Robert J. Szmidt Objazd Nie lubię zostawać w pracy do późna. Zwłaszcza jesienią, kiedy zmierzcha się tak szybko. I deszcz leje nieustannie. Ale jak mu...
7 downloads
13 Views
85KB Size
Robert J. Szmidt
Objazd Nie lubię zostawać w pracy do późna. Zwłaszcza jesienią, kiedy zmierzcha się tak szybko. I deszcz leje nieustannie. Ale jak mus, to mus. Nie mogę zabierać roboty do domu. Konkurencja nie śpi. Ja też nie mogę. Problemy zaczęły się, kiedy próbowałem zjechać z obwodnicy. Autostrada była zakorkowana już kilkaset metrów przed pierwszą tablicą informacyjną. Sześćdziesiąt minut czekania. Jeśli nie więcej. Kolejna godzina poza domem, słodkim domem. Nie mogłem i nie chciałem sobie na to pozwolić. Nie dzisiaj. Nawigacja pokazała alternatywną trasę. Zdecydowałem się na nią, zależało mi na czasie. Słuchając melodyjnego głosu płynącego z głośników, podążyłem dalej obwodnicą. Po sześciu kilometrach wąski pas asfaltu prowadził w dół po łuku, na jedno ze starszych przedmieść miasta. W ostatniej chwili wbiłem się w przerwę pomiędzy jadącymi nieprzerwanym sznurem ciężarówkami. Musiałem ostro hamować, żeby nie uderzyć w betonowe obramowania wiaduktu. Truckerzy trąbili jak szaleni, jeden, drugi, trzeci, ale ja już byłem na zjeździe. Prujcie się, flaki...
Trzymaj się prawego pasa ruchu, na pierwszym skrzyżowaniu skręć w lewo. Kocie łby. Nie lubię ich. Jadąc po tych uliczkach, pamiętających jeszcze czasy drugiej wojny światowej, człowiek ma wrażenie, że każda śrubka w jego samochodzie odkręca się i odpada. Co zresztą wcale nie jest dalekie od prawdy. Niestety nie miałem wyjścia. To tylko kilkaset metrów, pocieszyłem się w myślach, ignorując nieustanny turkot dobiegający spod kół. W krzewach na poboczu reflektory wyłuskały żółtą tablicę. Gęste zarośla zasłaniały część napisów, ulewa też nie ułatwiała czytania. Nim zdołałem się skupić na treści, zadzwonił telefon. Oderwałem wzrok od zalanej deszczem, całkowicie wymarłej ulicy. Dom. No tak, już powinienem w nim być. Nic dziwnego, że Hela się niepokoi. Zaraz powiem jej, że dotrę na miejsce najdalej za dwadzieścia minut... Teraz skręć w prawo... Huk, wstrząs, gdyby nie wspomaganie, pewnie wyrwałoby mi kierownicę z rąk. Depnąłem instynktownie na sprzęgło i hamulec, niestety za późno, silnik zgasł. Szlag by to wszystko! Przytknąłem kciuk do stacyjki. Cisza. Nawet za piątym razem. Ekran nawigacji był czarny. Wycieraczka też zamarła w połowie ruchu. Strugi wody lały się po szybach, rozmazując kompletnie widok, ale kiedy pochyliłem się wystarczająco mocno, mogłem wyjrzeć na zewnątrz przez wąski, nieco suchszy pas, tuż pod
ramieniem wycieraczki. Kilka latarń oświetlało pogrążone w mroku kamienice i fragment ulicy. Po prawej widziałem ułożone w pryzmy kostki granitu. Przed maską wykop – wąski, ale głęboki. Nieco dalej studzienkę kanalizacyjną wystającą kilkanaście centymetrów nad powierzchnię tłucznia. Czyżbym najechał na taką samą niespodziankę? Jeśli tak, mam przechlapane. Poszła miska olejowa, alternator, cholera wie, co jeszcze. I to gdzie? Trzasnąłem pięścią w kierownicę. Tablica, żółta tablica. Ostrzeżenie. Nagle poczułem zimny dreszcz w okolicach krzyża. Szybko rozejrzałem się dookoła, usiłując przebić wzrokiem rzekę wody płynącej po szybach. Nie mogłem ich opuścić; jak wszystko w tym wozie, były sterowane elektrycznie. Raz jeszcze przywarłem twarzą do deski rozdzielczej i spojrzałem pod wycieraczkę. Chwilę to trwało, ale zobaczyłem w oddali żółty prostokąt wyzierający zza ułożonych na stos desek. UWA... RO... I trupia czaszka. Muszę wyjść, muszę natychmiast stąd uciekać. Póki nie jest jeszcze za późno. Już wiedziałem, dlaczego koledzy kierowcy z ciężarówek tak żywiołowo zareagowali na mój manewr. Nie widziałem wcześniejszych ostrzeżeń na autostradzie. Potężne naczepy zasłoniły mi całkowicie pobocze. Otworzyłem drzwi i wyszedłem na zewnątrz. Nogi
natychmiast zapadły mi się w rozmokły piach. Pieprzyć nowe buty, pieprzyć samochód. Byle ocalić życie! Wydostałem się na nierozebrany jeszcze pas ruchu i stanąłem przed zabitym deskami wejściem do kamienicy. Szybka decyzja. Wracać na zjazd? Nie, nawet jeśli mi się uda dostać na autostradę, nikt w tym deszczu się nie zatrzyma. Co pokazywała nawigacja, zanim ekranik zgasł? Skup się, skup, człowieku! Gdzie jest północ! Gdzie jest dom?! Coś zachrobotało w oddali. Teraz stukot z prawej, za samochodem. Są w krzakach! Blisko, bardzo blisko. Za blisko. Zamarłem niezdolny do wykonania ruchu. Weź się w garść, człowieku, jesteś przecież za młody, żeby umierać! Ruszyłem wzdłuż ściany, powoli, bez przerwy spoglądając w stronę, z której przed chwilą dochodziły mechaniczne dźwięki. Deszcz tłumił większość odgłosów; grube krople klaskały o płyty chodnika, bębniły o stare metalowe parapety i nieliczne odkryte szyby. Krył mnie, ale i nie pozwalał usłyszeć prześladowców. Dopiero pisk rozdzieranego metalu uświadomił mi, jak bardzo są blisko. Rzuciłem okiem w tył, na mój samochód, i zobaczyłem, jak niewidzialna siła miażdży kabinę. Maska i bagażnik wystrzeliły w górę. Za moment zetkną się i... I wtedy zobaczyłem pierwszego z nich. Wysunął się z mroku pomiędzy pryzmą kostek a stosami desek. Osiem oliwkowych masywnych nóg. Potężne szczęki chwytaków. Lśniące amortyzatory. Cztery niezależne od
siebie kamery lustrowały otoczenie. Wychodząc na ulicę, zmiażdżył kilka krzewów i teraz mogłem wyraźnie dostrzec cały napis na tablicy. UWAGA! ROBOTY DROGOWE Zakląłem pod nosem i pognałem przed siebie, nie przejmując się tym, czy mnie zauważy. Stojąc tam, nie miałem żadnych szans. Jeśli jednak uda mi się wydostać poza rozkopany teren... Nadzieja umarła błyskawicznie. W perspektywie ulicy zobaczyłem wysoki płot, którym odgrodzono teren budowy od zamieszkanej jeszcze części ulicy. I dwa kolejne roboty stojące pod wiatą. Skręciłem gwałtownie w stronę zarośli. Może tam znajdę kryjówkę. Przeczekam. Zimne, ostre gałązki biły mnie w twarz, szarpały za ręce, jakby i natura chciała pomóc bezwzględnym zabójcom. Nie poddałem się jednak. Krzewy ustąpiły miejsca wyższym drzewom niewielkiego skweru. Klucząc pomiędzy nimi, biegłem ku kilku światłom widocznym w oddali. Pościg trwał, ale szerokie korpusy maszyn nie pozwalały im tutaj na rozwinięcie pełnej prędkości. Zauważyłem ruch w oddali. To jeden z robotów ruszył ulicą, którą tu przyjechałem. Słyszałem mechaniczne dźwięki. Czułem, jak wielotonowe cielsko wprawia ziemię w drżenie przy każdym kolejnym kroku.
Skwer kończył się nagle przy kolejnej przecznicy. Też remontowanej. Zyskałem kilkadziesiąt sekund przewagi nad najszybszym z przeciwników. Ale to wciąż było za mało. Stanąłem. Po mojej lewej coś poruszało się w mroku. Czyżby to koniec? Nie. Rusztowanie; na bocznej ścianie pobliskiej kamienicy rozpięto rusztowanie. Podarte wiatrem folie łopotały na wietrze. Jeśli zdołam wspiąć się na samą górę, nie sięgną mnie. Są zbyt ciężkie, by łazić po ścianach. Zbyt niezdarne. Ten z prawej już skręcał w uliczkę, kiedy chwyciłem śliską rurę. Nie zważałem na palący ból w rękach i nogach. To tylko kilka pięter... Dotarłem na wysokość trzeciej kondygnacji. Roboty zatrzymały się w dole. Znieruchomiały. Tylko ich kamery wodziły za mną obiektywami. Gdy podciągnąłem się za krawędź dachu, zaczęły się wycofywać. Wygrałem! Wygrałem... Opadłem na mokre dachówki i roześmiałem się na cały głos. Teraz zadzwonię do domu, zorganizuję pomoc. Pomacałem kieszenie. Szlag. Telefon został w samochodzie, na siedzeniu. W panice zupełnie o nim zapomniałem. Ale nic to. Żyję, a rano ktoś mnie na pewno zauważy. Z początku nie zwróciłem uwagi na cichy chrobot za kominem, ale kiedy się powtórzył, skierowałem tam
spojrzenie. Kulisty srebrny kształt na czterech pajęczych nogach. Niewiele większy od człowieka. Za nim drugi. I trzeci. Obok tablicy z napisem: UWAGA! ROBOTY DACHOWE.