i infrastrukturze, projektu przypadkiem sponsorowanego właœnie przez wspomnianego goœcia. Jak wielu prowincjonalnych członków Izby, także on wyglšdał jak małomiasteczkowy cyrulik, któremu poszczęœciło się na wyœcigach psów i ma nadzieję, że przed wieczorem zaliczy dmuchanko. Stojšc koło jednego z radiowozów (według Sandy'ego mógł to być ten z zepsutym zagłówkiem), klarował swoim kumplom z mediów, jak to ważna jest policja, zwłaszcza dzielni funkcjonariusze i funkcjonariuszki z policji stanu Pensylwania, a już szczególnie dzielni funkcjonariusze i funkcjonariuszki z Jednostki D (była to lekka przesada, ponieważ w owym czasie w Jednostce D nie pracowała żadna kobieta, lecz funkcjonariusze nie rwali się do prostowania pomyłki, zwłaszcza póki kamera była włšczona). Sš oni, ględził reprezentant, cienkš szarš liniš oddzielajšcš państwa Płacšcych Podatki Obywateli od złoczyńców z Bandy Chaosu i tak dalej, i tak dalej, niech Bóg błogosławi Amerykę, niech wszystkie wasze dzieci rosnš zdrowo i głosujš na nas. Z Butler przyjechał kapitan Diment, bo komu pewnie przyszło do głowy, że jego dystynkcje dodadzš imprezie blasku. PóŸniej wyznał cicho Tony'emu Schoondistowi: - Ta pierdoła w tupeciku chciał, żebym anulował mandat jego żony. I tak reprezentantowi gęba się nie zamykała, impreza się toczyła, dziennikarze pisali, kamery kręciły, a buick roadmaster stał sobie pięćdziesišt metrów dalej, granatowy jak wieczorne niebo, na wielkich luksusowych oponach. Stał pod dużym okršgłym termometrem, który Curt powiesił na belce pod sufitem. Stał sobie z wyzerowanym licznikiem,
czyciutki, bo brud się go nie imał. Dla funkcjonariuszy, którzy o nim wiedzieli, był jak swędzšce miejsce między łopatkami, którego nie... można... dosięgnšć. Do tego wszystkiego była jeszcze paskudna pogoda plus najróżniejsi panowie Obywatele - wielu przyszło, żeby pochwalić rodzinę, ale do niej nie należeli - a także funkcjonariusze policji miejskiej i stanowej. Ci ostatni byli pod wieloma względami najbardziej niebezpieczni, ponieważ gliniarze majš dobry wzrok i sš wcibscy. Co też by sobie pomyleli, gdyby zobaczyli funkcjonariusza w płaszczu przeciwdeszczowym (albo na ten przykład stróża ze szwedzkim akcentem) przed drzwiami Baraku B na podobieństwo gwardzistów w wysokich czapkach przed bramš Pałacu Buckingham? Od BUICK 8 127 czasu do czasu podchodzšcego do okna i zaglšdajšcego do œrodka? Czy taki przyjezdny policjant na ten widok by się na przykład nie zaciekawił, co też się tam kryje? Czy dwa i dwa jest cztery? Curt rozwišzał tę sytuację najlepiej, jak można było. Przedstawił Tony'emu pisemnš wiadomoć, w której nadmienił, że szopy nie powinny dłużej rozgrzebywać nam œmieci, w zwišzku z czym Phil Candleton i Brian Cole zgodzili się na ochotnika zbudować komórkę, w której będzie się trzymać kubły. Curt uznał, że najdogodniejsze miejsce znajduje się za Barakiem B, jeli pan sierżant nie ma nic przeciwko. Sierżant napisał wielkie AKCEPTUJĘ na wiadomoœci i wsadził jš do teczki z dokumentami. Nie wspomniano w niej tylko, że od czasu gdy Arky kupił plastikowe kubły z zatrzaskiwanymi przykrywami, po szopach zniknšł w jednostce wszelki œlad. Zbudowano więc komórkę, pomalowano (oczywiœcie na regulaminowy szary kolorek) i trzy dni po przedłożeniu wiadomoci wszystko było gotowe do akcji. W pomieszczeniu, surowym i bardzo funkcjonalnym, w sam raz starczyło miejsca na dwa kubły, trzy półki i jednego funkcjonariusza na kuchennym stołku. Spełniała podwójnš funkcję, chronišc strażnika: a) przed czynnikami atmosferycznymi, b) przed ludzkim okiem. Co dziesięć-piętnacie minut mógł sobie wstać, wyjć z szopy i zajrzeć do Baraku B przez okienko w podnoszonych drzwiach. W komórce znajdował się zapas napojów, przekšsek, gazet oraz aluminiowe wiadro. Na boku miało napis na papierowym pasku: DAŁEM Z SIEBIE WSZYSTKO. To był pomysł Jackiego O'Hary. Wszyscy mówili na niego Irlandzkie Cudowne Dziecko, bo każdego potrafił rozœmieszyć. Rozmieszał kolegóWnawet trzy lata póniej, kiedy leżał w swoim łóżku, umierajšc na raka krtani, z oczami szklistymi od morfiny i ochrypłym szeptem opowiadał kawały o Irlandczykach, a kumple siedzieli przy nim i czasem, gdy ból był wyjštkowo dotkliwy, trzymali go za rękę. Póniej Jednostka D dostała mnóstwo kamer wideo - do wszystkich baraków - bo w latach dziewięćdziesištych radiowozy zostały wyposażone w montowane na desce rozdzielczej
kamerki Panasonica. Były produkowane specjalnie dla policyjnych formacji i nie miały wbudowanych mikrofonów. Prawo zezwalało na filmowanie zatrzymanych, za to ze względu 128 STEPHEN KING na przepisy dotyczšce podsłuchu zabraniało nagrywania dwięku. Ale to miało się wydarzyć póniej. U schyłku lata 1979 roku trzeba się było zadowolić kamerš, którš Huddie Royer dostał na urodziny. Trzymano jš na półkach w komórce, zamkniętš w pudełku i owiniętš foliš, żeby nie zamokła. W drugim pudełku znajdowały się zapasowe baterie i tuzin czystych kaset, już rozpakowanych, żeby były od razu gotowe do użytku. Była także tabliczka z wypisanš kredš liczbš: aktualnš temperaturš w baraku. Jeli strażnik zauważył zmianę, zmazywał ostatni pomiar i zapisywał nowy, dodajšc strzałkę wskazujšcš w górę lub dół. Była to jedyna forma pisemnego zapisu, na jakš zezwolił sierżant Schoondist. Tony był zachwycony tym fortelem. Curt usiłował go naœladować, ale niepokój i bezsilnoć czasami zwyciężały. - Następnym razem, jak to się zdarzy, nikt nie będzie go pilnować - mówił. - Jeszcze wspomnicie moje słowa. Zawsze tak jest. Pewnego razu nie będzie chętnych na wartę o północy, a jak się kto wreszcie zjawi, bagażnik znowu będzie otwarty, a na podłodze będzie leżeć kolejny martwy nietoperz. Wspomnicie moje słowa. Curt usiłował przekonać Tony'ego, żeby pozwolił chociaż prowadzić dziennik obserwacji. Ochotników nie brakuje, mówił, brakuje za to organizacji i planu, co bardzo łatwo zmienić. Tony pozostał niewzruszony: żadnych pisemnych dowodów. Curt zgłosił się na ochotnika do pilnowania baraku (wielu funkcjonariuszy zaczęło to nazywać stróżowaniem). Tony odmówił i powiedział, żeby wrzucił na luz. - Masz inne obowišzki - powiedział. - Między innymi żonę. Curtowi starczyło rozumu, żeby się zamknšć. PóŸniej wylał żale przed Sandym, zaskakujšco rozgoryczony. - Gdybym potrzebował cholernego doradcy rodzinnego, poszukałbym w ksišżce telefonicznej. Sandy umiechnšł się, ale bez przekonania. - Zacznij słuchać, kiedy ci pyknie. - Co proszę? - Kiedy pyknie. Bardzo charakterystyczny odgłos. Rozlega się, kiedy głowa w końcu wyjdzie ci tyłkiem. Curtis patrzył na niego, a na policzkach wykwitły mu małe różyczki czerwieni. - Czegoœ chyba nie rozumiem. - Owszem. BUICK 8 129 - Czego? Jak rany, czego? - Pracy i życia. Niekoniecznie w tej kolejnoœci. Masz poważne kłopoty z postrzeganiem. Ten buick zaczyna ci się wydawać zbyt duży. - Zbyt...! - Curt palnšł się rękš w czoło, jak to zwykle
on. Odwrócił się i spojrzał na wzgórza. W końcu znów spojrzał na Sandy'ego. - Tam jest coœ z innego œwiata - z innego œwiata! Czy takie co może być zbyt duże? - To już twój problem - odparł Sandy. - Problem z postrzeganiem. Wiedział, że zaraz potem zacznš się kłócić, i to pewnie nie na żarty, więc zanim Curtis zdšżył co powiedzieć, Sandy wszedł do budynku. I może ta rozmowa doprowadziła do czego dobrego, bo kiedy sierpień zmienił się we wrzesień, bezustanne proby Curtisa o dodatkowe warty ustały. Sandy Dearborn nigdy sobie nie wmawiał, że mały zobaczył dzięki niemu słońce, ale chyba na jaki czas zrozumiał, że zapucił się dalej niż można. I dobrze, choć chyba nie do końca. Sandy uważał, że dla Curtisa buick zawsze będzie zbyt wielki. Ale po tym wiecie chodzš ludzie dwojakiego rodzaju. Curtis należał do tych, którzy uważajš, że satysfakcja naprawdę potrafi sprowadzać koty z tamtego œwiata. Zaczšł się pokazywać w jednostce z podręcznikami biologii zamiast gazet. Ten, który można było najczęœciej zobaczyć pod jego pachš lub na rezerwuarze wychodka, nosił tytuł: Dwadziecia podstawowych przykładów sekcji zwłok" doktora Johna H. Maturina, wydawnictwo Harvard University Press, 1968 rok. Gdy pewnego razu zaprosił do siebie na kolację Bucka Flandersa z żonš, Michelle Wilcox zaczęła się żalić na wstrętne nowe hobby" męża. Curt zaczšł kupować okazy w sklepie zaopatrujšcym szpitale i teraz w piwnicy, którš zaledwie rok temu przeznaczył na ciemnię, œmierdziało jak w kostnicy. Curt zaczšł od myszy i winek morskich, przerzucił się na ptaki i wreszcie zabrał się do sowy. Czasami przynosił swoje hobby do pracy. - Nie wiesz, że żyjesz - powiedział Matt Babicki Orville'owi Garrettowi i Steve'owi Devoe - póki nie zejdziesz do piwnicy po nowe pudełko długopisów i nie znajdziesz na kserokopiarce słoika z okiem w formalinie. Człowieku, ależ to budzi do życia. 9. Buick 8 130
STEPHEN KING Po rozpracowaniu sowy Curtis przeszedł do nietoperzy. Zaliczył osiem lub dziewięć, po jednym okazie z różnych gatunków. Parę złapał własnoręcznie na podwórku; resztę zamówił w magazynie. Sandy nigdy nie zapomni dnia, w którym Curtis pokazał mu rozpiętego na desce wampira z Ameryki Południowej. Stworzenie miało futerko, bršzowawe na brzuszku i aksamitnie czarne na skrzydłach. Maleńkie jak igiełki zšbki szczerzyło w wariackim uœmiechu. Brzuch miał nacięcie w kształcie łzy, dowód rosnšcych umiejętnoœci Curtisa. Sandy pomylał, że jego nauczyciel biologii z liceum - ten, który mu wlepił truję - bardzo by się zdziwił, gdyby zobaczył tak szybkie postępy. Oczywicie, nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Kiedy Curt Wilcox poznawał dzięki doktorowi Maturi-
nowi subtelne tajniki sekcji zwłok, w buicku 8 zamieszkali Jimmy i Rosalynn. Był to wynik burzy mózgu Tony'ego. Tony wykonał jš pewnego dnia w supermarkecie, kiedy jego żona mierzyła ubrania. W oko wpadł mu niewiarygodny napis w oknie wystawowym „Mojego zwierzaka": WEJD• I DOŁĽCZ DO ORGII MYSZOSKOCZKÓW! Tony nie dołšczył do orgii myszoskoczków - żona za bardzo by się dopytywała - ale zaraz następnego dnia wysłał dużego George'a Stankowskiego ze służbowš kasš i rozkazem zakupienia parki gryzoni. Jak również plastikowego mieszkanka. - Mam im kupić jakie żarcie? - spytał George. - Nie. Pod żadnym pozorem - odparł Tony. - Kupimy sobie dwa myszoskoczki i zamorzymy je głodem w Baraku. Naprawdę? Ale, szefie, to jakoœ... Tony westchnšł. Tak, George, kup im pożywienie. Ile trzeba. Jedynym wymogiem wobec myszoskoczkowego mieszkanka był jego rozmiar - taki, by można je było postawić na przednim siedzeniu buicka. George kupił całkiem ładne, może nie najwyższej klasy, ale prawie. Było z żółtego przezroczystego plastiku i składało się z długiego korytarza z małym pomieszczeniem na każdym końcu. Jedno było jadalniš, drugie mysim odpowiednikiem siłowni. W jadalni znajdował się karmnik i poidełko przypięte do œciany; siłownia miała kołowrotek. BUICK 8 131 - Mieszkajš lepiej niż niektórzy ludzie - zauważył Orvie Garrett. Phil, który zobaczył, że Rosalynn robi kupę do karmnika, odparł: Mów za siebie. Dicky-Duck Eliot, niebędšcy najœmiglejszym koniem na wielkich wycigach życia, chciał wiedzieć, dlaczego trzymamy myszoskoczki w buicku. Sš jakieœ niebezpieczne czy co? - No, to się dopiero okaże, prawda? - powiedział Tony dziwnie łagodnym głosem. - To się okaże. Niedługo po tym, jak Jednostka D wzbogaciła się o Jimmy'ego i Rosalynn, Tony Schoondist przekroczył swój osobisty Rubikon i okłamał dziennikarza. Nie żeby ten reprezentant Czwartej Władzy budził jakieœ szczególne obawy, to był zwykły rudy drapichrust, może dwudziestoletni, pewnie na letniej praktyce w okręgowej gazetce American", który za tydzień miał wrócić do rodzinnego Ohio. Miał zwyczaj słuchać rozmówcy z lekko otwartymi ustami, przez co wyglšdał - według okreœlenia Arky'ego -jak czysty żywy idiota. Ale nie był idiotš i przez jedno złociste wrzeniowe popołudnie zajšł się słuchaniem opowieci pana Bradleya Roacha. Brad nagadał mu ile wlezie o goœciu z rosyjskim akcentem (do tego czasu zdšżył sobie wmówić, że facet był Rosjaninem) i samochodzie, który porzucił. Rudy drapichrust, niejaki Homer Oosler, zapragnšł zrobić z tego artykuł na pierwszš stronę i wrócić na uczelnię w glorii
i chwale. Sandy podejrzewał, że młodziak widział już nagłówki na pierwszej stronie: „TAJEMNICZY SAMOCHÓD", a może nawet „TAJEMNICZY SAMOCHÓD RADZIECKIEGO SZPIEGA". Tony nawet nie mrugnšł okiem. Zaczšł kłamać jak z nut. Bez wštpienia zrobiłby to samo nawet wtedy, gdyby dziennikarzem był zaprawiony w bojach Trevor Ronnick, właœciciel „American", który zapomniał więcej swoich artykułów, niż ten rudy miał kiedykolwiek wysmażyć. - Nie ma już tego samochodu - powiedział Tony, no i chlup: Rubikon przekroczony. - Nie ma? - zdziwił się Homer Oosler, wyraŸnie zawiedziony. Na kolanach trzymał wielki stary aparat fotograficzny, z dużym napisem WŁASNOĆ AMERICAN" z tyłu na wszelki wypadek. - A gdzie jest? 132
STEPHEN KING - W Stanowym Biurze Konfiskacyjnym - wymylił na poczekaniu Tony. - W Filadelfii. - Dlaczego? - Wysyła się do nich bezpańskie samochody. Sprzedajš je na złom, oczywicie najpierw przeszukujš, by sprawdzić, czy nie ukryto w nich narkotyków. - Oczywiœcie. Ma pan na to jakieœ dokumenty? - Na pewno. Mam na wszystko. Poszukam i dam ci znać. - Jak długo to potrwa, panie sierżancie? - Jakiœ czas, synu. - Tony wskazał mu tackę z dokumentami do załatwienia, których zebrał się spory stosik. Oosler nie musiał wiedzieć, że głównie sš to nic niewarte okólniki ze Scranton - wszystko od najnowszych wiadomoœci o systemie emerytalnym po plan jesiennej ligi - i że przed wieczorem trafiš do kosza. Ten znużony gest ręki oznaczał, że podobne sterty dokumentów czekajš wszędzie. - Trudno to załatwiać na bieżšco. Podobno to się zmieni, jak nas zacznš komputeryzować, ale to nie nastšpi w tym roku. W przyszłym tygodniu wracam do szkoły. Tony pochylił się i spojrzał przenikliwie. - I mam nadzieję, że będziesz się pilnie uczyć - powiedział. - Życie jest ciężkie, synu, ale jeli będziesz ciężko pracować, dasz sobie radę. Parę dni po wizycie Homera Ooslera buick zaserwował nam kolejnš burzę z piorunami. Tym razem w dniu pełnym słońca, ale i tak wyszło bardzo efektownie. I wszystkie obawy Curtisa, że ominie go następne zjawisko, okazały się bezpodstawne. Termometr z baraku wykazał czarno na białym, że buick co kombinuje. W cišgu pięciu dni temperatura spadła z dwudziestu paru do czternastu stopni. Wszyscy zaczęli się denerwować przy zmianie warty; każdy chciał być na miejscu, kiedy zacznie się dziać, cokolwiek by to miało być tym razem. Szczęliwym wybrankiem został Brian Cole, ale wszyscy funkcjonariusze w barakach do pewnego stopnia wzięli
w tym udział. Brian wszedł do Baraku B koło drugiej po południu, żeby zajrzeć do Jimmy'ego i Rosalynn. Byli szczęœliwi jak prosięta w deszcz, Rosalynn siedziała w jadalni, a Jimmy wyrabiał sobie muskulaturę na siłowni. Ale gdy BUICK 8 133 Brian zajrzał głębiej do buicka, sprawdzajšc zbiornik z wodš, usłyszał brzęczenie. Było niskie i monotonne, z tego rodzaju, od którego oczy zaczynajš ci drgać w oczodołach, a wnętrznoci dygoczš. Przez to brzęczenie (a może splatajšc się z nim) przebijało co o wiele bardziej niepokojšcego, jakby szeleszczšcy nieartykułowany szept. Fioletowe mżenie œwiatła, bardzo przyćmione, zaczęło się powoli rozprzestrzeniać na desce rozdzielczej i kierownicy. Pamiętajšc o Ennisie Raffertym, który zniknšł bez pożegnania jaki miesišc temu, funkcjonariusz Cole w wielkim poœpiechu opucił okolice buicka. Jednakże jego zachowanie nie było nacechowane panikš, gdyż zabrał z szopy kamerę wideo, przykręcił jš do statywu, włożył do niej nowš kasetę, sprawdził kod czasowy (był aktualny) i poziom naładowania baterii (na zielonym polu). Wychodzšc, zapalił wiatło, następnie umiecił statyw przed oknem, uruchomił kamerę, wcisnšł nagrywanie i dwa razy sprawdził, czy buick jest w jej polu widzenia. Był. Brian ruszył w stronę baraków, potem strzelił palcami i wrócił do szopy. Znajdowała się w niej torebka pełna dodatkowych akcesoriów do kamery. Jednym z nich był filtr usuwajšcy nadmiar wiatła. Brian nałożył go na obiektyw, nie zadajšc sobie trudu, żeby wcisnšć pauzę (przez chwilę wielkie ciemne plamy -jego ręce - zasłaniajš buicka, a kiedy się cofajš, buick wyglšda, jakby padł na niego gęsty cień). Gdyby w tej chwili kto obserwował poczynania funkcjonariusza Cole'a - na przykład ci ciekawscy, co chcš wiedzieć, na co idš ich podatki - nigdy by nie odgadł, jak szybko bije mu serce. Był przestraszony i podekscytowany, ale dobrze się spisał. Kiedy przychodzi do postępowania w obliczu nieznanego, można by długo opowiadać o zbawiennym wpływie policyjnej dyscypliny. A funkcjonariusz Cole zapomniał tylko o jednym. Mniej więcej siedem po drugiej wsunšł głowę do gabinetu Tony'ego i powiedział: - Sierżancie, jestem całkowicie pewny, że z buickiem coœ się dzieje. Tony podniósł głowę znad żółtego notesu, gdzie gryzmolił pierwszš wersję przemówienia, jakie miał wygłosić na jesiennym policyjnym zjedzie i spytał: Bri, co tam trzymasz? Brian spojrzał i przekonał się, że œciska zbiorniczek na wodę dla myszoskoczków. E, nieważne - rzekł. - Może już go nie potrzebujš. 134 STEPHEN KING Dwadzieœcia po drugiej brzęczenie stało się doskonale słyszalne dla funkcjonariuszy w barakach. Nie żeby zostało ich tam zbyt wielu; większoć stała pod oknami w podnoszonych drzwiach Baraku B, głowa przy głowie, ramię przy ra-
mieniu. Tony spojrzał, zastanowił się, czy kazać im się rozejć, i wreszcie postanowił im pozwolić zostać. Z jednym wyjštkiem. - Arky. - Tak, sierżancie? - Id na frontowy trawnik i zacznij go kosić. - Dopiero co kosiłem w poniedziałek! - Wiem. Co mi się zdaje, że ten kawałek pod moim oknem kosiłe godzinę. Ale id i jeszcze raz zrób to samo. A to schowaj do kieszeni. - Podał Arky'emu walkie-talkie. I jeli zjawi się kto, kto nie powinien zobaczyć dziesięciu funkcjonariuszy policji stanowej, gapišcych się na barak jak w obraz więty, natychmiast mnie uprzed. Jasne? - Aha, jasne. - Dobrze. Matt! Matt Babicki, do mnie! Matt przybiegł, czerwony z wrażenia. Tony spytał, gdzie jest Curt. Matt odparł, że na patrolu. - SprowadŸ go do bazy, kod D i po cichu, zrozumiano? - Kod D i po cichu, zrozumiano. Po cichu oznaczało jazdę bez kogutów i syren. Curt prawdopodobnie posłuchał, ale i tak zjawił się w barakach za piętnacie trzecia. Nikt się nie omielił spytać, jaki dystans przebył przez te pół godziny. Pewnie spory, ale był cały i zdrowy, w dodatku zdšżył przed rozpoczęciem tych(bezgłoœnych fajerwerków. Przede wszystkim zdjšł kamerę ze statywu. Dopóki fajerwerki się nie skończyły, cały film był dziełem Curtisa Wilcoxa. Kaseta (jedna z wielu zachomikowanych w składziku) zawiera wszystko, co można było zobaczyć i usłyszeć. Bardzo wyranie słychać brzęczenie buicka, co brzmi jakby w głoniku stereo pękł jaki drucik, a w miarę upływu czasu staje się coraz głoniejsze. Curt sfilmował wielki termometr z czerwonš wskazówkš stojšcš o włos pod liczbš 12. Następnie słyszymy głos Curta, który prosi o pozwolenie wejœcia i sprawdzenia, co się dzieje z Jimmym i Rosalynn, a głos sierżanta Schoondista odpowiada niemal natychmiast „odmawiam", twardo i zdecydowanie, ucinajšc wszelkie dyskusje. BUICK 8 135 O godzinie 15:08:41, zgodnie z kodem czasowym na dole ekranu, z przedniej szyby buicka zaczyna się podnosić łuna, jakby fioletowy wschód słońca. Z poczštku widz może wzišć to zjawisko za technicznš usterkę kamery, złudzenie optyczne albo jakieœ odbicie. Andy Colucci: - Co to? Nieznany: - Jakie wyładowanie albo... Curtis Wilcox: - Ci, którzy majš ciemne okulary, lepiej niech je włożš. Ci, co nie, ryzykujš. Na waszym miejscu bym stšd spadał. Mamy... Jakie Ogara (prawdopodobnie):
Kto mi zabrał... Phil Candleton (prawdopodobnie): - O Boże! Huddie Royer: - A może trzeba... Sierżant Schoondist, spokojny jak przewodnik wycieczki: Lecieć mi po okulary, panowie. Raz raz. O 15:09:24 fioletowe wiatło zabarwiło wszystkie szyby buicka niczym jutrzenka, zmieniajšc je w olniewajšce fioletowe zwierciadła. Jeli puci się film w zwolnionym tempie, klatka po klatce, widać odbicia przedmiotów w dotychczas pustych szybach: narzędzia na kołkach, pomarańczowa łopata do odnieżania, funkcjonariuszy zaglšdajšcych do œrodka. W większoci majš okulary ochronne i wyglšdajš jak kosmici w tanim filmie fantastycznonaukowym. Można rozpoznać Curta, bo lewš stronę twarzy zasłania mu kamera. Brzęczenie staje się coraz głoœniejsze. Potem, na jakieœ pięć sekund, zanim buick zaczšł puszczać fajerwerki, brzęczenie ustaje. Widz słyszy szum podekscytowanych głosów, nierozpoznawalnych, lecz chyba pytajšcych. Następnie po raz pierwszy obraz znika. Buick i cały barak znikajš, tonšc w bieli. Jezu Chryste, widzieliœcie? - krzyczy Huddie Royer. Słychać: Cofnšć się!", Ja nie mogę!" i ulubione zawo łanie w chwili trwogi: „O kurwa!". Ktoœ mówi „Nie patrzcie na to", a kto inny Błyska, skurwiel"- tym dziwnie rzeczowym tonem, który czasami słyszy się na taœmach nagranych w kabinach pilotów, kiedy pilot mówi, nawet o tym nie wie136 STEPHEN KING dzšc, a do końca życia zostało mu dziesięć do dwunastu sekund. Potem buick wraca z krainy przeœwietlenia, najpierw w postaci niewyranej plamy, potem przybrawszy właciwe kształty. Trzy sekundy i znowu błyska. Z każdego okna strzelajš grube snopy wiatła, a potem ekran znowu robi się biały. W tym momencie Curt mówi Filtr musi być lepszy", a Tony odpowiada Może następnym razem". Zjawisko trwa przez czterdzieci szeć minut, co zostało zarejestrowane na tamie. Poczštkowo przy każdym rozbłysku buick znika w bieli. Potem, w miarę jak zjawisko zaczyna słabnšć, widz dostrzega niewyraŸny zarys samochodu w bezgłonych piorunach, które stajš się bardziej fioletowe niż białe. Niekiedy obraz się przechyla i widać zamazane plamy ludzkich twarzy, gdy Curtis biegnie w inny punkt obserwacyjny w nadziei, że odkryje rewelację (albo znajdzie lepsze ujecie). O godzinie 15:28:17 widać ognisty zygzak strzelajšcy z (a może przez) zamkniętego bagażnika buicka. Strzela aż do sufitu, gdzie zdaje się rozpryskiwać jak fontanna. Niezidentyfikowany głos: O kurwa, wysokie napięcie, wysokie napięcie! Tony: - Wcale nie. - Potem, prawdopodobnie do Curta: - Rób
dalej. Curt: Robię. A co mylałe? Następuje parę innych piorunów, niektóre strzelajš z okien buicka, inne przebijajš klapę bagażnika. Jedna wyskakuje spod samochodu i grzmoci dokładnie w podnoszone drzwi. Rozlegajš się wrzaski zaskoczonych mężczyzn, którzy odskakujš na boki, ale kamera pozostaje nieruchoma. Curt był zbyt wniebowzięty, żeby się bać. O godzinie 15:55:03 następuje ostatnie słabe wyładowanie - spod tylnego siedzenia za kierowcš - i już nie dzieje się nic więcej. Słychać głos Tony'ego Schoondista: - Oszczędzaj baterię, Curt. Chyba koniec przedstawienia. W tym momencie obraz natychmiast gaœnie. Gdy o godzinie 16:08:16 obraz znowu się pojawia, na ekranie widać Curta. Jest przepasany czym żółtym. Żartobliwie macha rękš i mówi: BUICK 8 137 Zaraz wracam. Tony Schoondist - tym razem to on stoi za kamerš - odpowiada: No i dobrze. I wcale nie żartuje. Curt chciał wejć do baraku i sprawdzić, co się dzieje z myszoskoczkami - jak się majš, jeli w ogóle się majš. Tony natychmiast i niezłomnie odmówił. Nikt na razie nie wejdzie do Baraku B, powiedział, dopóki nie będzie pewnoœci, że to bezpieczne. Zawahał się, być może powtórzył sobie w mylach własne słowa i usłyszał ich absurdalnoć- dopóki w baraku stał buick roadmaster, nikt nigdy nie będzie w nim bezpieczny - i zmienił decyzję. - Wszyscy majš zostać na zewnštrz, aż temperatura podniesie się co najmniej do osiemnastu stopni. - Kto musi wejć- odezwał się Brian Cole. Mówił cierpliwie, jakby tłumaczył proste zadanie z dodawania komuœ ograniczonemu umysłowo. - Nie pojmuję dlaczego - odparł Tony. Brian sięgnšł do kieszeni i wyjšł pojemnik na wodę dla Jimmy'ego i Rosalynn. - Majš mnóstwo tych zbożowych kuleczek do żarcia, ale bez tego zdechnš z pragnienia. - Nieprawda. Nie tak zaraz. ^ - Może minšć nawet kilka dni, zanim temperatura podniesie się do osiemnastu stopni, sierżancie. Chciałby pan wytrzymać czterdzieœci osiem godzin bez picia? - Ja bym nie wytrzymał - powiedział Curt. Usiłował się nie umiechać (choć trochę się jednak umiechał); odebrał Brianowi plastikowš buteleczkę. Potem Tony odebrał jš jemu. Sierżant nie patrzył przy tym na niego; nie spuszczał oczu z funkcjonariusza Briana Cole'a. - Więc mam zaryzykować życie jednego z moich podwładnych po to, żeby przynieć wody parce rasowych my-
szy. To mi chcecie powiedzieć? Chciałem mieć zupełnš pewnoć. Jeli się spodziewał, że Brian się zaczerwieni albo zmiesza, to się pomylił. Brian patrzył na niego z tš samš zmęczonš cierpliwociš, jakby mówił: Tak, tak, wyrzuć to wresz cie z siebie, szefie - im szybciej to wyrzucisz, tym szybciej się odprężysz i podejmiesz właciwš decyzję". 138 STEPHEN KING - Uszom własnym nie wierzę - owiadczył Tony. - Ktoœ tu zwariował. Pewnie ja. - One sš takie małe - tłumaczył mu Brian głosem, w którym brzmiała ta sama cierpliwoć, jaka malowała się na jego twarzy. - I to mymy je tam wsadzili, sierżancie, przecież się nie zgłosiły na ochotnika. Jesteœmy za nie odpowiedzialni. Jeli pan chce, ja tam pójdę, bo to ja zapomniałem... Tony uniósł ręce ku niebu, jakby proszšc o boskš interwencję, po czym opucił je bezwładnie. Zza kołnierza wypełzł mu rumieniec, który zaczšł się rozlewać na gardle i policzkach. Dotarł do czerwonych plam na policzkach: szanowanko, sšsiadki. Futrzaki! - mruknšł. Jego ludzie już znali ten ton i mieli doć rozumu, żeby się nie umiechać. Był to włanie ten moment, kiedy wiele osób - może nawet większoć - łamie się i wrzeszczy: „A, mam to gdzie! Róbcie, co chcecie!". Ale kiedy się siedzi na wielkim stołku i kosi się wielkš kasę za wielkie decyzje, tak nie wolno. Funkcjonariusze, którzy stali wokół niego przed barakiem, dobrze o tym wiedzieli, oczywiœcie podobnie jak Tony. Stał tam i wpatrywał się we własne buty. Zza baraków dobiegał monotonny wizg starej czerwonej kosiarki Arky'ego. Szefie... - zaczšł Curtis. Mały, zrób nam wszystkim przysługę i zamknij dziób. Curt zamknšł dziób. Po chwili Tony podniósł głowę. - Ten sznur, który ci kazałem kupić - masz? - Tak jest. Bardzo dobry. Jak dla alpinistów. Przynajmniej tak powiedział facet ze sklepu sportowego. - Jest tam? - Tony skinšł głowš w stronę baraku. - Nie, w moim bagażniku. - Dziękujmy Bogu za małe łaski. Przynieœ. I mam nadzieję, że nie będziesz miał okazji sprawdzić, jak bardzo jest dobry. - Obejrzał się na Briana Cole'a. - Może chciałbyœ skoczyć do delikatesów? Przynieć myszkom parę butelek wody Evian, wysoko zmineralizowanej. A może Perrier? Koniecznie! Brian nie odpowiedział, tylko znowu poczęstował sierżanta spojrzeniem pełnym znękanej cierpliwoœci. Tony nie wytrzymał go nerwowo i odwrócił wzrok. Rasowe myszy! Futrzaki! BUICK 8 139 Curt przyniósł sznur, zwój potrójnie plecionej żółtej nylonowej liny, co najmniej trzydzieci metrów. Zrobił pętlę,
opasał się, po czym wręczył zwój Huddiemu Royerowi, który ważył sto dwadziecia kilo i zawsze zwyciężał, kiedy Jednostka D przecišgała linę z innymi policyjnymi zespołami na pikniku z okazji Czwartego Lipca. - Kiedy dam ci znak - powiedział Tony - szarpniesz go ku nam tak, żeby stamtšd wyleciał. I nie martw się, że złamiesz mu obojczyk albo że rozwalisz drzwi tym jego zakutym łbem. Zrozumiano? - Tak jest. - Jeli zobaczysz, że zaczyna padać albo się zataczać jak pijany, nie czekaj na znak, tylko cišgnij. Zrozumiano? - Tak jest. - Dobrze. Jestem bardzo zadowolony, że ktoœ wreszcie rozumie, co się tu dzieje. Cholerne harcerzyki, towarzystwo miłoœników futrzaków. - Przejechał dłoniš po obciętych na jeża włosach i znowu odwrócił się do Curta. - Czy mam ci tłumaczyć, że jeli wyczujesz co złego- byle co - masz się odwrócić i spadać? - Nie. - A jeli bagażnik mu się otworzy, masz stamtšd wylecieć, Curtis. Rozumiesz? Wylecieć jak wielki tłusty kurak. - Dobrze. Oddawaj kamerę. ^ Curtis podał mu jš. Sandy'ego nie było - przegapił całš imprezę - ale kiedy póŸniej Huddie mu o wszystkim opowiedział, dodał, że tylko wtedy sierżant wyglšdał, jakby się bał. Sandy był nawet zadowolony, że spędził to popołudnie na patrolu. Pewnych rzeczy człowiek po prostu nie ma ochoty oglšdać. - Masz na to minutę, Wilcox. Potem cię stamtšd wycišgnę, choćby po drodze srał, mdlał albo piewał hymn naro dowy. - Dziewięćdziesišt sekund. - Nie. A jak się dalej będziesz targować, zostawię ci pół minuty. Curtis Wilcox stoi w słońcu przed zwyczajnymi bocznymi drzwiami Baraku B. Jest przewišzany w pasie linš. Wyglšda bardzo młodo, z każdym mijajšcym rokiem coraz młodziej. Sam także przeglšdał czasem tę kasetę i pewnie czuł to samo, 140 STEPHEN KING choć nigdy o tym nie mówił. I wcale nie widać, żeby się bał. Wcale a wcale. Aż podskakuje z niecierpliwoœci. Macha do kamery i mówi: - Zaraz wracam. - No i dobrze - odpowiada Tony. Curt odwraca się i wchodzi do baraku. Przez moment wyglšda upiornie, prawie jakby go tam nie było, potem Tony przesuwa kamerę, wycofuje jš z pełnego słońca i znowu wyranie widać Curta. Podchodzi prosto do samochodu i rusza do bagażnika. - Nie! - krzyczy Tony. - Nie, kretynie, chcesz poplštać linę? Zajrzyj do tych myszy, daj im cholernš wodę i wyno się! Curt podnosi rękę, nie oglšdajšc się, kciukiem do góry.
Obraz się kołysze, ponieważ Tony walczy z zoomem, żeby zrobić mu zbliżenie. Curtis zaglšda do okna od strony kierowcy, sztywnieje i woła: - O cholera! - Sierżancie, czy mam cišgnšć... - zaczyna Huddie, wtedy Curt się oglšda. Tony znowu szarpie kamerš - nie ma lekkiej ręki Curta i obraz skacze jak dziki - ale nadal wyraŸnie widać wyraz szoku na twarzy Curtisa. - Nie cišgnij mnie! - krzyczy Curt. - Nie! Wszystko w porzšdku! Po tych słowach otwiera drzwi roadmastera. - Nie wchodŸ do œrodka! - woła Tony zza wœciekle kołyszšcej się kamery. Curtis go olewa i wyjmuje plastikowš rezydencję państwa Myszoskoczków z samochodu, delikatnie niš manipulujšc, żeby ominšć wielkš kierownicę. Zamyka kolanem drzwi buicka i wychodzi z baraku z mysim mieszkankiem w ramionach. Plastikowy kształt z prostokštnym pomieszczeniem po obu stronach korytarza wyglšda jak jakieœ dziwne plastikowe ciężarki. - Filmuj! - krzyczy Curt, prawie się gotujšc z podniecenia. - Filmuj! Tony filmuje. Kamera robi najazd na lewy koniec plastikowego mieszkanka w tej samej chwili, gdy Curt opuszcza barak i wychodzi na słońce. I oto widzimy Rosalynn, która już się nie pożywia, ale lata w kółko, doć wesoło. Zdaje sobie sprawę, że wokół niej gromadzš się ludzie i spoglšda wprost w obiektyw, wšchajšc żółty plastik, z drżšcymi wšsiBUICK 8 141 kami i błyszczšcymi zainteresowaniem oczkami. Jest œliczna i słodka, ale funkcjonariusze z Jednostki D nie byli w owym czasie zainteresowani licznymi i słodkimi stworzonkami. Kamera robi niezgrabny, roztrzęsiony odjazd, sunie wzdłuż pustego korytarza do pustej siłowni po drugiej stronie. Oba pomieszczenia sš szczelnie zamknięte, a przez otwór po poidełku nie przecisnęłoby się nic większego od komara, a jednak myszoskoczek Jimmy zniknšł - dokładnie tak samo jak Ennis Rafferty albo facet z akcentem Borisa Badinoffa, który na samym poczštku wjechał buickiem roadmasterem do ich życia. DZIŒ: Sandy Zrobiłem sobie przerwę i czterema długimi łykami wypiłem szklankę mrożonej herbaty od Shirley. W zwišzku z tym w czoło dziabnšł mnie lodowy szpikulec i musiałem zaczekać, aż się roztopi. W tym czasie dołšczył do nas Eddie Jacubois. Był już po cywilnemu i usiadł na skraju ławki z takš minš, jakby zarazem nie chciał tu być i nie mógł odejć. Ja nie miałem takich rozterek: ucieszyłem się na jego widok. Mógł opowiedzieć swój kawałek historii. Huddie by mu pomógł, jakby potrzebował pomocy, Shirley też. W 1988 była już z nami od
dwóch lat. Matt Babicki stanowił już tylko wspomnienie, odwieżane co jaki czas pocztówkš z palmami ze słone cznej Sarasoty, gdzie Matt i jego żona prowadzš szkołę jazdy. I odnoszš wielkie sukcesy, jeli wierzyć Mattowi. - Sandy? - odezwał się Ned. - Wszystko w porzšdku? - Jasne. Mylałem, że Tony nie potrafił obsługiwać tej kamery - powiedziałem. - Twój tata był fantastyczny, Ned, prawdziwy Steven Spielberg, ale... Mógłbym obejrzeć te kasety? - spytał Ned. Spojrzałem na Huddiego... Arky'ego... Phila... Eddiego... W ich oczach zobaczyłem to samo: twoja decyzja. Oczywicie, że moja. Kiedy się siedzi na wielkim stołku, podejmuje się wielkie decyzje. I na ogół mi to pasuje. Nie będę wciskał ciemnoty. - Nie widzę przeciwwskazań - rzekłem. - Ale tutaj. Nie mógłbym spokojnie wypucić cię z nimi z baraków - to własnoć Jednostki D - ale tutaj... Jasne. Możesz je przejrzeć na magnetowidzie w wietlicy na górze. Ale jak bęBUICK 8 143 dziesz oglšdać te Tony'ego, musisz łyknšć aviomarin. No nie, Eddie? Przez jaki czas Eddie spoglšdał na parking, ale nie w stronę buicka. Jego spojrzenie spoczęło w miejscu, gdzie do 1982 roku stał Barak A. - Tak za bardzo to nie wiem - odparł. - Niewiele pamiętam. W sumie najwięcej się wydarzyło, zanim przyszedłem. Nawet Ned zauważył, że to kłamstwo; Eddie w ogóle nie potrafił oszukiwać. - Włanie przyszedłem, żeby powiedzieć, że odrobiłem te trzy godziny, co miałem zaległe od maja - wtedy, co wzišłem wolne, żeby pomóc szwagrowi stawiać przybudówkę, no nie? - A - wydusiłem. Eddie gwałtownie kiwnšł głowš. - Aha. Jestem na czysto i oddałem raport o tych sadzonkach marihuany, co je znaleŸliœmy na polu Robbiego Rennertsa. Więc jak mogę, to już sobie pójdę do domu. Do domu, czyli do knajpy. Dom poza domem. Życie Eddiego J. poza służbš było jak piosenka George'a Jonesa. Zaczšł wstawać, a ja położyłem mu rękę na przegubie. - Nie, Eddie, właœciwie to nie. -Co? - Nie możesz. Chciałbym, żeby tu jeszcze został. - Szefie, aleja naprawdę muszę... ^ - Zostań - powtórzyłem. - Jeste co winien temu małemu. - No, nie wiem... - Jego ojciec uratował ci życie, pamiętasz? Ramiona Eddiego skuliły się w geœcie obronnym. - Nie wiem, czy to tak można nazwać... - Daj spokój, przestań - odezwał się Huddie. - Byłem przy tym. .. Nagle Ned stracił zainteresowanie kasetami. Mój ojciec uratował ci życie? Jak?
Eddie zawahał się i w końcu się poddał. - Pocišgnšł mnie za traktor Johna Deere'a. Bracia O'Day... - Mrożšcš krew w żyłach sagę braci O'Day zostawimy sobie na innš okazję - oznajmiłem. - Chodzi o to, że mamy tu niewielkš ekshumacyjnš imprezkę, a ty wiesz, gdzie sš pochowane niektóre ciała. I to nawet dosłownie. - Przecież Huddie i Shirley tam byli, to mogš... 144 STEPHEN KING - Owszem, byli. George Morgan chyba też. - Też - potwierdziła Shirley cicho. - ...i co z tego? - Moja ręka nadal spoczywała na nadgarstku Eddiego; musiałem się wysilić, żeby go znowu nie œcisnšć. I to mocno. Lubiłem Eddiego od zawsze, potrafił się zdobyć na odwagę, ale w zasadzie przejawiał skłonnoć do tchórzostwa. Nie wiem, jak te dwie cechy mogš istnieć jednoczenie w tym samym człowieku, ale mogš, często to widywałem. W dziewięćdziesištym szóstym, gdy Travis i Tracy O'Day zaczęli strzelać z tych swoich wymyœlnych wojskowych karabinów maszynowych z okna farmy, Eddie skamieniał. Curt musiał wyskoczyć zza osłony i pocišgnšć go na ziemię. A teraz Eddie usiłował się wykręcić od opowiedzenia swojego kawałka, tego, w którym ojciec Neda odegrał tak kluczowš rolę. Nie dlatego, że co tam nabroił - bo nie - ale ponieważ wspomnienia były zbyt bolesne i przerażajšce. - Wiesz, Sandy, naprawdę muszę zmykać. Mam masę zaległej roboty w domu i... - Opowiadamy temu chłopcu o jego ojcu - oznajmiłem. - Według mnie powiniene teraz usišć na tyłku, zje ć kanapkę, popić herbatš i czekać, aż będziesz miał coœ do powiedzenia. Eddie usiadł na ławce i spojrzał na nas. Wiem, co zobaczył w oczach syna Curta: zdziwienie i ciekawoć. Wyglšdalimy jak rada starszych wokół młodego wojownika, jakbyœmy mu piewali dawne pieni wojenne. A co będzie, kiedy pieni się skończš? Gdyby Ned był dzielnym indiańskim młodzieńcem, wyruszyłby na rytualnš wyprawę - zabić odpowiednie zwierzę, mieć odpowiedniš wizję, póki krew ze zjedzonego serca nie zaschnie na ustach, powrócić mężczyznš. Gdyby na koniec miała się odbyć jakaœ próba, pomyœlałem, w której Ned mógłby zaprezentować nowš dojrzałoć i rozum, wszystko byłoby o wiele prostsze. Ale w naszych czasach już się tak nie robi. Przynajmniej nie powszechnie. W naszych czasach bardziej się liczy to, co czujesz, niż to, co robisz. I sšdzę, że tak nie powinno być. A co Eddie zobaczył w naszych oczach? Niechęć? Œlad odrazy? Może nawet przekonanie, że to on, nie Curt Wilcox, powinien wtedy zatrzymać ciężarówkę z oderwanš łatš na oponie, że to jego Bradley Roach powinien wywrócić na lewš stronę? Zawsze troszkę za gruby Eddie Jacubois, który za BUICK 8
145
dużo pije i jeli się nie pohamuje, wkrótce wylšduje u Anonimowych Alkoholików. Facet, który zawsze za póno składa raporty i prawie nigdy nie rozumie dowcipu, jeli mu się go nie wytłumaczy. Mam nadzieję, że żadnej z tych rzeczy nie zauważył, bo przecież miał też zalety, sporo zalet - ale mógł jednak zobaczyć. Choćby niektóre. Może wszystkie. ...szerszej perspektywie? Odwróciłem się do Neda zadowolony, że mnie oderwał od niepokojšcych myœli. - Słucham? - Pytałem, czy kiedy rozmawialicie, czym naprawdę jest ten buick, skšd się wzišł, co oznacza. Czy rozmawialiœcie o nim, no wiesz, w szerszej perspektywie. - Hm... no więc było to zebranie w „The Country Way" - powiedziałem. Nie całkiem rozumiałem, do czego zmierza. - Już ci opowiadałem. - Tak, ale to było spotkanie raczej administracyjne niż... - Dobrze ci pójdzie na studiach - odezwał się Arky i poklepał go po kolanie. - Jak jaki młodziak dak sobie po prostu mówi dakie słowa i nawet mu brew nie drgnie, do musi sobie poradzić na studiach. Ned się umiechnšł. - Administracyjne. Organizacyjne. Zbiurokratyzowane. Wyspecjalizowane. - Przestań się popisywać, mały - przerwał mu-Huddie. Głowa mnie rozbolała. - No więc nie chodzi mi o takie coœ jak to zebranie w The Country Way". Przecież musielicie... no, gdzie po drodze na pewno musieliœcie... Wiedziałem, o co mu chodzi, a jednoczeœnie zrozumiałem co innego: ten mały nigdy do końca nie pojmie, jak to naprawdę wyglšdało. Jakie było zwyczajne, przynajmniej na ogół. Na co dzień po prostu żylimy dalej. Tak jak się żyje po pięknym zachodzie słońca, po spróbowaniu wspaniałego szampana, po otrzymaniu złych wieœci z domu. W pracy mielimy zjawisko nie z tego wiata, ale nie miało wpływu na sterty dokumentów do wypełnienia, na mycie zębów czy kochanie się z żonami. Nie wyniosło nas na inny poziom egzystencji czy płaszczyznę percepcji. W dalszym cišgu swędziały nas tyłki i musielimy się po nich drapać. - Mylę, że Tony i twój ojciec dużo o tym mówili - powiedziałem - ale w pracy, przynajmniej dla nas wszystkich, 10. Buick 8 146 STEPHEN KING buick stopniowo schodził na drugi plan jak każda inna martwa sprawa. Więc... - Martwa! - Prawie to krzyknšł i zrobił się przy tym tak podobny do ojca, że aż się przestraszyłem. To następny łańcuch, pomylałem, podobieństwo syna do ojca. Ten łańcuch został zgnieciony, ale się nie przerwał. - Okresowo była martwa - wyjaniłem. - A tymczasem zdarzały się stłuczki, wypadki, włamania, narkotyki i od czasu do czasu zabójstwo.
Na widok zawiedzionej miny Neda zrobiło mi się przykro, jakbym go jako zawiódł. Idiotyczne, ale prawdziwe. Potem co mi przyszło do głowy. - Ale pamiętam jednš poważnš rozmowę. To było na... - Pikniku - dokończył Phil Candleton. - Z okazji więta Pracy. To miałeœ na myœli, tak? Skinšłem głowš. 1979 rok. Stare akademickie boisko koło strumienia Redfern. Wszyscy o wiele bardziej woleliœmy pikniki na więto Pracy od tych z okazji Czwartego Lipca, częciowo dlatego, że były bliżej domu, a ci, którzy mieli rodziny, mogli je przyprowadzić, ale głównie dlatego, że byliœmy jedynie my - tylko Jednostka D. Piknik z okazji więta Pracy był nasz. Phil oparł głowę o drewnianš cianę baraku i zaczšł się œmiać. - Rany, prawie zapomniałem. Gadaliœmy wtedy o tym cholernym buicku i o niczym więcej. Im dłużej gadaliœmy, tym więcej pilimy. Miałem kaca przez dwa dni. - Te pikniki zawsze sš fajne - powiedział Huddie. - Byłeœ na ostatnim, Ned, prawda? - Na przedostatnim. Tata jeszcze żył. - Ned się uœmiechał. - Ta hutawka z opony nad wodš... Paul Loving z niej spadł i zwichnšł nogę w kolanie. Wszyscy się rozeœmieliœmy, Eddie tak samo jak my. - Mnóstwo gadania i żadnego wniosku - dodałem. - Ale niby skšd te wnioski? Był tylko jeden: kiedy w baraku spada temperatura, co się zaczyna dziać. Ale nawet i to nie jest takie pewne. Czasami - zwłaszcza teraz, gdy minęło trochę czasu - temperatura spada lekko i znów się podnosi. Czasami słychać to brzęczenie... a potem nie, jakby kto wyjšł wtyczkę z kontaktu. Ennis zniknšł bez fajerwerków, myszoskoczek Jimmy w kanonadzie, jakiej wiat nie widział, a Rosalynn pozostała. BUICK 8 147 - Włożylicie jš z powrotem do buicka? - Nie - odparł Phil. - To Ameryka, synku - dwa razy nie popełniamy tego samego błędu. - Rosalynn dożyła swych dni w wietlicy na piętrze - dodałem. - Zmarła w wieku trzech albo czterech lat. Tony mówił, że to u myszoskoczków normalne. - Czy z buicka wyszło coœ jeszcze? - Tak. Ale nie można skojarzyć pojawienia się tych rzeczy z... - Jakich rzeczy? A co się stało z nietoperzem? Czy mój ojciec w końcu go pokroił? Mogę go zobaczyć? Przynajmniej zdjęcia? Czy... - Stój, zaczekaj! - zawołałem, unoszšc rękę. - Zjedz kanapkę czy co. Uspokój się. Ned wzišł kanapkę i zaczšł jš skubać, nie spuszczajšc ze mnie wzroku. Przez chwilę skojarzył mi się z Rosalynn, która patrzyła w obiektyw kamery lnišcymi lepkami i drżały jej wšsiki. - Od czasu do czasu pojawiały się różne rzeczy - zaczš-
łem - i od czasu do czasu inne rzeczy - żywe stworzenia znikały. Żaby. Motyl. Tulipan z doniczki. Ale nie można połšczyć chłodu, brzęczenia ani rozbłysków ze zniknięciami ani tym, co twój tata nazywał poronieniami buicka. Nic się tu nie łšczy. Chłód jest doć charakterystyczny, jeszcze nigdy fajerwerki nie pojawiły się bez uprzedniego spadku temperatury, ale nie każde ochłodzenie powoduje rozbłyski. Rozumiesz, do czego zmierzam? - Chyba tak. Chmury nie zawsze oznaczajš deszcz, ale nie ma deszczu bez chmur. Sam bym tego lepiej nie wyraził. Huddie poklepał Neda po kolanie. - Wiesz, jak to mówiš, od każdej zasady jest wyjštek. W przypadku buicka mamy jednš zasadę i tuzin wyjštków. Pierwszym jest sam kierowca - wiesz, w czarnym płaszczu i kapeluszu. Zniknšł, ale nie z buicka. - Wiecie to na pewno? - spytał Ned. Zaskoczył mnie. To naturalne, że syn jest podobny do ojca. I że mówi jak on. Ale przez chwilę głos i wyglšd Neda dały razem co więcej niż podobieństwo. Nie tylko ja to zauważyłem. Shirley i Arky wymienili niespokojne spojrzenia. - Jak to? - spytałem. - Roach czytał gazetę, tak? A z tego, co mówiłe, mogę 148 STEPHEN KING przypuszczać, że to go pochłonęło prawie bez reszty. Więc skšd wiadomo, czy ten facet nie wrócił do samochodu? Miałem tak ze dwadziecia lat, żeby się zastanowić nad tamtym dniem i jego konsekwencjami. Dwadzieœcia lat, a nie przyszło mi do głowy, że kierowca mógł wrócić. Ani mnie, ani nikomu innemu. Brad Roach powiedział, że goć nie wrócił i po prostu przyjęliœmy to do wiadomoœci. Dlaczego? Bo gliny majš wbudowane wykrywacze kłamstw, a w tym wypadku alarm się nam nie włšczył. Nawet nie mrugnšł. Bo niby dlaczego? Brad Roach był przekonany, że mówi prawdę. Ale to nie znaczy, że mówił. To chyba możliwe - powiedziałem. Ned wzruszył ramionami, jakby mówił: no i macie. - W Jednostce D nigdy nie było Sherlocka Holmesa ani porucznika Columbo - dodałem. Zabrzmiało to chyba, jakbym się usprawiedliwiał. Czułem takš potrzebę. - Jesteœmy tylko mechanikami systemu prawnego. Urzędnicy, a tak naprawdę to robotnicy, z wykształceniem ponadpodstawowym. Potrafimy obsługiwać telefon, zbierać dowody, jeœli sš, od czasu do czasu trafia się jaka dedukcja. Jak szczęcie dopisze, to nawet błyskotliwa. Ale buick nie poddaje się logice, więc nie ma podstaw ani do błyskotliwej dedukcji, ani żadnej. - Niektórzy uważali, że buick jest z kosmosu - wtršcił Huddie. - Jak jakiœ... no, ja wiem, statek zwiadowczy czy co, i że Ennisa porwał kosmita przebrany w kapelusz i płaszcz, żeby możliwie najbardziej przypominać człowieka. Tak się mówiło na tamtym pikniku, podczas więta Pracy, no nie?
- Aha - powiedział Ned. - To był nieprzeciętnie dziwny piknik - dodał Huddie. Wszyscy się spili jak nigdy i to bardzo szybko, ale nikt nie zaczšł rozrabiać, nawet rutynowi podejrzani jak Jackie O'Hara i Christian Soder. Było bardzo cicho, zwłaszcza jak się skończył mecz. Pamiętam, że siedziałem na ławce pod wišzem z paroma innymi chłopakami i słuchaliœmy, jak Brian Cole opowiada o latajšcych talerzach, które widziano nad liniami wysokiego napięcia w New Hampshire - zaledwie pięć lat temu - i o tej kobiecie, którš podobno porwali kosmici i wszędzie wsadzali jej te sondy. - Mój ojciec w to wierzył? Że Obcy porwali jego partnera? - Nie - odezwała się Shirley. - W roku tysišc dziewięćset BUICK 8 149 osiemdziesištym ósmym wydarzyło się tu coœ takiego... tak wstrzšsajšcego i nie do wiary... tak cholernie okropnego... Co? - zniecierpliwił się Ned. - No co, co? Nie odpowiedziała. Pewnie nawet nie słyszała pytania. - Parę dni póniej spytałam twojego ojca prosto z mostu, co sšdzi. Odparł, że to bez znaczenia. Ned spojrzał, jakby nie zrozumiał. - Bez znaczenia? - Tak powiedział. Uważał, że czymkolwiek jest ten buick, w zasadzie nie ma znaczenia. W tej twojej szerszej perspektywie. Spytałam, czy według niego ktoœ wykorzystuje buicka w jakim celu, na przykład, żeby nas obserwować... czy to jakaœ telewizja... a on powiedział: Według mnie o nim zapomniano". Cišgle pamiętam, z jakš pewnociš to powiedział, jakby mówił o... no, nie wiem... na przykład o czym tak ważnym, jak królewski skarbiec zakopany na pustyni jeszcze w starożytnoci, albo o czym nieważnym, jak na przykład Ÿle zaadresowana pocztówka w dziale zwrotów. U nas piękna pogoda, a jak u was?" i kogo to obchodzi, bo to było bardzo, bardzo dawno temu. Kiedy pomylałam, że co tak dziwnego i okropnego może być zapomniane... zgubione... przeoczone... poczułam ulgę, a jednoczenie strach. Powiedziałam to twojemu tacie, a on się rozemiał. Machnšł rękš na zachód i rzekł: Shirley, po wiedz mi coœ. Jak myœlisz, jak wiele bomb atomowych nasz wielki i wspaniały naród wyprodukował i rozmiecił w różnych miejscach na linii Pensylwania-Ohio, w stronę Pacyfiku? I o ilu zapomni się przez następne dwa, trzy stulecia?". Wszyscy zamilkliœmy, zamyœleni. - Zaczęłam się zastanawiać, czy nie odejć z pracy - odezwała się znowu Shirley. - Nie mogłam spać. Cišgle myœlałam o biednym starym Parfu Bilionie i prawie się już zdecydowałam. To Curt przekonał mnie, żebym została, choć o tym nie wiedział. Według mnie o tym zapomniano", powiedział i to mi wystarczyło. Zostałam i nigdy tego nie żałowałam. Tu jest fajnie, a chłopaki na ogół sš dobrymi policjantami. Mówię tu także o nieobecnych, na przykład Tonym. - Kocham cię, Shirley, wyjdŸ za mnie - rzekł Huddie.
Objšł jš i udawał, że chce pocałować. Nie był to przyjemny widok. Shirley odepchnęła go łokciem. 150 STEPHEN KING Już masz żonę, idioto. / Wtedy włšczył się Eddie J. - Jeli twój tata w co wierzył, to w to, że ta machina przybyła z innego wymiaru. - Z innego wymiaru? Żartujesz. - Ned przyjrzał się Eddiemu. - Nie. Nie żartujesz. - I uważał, że to nie było zaplanowane. Na zasadzie, wiesz, że wysyłasz statek na morze albo satelitę w kosmos. Nawet nie wiem, czy według niego ten buick naprawdę istniał. - Pogubiłem się - powiedział mały. - Ja też - przyznała się Shirley. - Mówił... - Eddie poruszył się na ławce. Znowu spojrzał na zaronięte trawš miejsce po Baraku A. - Prawdę mówišc, to było na farmie O'Dayów. Tamtego dnia. Bo musisz wiedzieć, że siedzieliœmy tam z siedem godzin, zaparkowaliœmy w kukurydzy i czekalimy, aż te dwa buraki wylezš. Zimno. Silnika włšczyć nie można, tak samo jak ogrzewania. Gadaliœmy o wszystkim - polowaniu, rybach, kręglach, żonach, planach. Curt powiedział, że za pięć lat rzuci policję... Tak powiedział? - Ned wytrzeszczył oczy. Eddie spojrzał na niego pobłażliwie. - To się tylko tak mówi. Tak jak ćpuny mówiš, że przestanš brać. Ja mu opowiadałem, jak to założę agencję ochrony w miecie i jak kupię nowiutkiego dżipa. A on o tym, że chciałby studiować nauki cisłe w Horlicks i że twoja mama mu nie pozwala. Mówiła, że powinni wykształcić dzieci, nie jego. Strasznie się na niego wciekała, ale nigdy się na niš nie skarżył, bo nie wiedziała, dlaczego chce studiować, co go tak interesuje. A on nie mógł jej powiedzieć. I tak zygzakiem doszlimy do buicka. I powiedział - pamiętam to jak dziœ - że widzimy go jako buicka, bo musimy go widzieć pod jakšœ postaciš. - Pod jakš postaciš - wymamrotał Ned. Pochylił się i potarł czoło dwoma palcami, jakby dostał migreny. - Też się tak zdziwiłem, ale mniej więcej pojšłem, o co mu chodziło. Tutaj. - Eddie poklepał się po piersi, gdzieœ nad sercem. Ned odwrócił się do mnie. - Sandy, podczas tego pikniku... czy który z was mówił o...-Urwał. BUICK 8 151 Pokręcił głowš, spojrzał na resztki kanapki i włożył je do ust. - Nieważne. To nie ma znaczenia. Czy mój tata naprawdę zrobił sekcję temu nietoperzowi? - Tak. Po drugim pokazie^ sztucznych ogni, a przed piknikiem z okazji więta Pracy. \^tedy...
Opowiedz mu o liœciach - wtršcił Phil. - Zapomniałeœ. I rzeczywicie. Do diabła, nie mylałem o tych liciach od szeœciu czy oœmiu lat. Sam mu powiedz. To ty miałe je w rękach. Phil skinšł głowš, przez jakiœ czas siedział w milczeniu, po czym zaczšł recytować, jakby składał raport przed zwierzchnikiem. DZIŒ: Phil Do drugiego błyskania doszło w póŸnych godzinach popołudniowych. W porzšdku? Potem Curt wchodzi do baraku z linš i wynosi tego jak mu tam gryzonia. Widzimy, że drugi zniknšł. Trochę gadamy. Robimy parę zdjęć. Sierżant Schoondist mówi: dobra, dobra, kto miał wartę w szopie. Brian Cole mówi: ja, sierżancie. Reszta wraca do baraków. W porzšdku? I słyszę, jak Curtis mówi do sierżanta: zrobię temu stworzeniu sekcję, zanim zniknie jak wszystko inne. Pomożesz mi? A sierżant mówi, że tak - dziœ w nocy, jeœli Curt chce. Curt mówi: dlaczego nie od razu? A sierżant mówi: bo musisz wracać na patrol. Nie skończyłeœ zmiany. Pan Obywatel na ciebie liczy, chłopcze, a przestępcy drżš na dwięk twojej sireny. Czasem tak mówił, jak jaki kaznodzieja. I nigdy nie mówił syrena" tyl ko „sirena". Curt się nie kłóci. Głupi nie jest. Odjeżdża. Około pištej przychodzi Brian Cole i pyta, czy mogę posiedzieć za niego w szopie, bo on musi do ubikacji. Zgadzam się. Idę. Zaglšdam do baraku. Wszystko jeden-dwa. Temperatura wzrosła o jeden stopień. Idę do szopy. Czuję, że tam za goršco, w porzšdku? Na krzele leży katalog. Chcę go wzišć. Ledwie go złapałem, słyszę to skrzyp-bum. Tylko w jednej sytuacji słychać taki dwięk, kiedy się otwiera bagażnik i pokrywa odskakuje za mocno. Wypadam z szopy. Podbiegam do okien baraku. Bagażnik buicka jest otwarty. Z bagażnika wyfruwa to, co poczštkowo mylałem, że to papier, zwęglone kawałki papieru. Wirujš jak w tršbie powietrznej. Ale kurz na podłodze się nie rusza. Ani drgnie. Rusza się tylko powietrze nad BUICK 8 153 bagażnikiem. Wreszcie patrzę, a te kawałki papieru wyglšdajš całkiem identycznie i dochodzę do wniosku, że to liœcie. I okazało się, że rzeczywiœcie. Wyjšłem z kieszeni na piersiach notatnik oraz długopis i narysowałem to: - Wyglšda jak uœmiech - powiedział mały. - Jakby się kto szczerzył. Tylko wtedy było ich więcej. Setki. Setki czarnych wyszczerzonych umiechów fruwało naokoło. Niektóre wylšdowały na dachu buicka. Inne wpadły z powrotem do bagażnika. Większoć sfrunęła na podłogę. Poleciałem po Tony'ego. Wyszedł z kamerš wideo, cały czerwony, i mruczał: Co znowu, co do cholery, co tu się dzieje, co to będzie? I tak dalej. Nawet œmiesznie, ale dopiero póŸniej, w porzšdku? Wtedy wcale nie było mi do œmiechu.
Zajrzeliœmy do œrodka. Zobaczyliœmy te liœcie na cementowej podłodze. Prawie jak na trawniku po wichrze w paŸdzierniku. Ale wtedy już się zaczęły zwijać. Wyglšdały mniej jak umiechy, a bardziej jak licie. Dzięki Bogu. I przestały być czarne. Na naszych oczach zrobiły się szarobjałe. I zaczęły się robić cienkie. Sandy już to widział. Nie zdšżył na pokaz fajerwerków, ale na pokaz lici się załapał. - Tony zadzwonił do mnie do domu i spytał, czy mogę przyjć wieczorem koło siódmej. Powiedział, że razem z Curtem zrobi co, co może chciałbym obejrzeć. No to nie czekałem do siódmej, tylko od razu przyszedłem. Byłem ciekawy powiedział Sandy. - Co zabiło kota^- odparł Ned i taki był przy tym podobny do swojego tatusia, że aż się wzdrygnšłem. Patrzył na mnie. - Co było dalej? - Niewiele - rzekłem. - Liœcie zaczęły się robić cieńsze. Może się mylę, ale chyba to widzieliœmy. - Nie mylisz się - powiedział Sandy. - Całkiem z tego zgłupiałem. Przestałem myleć. Pobiegłem do bocznych drzwi baraku. A Tony, o rany, Tony się mnie uczepił jak diabeł dobrej duszy. Jak mnie nie chwyci za gardło od tyłu! 154 STEPHEN KING Hej! - mówię. - Puszczaj, no puszczaj! Policja bije! A on mi mówi, żebym to zostawił na występy w kabarecie. - To nie żarty, Phil - zaznacza. - Mam powody przypuszczać, że przez to draństwo straciłem jednego funkcjonariusza. Drugiego już nie dam. Powiedziałem mu, że się obwišżę linš. Mało się nie posikałem z podniecenia. Nie pamiętam dlaczego, ale tak było. On mi na to, że nie pójdzie po tę cholernš linę. To ja, że sam pójdę po tę cholernš linę. A on: Zapomnij o tej cholernej linie, nie daję zezwolenia. Więc ja: - To pan mnie potrzyma za nogi, sierżancie. Chcę zebrać parę tych lici. Leżš z półtora metra od drzwi. Nawet nie za blisko samochodu. I co? - To, że chyba do reszty zgłupiałeœ, bo tam wszystko jest blisko samochodu - mówi, ale ponieważ nie zaznaczył wyranie, że się nie zgadza, poszedłem i otworzyłem drzwi. Od razu uderzył mnie ten zapach. Co jakby mięta, ale w jaki nieprzyjemny sposób. I ten kapuciany smród. Aż się żołšdek wywracał na drugš stronę, ale taki byłem podekscytowany, że nic do mnie nie docierało. Położyłem się na brzuchu. Poczołgałem się naprzód. Sierżant trzymał mnie za łydki, a jak już byłem w œrodku, powiedział: - Wystarczy, Phil. Jeli dosięgniesz, to we parę lici. Jak nie, to nie. Wszystkie zrobiły się białe i nazbierałem ich z tuzin. Były miękkie i gładkie, ale tak jako niefajnie. Skojarzyły mi się z pomidorami, gdy zaczynajš gnić od œrodka. Trochę dalej leżało jeszcze parę czarnych. Wycišgnšłem się i złapałem je,
ale ledwie ich dotknšłem, też zbielały jak inne. Palce na czubkach zaczęły mnie trochę piec. Mocniej zapachniało miętš i rozległ się taki dwięk. Przynajmniej tak mi się wydaje. Jakby westchnienie albo syk, zupełnie jakby otwierało się puszkę z colš. Zaczšłem się wyczołgiwać i najpierw wszystko było fajnie, ale potem to... te niby licie zrobiły się takie w dotyku... gładkie i miękkie jak... Przez kilka sekund nie mogłem mówić. Całkiem jakbym znowu to przeżywał. Ale mały na mnie patrzył i wiedziałem, że mi nie popuci, nie ma zmiłuj, no to brnšłem dalej. Teraz to już chciałem tylko dotrzeć do końca. BUICK 8 155 - I się przestraszyłem. W porzšdku? Zaczšłem się wycofywać na łokciach i wierzgać. Lato. Ja w krótkich rękawkach, łokieć mi się osunšł, dotknšł czarnego liœcia, a on syknšł jak... jak nie wiem co. Tak syknšł, rozumiesz? I buchnšł z niego kłšb tego miętowo-kapuœcianego smrodu. Zrobił się biały. Jakby od mojego dotyku skuł go lód. To mi przyszło do głowy dopiero póniej. Wtedy mylałem tylko o tym, żeby stamtšd wypierdalać. Wybacz, Shirley. - Nie szkodzi - powiedziała Shirley i poklepała mnie po ramieniu. Dobra dziewczyna. Naprawdę. Lepsza w dyspozytorni od Babickiego - bez porównania - i o wiele ładniejsza. Wzišłem jš za rękę i ucisnšłem. Potem mówiłem dalej i już było łatwiej. Œmieszne, jak wszystko do ciebie wraca, kiedy o tym mówisz. Jak się coraz bardziej klaruje, w miarę jak mówisz. - Spojrzałem na tego starego buicka. I choć stał spokojnie na rodku baraku jakie trzy metry dalej, nagle jakby się zbliżył. I zrobił wielki jak Mount Everest. Lnišcy jak brylant. Nagle mi się przywidziało, że reflektory to oczy i że te oczy na mnie patrzš. I słyszałem jego szept. Nie patrz tak, mały, wszyscy go słyszelimy. Nie mam pojęcia, co mówił jeœli w ogóle - ale go słyszałem. Tylko w głowie, jakby od œrodka. Jak telepatia. Może tylko sobie to wyobraziłem, ale nie sšdzę. Nagle poczułem się tak, jakbym znowu miał szeć lat. I bał się potwora spod łóżka. Który chciał mnie porwać, byłem tego pewien. Zabrać tam, gdzie Ennisa. Więc spanikowałem. Zaczšłem wrzeszczeć: wycišgaj mnie, wycišgaj, szybko! I wycišgnęli. Sierżant i jakiœ drugi^. - Ten drugi to byłem ja - powiedział Sandy. - Wystraszyłe nas na mierć. Najpierw wszystko było w porzšdku, poten>raptem zaczšłe się drzeć, rzucać i wierzgać. Już myœlałem, że masz krwotok wewnętrzny albo że się zrobiłeœ siny. Ale ty tylko... I skinšł na mnie, żebym mówił dalej. - Ja tylko miałem te licie. To, co z nich zostało. Jak spanikowałem, pewnie zacisnšłem pięci, w porzšdku? Jak się znalazłem na zewnštrz, poczułem, że mam mokre ręce. Ludzie krzyczeli W porzšdku?" i Co ci jest?". Ja klęczałem, koszula mi podeszła pod pachy, brzuch miałem otarty od tego cišgnięcia po podłodze i mylałem: Dłonie mi krwawiš. Dlatego sš takie mokre. A potem zobaczyłem to białe gów-
no. Wyglšdało jak kit. To było wszystko, co zostało z liœci. Przerwałem i zastanowiłem się. 156 STEPHEN KING - To teraz powiem prawdę, w porzšdku? Wcale nie wyglšdało jak kit. Miałem pełne garci ciepłej spermy. A ten smród był ohydny. Nie wiem dlaczego. Można powiedzieć: mięta i kapusta, wielkie mi co. I to prawda, a jednoczeœnie nieprawda. Bo ten smród nie przypominał niczego z tego œwiata. Przynajmniej ja niczego takiego nie wšchałem. Wytarłem ręce o spodnie i poszedłem do baraków. Zszedłem na dół. Brian Cole włanie wyszedł z wychodka. Chyba słyszał jakie wrzaski i chciał się dowiedzieć, co jest grane. Wcale nie patrzyłem na niego. Prawdę powiedziawszy, mało go nie przewróciłem, tak leciałem do kibla. Zaczšłem myć ręce. Wcišż biegnę do umywalki, gdy sobie niespodziewanie przypomnę, jak wyglšdałem z tš spermowatš białš maziš kapišcš z garci i że była taka ciepła i miękka, i jakby gładka, i że jak otworzyłem pięć, to się zaczęła cišgnšć jak nitki. I to była ostatnia kropla. Na myœl o tych nitkach między dłoniš i palcami zwymiotowałem. Ale nie tak, jak normalnie. To było tak, jakby cały żołšdek chciał się pokazać na zewnštrz, jakby chciał mi przejć przez gardło i osobicie,się wypróżnić. Moja mama tak chlustała z wiadra pomyjami. Nie chcę się nad tym rozwodzić, ale musisz wiedzieć. To nie było rzyganie, to było umieranie. Co takiego przeżyłem jeszcze tylko raz, przy pierwszym œmiertelnym wypadku drogowym. Przyjeżdżam i pierwsze, co widzę, to bochenek chleba z otrębami na żółtej linii jezdni, a zaraz potem - górnš połowę dzieciaka. Małego chłopca z jasnymi włosami. I od razu widzę jeszcze, że na języku chłopca siedzi mucha. Czyœci łapki. To mnie ruszyło. Mylałem, że się tam zarzygam na mierć. - Też tak miałem - powiedział Huddie. - Nie ma się czego wstydzić. - Ja się nie wstydzę. Tylko chcę, żeby zrozumiał. W porzšdku? Zrobiłem głęboki wdech, poczułem słodki zapach powietrza i raptem mnie owieciło, że przecież ojciec naszego małego też zginšł rozjechany. Umiechnšłem się do małego. - No, ale dzięki Bogu za małe łaski - sedes był zaraz koło umywalki, więc nawet nie bardzo pobrudziłem buty i podłogę. - I w końcu - dodał Sandy - te licie znikły. Ale to dosłownie. Roztopiły się jak wiedma z Czarnoksiężnika z Oz". Przez jaki czas widać było jeszcze lady po nich BUICK 8 157 w Baraku B, ale po tygodniu zmieniły się w małe plamki na betonie. Żółtawe, bardzo jasne. - Aha, a ja na parę miesięcy zewirowałem i musiałem co chwila myć ręce - powiedziałem. - Bywały dni, że nie mogłem się zmusić, żeby dotknšć rękš jedzenia. Jeli żona zapakowała mi kanapki, brałem je przez serwetkę i tak jadłem,
a ostatni kawałek wyjadałem z serwetki. Jak siedziałem w radiowozie sam, jadłem w rękawicach. I cišgle się bałem, że się porzygam. W kółko mylałem o tej chorobie, co ci wypadajš wszystkie zęby. Ale się jako przemogłem. Popatrzyłem na Neda i zaczekałem, aż spojrzy mi w oczy. Przemogłem się, synu. Zobaczyłem jego oczy, ale nic w nich nie dostrzegłem. Œmieszne. Jakby były namalowane czy coœ. W porzšdku? DZIŒ: Sandy Ned patrzył na Phila. Miał spokojnš minę, ale w jego oczach widziałem chłód i Phil chyba też zobaczył. Westchnšł, założył ręce na piersi i spucił wzrok, jakby mówišc, że on swoje zrobił, złożył zeznanie. Ned odwrócił się do mnie. - Co było potem? Kiedy zrobilicie sekcję tego nietoperza? Cišgle go nazywał nietoperzem, a to wcale nie był nietoperz. To było słowo, którego używałem, Curtis by to nazwał gwodziem do powieszenia kapelusza. I nagle się na niego wkurzyłem. Nawet więcej - wciekłem się jak diabli. I byłem zły na siebie, że tak czuję, że mam czelnoć tak czuć. Ale głównie byłem zły na małego, że tak podnosi głowę. Podnosi i tak się na mnie gapi. Zadaje te pytania. Robi te głupie przypuszczenia, na przykład, że jak mówię „nietoperz", to i mylę nietoperz", a nie jaka niemożliwe do opisania, nie wyobrażalne stworzenie, które przeliznęło się przez szczelinę we wszechwiecie i umarło. Tyle że głównie chodziło jednak o to, że tak podnosi głowę i oczy. Wiem, że teraz to już w ogóle wyglšdam jak de zza krzaka, co tu będę opowiadać, że nie. Aż do wtedy było mi go żal. Wszystko, co zrobiłem od czasu, gdy zaczšł do nas przychodzić, wynikało z wygodnej litoci. Bo przez cały czas, kiedy mył okna, grabił licie i od œnieżał parking, przez cały ten czas miał spuszczonš głowę. Pokornie. Nie trzeba się było cierać z jego spojrzeniem. Nie trzeba było sobie zadawać pytań, bo litoć jest wygodna. Prawda? Litoć wynosi cię na samš górę. A teraz podniósł głowę, rzucił mi w twarz moje własne słowa i w jego spojrzęBUICK 8 159 niu nie dostrzegłem wcale pokory. Mylał, że ma rację i to mnie doprowadziło do szału. Uważał, że mam wobec niego jakie zobowišzania - że to, co się tu mówi, nie jest darem, tylko spłatš długu - a to mnie doprowadziło do jeszcze większego szału. A najgorszy szał wynikał ze wiadomoci, że to on ma rację. Miałem ochotę dać mu w zęby i stršcić z ławki. Wydawało mu się, że ma tu jakie prawa i chciałem, żeby tego pożałował. Pod tym względem nasze uczucia do młodych nigdy się nie zmieniajš. Sam nie mam dzieci, nigdy się nie ożeniłemtak jak Shirley, chyba wzišłem œlub z Jednostkš D. Ale mam wielkie dowiadczenie, jeli idzie o młodych, z baraków i spo za nich. Rozmawiałem z nimi setki razy. Zdaje mi się, że kie-
dy nie możemy im już współczuć, kiedy odrzucamy litoć (niez urazy, lecz niecierpliwoci), zaczynamy się dla odmiany litować nad sobš. Chcemy wiedzieć, dokšd zaszły nasze ukochane maluszki, nasze wróbelki. Czyż nie posyłaliœmy ich na lekcje fortepianu i nie uczylimy grać w baseball? Czy nie czy" talimy z nimi ksišżeczek i nie pomagalimy kolorować yr sunków? Jak mieli podnieć oczy i zaczšć zadawać te brutal ne i głupie pytania? Jak mieli zapragnšć więcej, niż chcemy im dać? - Sandy? Co się stało, kiedy pokroiliœcie... - Nie to, co chcesz usłyszeć - odparłem, a kiedy jego oczy się lekko rozszerzyły na zimny ton mojego głosuťjakoœ mi to nie sprawiło przykroœci. - Nie to, co chciał zobaczyć twój ojciec. Albo Tony. Nic się nie wyjaniło^Nigdy się nie wyjaniło. Wszystko, co ma zwišzek z buickiem, jest jak fatamorgana, jak to drżšce powietrze nad autostradš 187, kiedy jest rozpalona i zalana słońcem. Tylko że to też nie całkiem tak. Gdyby tak było, pewnie w końcu zostawilibyœmy buicka w spokoju. Tak jak się zostawia morderstwo, kiedy mija pół roku, a do ciebie zaczyna docierać, że nigdy nie złapiesz sprawcy, że facet ci się wywinie. Przy buicku i rzeczach które z niego wyłaziły, zawsze było co, czego mogłe się które z niego wyłaziły, zawsze było co, czego mogłe się przytrzymać. Zawsze co widać, co słychać. Albo co... WTEDY Uch - odezwał się Sandy Dearborn. - Ale œmierdzi. Zasłonił twarz rękš, ale nie mógł dotknšć skóry, bo na ustach i nosie miał plastikowš maskę ochronnš - takš jak dentyci. Sandy nie wiedział, czy miała chronić przed zarazkami, ale przed smrodem na pewno nie. Był to ten kapuœciany odór, który wypełnił schowek natychmiast, gdy Curt rozcišł brzuch nietoperzowatego stworzenia. - Przywykniemy - oznajmił Curt, poprawiajšc maskę. Jego i Sandy'ego były niebieskie; maska sierżanta miała słodki odcień cukierkowego różu. Curtis Wilcox był mšdry, miał rację w wielu sprawach, ale co do tego smrodu się pomylił. Nie przywykli. Ani oni, ani nikt inny. Za to przygotowany był na medal. Pod koniec zmiany pojechał do domu i przywiózł zestaw do sekcji/ Ponadto miał też dobry mikroskop (pożyczony od przyjaciela z uniwersytetu), kilka paczek chirurgicznych rękawiczek i dwie wyjštkowo jasno wiecšce lampy. Powiedział żonie, że musi zbadać lisa, którego kto zastrzelił w okolicy jednostki. Tylko uważaj - przestrzegła. - Może był wciekły. Curt obiecał, że będzie bardzo uważał i miał szczery zamiar dotrzymać słowa. On i dwaj pozostali. Bo to nietoperzowate stworzenie mogło być gorsze od wciekłego lisa, mogło mieć co, co żyje jeszcze po œmierci swojego nosiciela. Jeœli Tony Schoondist i Sandy Dearborn o tym zapomnieli (choć raczej nie), to przypomnieli sobie, kiedy Curt zamknšł drzwi u stóp schodów, a potem je zaryglował. - Dopóki te drzwi sš zamknięte, ja tu rzšdzę - zapowiedział. Mówił sucho i z całkowitš pewnociš siebie. Zwracał
BUICK 8 161 się głównie do Tony'ego, bo Tony był dwa razy od niego starszy i ze wszystkich w jednostce to on był dla niego równoprawnym partnerem. Sandy do nich dołšczył na przyczepkę i zdawał sobie z tego sprawę. - Czy to jasne? Bo jeœli nie, możemy od razu przes... - Jasne - odezwał się Tony. - Ty tu jeste generałem. A ja z Sandym jesteœmy prostymi szeregowcami. Nie mam nic przeciwko. Tylko już zacznijmy, jak rany boskie. Curt otworzył walizkę z przyrzšdami, całš wielkš walizę. W rodku znajdowały się owinięte w irchę przyrzšdy ze stali nierdzewnej. Na wierzchu leżały trzy maski dentystyczne, każda w osobnym zapieczętowanym opakowaniu. To naprawdę konieczne? - spytał Sandy. Curt wzruszył ramionami. - Lepiej uważać niż żałować. Ale prawdopodobnie nie na wiele się zdadzš. Raczej powinnimy mieć maski gazowe. Trochę żałuję, że nie ma tu Bibi Rotha - rzekł Tony. Curt nie odpowiedział na głos, ale błysk w jego oczach sugerował, że to ostatnia z jego trosk. Buick należał do jednostki. Wraz ze wszystkim, co z niego wyszło. Otworzył drzwi składziku i wszedł do rodka, pocišgajšc za łańcuszek przy lampie z zielonym kloszem. Tony poszedł za nim. W składziku pod lampš stał stół wielkoœci szkolnego biurka. Składzik był malutki, z trudem mieciły się dwie, a co dopiero trzy osoby. Sandy'emu to nie przeszkadzało. Tego wieczora nie przestšpił jego progu. „ Pod trzema cianami stały półki pełne starych akt. Curt postawił mikroskop na małym stole i włšczył jego oœwietlenie. Tymczasem Sandy ustawił na statywie kamerę Huddiego Royera. Na filmie dokumentujšcym tę dziwnš sekcję zwłok widać czasem wchodzšcš w kadr rękę z instrumentem, jakiego akurat potrzebował Curt. Jest to ręka Sandy'ego Dearborna. A pod koniec nagrania słychać, że ktoœ wymiotuje, głono i wyranie. To także Sandy Dearborn. - Najpierw obejrzyjmy liœcie - zaproponował Curt, układajšc z trzaskiem rękawiczki chirurgiczne. Tony miał je w małej torebce na dowody rzeczowe. Podał jš Curtowi, Curt otworzył i wyjšł pęsetkš to, co z nich zostało. Nie można było ich oddzielić, do tego czasu zrobiły się półprzeroczyste i skleiły razem jak kawałki folii do pakowania kanapek. Sšczyły się z nich strużki jakiego płynu i czuć było zapach - ten nieprzyjemny aromat mięty i kapu11. Buick 8 162 STEPHEN KING sty. Nie był miły, ale dawał się wytrzymać. Nie do zniesienia było natomiast dziesięć minut, które dopiero miały nadejć. Sandy zrobił zbliżenie, żeby pokazać, jak Curt zgrabnie wyłuskuje pęsetkš kawałek liœcia ze sklejonej masy. Przez parę tygodni dużo ćwiczył, co dało efekty. Przeniósł ten kawałek od razu pod mikroskop, nie zawracajšc sobie głowy szkiełkiem. Liœcie Phila Candletona
były tylko przygrywkš. Curtis chciał jak najszybciej przejć do właœciwego punktu programu. Pochylił się nad podwójnym okularem i długo patrzył. Potem skinšł na Tony'ego. - Co to za czarne jakby nitki? - spytał Tony po paru sekundach. Głos zza różowej maski dobiegał nieco stłumiony. - Nie wiem - odparł Curt. - Sandy, daj mi ten gadżet, co wyglšda jak polaroid. Jest owinięty kablami i ma napis: WŁASNOĆ WYDZIAŁU BIOLOGII UNIWERSYTETU HORLICKS. Sandy podał mu gadżet nad kamerš, która zajmowała prawie całe drzwi. Curt włożył wtyczkę do kontaktu, a drugš do podstawy mikroskopu. Sprawdził co, skinšł głowš i trzy razy wcisnšł guzik na boku gadżetu, prawdopodobnie robišc zdjęcia próbek liœci pod mikroskopem. - Te czarne się nie ruszajš - powiadomił go Tony. Nadal patrzył w mikroskop. - Nie. Tony wreszcie podniósł głowę. Oczy miał zamglone, trochę oszołomione. Mylisz, że to... no, nie wiem, DNA? Maska Curtisa poruszyła się lekko, kiedy się umiechnšł. - Mikroskop jest wietny, sierżancie, ale DNA bymy przez niego nie zobaczyli. Za to jeli pan chce, może pan ze mnš pójć po północy do Horlicks, włamać się i wie pan, na wydziale fizyki Evelyn Silver majš tam taki przepiękny mikroskop elektronowy, prawie nigdy go nie używajš z wyjštkiem jednej starszej pani... - Co to jest to białe? - spytał Tony. - To białe, w którym pływajš czarne nitki? - Może jaki składnik odżywczy. - Ale pewnoœci nie masz. - No pewnie, że nie mam. - Czarne nitki, biała ma, dlaczego licie się rozpuszcza jš, co to za smród. Razem jedna czarna magia. BUICK 8 163 -Aha. Tony spojrzał mu prosto w oczy. - Odbiło nam, że się w to mieszamy, prawda? - Nie - powiedział Curt. - Ciekawoć zabiła kota, satysfakcja go utuczyła. Chcesz się tu wcisnšć i spojrzeć, Sandy? - Zrobiłe zdjęcia, tak? - Jeli wszystko poszło, jak trzeba. - To sobie odpuszczę. - Dobra, przejdŸmy do zasadniczego punktu - zarzšdził Curt. - Może nawet coœ znajdziemy. Zlepek lici powędrował z powrotem do torebki, a torebka do szafki w kšcie. Ta zniszczona zielona szafka katalogowa w cišgu następnych dwudziestu lat miała się stać niesamowitym zbiorem dziwnych rzeczy. W innym kšcie schowka stała pomarańczowa lodówka. W niej, pod dwoma niebieskimi paczkami sztucznego lodu, jakie ludzie czasami zabierajš na kemping, znajdowała się
zielona torba na mieci. Tony wyjšł jš i zaczekał, aż Curt wszystko przygotuje. Nie trwało to długo. Tylko tyle, żeby znaleć przedłużacz do dwóch lamp, bo mikroskopu ani kamery nie wolno było wyłšczyć. Sandy znalazł przedłużacz w szafce z rupieciami na końcu korytarza. Podczas gdy w niej grzebał, Curt odstawił pożyczony mikroskop na pobliskš półkę (oczywicie w tej ciasnej klitce wszystko było blisko) i umiecił na stole sztalugi. Na nich - kwadratowš bršzowš tablicę z korka. Pod niš- małe metalowe korytko, trochę takie jak w bardziej wyrafinowanych grillach^.do zbierania płynów. Z boku położył zakrętkę od słoika z-pinezkami. Sandy wrócił z przedłużaczem. Curt włšczył lampy po obu stronach tablicy korkowej, owietlajšc swoje miejsce pracy niemiłosiernym, płaskim wiatłem, które wymiotło wszelkie cienie. Najwyraniej^wszystko już obmylił , krok po kroku. Ciekawe, ile nocy leżał bezsennie obok Michelle. Tylko leżał, patrzył w sufit i powtarzał w mylach każdy ruch. Przypominał sobie, że nie wolno mu się pomylić. Albo przez ile dni stał na polnej drodze z radarem wycelowanym w pustš szosę, obliczajšc, jak wiele nietoperzy będzie musiał pokroić, żeby się przygotować na najważniejsze. Sandy, lampy ci nie wiecš w obiektyw? Sandy spojrzał w wizjer. - Nie. Przy białej tablicy pewnie by były odblaski, ale przy bršzowej nie. 164 STEPHEN KING To w porzšdku. Tony rozwišzał żółtš tasiemkę wokół worka. Ledwie to zrobił, odór buchnšł mocniej. - Och, Jezu - powiedział Tony, machajšc rękš w rękawiczce. Sięgnšł do rodka i wyjšł kolejnš torbę na dowody, tym razem dużš. Sandy przyglšdał się mu znad kamery. Stworzenie w torbie wyglšdało jak potwór z gabinetu osobliwoœci. Jedno ciemne skrzydło osłaniało dolnš częć ciała, drugie było przycinięte do przezroczystej torby, trochę jak dłoń położona na szybie. Czasami, kiedy się zgarnie pijaka i zamyka w radiowozie, on kładzie ręce na szybie i wyglšda na œwiat spomiędzy nich, oszołomiona ciemna twarz z rozgwiazdami po obu stronach. W pewien sposób to skrzydło jako się z tym kojarzyło. - Otworzyła się w œrodku - powiedział Curt, kiwajšc z dezaprobatš głowš w stronę torby. - To tłumaczy ten zapach. Nic go nie tłumaczy, pomylał Sandy. Curt otworzył torbę i sięgnšł do rodka. Sandy poczuł, że żołšdek ciska się mu w twardš kulkę, i zadał sobie pytanie, czy potrafiłby zrobić to, co Curt. Nie sšdził. A funkcjonariuszowi Wilcoxowi nawet nie drgnęła brew. Kiedy jego palce dotknęły stworzenia w torbie, Tony trochę się wzdrygnšł. Nogi stały twardo na miejscu, ale korpus się lekko cofnšł, jakby przed ciosem. I zza licznej różowej maski wydobył się mimowolny odgłos wstrętu.
-
W porzšdku? - spytał Curt. ( Tak - odpowiedział Tony. Dobrze. Ja to przytrzymam, ty przypnij. Dobrze. Na pewno w porzšdku? Tak, do cholery. - Bo mnie jest trochę niedobrze. - Sandy dostrzegł, że po skroni Curta spływa pot, który wsiškał w elastycznš gumę maski. - Odłóżmy ten trening wrażliwoœci na kiedy indziej i róbmy, dobra? Curt podniósł nietoperzowate stworzenie do tablicy. Sandy usłyszał przy tym dziwny i doć straszliwy dwięk. Być może to było tylko złudzenie wytężonego słuchu, może cichy szelest ubrań i rękawiczek, choć raczej nie. Był to odBUICK 8 165 głos martwej skóry ocierajšcej się o martwš skórę, odgłos brzmišcy jak słowa, wypowiedziane bardzo cicho w języku nie z tej Ziemi. Po tym dwięku Sandy zapragnšł zatkać uszy. W tej samej chwili, w której zdał sobie sprawę z tego strasznego szelestu, wzrok jakby mu się wyostrzył. Wszystko nabrało nadnaturalnej ostroci. Widział różowoć skóry Curtisa przewiecajšcš przez cienkie rękawiczki, ciemne kółka, które były włosami na jego palcach. Biel rękawiczki lœniła na tle brzuszka stworzenia, który stał się matowy i szary. Pyszczek stworzenia się otworzył. Jego pojedyncze czarne oko wpatrywało się w nicoć, zmatowiałe i zamglone. Sandy'emu wydało się wielkie jak filiżanka. Smród robił się coraz gorszy, ale Sandy się nie odzywał. Curt i sierżant byli jeszcze bliżej, tuż przy jego Ÿródle. Skoro oni mogli go wytrzymać, to on także. Curt ujšł skrzydło przykrywajšce korpus stworzenia, ukazujšc zielone futerko i małe wybrzuszenie, w którym mogły się kryć genitalia. Rozpišł skrzydło na tablicy. Pinezka - rzucił. Tony przypišł skrzydło. Było ciemnoszare i błoniaste. Sandy nie dostrzegał ani ladu koci czy naczyń krwiono œnych. Curt przeniósł rękę na tułów stworzenia, żeby chwycić drugie skrzydło. Sandy znowu usłyszał ten chlupoczšcy odgłos. W magazynie zaczęło się robić goršco; w składziku musiało być jeszcze gorzej. To przez te lampy. Szefie, pinezka. Tony przypišł drugie skrzydło i stworzenie zwisło z tablicy jak co z filmu z Belš Lugosim. Tylko że kiedy się je widziało w całej okazałoci, już nie było takie podobne do nietoperza ani latajšcej wiewiórki, ani już na pewno do żadnego ptaka. Nie było podobne do niiczego. Na przykład ten żółty róg wystajšcy muŤz€ œrodka pyska - czy to koć? Dziób? Nos? Jeli nos, to gdzie nozdrza? Według Sandy'ego wyglšdało to bardziej na pazur niż nos, a jeszcze bardziej jak róg. A to pojedyncze oko? Sandy usiłował sobie przypomnieć jakiekolwiek ziemskie stworzenie z jednym jedynym okiem
i nie mógł. Na pewno jakie się znajdzie, co? Chyba musi? Gdzie w dżungli południowoamerykańskiej albo na dnie oceanu? W dodatku stworzenie nie miało nóg; jego ciało było zakończone obło jak zielono-czarny kciuk. Curt Sam przypišł 166 STEPHEN KING tę częć stworzenia do tablicy, nacišgajšc jego futerko i wbijajšc pinezkę w fałdę. Tony dokończył dzieła, przyszpilajšc skórę pod pachami stworzenia. Tym razem to Curtis wydał mimowolny odgłos obrzydzenia i otarł czoło ramieniem. - Szkoda, że nie przyszło nam do głowy, by przynieć wiatrak - odezwał się. Sandy, któremu zaczęło się kręcić w głowie, przyznał mu rację. Albo smród robił się coraz gorszy albo długotrwały kontakt z nim zaczšł się odbijać na zdrowiu. - Gdyby włšczył co jeszcze, pewnie wywaliłoby korki - powiedział Tony. - I zostalibyœmy w ciemnoœciach z tym paskudnym skórkowańcem. W dodatku uwięzieni, jeżeli ten Cecil B. De Mille nie zabierze kamery z przejcia. Działaj, Curt. Wytrzymam, jeœli i ty wytrzymasz. Curt cofnšł się, odetchnšł nieco czystszym powietrzem, spróbował się opanować i znowu przystšpił do stołu. - Nie robię pomiarów - powiedział. - Wszystko zmierzylimy już w baraku, tak? - Tak. Długoć czternacie cali. Trzydzieci szeć centy metrów, jeli wolisz. Szerokoć na jakš dłoń. Może trochę mniej. Działaj, na Boga, bo stšd nigdy nie wyjdziemy. - Podaj mi dwa skalpele i rozwieracze. - Ile? Curt rzucił mu spojrzenie mówišce nie bšd durny". Wszystkie. Kolejne szybkie otarcie czoła. A kiedy Sandy podał mu instrumenty ponad kamerš, a Curt ułożył je w miarę możnoœci najlepiej, nastšpiło: - Patrz przez wizjer, dobra? Zrób najazd na skórkowańca. Zróbmy ten film jak najlepiej. - Ludzie i tak powiedzš, że to mistyfikacja - zauważył Tony. - Wiesz o tym, prawda? Wtedy Curtis powiedział coœ, czego Sandy nie zapomniał przez wszystkie te lata. Wypowiedział się z głębi serca w prostych miałych słowach, które rzadko się słyszy, ponieważ zanadto odsłaniajš prawdziwe uczucia mówišcego. - Pieprzyć Obywatela - brzmiały słowa Curtisa. - To dla nas. - Zrobiłem ładne zbliżenie - poinformował Sandy. Może i mierdzi, ale wiatło jest niebiańskie. Kod czasowy na wewnętrznym ekraniku wskazywał 19:49:01. BUICK 8 167 - Tnę - oznajmił Curt i przesunšł większym skalpelem po brzuchu rozpiętego stworzenia. Ręka mu nie zadrżała; trema zwišzana z nadejciem wielkiej chwili musiała mu
szybko minšć. Rozległ się trzask, jakby pękła bańka jakiego gęstego płynu i od razu do rynienki pod sztalugami zaczęły padać krople czarnej mazi. - O w życiu - odezwał się Sandy. - Rany, jak œmierdzi. - Ale odór - dodał Tony. Głos miał cienki i przerażony. Curt nie zwracał na nich uwagi. Otworzył brzuch stworzenia i zrobił standardowe rozgałęziajšce się nacięcia ku jego pachom, tak jak przy każdej sekcji zwłok. Pensetš odcišgnšł skórę znad klatki piersiowej, ukazujšc wyraŸniej gšbczastš ciemnozielonš masę pod wšskim kostnym łukiem. - Jezus Maria, gdzie to ma płuca? - spytał Tony. Łapał powietrze gwałtownie i chrypliwie. - Może to zielone to płuco - zasugerował Curtis. - Wyglšda raczej jak... - Jak mózg, no pewnie. Wiem. Zielony mózg. Przyjrzyjmy się bliżej. Curt odwrócił skalpel i jego tępš stronš dotknšł białego łuku nad zielonym organem z wypustkami jak blanki. - Jeœli to zielone jest mózgiem, to drogš ewolucji dostał ochronny pas cnoty zamiast kasy pancernej. Daj nożyczki, Sandy, te mniejsze. Sandy podał mu nożyczki i znów nachylił się nad wizjerem. Zrobił maksymalne zbliżenie i, zgodnie z instrukcjš, otrzymał piękny wyraŸny obraz. Zaczynam... cišć. / Curt wsunšł dolne ostrze nożyc pod łukowatš koć i przecišł jš gładko jak sznurek na paczce. Koć rozchyliła się na boki jak żebro i w tej samej chwili powierzchnia zielonej gšbki w klatce piersiowej"stworzenia pobielała i zaczęła syczeć jak chłodnica^ W powietrzu rozszedł się mocny zapach mięty i godzików. Do syku dołšczyło bulgotanie. Tak jak wtedy, gdy się wysysa przez słomkę resztki napoju. - Może powinnimy wyjć?- spytał Tony. - Za póŸno. - Curt pochylił się nad otwartš klatkš piersiowš, gdzie gšbczasty organ zaczšł z siebie wypacać kropelki i strużki zielonkawobiałego płynu. Curtis był zainteresowany, nie - wręcz urzeczony. Widzšc go, Sandy zrozumiał tego goœcia, który umyœlnie zaraził się żółtš febrš, albo tę Curie, która zachorowała na raka, bo majstrowała przy pro168 STEPHEN KING mieniowaniu. Stworzono mnie, bym zniszczył wiaty", mruczał'Robert Oppenheimer podczas pierwszej udanej detonacji bomby atomowej na pustyni Nowego Meksyku, a potem z marszu, nawet bez herbaty, zaczšł pracować nad bombš wodorowš. Bo to cię wcišga, pomylał Sandy. I ponieważ ciekawoć jest faktem dowiedzionym, ale satysfakcja cišgle pozostaje plotkš. - Co się dzieje? - spytał Tony. Sandy pomylał, że sierżant powinien sam to doć niele widzieć pomimo różowej maseczki. - Rozkłada się - wyjanił Curt. - Dobrze to widzisz, Sandy? Nie zasłaniam ci głowš? - Œwietnie, jeden-dwa - odparł Sandy dziwnie zduszo-
nym głosem. Z poczštku ta miętowo-goŸdzikowa mieszanka wydawała się niemal ożywcza, ale po chwili zaczęła się osadzać w gardle jak olej maszynowy. A ten kapuœciany smród znowu zaczšł się dawać we znaki. Sandy'emu jeszcze bardziej zakręciło się w głowie, a w brzuchu zaczęło bulgotać. Ale długo tu nie wytrzymam. Wszyscy się podusimy. - Otwórz drzwi na końcu korytarza. - A mówiłeœ... - IdŸ, zrób to - powiedział Tony, więc Sandy poszedł. Kiedy wrócił, Tony włanie pytał Curta, czy według niego przecięcie koci rozpoczęło proces rozkładu. - Nie - odparł Curt. - Według mnie to przez to, że dotknšłem tego gšbczastego nożyczkami. To wszystko, co wylatuje z samochodu, jako się tu nie czuje za dobrze, prawda? Ani Tony, ani Sandy nie mieli ochoty się z nim sprzeczać. Zielona gšbka nie wyglšdała jak mózg, płuco czy jakikolwiek znany im twór; była krostowatym, gnijšcym workiem w otwartej klatce piersiowej. Curt spojrzał na Sandy'ego. - Jeœli to zielone jest mózgiem, to co jest w jego głowie? Złaknione wiedzy umysły muszš się tego dowiedzieć. I zanim który z nich się zorientował, na co się zanosi, Curt sięgnšł po mniejszy skalpel i wbił go w szkliste oko stworzenia. Rozległ się taki dwięk, jakby kto strzelił palcem w na dęty policzek. Oko zapadło się i całkiem wyliznęło z oczodołu, jak ohydna łza. Tony mimowolnie wrzasnšł ze zgrozy. Sandy jęknšł cicho. Oko przylgnęło do futrzanego ramienia BUICK.8 169 stworzenia, a potem plasnęło do rynienki. Po chwili zaczęło syczeć i bieleć. - Przestań - Sandy usłyszał własny głos. - To bez sensu. Niczego się przy tym nie nauczymy. Tu się nie ma czego uczyć. Ale Curtis go nie słyszał, przynajmniej tak się wydawało Sandy'emu. Jasna cholera - szeptał. - O jasna cholera. W pustym oczodole zaczęło kipieć co włóknistego i różowego. Wyglšdało jak różowa wata cukrowa albo szklana. Wypełzła na zewnštrz, utworzyła amorficzny gruzeł, zbielała i zaczęła się zmieniać w płyn, tak jak zielone gšbczaste. - Ten skurwiel żył? - spytał Tony. - Czy ten skurwiel żył, kiedy... - Nie, to się tylko rozhermetyzowało - powiedział Curt. - Jestem pewien. To jest tak samo żywe jak pianka do golenia, jak jš wypsikujesz. Nagrało się, Sandy? - O tak. W całej krasie. - Dobrze. Zajrzyjmy jeszcze do brzucha i wystarczy. To, co wydarzyło się póniej, co najmniej na miesišc pozbawiło ich spokojnego snu. Sandy musiał się zadowolić krótkimi drzemkami, z których człowiek się budzi ledwie żywy, przekonany, że co nie do końca widzialnego przysiadło
mu na piersi i wysysa oddech. Curt zdjšł skórę z brzucha i poprosił Tony'ego, żeby jš przypišł do tablicy, najpierw z lewej, potem z prawej strony. Tony jako sobie poradził, choć nie bez trudnoci; praca wy magała dużej precyzji i obaj musieli się nachylić nad rozcięciem. Ten smród z bliska musiał uderzać do głowy. Curt wycišgnšł rękę, nie odwracajšc się, namacał lampę i nieco jš przechylił, rzucajšc na rozcięcie więcej wiatła. Sandy ujrzał zwinięty sznur - koloru wštroby - jelita - zwinięty na sinoszarym worku. - Tnę - mruknšł Curt i musnšł gruzłowatš, wydętš powierzchnię worka skalpelem. Worek pękł i czarna posoka bluznęła Curtowi prosto w twarz, ochlapujšc mu policzki i maskę. Trochę poleciało Tony'emu na rękawiczki. Obaj mężczyni odskoczyli z krzykiem. Sandy stał jak skamieniały za kamerš, rozdziawiwszy usta. Z gwałtownie zapadajšcego się worka sypał się grad czarnych nieregularnych kulek, każda owinięta w powijaki z szarej błony. Sandy'emu skojarzyły się z owadami oplatanymi pajęczš niciš. Potem do170 STEPHEN KING strzegł, że każda kulka ma otwarte szkliste oko i że każde oko wpatruje się w niego, że go widzi i wtedy nerwy nie wytrzymały. Zaczšł się cofać i krzyczeć. Potem się zakrztusił. Sekundę potem zwymiotował na swojš koszulę. Sam Sandy prawie nic z tego nie pamiętał; te pięć minut po ostatnim nacięciu Curta zniknęło z jego pamięci jak wypalone, co uważał za błogosławieństwo. Pierwszym œwiadomym wspomnieniem z drugiej strony wypalonego ladu był głos Tony'ego: - No idcie, co tak stoicie? Wracajcie na górę. Wszystko jest pod kontrolš. A Curt tuż przy lewym uchu Sandy'ego szeptał mniej więcej to samo, że wszystko w porzšdku, wszystko jeden-dwa. Jeden-dwa: ten zwrot skłonił Sandy'ego do powrotu z krótkiej wycieczki do krainy histerii. Ale jeœli wszystko było jeden-dwa, to czemu Curt tak dyszał? I dlaczego jego ręka na ramieniu Sandy'ego była taka zimna? Nawet przez rękawiczkę (której zapomniał zdjšć) czuło się ten chłód. - Zwymiotowałem - odezwał się Sandy i poczuł w policzkach niemrawo rozlewajšce się ciepło. W życiu nie czuł takiego wstydu i upokorzenia. - Chryste Panie, cały się obrzygałem. - Tak - powiedział Curt. - Ale miałe występ. Nie przejmuj się. Sandy wcišgnšł powietrze i skrzywił się, bo jego żołšdek znowu się skurczył i omal go ponownie nie zdradził. Byli na korytarzu, ale nawet tutaj dobiegał ten potworny kapuœciany smród. A jednoczenie Sandy zdawał sobie dokładnie sprawę, gdzie jest: przed szafkš z rupieciami, z której wyjšł przedłużacz. Jej drzwi były otwarte. Sandy-nie miał pewnoœci, ale mętnie sobie przypominał, że uciekł tutaj z magazynu, może z zamiarem schowania się w szafce, zamknięcia
drzwi i skulenia się w ciemnociach. To go rozmieszyło, więc wydał z siebie zgrzytliwy chichot. — No, już lepiej - rzekł Curt. Poklepał Sandy'ego po ramieniu i spojrzał na niego, wstrzšnięty, gdy Sandy się cofnšł. Nie ty - wykrztusił Sandy. - To wiństwo... ta ma... Nie mógł skończyć, gardło mu się cisnęło. Wskazał na ręce Curta. luz, który wystrzelił z macicy ciężarnego stworzenia, pokrywał ręce Curta, a teraz także ramię Sandy'ego. BUICK 8 171 Maska Curta, œcišgnięta na szyję, także była pobrudzona. Na policzku Curta znajdował się czarny skrzep niczym strup. Tony stał u stóp schodów i przemawiał do czterech czy pięciu gapišcych się, zdenerwowanych funkcjonariuszy. Machał rękami, jakby ich przepędzał, ale się nie dawali. Sandy podszedł do drzwi magazynu i stanšł tam, gdzie mogli go zobaczyć. - Wszystko w porzšdku, chłopaki - ze mnš, z wami, ze wszystkim. Idcie na górę i odpocznijcie. Jak tu posprzštamy, będziecie mogli obejrzeć kasetę. - A chcemy? - spytał Orville Garrett. - Chyba nie - odparł Sandy. Funkcjonariusze wrócili na górę. Tony, blady i prawie przezroczysty, odwrócił się do Sandy'ego i lekko skinšł głowš. - Dzięki. - Przynajmniej tyle mogłem zrobić. Spanikowałem, szefie. Cholernie przepraszam. Curtis palnšł go w ramię. Sandy omal znowu się nie odsunšł, ale w porę dostrzegł, że mały zdjšł już brudne rękawiczki. Więc było już w porzšdku. Przynajmniej w miarę. - Nie byłeœ sam - powiedział Curt. - Tony i ja wylecieliœmy zaraz po tobie, tylko nie zauważyłeœ, bo za szybko prułe. Wywalilimy kamerę Huddiego. Mam nadzieję, że nic się jej nie stało. A jak się stało, to pewnie zrobimy zrzutkę, żeby mu odkupić. Chod, zobaczmy, co się stało. Wrócili doć odważnie do magazynu, ale poczštkowo żaden nie mógł wejć do rodka. Częciowo ze względu na smród, jakby spleniałej zupy. Głównie jednak dlatego, że stworzenie nadal tam było, rozpięte na tablicy, rozcięte i czekajšce na usunięcie jak weekendowe ofiary. Kiedy się przyjeżdża na miejsce wypadku, zapach krwi, rozgniecionych wnętrznoœci, rozlanej benzyny i spalonej gumy jest jak stary wstrętny znajomy, który nigdy nie wyjechał z miasta. Czuje się go i już się wie, że kto umarł albo umiera, że zaraz znajdzie się na jezdni czyjœ but - jeœli szczęcie dopisze, to nie dziecięcy, choć zbyt często nie dopisuje. Sandy tak to czuł. Znajduje się je na jezdni albo na poboczu z ciałami, które dał im Bóg, mówišc: „Macie, przenieœcie je przez życie najlepiej, jak umiecie", zgniecionymi w nowe kształty: koci przebijajšce spodnie i koszule, głowy wykręcone tyłem do przodu (ale wcišż mówišce 172
STEPHEN KING
i krzyczšce), zwisajšce oczy, krwawišca matka z krwawišcym dzieckiem, które przypomina szmacianš lalkę, pytajšca: Czy ona żyje? Proszę, niech pan sprawdzi... Ja nie mam odwagi". I zawsze sš kałuże krwi na siedzeniach, a na szybach - krwawe odciski palców. Jeœli krew jest na jezdni, to tworzy kałuże i zmienia kolor na fioletowy w œwietle policyjnych kogutów, i trzeba to wszystko posprzštać, krew, kał i rozbite szkło, o tak, bo pan Obywatel z rodzinš nie chce na to patrzeć, jak będzie rano jechał do kocioła. A pan Obywatel płaci podatki. - Musimy się tym zajšć - powiedział sierżant. - Wiecie to, chłopcy. Wiedzieli. Żaden się nie ruszył. A jeli niektóre jeszcze żyjš? Tak włanie mylał wtedy Sandy. Myl była idiotyczna, stworzenie przez jakie szeć tygodni leżało w lodówce, w plastikowej torbie na dowody ale sama wiadomoć nie wystarczyła. Logika straciła swš moc, przynajmniej na jaki czas. Kiedy się ma do czynienia z jednookim stworzeniem z mózgiem (zielonym) w piersi* sama myl o logice budzi miech. Zbyt łatwo można było so bie wyobrazić, jak te czarne kulki w gazowej otoczce zaczynajš pulsować i skakać pod mocno grzejšcymi lampami. Oj, zbyt łatwo. No i te dwięki. Cienkie słabe piski. Jakby kwilenie ptaków albo rodzšcych się w bólach szczurów. Ale to on pierwszy zaczšł uciekać, do diabła. Teraz powinien pierwszy wrócić, przynajmniej na to powinien się zdobyć. - ChodŸcie - odezwał się i przekroczył próg. - Niech się to skończy. Potem przez całš noc będę stać pod prysznicem. - Ustaw się w kolejce - powiedział Tony. Więc posprzštali tak samo, jak sprzštali autostrady. Potrwało to wszystkiego godzinę i choć zaczšć było trudno, pod koniec prawie wrócili do siebie. Najbardziej im pomógł wentylator. Pozbywszy się lamp, mogli włšczyć wentylator bez obaw o korki. Curt już nie kazał zamykać drzwi. Pewnie doszedł do wniosku, że wszystkie rodki ostrożnoci już dawno poszły w cholerę. Wentylator nie rozproszył całkowicie tego stęchłego smrodu kapusty i mięty, ale na tyle go rozgonił po całym korytarzu, że ich żołšdki przestały wariować. Tony sprawdził kamerę, która wyglšdała całkiem w porzšdku. Pamiętam, jak te japońskie sprzęty się psuły - powieBUICK 8 173 Dział. - Curt, chcesz co jeszcze obejrzeć pod mikroskopem? Możemy jeszcze trochę wytrzymać. Nie, Sandy? Sandy skinšł głowš, choć bez entuzjazmu. Cišgle był głęboko upokorzony, że się obrzygał i uciekł; czuł, że jeszcze tego nie odrobił, nie całkowicie. - Nie - odparł Curt. - Te cholerne gumisie to młode. To czarne to pewnie krew. A reszta? Nawet bym nie wiedział, na co patrzę. Nie był zwyczajnie przygnębiony, znajdował się na skraju rozpaczy, choć wtedy Tony ani Sandy nie zdawali sobie z tego sprawy. Sandy doszedł do tego w jednš bezsennš noc,
o którš sam się doprosił. Leżał w sypialni swojego małego domku w East Statler Heights, z rękš pod głowš, włšczonš lampkš przy łóżku, szemrzšcym radiem i snem odległym o tysišce kilometrów. Zdał sobie sprawę, co Curt zrozumiał po raz pierwszy, odkšd pojawił się buick, a może w ogóle po raz pierwszy w życiu: że nigdy nie będzie miał całkowitej pewnoci w sprawach, które chciałby zrozumieć. Które musiał zrozumieć, jak to sobie wmawiał. Postawił sobie za punkt honoru odkrywać i wykrywać, ale co z tego? Lej na to z góry, jak mówili w młodoci. W całym kraju szkoły sš pełne gówniarzy, dla których szczytem marzeń jest zagrać w NBA. Ich przyszłoć niemal zawsze jest o wiele bardziej zwyczajna. Zawsze nadchodzi taki moment, kiedy większoć nas widzi sprawy z szerszej perspektywy i zdaje sobie sprawę, że los wcale ich nie chce pocałować, tylko dać pigułkę, która jest gorzka. Czy Curtis Wilcox nie przeżył właœnie takiej chwili? Według Sandy'ego - tak. Pewnie dalej będzie się interesował buickiem, lecz z biegiem lat to zainteresowanie coraz bardziej upodobni się do tego, czym naprawdę jest: zwyczajnej policyjnej roboty. Pełnienie patroli, czuwanie nad porzšdkiem publicznym, pisanie raportów (w pamiętnikach, które żona póniej spali), sprzštanie bałaganu, gdy buick urodzi kolejnš okropnoć, która przez chwilę będzie się szamotać i umrze. Och, no i znoszenie tych bezsennych nocy. Ale to jest już wliczone w cenę, prawda? Curt i Tony odpięli okropieństwo od tablicy. Włożyli je do torby na dowody rzeczowe. Wraz z nim wszystkie czarne kulki - z wyjštkiem dwóch - wmiecione do torby za pomocš pędzelka do zbierania odcisków palców. Tym razem Curtis dopilnował, żeby bardzo dokładnie zamknšć torbę. 174 STEPHEN KING - Arky jest jeszcze? - spytał. - Nie - powiedział Tony. - Chciał zostać, ale odesłałem go do domu. ť - Więc niech jeden z was pójdzie na górę i powie Orvowi albo Buckowi, żeby rozpalił ogień w piecu. I niech ktoœ zagotuje garnek wody. Duży. - Idę - zgłosił się Sandy i poszedł, najpierw wyjšwszy kasetę z kamery Huddiego. Pod jego nieobecnoć Curt pobrał próbki luzowatego czarnego płynu, który wydostał się z brzucha i macicy stworzenia; pobrał także próbki rzadszej białej wydzieliny z organu w klatce piersiowej. Każdš próbkę owinšł foliš i włożył do torebki na dowody rzeczowe. Dwie nienarodzone istoty oplecione malutkimi skrzydełkami (i z tym niepokojšcym wytrzeszczonym jedynym okiem) powędrowały do trzeciej torebki. Curt pracował fachowo, ale bez zapału, jakby znajdował się na miejscu zbrodni. Próbki i rozcięte ciało stworzenia trafiły w końcu do zniszczonej zielonej szafki, którš George Morgan zaczšł nazywać cyrkiem Jednostki D. Tony pozwolił dwóm funkcjonariuszom zejć na dół z saganem wrzšcej wody. Pięciu mężczyzn wcišgnęło masywne gumowe kuchenne rękawice
i zaczęło szorować wszystko, co im wpadło w ręce. Niechciane organiczne szczštki trafiły do plastikowej torby wraz ze szmatami, rękawiczkami chirurgicznymi, maskami dentystycznymi i koszulami. Torba poszła do pieca, a dym do nieba, na wieki wieków, amen. Sandy, Curtis i Tony wzięli prysznic - tak długi i goršcy, że woda w bojlerze skończyła się nie raz, a dwa razy. Potem, wyszorowani do czerwonoœci, uczesani, przebrani ~w czyste ciuchy, znaleli się na ławeczce dla palaczy. - Ale jestem czysty. Aż skrzypię - powiedział Sandy. - Żebym cię nie skrzypnšł - odparł Curt, ale doć przyjaŸnie. Przez jaki czas siedzieli i patrzyli na barak. Nikt się nie odzywał. - Trafiło w nas mnóstwo tego gówna - przemówił wreszcie Tony. - Ale to mnóstwo. - Nad ich głowami rogal księżyca wisiał jak wypolerowany kamień. Sandy czuł drżenie powietrza. Pomylał, że może to pora roku przygotowuje się do zmiany. - Jeli się pochorujemy... - Nawet jakby, to już byœmy byli chorzy - powiedział BuiCK8 175 Curt. - Mielimy szczęcie. Cholerne. Widzielicie, jakie ma cie oczy, chłopaki? Oczywicie widzieli. Czerwone i spuchnięte, oczy ludzi, którzy przez cały długi dzień walczyli z pożarem. - To chyba przejdzie - dodał Curt. - Ale mylę, że cholernie dobry miałem pomysł z tymi maskami. Nie chroniš przed zarazkami, ale przynajmniej to czarne gówno nie wpadło nam do ust. Mylę, że co takiego by nam nie pomogło. Miał rację. DZIŒ: Sandy Po kanapkach nie został œlad. Tak samo po herbacie. Powiedziałem Arky'emu, żeby wzišł dziesięć dolarów z funduszu na nieprzewidziane wydatki (który trzymalimy w słoiku w szafce na piętrze) i poszedł do sklepu. Pomylałem, że dwie zgrzewki coli i jedna piwa korzennego wystarczš do końca historii. - Jak pójdę, do nie usłyszę o rybie - zaprotestował Arky. - Arky, przecież słyszałe o rybie. Słyszałe o wszystkim. Id i kup co zimnego do picia. Proszę. Poszedł, wsiadł do swojej starej furgonetki i wyjechał z parkingu, zbyt szybko. Jak bym go złapał na szosie, łupnšłbym mu mandat. - Mów dalej - powiedział Ned. - Co było póŸniej? - Hm... Zaraz... Stary sierżant został dziadkiem, to po pierwsze. Chyba spotkało go to szybciej, niżby sobie życzył, nieœlubne dziecko, co za wstyd, ale wszystko z czasem przycichło i dziewczynka pojechała do Smith, co nie jest złym miejscem do zdobycia dyplomu, przynajmniej tak mi się zdaje. Dzięki synowi George'a Morgana jego drużyna baseballowa wygrała mecz i George mało nie pękł z dumy. To było na jakie dwa lata przed tym, jak zabił kobietę na jezdni,
a potem siebie. Żona Orvie Garretta dostała zakażenia krwi w stopie i straciła parę palców. W tysišc dziewięćset osiemdziesištym czwartym przyszła do nas Shirley Pasternak... - W tysišc dziewięćset osiemdziesištym szóstym - szepnęła. - No pewnie, że w osiemdziesištym szóstym - poprawiłem się i poklepałem jš po kolanie. - Mniej więcej w tym samym czasie w Lassburgu wybuchł wielki pożar, dzieciaki baBUICK 8 177 wiły się zapałkami w piwnicy domu. Tak zwyczajnie, bez opieki. Kiedy kto mi mówi, że amisze majš nie po kolei w głowie, skoro żyjš, jak żyjš; mylę o tamtym pożarze. Zginęło dziewięć osób, w tym prawie wszystkie dzieci z piwnicy. Chłopak, który przeżył, pewnie tego żałował. Teraz ma pewnie jakie szesnacie lat, wchodzi w wiek, kiedy chłopcy za czynajš się interesować dziewczynami, a on prawdopodobnie wyglšda, jakby grał głównš rolę w piromańskiej wersji „Pięknej i bestii". Wiadomoć nie poszła na cały kraj - pożary domków jednorodzinnych trafiajš do dzienników chyba tylko wtedy, gdy się wydarzš w Boże Narodzenie - ale tu było o tym głoœno, a i owszem, a Jackie O'Hara cholernie sobie poparzył ręce, pomagajšc ich ratować. A, i mieliœmy takiego nowego - nazywał się James Dockery... - Dockerty - poprawił mnie Phil Candleton. - T. Ale nie szkodzi, sierżancie, był tu najwyżej dwa miesišce, a potem przenieœli go do Lycoming. Skinšłem głowš. - No, więc ten Dockerty zajšł trzecie miejsce w konkursie kulinarnym Betty Crocker za przepis pod tytułem Złociste kiełbaskowe obłoczki". Wszyscy się z niego natrzšsali jak diabli, ale dobrze to przyjšł. - Bardzo dobrze - zgodził się Eddie J. - Powinien z nami zostać. Nawet by tu pasował. I wygralimy w przecišganie liny na Czwartego Lipca, i... Zobaczyłem minę małego i musiałem się umiechnšć. - Mylisz, że z ciebie kpię, ale to nieprawda. Słowo. Usiłuję ci to wytłumaczyć. Buick nie był tutaj Jedynym wydarzeniem, w porzšdku? Nie był. Tak naprawdę zdarzało się, że całkiem o nim zapominalimy. Przynajmniej większoć nas. Przez długie okresy było to bardzo łatwe. Przez długi czas buick stał w baraku i nic nie robił. A tymczasem ludzie przychodzili i odchodzili. Dockerty został tylko na tyle, żeby dostać ksywkę Złota Kiełbaska. Młody Paul Loving, który zwichnšł kolano podczas ostatniego więta Pracy, dostał przeniesienie, a trzy lata póŸniej przenieœli go jeszcze dalej. Ta robota to nie taki kocioł jak niektóre, ale co się dzieje. Od tamtego lata tysišc dziewięćset siedemdziesištego dziewištego roku przez jednostkę przewinęło się ze siedemdziesięciu funkcjonariuszy... - E, więcej - powiedział Huddie. - Pewnie raczej ze stu, w tym ci przeniesieni i ci, którzy pracujš teraz. Plus parę zgniłych jaj. 12. Buick 8 178
STEPHEN KING
- Tak, parę zgniłych jaj, ale na ogół pracowaliœmy jak trzeba. I Ned, słuchaj - twój ojciec i Tony Schoondist tamtej nocy dostali nauczkę. Ja też. Czasami nie ma się czego uczyć ani po co. Raz widziałem taki film, gdzie jeden facet wyjaœniał, dlaczego cišgle zapala wieczkę w kociele, choć już nie jest dobrym katolikiem. Nie wolno wkurwiać nieskończonoci", powiedział. Może tego się włanie wtedy nauczy liœmy. Od czasu do czasu w Baraku B wybuchała kolejna błyskownica. Niekiedy taka trochę na odwal się, czasem na cztery fajerki. Ale człowiek ma naprawdę zdumiewajšcš zdolnoć przywykania do różnych rzeczy, nawet jeœli ich nie rozumie. Pojawia się kometa i pół œwiata zaczyna lamentować, że koniec wiata, że Apokalipsa, ale gdyby ta kometa została na niebie pół roku, nikt by jej nie zauważał. Wielkie mi co. Tak samo było pod koniec dwudziestego wieku, pamiętacie? Wszyscy latali i wrzeszczeli, że niebo spadnie na ziemię, a komputery pogłupiejš; minšł tydzień i proszę, wszystko jest jak dawniej. Chcę, żeby widział to w odpowiedniej perspektywie. I... - Opowiedz mi o rybie - przerwał i znowu poczułem ten gniew. Nie chciał wysłuchać wszystkiego, co miałem do powiedzenia, choćby mi na tym bardzo zależało. Zamierzał usłyszeć tyle, ile sam chciał, i do widzenia. Trzeba to traktować jako Chorobę Nastolatków. A ten błysk w jego oczach bardzo przypominał błysk w oczach jego ojca, gdy Curt pochylał się nad nietoperzowatym stworzeniem ze skalpelem w dłoni. (Tnę - czasami nadal słyszę jego głos w snach). Ale nie był dokładnie taki sam. Bo w oczach chłopca nie dostrzegłem czystej ciekawoci. Był także zły. Wkurzony jak cholera. Mój gniew brał się z tego, że nie chciał przyjšć wszystkiego, co mu dawałem, że miał czelnoć wybierać. Ale skšd się to brało? Czyżby przez to, że matka była okłamywana, nie raz i nie dwa, ale latami? Czy to dlatego, że i on był okłamywany, choćby tylko przez przemilczenie? Czy był wciekły na ojca za to, że im nie powiedział? Wciekły na nas? Na nas? Chyba nie sšdził, że to buick zabił jego ojca, no bo jak? Bradley Roach był niezaprzeczalnie winny, to Roach rozsmarował go na boku ciężarówki, zostawiajšc krwawy lad długoœci trzech metrów i wysokoœci funkcjonariusza policji stanowej, w przypadku Curtisa Wilcoxa - metr osiemdzieBUICK 8 179 sišt osiem, nie tylko zdzierajšc z niego ubranie, ale wywracajšc je na lewš stronę, w pisku hamulców i z radiem nastawionym na stację country, no bo czego innego mógłby słuchać taki nędzny zmotoryzowany pijaczyna jak Bradley, jeœli nie country? Kowboj piewał basem, kowbojka tenorem, a z kieszeni Curta Wilcoxa sypały się monety, penis został wyrwany z korzeniami jak chwast, jšdra zmieniły się w truskawkowš galaretkę, grzebień i portfel wylšdowały na żółtej linii na jezdni; za to wszystko odpowiadał Bradley Roach albo może sklep w Statler, gdzie mu sprzedali piwo, albo na-
wet sam browar, reklamujšcy się w czasie najlepszej oglšdalnoci za pomocš miesznych gadajšcych żab i zabawnych kręglarzy zamiast martwych wybebeszonych ludzi na autostradzie, a może odpowiedzialnociš należy obarczyć DNA Bradley a, małe pętelki łańcucha szepczšce „pij, pij, pij" od chwili, gdy pocišgnšł pierwszy łyk w życiu (niektórzy ludzie tak majš, sš jak walizkowe bomby gotowe do eksplozji, co jest oczywicie żadnš pociechš dla martwych i okaleczonych). A może odpowiedzialny jest sam Bóg, ten zawsze popularny chłopiec do bicia, bo nigdy się nie odzywa i nie zamieszcza sprostowań w gazetach. Ale buick nie. Prawda? Nie mógłby znaleć ladu buicka w mierci Curta, choćby się nie wiem jak starał. Buick znajdował się wiele kilometrów dalej, w Baraku B, wielki, piękny i niewinny, na białych oponach, których brud się nie imał i które oczyszczały się natychmiast (o ile nam wiadomo) z każdego ziarenka piasku. Buick stał spokojnie na swoim miejscu, podczas gdy funkcjonariusz Wilcox wykrwawiał się na poboczu autostrady stanowej 32. A jeli przez cały czas czuć było od niego słabš woń kapusty, to co z tego? Czy ten chłopiec mylał... - Ned, on go nie zabrał, jeœli to ci chodzi po głowie - powiedziałem. - On tak nie robi. Musiałem się umiechnšć z tego swojego pewnego tonu. Mówiłem, jakby to był sprawdzony fakt. Jakby w przypadku roadmastera cokolwiek było sprawdzonym faktem. - Ma jaki wpływ, może nawet potrafi jakby mówić, ale tylko kiedy... nie wiem... - W fazach aktywnych - podsunęła Shirley. - Tak. Kiedy jest w aktywnej fazie. Jest to brzęczenie i czasem słyszysz w głowie jakby... wezwanie... ale czy mógł sięgnšć aż do autostrady 32 przy starej stacji Jenny? Nie ma mowy. 180
STEPHEN KING Shirley patrzyła na mnie, jakbym trochę zewirował i właciwie sam czułem się trochę jak wir. Właciwie co ja wyprawiałem? Usiłowałem się przekonać, że nie powinienem być zły na nieszczęœliwego, osieroconego chłopca? Sandy... Opowiedz mi o rybie. Spojrzałem na Huddiego, potem Phila i Eddiego. Wszyscy wzruszyli ramionami mniej więcej w ten sam sposób. Młodzi! No i co poradzisz? Skończę. To włanie poradzę. Odłożę gniew na bok i skończę opowiadać. Skoro już zaczšłem wykładać kawę na ławę (ale nie wiedziałem, ile tej kawy będzie, daję słowo), muszę jš teraz posprzštać. - No, dobrze. Opowiem ci wszystko. Ale przynajmniej pamiętaj, że wszystko to się działo w barakach. Spróbuj pamiętać, czy mi wierzysz, czy nie, czy ci się to podoba, czy nie, że buick z czasem stał się kolejnym punktem dnia, tak jak pisanie raportów, zeznawanie w sšdzie, sprzštanie rzygowin z radiowozu i dowcipy o Polakach Steve'a Devoe. To ważne. - Jasne. Opowiedz o rybie. Oparłem się o cianę i podniosłem oczy na księżyc. Gdy-
bym potrafił, zwróciłbym mu dawne życie. Albo dałbym gwiazdkę z nieba, jak to się mówi. Ale on chciał tylko usłyszeć o cholernej rybie. A niech to. Opowiedziałem. WTEDY Bez ladów w dokumentach: tak brzmiał rozkaz Tony'ego Schoondista i wszyscy się do niego stosowali. A i tak wiedzieli, jak postępować w przypadku buicka, jaka jest procedura. Nie było to trudne. Trzeba się było zgłosić do Curta, sierżanta albo Sandy'ego Dearborna. Sandy podejrzewał, że został dopuszczony do tego triumwiratu głównie ze względu na obecnoć przy niesławnej autopsji. Z pewnociš nie dla tego, że buick go jako specjalnie ciekawił. Sandy był prawie pewien, że wbrew bezdokumentowym dyrektywom Tony'ego Curt prowadzi własne notatki - obserwacje i domysły - na temat buicka. Jeœli tak, to^o tym nie wspominał. Tymczasem spadki temperatury i wyładowania energii - błyskownice - zdawały się tracić impet. Buick zaczšł zamierać. Albo tak się łudzili. Sandy nie prowadził notatek i nie mógłby przedstawić wiarygodnego dziennika wypadków. Zbierane latami kasety wideo mogłyby stanowić Jakš pomoc (gdyby powstałaby taka potrzeba), ale i tak zostałoby wiele luk i znaków zapytania. Nie każda błyskownica została nagrana, a zresztš gdyby nawet, to co z tego? Wszystkie wyglšdały tak samo. W latach 1979-1983 było ich pewnie z tuzin. Na ogół małe. Parę tak potężnych jak pierwsza, jedna nawet większa. Ta wielka - rekordzistka - wydarzyła się w roku 1983. Ci, którzy byli jej œwiadkami, do tej pory nazywali go Rokiem Ryby, jak jacy Chińczycy. W latach 1979-1983 Curtis przeprowadził wiele eksperymentów. Kiedy temperatura zaczynała spadać, zostawiał 182 STEPHEN KING w buicku i wokół niego różne roliny i zwierzęta, ale wszystkie dowiadczenia stanowiły powtórkę tego, co się stało z Jimmym i Rosalynn. To znaczy pozostawione okazy czasami znikały, a czasami nie. Nie było szansy przewidzieć tego z góry; wyglšdało na proces równie przypadkowy jak rzut monetš. Podczas jednego spadku temperatury Curt zostawił koło lewego przedniego koła roadmastera winkę morskš. Dwadzieœcia cztery godziny po fioletowych fajerwerkach i znormalizowaniu temperatury winka morska nadal siedziała w akwarium szczęliwa i beztroska. Przed kolejnš błyskownicš Curt wstawił pod buicka klatkę z dwiema żabami. Po zakończeniu pokazu sztucznych ogni nadal były dwie żaby. Ale dzień póniej w klatce została tylko jedna. A jeszcze następnego dnia klatka zupełnie opustoszała. Potem nastšpił Słynny Eksperyment z Bagażnikiem z roku 1982. To był pomysł Tony'ego. Razem z Curtem włożyli szeć karaluchów do pudełka z przezroczystego plastiku, po
czym schowali je do bagażnika buicka. Zrobili to bezpoœrednio po zakończeniu błyskownicy, gdy było jeszcze tak zimno, że z ust buchała para. Minęły trzy dni, przy czym codziennie który z nich zaglšdał do bagażnika (zawsze opasany linš i wszyscy się zastanawiali, co ta cholerna lina poradzi, skoro to co porwało Jimmy'ego z mieszkanka bez otwierania drzwiczek... albo żaby z zamkniętej klatki). Pierwszego dnia karaluchy czuły się doskonale, tak samo drugiego i trzeciego. Czwartego Tony i Curtis przyszli je wyjšć, kolejny nieudany eksperyment, znowu klops. Ale karaluchów nie było albo tak się im wydało, kiedy otworzyli bagażnik. - Nie, czekaj! - wrzasnšł Curt. - Sš! Widzę! Biegajš, skurwiele, jak nienormalne! / - Ile? - odkrzyknšł Tony. Stał za progiem bocznych drzwi baraku, trzymajšc linę. - Wszystkie? Jak się wydostały z tego cholernego pudełka? Curtis naliczył tylko cztery z szeœciu, ale to nic nie znaczyło. Karaluchy nie potrzebujš czapki niewidki, żeby znikać, sš w tym całkiem dobre same z siebie i przyzna to każdy, kto kiedykolwiek ganiał je z kapciem w dłoni. A jak się wydostały z plastikowego pudełka? To także było oczywiste. Pudełko było zamknięte, ale w boku znajdowała się obecnie mała okršgła dziurka. Dwa centymetry œrednicy. Według BUICK 8 183 Curta i sierżanta wyglšdała jak otwór po pocisku dużego kalibru. Nie otaczały go gwiadziste pęknięcia, co oznaczało, że co, co przebiło plastik, miało olbrzymiš prędkoć. A mo że dziura została wypalona. Brak odpowiedzi. Same miraże. Tak samo jak zwykle. No, a potem pojawiła się już ta ryba, w czerwcu 1983 roku. * Od czasu ustanowienia codziennej warty przed Barakiem B minęło co najmniej dwa i pół roku, bo pod koniec 1979 albo na poczštku 1980 roku postanowiono, że nie ma się czym przejmować - przy zachowaniu odpowiednich œrodków ostrożnoci. Naładowana broń jest niebezpieczna, co do tego nie ma żadnych wštpliwoci, lecz nie trzeba jej pilnować dniem i nocš, żeby sama nie wystrzeliła. Jeli się jš położy wysoko na półce i przegoni dzieciaki, to na ogół załatwia sprawę. Tony kupił brezent, żeby ktoœ, kto przypadkiem zajrzy do baraku, nie zobaczył samochodu i nie zaczšł się naprzykrzać (w 1981 roku jeden nowy z pogotowia drogowego, fanatyk buicków, chciał go kupić). Kamera wideo została w komórce, zamontowana na statywie i owinięta foliš dla ochrony przed wilgociš. Został także stołek (i spora sterta pism pod nim), ale Arky coraz częciej wykorzystywał komórkę jako przechowalnię narzędzi. Torby nawozu i torfu, płaty darni, sadzonki kwiatów najpierw zaczęły spychać na bok sprzęt do obserwacji buicka, a potem go całkiem przykryły. Komórka odzyskała dawnš funkcję tylko raz, w czasie jednej z błyskownic i po niej.
Czerwiec w Roku Ryby był jednym z najpiękniejszych za pamięci Sandy'ego - trawa rosła bujnie, ptaki piewały, powietrze było delikatnie rozgrzane, jak pierwszy prawdziwy pocałunek dwojga nastolatków. Tony Schoondist wyjechał na wakacje, w odwiedziny do córki na Zachodnim Wybrzeżu (tej, co miała nielubne dziecko, które narobiło tyle kłopotów). Sierżant i jego żona zamierzali naprawić parę spraw, zanim się do końca zepsujš. W sumie niezły pomysł. Sandy Dearborn i Huddie Royer zastępowali go pod jego nieobecnoć, ale Curtis Wilcox -już nie żółtodziób - był szefem buicka, co do tego nikt nie miał wštpliwoci. I pewnego pięknego czerwcowego dnia zgłosił się do niego Buck Flanders. - W Baraku B spadła temperatura - powiedział. Curtis uniósł brwi. 184 STEPHEN KING - Chyba nie po raz pierwszy? - Nie - przyznał Buck. - Ale jeszcze nie widziałem, żeby spadała aż tak szybko. Pięć stopni od rana. To od razu wygoniło Curta na zewnštrz, z dawnym œwiatełkiem ożywienia w oczach. Kiedy przycisnšł nos do okienka w podnoszonych frontowych drzwiach, w pierwszej kolejnoci rzucił mu się w oczy brezent. Zsunšł się z buicka i leżał po stronie kierowcy jak zmięta szmata. To także nie był pierwszy raz, gdy buick czasami drżał (czy poruszał się niecierpliwie) i zsuwał z siebie brezent jak dama etolę. Wskazówka okršgłego termometru stała na szesnastce. - Na dworze sš dwadzieœcia cztery stopnie - odezwał się Buck. Stał obok Curta. - Sprawdziłem termometr przy karmniku dla ptaków, zanim do ciebie przyszedłem. - Więc temperatura spadła o osiem stopni, nie pięć. - Kiedy po ciebie poszedłem, tutaj było dziewiętnaœcie stopni. Teraz widzisz, jak to szybko idzie. Jakby... nadchodził zimny front czy co. Mam lecieć po Huddiego? - Nie zawracajmy mu głowy. Sporzšd listę wart przed buickiem. Niech Matt Babicki ci pomoże. Nazwijcie to... eee, Szczegółowy plan mycia radiowozów". Niech do końca dnia i przez całš noc buicka obserwuje po dwóch chłopaków. Dopóki Huddie ich nie zwolni albo temperatura się nie podniesie. - Dobra - powiedział Buck. - Chcesz być w pierwszej parze? Curt chciał, i to bardzo - wyczuł, że co się wydarzy - ale pokręcił głowš. < - Nie mogę. Mam sšd, potem trzepanie ciężarówek w Cambria. - Tony by pewnie wrzasnšł i złapał się za głowę, gdyby usłyszał, że Curt nazywa kontrolę na autostradzie 9 trzepaniem ciężarówek, ale właciwie o to;włanie chodziło. Kto wwoził do stanu heroinę i kokainę z New Jersey i podejrzewano, że robi to w ładunku prywatnych ciężarówek. Prawdę mówišc, mam więcej roboty niż kulawy w konkursie kopania w tyłek. Psiakrew! Uderzył się pięciš w udo, a potem osłonił twarz z obu stron i znowu zajrzał do baraku. Widać było tylko roadma-
stera w blasku dwóch snopów słonecznego wiatła. Krzyżowały się na jego masce niczym reflektory. - Œcišgnij Randy'ego Santerre. I chyba widziałem gdzieœ w okolicy Chrisa Sodera? BUICK 8 185 - Aha. W zasadzie jest po służbie, ale dwie siostry jego żony z Ohio nadal u nich siedzš, więc przyszedł tutaj, żeby pooglšdać telewizję. - Buck zniżył głos. - Nie chciałbym cię pouczać, Curt, ale obaj to młotki. - Nadadzš się. Muszš. Powiedz im, że oczekuję prawdziwych raportów. Standardowy Kod D. I zanim wyjadę do sšdu, jeszcze ich sprawdzę. Po raz ostatni rzucił buickowi niemal zbolałe spojrzenie, po czym ruszył do baraków, gdzie miał się ogolić i przygotować do wystšpienia w sšdzie. Po południu czekało go wybebeszanie ciężarówek w towarzystwie chłopaków z Jednostki G i goršcych modlitw, żeby nikomu nie strzeliło do głowy sięgnšć po karabin. Gdyby miał czas, zdšżyłby się z kimœ zamienić. Dlatego Soder i Santerre zaczęli pełnić straż przy buicku i nie mieli nic przeciwko. Stali koło szopy, palili, od czasu do czasu zerkali na buicka (Santerre był za młody, żeby wiedzieć, czego się spodziewać; zresztš nie wytrzymał długo w policji stanowej), opowiadali sobie kawały i rozkoszowali się pięknš pogodš. Ten czerwcowy dzień był tak spokojny i tak zwyczajnie piękny, że nawet młotek musiał się nim zachwycić. W pewnym momencie Randy'ego Santerre zastšpił Buck Flanders, a Orville Garrett - Chrisa Sodera. Huddie zajrzał, żeby sprawdzić, czy wszystko gra. O trzeciej, kiedy Sandy pojawił się, żeby złożyć tyłek w fotelu dowódcy, Curtis Wilcox wreszcie wrócił i zastšpił Bucka. Temperatura w baraku spadła do tego czasu o kolejne pięć stopni i wolni funkcjonariusze zaczęli się zjeżdżać do jednostki. Plotka się rozeszła. Kod D. Około czwartej po południu Matt Babicki zajrzał do gabinetu dowódcy i poinformował Sandy'ego, że traci łšcznoć.*" " - Cholerne trzaski, szefie. Najgorsze ze wszystkich. - Cholera. - Sandy zamknšł oczy, potarł powieki kciukami i zapragnšł, żeby Tony tu był. Wówczas po raz pierwszy zastępował dowódcę i choć pensyjka zaokršgliła się mu w bardzo przyjemny sposób, to, co się działo, nie było warte żadnych pieniędzy. - Znowu kłopoty z tym cholernym wozem. Akurat mi tego trzeba. - Nie bierz sobie tego tak do serca - powiedział Matt. 186 STEPHEN KING Zaiskrzy parę razy i wszystko wróci do normy. Radio też. Przecież tak jest zawsze, no nie? Tak, tak było zawsze. Szczerze mówišc, Sandy nie przejmował się buickiem. Ale co będzie, jeœli któryœ funkcjonariusz na patrolu wpakuje się w kłopoty, podczas kiedy radio
padnie? Kto, kto zgłosi 33 - szybko mi pomóżcie - albo 47 przylijcie karetkę - albo najgorsze ze wszystkich, 10-99: funkcjonariusz nie żyje. Sandy miał w terenie ponad dziesięciu ludzi i w tamtej chwili czuł się tak, jakby dwigał ich wszystkich na barana. - Słuchaj, Matt. WsišdŸ w mój wóz - to siedemnastka i podjed pod wzgórze. Tam nie będziesz miał zakłóceń. Wezwij wszystkich naszych w terenie i powiedz, że dyspozytornia jest chwilowo 17. Kod D. - E, Sandy, coœ ty. Czy to nie za... - Słuchaj, Matt, nie mam teraz czasu na pieszczoty rzucił Sandy. Jeszcze nigdy rozlazła łajzowatoć funkcjonariusza Babickiego nie drażniła go tak, jak wtedy. - Wykonać. - Ale nie będę mógł... - Nie będziesz. - Sandy podniósł trochę głos. - Poskarż się mamusi. Matt chciał powiedzieć co jeszcze, przyjrzał się Sandy'emu uważniej i rozważnie zamknšł gębę. Dwie minuty póniej jechał już siedemnastkš w stronę wzgórza. - Dobrze - wymamrotał Sandy. - I zostań tam, ty kwękajšca pierdoło. Sandy poszedł do Baraku B, gdzie zgromadził się już niezły tłum. Przeważnie funkcjonariuszy, ale także facetów z pogotowia drogowego w poplamionych zielonych kombinezonach, które były ich nieoficjalnym uniformem. Po czterech latach funkcjonowania w sšsiedztwie^uicka już się go nie bali, ale tamtego dnia byli doć zdenerwowani. Kiedy się widzi, jak temperatura spada o dziesięć stopni w ciepły letni dzień, w pomieszczeniu, gdzie klimatyzacja ogranicza się do otwierania drzwi, trudno uwierzyć, że nie zanosi się na nic poważnego. Curt był na miejscu na tyle długo, żeby przygotować parę eksperymentów - wszystko, co mu przyszło do głowy, odgadł Sandy. Na przednim siedzeniu buicka umiecił pudełko po butach ze wierszczami w rodku. Żabia klatka stała na tylnym siedzeniu. Tym razem była w niej tylko jedna żaba, BUICK 8 187 ale cholernie duża, jedna z tych wielkich ropuch z wybałuszonymi żółto-czarnymi lepiami. Zabrał także doniczkę z kwiatkami spod okna dyspozytorni i wstawił jš do bagażnika. I wreszcie przyprowadził Pana Dillona na spacerek wokół samochodu, zrobił z nim pełne kółko tylko po to, żeby sprawdzić, co się stanie. Orvie Garrett nie był specjalnie zachwycony, ale Curt go namówił. Pod wieloma względami Curt był jeszcze żółtodziobem, ale w sprawach buicka stawał się wytrawnym graczem. D nie zareagował - nie tym razem - ale wyranie dawał do zrozumienia, że wolałby się znaleć gdzie indziej. Zapierał się tak, że obroża go dusiła, szedł z opuszczonš głowš i podkulonym ogonem, od czasu do czasu się krztuszšc. Spoglšdał na buicka, ale także na wszystko inne, jakby paskudztwo wydzielajšce się z tego niby-samochodu rozprze-
strzeniło się na cały barak. Curt wyprowadził go na dwór i przekazał smycz Orville'owi. - Nic się nie dzieje, on to czuje i ja też. Ale jest jakoœ inaczej. - Spojrzał na Sandy'ego i powtórzył: - Jakoœ inaczej. - Aha - powiedział Sandy i dodał, patrzšc na Pana D: Przynajmniej nie wyje. - Na razie - odezwał się Orville. - ChodŸ, D, idziemy do baraków. Dobrze się spisałeœ. Dostaniesz ciasteczko. - Natomiast Curtowi dostało się karcšce spojrzenie. Pan Dillon potruchtał przepisowo przy prawym kolanie funkcjonariusza Garretta, znów bardzo zgodny i sympatyczny. Jakieœ dwadzieœcia po czwartej telewizor w œwietlicy na piętrze nagle zaczšł wariować. Za dwadziecia pišta temperatura w Baraku B spadła do dziewięciu stopni i czterech kresek. Za dziesięć pišta Curtis Wilcox krzyknšł: Zaczyna! Słyszę go! ^^ Sandy był w głównym budynku, żeby sprawdzić dyspozytornię (w której do tego czasu zepsuło się dokładnie wszystko, słychać było jeden wielki trzask); na głos Curta wrócił przez parking, na którym stało tyle prywatnych samochodów, jakby się odbywała wyprzedaż na rzecz dzieci z dystrofiš mięni, którš organizowali co roku w lipcu. Sandy zaczšł biec, rozepchnšł grupę gapiów, usiłujšcych coœ dojrzeć przez boczne drzwi, które - niewiarygodne - były otwarte. Curt też tam był, stał w drzwiach. Na zewnštrz waliły fale zimna, ale on jakby ich nie czuł. Oczy miał jak 188 STEPHEN KING spodki, a kiedy się odwrócił do Sandy'ego, wyglšdał jak lunatyk. Widzisz? Sandy, widzisz? Oczywicie, że widział: z okien samochodu sšczył się ten bladofioletowy blask, który wysnuwał się też przez szparę pod pokrywš bagażnika i osiadał na bokach buicka jak cienka warstwa płynu radioaktywnego. W samochodzie widać było zarysy siedzeń i przeroniętej kierownicy. Reszta kabiny utonęła w zimnym fioletowym blasku, janiejszym niż łuna. Brzęczenie było głone i narastało. Sandy'ego rozbolała od niego głowa; prawie zaczšł żałować, że nie jest głuchy. Nie żeby to co zmieniło, bo ten dwięk słyszało się nie usza mi, lecz jakby całym ciałem. Sandy pocišgnšł Curta na chodnik, chwycił klamkę, chcšc zamknšć drzwi. Curt złapał go za przegub. Nie, Sandy, nie! Chcę to zobaczyć! Chcę... Sandy oderwał jego rękę, wcale niedelikatnie. - Zgłupiałe? Mamy postępować zgodnie z procedurš, do cholery! Nikt nie wie o tym lepiej od ciebie! Sam jš pomogłe opracować, jak Boga kocham! Gdy Sandy zatrzasnšł drzwi i samochód zniknšł, powieki Curta zatrzepotały, a on wzdrygnšł się, jakby się budził z głębokiego snu. - Dobra - powiedział. - Dobrze, szefie. Przepraszam. - W porzšdku.
Ale to nie była prawda. Bo ten cholerny idiota dalej by stał w drzwiach. Sandy nie miał co do tego żadnych wštpliwoœci. Stałby tam i dał się usmażyć, jeli buick miał w planach akurat smażenie. - Pójdę po okulary - oznajmił Curt. - Mam w bagażniku. I zapasowe też, ekstraprzyciemniane. Całe pudełko. Chcesz? Sandy nadal miał wrażenie, że Curt nie obudził się do końca, że tylko udaje, tak jak wtedy, kiedy w œrodku nocy zadzwoni telefon. - Jasne, pewnie. Ale będziemy bardzo uważać, dobra? Bo to mi wyglšda wyjštkowo kiepsko. - Wyjštkowo wspaniale! - odparł Curt, a jego wniebowzięty głos, choć trochę przerażajšcy, nieco podniósł Sandy'ego na duchu. Przynajmniej Curt nie wyglšdał już jak żywy trup. - Ale dobrze, mamusiu, będziemy postępować zgodnie z procedurš, ostrożnie jak wszyscy diabli. BUICK 8 189 Pobiegł do samochodu - nie radiowozu, lecz swego prywatnego samochodu, odremontowanego bel aire - i otworzył bagażnik. Cišgle jeszcze grzebał w pudełkach, kiedy buick wybuchł. To nie był dosłownie wybuch, ale nie ma innego okreœlenia na to, co się stało. Ci, którzy tam byli, nigdy tego nie zapomnš, ale mówiš o tym wyjštkowo rzadko, nawet w gronie wtajemniczonych, bo po prostu nie ma słów na tak straszliwš wspaniałoć. Na jej potęgę. Można powiedzieć najwyżej, że przy niej czerwcowe słońce zgasło, a barak stał się przezroczysty jak duch samego siebie. Trudno pojšć, jak zwykłe szkło może stać pomiędzy tym blaskiem i wiatem zewnętrznym. Pulsujšca jasnoć lała się przez deski baraku jak woda przez gazę; gwodzie odcinały się jak ziarno gazetowej fotografii albo fioletowe krople krwi na wieżym tatuażu. Sandy usłyszał krzyk Carla Brundage: „Tym razem wybuchnie, tym razem to już na pewno!". Z tyłu, od strony baraków dochodziło przerażone wycie Pana Dillona. - Ale i tak chciał wyjć i tam polecieć - powiedział póŸniej Sandy'emu Orville. - Trzymałem go w œwietlicy na górze, jak najdalej od tego cholernego baraku, ale mylisz, że to co dało? Wiedział, że to tam jest. Chyba to słyszał - to brzęczenie. A potem zobaczył okno. Jezusie kochany! Gdybym go natychmiast nie chwycił, pewnie by przez nie wyskoczył, na zbitš mordę z pierwszego piętra. Obsikał mnie całego, a ja to zauważyłem dopiero pół godziny póniej, tak się sam spietrałem. / Orville pokręcił głowš, zamyœlony. - W życiu nie widziałem psa w takim stanie. Sierć zjeżona, piana na pysku i oczy wytrzeszczone tak, że mało mu z głowy nie wyskoczyły. Chryste. Tymczasem Curt wrócił pędem z tuzinem okularów ochronnych. Funkcjonariusze je włożyli, ale dalej nie mogli patrzeć na buicka; nie można było nawet zbliżyć się do okien. I znowu zapadła ta dziwna cisza, kiedy wszyscy czuli,
że powinni stać w centrum ryku, grzmotów i huku wybuchajšcych wulkanów. Kiedy drzwi baraku były zamknięte, nie słyszeli (w przeciwieństwie do Pana D) brzęczšcego odgłosu. Słychać było szuranie nóg, czyje chrzškanie, wycie Pana Dillona w baraku, Orvie Garretta, który mówił, żeby się 190 STEPHEN KING uspokoił, oraz trzask radia z dyspozytorni, której okno (za sprawš Curta ogołocone z kwiatków) było otwarte. Nic więcej. Curt podszedł do podnoszonych drzwi z pochylonš głowš i podniesionymi rękami. Dwa razy próbował podnieć głowę i spojrzeć, ale nie mógł. Było za jasno. Sandy chwycił go za ramię. - Przestań się gapić! Nie wolno! Jeszcze nie! Wypali ci oczy! Co to jest, Sandy? - szepnšł Curt. - Co to jest, na Boga? Sandy mógł tylko pokręcić głowš. Przez pół godziny buick odstawiał wystrzałowe przedstawienie, podczas którego Barak B zmienił się w kulę ognistš, wystrzeliwujšcš równoległe œwietlne linie przez wszystkie okna, rozmigotanš jak ogromniasty bezgłoœny neon. Gdyby w tej chwili pojawił się ktokolwiek z rodziny pana Obywatela, Bóg jeden wie, co by sobie pomylał, komu by o tym powiedział i w jakim stopniu by mu uwierzono. Ale obcy się nie pojawili. O wpół do szóstej funkcjonariusze Jednostki D znowu zaczęli rozróżniać poszczególne rozbłyski, jakby energia zjawiska zaczęła słabnšć. Sandy'emu skojarzyło się to z motocyklem, który sunie skokami na prawie pustym baku. Curt ponownie podszedł ostrożnie do okna i choć przy każdym rozbłysku musiał się pochylać, zdołał pomiędzy nimi zajrzeć do rodka. Sandy stanšł obok niego, także unikajšc co janiejszych błysków. (Pewnie wyglšdamy jak na jakich dziwnych ćwiczeniach, pomylał). Mrużył* oczy, ale wzrok miał oszołomiony pomimo potrójnej warstwy polaryzowanego szkła w okularach. Buick stał nietknięty i pozornie niezmieniony. Brezent dalej leżał jak fałdzista wydma, nietknięty przez ogień. Narzędzia Arky'ego wisiały spokojnie na "kołkach, sterty starych numerów American" nadal spoczywały w odległym kšcie, zwišzane szpagatem. Wystarczyłaby jedna zapałka, żeby zmienić te suche piramidy starych wiadomoœci w kolumny ognia, ale to olepiajšce fioletowe wiatło nie osmali ło nawet rożka jednego okólnika. Sandy... Widzisz jakieœ okazy? Sandy pokręcił głowš, cofnšł się i zdjšł okulary, które pożyczył mu Curt. Podał je Andy'emu Colucciemu, który aż pękał z ciekawoci, żeby zajrzeć do baraku. Sam Sandy wróBUICK 8 191 cił do głównego budynku. Barak B jednak nie zamierzał wylecieć w powietrze. A on, jako zastępca dowódcy, miał do wykonania robotę. Na tylnych schodkach przystanšł i obejrzał się. Nawet
w ochronnych okularach Andy Colucci i pozostali nie kwapili się podchodzić do rzędu okienek. Był tylko jeden wyjštek, oczywicie Curtis Wilcox. Stał niewzruszony, jak można najbliżej, pochylał się, żeby być jeszcze bliżej, okulary prawie przyciskał do szyby, tylko głowę odwracał lekko przy każdym rozbłysku. Sandy pomylał: zaraz wypali sobie oczy albo przynajmniej straci wzrok. Ale tak się nie stało. Curt wietnie się wstrzelił w rytm rozbłysków, niemal bezbłędnie się w nie wpasował. Z miejsca, gdzie stał Sandy, wyglšdało to tak, jakby Curtis naprawdę odwracał twarz na jakš sekundę przed nadejciem nowego błysku. A gdy błyskało, Curt stawał się przez chwilę własnym cieniem, zastygłš w bezruchu egzotycznš tancerkš na tle tafli fioletowego œwiatła. Od tego widoku człowieka przechodził dreszcz. Sandy miał wrażenie, że przyglšda się czemuœ, co istnieje i nie istnieje zarazem, prawdziwemu, ale nieprawdziwemu, namacalnemu i widmowemu. Sandy pomylał póniej, że w sprawach buicka 8 Curt w pewien dziwny sposób zachowywał się jak Pan Dillon. Co prawda nie wył jak pies zamknięty w œwietlicy na piętrze, ale zdawał się mieć taki sam kontakt z tym czymœ, był z tym jakby połšczony. Tańczył z nim; od czasu do czasu ta myl uporczywie wracała do Sandy'ego. Tańczył z nim. ,/ Tego wieczora dziesięć po szóstej Sandy połšczył się z Mattem pod wzgórzem i spytał, co jest grane. Matt powiedział, że nic (nic, babciu, usłyszał Sandy w jego tonie), a Sandy kazał mu wracać do bazy. Gdy Matt znalazł się na miejscu, Sandy powiedział, że może się przejć za parking i rzucić okiem na starego 54, jeli ma ochotę. Matt popędził jak strzała. Wrócił parę minut póŸniej, rozczarowany. - E, to już widziałem - owiadczył, dajšc Sandy'emu impuls do rozmylań o tym, jak durni i niewdzięczni bywajš na ogół ludzie, jak szybko tępi się ich wrażliwoć, wskutek czego cud zmienia się w zwyczajnoć. - Chłopaki mówili, że godzinę temu barak mało nie wyleciał w powietrze, ale nie potrafili tego opisać. 192
STEPHEN KING Powiedział to z pogardš, która nie zdziwiła Sandy'ego. W wiecie funkcjonariusza łšcznociowego wszystko dawa ło się opisać; słownik pojęć może i musi być skodyfikowany. - Na mnie nie patrz - rzekł Sandy. - Ale coœ ci powiem. Było jasno. - A, jasno. - Matt rzucił mu spojrzenie mówišce: „Nie doć, że babcia, to jeszcze przygłupia". Potem wrócił do dyspozytorni. O siódmej telewizor (rzecz bardzo ważna, kiedy się nie jest w terenie) zaczšł odbierać normalnie. Dyspozytornia wróciła do normy. Pan Dillon zjadł dużš miskę psiego żarcia i powędrował do kuchni żebrać o resztki, więc on także wrócił do normy. A kiedy za piętnacie ósma Curt wsunšł głowę do gabinetu dowódcy i powiedział Sandy'emu, że chce wejć do baraku i sprawdzić, co się dzieje z okazami, Sandy
nie znalazł żadnego argumentu, żeby go zatrzymać. Tego wieczora Sandy dowodził jednostkš, co do tego nie było dwóch zdań, ale w sprawach buicka Curt miał takš samš władzę, może nawet troszkę większš. Poza tym Curt był już przepasany tš cholernš żółtš linš. Reszta zwoju zwisała mu z przedramienia. - Kiepski pomysł - rzekł Sandy. Tylko tyle mógł zrobić. - Spoko, wodzu. - Było to ulubione wyrażenie Curtisa na rok 1983. Sandy go nie znosił. Brzmiało przemšdrzale. Spojrzał ponad ramieniem Curta i dostrzegł, że sš sami. - Curtis - odezwał się. - Masz żonę, ostatnim razem mówiłe, że może być w cišży. Czy to się zmieniło? - Nie, ale jeszcze nie była u... - Więc masz żonę i ewentualne dziecko. A jeœli teraz nie zaszła, to pewnie zajdzie. I fajnie. Tak powinno być. Tylko nie rozumiem, dlaczego wszystko to ryzykujesz dla głupiego buicka. - Daj spokój, Sandy. Ryzykuję wszystko za każdym razem, gdy wsiadam do radiowozu i wyjeżdżam na patrol. Za każdym razem, gdy wysiadam i podchodzę do zatrzymanego. Po prostu taka praca. - To co innego i obaj o tym wiemy, więc daj spokój i mi tu nie mędrkuj. Nie pamiętasz, co się stało z Ennisem? - Pamiętam - powiedział i to była prawda, ale wtedy od zniknięcia Ennisa minęły już cztery lata. W pewnym sensie się przedatowało, tak jak te numery „American" z Baraku B. BUICK 8 193 A nowsze osišgnięcia? No, żaby to były żaby. Jimmy został nazwany na czeć prezydenta, ale tak naprawdę to był przecież tylko myszoskoczek. A Curtis przepasał się linš. Ta lina miała oznaczać, że wszystko jest w porzšdku. Jasne, pomyœlał Sandy, i żadne dziecko z kołem ratunkowym nigdy nie utonęło w brodziku. Gdyby to powiedział Curtowi, czy Curtis by się rozemiał? Nie. Bo Sandy tego wieczora siedział za biurkiem szefa, pełnił jego obowišzki, był namacalnym symbolem sił policyjnych. Ale Sandy uważał, że w oczach Curta zobaczyłby miech. Curtis zapomniał, że lina nigdy nie została wypróbowana, że jeli siła kryjšca się w buicku zdecyduje, że go chce, po raz ostatni błynie fioletowe wiatło, a potem będzie tylko zwój żółtej liny na cementowej podłodze, z pustš pętlš na końcu. To na razie, brachu, szerokiej drogi, jeszcze jeden ciekawski kot polujšcy na satysfakcję gdzieœ w wielkim nic. Ale Sandy nie mógł mu rozkazać, żeby się wycofał, tak jak rozkazał Mattowi Babickiemu pojechać do stóp wzgórza. Mógł tylko się z nim pokłócić, a kłótnia z facetem, który ma w oczach błysk typu no to się zabawmy", na nic się nie zda. Może zrodzić mnóstwo złych uczuć, ale taki facet nigdy się nie da przekonać, że nie ma racji. - Chcesz, żebym potrzymał linę? - spytał Sandy. - Po co tu przyszedłe, na pewno nie po radę. A chcesz? - Curt się wyszczerzył. - Byłoby miło. Sandy wyszedł razem z nim i trzymał linę, zarzuciwszy zwój na ramię. Dicky-Duck Eliot stał za jego plecami, goto-
wy chwycić go za pasek, jeli co się stanie i Sandy wpadnie w polizg. P.o. dowódcy stał w bocznych drzwiach Baraku B, nie spięty, lecz gotowy na wszystko, gdyby zaczęły się jakie hece, z zagryzionš wargš i nieco zbyt przyspieszonym oddechem. Miał wrażenie, że tętno skoczyło mu do stu dwudziestu uderzeń na minutę. Czuł chłód emanujšcy z baraku, choć termometr wskazywał już wzrost temperatury; w Baraku B wczesne lato nie miało racji bytu i w drzwiach czuło się zimnš wilgoć domku myliwskiego, kiedy przyjeżdża się w listopadzie, a piecyk na œrodku pokoju jest martwy jak pogański bożek. Czas wlókł się jak limak. Sandy otworzył usta, żeby spytać Curta, czy będzie tam nocować, potem spojrzał na zegarek i przekonał się, że minęło dopiero czterdzieci sekund. Powiedział Curtowi, żeby nie obchodził buicka od przeciwnej strony. Ryzyko, że lina się zaplšcze, było zbyt wielkie. 13. Buick 8 194 STEPHEN KING - Curtis, i wiesz co? Jak otworzysz bagażnik, to się odsuń! - Zrozumiałem. - Mówił niemal z rozbawieniem, wyrozumiale, jak chłopak obiecujšcy rodzicom, że nie będzie jechać zbyt szybko, nie wypije nic na imprezie i będzie uważać na kolegę, oj tak, tak, na pewno, słowo. Wszystko, co trzeba, byle tylko się odczepili, a potem... iiii - haaaa! Otworzył drzwi buicka od strony kierowcy, pochylił się nad kierownicš. Sandy przygotował się, żeby cišgnšć, ale tak na serio. Chyba jako zasygnalizował tę gotowoć pleca mi, bo Dicky chwycił go za pas. Curt pochylał się, pochylał i w końcu wyprostował się, trzymajšc pudełko ze œwierszczami. Zajrzał przez dziurki do œrodka. Zdaje się, że wszystkie sš - powiedział nieco zawiedziony. Upiekły się? - spytał Dicky-Duck. - Tyle tego ognia... Ale to nie był ogień, tylko wiatło.^Na cianach baraku nie widniał lad sadzy, strzałka termometru nie wychyliła się poza piętnacie stopni i nie dawało się tego przeoczyć, bo w twarze wiał im zgniły chłód. A jednak Sandy wiedział, co myœli Dicky-Duck Eliot. Kiedy w głowie jeszcze ci dudni po tych eksplozjach, a przed oczami nadal tańczš powidoki, trudno uwierzyć, że wierszcze siedzšce w samym oku tego cyklonu przeszły przez to bez szwanku. A jednak przeszły. Co do jednego, jak się okazało. Podobnie ropucha, tyle że jej żółto-czarne oczy zamgliły się i otępiały. Była na miejscu, prawdziwa i namacalna, ale kiedy podskoczyła, wpadła prosto na cianę klatki. Olepła. Curt otworzył bagażnik i odsunšł się od niego jednym, niemal baletowym ruchem, który znajš wszyscy policjanci. Sandy znowu napišł mięnie, zacisnšł palce na zwisajšcej linie, spodziewajšc się, że zaraz się napnie. Dicky-Duck ponownie złapał go za pas. I nic się nie stało. Curt pochylił się nad bagażnikiem. - Zimno tu! - zawołał. Jego głos brzmiał głucho, jakby dobiegał z daleka. - Czuję ten smród... kapusta. I mięta. I...
czekajcie... Sandy zaczekał. Kiedy cisza stała się zbyt długa, zawołał Curta. - Chyba sól - powiedział Curt. - Prawie morska. Tu jest œrodek, oko cyklonu, dokładnie w bagażniku. Jestem pewien. - A niech będzie nawet w dupę kopany Latajšcy HolenBUICK 8 195 der, mam to gdzieœ - odkrzyknšł Sandy. - WychodŸ! Natychmiast! - Jeszcze sekunda. - Pochylił się nisko nad bagażnikiem. Sandy niemal się spodziewał, że do niego wpadnie, jakby coœ go wcišgnęło. Œwietny dowcip zdaniem Curta Wilcoxa. Może nawet go rozważał, ale w końcu wykazał się rozumem. Zwyczajnie wyjšł z bagażnika kwiatki Matta Babickiego. Odwrócił się i podniósł je, żeby Sandy i Dicky mogli zobaczyć. Kwiatki były wieże i w pełni rozkwitu. Parę dni pó niej zwiędły, ale nie ma w tym nic nadprzyrodzonego: zamarzły w tym bagażniku tak samo, jakby Curtis na chwilę włożył je do lodówki. - Może już starczy? - Sandy sam słyszał, że zaczyna mówić jak Babunia Dearborn, ale nie mógł się opanować. - Aha. Może. - Curtis był rozczarowany. Sandy podskoczył z nerwów, kiedy zatrzasnšł przykrywę bagażnika, a palce Dicky'ego zesztywniały na szlufkach jego paska. Sandy nabrał podejrzeń, że stary Dicky-Duck jest bliski wycišgnięcia go z drzwi tak mocno, że wylšdowałby na tyłku. Tymczasem Curt powoli ruszył ku nim z żabiš klatkš, pudełkiem po butach i skrzynkš z kwiatami. Sandy zwijał linę, żeby Curtis się o niš nie potknšł. Kiedy znowu znaleli się na zewnštrz, Dicky wzišł klatkę i spojrzał w zadumie na œlepš ropuchę. Tego jeszcze nie było - powiedział. ^ Curt rozwišzał opasujšcš go linę, uklškł^ na asfalcie i otworzył pudełko po butach. Do tego czasu* wokół nich zgromadziło się czterech czy pięciu/funkcjonariuszy. Œwierszcze wyskoczyły niemal natychmiast, gdy Curtis zdjšł pokrywkę pudełka, ale Curt i Sandy zdšżyli je policzyć. Osiem - tyle, ile cylindrów w bezużytecznym silniku wiadomego buicka. Osiem tyle samo, ile włożyli. Curt był rozczarowany. - Nic - powiedział. - Zawsze się na tym kończy. Jeœli jest jakaœ zasada - jakiœ dwumian, równanie czy coœ w tym guœcie - to ja jej nie widzę. - To może sobie odpuć - zaproponował Sandy. Curt zwiesił głowę i spojrzał na wierszcze skaczšce sobie przez parking, coraz dalej od siebie, w różnych kierunkach i żadne równanie ani teoria nie mogły okrelić, dokšd tak skaczš. To skakała teoria chaosu. Na szyi Curta nadal wisiały okulary. Przez chwilę obracał je w palcach, potem spojrzał 196 STEPHEN KING na Sandy'ego. Zacisnšł usta. Z jego oczu znikło rozczarowa-
nie. Na jego miejscu pojawił się ten szalony błysk oznaczajšcy „grajmy w bingo do ostatniej koszuli". - Nie myl, że nie jestem gotowy - rzekł. - Musi być... Sandy odczekał, a kiedy Curtis cišgle nie kończył, spytał: - Co musi być? / Ale Curtis tylko pokręcił głowš, jakby nie mógł powiedzieć. Albo nie chciał. Minęły trzy dni. Wszyscy czekali na kolejne nietoperzowate stworzenie, następny wir lici, ale tuż po pokazie sztucznych ogni nic się nie wydarzyło; buick stał i nic nie robił. Na podlegajšcym Jednostce D kawałku Pensylwanii panował spokój, zwłaszcza na drugiej zmianie, co bardzo odpowiadało Sandy'emu Dearbornowi. Jeszcze jeden dzień i będzie miał dwa dni wolnego. Teraz kolej Huddiego, żeby pilnować interesu. A kiedy Sandy wróci, Tony Schoondist będzie już siedział w wielkim fotelu, gdzie jego miejsce. Temperatura w Baraku B jeszcze nie zrównała się z temperaturš œwiata zewnętrznego, ale dšżyła w tym kierunku. Podniosła się do piętnastu stopni, co wszystkim kojarzyło się z bezpieczeństwem. Przez pierwsze czterdzieœci osiem godzin po monstrualnej błyskownicy przed barakiem stała całodobowa warta. Po spokojnych dwudziestu czterech godzinach niektórzy zaczęli narzekać na nadgodziny, a Sandy nie mógł im mieć tego za złe. Oczywicie robili to za darmo. Tak musiało być. Mieli posłać raporty godzin nadliczbowych do Scranton? I co by wstawili w rubryce PRZYCZYNY DZIAŁALNOCI W NADGODZINACH (SZCZEGÓŁOWY OPIS)"? Curt Wilcox nie był zachwycony, kiedy Sandy zlikwidował całodobowš wartę, ale rozumiał specyficznš sytuację. Podczas krótkiej narady postanowili przez tydzień prowadzić wyrywkowš obserwację buicka, głównie przy pomocy funkcjonariuszy Dearborna i Wilcoxa. A jeœli po powrocie ze słonecznej Kalifornii Tony nie będzie tym zachwycony, najwyżej to zmieni. I tak dochodzimy do ósmej wieczorem pewnego letniego dnia przesilenia, kiedy słońce jeszcze nie zaszło, lecz jest czerwone, wzdęte i opiera się na szczytach wzgórz, rzucajšc ostatnie tęskne promienie. Sandy siedzi w gabinecie, wypruwajšc sobie żyły nad grafikiem weekendowych dyżurów, już BUICK 8 197 na dobre zadomowiony za biurkiem. Chwilami potrafił sobie wyobrazić, że zasiada za nim niemal na stałe i że ten letni wieczór jest jednym z wielu. Chybabym to mógł robić, przemknęło mu przez głowę, gdy George Morgan otworzył drzwi radiowozu numer D-11. Sandy uniósł rękę i uœmiechnšł się, gdy George zasalutował do ronda swojego wielkiego kapelusza: szanowanko, szefuniu. George miał na tej zmianie patrol, ale tak się złożyło, że przejeżdżał w pobliżu i wstšpił, żeby zatankować. W latach dziewięćdziesištych funkcjonariusze policji stanu Pensylwania nie będš już mieli tej możliwoœci, ale w 1983 roku nadal można było tankować w jednostce i zaoszczędzić stanowi
parę groszy. Nastawił pompę na automatyczne tankowanie i poszedł spacerkiem do Baraku B, żeby do niego zajrzeć. Wewnštrz paliło się wiatło (zawsze je zostawiali) i otóż on, spadłe z nieba cacuszko Jednostki D, buick rocznik '54, stojšcy cichutko, błyszczy chromem, jakby nigdy w życiu nie zjadł funkcjonariusza, olepił ropuchy czy wypucił z siebie poršbanego nietoperza. George, nadal dobre parę lat przed osobistym finiszem (dwie puszki piwa i pistolet w usta, wbity w podniebienie miękkie, żeby nie było żadnych niedocišgnięć; kiedy policjant decyduje się to zrobić, prawie zawsze robi to dobrze), stanšł przy podnoszonych drzwiach w pozie, której nauczyli się wszyscy, z rozstawionymi nogami jak kierownik budowy, z rękami na biodrach (Poza A)^skrzyżowanymi na piersi (Poza B) bšd osłaniajšcymi oczy z obu stron przed nadmiarem wiatła (Poza C). Mowa ciała zdradza, że wspomniany kierownik budowy jest^człowiekiem doœwiadczonym, ekspertem majšcym doć czasu, by dyskutować o podatkach, polityce względnie fryzurach młodych ludzi. W końcu George się napatrzył i już miał się odwrócić, kiedy ni stšd, ni zowšd rozległo się łupnięcie, bezdwięczne i ciężkie. Po nim nastšpiła pauza (tak długa, powiedział póŸniej George, że zaczšł podejrzewać, iż ten dwięk to jego wymysł) i potem drugie łupnięcie. George ujrzał, że pokrywa bagażnika buicka unosi się i opada, tylko raz, szybko. Ruszył w stronę bocznych drzwi z zamiarem wejœcia do œrodka i rozpoczęcia dochodzenia. Potem sobie przypomniał, z czym ma do czynienia - z samochodem, który czasem połyka ludzi. Zatrzymał się, rozejrzał w poszukiwaniu kogoœ innego - wsparcia - i nikogo nie dostrzegł. Nigdy nie ma po198 STEPHEN KING licjantów, kiedy się ich potrzebuje. Zastanowił się, czy wejć do baraku w pojedynkę, pomylał o Ennisie - to już cztery lata, a on nawet nie przyœle pocztówki - i pobiegł do głównego budynku. - Sandy, lepiej chodŸ. - W drzwiach stał George, wystraszony i zdyszany. - Możliwe, że który idiota zamknšł drugiego idiotę w bagażniku tej cholernej zawalidrogi z Baraku B. Tak dla żartu. Sandy wytrzeszczył na niego oczy. Nie mógł uwierzyć (może nie chciał), że ktokolwiek, nawet ten głupek Santerre, mógłby się dopucić czego takiego. Ale mogli to zrobić, wiedział o tym. Wiedział też coœ innego - choć mogło się to zdawać niewiarygodne, na ogół nie chcieli nikomu zrobić krzywdy. George wzišł osłupienie p.o. dowódcy za niedowierzanie. - Może się mylę, ale nic nie kłamię, jak Boga kocham. Co łomocze o pokrywę bagażnika. Od rodka. Jakby pię œciš. Chciałem tam wejć, ale się rozmyliłem. Bardzo słusznie - ocknšł się Sandy. - ChodŸ. Wybiegli, zatrzymujšc się tylko na chwilę, żeby Sandy mógł zajrzeć do kuchni i wrzasnšć w stronę œwietlicy na górze. Nikogo. Baraki nigdy nie były całkiem puste, ale
teraz opustoszały, a dlaczego? Bo policjanta nigdy nie ma, kiedy jest potrzebny, oto dlaczego. Tej nocy w dyspozytorni siedział Herb Avery, przynajmniej jeden, i do nich dołšczył. - Mam cišgnšć kogo z terenu, Sandy? Mogę, jeli chcesz. - Nie. - Sandy rozglšdał się, usiłujšc sobie przypomnieć, gdzie ostatnio widział zwój liny. Pewnie w szopie. Chyba że jaki kretyn zabrał jš do domu, żeby co wcišgnšć na piętro, co było prawdopodobne. - Idziemy, George. Razem przeszli przez parking w czerwonym blasku zachodzšcego słońca, cišgnšc za sobš długie cienie, najpierw do podnoszonych drzwi, żeby zerknšć i przekonać się. Buick stał tam, gdzie zawsze, odkšd stary Johnny Parker wcišgnšł go do rodka (Johnny był już na emeryturze i docišgał do rana dzięki podawanemu tlenowi - ale dalej kopcił jak komin). Rzucał cień na betonowš podłogę. Sandy chciał się odwrócić, żeby zajrzeć, czy w szopie nie ma liny, i włanie wtedy rozległo się następne łupnięcie. ByBUICK 8 199 ło mocne, głuche i nieznajome. Wieko bagażnika zadrżało, na chwilę zapadło się w rodku i znów wróciło do normy. Sandy miał wrażenie, że roadmaster lekko zakołysał się na resorach. - Tam! Widziałeœ? - zawołał George. Chciał dodać coœ jeszcze i włanie wtedy bagażnik buicka się otworzył, wieko podskoczyło i wyskoczyła ryba. Oczywicie to była taka sama ryba, jak to nietoperzowate stworzenie było nietoperzem, ale obaj od razu się połapali, że co takiego nie może być stworzone do życia na lšdzie; od tej strony, którš widzieli, miało nie jedno, lecz cztery skrzela w rzędzie, równoległe rozcięcie na skórze koloru oksydowanego srebra. Miało też błoniasty i postrzępiony ogon. Wyskoczyło z bagażnika w ostatnim konwulsyjnym, agonalnym dygocie. Dolna połowa jego ciała wyginała się i miotała; Sandy zrozumiał, że to ona mogła wydawać te łomoty. Tak, to było doć jasne, ale jak stworzenie tej wielkoœci mogło się wcisnšć do bagażnika - to już przekraczało ich zrozumienie. Istota, która upadła z mokrym klapnięciem na beton, była wielkoœci kanapy. George i Sandy padli sobie w objęcia jak dzieci i wrzasnęli. Przez chwilę naprawdę byli dziećmi i wszelkie dorosłe myli uleciały im z głowy. Gdzie w głównym budynku roz legło się szczekanie Pana Dillona. Stworzenie leżało na podłodze; taka z niego była ryba, jak z wilka domowy pieszczoch, choć nawet trochę przypominała psa. W każdym razie ta ryba była rybš tylko po fioletowe rozcięcia skrzeli. Tam gdzie powiniela się znajdować rybi łeb - a przynajmniej co w uspokajajšcy sposób kojarzšcego się z głowš z oczami i pyszczkiem - widniało splštane, nagie kłębowisko różowych tworów, zbyt cienkich i sztywnych na macki, za grubych na włosy. Każdy był zakończony czarnym ^fuzłem i pierwsza zdroworozsšdkowa
myl Sandy'ego brzmiała: krewetka, ta górna połowa to jakaœ krewetka, a to czarne to oczy. Co się stało? - ryknšł ktoœ. - Co jest? Sandy odwrócił się i ujrzał Herba Avery'ego na schodkach głównego budynku. Miał dzikie spojrzenie i rugera w dłoni. Sandy otworzył usta, ale w pierwszej chwili wydobyło się z nich tylko ledwie słyszalne luzowate rzężenie. George nawet się nie odwrócił; tkwił ze wzrokiem wbitym w okno i rozdziawiał gębę jak wiejski głupek. 200 STEPHEN KING Sandy odetchnšł głęboko i spróbował jeszcze raz. To miał być krzyk, lecz zabrzmiał, jakby kto go walnšł w brzuch, ale przynajmniej jako zabrzmiał. - Wszystko w porzšdku, jeden-dwa. Wracaj do œrodka. - To czemu... - Wracaj! - No, już lepiej, pomylał Sandy. - Wracaj, Herb, do cholery. I schowaj tego gnata. Herb spojrzał na broń, jakby się zdziwił, skšd się tu wzięła. Włożył jš do kabury i spojrzał na Sandy'ego, szukajšc wzrokiem jego potwierdzenia. Sandy przepędził go, trzepoczšc dłońmi i pomylał: Babunia Dearborn kazała wracać, to wracaj, huncwocie jeden! Herb zniknšł, krzyczšc na Pana D, żeby wreszcie przestał szczekać jak idiota. Sandy odwrócił się do George'a, który zrobił się całkiem biały. - Sandy, to oddycha - albo próbuje- Skrzela mu się poruszajš, a bok się podnosi. Teraz przestało. - Oczy miał ogromne, jak dziecko, które widziało wypadek drogowy. Chyba zdechło. - Usta mu zadrżały. - Rany, mam nadzieję, że zdechło. Sandy zajrzał do rodka. Najpierw mylał, że George się pomylił i stworzenie jeszcze żyje. Jeszcze oddycha albo próbuje. Potem zdał sobie sprawę, co widzi i posłał George'a po kamerę. - A co z... - Liny nie potrzebujemy, bo nie będziemy tam wchodzić... przynajmniej w tej chwili... ale kamerę przynieœ. Jak najszybciej. George obszedł barak od strony garażu; nie poruszał się zbyt sprawnie. Szok go ogłuszył. Sandy zajrzał do baraku, osłoniwszy oczy z obu stron przed czerwonym blaskiem zachodzšcego słońca. W baraku co się ruszało, owszem, ale to nie był ruch żywego stworzenia. To unosiła się mgła ze srebrzystego boku stworzenia i z jego fioletowych skrzeli. Nietoperzowata istota nie uległa szybko rozkładowi, ale liœcie tak, i to błyskawicznie. To stworzenie zaczynało gnić jak liœcie i Sandy miał wrażenie, że kiedy proces rozpocznie się na dobre, potoczy się błyskawicznie. Nawet na dworze, oddzieleni od stworzenia drzwiami, czuli jego zapach. Kwaœny, rozwodniony smród kapusty, ogórka i soli, woń bulionu, który należałoby podać komuœ, żeby go wykończyć.
BUICK 8 201 Z boku stworzenia unosiła się gęsta mgła; parowała też z kłębowiska splštanych różowych sznurków, które pełniły chyba funkcję jego głowy. Sandy'emu wydało się, że słyszy odległy syk, ale wiedział, że równie dobrze mógł go sobie wyobrazić. Potem w szarawosrebrnych łuskach pojawiło się czarne pęknięcie biegnšce od poszarpanego nylonu ogona po najbliższe skrzele. Zaczšł z niego wypływać czarny płyn, pewnie taki sam, jaki Huddie i Arky znaleli wokół zwłok nietoperzowatego stworzenia - najpierw niemrawo, potem z coraz większym impetem. Sandy dostrzegł złowróżbne wybrzuszenie pod skórš. To nie był figiel wyobraŸni, tak samo jak syk. Ryba miała w planach co bardziej radykalnego niż zwykły rozkład. Nie wytrzymała zmiany cinienia, a może zmiany wszystkiego, całego otoczenia. Przypomniało mu się coœ, o czym kiedy czytał (a może oglšdał na kanale National Geograpfic): że niektóre stworzenia żyjšce w głębinach morza i wydobyte na powierzchnię dosłownie eksplodowały. - George! - To był ryk na całe gardło. - Gazu, do cholery! George wypadł galopem zza rogu baraku, trzymajšc wysoko statyw w miejscu, gdzie aluminiowe nogi się schodziły. Nad jego pięciš lnił obiektyw kamery, trochę jak oko pija ka w przygasajšcym czerwonym œwietle. - Nie mogłem jej zdjšć ze statywu - wydyszał. - Ma tam jaki zatrzask i gdybym miał czas to rozgryć... A może le do tego się zabrałem... ť - Nieważne. - Sandy wyrwał mu kamerę. Statyw bardzo się przydał, nogi od lat były dostosowane wysokociš do okienek w dwóch podnoszonych drzwiach baraku. Problem powstał w chwili, gdy Sandy wcisnšł guzik nagrywania i spojrzał przez wizjer. Zamiast obrazu ujrzał tylko czerwone literki: BAT. - Och-żeż-ty-w-mordę-kopany-żeby-cię...! George, wracaj. Zajrzyj na półkę koło pudełka z czystymi kasetami, tam leży zapasowa bateria. Przynieœ! - Aleja bym chciał zobaczyć... - Gówno mnie to obchodzi! Leć!. George popędził co sił. Kapelusz przekrzywił się na jego głowie, nadajšc mu dziwnie figlarny wyglšd. Sandy wcisnšł guzik nagrywania, nie wiedzšc, czy to się na coœ zda, ale nie tracšc nadziei. Kiedy znowu spojrzał w wizjer, nawet czerwone literki zaczęły przygasać. 202 STEPHEN KING „ Curt mnie zabije, pomylał. Zajrzał przez okno do baraku w samš porę, żeby się załapać na koszmar. Stworzenie pękło na całej długoœci; czarna ma bluznęła z niego potokiem. Zalała podłogę jak woda z zatkanego zlewu. Wraz z niš wylały się z hałasem flaki: zwiędłe worki żółtawoczerwonej galarety. Większoć pękła i zaczęła parować w kontakcie z powietrzem. Sandy odwrócił się, przyciskajšc mocno rękę do ust, i został tak, dopóki nie zyskał całkowitej pewnoci, że nie zwy-
miotuje. Krzyknšł: Herb! Masz ochotę popatrzeć? Ostatnia szansa! Gazu! Dlaczego tak strasznie zależało mu na obecnoœci Herba Avery'ego? Póniej nie potrafił tego wyjanić. Ale wtedy wy dawało mu się, że to całkowicie zrozumiałe. Nie zdziwiłby się nawet, gdyby zaczšł wzywać zmarłš matkę. Czasami rozum po prostu przekracza granice rozsšdku i logiki. Wtedy koniecznie chciał zobaczyć Herba. Nigdy nie wolno zostawiać dyspozytorni, jest to zasada znana każdemu. Ale zasady sš po to, żeby je łamać, Herb nie zobaczyłby nic podobnego do końca życia, żaden z nich, a skoro Sandy nie mógł tego nagrać, chciał przynajmniej mieć œwiadka. Dwóch, jeœli George wróci na czas. „ Herb wybiegł szybko, jakby stał tuż przy drzwiach i przez cały czas wyglšdał na zewnštrz. Sprintem przemierzył niemal pusty parking. Minę miał zarazem przerażonš i zachłannš. Ledwie przybiegł, George wypadł zza rogu, machajšc nowš bateriš do kamery. Wyglšdał jak zwycięzca jakiegoœ konkursu: < - O matko, co tak œmierdzi? - spytał Herb, zasłaniajšc rękš nos i usta, tak że wszystko oprócz „o matko" zabrzmiało niewyraŸnie. - Smród nie jest najgorszy - odpowiedział Sandy. - Lepiej tam zajrzyj, dopóki możesz. Obaj spojrzeli i niemal identycznie krzyknęli z obrzydzenia. Ryba pękła już na całej długoci i zapadała się w sobie, tonęła w czarnej toni swojej obcej krwi. Na jej ciele i wnętrznociach, które już wypłynęły z rozdartego ciała, wzdymały się białe bšble. Ze sterty parujšcej wilgotnej papki unosił się wyziew gęsty jak dym. Przesunšł się znad otwartego bagażnika nad całego buicka, aż samochód zmienił się w widmo. Gdyby można było zobaczyć coœ jeszcze, Sandy pewnie zaczšłby się szarpać z kamerš, być może za pierwszym razem BUICK 8 203 wsadzajšc baterię na odwrót albo w ogóle jš przewracajšc i niszczšc w tym poœpiechu. Uspokoił go fakt, że kamera zarejestrowałaby bardzo niewiele, choćby nawet włożył baterię bezbłędnie za pierwszym razem. Kiedy znowu spojrzał w wizjer, ujrzał wyrany, czysty widok niczego: znikajšcej płaziej istoty, która mogła być niezwykłym morskim potworem albo rybiš wersjš Olbrzyma z Cardiff na kawałku suchego lodu. Na kasecie przez jakie dziesięć sekund widać różowe kłębowisko, służšce rybie za głowę, a także liczne, gwałtownie się roztapiajšce czerwone gruzły wzdłuż jej ciała; coœ, co wyglšda jak brudna piana, wychodzi spod ogona stworzenia i ciurka brudnš strużkš po betonie. Potem stworzenie, które wyskoczyło w konwulsjach z bagażnika, w zasadzie znika, zostaje z niego cień we mgle. Prawie nie widać samochodu. Ale nawet w tej mgle otwarty bagażnik jest wyraŸnie widoczny i wyglšda jak rozdziawiona paszcza. Podejdcie bliżej, dziateczki, podejdcie bliżej, zobaczcie żywego krokodyla. George cofnšł się, zakrztusił, potrzšsnšł głowš. Sandy znowu pomylał o Curtisie, który dla odmiany
odszedł równo z zakończeniem zmiany. Miał z Michelle wielkie plany: kolacja w Harrison i film. Pewnie już skończyli jeć i siedzš w kinie. W którym? W okolicy były trzy. Gdyby mieli dzieci zamiast ewentualnego dziecka, Sandy mógłby zadzwonić do domu i spytać opiekunki. Ale czyby to zrobił? Może i nie. Właœciwie na pewno nie. Przez ostatnie półtora roku Curt zaczšł się trochę uspokajać i Sandy miał nadzieję, że mu to nie minie. Tony mawiał przy każdej okazji, że kiedy chodzi o policję stanowš (albo jakškolwiek innš służbę porzšdkowš), najlepiej ocenia się wartoć człowieka na podstawie prawdziwej odpowiedzi na jedno pytanie: jak mu się układa w domu. Nie chodzi tylko o to, że praca jest niebezpieczna; jest także warjacka, pełna okazji, by zobaczyć ludzi od najgorszej strony. Żeby jš dobrze wykonywać przez długi czas, żeby to robić uczciwie, policjant musi mieć kotwicę. Curt miał Michelle, a teraz i dziecko (ewentualne). Byłoby lepiej nie cišgać go do baraków, dopóki nie stanie się to absolutnie konieczne, zwłaszcza że Sandy nie podałby prawdziwej przyczyny. Nie można w nieskończonoć sprzedawać żonie bajeczek o wciekłych lisach i zmianach w grafiku. Curt będzie zły, że go nie wezwali, a jeszcze bardziej, kiedy zobaczy spieprzone nagranie, ale Sandy to przeżyje. Musi. Zresztš wkrótce wróci Tony. Tony mu pomoże. 204 STEPHEN KING „ Następnego dnia było chłodno, wiał rzeœki wietrzyk. Podnieli drzwi Baraku B i wietrzyli go przez jakie szeć go dzin. Potem czterech funkcjonariuszy pod przywództwem Sandy'ego i zlodowaciałego funkcjonariusza Wilcoxa weszło do rodka z gumowymi wężami. Zmyli cementowš podłogę i wymietli strumieniem wody w wysokš trawę za barakiem ostatnie gnijšce kawałki ryby-.~Znowu powtórzyła się historia z nietoperzem, ale tym razem było więcej sprzštania i mniej efektów. W końcu rzecz dotyczyła bardziej Curtisa Wilcoxa i Sandy'ego Dearborna niż szczštków wielkiej nieznanej ryby. Curt rzeczywicie wpadł w furię, że go nie wezwano, a kiedy obaj funkcjonariusze znaleli się w miejscu, gdzie nikt ich nie mógł podsłuchać, wdali się w bardzo ożywionš dyskusję na ten i inne tematy. Miejscem tym okazał się parking za knajpš The Tšp", gdzie skoczyli na piwo po operacji czyszczenia. W barze tylko rozmawiali, ale znalazłszy się na zewnštrz, podnieli głos. Wkrótce obaj zaczęli mówić jednoczeœnie, co doprowadziło do wrzasków. Niemal jak zawsze. Jak moglicie mnie nie wezwać? Miałe wolne, byłe z żonš, a pozatym nie było nic do oglšdania. Szkoda, że nie pozwoliłe mi zdecydować... I nie było... ...o tym samemu, Sandy... ...w ogóle czasu! Wszystko się wydarzyło... Mogłe przynajmniej zrobić porzšdne nagranie do akt... O czyich aktach mówimy, Curtis? Co? O czyich cholernych aktach?
Stali nos w nos, z zaciniętymi pięciami, prawie gotowi do bójki. Tak, omal do niej nie doszło. W życiu sš chwile, które nic nie znaczš, i takie, co znaczš dużo, i jeszcze parę, tak z dziesięć, kiedy wszystko wisi na włosku. Stojšc na parkingu i pragnšc pobić smarkacza, który nie był już smarkaczem, żółtodzioba, który nie był żółtodziobem, Sandy zdał sobie sprawę, że to włanie jedna z tych chwil. Lubił Curta, a Curt lubił jego. Dobrze im się razem pracowało. Ale gdyby pocišgnęli to dalej, wszystko by się zmieniło. Wszystko zależało od słów, które miał wypowiedzieć. - Œmierdziało jak koszyk norek - brzmiały jego następne słowa. Zjawiły się znikšd, przynajmniej według niego. - Nawet na zewnštrz. BUICK 8 205 - Skšd wiesz, jak œmierdzi koszyk norek? - Curt zaczynał się umiechać. Tak odrobinę. - Powiedzmy, że to licentia poetica. - Sandy także zaczynał się umiechać, ale też tylko odrobinę. Zawrócili we właœciwym kierunku, lecz byli jeszcze daleko na manowcach. Potem Curtis spytał: Gorzej niż buty tej dziwki? Tej z Rocksburga? Sandy zaczšł się miać. Curt też. I nagle wszystko było w porzšdku, tak po prostu. ChodŸ- powiedział Curt. -Postawię ci jeszcze jedno piwo. Sandy nie miał ochoty na jeszcze jedno piwo, ale się zgodził. Bo wtedy nie chodziło o głupie piwo, tylko o to, co ich podzieliło. Z powrotem w barze, w kšcie, Curt rzekł: - Obmacałem ten bagażnik własnymi rękami, Sandy. Pukałem w dno. - Ja też. - I obejrzałem go od spodu. To nie jakaœ magiczna sztuczka, jak pudełko z podwójnym dnem. - Nawet gdyby, to wczoraj nie wyskoczył z niego biały królik. - Rzeczy znikajš z okolic samochodu. Ale kiedy się pojawiajš, zawsze wychodzš tylko z bagażnika. Zgodzisz się? Sandy się zastanowił. Nie widzieli, jak nietoperzowate stworzenie wyleciało z bagażnika, ale był wtedy otwarty, to się zgadzało. Co do liœci - tak, Phil Candleton widział, jak wyfruwajš. - Zgodzisz się? - Curt się niecierpliwił, ton jego głosu œwiadczył, że Sandy musi się zgodzić, to przecież takie cholernie oczywiste. - To prawdopodobne, ale chyba brakuje nam dowodów, żeby mieć stuprocentowš pewnoć - powiedział Sandy w końcu. Wiedział-,-że kompletnie się omieszył w oczach Curtisa, ale tak uważał. - Jedna jaskółka nie czyni wiosny. Mówi ci to coœ? Curt wydšł dolnš wargę i dmuchnšł z desperacjš. - Œlepy by zobaczył, mówi ci to coœ? - Curt... Curt uniósł ręce, jakby mówił: nie, nie, nie wrócimy na
parking i nie zaczniemy tam, gdzie skończyliœmy. - Rozumiem twój punkt widzenia. W porzšdku? Nie zgadzam się z nim, ale rozumiem. 206 STEPHEN KING - W porzšdku. - Tylko powiedz mi jedno: kiedy będziemy mieć doć dowodów, żeby wycišgnšć wnioski? Nie na temat wszystkiego, broń Panie Boże, ale paru zasadniczych spraw. Na przykład skšd się wzięły nietoperz i ryba. Jeli miałbym usłyszeć tylko jednš odpowied, to chyba tę : - Pewnie nigdy. Curt uniósł ręce do pobrudzonego dymem blaszanego sufitu, po czym opucił je z planięciem na stół. - Ghhhh! Wiedziałem, że to powiesz! Chyba cię uduszę, Dearborn! Spojrzeli na siebie ponad kuflami piwa, na które żaden nie miał ochoty, i Curt zaczšł się miać. Sandy się umiech nšł, a potem też się rozemiał. DZIŒ: Sandy W tym miejscu Ned mi przerwał. Chciał wejć do budynku i zadzwonić do matki. Powiedzieć, że wszystko w porzšdku, ale kolację zje w barakach z Sandym, Shirleyi paroma chłopakami. Innymi słowy, sprzedać jej bajeczkę. Jak jego ojciec. - Nie ważcie się ruszyć - rzucił od drzwi. - Ani na centymetr. Zniknšł, a Huddie spojrzał na mnie. Szerokš poczciwš gębulę miał zamylonš. - Mylisz, że to dobry pomysł, żeby mu o wszystkim powiedzieć? - Zaraz będzie chciał poobglšdać de wszyzdkiezdare kasety - dodał żałobnie Arky. Sšczył piwo korzenne. - Piekielna kolekcja. - Nie wiem, czy pomysł jest dobry, czy zły - powiedziałem doć zrzędliwie. - Wiem tylko, że trochę za póno się wycofywać. Wstałem i też poszedłem do budynku. Ned włanie odkładał słuchawkę. - A ty dokšd? ^spytał. Zmarszczył brwi i znowu sobie przypomniałem, jak stałem nos w nos z jego ojcem przed „The Tšp", małš obskurnš knajpš, która zmieniła się w drugi dom Eddiego J. Tego wieczora Curt marszczył brwi dokładnie w taki sam sposób. - Do toalety - powiedziałem. - Nie denerwuj się, Ned, dostaniesz to, czego chcesz. Przynajmniej tyle, ile mam na składzie. Ale nie czekaj na efektowny finał. Wszedłem do wychodka i zatrzasnšłem drzwi, zanim zdołał odpowiedzieć. Nastšpiło piętnaœcie sekund czystej 208 STEPHEN KING , ^ ulgi. Mrożona herbata, podobnie jak piwo, nie zostaje z tobš na długo. Gdy wróciłem na zewnštrz, ławeczka dla pala-
czy była pusta. Wszyscy poszli do Baraku B i zaglšdali do œrodka, każdy przy własnym oknie w podnoszonych drzwiach, każdy w pozie kierownika budowy, którš tak dobrze znałem. Ale teraz co mi się pomieszało. Jest dokładnie na odwrót. Kiedy mijam facetów stojšcych rzędem przy płocie albo kozłach blokujšcych dostęp do wykopanej dziury, mylę o Baraku B i buicku 8. Widzicie tam co ładniejszego od was? - zawołałem. Wyglšdało na to, że nie. Arky wrócił pierwszy, tuż za nim Huddie i Shirley. Phil i Eddie stali trochę dłużej, a chłopak Curta wrócił ostatni. Jaki ojciec, taki syn, także pod tym względem. Curtis także zawsze tkwił przy oknie najdłużej ze wszystkich. Jeli, oczywicie, miał czas. A jeli nie miał, to nie, bo buick nigdy nie był najważniejszy. Gdyby był, z całš pewnociš pobilibymy się wtedy przed knajpš, zamiast szu kać sposobu, żeby się z tego pomiać i pogodzić. Znaleli œmy na to sposób, bo bijatyka byłaby niedobra dla jednostki, a Curt stawiał jš ponad wszystko - buicka, żonę, rodzinę, kiedy się pojawiła. Raz spytałem go, z czego jest najbardziej dumny. Był mniej więcej rok 1986 i mylałem, że powie: z syna. A on powiedział: z munduru. Rozumiałem to i mu to okazałem, choć chyba nie muszę tłumaczyć, że jego odpowiedŸ trochę mnie przeraziła. Ale to go uratowało. Duma z pracy i munduru utrzymała go w pionie, gdyż buick mógłby zachwiać jego równowagš, doprowadzić do obsesji. Czy ta praca go także zabiła? Chyba tak. Ale przeżył wiele lat, wiele dobrych lat. A teraz siedział z nami ten chłopak, który mnie niepokoił, bo nie miał pracy, która by mu zapewniła równowagę ducha. Miał tylko masę pytań i naiwnš wiarę w to, że tylko dlatego, iż jego zdaniem potrzebuje odpowiedzi, te odpowiedzi się pojawiš. - Temperatura spadła o kreskę - oznajmił Huddie, kiedy znowu usiedliœmy. - Pewnie to nic nie znaczy, ale może zostało jeszcze parę niespodzianek. Lepiej uważajmy. - Co się stało po tej prawie kłótni? - spytał Ned. - I nie zaczynaj z tymi wezwaniami i kodami. Wiem wszystko o wezwaniach i kodach. Uczę się w dyspozytorni, pamiętasz? Czego właciwie się uczył? Co naprawdę potrafił po miesišcu spędzonym w klitce z radiem, komputerami i modemami? Wezwań i kodów, tak, uczył się szybko i już teraz mówił BUICK 8 209 jak zawodowiec, kiedy odbierał czerwony telefon: „Policja stanu Pensylwania, Jednostka D, tu funkcjonariusz łšcznoœciowy Wilcox, w czym mogę pomóc?", ale czy wiedział, że każde wezwanie i kod sš jak ogniwo łańcucha? Że wszędzie sš te łańcuchy, a każde ogniwo jest trochę mocniejsze albo słabsze od ostatniego? Jak można się spodziewać, że chłopak, nawet bardzo bystry, będzie wiedzieć takie rzeczy? W naszym życiu wykuwamy sobie łańcuchy, parafrazujšc Jacoba Marleya. Sami je robimy, sami nosimy i czasami się nimi dzielimy. George Morgan tak naprawdę nie zastrzelił się w garażu; zaplštał się w jeden z takich łańcuchów, który go udusił. Ale dopiero po tym, jak pewnego okropnie upal-
nego letniego dnia pomógł nam wykopać grób dla Pana Dillona. Nie było wezwania ani kodu dla Eddiego Jacubois, coraz częciej i dłużej przesiadujšcego w The Tšp"; ani dla An dy'ego Colucciego, zdradzajšcego żonę, przyłapanego na goršcym uczynku i błagajšcego o drugš szansę, na próżno; ani dla odchodzšcego Matta Babickiego; ani dla zaczynajšcej pracować Shirley Pasternak. To tylko rzeczy, których nie można wyjanić, jeli się nie uzna istnienia tych łańcuchów, stworzonych z miłoœci i czystego przypadku. Tak jak Orville Garrett, kiedy klęczał na jednym kolanie u stóp wieżego grobu Pana Dillona, płakał, położył na ziemi obrożę D i powiedział: przepraszam, partnerze, przepraszam. Czy to miało znaczenie dla mojego opowiadania? Tak mi się zdawało. Ale mały najwyraniej był innego zdania. Cišgle się starałem przedstawić kontekst sprawf a on go odrzucał, tak jak opony buicka odrzucały najmniejszš drzazgę i kamyczek. Można było je wkładać w bieżnik, a i tak po pięciu, dziesięciu czy piętnastu sekundach znowu wypadały. Tony przeprowadził ten eksperyment, ja też, i ojciec tego chłopca, cišgle od nowa, często przy włšczonej kamerze. A teraz siedział z nami jego syn, ubrany w cywilne ciuchy, bez szarego munduru, który zrównoważyłby jego zainteresowanie buickiem, siedział, odrzucajšc wszystko nawet w obliczu bez wštpienia niebezpiecznego oœmiocylindrowego cudu swojego ojca, i chciał usłyszeć opowiadanie pozbawione kontekstu i historii, łańcuchów i wszelkiej skazy. Chciał tego, co mu pasowało. Gniew podsunšł mu przekonanie, że ma do tego prawo. Według mnie nie miał i sam byłem na niego trochę wkurzony, ale cała prawda wyglšda tak, że tak14. Buick 8 210 STEPHEN KING że go kochałem. Tak bardzo przypominał wtedy swego ojca. Włšcznie z tym błyskiem oczu znaczšcym „zabawmy się". Nie mogę ci opowiedzieć tego, co było dalej - rzekłem. Nie było mnie przy tym. Odwróciłem się do Huddiego, Shirley, Eddiego J. Żadne się nie ucieszyło. Eddie w ogóle nie/patrzył mi w oczy. - Co powiecie? spytałem. Funkcjonariusz Wilcox nie chce wezwań ani kodów, tylko historię. Rzuciłem Nedowi kpišce spojrzenie, którego albo nie zrozumiał, albo nie chciał zrozumieć. - Sandy, co... - zaczšł, ale uniosłem rękę, jakbym był z drogówki. Otworzyłem drzwi do tej historii. Być może po raz pierwszy, odkšd przyszedłem do roboty, zobaczyłem, jak kosi trawnik i nie odesłałem go do domu. Chciał usłyszeć historię. Pięknie. Niech usłyszy i niech już będzie po wszystkim. - Chłopiec czeka. Które mu pomoże? I niczego nie pomijajcie. Eddie. Podskoczył, jakbym go uszczypnšł i rzucił mi nerwowe spojrzenie. - Jak się nazywał ten goć? Ten w kowbojkach i z na-
szyjnikiem? Eddie zamrugał oczami, wstrzšnięty. Spojrzeniem spytał, czy jestem pewien. O tym facecie nikt nigdy nie wspominał. Przynajmniej aż do teraz. Czasami rozmawialiœmy o dniu, kiedy rozbiła się cysterna, albo jak Herb i ten .drugi chcieli się pogodzić z Shirley i dlatego zbierali dla niej kwiatki za barakami (zanim się zaczęło), ale nigdy, ^przenigdy o goœciu w kowbojkach. O nim nigdy. Za to teraz mieliœmy o nim rozmawiać, na Boga. - Leppler? Lippman? Lippier? Jakoœ tak, prawda? - Nazywał się Brian Lippy - odezwał się w końcu Eddie. Kiedy trochę się poprztykalimy. / Naprawdę? Nie wiedziałem. Zaczšłem opowiadać, ale Shirley Pasternak przejęła sporš częć historii (od swojego pojawienia się w niej); mówiła ciepło, patrzšc Nedowi w oczy i trzymajšc dłoń na jego ręce. Wcale się nie zdziwiłem, że zaczęła, tak jak się nie zdziwiłem, że Huddie się włšczył i zaczšł dopowiadać. Za to bardzo się zdziwiłem, kiedy Eddie wtršcił coœ po raz pierwszy... a potem przejšł prowadzenie. Oznajmiłem mu, że ma siedzieć i czekać, aż będzie miał co do powiedzenia, ale i tak się zdziBUICK 8 211 wiłem, kiedy nadeszła pora i zaczšł mówić. Najpierw z oporami i cicho, ale z czasem, kiedy dotarł do tej częœci historii, w której ten dupek Lippy wykopał okno, głos zrobił się mu silny i miarowy, głos człowieka, który pamięta wszystko i postanowił niczego nie ukrywać. Mówił, nie patrzšc na mnie, Neda ani nikogo. Patrzył na barak, ten, który czasami rodził potwory. WTEDY: Sandy Do lata 1988 roku buick 8 stał się akceptowanym elementem życia Jednostki D, nie mniej i nie więcej niż inne. Bo dlaczego nie? Jeli się powięci sporo czasu i dobrej woli, każdy odmieniec może się wtopić w dowolnš rodzinę. To włanie stało się przez te dziewięć lat od zniknięcia mężczyzny w czarnym płaszczu (Olej jest w porzšdku!") i Ennisa Rafferty'ego. Buick nadal od czasu do czasu urzšdzał przedstawienia, a Curt i Tony wcišż od czasu do czasu przeprowadzali eksperymenty. W roku 1984 Curtis wypróbował kamerę włšczajšcš się pod wpływem czujnika ruchu w samochodzie (nic się nie wydarzyło). W 1985 Tony usiłował dokonać z grubsza tego samego za pomocš supernowoczesnego magnetofonu Wollensak (uchwycił słabe przerywane brzęczenie i dobiegajšce z oddali krakanie, nic więcej). Były jeszcze eksperymenty ze zwierzętami doœwiadczalnymi. Kilka zdechło, ale żadne nie znikło. Ogólnie sytuacja zaczęła się uspokajać. Kiedy już pojawiały się rozbłyski, nawet w przybliżeniu nie były tak potężne jak te pierwsze (oraz naturalnie gigant z roku 1983). Największym problemem Jednostki D stał się kto, kto nie miał zielonego pojęcia o buicku. Edith Hyams (vel Smoczyca) na-
dal rozmawiała z dziennikarzami (kiedy tylko chcieli jej słuchać) o zniknięciu swojego brata. Wcišż się upierała, że to nie jest zwykłe zniknięcie (co niegdy sprowokowało Sandy'ego i Curta do rozmylań, jak może wyglšdać zwykłe zniknięcie"). Nadal również twierdziła, że koledzy Ennisa Wiedzš Więcej, Niż Na To Wyglšda. Oczywiœcie pod tym BUICK 8 213 względem miała stuprocentowš rację. Curt często mawiał, że jeli Jednostka D będzie kiedy opłakiwać buicka, to przez tę kobietę. Jednak ze względu na opinię publicznš koledzy Ennisa nadal jš wspierali. To było ich najlepsze zabezpieczenie i dobrze o tym wiedzieli. Po jej kolejnej wypowiedzi na łamach prasy Tony powiedział: - Nic nie szkodzi, chłopcy, czas działa na naszš korzyć. Pamiętajcie o tym i ładnie się uœmiechajcie. I miał rację. W połowie lat osiemdziesištych przedstawiciele prasy przeważnie już nie odpowiadali na jej telefony. Nawet WKML, niezależna stacja nadajšca na trzy okręgi, która w Dzienniku o Pištej często zamieszczała wiadomoœci o pojawieniu się Sasquatcha w lasach wokół Lassburga oraz bardzo przemyœlane medyczne ciekawostki typu „RAK W WODOCIĽGACH! CZY TWOJE MIASTO BĘDZIE NASTĘPNE?", przestała się interesować Edith. Jeszcze trzy razy co się pojawiało w bagażniku buicka. Raz było to szeć dużych zielonych chrzšszczy, które wcale nie wyglšdały jak chrzšszcze. Curt i Tony spędzili całe popołudnie na Uniwersytecie Horlicks, przeglšdajšc sterty prac entomologicznych i nigdzie nie znaleli takich zielonych żuków. Prawdę mówišc, sam odcień tej zieleni był kompletnie obcy funkcjonariuszom z Jednostki D, choć żaden nie potrafił wyrazić, na czym właciwie polega jego odmiennoć. Carl Brundage nazwał to Migrenowš Zieleniš. Bo, wyjanił, taki kolor widywał czasem przy migrenie. Żuki pojawiły się już martwe, cała szóstka. Kiedy się pukało ršczkš rubokręta w ich pancerzyki, słyszało się odgłos jak przy pukaniu metalem w drewniany klocek. - Chcesz zrobić sekcję? - spytał Tony. --A ty? - Niespecjalnie. ^^ Curtis spojrzał na robale w bagażniku - przeważnie na grzbietach, z nóżkami do góry - i westchnšł. Ja też nie. Niby po co? Więc zamiast na tablicę z korka i przed obiektyw kamery żuki trafiły do torebek z naklejkš z datš (rubryka „nazwisko/stopień funkcjonariusza odpowiedzialnego" oczywiœcie pozostała pusta), a potem do zniszczonej zielonej szafki katalogowej. Odpuszczenie chrzšszczom nie z tego wiata było nowym krokiem Curtisa na drodze do akceptacji. A jednak w jego oczach czasem pojawiał się ten dawny błysk fascyna214 STEPHEN KING , * cji. Tony i Sandy widywali go niekiedy przed podnoszonymi drzwiami, gdy wpatrywał się w buicka, i wtedy w jego
oczach bardzo często palił się ten blask. Sandy zaczšł nazywać to spojrzeniem Curtisa, wirniętego Kota, choć nigdy tego nikomu nie powiedział, nawet^staremu sierżantowi. Reszta straciła zainteresowanie poronieniami buicka, ale funkcjonariusz Wilcox nigdy.-—-* Jeli chodzi o Curtisa, poznanie nie prowadziło do pogardy. Pewnego zimnego lutowego dnia 1984 roku, pięć miesięcy po pojawieniu się żuków, Brian Cole zajrzał do gabinetu dowódcy. Tony Schoondist był w Scranton, gdzie się gęsto tłumaczył, dlaczego nie wykorzystał całego budżetu na rok 1983 (nic gorszego od skšpego dowódcy, przez którego wszyscy wychodzš na głupków), a w jego fotelu zasiadał Sandy Dearborn. - Może by się tak przeszedł do baraku, szefie? - spytał. - Kod D. - W jakim sensie, Bri? - Bagażnik się otworzył. - Na pewno się nie obluzował? Od Gwiazdki nie było żadnych fajerwerków. Zwykle... - Wiem, zwykle sš. Ale temperatura przez cały tydzień była za niska. Poza tym co widać. To od razu poderwało Sandy'ego na równe nogi. Poczuł dawny strach, który zaciskał paluchy na jego sercu. Może znowu trzeba będzie sprzštać. Pewnie tak. Proszę cię, Boże, niech to nie będzie druga ryba, pomylał. Nic, co trzeba by sprzštać strumieniami wody i w masce. - Żyje? - spytał. Wydawało mu się, że głos ma doć spokojny, ale spokoju w nim nie było za grosz: - To, co z niego wyszło, czy wyglšda... - Wyglšda jak jakaœ wyrwana z ziemi roœlina - odparł Brian. - Zwisa z bagażnika. Co ci powiem, szefie, trochę to jest podobne do lilii. - Niech Matt cišgnie Curtisa. I tak prawie skończył zmianę. Curt potwierdził Kod D, powiedział Mattowi, że jest na Sawmill Road i że wróci do bazy za piętnaœcie minut. Sandy miał czas, żeby pójć do komórki po zwój żółtej liny i dobrze się przyjrzeć wnętrzu Baraku B przez taniš słabš lornetkę, BUICK 8 215 która także znajdowała się w komórce. Zgodził się z Brianem. To, co zwisało z bagażnika, poszarpana i błoniasta biel przechodzšca stopniowo w ciemnš zieleń, mogło nawet wyglšdać jak lilia. Taka, której się nie podlewało od pięciu dni, która mdleje i jest prawie zwiędła. Przyjechał Curt, zaparkował krzywo przed pompš benzynowš i przytruchtał do Sandy'ego, Briana, Huddiego, Arky Arkaniana i paru innych, którzy stali przed oknami baraku w pozie kierowników budowy. Sandy podał mu lornetkę, a Curt jš wzišł. Stał przez jakš minutę, najpierw delikatnie nastawiajšc ostroć, potem tylko patrzšc. - No i? - spytał Sandy, gdy Curt się wreszcie napatrzył. - Wchodzę - odparł Curt, co jako nie zdziwiło San-
dy'ego; niby po co przyniósł linę? - A jeli się nie ocknie i mnie nie ugryzie, sfotografuję to, zarejestruję kamerš i zapakuję do torebki. Tylko daj mi pięć minut na przygotowanie. Nie potrwało to nawet tyle. Curt wyszedł z baraków w chirurgicznych rękawiczkach - które w szeregach funkcjonariuszy już zaczynały być znane jako „aidsówki" - ceratowym fartuchu, gumiakach i czepku na głowie. Na szyi miał małš plastikowš maskę gazowš, z zapasem powietrza wystarczajšcym na pięć minut. W jednej ręce trzymał polaroid. Za pas zatknšł zielony foliowy worek na œmieci. Huddie zdjšł kamerę ze statywu i wycelował jš,w Curta, który wyglšdał tres fantastique, gdy tak przemierzał męskim krokiem parking, przystrojony w niebieski czepek kšpielowy i żółte gumiaki (nie wspominajšc już o żółtej linie, którš potem przepasał go Sandy). - Jeste piękny! - krzyknšł Huddie zza kamery. - Pomachaj do zachwyconych fanów! Curtis Wilcox posłusznie^pomachał. Siedemnaœcie lat póniej niektórzy fani mieli oglšdać tę kasetę tuż po jego niespodziewanej mierci, usiłujšc się nie rozpłakać, choć się œmieli, patrzšc na jego błazeńskš, sympatycznš postać. Przez otwarte okno dyspozytorni dobiegł zaskakujšco mocny tenor Matta: - Przytul mnie... ty seksowna bestio! Pocałuj mnie... ty seksowna bestio! Curt dobrze zniósł ich kpiny, ale widać było, że prawie ich nie zauważa, jakby dobiegały z drugiego pokoju. W oczach znowu miał ten blask. 216 STEPHEN KING - Nie bardzo mi się to podoba - odezwał się Sandy, zaciskajšc pętle liny wokół pasa Curta. Nie żeby, miał nadzieję odwieć go od tego zamiaru. - Chyba powinniœmy zaczekać i zobaczyć, co z tego wyniknie. Żeby sprawdzić, czy nie pojawi się nic więcej. - Nic mi nie będzie - rzucił Curt z roztargnieniem. Ledwie go słuchał. Całš uwagę skierował do wewnštrz, przeglšdajšc listę spraw do załatwienia. - Może - rzekł Sandy. - A może zaczynamy być trochę nieostrożni. - Nie wiedział, czy tak jest, ale chciał to powiedzieć na głos, przymierzyć do sytuacji. - Zaczynamy wierzyć, że skoro do tej pory nic się nam nie stało, to się i nie stanie. Właœnie w ten sposób policjanci i treserzy lwów pakujš się w kłopoty. - Będzie dobrze - zapewnił go Curt, a potem - nie dostrzegajšc w tym żadnej sprzecznoœci-* kazał innym się odsunšć. Kiedy to zrobili, odebrał kamerę Huddiemu, przymocował jš do statywu i kazał Arky'emu otworzyć drzwi. Arky wcisnšł guzik pilota przy pasku i drzwi uniosły się powoli. Curt przewiesił pasek polaroida przez ramię, żeby chwycić statyw kamery, i wszedł do Baraku B. Przez chwilę stał w połowie drogi pomiędzy drzwiami i buickiem, jednš rękš przytrzymujšc maskę pod brodš, gotowy natychmiast jš na-
łożyć, gdyby powietrze okazało się równie cuchnšce jak w Dniu Ryby. - NieŸle - powiedział. - Czuję słaby słodki zapach. Może to naprawdę lilia? To nie była lilia. Kwiaty w kształcie tršbki - trzy - były blade jak dłonie trupa i niemal przezroczyste. W każdym znajdowała się kropla ciemnoniebieskiego płynu o konsystencji galarety. W galarecie były zawieszone małe ziarenka. Łodygi przypominały raczej korę niż częœć kwiatu; ich zielonš powierzchnię pokrywała siatka pęknięć i kanalików. Widniały na nich bršzowe plamy, jakby jakieœ grzyby - i te plamy się rozprzestrzeniały. Łodygi zrastały się w oplatanej korzeniami grudzie czarnej ziemi. Kiedy Curt pochylił się w ich stronę (nikt nie lubił patrzeć, jak Curt się tak pochyla nad bagażnikiem; za bardzo się to kojarzyło z facetem pchajšcym głupi łeb w paszczę niedwiedzia), zameldował, że znowu czuje ten kapuciany zapach. Słaby, ale rozpoznawalny. I mówię ci, Sandy, pachnie także solš. Na pewno. BuiCK 8 217 Wiem, bo bardzo często jeżdżę nad morze. Tego zapachu nie można pomylić z żadnym innym, - A niech pachnie nawet truflami i kawiorem, mam to gdzieœ - odparł Sandy. - Wyno się stamtšd. Curt się rozemiał - głupia stara Babunia Dearborn! ale zaczšł się cofać. Wymierzył w stronę bagażnika kamerę na statywie, włšczył jš i na dodatek zrobił parę zdjęć. ChodŸ, Sandy, sam popatrz. Sandy przemylał propozycję. Zły, bardzo zły pomysł. Głupi. Bez wštpienia. I kiedy to ze sobš uzgodnił, wręczył linę Huddiemu i wszedł. Spojrzał na zwiędłe kwiaty w bagażniku buicka (i ten jeden, zwisajšcy, który zobaczył Brian Cole) i nie mógł powstrzymać lekkiego dreszczu. - Wiem - odezwał się Curt ciszonym głosem, żeby nie usłyszeli ich funkcjonariusze na dworze. - Aż boli patrzeć, co? Wizualny odpowiednik zgrzytania paznokciami po tablicy. Sandy przytaknšł. Trafiony. - Ale co wyzwala tę reakcję? Nie mogę znaleć nic konkretnego. A ty? - Też nie. - Sandy oblizał wyschnięte wargi. - Chyba wszystko razem. Przede wszystkim to białe. - Białe. Kolor. - Aha. Brzydki. Jak brzuch ropuchy. - Jak kwiaty zasnute pajęczynš - dodał Curt. Patrzyli na siebie przez chwilę, bez szczególnego powodzenia usiłujšc się umiechnšć. Poeci w mundurach. Zaraz zacznš porównywać to truchło do letniego dnia. Ale trzeba było tego spróbować, bo to, co widzieli, można było okrelić tylko poprzez akt refleksji, który bardzo przypominał poezję.Podobne porównania^mniej artykułowane, wirowały i tłukły się w głowie Sandy'ego. Białe jak opłatek w ustach
zmarłej kobiety. Białe jak pleniawka pod językiem. Może nawet białe jak piana stworzenia tuż za krawędziš wszechœwiata. - To pochodzi z miejsca, którego nawet nie potrafimy zaczšć sobie wyobrażać - powiedział Curt. - Nasze zmysły nie mogš go pojšć. Rozmowa o tym to czysta kpina - równie dobrze moglibymy opisywać czworoboczny trójkšt. Spójrz tutaj. Widzisz? - Wskazał palcem suchš bršzowš plamkę tuż pod kielichem trupiej lilii. 218 STEPHEN KING - Aha, widzę. Jak po oparzeniu. - I robi się coraz większe. Jak wszystkie. A,spójrz tutaj, na kwiat. - Tu także była bršzowa plamka i także się rozrastała na ich oczach, wyżerała coraz większš dziurę we wrażliwej białej skórce kielicha. - To rozkład. Nie zachodzi w ten sam sposób co u nietoperza i ryby, ale to rozkład. Prawda? Sandy skinšł głowš. Wycišgnij mi zza pasa worek i otwórz, dobrze? Sandy spełnił probę. Curt sięgnšł do bagażnika i chwycił rolinę tuż nad bryłš korzeniowš. Ledwie to zrobił, w ich nozdrza uderzył wieży powiew tego smrodu kapusty i zgniłego ogórka. Sandy cofnšł się o krok, przycisnšł rękę do ust, usiłujšc opanować krztuszenie. - Trzymaj ten worek, cholera! - krzyknšł Curt zduszonym głosem. Skojarzył się Sandy'emu z kim, kto zacišgnšł się pierwszorzędnš trawkš i chce jak najdłużej zatrzymać dym w płucach. - Jezu, ale ohyda! Nawet przez rękawice! Sandy podstawił worek i potrzšsnšł nim. To może się pospiesz? Curt upucił do rodka gnijšcš trupiš lilię i nawet sam odgłos jej upadku w foliowe gardło brzmiał jakoœ niedobrze -jakby ochrypły, wyszeptany krzyk czego wciniętego bez litonie między dwie deski i duszšcego się niemal zupełnie bezgłonie. Żadne z tych porównań nie było trafne, a jednak każde zapalało przez chwilę wiatło nad nieznanym. Sandy Dearborn nie potrafił wyrazić nawet przed samym sobš, jak z gruntu obrzydliwe i przerażajšce były te trupie lilie, One i wszystkie poronione dzieci buicka. Jeli mylało się o nich zbyt długo, szaleństwo było gwarantowane. Curt zrobił taki ruch, jakby chciał wytrzeć ręce o koszulę, ale się rozmylił. Zamiast tego pochylił się nad bagażnikiem i szybko wytarł je o burš wykładzinę^-Potem zdjšł rękawiczki, dał znak Sandy'emu, żeby znowu otworzył worek, i wrzucił je na trupiš lilię. Smród znowu buchnšł i Sandy'emu przypomniało się, jak jego matka, przeżarta przez raka i majšca przed sobš niespełna tydzień życia, beknęła mu prosto w twarz. Instynktowny, lecz słaby wysiłek, by zablokować to wspomnienie, zanim go całkiem znokautuje, okazał się daremny. Proszę, nie chcę wymiotować, pomylał. Och, proszę, nie. Curt sprawdził, czy zdjęcia sš zatknięte za jego pas, po czym zatrzasnšł bagażnik.
BUICK 8 219 - Spadajmy stšd, Sandy. Co powiesz? - Lepszego pomysłu nie miałe przez cały rok. Curt mrugnšł do niego. Było to idealne cwaniackie mrugnięcie, ale efekt psuły bladoć i pot płynšcy po policzkach i czole. Dopiero luty, więc cóż to znaczy. Idziemy. Czternacie miesięcy póniej, w kwietniu 1983 roku, buick wyprodukował krótkš, lecz wyjštkowo gwałtownš błyskownicę - największš i najjaniejszš od Roku Ryby. Siła tego wydarzenia podważyła teorię Curta i Tony'ego o wyczerpujšcej się energii buicka. Z drugiej strony czas trwania wydarzenia zdawał się potwierdzać teorię. A tak naprawdę na dwoje babka wróżyła. Czyli jak zwykle. Dwa dni po błyskownicy, kiedy temperatura w Baraku B osišgnęła piętnacie stopni i pięć kresek, bagażnik buicka otworzył się i wypadł z niego czerwony patyk, jakby wyrzucony strumieniem sprężonego powietrza. Arky Arkanian był w tym czasie w szopie, gdzie odwieszał swój szpadel, i o mało nie dostał zawału. Czerwony patyk uderzył o belki stropowe baraku, spadł z głonym brzękiem na dach buicka, stoczył się i wylšdował na podłodze. Witaj, kowboju. Nowy goć miał jakie dwadziecia centymetrów, był nie regularny, gruboci męskiego przegubu, z paroma dziurami po sękach na końcu. Andy Colucci, który jakie pięć czy dziesięć minut póniej przyjrzał się mu przez lornetkę, doszedł do wniosku, że te dziury to oczy, a co, co wyglšda jak pęknięcie czy bruzda z boku, jest nogš podkurczonš być może w ostatnim miertelnym skurczu. To nie patyk, uznał Andy, lecz jakaœ czerwona jaszczurka. Podobnie jak ryba, nietoperz i lilia, była martwa^. Tym razem to Tony Schoondist wszedł do baraku i zabrał okaz. Tego wieczora opowiedział w knajpie paru funkcjonariuszom, że z trudem się zmusił, żeby go dotknšć. - To wiństwo na mnie patrzyło - powiedział. - Przynajmniej takie miałem wrażenie. Martwe, żywe, wszystko jedno. - Nalał sobie piwa i wypił jednym haustem. - Mam nadzieję, że to już koniec. Naprawdę, słowo honoru. Ale oczywicie to nie był koniec. Shirley Œmieszne, jak drobiazgi potrafiš sprawić, że jaki dzień zostanie ci w pamięci. Tamten pištek 1988 roku był chyba najstraszniejszym dniem mojego życia - przez pół roku póŸniej nie mogłam spać i zgubiłam dwanaœcie kilo, bo przez jaki czas nie mogłam jeć- ale znaczę go w pamięci czymœ miłym. Tego dnia Herb Avery i Justin Islington dali mi bukiet polnych kwiatów, zanim zaczęło się piekło. Ci dwaj mieli u mnie duży minus. Zniszczyli mi nowiuteńkš lnianš spódnicę. Nie brałam w tym udziału, zajmowałam się własnymi sprawami, a do kuchni przyszłam tylko na kawę. Nie zwracałam na nich uwagi, no a oni właœnie wtedy cię dopadajš, prawda? MężczyŸni. Przez jakiœ czas zachowujš się przyzwoicie, więc się odprężasz, a nawet dajesz się
upić przekonaniem, że jednak sš normalni, po czym się zaczyna. Herb i ten Islington wpadli do kuchni galopem jak dwa konie, a po drodze wrzeszczeli o jakim długu. Justin walił Herba po łbie i ramionach, ryczšc: Płać, ty taki synu, płać!", a Herb mu na to: To były tylko żarty, dobrze wiesz, że nie gram na pienišdze, puszczaj!". Ale obaj się œmieli. Jak nienormalni. Justin prawie siedział Herbowi na plecach, złapał go za kark i udawał, że go dusi. Herb usiłował go strzšsnšć, żaden na mnie nie patrzył, nawet nie wiedzieli, że stoję przy ekspresie, ubrana w nowiutkš spódnicę. Funkcjonariusz Pasternak, rozumiesz - element wyposażenia. - Uważajcie, idioci! - krzyknęłam, ale było za póŸno. Wpadli na mnie, zanim zdšżyłam odstawić kubek, i plask, wszędzie miałam kawę, na całym przedzie. Nieważne, że bluzka się zaplamiła, była stara, ale tę spódnicę miałam na BUICK 8 221 sobie pierwszy raz! I w dodatku była ładna. Poprzedniego wieczora przez pół godziny przyszywałam jej zakładkę. Ryknęłam, a oni wreszcie przestali się popychać i tłuc. Justin jeszcze oplatał biodra Herba nogš, a ręce trzymał mu na szyi. Herb gapił się na mnie z szeroko otwartymi ustami. Miły był z niego chłopak (co do tego Islingtona, to trudno powiedzieć, bo zanim się poznaliœmy, przeniesiono go do Jednostki K w Media), ale z otwartymi ustami wyglšdał jak głupi burak. - Shirley! O Jezu - wyjęczał. Wiecie co? Mówił jak Arky, teraz to sobie uwiadomiłam - ten sam akcent, choć nie aż tak silny. - Nie wiedziałem, że du jesteœ. - Wcale mnie to nie dziwi - powiedziałam - skoro ten drugi jedzie na tobie jak na cholernym koniu wyœcigowym! - Poparzyła się? - spytał Justin. - No pewnie, że się poparzyłam. Ta spódnica kosztowała trzydzieci pięć dolarów i dzi włożyłam jš po raz pierw szy, i już jest zniszczona! Lepiej mnie nie pytaj, czy się poparzyłam. - Rany, uspokój się, przepraszamy - rzekł Justin. Miał w dodatku czelnoć się nadšć. Tacy sš mężczyni, teraz już to wiem, wybacz mi te mšdroci. Jak cię przepraszajš, to od razu masz pać z zachwytu, bo to załatwia wszystko. Nieważne, że wybili okno, rozbili motorówkę albo przegrali w pokera pienišdze na szkołę dla dziecka. Mówiš: no co, przecież przeprosiłem, od razu musisz podnosić taki raban? - Shirley... - zaczšł Herb. - Nie teraz, skarbeńku, nie teraz - odparłam. - WyjdŸcie stšd. ZejdŸcie mi z oczu. Tymczasem funkcjonariusz Islington chwycił garć papierowych serwetek i zaczšł mi wycierać spódnicę. - Przestań! - krzyknęłam^ złapałam go za nadgarstek. Co to ma być, impreza integracyjna? Ja tylko mylałem... jeszcze nie wsiškło... Spytałam, czy jego matka ma jakieœ normalne dzieci i znowu się nadšł. - Zrób sobie przysługę - dodałam - i natychmiast stšd
wyjd. Zanim ci rozbiję ten ekspres na łbie. Więc wyszli, właciwie bardziej się wyliznęli i przez jaki czas obchodzili mnie szerokim łukiem, Herb zawstydzony, a Justin Islington nadal z tš zdziwionš, urażonš minš - no przecież przeprosiłem, co mam jeszcze zrobić, znieć jajko? 222 STEPHEN KING ^ **" Potem, po jakimœ tygodniu - innymi słowy w dniu, kiedy gówno wpadło w wentylator - pojawili się po południu we dwójkę w dyspozytorni, Justin najpierw^ z bukietem, Herb za nim. Prawie się za nim krył, tak to wyglšdało, w razie jakbym zaczęła w nich rzucać przyciskami do papieru. Ja nie potrafię się długo gniewać. To wie każdy, kto mnie zna. Przez dzień-dwa wytrzymuję a potem wszystko mi jakby przecieka między palcami. A ci dwaj wyglšdali słodko, jak chłopcy, którzy chcš przeprosić nauczycielkę. To kolejna cecha mężczyzn, jak niemal w cholernym mgnieniu oka potrafiš się zmienić z wrzaskliwych brutali, którzy rzucajš się na siebie z nożami o każdš głupotę - o mecze, na miłoć boskš - w słodkie stworzonka prosto z cukierni. A zanim się połapiesz co i jak, już trzymajš łapę w twoich majtkach albo próbujš się do nich dobrać. Justin podał mi bukiet. To były zwykłe polne kwiatki z łški za barakami. Stokrotki, kaczeńce, nawet parę mleczy, o ile sobie przypominam. Ale włanie dlatego był taki rozkoszny i rozbrajajšcy. Gdyby mi przynieli cieplarniane róże zamiast tego dziecinnego bukietu, może zdołałabym się pogniewać trochę dłużej. Bo to była bardzo ładna spódnica i cholernie się napracowałam, podszywajšc tę zakładkę. Justin Islington stał z przodu, bo miał te niebieskie oczy kapitana drużyny, plus lok ciemnych włosów na czole. Pewnie na ten widok miałam zmięknšć i w pewnym sensie zmiękłam. Podał mi kwiatki. O jejku, jejku, proszę pani. Tkwiła w nich nawet mała biała kopertka. - Shirley - przemówił Justin, bardzo poważnie, ale z migoczšcymi uroczo oczami - chcemy się z tobš pogodzić. - Tak - powiedział Herb. - Nie chcę, żeby się na nas gniewała. - Ja też - dodał Justin. Nie byłam pewna jego szczeroœci, ale Herb naprawdę mówił z głębi serca, to mi wystarczyło. - Dobrze - odparłam i przyjęłam kwiatki. - Ale jeœli zrobicie to jeszcze raz... Nie ma mowy! - zawołał Herb. - Nigdy! W życiu! Oczywicie zawsze tak mówiš. Tylko żeby nie było, że jestem wiedmš. Po prostu znam życie. - Jeli to zrobicie, palnę was tak, że dostaniecie zeza. Uniosłam brew, patrzšc na Islingtona. - Powiem ci coœ, czego nie usłyszałe od matki: od przepraszam" nie zniknš pla my na lnianej spódnicy. BUICK 8 223 - Lepiej zajrzyj do koperty - odparł, nadal usiłujšc mnie powalić spojrzeniem tych niebieœciutkich oczu.
Postawiłam flakon na biurku i wyjęłam kopertę ze stokrotek. - Nie wybuchnie mi w twarz proszkiem na kichanie? spytałam Herba. Żartowałam, ale pokręcił głowš z przejęciem. Kiedy się go takiego widziało, trudno było uwierzyć, że potrafi wlepić komu mandat, nie wpadajšc w czarnš rozpacz. Ale policjanci w terenie stajš się inni. Muszš. Otworzyłam kopertkę, spodziewajšc się pocztówki z kolejnymi przeprosinami, tym razem do rymu, ale zobaczyłam tylko jakš złożonš kartkę. Rozłożyłam jš i przekonałam się, że to bon na zakupy w tym samym sklepie, w którym kupiłam spódnicę - o wartoci pięćdziesięciu dolarów. - Hej, no nie - powiedziałam. Omal się nie popłakałam. I skoro już o tym mówię, to kolejna męska cecha - akurat wtedy, kiedy masz ich szczerze doć, potrafiš cię rozłożyć na łopatki jakim niesamowitym gestem i od razu, głupie, lecz prawdziwe, zamiast dalej się na nich wciekać, zaczynasz się wstydzić za każdš cynicznš i złoliwš myl na ich temat.Chłopcy, nie trzeba było... - Trzeba - odparł Justin. - To była głupota do kwadratu, tak ganiać po kuchni. - Do szeœcianu - dodał Herb. Kiwał głowš, nie odrywajšc ode mnie spojrzenia. ^ - Ale to za dużo! - Wcale nie, tak to wyliczyliœmy - oznajmił Islington. Doliczylimy jeszcze straty moralne, jak,.również ból i cierpienie... Wcale się nie poparzyłam, ta kawa była... - Shirley, to jest twoje - przerwał Herb tonem nieznoszšcym sprzeciwu. Jeszcze się nie zmienił w Wielkiego Pana Policjanta, ale już się znajdował na dobrej drodze. - Klamka zapadła. Byłam naprawdę zadowolona, że tak się zachowali i nigdy o tym nie zapomniałam. To, co zdarzyło się póŸniej, było takie straszne, rozumiesz... Miło mieć co, co trochę równoważy ten horror, jaki akt zwyczajnej życzliwoci, jak dwóch idiotów, którzy ci wynagradzajš nie tylko zniszczonš spódnicę? ale kłopot i zdenerwowanie. I w dodatku dajš kwiatki. Zwłaszcza te polne, własnoręcznie zebrane. Podziękowałam im i poszli na piętro, pewnie, żeby pograć w szachy. Pod koniec każdego lata mieli takie mistrzo224 STEPHEN KING stwa, a zwycięzca dostawał małš bršzowš deskę klozetowš, co nazywali Pucharem Scranton. Wszystkie te głupoty ustały po odejœciu Schoondista. Tamci dwaj odeszli z minami ludzi, którzy dobrze spełnili obowišzek. W pewnym sensie rzeczywicie mieli rację. Przynajmniej według mnie i mogłam się odwzajemnić, kupujšc im za to,co mi zostanie z bonu po kupnie spódnicy, wielkš bombonierę albo, powiedzmy, rękawiczki. Rękawiczki byłyby praktyczniejsze, ale chyba wskazywałyby na zbytniš poufałoć. Byłam ich koleżankš, nie żonš. Niech żony im kupujš. Ten mieszny bukiecik pokoju był ładnie ułożony, miał nawet zielone gałšzki, żeby wyglšdało to jak z drogiej kwia-
ciarni, ale zapomnieli wlać wody. Ułożyć kwiaty i zapomnieć o wodzie: to takie typowe dla facetów. Wzięłam wazon i ruszyłam w stronę kuchni - i włanie wtedy zgłosił się George Stankowski, kaszlšcy i miertelnie przerażony. Powiem ci co, co możesz schować w skarbczyku innych życiowych mšdroci: jedyne, co bardziej przeraża funkcjonariusza łšcznociowego niż wiadomoć, że funkcjonariusz obecny na miejscu wypadku się boi, to kod 29-99. Kod 99 to „konieczna reakcja wszystkich funkcjonariuszy". Kod 29... zaglšdasz do ksišżki i widzisz pod 29 tylko jedno słowo. „Katastrofa". - Baza, tu czternastka. Kod 29-99, jak mnie słyszysz? Dwa-dziewięć-dziewięć-dziewięć. Odstawiłam na biurko wazon z kwiatami, bardzo ostrożnie. Jednoczenie przed oczami stanęło mi wyraziste wspomnienie: jak się dowiedziałam z radia o œmierci Johna Lennona. Robiłam wtedy niadanie dla taty, miałam mu je podać i uciekać, bo byłam już spóniona do szkoły. Trzymałam przy brzuchu salaterkę z jajkami. Ubijałam je trzepaczkš. Kiedy spiker powiedział, że Lennon został zastrzelony w Nowym Jorku, odstawiłam salaterkę tym samym ostrożnym ruchem, co teraz wazon. - Tony! - krzyknęłam na całe gardło i dwięk mojego głosu (albo to, co dwięczało w moim głosie) sprawił, że wszyscy rzucili to, co robili. Ustały rozmowy na piętrze. Tony, George Stankowski jest 29-99! I nie czekajšc na odpowied, chwyciłam mikrofon i powiedziałam George'owi, że słyszę go dobrze, jeden-dwa. Moje 20 jest na szosie 46, Poteenville - powiedział. BUICK 8 225 W tle słyszałam nieregularne trzaski. Brzmiały jak strzelanie płomieni. Tony stał już w drzwiach, a obok Sandy Dearborn już w cywilnych ciuchach, z przydziałowymi butami w ręce. - Cysterna zderzyła się ze szkolnym autobusem, wybuchł pożar. Cysterna się pali, ale przednia połowa autobusu też jest w ogniu, jak mnie słyszysz? - Słyszę cię dobrze - odpowiedziałam. Głos miałam w porzšdku, ale usta mi zdrętwiały. - To cysterna z chemikaliami z Norco West. - Potwierdzam, Norco West, 14. - Zapisałam to w notesie, wielkimi drukowanymi literami. - Jakieœ oznaczenia? Chodziło mi o te małe kwadraciki z symbolami ognia, gazu, promieniowania radioaktywnego i paru innych zabawnych spraw. - Nie widzę, za dużo dymu, ale wychodzi z niej co białego, zapala się i spływa na szosę, jak mnie słyszysz? - Znowu zaczšł kaszleć. - Słyszę cię dobrze. Wdychasz opary? Masz dziwny głos. - Nie, to nie opary, w porzšdku. Problem... - ale zanim zdšżył dokończyć, znowu się rozkaszlał. Tony odebrał mi mikrofon. Poklepał mnie po ramieniu, jakby chciał powiedzieć, że dobrze sobie radzę, ale nie może dłużej tylko słuchać. Sandy wkładał buty. Wszyscy zaczęli
się schodzić do dyspozytorni. Było ich całkiem sporo, bo zbliżała się nowa zmiana. Nawet Pan Dillon wyszedł z kuchni, żeby sprawdzić, w co się bawimy. - Chodzi o szkołę - cišgnšł George, kiedy mógł mówić. - Podstawówka z Poteemdlle stoi dwieœcie metrów dalej. - Szkoła będzie pusta jeszcze przez miesišc, czternastka. Możesz... Stop, stop. Może i będzie, ale widzę dzieci. Za moimi plecami kto mruknšł: - W sierpniu sš-tam warsztaty. Moja siostra uczy garncarstwa dziewięcio- i dziesięciolatków. Pamiętam okropny ucisk w piersi, kiedy to usłyszałam. - Nieważne, co to za wyciek, wiatr wieje ode mnie - cišgnšł George, kiedy mógł mówić. - Wieje w stronę szkoły, powtarzam, w stronę szkoły, odbiór. - Słyszymy cię, czternastka. Strażacy sš na miejscu? - Nie, ale słyszę syreny. - Znowu kaszel. - Byłem prawie na górze, kiedy się to wydarzyło, tak blisko, że słyszałem huk, więc zdšżyłem pierwszy. Trawa się pali, ogień idzie 15. Buick 8 226 STEPHEN KING w stronę szkoły. Widzę dzieci na boisku, stojš i gapiš się. Widzę, że w œrodku trwa ewakuacja. Nie wiem, czy wyziewy dotarły aż tam, ale nawet jeli nie, to dotrš. Nagłonijcie to, szefie. To prawdziwa 29. Tony: " - Czy w autobusie sš ofiary, czternastka? Widzisz ofiary, odbiór? Spojrzałam na zegarek. Była za kwadrans druga. Gdybyœmy mieli szczęcie, ten autobus jechałby do szkoły, nie wracał -jechałby po dzieci, które uczyły się robić garnki i miski. - Autobus wyglšda, jakby był pusty, jest tylko kierowca. Widzę go - a może to ona - leży na kierownicy. Autobus stoi do połowy w ogniu i muszę powiedzieć, że kierowca ZNM, odbiór. ZNM to skrót przejęty od pogotowia ratunkowego jeszcze w latach siedemdziesištych. Oznacza; zginšł na miejscu. - Słyszymy cię, czternastka - powiedział Tony. - Możesz się przedostać do dzieci? Kha - kha - kha. le to brzmiało. - Tak jest, koło boiska do piłki nożnej jest droga. Podchodzi aż do budynku. - To jedŸ - powiedział Tony. Jeszcze nigdy nie zachowywał się w sposób tak bardzo budzšcy szacunek. Jak generał na polu walki. W końcu okazało się, że wyziewy nie sš toksyczne i pali się głównie benzyna, ale oczywiœcie wtedy nie moglimy o tym wiedzieć. Z tego, co wiedział George Stankowski, Tony właœnie podpisał jego wyrok œmierci. I czasami taka jest ta praca, owszem. - Zrozumiałem, baza, jadę. - Jeli będziesz widzieć, że się zatruły, wsad je do radio wozu, posad na masce i bagażniku, i na dachu, niech się trzymajš wiateł. Wywie tyle,ile się da, jak mnie słyszysz?
Słyszę cię dobrze, baza, czternastka wyjeżdża. Klik. To ostatnie kliknięcie zabrzmiało bardzo głoœno. Tony spojrzał na nas. - Słyszeliœcie, 29-99. Wszystkie radiowozy z bazy. Ci, którzy czekajš na powrót zmiennika, niech wezmš z magazynu przenone reflektory i pojadš prywatnymi samochodami. Shirley, namierz każdego funkcjonariusza na służbie. - Tak jest. Mam cišgnšć funkcjonariuszy z aresztu? - Jeszcze nie. Huddie Royer, gdzie jesteœ? - Tutaj, sierżancie. BUICK 8 227 Zostajesz. Huddie nie zaprotestował ani słowem, nie powiedział, że chce być z resztš załogi, walczyć z ogniem i trujšcym gazem, ratować dzieci. Powiedział tylko „tak jest". - Skontaktujcie się ze strażš pożarnš okręgu Pogus, dowiedzcie się, czy już jadš, czy jadš z Lassburga i Statler, wezwijcie pogotowie z Pittsburgha,, zresztš wszystko, co wam przyjdzie do głowy. - A Norco West? Tony nie popukał się w czoło, ale mało brakowało. - No mylę. - Potem ruszył do drzwi, Curt za nim, inni za Curtem, Pan Dillon na końcu. Huddie chwycił go za obrożę. Nie dzisiaj, mały. Będziesz tu ze mnš i Shirley. Pan D od razu usiadł, był dobrze wytresowany. Ale i tak odprowadził funkcjonariuszy tęsknym spojrzeniem. Nagle w jednostce zrobiło się bardzo pusto; zostało tylko nas dwoje - troje, jeli doliczyć D. Nie żebymy mieli czas o tym pomyleć, było za dużo do roboty. Może nawet zauważyłam, że Pan Dillon wstaje i idzie do tylnych drzwi, węszy pod nimi i zaczyna głucho warczeć. Chyba to naprawdę zauważyłam, ale tak kštem oka, nie odrywajšc się od pracy. Gdyby to do mnie naprawdę dotarło, pewnie odczytałabym to jako rozczarowanie, że go zostawiono. Teraz mi się wydaje, że wyczuł co, co się zaczęło dziać w Baraku B. Mylę, że nawet usiłował nam o tym powiedzieć. Ale nie miałam czasu roztkliwiać się nad psem - nie miałam czasu nawet wstać i zamknšć go w kuchni, gdzie napiłby się wody z miski i uspokoił. Szkoda, że nie znalazłam na to czasu, biedny stary Pan D pożyłby jeszcze parę lat. Ale oczywicie wtedy o tym nie wiedziałam. Zdawałam sobie jedynie sprawę, że muszę okrelić, kto jest na autostradzie i gdzie. Musiałam ich wysłaćŤna zachód, jeli zdołam ich znaleć, a oni zdšżš dojechać. Kiedy się tym zajmowałam, Huddie siedział w gabinecie dowódcy, zgarbiony nad biurkiem, i gadał przez telefon tak goršczkowo, jakby załatwiał interes swego życia. Zebrałam wszystkich funkcjonariuszy z wyjštkiem szóstki, którzy już dojeżdżali do jednostki. George Morgan i Eddie Jacubois mieli dostarczyć przesyłkę, zanim udadzš się do Poteenville. Tylko, oczywicie, szóstka nie dotarła tego dnia do Poteenville. Nie, Eddie i George wcale nie dojechali do Poteenville.
Eddie Zabawne, jaka jest ta ludzka pamięć. Na poczštku nie poznałem faceta, który wysiadł z tamtej przerobionej furgonetki, w ogóle nie połapałem się kto to. Dla mnie był kolejnym napranym gnojem z odwróconym krzyżem w uchu i srebrnš swastykš na łańcuszku. Pamiętam jego nalepki. Człowiek uczy się czytać nalepki, które kierowcy majš na samochodach; potrafiš bardzo wiele zdradzić. Każdy gliniarz z drogówki wam to powie. ROBIĘ, CO MI KAŻĽ GŁOSY W GŁOWIE, widniało na nalepce na zderzaku z lewej strony i AMISZOŻERCA z prawej. Facet chwiał się i chyba nie tylko przez te wyszywane kowbojki na podkutych obcasach. Czerwone oczy pod czarnymi kudłami wiadczyły, że czego się naćpał. Krew na prawej dłoni i prawym rękawie jego podkoszulka wiadczyła, że naćpał się czego pask udnego. Podejrzewałem anielski pył. W naszej okolicy był bardzo modny. Potem przyszła pora na crack. Teraz jest ecstasy i sam bym rozdawał to gówno, gdyby mi pozwolili. Przynajmniej jest łagodna. Możliwe też, że się czegoœ w dodatku najarał. Ale nie poznałem go, dopóki nie powiedział: Hej, a niech mnie, przecież to Gruby Eddie. Bingo, i już wiedziałem. Brian Lippy. Razem chodziliœmy do liceum, był o rok wyżej. Już wtedy z ćpania miał pištkę z plusem. I otóż on, po latach, chwieje się na wysokich obcasach kowbojskich butów na poboczu autostrady, Chrystus zwisa głowš w dół z jego ucha, swastyka dynda na szyi, a jego gruchot jest oblepiony idiotycznymi naklejkami. - Siemanko, Brian, może by się cofnšł od samochodu? - spytałem. BUICK 8 229 Kiedy mówiłem, że jego furgonetka została przerobiona, miałem na myli takš wystrzałowš landarę. Stała na piaszczystym poboczu szosy Humboldta, mniej więcej dwa kilometry od skrzyżowania za stacjš Jenny... ale tamtego lata stacja była już zamknięta od dwóch czy trzech lat. Prawdę mówišc, furgonetka prawie wleciała do rowu. Mój stary kumpel Brian Lippy wpadł w ostry poœlizg, kiedy George włšczył wiatła, kolejny dowód na to, że nie był specjalnie poczytalny. Cieszyłem się, że George Morgan ze mnš był. Na ogół patrole w pojedynkę sš w porzšdku, ale kiedy się człowiek nadziewa na typa, który jedzie zygzakiem po całej jezdni, bo tłucze się z pasażerem, miło jest mieć wsparcie. Co do tej bijatyki, to po prostu było widać. Najpierw, kiedy minšł naszš dwudziestkę, i potem, kiedy zatrzymalimy się za nim, widzielimy jego młócšcš rękę, prawš pięć wcišż i wcišż spa dajšcš na głowę czarnej sylwetki na miejscu dla pasażera, ale to tak, że nie zauważył glin siedzšcych mu na zderzaku, dopóki George nie włšczył koguta. No ja pierniczę, pomyœlałem, a to dopiero. I zaraz potem widzę mojego starego kumpla Briana na poboczu, prawie w rowie, jakby spodziewał się tego przez całe życie, co do pewnego stopnia nie mijało się
z prawdš. Jeli to trawka albo kwas, nie przejmuję się -za bardzo. Tak, jak ecstasy. Ludzie zaczynajš mniej więcej tak: Czeć, panie władzo kochana, jak leci? Zrobiłem coœ nie tak? Kocham cię". Ale od anielskiego pyłu dostajš œwira. Nawet w ostatnie łajzy nagle wstępuje diabeł. Ja to widziałem. Poza tym jeszcze była ta pasażerka. Kobieta, a przez to sytuacja automatycznie stawała się o wiele gorsza. Mógł jš tłuc, ile wlezie? ale to jeszcze nie znaczyło, że baba nie wpadnie w szał, jak zobaczy, że zakuwamy w kajdanki jej słodkiego brutala. A tymczasem mój stary kumpel Brian nie cofnšł się od samochodu, o co go prosiłem. Stał, szczerzył się i jak to możliwe, w imię Boga, że go od razu nie poznałem, przecież w liceum był jednym z tych łobuzów, którzy zmieniajš człowiekowi życie w piekło, jeli się uwezmš. Zwłaszcza jeli ten człowiek jest trochę zbyt okršgły albo pryszczaty, a ja miałem oba te problemy. Wojsko mnie odchudziło -jedyna dieta, za którš ci jeszcze płacš - a pryszcze z czasem same znikły, jak to zwykle, ale w liceum Brian codziennie ostrzył 230 STEPHEN KING sobie na mnie zęby. Także dlatego się cieszyłem, że George był ze mnš. Gdybym był sam, mój stary kumpel Brian mógłby sobie pomyleć, że nadal się go boję. Im bardziej był nawalony, tym większe prawdopodobieństwo, że coœ takiego mogło mu wpać do głowy. - Proszę się odsunšć od samochodu - odezwał się George suchym i bezbarwnym tonem funkcjonariusza. Nikt by nie uwierzył, słyszšc, jak przemawia do jakiegoœ pana Obywatela, że potrafił ochrypnšć od wrzasków podczas rozgrywek Małej Ligi, gdy kazał dzieciom odbijać cholernš piłkę i biec do bazy z pochylonš głowš. Albo że mógł z nimi żartować na ławce przed meczem, żeby je rozlunić. Lippy nigdy nie porwał George'owi podkoszulka i może włanie dlatego go usłuchał. Spojrzał na swoje buty i raptem przestał się szczerzyć. Kiedy facet w rodzaju Briana Lippy'ego przestaje się szczerzyć, w zamian zaczynacie nadymać. - Czy będzie pan stawiał opór? - spytał George. Jeszcze nie wyjšł broni, ale dłoń trzymał na kolbie. - Bo jeœli tak, to proszę mi powiedzieć. Oszczędzi pan mnie i sobie problemów. Lippy nie odpowiedział. Patrzył na swoje buty. - Nazywa się Brian? - spytał George. - Brian Lippy. - Przyglšdałem się furgonetce. Przez tylne okno widziałem pasażerkę. Nie patrzyła na nas. Opuciła głowę. Pomylałem, że pobił jš do nieprzytomnoci. Potem jednš rękę podniosła do ust i wydmuchnęła strużkę papierosowego dymu. - Brian, chcę wiedzieć, czy będziesz stawiał opór. Odpowiedz głono i wyranie, no, bšd grzeczny. - Zależy - powiedział Brian, unoszšc górnš wargę, żeby zaprodukować szyderczy umiech. Ruszyłem w stronę furgonetki, żeby odwalić mój kawałek roboty. Kiedy mój cień
przesunšł się po butach Briana, ten się Wzdrygnšł i cofnšł o krok, jakby to był wšż. Nie ma co, był naćpany i z każdš chwilš coraz bardziej mi to wyglšdało na anielski pył. - Podaj mi swoje prawo jazdy i dowód rejestracyjny powiedział George. Brian nie zareagował od razu. Znowu na mnie patrzył. - ED-die JA-ka-BUŁA! - wyskandował tak, jak kiedyœ w szkole z kolesiami. Tyle że wtedy nie obwieszał się Chrystusami do góry nogami ani swastykami; wywaliliby go na zbity pysk, gdyby się omielił. Ruszyło mnie to przezwisko. BUICK 8 231 Tak jakby Brian znalazł jaki stary włšcznik, zakurzony i zapomniany za drzwiami, ale działajšcy. Jak cholera. On też to zauważył. Zauważył i zaczšł się szczerzyć. - Gruby Eddie jaka-BUŁA! Tyłek gruby jak buła! Tłusta buła! - Może by zamknšł dziób? - spytał George. - Jeszcze ci wpadnie jakaœ mucha. Odpišł kajdanki. Brian Lippy zobaczył je i znowu stracił humor. - Po co to? - Jeœli nie podasz mi natychmiast swoich dokumentów, zakuję cię, Brian. A jeli będziesz wirować, gwarantuję ci dwie rzeczy: złamany nos i osiemnacie miesięcy w Castlemora za stawianie oporu. Może być więcej, zależy, jakiego sędziego ci przydzielš. No i co ty na to? Brian wyjšł portfel z tylnej kieszeni. Był stary i zatłuszczony, z niezdarnie wypalonym logo jakiejœ kapeli - chyba Judas Priest. Możliwe, że lutownicš. Zaczšł grzebać w różnych przegródkach. Brian - odezwałem się. Podniósł głowę. - Nazywam się Jacubois, Brian. Ładne francuskie nazwisko. I od dawna nie jestem gruby. Ale będziesz. Grubasy zawsze tyjš. Wybuchnšłem miechem. Nie mogłem się powstrzymać. Mówił jak jakiœ œwir w talk-show. Łypnšł na mnie groŸnie, ale jakby trochę niepewnie. Stracił przewagę i czuł to. - Co ci wyjawię - powiedziałem. - Szkoła się skończyła, mój przyjacielu. To prawdziwe dorosłe życie. Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale lepiej przywyknij. To już nie jest uwaga-w dzienniczku. To się naprawdę liczy. Rozdziawił gębę. Nic nie rozumiał. Nigdy nie rozumiejš. - Brian, natychmiast oddaj mi dokumenty - odezwał się George. - Połóż je tutaj. I wycišgnšł dłoń. Można powiedzieć, nie bardzo to było mšdre, ale George Morgan był w policji stanowej od dawna i jego zdaniem sprawy zmierzały we właœciwym kierunku. Przynajmniej na tyle, że zrezygnował z zakucia w kajdanki mojego starego kumpla Briana tylko po to, żeby mu pokazać, kto tu rzšdzi. Podszedłem do furgonetki, po drodze patrzšc na zegarek. Dochodziło wpół do drugiej. Upał. Œwierszcze sucho cy-
232 STEPHEN KING kajš w trawie na poboczu. Od czasu do czasu przejeżdża samochód, zwalniajšc przy nas, żeby kierowca mógł się dobrze przyjrzeć. Zawsze to miło, kiedy gliny kogo zatrzymujš i to nie jesteœ ty. To może poprawić humor na cały dzień. Kobieta w furgonetce siedziała, przyciskajšc lewe kolano do chromowanej dŸwigni zmiany biegów hursta. Typki w rodzaju Briana kupujš je chyba tylko po to, żeby móc sobie przykleić na szybie logo Hursta, tak mi się wydaje. Obok były inne, Fram i Pennzoil. Dziewczyna miała jakieœ dwadziecia lat i kasztanowe włosy zakręcone lokówkš, nieszczególnie czyste, sięgajšce ramion. Dżinsy i białš koszulkę. Bez stanika. Na ramionach duże czerwone pryszcze. Na jednej ręce tatuaż AC/DC, na drugiej - KOCHAM BRIANA. Paznokcie pomalowane na landrynkowy róż, ale ogryzione i połamane. I owszem, była też krew. Na nosie zakrzepła krew i smarki. Kropelki krwi na policzkach jak wypieki. Krew na przeciętych wargach, brodzie i koszulce. Głowa spuszczona, tak że skrzydła włosów zasłaniały częœciowo jej twarz. Papieros kursował w górę i dół, tik - tak, marlboro albo winston, w tamtych czasach, kiedy ceny jeszcze nie poszły w górę i męty nie musiały kupować najgorszego chłamu, można było być tego pewnym. A jeœli marlboro, to zawsze w twardej paczce. Tyle ich już widziałem. Czasami pojawia się dziecko i facet nabiera rozumu, ale zwykle dziecko ma po prostu pecha. - Proszę - powiedziała i lekko uniosła prawe udo. Pod nim spoczywała kanarkowożółta kartka. - Dowód rejestracyjny. Mówię mu, żeby trzymał w portfelu albo schowku na rękawiczki, ale zawsze gdzieœ rzuci w jakieœ œmiecie. Nie mówiła jak na prochach i nigdzie nie widziałem poniewierajšcych się butelek po alkoholu. Oczywiœcie to jeszcze nie znaczyło, że koniecznie musi być trzeŸwa, ale zawsze to jaki krok we właciwym kierunku. Nie wyglšdało także na to, że ma ochotę wpać w furię, choć to się akurat mogło zmienić. W mgnieniu oka. - Jak się pani nazywa? - Sandra. - Sandra i jak dalej? - McCracken. - Ma pani jakieœ dokumenty? - Tak. - Poproszę. BUICK 8 233 A za moimi plecami: - Kurwa, nie, nie wsiadam.- Jakim prawem mnie tam pchasz? Obejrzałem się. George przytrzymywał tylne drzwi radiowozu; kierowca limuzyny nie zrobiłby tego uprzejmiej. Ale w limuzynie nie ma drzwi, które się nie otwierajš od œrodka, ani takich samych okien,* ani siatki oddzielajšcej tylne siedzenie od przednich. Plus, oczywiœcie, nie œmierdzi rzy-
gowinami. Jeszcze nigdy nie jechałem radiowozem - no, może raz, przez jaki tydzień, jak dostalimy nowe capricektóry by tak mierdział. - Takim prawem, że cię udupiłem, Brian. Uwierzysz mi na słowo czy ci odczytać prawa? - Niby za co? Nie przekroczyłem szybkoœci! - To prawda, byłe za bardzo zajęty laniem swojej dziewczyny, żeby na serio dodać gazu, ale jechałeœ w niebezpieczny sposób i stanowiłe zagrożenie dla innych. Plus napać. Nie zapominajmy o napaci. Więc wsiadaj. - Nie możesz... - Brian, wsiadaj, bo cię skuję. Mocno, a to boli. - Chciałbym to zobaczyć. - Naprawdę? - spytał George, niemal zbyt cicho, by go usłyszeć nawet w tej sennej popołudniowej ciszy. Brian Lippy zrozumiał dwie rzeczy. Po pierwsze - że George to zrobi. Po drugie - że nawet ma na to ochotę. I że zobaczy to Sandra McCracken. To niedobrze,kiedy twoja dupa widzi, jak cię obršczkujš. Wystarczy, że zobaczyła, jak cię aresztujš. - Mój prawnik się do ciebie odezwie - zapowiedział Brian Lippy i wsiadł do radiowozu. George zatrzasnšł drzwi i spojrzał na mnie. - Jego prawnik się do nas odezwie. - Czy to nie straszne? - odparłem. Dziewczyna puknęła mnie czym w ramię. Odwróciłem się i ujrzałem rożek jej prawa jazdy. - Proszę - powiedziała. Patrzyła na mnie. Tylko przez chwilę, bo zaraz się odwróciła i znowu zaczęła grzebać w torebce, tym razem w poszukiwaniu chusteczek jednorazowych, ale to mi wystarczyło, żeby się przekonać, iż naprawdę nic nie brała. Jest jak żywy trup, ale nie brała. - Kierowca pojazdu utrzymuje, że jego karta rejestracyjna znajduje się w furgonetce - zawołał George. 234 STEPHEN KING Aha, mam. Spotkalimy się przy idiotycznie przystrojonym tylnym zderzaku - ROBIĘ, CO MI KAŻĽ GŁOSY W GŁOWIE i AMISZOŻERCA. Podałem mu kartę rejestracyjnš. - A ona? - spytał cicho. - Nie. - Na pewno? ., -# -Prawie. - Spróbuj - powiedział i wrócił do radiowozu. Mój stary kumpel zaczšł wrzeszczeć w chwili, gdy George sięgnšł przez okno po mikrofon. George go olał i stanšł tak daleko, jak na to pozwalał kabel mikrofonu, żeby znaleć się w słońcu. - Baza, tu szóstka, odbiór. Wróciłem do otwartych drzwi furgonetki. Kobieta zgasiła papierosa w kipišcej niedopałkami popielniczce i zapaliła następnego. Nowy papieros zaczšł wędrować w górę i dół. Spomiędzy pasm włosów sšczył się zużyty dym. - Pani McCracken, zabierzemy pana Lippy'ego do na-
szych baraków - Jednostka D, na wzgórzu. Chcielibyœmy, żeby nam pani towarzyszyła. Potrzšsnęła głowš i zajęła się chusteczkami; opuciła głowę, zamiast podnieć je do twarzy, i jeszcze bardziej zasłoniła się włosami. Ręka z papierosem spoczywała teraz na obleczonej w dżins nodze, dym unosił się prosto do góry. - Chcielibyœmy, żeby pani za nami pojechała. - Mówiłem najłagodniej, jak potrafiłem. Usiłowałem przybrać troskliwy, pełen zrozumienia ton, taki bardziej osobisty. Tak to chyba robiš psychiatrzy i terapeuci, ale co oni tam wiedzš? Nienawidzę sukinsynów, tak wyglšda brzydka prawda. Wyszli z mieszczańskich rodzinek, jedzie od nich płynem do układania włosów i dezodorantem, mšdrzš się o przemocy w rodzinie i niskiej samoocenie, ale w życiu nie widzieli takiego na przykład okręgu Lassburg, który się skończył w chwili, gdy wyczerpały się zapasy węgla. Czy do babki w rodzaju Sandry McCracken kiedykolwiek kto się odezwie łagodnie, troskliwie i bez pogróżek? Może czasem, ale nie sšdzę. Za to, gdybym jš złapał za włosy, żeby musiała na mnie spojrzeć i wrzasnšł: JEDZIESZ Z NAMI! JEDZIESZ Z NAMI I ZŁOŻYSZ ZEZNANIE PRZECIWKO NIEMU! JEDZIESZ Z NAMI, TY GŁUPIA POBITA SUKO! TY ŁATWA DUPO! JEDZIESZ, KURWO, Z NAMI!, toby odniosło skutek. Pewnie bym co zdziałał. Trzeba mówić BUICK 8 235 ich językiem. Psychiatrzy i terapeuci nie chcš o tym słyszeć. Nie chcš uwierzyć, że istnieje jaki język, którego nie znajš. Znowu pokręciła głowš. Nie patrzyła na mnie. Paliła i nie patrzyła. - Chciałbym, żeby pojechała pani z nami i złożyła zeznania przeciwko panu Lippy'emu. Musi pani. Widzieliœmy, jak paniš bił, bylimy tuż za wami i dobrze się przyjrzelimy. - Wcale nie muszę - odparła. - A pan mnie nie może zmusić. Nadal zasłaniała twarz tymi sklejonymi, tłustymi kasztanowymi strškami, ale mówiła z wielkš pewnociš siebie. Wiedziała, że nie możemy jej zmusić do złożenia zeznań, bo już przez to przechodziła. Długo to jeszcze potrwa? - spytałem. Nic. Głowa spuszczona. Twarz ukryta. Tak samo spuszczała głowę i kryła twarz jako dwunastolatka, kiedy nauczyciel zadał jej trudne pytanie w klasie albo kiedy koleżanki się z niej nabijały, bo cycki urosły jej wczeniej niż im i stała się cycatkš. Włanie po to dziewczynki zapuszczajš włosy, żeby się za nimi ukryć. Ale nawet wiedzšc o tym, nie miałem do niej więcej cierpliwoci. Wręcz mniej. Bo, rozumiesz, na tym œwiecie trzeba samemu o siebie dbać. Zwłaszcza jeœli ktoœ jest brzydki. Sandro. Lekkie drgnięcie ramion, kiedy przerzuciłem się na jej imię. Nic więcej. I rany, ależ mnie to wkurzyło. Tak łatwo się poddajš. Sš jak siedzšce kaczki. Sandro, popatrz na mnie.
Nie chciała, ale wiedziałem, że spojrzy. Przyzwyczaiła się robić to, co jej kazali mężczyni. Zrobiła z tego cel swego życia. Odwróć głowę i spójrz na mnie. Odwróciła głowę, ale oczy-miała spuszczone. Nadal była usmarowana krwiš^Nie była brzydka. Może trochę, jeli się akurat nie lubiło takich. I nie była taka głupia, za jakš siejš miało, jakš chciała udawać. - Chcę do domu - odezwała się słabym dziecinnym głosem. - Krew mi poleciała z nosa i chcę się umyć. - Tak, widzę. A co? Wpadła na drzwi? Głowę dam, że tak. Więc? - Tak, na drzwi. - W jej oczach nie było nawet wyzwania. Ani ladu charakterku jej chłopaka - amiszożercy. Czekała, aż się to wszystko skończy. Pogawędki na autostradzie to nie 236 STEPHEN KING prawdziwe życie. Prawdziwe życie jest, jak się oberwie. Kiedy się wcišga smarki razem z krwiš i łzami i przełyka jak syrop od kaszlu. - Szłam do łazienki i nie wiedziałam, że w œrodku jest Bri, i on nagle wyszedł, tak całkiem nagle, i drzwi... - Długo jeszcze, Sandro? - Co? - Długo jeszcze będziesz go lizać po dupie? Oczy lekko się jej rozszerzyły. To wszystko. - Aż wybije ci wszystkie zęby? - Chcę do domu. - A jeœli zajrzę do akt szpitalnych, ile razy zobaczę twoje nazwisko? Bo często wpadasz na drzwi? - Czemu mnie pan męczy? Nie robię kłopotów. - Aż ci rozbije czaszkę? Aż ci przetršci nogi? - Ja chcę do domu. Chciałbym powiedzieć: Wtedy zrozumiałem, że jš straciłem", ale to nieprawda, bo nie można stracić tego, czego się nigdy nie miało. Mogła tam siedzieć do końca œwiata albo dopóki bym się nie wciekł tak, że zrobiłbym co głupie go. Na przykład jš uderzył. Bo chciałem. Gdybym jš uderzył, przynajmniej by wiedziała, że tam jestem. W kieszeni miałem wizytownik. Wyjšłem go, przejrzałem wizytówki i znalazłem tę, której szukałem. - Ta pani mieszka w Statler Village. Rozmawiała z setkami takich dziewczyn jak ty i wielu pomogła. Jeœli nie masz pieniędzy, będzie z tobš pracować za darmo. Razem to wyprostujecie. Zgoda? Podsunšłem jej wizytówkę pod nos, trzymajšc jš między dwoma palcami. Nie wzięła jej, więc rzuciłem wizytówkę na siedzenie. Potem poszedłem do radiowozu, żeby spisać dane. Brian Lippy siedział na rodku siedzenia, łypišc spode łba. Wyglšdał jak jakiœ wkurwiony zeszmacony Napoleon. - I jak? - spytał George. - Nic - odparłem. - Jeszcze nie ma doć. Zaniosłem kartę rejestracyjnš do furgonetki. Dziewczyna przesiadła się za kierownicę. Wielki silnik już mruczał. Wcisnęła sprzęgło, a prawš rękę położyła na dŸwigni zmiany biegów. Obgryzione różowe paznokcie na chromie. Gdyby
wiochy miały herby, można by to uznać za nasz herb. Albo szeciopak piwa i paczkę winstonów. - Proszę jechać ostrożnie - powiedziałem, wręczajšc jej kartę. BUICK 8 237 - Aha - mruknęła i ruszyła. Chciała mi wygarnšć, ale nie miała odwagi, za dobrze jš wytresowali. Furgonetka skoczyła do przodu - dziewczyna nie miała takiej wprawy w ręcznej zmianie biegów, jak się jej wydawało - i szarpnęła niš mocno. Włosy zafalowały. Nagle znowu to zobaczyłem: on jedzie zygzakiem po autostradzie, lewš rękš prowadzi swojš własnoć, a prawš tłucze drugš własnoć- i zrobiło mi się niedobrze. Zanim dziewczyna wrzuciła dwójkę, co białego wyfrunęło z furkotem z okna po stronie kierowcy. To była ta wizytówka, którš jej dałem. Wróciłem do radiowozu. Brian nadal siedział z brodš opartš na piersi, piorunujšc mnie spojrzeniem wkurwionego Napoleona. A może Rasputina. Usiadłem po stronie pasażera, zgrzany i zmęczony. Jakby tego było mało, Brian zaczšł skandować: - Gruby ED-die JA-ka-BUŁA! Tyłek jak... - Zamknij się - rzuciłem. - Chod tu i mnie zmu, grubasie. No, rusz grubšdupę i spróbuj! Innymi słowy, kolejny piękny dzień funkcjonariusza policji stanowej. Ten facet do siódmej wieczorem wróci do tej meliny, którš nazywał domem, i obejrzy Koło Fortuny, popijajšc piwo. Spojrzałem na zegarek - 13:44 - i wzišłem mikrofon. - Baza, tu szóstka. - Słyszę cię, szóstka - odpowiedziała natychmiast Shirley, spokojna jak chłodny wietrzyk. Za chwilę Islington i Avery mieli jej dać kwiaty. Na autostradzie 46 w Poteenville, jakieœ trzydzieœci kilometrów od naszej 20, cysterna Norco West włanie zderzyła się ze szkolnym autobusem, zabijajšc prowadzšcš go paniš Esther Mayhew. George Stankowski był na tyle blisko, że usłyszał huk, więc kto powiedział, że nigdy nie ma w pobliżu policjanta, kiedy go potrzeba? - Kod 15 i baza 17, odbiór. Inaczej mówišc, aresztowaliœmy dupka i jedziemy do domu. - Szóstka, macie jednego zatrzymanego czy jak? - Jednego, odbiór. - Tu Tłusty Pierdziel Jeden, bez odbioru - powiedział Brian z tylnego siedzenia. Zaczšł się miać - cienkim, dławišcym się chichotem ćpuna. Zaczšł także tupać kowbojskimi butami. Czekała nas półgodzinna jazda do baraków. Zaczšłem podejrzewać, że będzie się nam dłużyć. Huddie Rzuciłem słuchawkę na widełki i prawie galopem poleciałem do dyspozytorni, gdzie Shirley nadal w pocie czoła wysyłała funkcjonariuszy na zachód. - Norco twierdzi, że to płynny chlor - powiedziałem. -
Duża ulga. Chlor jest wredny, ale na ogół nie zagraża życiu. - Na pewno chlor? - spytała Shirley. - Dziewięćdziesišt procent. W tym kierunku wysłali tylko chlor. Cišgle się widzi te cysterny jadšce do wodocišgów. Puć to dalej, zaczynajšc od George'a S. I co, jak rany Boga, odbiło temu psu? Pan Dillon tkwił z nosem wciniętym w szparę pod tylnymi drzwiami, tršcał je nieustannie. Właciwie prawie się na nie rzucał i przez cały czas warczał głucho. Uszy miał położone płasko. Na moich oczach uderzył drzwi pyskiem tak, że prawie go sobie spłaszczył. Potem zaskowyczał, jakby chciał powiedzieć: auć, zabolało! - Nie mam pojęcia - powiedziała Shirley tonem œwiadczšcym, że nie ma czasu dla Pana Dillon^. Tak naprawdę ja też nie miałem. Ale przyglšdałem się mu jeszcze przez chwilę. Wiem, że tak się zachowujš psy myœliwskie, kiedy trafiš na trop lub czujš, że jakie duże zwierzę siedzi w chaszczach - niedwied albo wilk. Ale w naszej okolicy już od wojny w Wietnamie nie ma wilków, a niedwiedzie sš pod ochronš. Zresztš drzwi wychodziły tylko na parking. I na Barak B, oczywiœcie. Spojrzałem na zegar nad kuchennymi drzwiami. Była 14.21. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek o tej godzinie widział takie pustki w bazie. - Czternastka, czternastka, tu baza, odbiór. BUICK 8 239 George zgłosił się, nadal kaszlšc. - Tu czternastka. - To chlor, ci z Norco West sš prawie pewni. Płynny chlor. - Spojrzała na mnie, a ja podniosłem kciuk. - Może podrażniać, ale... - Stop, stop. - Kha, kha. - Słucham, czternastka. - Może to chlor, może nie. Pali się, cokolwiek to jest, a w tę stronę lecš takie wielkie białe kłęby. Moja dwudziestka jest na końcu drogi, tej przy boisku. Te dzieci kaszlš gorzej ode mnie i widzę, że parę osób zemdlało, w tym jedna dorosła kobieta. Na poboczu sš zaparkowane dwa szkolne autobusy. Spróbuję do jednego zapakować tu obecnych. Odbiór. Odebrałem Shirley mikrofon. - George, tu Huddie. Norco twierdzi, że pali się tylko paliwo, które się unosi na powierzchni chloru. Będziesz bezpieczniejszy, jak poprowadzisz dzieci na piechotę, odbiór. Tu George S. udzielił swojej klasycznej odpowiedzi, solidnej i spokojnej. Póniej otrzymał dyplom za przekroczenie granic obowišzku - chyba od gubernatora - i w gazetach opublikowano jego zdjęcie. Żona oprawiła ten dyplom w ramki i powiesiła na œcianie bawialni. George chyba nie rozumiał, o co to zamieszanie. Uważał, że zachował się rozsšdnie i przyzwoicie. Jeli istnieje co takiego, jak właciwy człowiek we właciwym miejscu, to był to zdecydowanie George Stankowski w szkole podstawowej w Poteenville. - Samochodem będzie lepiej - powiedział. - Szybciej. Tu
czternastka, siedem. Wkrótce potem Shirley i ja mieliœmy na jakiœ czas kompletnie zapomnieć o Poteenville. Jeli cię to interesuje, funkcjonariusz George Stankowski wsiadł do jednego z autobusów, otworzywszy-sobie drzwi kamieniem. Uruchomił czterdziestoosobowego blue birda zapasowymi kluczykami, które znalazł przyklejone do wewnętrznej strony osłony przeciwsłonecznej po stronie kierowcy, i w końcu zapakował do niego dwadziecioro pięcioro kaszlšcych, płaczšcych, czerwonookich dzieci i dwie nauczycielki. Wiele dzieci nadal œciskało zdeformowane garnki, miski i ceramiczne popielniczki, które zrobiły tego popołudnia. Troje straciło przytomnoć, jedno z powodu alergicznej reakcji na opary chloru. Pozostała dwójka zemdlała ze strachu. Jedna z nauczycielek, Rosel240 STEPHEN KING len Nevers, była w znacznie poważniejszym stanie - George widział jš na chodniku. Leżała na boku półprzytomna i dyszała, wpijała słabnšce palce w spuchnięte gardło. Oczy wychodziły jej z orbit jak żółtka sadzonych jajek. - To moja mamusia - powiedziała mała dziewczynka. Łzy lały się strumieniem z jej wielkich piwnych oczu, ale nie wypuciła glinianego wazonika/który cisk ała, ani go nie przechyliła, żeby nie wypadła z niego stokrotka. - Ma azmę. George klęczał już przy kobiecie i odchylał jej głowę, żeby jak najbardziej udrożnić tchawicę. Włosy kładły się jej na chodniku. - Kochanie, czy mamusia coœ bierze na astmę, jak ma taki atak? - W kieszeni - powiedziała dziewczynka z wazonikiem. - Czy mamusia umrze? - Ależ skšd - zapewnił jš George. Wyjšł z kieszeni pani Nevers inhalator i wtłoczył jej w gardło wielki haust powietrza. Kobieta zakrztusiła się, zadrżała i usiadła. George zaniósł jš na rękach do autobusu, idšc za kaszlšcymi, płaczšcymi dziećmi. Położył Rosellen na siedzeniu koło córki i usiadł za kierownicš. Ruszył przez boisko, koło swojego radiowozu, w stronę drogi dojazdowej. Kiedy blue bird wyjechał na autostradę 46, dzieci już piewały Jadš, ja dš misie". I w ten sposób funkcjonariusz Stankowski stał się prawdziwym bohaterem, podczas gdy niektórzy z nas usiłowali ocalić resztki zdrowych zmysłów. Oraz życie. Shirley Ostatni meldunek George'a brzmiał „Tu czternastka, siedem" - kończę służbę. Zanotowałam to w dzienniku, spoglšdajšc na zegarek, żeby zamiecić dokładny czas. Była 14.23. Dobrze to pamiętam, tak samo jak to, że Huddie stał koło mnie i lekko mnie obejmował -jakby mi chciał powiedzieć, że George i dzieci sobie poradzš, ale nie mówišc tego głono. 14.23, wtedy zaczęło się piekło. I to dosłownie. Pan Dillon zaczšł szczekać. Nie było to gardłowe szczekanie, jakie zwykle rezerwował dla zabłškanych jeleni albo
szopów, które omielały się węszyć wokół ganku, lecz cienkie, jazgotliwe ujadanie. Takiego jeszcze nie słyszałam. Jakby go przebiło co ostrego i nie mógł się uwolnić. - Co do cholery? - odezwał się Huddie. D zrobił pięć lub szeć sztywnych, drobnych kroczków do tyłu, całkiem jak koń na rodeo podczas pętania cielęcia. Chyba wiedziałam, co się stanie, i Huddie też, ale nie mogliœmy w to uwierzyć. Nawet gdybyœmy uwierzyli, nie moglibyœmy go powstrzymać. Pan Dillon był kochany, ale wtedy by nas pogryzł, gdybymy spróbowali. Cišgle ujadał wysoko, a z kšcików pyska zaczęły mu wypadać płatki piany. Pamiętam, że włanie wtedy poraziło mnie odbite wia tło. Zamrugałam i wiatło uciekło ode mnie po cianie. Była to szóstka, Eddie i George powracajšcy z zatrzymanym, ale prawie to do mnie nie dotarło. Nadal patrzyłam na Pana Dillona. Rzucił się na drzwi z siatki i nawet się nie zawahał. Nawet nie zwolnił. Spucił łeb i przebił się na zewnštrz, wyry16. Buick 8 242 STEPHEN KING wajšc drzwi z zawiasów i wlokšc je za sobš; wcišż ujadał, co brzmiało tak, jakby krzyczał. W tej samej chwili poczułam zapach, bardzo mocny: morskiej wody i zgniłych roœlin. Rozległ się pisk hamulców i opon, ryk klaksonu i czyjœ wrzask: Uwaga! Uwaga!". Huddie runšł do wyjcia, a ja za nim. ,• ^ Eddie Popsulimy mu dzień, zabierajšc go do jednostki. Przerwalimy mu, przynajmniej na chwilę, bicie dziewczyny. Musiał usišć na tylnym siedzeniu, gdzie "sprężyny kłuły go w tyłek, a eleganckie buciki musiał oprzeć na naszych specjalnych, odpornych na rzygowiny plastikowych matach. Ale Brian zamierzał się nam zrewanżować. Szczególnie mnie, ale George oczywicie także musiał tego wysłuchiwać. Skandował swojš wersję mojego nazwiska, a potem ze wszystkich sił tupał ciężkimi obcasami butów. W sumie osišgnšł efekt zawołania kibiców. I przez cały czas przez drucianš siatkę widrował mnie spojrzeniem tych małych naćpanych oczek, spod zmarszczonych brwi i z^ spuszczonš głowš. Widziałem go w lusterku na osłonie przeciwsłonecznej. - JA-ka-BUŁA! - Tup-tuptup! - JA-ka-BUŁA! - Tup-tuptup! - Może by przestał? - poprosił George. Zbliżalimy się już do baraków. Prawie zupełnie opustoszałych, do tego czasu wszyscy już wiedzieli, co się stało w Poteenville. Shirley nam to częciowo powiedziała, a resztę podsłuchalimy z rozmów w radiu. - Uszy puchnš. Tego tylko było mu trzeba. JA-ka-BUŁA! - TUP-TUPTUP! Gdyby tupnšł mocniej, pewnie by się przebił przez podłogę, ale* George nie tracił sił na ponownš probę. Kiedy się
ich wsadza do radiowozu, usiłujš ci zaleć za skórę, bo tylko tyle mogš. Już to przeżyłem, ale słuchajšc tego młotka, który kiedy wytršcał mi ksišżki w szkolnej stołówce i wyrywał 244 STEPHEN KING *• * pętelki z koszul, skandujšc dokładnie tę samš znienawidzonš wersję mojego nazwiska... rany, ależ to było upiorne. Jakbym się cofnšł w czasie w machinie profesora Peabody'ego. W ogóle się nie odzywałem, ale George chyba wiedział. A kiedy wzišł mikrofon i zgłosił się - „dwudziestka - baza za małš chwileczkę", tak powiedział/-^wiedziałem, że mówi bardziej do mnie niż do^Shirlej^Zaraz przykujemy Briana do krzesła w Kšciku Niegrzecznego Chłopca, włšczymy mu telewizor, jeli zechce, i zaczniemy wypełniać formularze. Potem pojedziemy do Poteenville, chyba że sytuacja zmieni się gwałtownie na lepsze. Shirley zadzwoni do więzienia okręgowego i powie, że wysyłamy im jednego z ich ulubionych łobuzów. Ale na razie... JA-ka-BUŁA! - Tup-tuptup! - JA-ka-BUŁA! Wrzeszczał tak głono, że poczerwieniały mu policzki, a na szyi wezbrały żyły. Już się nade mn^š nie pastwił, dostał autentycznego napadu. Cóż to będzie za rozkosz się go pozbyć. Wjechaliœmy na Bookin's Hill - George prowadził trochę szybciej, niż to było konieczne - kierujšc się w stronę stojšcej na szczycie Jednostki D. George wrzucił kierunkowskaz i skręcił, być może nadal trochę szybciej, niż powinien. Lippy, rozumiejšc, że za chwilę już nie będzie mógł nas dręczyć, zaczšł trzšć siatkš dzielšcš go od nas, łomoczšc o podłogę kopytami w butach Johna Wayne'a. JA-ka-BUŁA! - Tup-tuptup! Trzęs-trzęstrzęs! Wjechalimy na drogę prowadzšcš na parking. George skręcił ostro w lewo wokół narożnika budynku. Chciał zaparkować tylnš połowš radiowozu koło schodków, żebyœmy mogli raz-dwa wyładować dobrego starego Bri. I kiedy zakręcał, Pan Dillon wyskoczył nam prosto pod koła. - Uważaj, uważaj! - ryknšł George^ie wiem, do mnie, do psa czy może do siebie. A kiedy to sobie przypominam, aż dziwne, jakie to było podobne do tego wypadku, kiedy przejechał kobietę w Lassburgu. Tak podobne, jakby to była próba generalna, ale z jednš wielkš różnicš. Ciekawe, czy przez te ostatnie tygodnie, zanim wsadził sobie pistolet w usta, nie przyszło mu do głowy: psa ominšłem, a kobiety nie. Może nie, ale mnie by przyszło. Psa ominšłem, a kobiety nie. Jak można wierzyć w Boga, skoro tak się wszystko pieprzy? BUICK 8 245 George obiema nogami wdepnšł hamulec i wbił lewš dłoń w klakson. Rzuciło mnie do przodu. Pas mnie zatrzymał. Z tyłu też były pasy, ale nasz zatrzymany nie pofatygował się ich zapišć - za bardzo się przykładał do popisów wo-
kalnych - i walnšł twarzš w siatkę, którš ciskał. Usłyszałem jaki trzask, jakby kostki albo stawu. A potem chrupnięcie. Trzasnšł prawdopodobnie jego palec. Chrupnięcie to bez wštpienia nos. Już to słyszałem i zawsze brzmiało tak samo, jakby się łamało kurzš koć. Brian wydał zduszony krzyk zaskoczenia. W ramię mojego munduru trafiła wielka fontanna krwi, goršca jak z termofora. Pan Dillon ominšł nas może o jakieœ trzydzieœci centymetrów, a może tylko pięć, ale popędził dalej, nie rzuciwszy na nas nawet okiem, z uszami przyklejonymi do czaszki, ujadajšc i skomlšc. Leciał prosto do Baraku B. Cień cišgnšł się za nim po asfalcie, czarny i ostry. - O Chryste, boli! - krzyknšł Brian przez zatkany nos. Grwawie, gurwa! I zaczšł wyć, że policja bije. George otworzył drzwi. Ja przez jaki czas siedziałem nieruchomo, patrzšc za D. Spodziewałem się, że pod barakiem się zatrzyma. Nic z tego. Rzucił się z całym pędem na podnoszone drzwi. Upadł na bok i krzyknšł. Aż do tamtego dnia nie wierzyłem, że psy mogš krzyczeć, ale teraz to wiem. Zabrzmiało to nie jak krzyk bólu, tylko frustracji.-Na ramiona wystšpiła mi gęsia skórka. D poderwał się i obrócił, jakby gonił za własnym ogonem. Zrobił dwa kółka, potrzšsnšł głowš, żeby oprzytomnieć, i znowu rzucił się prosto na drzwi. - D, nie! - krzyknšł Huddie od progu. Za jego plecami stała Shirley i osłaniała rękš oczy. - Stój, D, słyszysz? Pan D nie powięcił mTuwagi. Pewnie olałby i Orville'a Garretta, gdyby tam był, a Orv był w zrozumieniu D osobnikiem najbliższym samcowi alfa. D rzucał się wcišż od nowa na drzwi, szczekał jak wariat, znowu wydawał te upiorne krzyki frustracji przy każdym zderzeniu z twardš powierzchniš. Za trzecim razem na bielonym drewnie został krwawy odcisk nosa. A przez cały czas mój stary kumpel Brian darł się jak wciekły: Pomóż mi, Jacubois, ja krwawię, krwawię jak œwinia, gdzie się ten skurwiel uczył jedzić, won na furmankę, nie za kółko! Pomóż mi wysišć, o kurwa, mój nos!". 246 STEPHEN KING Zignorowałem go i wysiadłem z radiowozu. Chciałem spytać George'a, czy według niego D się wciekł, ale zanim otworzyłem usta, uderzył mnie ten smród: zapach morskiej wody, starej kapusty i czego jeszcze, czego dużo gorszego. Pan D zawrócił nagle i pucił się pędem w prawo, w stronę narożnika baraku. - Nie, D, nie! krzyknęła Shirley. Zrozumiała to, co do mnie dotarło sekundę póŸniej - że boczne drzwi, te z gałkš zamiast prowadnic, sš lekko uchylone. Nie mam pojęcia, czy kto je tak zostawił - może Arky... Arky To nie ja, ja zawsze zamykam. Jakbym zapomniał i by się roztworzyły, doby mi stary sierżant nowš dziurę w dupie
wykopał. Może Curt deż. Chcieli, żeby barak był zawsze dobrze zamknięty. ^ Bardzo do obaj podkreœlali. Eddie Może otworzyły się od rodka. Może je otworzyła jaka energia z buicka, chyba o to mi szło. Nie wiem, było tak czy inaczej, za to wiem, że drzwi zostały otwarte i już. Najgorszy był ten smród, który zza nich bił i tam włanie popędził Pan Dillon. Shirley zbiegła po schodkach, Huddie za niš, oboje wrzeszczeli na Pana D, żeby wracał. Przebiegli koło nas. George rzucił się za nimi, a ja za George'em. Jakie dwa, trzy dni wczeniej buick znowu odstawił po kaz sztucznych ogni. Nie było mnie przy tym, ale ktoœ mi powiedział, a temperatura w baraku spadła i nie podnosiła się od tygodnia. Nie za dużo, jakieœ dwa, trzy stopnie. Inaczej mówišc, było parę znaków, ale nic szczególnie efektownego. Nic takiego, żeby człowiek miał wstać w œrodku nocy i napisać o tym do mamy. Nic, co by nas przygotowało na to, co było w œrodku. Shirley dopadła baraku pierwsza, krzyczała na D, a potem już tylko krzyczała. Sekundę póniej Huddie i ja także zaczęlimy krzyczeć. Pan Dillon szczekał już trochę ciszej, ale to było takie szczekanie wymieszane^ z warczeniem. Psy tak robiš, kiedy zagoniš zwierzę w lepy zaułek. George Morgan wrzasnšł: - Boże, Boże! Jezu, Jezu Chryste! Co to jest? Wszedłem do baraku, ale niezbyt daleko. Shirley i Huddie stali obok siebie, George tuż za nimi. Zablokowali wyjœcie. Smród był paskudny - aż oczy łzawiły i gardło się zaciskało - ale prawie na niego nie zwróciłem uwagi. Bagażnik buicka znowu się otworzył. Za samochodem, w kšcie baraku, stał chudy i pomarszczony żółty koszmar BUICK 8 249 z głowš, która nie była głowš, tylko lunym kłębem różowych sznurków, wijšcych się i kurczšcych. Pod nimi znajdowało się żółte, pomarszczone ciało. Był bardzo wysoki, co najmniej dwa metry dwadziecia. Parę różowych sznurków uderzyło w belkę pod sufitem. Rozległ się miękki furkot, jakby ćma tłukła się o szybę, żeby dostać się do wiatła, które widzi albo wyczuwa. Nadal słyszę ten dwięk. Czasami we œnie. A w tych falujšcych konwulsyjnie różowych tworach coœ w żółtym ciele wcišż się otwierało i zamykało. Coœ czarnego i okršgłego. Może usta. Może usiłowało krzyczeć. Nie umiem opisać, na czym stało. Tak jakby mózg nie potrafił zrozumieć tego, co widziały oczy. To nie były nogi, tego jestem pewien i chyba mogły być tego trzy, nie dwa. Kończyły się czarnymi, zakrzywionymi szponami. Z tych szponów wyrastały kępki kręconych włosów - tak mylę, że to były włosy, i chyba w tych kępkach skakały jakie robaki, małe jak pchły albo wszy. Z piersi tego stworzenia zwisała drgajšca szara tršba pokryta lnišcymi czarnymi kręgami. Może to
były pęcherze. A może, Boże ratuj, może to były jego oczy. A przed stworzeniem stał nasz pies, który szczekał, warczał i toczył pianę z pyska. Zrobił taki ruch, jakby się chciał na nie rzucić, a wtedy stworzenie krzyknęło na niego przez tę czarnš dziurę. Szara tršba zakołysała się jak bezkostna ręka albo żabia noga, kiedy siejš podrażni pršdem. Trysnęły z niej jakie krople, które upadły na podłogę. Od razu z betonu zaczęła się unosić para i zobaczyłem, że płyn wyżera w nim dziury. Pan D trochę się cofnšł na ten krzyk, ale dalej warczał i szczekał, uszy płasko położył po sobie, oczy wychodziły mu z orbit. Stworzenie znowu wrzasnęło. Shirley krzyknęła i zasłoniła uszy rękami. Dobrze jš rozumiałem, ale moim zdaniem nie na wiele się to zdało. Te wrzaski nie wchodziły do głowy przez uszy, ale jako na odwrót: zaczynały się w rod ku głowy i wychodziły na zewnštrz przez uszy, jak para. Czułem, że powinienem ostrzec Shirley, żeby tego nie robiła, żeby nie zatykała uszu, bo dostanie wewnętrznego krwotoku albo czego innego^ jeli uwięzi ten straszny wrzask w so bie, a potem nagle sama opuciła ręce. Huddie objšł jš, a ona... Shirley Poczułam, że Huddie mnie obejmuje i wzięłam go za rękę. Musiałam. Musiałam się przytrzymać jakiejœ ludzkiej istoty. Eddie to tak opowiada, że to pierwsze żywe dziecko buicka wydaje się zbyt ludzkie; ma usta w tych wijšcych się różowych tworach, ma pierœ, ma coœ jakby oczy. Nie żebym się nie zgadzała, ale tak zupełnie zgodzić się także nie mogę. Nawet nie jestem pewna, czy to wszystko widzieliœmy, na pewno nie tak, jak policjanci sš uczeni widzieć. To stworzenie było nie tylko spoza naszych dowiadczeń, ale spoza połšczonej wiedzy nas wszystkich. Czy było człekokształtne? Trochę - przynajmniej tak je postrzegalimy. Czy było ludzkie? Na pewno nie, nie wierz w to. Czy było inteligentne, œwiadome? Tego nie sposób twierdzić na pewno, ale tak, chyba tak. Co zresztš nie miało znaczenia. Byliœmy nieopisanie przerażeni tš jego obcociš. Poza zgrozš (albo raczej w niej, tak jak orzech jest w skorupce) była w nas jeszcze nienawić. Miałam ochotę szczekać i warczeć jak Pan Dillon. To stworzenie obudziło we mnie gniew, wrogoć, nie tylko strach i wstręt. Tamte inne stworzenia były od razu martwe. To nie, ale życzyliœmy mu œmierci. O rany, i to jak! Kiedy stworzenie wrzasnęło po raz drugi, wydawało mi się, że patrzy na nas. Ta tršba w œrodku podniosła się jak ręka, jakby może dawało nam znak Pomóżcie mi, zabierzcie tego szczekajšcego potwora!". Pan Dillon znowu rzucił się do przodu. Stworzenie wrzasnęło po raz trzeci i cofnęło się. Z tej jego tršby, ramienia czy penisa znowu co wytrysnęło. Parę kropel trafiło w D, któremu natychmiast zaczęła się dymić sierć. Zaskomlał boleœnie. Potem, zamiast się cofnšć, rzucił się na stworzenie. BUICK 8
251
Poruszało się z niesamowitš, płynnš szybkociš. Pan Dillon wbił zęby w fałdę jego pomarszczonej, luŸnej skóry, a ono raptem zniknęło, uciekło wzdłuż ciany na drugš stronę buicka, krzyczšc z tej dziury w żółtej skórze, kołyszšc tršbš. Czarna ma, taka jak to, co wypłynęło z nietoperza i ryby, kapała z niego w miejscu, które skaleczył D. Stworzenie wpadło na podnoszone drzwi i krzyknęło z bólu, zawodu albo z tego i z tego. I znów Pan Dillon go dopadł. Skoczył i chwycił za te lune fałdy zwisajšce z czego w rodzaju pleców. Ciało rozerwało się tak łatwo, że zrobiło mi się niedobrze. Pan Dillon opadł na podłogę z zaciniętymi szczękami. Duża połać skóry stworzenia oderwała się i zsunęła z niego jak tapeta. Czarna maŸ... krew... cokolwiek... chlusnęła w uniesionš mordę D. Zawył, gdy się z niš zetknšł, ale trzymał mocno, nawet czasem potrzšsał łbem, żeby odebrać więcej, potrzšsał łbem jak terier, który schwytał szczura. Stworzenie wrzasnęło, a potem wydało z siebie bełkotliwy odgłos, który brzmiał prawie jak słowa. I tak, te wrzaski i słowopodobne dŸwięki rodziły się wewnštrz mojej głowy, jakby się tam wykluwały. Stworzenie uderzyło tršbš w podnoszone drzwi, chciało, żeby je wypucić, ale nie miało sił. Huddie wycišgnšł broń. Przez chwilę miał na linii strzału te różowe sznurki i żółtš gałkę pod nimi, ale potem stworzenie odwróciło się, nadal zawodzšc z czarnej dziury, i upadło na Pana D. To szare wyrastajšce z jego piersi owinęło się wokół gardła D, który zaczšł z bólu skomleć i wyć. Ujrzałam dym, unoszšcy się z miejsca, w którym stworzenie go chwyciło i chwilę póniej poczułam swšd palonej sierci, a także gnijšce warzywa i morskš wodę. Intruz przywalił naszego" psa całym ciężarem, zaczšł piszczeć, miotać się, tłuc nogami (jeli to były nogi^w^podnoszone drzwi, zostawiajšc na nich smugi jak nikotynowy osad. A Pan Dillon bez przerwy wył, strasznie, przecišgle. Huddie wycelował broń. Chwyciłam go za nadgarstek i cišgnęłam w dół. - Nie! Trafisz D! A potem obok mnie przecisnšł się Eddie, prawie mnie przewracajšc. Znalazł w torbach przy drzwiach gumowe rękawiczki i je włożył. Eddie Musisz zrozumieć, że nie zapamiętałem tego tak, jak ludzie na ogół zapamiętujš różne rzeczy.*Dla mnie to jest raczej jak gorzki posmak złego alkoholu. Wtedy to nie Eddie Jacubois wyjšł gumowe rękawiczki z worka przy drzwiach. To kto, komu się niło, że jest Eddiem Jacubois. Przynaj mniej tak to teraz czuję. Wtedy chyba też. Czy mylałem o Panu Dillonie? Mały, chciałbym tak powiedzieć. I to tyle. Bo tak naprawdę nie pamiętam. Chyba bardziej chodziło o to, że chciałem uciszyć to wrzeszczšce żółte stworzenie, wyrzucić je w mojej głowy. Nie mogłem znieć jego wrzasku. Nienawidziłem go. Mieć go w głowie można przyrównać do gwałtu.
Ale chyba co mylałem, iesz? w Na jakimœ poziomie naprawdę musiałem myleć, bo włożyłem rękawiczki, zanim zdjšłem toporek ze ciany. Pamiętam, że były niebieskie. W tych workach leżało ich z dziesięć par, wszystkie kolory tęczy, a ja sobie wybrałem akurat niebieskie. Włożyłem je szybko - tak szybko, jak lekarze w serialu Ostry dyżur". Potem zdjšłem toporek z kołka. Przepchnšłem się koło Shirley tak gwałtownie, że prawie jš przewróciłem. Pewnie by upadła, gdyby Huddie jej w porę nie chwycił. George krzyknšł chyba „Uważaj na kwas". Nie pamiętam, żebym się bał; z pewnociš nie pamiętam, żebym się czuł jak bohater. Na pewno rozpierała mnie wciekłoć i wstręt. Tak bym zareagował, gdybym się obudził z pijawkš na języku, wysysajšcš ze mnie krew. Kiedy powiedziałem o tym Curtisowi, a on to nazwał tak, że pamiętam do dziœ: „pogwałcenie granic". Tak, to było to, pogwałcenie granic. BUICK 8 253 Pan D, wyjšc, rzucajšc się i warczšc, usiłował się uwolnić; stworzenie leżało na nim,^ różowe sznurki siekły na wszystkie strony jak wodorosty podczas sztormu; swšd palonej sierci, smród soli i kapusty, to czarne lejšce się z rany na fałdzistym grzbiecie, spływajšce zmarszczkami w żółtej skórze jak deszcz i kapišce na podłogę; buzujšca we mnie żšdza mordu, likwidacji tego czegoœ, wymazania z powierzchni wiata: wszystko to wirowało mi w głowie - ale to naprawdę, mówię ci, jakby szok zmiażdżył mi mózg, przetarł go na papkę i zamieszał w sposób, który nie ma nic wspólnego ze zdrowymi zmysłami, wariactwem, policjš, dochodzeniem ani Eddiem Jacubois. Jak powiedziałem, pamiętam to, ale nie tak, jak zwyczajne rzeczy. Raczej jak sen. I bardzo mnie to cieszy. To i tak za dużo. A nie można tego nie pamiętać. Nawet picie tego nie usunie, tylko trochę oddali, a kiedy przestaje się pić, to od razu wraca. Jakby się obudził z pijawkš w ustach. Podszedłem, zamachnšłem się i dziabnšłem to toporkiem, w sam rodek. Stworzenie wrzasnęło i rzuciło się na podnoszone drzwi. Pan Dillon się uwolnił i zaczšł się odczołgiwać na brzuchu. Szczekał gniewnie i wył z bólu, i oba te dwięki się ze sobš mieszały. W sierci za obrożš miał wypa lone pasmo. Połowa mordy była osmalona, jakby wsadził nos w ognisko. Unosiły się z niej wštłe smużki dymu. Stworzenie przywarło do podnoszonych drzwi, uniosło tę szarš tršbę i naprawdę były w niej oczy. Patrzyły na mnie, nie mogłem tego wytrzymać. Uderzyłem. Rozległ się głuchy dwięk i częć tršby upadła na beton. Zrobiłem także dziurę w okolicy klatki piersiowej. Wypłynęła z niego chmurka jak różowy krem do golenia, zaczęła kipieć, jakby się rozprężała. Wzdłuż szarej tršby - mówię o tej odciętej częœci - oczy przewróciły się konwulsyjnie, jakby nagle każde spojrzało w innš stronę. Krople przejrzystego płynu, tego jadu, kapnęły na beton i zaczęły go wypalać. Potem obok mnie znalazł się George. Miał łopatę. Dziabnšł niš w rodek macek na głowie stworzenia. Wbił jš
w żółte ciało aż po trzonek. Stworzenie krzyknęło. Ten krzyk rozległ się w mojej głowie tak głono, że prawie mi wypchnšł oczy z oczodołów, tak jak oczy żaby, kiedy się œciœnie dłoniš jej wiotkie ciałko. Huddie Sam też włożyłem rękawiczki i złapałem któreœ z pozostałych narzędzi - chyba to były grabie, ale nie jestem całkiem pewien. Cokolwiek to było, złapałem i dołšczyłem do Eddiego i George'a. Parę sekund póniej (a może minut, nie wiem, czas przestał cokolwiek znaczyć) rozejrzałem się i obok nas była też Shirley. Włożyła rękawiczki i wzięła szpadel Arky'ego. Włosy się jej rozsypały i zwisały wokół twarzy. Wyglšdała jak Sheena, Królowa Dżungli. Wszyscy pamiętalimy o włożeniu rękawiczek, ale wszyscy bylimy też jak obłškani. Kompletnie wirnięci. Sam wi dok tego czego, to łkajšce wrzaskliwe zawodzenie, nawet wycie i skomlenie Pana D - wszystko to doprowadziło nas do szaleństwa. Zapomniałem o przewróconej cysternie i George'u Stankowskim, który usiłował zapakować dzieci do autobusu i wywieć je w bezpieczne miejsce, i o młodym wciekłym mężczynie, któreg o przywieŸli Eddie i George Morgan. Chyba zapomniałem o całym œwiecie poza tym małym mierdzšcym baraczkiem. Krzyczałem, zamierzajšc się grabiami, raz po raz wbijajšc je w stworzenie na podłodze. Inni także krzyczeli. Stalimy w kręgu, bijšc, tłukšc i tnšc na kawałki, krzyczelimy, żeby umarło, a ono nie umierało, wyglšdało na to, że nigdy nie umrze. Gdybym mógł o czym zapomnieć, czymkolwiek, to właœnie o tym: na samym końcu, zanim wreszcie zdechło, uniosło kikut tego tworu w piersi. Kikut drżał jak ręka staruszka. Były w nim oczy, niektóre zwisały już na lnišcych włókienkach. Może to były nerwy optyczne. Nie wiem. W każdym razie kikut się podniósł i przez chwilę zobaczyłem wewnštrz BUICK 8 255 własnej głowy samego siebie. Zobaczyłem nas wszystkich: stalimy w kręgu i spoglšdalimy w dół, jak mordercy nad grobem swojej ofiary, i zobaczyłem, jacy jesteœmy dziwni i obcy. I straszni. W tym momencie poczułem dezorientację stworzenia. Nie strach, bo to się nie bało. Nie niewinnoć, bo nie było niewinne. Ani winne, jeli już o tym mówimy. Było zdezorientowane. Czy wiedziało, gdzie się znalazło? Wštpię. Czy wiedziało, dlaczego Pan Dillon je zaatakował, a my je zabijamy? Tak, wiedziało. Robilimy to, bo było tak przerażajšco inne, inne i tak okropne, że jego mnogie oczy z trudem nas dostrzegały, z trudem rejestrowały nasz widok, gdy tak je osaczalimy, krzyczšc, bijšc, tnšc i tłukšc. I wreszcie przestało się ruszać. Kikut niby-tršby w jego piersi znowu upadł. Oczy przestały drgać i tylko się gapiły. • Stalimy tak, Eddie i George ramię w ramię, zdyszani, Shirley i ja naprzeciwko - po drugiej stronie stworzenia a Pan D z tyłu, dyszšc i piszczšc. Shirley upuciła szpadel, a kiedy uderzył o beton, zobaczyłem, że przywarł do niego
strzępek żółtego ciała stworzenia. Shirley była biała jak kreda, tylko na policzkach miała dwie krwiste plamy, i jeszcze jednš na szyi, jak znamię. - Huddie - wyszeptała. - Co? - spytałem. Z trudem mówiłem, tak mi wyschło w gardle. - Huddie! - No co? - Ono mylało - szepnęła. Oczy miała wielkie i przerażone, pełne łez. - Zabilimy istotę mylšcš. To morderstwo. - Gówno prawda - odparł George. - A nawet jeœli, to co nam z tego przyjdzie, że tak będziemy mówić? Pan Dillon, piszczšc, lecz już bez tej dzikiej natarczywoœci co przedtem, wcisnšł się-między mnie i Shirley. Na karku, grzbiecie i piersi miał wielkie łyse placki, jakby œwierzb. Czubek jednego ucha wyglšdał, jakby był równo upalony. Pan D wycišgnšł szyję i powšchał zwłoki stworzenia obok podnoszonych drzwi. - Wycišgnij go stšd - powiedział George. - Nie, już w porzšdku - odparłem. Kiedy D poczuł^zapach tych zwiędłych i już nieruchomych różowych macek na głowie stworzenia, znowu zaczšł piszczeć. Podniósł nogę i obsikał odcięty kawałek tršby, rogu czy co to było. Następnie wycofał się, wcišż piszczšc. 256 STEPHEN KING •* Usłyszałem cichy syk. Zapach kapusty robił się coraz silniejszy, a z ciała stworzenia zaczšł uciekać żółty kolor. Bielało. W powietrze uniosły się malutkie, niemal niedostrzegalne wstšżeczki pary. Najgorsze w tym smrodzie były właœnie opary. Stworzenie ulegało rozkładowi, jak reszta przybyszy z buicka. , * Shirley, wracaj powiedziałem.. - Musisz się zajšć 99. Zamrugała gwałtownie powiekami, jakby dopiero się obudziła. - Cysterna - rzekła. - George S. O Boże, zapomniałam. - Zabierz ze sobš psa. - Tak. Dobrze. - Zamilkła. - A co z...? - Wskazała rozrzucone na betonie narzędzia, którymi zabiliœmy stworzenie, leżšce koło drzwi, zmasakrowane i krzyczšce. Co krzyczało? Żebymy się zlitowali? Czy ono (albo jego bracia) okazałoby nam litoć, gdyby sytuacja się odwróciła? Nie sšdzę... ale oczywicie inaczej nie mogę, prawda?* Bo musiałem jakoœ przeżyć pierwszš noc, a potem drugš i tak przez cały rok, i dziesięć lat. Trzeba umieć wyłšczyć wiatło i leżeć w ciemnociach. Trzeba wierzyć, że się zrobiło to, co inni zrobiliby tobie. Trzeba się rozprawić z własnymi wštpliwoœciami, bo wiesz, że nie zawsze będzie się palić wiatło. - Nie wiem, Shirley - powiedziałem. Byłem bardzo zmęczony, a od tego zapachu gnijšcej kapusty robiło mi się niedobrze. - Co to za różnica, do kurwy nędzy, przecież nie będzie procesu ani dochodzenia, ani nic. Wracaj do budynku. Jeste funkcjonariuszem łšcznociowym, to się łšcz.
Skinęła gwałtownie głowš. ChodŸ, D. Nie byłem pewien, czy Pan Dillon z niš pójdzie, ale poszedł, tuż przy nodze. Tylko cišgle piszczał, a zanim wyszli, wzdrygnšł się, jakby przeszedł go dreszcz., - My też musimy ić - rzekł George do Eddiego. Zaczšł trzeć oko, przypomniał sobie, że ma rękawiczki i je zdjšł. Trzeba się zajšć więŸniem. Eddie zdziwił się tak samo jak Shirley, kiedy jej uœwiadomiłem, że ma do załatwienia sprawę w Poteenville. - Całkiem zapomniałem o tym rozwrzeszczanym sukinsynu - powiedział. - Złamał nos, słyszałem. - Tak? - zdziwił się George. - O, jaka szkoda. Eddie zaczšł się umiechać. Widać było, że stara się opanować. Ale umiech zrobił się jeszcze szerszy. Tak się dzieje, BUICK 8 257 nawet w najgorszych okolicznociach. Zwłaszcza w najgorszych okolicznoœciach. - IdŸcie - powiedziałem. - Ja się tym zajmę. - ChodŸ z nami - odparł Eddie. - Nie powinieneœ zostawać sam. - Bo co? Przecież nie żyje, no nie? - Ale to żyje. - Eddie wskazał brodš buicka. - Ten cholerny pseudosamochód jest nadal niebezpieczny, i to na maksa. Nie czujesz? - Co tam czuję. Pewnie to tylko reakcja na to nie wiadomo co. - Wskazał martwe stworzenie. - Nie - ucišł Eddie. - To, co czujesz, pochodzi od tego cholernego buicka. On oddycha, tak uważam. Nie wiem, czym naprawdę jest, ale oddycha. I uważam, że tu nie jest bezpiecznie, Hud. Dla żadnego z nas. - Przesadzasz. - A tam, przesadzam. On oddycha. Wyrzucił tu na wydechu to stworzenie z różowym łbem, tak jak tobie wypadajš z nosa smarki przy kichnięciu. A teraz chce wzišć wdech. Mówię ci, ja to czuję. - Słuchaj - powiedziałem. - Chcę się tylko szybko rozejrzeć, w porzšdku? Potem wezmę brezent i zakryję... to. Machnšłem kciukiem w stronę stworzenia, które zabiliœmy. - Wszystkie bardziej skomplikowane rzeczy mogš poczekać na Tony'ego i Curta. To eksperci. Ale po prostu nie dawał się uspokoić. Sam się doprowadził do jakiegoœ amoku. - Nie można ich dopucić w pobliże tego pseudosamochodu, dopóki znowu nie zrobi wdechu. - Spojrzał spode łba na buicka. - I lepiej się przygotuj na awanturę. Sierżant od razu zechce wejć, a Curt jeszcze bardziej, ale im nie pozwól. Bo... - Wiem - odparłem. - Przygotowuje się do wdechu, ty to czujesz. Powinnimy ci przydzielić własny telefon, Eddie. Zbiłby fortunę na wróżeniu z ręki przez telefon. - Proszę cię bardzo, miej się. Mylis z, że Ennis Rafferty się teraz mieje, gdziekolwiek jest? Boja ci mówię, co wiem, czy ci się to podoba, czy nie. Ten samochód oddycha. Od sa-
mego poczštku. Tym razem, kiedy zrobi wdech, będzie niedobrze. Mówię et. Ja i George pomożemy ci z brezentem. Razem zakryjemy to coœ i razem wyjdziemy. To mi się nie spodobało, choć nie za bardzo wiedziałem dlaczego. 17. Buick 8 258
STEPHEN KING - Eddie, poradzę sobie, przysięgam na wszystkie więtoœci. I chcę zrobić parę zdjęć panu E.T., zanim zgnije i zmieni się w zupkę krabowš. - Przestań - odezwał się George. Był bladozielony. - Przepraszam. Wyjdę za pół minutki. Idcie, chłopaki, zajmijcie się własnymi sprawami. . ^ Eddie wpatrywał się w buicka stojšcego na tych wielkich gładkich białych oponach, z otwartym bagażnikiem, tak że jego kuper wyglšdał jak paszcza krokodyla. Nienawidzę go - odezwał się. - Za dwa centy... George szedł już do wyjcia, a Eddie poszedł za nim, nie dopowiadajšc, co by zrobił za dwa centy. Choć nietrudno było się domylić. Smród gnijšcego stworzenia pogarszał się z każdš chwilš i przypomniałem sobie, że Curtis miał na twarzy maskę gazowš, kiedy przyszedł tu zbadać rolinę podobnš do lilii. Wydawało mi się, że ta maska nadal znajduje się w komórce. Był tam także polaroid, a przynajmniej ostatnio go tam widziałem. Z parkingu dobiegł mnie odległy głos George'a, wołajšcego do Shirley, czy wszystko w porzšdku. Odpowiedziała, że tak. Ze dwie sekundy póniej Eddie ryknšł KURWA!", na cały głos. Kolejna dobra wiadomoć. Był wciekły jak cholera. Domyliłem się, że jego więzień, prawdopodobnie naćpany, w dodatku ze złamanym nosem, zwymiotował w radiowozie. I co z tego? Sš gorsze rzeczy niż rzygi więŸnia w twoim samochodzie. Raz, na miejscu wypadku trzech samochodów w Patchin, zamknšłem w radiowozie sprawcę tego całego nieszczęcia, po czym wyszedłem, żeby zablokować drogę. Jak wróciłem, okazało się, że mój zatrzymany zdjšł koszulę, narobił do niej, a potem wykorzystał rękaw jako szprycę - musisz sobie wyobrazić cukiernika dekorujšcego tort, żeby zrozumieć, co usiłuję opisać - i wymalował swoje imię na oknach po obu stronach. Usiłował przyozdobić też tylne okno, ale skończył mu się ten specyficzny bršzowy lukier. Kiedy spytałem, po cholerę zrobił co tak cholernie ohydnego, spojrzał na mnie z takš przemšdrzałš wyższociš, jak to tylko potrafiš zasłużeni pijaczkowie i powiedział: To cholernie ohydny wiat, panie wła dzo". No więc uznałem, że ryk Eddiego nic nie znaczy i nie*zawracałem sobie nim głowy, tylko poszedłem do komórBUICK 8 259 ki, gdzie trzymalimy sprzęt. Byłem prawie pewien, że maski gazowej już nie ma, ale znalazłem jš na półce, wciniętš
między pudełko czystych kaset i stertę magazynów wędkarskich. Jakie porzšdne stworzenie nawet wsadziło jš do torebki na dowody rzeczowe, żeby się nie kurzyła. Bioršc jš, przypomniałem sobie, jak wariacko wyglšdał Curt w dniu, kiedy miał to na sobie - Curt w ceratowym fartuchu, niebieskim czepku kšpielowym i czerwonych gumiakach. Jeste piękny, pomachaj do zachwyconych fanów, powiedziałem wtedy. Nałożyłem maskę na usta i nos, niemal pewien, że nie da się w niej oddychać, ale było w niej powietrze - stęchłe jak w piwnicy, ale nie spleniałe, jeli rozumiesz, o co mi chodzi. W każdym razie lepsze od tego smrodu z baraku. Chwyciłem starego zniszczonego polaroida, który wisiał na gwoŸdziu. Wyszedłem z szopy i - mogło mi się przywidzieć, sam to chętnie przyznaję - wydawało mi się, że zobaczyłem jakiœ ruch. Cień ruchu. Ale nie w pobliżu komórki, bo patrzyłem na niš, a to było tak, jakbym spostrzegł to kštem oka. Coœ na polu. W trawie. Chyba pomylałem, że to Pan Dillon może się tarza w trawie i usiłuje pozbyć się tego smrodu. Ale to nie był on. Pan Dillon nie miał już głowy do figli. Biedny stary D był za bardzo zajęty zdychaniem. Wróciłem do baraku, oddychajšc w masce. I choć wczeœniej nie czułem tego, o czym mówił Eddie, tym razem przekonałem się, że miał rację. Tak jakby pobyt na dworze odœwieżył mnie albo wyczulił. Buick nie pokazywał fioletowych œwiateł, nie lnił ani nie brzęczał, stał i tyle, ale czuło się, że jest żywy i nie było co do tego wštpliwoci. Czuło się go zawieszonego tuż nad twojš skórš, jak najlżejszy wietrzyk dmuchajšcy ci we włoski na ramieniu. I pomylałem... wariactwo, ale zaraz mi przyszło do głowy: a jeœli ten buick to wersja tego, co mam teraz na twarzy? A jeœli to tylko maska gazowa? A jeli to, co jš włożyło, zrobiło wydech i jego pierœ się nie porusza, ale za sekundę lub dwie... Nawet przez maskę gazowš smród zabitego stworzenia był taki, że oczy zaczęły mi łzawić. Brian Cole i Jackie O'Hara, dwie najlepsze złote ršczki w jednostce, rok temu zainstalowali wentylator,-więc go włšczyłem, przechodzšc koło kontaktu. Zrobiłem trzy zdjęcia, a potem film się skończył. Nie sprawdziłem kliszy. Idiota. Wetknšłem fotografie do tylnej 260 STEPHEN KING kieszeni i poszedłem po brezent. Kiedy się pochyliłem i go chwyciłem, zdałem sobie sprawę, że aparat owszem wzišłem, ale zwoju jaskrawożółtej liny już nie. Powinienem jš zabrać i obwišzać się w pasie. Drugi koniec przywišzać do tego wielkiego starego haka, który Curtis przymocował do bocznych drzwi Baraku B specjalnie wtym celu. Ale tego nie zrobiłem. Ta lina była tak cholernie żółta, że nie można jej było nie zauważyć, a jednak nie zauważyłem. Œmieszne, co? W dodatku byłem sam, choć nie powinienem, a jednak byłem. Bez liny zabezpieczajšcej. Minšłem jš, może dlatego, że co chciało, żebym jš minšł. Na podłodze leżał martwy E.T., a powietrze przenikała żywa, mrona, gęstniejšca obecnoć.
Chyba przyszło mi do głowy, że gdybym zniknšł, moja żona mogłaby połšczyć siły z siostrš Ennisa Rafferty'ego. Może nawet się z tego rozemiałem. Nie pamiętam do końca, ale przypominam sobie, że co mi się tam wydało zabawne. Pewnie ogólny absurd sytuacji. Stworzenie, które zabilimy, zupełnie pobielało. Parowało jak suchy lód. Oczy na odciętym kawałku nadal wpatrywały się we mnie, choć .do tego czasu zaczęły się już roztapiać i rozpływać. Bałem się jak nigdy w życiu, bałem się tak, jak w sytuacji, kiedy naprawdę możesz umrzeć i o tym wiesz. Przewiadczenie, że co zaraz odetchnie, że cięwcišgnie, było tak silne, że aż ciarki mnie przeszły. Ale się umiechałem. Dobry stary uœmiech. Nie œmiech, ale prawie. Poczucie komizmu. Zarzuciłem brezent na pana E.T. i zaczšłem się wycofywać z baraku. Całkiem zapomniałem o polaroidzie. Zostawiłem go na betonie. Byłem prawie przy drzwiach, gdy spojrzałem na buicka. I jaka siła mnie do niego przycišgnęła. Czy jestem pewien, że to była jego siła? Właciwie nie. Być może to fascynacja, którš budzš w nas rzeczy œmiertelnie niebezpieczne: krawęd i przepać, wylot lufy wpatrzony W nas jak oko, jeli go odpowiednio nakierujemy. Nawet czubek noża wyglšda inaczej, kiedy godzina jest póŸna i wszyscy w domu poszli spać. A wszystko to działo się poniżej progu œwiadomoœci. Œwiadomie natomiast zdecydowałem, że nie mogę wyjć i zostawić buicka z otwartym bagażnikiem. Był zbyt... no nie wiem, może zbyt gotowy, żeby odetchnšć? Jakoœ tak. Nadal się umiechałem. Przypuszczalnie nawet się cicho œmiałem. BUICK 8 261 Zrobiłem osiem kroków, może dwanaœcie, chyba raczej dwanacie. Powtarzałem sobie, że nie robię nic głupiego. Eddie J. był jak stara babcia, która bierze uczucia za fakty. Sięgnšłem do wieka bagażnika. Chciałem je zatrzasnšć i uciekać (albo tak sobie wmawiałem), ale wtedy zajrzałem do œrodka i powiedziałem co takiego, co się mówi w chwili zaskoczenia, może a niech mnie'drzwi cisnš", albo och ty w życiu". Bo w bagażniku co było, co leżało na brzydkiej burej wykładzinie. Wyglšdało jak tranzystorowe radio z końca lat pięćdziesištych albo poczštku szećdziesištych. Miało nawet lnišcy wyrostek, z którego powinna wychodzić antena. Sięgnšłem do bagażnika i wyjšłem draństwo. Nad nim też się zdrowo umiałem. Czułem się jak we nie albo jak bym miał odlot po jakich prochach. I przez cały czas wiedziałem, że on mnie osacza, przygotowuje się, żeby mnie zabrać. Nie wiem, czy Ennisa też tak zabrał, ale pewnie tak. Stałem przed tym otwartym bagażnikiem bez liny, bez nikogo, kto by mógł mnie wycišgnšć, a co się sposobiło, żeby mnie wcišgnšć... jak dym papierosowy. Ale mnie to nie ruszało. Obchodziło mnie tylko to, co znalazłem w bagażniku. Może to było jakie urzšdzenie łšcznociowe- tak wy-
glšdało - ale może co zupełnie innego: pudełeczko na lekarstwa dla potwora, jaki instrument muzyczny, a nawet broń. Miało rozmiar kartonu papierosów, ale było dużo cięższe. Cięższe od radia tranzystorowego albo walkmana. Nie miało żadnych gałek, pokręteł ani dwigni. Materiał, z którego zostało zrobione, nie wyglšdał ani na metal, ani na plastik. Miał drobnoziarnistš fakturę, właciwie nie była nieprzyjemna, ale jakby organiczna, niczym wyprawiona skóra. Dotknšłem wyrostka, który z niego wystawał, a on się schował do dziurki w œrodku. Dotknšłem dziurki i wyrostek znowu się pojawił. Jeszcze raz go dotknšłem i już się nic nie wydarzyło. Ani wtedy, ani póniej. Choć póniej" w przypadku tego tak zwanego radia nie potrwało długo; po jakimœ tygodniu jego powierzchnia zaczęła się zapadać i rozpadać. Umiecilimy je w zamykanej próżniowo torebce, ale na nic się to zdało. Po miesišcu radio" wyglšdało jak co, co od osiemdziesięciu lat Tężało na deszczu i wichrze. A następnej wiosny została z niego tylko garć szarych kawałków na dnie torebki. Tak zwana antena już się nie poruszyła. Ani o jeden malutki milimetr. 262
STEPHEN KING ^ Pomylałem o Shirley, która powiedziała zabilimy istotę mylšcš" i że George odpowiedział gówno prawda". Ale to była prawda. Nietoperz i ryba nie przybyły wyposażone w przedmioty, które przypominały radia tranzystorowe, ponieważ były zwierzętami. Dzisiejszy goć"- którego poršbalimy na kawałki narzędziami gospodarczymi - to zupełnie inna sprawa. Chociaż wydawał się nam ohydny, choć instynktownie go - czy to właciwe słowo? - odtršciliœmy, Shirley miała rację: to była istota mylšca. I zabilimy jš, posiekalimy na kawałki, leżšcš na podłodze, bezbronnie unoszšcš okaleczonš tršbę i błagajšcš o litoć, choć musiała wiedzieć, że jej nie okażemy. Nie moglimy. I to wcale mnie nie przerażało. Za to przerażało mnie odwrócenie sytuacji. Myœl o Ennisie Raffertym, który wpadł w kršg innych stworzeń, stworzeń o żółtych gałkach zamiast głów pod splštanym kłębowiskiem różowych sznurków, które mogły być włosami. Widziałem, jak umiera pod ich młócšcymi, tryskajšcymi kwasem tršbami i zakrzywionymi szponami, jak usiłuje błagać o litoć i krztusi się powietrzem, którym prawie nie może oddychać, i jak leży martwy, martwy i już dotknięty rozkładem. Czy któreœ z tych stworzeń wyjęło broń z jego kabury? Czy stały pod jakimœ obcym niebem niewyobrażalnego koloru i przyglšdały się jej? Tak zdziwione, jak mnie dziwiło „radio"? Czy któreœ powiedziało zabilimy istotę my lšcš", na co drugie odparło „gówno prawda"? I kiedy tak się nad tym zastanawiałem, przyszło mi do głowy, że powinienem natychmiast stšd uciekać. Chyba że chcę zbadać tę sprawę osobicie. A co było potem? Jeszcze nikomu o tym nie mówiłem, ale teraz chyba mogę; głupio by było dojć tak daleko, a potem się zatrzymać. Postanowiłem wejć do bagażnika. Widziałem samego siebie, jak to robię. Miałbym mnóstwo miejsca, wiecie, jakie te stare samochody majš obszerne ba-
gażniki. W dzieciństwie żartowaliœmy, że mafia jeŸdzi buickami, cadillacami i chryslerami, bo w bagażniku jest doć miejsc na dwóch polaczków albo trzech makaroniarzy. Mnóstwo miejsca. Stary Huddie Royer by się zmiecił, mógłby się położyć na boku i zamknšć wieko. Delikatnie. Żeby rozległo się tylko bardzo cichutkie kliknięcie. A póniej leżałby w ciemnoœciach, wdychajšc stęchłe powietrze z maski gazowej i tulšc „radio" do piersi. W zbiorniczku nie zostałoby wiele powietrza, ale by wystarczyło. Stary Huddie skuliłby się w kłębuszek, leżałby z umiechem, a wtedy... całkiem szybko... BUICK 8 263 Wydarzyłoby się co interesujšcego. Nie mylałem o tym od lat^chyba że we nie, którego się nie pamięta po przebudzeniu, w takim œnie, o którym wiesz, że się przydarzył, bo serce ci łomocze, w ustach jest sucho, a język ma smak spalonego lontu. Po raz ostatni wspomniałem tę chwilę nad bagażnikiem roadmastera, gdy się dowiedziałem, że George Morgan odebrał sobie życie. Pomylałem, że siedział w garażu, na podłodze, może słuchajšc, jak dzieci grajš w baseball na boisku McClurga po drugiej stronie dzielnicy, a potem, opróżniwszy puszkę piwa, wzišł broń i przyjrzał się jej. Wtedy przerzucilimy się już na beretty, ale George zachował swego rugera. Powiedział, że dobrze mu leży w ręce. Pewnie obracał go na różne strony, spoglšdał mu w oko. Każda broń ma oko. Wie to każdy, kto w nie patrzył. Przypuszczalnie włożył lufę między zęby i poczuł na podniebieniu mały twardy wyrostek muszki. Poczuł smak smaru. Może nawet włożył koniuszek języka w lufę, tak jak się go wkłada w ustnik tršbki, zanim się zacznie grać. Siedział w kšcie garażu, czujšc jeszcze smak swojej ostatniej puszki piwa, czuł też smak smaru i stali, lizał otwór lufy, to oko, z którego pocisk wychodzi z prędkociš dwa razy większš od prędkoci dwię ku, na poduszce z goršcego, rozszerzajšcego się gazu. Siedział tam, czujšc zapach trawy w kosiarce i rozlanej benzyny. Słyszał wesołe krzyki dzieci na podwórku. Myœlał, jak to było uderzyć kobietę dwutonowym radiowozem, o tym łupnięciu, o kroplach krwi, które pojawiły się na przedniej szybie jak zapowied biblijnej klštwy, i o suchym grzechocie czego, co uwięzło w kole, a co okazało się jej butem sportowym. Mylałem o tym wszystkim i wydaje mi się, że on też. Wiedziałem, że będzie strasznie, ale mnie to nie robiło różnicy, bo wiedziałem też, że będzie do pewnego stopnia *zabawnie. To dlatego się umiechałem. Nie chciałem uciekać. George też chyba nie chciał. W końcu, kiedy naprawdę się na to zdecydujesz, to jest tak, jakby się zakochał. Jak noc polubna. A ja się zdecydowałem. Ocalił go dzwonek, jak to się czasem mówi. A mnie ocalił krzyk - krzyk Shirley. Najpierw tylko cienki pisk, potem słowa: - Pomocy! Proszę! Pomóżcie! Proszę, proszę, pomóżcie! Jakby mnie kto uderzył w twarz i wytršcił z transu. Odskoczyłem od buicka dwoma wielkimi skokami, chwie-
264 STEPHEN KING ^ „ jšc się jak pijany, prawie nie wierzšc, czego o mały włos nie zrobiłem. Potem Shirley krzyknęła znowu i usłyszałem ryk Eddiego: - Co się z nim dzieje? Co się z nim dzieje? Odwróciłem się i wybiegłem z baraku. Tak, ocalony przez krzyk. Toia! Eddie Na zewnštrz było lepiej do tego stopnia, że od razu poczułem, biegnšc za George'em, że to wszystko w Baraku B było snem. Z całš pewnociš nie było żadnego potwora z różowymi sznurkami rosnšcymi z głowy i tršbš z oczami ani z włochatymi szponami. Rzeczywistoć to nasz zatrzymany na tylnym siedzeniu radiowozu numer szeœć, nasz szarmancki zarzygany damski bokser, panie i panowie, przed państwem Brian Lippy. Cišgle bałem się buicka - tak jak jeszcze nigdy przedtem czy potem - i byłem pewien, że mam ku temu wystarczajšce powody, ale nie pamiętałem już jakie. Co mi sprawiło ulgę. Przyspieszyłem kroku, żeby dogonić George'a. - Hej, słuchaj, może mnie tam trochę poniosło. Jeœli... - Psiakrew - odparł suchym, zdegustowanym głosem i zatrzymał się tak gwałtownie, że prawie na niego wpadłem. Stał na skraju parkingu, opierajšc pięœci na biodrach. - Tylko popatrz. - I znowu krzyknšł: - Shirley! Wszystko w porzšdku? - U mnie tak! - odkrzyknęła. - Ale Pan D... oj, kochanie, mam zgłoszenie. Muszę odebrać. Ależ mnie to wkurza - powiedział George cicho. Wyszedłem zza jego pleców i przekonałem się, dlaczego był taki zdenerwowany. Prawe okno z tyłu radiowozu było wytłuczone, bez wštpienia podkutymi obcasami kowbojskich butów. Dwa^trzy kopniaki by nie wystarczyły, może nawet nie dziesięć, ale daliœmy mojemu szkolnemu kumplowi Brianowi mnóstwo czasu na rozgrzewkę. Dla chcšcego nic trudnego, jak mawiała mama. Słońce iskrzyło się w ty266 STEPHEN KING sišcu okruchów na asfalcie. Monsieur Brian Lippy zniknšł bez œladu. - KURWA! - wrzasnšłem i, słowo daję, pogroziłem radiowozowi pięciš. W okręgu Pogus płonęła cysterna z chemikaliami, w baraku rozkładał się martwy potwór, a teraz w dodatku uciekł nam ten zasrany faszysta. A na dodatek mieliœmy wybite okno w radiowozie. Może ci się wydaje, że to betka w porównaniu z resztš, ale to znaczy, że nigdy nie musiałeœ wypełniać tych formularzy, zaczynajšc od 24-A-24, Uszkodzenie Własnoci Policji Stanowej, a kończšc na Dokładnym Raporcie o Zajciu, Wypełnić Wszystkie Rubryki. Chciałbym wiedzieć jedno: dlaczego nigdy nie ma się serii dobrych dni, w których nie przydarza ci się nic złego. Bo tak nie zda-
rza się nigdy, przynajmniej mnie się nie przytrafiło. Z mojego dowiadczenia wynika, że najgorsze gówno czeka spokojnie na dzień, w którym zwala się na ciebie w iloœciach hurtowych. To był jeden z tych dni. Pramatka wszystkich. George ruszył do radiowozu. Szedłem z nim. Pochylił się, wyjšł walkie-talkie z kabury na biodrze i rozgarnšł gumowš antenš zaspę szklanych okruchów. Potem co podniósł. Był to gustowny kolczyk mojego kolesia. Brian pewnie go zgubił, przeciskajšc się przez wybite okno. - Kurwa - powiedziałem znowu, ale już ciszej. - Jak myœlisz, gdzie polazł? - No, nie ma go z Shirley. Czyli dobrze. A poza tym? Na drodze po lewej, na drodze po prawej, na polu i w lesie. Cztery możliwoœci. Wybieraj. - Wyprostował się i zajrzał na puste tylne siedzenie. - Niedobrze, Eddie. Niedobrze jak skurwysyn. Wiesz o tym, co? Zgubienie zatrzymanego nigdy nie jest fajne, ale Brian Lippy nie był takim znowu Johnem Dillingerem i tak właœnie odpowiedziałem. George potrzšsnšł głowš, jakbym był tępy. Nie wiemy, co widział. No nie? -Hę? - Może nic - cišgnšł George i przesunšł butem przez rozbite szkło. Brylanciki chrzęciły i skrzypiały. Na niektórych dostrzegłem kropelki krwi. - Może uciekł w stronę przeciwnš do baraku. Ale oczywicie tam jest szosa i choć był nawalony jak bombowiec, mógłby nie chcieć tam ić, gdyby jaki gliniarz wracajšcy, do bazy go przyuważył - goBUICK 8 267 œciu był zakrwawiony, ze szkłem we włosach - toby go znowu aresztował. Tamtego dnia rzeczywicie wykazałem się tępotš, muszę to przyznać. Prawdopodobnie nadal byłem w szoku. Nie łapię, o co ci... George stał ze spuszczonš głowš i rękami założonymi na piersi. Nadal przesuwał nogš tu i tam, mieszajšc szklane okruchy jak gulasz. - Na jego miejscu poleciałbym w stronę tamtego pola. Chciałbym przejć przez las w stronę autostrady, umyć się w strumieniu, i dopiero potem łapać stopa. Ale co by było, gdybym po drodze co zauważył? Gdybym usłyszał straszne wrzaski i łomoty w baraku? - O - zrozumiałem. - O Boże. Chyba nie mówisz serio? Nie mógł po drodze sprawdzić, co robimy? - Może nie. Ale czy to możliwe? Do.diabła, tak. Ciekawoć to potężna moc. Wtedy przypomniałem sobie, co Curtis mówił o ciekawskim kocie. - Tak, ale kto by mu uwierzył? - Gdyby poszedł do „American" - powiedział George ciężko - siostra Ennisa by go ozłociła. I to byłby poczštek. Nie sšdzisz? - Cholera. - Przemylałem to. - Lepiej powiedzmy Shir-
ley, żeby kazała wszystkim szukać Briana Lippy^ego. - Najpierw niech się chłopaki trochę obrobiš z tym bajzlem w Poteenville. Potem, jak wróci sierżant, powiemy mu o wszystkim - włšcznie z tym, co mógł zobaczyć Lippy i pokażemy, co zostało w Baraku B. Jeli Huddie zrobił jakie w miarę przyzwoite zdjęcia... - Obejrzał się przez ramię. - Słuchaj, a gdzie jest Huddie? Już powinien wyjć. Chryste, mam nadzieję... . . W tym momencie Shirley zaczęła krzyczeć. Pomocy! Proszę! Pomóżcie! Proszę, proszę, pomóżcie! Zanim który z nas zdšżył zrobić krok w stronę baraków, Pan Dillon wyszedł na dwór przez dziurę, którš wybił wczeœniej w drzwiach z siatki Zataczał się jak pijany, a łeb miał nisko spuszczony. Z jego sierci unosił się dym. Jeszcze gęstszy parował z głowy, choć z poczštku nie widziałem, skšd się wydobywa; zewszšd, tak mi się wydawało. Pan D postawił przednie łapy na pierwszym z trzech schodków prowadzšcych na parking, stracił równowagę i przewrócił się na bok. 268 STEPHEN KING ^ Głowę wykrzywiła mu seria drgawek. W taki sposób ruszajš się ludzie na starych niemych filmach. Z nozdrzy wydobyła się mu podwójna strużka dymu. Na ten widok przypomniałem sobie dziewczynę z odpicowanej furgonetki Lippy'ego, dym unoszšcy się wstšżeczkš z jej papierosa i ginšcy w zetknięciu z sufitem. Dym wydobywał się także z oczu Pana D, które pobielały i stały się dziwnie gruŸlaste. D zwymiotował dymišcš krwiš, na wpół rozpuszczonš tkankš i czym białym i trójkštnym. Dopiero po jakiej chwili zrozumiałem, że to jego zęby. Shirley Z radia dochodziły głone trzaski, ale i tak nikt się nie zgłaszał. Niby po co, skoro wszyscy byli albo przed szkołš w Poteenville, albo do niej jechali? George Stankowski wywiózł już dzieci w bezpieczne miejsce, tyle wiedziałam. Ochotnicza straż pożarna z Poteenville wraz z ekipš z okręgu Statler kontrolowała pożar wokół szkoły. Rzeczywiœcie paliła się benzyna, nie jaki łatwopalny rodek chemiczny. W cysternie znajdował się płynny chlor, miałam już potwierdzenie. Niedobrze, ale mogło być dużo gorzej. George zawołał do mnie, pytał, czy wszystko w porzšdku. Pomylałam, że jest kochany, i powiedziałam, że u mnie tak. Po chwili Eddie krzyknšł słowo na k", wciekły. Przez cały czas czułam się jako dziwnie, jak nie ja, jak kto wypeł niajšcy codzienne obowišzki i prowadzšcy rutynowe działania w obliczu wielkiej zmiany. Pan D stał ze spuszczonš głowš w drzwiach dyspozytorni. Piszczał do mnie. Pomylałam, że bolš go oparzenia. Po obu stronach pyska miał wiele łysych plam, mnóstwo. Zanotowałam w pamięci, że ktoœ - logicznym wyborem był Orv Garrett - powinien zabrać go do weterynarza, kiedy wszystko się wreszcie uspokoi. To oznaczało, że musimy skonstruować jakš bajeczkę o tym, jak doszło do poparzenia. Praw-
dopodobnie musielibymy się mocno napracować. - Chcesz wody,-malutki? - spytałam. - Na pewno, co? Znowu zaskomlał, jakby mówił, że to bardzo dobry pomysł. Poszłam do kuchni, nalałam mu wody do miski. Sły270 STEPHEN KING szałam chrobot jego pazurów na linoleum, ale nie odwróciłam się, dopóki miska nie była pełna. Masz tutaj... Tyle udało mi się powiedzieć. Wtedy naprawdę mu się przyjrzałam i upuciłam miskę na podłogę. Woda ochlapała mi kostki. D cały dygotał - nie tak jakby mu było zimno, ale jakby kto przepuszczał przez niego pršd. A z obu stron pyska kapała mu piana. Wciekł się, pomylałam. To stworzenie sprawiło, że się wciekł., Ale nie wyglšdał, jakby miał wciekliznę, był tylko zdezorientowany i nieszczęliwy. Jego oczy prosiły, żebym go wyleczyła. Byłam człowiekiem, byłam szefowš, powinnam to naprawić. - D... - powiedziałam, przyklękłam na jedno kolano i wycišgnęłam do niego rękę. Wiem, że to było głupie - niebezpieczne - ale wtedy wydawało się na miejscu. - D, co to jest? Co z tobš? Biedny staruszku, co z tobš? Podszedł do mnie, ale bardzo powoli, skomlšc i dygoczšc przy każdym kroku. Kiedy znalazł się już blisko, zobaczyłam coœ strasznego: z tych rozsianych dziurek na jego pysku wydobywały się smużki dymu. Większe unosiły się z łysych placków na grzbiecie, a także z kšcików oczu. Te oczy zaczęły janieć, jakby od rodka zasnuwały się mgłš. Dotknęłam jego głowy, poczułam, jaka jest rozpalona, krzyknęłam i cofnęłam rękę, tak jakbym dotknęła żelazka, które miało być wyłšczone, a nie było. Pan D zrobił taki ruch, jakby chciał mnie chwycić zębami, ale chyba nie miał nic złego na myli, po prostu tylko to mu wpadło do łba. Potem odwrócił się i kutykajšc, wyszedł z kuchni. Wstałam i przez chwilę wiat wirował mi przed oczami. Gdybym nie przytrzymała się blatu, pewnie bym upadła. Potem ruszyłam za nim (sama się chwiejšc) i zawołałam: D, wracaj, skarbeńku! Był już w połowie pokoju. Odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć... odwrócił się w stronę, skšd dobiegał mój głos, a ja zobaczyłam... och, zobaczyłam, że dym wydobywa się z jego nosa i pyska, i z uszu. Jego pysk rozcišgnšł się i przez chwilę wydawało mi się, że D się do mnie uœmiecha, tak jak to psy, kiedy sš szczęliwe. Potem zwymiotował. Prawie nie było tam jedzenia, tylko jego wnętrznoœci. Dymiły. BUICK 8 271 Wtedy zaczęłam krzyczeć. - Pomocy! Proszę! Pomóżcie! Proszę, proszę, pomóżcie! Pan D odwrócił się, jakby ten krzyk zranił jego biedne rozpalone uszy i chwiejnie ruszył przed siebie. Pewnie doj-
rzał tę dziurę w drzwiach z siatki, pewnie starczyło mu na to wzroku, bo skierował się w jej stronę i wyszedł na zewnštrz. Poszłam za nim, wcišż krzyczšc. Eddie - Co się z nim dzieje? - krzyknšłem. Pan Dillon zdołał się podnieć. Obrócił się powoli, dym unosił się z jego sierœci i buchał z pyska szarymi kłębami. - Co się z nim dzieje? Shirley stanęła w drzwiach z policzkami mokrymi od łez. Pomóżcie mu! - zawołała. - On się pali! Wtedy dołšczył do nas Huddie, zdyszany, jakby brał udział w wyœcigu. Co jest, do cholery? Potem zobaczył. Pan Dillon znowu upadł. Podeszliœmy do niego ostrożnie z jednej strony, Shirley z drugiej. Była bliżej i doszła pierwsza. Nie dotykaj go! - powiedział George. Nie posłuchała i położyła D rękę na karku, ale nie mogła jej tam utrzymać. Spojrzała na nas oczami pełnymi łez. On się pali od œrodka. Pan Dillon, skomlšc, usiłował znowu się podnieć. Udało mu się dwignšć górnš połowę i zaczšł się powoli czołgać na parking, gdzie bel aire Curta stał koło toyoty Dicky-Duck Eliota. Wtedy musiał już olepnšć, jego oczy zmieniły się we wrzšcš galaretę. Wlókł się na przednich łapach, a tylne cišgnšł za sobš. Chryste - szepnšł Huddie. Łzy płynęły strumieniem po twarzy Shirley, a jej głos był tak zduszony, że trudno było jš zrozumieć. Proszę, na miłoć boskš, nie możecie mu pomóc? A ja miałem wtedy wizję, bardzo wyranš i jasnš. Zobaczyłem, jak biorę gumowy wšż, który Arky zawsze trzymał zwinięty pod kranem w cianie budynku. Zobaczyłem, że BUICK 8 273 odkręcam kran, biegnę do D, wsadzam mu do pyska mosiężnš końcówkę i zalewam wodš ten dymišcy komin jego gardła. Zobaczyłem, jak go gaszę. Ale George już szedł w stronę konajšcych szczštków, które kiedy były naszym psem, a po drodze wycišgał broń z kabury. Tymczasem D dalej wlókł się bezmyœlnie w jakieœ nieokrelone miejsce pomiędzy bel aire Curta i toyotš Dicky-Ducka, wlókł się w chmurze gęstniejšcego dymu. Kiedy ogień wreszcie przepali mu skórę, pomylałem, i kiedy D stanie w płomieniach jak ci buddyjscy mnisi - samobójcy, których pokazywali w telewizji w czasie wojny w Wietnamie? George stanšł i uniósł broń tak, żeby Shirley jš widziała. - To jedyny sposób, kochanie. Nie sšdzisz? - Tak, szybko - rzuciła gwałtownie. 18. Buick 8 DZIŒ: Shirley Odwróciłam się do Neda, który siedział ze spuszczonš głowš i włosami zasłaniajšcymi czoło. Wzięłam go pod bro-
dę i podniosłam mu głowę, żeby na mnie spojrzał. - Nie moglimy zrobić nic innego - powiedziałam. - Rozumiesz, prawda? Przez chwilę nic nie mówił i zaczęłam się bać. Potem skinšł głowš. Spojrzałam na Sandy'ego Dearborna, ale na mnie nie patrzył. Patrzył na syna Curtisa i rzadko widywałam u niego taki zmartwiony wyraz twarzy. Potem Eddie znowu zaczšł mówić, a ja zaczęłam słuchać. Œmieszne, jak czasami blisko jest przeszłoć. Wydaje się, że wystarczy wycišgnšć rękę, żeby jej dotknšć. Tylko... Tylko kto by chciał? WTEDY: Eddie W końcu nie było już melodramatu, tylko funkcjonariusz w szarym mundurze, z wielkim kapeluszem rzucajšcym cień na oczy, pochylił się i wycišgnšł rękę, jakby pocieszał płaczšce dziecko. Dotknšł lufš rugera dymišcego psiego ucha i pocišgnšł za spust. Rozległo się głoœne „paf!" i D upadł na bok. Dym nadal unosił się strużkami z jego sierœci. George schował broń i cofnšł się. Zasłonił twarz rękami i co tam zawołał. Nie wiem co. Za bardzo to było niewyra ne. Razem z Huddiem podszedłem do niego. Shirley też. Objęliœmy go, wszyscy razem. Staliœmy na œrodku parkingu, z radiowozem numer szeć za nami, Barakiem B po prawej i naszym miłym psem, który nigdy nikomu nie sprawiał kłopotu, z przodu. Czulimy zapach jego gotujšcego się ciała i bez słowa odsunęlimy się tak, żeby stać z wiatrem, doć niezgrabnie, bo nie bylimy jeszcze gotowi, żeby się wypucić z objęć. Nikt się nie odzywał. Czekalimy, żeby sprawdzić, czy D naprawdę stanie w-płomieniach, ale wyglšdało na to, że ogień go nie chciał albo nie mógł wykorzystać po œmierci. D trochę napuchł i doszedł od nas z niego jakiœ makabryczny dwięk, niemal taki, jakby kto uderzył w nadętš papie rowš torbę. Może z jego płuc. W każdym razie wówczas dym zaczšł rzednšć. - To co z buicka go otruło, tak? - spytał Huddie. Otruł się, jak to ugryzł. - Otruło, akurat - odparłem. - Ten skurwysyn z różowym łbem go spalił. - Przypomniałem sobie, że Shirley tu jest, a ona nigdy nie pochwalała takiego języka. - Przepraszam. 276 STEPHEN KING Jakby mnie nie słyszała. Wpatrywała się nieruchomo w Pana D. - Co nam wiadomo? - spytała. - Czy ktoœ ma jakieœ pojęcie? - Ja nie - powiedziałem. - Ta sytuacja jest kompletnie nie do opanowania. - Może i nie odezwał sieGeorge. - Zakryłeœ to stworzenie, Hud? -Tak. - No dobrze, to już co. A co słychać w Poteenville?
- Dzieci uratowane. Kobieta, która kierowała autobusem, nie żyje, ale zważywszy na fakt, jak to z poczštku niedobrze wyglšdało, powiedziałabym... - Urwała, zacisnęła usta tak mocno, że wargi prawie znikły, gardło jej drgnęło. Przepraszam, chłopcy. Sztywno poszła za róg baraków, przyciskajšc do ust wierzch ręki. Wytrzymała, dopóki nie znikła nam z oczu nie widzielimy nic z wyjštkiem jej cienia - a wtedy rozległy się trzy głone bulgoczšce dw ięki. W milczeniu staliœmy we trzech nad dymišcym ciałem psa i po paru minutach wróciła, trupio blada, wycierajšc usta chusteczkš. I podjęła wypowiedŸ w tym samym miejscu, w którym przerwała. Można by pomyleć, że zrobiła krótkš przerwę, żeby odchrzšknšć albo przegonić muchę. - Powiedziałabym, że nam się względnie upiekło. Pytanie tylko, jak wyglšda sytuacja tutaj? - Skontaktuj się z Curtem albo sierżantem - zaproponował George. - Curt wystarczy, ale Tony byłby lepszy, bo jest bardziej zrównoważony, kiedy idzie o buicka. Zgadzacie się? Huddie i ja przytaknęlimy. Shirley też. - Powiedz mu, że masz Kod D i chcemy, żeby tu przyjechał jak najszybciej. Powinien się zorientować, że sytuacja nie jest alarmowa, ale bardzo bliska alarmu. I powiedz, że być może mamy Kubricka. - To kolejna osobliwoć naszego barakowego (o ile mi wiadomo) slangu. Kubrick to 2001, a 2001 to kod policji stanowej na zbiegłego więnia". Sły szałem, jak się o tym mówiło, ale nigdy się tego nie używało. - Kubrick, zrozumiałam - powiedziała Shirley. Trochę się uspokoiła, kiedy dostała rozkaz. - A wy... Co huknęło. Shirley cicho krzyknęła i wszyscy troje odwrócilimy się w stronę baraku, sięgajšc po broń. Potem Huddie parsknšł œmiechem. To wiatr zatrzasnšł drzwi. BUICK 8 277 - IdŸ, Shirley - rzekł George. - Złap sierżanta. Niech zacznie działać. - A Brian Lippy? - spytałem. - Nie powiadamiamy wszystkich, żeby go szukali? Huddie westchnšł. Zdjšł czapkę. Potarł kark. Spojrzał w niebo. Włożył czapkę. - Nie wiem - odparł. - Ale jeli to się rozejdzie, to nie z naszej inicjatywy. Tu decyzja należy do sierżanta. Za to mu płacš tę strasznš kasę. - Słusznie - zgodził się George. Trochę się rozlunił, widzšc, że odpowiedzialnoć spadnie na kogo innego. Shirley ruszyła do głównego budynku i obejrzała się przez ramię. - Przykryjcie go, dobrze? - rzuciła. - Biedny stary Pan D. Zarzućcie co na niego. Serce mi pęka, kiedy go tak widzę. - Dobrze - powiedziałem i poszedłem w stronę baraku. - Eddie? - zawołał za mnš Huddie. - Tak? - W komórce jest kawałek brezentu, wystarczy. Nie
wchodŸ do baraku. * - Dlaczego? - Bo z tym buickiem cišgle się coœ dzieje. Trudno powiedzieć co, ale jeœli tam wejdziesz, możesz nie wyjć. - Dobrze - odparłem. - Nie trzeba mi dwa razy powtarzać. Przyniosłem z szopy ten kawałek brezentu - taki szmatławy, niebieski, ale się nadał. W drodze powrotnej przystanšłem przy podnoszonych drzwiach i zajrzałem do baraku, osłaniajšc rękami oczy. Chciałem zerknšć na termometr i upewnić się, że mój kochany szkolny kolega Brian się tam nie czai. Nie było go, a temperatura podniosła się o parę kresek. Zmienił się tylko jeden szczegół krajobrazu. Bagażnik już się nie rozdziawiał. Krokodyl zamknšł paszczę. DZIŒ: Sandy Shirley, Huddie, Eddie: ich przenikajšce się głosy brzmiały w moich uszach dziwnie melodyjnie jak głosy bohaterów wypowiadajšcych kwestie w jakiejœ dziwnej sztuce. Eddie powiedział, że krokodyl zamknšł paszczę, i umilkł, po czym zaczšłem czekać, aż który głos się znowu odezwie, a kiedy zapadła cisza, a Eddie nie podejmował opowiadania, zrozumiałem, że się skończyło. Ja zrozumiałem, ale nie Ned Wilcox. A może on też, tylko nie chciał się przyznać. - No? - spytał i znowu w jego głosie słychać było tę ledwie powstrzymywanš niecierpliwoć. Co się stało, kiedy pokroiliœcie nietoperzowate stworzenie? Opowiedzcie o rybie. Opowiedzcie mi wszystko. Ale to ważne - opowiedzcie historię, która ma poczštek, œrodek i koniec, w którym wszystko się wyjania. Bo na to zasługuję. Nie wymachujcie mi przed nosem tš waszš dwuznacznoœciš. Odmawiam jej prawa do istnienia. Odrzucam jš. Chcę historii. Był młody i to go trochę tłumaczyło^ stanšł w obliczu czego, co było, jak to mówiš, nie z tej ziemi, i to tłumaczyło go bardziej... ale było też co jeszcze, całkiem nieładne. Jaka samolubna, tępa zachłannoć. I jeszcze uważał, że ma prawo. Rozpuszczamy ludzi, którzy kogoœ stracili, zauważylicie? A oni się przyzwyczajajš do takiego traktowania. - Co „no"? - spytałem. Przemówiłem najmniej zachęcajšcym tonem. Nie pomogło. - Co się wydarzyło, kiedy wrócił sierżant Schoondist i mój ojciec? Złapaliœcie Briana Lippy'ego? Widział to? Powiedział? O Jezu, nie możecie przerwać w tym miejscu! BUICK 8 279 Mylił się, moglimy przerwać wszędzie, gdzie się nam podobało, ale zatrzymałem tę wiadomoć dla siebie (przynajmniej na jaki czas) i powiedziałem, że nie, nigdy nie złapaliœmy Briana Lippy'ego, Brian Lippy pozostał kodem Kubrick po dzi dzień. - Kto napisał raport? - spytał Ned. - Ty, Eddie? Czy funkcjonariusz Morgan?
- George - powiedział Eddie z cieniem uœmiechu. - Zawsze był lepszy w te klocki. W liceum wybrał kurs twórczego pisania. Twierdził, że każdy szanujšcy się glina powinien znać podstawy twórczego pisania. Kiedy tamtego dnia się poróżnilimy, to George nas pogodził. Prawda, Huddie? Huddie skinšł głowš. Eddie wstał, oparł ręce na krzyżu i przecišgnšł się, aż mu w kociach trzasnęło. - Muszę wracać do domu. Może wpadnę na piwko do knajpy. Albo dwa. Po tym gadaniu w gardle mi wyschło, a to picie nic nie pomogło. Ned spojrzał na niego z zaskoczeniem, rozdrażnieniem i naganš. - Nie możesz tak sobie odejć! - krzyknšł. - Chcę usłyszeć wszystko! A Eddie, który powoli przegrywał walkę, by nie stać się na powrót Grubym Eddiem, wyraził to, co wiedziałem ja i wszyscy inni. Powiedział, patrzšc na Neda w niespecjalnie przyjazny sposób. I usłyszałe, mały. Tylko o tym nie wiesz. Ned odprowadził go wzrokiem, po czym odwrócił się do nas. Tylko Shirley patrzyła na niego z prawdziwym współczuciem, które brało się ze smutku. - Jak to, słyszałem wszystko? - Nie zostało nic oprócz paru anegdot - powiedziałem - a to tylko wariacje na ten sam temat. Tak samo interesujšce jak łupiny na dnie miski z popcornem. Co do Briana Lippy'ego, George napisał w raporcie: „Funkcjonariusze Morgan i Jacubois rozmawiali z zatrzymanym i upewnili się, że znajduje się w stanie trzeŸwym. Zatrzymany zaprzeczył, jakoby dokonał napaci na swojš przyjaciółkę? która potwierdziła jego zeznania w rozmowie z funkcjonariuszem Jacubois. Następnie zatrzymany został zwolniony". - Ale Lippy wykopał im okno w radiowozie! 280
STEPHEN KING - Tak, i w tych okolicznoœciach George i Eddie nie mogli się domagać zwrotu kosztów. - Więc? - Więc prawdopodobnie pienišdze zostały wzięte z funduszu na nieprzewidziane wypadki. Z funduszu buicka 8, żeby już wszystko było jasne. Trzymamy go w tym samym miejscu co wtedy - w kuchni, w puszce po kawie. - Taaa, właŸnie - odezwał się Arky. - Bidna stara puszka, parę razy siejš obrobiło, no nie. - Wstał i także się przecišgnšł. - Muszę spadać, chłopcy i dziewczynki. W przeciwieństwie do niektórych mam przyjaciół - w telewizji to się nazywa życie osobiste. Ale zanim pójdę, powiedzieć ci dzoœ jeszcze, Neddie? O damdym dniu? - Wszystko, co zechcesz. - Pochowali D, a razem z nim narzędzia, którymi wykończyli damde stworzenie, co do go zatruło. Między innymi mój szpadel, i nikt mi za to nie zwrócił z puszki po kawie!
- Nie wypełniłeœ formularza CPN 1, ot co - oznajmiła Shirley. - Wiem, że te formalnoci to zawracanie głowy, ale... - Wzruszyła ramionami, jakby mówišc tak to już jest na tym œwiecie". Arky patrzył na niš podejrzliwie. - CPN1? Dzo do dakiego? - To formularz Całuj Psa w Nos - wyjaniła Shirley z kamiennš twarzš. - Ten, który wypełniasz co miesišc i wysyłasz nie wiadomo dokšd. Jejku, jeszcze nigdy nie widziałam takiego zakutego szwedzkiego głšba. Naprawdę niczego was nie uczš w tej armii? Arky machnšł rękš, ale się umiechał. Przez lata słyszał mnóstwo kpin, naprawdę - ten akcent to prowokował. - Zbadaj, babo! - Sam się prosiłeœ, Arky - odezwałem się. Także się umiechałem. A Ned nie. Ned wyglšdał, jakby żarty i umie chy - nasz sposób na przywrócenie normalnoœci - były mu kompletnie obce. - Gdzie byłeœ? - spytał. - Gdzie byłe, kiedy się to wydarzyło? W oddali Eddie Jacubois uruchomił swojš furgonetkę i włšczył reflektory. - Na wakacjach. Na farmie mojego brada w Wisconsin. Więc pozprzštać muział kto inny. - To ostatnie oznajmił z satysfakcjš. BUICK 8 281 Eddie przejechał koło nas, machajšc rękš. I my mu pomachaliœmy, Ned razem z nami, ale-nadal siedział zmartwiony. - Też się będę zbierać - odezwał się Phil. Wyrzucił niedopałek papierosa, wstał, poprawił pas. - Mały, zostaw to tak, jak jest. Twój tata był doskonałym funkcjonariuszem i chlubš Jednostki D. - Ale ja chcę wiedzieć... - Nieważne, czego chcesz - odezwał się Phil łagodnie. On jest martwy, ty nie. To fakty, jak mawiał Joe Friday. Dobranoc, sierżancie. - Dobranoc - odpowiedziałem i obejrzałem się za nimi, Arkym i Philem, gdy razem szli przez parking. Księżyc œwiecił już jasno, na tyle jasno, że widziałem, iż żaden nawet nie odwrócił głowy w stronę Baraku B. Został Huddie, Shirley i ja. Plus chłopak, oczywiœcie. Syn Curtisa Wilcoxa, który do nas przychodził strzyc trawnik, grabić licie i odnieżać, gdy było za zimno, żeby Arky wy szedł na dwór. Syn Curta, który zrezygnował ze szkolnej drużyny i przyszedł tutaj, by jeszcze trochę przedłużyć życie swojemu ojcu. Przypomniałem sobie, jak trzymał przed sobš dokument wiadczšcy o tym, że przyjęli go do college'u, całkiem jak sędzia ciskajšcy wyniki na imprezie sportowej, i zawstydziłem się, że byłem na niego zły, skoro przeszedł przez tak wiele i tyle stracił. Ale nie był pierwszym chłopcem w historii wiata, który stracił ojca, i przynajmniej odbył się pogrzeb, a nazwisko jego ojca znalazło się na jnarmurowej tablicy przed barakami, razem z nazwiskiem kaprala Bra-
dy'ego Paula oraz funkcjonariuszy Alberta Rizzo i Samuela Stamsona, który zmarł w latach siedemdziesištych i czasami jest nazywany Funkcjonariuszem Strzelbš. Aż do jego œmierci wozilimy strzelby w stelażach pod sufitem - w razie potrzeby wystarczyło sięgnšć do góry i chwycić broń. Funkcjonariusz Stamson zaparkował na poboczu autostrady i wtedy włanie inny samochód wjechał mu w tył. Goć, któ ry spowodował wypadek, był pijany i w chwili zderzenia jechał z prędkociš około stu siedemdziesięciu kilometrów. Radiowóz złożył się jak akordeon. Benzyna nie wybuchła, ale stelaż broni cišł głowę funkcjonariuszowi Stamsonowi. Od 1974 roku trzymamy nasze strzelby pod deskš rozdzielczš, a od 1973 nazwisko Stamsona widnieje na tablicy. Na kamieniu, jak mówimy. Ennis Rafferty został zakwalifikowany jako zaginiony, więc nie ma go na kamieniu. Oficjalna 282 STEPHEN KING wersja głosi, że funkcjonariusz George Morgan zginšł podczas czyszczenia broni (tego samego rugera, którym skrócił męczarnię Pana Dillona), a ponieważ nie zginšł na posterunku, jego nazwiska także nie ma na kamieniu. Nie można się tam dostać, jeli się nie umrze podczas pełnienia obowišzków; to Tony Schoondist zwrócił mi na to uwagę, kiedy zobaczył, jak patrzę na te nazwisko. I może dobrze - dodał. - Boby tych tablic było z dziesięć. Obecnie ostatni na tablicy figurował Curtis K. Wilcox, czerwiec 2001. Na posterunku. Nie jest fajnie przeczytać nazwisko ojca uwiecznione w granicie, kiedy by się chciało potrzebowało - jego samego, ale zawsze to coœ. Nazwisko Ennisa też powinno tu być, żeby ta suka, jego siostra, mogła przychodzić i na nie patrzeć - ale się nie znalazło. I co jej zostało? Reputacja starej piekielnicy, ot co, wiedŸmy, która gdyby się palił, nawet by cię nie obsikała, żeby cię ratować. Od lat była nam solš w oku i po prostu nie mogliœmy jej lubić, ale jej współczulimy. Miała nawet mniej niż ten chłopiec, który przynajmniej zyskał pewnoć, że jego ojciec nie żyje, że pewnego dnia nie pojawi się ze skruszonym uœmiechem i jakimœ fantastycznym usprawiedliwieniem, dlaczego ma puste kieszenie, skšd mu się wzięła ta tropikalna opalenizna i dlaczego za każdym razem boli go przy sikaniu. Nie miałem dobrych przeczuć. Liczyłem, że prawda trochę polepszy sytuację (prawda wyzwala, jak kto powiedział, chyba jaki głupi), ale miałem wrażenie, że raczej pogorszyła. Satysfakcja mogła wskrzesić ciekawskiego kota, ale mina Neda Wilcoxa wyrażała brak satysfakcji. Widziałem tam tylko upartš, zmęczonš ciekawoć. Taka sama pojawiała się czasem na twarzy Curtisa, na ogół, kiedy stał przy podnoszonych drzwiach baraku w postawie kierownika budowy nogi rozstawione, czoło na szybie, oczy trochę zmrużone, usta wydęte. Ale to, co się dziedziczy, jest najmocniejszym łańcuchem ze wszystkich, prawda? To, co jedno pokolenie przekazuje drugiemu, dobre wiadomoci tu, złe ówdzie, a gdzieniegdzie kompletna katastrofa. - Jak wszystkim wiadomo - powiedziałem - Brian Lip-
py wybrał się na poszukiwanie bardziej zielonych pastwisk. Może to nawet prawda, żaden z nas nie może tego twierdzić. I trochę jest szczęcia w tym nieszczęciu; może to, że tak zniknšł, uratowało życie jego dziewczynie. BUICK 8 283 - Wštpię - burknšł Huddie. - Na pewno następny był taki sam jak Brian Lippy, tylko" z innymi włosami. Zawsze wybierajš facetów, którzy ich bijš, dopóki one same się nie zmieniš. Tak jakby się okrelały dzięki siniakom. - Ale nigdy nie zgłosiła jego zaginięcia, to ci powiem wtršciła Shirley. - Przynajmniej do mnie nic nie trafiło, a widuję raporty z miasta i okręgu tak samo jak nasze. I nie zrobił tego nikt z jego rodziny. Nie wiem, co się z niš stało, ale to był typowy przypadek, kiedy pies z kulawš nogš nie przejšł się zniknięciem człowieka. - Chyba nie wierzysz, że wyliznšł się przez to wybite okno i uciekł, co? - spytał Ned Huddiego. - Przecież tam byłeœ. - Nie - odrzekł Huddie. - Rzeczywicie, nie. Ale nieważne, co mylę. Chodzi dokładnie o to, co sierżant usiłuje ci przez cały wieczór wtłuc do tego zakutego łba: tego nie wiemy. Tak jakby go nie słyszał. Odwrócił się do mnie. - A mój tata, Sandy? Co sšdził o Brianie Lippym? - On i Tony uważali, że Brian znalazł się w tym samym miejscu co Ennis Rafferty i Jimmy Myszoskoczek. A co do zwłok stworzenia, które zabiliœmy... - Sukinsyn szybko zgnił - oznajmiła Shirley tonem niedopuszczajšcym dalszej dyskusji. - Zostały po nim zdjęcia i możesz się im przyjrzeć, ale na ogół przedstawiajš coœ niezidentyfikowanego. Nie pokazujš, jak wyglšdało-to stworzenie, kiedy usiłowało się wyzwolić - jak szybko się ruszało, jak głono krzyczało. Właciwie tak naprawdę nic nie poka zujš. A my nie możemy ci nic powiedzieć, żeby zrozumiał. To widać. Wiesz, kochanie, dlaczego przeszłoć jest przeszłociš? Ned potrzšsnšł głowš. - Bo przeszła. - Zajrzała do paczki papierosów i to, co tam zobaczyła, muiało jš zadowolić, bo skinęła głowš, włożyła je do torebki i wstała. - Jadę do domu. Mam dwa koty, które powinnam nakarmić trzy godziny temu. To cała Shirley - Shirley, Amerykańskie Dziewczę, jak nazywał jš Curt, kiedy chciał się z niš podroczyć. Brak męża (był jeden, ledwie skończyła liceum), brak dzieci, dwa koty, lekko liczšc jakie dziesięć tysięcy maskotek. Podobnie jak ja, polubiła Jednostkę D. Innymi słowy, żywy stereotyp, a jeli się komu nie podoba, niech się ugryzie. Shirl? 284 STEPHEN KING Odwróciła się, bo w głosie Neda zabrzmiało błaganie. - Co, skarbie? - Lubiłaœ mojego ojca? Położyła mu ręce na ramionach i pocałowała go w czoło.
- Kochałam go, mały. I kocham ciebie. Powiedzieliœmy ci wszystko, co moglimy, a nie było to łatwe. Mam nadzieję, że to pomoże. - Zawahała się. - Mam nadzieję, że wystarczy. - Ja też - odrzekł. Ucisnęła jego ramiona, potem je puciła i wyprostowa ła się. - Hudsonie Royer, zechcesz odprowadzić damę do samochodu? - Z przyjemnociš - odparł i wzišł jš pod rękę. - Do jutra, Sandy. Nadal przychodzisz w dzień? - Jasne. - Lepiej id do domu i przepij się. * - Dobrze. Odszedł razem z Shirley. Ned i ja siedzielimy na ławeczce i patrzylimy za nimi. Podnielimy ręce, kiedy przejeż dżali obok nas - Huddie w wielkim starym new yorkerze, Shirley w małym subaru. Kiedy ich tylne reflektory znikły za rogiem baraków, wyjšłem papierosy i też zajrzałem do paczki. Został jeden. Wypalę go i rzucę. Opowiadam sobie tę wzruszajšcš bajeczkę od dziesięciu lat. - Naprawdę nie macie już nic do powiedzenia? - spytał Ned cicho, z rozczarowaniem. - Naprawdę. Nie zrobiliby z tego sztuki, co? Nie ma trzeciego aktu. Przez ostatnie pięć lat Tony i twój tata przeprowadzili jeszcze parę eksperymentów i wreszcie przywieŸli Bibi Rotha. Twój ojciec przekonywał Tony'ego, a ja byłem między młotem a kowadłem, jak zwykle. I muszę ci powiedzieć prawdę: po zniknięciu Briana Lippy'ego i œmierci Pana Dillona byłem przeciwny robieniu z buickiem czegokolwiek z wyjštkiem pilnowania go i od czasu do czasu modlenia się, żeby albo się rozpadł, albo wrócił w cholerę tam, skšd przyszedł. Och, no i zabijania wszystkiego, co wychodziło z bagażnika na tyle żywe, żeby się miotać po baraku w poszukiwaniu wyjœcia. - To się powtórzyło? - Masz na myœli jakiegoœ nowego E.T. z różowym łbem? Nie. - A Bibi? Co powiedział? BUICK 8 285 - Wysłuchał Tony'ego i twojego ojca, przyjrzał się i odszedł. Owiadczył, że jest za stary, żeby się zajmować czym, co tak dalece przekracza jego zdolnoć pojmowania wia ta i zasady jego działania. Dodał, że zamierza wymazać buicka z pamięci i że im też to radzi. - Och, na miłoć boskš! To ma być naukowiec? Powinien się zafascynować! - Naukowcem był twój ojciec - owiadczyłem. - Amatorem, owszem, ale dobrym naukowcem. Czyniły go nim stworzenia, które wychodziły z buicka, oraz jego ciekawoć samego buicka. Na przykład ta sekcja zwłok nietoperzowatego stworzenia. Szalona, ale i trochę szlachetna, tak jak lot braci Wright w samolociku, co się trzymał na klej i sznurek. Natomiast Bibi Roth... Bibi był technikiem mikroskopowym.
Czasami sam się tak nazywał, i to pełen dumy. Był człowiekiem, który starannie i wiadomie zawęził swoje pole widzenia do pojedynczego pasma wiedzy, rzucajšc wiatło na niewielki wycinek. Technicy nienawidzš tajemnic. Naukowcy zwłaszcza amatorzy - za nimi szalejš. Twój ojciec miał dwie osobowoci. Jako gliniarz był wrogiem tajemnic. Jako Znawca Roadmastera... hm, powiedzmy, że kiedy przybierał tę osobowoć, całkowicie się zmieniał. Którš osobowoć lubiłe bardziej? Zastanowiłem się. - To tak jakby dziecko pytało, kogo jego rodzice kochajš bardziej, jego czy siostrę. To nie fair. Ale Curt-amator mnie przerażał. Tony'ego trochę też. Mały zamylił się nad tym. - Pojawiły się jeszcze inne stworzenia - powiedziałem. W tysišc dziewięćset dziewięćdziesištym pierwszym roku był ptak-z czterema skrzydłami. - Cztery...! - Włanie. Trochę pofruwał, wpadł na cianę i zdechł. Jesieniš tysišc dziewięćset dziewięćdziesištego trzeciego roku bagażnik otworzył się po jednej z błyskownic i okazało się, że jest do połowy wypełniony ziemiš. Curt chciał jš zostawić tam, gdzie była, i Tony najpierw się zgodził, ale potem zaczęła mierdzieć. Nie wiem, jak to możliwe, żeby ziemia gniła, ale chyba możliwe, jeœli to ziemia z odpowiedniego miejsca. I tak... to idiotyczne... pochowalimy ziemię. Uwierzysz? Skinšł głowš. 286 STEPHEN KING „ - A mój tato obserwował miejsce, gdzie jš zakopaliœcie? Na pewno. Żeby zobaczyć, co z niej wyroœnie. - Chyba liczył na te dziwne lilie. - I mielicie szczęcie? - Zależy, co kto uważa za szczęcie.~Nic nie wyrosło, tyle ci mogę powiedzieć. Ziemia z bagażnika spoczywa niedaleko miejsca, w którym pochowalimy Pana D i narzędzia. Co do potwora - to, co nie zmieniło się w maŸ, spaliliœmy w piecu. Na miejscu, w którym zakopalimy ziemię, wcišż nic nie ronie. Co wiosnę parę rolinek usiłuje się na niej przyjšć, ale zawsze marniejš. To się chyba z czasem zmieni. Włożyłem do ust ostatniego papierosa i zapaliłem. - Jakie półtora roku po tej zwózce ziemi otrzymalimy kolejnš czerwonš patykowatš jaszczurkę. Martwš. To była ostatnia. Nadal żyjemy w strefie trzęsień ziemi, ale ostatnio nie trzęsie za mocno. Nie należy lekceważyć buicka, tak samo jak nie należy lekceważyć starej strzelby tylko dlatego, że zardzewiała, a lufę ma zatkanš ziemiš. Ale przy œrodkach ostrożnoci nic się nie powinno wydarzyć. A kiedy- twój ojciec w to wierzył, Tony też i ja także - ten stary samochód naprawdę się rozpadnie. W jednej chwili, tak jak ta jednokonna bryczka z wiersza. Obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem i zrozumiałem, że nie ma pojęcia, o jakim wierszu mówię. Żyjemy w czasach
degeneracji. Potem odezwał się: Czuję go. Co w jego tonie poważnie mnš wstrzšsnęło. Spojrzałem na niego surowo. Nadal nie wyglšdał na te osiemnaœcie lat. Jeszcze chłopiec, tylko chłopiec, siedzšcy po turecku, z twarzš obmytš wiatłem gwiazd. - Naprawdę? - spytałem. - Tak. Ty nie? Wszyscy funkcjonariusze, którzy przez te lata przewinęli się przez jednostkę, czuli jego przycišganie. Czuli to tak, jak ludzie mieszkajšcy nad morzem uczš się odczuwać jego przypływy i odpływy, falowanie, w którego rytmie bijš ich serca. Przeważnie nie dostrzegalimy go bardziej, niż się œwiadomie dostrzega własny nos, kształt tkwišcy na pierwszym planie wszystkiego, co się widzi. Ale czasem przycišganie było silniejsze i wtedy aż cię to bolało. - No dobrze - powiedziałem. - Owszem. Huddie na pewno to czuł -jak mylisz, co by się z nim wtedy stało, gdyBUICK 8 287 by Shirley tak nie krzyknęła? Co by się z nim stało, gdyby wszedł do bagażnika, jak chciał? - Naprawdę aż do dzi nie słyszałe tej historii? Pokręciłem głowš. - Ale się za bardzo nie zdziwiłeœ. - Nic, co ma zwišzek z tym buickiem, już mnie nie dziwi. - Mylisz, że naprawdę chciał to zrobić? Schować się do œrodka i zamknšć bagażnik? - Tak. Ale nie sšdzę, żeby sam miał z tym coœ wspólnego. To było to przycišganie - ta siła. Wtedy była większa, ale i dziœ tu jest. Nie odezwał się. Patrzył na Barak B. - Nie odpowiedziałe na moje pytanie, Ned. Jak sšdzisz, co by się z nim stało, gdyby wszedł do bagażnika? - Nie wiem. Doć rozsšdna odpowiedŸ - dziecinna, owszem, powtarzajš to dziesięć razy dziennie - ale i tak mi się nie spodobała. Odszedł ze szkolnej drużyny, ale widać nie zapomniał uników. Zacišgnšłem się dymem, który smakował rozgrzanym sianem, i wydmuchnšłem go. - Nie wiesz. - Nie. - Po Ennisie, Jimmym i prawdopodobnie Brianie Lippym - nadal nie wiesz. - Nie wszystko tam trafia, Sandy. WeŸmy tego drugiego myszoskoczka, Rosalie, Rosalynn czy jak jej tam. Westchnšłem. - Jak wolisz. Idę do „The Country Way" na cheeseburgera. Zapraszam, ale pod warunkiem, że dasz sobie spokój i pomówimy o czymœ innym. Przemylał to i pokręcił głowš. Chyba pojadę do domu. Zastanowię się trochę. - Dobrze, ale nie dziel się tymi przemyleniami z matkš. Spojrzał na mnie z niemal komicznym przerażeniem.
- Boże, nie! Rozemiałem się i klepnšłem go w ramię. Cień zniknšł z jego twarzy i nagle znowu mogłem go lubić. Co do pytań i tego dziecinnego przekonania, że nasza opowieć musi mieć zakończenie, i to zakończenie musi zawierać jakiœ morał - może czas się tym zajmie? Pewnie zbyt wiele się spodziewałem po swoich odpowiedziach. Ta imitacja życia, którš widzimy w telewizji i kinie, wsšcza nam w mózg 288 STEPHEN KING „ przekonanie, że ludzka egzystencja składa się z objawień i nagłych odmian uczuć; mylę, że kiedy osišgamy dorosłoć, na jakim poziomie zaczynamy akceptować to przekonanie. Takie rzeczy mogš się wydarzać od czasu do czasu, ale na ogół to chyba nie tak. W życiu zmiany zachodzš powoli. Zachodzš tak, jak mój najmłodszy siostrzeniec oddycha w najgłębszym nie; czasami muszę mu położyć rękę na piersi, żeby się przekonać, że żyje. Z tego punktu widzenia myœl o ciekawskich kotach zyskujšcych satysfakcję wydaje się nieco absurdalna. Wydarzenia tego œwiata rzadko dopowiadajš koniec. Tego nauczyły mnie dwadziecia dwa lata spędzone z buickiem 8. W tamtej chwili syn Curta wyglšdał tak, jakby mógł zrobić krok w kierunku dobrego. Może nawet dwa. A jeli według mnie to było za mało na jeden wieczór, to ja miałem problem, nie on. - Będziesz tu jutro, tak? - spytałem, - Z samego rana, szefie. - Więc może odłóż rozmylania na póniej, a trochę się przeœpij. - Spróbuję. - Lekko dotknšł mojej ręki. - Dziękuję, Sandy. - Nie ma sprawy. - Jeli byłem upierdliwy w którym... - Nie - przerwałem. Był, ale chyba mimo woli. W jego wieku byłbym dziesięć razy bardziej. Patrzyłem, jak odchodzi w stronę odnowionego bel aire, który zostawił jego ojciec, gołowšs mniej więcej z tego samego rocznika co nasza komórka, ale o wiele bardziej żywotny. W połowie parkingu stanšł, spojrzał na Barak B, a ja zastygłem z tlšcym się papierosem w ustach. Czekałem, co zrobi. Poszedł dalej, zamiast zboczyć z drogi. Dobrze. Po raz ostatni zacišgnšłem się moim rozkosznym rakotworem, zastanowiłem się, czy go nie zdeptać na ziemi, ale znalazłem dla niego miejsce w popielniczce, gdzie stało już na bacznoć, lekko liczšc, dwiecie niedopałków. Inni mogš rzucać papierosy na ziemię, jeli chcš - Arky posprzšta je bez słowa skargi - ale lepiej, żebym ja sobie na to nie pozwalał. Byłem szefem, gociem siedzšcym w wielkim fotelu. Wróciłem do baraków. W dyspozytorni siedziała Stephanie Colucci, pijšc colę i czytajšc gazetę. Na mój widok odstawiła puszkę i wygładziła spódniczkę. Co tam, kochanie? - spytałem. BUICK 8
289
- Niewiele. Łšcznoć się usprawnia, choć nie tak szybko jak zwykle po... po tym. Ale wystarczy, żeby się zorientować. - W czym? - Dziewištka reaguje na pożar samochodu na 1-87 przy zjedzie dziewištym. Mac twierdzi, że ma kierowcę, sprzedawcę, który jechał do Cleveland nawalony jak bombowiec i nie zgodził się dmuchnšć w balonik. Szesnastka z ewentualnym włamaniem do salonu Forda w Statler. Jeff Cutler z wandalizmem w szkole w Statler, ale tylko asystuje, wszystkim zajęła się lokalna policja. - To wszystko? - Paul Lovin 10-98 do domu w radiowozie, bo jego syn ma atak astmy. - O tym możesz nie wspominać w raporcie. Steffie spojrzała na mnie z wyrzutem, jakbym niepotrzebnie jš pouczał. - Co się dzieje w Baraku B? - Nic. No, nic takiego. Normalizuje się. Zbieram się stšd. Jeli co się wydarzy...- Urwałem, trochę przerażony. - Sandy? - spytała. - Co się stało? Jeli co się wydarzy, powiadom Tony'ego Schoondista, chciałem powiedzieć, jakby nie minęło dwadzieœcia lat, a stary sierżant nie linił się bezmylnie przed telewizorem w do mu opieki. - Nic - powiedziałem. - Jeli co się wydarzy, dz woń do Franka Sodenberga. Teraz jego kolej. - Tak jest. Miłego wieczora. - Dzięki, Steff, i wzajemnie. Kiedy wyszedłem na dwór, bel aire toczył się powoli w stronę podjazdu przy dwiękach jakiej ulubionej grupy Neda - Wilco, a może The Jayhawks - grzmišcej ze specjalnie przerobionych głoników. Uniosłem rękę, a on mi pomachał. Z umiechem. Słodkim. Jeszcze raz poczułem zdziwienie, że byłem na niego zły. Podszedłem do baraku i przyjšłem postawę kierownika budowy, tę z rozstawionymi nogami, w której wszyscy z jakiego powodu wyglšdajš jak republikanie, gotowi zmiażdżyć pogardš bezrobotńych w kraju i obcokrajowców palšcych flagi za granicš. Zajrzałem do rodka. Stał tam, cichy pod palšcym się wiatłem, rzucajšc cień, całkiem jakby był normalny, wielki i luksusowy na tych białych oponach. Kierownica zdecydowanie za duża. Lakier odpychajšcy brud 290 STEPHEN KING i leczšcy się ze skaleczeń - teraz trwało to trochę dłużej. „Olej jest w porzšdku!" - powiedział tamten facet, zanim zniknšł za rogiem, to były jego ostatnie słowa w tej sprawie, a samochód dalej tu stoi, jak jakiœ eksponat zostawiony w zamkniętej galerii sztuki. Na ramiona wystšpiła mi gęsia skórka i poczułem, że jšdra się kurczš. W ustach czułem tę łaskoczšcš suchoć, jak zawsze, kiedy wiem, że siedzę w gównie po uszy. Kwadrans po kłopocie, za minuta katastrofa, jak mawiał Ennis Rafferty. Buick nie brzęczał ani nie œwiecił, temperatura znowu wynosiła ponad piętnaœcie stopni,
ale czułem, że mnie woła, szepcze, żebym zajrzał do niego. Może mi co pokazać, szeptał, zwłaszcza teraz, kiedy zostalimy sami. Patrzyłem na niego i jedno stało się jasne: byłem zły na Neda, bo się o niego bałem. Oczywiœcie. Kiedy tak stałem i patrzyłem, kiedy czułem to przycišganie w głowie pulsujšce w moim brzuchu i lędŸwiach^- zrozumienie przychodziło łatwiej. Buick rodził potwory. Tak. Ale czasami i tak chciało się do niego wejć, tak jak czasem spoglšdasz w dół, kiedy stoisz gdzieœ wysoko, albo patrzysz w otwór broni i widzisz, że jej wylot zmienia się w oko. Oko, które na ciebie patrzy, tylko i wyłšcznie na ciebie. W takich chwilach nie ma sensu się zastanawiać czy analizować ten neurotyczny pocišg; najlepiej od razu cofnšć się od przepaci, schować broń do kabury, wyjechać z jednostki. Jak najdalej od Baraku B. Aż znajdziesz się poza zasięgiem tego szeptu. Czasami ucieczka jest najwłaciwszym rozwišzaniem. Ale stałem tam jeszcze przez chwilę, czujšc to odległe bam-bam-bam w głowie i okolicach serca, patrzšc na granatowego jak nocne niebo buicka roadmastera. Kiedy się cofnšłem, zacišgnšłem się głęboko nocnym powietrzem i patrzyłem w księżyc tak długo, aż znów poczułem się sobš. Wtedy wsiadłem do samochodu i odjechałem. W „The Country Way" nie było tłumu. Ostatnio nigdy nie ma, nawet w pištkowe i sobotnie wieczory. Restauracje w centrum handlowym zabijajš miejskie knajpki tak samo, jak nowe multikino przy autostradzie 32 zabiło stary Gem Theater w centrum. Wszedłem i jak zwykle ludzie na mnie spojrzeli. Ale tak naprawdę patrzyli na mundur. Dwóch - zastępca szeryfa i prokurator - przywitało się i ucisnęło mi dłoń. Prokurator spytał, czy nie zechcę się przysišć do niego i żony, a ja podziękowałem i powiedziałem, że na kogoœ czekam. Na myœl, BUICK 8 291 że miałbym usišć z jakimi ludmi i znowu gadać (choćby byle co), zrobiło mi się niedobrze. Usiadłem w jednej z nisz w głębi sali; Cynthia Garris podeszła, żeby przyjšć zamówienie. liczne blond maleństwo z wielkimi pięknymi oczami. Zauważyłem, wchodzšc, że przyrzšdzała dla kogo deser i zrobiło mi się przyjemnie, bo gdzie pomiędzy podaniem deseru i przyniesieniem mi karty zdšżyła rozpišć górny guzik uniformu, żeby pokazać małe srebrne serduszko na szyi. Nie wiem, czy chodziło jej o mnie, czy też była to kolejna reakcja na mundur. Miałem nadzieję, że to pierwsze. - Hej, Sandy, gdzie się ostatnio podziewałeœ? „Olive Garden"? „Outback"? „Macaroni Grille"? Tak? - spytała niby to z urazš. - Nie, jadłem w domu. Jakie dziœ macie danie dnia? - Kurczak z sosem, faszerowany makaron z mięsem moim skromnym zdaniem oba trochę za ciężkie na wieczór i smażonego dorsza. A wybór dań za dolara więcej. Znasz zasady. - To chyba zjem cheeseburgera i popiję piwem.
Zapisała i przyjrzała mi się uważnie. - Wszystko dobrze? Wyglšdasz na zmęczonego. - Bo jestem. Poza tym w porzšdku. Widziałaœ dziœ kogoœ z Jednostki D? - Wczeniej był George Stankowski. Teraz jeste tylko ty, kochanie. Jeœli chodzi o policjantów. No, sš jeszcze tamci, ale... - Wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć, że to nie sš prawdziwi policjanci. Akurat tu się z niš zgadzałem. - E, jak przyjdš złodzieje, rozłożę ich jednš rękš. — Jak przyjdš złodzieje i będš dawać dobre napiwki, to niech kradnš, mój ty bohaterze. Przyniosę piwo. I poszła, kształtny tyłeczek kołysał się pod białym nylonem. Pete Quinland, pierwotny właciciel tej knajpy, nie żył już od dawna, ale miniszafy grajšce, które zainstalował, nadal podpierały ciany nisz. Lista przebojów znajdowała się w rodzaju ksišżki, której kartki odwracało się małymi chromowanymi dwigniami^ Te zabytki już nie działały, ale trudno się było powstrzymać przed majstrowaniem przy dŸwigniach, odwracaniem kartek i odczytywaniem tytułów piosenek na różowych fiszkach. Połowę piewało ukochane bożyszcze Pete'a, megaprzeboje typu „Witchcraft" i „Luck 292 STEPHEN KING Be a Lady Tonight". FRANK SINATRA, widniało na różowych fiszkach, a pod nimi, mniejszymi literkami ORKIESTRA NELSONA RIDDLE'A. Poza tym były stare rock and rolle, o których się zapomina, kiedy schodzš z list przebojów, i których nigdy nie puszczajš w stacjach starych przebojów, choćby tam pasowały; ile razy można wysłuchać „Brandy (Youre a-Eiafe Girl)", zanim zacznie się krzyczeć? Przerzucałem strony ksišżki, czytajšc tytuły utworów, których już sobie nie można pucić za dwadziecia pięć centów. Czas idzie naprzód. Jeli będziesz cicho, usłyszysz jego miarowe człapanie. Co do samego buicka, jeœli w ogóle ktoœ o niego zapyta, powiedzcie, że został zarekwirowany. Tak rzekł stary sierżant tamtej nocy, kiedy spotkalimy się tutaj w sali na zapleczu. Wtedy odesłalimy już kelnerki i sami nalewalimy so bie piwo, dzielšc się uczciwie kosztami co do ostatniego centa. Honorowo, bo czemu nie? Byliœmy ludŸmi honoru, wypełnialimy nasze obowišzki tak, jak to pojmowalimy. Dalej tak robimy. Jesteœmy funkcjonariuszami policji stanu Pensylwania, czy to jasne? Prawdziwymi rycerzami szosy. I jak mawiał Eddie - kiedy był młodszy i szczuplejszy - to nie tylko robota, to zajebista przygoda. Odwróciłem stronę. Otóż i „Heart of Glass" BLONDIE. Ta sprawa nie może się znaleć w aktach. Kolejne słowa mšdroœci Tony'ego Schoondista, wypowiedziane zza sunšcych ku sufitowi chmur błękitnego dymu z papierosa. W tamtych czasach wszyscy palili. Może z wyjštkiem Curta, i proszę, jak skończył. Z głoników na górze Sinatra piewał „One for My Baby", z podgrzewanych blatów unosił się rozkoszny zapach pieczonej wieprzowiny. Stary sierżant był
zwolennikiem nieformalnoœci, przynajmniej w kwestii buicka - dopóki jego rozum nie wymknšł się po angielsku, najpierw małymi grupkami szarych komórek pod osłonš nocy, potem plutonami, wreszcie całymi regimentami w biały dzień. To, czego nie ma w aktach, nie może ci zaszkodzić, powiedział mi kiedyœ - mniej więcej wtedy, kiedy stało się jasne, że to ja zasišdę za jego biurkiem, w jego gabinecie, och, dziadziu, jaki ty masz wielki fotel. Ale dzi sprzeciwiłem się tej zasadzie, prawda? I to jak cholera. Rozpuciłem jęzor i wygadałem wszystko. Z niewielkš pomocš przyjaciół, jak mówi piosenka. Wygadalimy się przed chłopcem, który jeszcze błšdził po labiryncie rozpaczy. Który pomimo tej BUICK 8 293 rozpaczy był genetycznie obcišżony ciekawociš. Zagubiony chłopiec? Kto wie. W telewizji takie historie kończš się dobrze, ale życie w Statler, w Pensylwanii, w bardzo nieznacznym stopniu przypomina programy o gwiazdach na Hallmarku. Wmawiałem sobie, że rozumiem to ryzyko, ale teraz przyłapałem się na wštpliwociach. Bo nigdy przecież nie działamy bez wiary, że nam się uda, prawda? No. Działamy, bo uważamy, że ocalimy cholerny œwiat i w szeœciu przypadkach na dziesięć nadeptujemy na grabie leżšce w trawie, trzonek się podnosi i łup między oczy. Powiedz, co się stało, kiedy zrobilicie sekcję nietoperza. Powiedz mi o rybie. Proszę, „Pledging My Love" JOHNNY'EGO ACE'A. Odtršcił każdy mój wysiłek - mój i innych - kiedy go przekonywalimy, że nie chodzi o to, żeby się czego na uczył, tylko żeby dał sobie spokój. Parł naprzód jak taran. Aż dziw, że nam nie odczytał naszych praw, bo to było regularne przesłuchanie, nie tylko opowieœci z dawnych lat, kiedy jego ojciec żył. Był młody i żył. Nadal było mi niedobrze. Mógłbym wypić to piwo, bšbelki by mi nawet pomogły, ale zjeć cheeseburgera? Chyba nie. Od tamtej nocy, gdy Curtis pokroił nietoperzowate stworzenie, minęło wiele lat. Jak to on powiedział - „złaknione wiedzy umysły muszš się tego dowiedzieć", a potem wbił mu skalpel w oko. Oko trzasnęło i zapadło się, wypłynęło z oczodołu jak czarna łza. Tony i ja wrzasnęlimy, więc jak mogłem zjeć cheeseburgera, skoro to sobie przypomniałem? Przestań, to bez sensu, powiedziałem, ale mnie nie słuchał. Ojciec był tak samo ciekawski jak syn. Zajrzyjmy jeszcze do brzucha i będzie po wszystkim, powiedział, ale dla niego nigdy nie było po wszystkim. Badał, zaglšdał, dgał, sprawdzał, aż buick zabił go za te męczarnie. Zaciekawiłem się, czy chłopiec wiedział. Czy zrozumiał, że buick roadmaster 8 zabił jego ojca tak samo, jak Huddie, George, Eddie, Shirley i Pan Dillon zabili wrzeszczšcego potwora, który wyszedł z bagażnika w 1988 roku. O, „Billy Don't Be a Hero" BO DONALDSONA i THE HEYWOODS. Piosenka znikła z listy przebojów i naszych serc. Opowiedz mi o nietoperzu, opowiedz mi o rybie, opowiedz mi o E.T. z różowymi sznurkami zamiast włosów, o stworze-
niu, które potrafiło myœleć, o stworzeniu, które przybyło z czym w rodzaju radia. Opowiedz mi też o moim ojcu, bo 294 STEPHEN KING ^ muszę się z tym uporać. Ależ tak, cišgle widzę jego życie i jego ducha we własnych oczach, za każdym razem, kiedy golę się przed lustrem. Opowiedz mi wszystko... ale nie mów, że wyjaœnienie nie istnieje. Nie waż się. Zabraniam ci. Zakazuję. - Olej jest w porzšdku mruknšłen i zaczšłem szybciej poruszać stalowymi dwigniami w miniszafie grajšcej. Na czoło wystšpił mi pot. Mdliło mnie coraz bardziej. Chciałem uwierzyć, że dostałem grypy albo się czym zatrułem, ale to nie było to i zdawałem sobie z tego sprawę. - Olej jest w porzšdeczku. Proszę, jest „Indiana Wants Me" i „Green-Eyed Lady", i „Love Is Blue". Piosenki, które gdzie wyparowały. Sur fer Joe" The Surfairs. Opowiedz mi wszystko, odpowiedz mi na wszystkie pytania, odpowiedz mi na to jedno pytanie. Mały dobrze wiedział, czego chce,*trzeba mu to przyznać. Domagał się tego z czystym, nieskalanym egoizmem ludzi zagubionych i zrozpaczonych. Z wyjštkiem jednego. Zaczšł już pytać o pewnš rzecz z przeszłoœci... a potem zmienił zdanie. Co to było? Wycišgnšłem do niej rękę i poczułem, że się zgrabnie cofa przed moim dotykiem. Kiedy tak się dzieje, lepiej nie rzucać się w pocig. Trzeba się wycofać i poczekać, aż wspomnienie samo do ciebie przyjdzie. Przeglšdałem zawartoć nieczynnej szafy grajšcej. Małe różowe fiszki przypominały języczki. „Polk Salad Annie" TONY'EGO JOE WHITE'A i „opowiedz mi o Roku Ryby". „When" THE KALIN TWINS i „opowiedz mi o tym spotkaniu, opowiedz mi wszystko, opowiedz wszystko z wyjštkiem tej jednej rzeczy, która może włšczyć czerwone œwiatło w twoim podejrzliwym gliniarskim umyœle"... Proszę piwo... - zaczęła Cynthia Garris i jęknęła cicho. Podniosłem głowę znad metalowych dŸwigienek (strony, które przewracały się monotonnie pod szkłem, zdšżyły mnie zahipnotyzować). Patrzyła na mnie z fascynacjš i zgrozš. - Sandy, skarbie, masz goršczkę? Z ciebie się dosłownie leje! I wtedy mnie olniło. Piknik z okazji więta Pracy w 1979 roku. Im dłużej gadalimy, tym więcej pilimy, po wiedział Phil Candleton. Miałem kaca przez dwa dni. BUICK 8 295 - Sandy? - Cynthia stała nade mnš z butelkš piwa i szklankš. Cynthia, która rozpięła górny guzik bluzki, żeby mi pokazać serce. W pewnym sensie. Była tam, ale jej nie było. Znajdowała się o wiele lat od miejsca, w którym przebywałem. Mnóstwo gadania i żadnego wniosku, powiedziałem
i rozmowa przeniosła się na.:, na farmę O'Dayów, między innymi... i raptem chłopiec spytał... zaczšł pytać... Sandy, podczas tego pikniku... czy który z was mówił o... I przerwał. - Czy który z was mówił o tym, żeby go zniszczyć - powiedziałem. - Tego pytania nie skończył. - Spojrzałem w przerażonš, zatroskanš twarz Cynthii Garris. - Zaczšł i nie skończył. Czy mi się zdawało, że to już koniec opowieœci, a syn Curtisa jedzie do domu? Że tak spokojnie się podda? Jakieœ dwa kilometry dalej minęły mnie wiatła samochodu zmierzajšcego w przeciwnš stronę. Wracał do baraków z dużš, choć przepisowš prędkociš. Czy za tymi wiatłami krył się bel aire Curta Wilcoxa, a za kierownicš jego syn? Czy wrócił wtedy, gdy miał pewnoć, że już nas nie ma? Tak mi się wydawało. Wzišłem butelkę piwa z tacy, widziałem, jak moja ręka się wycišga, a dłoń chwyta za szyjkę, tak jak się to widzi we snach. Poczułem zimny piercień szyjki międzyzębami i pomylałem o George'u Morganie w garażu^-siedzšcym na podłodze i czujšcym zapach trawy w kosiarce. Ten dobry zielony zapach. Wypiłem piwo, do dna. Potem wstałem i położyłem dziesištkę na tacy. Sandy? -- Nie mogę zostać i zjeć - powiedziałem. - Zapomniałem czegoœ z baraków. W schowku na rękawiczki mojego prywatnego samochodu trzymam przenonego koguta. Postawiłem go na dachu, ledwie minšłem granice miasta. Jechałem sto szećdziesišt w nadziei, że czerwone wiatło przegna wszystkich kierowców z mojej drogi. Nie było ich wielu. Lud zachodniej Pensylwanii w weekendy wraca do domów wczeœnie. Do baraków zostało szeć kilometrów, ale droga zdawała się cišgnšć jak guma. Mylałem o tym, jak mi się serce ciskało za każ dym razem, gdy siostra Ennisa - Smoczyca - wchodziła do 296 STEPHEN KING ^„ baraków pod tym rudym stogiem siana, który jej służył za fryzurę. Mylałem: Spadaj stšd, jeste zbyt blisko. A przecież nawet jej nie lubiłem. O ileż gorzej by było, jelibym musiał stawić czoło Michelle Wilcox, zwłaszcza gdyby przyszła z bliniaczkami, małymi lotkami? Wjechałem na podjazd zbyt szybko, tak jak Eddie i George ze dwanacie lat temu, chcšc^się pozbyć nieprzyjemnego więnia, żeby pojechać do Poteenville, gdzie połowa wiata szła z dymem. Głupie to, ale lepsze niż zadawanie sobie pytania, czy znajdę bel aire'a, ale pustego. Co zrobię, jeœli Ned Wilcox zniknšł z tego œwiata. Znalazłem bel aire'a, tak jak czułem. Ned zaparkował na miejscu, w którym wczeniej stała furgonetka Arky'ego. Wóz był pusty. Zobaczyłem to od razu, gdy chlasnšłem po nim wiatłami mojego samochodu. Tytuły piosenek wypadły mi z głowy. Na ich miejsce pojawiła się jedna gotowoć, taka, która zawsze zjawia się sama, z pustymi rękami, bez pla-
nu, gotowa do improwizacji. Buick złapał syna Curta. Złapał go, kiedy siedzieliœmy z nim, odprawiajšc to dziwne nabożeństwo żałobne w intencji jego ojca i usiłujšc być jego przyjaciółmi. Sięgnšł po niego i go sobie wzišł. Jeli jeszcze istniała szansa, żeby go odebrać, byłoby dobrze nie rozdrażniać go nadmiernym myœleniem. Steff, pewnie zaniepokojona widokiem pojedynczego reflektora zamiast szeregu tych na dachu, wyjrzała przez boczne drzwi. - Kto tam? Kto to? - To ja, Steff. - Wysiadłem z samochodu, zostawiłem go, jak stał, z czerwonš bańkš migajšcš na dachu nad siedzeniem kierowcy. Gdyby kto za mnš przyjechał, przynajmniej nie wjedzie mi w tył. - Wracaj do œrodka. Co się stało? -Nic. - On też tak powiedział. - Wskazała bel aire'a i schowała się w budynku. Pobiegłem do podnoszonych drzwi Baraku B w urywanym pulsowaniu wiatła - zbyt wiele stresujšcych momentów mojego życia rozgrywa się w takich błyskach. Pan O. schwytany w takie błyski zawsze jest przerażony. Nie majš pojęcia, co te œwiatła nam robiš. I co widzieliœmy w ich blasku. BUICK 8 297 Najbardziej bałem się, że zobaczę samego buicka. Zajrzałem i odkryłem co bardziej^przerażajšcego. Chłopak siedział za przeroniętš kierownicš roadmastera i miał wgniecionš do rodka klatkę piersiowš. Jego podkoszulek zniknšł, została tylko krwawa masa. Nogi ugięły się pode mnš, ale zaraz potem zdałem sobie sprawę, że to chyba jednak nie krew. Być może. Kształt był zbyt regularny. Pod okršgłym wycięciem koszulki pod szyjš biegła prosta czerwona linia... no i kanty... regularne ostre kanty... Nie, to nie krew. To kanister z benzynš do kosiarki Arky'ego. Ned poruszył się i zobaczyłem jego rękę. Poruszała się wolno, sennie. Miał w niej berettę. Czy jedził z broniš ojca w bagażniku bel aire'a? Może nawet w schowku na rękawiczki? Uznałem, że to nieważne. Siedział w tej œmiertelnej pułapce z benzynš i broniš. Zabić albo uleczyć, pomylałem. Do głowy by mi nie przyszło, że zrobi jednoczeœnie jedno i drugie. Nie widział mnie. Powinien - moja biała, przerażona twarz w jednym z tych ciemnych okien była doskonale widoczna z miejsca, gdzie siedział. Poza tym powinien dostrzec czerwone pulsowanie reflektora, który postawiłem na dachu samochodu. Nie widział nic. Był tak samo zahipnotyzowany jak Huddie Royer w chwili, gdy postanowiŁ-się schować w bagażniku roadmastera i zamknšć wieko. Czułem to nawet z zewnštrz. Ten falujšcy puls. Tę jego żywotnoć. Były
tam nawet słowa. Podejrzewam, że sam je mogłem wymylić, ale to właciwie nieważne, ponieważ ten puls je przyzywał, to tętno, które wszyscy od samego poczštku czulimy wokół buicka. Było to tętno, które częć z nas - na przykład ojciec tego chłopca - odbierała wyraniej niż inni. WejdŸ albo się nie zbliżaj, przemówił głos w mojej głowie i powiedział to z doskonałš, zimnš obojętnociš. We to lub to i zanij. Jeszcze jeden psikus, zanim się skończę na dobre. To lub to, mnie jest wszystko jedno. Spojrzałem na okršgły termometr na belce. Kiedy wyjeżdżałem do The Cantry Way", czerwona strzałka wskazywała piętnacie stopni. Teraz spadła do trzynastu i dziewięciu kresek. Niemal na moich oczach zaczęła spadać jeszcze niżej i nagle przed oczami stanęło mi wspomnienie tak wyraziste, że aż przerażajšce. 298 STEPHEN KING ^ Było to na ławeczce dla palaczy. Paliłem papierosa, a Curt tylko tak sobie siedział. Przez te szeć lat, od kiedy baraki zostały uznane za strefę bezdymnš, ta ławeczka nabrała specyficznego znaczenia. To na niej porównywaliœmy notatki z prowadzonych spraw, rozpracowywaliœmy problemy z grafikiem, analizowaliœmy plany emerytalne, ubezpieczenia i ZDE. To na tej ławeczce^arl Brundage powiedział mi, że żona od niego odchodzi i zabiera dzieci. Głos mu nie drżał, ale po policzkach płynęły łzy. Tony siedział na tej ławeczce ze mnš po jednej stronie i Curtem po drugiej (Jezus i dwóch łotrów, podsumował z sardonicznym uœmiechem), kiedy powiedział, że przedstawi mnie jako kandydata na swoje miejsce, gdy odejdzie na emeryturę. Oczywiœcie jeœli chcę. Błysk w jego oku wiadczył, że wiedział cholernie dobrze, jak bardzo chcę. Curtis i ja pokiwalimy głowami, nie mówišc wiele. I to na tej ławeczce dla palaczy Curt i ja po raz ostatni rozmawialiœmy o buicku 8. Ile zostało mu wtedy dni życia? Z obrzydliwym zimnym dreszczem uwiadomiłem sobie, że Curt chyba zginšł tego samego dnia. Z pewnociš to by wyjaniało, dlaczego wyrazistoć tego wspomnienia wydaje mi się taka straszna. Czy on myœli? - spytał Curt. Pamiętam silny blask porannego słońca na jego twarzy i - chyba - papierowy kubek z kawš w jego ręku. Czy on nas obserwuje i myœli, czeka na szansę, wybiera odpowiedniš chwilę? Jestem prawie pewien, że nie, odpowiedziałem, ale nie czułem spokoju. Bo „prawie" dotyczy bardzo przestronnego terytorium, czyż nie? Chyba jest to jedyne słowo w naszym języku, które obejmuje większy teren niż „jeœli". Ale najgorszy pokaz zostawił na moment, kiedy było prawie zupełnie pusto, powiedział ojciec Neda. W zamyœleniu. Odstawił kawę, żeby móc obracać stetsona w dłoniach, stary nawyk. Jeli miałem rację, za niespełna pięć godzin ten kapelusz spadnie z jego głowy i poszybuje zakrwawiony w krzaki, gdzie póniej go znajdš pomiędzy papierkami z McDonald'sa i pustymi puszkami po coli. Jakby wiedział. Jakby potrafił myleć. Obserwować. Czekać.
Rozemiałem się. Było to takie ochrypłe cha, cha, w którym nie ma prawdziwego rozbawienia. Powiedziałem mu, że zewirował na tym punkcie. Powiedziałem: zaraz zaczniesz twierdzić, że nadaje do ciebie komunikaty albo że to przez niego ta cysterna z Norco zderzyła się z autobusem. BUICK 8 299 Nic nie odrzekł, ale jego oczy mnie pytały: skšd wiesz, że nie? I wtedy zadałem pytanie jego syna. Spytałem... W głowie włšczył mi się ostrzegawczy dzwonek, bardzo cichy i odległy. Odstšpiłem od okna i uniosłem ręce do twarzy, jakbym mógł zasłonić się przed tš falš bólu, po prostu tracšc buicka z oczu. I Neda, takiego bladego i zagubionego za przeroniętš kierownicš. Buick go miał i przez chwilę, przelotnie, miał także mnie. Udało mu się zbić mnie z tropu starymi jałowymi wspomnieniami. Może rzeczywicie wiadomie czekał, żeby przyszpilić Neda- nieważne. Istotne było, że temperatura spada szybko, niemal jak strzała, i jeli zamierzałem naprawdę co zrobić, to tyl ko teraz. Może powiniene pójć po wsparcie, zaszeptał jaki głos w mojej głowie. Jakby mój, ale nie mój. Może ktoœ jest w barakach. Na twoim miejscu bym sprawdził^ Zanim zasnę, spłatam jeszcze jednego psikusa, to dla mnie teraz ważne. Właœciwie najważniejsze. A dlaczego? Bo mogę to zrobić, szefie-po prostu mogę. Wsparcie to był dobry pomysł. Bóg jeden wie, jak strasznie się bałem wejć do Baraku B i zbliżyć się do buicka w jego obecnym stanie. Do działania pchnęła mnie wiadomoć, że to przeze mnie. To ja otworzyłem puszkę Pandory. Pobiegłem do szopy, nie zatrzymujšc się przy bocznych drzwiach, choć poczułem odór benzyny, ciężki i mocny. Wiedziałem, co zrobił. Pytanie tylko, ile benzyny wylał pod samochód, a ile zostawił w kanistrze. Drzwi szopy były zabezpieczone kłódkš. Od lat nikt jej nie zamykał, zakrzywione metalowe ramię tkwiło w skoblu, żeby wiatr nie otwierał drzwi. Tamtej nocy także była otwarta. Przysięgam, to prawda. Może nie było jasno jak w dzień, ale z otwartych bocznych drzwi padało doć wiatła, żeby wyranie zobaczyć skobel. A kiedy wycišgnšłem rękę, stalowe ramię wsunęło się w otwór kłódki i rozległo się ledwie słyszalne kliknięcie. Widziałem to... i także czułem. Przez chwilę puls w mojej głowie wyostrzył się i skoncentrował. Był jak wysilone sieknięcie. Noszę przy sobie ,dwa pęki kluczy: służbowe i prywatne. Na kółku służbowym znajduje się około dwudziestu kluczy. Zastosowałem sztuczkę, której nauczyłem się dawno temu od Tony'ego Schoondista. Pozwoliłem, żeby klucze upadły mi na dłoń jak bierki, po czym bez patrzenia zaczšłem ich 300 STEPHEN KING ^ dotykać. To się nie zawsze udaje, ale tym razem się powiodło, pewnie dlatego, że klucz do kłódki był mniejszy od wszystkich z wyjštkiem kluczyka do mojej szafki na parte-
rze, a on miał kwadratowš główkę. Teraz zaczšłem słyszeć słabe brzęczenie. Ledwie słyszalne, jak warkot silnika zakopanego/głęboko w ziemi. Wzišłem klucz, który znalazły moje palce, i wsadziłem go w kłódkę. Stalowe ramię znowu wyskoczyło. Wyszarpnšłem kłódkę ze skobla i rzuciłem na podłogę. Otworzyłem komórkę i wszedłem do œrodka. W małej klitce stało stęchłe i rozpalone powietrze, charakterystyczne tylko dla strychów, szop i innych ciasnych pomieszczeń, których od dawna nie otwierano. Teraz nikt tu już nie zaglšdał, ale przez lata nagromadziło się sporo przedmiotów (z wyjštkiem farby i rozcieńczalników, artykułów łatwopalnych, które roztropnie wyniesiono); widziałem je w słabym wietle. Sterty magazynów, przeważnie takich męskich (kobiety mylš, że lubimy przyglšdać się gołym babkom, ale według mnie najbardziej chodzi o narzędzia). Stołek z siedzeniem sklejonym tamš. Tanie radio nastawione na policyjnš częstotliwoć. Na półce, koło starego pudełka z czystymi kasetami, kamera wideo z niewštpliwie całkowicie wyczerpanš bateriš. Na œcianie naklejka do przylepienia na zderzaku: WSPOMAGAJ UMYSŁOWO UPOŒLEDZONYCH, ZABIERZ NA OBIAD AGENTA FBI. Pachniało kurzem. Pulsowanie w mojej głowie, które było buickiem, stawało się coraz silniejsze. W komórce była żarówka, ale nawet nie próbowałem zapalić wiatła. Podejrzewałem, że żarówka się przepali albo włšcznik da mi takiego kopa, że wyskoczę przez sufit. Drzwi zatrzasnęły się za mnš, odcięły wiatło księżyca. To było po prostu niemożliwe, ponieważ zostawione samym sobie otwierały się na zewnštrz. Wszyscy to wiedzieliœmy. Dlatego wkładalimy kłódkę do skobla. Ale dzi rzeczy nie możliwe zjawiały się stadami. Moc zamieszkujšca buicka chciała, żebym znalazł się w ciemnociach. Może się jej wydawało, że to mnie zatrzyma. Nic z tego. Już zobaczyłem to, czego potrzebowałem: zwój żółtej liny, nadal wiszšcy na cianie pod miesznš na klejkš, koło zapomnianych kabli do uruchamiania samoBUICK 8 301 chodów. Zobaczyłem także coœ jeszcze. Coœ, co Curt Wilcox położył na półce koło kamery tuż po występie E.T. z siekšcymi różowymi sznurkami. Wzišłem to, schowałem do tylnej kieszeni i zerwałem ze œciany zwój liny. I znowu wybiegłem. Przede mnš wyrósł jaki czarny kształt i prawie wrzasnšłem. Przez jeden szalony moment byłem pewien, że to mężczyzna w czarnym płaszczu i kapeluszu, ten ze zdeformowanym uchem i akcentem Borisa Badinoffa. Ale kiedy upiór przemówił, jego akcent bez wštpienia należał do Lawrence'a Welka. - Den cholerny gówniarz się wrócił - wyszeptał Arky. Byłem prawie w połowie drogi i nagle zakręciłem. Jakoœ poczułem. Jakoœ... Przerwałem mu, kazałem uważać i pobiegłem do Baraku
B z linš zarzuconš na ramię. - Nie wchodŸ tam! - powiedział Arky. Zdaje się, że próbował krzyczeć, ale za bardzo się bał, żeby wydusić z siebie głoœniejszy dwięk. - Rozlał benzynę i ma broń, widziałem. Zatrzymałem się koło drzwi, zdjšłem zwój z ramienia i zaczšłem przywišzywać linę do grubego haka, ale zaraz potem wręczyłem linę Arky'emu. - Sandy, czujesz? - spytał. - I radio znowu się spieprzyło, same trzaski. Słyszałem, jak Steff przeklina. - Nieważne. Przywišż linę do haka. - Hę? - Słyszałeœ. Znalazłem pętlę na drugim końcu liny i wszedłem w niš, podcišgnšłem jš do pasa i mocno zacisnšłem. To był węzeł wisielca, zawišzany przez samego Curta, i łatwo się zacišgał. - Nie rób dego. - Arky zrobił ruch, jakby chciał mnie złapać za ramię. - Zawišż i trzymaj - rozkazałem. - Nie wchodŸ do œrodka, choćby nie wiem co. Jeœli... - Nie chciałem powiedzieć „jeœli znikniemy", nie chciałem usłyszeć tych słów padajšcych z własnych ust. - Jeli co się stanie, powiedz Steff, że by przesłała Kod D, jak tylko te trzaski ustšpiš. - Jezu! - Ale w wykonaniu Arky'ego brzmiało to jak „Jizu". - Co, zwariowałeœ? Nie czujesz go? - Czuję - odparłem i wszedłem do œrodka. Po drodze potrzšsałem linš, żeby się nie zaplštała. Czułem się jak nurek zstępujšcy w niezbadanš głębinę i troskliwie doglšdajšcy 302 STEPHEN KING „ przewodu nie dlatego, że to konieczne, ale żeby odwrócić myli od stworzeń, które mogš pływać w ciemnociach tuż poza zasięgiem latarki. Buick 8 stał wielki i luksusowy na białych oponach, nasz mały sekret, mruczšc głęboko w swojej czeluci. Puls był silniejszy od tego brzęczenia, a teraz gdy znalazłem się w œrodku, poczułem, że zaprzestaje tych niedbałych wysiłków, żeby mnie zatrzymać. I zamiast odpychać niewidzialnš rękš, zaczšł mnie cišgnšć. Chłopak siedział za kierownicš z kanistrem na kolanach, białymi policzkami i czołem, skórš napiętš i lnišcš. Kiedy podszedłem, odwrócił głowę powoli jak robot i spojrzał na mnie. Jego oczy były wielkie i ciemne. Miały głupio spokojne spojrzenie kogo oszołomionego prochami albo potwornie zranionego. Jedynym uczuciem, jakie w nich pozostało, był okropnie zmęczony upór, to dziecinne dopominanie się, że musi być odpowied, a on musi jš poznać. Że ma prawo. I to włanie wykorzystał buick. Przeciwko niemu. -Ned. - Na twoim miejscu bym stšd wyszedł. - Mówił powoli, z doskonałš dykcjš. - Nie zostało wiele czasu. Nadchodzi. Brzmi jak kroki. I miał rację. Poczułem dreszcz przerażenia. To brzęczenie mogło dochodzić z jakiej maszyny. Puls był niemal z całš pewnociš rodzajem telepatii. Ale było co jeszcze, co
trzeciego. Co się zbliżało. - Ned, proszę cię. Nie rozumiesz, co to jest, i na pewno tego nie zabijesz. Dasz się tylko wessać jak w odkurzacz. A twoja matka i siostry zostanš same. Tego chcesz? Zostawić je same z tysišcem pytań, na które nikt im nie odpowie? Trudno uwierzyć, że chłopiec, który przyszedł tu szukać ojca, może być takim egoistš. W jego oczach co zamigotało. Mniej więcej tak, jakby bardzo skupiony mężczyzna usłyszał hałas w sšsiedztwie. Potem jego oczy znowu się zaszkliły. - Ten cholerny samochód zabił mojego ojca. - Spokój. Nawet cierpliwoć. Z tym nie mogłem się spierać. - Dobrze, może i tak. Przypuszczalnie w pewnym sensie można go za to winić tak samo jak Bradleya Roacha. Czy to BUICK 8 303 znaczy, że ciebie też może zabić? Co, Ned? Sprzedaż wišzana? Dwóch w cenie jednego? •*- Teraz ja zabiję jego - powiedział i wreszcie w tych oczach co mignęło, mšcšc powierzchnię spokoju. Co więcej niż gniew. Według mnie wyglšdało na szaleństwo. Podniósł ręce. W jednej miał broń. W drugiej zapalniczkę. - Zanim mnie wessie, podpalę ten cholerny transporter. To na zawsze zamknie drzwi na tamtš stronę. To po pierwsze. - Powiedziane z przerażajšcš, niewiadomš arogancjš młodego człowieka, pewnego, że wpadł na pomysł, który nie zawitał nikomu przed nim. - A jeli przeżyję to dowiadczenie, zabiję wszyst ko, co czeka po tamtej stronie. To po drugie. - Co czeka? - Zdałem sobie sprawę z ogromu jego zamiaru i zgłupiałem. - Och, Ned! O Chryste! Pulsowanie narastało. Brzęczenie też. Czułem nienaturalny chłód, który sygnalizował okresy aktywnoœci buicka. I zobaczyłem fioletowe wiatło, wykwitajšce w powietrzu tuż nad przeroniętš kierownicš, a potem osnuwajšce jš całš. Nadchodzi. To nadchodzi. Dziesięć lat temu już by tu było. Może nawet pięć. Teraz potrzebowało trochę więcej czasu. - Mylisz, że czekajš na ciebie z komitetem powitalnym? Spodziewasz się, że wylš do ciebie prezydenta Żółtoskórych Różowych Łebków? Albo cesarza alternatywnego wszechœwiata, żeby ci przybił pištkę i wręczył klucz do miasta? Naprawdę mylisz, że zadadzš sobie tyle kłopotu? Dla kogo? Chłopca, który nie potrafi się pogodzić, że jego, ojciec umarł, a on powinien żyć dalej? - Milcz! - Wiesz, co mylę? - Nie obchodzi mnie! - Mylę, że pierwsze, co zobaczysz, to strasznie dużo niczego, po czym udusisz się tym, czym oni tam oddychajš. W jego oczach znowu mignęła niepewnoć. Co w nim chciało ić w lady George'a Morgana i skończyć ze sobš. Ale było w nim co jeszcze, co może już nie mylało tak bar dzo o Pitt, ale i tak chciało żyć. A nad tym wszystkim, nad,
pod i wokół, łšczšc i wišżšc, było pulsowanie i cichy nawołujšcy głos. Już nie uwodził. Po prostu cišgnšł cię do siebie. Szefie, wyłaŸ! - krzyknšł Arky. Nie zwróciłem na niego uwagi i nie spuszczałem oczu z syna Curta. Ned, rusz głowš, skoro już tu jeste. Bardzo cię proszę. 304 STEPHEN KING - Nie krzyczałem na niego, ale podniosłem głos, żeby przebić się przez narastajšce brzęczenie. I w tej samej chwili dotknšłem przedmiotu, który włożyłem do tylnej kieszeni. - To co może żyć, ale to jeszcze nie znaczy, że jest warte twojego czasu. Nie różni się za bardzo od lepu na muchy albo dzbanecznika, nie rozumiesz? Nie możesz się mcić na przedmiocie. On nie ma^ mózgu/ Usta zaczęły mu drżeć. To był dobry poczštek, ale modliłem się goršco, żeby jeszcze rzucił broń albo chociaż jš opucił. To samo dotyczyło butanowej zapalniczki. Nie była tak niebezpieczna jak automatyczna, ale i tak grona; stałem w benzynie, a opary były tak gęste, że oczy zaczęły mi łzawić. Teraz fioletowe lnienie zaczęło krelić leniwe wietlne linie na lip nych kontrolkach na desce rozdzielczej i wypełniło tarczę szybkoœciomierza, który nabrał wyglšdu oczka w poziomnicy. - On zabił mojego tatę! krzyknšł Ned dziecinnym głosem, ale nie na mnie tak krzyczał. Nie wiedział, na co by chciał nakrzyczeć i włanie to go tak bolało. - Nie. Ned, słuchaj. Jeœli ten buick potrafi się miać, to się teraz mieje. Nie dobrał się do twojego ojca tak, jak chciał - nie tak, jak do Ennisa i Briana Lippy'ego - ale z synem jest już na najlepszej drodze. Jeœli Curt wie, jeœli to widzi, to pewnie krzyczy w grobie. Wszystko, czego się bał i z czym walczył, zaczyna się spełniać. I uderza w jego rodzonego syna. - Przestań, przestań! - Spod powiek toczyły się mu łzy. Pochyliłem się, zanurzyłem twarz w to gęstniejšce fioletowe lnienie, w narastajšcy chłód. Pochyliłem się nad Nedem, którego upór zaczšł się wreszcie kruszyć. Wystarczy jeszcze jedno uderzenie. Wyjšłem z kieszeni puszkę, którš przyniosłem z szopy, oparłem jš o nogę i powiedziałem: - Twój ojciec pewnie słyszy teraz œmiech buicka, pewnie wie, że jest za póŸno... -Nie! A on nie może nic zrobić. Zupełnie nic. Ned zasłonił uszy rękami, broń w lewej, zapalniczka w prawej, kanister na kolanach, nogi tonšce w lawendowej mgle, która sięgała już powyżej kostek, to lnienie wzbierało jak woda w studni i nie było to za dobre - nie wytršciłem go tak zupełnie z równowagi, jakbym chciał - ale mogło mi się udać. Kciukiem zdjšłem zatyczkę puszki, miałem dokładnie ułamek sekundy na zastanowienie, czy po tylu latach stania BUICK 8 305 na półce to draństwo jeszcze działa, a potem psiknšłem mu w twarz gazem łzawišcym. --
Ned zawył z bólu i zaskoczenia; gaz poraził mu oczy i nos. Chłopak zacisnšł palec na spuœcie beretty swego ojca. Huk był ogłuszajšcy. - Psia-GREW! - usłyszałem Arky'ego przez dzwonienie w uszach. Złapałem klamkę drzwi i w tej samej chwili same się zablokowały, tak jak kłódka sama się zamknęła. Sięgnšłem do œrodka przez otwarte okno i pięciš uderzyłem w kanister. Spadł z kolan wijšcego się chłopaka, potoczył się w mgliste lawendowe wiatło, które podnosiło się z podłogi samochodu i zniknšł. Przez chwilę czułem, że spada, tak jak przedmioty zrzucone z wysoka. Broń znowu wystrzeliła i poczułem powiew powietrza za pociskiem. Nie był bardzo blisko - chłopak strzelał w dach buicka, pewnie nawet nie zdajšc sobie z tego sprawy ale jeli się czuje pęd pocisku, to jest się o wiele za blisko. Zaczšłem obmacywać wewnętrznš stronę drzwi, wreszcie znalazłem klamkę i pocišgnšłem. Gdyby się nie ruszyła, nie wiem, co bym zrobił - chłopak był za duży i ciężki, żeby go wycišgnšć przez okno - ale ruszyła się i drzwi się otworzyły. Wówczas olniewajšcy fioletowy rozbłysk wystrzelił z podłogi roadmastera, bagażnik się otworzył i zaczęło się prawdziwe przecišganie liny. Wcišgnie cię jak odkurzacz, powiedziałem, ale nie miałem pojęcia, że będzie aż tak. Ten falujšcy puls nagle przyspieszył do drapieżnego, arytmicznego łomotu, jakby pierwszych fal przed pojawieniem się tsunami, która zniszczy wszystko. Miałem wrażenie, że wieje odwrotnoć wiatru, który zasysa, zamiast pchać, który pragnie ci wydusić oczy z oczodołów i zedrzeć skórę z twarzy, a jednak na mojej głowie nie poruszył się nawet jeden włos. Ned krzyknšł. Jego ręce nagle opadły, jakby miał sznurki przywišzane do przegubów i kto nimi szarpał. Zaczšł się osuwać na fotelu - fotelu, którego już tam prawie nie było. Znikał, rozpływał się w tym burzliwym bulgocie gęstniejšcego fiołkowego wiatła. Chwyciłem Neda pod pachy, szarpnšłem, zdołałem zrobić krok do tyłu, potem dwa. Walczyłem z niewiarygodnš siłš, która usiłowała wcišgnšć mnie w fioletowe gardło będšce wnętrzem buicka. Upadłem na plecy, Ned mnie przygniótł. Benzyna przemoczyła mi spodnie. 20. Buick 8 306
STEPHEN KING - Wycišgnij nas! - ryknšłem do Arky'ego. Zaczšłem przebierać nogami, żeby się odsunšć od buicka i wylewajšcego się z niego wiatła. Nie mogłem znaleć dobrego opar cia dla stóp. lizgały się na benzynie. Nedem szarpnęło, pocišgnęło go w stronę otwartych drzwi kierowcy tak mocno, że prawie" wydarł się z moich objęć. W tym samym czasię poczułem, że lina zaciska się wokół mnie. Mocniej chwyciłem Neda i zostalimy ostro szarpnięci w tył. Ned nadal trzymał broń, ale nagle na moich oczach jego ręka poderwała się sztywno, a broń z niej po prostu wyfrunęła. Pulsujšce fioletowe wiatło w kabinie samochodu
połknęło jš i chyba słyszałem jeszcze dwa wystrzały, zanim zniknęła. Wówczas przycišganie jakby nieco osłabło i to od razu. Może na tyle, że zdołaliœmy uciec. - Cišgnij! - krzyknšłem do Arky'ego. - Szefie, cišgnę, jak tylko mogę. - Cišgnij mocniej! Nastšpiło kolejne wciekłe szarpnięcie, przy którym zacinięta lina omal nie pozbawiła mnie oddechu. Zaraz potem podniosłem się niezdarnie i potykajšc się, zaczšłem się wycofywać, nie wypuszczajšc chłopca z objęć. Rzęził, oczy miał zapuchnięte tak, że mu się nie otwierały, jak bokser, w którego przeciwnik przez dwanacie rund tłukł jak w kaczy kuper. Nie sšdzę, żeby zobaczył to, co wydarzyło się zaraz potem. Wnętrze buicka znikło, pochłonięte przez fioletowe œwiatło. Otworzył się jaki nieopisany, niepojęty kanał. Spoglšdałem w zaognionš gardziel i widziałem w niej inny œwiat. Mógłbym zastygnšć w miejscu na tyle, żeby znowu mnie złapał i wcišgnšł - wcišgnšł nas obu - ale wtedy Arky zaczšł krzyczeć, cienko i przeraŸliwie: Pomóż mi, Steff! Złap to i pomóż! Chyba to zrobiła, bo jakš sekundę póniej Ned i ja zo stalimy poderwani do tyłu jak dwie mocno nadziane na haczyk ryby. Znowu upadłem, uderzyłem się w głowę i zdałem sobie sprawę, że brzęczenie i pulsowanie zlały się ze sobš i zmieniły się w wycie, które dršżyło mi dziurę w mózgu. Buick zaczšł migotać jak neon, a z rozpłomienionego bagażnika chlusnęła powód zielonych żuków. Posypały się na podłogę, rozbiegły, zdechły. Ssanie znowu nas dopadło i zaczęlimy sunšć w stronę buicka. Tak jakby porwał nas przerażajšco silny podwodny pršd. Do przodu, do tyłu, do przodu, do tyłu. BUICK 8 307 - Pomóż mi! - wrzasnšłem Nedowi w ucho. - Musisz mi pomóc, bo wpadniemy! *. A mylałem, że pewnie wpadniemy i tak, czy mi pomoże, czy nie. Stracił wzrok, ale nie słuch, i chyba uznał, że chce żyć. Zaparł się stopami o cementowš podłogę i rzucił do tyłu ze wszystkich sił; spod obcasów trysnęły rozbryzgi benzyny. Jednoczeœnie Arky i Stephanie Colucci jeszcze raz mocno szarpnęli za linę. Odskoczylimy do tyłu prawie półtora metra, ale potem pršd znowu nas porwał. Zdšżyłem owinšć zwój luŸnej liny wokół piersi Neda, przywišzujšc go do siebie na dobre i złe. I znowu ruszylimy, buick odzyskał stratę, a nawet jeszcze więcej. Cišgnšł nas powoli, ale z przerażajšcym uporem. W piersi dławiło mnie klaustrofobiczne ciœnienie. Częœciowo dlatego, że oplštywała mnie lina, częciowo ponieważ odniosłem wrażenie, że ciska mnie, głaszcze i cišgnie ogromna niewidzialna ręka. Nie chciałem wejć w wiat, który zobaczy łem, ale wszedłbym, gdybymy się zbliżyli do samochodu. Obaj bymy tam zanurkowali. Im bliżej bylimy, tym bardziej rosła cišgnšca nas moc. Wkrótce przerwie żółtš nylonowš linę. Obaj pofruniemy w dal, wcišż ze sobš zwišzani. Prosto
w to chore fioletowe gardło i to, co się za nim rozcišga. - Ostatnia szansa! - krzyknšłem. - Cišgnijcie na trzy! Raz... dwa... TRZY! Arky i Stephanie, stojšcy ramię w ramię tuż za progiem, szarpnęli ze wszystkich sił. Ned i ja odepchnęlimy się stopami. Pofrunęlimy do tyłu, tym razem aż do drzwi, po czym moc znowu nas chwyciła i pocišgnęła tak, jak potężny magnes przycišga opiłki żelaza. Przewróciłem się na bok. _- Ned, framuga! Łap framugę! Sięgnšł na olep, jak najdalej. Nie trafił. Po prawej mały! - krzyknęła Steff. - Po prawej! Znalazł framugę i wpił w niš palce. Za nami z buicka wytrysnšł kolejny monstrualny fioletowy rozbłysk i poczułem, że to draństwo cišgnie nas jeszcze mocniej. Jak jakaœ okropna nowa grawitacja. Lina wokół mojej piersi zmieniła się w stalowš rękę i w żaden sposób nie mogłem zaczerpnšć powietrza. Oczy wyszły mi z orbit, a w dzišsłach czułem pulsowanie krwi. Wydawało mi się, że wnętrznoci podeszły mi do gardła i je zatkały. Pulsowanie zaczęło wypełniać mi mózg, wypalało wszelkie wiadome myli. Znowu zaczšłem się suo 308 STEPHEN KING ^ wać w stronę buicka, obcasy moich butów lizgały się na cemencie. Za chwilę zacznę się lizgać, a potem będę leciał jak ptak wessany w silnik odrzutowca. A gdy polecę, chłopiec będzie ze mnš, pewnie z drzazgami z framugi pod paznokciami. Będzie musiał ze mnš polecieć. Moja metafora o łańcuchach stała się czymœ realnym. Sandy, złap mnie za ręke,-/^ Odwróciłem głowę i nawet się nie zdziwiłem na widok Huddiego Royera - a za nim Eddiego. Wrócili. Zajęło im to trochę dłużej niż Arky'emu, ale wrócili. I nie dlatego, że Steff ich wezwała; byli w swoich prywatnych samochodach, a łšcznoć z barakami się urwała, przynajmniej na jaki czas. Nie, po prostu... wrócili. Huddie klęczał na progu, przytrzymujšc się jednš rękš, żeby go nie wessało. Włosy mu się nie burzyły, a koszula nie trzepotała, ale hutał się do przodu i tyłu, jakby dšł w niego potężny wicher. Eddie znajdował się za nim, kucał i wyglšdał zza jego lewego ramienia. Prawdopodobnie trzymał go za pas, choć tego już nie widziałem. Huddie wycišgał do mnie wolnš rękę, więc jš chwyciłem jak tonšcy. Naprawdę się czułem, jakbym tonšł. - Teraz cišgnšć, do diabła! - warknšł Huddie do Arky'ego, Eddiego i Steff Colucci. W jego oczach migało fioletowe wiatło buicka. - No cišgnšć, aż się zesracie! Do tego nie doszło, ale pocišgnęli ze wszystkich stron i wyskoczylimy z baraku jak korek z butelki. Zwalilimy się wszyscy na stertę, z Huddiem na samym spodzie. Ned rzęził z twarzš na mojej szyi, policzek i czoło paliły żywym ogniem. Czułem wilgoć jego łez. - Au, sierżancie, rany boskie, zabieraj ten łokieć z mojego nosa! - wrzasnšł Huddie zduszonym, wciekłym głosem.
- Zamknijcie drzwi! - krzyknęła Steff. - Szybko, zanim wyjdzie coœ złego! Nie było nic oprócz paru nieszkodliwych żuków z zielonymi pancerzykami, ale miała rację. Bo wiatło było złe. To migoczšce, stroboskopowe fioletowe wiatło. Nadal leżelimy spleceni na chodniku, ręce przygniecione nogami, stopy uwięzione pod torsami, Eddie zdołał się jako zaplštać w linę tak jak Ned, darł się na Arky'ego, że ma jš na szyi, że go dusi, Steff klęczała obok, usiłujšc wcisnšć palce pod jaskrawożółte zwoje, Ned rzęził i tłukł mnie BUICK 8 309 rękami. Po prostu nie miał kto zamknšć tych drzwi, ale się zamknęły, wycišgnšłem szyję-pod kštem, który jest możliwy tylko w chwili wyjštkowej paniki, nagle pewien, że to który z nich, że zjawił się niespodziewanie, jest już po tej stronie i być może chce się zrewanżować za tego, którego zamordowalimy przed laty. I zobaczyłem - zobaczyłem cień na białej cianie baraku. Cień się poruszył, jego właci ciel zbliżył się do nas i w przyćmionym wietle pojawił się zarys kobiecego biustu. - Była w połowie drogi i to poczułam - powiedziała Shirley niepewnie. - Paskudne uczucie. Uznałam, że koty mogš jeszcze trochę poczekać. Przestań się.rzucać, Ned, bo wszystko pogarszasz. Ned natychmiast się uspokoił. Shirley pochyliła się i jednym zgrabnym ruchem uwolniła Eddiego od pętli na szyi. - Proszę, kochanie - powiedziała i wtedy nogi się pod niš ugięły. Shirley Pasternak upadła na asfalt i zaczęła płakać. Zaprowadziliœmy Neda do baraków i obmyliœmy mu oczy w kuchni. Były obrzmiałe i przekrwione, skóra też się zaczerwieniła, ale powiedział, że w zasadzie widzi nieŸle. Kiedy Huddie pokazał mu dwa palce, mały powiedział, że sš dwa. A przy czterech, że cztery. - Przepraszam - wycharczał zduszonym głosem. - Nie wiem, czemu to zrobiłem. To znaczy wiem, bo chciałem, ale jeszcze nie teraz... nie dziœ... - Ćœœœ - odezwała się Shirley. Nabrała wody z kranu i znowu przemyła mu oczy. - Nic nie mów. Ale nie dał się uciszyć. - Chciałem jechać do domu. Zastanowić się, tak jak powiedziałem. - Jego zapuchnięte, okropnie przekrwione oczy spojrzały na mnie, po czym znikły, bo Shirley znów przyniosła ciepłš wodę Wdłoni. - Nagle znalazłem się tutaj i pamiętam tylko, co mylałem: że muszę to zrobić dzi, muszę to natychmiast skończyć raz na zawsze. Potem... Ale nie wiedział, co było potem, reszta mu znikła we mgle. Nie powiedział tego wprost i nawet nie musiał. Nie potrzebowałem nawet patrzeć w jego przekrwione zdziwione oczy. Widziałem^jak siedział za kierownicš roadmastera z kanistrem benzyny na kolanach, blady, oszołomiony i zagubiony. 310
STEPHEN KING
- Złapał cię - rzekłem. - Zawsze miał na nas wpływ, choć nigdy taki jak na ciebie. Ale kiedy cię zawołał, my też to usłyszelimy. Na swój sposób. W każdym razie to nie twoja wina. Jeli można mówić o winie, to o mojej. Wyprostował się nad zlewem, wycišgnšł rękę, chwycił mnie za ramiona. Twarz ociekałamu wodš, włosy przykleiły się do czoła. Właciwie miesznie wyglšdał. Jak chrzczone dziecko. Steff, która zaglšdała do baraku przez podnoszone drzwi, przyszła do nas. - Znowu ganie. Już. Pokiwałem głowš. - Stracił szansę. Może to już ostatnia. - Żeby spłatać psikusa - odezwał się Ned. - Tego chciał. Usłyszałem to w głowie. Zresztš nie wiem, może to zmyœliłem. * - Jeœli nawet - odparłem - to ja razem z tobš. Ale dziœ to mogło być co więcej niż psikus. Zanim zdołałem powiedzieć co jeszcze, Huddie wrócił z łazienki z zestawem pierwszej pomocy. Położył go na blacie, otworzył i wyjšł słoik maœci. - Posmaruj tym sobie wokół oczu, Ned. Nie martw się, jak co się dostanie do rodka. Prawie nie poczujesz. Stalimy i patrzylimy, jak Ned rozsmarowuje wokół oczu mać, która lniła w jarzeniowym wietle. Shirley spy tała, czy mu lepiej. Skinšł głowš. - WyjdŸmy - zaproponowałem. - Muszę ci powiedzieć co jeszcze. Powinienem to zrobić wczeniej, ale prawdę mó wišc, w ogóle o tym zapomniałem i przypomniałem sobie dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem cię w tym cholernym samochodzie. Chyba przez ten szok. Shirley spojrzała na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Nie miała dzieci, ale w jej oczach zobaczyłem matczynš surowoć. - Nie dziœ - rzekła. - Nie widzisz, że ten chłopiec ma już doć? Który z was powinien go odwiećoddomu i wymyœlić jakš bajeczkę dla jego matki - Curtisowi zawsze wierzyła, więc uwierzy i wam, jeli tylko uzgodnicie szczegóły a potem zapakujcie go do łóżka. Przepraszam, ale to nie może czekać - odparłem. Przyjrzała mi się uważnie i chyba przekonała się, że przynajmniej mnie się wydaje, że to prawda, więc wszyscy BUICK 8 311 wrócilimy na ławeczkę dla palaczy i patrzšc na gasnšce fajerwerki w baraku - drugi pokaz tego wieczora, choć niespecjalny, przynajmniej nie w tej chwili - opowiedziałem Nedowi jeszcze jednš historię z dawnych dni. Widziałem jš jak w teatrze, dwie postaci na prawie pustej scenie, dwie osoby dramatu pod jednym silnym reflektorem, dwaj mężczyni siedzšcy... WTEDY: Curtis Dwaj mężczyni siedzšcy na ławeczce dla palaczy w bla-
sku letniego słońca, jeden wkrótce umrze*- kiedy idzie o nasze ludzkie życie, na końcu każdego łańcucha jest pętla i Curtis Wilcox włanie dotarł do swojej. Obiad będzie jego ostatnim posiłkiem i żaden z nich tego nie wie. Skazaniec patrzy, jak jego towarzysz zapala papierosa, i żałuje, że sam też nie może, ale rzucił. Papierosy dużo kosztujš, Michelle zawsze mu to mówiła, ale głównie chodziło o to, że chce zobaczyć, jak jego dzieci dorastajš. Chce zobaczyć, jak kończš szkoły, chce zobaczyć kolor włosów ich dzieci. Ma też plany, co zrobi, kiedy odejdzie na emeryturę, rozmawiał o tym z Michelle, o samochodzie mieszkalnym, który zabierze ich na zachód, gdzie być może osišdš na stałe, ale odejdzie szybciej, niż planował i zupełnie sam. Co do papierosów, nie musiał ich rzucać, ale czy człowiek może to wiedzieć z góry? Letnie słońce przyjemnie grzeje. Póniej zrobi się goršco, upalny dzień mierci, ale te raz jest przyjemnie, a to po drugiej stronie siedzi cicho. Siedzi cicho coraz dłużej i dłużej. Błyskownice, kiedy się pojawiajš, sš spokojniejsze. Traci rozpęd, tak myli skazany na mierć funkcjonariusz policji stanowej. Ale Curtis czuje czasami bicie jego serca i jego ciche wezwanie i wie, że trzeba na niego uważać. To jego misja; odrzucał każdš szansę na awans, żeby jš wypełnić. Buick 8 zabrał jego partnera, ale w pewien sposób zabrał też Curtisa Wilcoxa. Curt nie zamknšł się w bagażniku, czego omal nie zrobił Huddie Royer w 1988 roku i buick go nie zjadł żywcem, jak prawdopodobnie zjadł Briana Lippy'ego, ale i tak go zabrał. Zawsze jest w jego głowie. Curt słyszy jego szept tak, jak rybak pišcy w domu nawet przez sen BUICK 8 313 słyszy szept morza. A szepcze pewien głos, a to stworzenie obdarzone głosem może... Odwraca się do Sandy'ego Dearborna i pyta: - Czy on myœli? Czy nas obserwuje, myœli, czeka na szansę? Dearborn - niektórzy za plecami nadal nazywajš go nowym sierżantem - nie musi pytać, kogo ma na myœli jego przyjaciel. Gdy chodzi o lokatora Baraku B, wszyscy w jednostce mylš tak samo i czasem Curtis ma wrażenie, że buick wzywa nawet tych, którzy dostali przeniesienie do innej jednostki, albo w ogóle wystšpili z policji stanowej i zajęli się innš, bezpieczniejszš robotš. Niekiedy uważa, że wszyscy noszš piętno, tak jak amisze w czarnych strojach i czarnych bryczkach, albo tak jak ksišdz znaczy twoje czoło w rodę Popielcowš, albo jak więniowie skuci razem i kopišcy niekończšcy się rów. - Jestem prawie pewien, że nie - mówi nowy sierżant. - A jednak najgorsze zostawił na moment, kiedy w barakach nie było prawie nikogo - odzywa się człowiek, który rzucił palenie, by móc patrzeć na dorastanie swoich dzieci i ich dzieci. - Jakby wiedział. Jakby potrafił myleć. I obserwować. I czekać. Nowy sierżant się œmieje - wyraz rozbawienia i najdelikatniejszej pogardy. - Odbiło ci na jego punkcie, Curt. Zaraz mi powiesz, że wypucił z siebie jaki promień czy co, żeby zderzyć tę cy ster-
nę z Norco ze szkolnym autobusem. Funkcjonariusz Wilcox odstawił kawę na ławkę, żeby zdjšć wielki kapelusz - swojego stetsona. Zaczyna go obracać w rękach, stary nawyk. Dwa kroki dalej Dicky-Duck Eliot podjeżdża do pompy i zaczyna tankować D-12, czego wkrótce nie będš już mogli robić. Dostrzega ich na ławce i macha rękš. Odpowiadajš tym samym,ale mężczyzna z kapeluszem - szarym policyjnym"stetsonem, który zakończy swojš służbę w chwastach pomiędzy puszkami.po coli i papierkami po żarciu na wynos -patrzy głównie na nowego sierżanta. Jego spojrzenie pyta, czy mogš to wykluczyć, czy mogš wykluczyć cokolwiek. Sierżant zirytowany tym spojrzeniem mówi: - To może od razu z nim skończymy? Może z nim skończymy i będzie spokój? Zawieziemy go na pole, nalejemy do œrodka tyle benzyny, że będzie się mu wylewać oknami i rzucimy zapałkę. 314 *"*
STEPHEN KING
Curtis patrzy na niego ze spokojem, który nie maskuje szoku. - To by było chyba najbardziej niebezpieczne ze wszystkiego. Może nawet chce, żebymy to zrobili. Może nas prowokuje. Ile dzieci straciło palce, bo znalazły w chwastach petardę i walnęły jš kamieniem? — To nie to samo. Skšd wiesz, że nie? Skšd wiesz? I nowy sierżant, który póŸniej pomyœli „to mój kapelusz powinien leżeć we krwi na poboczu drogi", nie odpowiada. Sprzeciw wydaje mu się niemal profanacjš. A poza tym, kto wie? Może to i racja. Dzieci naprawdę tracš palce z powodu petard i zabijajš swoje rodzeństwo broniš, którš znajdujš w biurku rodziców, albo podpalajš dom starymi fajerwerkami, które znajdujš w garażu. Bo nie wiedzš, z czym majš do czynienia. + - Przypućmy - mówi mężczyzna obracajšcy stetsona - że ten buick jest jakimœ zaworem. Jak przy aparacie do nurkowania. Czasami robi wdech, a czasami wydech, daje lub przyjmuje zależnie od woli użytkownika. Ale to wszystko zależy od zaworu. - Tak, ale... - Albo inaczej. Powiedzmy, że oddycha jak kto leżšcy na dnie bagna i oddychajšcy przez pustš trzcinę, żeby go nie zauważono. - No dobrze, ale... - Więc to sš małe wdechy lub wydechy, muszš być małe, bo kanał, przez który przechodzš, jest niewielki. Może to coœ, co korzysta z zaworu lub trzcinki, wprowadziło się w stan zawieszenia, jakby w sen lub hipnozę, żeby mogło przeżyć przy tak niewielkiej iloci powietrza. I przypućmy, że zjawia sieja ki niewiadomy idiota, wrzuca do bagna dynamit, żeby je osu szyć, i sprawia, że trzcinka robi się zbędna: Albo, jeœli mówimy o zaworze, przeczyszcza go. Chciałby zaryzykować co takie -
go? Zaryzykować, że dostanie tyle powietrza, ile mu potrzeba? - Nie - mówi cichutko nowy sierżant. - Jak tylko Buck Flanders i Andy Colucci się na to zdecydujš. - Gadasz! - Nie gadam - odpowiada Curtis spokojnie. - Andy twierdzi, że jeli funkcjonariusz policji stanowej nie potrafi się wykręcić od odpowiedzialnoœci za podpalenie samochodu, to poBUICK 8 315 winien oddać odznakę. Majš już nawet plan. Powiedzš, że to przez farbę i rozpuszczalnik z-komórki. Samozapłon, puf, i po krzyku. Poza tym, powiedział Buck, po co posyłać po straż pożarnš? To tylko stary barak ze starym gruchotem w œrodku, jak rany boskie, co za problem. Nowy sierżant nie może się odezwać. Jest zbyt zdumiony. - Myœlę, że buick mógł do nich przemówić - dodaje Curt. - Przemówić. - Sierżant usiłuje co z tego zrozumieć. Przemawia do nich. - Tak. - Curt wkłada kapelusz - zawsze mówili „wielki kapelusz"- na głowę i przekłada pasek na tył głowy, tak jak się go nosi, gdy jest ciepło. Poprawia go na wyczucie. Potem mówi do swojego starego przyjaciela: - Możesz powiedzieć, że do ciebie nigdy nie przemawiał, Sandy? Nowy sierżant otwiera usta, żeby powiedzieć, że skšd, oczywicie, że nie przemawiał, ale ten drugi na niego patrzy, a oczy ma poważne. W końcu nowy dowódca nic nie mówi. - Nie możesz. Bo przemawia. Do ciebie, do mnie, do wszystkich. Najgłoœniej do Huddiego tamtego dnia, kiedy pojawił się potwór, ale słyszymy go nawet wtedy, gdy szepcze. Prawda? A mówi przez cały czas. Nawet przez sen. Więc najważniejsze, żeby nie słuchać. Curt wstaje. - Tylko patrzeć. To nasza misja i teraz już to wiem. Jeœli będzie musiał długo oddychać przez ten zawór czy trzcinkę, czy co tam jeszcze, wczeniej czy póniej się udusi. Zdechnie. I może wcale się tego nie boi. Może to będzie dla niego jak œmierć we nie. Jeli nikt go nie wyłowi. Wystarczy tylko trzy mać się od niego z daleka. Ale także zostawić go w spokoju. Rusza w swojš stronę, życie ucieka mu spod stóp jak piasek i żaden z nich tego nie wie, potem staje i jeszcze raz spoglšda na swego starego przyjaciela. Nie terminowali razem, ale razem uczyli się tej pracy i teraz dobrze się w niej czujš. Kiedy, po pijanemu, stary sierżant nazwał policję powodem, z którego dobrzy ludzie wykonujš podłš robotę. Sandy. Sandy patrzy cierpiętniczo. Mój syn gra w tym roku w baseball, mówiłem ci? -^Zaledwie dwadzieœcia razy. - Trener też ma synka, trzylatka. Pewnego razu w zeszłym tygodniu, kiedy pojechałem po Neda do miasta, widziałem, jak klęczy na jednym kolanie igra z tym małym chłopacz316
STEPHEN KING
^
kiem. I znowu zakochałem się w moim dziecku, Sandy. Tak bardzo jak wtedy, kiedy go wzišłem w ramiona, owiniętego w kocyk. Œmieszne, nie? Sandy nie uważa, żeby to było mieszne. Według niego jest to cała prawda o mężczyznach. - Trener dał im koszulki i Ned był^w niš ubrany, i klęczał na jednym kolanie, rzucał piłke do tego malucha i przysięgam ci, że był najbielszš, najczystszš istotkš, na jakš kiedykolwiek padały letnie promienie słońca. A potem mówi... DZIŒ: Sandy W baraku niemrawo błysnęło, wiatło było tak blade, że prawie liliowe. Po nim ciemnoć... znowu błysk... znowu ciemnoć... tym razem już niezakłócona. - Koniec? - spytał Huddie i sam sobie odpowiedział: Tak, chyba. Ned nie zwracał na to uwagi. - Co? - spytał. - Co wtedy powiedział? - To, co mówi każdy mężczyzna, kiedy mu się w domu układa. Że jest szczęœciarzem. Steff poszła do mikrofonu i komputera, ale inni zostali. Ned ich nie zauważał. Zapuchnięte oczy o zaczerwienionych powiekach wpatrywały się tylko we mnie. , - Powiedział coœ jeszcze? - Że przed tygodniem zdobyłe dwie bazy i że po drugiej mu pomachałe. To mu się spodobało, miał się, kiedy mi o tym opowiadał. Powiedział, że w najgorszej formie potrafisz więcej niż on w najlepszej. Dodał, że musisz poprawić technikę, jeli poważnie mylisz o zdobyciu trzeciej bazy. Mały spucił oczy i zaczšł toczyć ze sobš walkę. Odwrócilimy wzrok, wszyscy, żeby mu zapewnić prywatnoć. Wreszcie się odezwał: - Powiedział mi, że nie wolno się poddawać, a co zrobił z tym samochodem? Z tym cholernym buickiem? Poddał się. - Podjšł decyzję - odrzekłem. - To różnica. Siedział, zastanawiajšc się, potem skinšł głowš. - No dobrze. - Dym razem - odezwał się Arky - naprawdę jadę do domu. - Ale zanim pojechał, zrobił coœ, czego nigdy nie za318 STEPHEN KING pomnę: pochylił się i pocałował Neda w spuchnięty policzek. Czułoć tego gestu mnš wstrzšsnęła. - Dobranoc, mały. Dobranoc, Arky. Odjechał rozklekotanš furgonetkš, a Huddie powiedział: - Odwiozę Neda do domu jego chevroletem. Kto chce za mnš pojechać i przywieć mnie tuz powrotem? - Ja - zgłosił się Eddie, - Ale zostanę na zewnštrz. Jeœli Michelle wybuchnie, chcę być poza strefš opadów radioaktywnych. - Będzie dobrze - zapewnił go Ned. - Powiem, że dostrzegłem tę puszkę na półce i wzišłem jš, żeby zobaczyć, co to. Zagazowałem się jak idiota.
Spodobała mi się ta bajeczka. Miała tę zaletę, że była prosta. Włanie co takiego wymyliłby jego ojciec. Ned westchnšł. - Jutro z samego rana będę u okulisty w Statler Village. - To nie boli - powiedziała Shirley. Ona także go pocałowała, w kšcik ust. Dobranoc, chłopcy. Tym razem wszyscy jadš i nikt nie wraca. - Amen - zgodził się Huddie i odprowadzilimy jš wzrokiem. Miała jakie czterdzieci pięć lat, ale i tak było na co popatrzeć, gdy wprawiała tyłeczek w ruch. Nawet przy księżycu. (Zwłaszcza przy księżycu). No i pojechała, minęła nas, machnšwszy krótko rękš, a potem były już tylko tylne wiatła. W Baraku B panuje ciemnoć. Nie ma żadnych wiateł ani fajerwerków. Na dziœ koniec, a pewnego dnia będzie koniec na zawsze. Ale jeszcze nie. Jeszcze czułem w głębi głowy senne pulsowanie, falujšcy szept, który mógł się zmieniać w słowa, jeli się tego chciało. To, co zobaczyłem... To, co zobaczyłem, kiedy trzymałem w ramionach chłopca oœlepionego gazem. - Chcesz się z nami zabrać, Sandy? - spytał Huddie. - Nie, chyba nie. Posiedzę jeszcze trochę i pojadę do domu. Jeli Michelle będzie sprawiać kłopoty, niech do mnie zadzwoni. Tutaj albo do domu, bez różnicy. - Mama nie będzie sprawiać kłopotów - powiedział Ned. - A ty? Będziesz jeszcze sprawiać kłopoty? Zawahał się i odrzekł: - Nie wiem. BUICK 8 319 W pewnym sensie była to najlepsza możliwa odpowiedŸ. Musiałem mu przyznać punkty za uczciwoć. Odeszli, Huddie i Ned, w stronę bel aire'a. Eddie oddzielił się od nich, poszedł do własnego samochodu i zatrzymał się przy moim, żeby zdjšć z dachu koguta i wrzucić go do œrodka. Ned zatrzymał się przy tylnym zderzaku swego samochodu i odwrócił się do mnie. - Sandy. - Co tam? - Czy ojciec miał jakie pomysły, skšd mógł się wzišć? Czym jest? Kim był mężczyzna w czarnym płaszczu? A wy? - Nie. Od czasu do czasu snuliœmy przypuszczenia, ale nikt nie miał teorii, która by się trzymała kupy. Jackie O'Hara wyraził to chyba najlepiej, bo powiedział, że buick jest jak kawałek układanki, który nigdzie nie pasuje. Zastanawiasz się i zastanawiasz, obracasz tak i tak" próbujesz wszędzie, a pewnego dnia patrzysz, a on jest czerwony, a wszystkie kawałki twojej układanki sš zielone. Rozumiesz? - Nie. - To się nad tym zastanów, bo będziesz musiał z tym żyć.
- Niby jak? - W jego głosie nie brzmiał już gniew, już się wypalił. Teraz mały chciał tylko instrukcji. To dobrze. - Nie wiesz, skšd się wzišłe ani dokšd zmierzasz, no nie? Ale z tym żyjesz. Nie wciekasz się zbyt często z tego powodu. Nie powięcasz więcej niż godzinę dziennie na wygrażaniu pięœciami niebu i przeklinaniu Boga. - Ale... - Buicki sš wszędzie - powiedziałem. Kiedy sobie poszli, Steff przyszła i przyniosła mi kubek kawy. Podziękowałem, ale nie miałem ochoty. Spytałem, czy ma papierosa. Spojrzała na mnie z urazš - niemal zgrozš i przypomniała, że nie pali. Jakby to była jakaœ bariera, taka z tablicš „OBJAZD DLA WSZYSTKICH BUICKÓW ROADMASTERÓW". O rany, gdybyż tak można. Gdyby. - Jedziesz do domu? - spytała. - Za moment. Wróciła do rodka. Zostałem sam na ławeczce dla palaczy. W samochodzie miałem papierosy, co najmniej pół paczki w schowku na rękawiczki, ale podniesienie się z miej320 STEPHEN KING Ťť•** sca wydawało mi się zbyt wielkim wysiłkiem, przynajmniej na razie. A kiedy wstałem, doszedłem do wniosku, że lepiej będzie pocišgnšć to do końca. Zapalić mogłem po drodze do domu. Potem mogłem sobie zjeć obiad z mrożonki „The Country Way" na pewno już zamknęli i zresztš wštpiłem, żeby Cynthia Garris jako specjalnie się ucieszyła na widok mojej gęby. Za bardzo jš wystraszyłem, choć jej strach w ogóle nie mógł się równać z moim, kiedy wreszcie pojšłem, co Ned niemal z całš pewnociš zamierza zrobić. A ten strach był tylko bladym odbiciem przerażenia, które czułem, patrzšc w unoszšcy się fioletowy blask, kiedy oœlepiony chłopiec zwisał mi w ramionach, i te monotonne bam-bam-bam w uszach, odgłos zbliżajšcych się kroków. Spoglšdałem w dół, jakby do studni i jednoczeœnie do góry... jakbym patrzył przez jakiœ pryzmat. Albo przez peryskop przedzielony błyskawicš. To, co wtedy widziałem, było bardzo wyraŸne - nigdy tego nie zapomnę - i bajecznie dziwne. Żółta trawa, bršzowa na czubku, porastała kamieniste zbocze, które wznosiło się przede mnš, a potem kończyło się urwiskiem. Uwijały się w niej zielone żuki, a z boku rosły te blade lilie. Nie widziałem dna urwiska, ale ujrzałem niebo. Miało kolor makabrycznie intensywnego fioletu, pełne chmur i błyskawic. Prehistoryczne niebo. Po nim kršżyły w strzępiastych stadach jakie latajšce stworzenia. Może ptaki. Albo nietoperze, takie jak ten, którego usiłował pokroić Curt. Byłem za daleko, żeby to stwierdzić. No i wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Wydaje mi się, że na dnie tego urwiska znajdował się ocean, ale nie wiem, czemu tak mylę - może tylko ze względu na tę rybę, która wyskoczyła z bagażnika buicka. Albo przez zapach soli. Wokół roadmastera zawsze unosił się ten słaby, łzawy solny zapach. Na dole mojego ekranu (jeli mogę tak powiedzieć)
w żółtej trawie leżał srebrny ornament cienkiego łańcuszka swastyka Briana Lippy'ego. Po latach poczerniała. Trochę dalej znajdował się kowbojski but, taki haftowany, z podkutym obcasem. Prawie na całej powierzchni skóra pokryła się czarnoszarym mchem, który wyglšdał jak pajęczyna. But był rozerwany, w cholewce powstała jakby zębata paszcza, w której dostrzegłem żółtawe lnienie koci. Nie było ciała: po dwudziestu latach w żršcym powietrzu na pewno uległo rozkładowi, choć wštpię, żeby tylko jemu. Według mnie szkolny kolega Eddiego J. został pożarty. Przypuszczalnie BUICK 8 321 nawet żywcem. Może krzyczał, jeli zdołał nabrać tyle powietrza. Przez ten chwilowy ekran zobaczyłem jeszcze dwie rzeczy. Pierwszš był kapelusz, także powleczony futerkiem czarnoszarego mchu; porastał całe rondo i zagłębienie w denku. Ten kapelusz nie był taki, jak nosimy teraz, od lat siedemdziesištych mundury się zmieniły, ale był to niewštpliwie stetson funkcjonariusza policji stanowej. Wielki kapelusz. Nie potoczył się dalej, bo kto przebił go drewnianym palem, żeby unieruchomić. Jakby zabójca Ennisa Rafferty'ego bał się obcego przybysza jeszcze po jego mierci i wbił na pal najbardziej uderzajšcy fragment jego stroju, żeby mieć pewnoć, że nie wstanie i nie będzie grasować w nocy jak zgłodniały wampir. W pobliżu kapelusza, zardzewiała i prawie zaronięta, leżała broń. Nie automatyczna beretta, które teraz mamy, ale ruger, taki jak George'a Morgana. Czy Ennis też popełnił samobójstwo, strzelajšc z niego? A może zobaczył, że zbliża się jakie stworzenie i zginšł, strzelajšc do niego? Czy w ogóle zdšżył otworzyć ogień? Nie można było odgadnšć, a zanim zdšżyłem się lepiej przyjrzeć, Arky krzyknšł do Steff, żeby mu pomogła, i szarpnęli mnie do tyłu z Nedem, który zwisał mi w objęciach jak duża lalka. Nic więcej nie widziałem, ale przynajmniej na jedno pytanie znalazłem odpowiedŸ. Jednak tam trafili, Ennis Rafferty i Brian Lippy. Gdziekolwiek jest to „tam". Podniosłem się z ławki i po raz ostatni poszedłem do baraku. Stał tam, granatowy jak nocne niebo i nie całkiem taki jak trzeba, choć rzucał cień, jakby był zupełnie normalny. „Olej jest w porzšdku", powiedział do Bradleya Roacha mężczyzna w czarnym płaszczu i zniknšł, zostawiwszy po sobie dziwnš metalowš wizytówkę. W pewnym momencie podczas tej ostatniej bezgłoœnej burzy z piorunami bagażnik zamknšł się sam z siebie. Na podłodze leżało z dziesięć martwych żuków. Jutro je sprzštniemy. Nie ma sensu ich przechowywać czy fotografować, w ogóle nie ma sensu czegokolwiek przy nich robić. Już nas to nie obchodziło. Jutro spalimy je w piecu. Sam wyznaczę ludzi do tej roboty. Rozdzielanie zadań także należy do obowišzków tych, którzy zasiadajš w wielkich fotelach, i człowiek się do tego przyzwyczaja. Jednemu cukierka, drugiemu
21.Buick8 322 STEPHEN KING gówno. Czy mogš się skarżyć? Nie. Czy mogš wypełnić CPN1? Ależ proszę bardzo. Jeli im to sprawi przyjemnoć. - Przeczekamy cię - powiedziałem do stworzenia w baraku. - Zobaczysz. Stał tam na tych swoich białych oponach, a puls głęboko w mojej głowie szepnšł: może. A może nie. PÓ•NIEJ Pogrzeby sš skromne, prawda? Sš. Koszula zawsze wpuszczona w spodnie, spódnica za kolana. Zmarł nagłš œmierciš. To może być wszystko, od zawału w kiblu po cios włamywacza. Ale gliniarze przeważnie wiedzš, jak wyglšda prawda. Nie zawsze się tego chce, zwłaszcza kiedy chodzi o jednego z nas, ale tak już jest. Bo przeważnie to my się zjawiamy pierwsi, w blasku czerwonych wiateł i skrzeczeniu walkie-talkie u pasów, które dla pana Obywatela brzmi jak bełkot. Dla większoci osób zmarłych nagłš mierciš to my jestemy pierwszymi twarzami, w które się wpatrujš ich otwarte niewidzšce oczy. Kiedy Tony Schoondist nam powiedział, że zamierza odejć na emeryturę, pamiętam, jak pomylałem: dobrze, to dobrze, bo już się trochę postarzał. Nie wspominajšc o tym, że coraz wolniej kojarzy. Teraz, w roku 2006, sam jestem gotów do tego kroku, a niektórzy z moich młodszych kolegów mylš pewnie to samo: postarzał się i wolno kojarzy. Ale na ogół, ha, na ogół czuję się prawie tak samo jak zawsze, rzeœki i wesoły, w każdej chwili gotów przepracować dwie zmiany z rzędu. Przeważnie, kiedy zauważam swoje siwe włosy, których zaczyna być więcej od czarnych, i widzę, że czoło mi się zdecydowanie powiększyło, wmawiam sobie, że to chyba jaka pomyłka, zwyczajne niedopatrzenie, które zostanie naprawione, kiedy zwróci się uwagę odpowiednim władzom. To Niemożliwe^mylę, że człowiek, który tak bardzo czuje się dwudziestopięciolatkiem, może wyglšdać zdrowo po pięćdziesištce. Potem pojawia się gorszy okres i już wiem, że to żadna pomyłka, tylko czas idzie dalej, to jest to jego mo324 STEPHEN KING notonne, ponure człapanie. Ale czy kiedykolwiek przeżyłem gorszš chwilę niż ta, gdy zobaczyłem Neda za kierownicš buicka roadmastera 8? Tak. Była taka chwila. Zgłoszenie odebrała Shirley: wypadek na autostradzie 32, w pobliżu skrzyżowania przy szosie Humboldta. Inaczej mówišc tam, gdzie kiedy znajdowała się stara stacja Jenny. Kiedy Shirley stanęła w otwartych drzwiach mojego gabinetu, miała twarz szarš jak popiół. - Co jest? - spytałem. - Co ci się stało, do cholery? - Sandy... zadzwonił jaki człowiek i powiedział, że tym pojazdem był stary chevrolet, czerwono-biały. Powiedział,
że kierowca nie żyje. - Przełknęła linę. - Jest w kawałkach. Tak powiedział. Wtedy mnie to nie ruszyło, choć potem tak, kiedy musiałem na to spojrzeć. Na niego. - Chevrolet. Wiesz, jaki model? - Nie pytałam, Sandy. Nie mogłam. - Oczy miała pełne łez. - Nie miałam odwagi. Ale ile starych czerwono-białych chevroletów mamy w okręgu Statler? Pojechałem na miejsce wypadku z Philem Candletonem, modlšc się, żeby rozbity samochód okazał się chevroletem malibu albo biscayne, czymkolwiek, byle nie bel aire'em, numer rejestracyjny MY 57. Ale to był on. Kurwa - odezwał się cicho przerażony Phil. Wbił się w filar betonowego mostu, który biegnie nad strumieniem Redfern, o jakie pięć minut na piechotę od miejsca, gdzie po raz pierwszy pojawił się buick 8 i gdzie zginšł Curtis. Bel aire miał pasy bezpieczeństwa, ale on ich nie zapišł. Nie było œladów hamowania. > - Chryste wszechmogšcy - powiedział Phil. - To nie w porzšdku. Nie w porzšdku i nie wypadek. Choć w przemówieniu na pogrzebie, kiedy wszyscy przychodzš ze schludnie wpuszczonymi w spodnie koszulami i spódnicami dyskretnie zasłaniajšcymi kolana, powiedziano tylko, że zmarł nagłš œmierciš, co było prawdš. O Boże, i to jak. Do tego czasu zaczęli się już pojawiać gapie, zwalniali, żeby się przyjrzeć, co tam leży twarzš w dół na wšskim moœcie. Jakiœ palant zrobił chyba nawet zdjęcie. Miałem ochotę za nim pobiec i wsadzić mu w dupę ten gówniany jednorazowy aparacik. BUICK 8 325 - Zablokuj drogę - poleciłem Philowi. - Ty i Carl. Skierujcie ruch objazdem. Ja go* przykryję. Jezu, co za bałagan. Chryste! Kto powie jego matce? Phil nie patrzył na mnie. Obaj wiedzielimy, kto to będzie. Póniej zacisnšłem zęby i wypełniłem najgorszy obowišzek łšczšcy się z zasiadaniem w wielkim fotelu. Potem poszedłem do „The Country Way" z Shirley, Huddiem, Philem i George'em Stankowskim. Nie wiem jak oni, ale nie dałem sobie chwili wytchnienia; stary Sandy zalał się w trupa w rekordowym tempie. Z tego wieczora zostały mi tylko dwa wyraŸne wspomnienia. Pierwsze to jak klaruję Shirley, że szafy grajšce w The Country Way" sš bardzo dziwne, bo majš te wszystkie piosenki, o których się zapomniało i których się nie pamięta, dopóki znowu nie zobaczy się ich tytułów. Nie załapała, o co chodzi. Drugie wspomnienie to jak idę do toalety, żeby zwymiotować. Potem, ochlapujšc twarz zimnš wodš, spoglšdam na siebie w mętne lustro. I wiem z całš pewnociš, że ta starzejšca się twarz to żadna pomyłka. Pomyłkš było przekonanie, że dwudziestopięciolatek, który żyje w mojej głowie, jest prawdziwy. Pamiętam, jak Huddie krzyczał: Sandy, złap mnie za rę-
kę!", i jak obaj, Ned i ja, runęliœmy na chodnik, bezpieczni wœród nich. Kiedy o tym pomylałem, zaczšłem płakać. Zmarł nagłš mierciš, to gówno się nadaje w sam raz dla „American", ale gliniarze wiedzš, jak to jest. To my sprzštamy bałagan i zawsze wiemy, jak to jest naprawdę. Na pogrzeb przyszedł oczywiœcie każdy, kto nie miał służby. Był jednym z nas. Kiedy się skończyło, George Stankowski odwiózł jego matkę i dwie siostry do domu, a ja wróciłem z Shirley do baraków. Spytałem, czy idzie na stypę, ale ona pokręciła głowš. Nienawidzę takich imprez. Więc wypalilimy ostatniego papierosa na ławeczce, od niechcenia obserwujšc młodego funkcjonariusza, który patrzył na buicka. Stał w tej samej postawie na rozstawionych nogach - typu ^bić demokratów" i „a znacie to, przychodzi baba do lekarza" - którš wszyscy przyjmowalimy, zaglšdajšc do Baraku B. Nadeszło nowe stulecie, ale wszystko inne było mniej więcej takie samo. 326
STEPHEN KING rf - To takie niesprawiedliwe - powiedziała Shirley. - Młody mężczyzna... - Co ty opowiadasz? Eddie J. miał czterdzieci parę lat... może nawet pięćdziesišt. Jego siostry majš pod szećdziesištkę. Matka ma prawie osiemdziesišt! ^. - Wiem, o co ci chodzi. Był na to za młody. - Tak samo, jak Geofge Me^gan. - A może...? - Skinęła głowš w stronę Baraku B. - Nie sšdzę. To życie. Uczciwie spróbował wytrzewieć i przejechał się. Zaraz potem, jak kupił od Neda bel aire'a. Eddie zawsze go lubił, a Ned i tak nie mógłby nim jedzić w Pitt, nie na pierwszym roku. Stałby bezużytecznie... - ...a Ned potrzebował pieniędzy. - Ić do college'u, majšc tylko matkę? No mylę, każde go centa. Więc kiedy Eddie go spytał, powiedział, że jasne, czemu nie. Eddie dał mu trzy i pół tysišca... - Trzy tysišce dwieœcie - poprawiła mnie Shirley z przekonaniem człowieka, który wie. - Dwiecie, pięćset, co za różnica. Chodzi mi o to, że Eddie zobaczył chyba wiatełko w tunelu. Przestał łazić po knajpach, zamiast tego zaczšł przychodzić na spotkania AA. To ten pozytywny kawałek historii. Trwało to ze dwa lata. Po drugiej stronie parkingu funkcjonariusz, który zaglšdał do Baraku B, odwrócił się, zobaczył nas i ruszył w naszym kierunku. Na ramiona wystšpiła mi gęsia skórka. W tym szarym mundurze chłopak - ale nie był już chłopcem, już nie - wyglšdał jak skóra zdarta z ojca. Nie ma w tym nic dziwnego, zwyczajnie geny, wiadomoć przekazana przez krew. Ale ten wielki kapelusz był upiorny. Mały trzymał go w rękach i obracał. - Eddie zakończył występy akurat w chwili, kiedy ten tu uznał, że college nie jest dla niego - odezwałem się. Ned Wilcox porzucił Pitt i wrócił do Statler. Przez rok
wykonywał robotę Arky'ego, bo Arky odszedł na emeryturę i wrócił do Michigan, gdzie bez wštpienia wszyscy mówiš z takim akcentem (straszna myl). Skończywszy dwadziecia jeden lat, zgłosił się i zdał egzaminy. Teraz miał dwadzieœcia dwa lata. Czeć, żółtodziobie. W połowie drogi syn Curta zatrzymał się i obejrzał na barak, nadal obracajšc stetsona w rękach. Niele wyglšda, prawda? - szepnęła Shirley. BUICK 8 327 Przybrałem minę starego sierżanta - trochę nonszalanckš, trochę pogardliwš. - Nawet się doć wyrobił. Masz pojęcie, jakie piekło zrobiła jego matka, kiedy wreszcie się połapała, co mu chodzi po głowie? Shirley zaczęła się miać i miejšc się, zgasiła papierosa. - A jak się dowiedziała, że chce sprzedać bel aire'a Eddiemu Jacubois! Przynajmniej tak mi opowiadał Ned. No wiesz, przecież musiała się zorientować, co się kroi. Musiała. Była żonš jednego z nas, jak pragnę Boga. I pewnie wiedziała, że tu jest jego miejsce. Ale Eddie... gdzie było jego miejsce? Dlaczego nie mógł przestać pić? Raz a dobrze? - Odwieczne pytanie - powiedziałem. - Mówiš, że to choroba, jakby rak albo cukrzyca. Może i racja. Eddie zaczšł przychodzić na służbę i mierdział alkoholem, nikt go zbyt długo nie krył; sytuacja była zbyt poważna. Kiedy nie zgodził się szukać pomocy i nie dał się zamknšć w specjalnym szpitalu do suszenia funkcjonariuszy, dostał dwie możliwoœci do wyboru: albo odejdzie po cichu, albo zostanie wywalony z wielkim hukiem. Odszedł, a jego emerytura wynosiła z połowę tego, co by dostał, gdyby wytrwał jeszcze trzy lata - pod koniec zyski bardzo rosnš. A ja nie rozumiałem - tak samo jak Shirley - dlaczego nie wytrwał? Dlaczego nie powiedział sobie -jeszcze przez trzy lata będzie mnie suszyć, a potem hulaj dusza, w ogóle nie będę trzewieć? Nie wiem. Knajpa The Tšp" faktycznie stała się drugim domem Eddiego J. I jeszcze ten stary bel aire. Eddie woskował go na zewnštrz i pucował wewnštrz aż po ostatni dzień, kiedy wjechał prosto w filar koło strumienia Redfern z prędkociš mniej więcej stu trzydziestu na godzinę. Wówczas miał już ku temu wiele powodów"- nie był szczęœliwy - ale trzeba by się zastanowić^czy za tym nie kryło się co jeszcze. A zwłaszcza czy pod koniec nie słyszał tego pulsowania, tego falujšcego szeptu, który brzmi jak głos w rodku głowy. Zrób to, Eddie, no zrób, czemu nie? Już cię nic nie spotka, wiesz? Wszystko się zużyło. Wcinij gaz do dechy i skręć mocno w prawo. Zrób to. No! Spłataj kolegom psikusa, niech po tobie posprzštajš. Pomylałem o wieczorze, kiedy siedzielimy wszyscy na tej ławeczce, a młody mężczyzna, na którego teraz patrzyłem, wówczas młodszy o cztery lata, słuchał łapczywie opo328
STEPHEN KING
^
wieci Eddiego o tym, jak to zatrzymali odpicowanš furgonetkę Briana Lippy'ego. Chłopak słuchał, a Eddie opowiadał, jak usiłował namówić dziewczynę Lippy'ego, żeby coœ ze sobš zrobiła, zanim chłopak jš spierze tak, że jej rodzona matka nie pozna, albo zanim jš wręcz zabije. Okazało się, że jednak to ona miała się ostatnia. (> ile mi wiadomo, ta pobita dziewczyna przeżyła jako jedyna z owego autostradowego kwartetu. Tak, żyje i jako tam się miewa. Nie wyjeżdżam już często na patrole, ale jej nazwisko i zdjęcie czasem przechodzi przez moje biurko; na każdym zdjęciu widzę kobietę coraz podobniejszš do zapijaczonej, pobitej, pieprzšcej się za paczkę papierosów wiedmy, którš się stanie, jeli nie wy darzy się cud. Wiele razy prowadziła po alkoholu, zgarniano jš za narkotyki, raz trafiła do szpitala ze złamanš rękš i biodrem w wyniku upadku ze schodów. Podejrzewam, że z tych schodów pomógł jej spać kto w*rodzaju Briana Lip py'ego, może nie? Ma dwoje albo troje dzieci, które oddała do adopcji. Więc tak, nadal tu jest, ale czy to jest życie? Jeœli tak, to powiem, że chyba George Morgan i Eddie J. mieli lepszy pomysł. - Fruwam stšd - odezwała się Shirley i wstała. - Wystarczy rozrywek jak na jeden dzień. Poradzisz sobie? - Aha - powiedziałem. - Hej, niele to zrobił, nie? Nie ma co. Nie musiała dodawać nic więcej. Przytaknšłem z uœmiechem. - Eddie był w porzšdku - oznajmiła. - Może nie potrafił rzucić picia, ale miał najlepsze serce na œwiecie. Lekko pocałowała Neda w policzek, kładšc mu rękę na ramieniu i wspinajšc się na palce, po czym ruszyła do samochodu. Ned podszedł do mnie. - W porzšdku? - spytał. - Aha, nieŸle. - A pogrzeb...? - E, wiesz, pogrzeb jak pogrzeb. Bywałem na lepszych i na gorszych. Dobrze, że zamknęli trumnę. - Sandy, mogę ci co pokazać? Tam? - Skinšł głowš w stronę Baraku B. - Jasne. - Wstałem. - Temperatura spada? Jeli tak, była to wielka nowina. Już od dwóch lat temperatura w baraku nie spadła więcej niż trzy stopnie w stosunku do temperatury na zewnštrz. Od ostatniego pokazu ogni BUICK 8 329 sztucznych minęło szesnacie miesięcy, a ten pokaz to było wszystkiego osiem czy dziewięć niemrawych mrugnięć. - Nie - powiedział. - Bagażnik się otworzył? - Zamknięty na głucho. - To co? - Sam zobacz. Spojrzałem na niego ostro i po raz pierwszy oprzytomniałem na tyle, że zobaczyłem, jaki jest ożywiony. Potem, ze zdecydowanie mieszanymi uczuciami - ciekawoć i lęk za-
znaczały się najsilniej - poszedłem przez parking z synem mojego starego kumpla. Przyjšł przy jednym okienku pozę kierownika budowy, a ja zrobiłem to samo przy drugim. Z poczštku nie zobaczyłem nic nadzwyczajnego; buick stał na betonie jak codziennie mniej więcej przez ćwierć stulecia. Nie było błysków, żadnych popisów. Czerwona strzałka termometru wskazywała nędzne dwadzieœcia trzy stopnie. No? - spytałem. Ned rozemiał się z zachwytem. - Patrzysz prosto na to i nie widzisz! Cudownie! Sam też z poczštku nie widziałem. Wiedziałem, że co się zmieniło, ale nie wiedziałem co. O czym ty mówisz? Pokręcił głowš, rozemiał się. - O nie, panie sierżancie, nie ma mowy. Ty jesteœ szefem; jeste też jednym z trzech gliniarzy, którzy tu byli wtedy i sš teraz. Masz go przed samym nosem, więc się skoncentruj. Znowu spojrzałem, najpierw mrużšc oczy, potem osłaniajšc je rękami po obu stronach, stary gest. Pomogło, ale na co miałem patrzeć? Co się zmieniło, tak, tu miał rację, ale co? Co? Przypomniałem sobie tamtš noc w „The Country Way", jak przewracałem kartki martwej szafy grajšcej, usiłujšc wyłuskać najważniejsze pytanie, którego Ned mi nie zadał. Prawie do mnie przyszło, ale zaraz płochliwie odskoczyło. Kiedy tak się dzieje, nie ma sensu puszczać się w pogoń. Tak mylałem wtedy i tak mylę nadal. Więc zamiast wbijać w buicka 8 moje gliniarskie spojrzenie, odprężyłem się i pozwoliłem myœlom ulecieć. Uleciały do tytułów piosenek, oczywicie, piosenek, których już nie puszczajš nawet w radiostacjach ze starymi przebojami, bo ich krótka chwila popularnoci już uleciała. Socie 330 STEPHEN KING ^ ty's Child" i „Pictures of Matchstick Men", i „Quick Joey Small" i... I bingo, znalazłem. Jak powiedział, miałem to przed samym nosem. Przez chwilę zaparło mi dech. Na przedniej szybie widniało pęknięcie. Cienka srebrna błyskawica, biegnšca ukoœnie od góry do dołu po stronie kierowcy Ť Ť* Ned poklepał mnie po ramieniu. - No widzisz, Sherlocku, wiedziałem, że sobie poradzisz. W końcu miałeœ to przed samym nosem. - Kiedy to się stało? - spytałem. - Wiesz? - Robię mu zdjęcia polaroidem co czterdzieœci osiem godzin - powiedział. - Dla pewnoci jeszcze to sprawdzę, ale zakładam się o zdechłego kota i sznurek, żeby go przywišzać, że na ostatnim zdjęciu nie ma żadnego pęknięcia. Więc pojawiło się pomiędzy rodš wieczór i pištkowym popołudniem... - Spojrzał na zegarek i umiechnšł się szeroko. Do piętnaœcie po czwartej. - Może nawet podczas pogrzebu Eddiego. - Może nawet.
Znowu patrzylimy przez chwilę, nic nie mówišc. Potem Ned się odezwał: - Przeczytałem ten wiersz, o którym mówiłeœ. „Cudowna jednokonna bryczka". -Tak? Aha. Fajny. Œmieszny. Odstšpiłem od okna i spojrzałem na niego. - Teraz już pójdzie szybko, jak w tym wierszu - powiedział. - Zaraz mu pęknie opona... albo odpadnie tłumik... albo błotnik. Wiesz, jak to jest, kiedy się stoi w marcu albo na poczštku kwietnia nad zamarzniętym jeziorem i słucha się trzaskania lodu? Skinšłem głowš. - Włanie tak będzie. - Oczy mu się wieciły i przyszła mi do głowy zabawna myœl: po raz pierwszy od œmierci jego ojca widziałem naprawdę, szczerze szczęœliwego Neda Wilcoxa. - Myœlisz? - Tak. Ale zamiast lodu będš trzaskać ruby i szkło. Gliniarze ustawiš się rzędem przy tych oknach jak za dawnych czasów... ale po to, żeby patrzeć, jak wszystko trzaska, gnie się i odpada. Aż wreszcie się skończy. Będš się zastanawiać, BuiCK8 331 czy na koniec pokaże jeszcze jaki rozbłysk, jak w finale fajerwerków podczas Czwartego Lipca. - Mylisz, że pokaże? - Mylę, że fajerwerki już mu się skończyły. Mylę, że usłyszymy ostatni głony szczęk i można będzie oddać resztki na złom. - Jesteœ pewien? - A skšd - odparł z uœmiechem. - Pewnoœci nie ma nigdy. Nauczyłem się tego od ciebie, Shirley, Phila, Arky'ego i Huddiego. - Zamilkł. - I Eddiego J. Ale będę go obserwować. I prędzej czy póŸniej... - Uniósł rękę, spojrzał na niš, zacisnšł pięć i znów odwrócił się do okna. - Prędzej czy póŸniej. Ja też odwróciłem się do okna, osłoniwszy oczy rękami z obu stron, żeby odcišć blask słońca. Spojrzałem na coœ, co wyglšdało jak buick roadmaster 8. Mały miał sto procent racji. Prędzej czy póŸniej. Bangor, Maine Boston, Massachusetts Naples, Floryda Lovell, Maine Osprey, Floryda 3 kwietnia 1999-20 marca 2002 NOTA OD AUTORA Od czasu do czasu pomysły same do mnie przychodzš podejrzewam, że to się zdarza każdemu pisarzowi - ale w przypadku Buicka 8" sytuacja niemal komicznie się odwróciła - to ja przyszedłem do pomysłu. Mylę, że warto to odnotować, zwłaszcza że łšczy się to z ważnymi podzięko-
waniami. Razem z żonš spędziłem zimę 1999 roku w Longboat Key na Florydzie, gdzie usiłowałem napisać ostatecznš wersję krótkiej powieci (Pokochała Toma Gordona") i nie stworzyłem nic godnego uwagi. Nie miałem także pomysłu, co mógłbym napisać na wiosnę. Pod koniec marca Tabby wróciła samolotem do Maine. Ja pojechałem samochodem. Nienawidzę samolotów, kocham samochody, a poza tym miałem przyczepę mebli, ksišżek, gitar, częci komputerowych, ubrań i papieru. Drugiego czy trzeciego dnia podróży znalazłem się w zachodniej Pensylwanii. Musiałem zatankować i zjechałem z autostrady 1-87. U wylotu zjazdu znalazłem stację Conoco (nie Jenny). Był w niej prawdziwy żywy pracownik, który nalał mi benzyny. Dorzucił nawet parę słów bez dodatkowej opłaty. Zostawiłem go jego sprawom i poszedłem do łazienki zajšć się swoimi. Kiedy skończyłem, poszedłem na tyły stacji. Znalazłem tam doć strome zbocze usłane częciami samo chodowymi, a na dole bulgoczšcy strumień. Na ziemi leżał jeszcze œnieg, brudne łachy i zaspy. Zszedłem kawałek po zboczu, żeby lepiej się przyjrzeć wodzie, i nagle się poliznšBUICK 8 333 łem. Przejechałem jakie trzy metry, zanim zdołałem się chwycić zardzewiałej osi ciężarówki i zatrzymałem ten zjazd. Gdybym się nie złapał, wylšdowałbym w wodzie. A wtedy? Wszystko się może zdarzyć, jak mówi przysłowie. Zapłaciłem facetowi ze stacji (zdaje się, że się nie zorientował, jakš miałem wesołš przygodę) i wróciłem na autostradę. Rozmylałem o moim upadku i zastanawiałem się, co by się stało, gdybym wpadł do strumienia (który podczas wiosennych roztopów zmienił się na jaki czas w małš rzeczkę). Jak długo mój ładunek florydzkich mebli i jaskrawych florydzkich ciuchów stałby koło pompy, zanim facet ze stacji by się zaczšł denerwować? Do kogo by zadzwonił? Ile minęłoby czasu, zanimby ustalili, że się utopiłem? Ten drobny incydent wydarzył się koło dziesištej rano. Po południu byłem już w Nowym Jorku. A historia, którš właœnie przeczytaliœcie, ułożyła mi się z grubsza w głowie. Wspominałem, że pierwsze szkice dotyczš samego wštku; jeœli ma jakie przesłanie, to pojawi się póniej i w naturalny sposób wyniknie z opowiadania. To opowiadanie stało się tak sšdzę - rozważaniem nad ogólnie enigmatycznym charakterem tego, co nas spotyka w życiu, i tym, że nie można się w nim doszukać jakiegoœ konkretnego znaczenia. Pierwszš wersję napisałem w dwa miesišce. Wówczas zdałem sobie sprawę, że narobiłem sobie kłopotów, zabierajšc się do dwóch tematów, o których nie miałem pojęcia: zachodniej Pensylwanii i policji stanowej. Zanim zdołałem się tym zajšć, miałem wypadek i moje życie zmieniło się radykalnie. Lato 1999 roku pożegnałem szczęliwy, że w ogóle żyję. Minšł rok, zanim znowu mogłem zastanowić się nad tym pomysłem, a co dopiero nad nim pracować. Ten zbieg okolicznoœci - zajęcie się ksišżkš o ponurych
wypadkach samochodowych tuż przed ulegnięciem jednemu z nich - nie przeszedł niezauważony, choć starałem się nie nadawać mu zbytniego znaczenia. Z pewnociš nie sšdzę, że podobieństwo losu Curtisa Wilcoxa z powieœci o buicku i tego, co spotkało mnie w prawdziwym życiu, było jakimœ ostrzeżeniem (przede wszystkim - ja przeżyłem). Ale mogę przysišc, że większoć faktów była taka jak te, które wymyœliłem: jak w przypadku Curtisa, z kieszeni wysypały mi się monety, a zegarek został zdarty z nadgarstka. Czapka, którš miałem na głowie, została póŸniej znaleziona w chaszczach, co najmniej dwadzieœcia metrów od miejsca wypad334 STEPHEN KING ku. Ale nie zmieniłem nic w opowiadaniu, żeby opisać, co mnie spotkało; na ogół wszystko, o co mi chodziło, znalazło się w tym pierwszym szkicu. Wyobrania to potężne narzędzie. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby osadzić akcję „Buicka 8" w Maine, choć jest to miejsce; które znam (i kocham) najbardziej ze wszystkich. Zatrzymałem się na stacji benzynowej w Pensylwanii, przejechałem się na tyłku w Pensylwanii, na pomysł wpadłem też w Pensylwanii. Pomylałem, że historia powinna pozostać w Pensylwanii, choć przysparzało to pewnych problemów. Choć były też dobre strony. Na przykład postanowiłem umiejscowić fikcyjne miasto Statler tuż koło Rocksburga, miasta, w którym rozgrywa się akcja œwietnego cyklu K. C. Constantine'a o małomiasteczkowym dowódcy policji Mario Balzicu. Jeli nie czytalicie żadnej z tych powieci, zróbcie to dla własnej przyjemnoci. Histo ria dowódcy Balzica i jego rodziny jest jak „Rodzina Soprano" na odwrót, opowiedziana z policyjnego punktu widzenia. Ponadto zachodnia Pensylwania jest krajem amiszów, których życie pragnšłem zbadać nieco dokładniej. Nigdy nie zdołałbym ukończyć tej ksišżki, gdyby nie pomoc funkcjonariusza Luciena Southarda z policji stanu Pensylwania. Lou przeczytał pierwszš wersję, postarał się nie wyć ze miechu z moich licznych wpadek i napisał osiem stron komentarzy i poprawek, które można bez skrępowania wydrukować w każdym dowolnym podręczniku dla powieœciopisarzy (przede wszystkim funkcjonariusz Southard został nauczony pisać dużymi, czytelnymi drukowanymi literami). Zabrał mnie do kilku baraków policji stanowej, przedstawił trzem dowódcom, którzy byli tak mili, że pokazali, co i jak robiš (przede wszystkim sprawdzili mojš furgonetkę dodge'a - okazała się czysta, o czym donoszę z ulgš, bez żadnych listów gończych ani mandatów), oraz zademonstrowali wszelkie rodzaje sprzętu. Co ważniejsze, Lou i jego koledzy zabrali mnie na obiad do restauracji w kraju amiszów, gdzie spożyliœmy ogromne kanapki i popilimy dzbankami mrożonej herbaty i gdzie uraczyli mnie opowieciami z życia gliniarzy. Niektóre były mieszne, inne straszne, a niektóre zdołały w sobie pomiecić to i to. Nie wszystkie znalazły się w ksišżce, ale kilka tak, w odpowiednio przetworzonej po-
staci. Potraktowano mnie życzliwie i nikt nie chodził zbyt BUICK 8 335 szybko, co mnie ucieszyło. W tamtych czasach jeszcze kuœtykałem o kuli. Dziękuję ci, Lou - i wszystkim funkcjonariuszom policji stanowej z baraków Butler - za pomoc w pokazaniu Pensylwanii w ksišżce o Pensylwanii. A co znacznie ważniejsze, dziękuję, że pomoglicie mi zrozumieć, co właciwie robiš funkcjonariusze policji stanowej. I jakš cenę płacš za to, żeby robić to dobrze. SK Koniec